You are on page 1of 261

CASSANDRA CLARE

MIASTO SZKŁA
(TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE)

Tom III trylogii „Dary Anioła”


Długa i trudna jest droga, która z piekła prowadzi ku światłu.
John Milton, „Raj utracony”

Część pierwsza

Iskry strzelają w górę

„To, że człowiek rodzi się na niedolę jest tak pewne, jak to, że iskry z pożogi będą wzlatać
wysoko w górę”
Księga Hioba, rodział 5, wers 7

1. Portal

Przejściowe ochłodzenie z zeszłego tygodnia dobiegło końca. Słońce świeciło jasno, gdy
Clary przemierzała w pośpiechu zakurzone podwórko Luke’a, z kapturem nasuniętym na
głowę tak żeby włosy nie latały jej wokół twarzy. Zanosiło się na ocieplenie ale wiatr wiejący
znad East River potrafił być zdradliwy. Niósł ze sobą ciężką woń chemikaliów zmieszaną z
zapachem asfaltu, benzyny i palonego cukru z opuszczonej fabryki w dole ulicy.
Simon czekał na nią na ganku, oparty o złamaną poręcz fotela. Na kolanach trzymał
konsolę do gry i zawzięcie nią potrząsał..
- Trafiony – powiedział gdy weszła po schodach. – Wygrywam w Mario Kart.
Clary zsunęła kaptur z głowy, odgarnęła włosy z oczu, i poszperała w kieszeniach w
poszukiwaniu kluczy.
- Gdzie byłeś? Wydzwaniałam do ciebie przez cały ranek.
Simon wstał, wpychając mrugający światełkami prostokąt do torby.
- U Erica. Mieliśmy próbę.
Clary przestała obracać kluczem w zamku – i tak zawsze się zacinał – i spojrzała na
niego marszcząc brwi.
- Próbę? To znaczy, że wy ciągle...
- Gramy w zespole? Czemu mielibyśmy nie grać? – wyciągnął rękę. – Daj, ja spróbuję.
Przyglądała się, jak Simon z wyczuciem eksperta obrócił kluczem z odpowiednim
naciskiem sprawiając zwalniając zamek. Jego ręka musnęła jej dłoń, jego skóra była chłodna
w dotyku, miała temperaturę powietrza na zewnątrz. Zadrżała. Nie dalej jak w zeszłym
tygodniu ustalili, że nie będą się angażować w żaden związek, a ona ciągle czuła się
niezręcznie za każdym razem, gdy go widziała.
- Dzięki – wzięła klucze nie patrząc na niego.
W salonie było gorąco. Clary powiesiła kurtkę na wieszaku w holu i skierowała do
pustej sypialni, z Simonem depczącym jej po piętach. Zmarszczyła brwi. Jej walizka leżała na
łóżku jak otwarta skorupa, ubrania i szicowniki porozrzucane.
- Sądziłem, że spędzisz w Idrisie tylko kilka dni – powiedział Simon przyglądając się
bałaganowi z lekkim niepokojem.
- Tak, ale nie mam pojęcia co spakować. Rzadko kiedy chodzę w sukienkach, co będzie jeśli
okaże się, że nie można tam nosić spodni?
- Dlaczego miałabyś nie nosić spodni? To tylko inny kraj, nie stulecie.
- Ale Nocni Łowcy są tacy staromodni. Isabelle stale chodzi w sukienkach... – zamilkła i
westchnęła. – Z resztą, nieważne. Wykazuję obawę typową dla mojej mamy. Pomówmy o
czymś innym. Jak poszło na próbie? Ciągle nie macie nazwy?
- W porządku – Simon wskoczył na biurko, nogi zwisały mu znad krawędzi. – Zastanawiamy
się nad nowym mottem. Nad czymś ironicznym, wiesz, w stylu „Widzieliśmy milion ludzi i
rozkołysaliśmy około osiemdziesiąt procent z nich”.
- Powiedziałeś Erickowi i reszcie, że jesteś...
- Wampirem? Nie. Tego nie można rzucić mimochodem w zwyczajnej rozmowie.
- Pewnie nie, ale w końcu to twoi przyjaciele. Powinni wiedzieć. Poza tym, pewnie doszliby
do wniosku, że to czyni z ciebie gwiazdę rocka zupełnie jak tego wampira Lestera.
- Lestata – poprawił Simon. – Nazywał się Lestat. Zresztą, to postać fikcyjna. Poza tym jakoś
nie zauważyłem, żebyś i ty paliła się do tego, by powiedzieć swoim przyjaciołom, że jesteś
Nocnym Łowcą.
- Jakim znowu przyjaciołom? Ty jesteś moim przyjecielem – opadła na łóżko. – A przecież
tobie powiedziałam, prawda?
- Nie miałaś wyboru – przekrzywił głowę, przypatrując się jej; światło odbiło się w jego
oczach, zmieniając ich kolor na srebrzysty. – Będzie mi ciebie brakowało.
- A mnie ciebie – powiedziała Clary, chociaż dreszcz nerwowego podniecenia nie pozwalał
się jej skoncentrować.
Jadę do Idrisu! Zobaczę kraj Nocnych Łowców, Miasto Szkła. Uratuję mamę. I będę z
Jasem.
Oczy Simona rozbłysły jakby słyszał jej myśli, ale jego głos pozostał miękki.
- Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego właśnie ty musisz tam jechać? Dlaczego Madeleine
albo Jace nie mogą się tym zająć?
- Moja mama jest w śpiączce, bo rzucił na nią zaklęcie pewien czarnoksiężnik – Ragnor Fell.
Madeleine twierdzi, że musimy go odnaleźć jeśli chcemy je cofnąć. On nie zna Madeleine.
Ale za to znał moją mamę, a Madeleine uważa, że on mi zaufa bo ją przypominam. Luke nie
może iść tam ze mną. Mógłby udać się do Idrisu ale okazuje się, że do tego byłaby potrzebna
zgoda Clave, a oni jej nie wyrażą. Nie mów mu o tym, proszę – nie jest zadowolony z faktu,
że musi mnie tam puścić samą. Gdyby nie znał Madeleine, to pewnie nigdy nie pozwoliłby mi
tam iść.
- Przecież Lightwoodowie też tam będą. I Jace. Pomogą ci. To znaczy, Jace powiedział, że ci
pomoże, prawda? Nie przeszkadza mu, że idziesz tam sama?
- Oczywiście, że mi pomoże – odparła Clary. – I wcale mu to nie przeszkadza.
Kłamała.

Po rozmowie z Madeleine, Clary poszła prosto do Instytutu. Jace był pierwszą osobą,
której ujawniła sekret matki, zanim powiedziała o wszystkim Luke’owi. Stał i patrzył na nią,
blednąc coraz bardziej w miarę jak opowiadała, zupełnie jakby chciała spuścić z niego całą
krew z dręczącą powolnością.
- Nigdzie nie idziesz – oznajmił na koniec. – Nawet gdybym musiał cię związać i pilnować,
zanim wybijesz sobie z głowy podobną bzdurę, nie pójdziesz do Idrisu.
Clary poczuła się jakby ją spoliczkował. Myślała, że będzie uradowany. Przyleciała
taki kawał ze szpitala prosto do Instytutu żeby mu to powiedzieć, ale on tylko gapił się na nią
z morderczym wyrazem twarzy.
- Ale wy idziecie.
- Tak. Musimy. Rada wezwała do siebie każdego członka Clave na naradę w Idrisie.
Zdecydują, co dalej robić z Valentinem, a skoro to my widzieliśmy go jako ostatni...
Clary nie zwróciła na to uwagi.
- Skoro wy idziecie, czemu nie mogę pójść z wami?
Prostota tego pytania sprawiła, że wściekł się jeszcze bardziej.
- Nie jesteś tam bezpieczna.
- To tam w ogóle jest bezpiecznie? W zeszłym miesiącu próbowano mnie zabić chyba z tuzin
razy, za każdym razem w Nowym Yorku.
- Tylko dlatego, że Valentine skupił się na dwóch Darach Anioła, które tu były –
wytłumaczył Jace przez zaciśnięte zęby. – Teraz skupi się na Idris, wszyscy to wiemy...
- Akurat tego możemy się najbardziej spodziewać – powiedziała Maryse Lightwood.
Stała ukryta w ciemnym korytarzu, niewidoczna z miejsca gdzie stali. Poruszyła się i
stanęła w jaskrawym świetle w przejściu. Uwidoczniło ono bruzdy na jej twarzy świadczące o
wyczerpaniu. Jej mąż, Robert Lightwood, został raniony przez trującego demona w zeszłym
tygodniu i wymagał stałej opieki. Clary wyobrażała sobie jak Maryse musi być zmęczona.
- Poza tym, Clave chce poznać Clarissę. Dobrze o tym wiesz.
- Clave może się chrzanić.
- Jace – upomniała go Maryse autentycznym rodzicielskim tonem. – Zachowuj się.
- Clave chce mnóstwa rzeczy – poprawił się Jace. – Co nie znaczy, że musi je dostać.
Maryse obrzuciła go takim spojrzeniem jakby doskonale zdawała sobie sprawę o czym
mówił i nie pochwalała tego.
- W większości przypadków Clave się nie myli, Jace. Nie ma nic złego w tym, że chcą z nią
porozmawiać, zwłaszcza po tym przez co przeszła. Mogłaby im opowiedzieć...
- Ja powiem im wszystko co chcieliby wiedzieć – odparł Jace.
Maryse westchnęła i przeniosła spojrzenie na Clary.
- Więc masz zamiar udać się do Idris, tak?
- Tylko na kilka dni. Nie będę sprawiać żadnych kłopotów – powiedziała Clary, patrząc
błagalnie na Jace’a ponad jego płonącym spojrzeniem utkwionym w Maryse. – Przysięgam.
- Nie chodzi o to, czy wpadniesz w jakieś tarapaty; chodzi o to, czy bedziesz skłonna spotkać
się z Clave gdy już tam dotrzesz. Chcą z tobą porozmawiać. Jeśli odmówisz to wątpię czy uda
się na zyskać pozwolenie na sprowadzenie cię z powrotem do nas.
- Nie... – zaczął Jace, ale Clary mu przerwała.
- Spotkam się z Clave – powiedziała, mimo że poczuła zimny dreszcz przechodzący po
krzyżu. Jedynym przedstawicielem Clave jakiego znała była Inkwizytorka, która zresztą nie
była do nie zbyt przyjaźnie nastawiona.
Maryse rozmasowała skronie.
- No to ustalone – powiedziała siląc się na spokój, choć osiągnęła efekt odwrotny od
zamierzonego; ton jej głosu był równie napięty co naprężona struna. – Jace, odprowadź Clary
do wyjścia i przyjdź do biblioteki. Musimy porozmawiać.
Zniknęła w mroku bez słowa pożegnania. Clary patrzyła w ślad za nią, czując jak żyły
napełnia jej lodowata woda. Alec i Isabelle byli przywiązani do matki a ona była pewna, że
Maryse nie jest wcale taka zła, mimo że nie bywała szczególnie przyjemna w obyciu.
Usta Jace’a zacisnęły się w wąską kreskę.
- No i popatrz co narobiłaś.
- Muszę jechać do Idrisu, nawet jeśli tego nie rozumiesz – odparła Clary. – Jestem to winna
swojej mamie.
- Maryse zbyt mocno wierzy w Clave – odparował Jace. – Wierzy, że są idealni, a ja nie
mogę utwiedzić jej w tym przekonaniu, bo... – urwał gwałtownie.
- Bo tak powiedziałby Valentine.
Spodziewała się wybuchu ale jedyne co usłyszała to „Nikt nie jest idealny”. Jace
wyciągnął rękę i palcem wskazującym wcisnął przycisk windy.
- Nawet Clave.
Clary skrzyżowała ramiona na piersi.
- Czy to dlatego nie chcesz żebym tam szła? Dlatego, że to nie do końca bezpieczne? –
przełknęła głośno. – Dlatego...
Dlatego, że powiedziałeś, że już nic do mnie nie czujesz, co jest dziwne, bo ja ciągle
czuję coś do ciebie? I założę się, że o tym wiesz.
- Może dlatego, że nie chcę żeby moja mała siostrzyczka wszędzie za mną łaziła? – w jego
głosie dźwięczała ostra nuta, świadcząca o drwinie i czymś jeszcze.
Winda zjechała z brzękiem. Clary weszła do środka i odwróciła się twarzą do Jace’a.
- Nie jadę tam dlatego, że ty tam będziesz. Jadę żeby pomóc mojej mamie. Naszej mamie.
Muszę jej pomóc. Nie rozumiesz? Jeśli tego nie zrobię, ona może się już nigdy nie obudzić.
Przynajmniej mógłbyś udawać, że ci na tym zależy.
Jace położył ręce na jej ramionach, muskając nagą skórę nad brzegiem kołnierza, co
przyprawiło ją o dreszcz. Chcąc nie chcąc Clary zauważyła, że miał cienie pod oczami,
ciemne jamy rysujące się pod kośćmi policzkowymi. Czarny sweter, który na sobie miał,
tylko potęgował to wrażenie, podkręślając ciemne rzęsy. Stanowił studium kontrastów –
czerni, bieli i szarości, ze złotymi akcentami w postaci oczu i włosów.
- Pozwól mi to zrobić – jego głos był miękki, naglący. – Pomogę jej w twoim imieniu. Tylko
powiedz mi gdzie mam iść i do kogo się zwrócić. Zrobię wszystko co będzie trzeba.
- Madeleine powiedziała czarnoksiężnikowi, że to ja się u niego zjawię. On oczekuje córki
Jocelyn, nie jej syna.
Jace zacisnął dłonie na jej ramionach.
- Więc powiedz jej, że nastąpiła zmiana planów. Ja pójdę zamiast ciebie.
- Jace...
- Zrobię wszystko, co tylko zechcesz, tylko przysięgnij że tu zostaniesz – powiedział.
- Nie mogę.
Odskoczył od niej jakby go odepchnęła.
- Dlaczego?
- Bo to moja mama, Jace.
- Moja również – w jego głosie zabrzmiał chłód. – Właściwie dlaczego Madeleine nie
zwróciła się z tym do nas, tylko do ciebie?
- Dobrze wiesz dlaczego.
- Ponieważ – zaczął i zabrzmiało to jeszcze zimniej – dla niej jesteś córką Jocelyn. Ja zawsze
pozostanę synem Valentine’a.
Zatrzasnął kratę windy przed jej nosem. Przyglądała mu się przez chwilę – otwory w
kracie przecinały jego twarz jak diamentowa mozaika narysowana w metalu. Jedno złote oko
wpatrywało się w nią połyskując gniewem.
- Jace...
Ale winda już ruszyła przy akompaniamencie zgrzytu, unosząc ją w mroczną ciszę
katedry.

- Ziemia do Clary – Simon pomachał jej ręką. – Obudziłaś się już?


- Tak, przepraszam – potrząsnęła głową chcąc się pozbyć pajęczyn spowijających mózg. To
był ostatni raz kiedy widziała Jace’a. Nie odbierał telefonów kiedy do niego dzwoniła, więc
zaplanowała podróż do Idrisu razem z Lightwoodami, posługując się niechętnym i
zakłopotanym Alekiem jako pośrednikiem. Biedny Alec, tkwił w potrzasku między Jace’m a
matką, próbując ich zadowolić. – Mówiłeś coś?
- Tylko tyle, że Luke już chyba wrócił – rzucił Simon, zeskakując z biurka jak tylko otwarły
się drzwi do sypialni. – O wilku mowa.
- Cześć, Simon – głos Luke’a był spokojny, może odrobinę zmęczony. Miał na sobie wytartą
dźinsową kurtkę, flanelową koszulę i stare sztruksy wsunięte w kowbojki, które czasy
świetności miały już za sobą. Poplamione bardziej niż zwykle okulary miał zatknięte we
włosy. Pod ręką trzymał kwadratową paczkę obwiązaną kawałkiem zielonej wstążki. Podał ją
Clary.
- Mały prezent na podróż.
- Nie musiałeś! – zaprotestowała Clary. – Zrobiłeś już wystarczająco dużo...
Pomyślała o ubraniach, które jej kupił gdy wszystko co miała zostało zniszczone. Dał
jej nowy telefon i przybory do rysowania, chociaż wcale go o to nie prosiła. Praktycznie
wszystko co miała było prezentem od Luke’a.
Mimo że ciągle nie pochwalasz mojej dezycji o wyjeździe. Ta niewypowiedziana myśl
zawisła między nimi.
- Wiem, ale zobaczyłem to i od razu pomyślałem o tobie – wręczył jej pudełko.
Przedmiot w środku był owinięty kilkoma warstwami papieru. Clary rozdarła go a jej
ręka zacisnęła się na czymś miękkim jak futro kota. Zerknęła do środka. Na dnie pudełka
leżał staromodny butelkowozielony aksamitny płaszcz, ze złotą jedwabną podszewką,
mosiężnymi guzikami i szerokim kapturem. Rozłożyła go na kolanie i pogładziła czule
miękki materiał.
- Isabelle nosiłaby coś takiego. Wygląda jak płaszcz podróżny Nocnego Łowcy.
- I słusznie. Teraz będziesz wyglądać jak jeden z nich – powiedział Luke.
Spojrzała na niego.
- Chcesz, żebym wyglądała jak jeden z nich?
- Clary, ty jesteś jednym z nich – jego uśmiech był zabarwiony smutkiem. – Poza tym chyba
zdajesz sobie sprawę z tego jak traktują obcych. Jeśli w ten sposób wtopisz się w tłum...
Simon wydał z siebie dziwny dźwięk a Clary spojrzała na niego w poczuciu winy –
prawie zapomniała że tu był. Wpatrywał się z uwagą w swój zegarek.
- Muszę już iść.
- Przecież dopiero co przyszedłeś! – zaprotestowała. – Myślałam, że spędzimy razem trochę
czasu, obejrzymy film czy coś w tym stylu...
- Musisz się spakować – przypomniał jej z uśmiechem. Prawie uwierzyła, że wcale się nie
martwił. – Wpadnę potem żeby sie pożegnać zanim wyjedziesz.
- Daj spokój. Zostań.
- Nie mogę – powiedział w końcu. – Mam spotkanie z Maią.
- Och, to wspaniale.
Maia, upomniała się w duchu, była naprawdę miła. Była też bystra. I ładna. I była
wilkołakiem. I miała słabość do Simona. Ale może właśnie tak powinno być. Może jego nowa
przyjaciółka powinna być Przyziemnym. W końcu on też się do nich zaliczał. Technicznie
rzecz biorąc, nie powinien był nawet spędzać czasu z Nocnymi Łowcami takimi jak Clary.
- W takim razie rzeczywiście będzie lepiej jeśli już pójdziesz.
- Też tak myślę.
Ciemnych oczu Simona nie sposób było rozszyfrować. To było coś nowego –
przedtem czytała w nim jak w otwartej księdze. Zastanawiała się czy to efekt uboczny
wampiryzmu czy coś całkiem innego.
- Do zobaczenia – powiedział i pochylił się do przodu, jakby miał zamiar pocałować ją w
policzek i zmierzwić jej włosy. Zawahał się jednak i odsunął z wyrazem niepewności na
twarzy. Zdumiona Clary uniosła brwi ale jego już nie było. Otarł się ramieniem o stojącego w
przejściu Luke’a a potem Clary usłyszała odgłos zamykanych drzwi.
- Dziwnie się ostatnio zachowuje – stwierdziła, obejmując płaszcz ramionami żeby dodać
sobie otuchy. – Myślisz że to z powodu tego całego zamieszania z byciem wampirem?
- Nie wydaje mi się – Luke wyglądał na lekko rozbawionego. – Bycie Przyziemnym nie
zmienia sposobu w jaki postrzegamy świat. Albo ludzi. Daj mu trochę czasu. W końcu to ty z
nim zerwałaś.
- Wcale nie. To on zerwał ze mną.
- Bo nie jesteś w nim zakochana. To niezręczna sytuacja a on radzi sobie całkiem nieźle.
Wielu chłopców w jego wieku by się dąsało albo czatowało pod twoim oknem z boom
boxem.
- Nikt już nie używa boom boxów. To nie lata osiemdziesiąte – zeskoczyła z łóżka i włożyła
płaszcz. Zapięła go pod samą szyję, rozkoszując się miękkością aksamitu. – Ja po prostu chcę,
żeby Simon był taki jak dawniej – spojrzała w lustro, mile zaskoczona. Zieleń stanowiła
doskonałą oprawę dla jej kasztanowych włosów i podkreślała kolor oczu. Odwróciła się w
stronę Luke’a. – No i jak?
Luke opierał się o futrynę, trzymając ręce w kieszeniach. Gdy tak na nią patrzył, jakiś
cień przemknął po jego twarzy.
- Twoja matka miała dokładnie taki sam płaszcz gdy była w twoim wieku.
Clary ścisnęła mankiety płaszcza, chowając palce w miękkim puchu. Wzmianka o
Jocelyn w połączeniu ze smutkiem malującym się na twarzy Luke’a sprawiła, że zebrało jej
się na płacz.
- Pójdziemy ją dzisiaj odwiedzić, zgoda? Chcę się z nią pożegnać i powiedzieć co zamierzam
zrobić. Muszę ją zapewnić, że wszystko będzie w porządku.
Luke skinął głową.
- Oczywiście, że pójdziemy. Clary?
- Tak?
Nie chciała na niego patrzeć w obawie, że zobaczy smutek w jego oczach, ale ku
swojej uldze, nie dostrzegła go wcale. Uśmiechnął się.
- Bycie takim jak dawniej wcale nie musi okazać się takie złe.

Simon spojrzał na kartkę papieru w ręku a potem na katedrę i zmrużył oczy w


popołudniowym słońcu. Strzelista sylwetka Instytutu przecinała niebieskie niebo, budowla z
granitu z ostro zakończonymi łukami była otoczona wysokim kamiennym murem. Gargulce
spoglądały z gzymsów jakby zapraszając go do środka. Wyglądał zupełnie inaczej niż za
pierwszym razem, gdy maskował go czar, tyle że wtedy czary nie działały na Przyziemnych.
Nie należysz do tego miejsca.
Słowa były ostre, żrące jak kwas. Simon nie był pewny czy powiedział to gargulec,
czy głos w jego umyśle. To jest kościół a ty jesteś przeklęty.
- Zamknij się – wymamrotał. – Mam to w nosie. Jestem Żydem.
W kamiennym murze osadzono żalazną furtkę. Simon chwycił za klamkę,
podświadomie oczekując palącego bólu, ale nic takiego się nie stało. Wyglądało na to, że
furtka sama w sobie nie była szczególnie poświęcona. Pchnął ją do przodu i był w połowie
ścieżki wyłożonej popękanymi, kamiennymi płytami, gdy usłyszał w pobliżu znajome głosy.
No, może nie całkiem w pobliżu. Prawie zapomniał, że jego słuch, tak samo jak
wzrok, wyostrzyły się od czasu Przemiany. Wrażenie było takie, jakby słyszał te głosy tuż
obok, ale jak tylko podążył wąską ścieżką biegnącą dookoła Instytutu, zobaczył że ludzie stali
dość daleko, w odległej cześci placu. Trawa w tym miejscu wybujała, zarastając w połowie
rozwidlające się ścieżki prowadzące do czegoś, co musiało być kiedyś zadbanym klombem
róż. Była tu nawet kamienna ławka porośnięta chwastami. Zanim przejęli je Nocni Łowcy, to
miejsce było kiedyś świątynią.
Pierwszego zobaczył Magnusa, opierającego się o omszałą kamienną ścianę. Trudno
było nie zauważyć czarownika – miał na sobie biały t-shirt, który wyglądał jak pochlapany
farbą i tęczowe skórzane spodnie. W tym stroju wyglądał jak kolorowy cieplarniany kwiat
otoczony spowitymi w czerń Łowcami: bladym i zakłopotanym Alekiem; Isabelle z czarnymi
włosami splecionymi w warkocze związanymi srebrną wstążką, stojącą obok małego chłopca,
który musiał być Maksem, najmłodszym z Lightwoodów. W pobliżu stała ich matka,
wyglądająca na wyższą, bardziej kościstą wersję córki, z takimi samymi czarnymi włosami.
Obok niej stała kobieta, której Simon nie znał. Z początku pomyślał, że jest dużo starsza z
powodu prawie białych włosów ale w momencie, w którym odwróciła się żeby porozmawiać
z Maryse stwierdził, że nie mogła mieć więcej niż czterdzieści lat.
Wreszcie na końcu stał Jace, który trzymał się trochę na uboczu, jakby nie należał do
rodziny. Czerń okrywała go od stóp do głow. Kiedy Simon ubierał się cały na czarno,
wyglądał jakby szedł na czyjś pogrzeb, za to Jace sprawiał wrażenie twardego i
niebezpiecznego. I bardziej blond niż to było w ogóle możliwe. Poczuł jak napinają mu się
mięśnie ramion i zastanawiał czy istnieje na świecie cokolwiek – na przykład upływ czasu
albo słaba pamięć – co osłabiłoby jego niechęć do Jace’a. Chciał się pozbyć tego uczucia, ale
ciągle tam tkwiło, ciążąc jak kamień na jego niebijącym sercu.
Spotkanie miało w sobie coś dziwnego, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, Jace
obrócił się w jego stronę zupełnie jakby wyczuł, że Simon tam stoi, a on nawet z daleka
zauważył cienką białą blizną na jego szyi, tuż powyżej kołnierzyka. Ciążąca mu niechęć
zmieniła się w coś innego. Jace skinął krótko głową w jego kierunku.
- Zaraz wracam – powiedział do Maryse takim tonem, którego Simon nigdy by nie użył w
rozmowie z matką. Jakby dorosły mówił coś do innego dorosłego.
Maryse machnęła ręką w roztargnieniu, wyrażając zgodę.
- Nie rozumiem, dlaczego to tak długo trwa – mówiła do Magnusa. – Czy to aby na pewno
normalne?
- Na pewno nie tak jak zniżka, którą ci daję – Magnus zastukał obcasem w ścianę. –
Normalnie policzyłbym dwa razy więcej.
- To tylko tymczasowy Portal. Ma nam pomóc dostać się do Idrisu. I mam nadzieję, że
zamkniesz go po wszystkim. Taka była umowa – odwróciła się w stronę kobiety – a ty,
Madeleine, zostaniesz tu i na własne oczy przekonasz się, czy dotrzymał obietnicy.
Madeleine. A więc to była ta przyjaciółka Jocelyn. Simon nie miał jednak czasu, żeby
lepiej się jej przyjrzeć – w tym samym momencie Jace złapał go za ramię i odciągnął na drugą
stronę kościoła, z dala od innych. Ścieżka po tej stronie była jeszcze bardziej zarośnięta. Jace
wepchnął Simona za pień wielkiego dębu i puścił go, rozglądając się szybko dookoła by
upewnić się czy nikt ich nie śledził.
- W porządku. Tutaj możemy pogadać.
Było tu znaczniej ciszej, masyw Instytutu tłumił wszelkie odgłosy ruchu ulicznego
dobiegające z York Avenue.
- Chciałeś się ze mną spotkać – zauważył Simon. – Znalazłem twoją kartkę przyklejoną do
okna gdy się obudziłem. Nie mogłeś zadzwonić tak jak to robią normalni ludzie?
- Nie, jeśli mogę tego uniknąć, wampirze – odparł Jace. Przyglądał się Simonowi w
zamyśleniu, tak jakby czytał książkę. Na jego twarzy malowały się sprzeczne uczucia: lekkie
zdumienie i coś, co Simon mógł określić jako rozczarowanie. – Jednak to prawda, że możesz
wychodzić na światło słoneczne. Nawet słońce w południe nie jest w stanie ci zaszkodzić.
- Zgadza się. Dobrze o tym wiesz, w końcu też tam byłeś.
Nie musiał rozwodzić się nad tym o jakie „tam” mu chodziło; wyraz twarzy Jace’a
jasno wskazywał na to, że doskonale wiedział co Simon miał na myśli. Pamiętał rzekę, tył
furgonetki, promienie słońca odbijające się na wodzie i płaczącą Clary. Pamiętał to wszystko
tak samo dobrze jak Simon.
- Po prostu pomyślałem, że twoja zdumiewająca umiejętność już się wyczerpała – powiedział
Jace, ale nie zabrzmiało to tak, jakby naprawdę miał to na myśli.
- Jak tylko poczuję chęć stanięcia w płomieniach to dam ci znać – Simon zaczynał tracić
cierpliwość. – Słuchaj, przywlokłeś mnie tu tylko po, żeby pogapić się na mnie jak na jakiś
okaz z laboratorium? Następnym razem wyślę ci zdjęcie.
- A ja je oprawię i postawię na swojej nocnej szafce – odparł Jace bez cienia sarkazmu. –
Posłuchaj, nie bez powodu chciałem żebyś tu przyszedł, i mimo że niecierpię tego mówić,
mamy ze sobą coś wspólnego.
- Takie same odjazdowe fryzury? – zasugerował kipiąco Simon, choć w głębi serca tak nie
uważał. Coś w wyrazie twarzy Jace’a nie dawało mu spokoju.
- Chodzi o Clary – przyznał Jace.
Simon wzmocnił czujność.
- O Clary?
- Tak. No wiesz, niską, rudowłosą, wiecznie rozdrażnioną.
- Jakoś nie widzę związku – powiedział, choć uważał inaczej. Niemniej jednak nie czuł się w
nastroju na prowadzenie takich rozmów z Jasem, teraz czy kiedykolwiek indziej w
przyszłości. Czy męska rozmowa nie powinna sama w sobie wykluczać gadania o uczuciach?
Widocznie nie.
- Obu nam na niej zależy – stwierdził Jace, przyglądając mu się w uwagą. – Jest dla nas kimś
ważnym. Prawda?
- Pytasz mnie, czy mi na niej zależy?
To nie było zbyt trafne określenie. Simon zastanawiał się, czy Jace nie stroi sobie z
niego żartów – co byłoby niezwykle okrutne, nawet jak na Jace’a. Czy ściągnął go tu tylko po
to, żeby naigrawać się z niego po tym jak między nim a Clary nic nie wyszło? Mimo to,
Simon ciągle miał nadzieję, przynajmniej jej cień, że ten stan rzeczy mógł ulec zmianie. Że
Jace i Clary zaczną w końcu zachowywać się w stosunku do siebie tak, jak powinno się
zachowywać rodzeństwo.
Napotkał spojrzenie Jace’a i jego nadzieja się rozwiała. Wyraz jego twarzy nie
pokrywał się z wyobrażeniem Simona o tym jak brat powinien mówić o swojej siostrze. Z
drugiej strony było dla niego jasne, że Jace nie sprowadził go tu po to, by wyśmiewać się z
jego uczuć – cierpienie, jakie odbijało się w oczach Jace’a, było jego własnym.
- Nie myśl sobie, że zadawanie ci tych pytań sprawia mi przyjemność – warknął Jace. –
Muszę wiedzieć, co jesteś w stanie dla niej zrobić. Okłamałbyś ją?
- W jakiej sprawie? O co ci, do diabła, chodzi? – Simon zdał sobie w końcu sprawę dlaczego
tak go zaniepokoił widok Nocnych Łowców w ogrodzie. – Chwileczkę. Chcesz jechać do
Idrisu już teraz? Clary myśli, że wyjeżdżasz dopiero jutro.
- Wiem, i dlatego chcę żebyś powiedział innym, że Clary przysłała cię tu z wiadomością, że
nie jedzie. Powiedz, że się rozmyśliła.
W jego głosie było coś takiego, co Simon ledwo rozpoznawał, coś tak niespotykanego,
że nie mógł tego znieść. Jace go prosił.
- Uwierzą w to. Wiedzą... jak bardzo jesteście sobie bliscy.
Simon pokręcił głową.
- Nie do wiary. Chcesz żebym zrobił to dla Clary, ale w rzeczywistości robisz to dla siebie –
zaczął się odsuwać – Nie ma mowy.
Jace chwycił go za ramię, przytrzymując w miejscu.
- To jest dla Clary. Staram się ją chronić. Myślałem, że zainteresuje cię to na tyle, że
zechcesz mi pomóc.
Simon obrzucił ostrym spojrzeniem rękę Jace’a zaciskającą się na jego przedramieniu.
- Jak mam ją chronić skoro nawet nie wiem przed czym?
Jace nie zdjął ręki.
- Po prostu mi zaufaj.
- Czy ty nie rozumiesz, jak bardzo ona chce tam jechać? Jeśli mam do tego nie dopuścić, to
lepiej żebyś miał ku temu jakiś cholernie ważny powód.
Jace westchnął przeciągle i puścił Simona.
- To, co Clary zrobiła na statku Valentine’a używając Znaku Otwarcia – powiedział niskim
głosem – no, cóż, sam widziałeś co się potem stało.
- Zniszczyła statek i uratowała nas wszystkich.
- Mów trochę ciszej – upomniał go Jace, rozglądając się wokół z niepokojem.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nikt inny nie wie o tym planie? – zapytał Simon z
niedowierzaniem.
- Ja wiem. Ty również. Luke i Magnus też. Nikt inny.
- I co o tym wszystkim myślą? Że szczęśliwym trafem statek rozpadł się sam z siebie?
- Powiedziałem im, że Rytuał Konwersji Valentine’a się nie powiódł.
- Okłamałeś Clave? – Simon nie był pewien, czy odczuwa z tego powodu podziw czy raczej
niepokój.
- Zgadza się. Isabelle i Alec wiedzą, że Clary posiada umiejętność kreowania nowych runów,
więc wątpię czy uda mi się utrzymać tę ich wiedzę z dala od Clave i nowego Inkwizytora.
Gdyby dowiedzieli się co potrafi Clary – wzmacniać zwykłe runy do tego stopnia, że zyskują
niszczycielską moc – chcieliby, żeby została wojownikiem, ich bronią. A ona się do tego nie
nadaje. Nie tak została wychowana... – urwał gdy tylko zobaczył, że Simon potrząsa głową. –
Co znowu?
- Jesteś Nefilim – powiedział wolno Simon. – Czy nie powinieneś czasem chcieć dla Clave
tego co najlepsze? Jeśli oznacza to użycie Clary jako...
- Chcesz, żeby ją dopadli? Żeby postawili w pierwszym rzędzie przeciwko Valentinowi i
jego armi?
- Nie – przyznał Simon. – Tego nie chcę. Ale nie jestem taki jak wy. Nie muszę się
zastanawiać kogo posłać na pierwszy ogień, Clary albo moją rodzinę.
Twarz Jace’a pokryła się ciemnym rumieńcem.
- To nie tak jak myślisz. Gdybym sądził, że to pomoże Clave... ale nie pomoże. A ona będzie
tylko cierpieć.
- Nawet gdybyś wiedział, że to pomoże Clave – powiedział Simon – nigdy byś nie pozwolił,
żeby ją dopadli.
- Dlaczego tak uważasz, wampirze?
- Bo oprócz ciebie nikt nie może jej mieć – odparł Simon.
Krew odpłynęła z twarzy Jace’a.
- Więc mi nie pomożesz? – spytał z niedowierzaniem. – Nie pomożesz jej?
Simon zawahał się przez moment, i zanim zdażył coś powiedzieć, ciszę pomiędzy
nimi rozdarł jakiś hałas. Wysoki, piskliwy krzyk desperacji, który umilkł jak cięty nożem.
Jace rozejrzał się dookoła.
- Co to było?
Pojedynczy wrzask zagłuszyły inne. Uszy Simona podrażnił głośny szczęk metalu.
- Coś się stało. Reszta...
Ale Jace’a już nie było. Biegł ścieżką wymiajając kępy chwastów. Po chwili wahania
Simon podążył za nim. Prawie zapomniał jak szybko potrafił teraz biegać – prawie deptał
Jasowi po piętach, gdy okrążali narożnik kościoła i wpadli do ogrodu.
Panował tu prawdziwy chaos. Biała mgła spowiła ogród a w powietrzu wyczuwało się
ciężki zapach ozonu i przebijającą przez niego mdlącą i nieprzyjemną woń czegoś jeszcze. Co
chwila było widać czyjąś sylwetkę – Simon widział tylko ich fragmenty, co chwila znikały i
pojawiały się w prześwitach w mgle. Zauważył Isabelle, czarne pasma jej włosów śmigały w
powietrzu gdy wymachiwała batem, który wyglądał jak śmiercionośna, złota błyskawica
przecinająca ciemność. Odpierała ataki czegoś zwalistego i ogromnego – demona, jak sądził
Simon – ale przecież był środek dnia, więc to było niemożliwe.
Gdy podszedł bliżej przekonał się, że stworzenie miało ludzki kształt, tyle że było
zgarbione i powykręcane. Nie wyglądało to dobrze. W jednej ręce trzymało grubą deskę i
wymachiwało nią na oślep próbując trafić w Isabelle.
Nie dalej jak kilkanaście metrów stąd, przez przerwę w kamiennym murze, Simon
mógł zobaczyć samochody przejeżdżające jak gdyby nigdy nic po York Avenue. Niebo ponad
Instytutem było czyste.
- Wyklęci – wyszeptał Jace. Jego twarz płonęła gdy wyciągał zza paska seraficki nóż. – Całe
mnóstwo – popchnął Simona na bok. – Nie ruszaj się w miejsca, zrozumiałeś? Masz tu zostać.
Simon zastygł w bezruchu gdy Jace wskoczył w sam środek mgły. Światło bijące z
noża w jego dłoni oświetlało poruszające się we mgle srebrzyste i ciemne postacie, a Simon
miał wrażenie jakby patrzył przez zamarzniętą szybę, rozpaczliwie starając się połapać w
tym, co się działo po drugiej stronie. Isabelle zniknęła; dostrzegł Aleca, jego ramię krwawiło,
a on ciął jednego z Wyklętych przez pierś i patrzył jak pada na ziemię. Kolejny z nich zaszedł
go od tyłu, ale Jace już tam był uzbrojony w dwa noże. Skoczył do góry i pełnym wściekłości
ruchem zamachnął się nimi jak nożycami, odcinając Wyklętemu głowę. Z rany trysnęła
czarna krew. Żołądek Simona skręcił się gwałtownie od trującego zapachu posoki.
We mgle słyszał nawołujących się Nocnych Łowców. Nagle mgła opadła a on
zobaczył Magnusa stojącego naprzeciwko muru z dzikim wyrazem oczu. Miał uniesione ręce,
między jego palcami połyskiwała błękitna błyskawica. W kamiennym murze otworzyło się
przejście. Nie było ani puste ani ciemne, ale lśniło jak lustro z wirujących płomieni
uwięzionych w szkle.
- Portal! – krzyczał Magnus. – Przełaźcie przez Portal!
W tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy na raz. Z mgły wynurzyła się Maryse
Lightwood, niosąc na rękach Maksa. Zatrzymała się na chwilę, żeby kogoś zawołać a potem
skoczyła w stronę Portalu i zniknęła w jego wnętrzu. Alec podążył w jej ślady, wlokąc za
sobą Isabelle, jej zbryzgany krwią bat ciągnął się po ziemi. Kiedy popchnął ją w stronę
przejścia, z mgły za ich plecami wynurzył się Wyklęty, wymachując obosiecznym mieczem.
Simon otrząsnął się z otępienia. Rzucił się do przodu, wołając imię Isabelle, ale
potknął się i upadł ciężko, uderzając w ziemię z taką siłą, która wycisnęłaby mu powietrze z
płuc gdyby potrafił oddychać. Pozbierał się szybko i rozejrzał dookoła, żeby sprawdzić o co
się potknął.
Na ziemi leżało ciało kobiety. Gardło miała poderżnięte a niebieskie oczy szeroko
otwarte. Krew plamiła jej białe włosy. Madeleine.
- Simon, rusz się! – krzyknął Jace.
Biegł w jego stronę z zakrwawionymi nożami w rękach. Simon spojrzał w górę.
Sylwetka Wyklętego, który ścigał Isabelle, zamajaczyła mu przed oczami. Jego pokryta
bliznami twarz wykrzywiła się w jadowitym grymasie. Simon uchylił się przed spadającym
mieczem, ale nawet ze swoim refleksem wampira nie był wystarczająco szybki. Przeszył go
palący ból i wszystko spowiła ciemność.
2. Wieże Demonów w Alicante

Nie ma w tym ani krzty magii, pomyślała Clary, gdy razem z Lukiem okrążali
budynek po raz trzeci, jakby to miało im pomóc w znalezieniu wolnego miejsca do
parkowania. Ulica była tak zapchana samochodami, że nie można było nawet wetknąć szpilki.
W końcu Luke wcisnął się za hydrant i zostawił pickupa na jałowym biegu. Westchnął.
- Idź. Daj im znać, że już jesteś. Przyniosę twoją walizkę.
Clary skinęła głową, ale zawahała się zanim chwyciła klamkę. Jej żołądek zacisnął się
w supeł z niepokoju i nie po raz pierwszy żałowała, że Luke nie idzie tam razem z nią.
- Myślałam, że wyjeżdżając pierwszy raz za granicę, będę miała przy sobie przynajmniej
paszport.
Twarz Luke’a pozostała bez uśmiechu.
- Wiem, że się denerwujesz – powiedział. – Zobaczysz, wszystko będzie w porządku.
Lightwoodowie się tobą zaopiekują.
O czym zdążyłeś mnie już zapewnić chyba z milion razy, pomyślała. Poklepała go
lekko po ramieniu zanim wyskoczyła na zewnątrz.
- Do zobaczenia za kilka minut.
Ruszyła ścieżką z kamiennych popękanych płyt, odgłosy ruchu ulicznego słabły gdy
była coraz bliżej drzwi kościoła. Tym razem dostrzerzenie prawdziwego gmachu Instytutu
chowającego się pod maską czaru zajęło jej trochę więcej czasu. Czuła jakby na starą katedrę
nałożono dodatkową warstwę czaru, jak nową farbę na obraz. Zdrapywanie jej za pomocą
umysłu było trudne, a nawet bolesne. Gdy w końcu znikła, Clary mogła zobaczyć kościół
takim, jaki był naprawdę. Wysokie, drewniane drzwi błyszczały, jakby dopiero co zostały
wypolerowane.
W powietrzu unosiła się niepokojąca woń ozonu i spalenizny. Marszcząc brwi
chwyciła za klamkę. Jestem Clary Morgenstern, jedna z Nefilim, i proszę o pozwolenie
wejścia do Instytutu...
Drzwi się otworzyły a ona weszła do środka. Rozglądała się dookoła starając się
dociec skąd ta zmiana w wyglądzie katedry. Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nią, więżąc ją
w ciemności rozświetlonej jedynie mglistym światłem wpadającym przez rozetę, zrozumiała
jaka zaszła tu zmiana. Odkąd pamiętała, wejście do Instytutu zawsze było jasno oświetlone
setkami świec osadzonych w wymyślnych kandelabrach ustawionych w przejściu między
ławkami. Teraz panował tu jedynie mrok.
Wyjęła z kieszeni magiczny kamień i uniosła go do góry. Buchnęło z niego światło
przeświecając przez jej palce. Rozświetlało zakurzone kąty wnętrza katedry, gdy szła do
windy znajdującej się blisko nagiego ołtarza. Niecierpliwie wcisnęła przycisk windy. Nic się
nie wydarzyło. Pół minuty później wcisnęła guzik jeszcze raz – i jeszcze. Przyłożyła ucho do
drzwi i nasłuchiwała. Żadnego dźwięku. Instytut był pogrążony w ciszy i ciemnościach, jak
lalka, w której wyczerpały się baterie.
Z walącym głośno sercem, Clary pośpieszyła do wyjścia i pchnęła ciężkie drzwi.
Stanęła na schodach, rozglądając się gorączkowo. Niebo przybrało barwę kobaltu a powietrze
wypełniło się swądem spalenizny. Czyżby miał miejsce pożar? Czy Nocnym Łowcom udało
się uciec? Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo...
- To nie pożar – odezwał się ktoś aksamitnym, dobrze jej znanym głosem. Wysoka sylwetka
zmaterializowała się z cienia, z włosami sklejonymi w koronę dziwacznych kolców. Postać
miała na sobie czarny, jedwabny garnitur, szmaragdową koszulę i szczupłe palce ozdobione
pierścieniami. Oprócz tego fantazyjne buty i spora dawka brokatu.
- Magnus? – wyszeptała Clary.
- Wiem, o czym pomyślałaś – powiedział – ale to nie pożar. Ten zapach to piekielna mgła,
rodzaj czarodziejskiego demonicznego dymu. Minimalizuje skutki użycia niektórych zaklęć.
- Demoniczna mgła? To znaczy, że...
- Miał miejsce atak na Instytut. Tak. Przed południem. To byli Wyklęci, niecały tuzin.
- Jace – wyszeptała. – Lightwoodowie...
- Piekielny dym skutecznie zmniejszył moje zdolności w walce przeciw Przeklętym.
Lightwoodów również. Musiałem ich wysłać do Idrisu przez Portal.
- Ale żaden z nich nie został ranny?
- Tylko Madeleine. Nie żyje. Przykro mi, Clary.
Clary usiadła ciężko na schodach. Nie znała zbyt dobrze tej kobiety, ale Madeleine
stanowiła jedyne wątłe połączenie z jej matką – jej prawdziwą matką, tą, która była
walecznym Nocnym Łowcą jakiego Clary nigdy nie znała.
- Clary? – Luke przeciął ścieżkę w nadciągającym zmierzchu. W ręku trzymał jej walizkę. –
Co się dzieje?
Clary siedziała na schodach obejmując rękoma kolana, podczas gdy Magnus streszczał
mu całą sytuację. Mimo bólu po śmierci Madeleine, odczuwała ulgę zabarwioną poczuciem
winy. Jace był cały i zdrów. Lightwoodowie byli cali i zdrowi. Powtarzała to zdanie w
nieskończoność. Jace był cały i zdrów.
- Wyklęci – mruknął Luke. – Zabiliście wszystkich?
- Nie – Magnus potrząsnął przecząco głową. – Rozproszyli się jak tylko udało mi się wysłać
Lightwoodów przez Portal. Nie wyglądali na zainteresowanych moją osobą. Zanim zdążyłem
zamknąć Portal wszyscy zniknęli.
Clary uniosła głowę.
- Zamknąłeś Portal? Ale chyba ciągle możesz mnie wysłać do Idrisu? – spytała. – To znaczy,
mogę dołączyć do Lightwoodów, prawda?
Luke i Magnus wymienili spojrzenia. Luke postawił walizkę na ziemi.
- Magnus? – spytała piskliwie Clary, podnosząc głos. – Muszę tam iść.
- Portal jest zamknięty, Clary.
- To otwórz następny!
- To nie takie proste – powiedział czarownik. – Clave dokładnie strzeże każdego magicznego
przejścia w Alicante. Stolica to dla nich święte miejsce – coś jak ich własny Watykan. Żaden
Przyziemny nie może tam wejść bez pozwolenia.
- Przecież jestem Nocnym Łowcą!
- Tylko częściowo – powiedział Magnus. – Poza tym, wieże uniemożliwiają bezpośrednie
teleportowanie się do miasta. Żeby otworzyć Portal prowadzący do Alicante musieliby cię
oczekiwać po drugiej stronie. Gdybym spróbował wysłać cię na własną rękę, to byłoby jawne
naruszenie Prawa, a ja nie zamierzam dla ciebie ryzykować, skarbie, niezależnie od tego jak
bardzo cie lubię.
Clary przeniosła spojrzenie z wyrażającego szczery żal oblicza Magnusa na nieufną
twarz Luke’a.
- Ale ja muszę się tam dostać – powiedziała. – Muszę pomóc swojej mamie. Musi być jakiś
inny sposób żeby tam dotrzeć, niekoniecznie przy użycia Portalu.
- Najbliższe lotnisko znajduje się w sąsiednim stanie – powiedział Luke. – Jeśli uda nam się
przekroczyć granicę – a to całkiem spore „jeśli” – czeka nas długa i niebezpieczna droga
przez terytoria Przyziemnych. Zajmie nam całe dnie zanim dotrzemy do Idrisu.
Clary poczuła szczypanie pod powiekami. Nie będę płakać, powiedziała sobie w
duchu. Nie będę.
- Clary – w głosie Luke’a pobrzmiewała łagodność. – Będziemy w kontakcie z
Lightwoodami. Upewnimy się, że mają wszelkie potrzebne informacje, żeby zdobyć
antidotum dla Jocelyn. Skontaktują się z Fellem...
Clary zerwała sie na równe nogi, potrząsając gwałtownie głową.
- To muszę być ja. Madeleine powiedziała, że Fell nie zechce rozmawiać z nikim oprócz
mnie.
- Fell? - powtórzył za nią jak echo Magnus. – Ragnor Fell? Mogę spróbować wysłać mu
wiadomość. Dam mu znać, żeby oczekiwał Jace’a.
Część troski zniknęła z twarzy Luke’a.
- Clary, słyszałaś? Z pomocą Magnusa...
Ale ona nie chciała słyszeć ani słowa o pomocy Magnusa. W ogóle nie chciała niczego
słuchać. Myślała, że uratuje matkę, a tymczasem nie mogła zrobić nic, tylko dalej siedzieć
przy jej szpitalnym łóżku i trzymać jej bezwładną rękę i mieć nadzieję, że gdzieś indziej ktoś
inny dokona tego, czego nie dokonała ona.
Zbiegła po schodach, odpychając wyciągniętą rękę Luke’a.
- Potrzebuję odrobiny samotności.
- Clary...
Słyszała jak Luke ją woła, ale nie zwróciła na to uwagi i przyspieszyła kroku.
Przyłapała się na tym, że zmierza w kierunku rozwidlenia na końcu kamiennej ścieżki, która
prowadziła do niewielkiego ogrodu w południowej części Instytutu, tam, gdzie unosił się
zapach spalenizny i popiołu – oraz ciężka, ostra woń czegoś jeszcze. Zapach diabelskiej
magii. W ogrodzie ciągle unosił się biały opar mgły. Jej strzępy osiadały na krzewach róż i
pod kamieniami. Ziemia w niektórych miejscach nosiła ślady walki. Nad jedną z kamiennych
ławek widniała ciemnoczerwona plama, na którą nie mogła zbyt długo patrzeć.
Clary odwróciła się w drugą stronę. I zastygła w bezruchu. Na ścianie widniały
charakterystyczne ślady runów, połyskujące błękitem na szarym, kamiennym tle. Układały się
w kwadratowy zarys półotwartych drzwi.
Portal.
Coś w jej wnętrzu skręciło się w supeł. Pamiętała inne symbole, połyskujące
złowieszczo na gładkim, metalowym kadłubie statku. Pamiętała drżenie na chwilę przed tym,
jak rozpadł się na kawałki i zalały go wody East River.
To tylko runy, pomyślała. Symbole. Potrafię je narysować. Skoro mojej mamie udało
się uwięzić Kielich Anioła w kawałku papieru, to mnie uda się odtworzyć Portal.
Stopy same poniosły ją w stronę ściany katedry, dłoń zacisnęła się na spoczywającej w
kieszeni steli. Z całej siły starając się powstrzymać drżenie rąk, przytknęła koniec steli do
kamienia. Zacisnęła powieki i zaczęła kreślić w umyśle świetliste linie. Linie przypominające
jej o przejściu, unoszeniu się w wirującym powietrzu, podróżach i odległych miejscach.
Kreski utworzyły Znak, pełen wdzięku jak ptak podczas lotu. Nie wiedziała, czy istniał już
wcześniej czy to ona przed chwilą go wynalazła, ale wyglądał tak jakby istniał od zawsze.
Portal.
Zaczęła rysować, czarne jak węgiel linie spływały z końca steli. Kamień skwierczał,
wypełniając nozdrza kwaśnym zapachem spalenizny. Gorące niebieskie światło rozbłysło pod
jej powiekami. Poczuła na twarzy podmuch gorącego powietrza, jakby stała przy ogniu.
Opuściła dłoń, dysząc ciężko, i otworzyła oczy. Znak, który narysowała, miał kształt czarnego
kwiatu wyrastającego prosto ze ściany. Gdy tak patrzyła na swoje dzieło, linie zaczęły się
rozpływać i zmieniać, zwijać i rozwijać, same dopasowując swój kształt. W przeciągu kilku
chwil kształt Znaku uległ całkowitej zmianie. Przypominał teraz iskrzący się zarys przejścia,
kilka stóp wyższy niż Clary.
Ona sama nie mogła oderwać od niego oczu. Lśnił takim samym czarnym światłem
jak Portal u Madame Dorothei. Wyciągnęła w jego stronę rękę... i natychmiast ją cofnęła.
Czując mdłości, przypomniała sobie, że aby użyć Portalu trzeba było sobie wyobrazić
miejsce, do którego chciało się trafić. Problem polegał na tym, że nigdy nie była w Idrisie.
Oczywiście, znała je z opisu. Zielone doliny, ciemne lasy, przejrzyste rzeki, jeziora, góry,
Alicante i miasto ze szklanymi wieżami. Mogła spróbować wyobrazić sobie, jak wygląda, ale
w tym wypadku wyobraźnia to za mało. Nie, jeśli chodziło o ten rodzaj magii. Gdyby tylko...
Gwałtownie wciągnęła powietrze. Przecież widziała Idris. Widziała je we śnie i
wiedziała, że to był prawdziwy sen, mimo że nie potrafiła powiedzieć skąd brała tę pewność.
Co takiego Jace powiedział jej w tym śnie o Simonie? Że nie może tu zostać, bo to „miejsce
dla żywych”. I niedługo po tym Simon umarł...
Clary wróciła pamięcią do snu. Tańczyła w sali balowej w Alicante. Ściany
pomieszczenia zwieńczonego przejrzystym, przypominającym diament dachem, pomalowano
na biało i złoto. Pośrodku sali stała fontanna ze srebrną figurą syreny w centrum. Promienie
słońca przeświecały przez korony drzew a Clary miała na sobie płaszcz z zielonego aksamitu,
tak jak teraz.
- Clary! – wrzasnął Luke, pędząc przez ścieżkę z twarzą wykrzywioną wściekłością i
przerażeniem. Za nim biegł Magnus, jego kocie oczy błyszczały jak światła Portalu
zalewające ogród.
- Clary, stój! Strażnicy są niebezpieczni! Zabijesz się!
Ale dla niej nie było już odwrotu. Złote światło przybierało na sile. Clary pomyślała o
złocistych murach holu w swoim śnie i promieniach słońca załamujących się w szkle. Luke
się pomylił; nie rozumiał na czym polegał jej dar, jak działał – co mogli znaczyć jacyś
strażnicy gdy potrafiło się stworzyć zupełnie inną rzeczywistość za pomocą rysunku?
- Muszę iść – krzyknęła, rozrobiąc krok do przodu z rozpostartymi palcami. – Luke, tak mi
przykro...
Postąpiła do przodu, a on w ostatniej chwili doskoczył do niej i złapał za nadgarstek,
w momencie, w którym Portal zdawał się być na granicy wybuchu. Ogromna siła zwaliła ich
z nóg, tak jak tornado wyszarpuje drzewo wraz z korzeniami. Przed oczami mignęły jej
wirujące samochody i budynki Manhattanu. Zniknęły gdy tylko porwał ją silny prąd. Czując
rękę Luke’a zaciskającą się na jej nadgarstku z siłą imadła, runęła prosto w wirujący złoty
chaos.

Simona obudził rytmiczny plusk wody. Usiadł gwałtownie, z piersią ściśniętą


przerażeniem. Kiedy ostatnim razem obudził go szmer fal, był więźniem na statku
Valentine’a. Kojący dźwięk przypomniał mu z całą ostrością horror, jakiego doświadczył.
Poczuł się jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody.
Jednak szybkie spojrzenie dookoła upewniło go, że był w całkiem innym miejscu. Po
pierwsze, leżał na łóżku w niewielkim pokoju ze ścianami pomalowanymi na jasny błękit,
przykryty stertą miękkich koców. Ciemne zasłony przesłaniały okno, wpuszczając tylko
odrobinę światła, ale to wystarczyło żeby jego wampirzy wzrok zarejestrował wszystko. Na
podłodze leżał jasny dywan a pod ścianą stała oszklona szafka.
Przy łóżku stał fotel. Simon usiadł, koce opadły, a on zdał sobie sprawę z dwóch
rzeczy: po pierwsze, że ciągle miał na sobie ten sam t-shirt i dżinsy kiedy przyszedł do
Instytutu na spotkanie z Jasem; a po drugie, osoba w fotelu drzemała, z policzkiem wspartym
na dłoni a jej długie, czarne włosy rozsypały się dokoła jak szal.
- Isabelle?
Jej głowa podskoczyła do góry. Otworzyła oczy.
- Oooch! Obudziłeś się! – wyprostowała się, odrzucając włosy na plecy. – Jace będzie
wniebowzięty. Byliśmy prawie pewni, że umrzesz.
- Umrę? – powtórzył za nią jak echo. Zakręciło mu się w głowie i poczuł mdłości. –
Dlaczego? – rozejrzał się po pokoju. – Jestem w Instytucie? – spytał, i gdy tylko słowa
wyszły z jego ust zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. – To znaczy... gdzie my właściwie
jesteśmy?
Cień zakłopotania przemknął po jej twarzy.
- Hmm... to znaczy, że nie pamiętasz co się stało w ogrodzie? – skubała nerwowo haft
zdobiący tapicerkę fotela. – Zaatakowali nas Wyklęci. Było ich mnóstwo a piekielna mgła
uniemożliwiała walkę. Magnus otworzył Portal i wszyscy biegliśmy w tamtą stronę, gdy
zobaczyłam jak idziesz w naszym kierunku. Potknąłeś się o ciało Madeleine. Z tuż za tobą
stał Wyklęty. Musiałeś go nie zauważysz, ale Jace zauważył. Zanim do ciebie podbiegł było
już za późno. Wyklęty dźgnął cię nożem. Krwawiłeś, i to bardzo. Jace zabił Wyklętego,
podniósł cię i pociągnął w stronę Portalu – mówiła tak szybko, że Simon musiał wytężyć
słuch żeby rozróżnić poszczególne słowa. – Gdy już wszyscy byli po drugiej stronie, a w
przejściu ukazał się Jace z tobą na rękach, byliśmy szczerze zaskoczeni. Konsul nie był tym
zadowolony.
Simonowi zaschło w ustach.
- Wyklęty dźgnął mnie nożem?
Niemożliwe. Ale przecież już raz wyzdrowiał, po tym jak Valentaine poderżnął mu
gardło. Akurat to powinien pamiętać. Potrząsając głową z niedowierzaniem, zaczął się
oglądać.
- Gdzie?
- Pokażę ci.
Ku jego zdumieniu, chwilę później Isabelle siedziała na łóżku obok niego,
przykładając chłodne ręce do jego przepony. Podwinęła mu koszulkę do góry, odsłaniając
bladą skórę brzucha, przedzieloną cienką, czerwoną kreską. Blizna była ledwo widoczna.
- Tutaj – powiedziała, gładząc palcami to miejsce. – Boli?
- Nnie... – gdy Simon zobaczył Isabelle po raz pierwszy, wydała mu się niezwykła, tak pełna
życia, siły i energii, że pomyślał iż w końcu znalazł dziewczynę, która była na tyle niezwykła,
że zdołałaby wymazać z jego pamięci obraz Clary, utrwalony pod powiekami jak na kliszy.
W chwili gdy zmieniła go w szczura na przyjęciu w mieszkaniu Magnusa, pomyślał, że być
może Isabelle była jednak zbyt niezwykła, jak dla niczym się nie wyróżniającego faceta jak
on. – Nie boli.
- Ale moje oczy owszem – odezwał się lekko rozbawiony głos w drzwiach. Jace. Wszedł tak
cicho, że nawet Simon go nie usłyszał, przyglądając się z uśmieszkiem na twarzy jak Isabelle
opuściła koszulkę Simona w dół. – Iz, molestujesz wampira kiedy jest zbyt słaby, żeby się
bronić? Założę się, że to narusza co najmniej jedno z Porozumień.
- Pokazuję mu tylko, gdzie został pchnęty nożem – zaprotestowała Isabelle, ale wróciła na
swoje poprzednie miejsce z niejakim pośpiechem. – Co się dzieje na dole? Ciągle świrują?
Jace przestał się uśmiechać.
- Maryse poszła do Gardu razem z Patrickiem. Clave zwołało posiedzenie, więc Malachi
pomyślał, że lepiej będzie jeśli wytłumaczy im to wszystko... osobiście.
Malachi. Patrick. Obce nazwy wirowały w umyśle Simona.
- Wytłumaczyć co?
Isabelle i Jace wymienili spojrzenia.
- Twoją obecność tutaj – powiedział w końcu Jace. – Wyjaśnić, dlaczego sprowadziliśmy do
Alicante wampira, co tak przy okazji, jest wyraźnie sprzeczne z Prawem.
- Alicante? Jesteśmy w Alicante? – przez Simona przetoczyła się fala całkowitej paniki,
prawie natychmiast zastąpiona przez ostre kłucie w piersi. Zgiął się w pół zupełnie bez tchu.
- Simon! – zaniepokojona Isabelle wyciągnęła rękę w jego stronę. – Wszystko w porządku?
- Odsuń się, Isabelle – warknął Simon zaciskając dłonie na brzuchu. Spojrzał na Jace’a. –
Każ jej wyjść – powiedział błagalnym tonem.
Isabelle cofnęła się, urażona.
- Jasne, już mnie nie ma. Nie musisz mi dwa razy powtarzać – zerwała się z miejsca i wyszła
trzaskając drzwiami.
Jace spojrzał na Simona oczami bez wyrazu.
- O co chodzi? Myślałem, że dochodzisz do siebie.
Simon wyciągnął przed siebie rękę w ostrzegawczym geście. W gardle poczuł smak
metalu.
- Nie chodzi o Isabelle – wymamrotał. – Nic mi nie jest. Po prostu jestem... głodny – czuł, że
palą go policzki. – Straciłem sporo krwi, więc teraz muszę uzupełnić braki.
- No jasne – powiedział Jace takim tonem, jakby właśnie doznał olśnienia. Niepokój na jego
twarzy zastąpiło coś, co dla Simona wyglądało jak pogardliwe rozbawienie. Zalała go
wściekłość i gdyby nie był tak osłabiony ani obolały, rzuciłby się na niego. Skoro jednak było
inaczej, jedyne co mógł zrobić to ciężko dyszeć.
- Do diabła z tobą, Wayland.
- Wayland? – wyraz rozbawienia nie opuszczał twarzy Jace’a, gdy zaczął rozpinać kurtkę.
- Nie! – Simon skurczył się na łóżku. – Choćbym nie wiem jak był głodny, nie wypiję znowu
twojej krwi.
Jace wykrzywił usta w uśmieszku.
- To dobrze, bo na to bym nie pozwolił – sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął
stamtąd płaską butelkę. Była w połowie wypełniona rzadką, czerwonobrązową cieczą. –
Uznałem, że się może się przydać – powiedział. – Wycisnąłem trochę krwi z surowego mięsa.
To jedyne co mogłem zrobić.
Simon wziął butelkę, ale dłonie trzęsły mu się tak bardzo, że Jace musiał odkręcić
korek za niego. Ciecz w środku była ohydna – za rzadka i za słona jak na zwykłą krew, miała
lekko nieprzyjemny posmak oznaczający, że mięso leżało już od od kilku dni.
- Cholera – mruknął, pociągając parę łyków. – Martwa krew.
Brwi Jace’a podjechały do góry.
- A jaka miałaby być?
- Jeśli zwierzę, którego krew piję, jest martwe od dłuższego czasu, tym gorzej smakuje jego
krew – wytłumaczył Simon. – Świeża jest lepsza.
- Przecież ty nigdy nie piłeś świeżej krwi. Prawda?
W odpowiedzi Simon również uniósł brwi.
- No tak, oprócz mojej – odparł Jace. – Jestem pewien, że moja krew smakuje fantastycznie.
Simon postawił pustą butelkę na oparciu fotela.
- Coś jest z tobą zdecydowanie nie tak – powiedział. – W sensie umysłowym.
W ustach ciągle miał posmak zepsutej krwi, ale ból brzucha minął. Poczuł jak wracają
mu siły, zupełnie jakby krew była lekiem o natychmiastowym działaniu; narkotykiem, który
musiał brać żeby przeżyć. Zastanawiał się, czy krew nie była dla wampirów tym, czym
heroina dla narkomanów.
- A więc jestem w Idrisie.
- W Alicante, ściśle rzecz biorąc. W głównym mieście. Właściwie, to w jedynym mieście –
powiedział Jace. Podszedł do okna i rozsunął zasłony. – Penhallow’owie nie chcieli nam
wierzyć, że słońce na ciebie nie działa. Dlatego założyli te zasłony. Mimo to powinieneś
spojrzeć.
Simon podniósł się w łóżka i stanął obok Jace’a. I oniemiał.
Kilka lat temu jego matka zabrała jego i siostrę w podróż do Toskanii – tydzień
jedzenia ciężkostrawnych dań z makaronu i nieosolonego chleba, zwiedzania okolicy, i
szaleńczej jazdy wąskimi i krętymi drogami, z ledwością unikając zderzenia z pięknymi,
starymi bydynkami, które rzekomo przyjechali zobaczyć. Pamiętał jak zatrzymali się na stoku
obok miasteczka zwanego San Gimignano, grupki domów z rozsianymi tu i ówdzie
wyskokimi dachami, które zdawały się sięgać nieba. Jeśli to na co teraz patrzył przypominało
mu cokolwiek, to właśnie to miasteczko. Jednocześnie widok za oknem sprawiał wrażenie
zupełnie niepodobnego do tego, co dotychczas widział.
Okno w którym stał znajdowało się dość wysoko, więc cały budynek musiał być
jeszcze wyższy. Spoglądając w górę, mógł dostrzec kamienne parapety i niebo. Po drugiej
stronie stał drugi, trochę niższy dom. Pomiędzy budynkami biegł wąski, ciemny kanał
poprzecinany mostkami – to stąd dobiegał szum wody. Budynek został wybudowany w
połowie wzgórza – poniżej stały domy z miodowozłotego kamienia, ustawione w zbitym
szeregu wzdłóż wąskiej ulicy, rozciągające się aż na skraj kręgu zieleni: lasu otoczonego
przez odległe wzgórza. Z tej perspektywy przypominały długie pasy zieleni i brązu,
nakrapiane plamami jesiennych kolorów. Za wzgórzami wznosiły się poszarpane szczyty gór
oprószone śniegiem.
Jednak żadna z tych rzeczy nie była niezwykła. Niezwykłe było to, że tu i ówdzie
wznosiły się strzeliste wieże zwieńczone iglicami z połyskliwego srebrzystobiałego metalu,
na pierwszy rzut oka ustawione przypadkowo. Zdawały się przebijać niebo jak błyszczące
sztylety. Simon zdał sobie sprawę, że widział już wcześniej ten niezwykły materiał: w postaci
twardej, przypominającej szkło broni, którą nosili ze sobą Nocni Łowcy, a określali mianem
serafickich noży.
- To wieże demonów – wyjaśnił Jace. – Kierują strażą, która ochrania miasto. Dzięki nim
żaden demon nie ma wstępu do Alicante.
Powietrze wlatujące przez okno było zimne i czyste. Takie, jakim nie oddychało się w
Nowym Jorku: żadnego brudu, smogu, metalu czy zapachu innych ludzi. Tylko powietrze.
Zanim odwrócił się żeby spojrzeć na Jace’a, Simon zrobił głęboki i całkiem niepotrzebny
wdech; niektóre z ludzkich nawyków trudno było porzucić.
- Powiedz mi – zaczął – że sprowadzenie mnie tutaj to był wypadek. Powiedz, że to nie była
część twojego planu mającego na celu udaremnić przyjazd Clary do Idrisu.
Jace nie patrzył na niego, ale jego klatka piersiowa wznosiła się i opadała gwałtownie,
jakby dostał zadyszki.
- No jasne – warknął. – Stworzyłem zgraję Wyklętych, którzy zaatakowali Instytut, zabili
Madeleine i o mało co nie wykończyli nas, tylko po to żeby Clary została w domu. Tak czy
siak, mój szatański plan działa.
- Rzeczywiście działa – powiedział cicho Simon. – Prawda?
- Posłuchaj, wampirze. Plan obejmował trzymanie Clary z dala od Idrisu. Nie obejmował za
to sprowadzenia cię tutaj. Gdybym cię zostawił, krwawiącego i nieprzytomnego, Wyklęty by
cię zabił.
- Mogłeś zostać tam ze mną.
- Wtedy zabiliby nas obu. Przez tą piekielną mgłę nic nie widziałem. Nawet ja nie jestem w
stanie pokonać setki Wyklętych.
- Założę się, że przyznanie się do tego musiało boleć.
- Palant z ciebie, nawet jak na Przyziemnego. Uratowałem ci życie i złamałem Prawo, żeby
to zrobić. I to nie pierwszy raz. Mógłbyś okazać trochę wdzięczności.
- Wdzięczności? – dłonie Simona zacisnęły się w pięści. – Gdybyś nie zaciągnął mnie wtedy
do Instytutu, nie byłoby mnie tutaj. Nie przypominam sobie, żebym się na to zgodził.
- Zgodziłeś się – poprawił Jace – w chwili gdy powiedziałeś, że dla Clary zrobisz wszystko.
To jest właśnie to wszystko.
Zanim Simon zdołał wymyślić jakąś ciętą ripostę, rozległo się pukanie do drzwi.
- Halo? – zawołała Isabelle. – Simon, skończyłeś już odgrywać primadonnę? Muszę
porozmawiać z Jasem.
- Wejdź, Izzy – powiedział Jace nie odrywając wzroku od Simona. W jego spojrzeniu czaił
się gniew i wyzwanie, które sprawiło, że Simon zapragnął uderzyć go czymś ciężkim. Na
przykład półciężarówką.
Isabelle wsunęła się do środka szeleszcząc srebrną spódnicą. Gorset w kolorze kości
słoniowej odsłaniał jej nagie ramiona, pokryte atramentowymi runami. Simon pomyślał, że to
dobrze, że wreszcie przełamała swój opór by pokazać Znaki w miejscu, w którym żaden
zwykły człowiek nie pomyślałby że są.
- Alec idzie do Gardu – oznajmiła bez żadnych wstępów. – Zanim pójdzie, chce
porozmawiać z tobą o Simonie. Zejdziesz na dół?
- Jasne – odparł Jace, zmierzając w kierunku drzwi. W połowie drogi zdał sobie sprawę, że
Simon idzie za nim, i odwrócił z groźnym wyrazem twarzy. – Ty zostajesz.
- Nie na mowy – odparł Simon. – Jeśli macie mówić o mnie, to chcę przy tym być.
Przez chwilę wydawało się, że lodowaty spokój Jace’a zaraz szlag trafi. Poczerwieniał
na twarzy i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, a jego oczy płonęły. W sekundę
potem jego gniew się ulotnił, powstrzymany jedynie siłą woli. Zgrzytnął zębami i uśmiechnął
się.
- W porządku – powiedział. – Chodź na dół, wampirze. Poznasz naszą szczęśliwą rodzinkę.

Podróżując przez Portal po raz pierwszy, Clary miała wrażenie jakby znalazła się w
stanie nieważkości. Tym razem czuła jakby wrzucono ją prosto w serce cyklonu. Wyjący
wiatr napierał na nią ze wszystkich stron rozdzielając ją z Lukiem, a z ust wyrwał się krzyk.
Przeleciała przez wirujący czernią i złotem środek tornada.
Tuż przed jej nosem wyrosła płaska, twarda i srebrzysta powierzchnia, wyglądająca
jak lustro. Wrzeszcząc i osłaniając twarz uderzyła prosto w lustrzaną taflę, która załamała się
pod jej naporem. Ze wszech stron otoczyło ją przeraźliwe zimno i zaczęła się dusić. Tonęła w
gęstej, błekitnej ciemności starając się złapać oddech, ale jedyne co nabierała w płuca to
więcej mroźnego chłodu.
Nagle ktoś złapał ją z tył płaszcza i pociągnął do góry. Zaczęła się bronić, ale była
zbyt słaba żeby rozluźnić uchwyt. Ciemność w kolorze indygo przeszła w jasny błękit, a
potem w złoto, gdy wydostała się na powierzchnię wody i wciągnęła w płuca haust powietrza.
Albo przynajmniej próbowała to zrobić. Zamiast tego zaksztusiła się a przed oczami
zatańczyły jej czarne płatki. Wodorosty czepiały się jej rąk i nóg, podczas gdy ktoś holował ją
do brzegu. Odwróciła się, żeby zobaczyć co to takiego i dostrzegła kogoś, kto był w połowie
wilkiem, w połowie człowiekiem, z uszami wydłużonymi jak sztylety i wystającymi białymi
kłami. Próbowała krzyczeć ale tylko nałykała się wody. W chwilę później leżała już na
rozmokłym brzegu. Czyjeś ręce zacisnęły się na jej ramionach, obracając jej twarz w stronę
ziemi. Raz po raz uderzały ją w plecy, dopóki nie wypluła z siebie resztki wody o gorzkawym
posmaku. Ciągle się dławiła gdy obróciły ją na plecy. Patrzyła prosto na Luke’a, ciemny cień
na tle jasnego nieba poprzecinanego chmurami. Łagodność, która zawsze gościła w jego
oczach, znikła bez śladu. Nie przypominał już wilka ale nadal był wściekły. Podciągnął ją do
pozycji siedzącej, potrząsając nią bez przerwy, dopóki nie złapała oddechu i nie zawołała
słabo:
- Luke! Przestań! To boli...
Zabrał ręce. Zamiast tego złapał ją za podbródek, zmuszając żeby na niego spojrzała.
- Woda – powiedział. – Wykrztusiłaś całą wodę?
- Chyba tak – wyszeptała. Jej głos był słaby z powodu spuchniętego gardła.
- Gdzie twoja stela? – zapytał. Gdy się zawahała, jego głos nabrał ostrych tonów. – Clary,
twoja stela. Znajdź ją.
Wysunęła się z jego ramion i przegrzebała mokre kieszenie, z sercem podchodzącym
do gardła gdy jej palce natknęły się tylko na wilgotny materiał. Z ponurą miną odwróciła się
w stronę Luke’a.
- Musiała wpaść do jeziora – pociągnęła nosem. – Stela mojej... mojej mamy...
- Jezu Chryste, Clary.
Luke wstał, z rękoma założonymi za głowę. Przemókł do suchej nitki. Strumyczki
wody spływały z jego dżinsów i flanelowego płaszcza. Okulary, które nosił zsunięte do
połowy nosa, zniknęły. Spojrzał na nią ponurym wzrokiem.
- Jesteś cała i zdrowa – ni to stwierdził ni zapytał. – To znaczy, teraz. Dobrze się czujesz?
Skinęła głową.
- Luke, o co chodzi? Po co ci moja stela?
Nie odpowiedział. Rozglądał się dookoła jakby liczył na czyjąś pomoc. Clary
podążyła za jego spojrzeniem. Znajdowali się na szerokim brzegu całkiem dużego jeziora. W
wodzie koloru jasnego błękitu odbijały się promienie słońca. Zastanawiała się, czy to właśnie
to było żródłem złotego światła, które widziała przez na wpół otwarty Portal. Jezioro nie
sprawiało wrażenia groźnego, zwłaszcza że już się w nim nie topiła tylko siedziała na brzegu.
Otaczały je zielone wzgórza upstrzone drzewami, których liście dopiero co zaczeły
brązowieć. Ponad nimi wznosił się górski łańcuch ze szczytami przykrytymi śniegiem.
Clary zadrżała.
- Zmieniłeś się w wilka gdy byliśmy w wodzie? Widziałam...
- Moja wilcza połowa pływa lepiej niż ludzka – wyjaśnił krótko. – I jest silniejsza. Musiałem
cię wyciągnąć z wody a ty nie paliłaś się do tego, żeby mi w tym pomóc.
- Wiem – powiedziała. – Przepraszam. Nie powinieneś... nie powinieneś iść za mną.
- Gdybym tego nie zrobi, już byś nie żyła – zauważył. – Magnus cię uprzedził. Nie można
korzystać z Portalu po to żeby dostać się do Miasta Szkła jeśli po drugiej stronie nikt na ciebie
nie czeka.
- Powiedział, że to wbrew Prawu. Zapomniał za to uprzedzić, że jeśli spróbuję się tu dostać,
to zrobię to z hukiem.
- Powiedział, że po mieście są rozsiani strażnicy, którzy uniemożliwiają teleportowanie się
do niego. Nie jego wina, że postanowiłaś igrać z magią, której działania prawie nie
pojmujesz. To, że masz zdolności, nie oznacza że wiesz jak ich używać – rzucił jej groźne
spojrzenie.
- Przepraszam – powiedziała Clary cienkim głosem. – Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Nad jeziorem Lyn – wyjaśnił Luke. – Sądzę, że Portal przeniósł nas tak blisko miasta jak to
było możliwe a potem wyrzucił tutaj. Jesteśmy na obrzeżach Alicante – rozejrzał się
potrząsając głową w mieszaninie zdumienia i zmęczenia. – Udało ci się, Clary. Jesteśmy w
Idrisie.
- W Idrisie? – spytała, gapiąc się bez sensu na jezioro. Mrugnęło do niej, błekitne i
niezmącone. – Chwileczkę, powiedziałeś że jesteśmy na obrzeżach Alicante, ale tu nie ma
żadnego miasta.
- Jesteśmy od niego oddaleni o wiele kilometrów. Widzisz te wzgórza w oddali? – wskazał
na nie ręką. – Musimy przez nie przejść. Miasto jest po drugiej stronie. Gdybyśmy mieli
samochód zajęłoby nam to najwyżej godzinę, ale skoro idziemy pieszo to pewnie zajmie nam
to całe popołudnie – zmrużył oczy i spojrzał w niebo. – Zbierajmy się.
Clary obejrzała z konsternacją swój strój. Perspektywa wielogodzinnej wędrówki w
nasiąkniętych wodą ubraniach nie była ciekawa.
- Czy jest coś, co...?
- Co możemy teraz zrobić? – zapytał Luke z nagłym rozdrażeniem w głosie. – Masz jeszcze
jakieś sugestie, skoro to ty nas w to wpakowałaś? – wskazał ręką w stronę jeziora. – Tam są
góry. Przejezdne wyłącznie w czasie lata. Zamarzlibyśmy na kość próbując teraz przejść
przez szczyty.
Odwrócił się w drugą stronę, wyciągając palec w innym kierunku.
- Tędy ciągnie się puszcza. Przez całą drogę, aż do granicy. Jest niezamieszkana,
przynajmniej nie przez ludzi. Obok Alicante ciągną się pola uprawne i wiejskie domy. Może i
udałoby się nam stąd wydostać, ale w dalszym ciągu musimy przejść przez miasto. Miasto, w
którym Przyziemni tacy jak ja nie są mile widziani.
Clary gapiła się na niego z otwartymi ustami.
- Nie miałam pojęcia...
- Oczywiście, że nie. Nie masz nawet bladego pojęcia o Idrisie. Nic cię nie obchodzi. Po
prostu byłaś zdenerwowana tym, że chcemy cię zostawić. Zachowałaś się zupełnie jak
dziecko i wpadłaś w furię. I teraz tu utknęliśmy. Zagubieni, przemarznięci i ... – urwał ze
ściągniętą twarzą. – Chodź. Nie traćmy czasu.
Clary podążała za nim wzdłóż brzegu w ponurym milczeniu. W miarę jak szli, słońce
osuszyło jej włosy i skórę, ale aksamitny płaszcz naciągnął wodą jak gabka. Ciążył jej jak
ołowiana kurtyna, gdy potykała się o kamienie i ślizgała w błocie, starając się nadążyć za
idącym długimi krokami Lukiem. Ponowiła próbę nwiązania rozmowy, ale Luke uparcie
milczał. Jeszcze nigdy nie zrobiła niczego, czego nie dałoby się załagodzić zwykłymi
przeprosinami. Jak widać, tym razem było inaczej.
W miarę jak posuwali się do przodu, klify wokół jeziora pięły się coraz wyżej, usiane
ciemnymi plamami wyglądającymi jak kleksy czarnej farby. Gdy Clary przyjrzała się im
dokładniej stwierdziła, że to jaskinie wykute w kamieniu. Sprawiały wrażenie bardzo
głębokich, z mnóstwem wijących się w ciemności korytarzy. Wyobraziła sobie nietoperze i
inne okropne pełzające stworzenia kryjące się w mroku, i przeszły ją ciarki.
W końcu wąska ścieżka zaprowadziła ich do szerokiej drogi wysypanej pokruszonymi
kamieniami. Przecinała płaską, trawiastą równinę sięgającą widocznych z daleka wzgórz.
Serce Clary zamarło. Jak okiem sięgnć nigdzie nie było widać żadnego miasta. Luke
spoglądał na pagórki z wyraźnym niepokojem.
- Jesteśmy dalej niż sądziłem. Minęło już tyle czasu...
- Może gdybyśmy znaleźli większą drogę – zaproponowała Clary – ktoś mógłby nas
podrzucić do miasta albo...
- Clary. W Idris nie ma samochodów.
Widząc jej zszokowaną minę, Luke wybuchnął niezbyt wesołym śmiechem.
- Strażnicy szkodzą maszynom. Większość urządzeń, takich jak komputery, telefony
komórkowe i tym podobne, tutaj nie działa. Alicante jest oświetlone i napędzane głównie
przez magiczne światło.
- Och – powiedziała cienkim głosem. – Więc jak daleko jeszcze do miasta?
- Dość daleko – nie patrząc na nią, przeczesał dłońmi swoje krótkie włosy. – Jest coś, o czym
muszę ci powiedzieć.
Clary spięła się w środku. Jedyne czego chciała, to żeby Luke się do niej odezwał, ale
teraz wolałaby żeby tego nie robił.
- W porządku.
- Zauważyłaś – zaczął – że na jeziorze nie było żadnych łodzi, żadnych doków, niczego po
czym można by poznać, że jest w jakiś sposób zagospodarowane przez mieszkańców Idrisu?
- Myślałam, że to ze względu na bardzo dużą odlagłość.
- Nie tak znowu dużą. Zaledwie parę godzin na piechotę od Alicante. W rzeczywistości,
jezioro... – urwał na chwilę i westchnął. – Czy kiedykolwiek przyglądałaś się wzorowi na
podłodze w bibliotece Instytutu w Nowym Jorku?
Clary zamrugała.
- Tak, ale nie rozumiałam co dokładnie przedstawia.
- Anioła powstającego z jeziora trzymającego w ręku kielich i miecz. Często powtarzający
się motyw w zdobnictwie Nefilim. Według legendy anioł Razjel powstał z jeziora Lyn gdy po
raz pierwszy objawił się Jonathanowi, pierwszemu Nefilim, i przekazał mu Dary Anioła. Od
tamtego czasu jezioro jest...
- Święte? – podsunęła Clary.
- Przeklęte – poprawił Luke. – Pod pewnym względem woda z jeziora jest dla Nocnych
Łowców trująca. Nie szkodzi Przyziemnym – baśniowy ludek ochrzcił je nazwą Lustra Snów.
Piją z niego wodę bo twierdzą, że dzięki temu miewają wizje. Ale dla Łowcy picie tej wody
jest bardzo niebezpieczne. Powoduje halucynacje, gorączkę, może nawet doprowadzić do
szaleństwa.
Clary poczuła zimno w całym ciele.
- To dlatego chciałeś żebym wypluła całą wodę.
Pokiwał twierdząco głową.
- Z tego samego powodu chciałem też żebyś odszukała stelę. Z pomocą uzdrawiającej runy
moglibyśmy powstrzymać jej skutki. Skoro jednak jej nie mamy, musimy jak najszybciej
dotrzeć do Alicante. Mają tam leki i zioła które ci pomogą. Znam tam kogoś kto prawie na
pewno je ma.
- Lightwoodów?
- Nie – powiedział stanowczym głosem. – Kogoś innego. Kogoś, kogo znam.
- Kto to taki?
Potrząsnął głową.
- Miejmy tylko nadzieję, że nie przeprowadzał się w ciągu ostatnich piętnastu lat.
- Mówiłeś że bez specjalnego pozwolenia przekroczenie granicy Alicante przez
Przyziemnego jest sprzeczne z Prawem.
Jego uśmiech przypomniał jej o Luke’u, który złapał ją gdy jako dziecko wypadła z
hustawki, tym Luke’u który zawsze ją chronił.
- Niektóre Prawa są po to żeby je łamać.

Dom państwa Penhallow przypominał Simonowi Instytut. W obydwu przypadkach


odnosiło się wrażenie jakby budynek należał do innej epoki. Przedpokoje i klatki schodowe
były niewielkie, całe w kamieniu i ciemnym drewnie; przez wysokie, wąskie okna widać było
miasto. W dekoracjach dominował styl azjatycki: na pierwszym piętrze ustawiono ekran shoji
a parapety zdobiły lakierowane chińskie wazy. Na ścianach wisiało kilkanaście obrazów
namalowanych na jedwabiu, ukazujących sceny z mitologii Nocnych Łowców, z pewnymi
wschodnimi akcentami – najczęściej przedstawiano dzierżących serafickie noże wojowników,
podobne do smoków barwne stworzenia i pełzające demony z wytrzeszczonymi oczami.
- Pani Penhallow, Jia, prowadziła kiedyś Instytut w Pekinie. Dzieli czas pomiędzy domem a
Zakazanym Miastem – wyjaśniła Isabelle, gdy Simon oglądał rycinę. – Penhallow’owie to
stara rodzina. I bogata.
- Właśnie widzę – wymamrotał, spoglądając na żyrandole kapiące od szklanych paciorków w
kształcie łzy.
Idący za nimi Jace odchrząknął.
- Odłóżcie to na potem. Nie przyszliśmy tu na wycieczkę.
Simon rozważył w myślach niezbyt grzeczną odpowiedź, ale stwierdził że nie ma
sensu kłócić się Jasem. Pokonał szybko resztę schodów, za którymi otwierał się duży pokój.
Stanowił dziwaczną mieszaninę starego i nowego: okno wychodziło na kanał i słychać było
muzykę, ale Simon nie dostrzegł żadnej wieży stereo. Nie było telewizora ani stosów płyt CD
czy DVD, żadnego sprzętu który kojarzył się Simonowi z nowoczesnym wystrojem salonu.
Zamiast tego, wokół ogromnego kominka, w którym trzaskał ogień, ustawiono kilka
przeładowanych kanap.
Przy kominku stał Alec w czarnej zbroi Nocnego Łowcy i wkładał rękawice. Gdy
Simon wszedł do środka, podniósł głowę i rzucił mu swoje zwykłe groźne spojrzenie, nie
mówiąc ani słowa.
Na kanapie siedziała dwójka nastolatków, chłopak i dziewczyna, których nigdy nie
widział. Dziewczyna sprawiała wrażenie jakby była w połowie Azjatką. Miała delikatne oczy
w kształcie migdałów, lśniące ciemne włosy i psotny wyraz twarzy. Łagodnie zarysowany
podbródek zwężał się jak u kota. Może nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś
niezwykłego.
Za to chłopiec siedzący obok niej był jeszcze bardziej intrygujący. Był wzrostu Jace’a,
ale wydawał się wyższy nawet gdy siedział. Był smukły i umięśniony, jego jasna twarz o
pełnych kościach policzkowych i ciemne oczy nadawały mu wyraz elegancji i niesforności.
Było w nim coś dziwnie znajomego, jakby już się kiedyś spotkali.
Dziewczyna odezwała się pierwsza.
- Więc to jest ten wampir? – obejrzała Simona od stóp do głów, jakby chciała zdjąć z niego
miarę. – Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko żadnego wampira – przynajmniej nie tego,
którego akurat chciałam zabić – przekrzywiła głowę na bok. – Całkiem milutki jak na
Przyziemnego.
- Musisz jej wybacz, ma twarz anioła ale maniery demona – powiedział chłopak z
uśmiechem, wstając z miejsca i wyciągając rękę na powitanie. – Jestem Sebastian. Sebastian
Verlac. A to moja kuzynka, Aline Penhallow. Aline?
- Nie podaję ręki Przyziemnym – odparła, zapadając się w miękkie poduszki. – Oni nie mają
duszy. No wiesz, wampiry.
Uśmiech zniknął z twarzy Sebastiana.
- Aline...
- Ale to prawda. To dlatego nie widzą się w lustrze i nie wychodzą na światło słoneczne.
Simon z rozmysłem cofnął się w kierunku plamy światła wpadającej przez okno. Czuł
ciepło promieni słonecznych na plecach i włosach. Cień, jaki rzucał na podłogę, był długi i
ciemny, sięgający niemal stóp Jace’a.
Aline wciągnęła gwałtownie powietrze ale nie powiedziała ani słowa. Odezwał się
Sebastian, patrząc na Simona z ciekawością w ciemnych oczach.
- Więc to prawda. Lightwoodowie nam mówili, ale nie sądziłem...
- Że mówią prawdę? – spytał Jace, odzywając się po raz pierwszy odkąd zeszli na dół. – Nie
okłamywalibyśmy was w takiej sprawie. Simon jest... jedyny w swoim rodzaju.
- Raz go pocałowałam – powiedziała Isabelle, nie kierując tej wypowiedzi do nikogo
konkretnego.
Brwi Aline wystrzeliły w górę.
- Naprawdę pozwalają wam tam robić wszystko na co macie ochotę? – spytała, na wpół
zgorszona, na wpół zazdrosna. – Kiedy widziałam cię ostatnim razem, Izzy, nigdy nawet nie
pomyślałabyś o tym żeby...
- Ostatnim razem gdy się widzieliśmy, Izzy miała osiem lat – powiedział Alec. – Sporo się
pozmieniało. A teraz, skoro mama wyszła stąd w takim pośpiechu, ktoś musi zanieść za nią
notatki i sprawozdania do Gardu. Tylko ja mam osiemnaście lat, więc tylko ja mogę tam iść.
- Wiemy o tym – powiedziała Isabelle, opadając na kanapę. – Powtarzasz to po raz piąty.
Alec, który starał się sprawiać ważne wrażenie, zignorował to.
- Jace, ty sprowadziłeś tutaj tego wampira, więc ty za niego odpowiadasz. Nie pozwól żeby
opuścił to miejsce.
Tego wampira, pomyślał Simon. Alec dobrze wiedział jak miał na imię. Uratował mu
kiedyś życie. A teraz był „tym wampirem”. Nawet jak na Aleca, który miewał skłonność od
sporadycznych napadów niewytłumaczalnego ponuractwa, to było po prostu wstrętne. Może
miało to coś wspólnego z tym, że Simon był w Idrisie. Może Alec czuł się tutaj w obowiązku
podkreślać swoją naturę Nocnego Łowcy na każdym kroku.
- Tylko dlatego mnie tu ściągnąłeś? Żebym nie wypuścił wampira na zewnątrz? Przecież i
tak bym tego nie zrobił – Jace wsunął się na miejsce obok Aline, która sprawiała wrażenie
zadowolonej. – Jeśli masz iść do Gardu, to lepiej się pośpiesz. Bóg jeden wie jakie
bezeceństwa mogą nam przyjść do głowy bez twojej opieki.
Alec spojrzał na Jace’a ze spokojną wyższością.
- Postaraj się wszystkiego dopilnować. Wrócę za pół godziny.
Zniknął w przejściu prowadzącym do długiego korytarza, a po chwili z oddali dobiegł
ich trzask zamykanych drzwi.
- Nie powinieneś go drażnić – powiedziała Isabelle, posyłając Jace’owi surowe spojrzenie. –
Oni naprawdę kazali mu się nami opiekować.
Simon nie mógł nic poradzić na to, że zauważył że Aline siedziała tak blisko Jace’a, że
stykali się ramionami, mimo że na kanapie było mnóstwo wolnego miejsca.
- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że w poprzednim życiu Alec był zrzędliwą, starą
babą mieszkającą z dziewięćdziesięcioma kotami, która zawsze wrzeszczy na dzieciaki z
sąsiedztwa, gdy depczą jej trawnik? Bo mnie tak – powiedział, a Aline zachichotała. – Tylko
dlatego, że jako jedyny może iść do Gardu...
- Co to jest Gard? – zapytał Simon, który miał już dość słuchania o rzeczach o których nie
miał pojęcia.
Jace zaszczycił go spojrzeniem. Jego twarz miała chłodny, nieprzyjazny wyraz. Jedną
rękę trzymał na dłoni Aline, która spoczywała na jej udzie.
- Siadaj – powiedział, kiwając głową w stronę krzesła. – A może chciałeś zawisnąć w kącie
jak nietoperz?
Świetnie. Kawały o nietoperzach. Simon opadł na krzesło.
- Gard to oficjalne miejsce spotkań Clave – wyjaśnił Sebastian, litując się nad Simonem. –
To tam ustalane jest Prawo a swoje siedziby mają Konsul i Inkwizytor. Jedynie dorośli Nocni
Łowcy mogą wejść na teren Gardu podczas obrad Clave.
- Obrad? – zapytał Simon, mając w pamięci to co powiedział wcześniej Jace. – Masz na
myśli to, że obradują z mojego powodu?
Sebastian wybuchnął śmiechem.
- Nie. Z powodu Valentine’a i Darów Anioła. To dlatego tam są. Zastanawiają się nad jego
kolejnym posunięciem.
Jace nie odezwał się ani słowem, ale na dźwięk imienia Valentine’a jego twarz stężała.
- No cóż, chyba będzie próbował zdobyć Lustro – podpowiedział Simon. – Trzeci z Darów
Anioła, tak? Jest w Idrisie? Czy to dlatego wszyscy tutaj są?
Nastapiła krótka chwila ciszy zanim odezwała się Isabelle.
- Nikt tak naprawdę nie wie gdzie jest Lustro. Nie wiemy nawet jak wygląda.
- Zakładam, że jak zwykłe lustro. No wiesz, szklane, odbijające...
- Isabelle ma na myśli to – przerwał mu łagodnie Sebastian – że nikt nie wie nic o Lustrze. W
podaniach historycznych Nocnych Łowców jest mnóstwo wzmianek na jego temat, ale
brakuje konkretnych informacji co do miejsca jego przechowywania, tego jak wygląda i, co
najważniejsze, jakie ma właściwości.
- Zakładamy, że Valentine chce je zdobyć – powiedziała Isabelle – ale skoro nikt nie ma
pojęcia gdzie ono może być, to założenie nie na wiele się zdaje. Cisi Bracia mieli jakieś
przypuszczenia ale Valentine ich zamordował, więc na razie musimy się zadowolić tym co
mamy.
- Zamordował? Wszystkich? – dopytywał się zaskoczony Simon. – Myślałem, że zabił tylko
tych w Nowym Jorku.
- Tak naprawdę Miasto Kości nie leży w Nowym Jorku – wyjaśniła Isabelle. – Pamiętasz
wejście do Jasnego Dworu w Central Parku? To że tam było wcale nie oznacza, że Dwór też
się tam znajduje. Tak samo jest z Miastem Kości. Istnieje mnóstwo wejść, ale Miasto... –
urwała, gdy Aline uciszyła ją szybkim gestem. Simon spojrzał na nią, potem na Jace’a a w
końcu na Sebastiana. Wszyscy mieli taki sam czujny wyraz twarzy, jakby właśnie zdali sobie
sprawę z tego co zrobili: wyjawiali Przyziemnemu sekrety Nefilim. Wampirowi. Nie całkiem
wrogowi, ale z pewnością komuś, komu nie można było ufać.
Pierwsza odezwała się Aline. Wbijając spojrzenie ciemnych, ładnych oczu w Simona,
spytała:
- No więc, jak to jest być wampirem?
- Aline! – Isabelle wyglądała na zgorszoną. – Nie możesz tak po prostu chodzić sobie i
wypytywać ludzi o takie rzeczy.
- Dlaczego nie? Jest wampirem od niedawna. Musi pamiętać, jak to jest być człowiekiem –
odwróciła się w stronę Simona. – Czy krew ciągle smakuje ci jak krew? Czy może jak coś
innego, na przykład sok pomarańczowy? Bo tak sobie myślę, że...
- Smakuje jak kurczak – powiedział tylko po to, żeby się zamknęła.
- Serio? – Aline wyglądała na zdumioną.
- Żartuje sobie z ciebie – wtrącił się Sebastian – dokładnie tak, jak powinien. Simon,
przepraszam cię jeszcze raz za swoją kuzynkę. Ci z nas, którzy wychowali się z dala od Idris,
wykazują większą poufałość w kontaktach z Przyziemnymi.
- Nie wychowywaliście się w Idrisie? – spytała Isabelle. – Myślałam, że wasi rodzice...
- Isabelle – wtrącił Jace, ale było już za późno. Twarz Sebastiana poszarzała.
- Moi rodzice nie żyją – powiedział. – Gniazdo demonów w pobliżu Calais. Nic się nie stało,
to było dawno temu – machnięciem ręki zbył jej wyrazy współczucia. – Moja ciotka – siostra
ojca Aline – zajęła się mną w Instytucie w Paryżu.
- Mówisz po francusku? Chciałabym mówić w innym języku – Isabelle westchnęła. – Hodge
nigdy nie uważał, że powinniśmy znać coś oprócz greki i łaciny, a przecież i tak nikt ich nie
używa.
- Znam też rosyjski i włoski. I trochę rumuńskiego – powiedział Sebastian, uśmiechając się
skromnie. – Mógłbym cię nauczyć paru zwrotów.
- Rumuński? Jestem pod wrażeniem – przyznał Jace. – Niewielu ludzi potrafi mówić w tym
języku.
- A ty? – w głosie Sebastiana pobrzmiewało autentyczne zaciekawienie.
- Niespecjalnie – odparł Jace z tak rozbrajającym uśmiechem, że Simon od razu wiedział, że
kłamie. – Mój rumuński ogranicza się jedynie do kilku użytecznych zwrotów takich jak: „Czy
te węże są jadowite?” albo „Wyglądasz zbyt młodo jak na policjanta”.
Sebastian nie odwzajemnił uśmiechu. Miał w sobie coś niezwykłego. Ta łagodność,
którą wprost emanował, skrywała w sobie coś, co przeczyło zewnętrznemu spokojowi.
- Lubię podróżować – powiedział ze spojrzeniem utkwionym w Jasie – ale dobrze jest w
końcu wrócić o domu, prawda?
Jace przestał się bawić palcami Aline.
- Co masz na myśli?
- Tylko tyle, że nie ma drugiego takiego miejsca jak Idris, niezależnie od tego jakie miejsce
my, Nefilim, obierzemy sobie za dom. Nie uważasz?
- Dlaczego mnie o to pytasz? – twarz Jace’a przypominała bryłę lodu.
Sebastian wzruszył ramionami.
- Cóż, chyba mieszkałeś tu jako dziecko, prawda? Minęło dużo czasu odkąd znów tu jesteś.
Czyżbym znów coś źle zrozumiał?
- Zrozumiałeś aż za dobrze – rzuciła niecierpliwie Isabelle. – Jace lubi udawać, że nikt o nim
nie rozmawia, nawet gdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wszyscy to robią.
- Z całą pewnością to robią.
Mimo że Jace wpatrywał się w niego, Sebastian wyglądał na całkiem niewzruszonego.
Simon poczuł do tego ciemnowłosego chłopca coś w rodzaju niechętnej sympatii. Rzadko
spotykało się kogoś, kogo nie ruszały złośliwe uwagi Jace’a.
- To główny temat wszystkich rozmów w Idris. Ty, Dary Anioła, twój ojciec, twoja siostra...
- Clarissa miała tu przybyć wraz z tobą, tak? – spytała Aline. – Nie mogłam się doczekać
naszego spotkania. Co się stało?
Mimo że wyraz twarzy Jace’a nie uległ zmianie, wysunął dłoń z ręki Aline, i zacisnął
w pięść.
- Nie chciała opuszczać Nowego Jorku. Jej chora matka jest w szpitalu.
Nigdy nie mówi nasza matka, pomyślał Simon. To zawsze jest tylko jej matka.
- Dziwne – zauważyła Isabelle. – Myślałam, że naprawdę chciała tu przyjechać.
- Bo chciała – wymknęło się Simonowi. – W rzeczywistości...
Jace zerwał się na równe nogi tak szybko, że Simon nawet nie zauważył że się
poruszył.
- Szczerze mówiąc, ja i Simon mamy coś do przedyskutowania. Na osobności – wskazał
głową podwójne drzwi w odległym końcu korytarza a w jego oczach błyszczało wyzwanie. –
Chodź, wampirze – powiedział tonem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego,
że odmowa skończyłaby się użyciem siły. – Porozmawiajmy.
3. Amatis

Późnym popołudniem Luke i Clary zostawili jezioro daleko w tyle i szli przez
niekończące się szerokie błonia porośnięte wysoką trawą. Tu i ówdzie łagodne wzniesienia
przechodziły w wysokie wzgórza zakończone czarnymi skałami. Clary była wyczerpana tym
ciągłym wchodzeniem i schodzeniem. Jej buty ślizgały się po mokrej trawie jak po pokrytym
smarem marmurze. Zanim zostawili za sobą pola uprawne i dotarli do wąskiej, brudnej drogi,
ręce Clary krwawiły, pokryte plamami z trawy.
Luke szedł z przodu, od czasu do czasu zwracając swoim ponurym głosem jej uwagę
na ciekawe elementy krajobrazu, jak najbardziej przygnębiający przewodnik świata.
- Właśnie przekroczyliśmy równinę Brocelind – powiedział, gdy wspięli się na szczyt i
zobaczyli ciemną połać lasu, rozciągającą się na zachód.
- To puszcza. Dawniej pokrywała większość nizin w kraju. Większość drzew wycięto, żeby
zrobić szlaki prowadzące do miasta. I żeby wytępić watahy wilków i gniazda, które zakładały
tu wampiry. Puszcza Brocelind zawsze stanowiła dobrą kryjówkę dla Przyziemnych.
Szli w milczeniu jeszcze kilka mil dopóki nie znaleźli się na zakręcie. W miarę jak
pasmo wzgórz wznosiło się coraz wyżej, drzewa rosły coraz rzadziej a kiedy skręcili u
podnóża jednego z nich, Clary zamrugała. Jeśli wzrok jej nie mylił, to na dole stały domy.
Całe szeregi małych, białych domów, tworzące coś na kształt wioski.
- Jesteśmy na miejscu! – zawołała i rzuciła się w tamtą stronę, ale zatrzymała się gdy Luke
nie pobiegł za nią.
Odwróciła się i zobaczyła, jak stoi pośrodku zakurzonej drogi i kręci głową.
- Nie jesteśmy – powiedział, gdy zrównali krok. – To nie jest miasto.
- W takim razie co? Niewielkie miasteczko? Przecież mówiłeś, że w okolicy nie ma żadnych
miast...
- To cmentarz. Miasto Kości Alicante. Myślałaś, że Miasto to jedyne miejsce pochówku jakie
mamy? – w jego głosie brzmiał smutek. – To nekropolia, w której są pochowani wszyscy ci,
którzy umarli w Idris. Zaraz zobaczysz. Musimy przez nią przejść, żeby dostać się do
Alicante.
Clary nie była na cmentarzu od dnia, w którym umarł Simon, i gdy szła wzdłóż
wąskich alejek przecinających mauzolea jak białe wstążki, na samo wspomnienie o tym
zmroziło ją do szpiku kości.
Ktoś dbał o to miejsce: marmur lśnił jak świeżo wyczyszczony a trawa została równo
przycięta. Tu i ówdzie na grobach leżały wiązki białych kwiatów. Na pierwszy rzut oka
wyglądały jak lilie, ale wydzielały nieznany korzenny zapach, więc pomyślała, że to muszą
być rodzime kwiaty Idrisu. Każdy grób wyglądał jak niewielki domek, niektóre miały nawet
metalowe lub druciane furtki a na drzwiach wyryto nazwiska rodów Nocnych Łowców.
Cartwright, Merryweather, Hightower, Blackwell, Midwinter. Clary zatrzymała się
przy jednym z nich. Herondale.Odwróciła się, żeby spojrzeć na Luke’a.
- Tak nazywała się Inkwizytorka.
- To jej rodzinny grobowiec. Spójrz – wskazał ręką.
Nad drzwiami widniały wyryte w szarnym marmurze białe litery. Marcus Herondale i
Stephen Herondale. Obaj umarli w tym samym roku. Mimo że Clary nienawidziła
Inkwizytorki z całego serca, coś w jej wnętrzu ścisnęło się w supeł i nie mogła nic poradzić
na to, że poczuła litość. Stracić męża i syna w tak krótkim czasie... Pod imieniem Stephena
wyryto trzy słowa po łacinie: AVE ATQUE VALE.
- Co to znaczy?
- „Witaj i żagnaj”, zaczerpnięte z wiersza Catullusa. Od jakiegoś czasu to tradycyjna
formułka, której używają Nefilim podczas pogrzebów lub gdy ktoś ginie podczas bitwy. A
teraz chodźmy, lepiej nie rozpamiętywać takich rzeczy – wziął ją pod ramię i delikatnie
odsunął od grobowca.
Może ma rację, pomyślała Clary. Może lepiej nie myśleć teraz o śmierci i umieraniu.
Odwróciła wzrok gdy wychodzili z cmentarza. Dochodzili już prawie do żelaznej bramy gdy
zauważyła mniejszy grobowiec, który wyglądał jak biały muchomor stojący w cieniu
rozłożystego dębu. Nazwisko nad drzwiami wyglądało jak wypisane światłem.
FAIRCHILD.
- Clary – Luke próbował ją zatrzymać, ale jej już nie było. Wzdychając ciężko, pobiegł za nią
w cień drzewa, gdzie stała jak sparaliżowana i odczytywała imiona dziadków i pradziadków,
o istnieniu których nawet nie wiedziała.
ALOYSIUS FAIRCHILD. ADELE FAIRCHILD, B. NIGHTSHADE. GRANVILLE
FAIRCHILD. I imię poniżej: JOCELYN MORGENSTERN, B. FAIRCHILD.
Clary przeszedł zimny dreszcz. Patrzenie na nazwisko matki było jak odgrzebywanie
starych koszmarów które czasami miewała, gdy śniło jej się, że jest na jej pogrzebie i nikt nie
potrafił wyjaśnić co się właściwie stało albo dlaczego umarła.
- Ale ona żyje – powiedziała, patrząc na Luke’a. – Nie umarła...
- Clave o tym nie wiedziało – wyjaśnił łagodnie.
Clary odetchnęła głęboko. Nie mogła go dłużej słuchać ani patrzeć na niego.
Poszarpane górskie zbocze wyrosło tuż przed nią, a z ziemi, jak połamane kości, wyłaniały się
nagrobki. Czarna płyta nagrobna zamajaczył jej przed oczami. Na jej powierzchni wyryto
nierównym pismem napis: CLARISSA MORGENSTERN, URODZONA W 1991, ZMARŁA
W 2007. Pod słowami widniał niezdarny dziecięcy rysunek przedstawiający czaszkę z
zięjącymi pustką oczodołami. Clary zatoczyła się do tyłu z krzykiem. Luke złapał ją w
ramiona.
- Co się stało? O co chodzi?
Wskazała ręką.
- Tutaj, spójrz...
Ale nagrobek zniknął. Dookoła rozciągała się równo przycięta trawa, białe mauzolea
stały w równych rządach. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Zobaczyłam swój własny grób – powiedziała. – Z daty umieszczonej na nagrobku wynika,
że umrę niedługo – teraz, w tym roku – zadrżała.
Twarz Luke’a przybrała ponury wyraz.
- To przez wodę z jeziora – powiedział. – Zaczynasz majaczyć. Musimy się pośpieszyć.
Zostało nam niewiele czasu.

Jace poprowadził Simona na górę przez krótki korytarz obsadzony drzwiami po obu
stronach. Zatrzymał się na wprost jednych z nich z nachmurzoną miną.
- Tutaj – rzucił, prawie wpychając Simona do środka.
Simon zorientował się, że są w bibliotece. Świadczyły o tym rzędy półek z książkami,
długie kanapy i fotele.
- Powinniśmy mieć trochę prywatności... – urwał, gdy z jednego z foteli podniosła się
nerwowo jakaś postać. Mały chłopiec z brązowymi oczami i w okularach na nosie. Miał
drobną, poważną twarz a w ręku ściskał książkę. Simon znał gusta Clary na tyle dobrze jeśli
chodziło o lektury, że nawet z tej odległości mógł rozpoznać tom mangi.
Jace zmarszczył brwi.
- Sorry, Max, ale potrzebujemy tego pokoju. Mamy do pogadania na osobności.
- Ale Izzy i Alec zdążyli mnie już wykopać z salonu, żeby pogadac na osobności – poskarżył
się Max. – Gdzie mam iść?
Jace wzruszył ramionami.
- Na przykład do swojego pokoju? – wskazał kciukiem drzwi. – Czas zrobić coś dla
ojczyzny, dzieciaku. Spadaj.
Dotknięty do żywego Max przemaszerował obok nich przyciskając książkę do piersi.
Simon poczuł ukłucie współczucia – to, że się było wystarczająco dużym żeby zrozumieć co
się dookoła działo, a jednocześnie ciągle lekceważonym z powodu zbyt młodego wieku, było
do bani. Przechodząc obok, chłopiec zerknął na niego. Jego spojrzenie było wystraszone i
podejrzliwe. To właśnie ten wampir, mówiły jego oczy.
- Wejdź – Jace popchnął go do środka i starannie zamknął za nimi drzwi. Pokój był tak słabo
oświetlony, że nawet Simon uznał go za ciemny. Pachniało tu kurzem. Jace przeszedł na drugi
koniec pokoju i rozsunął szeroko zasłony, odsłaniając wysokie pojedyncze okno, które
wychodziło prosto na kanał. Woda płynęła wzdłóż ściany budynku zaledwie kilka stóp niżej,
pod kamiennymi kratami pokrytymi wyblakłymi od słońca wzorami runów i gwiazd.
Jace odwrócił się do Simona i obrzucił go złym spojrzeniem.
- Do cholery, co jest z tobą nie tak, wampirze?
- Ze mną? To ty praktycznie wyciągnąłeś mnie stamtąd za włosy.
- Bo już miałeś wypaplać, że Clary wcale nie odwołała swojego przyjazdu do Idris. Masz
pojęcie, co by się wtedy stało? Skontaktowaliby się z nią i zaaranżowali spotkanie. Mówiłem
ci już chyba, dlaczego nie wolno do tego dopuścić.
Simon potrzasnął głową.
- Nie rozumiem cię – powiedział. – Czasami zachowujesz się, jakby jedyną osobą na której ci
zależy była Clary, a potem zachowujesz się...
Jace wbił w niego wzrok. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu; tworzyły między nimi
połyskliwą kurtynę.
- No jak?
- Flirtowałeś z Aline. Clary była chyba ostatnią osobą na jakiej ci wtedy zależało.
- To nie twoja sprawa – odparł Jace. – Poza tym, Clary to moja siostra. Ale to akurat wiesz.
- Nie zapominaj, że byłem z wami na dworze faerie. Pamiętam, co powiedziała królowa.
„Dziewczynę uwolni tylko pocałunek, którego ona najbardziej pragnie”.
- Jasne, że pamiętasz. I pewnie nie daje ci to spać po nocach, co, wampirze?
Z gardła Simona wydobył się warkot. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to potrafi.
- No nie, to się nie dzieje naprawdę. Nie kłócę się z tobą o Clary. To śmieszne.
- To dlaczego znowu wałkujemy ten temat?
- Dlatego – odparł Simon. – Jeśli chcesz żebym okłamał – ale nie Clary, tylko twoich
przyjaciół – jeśli chcesz, żebym udawał przed nimi, że to była jej własna decyzja żeby tu nie
przyjeżdżać, i nie nie mam pojęcia o jej zdolnościach i o tym, co naprawdę potrafi, to ty też
musisz coś dla mnie zrobić.
- Świetnie. Co takiego?
Simon milczał przez chwilę, przypatrując się domom stojącym w rzędzie nad kanałem.
Nad dachami ozdobionymi blankami mógł dostrzec połyskliwe wierzchołki wież demonów.
- Chcę, żebyś zrobił wszystko co w twojej mocy żeby przekonać Clary, że nic do niej nie
czujesz. I nie mów mi, że jesteś jej bratem, już to wiem. Przestań ją oszukiwać, skoro wiesz,
że to co was łączy i tak nie ma przyszłości. I nie mówię tego wszystkiego tylko dlatego, że
chcę jej dla siebie. Mówię to dlatego, bo jestem jej przyjacielem i nie chcę żeby cierpiała.
Jace przez długą chwilę wpatrywał się w swoje dłonie, nic nie mówiąc. Jego dłonie
były szczupłe, palce i knykcie pokrywały zgrubienia. Ich grzbiety przecinały cienkie, białe
linie, pozostałości po starych Znakach. To były ręce żołnierza, nie nastolatka.
- Już to zrobiłem. Powiedziałem, że interesuje mnie wyłącznie bycie jej bratem.
- Och... – Simon spodziewał się, że Jace zacznie mu skakać do oczu, a nie tego, że się podda.
Jace, który się poddawał, był czymś całkowicie nowym, i to sprawiło, że Simon poczuł się
niemal zawstydzony swoim rządaniem. Clary nigdy o tym nie wspominała, chciał powiedzieć,
ale z drugiej strony dlaczego miałaby to robić? Gdy się nad tym zastanowił, doszedł do
wniosku, że ostatnio za każdym razem gdy padało imię Jace’a, sprawiała wrażenie niezwykle
cichej i wycofanej. – No cóż, więc chyba mamy to załatwione. Została jeszcze jedna rzecz.
- Tak? – spytał Jace bez entuzjazmu. – To znaczy?
- Co powiedział Valentine, gdy Clary narysowała runę na statku? Brzmiało jak jakiś obcy
język. Meme cośtam...
- Mene mene tekel upharsin – poprawił Jace z nikłym uśmiechem. – Nie poznajesz? To z
Biblii, wampirze. A dokładniej, ze Starego Testamentu. To wasza księga, prawda?
- To, że jestem Żydem nie oznacza, że znam na pamięć cały Stary Testament.
- To z Pisma na Ścianie. „Zliczył Bóg królestwo twoje i do końca je przywiódł. Zważonyś na
wadze, a znalezionyś lekki”. To zwiastun sądu ostatecznego – oznacza koniec imperium.
- Ale co to ma wspólnego z Valentinem?
- Nie tylko z nim – powiedział Jace. – Z nami wszystkimi. Clave i Prawo – to co potrafi
Clary może obalić ich wszystkie dotychczasowe poglądy. Żaden śmiertelnik nie potrafi
tworzyć nowych runów, albo przynajmniej takich jakie potrafi rysować Clary. Tylko anioły
posiadają taką moc. A skoro Clary to potrafi, to cóż, to chyba właśnie jest zwiastun. Wszystko
się zmienia. Prawa się zmieniają. Stare reguły mogą nie mieć już zastosowania. Tak jak bunt
aniołów doprowadził do podzielenia nieba i stworzenia piekła, tak to może oznaczać koniec
rasy Nefilim. To nasza wojna w niebie, wampirze, i tylko jedna ze stron będzie zwycięska.
Mój ojciec chce, żeby to była jego strona.

Mimo że powietrze ciągle było chłodne, Clary pociła się w swoim przemoczonym
ubraniu jak mysz. Pot strumieniami spływał jej po twarzy i wsiąkał w kołnierz płaszcza,
podczas gdy Luke podtrzymywał ją za ramię i ponaglał do drogi pod szybko ciemniejącym
niebem. Alicante było już w zasięgu wzroku. Miasto leżało w płytkiej dolinie, podzielone
srebrzystą wstęgą rzeki wypływającej z jednego końca miasta i znikającej w drugim. Grupa
budynków z czerwonymi łupkowymi dachami i plątanina krętych, ciemnych dróg stała u stóp
stromego wzgórza. Jego szczyt wieńczył kamienny, strzelisty gmach otoczony filarami, ze
skrzącymi się wieżami rozmieszczonymi w każdym kierunku; w sumie było ich cztery.
Pomiędzy budynkami rozsiane były takie same wysokie, szklane wieże błyszczące jak kwarc.
Wyglądały jak szklane igły przebijające niebo. Promienie słońca odbijały się fasetkami od ich
powierzchni zupełnie jak iskry strzelające z zapałki. Widok był piękny i jednocześnie bardzo
dziwny.
Nigdy tak na prawdę nie nie widziało się miasta, dopóki nie zobaczyło się szklanych
wież Alicante.
- Co to było? – spytał Luke, wytężając słuch. – Co powiedziałaś?
Clary nie zdawała sobie sprawy z tego, że powiedziała to na głos. Zakłopotana,
powtórzyła słowa a Luke spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Gdzie to usłyszałaś?
- Od Hodge’a.
Przyjżał sie jej uważnie.
- Wróciły ci kolory. Dobrze się czujesz?
Clary bolała szyja, paliło ją całe ciało, a w ustach miała pustynię.
- W porządku – powiedziała. – Lepiej skupmy się na tym, żeby tam dotrzeć, dobrze?
- Dobrze.
Na krańcu miasta gdzie kończyły się zabudowania, Clary zobaczyła bramę. Jej wrota
wyginały się łukowato w ostro zakończony czubek. W jej cieniu stał Nocny Łowca w czarnej
zbroi.
- To Północna Brama. Przyziemni mogą tędy wejść legalnie do miasta, po warunkiem, że
mają odpowiednie dokumenty. Straże są tu rozstawiane dzień i noc. Gdybyśmy przybyli tu w
jakiejś oficjalnej sprawie lub mieli pozwolenie na przebywanie w mieście, przeszlibyśmy
właśnie tędy.
- Ale przecież wokół miasta nie ma żadnych murów – zauważyła Clary. – To nie wygląda mi
na żadną bramę.
- Strażnicy są niewidzialni, ale są tutaj. Wieże demonów sprawują nad nimi kontrolę. Stoją tu
od tysięcy lat. Poczujesz ich, jak tylko przejdziemy przez bramę – z obawą spojrzał jeszcze
raz na jej zarumienioną twarz. – Gotowa?
Skinęła głową. Odsunęli się od bramy w kierunku południowej części miasta, gdzie
budynki były bardziej stłoczone. Ruchem ręki nakazując jej żeby była cicho, Luke
poprowadził ją ku wąskiemu przejściu między dwoma domami. Gdy podeszli bliżej, Clary
zamknęła oczy spodziewając się nagłego zderzenia z niewidzialną ścianą w chwili gdy
znaleźli się na ulicach Alicante. Jednak wrażenie było zupełnie inne. Poczuła gwałtowny
ucisk, zupełnie jakby była w spadającym samolocie. Po chwili ciśnienie w uszach się
wyrównało i już było po wszystkim. Stała w uliczce pomiędzy budynkami.
I tak jak uliczki w Nowym Jorku – jak chyba w każdej uliczce na świecie – tak i tu
śmierdziało kocimi sikami. Clay wyjrzała ostrożnie zza rogu budynku. Większa droga
obsadzona małymi sklepami i domami rozciągała się aż do stóp wzgórza.
- Nikogo nie ma w pobliżu – zauważyła ze zdumieniem.
W gasnącym świetle twarz Luke’a przybrała odcień szarości.
- W Gardzie musi się odbywać zebranie. To jedyny powód dla którego wszystkie ulice są
teraz wyludnione.
- To chyba dobrze, prawda? Nikt nas nie zauważy.
- I tak i nie. Mimo tego, że miasto wygląda na opustoszałe, każdy kto akurat będzie tędy
przechodził może nas zobaczyć i donieść na nas.
- Przecież powiedziałeś, że wszyscy są teraz w Gardzie.
Na twarzy Luke’a pojawił się słaby uśmiech.
- Nie bierz tego dosłownie, Clary. Miałem na myśli większość mieszkańców miasta. Ale
dzieci, młodzież, każdy kto jest zwolniony z tego obowiązku, może się tu pojawić.
Młodzież. Clary od razu pomyślała o Jasie, i na przekór wszystkiemu, jej puls
przyśpieszył jak szarżujący na wyścigach koń. Luke zmarszczył brwi zupełnie jakby słyszał
jej myśli.
- Przebywając w Alicante bez meldowania się przy bramie łamię Prawo. Jeśli ktokolwiek
mnie tu rozpozna, będziemy mieli poważne kłopoty – spojrzał w górę na wąski skrawek
brunatnego nieba widoczny pomiędzy budynkami. – Musimy omijać z dala ulice.
- Myślałam, że idziemy do domu twojego przyjaciela.
- Bo idziemy. Tyle że ona nie jest moim przyjacielem.
- W takim razie kim?
- Po prostu idź za mną – Luke zanurkował w przejście między domami, tak wąskie, że Clary
z łatwością mogła dotknąć palcami obydwu ścian. Szli wzdłóż wybrukowanej kocimi łbami
krętej uliczki, usianej sklepami. Same budynki przypominały krzyżówkę baśniowego
gotyckiego krajobrazu z dziecięcymi bajkami. Ich kamienne fasady ozdabiały rysunki
wszystkich możliwych mitologicznych stworzeń – najczęściej powtarzającym się motywem
były głowy potworów przeplatające się z uskrzydlonymi końmi, syrenami i, oczywiście,
aniołami. Na każdym rogu sterczały gargulce z powykrzywianymi twarzami.
Runy były wszędzie: wymalowane na drzwiach, przemycone w projektach
abstrakcyjnych rzeźb, powiewające na końcach cienkich, metalowych łańcuchów jak
dwoneczki na wietrze. Runy zapewniające bezpieczeństwo, szczęście, a nawet powodzienie w
interesach. Od samego patrzenia na nie Clary zakręciło się odrobinę w głowie.
Szli w milczeniu, trzymając się cienia. Wybrukowana kocimi łbami uliczka była pusta.
Sklepy pozamykano i zaciągnięto kraty. Clary rzucała ukradkowe spojrzenia na mijane
witryny. Oglądanie bogato udekorowanej wystawy sklepu cukierniczego zaraz obok równie
wystawnej witryny ze śmiercionośną bronią – nożami, maczugami, nabijanymi ćwiekami
pałkami i kolekcją serafickich noży w różnych rozmiarach – było co najmniej dziwne.
- Brakuje pistoletów – powiedziała.
Luke rzucił jej przelotne spojrzenie.
- Co takiego?
- Nocni Łowcy – wyjaśniła – chyba nigdy nie używają broni palnej.
- To dlatego, że runy uniemożliwiają zapłon prochu. Nikt nie wie dlaczego. Mimo to, Nefilim
posługują się bronią od czasu do czasu w starciach z likantropami. Nie trzeba używac do tego
runów – srebrne kule w zupełności wystarczają żeby nas zabić – powiedział ponurym głosem.
Nagle uniósł głowę. W przytłumionym świetle łatwo było sobie wyobrazić, że jego uszy
wydłużają się jak u wilka. – Słychać głosy. Widocznie zebranie w Gardzie się skończyło.
Chwycił ją za ramię i popchnął na bok, z dala od głównej ulicy. Wpadli na mały plac
ze studnią pośrodku. Przed nimi wyrósł murowany mostek spinający brzegi wąskiego kanału.
W gasnącym świetle dnia woda w kanale przybrała prawie czarny kolor. Clary mogła teraz
usłyszeć dochodzące z sąsiedniej ulicy głosy. Były podniesione i pobrzmiewał w nich gniew.
Zawroty głowy Clary przybrały na sile. Czuła jakby ziemia pod jej nogami zaczęła się
kołysać. Oparła się o ścianę i zaczerpnęła świeżego powietrza.
- Clary, wszystko w porządku?
Mówił dziwnym, grubym głosem. Spojrzała na niego i uddech uwiązł jej w gardle.
Jego uszy wydłużyły się, usta rozchyliły się ukazując ostre jak brzytwa zęby, a oczy przybrały
wściekle żółty kolor.
- Luke? – wyszeptała. – Co się z tobą dzieje?
- Clary – wyciągnął w jej stronę dziwnie wydłużone ręce, z dłońmi zakończonymi ostrymi
pazurami w kolorze rdzy. – Stało się coś?
Krzyknęła odsuwając się od niego. Nie była pewna czemu przypisać to przerażenie –
przecież widziała kiedyś Przemianę Luke’a, i nigdy jej nie skrzywdził. Swój lęk odczuwała
jak osobną żywą istotę w swoim wnętrzu, zupełnie nie dającą się opanować. Luke złapał ją za
ramiona a ona skuliła się w sobie, chcąc uciec od niego i od tych zwierzęcych żółtych ślepi.
Nie pomogło nawet to, że uciszał ją swoim zwykłym ludzkim głosem.
- Clary, proszę!
- Puść mnie! Puszczaj!
Nie zrobił tego.
- To przez wodę. Masz halucynacje. Clary, wytrzymaj jeszcze trochę – pociągnął ją w stronę
mostku. Czuła łzy spływające jej po twarzy, chłodzące odrobinę jej rozpalone policzki. – To
się nie dzieje naprawdę. Wytrzymaj jeszcze, błagam – pomógł jej wejść na most. Czuła
zapach wody, zielonej i stęchłej. Pod jej powierzchnią coś pływało. Obserwowała jak czarna
gąbczasta macka wystrzeliła z wody, najeżona ostrymi jak igły zebami. Czym prędzej
odsunęła się od wody, niezdolna do krzyku. Z jej gardła wydobył się słaby jek.
Luke pochwycił ją w ramiona, gdy ugieły się pod nią kolana. Nie niósł jej tak odkąd
skończyła pięć albo sześć lat.
- Clary... – powiedział, ale reszta słów utonęła w niezrozumiałym ryku, gdy tylko zbiegli z
mostku. Popędzili wzdłóż rzędu wysokich, strzelistych domów, które niemal przypominały
szeregowe zabudowania Brooklynu – a może po prostu to sobie wyobraziła?
Powietrze wokół nich wirowało, światła w domach płonęły jak pochodnie a wody
kanału fosforyzowały złowieszczo. Clary czuła, jakby wszystkie kości w jej ciele się
rozpuściły.
- Tutaj – Luke zatrzymał się przed drzwiami wysokiego domu. Kopnął w nie mocno,
krzycząc. Były pomalowane na jasną, niemal jaskrawą, czerwień i przecinała je pojedyncza
złocista runa. W miarę jak Clary patrzyła, rozmywała się i zmieniała, przybierając kształt
ohydnej, szczerzącej się czaszki.
To się nie dzieje naprawdę, powtarzała sobie uparcie, przygryzając usta do krwi i
zaciskając pięści, żeby stłumić krzyk.
Ból otrzeźwił ją momentalnie. Drzwi otworzyły się, ukazując stojącą w nich kobietę
ubraną w ciemną suknię. Jej twarz zmarszczyła się w wyrazie gniewu i niedowierzania. Miała
długie włosy, splątane siwobrązowe kosmyki wymykały się z dwóch warkoczy. Jej niebieskie
oczy wydawały się znajome. W ręku trzymała połyskujący magicznym światłem kamień.
- Kto to taki? – spytała. – Czego chcesz?
- Amatis – Luke przesunął się w stronę światła trzymając Clary w ramionach. – To ja.
Kobieta zbladła i zachwiała się na nogach. Wyciągnęła rękę żeby przytrzymać się
drzwi.
- Lucian?
Luke zrobił krok do przodu, ale kobieta – Amatis – blokowała drogę. Potrząsała głową
tak gwałtownie, że jej warkocze latały tam i z powrotem.
- Jak możesz tu w ogóle przychodzić, Lucian? Jak śmiesz tu przychodzić?
- Nie miałem zbyt dużego wyboru – Luke zacieśnił uchwyt. Clary zaczęła płakać. Czuła
jakby całe jej ciało stanęło w ogniu a każdy nerw wył z bólu.
- Więc musisz stąd iść – odparła Amatis. – Jeśli zrobisz to natychmiast....
- Nie przyszedłem tu dla siebie, tylko dla dziewczyny. Ona umiera – gdy kobieta gapiła się
na niego, powiedział – Amatis, błagam cię. To córka Jocelyn.
Zaległa długa cisza. Stojąca w przejściu Amatis zastygła w bezruchu. Clary nie mogła
dociec czy zesztywniała z przerażenia czy z zaskoczenia. Clary zacisnęła lepką od krwi dłoń,
w którą wbijała paznokcie, w pięść ale nawet ból nie był w stanie jej pomóc. Cały jej świat
rozpadał się na kawałki, jak puzzle unoszące się na wodzie. Prawie nie słyszała głosu Amatis,
kiedy starsza kobieta odsunęła się i powiedziała:
- W porządku, Lucian. Możesz ją wnieść do środka.

Zanim Simon i Jace wrócili do salonu, Aline ułożyła na niskim stoliku pomiędzy
kanapami trochę jedzenia. Były tam chleb, ser, kawałki ciasta, jabłka a nawet butelka wina,
którego tylko Max nie mógł pić. Chłopiec usadowił się w rogu pokoju z talerzem ciasta i
książką na kolanach. Simon solidaryzował się z nim, bo czuł się równie samotny w
wypełnionym śmiechem i radosnymi rozmowami pokoju jak Max. Obserwował jak Aline
musnęła palcami nadgarstek Jace’a, gdy sięgała po kawałek jabłka, i spiął się w sobie.
Przecież to jest właśnie to, co chciałeś żeby robił, powiedział sobie w duchu, a jednak nie
mógł się pozbyć poczucia, że Clary była w ten sposób lekceważona.
Jace napotkał jego wzrok nad głową Aline, i uśmiechnął się. Mimo że nie był
wampirem, w jakiś sposób udało mu się pokazać w tym uśmiechu wszystkie zęby. Simon
odwrócił głowę i rozejrzał się po pokoju. Stwierdził że muzyka, którą wcześniej słyszał, nie
pochodziła wcale ze stereo, ale ze skomplikowanego mechanicznego urządzenia.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zacząć rozmawiać z Isabelle, ale ona była
pogrążona w rozmowie z Sebastianem. Pochylił swoją piękną twarz w jej kierunku i słuchał
uważnie, co mówiła. Swego czasu Jace naśmiewał się z Simona za jego zauroczenie Isabelle,
ale Sebastian niewątpliwie świetnie sobie z nią radził. W końcu Nocni Łowcy od kołyski byli
wychowywani tak, żeby ze wszystkim sobie radzić, prawda? Mimo wszystko, wyraz twarzy
Jace’a gdy powiedział mu, że ma zamiar być dla Clary wyłącznie bratem, dał mu do
myślenia.
- Wino się skończyło – oznajmiła Isabelle, odstawiając butelkę na blat. – Przyniosę więcej.
Mrugając zalotnie do Sebastiana, zniknęła w kuchni.
- Jesteś strasznie milczący – odezwał się Sebastian z rozbrajającym uśmiechem, opierając się
o krzesło Simona. Simon pomyślał, że jak na kogoś o tak ciemnych włosach, skóra Sebastiana
miała bardzo jasny odcień, jakby rzadko przebywał na słońcu. – Wszystko w porządku?
Simon wzruszył ramionami.
- Nie mamy zbyt wielu tematów do rozmowy. Dyskutujecie albo o polityce albo o ludziach, o
których nigdy wcześniej nie słyszałem, albo o obu tych rzeczach.
Uśmiech zniknął z twarzy Sebastiana.
- Można nas porównać do zamkniętego kręgu, nas, Nefilim. To jest sposób myślenia tych,
którzy odcięli się od reszty świata.
- Nie uważasz, że i ty się odciąłeś? Gardzisz zwykłymi ludźmi...
- To zbyt mocne słowo – odparł Sebastian. – A czy ty uważasz, że świat zwykłych ludzi
chciałby mieć z nami cokolwiek wspólnego? Jesteśmy żywym dowodem na to, że zawsze
kiedy pocieszają się, że na świecie nie ma prawdziwych wampirów a pod ich łóżkami nie ma
potworów ani demonów – okłamują się – odwrócił się żeby spojrzeć na Jace’a, który, z czego
Simon zdał sobie właśnie sprawę, wpatrywał się w nich od dłuższego czasu. – Zgadzasz się?
Jace uśmiechnął się.
- De ce crezi c? v? ascultam conversatia?
W spojrzeniu Sebastiana pojawiło sie uprzejme zainteresowanie.
- M-ai urmarit de când ai ajuns aici – odparł. - Nu-mi dau seama dac? nu m? placi ori dac?
eºti atât de b?nuitor cu toata lumea – wstał. – Doceniam twoją znajomość rumuńskiego, ale
jeśli nie masz nic przeciwko, to zajrzę do kuchni i sprawdzę co robi Isabelle.
Zniknął w drzwich, zostawiając Jace’a z wyrazem zaintrygowania na twarzy.
- Coś nie tak? Nie umie zbyt dobrze mówić po rumuńsku, czy tak? – spytał Simon.
- Nie – Jace pokręcił głową. Niewielka zmarszczka przecięła jego czoło. – Nie, mówi
całkiem dobrze.
Zanim Simon zdążył zapytać, co miał na myśli, do pokoju wszedł Alec. Marszczył
brwi dokładnie tak samo zanim wyszedł. Przez chwilę patrzył na Simona z zakłopotaniem w
niebieskich oczach.
Jace obrzucił go spojrzeniem.
- Szybko wróciłeś.
- Ale nie na długo – Alec wziął jabłko za stolika. – Wróciłem tylko po niego – powiedział,
ruchem ręki wskazując Simona. – Oczekują go w Gardzie.
Aline wyglądała na zaskoczoną.
- Naprawdę? – spytała, ale Jace już wstał z kanapy, wyswobadzając rękę z jej uścisku.
- Dlaczego? – jego głos był zdradziecko spokojny. – Mam nadzieję, że przynajmniej spytałeś
o to zanim obiecałeś im go dostarczyć.
- Oczywiście, że spytałem – odgryzł się Alec. – Nie jestem taki głupi.
- Daj spokój – powiedziała Isabelle, ukazując się w drzwiach razem z Sebastianem, który
trzymał w ręku butelkę. – Czasami jesteś troszkę głupi. Troszeczkę – powtórzyła, a Alec
posłał jej mordercze spojrzenie.
- Odsyłają Simona z powrotem do Nowego Jorku – wyjaśnił. – Przez Portal.
- Przecież dopiero co przyjechał! – zaprotestowała, wydymając usta. – To nie jest zabawne.
- I wcale nie ma takie być, Izzy. To że Simon tu trafił to był czysty przypadek, więc Clave
sądzi, że najlepiej będzie odesłać go do domu.
- Świetnie – odezwał się Simon. – Może nawet uda mi się wrócić zanim moja matka
zorientuje się, że mnie nie ma. Jaka jest różnica czasu między tym miejscem a Manhattanem?
- Masz matkę? – Aline wyglądała na zszokowaną.
Simon zignorował to.
- Mówię poważnie – powiedział, gdy Alec i Jace wymienili spojrzenia. – W porządku.
Wszystko czego pragnę, to wydostać się stąd.
- Pójdziesz razem z nim? – spytał Jace Aleca. – Dopilnujesz, żeby wszystko przebiegło
zgodnie z planem?
Patrzyli na siebie w sposób, który wydał się Simonowi znajomy. Czasami on i Clary
patrzyli na siebie tak gdy nie chcieli, by rodzice dowiedzieli się co razem knują.
- Co znowu? – zapytał, przenosząc spojrzenie z Jace’a na Aleca i na odwrót. – Coś się stało?
Alec spojrzał w inną stronę a Jace odwrócił się do Simona z uprzejmym uśmiechem.
- Nie. Wszystko w porządku. Moje gratulacje, wampirze, wracasz do domu.
4. Daylighter

Gdy Simon i Alec opuszczali dom Penhollow’ów i skierowali się do Gardu, nad
Alicante zapadła już noc. Ulice miasta był wąskie i kręte, w świetle księżyca wyglądały jak
blade kamienne wstążki. Mimo że powietrze było zimne, Simon ledwo to czuł.
Alec szedł obok w milczeniu, jakby udawał że idzie sam. W swoim poprzednim życiu
Simon musiałby się pośpieszyć żeby za nim nadążyć i momentalnie dostałby zadyszki. Teraz
odkrył, że wystarczyło jedynie wydłużyć krok żeby go dogonić.
- Pewnie jesteś wściekły – powiedział w końcu, żeby przerwać przedłużającą się ciszę. Alec
patrzył ponuro przed siebie. – Przez to że musisz mnie tam eskortować.
Alec wzruszył ramionami.
- Mam osiemnaście lat. Jestem dorosły, więc muszę być też odpowiedzialny. Jako jedyny
mogę wejść i wyjść z Gardu kiedy Clave obraduje, a poza tym Konsul mnie zna.
- Kim jest Konsul?
- Wysokim urzędnikiem państwowym. Nadzoruje głosowania, interpretuje Prawo i doradza
Clave oraz Inkwizytorowi. Jeśli prowadzisz Instytut i masz jakiś problem z którym nie
możesz sobie poradzić, udajesz się do Konsula.
- Konsul doradza Inkwizytorowi? Myślałem, że Inkwizytor nie żyje.
Alec parsknął śmiechem.
- To jak mówienie, że prezydent nie żyje. To prawda, poprzedniego Inkwizytora już nie ma,
teraz jest nowy. Nazywa się Aldertree.
Simon potoczył wzrokiem od wzgórza ku ciemnym wodom kanałów daleko w dole.
Zostawili za sobą miasto i kroczyli wąską, cienistą drogą pomiędzy drzewami.
- W przeszłości Inkwizycja nie za bardzo przysłużyła się ludzkości.
Alec wyglądał na skonsternowanego.
- Nie ważne. To tylko zwykły kiepski dowcip. Nie będziesz zainteresowany.
- Nie jesteś zwykły – zauważył Alec. – To dlatego Aline i Sebastian byli tacy
podekscytowani mogąc cię poznać, chociaż on zawsze stara się sprawiac wrażenie jakby już
wszystko w życiu widział.
- Czy on i Isabelle... – odezwał się bez zastanowienia Simon – Czy coś ich łączy?
Jego pytanie wywołało u Aleca nagły wybuch śmiechu.
- Isabelle i Sebastian? Nie sądzę. Sebastian to miły facet a Isabelle umawia się jedynie z
całkowicie nieodpowiednimi typami, których nasi rodzice z miejsca by znienawidzili.
Mieszańcy, Przyziemni, drobni oszuści...
- Dzięki – odparł Simon. – Cieszę się, że zaliczyłeś mnie do grona kryminalistów.
- Myślę, że po prostu lubi zwaracać na siebie uwagę. Poza tym, jest jedyną dziewczyną w
rodzinie więc musi sobie stale udowadniać jaka jest twarda. Albo przynajmniej, myśli że taka
jest.
- Albo po prostu stara się, żeby cała uwaga nie skupiała się na tobie – rzucił Simon z
roztargnieniem. – No wiesz, skoro wasi rodzice nie mają pojęcia, że jesteś gejem i w ogóle.
Alec zatrzymał się na środku drogi tak gwałtownie, że Simon prawie na niego wpadł.
- Nie, nie wiem – powiedział – ale wygląda na to, że reszta tak.
- Poza Jasem. On nie wie, prawda?
Alec wziął głęboki wdech. Był całkiem blady, a może to tylko światło księżyca
sprawiało, że wszystko wyglądało jak pozbawione koloru. W ciemności jego oczy były
zupełnie czarne.
- Naprawdę nie rozumiem czemu cię to w ogóle obchodzi. To nie twój interes. Chyba że
chcesz mi grozić.
- Grozić? – spytał zdumiony Simon. – Nic z tych rzeczy.
- To po co o tym wspominasz? – dociekał Alec, a w jego głosie pojawiła się nagle
przejmująca bezbronność, która zupełnie zaskoczyła Simona. – Po co to odgrzebujesz?
- Bo wydaje mi się, że przez większą część czasu nie możesz znieść mojego widoku. Nie
biorę tego do siebie, nawet jeśli uratowałem ci życie. Ty chyba po prostu należych do ludzi,
którzy nienawidzą całego świata. A poza tym, praktycznie nic nas nie łączy. Ale zauważyłem
jak patrzysz na Jace’a, ja również patrzę w ten sposób na Clary, i tak sobie pomyślałem, że
może jednak mamy ze sobą coś wspólnego. I może to sprawi, że twoja niechęć do mnie
trochę się zmniejszy.
- Więc nie powiesz Jace’owi? To znaczy – powiedziałeś Clary co do niej czujesz, i...
- I to nie był najlepszy pomysł – dokończył za niego Simon. – Ciągle się zastanawiam, jak
sobie z tym wszystkim poradzić. Czy możemy jeszcze być przyjaciółmi, czy to, co nas
łączyło, rozpadło się już na kawałki? I to nie przez nią, tylko przeze mnie. Może gdybym
znalazł sobie kogoś innego...
- Kogoś innego – powtórzył Alec jak echo. Ruszył szybko do przodu, wbijając wzrok w
drogę przed sobą.
Simon przyspieszył żeby zrównać z nim krok.
- Wiesz co mam na myśli. Wydaje mi się, że Magnus Bane naprawdę cię lubi. I jest całkiem
w porządku. W każdym razie urządza niesamowite imprezy. Nawet jeśli podczas nich
zmieniam się w szczura.
- Dzięki za radę – rzucił Alec cierpkim głosem. – Ale nie uważam, żeby aż tak bardzo mnie
lubił. Gdy przyszedł do Instytutu żeby otworzyć Portal, prawie wcale się do mnie nie
odzywał.
- Może powinieneś do niego zadzwonić – zasugerował Simon, starając się nie myśleć za
bardzo o tym, jak dziwnie było udzielać rad łowcy demonów i umawiać go na randkę z
czarnoksiężnikiem.
- To niemożliwe – odparł Alec. – W Idris nie ma telefonów. Zresztą, to i tak nie ma
znaczenia – warknął obcesowo. – Jesteśmy na miejscu. To jest Gard.
Przed nimi wyrosła wysoka ściana, obsadzona olbrzymimi drzwiami. Ich
powierzchnię pokrywały wirujące, kanciaste wzory runów i mimo tego, że Simon nie potrafił
odczytywać ich tak jak Clary, wyczuwał coś niezwykłego w ich złożoności i emanującą z
nich moc. Wejścia broniły dwa kamienne anioły ustawione po obu stronach, ich twarze były
dzikie i piękne. Każdy z nich trzymał w dłoni pokryty wzorami miecz, a u ich stóp leżały
umierające stworzenia, przypominające krzyżówkę szczura, nietoperza i jaszczurki z
paskudnymi ostrymi zębami. Simon przyglądał się im przez długą chwilę. Te demony u stóp
aniołów, pomyślał, równie dobrze mogłyby być wampirami.
Alec pchnął drzwi i ruchem ręki nakazał mu wejść. Będąc wewnątrz, Simon zamrugał
z niedowierzaniem. Odkąd został wampirem, jego zdolność widzenia w nocy wyostrzyła się i
swoją precyzją przypominała laser, ale mnóstwo pochodni oświetlających ścieżkę do drzwi
Gardu było zrobionych z magicznego światła, którego jaskrawa biała poświata zdawała się
pozbawiać wszystkiego kolorów. Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że Alec prowadził go
naprzód wąską, wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką. W pewnej chwili zauważył, że na
ścieżce ktoś stoi, blokując przejście uniesioną ręką.
- Więc to jest ten wampir? – rozległ się głos tak niski, że przypominał warkot. Simon uniósł
głowę, światło zakłuło go po oczach – zaczęłyby łzawić, gdyby jeszcze to potrafił.
Magiczne światło, światło aniołów, pomyślał, pali mnie. To chyba żadna
niespodzianka.
Mężczyzna stojący naprzeciwko był bardzo wysoki, skóra o ziemistym odcieniu
opinała jego wydatne kości policzkowe. Miał krótko przycięte włosy czarne włosy, wysokie
czoło i wydatny nos. Patrzył na Simona tak, jak pasażer metra patrzy na wielkiego szczura
biegającego w tę i z powrotem po torach i ma cichą nadzieję, że nadjedzie pociąg i zetrze go
na miazgę.
- To Simon – powiedział Alec z odrobiną niepewności w głosie. – Simon, to jest Konsul
Malachi Dieudonne. Czy Portal jest już gotowy, sir?
- Tak – odparł Malachi. W jego chrapliwym głosie dało się słyszeć ledwie wyczuwalny
akcent. – Jesteśmy w gotowości. Chodź, Przyziemny – kiwnął głową w stronę Simona. – Im
szybciej się to skończy, tym lepiej.
Simon zrobił krok do przodu ale Alec zatrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Chwileczkę – powiedział, zwracając się do Konsula. – Zostanie odesłany prosto na
Manhattan? I ktoś będzie na niego czekał po drugiej stronie?
- Zgadza się. Czarnoksiężnik Magnus Bane. Skoro postąpił nierozważnie i doprowadził do
tego, że wampir trafił do Idrisu, jest również odpowiedzialny za jego powrót.
- Gdyby tego nie zrobił, Simon już by nie żył – stwierdził odrobinę ostro Alec.
- Być może – zgodził się Malachi. – Tak mówią twoi rodzice a Clave postanowiło im
uwierzyć. Wbrew mojej radzie. Tak czy inaczej, nie można przyprowadzać Podziemnych do
Szklanego Miasta bez powodu.
- Na całe szczęście akurat taki mieliśmy – klatka piersiowa Simona uniosła się gwałtownie
od gniewu. – Zaatakowali nas...
Malachi utkwił w nim wzrok.
- Odzywaj się wtedy, gdy ci na to pozwolą, Przyziemny, nigdy wcześniej.
Dłoń Aleca zacisnęła się mocnej na ramieniu Simona. Jego twarz wyrażała w połowie
wahanie, w połowie podejrzliwość, jak gdyby wątpił w to czy dobrze zrobił przyprowadzając
tu Simona.
- Ależ Konsulu!
Głos niosący się po dziedzińcu był wysoki i lekko zdyszany. Zaskoczony Simon
stwierdził, że należał do niskiego, korpulentnego człowieka, w pośpiechu zmierzającego ku
nim ścieżką. Na czarną zbroję Nocnego Łowcy narzucił luźny szary płaszcz a jego łysa głowa
połyskiwała w magicznym świetle.
- Nie ma potrzeby niepokoić naszego gościa.
- Gościa? – Malachi wyglądał na oburzonego.
Niewysoki człowieczek zatrzymał się na wprost Aleca i Simona i uśmiechnął się
promiennie.
- Cieszymy się – jesteśmy wręcz zachwyceni – że postanowiłeś z nami współpracować i
zgodziłeś się wrócić do Nowego Jorku. To nam wszystko znacznie ułatwia – mrugnął do
Simona, który wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Jeszcze nigdy nie spotkał Łowcy,
który cieszyłby się na sam jego widok – to się nie zdarzało nawet gdy był jeszcze
zwyczajnym chłopakiem, a już na pewno nie wtedy odkąd został wampirem. – Och, prawie
bym zapomniał! – człowieczek pacnął się w czoło, jakby miał wyrzuty sumienia z tego
powodu. – Powinienem się przedstawić. Jestem Inkwizytorem – nowym Inkwizytorem.
Nazywam się Aldertree.
Wyciągnął przed siebie rękę a Simon uściskał ją, mając mętlik w głowie.
- Masz na imię Simon?
- Tak – powiedział, zabierając rękę tak szybko jak tylko się dało. Ręka Aldertriego była
nieprzyjemnie wilgotna i lepka.
- Nie ma potrzeby dziękować. Ja po prostu chcę wrócić do domu.
- Oczywiście, oczywiście! – pomimo jowialnego tonu, przez twarz Inkwizytora przemknął
jakiś cień, którego Simon nie mógł zignorować. Po chwili zniknął a Aldertree uśmiechnął się
i przyjacielskim gestem wskazał ścieżkę prowadzącą do Gardu. – Tędy, Simonie.
Simon ruszył we wskazanym kierunku. Alec chciał zrobic to samo ale Inkwizytor go
powstrzymał.
- Zrobiłeś już co do ciebie należało, Alexandrze. Dziękujemy ci za pomoc.
- Ale Simon... – zaczął Alec.
- Wszystkim się zajmiemy – zapewnił go Inkwizytor. – Malachi, pokaż Alexandrowi
wyjście. I daj mu magiczny kamień, żeby mógł wrócić do domu, jeśli nie wziął jednego ze
sobą. Nocą ścieżka może być niebezpieczna.
I posłał mu kolejny uśmiech, klepiąc Simona po ramieniu. Alec ze zdumieniem patrzył
jak odchodzą.

Świat wokół Clary rozmazał się w wielobarwną mgłę, gdy Luke przeniósł ją przez
próg domu i ruszył długim korytarzem z Amatis depczącą im po piętach i przyświecającą
magicznym światłem. Pogrążona w delirium patrzyła jak korytarz rozwija się przed nią,
robiąc się dłuższy i dłuższy, zupełnie jak ten w jej koszmarach.
Po chwili świat wrócił na swoje miejsce. W następnej chwili leżała na czymś zimnym
a czyjeś dłonie okrywały ją kocem. Para niebieskich oczu pochyliła się nad nią.
- Wygląda na bardzo chorą – powiedziała Amatis głosem, który przypominał zacinającą się
starą płytę. – Co jej jest?
- Wypiła chyba połowę Jeziora Lyn.
Gdy głos Luke’a ucichł, Clary na chwilę odzyskała ostrość widzenia: leżała na
zimnych płytkach w kuchni, a gdzieś nad jej głową Luke szperał w szafkach. Żółta farba
łuszczyła się miejscami ze ścian, a pod jedną z nich stał staromodny żeliwny piecyk. Z
paleniska strzelały płomienie a ich blask podrażniał jej oczy.
- Anyż, belladonna... – Luke odwrócił się od szafki z naręczem szklanych pojemników. –
Możesz to wszystko zagotować? Przesunę ją bliżej ognia. Ma dreszcze.
Clary próbowała powiedzieć im, że nie potrzebuję dodatkowego rozgrzewania, że i tak
już paliło ją całe ciało, ale z jej ust wyszły zgoła inne dżwięki. Zakwiliła, gdy Luke podniósł
ją z podłogi i przysunął do ognia – dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że było jej zimno.
Szczękała zębami tak mocno, że poczuła krew w ustach. Świat wokół niej zaczął dygotać jak
wstrząsana woda w szklance.
- Jezioro Snów? – głos Amatis był pełen niedowierzania. Clary nie widziała jej wyraźnie, ale
chyba stała blisko piecyka z długą, drewnianą łyżką w dłoni. – Co tam robiliście? Czy Jocelyn
wie...
W tym momencie świat zniknął, a przynajmniej ten realny świat w postaci
pomalowanej na żółto kuchni i przynoszącego ulgę ciepła płynącego z paleniska. Zamiast
tego ujrzała wody Jeziora Lyn i odbijające się w tafli języki ognia, zupełnie jak na
wypolerowanym szkle. Stąpały po nim anioły – anioły z białymi skrzydłami, które zwisały
smętnie z ich pleców, złamane i zakrwawione, a każdy z nich miał twarz Jace’a. A potem
pojawiły się inne, ze skrzydłam utkanymi z czarnych cieni, i wkładały ręce do ognia śmiejąc
się przy tym...
- Woła imię swojego brata – głos Amatis brzmiał głucho, jakby dochodził z bardzo wysoka.
– Jest z Lightwoodami, prawda? Zatrzymali się u Penhollowów na Princewater Street.
Mogłabym...
- Nie! – powiedział ostro Luke. – Lepiej żeby Jace o niczym nie wiedział.
Nawoływałam imię Jace? Po co miałabym to robić?, zastanawiała się Clary przez
ułamek sekundy, po czym znów zapadła w ciemności i zaczęła majaczyć. Tym razem śniła o
Alecu i Isabelle. Oboje wyglądali jak po ciężkiej bitwie, ich twarze pokrywały smugi brudu i
łez. Zniknęli a jej ukazał się człowiek bez twarzy z czarnymi skrzydłami wyrastającymi z
pleców jak u nietoperza. Gdy się uśmiechnął, z jego ust popłynęła strużka krwi. Modląc się,
żeby koszmarna wizja zniknęła, Clary zacisnęła mocno powieki...
Po bardzo długim czasie wróciła do rzeczywistości i znów usłyszała nad sobą dwa
głosy.
- Wypij to – powiedział Luke. – Clary, musisz to wypić – poczuła jego dłonie na plecach i
kropelki płynu ściekające jej do ust z namoczonej szmatki. Smakował okropnie więc
zakrztusiła się i zamknęła usta, ale Luke trzymał ją mocno i zmusił do przełknięcia reszty, od
czego rozbolało ją i tak już spuchnięte gardło. – Teraz poczujesz się lepiej.
Clary powoli uniosła powieki. Luke i Amatis klęczeli po obu stronach, a ich oczy w
prawie identycznym kolorze błękitu wypełniała troska. Obrzuciła spojrzeniem wszystkie kąty
pomieszczenia i nie zobaczyła niczego – żadnych aniołów, żadnych demonów z nietoperzymi
skrzydłami. Tylko żółte ściany i bladoróżowy czajnik chwiejący się niebezpiecznie na
parapecie.
- Czy ja umieram? – wyszeptała.
Luke uśmiechnął się słabo.
- Nie. Minie trochę czasu zanim wrócisz do formy, ale najważniejsze, że przeżyłaś.
- Okej.
Była zbyt wyczerpana, żeby odczuwać ulgę z tego powodu. Czuła się tak, jakby z jej
ciała usunięto wszystkie kości i został tylko bezwładny worek ze skóry. Patrząc sennie przez
rzęsy powiedziała bezwiednie:
- Masz takie same oczy.
Luke zamrugał.
- Takie same jak kto?
- Jak ona – powiedziała Clary, przenosząc senne spojrzenie na Amatis, która wyglądała na
zmieszaną. – Taki sam odcień błękitu.
Cień uśmiechu przemknął po twarzy Luke’a.
- No, cóż, to chyba nikogo nie dziwi, zwłaszcza że nie właściwie miałem okazji was sobie
przedstawić. Clary, to jest Amatis Herondale. Moja siostra.

Inkwizytor nie odezwał się słowem zanim Alec i Malachi nie znaleźli się poza
zasięgiem słuchu. Simon podążył za nim oświetloną magicznym światłem ścieżką, starając się
nie mrużyć oczu. Miał świadomość tego, że wyrasta przed nim potężny masyw Gardu, tak jak
okręt wyłaniający się z oceanu. Światło wylewało się z jego okien, podbarwiając nocne niebo
srebrzystym blaskiem. Kilka z okien umieszczonych niżej było okratowanych i nie było w
nich widać nic oprócz ciemności.
Po jakimś czasie dotarli do drewnianych drzwi osadzonych w jednej ze ścian budynku.
Aldertree przesunął się, żeby przekręcić klucz w zamku a wtedy żołądek Simona zacisnął się
w supeł. Odkąd został wampirem zauważył, że ludzie wydzielali wokół siebie szczególny
zapach, który zmieniał się zależnie od nastroju. Inkwizytor pachniał czymś gorzkim i
mocnym, zupełnie jak kawa, tyle że znacznie bardziej nieprzyjemnie. Simon poczuł kłujący
ból w szczęce, który oznaczał, że jego kły zaraz się wysuną, i szybko odsunął się w jak
najdalszy kąt żeby się na niego nie rzucić, gdy przechodził przez drzwi.
Korytarz za nimi był długi i biały, wyglądał prawie jak tunel wycięty w białym
kamieniu. Inkwizytor przyśpieszył kroku, magiczne światło w jego dłoni podskakiwało na
ścianach. Jak na człowieka obdarzonego dość krótkimi nogami, poruszał się zadziwiająco
szybko. Co chwila obracał głową na prawo i lewo marszcząc przy tym nos, jakby węszył
dookoła. Simon musiał przyśpieszyć żeby go dogonić. Przeszli przez ogromne, szerokie jak
rozłożone skrzydła, podwójne drzwi i znaleźli się w amfiteatrze wypełnionym rzędami
krzeseł. Każde z nich zajmował spowity w czerń Nocny Łowca. Ich głosy odbijały się od
murów. W wielu z pobrzmiewał gniew. Simon słyszał urywki ich rozmów gdy mijał
poszczególne rzędy, a słowa zacierały się przekrzykiwali sami siebie.
- Przecież nie mamy dowodów na to czego chce Valentine. On nie dzieli się z nikim swoimi
planami...
- A czy to ma jakieś znaczenie czego chce? To renegat i kłamca. Naprawdę uważasz, że
jakakolwiek próba ułagodzenia go wyjdzie nam na dobre?
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że patrol znalazł ciało nastoletniego wilkołaka na obrzeżach
Brocelind? Został wydrenowany z krwi. Wygląda na to, że Valentine chce dokończyć Rytuał
Konwersji tutaj w Idris.
- Odkąd posiada dwa z Darów Anioła, jest potężniejszy od każdego Nefilim. Możemy nie
mieć wyboru...
- Mój kuzyn zginął na tamtym statku w Nowym Jorku! Nie ma mowy, żebyśmy puścili mu to
płazem! Zemsta musi się dokonać!
Simon zawahał się, ciekaw reszty rozmów, ale Inkwizytor brzęczał mu nad uchem jak
natrętna, gruba osa.
- Chodź, chodź – powiedział, wymachując mu przed nosem magicznym światłem. – Nie ma
czasu do stracenia. Muszę zdążyć na naradę zanim się skończy.
Simon niechętnie pozwolił się popchnąć w kierunku korytarza, a słowo „zemsta”
wciąż dźwięczało mu w uszach. Wspomnienie tamtej nocy na statku nie było przyjemne. Gdy
dotarli do drzwi z wyrytą na nich pojedynczą, czarną runą, Inkwizytor wyczarował klucz i
otworzył je, szerokim gestem zapraszając Simona do środka.
Pomieszczenie było urządzone iście po spartańsku, udekorowane jedynie gobelinem,
który przedstawiał anioła wynurzającego się z jeziora, w jednej ręce trzymającego Kielich a w
drugiej Miecz. Fakt, że już je kiedyś widział momentalnie go rozproszył. W chwilę później
usłyszał szczęk zamka i zdał sobie sprawę z tego, że Inkwizytor zaryglował drzwi.
Rozejrzał się dookoła. W pokoju nie było żadnych mebli, oprócz ławki i niskiego
stolika, na którym spoczywał ozdobny, srebrny dzwonek.
- Portal... Jest tu gdzieś? – spytał niepewnie.
- Simon, Simon – Aldertree zatarł ręce, jakby oczekiwał przyjęcia urodzinowego czy czegoś
podobnego. – Aż tak ci się śpieszy? Miałem nadzieję, że najpierw zadam ci kilka pytań...
- W porządku – Simon wzruszył ramionami, nieswój. – Może mnie pan pytać o co tylko
chce.
- Jak to miło z twojej strony! Cudownie! – Aldertree rozpłynął się w uśmiechu. – W takim
razie, od jak dawna jesteś wampirem?
- Około dwóch tygodni.
- A jak to się stało? Zostałeś zaatakowany na ulicy czy może w nocy we własnym łóżku?
Wiesz, kto cię zmienił?
- No, cóż... nie bardzo.
- Aleź, mój chłopcze! – zawołał Aldertree. – Jak możesz tego nie wiedzieć? – spojrzał na
niego z ciekawością. Wygląda na zupełnie nieszkodliwego, pomyślał Simon. Zupełnie jakby
był czyimś dziadkiem lub zabawnym, starym wujkiem. Musiałem sobie wyobrazić ten dziwny
zapach.
- To nie jest takie proste – stwierdził i zaczął opowiadać o dwóch wyprawach do Hotelu
Dumort, gdy trafił tam po raz pierwszy po tym jak przemienił się w szczura i potem pod
wewnętrznym przymusem, tak silnym, że czuł jakby para gigantycznych szczypiec trzymała
go w żelaznym uścisku i kazała mu tam iść. – I w momencie, w którym przekroczyłem próg,
zostałem zaatakowany. Nie ma pojęcia, który z nich mnie przemienił.
Inkwizytor zacmokał z niezadowoleniem.
- Ojej, to niedobrze. To bardzo przykre.
- Też tak sądzę – zgodził się Simon.
- Clave nie będzie zadowolone.
Simon był zdumiony.
- Niby dlaczego? Czemu Clave obchodzi to w jaki w sposób zostałem wampirem?
- No cóż, gdybyś został zaatakowany, to byłaby to całkiem inna sprawa – powiedział
Aldertree przepraszającym tonem. – Ale ty wszedłeś tam i, hmm, poniekąd oddałeś się w ich
ręce. To wygląda tak, jakbyś sam chciał zostać jednym z nich.
- Nie chciałem zostać żadnym wampirem! Nie dlatego poszedłem wtedy do Hotelu!
- Oczywiście, oczywiście – odparł uspokajająco Aldertree. – Porozmawiajmy zatem o czymś
innym – kontynuował bez czekania na odpowiedź. – Jak to się stało, że wampiry pozwoliły ci
przeżyć żebyś mógł się ponownie odrodzić, Simonie? Biorąc pod uwagę to, że naruszyłeś ich
terytorium, ich normalne postępowanie w takim przypadku ograniczyłoby się jedynie do
wyssania twojej krwi i spalenia ciała, żebyś nie mógł się powtórnie odrodzić.
Simon otworzył usta, żeby opowiedzieć o tym, jak Raphael zaciągnął go do Instytutu,
jak Clary, Jace i Isabelle zabrali go na cmentarz i patrzyli jak wydostaje się na zewnątrz z
własnego grobu. A potem się zawahał. Co prawda miał jedynie mgliste pojęcie o tym jak
działało Prawo ale był pewien, że obserwowanie Przemiany czy zaopatrywanie wampira w
krew przy pierwszym posiłku nie należały do standardowych procedur Nocnych Łowców.
- Nie wiem – powiedział w końcu. – Nie mam pojęcia dlaczego przemienili mnie zamiast
zabić.
- Ale przecież jeden z nich musiał pozwolić ci wypić swoją krew, bo inaczej nie byłbyś...
hmm... tym, czym jesteś dzisiaj. Mam przez to rozumieć, że nie wiesz kto jest twoim
wampirzym stwórcą?
Moim wampirzym stwórcą? Simon nigdy nie pomyślał o tym w ten sposób – napił się
krwi Raphaela praktycznie przez przypadek. Poza tym trudno było myśleć o nim w
kategoriach stwórcy. Wyglądał nawet na młodszego od Simona.
- Niestety nie.
Inkwizytor westchnął ciężko.
- Ojej, co za pech!
- Pech? Co to ma znaczyć?
- Tylko tyle, że mnie okłamujesz, chłopcze – Aldertree potrząsnął głową. – A już miałem
nadzieję, że będziesz chętny do współpracy. To straszne, po prostu straszne. Może jednak
przemyślisz to i powiesz mi prawdę?
- Przecież mówię panu prawdę!
Inkwizytor oklapł jak zwiędnięty kwiat.
- Jaka szkoda – westchnął znów. – Jaka szkoda... – przeszedł przez pokój i zastukał w drzwi,
cały czas potrząsając głową.
- O co chodzi? – w głosie Simona pojawił się niepokój. – Co z Portalem?
- Portalem? – zachichotał Aldertree. – Chyba nie myślałeś, że tak po prostu pozwolę ci
odejść, co?
Zanim Simon zdążył się odezwać, drzwi otwarły się na ościerz i gromada Nocnych
Łowców w czarnych zbrojach wsypała się do środka. Simon usiłował walczyć ale silne dłonie
zacisnęły się na jego ramionach. Na głowę zarzucono mu kaptur tak, że nic nie widział. Kopał
na oślep aż jego stopa sięgnęła celu i usłyszał czyjeś przekleństwo.
Ktoś szarpnął go brutalnie do tyłu a w jego uchu rozległ się warkot:
- Zrób to jeszcze raz, wampirze, a wleję ci wodę święconą do gardła i będę patrzył jak
umierasz, rzygając krwią.
- Wystarczy! – krzyknął Inkwizytor cienkim, strapionym głosem. – Starczy tych pogróżek!
Dostał już nauczkę – musiał przysunąć się bliżej, bo Simon poczuł przez kaptur ten dziwny,
gorzki zapach. – Simonie, to była przyjemność spotkać się. Mam nadzieję, że noc w celi
Gardu odniesie pożądany skutek i rano będziesz bardziej skłonny do współpracy – położył
rękę na ramieniu Simona. – A teraz zabierzcie go na dół.
Simon wrzeszczał na całe gardło ale jego krzyki zagłuszał kaptur. Łowcy wyciągnęli
go z pokoju i poprowadzili przez niekończące się korytarze przypominające labirynt. Nagle
dotarli do schodów i Simon został zepchnięty w dół, jego stopy ślizgały się po stopniach. Nie
miał pojęcia gdzie mógł się teraz znajdować. Wyczuwał jedynie ciężki zapach, coś jakby
mokry kamień, i to, że powietrze wokół robiło się coraz zimniejsze w miarę jak schodzili w
dół.
W końcu się zatrzymali. Rozległ się zgrzyt, jakby ktoś skrobał metalem po kamieniu.
Simon został wepchnięty do środka i wylądował na twardym podłożu. Drzwi zostały
zatrzaśnięte z głośnym, metalicznym szczękiem, a za nimi dało się słyszeć odgłosy kroków.
Ich echo słabło z każdą chwilą aż w końcu znikło. Simon chwiejnie podniósł sie na nogi.
Ściągnął kaptur z głowy i rzucił na podłogę, pozbywając się tym samym wrażenia duszności.
Zwalczył pragnienie złapania oddechu – oddechu, którego wcale nie potrzebował. Mimo to
klatka piersiowa zapiekła go, jakby został pozbawiony powietrza.
Znajdował się w kwadratowym, kamiennym pomieszczeniu z pojedynczym
zakratowanym oknem znajdującym się powyżej łóżka, które nie wyglądało na wygodne.
Przez niskie drzwiczki Simon mógł dostrzec malutką łazienkę z umywalką i toaletą.
Zachodnia ściana również została okratowana – grube, wyglądające jak zrobione z żalaza
kraty biegły od sufitu po podłogę. Zrobione z krat drzwi zostały przymocowane do ściany za
pomocą mosiężnych zawiasów, w poprzek których wyryto czarne runy. Właściwie to
wszystkie kraty były pokryte pajęczymi wzorami, nawet te w oknie.
Mimo że wiedział, że drzwi są zamknięte, Simon nie mógł się powstrzymać: przeszedł
przez celę i złapał za gałkę. Jego rękę przeszył ostry ból. Wrzasnął i zabrał rękę, wbijając w
nią wzrok. Cienki smużki dymu unosiły się nad jego spaloną dłonią a na skórze został
wypalony zawiły wzór. Przypominał trochę Gwiazdę Dawida wewnątrz okręgu.
Ból był taki, jakby ktoś przypalił go rozgrzanym do białości żelazem. Zacisnął dłoń w pięść.
- Co to jest? – wyszeptał, wiedząc że i tak nikt go nie usłyszy.
- To Pieczęć Salomona – rozległ się czyjś głos. – Powiadają, że nosi w sobie Prawdziwe Imię
Boga. Odstrasza demony – twój gatunek również. To główne prawdy twojej wiary.
Simon rzucił się w prawo, prawie zapominając o bólu ręki.
- Kto tam jest? Kto to powiedział?
Po chwili milczenia, głos odezwał się znowu:
- Jestem w celi obok, Daylighterze.
Należał do mężczyzny i był lekko schrypnięty.
- Strażnicy przez pół dnia zastanawiali się w jaki sposób mają cię tu zatrzymać. Na twoim
miejscu dałbym sobie spokój, i tak stąd nie wyjdziesz. Lepiej oszczędzaj siły do czasu, dopóki
nie dowiesz się czego chce od ciebie Clave.
- Nie mogą mnie tu trzymać – zaprotestował Simon. – Nie należę do tego świata. Moja
rodzina niedługo zauważy, że zniknąłem... moi nauczyciele...
- Założę się, że już się tym zajęli. Istnieją zaklęcia na tyle proste – nawet początkujący
czarownik będzie się umiał nimi posłużyć – które sprawią, że twoi rodzice uwierzą, że jest
jakiś wiarygodny powód twojej nieobecności. Na przykład szkolna wycieczka albo rodzinna
wizyta. To się da załatwić – w głosie mężczyzny nie było groźby ani smutku; po prostu
stwierdzał oczywisty fakt. – Naprawdę uważasz, że nigdy wcześniej nie pozbyli się w ten
sposób żadnego Przyziemnego?
- Kim jesteś? – głos Simona załamał się. – Ty też jesteś Przyziemnym? Gdzie my jesteśmy?
Tym razem nie było odpowiedzi. Simon ponowił próbę, ale widocznie jego sąsiad
uznał, że powiedział już wszystko. Na jego wołania odpowiedziała jedynie cisza.
Ból w ręce słabł. Simon spojrzał w dół i zobaczył, że skóra nie wyglądała już na
spaloną ale znak Pieczęci nadal był widoczny, zupełnie jakby został narysowany atramentem.
Ponownie obejrzał kraty w swojej celi. Zdał sobie sprawę, że nie wszystkie runy nimi były:
pomiędzy nimi wyrysowano Gwiazdy Dawida i hebrajskie wersety z Tory. Rysunki
wyglądały na świeżo zrobione.
Strażnicy przez pół dnia zastanawiali się w jaki sposób mają cię tu zatrzymać,
powiedział głos. To wszystko nie zostało zrobione tylko dlatego, że był wampirem, ale
dlatego, że był Żydem. Strażnicy spędzili pół dnia na rysowaniu Pieczęci Salomona na gałce
drzwi po to, żeby sparzył się gdy tylko jej dotknie. Tyle czasu zajęło im zwrócenie się jego
prawd wiary przeciwko niemu.
Uświadomienie sobie tego faktu odebrało Simonowi spokój i opanowanie. Opadł na
łóżku i schował twarz w dłoniach.

Nad Princewater Street zapadła ciemność gdy Alec wracał z Gardu. W domach
pogasły światła, pozamykano okna. Okolicę rozświetlały jedynie nieliczne latarnie z
magicznym światłem, rzucające kręgi jasnego światła na bruk. Dom państwa Penhallow był
najjaśniejszy – w oknach połyskiwały świece a drzwi frontowe były lekko uchylone,
przepuszczając odrobinę żółtego światła.
Jace siedział na brzegu niskiego, kamiennego murku, który otaczał ogród. W świetle
latarni jego włosy wyglądały na jeszcze jaśniejsze. Gdy Alec podszedł bliżej, uniósł głowę i
zadrżał. Miał na sobie tylko cienką kurtkę a na dworze było zimno. Zapach póżnych róż
unosił się w chłodnym powietrzu jak słabe perfumy.
Alec usiadł obok Jace’a.
- Siedziałeś tu przez cały ten czas i czekałeś na mnie?
- Kto mówi, że czekam na ciebie?
- Wszystko poszło zgodnie z planem, jeśli o to ci chodzi. Zostawiłem Simona pod opieką
Inkwizytora.
- Zostawiłeś go? Nie zostałeś, żeby wszystkiego dopilnować?
- Wszystko jest w porządku – powtórzył Alec. – Inkwizytor powiedział, że zaprowadzi go
tam osobiście i odeśle do...
- Inkwizytor to, Inkwizytor tamto... – przerwał mu Jace. – Ostatni Inkwizytor jakiego
spotkaliśmy całkowicie przekroczył swoje uprawnienia – gdyby nie to, że nie żyje, Clave
zwolniło by ją ze stanowiska, a może nawet przeklęło. Skąd masz pewność, że ten nie jest nie
jest świrem?
- Wydawał się być całkiem w porządku – odparł Alec. – Nawet sympatyczny. Był bardzo
uprzejmy w stosunku do Simona. Posłuchaj, Jace – właśnie tak działa Clave. Nie jesteśmy w
stanie wszystkiego kontrolować. Musisz im zaufać, inaczej zapanuje chaos.
- Tyle że ostatnimi czasy dużo rzeczy schrzanili, sam musisz to przyznać.
- Możliwe – zgodził sie Alec – ale jeżeli zaczniesz myśleć, że znasz się na tym lepiej niż
Clave, lepiej niż Prawo, to czy sprawi to że ty będziesz lepszy od Inkwizytora? Albo od
Valentine’a?
Jace wzdrygnął się. Spojrzał na Aleca, jakby ten go uderzył, albo zrobił coś jeszcze
gorszego. Alec poczuł ściskanie w dołku.
- Przepraszam – wyciągnął rękę w stronę Jace’a. – Nie chciałem tego powiedzieć...
Wtem ogród przecięła smuga jasnego, żółtego światła. Alec zobaczył stojącą w
drzwiach Isabelle, światło wylewało się zza jej pleców. Widział tylko jej zarys, ale po
sposobie w jaki trzymała ręce na biodrach domyślił się, że była wściekła.
- Co wy tu robicie? – zawołała. – Wszyscy się zastanawiają, gdzie się podziewacie.
Alec odwrócił się w stronę przyjaciela.
- Jace...
Ale Jace wstał z miejsca, kompletnie ignorując wyciągniętą dłoń Aleca.
- Lepiej żebyś się nie mylił co do Clave – powiedział tylko.
Alec patrzył jak wchodzi do domu. Do głowy przyszło mu to co powiedział Simon.
Ciągle się zastanawiam, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Czy możemy jeszcze być
przyjaciółmi, czy to, co nas łączyło, rozpadło się już na kawałki? I to nie przez nią, tylko
przeze mnie.
Drzwi za Jasem zamknęły się. Alec został sam w częściowo oświetlonym ogrodzie.
Zamknał na chwilę oczy a pod jego powiekami pojawił się obraz czyjejś twarzy. Tym razem
nie była to twarz Jace’a. Zobaczył zielone tęczówki z przedzielonymi źrenicami. Oczy kota.
Otworzył szybko powieki i sięgnął do torby po ołówek i kartkę papieru wyrwaną z
notesu, który służył mu za dziennik. Napisał kilka słów a potem wziął swoją stelę i nakreślił
runę ognia na dole strony. Poszło szybciej niż się spodziewał. Wypuścił płonący papier z
palców a on uniósł się w powietrze jak świetlik. Po chwili został z niego tylko popiół,
rozsiany po krzakach róż jak biały proszek.
5. Kłopoty z pamięcią

Clary obudziła się w momencie, w którym snop jasnego słonecznego światła padł na
jej twarz, rozpalając różowe błyski pod powiekami. Drgnęła niespokojnie i ostrożnie
otworzyła oczy. Gorączka już jej przeszła ale pozostało wrażenie jakby miała połamane
wszystkie kości. Usiadła i rozejrzała się ciekawie po pokoju. Wyglądało na to, że była w
czymś, co musiało być pokojem gościnnym – był niewielki, utrzymany w bieli a łóżko
pokrywała kolorowa narzuta. Koronkowe zasłony w okrągłym oknie przepuszczały promienie
słońca. Usiadła powolutku, czekając na falę zawrotów głowy. Jednak nic takiego się nie stało.
Czuła się całkiem zdrowa, a nawet wypoczęta. Wstała z łóżka i obejrzała swój strój. Ktoś
ubrał ją w białą, wykrochmaloną piżamę, która teraz była lekko wymięta. Była zbyt obszerna,
rękawy zwisały w dół zakrywając jej palce, co wyglądało komicznie.
Podeszła do jednego z okrągłych okien i wyjrzała na zewnątrz. Gromada domów z
kamiennymi ścianami w kolorze starego złota stała po jednej stronie wzgórza. Ich dachy
wyglądały jak pokryte dachówkami z brązu. Ta strona domu wychodziła na niewielki, boczny
ogródek, mieniący się jesiennymi barwami brązu i złota. Przy ścianie stała krata, na której
rosły róże; ostatnia z nich gubiła zbrązowiałe płatki.
Wtem klamka w drzwiach zaskrzypiała. Clary wgramoliła się pośpiesznie do łóżka na
chwilę przed tym jak do środka weszła Amatis z tacą w rękach. Jej brwi uniosły się odrobinę,
gdy zobaczyła, że Clary już nie śpi.
- Gdzie jest Luke? – spytała Clary, opatulając się kocem.
Amatis postawiła tacę na stoliku obok łóżka. Stał na niej kubek z czymś gorącym w
środku i kromki posmarowanego masłem chleba.
- Powinnaś coś zjeść. Lepiej się poczujesz.
- Czuję się świetnie – odparła Clary. – Gdzie jest Luke?
Amatis usiadła przy stoliku na krześle z wysokim oparciem, złożyła ręce na podołku i
spojrzała na nią z niezmąconym spokojem w niebieskich oczach. W dziennym świetle Clary
mogła przyjrzeć się dokładniej jej twarzy, którą pokrywały zmarszczki – wyglądała na dużo
starszą od jej matki, mimo że nie mogły się przecież tak bardzo różnić wiekiem. Jej brązowe
włosy przecinały pasma siwizny a oczy miały czerwone obwódki, jakby przed chwilą płakała.
- Nie ma go tu.
- Nie ma go tu, bo wyskoczył po sześciopak dietetycznej koli i ciasteczka, czy dlatego, że...
- Wyszedł wcześnie rano, jeszcze przed świtem. Siedział przy tobie przez całą noc. A jeśli
chodzi o miejsce jego przebywania, to nie znam żadnych konkretów – ton głosu Amatis był
oschły, a gdyby Clary nie czuła tak parszywie jak teraz, to może nawet rozbawiłby ją fakt, że
brzmiał prawie jak głos Luke’a. – Gdy tu mieszkał, jeszcze zanim opuścił Idris i zanim doszło
do... Przemiany... stał na czele sfory zamieszkującej Puszczę Brocelind. Powiedział, że
właśnie tam idzie, ale nie dodał po co i na jak długo – tylko tyle, że niedługo wróci.
- Zostawił mnie tu? I co, mam tu siedzieć i czekać na niego?
- No, cóż, przecież nie mógł cię zabrać ze sobą, prawda? Poza tym, nie będzie ci łatwo
wrócić teraz do domu. Przychodząc tu złamałaś Prawo, a możesz być pewna, że Clave tego
nie przeoczy i nie będzie na tyle wspaniałomyślne żeby pozwolić ci wyjechać.
- Ale ja wcale nie chcę wracać – Clary próbowała zebrać się w sobie. – Przyszłam tu, żeby...
się z kimś spotkać. Mam tu coś do zrobienia.
- Luke mi o tym powiedział – odparła Amatis. – Pozwól, że dam ci dobrą radę. Znajdziesz
Ragnora Fella tylko wtedy, jeśli on sam ci na to pozwoli.
- Ale...
- Clarisso – Amatis spojrzała na nią badawczo. – W każdej chwili spodziewamy się ataku ze
strony Valentine’a. Prawie każdy Nocny Łowca jest teraz w mieście. Pozostanie w Alicante to
najbezpieczniejsze co możesz teraz zrobić.
Clary zastygła w bezruchu. To, co mówiła Amatis, miało sens, ale w żaden sposób nie
było w stanie uspokoić jej wewnętrznego głosu, który wręcz krzyczał, że nie ma czasu do
stracenia. Musiała znaleźć Ragnora już teraz, uratować matkę też musiała teraz, i właśnie
teraz musiała iść. Próbowała stłumić narastającą panikę i mówić tak, jakby było jej to
obojętne.
- Luke nigdy mi nie powiedział, że ma siostrę.
- Nie – odparła. – Nie musiał tego robić. Nigdy nie byliśmy... blisko.
- Powiedział też, że nazywasz się Herondale. To chyba nazwisko Inkwizytorki, prawda?
- Tak – przytaknęła Amatis, a jej twarz skurczyła się jakby te słowa wywołały ból. – Była
moją teściową.
Co Luke powiedział o Inkwizytorce? Że miała syna, który poślubił kobietę z
„nieodpowiednimi koneksjami”.
- Byłaś żoną Stephena Herondale?
Amatis wyglądała na zaskoczoną.
- Znasz jego imię?
- Tak, Luke mi powiedział, ale myślałam, że jego żona umarła. Myślałam, że to właśnie
dlatego Inkwizytorka była taka...
Okropna, chciała powiedzieć, ale zabrzmiałoby to zbyt okrutnie.
- ...zgorzkniała – powiedziała w końcu.
Amatis sięgnęła po jej kubek, ręka drżała jej przy tym odrobinę
- Masz rację, ona umarła. Zabiła się. Miała na imię Celine, była jego drugą żoną. Ja byłam
pierwszą.
- Rozwiedliście się?
- Można tak powiedzieć – Amatis podała kubek Clary. – Wypij to. Nie możesz funkcjonować
o pustym żołądku.
Clary z roztargnieniem sięgnęła po kubek i upiła spory łyk. Płyn w środku okazał się
smaczny i lekko słony – to nie była herbata tylko zupa.
- W porządku. A co się stało potem?
Amatis zapatrzyła się w przestrzeń.
- Należeliśmy do Kręgu, ja i Stephen, tak samo jak reszta. Kiedy Luke został... to znaczy,
kiedy stało mu się to co się stało... Valentine potrzebował nowego dowódcy. Wybrał
Stephena. A kiedy już go wybrał, zdecydował, że nie wypada, żeby brat żony jego
najbliższego przyjaciela i doradcy był...
- Wilkołakiem.
- Użył innego określenia – w głosie Amatis brzmiała gorycz. – Nakłonił Stephena do
anulowania naszego małżeństwa i poślubienia kobiety, którą dla niego wybrał. Celine była
taka młoda, tak bezwzględnie posłuszna...
- To straszne...
Amatis potrząsnęła głową i roześmiała się słabo.
- To było dawno temu. Stephen był miły – zostawił mi ten dom i przeniósł się do rezydencji
Herondale’ów razem ze swoimi rodzicami i Celine. Nigdy go już nie zobaczyłam. Opuściłam
Krąg. Zresztą, i tak już by mnie tam nie chcieli. Jedyną osobą, która mnie wtedy odwiedzała
była Jocelyn. Powiedziała mi nawet o swoich spotkaniach z Lukiem... – wsunęła kosmyk
swoich siwiejących włosów za ucho. – Słyszałam co stało się ze Stephenem po Powstaniu.
Nienawidziłam Celine i jednocześnie jej współczułam. Mówili, że podcięła sobie żyły,
podobno krew była wszędzie... – zrobiła głęboki wdech. – Spotkałam Imogen na pogrzebie
Stephena, gdy wkładali jego ciało do rodzinnego grobowca. Chyba mnie nawet nie poznała.
Niedługo po tym zdarzeniu mianowali ją Inkwizytorką. Clave wiedziało, że nikt inny nie
nadawał się do ścigania poprzednich członków Kręgu tak dobrze jak ona. I mieli rację. Gdyby
tylko mogła wywabić wspomnienia o Stephenie w ich krwi, z pewnością by to zrobiła.
Clary pomyślała o zimnych oczach Inkwizytorki, wąskich jak szparki, i twardym
bezwzględnym spojrzeniu, i próbowała jej współczuć.
- Myślę, że to właśnie przez to oszalała – powiedziała. – Popadła w obsesję. Była dla mnie
okropna, ale jeszcze bardziej dla Jace’a. Zachowywała się, jakby pragnęła jego śmierci.
- To ma sens – odparła Amatis. – Wyglądasz zupełnie jak twoja matka, poza tym to ona cię
wychowała, ale twój brat... – pokręciła głową. – Czy i on przypomina Valentine’a tak samo
jak ty Jocelyn?
- Nie. Jace przypomina samego siebie – na samą myśl o nim przez jej ciało przeszedł dreszcz.
– Jest tutaj w Alicante – powiedziała, myśląc na głos. – Gdybym mogła się z nim zobaczyć...
- Nie – przerwała jej ostro Amatis. – Nie możesz opuścić tego domu. A tym bardziej się z
kimś spotkać. A już na pewno nie po to, żeby zobaczyć się z bratem.
- Nie mogę wyjść z domu?! – Clary była zszokowana. – To znaczy, że mam tu tkwić? Jak w
więzieniu?
- Tylko przez dzień lub dwa – upomniała ją Amatis – a poza tym, nie wyglądasz najlepiej.
Musisz odpoczywać. Woda z jeziora o mało co cię nie zabiła.
- Ale Jace...
- Jest jednym z Lightwoodów. Nie możesz tam iść. Gdy tylko cię zobaczą, doniosą Clave że
tu jesteś. A wtedy nie tylko ty będziesz mieć kłopoty z Prawem. Luke również.
Przecież Lightwoodowie nie zdradziliby mnie przed Clave. Nie zrobiliby tego...
Słowa zamarły na jej ustach. Nie ma mowy, żeby udało jej się przekonać Amatis, że ci
Lightwoodowie sprzed piętnastu lat już nie istnieli, a Robert i Maryse nie byli już
zaślepionymi lojalnymi zwolennikami Valentine’a. Ta kobieta mogła sobie być siostrą Luke,
ale dla niej była kompletnie obca. Dla Luke’a też praktycznie była obca. Nie widział jej od
szesnastu lat – nigdy nawet słowem nie napomknął o tym, że ma siostrę.
Clary oparła się o poduszki, udając zmęczenie.
- Masz rację, nie czuję się najlepiej. Chyba się trochę prześpię.
- Dobry pomysł – Amatis pochyliła się, żeby zabrać pusty kubek. – Jeśli chcesz wziąć
prysznic, to łazienka jest po drugiej stronie korytarza. A w nogach łóżka masz kufer z moimi
starymi ubraniami. Masz chyba ten sam rozmiar co ja w twoim wieku, więc będą na ciebie
pasować. Nie tak jak ta piżama – dodała, uśmiechając się słabo. Clary nie odwzajemniła
uśmiechu. Była zbyt zajęta powstrzymywaniem się od walnięcia pięścią w materac w
poczuciu bezsilnej złości.
Gdy tylko za Amatis zamknęły się drzwi, Clary wygramoliła się z łóżka i poszła do
łazienki mając nadzieję, że gorąca woda pomoże jej odzyskać jasność umysłu. Ku jej uldze,
pomimo swojej staromodności, Nocni Łowcy zdawali się wierzyć w takie cuda techniki jak
nowoczesny system hudrauliczny i gorącą i zimną bieżącą wodę. W łazience znalazła też
intensywnie pachnące cytrusowe mydło, które pomogło usunąć nieprzyjemny zapach wody z
jeziora. Zawinięta w dwa ręczniki poczuła się o wiele lepiej.
Wróciła do pokoju i przeszukała kufer Amatis. Jej ubrania były ułożone w schludne
stosiki a pomiędzy nie włożono warstwy karbowanego papieru. Przypominały te noszone do
szkoły – sweterki z wełny merynosa z odznakami wyszytymi na kieszonce na piersi,
plisowane spódniczki i zapinane na guziki koszule z wąskimi mankietami. Oczom Clary
ukazała się spowita w papier biała suknia. Suknia ślubna, pomyślała Clary, i odłożyła ją
delikatnie na bok. Pod nią leżała kolejna, zrobiona ze srebrzystego jedwabiu, z ramiączkami
ozdobionymi klejnotami, podtrzymującymi cienki jak bibułka materiał. Clary jakoś nie
potrafiła sobie wyobrazić w niej Amatis. Taką suknię mogła założyć moja mama, gdy szła na
bal z Valentinem, pomyślała, pozwalając by śliski i chłodny materiał prześlizgnął się w jej
palcach.
Na dnie kufra leżała zbroja Nocnego Łowcy.
Clary wyciągnęła ją i przyglądając się jej z ciekawością, rozłożyła na kolanach. Gdy
pierwszy raz zobaczyła Jace’a i Lightwoodów mieli na sobie zbroje bitewne: przylegające do
ciała kaftany i spodnie zrobione z czarnego, grubego materiału. Przyglądając się im z bardzo
bliska zauważyła, że materiał nie był rozciągliwy tylko dość sztywny – cienka skóra
garbowana tak długo, że zrobiła się elastyczna. Podobny do kurtki kaftan zapinał się na suwak
a spodnie miały skomplikowane szlufki na pasek. Pasy Nocnych Łowców były duże i solidne
wykonane, przeznaczone do noszenia broni.
Powinna założyć któryś ze swetrów i może jakąś spódniczkę. Prawdopodobnie
właśnie to miała na myśli Amatis. Ale coś w tej zbroi przemawiało do niej, kusiło. Zawsze
była ciekawa, zawsze się zastanawiała jakby to było...
Kilka minut później ręczniki wisiały na poręczy łóżka a Clary przyglądała się sobie w
lustrze z odrobiną zdziwienia. Zbroja pasowała – była obcisła, ale nie za ciasna, i podkreślała
kształ bioder i biustu. A nawet sprawiała, że krągłości były na swoim miejscu, co stanowiło
dla Clary zupełną nowość. Zbroja nie czyniła z niej groźnego przeciwnika – Clary wątpiła,
czy w ogóle coś byłoby w stanie tego dokonać – ale przynajmniej wyglądała na wyższą a jej
włosy na tle czarnego materiału były nadzwyczaj jasne. Naprawdę wyglądam jak moja matka,
pomyślała wstrząśnięta.
I wyglądała. Jocelyn pod twarzą porcelanowej lalki skrywała konstrukcję ze stali i
żelaza. Clary zawsze się zastanawiała, co takiego stało się w jej przeszłości, że taka była –
silna i nieugięta, uparta i nieustraszona. Czy twój brat przypomina Valentine’a tak samo jak ty
Jocelyn?, spytała Amatis, a ona chciała powiedzieć, że nie przypominała jej w żadnym
stopniu, że jej matka była piękna a ona nie. Ale tamta Jocelyn, którą znała Amatis, była
dziewczyną która doprowadziła do upadku Valentine’a, zawarła sekretny sojusz między
Nefilim a Przyziemnymi, który zniszczył Krąg i ocalił Porozumienia. Tamta Jocelyn nigdy
nie zgodziłaby się siedzieć cicho podczas gdy jej świat walił się w gruzy.
Nie zastanawiając się długo, Clary przeszła przez pokój i zamknęła dokładnie drzwi.
Potem wróciła do okna i otworzyła je na ościerz. Na dole była krata przyczepiona do
kamiennej ściany domu, zupełnie jak... Jak drabina, powiedziała sobie w duchu, jak
zwyczajna drabina – a przecież drabiny są absolutnie bezpieczne.
Biorąc głęboki wdech, wspięła się na parapet.

Strażnicy wrócili po Simona następnego ranka, budząc go z już i tak niespokojnego


snu pełnego koszmarów. Tym razem gdy prowadzili go schodami na górę nie zawiązali mu na
oczach żadnej opaski, więc udało mu się zerknąć szybko do wnętrza sąsiadującej celi. Jeśli
jednak liczył na to, że zobaczy właściciela chrapliwego głosu, który rozmawiał z nim
poprzedniej nocy, to się zawiódł. Dojrzał jedynie coś co wyglądało na bezładną stertę
brudnych szmat.
Strażnicy popędzili go długimi, szarymi korytarzami, poszturchując co chwila gdy
tylko próbował rozglądać się na boki. Wreszcie zatrzymali się w bogato udekorowanym
pokoju. Ściany obwieszono tu portretami męskich i żeńskich przedstawicieli Nocnych
Łowców, a ich ramy zdobiły wzorzyste runy. Pod jednym z największych obrazów stała
czerwona kanapa na której siedział Inkwizytor, trzymając w dłoniach coś co wyglądało na
srebrny kielich. Wyciągnął go w stronę Simona.
- Pewnie jesteś głodny. Krwi?
Przechylił naczynie w stronę Simona. Widok czerwonego płynu obezwładnił go tak
jak sam zapach. Jego żyły wyrywały się ku krwi jak sznurki w ręku lalkarza. Uczucie było
nieprzyjemne, wręcz bolesna.
- Jest... ludzka?
Aldertree zachichotał.
- Mój chłopcze! Nie bądź śmieszny. To krew jelenia. Absolutnie świeża.
Simon milczał. Dolna warga zapiekła go gdy kły wysunęły się z dziąseł i ześliznęły po
niej. Poczuł w ustach smak własnej krwi i zrobiło mu się niedobrze.
Twarz Aldertriego zmarszczyła się jak suszona śliwka.
- Ojej – odwrócił się w stronę strażników. – Panowie, zostawicie nas samych – powiedział a
oni odwrócili się i wyszli. Jedynie Konsul zatrzymał się na chwilę przy drzwiach, spojrzał na
Simona z jawnym wstrętem i opuścił pokój.
- Nie, dziękuję – powiedział Simon przez zaciśnięte usta. – Nie potrzebuję krwi.
- Twoje kły mówią co innego, młody Simonie – zrewanżował się Aldertree. – Proszę, weź.
Podał mu kielich. Woń krwi wypełniała powietrze jak aromat róż w ogrodzie.
Siekacze Simona, odsłonięte na całej długości, wbiły się w jego wargę rozcinając ją do krwi.
Czuł się tak jakby ktoś uderzył go w twarz. Ruszył do przodu prawie bez udziału woli i
wyszarpnął kielich z ręki Inkwizytora. Osuszył go w trzech łykach a potem, gdy zdał sobie
sprawę z tego co zrobił, odstawił go na oparcie kanapy. Ręka mu się trzęsła. Jeden do zera
dla Inkwizytora, pomyślał.
- Ufam, że noc spędzona w celi nie należała do mało przyjemnych. Nie używamy ich jako
izby tortur, służą raczej nakłanianiu do refleksji. Uważam, że reflekcja pomaga
skoncentrować umysł. Jest niezbędna przy jasnym myśleniu. Mam nadzieję, że przemyślałeś
sobie to i owo. Wyglądasz mi na rozsądnego młodego człowieka – Inkwizytor przechylił
głowę na bok. – Przyniosłem ten koc specjalnie dla ciebie. Nie chciałem żebyś marzł.
- Jestem wampirem – powiedział Simon. – Nam nigdy nie jest zimno.
- Och – Inkwizytor wyglądał na rozczarowanego.
- Doceniam Gwiazdy Dawida i Pieczęć Salomona – dodał sucho Simon. – To miłe, gdy ktoś
wykazuje zainteresowanie moją religią.
- Och, tak, oczywiście! – rozpromienił się Aldertree. – Wspaniałe, prawda? Absolutnie
urocze i na dodatek całkowicie niezawodne. Każda próba dotknięcia drzwi kończy się
wypaleniem dziury na skórze! – zachichotał, rozbawiony własnymi słowami. – Byłbyś tak
dobry i cofnął się o krok? Zrobisz mi tę przysługę?
Simon zrobił krok do tyłu.
Nic się nie wydarzyło, ale oczy Inkwizytora rozrzeszyły się; opuchnieta skóra wokół
oczu rozciągnęła się.
- Widzę... – powiedział niemal bezgłośnie.
- Co takiego?
- Spójrz gdzie stoisz, młody Simonie. Rozejrzyj się.
Simon potoczył wzrokiem dookoła – wystrój pomieszczenia nie uległ zmianie więc
chwilę zajęło mu zdanie sobie sprawy z tego, co miał na myśli Aldertree. Stał w jasnej plamie
światła wpadającej przez okno nad ich głowami.
Aldertree niemal skręcał się z podniecenia.
- Stoisz wystawiony bezpośrednio na działanie promieni słonecznych i nic ci nie jest. Nigdy
bym w to nie uwierzył – to znaczy, powiedzieli mi, oczywiście – ale nigdy w życiu nie
widziałem czegoś podobnego.
Simon milczał. Chyba wszystko zostało już powiedziane.
- Pytanie brzmi – kontynuował Aldertree – czy wiesz, dlaczego taki jesteś.
- Może po prostu jestem milszy niż inne wampiry.
Od razu pożałował swoich słów. Oczy Aldertriego zwęziły się a żyła na czole zaczęła
pulsować jak gruby robak. Najwyraźniej nie lubił słuchać żartów chyba że to on je opowiadał.
- Bardzo zabawne – powiedział. – Pozwól, że zapytam: zostałeś Daylighterem od momentu,
w którym wstałeś z grobu?
- Nie – ostrożnie powiedział Simon. – Na początku słońce mnie paliło. Wystarczyła smuga
światła żeby moja skóra zaczęła się przypiekać.
Aldertree kiwnął energicznie głową jakby na potwierdzenie, że tak właśnie powinno
być.
- A kiedy dokładnie spostrzegłeś, że możesz wyjść na światło słoneczne nie cierpiąc przy
tym z bólu?
- Rankiem po bitwie na statku Valentine’a.
- Podczas której pojmał cię i więził, mam rację? Trzymał cię na statku jako więźnia po to, by
wykorzystać twoją krew do dokończenia Rytuału Piekielnej Konwersji.
- Wygląda na to, że pan już wszystko wie – odparł Simon. – Nie jestem do niczego
potrzebny.
- Och, ależ nie! – wykrzyknął Aldertree, wymachując rękoma. Simon zauważył, że miał
bardzo małe dłonie, tak małe, że wyglądały zupełnie nie na miejscu w porównaniu do jego
pulchnych ramion. – Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia, mój chłopcze! Ciągle się
zastanawiam co też takiego wydarzyło się na tym statku, że doprowadziło do twojej
przemiany. Przypominasz sobie cokolwiek?
Napiłem się krwi Jace’a, przypomniał sobie Simon. Prawie to powiedział, tylko po to
żeby się odgryźć, ale w następnej sekundzie wpadł we wstrząs gdy uświadomił sobie co to
znaczyło. Napiłem się krwi Jace’a. Czy to dlatego się zmienił? Czy to było w ogóle możliwe?
Możliwe czy niemożliwe, czy mógł powiedzieć Inkwizytorowi co zrobił Jace? Ochranianie
Clary to jedno, ochranianie Jace’a to drugie. Jemu nic nie zawdzięczał.
Co zresztą nie było do końca prawdą. Jace zaoferował mu swoją krew i uratował go.
Czy jakikolwiek inny Nocny Łowca zrobiłby coś takiego? I to dla wampira? I nawet jeśli
zrobił to ze względu na Clary, to czy miało to jakieś znaczenie? Simon przypomniał sobie
swoje własne słowa: Mogłem cię zabić. I odpowiedź Jace’a, że by mu na to pozwolił. Wolał
się nie zastanawiać w jakie kłopoty wpadłby Jace, gdyby Clave dowiedziało się, że uratował
mu życie i w jaki sposób tego dokonał.
- Nie pamiętam nic z tego co działo się na łodzi – powiedział w końcu. – Widocznie
Valentine musiał mnie uśpić.
Twarz Aldertriego oklapła.
- To straszna wiadomość. Przykro mi to słyszeć.
- Mnie również – odparł Simon, mimo że wcale tak nie czuł.
- Naprawdę niczego nie pamiętasz? Ani jednego malutkiego szczegółu?
- Tylko to, że zemdlałem gdy Valentine mnie uderzył i obudziłem się potem...na pickupie
Luke’a gdy wracaliśmy do domu. Nie pamiętam niczego więcej.
- Ojej – Aldertree okrył się płaszczem. – Zdaje się, że Lightwoodowie żywią do ciebie jakiś
szczególny sentyment, ale inni członkowie Clave nie są tacy... wyrozumiali. Valentine cię
porwał, z konfrontacji z nim wyszedłeś bogatszy o nową niezwykłą umiejętność, a na dodatek
trafiłeś do Idrisu. Zdajesz sobie sprawę z tego jak to wszystko wygląda?
Gdyby serce Simona nadal potrafiło bić, waliło by teraz jak młot.
- Uważa pan, że jestem szpiegiem Valentine’a?
Aldertree wyglądał na zszokowanego.
- Ależ mój drogi! Oczywiście, że nie. Ufam ci bez żadnych zastrzeżeń! Ale Clave, hmm,
obawiam się, że może być bardzo podejrzliwe. Pokładaliśmy wielkie nadzieje w tobie i w
twoją pomoc. Może i nie powinienem ci tego mówić ale czuję, że mogę ci się zwierzyć, mój
chłopcze, więc powiem że Clave wpadło w straszne kłopoty.
- Clave? – Simon był oszołomiony. – Ale co to ma wspólnego z....
- Widzisz – podjął Aldertree – w Clave doszło do rozłamu. Można by powiedzieć, że wojują
sami ze sobą. Członkowie Clave i poprzedni Inkwizytor popełnili kilka błędów, nad którymi
nie będziemy się teraz rozwodzić. Chodzi o to, że podano w wątpliwość autorytet mój,
Konsula i samego Clave. Valentine zawsze wyprzedzał nas o krok zupełnie jakby znał
wszystkie nasze plany. Po tym co się stało w Nowym Jorku, Rada nie zechce już słuchać rad
moich ani Malachiego.
- Myślałem, że to przez Inkwizytorkę...
- Którą na to stanowisko mianował sam Malachi. Oczywiście nie mógł sobie zdawać sprawy
z tego, że ta kobieta będzie aż tak szalona.
- Pozostaje tylko kwestia tego, jak to teraz wygląda – rzucił cierpko Simon.
Żyła na czole Aldertriego znów zaczęła pulsować.
- Dobrze powiedziane. Masz całkowitą rację. Zachowanie pozorów jest ważne a w polityce
to wręcz podstawa. Tłum zawsze można oczarować pod warunkiem, że ma się w zanadrzu
dobrą historię – pochylił się do przodu ze wzrokiem utkwionym w Simonie. – Teraz pozwól
że i tobie coś powiem. Lightwoodowie należeli kiedyś do Kręgu. Po jakims czasie ukorzyli
się przed Clave i ułaskawiono ich. Jedyne co musieli zrobić to trzymać się z dala od Idris,
pojechać do Nowego Jorku i prowadzić tamtejszy Instytut. Ich nienaganne zachowanie
przywróciło ich do łask i zjednało zaufanie Clave. Ale cały czas wiedzieli, że Valentine żyje.
Cały czas byli jego lojalnymi sługami. Przyjęli do siebie jego syna...
- Ale nie wiedzieli, że...
- Milcz – warknął Inkwizytor a Simon natychmiast się zamknął. – Pomogli mu odnaleźć Dary
Anioła i asystowali podczas Rytuału Konwersji. Gdy Inkwizytorka odkryła czym się zajmują,
postanowili ją zabić podczas bitwy na statku. A teraz znów tu są, w samym sercu Idris, żeby
nas szpiegować i ujawnić nasze plany Valentinowi. A wszystko po to, by mógł nas
ostatecznie pokonać i nagiąć do swojej woli wszystkich Nefilim. Przyprowadzili cię ze sobą –
ciebie, wampira, który jest odporny na światło słoneczne – tylko po to żeby odwrócić naszą
uwagę od swoich prawdziwych planów: przywrócenia Kręgu do wcześniejszej świetności i
zniszczenia Prawa. I jak ci się podoba ta historia? – pochylił się do przodu, a jego świńskie
oczka rozbłysły.
- To jakieś szaleństwo – powiedział Simon. – Ta cała historia ma więcej dziur niż Kent
Avenue na Brooklynie, która nawiasem mówiąc, nie była odnawiana od lat. Nie wiem na co
pan liczy ale...
- Liczę? – powtórzył jak echo Aldertree. – Ja na nic nie liczę, Przyziemny. Wiem to w głębi
swojego serca. Wierzę, że ochrona Clave to mój święty obowiązek.
- I jak pan chce je chronić? Kłamstwem? – spytał Simon.
- Historią – odparł Aldertree. – Wielcy politycy snują opowieści aby zainspirować swój lud.
- W obwinianiu za wszystko Lightwoodów nie ma niczego inspirującego...
- Musimy ponieść pewne ofiary – powiedział Aldertree. Jego twarz błyszczała od potu. – Od
kiedy Rada ma wspólnego wroga i powód by znów ufać Clave, na powrót zjednoczą swoje
siły. Co znaczy poświęcenie jednej rodziny wobec czegoś takiego? W rzeczywistości wątpię
czy cokolwiek stanie się dzieciom Lightwoodów. Nie zostaną o nic obwinione. No, może
poza najstarszym chłopcem. Ale reszta...
- Nie może pan tego zrobić – powiedział Simon. – Nikt w to nie uwierzy.
- Ludzie wierzą w to w co chcą uwierzyć. A Clave chce kogoś za wszystko obwinić. Mogę
im to dać. Jedyna rzecz, jakiej do tego porzebuję, to ty.
- Ja? A co to ma ze mną wspólnego?
- Przyznaj się – twarz Inkwizytora poczerwieniała z podniecenia. – Przyznaj, że jesteś sługą
Lightwoodów, że wszyscy jesteście sprzymierzeńcami Valentine’a. Przyznaj się a ja okażę
wyrozumiałość. Odeślę cię z powrotem do twoich ludzi. Przysięgam. Ale zrób to tak żeby
Clave ci uwierzyło.
- Chce pan żebym się przyznał do czegoś co jest kłamstwem – odpowiedział Simon. Zdawał
sobie sprawę z tego, że powtórzył słowa Inkwizytora, ale w głowie miał mętlik. Nie potrafił
sklecić jednej sensownej myśli. Twarze Lightwoodów przesuwały się w jego umyśle – Alec
śpieszący do Gardu, Isabelle wpatrująca się w niego ciemnymi oczami, Max pochylony nad
książką.
I Jace. Należał do rodziny zupełnie jakby miał w sobie krew Lightwoodów.
Inkwizytor nie wspomniał jego imienia ale Simon wiedział, że Jace zapłaci za wszystko tak
samo jak oni. Jeśli on cierpiał, cierpiała też Clary. Jak to się stało, że przywiązał się do tych
ludzi – ludzi, którzy uważali go jedynie za zwykłego Przyziemnego, za pół-człowieka w
najlepszym razie?
Simon spojrzał Inkwizytorowi prosto w oczy. Były czarne jak węgiel. Patrzenie w nie
było jak patrzenie w ciemną otchłań.
- Nie – powiedział twardo. – Nie zrobię tego.
- Ta krew, którą ci dałem, była ostatnią jaką widziałeś zanim nie udzielisz mi właściwej
odpowiedzi – w głosie Aldertriego nie było cienia dobroci, nawet tej fałszywej. – Zdziwisz
się, jak bardzo możesz zgłodnieć do tego czasu.
Simon nie odpowiedział.
- Cóż, w takim razie czeka cię kolejna noc w celi – powiedział Aldertree wstając z kanapy i
sięgnął po dzwonek żeby wezwać straże. – Panuje tam niesamowity spokój. Jestem zdania, że
taka spokojna atmosfera sprzyja rozwiązywaniu kłopotów z pamięcią.

Mimo że Clary wmawiała sobie, że pamięta drogę którą szła wczoraj z Lukiem, nie do
końca okazało się to prawdą. Zmierzanie w kierunku centrum miasta wydawało się
najlepszym rozwiązaniem, ale kiedy już znalazła się na kamiennym dziedzińcu nie pamiętała,
czy ma skręcić w lewo czy w prawo. Skręciła w lewo i trafiła na labirynt krętych uliczek, z
których każda następna przypominała poprzednią, a każdy zakręt sprawiał, że czuła się
jeszcze bardziej zagubiona niż przed chwilą.
W końcu trafiła na szeroką ulicę ze sklepowymi wystawami. Przechodnie mijali ją z
obu stron nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Kilkoro z nich również było ubranych w
bitewne zbroje ale ze względu na to, że dzień był wyjątkowo chłodny, reszta miała na sobie
długie, staromodne płaszcze. Wiatr był dość rześki a Clary z ukłuciem żalu pomyślała o
swoim zielonym, aksamitnym płaszczu, który wisiał w pokoju gościnnym Amatis.
Luke nie kłamał gdy mówił, że na spotkanie zgromadzili się tu Nocni Łowcy z całego
świata. Clary minęła Indiankę w przepięknym złotym sari z parą pokrytych wzorami ostrzy
wiszących u łańcucha dookoła jej talii. Wysoki, ciemnoskóry mężczyzna o nieregularnych
azteckich rysach przyglądał się sklepowej wystawie pełnej broni. Bransolety wykonane z tego
samego twardego i lśniącego materiału co wieże demonów otaczały jego nadgarstki. Kilka
metrów dalej stał mężczyzna w białej szacie nomady i przeglądał coś co wyglądało jak mapa.
Jego widok dodał Clary odwagi by podejść do kobiety w ciężkim brokatowym płaszczu i
spytać ją o drogę na Princewater Street. Jeśli kiedykolwiek miałby nadejść dzień, w którym
mieszkańcy miasta niekoniecznie byliby podejrzliwi w stosunku do kogoś kto nie miał
pojęcia dokąd zmierza, to wypadałby on akurat dzisiaj.
Instynkt nie zawiódł Clary. Kobieta bez cienia wahania udzieliła jej serii pośpiesznych
wskazówek.
- ...a potem w prawo do końca Oldcastle Canal, potem przez kamienny most i już jesteś na
Princewater – uśmiechnęła się do Clary. – Odwiedzasz kogoś konkretnego?
- Państwa Penhallow.
- Och, to ten niebieski dom ze złotymi dobieniami przylegający do kanału. Całkiem duży, nie
przegapisz go.
Miała rację tylko w połowie. Dom rzeczywiście był spory, ale Clary minęła go zanim
zdała sobie sprawę ze swojego błędu i zawróciła gwałtownie z powrotem. W rzeczywistości
był raczej w odcieniu indygo a nie błękitu, ale przecież nie wszyscy postrzegali kolory tak jak
ona. Większość ludzi nie potrafiła odróżnić cytrynowej żółci od szafranu. A przecież to były
dwa zupełnie inne kolory! A zdobienia domu wcale nie były złote tylko brązowe. Ładny,
ciemny brąz, tak jakby dom stał tu już od bardzo wielu lat i pewnie nawet tak było. Wszystko
w tym miejscu tchnęło zamierzchłymi czasami...
Dość tego, skarciła się w myślach. Zawsze to robiła gdy się denerwowała, pozwalała
wędrować swoim myślom we wszystkich możliwych kierunkach. Wytarła spocone dłonie w
spodnie. Materiał w dotyku był szorstki i suchy jak łuski węża.
Wspięła się na schody i ujęła w dłoń wielką, ciężką kołatkę. Miała kształt anielskich
skrzydeł i gdy opadła, Clary usłyszała odbijające się we wnętrzu domu echo jak dźwięk
wielkiego dzwonu. W chwilę później drzwi otwarły się a w progu stanęła Isabelle. Jej oczy
otwarły się szeroko ze zdumienia.
- Clary?
Uśmiechnęła się słabo.
- Witaj, Isabelle.
Isabelle oparła się o futrynę z ponurym wyrazem twarzy.
- Niech to szlag.

Simon rzucił się na swoje łóżko w celi nasłuchując słabnących w oddali kroków
strażników. Kolejna noc. Kolejna noc spędzona w więzieniu podczas gdy Inkwizytor czekał
aż on sobie coś „przypomni”. Zdajesz sobie sprawę z tego jak to wszystko wygląda? W
najgorszych koszmarach nie przyszłoby mu do głowy, że ktoś mógłby pomyśleć, że jest w
zmowie z Valentinem. On był znany ze swojej nienawiści do Przyziemnych. Dźgnął go
nożem, spuścił z niego krew i zostawił na pewną śmierć. Jednak tego akurat Inkwizytor nie
wiedział.
Za ścianą celi rozległ się szmer.
- Szczerze mówiąc zastanawiałem się, czy jeszcze tu wrócisz – powiedział chrapliwy głos,
który Simon pamiętał z wczorajszej rozmowy. – Wygląda na to, że nie dałeś Inkwizytorowi
tego czego chciał, zgadza się?
- Nie sądzę – odparł Simon, podchodząc do ściany. Przesunął palcami po kamieniu szukając
jakiejś szczeliny przez którą mógłby coś zobaczyć, ale niczego takiego nie znalazł. – Kim
jesteś?
- Aldertree to uparty człowiek – kontynuował głos niezważając na odpowiedź Simona. –
Będzie próbował dalej.
Simon oparł się o wilgotną ścianę.
- W takim razie chyba jeszcze tu posiedzę.
- Zakładam, że nie zechcesz zdradzić mi czego on może od ciebie chcieć?
- Czemu chcesz to wiedzieć?
W odpowiedzi Simon usłyszał krótki śmiech przypominający drapanie metalem po
kamieniu.
- Jestem tu znacznie dłużej niż ty, Daylighterze, i jak zdążyłeś zauważyć, nie ma tu nic
szczególnego do roboty. Będę wdzięczny za każdą rozrywkę.
Simon położył dłonie na brzuchu. Krew jelenia zaspokoiła zaledwie pierwszy głód, ale
to było za mało. Jego ciało płonęło z pragnienia.
- Ciągle mnie tak nazywasz. Daylighter.
- Słyszałem jak mówili o tobie strażnicy. Wampir, który przechadza się w słońcu. Nikt nigdy
czegoś takiego nie widział.
- A jednak macie na to słowo. Jakie to wygodne.
- To określenie jakiego używają Przyziemni, nie Clave. W ich kulturze istnieją podania o
stworzeniach takich jak ty. Dziwię się, że nic o nich nie wiesz.
- To dlatego, że jestem Przyziemnym dopiero od niedawna – odparł Simon. – Ale zdaje się,
że ty wiesz o mnie całkiem sporo.
- Strażnicy lubią plotkować – powiedział głos. – A Lightwoodowie ukazujący się z Portalu z
krwawiącym, umierającym wampirem to całkiem niezły kąsek. Chociaż przyznaję – nie
spodziewałem się ciebie tutaj – przynajmniej nie wtedy zanim nie zaczęli przygotowywać dla
ciebie celi. Jestem zaskoczony, że Lightwoodowie na to pozwolili.
- Dlaczego mieliby nie pozwalać? – spytał gorzko Simon. – Jestem nikim. Zwykłym
Przyziemnym.
- Może dla Konsula – odparł głos. – Ale Lightwoodowie...
- Co z nimi?
Zapadło krótkie milczenie.
- Nocni Łowcy, którzy żyją z dala od Idris – a zwłaszcza ci, którzy prowadzą Instytuty – są
zazwyczaj bardziej tolerancyjni. Miejscowe Clave natomiast jest bardziej konserwatywne i
nieufne.
- A co z tobą? Ty też jesteś Przyziemnym?
- Przyziemnym? – Simon nie był pewny, ale w głosie nieznajomego usłyszał cień gniewu,
zupełnie jakby oburzyło go zadane pytanie. – Nazywam się Samuel. Samuel Blackburn.
Jestem Nefilim. Wiele lat temu należałem do Kręgu razem z Valentinem. Mordowałem
Przyziemnych podczas Powstania. Nie jestem jednym z nich.
- Och – Simon przełknął ślinę. Pamiętał, że członkowie Kręgu Valentine’a zostali schwytani
i ukarani przez Clave – poza takimi jak Lightwoodowie, którzy zawarli z nimi umowę i
zaakceptowali wygnanie w zamian za przebaczenie. – Trzymają cię tu od tak dawna?
- Nie. Po Powstaniu wymknąłem się z Idris zanim mnie złapali. Przez lata trzymałem się z
dala od miasta – przez lata – jak skończony głupiec, myśląc, że zostanie mi wybaczone. Więc
wróciłem. Złapali mnie od razu w chwili, w której przekroczyłem granicę. Clave ma swoje
sposoby na tropienie wrogów. Zaciągneli mnie przed oblicze Inkwizytora i przesłuchiwali
przez wiele dni. Kiedy ze mną skończyli, wrzucili tutaj – Samuel westchnął ciężko. – Po
francusku tego typu więzienie nosi nazwę oubliette, czyli „miejsce zapomnienia”. To tak
jakbyś wrzucał tu śmieci o których nie chcesz pamiętać i zostawiał żeby zgniły.
- Świetnie. Jestem Podziemnym więc jestem śmieciem. Ale nie ty. Ty jesteś Nefilim.
- Nefilim, który spiskował razem z Valentinem. A to nie czyni mnie lepszym od ciebie.
Powiedziałbym nawet, że jeszcze gorszym. Jestem zdrajcą.
- Jest całe mnóstwo Nocnych Łowców, którzy należeli do Kręgu – na przykład
Lightwoodowie czy Penhallow’owie...
- Tyle że oni się ukorzyli. Odwrócili się plecami do Valentine’a. Ja tego nie zrobiłem.
- Nie? Dlaczego?
- Bo bardziej boję się jego niż Clave – odparł Samuel. – Gdybyś był bardziej rozsądny,
Daylighterze, też byś się bał.

- Powinnaś być w Nowym Jorku! – wykrzyknęła Isabelle. – Jace powiedział, że rozmyśliłaś


się co do przyjazdu. Powiedział, że chciałaś zostać ze swoją matką!
- Jace kłamał – odparła stanowczo Clary. – To on nie chciał, żebym tu trafiła, więc okłamał
mnie co do dnia waszego wyjazdu, a potem okłamał was że zmieniłam zdanie. Pamiętasz jak
powiedziałaś mi, że on nigdy nie kłamie? To jest dopiero kłamstwo.
- Normalnie tego nie robi – powiedziała Isabelle, blednąc. – Słuchaj, przyszłaś tu... to znaczy,
jesteś tu w związku z Simonem?
- Z Simonem? Nie. Dzięki Bogu, Simon jest bezpieczny w Nowym Jorku. Chociaż wkurzy
się, że nie miał okazji się ze mną pożegnać.
Puste spojrzenie Isabelle zaczęło ją irytować.
- Daj spokój, wpuść mnie do środka. Muszę zobaczyć się z Jasem.
- Więc... trafiłaś tu na własną rękę? Masz pozwolenie od Clave? Błagam, powiedz mi, że
masz pozwolenie od Clave.
- Nie całkiem...
- Złamałaś Prawo?! – głos Isabelle podniósł się o oktawę, a potem ucichł. – Jace wpadnie w
szał jeśli się o tym dowie. Clary, musisz natychmiast wracać do domu! – wyszeptała.
- Nie. Muszę tu zostać – powiedziała nie mając nawet pojęcia skąd w jej głosie wziął się taki
upór. – I muszę porozmawiać z Jasem.
- To nie jest dobry moment – Isabelle rozejrzała się dookoła z niecierpliwością, jakby miała
nadzieję, że zaraz ktoś wyskoczy z krzaków i pomoże jej pozbyć się stąd Clary. – Proszę,
wracaj do Nowego Jorku. Wracaj, dobrze?
- Myślałam, że mnie lubisz, Izzy – Clary poczuła się winna.
Isabelle przygryzła wargę. Miała na sobie białą sukienkę i upięła włosy co sprawiało,
że wyglądała na młodszą niż w rzeczywistości. Za nią Clary mogła dostrzec hol z wysokim
sufitem obwieszony antycznymi olejnymi obrazami.
- Wiesz, że cię lubię. Chodzi o to, że Jace... Mój Boże, co ty masz na sobie? Skąd
wytrzasnęłaś bitewną zbroję?
Clary obrzuciła wzrokiem swój strój.
- To długa historia.
- Nie możesz tu wejść tak ubrana. Gdyby Jace cię w tym zobaczył...
- Cholera, no i co z tego? Izzy, przyszłam tu z powodu swojej mamy – przyszłam tu dla niej.
Jace może sobie nie życzyć tutaj mojej obecności ale nie zmusi mnie też do powrotu do
domu. Muszę tu zostać. Moja mama oczekuje, że to dla niej zrobię. Dla swojej matki
zrobiłabyś to samo, prawda?
- Oczywiście, że tak – odparła Isabelle – ale Jace ma swoje powody...
- Z przyjemnością ich posłucham – Clary zanurkowała pod ramieniem Isabelle i wpadła do
środka.
- Clary! – wrzasnęła Isabelle i rzuciła się za nią w pogoń, ale Clary była już w połowie
korytarza. Ta część jej, która akurat nie była zajęta uciekaniem przed Isabelle, zarejestrowała
fakt że dom został zbudowany w stylu podobnym do domu Amatis. Był wysoki i strzelisty ale
zdecydowanie większy i lepiej urządzony. Korytarz kończył się wejściem do pokoju z
wysokimi oknami, które dawały widok na szeroki kanał. Na wodzie unosiły się białe łodzie;
ich żagle powiewały na wietrze jak płatki dmuchawca. Na kanapie ustawionej pod jednym z
okien siedział ciemnowłosy chłopec i czytał książkę.
- Sebastian! – krzyknęła Isabelle. – Nie pozwól jej wejść na górę!
Zaskoczony chłopak uniósł wzrok – i w sekundę później blokował już dostęp do
schodów. Clary zatrzymała się gwałtownie. Nigdy nie widziała, żeby ktoś się tak szybko
poruszał, poza Jasem. Chłopak nie dostał nawet zadyszki. Wręcz przeciwnie, uśmiechał się do
niej.
- Więc to jest ta słynna Clary.
Uśmiech rozjaśnił jego twarz a Clary wciągnęła głęboko powietrze. Przez lata
tworzyła w wyobraźni barwną historię – opowieść o synu króla, na którego rzucono czar,
który sprawiał, że wszyscy których kochał umierali. Włożyła całe swoje serce w wymyślenie
swojego mrocznego, romantycznego, owianego tajemnicą księcia. A on tu był i stał przed nią.
Ta sama jasna skóra, te same zmierzwione włosy; oczy tak ciemne, że źrenice zlewały się z
tęczówkami. Te same wysokie kości policzkowe i głęboko osadzone ciemne oczy, ocienione
długimi rzęsami. Zdawała sobie sprawę z tego, że widzi go po raz pierwszy a jednak...
Chłopak wyglądał na zaintrygowanego.
- Hmm... czy my już się kiedyś spotkaliśmy?
Oniemiała Clary potrząsnęła przecząco głową.
- Sebastian! – włosy Isabelle wymknęły się z upięcia i rozsypały na ramionach. Była
wściekła. – Nie próbuj być dla niej miły. Nie powinno jej tu być. Clary, wracaj do domu.
Clary z wysiłkiem odwróciła wzrok z Sebastiana i popatrzyła na Isabelle.
- Co? Mam wracać do Nowego Jorku? Niby jak?
- A jak się tu dostałaś? – spytał Sebastian. – Zakradnięcie się do Alicante to nie lada wyczyn.
- Przeszłam przez Portal.
- Portal? – Isabelle była wstrząśnięta. – W Nowym Jorku nie ma żadnego Portalu. Valentine
zniszczył obydwa...
- Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć – powiedziała Clary. – Ale ty jesteś mi winna parę
wyjaśnień. Po pierwsze, gdzie jest Jace?
- Nie ma go tutaj – rzuciła Isabelle dokładnie w momencie, w którym Sebastian powiedział:
Jest na górze.
Isabelle odwróciła się w jego stronę.
- Do cholery, zamknij się!
Sebastian wyglądał na zakłopotanego.
- Przecież to jego siostra. Chyba chciałby się z nią zobaczyć, prawda?
Isabelle otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć i zamknęła je z powrotem. Clary
widziała, że waha się czy oświecić kompletnie niezorientowanego Sebastiana w sprawie jej
skomplikowanej relacji z Jasem, czy też zwalić ten przykry obowiązek na samego Jace’a. W
końcu machnęła na wszystko ręką w geście rozpaczy.
- Wygrałaś – powiedziała z niespotykanym dla niej gniewem. – Rób co chcesz i nie przejmuj
się, że kogoś tym krzywdzisz. I tak ciągle to robisz, prawda?
Auć. Clary spojrzała na Isabelle z wyrzutem, zanim nie zwróciła się z powrotem w
stronę Sebastiana, który w milczeniu wycofywał się z pokoju. Przebiegła koło niego i ruszyła
schodami na górę, ledwie świadoma ich dobiegających z dołu głosów. Isabelle krzyczała na
bogu ducha winnego Sebastiana. Ale taka właśnie była – jeśli był w pobliżu jakiś chłopak na
którego można było zwalić całą winę, to Isabelle z tego korzystała.
Klatka schodowa rozszerzała się na półpiętro z alkową z wykuszowymi oknami
wychodzącymi na miasto. Siedział w niej chłopiec i czytał książkę. Podniósł głowę i
zamrugał ze zdziwienia.
- Znam cię.
- Cześć, Max. To ja, Clary, siostra Jace’a, pamiętasz?
Twarz Maxa rozjaśnił uśmiech.
- Pokazałaś mi jak czytać „Naruto” – powiedział, wyciągając książkę w jej stronę. – Spójrz,
mam kolejną. Ma tytuł...
- Posłuchaj, nie mogę teraz rozmawiać. Przysięgam, że obejrzę twoją książkę później, ale
teraz muszę się spotkać z Jasem. Wiesz gdzie on jest?
Entuzjazm opuścił Maxa.
- Tamten pokój – mruknął i wskazał palcem ostatnie drzwi na końcu korytarza. – Chciałem z
nim pójśc ale powiedział mi, że ma do załatwienia jakieś dorosłe sprawy. Wszyscy zawsze
tak mówią.
- Przykro mi – odparła Clary, ale myślami błądziła gdzie indziej. Zastanawiała się
gorączkowo co też powie Jace’owi gdy go wreszcie zobaczy i co on powie jej.
Lepiej zachowywać się przyjaźnie a nie wpadać w złość; jeśli na niego nawrzeszczę to
przyjmie postawę obronną. Musi zrozumieć, że należę do tego świata tak samo jak on. Nie
musi mnie ochraniać tak, jakbym była z porcelany. Jestem wystarczająco silna...
Otworzyła szeroko drzwi. Pokój przypominał bibliotekę. Półki przy ścianach były
zawalone książkami. Światło wpadało do środka przez wysokie okno rozświetlając
pomieszczenie. Na środku pokoju stał Jace. Nie był sam, tak jej się przynajmniej wydawało.
Obok niego stała ciemnowłosa dziewczyna, której Clary nigdy nie widziała.
Obydwoje tonęli w namiętnym uścisku.
6. Zła krew

Clary zakręciło się w głowie zupełnie jakby z pokoju wyssano całe powietrze. Chciała
się cofnąć ale potknęła się i uderzyła ramieniem o drzwi, które zatrzasnęły się z hukiem. Jace
i nieznajoma odskoczyli od siebie.
Clary zamarła. Zauważyła, że dziewczyna miała czarne proste włosy do ramion i była
nadzwyczaj ładna. Górne guziki jej bluzki były rozpiete, ukazując pod spodem rąbek
koronkowego stanika. Clary poczuła, że za chwilę zwymiotuje.
Dziewczyna szybko pozapinała guziki. Nie wyglądała na zadowoloną.
- Przepraszam – powiedziała marszcząc brwi – ale kim jesteś?
Clary nie odpowiedziała. Patrzyła na Jace’a, który gapił się w nią z niedowierzaniem.
Jego skóra była całkiem pozbawiona koloru i podkreślała ciemne kręgi wokół oczu. Patrzył
na nią jak na celownik pistoletu.
- Aline – w jego głosie nie było nawet cienia ciepła – to moja siostra, Clary.
- Och. Och – uspokoiła się Aline a na jej twarzy zagościł lekko zakłopotany uśmiech. –
Przepraszam! Co za spotkanie! Cześć, jestem Aline.
Nie przestając się uśmiechać podeszła do Clary i wyciągnęła rękę. Nie sądzę, bym
mogła ją teraz dotknąć, pomyślała Clary z przerażeniem. Spojrzała na Jace’a, który zdawał
się czytać jej w myślach i wcale się nie uśmiechał. Złapał Aline za ramiona i szepnął jej coś
do ucha. Zrobiła zdziwioną minę, wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju bez słowa.
Clary została sam na sam z Jasem. Sam na sam z kimś, kto patrzył na nią jakby była
najgorszym koszmarem, który właśnie się spełnił.
- Jace – odezwała się i postąpiła krok w jego stronę.
Cofnął się jakby pluła trucizną.
- Co ty, na imię Anioła, tutaj robisz?
Mimo wszystko, surowość w jego głosie zabolała ją.
- Mógłbyś przynajmniej udawać, że się cieszysz na mój widok. Chociaż trochę.
- Nie cieszę się – odparł. Wróciły mu rumieńce ale cienie pod oczami ciągle odcinały się
fioletowymi plamami na jego skórze. Clary czekała aż Jace powie coś jeszcze, ale wydawało
sie że jemu wystarcza gapienie się na nią z nieskrywanym przerażeniem. Z roztargnieniem
zauważyła że miał na sobie czarny sweter, który wisiał na nim jakby stracił na wadze, a jego
paznokcie były obgryzione. – Ani trochę.
- Daj spokój, nie znoszę kiedy się tak zachowujesz.
- O, naprawdę? W takim razie chyba muszę przestać, prawda? Bo przecież ty też zawsze
robisz wszystko o co ja cię poproszę.
- Nie miałeś żadnego prawa żeby tak postąpić! – warknęła na niego, wściekła. – Nie miałeś
prawa mnie okłamywać. Nie miałeś...
- Miałem każde prawo! – wrzasnął. Nigdy wcześniej na nią nie krzyczał. – Miałem każde
prawo, ty głupia dziewczyno. Jestem twoim bratem i...
- I co? Jestem twoją własnością? Nie jestem nią, obojętnie czy jesteś moim bratem czy nie!
Drzwi otworzyły się z hukiem. Do pokoju wpadł Alec ubrany w długą, niebieską
kurtkę i z włosami w nieładzie. Jego buty były powalane błotem a jego zazwyczaj spokojna
twarz pełna niedowierzania.
- Co tu się dzieje, do jasnej cholery? – spytał, patrząc raz na Clary raz na Jace’a. – Chcecie
się nawzajem pozabijać?
- Ależ skąd – powiedział Jace. Jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki cała jego wściekłość i
panika ulotniły się. Jego postawa na powrót wyrażała lodowaty spokój. – Clary właśnie
wychodziła.
- To świetnie – rzucił Alec – bo muszę z tobą pogadać.
- Czy już nikt w tym domu nie potrafi powiedzieć „Cześć, miło znów cię widzieć”? – spytała
Clary nie mając na myśli nikogo konkretnego.
O wiele łatwiej było zwalić winę na Aleca niż na Isabelle.
- Zawsze dobrze cię widzieć, Clary – odparł Alec. – Oczywiście nie licząc faktu, że nie
powinno cię tutaj w ogóle być. Isabelle powiedziała mi, że dostałaś się tu na własną rękę.
Jestem pod wrażeniem.
- Mógłbyś jej nie zachęcać? – spytał Jace.
- Ale ja naprawdę muszę porozmawiać z Jasem. Dasz nam chwilę?
- Ja też muszę z nim porozmawiać. O naszej matce...
- Nie jestem w nastoju do prowadzenia rozmów z żadym z was – uciął Jace.
- To zaraz będziesz – nie dawał za wygraną Alec. – Naprawdę musisz mnie wysłuchać.
- Watpię – popatrzył na Clary. – Nie przyszłaś tutaj sama, prawda? – spytał powoli, jakby
zdając sobie sprawę z tego, że sytuacja przedstawiała się gorzej niż myślał. – Kto jeszcze z
tobą przyszedł?
Nie było sensu go okłamywać.
- Tylko Luke.
Jace zbladł.
- Przecież Luke to Przyziemny. Masz pojęcie, co Clave robi z niezarejstrowanymi
Przyziemnymi, którzy wchodzą do Szklanego Miasta, przekraczając jego granicę bez zgody
strażników? Wejście do Idris to jedno, ale wejście do Alicante? I to bez niczyjej wiedzy?!
- Nie mam – powiedziała cichutko Clary – ale dobrze wiem co zaraz powiesz...
- Masz na myśli to, że jeśli ty i Luke natychmiast nie znajdziecie się w Nowym Jorku, to
przekonasz się jak to jest?
Milczał przez chwilę gdy mierzyli się spojrzeniami. Desperacja w jego oczach
zszokowała Clary. W końcu to on jej groził a nie na odwrót.
- Jace – wtrącił się Alec głosem zabarwionym strachem. – Nie zastanawiałeś się gdzie się
podziewałem przez cały dzień?
- Sądząc po twoim nowym płaszczu – powiedział Jace bez patrzenia na swojego przyjaciela –
wnioskuję, że byłeś na zakupach. Ale dlaczego chcesz mnie tym teraz zamęczać to nie mam
pojęcia.
- Nie byłem na żadnych zakupach – rzucił wściekle Alec. – Poszedłem...
Drzwi otworzyły się ponownie. Do środka wpadła Isabelle i szeleszcząc spódnicą,
zatrzasnęła za sobą drzwi. Spojrzała na Clary i potrząsnęła głową.
- Ostrzegałam cię, że wpadnie w szał.
- Ach, słynne „A nie mówiłam”.
Clary spojrzała na niego przerażona.
- Jak możesz z tego kpić? – wyszeptała. – Dopiero co groziłeś Lukowi. Człowiekowi, który ci
ufa i darzy sympatią. I to tylko dlatego, że jest Przyziemnym. Co jest z tobą nie tak?
Isabelle wyglądała na wstrząśniętą.
- To Luke też tu jest? Na litość boską, Clary...
- Nie. Wyszedł gdzieś rano i nie mam pojęcia dokąd poszedł. Ale teraz doskonale rozumiem
czemu to zrobił – ledwie mogła znieść widok Jace’a. – W porządku. Wygraliście. Nie
powinniśmy byli tu przychodzić. Nigdy nie powinnam była otwierać tego Portalu...
- Otwierać Portalu? – spytała oszołomiona Isabelle. – Clary, tylko czarownik jest w stanie
zrobić coś takiego a ich liczba jest dość ograniczona. Jedyny Portal jaki jest w Idrisie znajduje
się w Gardzie.
- I to jest właśnie to o czym chcę z tobą porozmawiać – wysyczał Alec. Clary ze zdumieniem
spostrzegła, że Jace wyglądał o wiele gorzej niż przed chwilą – jakby miał zaraz zemdleć. – O
przesyłce, którą miałem wczoraj dostarczyć do Gardu.
- Alec, stop. STOP – desperacja w głosie Jace’a sprawiła, że zamilkł. Patrzył na Jace’a
przygryzając wargę. Tyle że Jace nie patrzył wcale na Aleca tylko na Clary a jego oczy były
twarde jak szkło. – Masz rację – odezwał się w końcu zdławionym głosem, jakby zmuszał się
do mówienia. – Nie powinnaś była tu przychodzić. Powiedziałem ci, że to dlatego, że nie
jesteś tutaj bezpieczna, ale to nieprawda. Prawda jest taka, że nie chciałem byś tu trafiła bo
jesteś narwana, bezmyślna i wszystko psujesz. Taka już jesteś. Ostrożność to nie jest twoja
najlepsza cecha.
- Ja... wszystko... psuję? – Clary zdobyła się na słaby szept.
- Och, Jace – powiedziała smutno Isabelle, jakby to on został skrzywdzony. Jace nie patrzył
na nią. Przewiercał wzrokiem Clary.
- Gonisz na ślepo bez zastanowienia – podjął. – Dobrze, o tym wiesz. Nigdy byśmy nie
wylądowali w Dumort gdyby nie ty.
- A Simon by nie żył! Czy to się nie liczy? Może działałam w pośpiechu ale...
- Może? – spytał Jace podniesionym tonem.
- Nie wszystko co robię, robię źle! Po tym co się stało na łodzi powiedziałeś, że uratowałam
wszystkim życie!
Z twarzy Jace’a odpłynęła cała krew.
- Zamknij się, Clary, po prostu się ZAMKNIJ – rzucił z nagłą i niespodziwaną zajadłością.
- Na łodzi? – oszołomiony Alec patrzył raz na jedno raz na drugie. – Co to ma znaczyć, Jace?
- Powiedziałem tak tylko dlatego, żebyś wreszcie przestała jęczeć! – krzyknął Jace
kompletnie ignorując Aleca, ignorując zupełnie wszystko poza Clary. Mogła odczuć jego
gniew, który uderzał w nią jak fala i prawie zwalił z nóg. – Stanowisz dla nas zagrożenie!
Jesteś mieszańcem, zawsze nim bedziesz, i nigdy nie zostaniesz Nocnym Łowcą. Nie masz
pojęcia o naszym sposobie myślenia, nie wiesz co jest dla nas dobre – potrafisz myśleć tylko
o sobie! Nadciąga wojna a ja nie mam czasu ani ochoty chodzić za tobą krok w krok i
pilnować, żebyś przypadkiem nie zabiła któregoś z nas!
Clary mogła tylko na niego patrzeć. Nie potrafiła znaleźć słów, żeby coś powiedzieć.
Jace nigdy tak do niej nie mówił. Nigdy nawet nie wyobrażała sobie, że mógłby tak się do
niej odezwać. Mimo że w przeszłości kilka razy udało jej się wyprowadzić go z równowagi,
to nigdy nie mówił do niej tak jakby jej nienawidził.
- Wracaj do domu, Clary – powiedział zmęczonym głosem, zupełnie jakby powiedzenie tego
wszystkiego zupełnie go wyczerpało. – Wracaj do domu.
Wszystkie jej plany rozwiały się jak mgła – poszukiwania Ragnora Fella, uratowania
matki, nawet odnalezienia Luke’a – już nic się nie liczyło. Podeszła do drzwi. Alec i Isabelle
odsunęli się, żeby zrobić jej przejście. Żadne z nich na nią nie patrzyło. Odwrócili wzrok,
zawstydzeni i zszokowani. Clary wiedziała, że powinna czuć się upokorzona i zła, ale zamiast
tego czuła się martwa w środku.
Odwróciła się od drzwi i spojrzała za siebie. Jace na nią patrzył. Światło wpadające
przez okno za jego plecami ukryło jego twarz w cieniu. Widziała tylko drobinki światła
tańczące w jego jasnych włosach jak odłamki tłuczonego szkła.
- Nie wierzyłam ci kiedy pierwszy raz powiedziałeś mi, że Valentine jest twoim ojcem. Nie
dlatego, że nie chciałam żeby to była prawda, ale dlatego że wcale nie zachowywałeś się jak
on. Nigdy nie myślałam, że możesz być do niego podobny. Ale jesteś. O tak, jesteś.

- Zagłodzą mnie tu – mruknął Simon.


Leżał na zimnej, kamiennej podłodze w swojej celi. Z tego punktu mógł widzieć
skrawek nieba w oknie. Od dnia kiedy został wampirem i myślał, że już nigdy nie zobaczy
słońca, ciągle przyłapywał się na bezustannym myśleniu o słońcu i niebie. O tym jak
zmieniało kolory w ciągu dnia: jasny błękit o poranku, intensywny w południe i kobaltowy o
zmierzchu. Leżał w ciemności a w umyśle przesuwał mu się korowód wszystkich odcieni
niebieskiego.
Teraz uwięziony w podziemiach Gardu zastanawiał się czy umiejętność chodzenia w
pełnym słońcu była mu dana tylko po to, żeby resztę swojego krótkiego, mało przyjemnego
życia spędził w ciasnej klitce z plamą światła wpadającą przez zakratowane okno w ścianie.
- Słyszałeś co powiedziałem? – podniósł głos. – Inkwizytor chce mnie zagłodzić na śmierć.
Nie dostanę już więcej krwi.
Za ścianą rozległ się szelest a potem słyszalne westchnięcie. W końcu Samuel
powiedział:
- Słyszałem. Tylko nie mam pojęcia czego w związku z tym po mnie oczekujesz – umilkł na
chwilę. – Przykro mi, Daylighterze, jeśli to ci w czymś pomoże.
- Nie bardzo jest w czym – odparł Simon. – Inkwizytor chce żebym skłamał. Żebym
powiedział, że Lightwoodowie są w zmowie z Valentinem. Potem odeśle mnie do domu –
przekręcił się na brzuch. – Zresztą, nieważne. Sam nie wiem po co ci to mówię. Pewnie nawet
nie masz pojęcia o czym gadam.
Samuel wydał z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy chichotem a kaszlem.
- Mówiąc szczerze, to wiem. Znałem Lightwoodów. Należeliśmy razem do Kręgu.
Lightwoodowie, Waylandowie, Pangbornowie, Harondale’owie, Penhallow’owie. Wszystkie
najznamienitsze rody Alicante.
- Oraz Hodge Starkweather – powiedział Simon, myśląc o nauczycielu Lightwoodów. – On
również należał do Kręgu, prawda?
- Zgadza się – odparł Samuel. – Ale jego rodziny nie darzono szczególnym szacunkiem.
Hodge złożył kiedyś obietnicę ale boję się, że nie zdążył jej dotrzymać – urwał na chwilę. –
Aldertree nienawidził Lightwoodów odkąd byliśmy dziećmi. Nie był ani bogaty, ani zdolny,
ani tym bardziej przystojny. A oni, no cóż, nie byli dla niego zbyt mili. Nie sądzę żeby mu
kiedyś przeszło.
- Bogaty? – spytał Simon. – Myślałem, że wszyscy Nocni Łowcy są opłacani przez Clave.
- Teoretycznie. Ci, którzy zasiadają na wysokich stanowiskach w Clave lub wykonują ważne
obowiązki – na przykład prowadzą Instytut – otrzymują większe wynagrodzenia. Istnieją
również tacy którzy żyją poza Idrisem i wybrali całkiem zwyczajny sposób zarabiania
pieniędzy. Nie jest to zabronione dopóki oddają część swoich zarobków Clave. – Ale... –
Samuel zawahał się na chwilę - ... przecież sam widziałeś dom Penhollowów, prawda? Co o
nim sądzisz?
Simon przywołał wspomnienie domu.
- Bardzo luksusowy.
- To jeden z najwspanialszych domów w Alicante. Mają też wiejską rezydencję, tak jak
prawie wszystkie bogate rodziny. Nefilim mają też inny sposób na zdobycie bogactwa.
Nazywają to „łupami”. Wszystko co posiada demon albo Przyziemny zabity przez Nocnego
Łowcę staje się jego własnością. Więc jeśli zamożny czarownik złamie Prawo i zostanie
zabity przez jednego z Nefilim...
Simona przeszedł dreszcz.
- Wychodzi na to, że zabijanie Przyziemnych to niezły interes.
- Całkiem możliwe – odparł cierpko Samuel – pod warunkiem, że nie jesteś zbyt wybredny
jeśli chodzi o to kogo chcesz zabić. Teraz już wiesz dlaczego Porozumienia wywołują taki
sprzeciw. Bycie ostrożnym jeśli chodzi o zabijanie Przyziemnych nie popłaca. Być może
dlatego zdecydowałem się wstąpić do Kręgu. Moja rodzina nigdy nie należała do zamożnych
i pogardzano nią ze względu na nieodpowiednie koneksje... – urwał.
- Ale przecież członkowie Kręgu również mordowali Przyziemnych – zaoponował Simon.
- Z przeświadczenia, że to ich święty obowiązek – odparł Samuel. – Nie z chciwości.
Chociaż teraz nie potrafię powiedzieć dlaczego tak wtedy myślałem – powiedział zmęczonym
głosem. – To wszystko przez Valentine’a. Potrafił cię nakłonić do wszystkiego. Pamiętam,
jak stałem obok niego z zakrwawionymi rękami i patrzyłem na ciało martwej kobiety myśląc
tylko o tym, że to co zrobiłem było słuszne bo Valentine tak powiedział.
- Zabicie Przyziemnego jest słuszne?
Samuel westchnął rozdrażniony po drugiej stronie muru.
- Zrozum – powiedział w końcu. – Musiałem robić wszystko co mi kazał. Każdy z nas
musiał. W tym Lightwoodowie. Inkwizytor o tym wie i stara się to wykorzystać. Ale
powinieneś wiedzieć, że jeśli się poddasz i zrzucisz winę na Lightwoodów, to i tak cię zabije.
Wszystko zależy od tego na jak długo spodoba mu się pomysł bycia łaskawym.
- To i tak nie ma znaczenia – odparł Simon. – I tak tego nie zrobię. Nie zdradzę ich.
- Jesteś pewny? – Samuel nie wyglądał na przekonanaego. – Jest po temu jakiś szczególny
powód? Aż tak ci na nich zależy?
- Wszystko co mu o nich powiem będzie kłamstwem.
- Ale takim, które on chce usłyszeć. Chyba chcesz kiedyś wrócić do domu, prawda?
Simon wpatrywał się w ścianę jakby jakimś cudem mógł przez nią zobaczyć
siedzącego po drugiej stronie człowieka.
- I to jest właśnie to co ty robisz? Okłamujesz go?
Samuel zakaszlał ze świstem jakby był chory. W celi było mokro i zimno. Simonowi
to nie przeszkadzało, ale zwykłemu człowiekowi na pewno.
- Nie radziłbym ci brać ze mnie przykładu – powiedział. – Ale tak, pewnie tak bym zrobił.
Zawsze wolałem ratować własną skórę.
- To nie może być prawda.
- Niestety jest. Kiedy dorośniesz, Simonie, zdasz sobie sprawę z tego, że gdy ludzie mówią ci
o sobie coś mało przyjemnego, to zazwyczaj się to sprawdza.
Tyle że ja już nigdy nie dorosnę, pomyślał Simon.
- Pierwszy raz nazwałeś mnie po imieniu.
- No cóż, chyba tak.
- A co do Lightwoodów, nie chodzi o to że tak bardzo mi na nich zależy. To znaczy, lubię
Isabelle, Aleca i Jace’a również. Ale jest pewna dziewczyna. Jace jest jej bratem.
Gdy Samuel odpowiedział, w jego głosie po raz pierwszy dało się słyszeć prawdziwe
rozbawienie.
- Zawsze chodzi o dziewczynę.

W chwili gdy za Clary zamknęły się drzwi, Jace oparł się ciężko o ścianę jakby nogi
odmówiły mu posłuszeństwa. Na jego poszarzałej twarzy malowały się przerażenie, szok i
coś, co wyglądało prawie jak... ulga, jakby z ledwością uniknął katastrofy.
- Jace – odezwał się Alec, robiąc krok w stronę przyjaciela. – Naprawdę sądzisz...
- Wyjdźcie stąd. Po prostu stąd wyjdźcie. Oboje – powiedział Jace niskim głosem.
- Po co? – naskoczyła na niego Isabelle. – Żebyś mógł jeszcze bardziej spieprzyć sobie
życie? O co wam w ogóle do cholery poszło?
Jace potrząsnął głową.
- Odesłałem ją do domu. Tak będzie dla niej najlepiej.
- Zrobiłes coś o wiele gorszego. Zniszczyłeś ją. Widziałeś jej twarz?
- Było warto – odparł. – Nie zrozumiesz tego.
- Jeśli chodzi o nią, to pewnie nie – powiedziała. – Mam tylko nadzieję, że dla ciebie też było
warto.
Jace odwrócił wzrok.
- Zostaw mnie, Isabelle. Proszę.
Isabelle posłała Alecowi zaskoczone spojrzenie. Jace nigdy nie prosił. Alec położył
dłoń na jej ramieniu.
- Nie przejmuj się, Jace – powiedział tak łagodnie jak tylko mógł. – Nic jej nie bedzie.
Jace uniósł głowę i spojrzał na Aleca nic niewidzącym wzrokiem.
- Mylisz się. A skoro już tu jesteś, to równie dobrze możesz mi powiedzieć po co
przyszedłeś. Odniosłem wrażenie że miałeś na myśli coś ważnego.
Alec zdjął rękę z ramienia siostry.
- Nie chciałem tego mówić przy Clary...
Jace skupił wreszcie wzrok na Alecu.
- Czego nie chciałeś mi powiedzieć przy Clary?
Alec się zawahał. Rzadko widywał Jace’a w takim stanie i mógł sobie tylko wyobrazić
jak wpłynie na niego kolejna zła wiadomość. Ale nie miał wyboru. Jace musiał o tym
wiedzieć.
- Kiedy wczoraj zaprowadziłem Simona do Gardu, Malachi powiedział mi, że w Nowym
Jorku będzie czekał na niego Magnus. Więc wysłałem mu wiadomość. A dzisiaj rano
dostałem odpowiedź. Simona nie ma w Nowym Jorku. Co więcej, Magnus mówi, że odkąd
Clary przeszła przez Portal, nie odnotował żadnej innej aktywności.
- Może Malachi jest w błędzie – zasugerowała Isabelle po tym, jak zerknęła na bladą twarz
Jace’a. – Może ktoś inny spotkał się z Simonem. A Magnus może się mylić co do aktywności
Portalu...
Alec pokręcił przecząco głową.
- Rano byłem w Gardzie razem z mamą. Chciałem zapytać Malachiego czy to prawda, ale
gdy tylko go zobaczyłem, to sam nie wiem czemu, ale schowałem się za rogiem. Nie
potrafiłem stawić mu czoła. A potem podsłuchałem jego rozmowę ze strażnikami.
Powiedział, żeby zaprowadzili wampira na górę, bo Inkwizytor znów chce z nim rozmawiać.
- Jesteś pewien, że chodziło o Simona? – spytała Isabelle bez przekonania w głosie. – Może...
- Mówili o tym, że Przyziemny był na tyle głupi żeby uwierzyć, że wyślą go do Nowego
Jorku bez żadnego przesłuchania. Jeden z nich nie mógł uwierzyć, że ktoś miał czelność
przemycić go do Alicante. Na co Malachi odpowiedział: „A czego się spodziewaliście po
synu Valentine’a?”
- O Mój Boże – wyszeptała Isabelle. – Jace...
Jace przyciskał dłonie do boków. Jego zapadnięte oczy wyglądały jakby uciekły w
głąb czaszki. W innych okolicznościach Alec położyłby dłoń na jego ramieniu, żeby dodac
mu otuchy ale nie teraz. Coś w wyglądzie Jace’a powstrzymało go przed tym.
- Gdybym to nie ja go przyprowadził – powiedział z namysłem Jace jakby recytował wiersz –
to może pozwoliliby mu wrócić do domu. Uwierzyliby...
- Nie – przerwał mu Alec. – Jace, to nie twoja wina. Uratowałeś mu życie.
- Tylko po to żeby Clave mogło go teraz torturować. Też mi przysługa. Jeśli Clary się o tym
dowie... – pokręcił głową. – Pomyśli, że zrobiłem to celowo. Że doskonale wiedziałem co go
wtedy czeka.
- Nie zrobi tego. Nie miałeś powodu żeby zrobić coś takiego.
- Być może – powiedział wolno Jace – ale po tym, jak ją potraktowałem...
- Nikt nawet nie pomyślałby, że byłbyś do tego zdolny – wtrąciła Isabelle. – Nikt, kto cię
zna. Nikt kto...
Ale Jace nie czekał, aż Isabelle powie czego jeszcze nikt by o nim nie pomyślał.
Zamiast tego obrócił się i podszedł do witrażowego okna, które wychodziło na kanał. Stał
przy nim przez chwilę; światło barwiło kosmyki jego włosów na złoto. A potem poruszył się
tak szybko, że Alec nie miał nawet czasu zaregować. Zanim zorientował się co miał zamiar
zrobić Jace i doskoczył do niego by temu zapobiec, było już za późno.
Rozległ się trzask a w powietrze strzeliły odłamki rozbitego szkła przypominające
wyszczerbione gwiazdy. Jace spojrzał na swoją lewą rękę z niemal kliniczną ciekawością.
Grube, czerwone krople krwi skapywały na ziemię u jego stóp.
Isabelle spojrzała na Jace’a a potem na dziurę w szybie. Rozchodzące się promieniście
srebrzyste pęknięcia przypominały pajęczą sieć.
- Jace – powiedziała głosem tak miękkim jakiego Alec nigdy u niej nie słyszał. – Na litość
boską, jak my to teraz wytłumaczymy państwu Penhallow?

Clary udało się jakimś cudem opuścić dom. Nie miała pojęcia jakim – wszystko
przypominało zamazaną plataninę schodów i korytarzy. Po chwili biegła już do drzwi
wejściowych i wypadła na zewnątrz, nie mogąc się zdecydować czy ma zwymiotować w
krzaki róż czy też nie. Aż się prosiły o to by to zrobić. Żołądek ją bolał, ale dopiero po chwili
zdała sobie sprawę, że przez cały dzień zjadła tylko trochę zupy, więc tak naprawdę nie miała
nawet czym zwymiotować. Zamiast tego zeszła ze schodów i rozejrzała się dookoła. Nie
pamiętała już skąd przyszła ani jak jak trafić z powrotem do domu Amatis, ale to nie miało
dla niej znaczenia. Nie uśmiechało jej się wracać tylko po to by powiedziec Lukowi, że muszą
opuścić Alicante bo inaczej Jace wyda ich przed Clave.
Może Jace miał rację. Może rzeczywiście była narwana i bezmyślna. Może naprawdę
nie dbała o to co robi i jaki ma to wpływ na ludzi, których kochała. W jej umyśle pojawiła się
twarz Simona, wyraźna jak na zdjęciu, a potem twarz Luke’a...
Zatrzymała się i oparła o latarnię. Kwadratowy szklany klosz był podobny do tych
jakie wieńczyły lampy gazowe w Slope Park. W jakiś sposób dodało jej to otuchy.
- Clary! – rozległ się zaniepokojony głos. Clary od razu pomyślała o Jasie. Rozejrzała się
dookoła.
To nie był on. Stał przed nią Sebastian, ciemnowłosy chłopak z salonu Penhallowów, i
lekko dyszał jakby gonił ją przez pół ulicy.
Clary poczuła wybuch tych samych emocji jakie ogarnęły ją podczas ich pierwszego
spotkania, połączonych z czymś czego nie potrafiła zidentyfikować. To nie była ani sympatia
ani niechęć – raczej impuls, który popychał ją ku niemu. Możliwe, że to z powodu jego
wyglądu. Był piękny, równie piękny co Jace, mimo że Jace był cały w kolorach złota a
Sebastiana charakteryzowały bladości i cienie. Teraz w świetle lampy mogła dostrzec, że
podobieństwo Sebastiana do jej wyimaginowanego księcia było tylko częściowe. Ale mimo
wszystko było coś takiego w kształcie jego twarzy, w sposobie w jaki się nosił, w ciemnych
oczach pełnych sekretów...
- Wszystko w porządku? – spytał miękko. – Wybiegłaś z tego domu jak... – jego głos cichł w
miarę jak na nią patrzył. – Co się stało?
- Pokłóciłam się z Jasem – powiedziała, starając się żeby głos jej nie drżał. – Wiesz jak to
jest.
- Szczerze mówiąc, nie bardzo – zabrzmiało to prawie tak jakby ją przepraszał. – Nie mam
siostry ani brata.
- Szczęściarz z ciebie – mruknęła, zaskoczona goryczą we własnym głosie.
- Nie mówisz tego na poważnie – podszedł bliżej. Gdy to zrobił, lampa uliczna zamigotała,
rzucając na nich smugę białego czarodziejskiego światła. Sebastian spojrzał w górę i
uśmiechnął się. – To znak.
- Czego?
- Że powinienem odprowadzić cię do domu.
- Tyle że ja nie mam pojęcia gdzie to jest – powiedziała. – Wymknęłam się żeby u przyjść.
Nie pamiętam drogi powrotnej.
- U kogo się zatrzymałaś?
Wahała się przez chwilę zanim odpowiedziała.
- Nikomu nie powiem. Przysięgam na Anioła.
Całkiem niezła przysięga, jak na Nocnego Łowcę.
- W porządku – powiedziała zanim zdążyła się zastanowić. – Mieszkam u Amatis Herondale.
- Świetnie. Wiem gdzie to jest – podał jej ramię. – Idziemy?
Uśmiechnęła się z trudem.
- Natręt z ciebie, wiesz?
Wzruszył ramionami.
- Ratowanie dziewic z opresji to mój fetysz.
- Nie bądź taki seksistowski.
- Nie jestem. Dżentelmenom w opresji również służę pomocą – powiedział, ponownie
oferując ramię.
Tym razem je przyjęła.

Alec zamknął drzwi małego pokoju na poddaszu i odwrócił się w stronę Jace’a.
Normalnie jego oczy miały kolor wód Jeziora Lyn – jasny, niezmącony błękit – ale ich kolor
zmieniał się w zależności od jego nastroju. W tej chwili przybrały barwę East River podczas
burzy. Jego twarz była równie nachmurzona co oczy.
- Siadaj - powiedział, wskazując niskie krzesło blisko okna. – Przyniosę bandaże.
Jace usiadł. Pokój który dzielił z Alekiem na poddaszu był mały. W środku pod
ścianami stały dwa wąskie łóżka. Ich ubrania wisiały na wbitych w ścianę wieszakach. Przez
pojedyncze okno wpadało słabe swiatło; ściemniało się a niebo przybrało kolor indygo. Jace
obserwował jak Alec uklęknął i wyciągnął spod łóżka worek. Grzebał w nim tak długo aż
znalazł to czego szukał i wstał z miejsca. W rękach trzymał pudełko. Jace rozpoznał w nim
apteczkę, której używali gdy runy nie wchodziły w grę – w środku były bandaże, środek
antyseptyczny, nożyczki i gaza.
- Nie lepiej użyć uzdrawiającej runy? – spytał Jace, bardziej z ciekawości niż czegoś innego.
- Nie. Nie możesz ciągle... – urwał Alec, rzucając pudełko na łóżko i klnąc bezgłośnie pod
nosem. Podszedł do niewielkiej umywalki i szorował ręce z taką siłą, że aż woda pryskała w
górę. Jace przyglądał mu się z lekką ciekawością. Ręka zaczęła go palić żywym ogniem.
Alec wziął pudełko, popchnął drugie krzesło w kierunku Jace’a i opadł na nie.
- Podaj mi rękę.
Jace wyciągnął rękę przed siebie. Musiał przyznać, że wyglądała okropnie. Wszystkie
cztery kostki były porozcinane. Zakrzepła krew przylgnęła do niej jak czerwono-brązowa
rękawiczka.
Alec zrobił minę.
- Idiota z ciebie.
- Dzięki – odparł Jace. Cierpliwie obserwował jak przyjaciel pochylił się na jego ręką z
pęsetą i delikatnie wyciągnął kawałek szkła wbity w skórę. – Dlaczego nie?
- Dlaczego nie co?
- Dlaczego nie użyłeś runy? Przecież nie zranił mnie demon.
- Dlatego – Alec wyciągnął butelkę środka antyseptycznego. – Trochę bólu dobrze ci zrobi.
Rana będzie się goić jak u zwykłego człowieka. Powoli i paskudnie. Może to cię czegoś
nauczy – wylał sporo piekącego płynu na skaleczenie. – Chociaż szczerze w to wątpię.
- Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że sam mogę sobie narysować tę runę?
Alec zaczął owijać rękę Jace’a bandażem.
- Wtedy ja powiem Penhallowom co naprawdę stało się z ich oknem zamiast pozwolić im
myśleć, że to był zwykły wypadek – zawiązał ciasny supeł a Jace się skrzywił. – Gdybym
wiedział jak to się skończy, nie powiedziałbym ci o tym wszystkim.
- Powiedziałbyś – Jace przechylił głowę na bok. – Nie miałem pojęcia, że ten wypadek z
oknem tak cię zdenerwuje.
- Po prostu... – skończywszy bandażowanie, Alec spojrzał na trzymaną w dłoniach rękę
Jace’a. Białe bandaże były poplamione krwią w miejscach, gdzie dotknęły ich palce Aleca. –
Dlaczego robisz sobie te wszystkie rzeczy? I nie mam tu na myśli tylko incydentu z oknem,
ale i rozmowę z Clary. Za co się tak karzesz? Nic nie poradzisz na to co czujesz.
- Co czuję?
- Widzę, jak na nią patrzysz – powiedział Alec, spoglądając na coś za jego plecami. – I nie
możesz jej mieć. Może ty po prostu nie wiesz jak to jest pragnąć czegoś, czego nie można
mieć.
Jace przyjrzał mu się uważnie.
- Co jest między tobą a Magnusem Bane’m?
Alec odwrócił głowę.
- Ja nie... między nami nic nie ma...
- Nie jestem głupi. Po tym jak rozmawiałeś z Malachim, poszedłeś prosto do niego. Nie
powiedziałeś ani słowa mnie, ani Isabelle ani nikomu innemu...
- Bo tylko on mógł odpowiedzieć na moje pytania. Między nami nic nie ma... – powiedział
Alec, ale widząc wyraz twarzy Jace’a, dodał niechętnie - ...już nie ma. Nic nas już nie łączy.
Zadowolony?
- Mam nadzieję że nie przeze mnie.
Twarz Aleca zrobiła się kredowo biała. Cofnął się jakby chciał się uchylić przed
ciosem.
- Co masz na myśli?
- Wiem, co myślisz że do mnie czujesz – powiedział Jace. – W rzeczywistości jest zupełnie
inaczej. Lubisz mnie bo to bezpieczne. Zero ryzyka. Nigdy nawet nie próbowałeś stworzyć
prawdziwego związku bo możesz mnie wykorzystać jako wymówkę – Jace wiedział, że to co
mówi jest okrutne, ale nie dbał o to. Ranienie ludzi, których kochał, było równie dobre jak
ranienie samego siebie, gdy wpadał w podobny nastrój.
- Rozumiem – powiedział Alec przez zaciśnięte zęby. – Najpierw Clary, potem ręka, teraz ja.
Do diabła z tobą, Jace.
- Nie wierzysz mi? – spytał Jace. – Świetnie. No dalej. Pocałuj mnie.
Alec wpatrywał się w niego z przerażeniem.
- Tak jak myślałem. Pomimo mojego oszałamiającego wyglądu, w rzeczywistości nie
interesujesz się mną w ten sposób. A jeśli wyżywasz się za to na Magnusie, to nie przeze
mnie. To dlatego, że za bardzo boisz się powiedzieć komukolwiek kogo tak naprawdę
kochasz. Miłość czyni z nas kłamców. Królowa Jasnego Dworu mi to powiedziała. Więc nie
osądzaj mnie dlatego, że kłamię. Ty też to robisz – powiedział Jace i wstał. – A teraz chcę
żebyś zrobił to dla mnie jeszcze raz.
Twarz Aleca stężała z bólu.
- Co takiego?
- Skłam – odparł Jace, biorąc swoją kurtkę. – Już po zachodzie słońca. Penhallowowie zaraz
wrócą z Gardu. Chcę żebyś powiedział wszystkim, że nie czuję się najlepiej i nie zejdę na dół.
Powiedz im, że potknąłem się i upadłem. Stąd to rozbite okno.
Alec uniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy.
- W porządku. Pod warunkiem, że powiesz mi gdzie tak naprawdę idziesz.
- Do Gardu – odparł Jace. – Mam zamiar wydostać Simona z więzienia.

Część dnia między brzaskiem a zmrokiem matka Clary zawsze nazywała „błękitną
porą”. Mawiała że światło jest wtedy niezwykłe i najlepiej nadaje się do malowania. Clary
nigdy tak naprawdę nie rozumiała co Jocelyn miała na myśli, dopóki nie przekonała się o tym
na własne oczy. Jednak błękitna pora w Nowym Jorku nie miała nic wspólnego z błękitem;
niebo wyglądało jak wyprane z koloru i szpeciły je światła ulicznych latarni i neony. Jocelyn
musiała mieć na myśli niebo w Idris. Tutejsze światło kładło się smugami czystego fioletu na
złocistym kamieniu, z którego były zbudowane domy. Lampy z magicznym światłem rzucały
okrągłe plamy tak jasnego światła, że Clary spodziewała się poczuć bijącą od niego falę
ciepła. Żałowała że nie ma z nią matki. Jocelyn mogłaby jej pokazać znajome miejsca do
których miała szczególny sentyment.
Ale nigdy tego nie zrobiła. Celowo utrzymywała wszystko w tajemnicy a teraz możesz
już nie mieć drugiej szansy, żeby je poznać. Ostry ból – na wpół gniew, na wpół żal – ścisnęły
jej serce.
- Jesteś strasznie cicha – powiedział Sebastian. Przechodzili przez pokryty runami mostek
nad kanałem.
- Po prostu zastanawiam się w jakie tarapaty wpadnę po powrocie do domu. Żeby wyjść
musiałam wspiąć się na okno a Amatis już pewnie zorientowała się, że mnie nie ma.
Sebastian zmarszczył brwi.
- Dlaczego się wymknęłaś? Nie pozwolili ci zobaczyć się z własnym bratem?
- W ogóle nie powinno mnie tutaj być – odparła Clary. – Powinnam być w domu i
wystrzegać się łażenia po nocy.
- Hmm, to wszystko wyjaśnia.
- Czyżby? – Clary rzuciła mu zaciekawione spojrzenie z ukosa. Jego ciemne włosy przybrały
odcień granatu.
- Wszyscy bledną jak tylko padnie twoje imię. Stąd wywnioskowałem, że między tobą a
twoim bratem jest jakaś niechęć.
- Niechęć? Cóż, można to tak ująć.
- Nie za bardzo go lubisz, prawda?
- Czy lubię Jace’a? – w ostatnich tygodniach poświęciła mnóstwo czasu na zastanawianiu się
czy kocha Jace’a Waylanda i w jaki sposób, ale ani razu nie pomyślała o tym czy go lubi.
- Wybacz. W końcu to twoja rodzina, więc chyba nie masz wyboru.
- Lubię go – powiedziała Clary, zaskakując samą siebie. – Naprawdę, tylko że... Och, po
prostu Jace odprowadza mnie do szału. Ciągle mówi mi co mam robić a czego nie...
- To chyba nie działa – zauważył Sebastian.
- Co masz na myśli?
- I tak robisz to co ci się podoba.
- No cóż, chyba masz rację – zaskoczyło ją to spostrzeżenie. W końcu Sebastian był dla niej
praktycznie obcym człowiekiem. – Wścieka się przez to jeszcze bardziej niż kiedyś.
- Przejdzie mu – powiedział pojednawczym tonem Sebastian.
Clary spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- A ty go lubisz?
- Tak, ale nie sądzę że to działa także w drugą stronę – dodał ze smutkiem. – Odnoszę
wrażenie, że wszystko co mówię strasznie go wkurza.
Skręcili w stronę wyłożonego kocimi łbami placu, otoczonego dokoła przez wysokie,
wąskie budynki. Na środku ustawiono rzeźbę anioła z brązu – tego Anioła, który stworzył ze
swojej krwi rasę Nocnych Łowców. Z północnego krańca placu wyrastał ogromny masyw z
białego kamienia. Kaskada marmurowych schodków prowadziła pod wzmocnione filarami
arkady, za którymi znajdowały się wielkie, podwójne drzwi. W zachodzącym słońcu całość
robiła powalające wrażenie. Budynek był dziwnie znajomy. Clary zastanawiała się, czy
widziała już kiedyś to miejsce na obrazie. Może Jocelyn namalowała coś podobnego?
- To Plac Anioła – wyjaśnił Sebastian – a to jest Wielka Sala Anioła. To tutaj po raz pierwszy
podpisano Porozumienia odkąd Przyziemni nie mają wstępu do Gardu. Teraz nosi nazwę Sali
Porozumień. To centralne miejsce wszystkich spotkań – odbywają się tu święta, zawierane są
małżeństwa i organizowane tańce. To centrum miasta. Mówi się, że wszystkie drogi prowadzą
właśnie tutaj.
- Wygląda trochę jak kościół, ale wy przecież nie macie tutaj kościołów, prawda?
- Nie ma takiej potrzeby – odparł Sebastian. – Chronią nas wieże demonów. Nie
potrzebujemy niczego więcej. Dlatego lubię tutaj przychodzić. Czuć tu taki... spokój.
Clary spojrzała na niego zaskoczona.
- Nie mieszkasz tu?
- Nie. Mieszkam w Paryżu. Po prostu wpadłem w odwiedziny do Aline – to moja kuzynka.
Moja matka i jej ojciec, a mój wujek, Patrick, są rodzeństwem. Jej rodzice od lat prowadzą
Instytut w Pekinie. Przenieśli się do Alicante prawie dziesięć lat temu.
- Czy oni... czy państwo Penhallow należeli do Kręgu?
Wyraz zaskoczenia przemknął po twarzy Sebastiana. Milczał przez cały czas gdy
opuścili plac i skierowali się do labiryntu ciemnych uliczek.
- Dlaczego pytasz? – odezwał się w końcu.
- No cóż... Lightwoodowie należeli.
Przeszli pod uliczną latarnią. Clary zerknęła na niego z ukosa. W swoim długim,
czarnym płaszczu i białej koszuli przypominał dżentelmena z czarno-białej ilustracji wyjętej
prosto z wiktoriańskiego szkicownika. Jego ciemne włosy wiły się wokół skroni w sposób,
który sprawiał, że Clary poczuła palącą potrzebę by utrwalić ten obraz na papierze za pomocą
ołówka i tuszu.
- Zrozum. Połowa młodych Nocnych Łowców w Idrisie należała kiedyś do Kręgu. Do tego
dochodziło całe mnóstwo Łowców żyjących poza jego granicami. Wuj Patrick należał do
Kręgu do momentu, w którym zdał sobie sprawę jaki naprawdę był Valentine. Żadne z
rodziców Aline nie brało udziału w Powstaniu – mój wujek uciekł do Pekinu przed
Valentinem i tam poznał matkę Aline. Gdy Lightwoodowie i inni członkowie Kręgu zostali
oskarżeni o zdradę, Pehnallowowie głosowali za złagodzeniem wyroku. Zamiast ich wykląć,
Clave wysłało ich do Nowego Jorku. Od tamtej pory Lightwoodowie zawsze okazują im
wdzięczność.
- A co z twoimi rodzicami? – spytała Clary. – Też brali w tym udział?
- Nie. Moja matka była młodsza od Patricka. Wysłał ją do Paryża zanim sam udał się do
Pekinu. To tam poznała mojego ojca.
- Była?
- Nie żyje. Mój ojciec również. Wychowała mnie ciotka Elodie.
- Och – szepnęła Clary, czując się strasznie głupio. – Tak mi przykro...
- Nie pamiętam ich – odparł Sebastian. – Gdy byłem mały, chciałem mieć starszego brata lub
siostrę, którzy powiedzieliby mi jak to jest mieć ich za rodziców.
Spojrzał na nią z namysłem.
- Mogę cię o coś spytać? Po co w ogóle przychodziłaś do Idrisu skoro wiedziałaś, że Jace tak
źle na to zareaguje?
Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, wąska uliczka skończyła się, a oni weszli na
znajomy, nieoświetlony dziedziniec z połyskującą w świetle księżyca studnią w środku.
- Cistern Square – powiedział Sebastian nie kryjąc rozczarowania. – Doszliśmy tu szybciej
niż myślałem.
Clary spojrzała na kamienny most spinający brzegi pobliskiego kanału. W oddali
widziała dom Amatis. We wszystkich oknach paliło się światło. Westchnęła.
- Nie musisz tam ze mną iść, dam sobie radę.
- Nie chcesz żebym cię odprowadził...
- Nie, chyba że i ty chcesz wpaść w kłopoty.
- Sądzisz, że ja miałbym z tego powodu jakieś kłopoty? Za dźentelmeńskie odprowadzenie
cię do domu?
- Nikt nie może wiedzieć, że jestem w Alicante – odparła. – To tajemnica. I bez obrazy, ale
jesteś dla mnie całkiem obcy.
- Wolałbym nie być – powiedział. – Chciałbym cię lepiej poznać – patrzył na nią z
mieszaniną rozbawienia i odrobiną nieśmiałości w oczach, jak gdyby nie był do końca pewny
jak to, co powiedział, zostanie odebrane.
- Sebastianie – powiedziała Clary z uczuciem obezwładniającego zmęczenia. – Cieszę się że
chcesz mnie poznać. Ale ja po prostu nie mam siły na to żeby poznać ciebie. Wybacz.
- Nie chciałem...
Ale Clary szła już w kierunku mostu. W połowie drogi stanęła i obejrzała się przez
ramię. Stojący w plamie księżycowego światła Sebastian sprawiał wrażenie samotnego i
opuszczonego. Ciemne włosy opadały mu na twarz.
- Ragnor Fell – powiedziała.
Spojrzał na nią.
- Słucham?
- Pytałeś mnie dlaczego tu przyszłam mimo że nie powinnam była tego robić. Moja mama
jest chora. Poważnie chora. Bardzo możliwe, że niedługo umrze. Jedyne co może jej pomóc,
jedyna osoba, która może jej pomóc, to czarownik o imieniu Ragnor Fell. Tyle że nie mam
pojęcia gdzie go szukać.
- Clary...
Odwróciła się w stronę domu.
- Dobranoc, Sebastianie.

Trudniej było wspiąć się z powrotem po kracie niż z niej zejść. Pośliznęła się kilka
razy na mokrej kamiennej ścianie zanim w końcu udało jej się przerzucić ciężar ciała przez
parapet. Wpadła do pokoju prawie się przewracając.
Jej radość nie trwała jednak długo. Ledwie jej stopy dotknęły podłogi, pokój zalało
jaskrawe światło. Amatis siedziała na brzegu łóżka wyprostowana jak struna i trzymała w
ręku magiczny kamień. Bijące z niego światło wręcz raniło oczy i w żaden sposób nie
łagodziło twardego wyrazu jej twarzy ani zmarszczek w kącikach ust. Wpatrywała się w
Clary przez kilka nieznośnie długich minut.
- W tym stroju wyglądasz zupełnie jak Jocelyn – wykrztusiła w końcu.
Pod Clary ugięły się kolana.
- Ja... przepraszam... Jeśli chodzi o to, jak...
Amatis zacisnęła dłoń na kamieniu odcinając dopływ światła. Clary zamrugała w
półmroku.
- Przebierz się i zejdź na dół do kuchni. I nawet nie myśl o tym, żeby znowu się wymykać bo
gdy wrocisz tu następnym razem, okno może być zaplombowane – dodała.
Clary przytaknęła, z trudem przełykając ślinę.
Amatis wyszła nie mówiąc nic więcej. Clary błyskawicznie zrzuciła zbroję i ubrała się
w swoje własne, suche już, ciuchy wiszące na słupku łóżka. Dżinsy były odrobinę sztywne ale
miło było znów mieć na sobie swoją koszulkę. Odrzuciła splątane włosy do tyłu i zeszła na
dół.
Kiedy ostatnim razem widziała to piętro domu, bredziła i miała omamy. Pamiętała
niekończące się korytarze i olbrzymi zegar, którego tykanie przypominało bicie umierającego
serca. Teraz znalazła się w niewielkim, przytulnym salonie, ozdobionym prostymi
drewnianymi meblami i szmacianym dywanikiem na podłodze. Swoim rozmiarem i
kolorystyką przypominał salon w jej własnym domu na Brooklynie. Minęła go w ciszy i
weszła do kuchni, gdzie buzował ogień i wypełniał ją ciepłym, złotym światłem. Przy stole
siedziała Amatis. Ramiona owinęła niebieskim szalem, który sprawiał, że jej włosy wyglądały
na bardziej siwe niż w rzeczywistości.
- Hej – Clary stanęła w drzwiach. Nie wiedziała czy Amatis była na nią wściekła cz nie.
- Przypuszczam, że nie muszę nawet pytać gdzie wczoraj byłaś – powiedziała Amatis, nie
podnosząc wzroku. – Spotkałaś się z Jonathanem, prawda? Można się było tego spodziewać.
Pewnie gdybym miała własne dzieci, wiedziałabym kiedy mnie okłamują. A już miałam
nadzieję, że przynajmniej tym razem nie rozczarujesz mojego brata.
- Ja miałałabym rozczarować Luke’a?
- Wiesz co się stało gdy został pogryziony? – Amatis spojrzała jej prosto w oczy. – Kiedy
mój brat został pogryziony przez wilkołaka, przyszedł tu i opowiedział mi o tym co zaszło i o
tym jak bardzo się bał, że być może zaraził się tą likantropiczną chorobą. A ja...
powiedziałam mu...
- Amatis, nie musisz tego mówić jeśli nie chcesz...
- Kazałam mu się wynosić i nie wracać, dopóki nie upewnił się, że niczego nie złapał.
Odcięłam się od niego, nie mogłam nic na to poradzić – powiedziała trzęsącym się głosem. –
Luke wiedział, że napawa mnie wstrętem. Obrzydzenie miałam wypisane na twarzy.
Powiedział, że jeśli okaże się że rzeczywiście się zaraził i stanie się potworem, Valentine
zażąda by popełnił samobójstwo, a ja odparłam że... że może tak będzie najlepiej.
Clary nie mogła powstrzymać westchnięcia. Amatis rozejrzała się szybko dookoła.
Obrzydzenie do samej siebie było wypisane na jej twarzy.
- W gruncie rzeczy Luke jest dobrym człowiekiem, niezależnie od tego do czego zmuszał go
Valentine. Czasami miałam wrażenie, że on i Jocelyn to jedyni dobrzy ludzie jakich znałam i
po prostu nie mogłam znieść myśli, że od teraz zmieni się w jakiegoś potwora...
- On taki nie jest. Nie jest potworem.
- Nie wiedziałam o tym. Po Przemianie, po tym jak stąd uciekł, Jocelyn starała się mnie
przekonać, że w środku ciągle był tą samą osobą, moim bratem. Gdyby nie ona, nie
zgodziłabym się znów z nim spotkać. Pozwoliłam mu tu zostać aż do Powstania. Ukrywałam
go w piwnicy. Ale po tym jak odwróciłam się do niego plecami, już mi nie ufał. Myślę, że
nadal mi nie ufa.
- Zaufał ci na tyle, żeby przyprowadzić mnie tu gdy byłam chora – powiedziała Clary. –
Zaufał ci na tyle, że zostawił mnie tutaj...
- Nie miał innego wyjścia. No i popatrz jak się tobą zajęłam. Nie potrafiłam cię upilnować
nawet przez jeden dzień.
Clary drgnęła. To było gorsze niż gdyby Amatis na nią krzyczała.
- To nie twoja wina. Okłamałam cię i wymknęłam się z domu. Nie mogłaś nic na to poradzić.
- Och, Clary. Nie rozumiesz? Zawsze można coś zrobić. Po prostu ludzie tacy jak ja
wmawiają sobie, że jest inaczej. Wmówiłam sobie, że nie mogłam nic zrobić w sprawie
Luke’a, że nie mogłam zapobiec temu, że Stephen mnie opuścił. Odmówiłam nawet
uczęszczania na zebrania Clave bo wmówiłam sobie, że i tak nie zmienię ich decyzji, mimo
że z całego serca się im sprzeciwiałam. A kiedy w końcu zdecydowałam się działać, to nawet
tego nie potrafiłam zrobić dobrze – jej oczy błyszczały w świetle ognia, twarde i jasne. – Idź
spać, Clary – powiedziała. – Od tej chwili możesz wychodzić i wracać kiedy tylko zechcesz.
Nie będę cię zatrzymywać. W końcu, tak jak sama przed chwilą powiedziałaś, nic nie mogę
zrobić.
- Amatis...
- Przestań – Amatis potrząsnęła głową. – Po prostu idź już spać. Proszę – w jej głosie
brzmiała ostateczność. Odwróciła się jakby Clary już wyszła z kuchni i wbiła wzrok w ścianę.
Clary zsunęła się z krzesła i weszła na górę po schodach. Gdy tylko znalazła się w
sypialni, kopniakiem zatrzasnęła za sobą drzwi i rzuciła się na łóżko. Chciało jej się płakać
ale łzy nie napływały.
Jace mnie nienawidzi, pomyślała. Amatis mnie nienawidzi. Nawet nie pożegnałam się
z Simonem. Moja mama umiera. A Luke mnie opuścił. Zostałam sama. Jeszcze nigdy nie
czułam się taka samotna. To wszystko moja wina.
Może właśnie dlatego nie mogę się zmusić do płaczu, uświadomiła sobie wpatrując się
w sufit. Jaki sens miało płakanie skoro nie miała nikogo kto by ją pocieszył? Albo co gorsza,
kiedy nie mogła pocieszyć samej siebie?
7. Tam, gdzie nie chodzą anioły

Z pełnego krwi i słońca snu wyrwał Simona głos powtarzając w kółko jego imię.
- Simon – powiedział głos świszczącym szeptem. – Simon, wstawaj.
Simon zerwał się na równe nogi. Szybkość z jaką to zrobił ciągle go zaskakiwała.
Rozejrzał się po celi.
- Samuel? – szepnął, wpatrując się w ciemność. – Samuel, to ty?
- Simon, odwróć się – w dziwnie znajomym głosie w słychać było irytację. – Podejdź do
okna.
Simon momentalnie rozpoznał ten głos i wyjrzał przez zakratowane okno. Na
zewnątrz na trawie klęczał Jace i trzymał w ręku magiczny kamień. Przyglądał się Simonowi
z napięciem.
- Co, myślałeś że to koszmar?
- Chyba tak.
Coś szumiało mu w uszach. Gdyby jego serce potrafiło bić pomyślałby, że to krew
płynąca w jego żyłach, ale to było coś innego, coś mniej cielesnego.
Magiczne światło tańczyło po bladej twarzy Jace’a.
- Więc to tutaj cię wsadzili. Nie sądziłem, że jeszcze używają tych cel – rozejrzał się na boki.
– Na początku pomyliłem okna i trochę wystraszyłem twojego sąsiada. Fajny facet, jak na
kolesia z brodą i w łachmanach.
Simon wreszcie zdał sobie sprawę co tak uparcie brzęczało mu w uszach. Wściekłość.
W jakimś odległym zakątku swojego umysłu zdawał sobie sprawę z tego, że odsłonił wargi a
wysunięte kły musnęły jego dolną wargę.
- Fajnie że tak cię to śmieszy.
- Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – spytał Jace. – Jestem zaskoczony. Zawsze mówiono mi
że moja obecność rozświetla cały pokój. W tych wilgotnych ponurych celach to się chyba
liczy podwójnie.
- Doskonale wiedziałeś co się stanie, prawda? Powiedziałeś, że odeślą mnie do Nowego
Jorku. W porządku. Tyle że oni nigdy nie mieli zamiaru tego robić.
- Nie wiedziałem – Jace popatrzył na niego przez kraty. W jego spojrzeniu była szczerość. –
Wiem, że i tak tak w to nie uwierzysz ale sądziłem, że mówię prawdę.
- Albo kłamiesz albo jesteś idiotą...
- W takim razie jestem idiotą.
- ...albo jedno i drugie – dokończył Simon. – Jestem skłonny uwierzyć w to drugie.
- Nie mam powodu żeby cię okłamywać. Nie teraz – pojrzenie Jace’a pozostało nieruchome.
– I przestań lepiej szczerzyć te zęby. Zaczynasz mnie wkurzać.
- To dlatego, że pachniesz krwią – odciął się Simon.
- To moja nowa woda kolońska. Eau de Świeża Rana – Jace uniosł lewą rękę, która
wyglądała jak rękawiczka z bandaży poplamiona na kostkach sączącą się krwią.
Simon uniósł brwi.
- Myślałem, że wasz gatunek nie odnosi żadnych obrażeń. Przynajmniej nie tych, które są
długotrwałe.
- Rozbiłem nią okno – wyjaśnił Jace – a Alec najwidoczniej uznał, że lecząc mnie jak
zwykłego człowieka, daje mi nauczkę. No, to powiedziałem ci co zaszło. I co, zadowolony?
- Nie. Mam większe problemy na głowie. Inkwizytor zadaje mi pytania na które nie mogę
odpowiedzieć. Oskarża mnie o to, że dzięki Valentinowi zyskałem swoją zdolność
Daylightera. Że szpieguję dla niego.
W oczach Jace’a pojawił się niepokój.
- Aldertree tak powiedział?
- To on to wszystko zasugerował Clave.
- To niedobrze. Jeśli zdecydują się uznać cię za szpiega, to Porozumienia na nic się tutaj nie
zdadzą. Nie, jeśli sami siebie mogą przekonać, że złamałeś Prawo – Jace rozejrzał się szybko
dookoła zanim spojrzał znów na Simona. – Lepiej stąd chodźmy.
- I co potem? – Simon ledwie mógł uwierzyć, że to powiedział. Tak bardzo chciał stąd
wreszcie wyjść a jednak nie mógł powstrzymac słów cisnących się na usta. – Gdzie masz
zamiar mnie ukryć?
- W Gardzie jest Portal. Jeśli go znajdziemy, odeślę cię do domu...
- A wtedy wszyscy się dowiedzą, że mi pomogłeś. Jace, nie tylko mnie Clave chce dopaść. W
rzeczywistości wątpię czy oni w ogóle przejmują się tym co się stanie z Przyziemnymi. Na
razie starają się udowodnić, że wasza rodzina ma powiązania z Valentinem. Że nigdy tak
naprawdę nie nie opuścili Kręgu.
Nawet w ciemności mógł dostrzec, że Jace poczerwieniał na twarzy.
- To niedorzeczne. Oni walczyli z Valentinem – na statku – a Robert o mało przez to nie
zginął...
- Inkwizytor sam siebie chce przekonać, że oni poświęcili innych Nefilim którzy walczyli na
łodzi tylko po to, żeby zachowac pozory że są przeciwko niemu. Ale i tak naprawdę zależy
mu tylko na Mieczu, który stracili. Chciałeś ostrzec Clave ale oni mają to gdzieś. Teraz
Inkwizytor szuka kozła ofiarnego, na którego mógłby zwalić całą winę. Jeśli nazwą was
zdrajcami, to wtedy nikt nie bedzie o nic obwiniał Clave, a Aldertree bedzie mógł robić co mu
się żywnie podoba nie zważając na sprzeciwy.
Jace ukrył twarz w dłoniach, z roztargnieniem przeczesując włosy.
- Ale ja nie mogę cię tutaj zostawić. Jeśli Clary się o tym dowie...
- Powinienem był się domyślić, że tylko to cię będzie obchodzić – zaśmiał się zgrzytliwie
Simon. – W takim razie nic jej nie mów. W końcu i tak jest w Nowym Jorku, dzięki Bo... –
urwał nie kończąc myśli. – Miałeś rację – powiedział zamiast tego. – Cieszę się, że jej tu nie
ma.
Jace podniósł głowę do góry.
- Co takiego?
- Członkowie Clave to szaleńcy. Bóg jeden wie co by jej zrobili, gdyby dowiedzieli się co
takiego potrafi. Miałeś całkowitą rację – powtórzył Simon, a gdy Jace nie odpowiedział,
dodał: Teraz już możesz skakać z radości, że to powiedziałem. To się pewnie już nigdy nie
powtórzy.
Jace patrzył na niego z pustym wyrazem twarzy. Simona nagle nawiedziło przykre
wspomnienie tego jak wyglądał na statku – zakrwawiony i umierający na metalowym
pokładzie.
- Chcesz przez to powiedzieć, że wolisz tu zostać? – odezwał się w końcu Jace. – W
więzieniu? Do kiedy?
- Dopóki nie wymyślimy lepszego sposobu – odparł Simon. – Ale jest pewna sprawa...
Jace uniósł brew.
- Co znowu?
- Krew. Głodząc mnie Inkwizytor chce mnie zmusić do mówienia. Jestem już słaby. Do jutra
będę... hmm... no cóż, nie wiem jaki będę. Ale nie chcę mu niczego zdradzić. I nie wypiję już
więcej twojej krwi ani niczyjej innej – dodał szybko, zanim Jace sam mu to zaoferował. –
Zwierzęca krew powinna wystarczyć.
- Ta krew, którą ci dałem... – zawahał się. – Powiedziałeś Inkwizytorowi, że dałem ci się
napić swojej krwi? Że cię uratowałem?
Simon potrząsnął przecząco głową. Oczy Jace’a rozbłysły odbitym światłem.
- Dlaczego?
- Nie chciałem żebyś miał jeszcze więcej kłopotów na głowie.
- Posłuchaj, wampirze – zaczął Jace. – Ochraniaj w ten sposób Lightwoodów. Ale nie mnie.
Simon uniósł głowę.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ... – powiedział Jace, a Simon przez chwilę miał wrażenie, że to on siedzi zamiast
niego w celi – nie zasługuję na to.

Clary obudził dźwięk podobny do uderzającego o dach gradu. Usiadła gwałtownie na


łóżku tocząc dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Dźwięk podobny do głuchego grzechotania
powtórzył się znowu. Dobiegał od strony okna. Niechętnie odrzucając na bok koc, zwlokła się
z łóżka i poszła to sprawdzić. Podmuch zimnego powietrza przeszył ją jak nóż gdy tylko
otworzyła okno. Zadrżała i wychyliła się na zewnątrz.
Ktoś stał na dole w ogrodzie. Serce podskoczyło jej do góry. Przez moment jedyne co
widziała to smukła chłopięca postać i zmierzwione włosy. A potem chłopak uniósł głowę i
zobaczyła, że jego włosy są ciemne a nie jasne, i zdała sobie sprawę z tego, że już drugi raz
miała nadzieję spotkać Jace’a a zamiast tego dostała Sebastiana.
W ręku trzymał garść kamyków. Uśmiechnął się gdy wystawiła głowę i wskazał
palcem na siebie a potem na kratę pod oknem. Wejdę po niej na górę.
Potrząsnęła głową i pokazała ręką front domu. Spotkajmy się przy wejściu. Zamknęła
okno i zbiegła szybko na dół. Był późny ranek – przez okna sączyły się złociste promienie
słońca. Światła były pogaszone a dom tonął w ciszy. Pewnie Amatis jeszcze śpi.
Clary podeszła do drzwi, odryglowała je i otworzyła. Sebastian stał na schodach.
Clary znów ogarnęło to dziwne uczucie, że już się kiedyś poznali, tylko teraz było słabsze niż
na początku. Posłała mu słaby uśmiech.
- Rzucałeś kamieniami w moje okno. Myślałam, że ludzie robią tak tylko w filmach.
Odwzajemnił uśmiech.
- Fajna piżama. Obudziłem cię?
- Tak jakby.
- Przepraszam – powiedział, chociaż wcale nie wyglądał na skruszonego. – Ale to nie może
czekać. Lepiej idź na górę i się ubierz. Spędzimy ten dzień razem.
- Wow, jesteś bardzo pewny siebie – odparła, chociaż z takim wyglądem Sebastian nie miał
innego wyjścia jak być pewnym siebie. Potrząsnęła głową.
- Przykro mi, ale nie mogę. Nie mogę wyjść z domu. Nie dzisiaj.
Między brwiami Sebastiana pojwiła się pionowa zmarszczka.
- Jeszcze wczoraj mogłaś.
- Tak, wiem, ale to było zanim...
Zanim Amatis nie sprowadziła mnie na ziemię.
- ... po prostu nie mogę. I proszę cię, nie kłóćmy się z tego powodu, okej?
- Okej – zgodził się. – Nie będę się z tobą sprzeczał. Ale przynajmniej pozwól mi powiedzieć
dlaczego tu przyszedłem. Potem obiecuję, że jeśli nadal będziesz chciała żebym sobie
poszedł, to pójdę.
- W porządku. O co chodzi?
Podniósł głowę, a Clary nie mogła wyjść ze zdumienia, jak jego ciemne oczy mogą
lśnić takim złocistym blaskiem.
- Wiem, gdzie możesz znaleźć Ragnora Fella.

Niecałą minutę zajęło jej wbiegnięcie na górę, ubranie się, nabazgranie pośpiesznej
notki do Amatis i ponowne dołączenie do Sebastiana, który czekał na nią nad brzegiem
kanału. Uśmiechnął się na jej widok, gdy podbiegła do niego zzajana i z płaszczem
powiewającym na ramionach.
- Już jestem – rzuciła, wyhamowując w miejscu. – Możemy już iść?
Sebastian uparł się żeby poprawić jej płaszcz.
- Chyba jeszcze nikt nigdy nie pomagał mi założyć płaszcza – zauważyła, wyjmując włosy
spod kołnierza. – No cóż, może poza kelnerami. Byłeś kiedyś kelnerem?
- Nie, ale wychowywała mnie Francuzka – przypomniał jej. – A to oznacza jeszcze surowszą
dyscyplinę.
Clary uśmiechnęła się pomimo zdenerwowania. Z lekkim zdziwieniem zdała sobie
sprawę z tego, że rozśmieszanie jej szło mu bardzo dobrze. Aż nazbyt dobrze.
- Dokąd idziemy? – spytała nagle. – Czy dom Fella jest w pobliżu?
- Tak naprawdę on to mieszka poza miastem – powiedział ruszając w stronę mostu. Clary
podążyła za nim.
- Daleko to?
- Dość daleko. Za daleko żeby iść na piechotę. Dlatego ktoś nas podwiezie.
- Podwiezie? Kto? – Clary stanęła w miejscu. – Posłuchaj, musimy być ostrożni. Nikt nie
może wiedzieć co robimy – co ja robię. To tajemnica.
Sebastian obrzucił ją wnikliwym spojrzenim swoich ciemnych oczu.
- Przysięgam na Anioła, że przyjaciel który nas podwiezie, nie powie ani słowa o tym co tu
robimy.
- Jesteś pewien?
- Jestem bardziej niż pewien.
Ragnor Fell, pomyślała Clary gdy przedzierali się przez zatłoczone ulice. Zobaczę się
z Ragnorem Fellem. Jej dziki entuzjazm osłabił nagły strach. Madaleine opisała go jako
człowieka budzącego grozę. Co jeśli nie bedzie miał dla niej czasu? Co jeśli nie przekona go,
że jest tym za kogo się podaje? Co jeśli on nawet nie pamięta jej matki?
Nie pomagało jej też, że za każdym razem gdy mijała jakiegoś blondyna lub
dziewczynę o długich, ciemnych włosach, jej wnętrzności skręcały się jak gdyby rozpoznała
w nich Jace’a albo Isabelle. Tyle że Isabelle pewnie by ją zignorowała, pomyślała ponuro, a
Jace niewątpliwie wróciłby do Pehnallowów żeby obściskiwać się ze swoją nową
dziewczyną.
- Boisz się, że ktoś nas może śledzić? – spytał Sebastian, zauważając że Clary rozglądała się
na wszystkie strony w miarę jak oddalali się od centrum miasta.
- Po prostu mam wrażenie, że widzę tu ludzi których znam – przyznała. – Jace’a albo
Lightwoodów.
- Nie sądzę żeby Jace opuścił dom Penhallowów. Przez większość czasu ukrywa się w swoim
pokoju. Na dodatek wczoraj rozciął sobie paskudnie rękę...
- Zranił się w rękę? Jak? – zapominając patrzeć pod nogi, Clary potknęła się o wystający
kamień. Powierzchnia drogi którą szli bez żadnego ostrzeżenia zmieniła się z kocich łbów w
żwir.
- Ała.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił Sebastian, zatrzymując się przy wysokim drewnianym
płocie. Wokół nie było żadnych domów. Dzielnica willowa nagle się skończyła a oni stali tu
mając z jednej strony płot a z drugiej kamieniste zbocze ciągnące się do granicy lasu. W
płocie była zamknięta na kłódkę furtka. Sebastian wyjął z kieszeni ciężki, metalowy klucz i
otworzył ją.
- Zaraz wracam z naszą podwózką – powiedział i zamknął za sobą furtkę. Clary przyłożyła
oko do drewnianych sztachet. W przerwach pomiędzy listwami dostrzegła coś co wyglądało
na niski domek z czerwonych desek, mimo że nie miał ani drzwi ani okien z prawdziwego
zdarzenia. Wrota budynku otwarły się i pojawił się w nich uśmiechnięty od ucha do ucha
Sebastian. W jednej ręce trzymał lejce. Za nim kroczył stępa ogromny, szarobiały koń z
gwiazdką na czole.
- Koń? Masz konia? – Clary gapiła się na niego ze zdumieniem. – Kto w dzisiejszych czasach
ma konia?
Sebastian pogłaskał z czułością bok zwierzęcia.
- Mnóstwo Nocnych Łowców trzyma konie w stajniach w Alicante. Jak zdążyłaś chyba
zuważyć, w Idris nie ma samochodów. Nie działają zbyt dobrze w pobliżu strażniczych wież
– poklepał jasną skórę końskiego siodła ozdobioną herbem, który przedstawiał wodnego węża
powstającego z jeziora. Poniżej, wypisane delikatym charakterem pisma, widniało nazwisko
Verlac.
- Wsiadaj.
Clary cofnęła się o krok.
- Nigdy wcześniej nie jeździłam konno.
- Ja będę prowadził Wędrowca – zapewnił ją Sebastian. – Ty usiądziesz przede mną.
Koń zarżał łagodnie. Clary z przerażeniem zauważyła, że miał wielkie zęby.
Wyobraziła sobie, jak te zęby wgryzają się w jej nogę, i pomyślała o tych wszystkich
dziewczynach ze szkoły, które chciały mieć własne kucyki. Zastanawiała się czy przypadkiem
nie były szalone.
Bądź dzielna, powiedziała sobie w duchu. Twoja matka na pewno by tak zrobiła.
Zrobiła głęboki wdech.
- W porządku. Jedźmy.

Jej postanowienie bycia dzielną trwało dokładnie tak długo ile Sebastianowi zajęło
wskoczenie na konia i wsadzenie stóp w strzemiona, zanim nie pomógł jej przedtem wspiąć
się na siodło. W chwilę póżniej Wędrowiec ruszył z kopyta, podskakując na żwirowanej
drodze z taką siłą, że aż cała się trzęsła. Clary uczepiła się kurczowo skraju siodła. Jej
paznokcie wbiły się w skórę zostawiając na niej ślady.
Droga którą jechali zwężała się w miarę jak wyjeźdżali z miasta. Teraz po obu jej
stronach rosły drzewa o grubych pniach zasłaniając widok. Sebastian ściągnął wodze na co
koń zareagował spowolnieniem swojego szalonego galopu. Gwałtowny trzepot serca Clary
uspokajał się wraz z nim. Gdy wreszcie opuścił ją strach, niejasno zdała sobie sprawę z
bliskości Sebastiana. Trzymał wodze po jej bokach a jego ramiona tworzyły coś na kształt
klatki chroniącej jej przed upadkiem. Nagle z całą ostrością poczuła tę bliskość. Nie tylko siłę
ramion które ją obejmowały, ale również fakt, że opierała się plecami o jego klatkę piersiową
i z jakiegoś powodu wyczuwała zapach czarnego pieprzu. Ale nie w złym tego słowa
znaczeniu – był ostry i przyjemny, całkiem różny od woni mydła i słońca którymi pachniał
Jace. Nie żeby słońce miało zapach, ale gdyby go miało...
Zgrzytnęła zębami. Była tu z Sebastianem, jechała właśnie na spotkanie z potężnym
czarownikiem, a potrafiła myśleć tylko o tym jak pachniał Jace. Zmusiła się żeby się
rozejrzeć. Zielona ściana drzew przerzedziła się na tyle, że mogła dostrzec zarys okolicy.
Była piękna w swojej surowości: przed nimi ścielił się dywan zieleni poprzecinany tu i
ówdzie bliznami kamiennych szarych dróg lub graniami czarnych skał wyrastającymi z trawy.
Skupiska delikatnych, białych kwiatów, tych samych które widziała na cmentarzu z Lukiem,
porastały wzgórza jak rozrzucone przypadkowo zaspy śniegu.
- Jakim cudem dowiedziałeś się gdzie jest Ragnor? – zapytała, gdy Sebastian umiejętnie
wyminął głęboką koleinę.
- Dzięki ciotce Elodie. Posiada całkiem sporą sieć informatorów. Wie o wszystkim co dzieje
się w Idris, mimo że sama nigdy tu nie przyjeżdża. Niecierpi opuszczać Instytutu.
- A co z tobą? Często tu przyjeżdżasz?
- Niespecjalnie. Gdy byłem tu ostatnim razem miałem pięć lat. Od tamtego momentu nie
widziałem też ciotki i wujka, więc cieszę się że jestem tu teraz. Dzięki temu mogę nadrobić
stracony czas. Poza tym tęsknię za Idris gdy jestem gdzie indziej. Nie ma drugiego takiego
miejsca na ziemi. Też to poczujesz i będziesz tęsknić gdy cię tu nie będzie.
- Jace też tęsknił – powiedziała. – Ale myślałam, że to dlatego, że mieszkał tu przez tyle lat.
To tu się wychował.
- W rezydencji Waylandów – odparł Sebastian. – To wcale nie tak daleko od miejsca, w które
jedziemy.
- Mam wrażenie jakbyś wiedział dosłownie wszystko.
- Ale nie wiem wszystkiego – powiedział ze śmiechem, którego wibracje poczuła na swoich
plecach. – Idris potrafi oczarować każdego, nawet kogoś takiego jak Jace, kto ma swoje
powody by nienawidzić tego miejsca.
- Czemu tak mówisz?
- No cóż, w końcu wychowywał go Valentine, prawda? To musiało być okropne.
- Nie mam pojęcia – powiedziała z wahaniem w głosie. – Prawda jest taka, że ma w związku
z tym mieszane uczucia. Myślę, że Valentine był w pewnym sensie okropny jako ojciec, ale z
drugiej strony te rzadkie momenty dobroci i miłości które mu okazywał, były jedynymi
przejawami dobroci i miłości jakie Jace kiedykolwiek znał – gdy to powiedziała ogarnął ją
smutek. – Myślę, że Jace przez dość długi czas darzył go uczuciem.
- Nie wierzę żeby Valentine okazywał Jace’owi miłość i dobroć. To potwór.
- Tak, ale Jace jest jego synem. A wtedy był zaledwie małym chłopcem. Wydaje mi się, że
Valentine kochał go na swój sposób...
- Nie – głos Sebastiana był nieprzyjemnie ostry. – Obawiam się, że to niemożliwe.
Clary zamrugała ze zdziwienia i prawie odwróciła się żeby na niego spojrzeć, ale
potem przemyślała jego słowa. Wszyscy Nocni Łowcy mieli świra na punkcie Valentine’a –
pomyślała o Inkwizytorce i zadrżała od środka – i nie mogła ich za to winić.
- Pewnie masz rację.
- Jesteśmy na miejscu – przerwał jej szorstko – tak szorstko, że przez chwilę zastanawiała się
czy nie obraziła go w jakiś sposób – a potem zeskoczył z końskiego grzbietu. Jednak gdy na
nią spojrzał, na jego twarzy gościł uśmiech.
- Niezłe tempo – powiedział, przywiązując lejce do gałęzi pobliskiego drzewa. – Dotarliśmy
tu szybciej niż się spodziewałem.
Gestem ręki zachęcił ja by zsiadła. Wahając się przez chwilę, Clary ześlizgnęła się z
siodła prosto w jego ramiona. Przylgnęła do niego gdy tylko ją złapał. Po długiej jeździe nogi
miała jak z waty.
- Przepraszam – powiedziała z zakłopotaniem. – Nie chciałam tak na ciebie wpaść.
- Akurat za to bym nie przepraszał.
Poczuła na szyi jego ciepły oddech i zadrżała. Przytrzymał ją dłużej niż było potrzeba
po czym niechętnie wypuścił z objęć. To wszystko wcale nie pomagało jej odzyskać
równowagi.
- Dzięki – mruknęła, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że się rumieni i całym sercem
pragnęła, by jej jasna skóra nie robiła się tak łatwo czerwona.
- Więc... to tutaj?
Rozejrzała się dookoła. Stali w niewielkiej dolinie pomiędzy niskimi wzgórzami.
Wokół polany rosły sękate drzewa. Ich powykręcane gałęzie przypominały rzeźby na tle
jasnego nieba. Ale i tak...
- Przecież tu nic nie ma – powiedziała marszcząc brwi.
- Clary. Skup się.
- Chodzi o czar? Ale ja zazwyczaj nie muszę...
- Czary w Idris są o wiele potężniejsze niż gdziekolwiek indziej. Musisz się bardziej postarać
– położył jej dłonie na ramionach i delikatnie obrócił. – Spójrz na polanę.
Clary w milczeniu stworzyła w swoim umyśle scenę, która pozwalała jej zdjąć czar z
przedmiotów które maskował. Wyobraziła sobie siebie samą jak pociera terpentyną
zamalowane płótno, starając się wydobyć spod warstw farby prawdziwy obraz. I wtedy go
zobaczyła. Mały domek o kamiennych ścianach i spadzistym dachu i unoszące się z komina
smugi dymu. Do domku prowadziła kręta ścieżka obsadzona kamieniami. Gdy tak patrzyła,
dym z komina przybrał kształt wielkiego czarnego znaku zapytania.
Sebastian wybuchnął śmiechem.
- To chyba oznacza „Kto tam?”
Clary owinęła sie ciaśniej płaszczem. Mimo że wiatr nie był wcale zimny, poczuła się
tak jakby jej kości wypełniał lód.
- Wygląda jak domek z bajki.
- Zimno ci? – spytał Sebastian i objął ją ramieniem. Dym unoszacy się z komina natychmiast
przybrał kształt powykrzywianych serduszek. Clary odskoczyła od niego, czując się zarówno
zakłopotana jak i winna, zupełnie jakby zrobiła coś złego. Pośpieszyła w stronę wejścia a
Sebastian ruszył za nią. Byli w połowie drogi gdy drzwi otworzyły się szoroko.
Pomimo że była owładnięta myślą odnalezienia Ragnora Fella odkąd tylko Madeleine
wypowiedziała jego imię, Clary nigdy nie poświęciła nawet chwili żeby wyobrazić sobie jak
on może wyglądać. Gdyby kiedykolwiek to zrobiła, to automatycznie pomyślałaby o nim jako
o wysokim, brodatym mężczyźnie z szerokimi barkami, który wyglądał jak wiking.
Tymczasem człowiek który ukazał się w drzwiach był wysoki i szczupły i miał
najeżone krótkie ciemne włosy. Miał na sobie złoty siatkowy podkoszulek i jedwabne spodnie
od piżamy. Spojrzał na Clary ze średnim zainteresowaniem wydmuchując kółeczka dymu ze
swojej fantastycznej fajki. Rozpoznała go natychmiast, mimo że ani trochę nie przypominał
wikinga.
Magnus Bane.
- Ale przecież... – zszokowana Clary spojrzała na Sebastiana, który wyglądał na równie
zdumionego co ona. Gapił się na niego z otwartymi ustami i zaskoczonym wyrazem twarzy.
W końcu wyjąkał:
- Ty jesteś... Ragnorem Fellem? Tym czarownikiem?
Magnus odjął fajkę od ust.
- No cóż, z całą pewnością nie jestem egzotycznym tancerzem Ragnorem Fellem.
- Ja... – Sebastianowi odjęło mowę. Clary nie była pewna czego się spodziewał ale Magnus
zdecydowanie przerósł jego oczekiwania. – Mieliśmy nadzieję, że nam pomożesz. Jestem
Sebastian Verlac a to jest Clarissa Morgenstern, jej matką jest Jocelyn Fairchild...
- Nie obchodzi mnie kto jest jej matką – przerwał mu Magnus. – Nie możecie się ze mną
spotkać bez wcześniejszego umówienia się na wizytę. Przyjdźcie kiedy indziej. Na przykład
za rok w marcu.
- W marcu? – Sebastian wyglądał na zszokowanego.
- Masz rację – zgodził się Magnus. – Za dużo deszczu. Co powiecie na czerwiec?
Sebastian zrobił krok do przodu.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego jakie to ważne...
- Przestań, to nic nie da – odezwała się zdegustowana Clary. – Tylko niepotrzebnie namiesza
ci w głowie. I tak nam nie pomoże.
Sebastian wyglądał na jeszcze bardziej zagubionego niż przed chwilą.
- Nie widzę powodu, dla którego nie miałby...
- Dobra, wystarczy tego – powiedział Magnus i strzelił palcami.
Sebastian zastygł w bezruchu z otwartymi ustami częściowo rozłożonymi rękoma.
- Sebastian! – Clary wyciągnęła rękę żeby go dotknąć. Był sztywny jak posąg. Jedynie
miarowe unoszenie się klatki piersiowej świadczyło o tym, że w ogóle jeszcze żył. – Sebastian
– powtórzyła ale na nic nie się to zdało. Wiedziała, że i tak jej nie widzi ani nie słyszy.
Odwróciła sie do Magnusa. – Nie wierzę, że to zrobiłeś. Co jest z tobą, do cholery, nie tak?
Czy to co masz w tej fajce rozpuściło ci mózg? Sebastian jest po naszej stronie.
- Ja nie stoję po żadnej stronie, kochanie – odparł Magnus wymachując fajką. – I szczerze
mówiąc, to twoja wina. Musiałem go wyłączyć na chwilę. Byłaś strasznie bliska powiedzenia
mu, że nie jestem Ragnorem Fellem.
- To dlatego, że nim nie jesteś.
Magnus wydmuchnął kłąb dymu i przyglądał się jej uważnie przez mgiełkę.
- Chodź. Pokażę ci coś.
Przytrzymał drzwi i gestem zaprosił ją do środka. Ruszyła za nim, rzucając
Sebastianowi ostatnie, niedowierzające spojrzenie.
Wnętrze domu tonęło w półmroku. Słabe światło wpadające przez okna wystarczyło
żeby Clary zobaczyła, że stali w dużym pokoju pełnym cieni. W powietrzu unosił się dziwny
zapach, coś jakby palonych śmieci. Wydała się siebie zdławiony odgłos a Magnus uniósł dłoń
i jeszcze raz strzelił palcami. Buchnęło z nich jaskrawe niebieskie światło.
Clary zrobiła gwałtowny wdech. W pokoju panował kompletny bałagan – meble
rozbito w drzazgi, powyciągano wszystkie szuflady i rozrzucono ich zawartość. Powyrywane
z ksiąg stronice fruwały w powietrzu jak popiół. Nawet szyby były porozbijane.
- Wczoraj dostałem wiadomość od Fella – powiedział Magnus – w której prosił mnie o
spotkanie. Przybyłem na miejsce i zastałem cały ten bajzel. Wszystko zostało zniszczone a
wokół unosił się odór demonów.
- Demonów? Przecież one nie mogą wchodzić do Idris...
- Nie powiedziałem że tu były. Mówię ci tylko co się stało – powiedział bez swojej zwykłej
maniery w głosie. – To miejsce cuchnie czymś demonicznym. Ciało Ragnora leżało na
podłodze. Żył jeszcze kiedy go tu zostawiali, ale niestety umarł przed moim przybyciem –
odwrócił się w jej stronę. – Kto jeszcze wie że go szukałaś?
- Madeleine – wyszeptała Clary. – Ale ona nie żyje. Poza tym wiedzą o tym jeszcze
Sebastian, Jace i Simon. I Lightwoodowie...
- Hmm – mruknął Magus. – Skoro Lightwoodowie wiedzą, to do tej pory wie również Clave,
a Valentine ma swoich szpiegów w jego szeregach.
- Powinnam to trzymać w tajemnicy zamiast wypytywać o niego wszystkich – powiedziała
przerażona. – To moja wina. Powinnam ostrzec Fella...
- Pozwolę sobie zauważyć, że pytałaś o niego dlatego bo nie wiedziałaś gdzie go szukać.
Posłuchaj. Madeleine i ty myślałyście o nim tylko jako o kimś kto może pomóc twojej matce.
Nie jako o osobie, którą może się interesować także Valentine. Ale jest coś jeszcze. Valentine
może nie wiedzieć jak obudzić twoją mamę, ale zdaje sobie sprawę z tego, że to co zrobiła by
wprowadzić się w taki stan, ma coś wspólnego z tym czego pragnie. Konkretnej księgi zaklęć.
- Skąd ty to wszystko wiesz? – spytała.
- Ragnor mi powiedział.
- Ale...
Magnus przerwał jej machnięciem ręki.
- Czarownicy od zawsze mieli swoje sposoby na komunikowanie się z innymi. Używają do
tego specjalnych języków – uniósł dłoń, w której trzymał niebieski płomień. – Logos.
Na ścianie pojawiły się jakby wytrawione w kamieniu płynnym złotem ogniste litery,
z których każda miała co najmniej sześć cali wysokości. Litery układały się w słowa których
Clary nie potrafiła odczytać. Odwróciła się do Magnusa.
- Co tu jest napisane?
- Ragnor zrobił to wiedząc że umiera. W ten sposób każdy czarownik który by tu wszedł
dowie się co się stało – obrócił się a blask bijący z płonących liter rozświetlił złotem jego
kocie oczy. – Został zaatakowany przez sługów Valentine’a. Zarządali od niego Białej Księgi.
Oprócz Szarej Księgi, ta jest jedną z najsławniejszych ksiąg traktujących o nadprzyrodzonych
mocach jakie kiedykolwiek zostały napisane. Ta księga zawiera zarówno formułę eliksiru jaki
wypiła Jocelyn jak i jego antidotum.
Clary opadła szczęka.
- I ona tutaj była?
- Nie. Należała do twojej matki. Ragnor jedynie poradził jej gdzie ją ukryć przed Valentinem.
- W takim razie jest...
- W rodzinnej rezydencji Waylandów. Ich dom stał blisko tego w którym mieszkali Jocelyn i
Valentine. Waylandowie byli ich najbliższymi sąsiadami. Ragnor zasugerował, że mogłaby w
nim ukryć księgę w takim miejscu, do którego Valentine nigdy by nie zajrzał. W tym
wypadku do biblioteki.
- Przecież Valentine mieszkał w tej rezydencji przez wiele lat – zaprotestowała Clary. – Do
tej pory już by ją znalazł.
- Jocelyn ukryła ją we wnętrzu innej książki. Takiej, której on by nawet nie dotknął – na
twarzy Magnusa wykwitł krzywy uśmieszek. – „Proste przepisy dla gospodyń domowych”.
Twojej matce nie można odmówić poczucia humoru.
- Byłeś tam? Szukałeś księgi?
Magnus potrząsnął głową.
- Clary, na rezydencję rzucono czary, które uniemożliwiają przedostanie się do środka. Nie
tylko Clave nie ma tam wstępu. Nikt nie może tam wejść, a już zwłaszcza Przyziemni. Może
gdybym miał wystarczająco dużo czasu to mógłbym je złamać, ale...
- To znaczy, że nikt tam nie może wejść? – rozpacz ścisnęła jej serce. – To nie jest możliwe?
- Nie powiedziałem, że nikt – odparł Magnus. – Jest ktoś kto z pewnością dałby radę tam
wejść.
- Masz na myśli Valentine’a?
- Mam na myśli jego syna.
Clary potrząsnęła głową.
- Jace mi nie pomoże. On nie chce żebym tu była. Wątpię czy w ogóle będzie chciał ze mną
rozmawiać.
Magnus przyglądał się jej w zamyśleniu.
- Wydaje mi się, że nie ma na świecie rzeczy której Jace by dla ciebie nie zrobił.
Clary otworzyła usta i znów je zamknęła. Po głowie tłukła jej się myśl, że Magnus
jakimś cudem zawsze wiedział co Alec czuł do Jace’a a Simon do niej. Uczucia względem
Jace’a miała mieć wypisane na twarzy nawet teraz a Magnus doskonale się w nich orientował.
Odwróciła wzrok.
- Powiedzmy, że uda mi się nakłonić Jace’a żeby poszedł do rezydencji razem ze mną i
zdobył księgę – powiedziała. – A co potem? Nie mam pojęcia jak rzucić zaklęcie ani jak
zrobić antidotum...
- Myślałaś że udzielam ci tych wszystkich rad za darmo? – prychnął Magnus. – Jak tylko
zdobędziesz Białą Księgę chcę, żebyś mi ją przyniosła.
- Księgę? Mam ją przynieść dla ciebie?
- To jedna z najpotężniejszych ksiąg z zaklęciami na świecie. Oczywiście, że jej chcę. Poza
tym, jest prawowitą własnością dzieci Lilith a nie Razjela. To księga czarodziejska i powinna
trafić w ręce czarodzieja.
- Ale to ja jej potrzebuję, żeby wyleczyć swoją mamę...
- Ty potrzebujesz tylko jednej strony, którą możesz zatrzymać. Reszta jest moja. W zamian
za to zrobię dla Jocelyn antidotum. Nie możesz mi chyba zarzucić, że to nieuczciwa umowa –
wyciągnął rękę. – To co, robimy deal?
Po chwili wahania Clary uścisnęła jego dłoń.
- Mam nadzieję, że nie będę tego żałować.
- Ja również – powiedział, odwracając się z uśmiechem w stronę drzwi. Ogniste litery na
ścianie zaczęły blaknąć. – Żal to takie bezsensowne uczucie, nie uważasz?
Na zewnątrz słońce świeciło jasno co stanowiło miłą odmianę po ciemnościach jakie
panowały w domu. W oddali rozciągały się góry, Wędrowiec z zadowoleniem szczypał trawę,
a nieruchome ciało Sebastiana leżało na ziemi z rozłożonymi rękami. Obróciła się w stronę
Magnusa.
- Mogłbyś go już odczarować?
Magnus wygladał na rozbawionego.
- Zaskoczyła mnie poranna wiadomość od Sebastiana. Tłumaczył się, że wyświadcza ci
przysługę, nic więcej. Jak na niego wpadłaś?
- Jest kuzynem któregoś z przyjaciół Lightwoodów. Jest naprawdę miły, przysięgam.
- Miły? On jest niesamowity! – Magnus spojrzał z rozmarzeniem w jego kierunku. –
Powinnaś go tu zostawić. – Mogłbym wieszać na nim kapelusze i inne rzeczy.
- Nie. Nie dostaniesz go.
- Dlaczego nie? Lubisz go? – jego oczy płonęły. – On wydaje się lubić ciebie. Próbował
złapać cię za rękę tak jak wiewiórka próbuje dosięgnąć orzeszek.
- Może raz dla odmiany porozmawiamy o twoim życiu miłosnym, co? – odparowała Clary. –
Co z tobą i Alekiem?
- Alec nie dopuszcza do siebie myśli, że coś nas może łączyć, więc jak też dałem sobie z nim
spokój. Poprzedniego dnia wysłał mi wiadomość z prośbą o pomoc. Wiesz jak ją
zaadresował? „Do czarnoksiężnika Bane’a”, tak jakbym był dla niego kompletnie obcym
człowiekiem. Myślę że on ciągle durzy się w Jasie, chociaż akurat ten związek nie ma
żadnych szans. Ale ty chyba nie masz pojęcia o czym mówię...
- Och, zamknij się wreszcie – Clary spojrzała na niego z niesmakiem. – Słuchaj, jeśli zaraz
nie odczarujesz Sebastiana, to nigdy się stąd nie ruszymy a ty nie dostaniesz Białej Księgi.
- W porządku, w porządku. Mogę mieć do ciebie małą prośbę? Nie mów mu nic z tego co ci
powiedziałem, nieważne czy to przyjaciel Lightwoodów czy nie – strzelił pogodnie palcami.
Twarz Sebastiana ożyła jak taśma przewinięta w danym momencie akcji.
- ...nam pomóc – powiedział. – To nie jest jakiś drobny problem. To sprawa życia i śmierci.
- Wy Nefilim myślicie że wszystkie problemy to sprawa życia i śmierci – odparł Magnus. –
A teraz idźcie. Zaczynacie mnie nudzić.
- Ale...
- Jazda stąd – powiedział Magnus groźnym tonem. Niebieskie iskry strzelały z jego długich
palców a w powietrzu rozszedł się nagle zapach spalenizny. Kocie oczy Magnusa płonęły.
Mimo że wiedziała że to tylko poza, Clary bezwiednie cofnęła się do tyłu.
- Powinniśmy już iść.
Oczy Sebastiana zwęziły się.
- Ale Clary...
- Idziemy – powtórzyła z naciskiem i złapała go za ramię, na wpół ciągnąc w stronę
Wedrowca. Mamrocząc coś pod nosem, poszedł za nią niechętnie. Clary westchnęła z ulgą
zerkając przez ramię. Magnus stał w drzwiach z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Uśmiechnął się, pochwytując jej spojrzenie, i puścił oczko.
- Przepraszam.
Sebastian jedną ręką położył na ramieniu Clary a drugą w jej talii i pomagał jej wsiąść
na na grzbiet Wędrowca. Zwalczyła cichy głosik który mówił jej że nie powinna wsiadać na
tego konia – w ogóle na żadnego konia – i pozwoliła się podciągnąć. Przerzuciła nogę przez
siodło wmawiając sobie, że balansuje na wielkiej sofie a nie na żywym stworzeniu, które w
każdej chwili mogło się odwrócić i ugryźć ją w nogę.
- Za co? – spytała, gdy wskoczył na miejsce za nią. Łatwość, z jaką to zrobił, była niemal
denerwująca – wyglądało to prawie tak jakby tańczył – ale w jakiś sposób przynosiła jej ulgę.
Doskonale wiedział co robił pomyślała, gdy sięgnął po wodze. Dobrze że przynajmniej jedno
z nich to wiedziało.
- Za Ragnora Fella. Nie spodziewałem się, że nie będzie chciał nam pomóc. Chociaż z
drugiej strony czarownicy są bardzo kapryśni. Spotkałaś już kiedyś jednego, prawda?
- Spotkałam Magnusa Bane’a – błyskawicznie obejrzała się za siebie żeby zobaczyć
oddalający się domek. Dym z komina przybrał kształt małych tańczących figurek. Tańczące
Magnusiątka? Nie była pewna. – To Wysoki Czarownik Brooklynu.
- Jest podobny do Fella?
- O tak, szokująco podobny. Ale nic się nie stało. Zdawałam sobie z tego sprawę, że może
nam odmówić.
- Tyle że ja obiecałem ci pomóc – Sebastian wyglądał na szczerze zmartwionego. – No cóż,
przynajmniej mogę pokazać ci coś innego, przez co ten dzień nie bedzie kompletną stratą
czasu.
- Co takiego? – odwróciła się żeby na niego spojrzeć. Słońce wisiało wysoko na niebie za
jego plecami zapalając złote błyski w jego ciemnych włosach.
Uśmiechnął się.
- Zobaczysz.

W miarę jak oddalali się od Alicante, ściany zielonego listowia przerzedziły się
ukazując niesamowicie piękne widoki: zamarznięte błękitne jeziora, zielone doliny, szare
górskie pasma, srebrne wstęgi rzek i stawów okolone kwiatami. Clary zastanwiała się jakby to
było mieszkać tu. Nic nie mogła poradzić na to, że bez wysokich, otaczających ją ze
wszystkich stron wieżowców, czuła się zdenerwowana i bezbronna.
Nie żeby nie było tu żadnych budynków. Co jakiś czas pomiędzy drzewami migał
dach wielkiego kamiennego domu. Sebastian wyjaśnił jej, że to rezydencje bogatych rodzin
Nocnych Łowców. Przypominały Clary stare wille nad brzegiem rzeki Hudson w północnej
części Manhattanu, gdzie lata temu bogaci Nowojorzycy spędzali wakacje.
Droga zmieniła się ze żwiru w piasek. Clary została wyrwana ze swoich marzeń gdy
wspięli się na wzgórze a Sebastian ściągnął wodze i zatrzymał konia.
- To tutaj.
Clary nie mogła przestać się gapić. „To” było bezładną stertą zwęglonych, pokrytych
sadzą kamieni, wyglądające na coś co musiało być kiedyś domem. W niebo wbijał się wysoki
komin a na środku stał fragment ściany z oknami pozbawionymi szyb. Fundamenty porastały
chwasty, odcinając się zielenią na tle czarnego kamienia.
- Nie rozumiem – powiedziała. – Dlaczego tu przyjechaliśmy?
- Nie wiesz? – spytał Sebastian. – To miejsce, w którym mieszkali twoi rodzice. Gdzie
urodził się twój brat. To rezydencja Fairchildów.
Clary usłyszała w głosie głos Hodge’a, nie pierwszy raz zresztą. Valentine podłożył
ogień i spłonął razem ze swoją rodziną; ze swoją żoną, i ich synem. Spalił wszystko na popiół.
Od tamtego czasu nikt tu nic nie zmieniał. Mówi się, że to miejsce jest przeklęte.
Bez słowa zeskoczyła z końskiego grzbietu. Ledwie słyszała wołającego ją Sebastiana
bo już pędziła i ślizgała się po niskim zboczu. Grunt wyrównał się w miejscu, w którym
kiedyś stał dom. Poczerniałe kamienie będące kiedyś wejściem leżały pogruchotane u jej stóp.
Z chwastów wyrastały schody kończące się nagle kilka stóp nad ziemią.
- Clary... – Sebastian pobiegł za nią ale ledwie zdawała sobie sprawę z jego obecności.
Obróciła się powoli chłonąc oczami cały widok. Spalone, na wpół martwe drzewa. Coś, co
kiedyś musiało być ocienionym trawnikiem rozciągającym się w stronę pochyłego zbocza.
Tóż powyżej linii drzew mogła zobaczyć dach kolejnej rezydencji. Słońce iskrzyło w
odłamkach szkła w oknie w jedynej ocalałej z pożaru ścianie. Weszła do środka po czarnej od
sadzy kamiennej półce. Mogła dostrzec zarysy pokojów i wejść. Zobaczyła nawet ledwo
nadpaloną gablotę, z której wysypywały się kawałki potłuczonej porcelany mieszające się z
czarną ziemią.
Kiedyś to był prawdziwy dom zamieszkiwany przez żywych ludzi. Mieszkała tu jej
matka, tutaj wyszła za mąż, tutaj urodziła dziecko. A wtedy przyszedł Valentine i zamienił to
wszystko w kupkę popiołu pozwalając Jocelyn myśleć, że jej syn nie żyje, przez co ona
ukryła prawdę o tym świecie przed swoją córką...
Clary nawiedziło uczucie przeszywającego smutku. Niejedno życie zostało zniszczone
w tym miejscu. Przyłożyła dłonie do twarzy i nawet się nie zdziwiła, gdy okazała się mokra
od łez. Płakała nawet o tym nie wiedząc.
- Clary, przepraszam. Myślałem, że będziesz chciała to zobaczyć.
To był Sebastian, przedzierający się przez sterty gruzu. Jego buty wzbijały w górę
kłęby popiołu. Wyglądał na zmartwionego. Odwróciła się w jego stronę.
- Och, chcę. Chciałam, naprawdę. Dziękuję.
Wiatr przybrał na sile. Rozwiał kosmyki ciemnych włosów Sebastiana tak, że opadły
mu na twarz. Uśmiechnął się żałośnie.
- Musi być ci trudno myśleć o wszystkim co się tutaj stało. O Valentinie, twojej matce...
Wykazała się niezwykłą odwagą.
- Wiem – powiedziała Clary. – Ona była bardzo odważna. Nadal jest odważna.
Dotknął lekko jej twarzy.
- Tak jak ty.
- Sebastian, nic o mnie nie wiesz.
- Nieprawda – uniósł drugą dłoń i teraz obejmował jej twarz. Jego dotyk był delikatny,
prawie nieśmiały. – Wiem o tobie wszystko, Clary. O tym jak walczyłaś z ojcem o Kielich
Anioła, jak poszłaś do pełnego wampirów hotelu w poszukiwaniu przyjaciela. Isabelle
opowiedziała mi wszystko i usłyszałem też kilka plotek. Odkąd po raz pierwszy usłyszałem
twoje imię, zapragnąłem cię poznać. Wiedziałem, że będziesz niezwykła.
Zaśmiała się drżąco.
- Mam nadzieję, że cię nie rozczarowałam.
- Nie – szepnął, unosząc palcami jej podbródek. – Ani trochę – przysunął jej twarz do swojej.
Była zbyt zaskoczona żeby się poruszyć, nawet gdy pochylił się ku niej i gdy z opóźnieniem
zdała sobie sprawę z tego co zamierzał zrobić.
Odruchowo zamknęła oczy i poczuła jak jego usta muskają delikatnie jej wargi,
wprawiając ją w drżenie. Ogarnęła ją nagła paląca potrzeba bycia obejmowaną i całowaną w
sposób, który sprawiłby że zapominiałaby o całym świecie. Uniosła dłonie, splatając je na
jego szyi, częściowo żeby odzyskać równowagę, a częściowo by przyciągnąć go do siebie
bliżej.
Jego włosy połaskotały jej palce. W dotyku nie były tak jedwabiste jak włosy Jace’a,
ale były miękkie i lśniące. A ona z całą pewnością nie powinna teraz myśleć o Jasie.
Odsunęła od siebie te myśli, gdy palce Sebastiana kreśliły linie jej policzków i szczęki. Jego
dotyk miał w sobie łagodność, pomimo zgrubień i blizn jakie pokrywały jego dłonie. Jace
miał takie same ślady od walki. Prawdopodobnie wszyscy Nocni Łowcy je mieli...
Starała się zablokowac myśli o Jasie, ale było już za późno. Widziała go nawet z
zamkniętymi oczami – ostre krzywizny twarzy której nigdy nie potrafiła wiernie odtworzyć
na papierze chociaż miała wypalony w umyśle jego obraz. Widziała delikatne kości jego
dłoni, pokrytą cienkimi bliznami skórę jego ramion...
Paląca tęsknota którą odczuwała jeszcze sekundę temu, zniknęła równie szybko jak się
pojawiła. Clary zdrętwiała. Gdy Sebastian przycisnął swoje usta do jej warg a jego ręka objęła
ją za kark, sparaliżowało ją lodowate uczucie, że coś tu nie jest w porządku. Coś tu było
potwornie nie tak, coś znacznie więcej niż jej beznadziejna tęsknota za kimś, kogo nie mogła
mieć. To było coś innego: gwałtowny, napełniający przerażeniem wstrząs, jak gdyby szła
pewnie do przodu i nagle wpadła w czarną przepaść.
Złapała oddech i szarpnęła się do tyłu z taką siłą, że omal nie upadła. Gdyby Sebastian
jej nie podtrzymał, runęła by na ziemię jak długa.
- Clary... – miał rozbiegane oczy i zaczerwienione policzki. – Clary, co się stało?
- Nic – jej głos zabrzmiał prawie jak pisk. – Nic... ja po prostu... nie powinnam... Nie jestem
jeszcze na to gotowa...
- Zrobiliśmy to za szybko? Możemy zwolnić... – wyciągnął rękę w jej stronę i tym razem
Clary nie mogła się powstrzymać żeby się nie wzdrygnąć. Sebastian wyglądał na dotkniętego.
– Nie skrzywdzę cię.
- Wiem.
- Czy coś się stało? – odgarnął jej włosy do tyłu, a Clary ledwo powstrzymała się od tego
żeby znów nie uciec. – Czy Jace...
- Jace? – czy on wiedział, że przez cały czas myślała o Jasie i teraz ją o to pytał? – Jace to
mój brat. Dlaczego akurat teraz o nim mówisz?
- Po prostu pomyślałem sobie, że... – potrząsnął głową, a na jego twarzy odmalował się ból i
zakłopotanie - ...że może ktoś inny cię zranił.
Jego dłoń ciągle spoczywała na jej policzku. Zdjęła ją delikatnie lecz stanowczo i
opuściła na dół.
- Nie. Nic z tych rzeczy. Ja po prostu... – zawahała się. – Postąpiliśmy źle.
- Źle? – ból na jego twarzy zastąpiło niedowierzanie. – Clary, dobrze wiesz, że coś nas ku
sobie ciągnie. Od chwili gdy cię zobaczyłem...
- Sebastian, przestań...
- Czułem się tak jakbym właśnie spotkał kogoś kogo szukałem przez całe życie. Ty też to
poczułaś. Nie mów mi że tak nie było.
Ale tak właśnie było. Czuła się tak jakby mijała zakręt w całkiem obcym mieście i
nagle zobaczyła swój własny dom. Zaskakujące i nie do końca przyjemne uczucie w stylu
„Jak to się tutaj znalazło?”
- Nie poczułam – przyznała.
Gniew który pojawił się w jego oczach – nagły, groźny i niekontrolowany –
całkowicie ją zaskoczył. Sebastian zacisnął boleśnie dłonie na jej nadgarstkach.
- To nieprawda.
Clary próbowała go odepchnąć.
- Sebastian...
- To nieprawda – czerń jego tęczówek zdawała się stapiać ze źrenicami. Jego twarz
przypominała kamienną białą maskę.
- Sebastian – powiedziała na tyle spokojnie na ile się dało. – To boli.
Puścił ją i odsunął się. Jego pierś unosił się gwałtownie i opadała.
- Wybacz – powiedział. – Wybacz, myślałem że...
To źle myślałeś, chciała powiedzieć, ale ugryzła się w język. Nie chciała odglądać jego
twarzy w takim momencie.
- Powinniśmy już wracać – powiedziała zamiast tego. – Niedługo zacznie się ściemniać.
Pokiwał sztywno głową, zszokowany swoim wybuchem tak samo jak ona. Odwrócił
się i podszedł do Wędrowca, który szczypał trawę w cieniu drzewa. Clary wahała się przez
moment a potem ruszyła za nim – chyba już nic nie mogła zrobić. Zerknęła ukradkiem na
swoje nadgarstki – na skórze odznaczyły się czerwone ślady w miejscach gdzie chwycił ją
Sebastian, i co dziwniejsze – jej palce były pokryte smugami czerni jak gdyby poplamiła je
tuszem.
Sebastian w milczeniu pomógł jej wsiąść na grzbiet Wędrowca.
- Przepraszam za to, że wspomniałem o Jasie – powiedział w końcu, gdy siedziała już w
siodle. – On nigdy by cię nie skrzywdził. Wiem że to z twojego powodu poszedł do Gardu,
żeby zobaczyć się z tym uwięzionym wampirem, ale...
Świat nagle stanął w miejscu. Clary słyszała w uszach swój własny świszczący
oddech, widziała swoje dłonie zastygnięte w bezruchu na krawędzi siodła.
- Wampirzy więzień? – wyszeptała.
Sebastian spojrzał na nią z zaskoczeniem.
- Tak – powiedział. – Simon, ten wampir którego przyprowadzili ze sobą z Nowego Jorku.
Myślałem... To znaczy, byłem pewien, że o tym wiesz. Jace ci nie powiedział?
8. Jeden z żyjących

Simona obudziło światło odbijające się od jakiegoś przedmiotu, który ktoś wsunął
pomiędzy kraty w jego oknie. Zerwał się na równe nogi z ciałem obolałym z głodu i zobaczył
metalową butelkę wielkości termosu. Do szyjki przywiązano zwinięty świstek papieru. Simon
zerwał go i rozwinął.

Simon: to jest świeża wołowa krew, prosto od rzeźnika. Mam nadzieję, że się nada.
Jace powiedział mi o wszystkim i uważam, że jesteś bardzo odważny. Trzymaj się a my już coś
wymyślimy żeby cię stąd wyciągnąć.
XOXOXOXOXOXOX
Isabelle

Simon uśmiechnął się widząc nagryzmolone iksy i kółka, które biegły przez całą
długość strony. Miło było wiedzieć, że jej sympatia wobec niego nie ucierpiała na niczym w
obecnych okolicznościach. Odkręcił korek butelki i przełknął kilka łyków krwi zanim ostry
kłujący ból między łopatkami nie zmusił go do odwrócenia się.
Raphael stał spokojnie na środku celi z rękami złożonymi za plecami. Miał na sobie
sztywno wyprasowaną białą koszulę i ciemną kurtkę. Na jego szyi połyskiwał złoty łańcuch.
Simon prawie zadławił sie krwią. Przełknął ją szybko, ciągle się na niego gapiąc.
- Nie możesz... Ciebie tu nie ma...
Raphael uśmiechnął się w taki sposób, że jego kły wystawały mimo że wcale tak nie
było.
- Nie panikuj, Daylighterze.
- Ja wcale nie panikuję – to nie była do końca prawda. Simon czuł się jakby połknął coś
ostrego. Nie widział Raphaela od tamtej nocy, kiedy zakrwawiony i posiniaczony wygrzebał
się ze swojego pośpiesznie wykopanego grobu w Queens. Ciągle pamiętał jak rzucał mu
paczki wypełnione zwierzęcą krwią i sposób w jaki otwierał je swoimi zębami, jak gdyby sam
był zwierzęciem. – Słońce jeszcze nie zaszło. Jakim cudem się tu dostałeś?
- Nie dostałem się – głos Raphaela był miękki jak jedwab. – To Projekcja. Spójrz – machnął
ręką, wkładając ją w kamienną ścianę. – Jestem jak dym. Nie skrzywdzę cię. Oczywiście ty
też nie możesz tego zrobić.
- Nie miałem takiego zamiaru – Simon odłożył butelkę na swoją pryczę. – Chcę tylko
wiedzieć co ty tu w ogóle robisz.
- Opuściłeś Nowy Jork w wielkim pośpiechu, Daylighterze. Chyba zdajesz sobie sprawę z
tego, że powinieneś poinformować przywódcę ze swojego terenu że wyjeżdżasz z miasta?
- Przywódcę? Masz na myśli siebie? Myślałem, że to ktoś inny...
- Camille jeszcze do nas nie wróciła – wyjaśnił Raphael bez cienia emocji w głosie. –
Zastępuję ją. Wiedziałbyś to wszystko, gdybyś zadał sobie trochę trudu i zapoznał z prawami
swojego gatunku.
- Mój wyjazd nie został zaplanowany z góry. I bez obrazy, ale nie uważam cię za kogoś z
mojego gatunku.
- Dios – Raphael zmrużył powieki jak gdyby ukrywał swoje rozbawienie. – Ależ ty jesteś
uparty.
- Jak możesz to w ogóle mówić?
- To chyba oczywiste, prawda?
- Mam na myśli... – Simona poczuł ucisk w gardle. – To słowo. Ty możesz je powiedzieć a ja
nie.
Bóg.
W oczach Raphaela pojawił się krótki błysk. Rzeczywiście był rozbawiony.
- Wiek – wyjaśnił. – I lata praktyki. Oraz wiara, a raczej jej brak – w sumie to chyba to samo.
Z czasem się tego nauczysz, żółtodziobie.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Przecież tym właśnie jesteś. Jesteś Dzieckiem Nocy. Czy to nie dlatego Valentine cię
pojmał i spuścił z ciebie krew?
- Jesteś nieźle poinformowany – powiedział Simon. – Może ty mi to powiesz.
Oczy Raphaela zwęziły się.
- Słyszałem też plotki, że napiłeś się krwi Nocnego Łowcy i to stąd ta twoja nowa
umiejętność chodzenia w słońcu. Czy to prawda?
Simonowi zjeżyły się włosy.
- To niedorzeczne. Gdyby krew Nocnych Łowców umożliwiała wampirom wychodzenie na
światło słoneczne, to wszyscy już dawno by o tym wiedzieli. Krew Nefilim stałaby się
niezwykle chodliwym towarem. I nigdy nie byłoby mowy o pokoju pomiędzy wampirami a
Nocnymi Łowcami. Dlatego cieszę się że to nieprawda.
Wargi Raphaela wygięły się w nikłym uśmiechu.
- Skoro już poruszyliśmy ten temat, to czy zdajesz sobie sprawę z tego, Daylighterze, że ty
też stałeś się niezwykle cennym towarem? Nie ma Podziemnego który nie chciałby dostać cię
w swoje ręce.
- Wliczając w to ciebie?
- Oczywiście.
- A co byś zrobił gdybyś już dostał mnie w swoje ręce?
Raphael wzruszył ramionami.
- Być może jestem osamotniony w myśleniu, że zdolność chodzenia w słońcu wcale może
nie być taka wspaniała jak myśli reszta wampirów. W końcu nie bez powodu nazywa się nas
Dziećmi Nocy. Bardziej jestem skłonny myśleć o tobie jak o przekleństwie.
- Naprawdę?
- Możliwe – wyraz twarzy Raphaela był obojętny. – Myślę, że stanowisz dla nas zagrożenie.
Zagrożenie dla całego wampirzego gatunku, jeśli wolisz. Nie możesz zostać w tej celi na
zawsze, Daylighterze. Któregoś dnia będziesz musiał stąd wyjść i stawić czoło światu. I mnie.
Ale jedno mogę ci przysiąc. Nie zrobię ci krzywdy i nie będę próbował cię odnaleźć jeśli w
zamian ty przysięgniesz, że ukryjesz się po tym jak wypuści cię Aldertree. Jeśli przyrzekniesz
udać się tam gdzie nikt cię nie znajdzie i już nigdy nie skontaktujesz się z z nikim, kogo
znałeś w poprzednim życiu. Tak będzie uczciwie.
Ale Simon już kręcił przecząco głową.
- Nie mogę zostawić swojej rodziny. Ani Clary.
Raphael prychnął z irytacją.
- Oni nie należą już do twojego świata. Teraz jesteś wampirem.
- Ale nie chcę nim być.
- Spójrz na siebie. Ciągle tylko narzekasz – ciągnął Raphael. – Nigdy nie zachorujesz, nie
umrzesz i już na zawsze pozostaniesz silny i młody. Nigdy się nie zestarzejesz. Nie masz
powodu do narzekań.
Wiecznie młody, pomyślał Simon. To brzmiało całkiem nieźle, ale czy ktoś chciałby
na zawsze pozostać szesnastolatkiem? Co innego gdyby miał dwadzieścia pięć lat, ale
szesnaście? Nigdy by nie urósł, nie widziałby jak zmienia się jego ciało ani twarz. Już nawet
nie wspominając o tym, że z takim wyglądem nigdy nie mógłby wejść do baru i zamówić
sobie drinka. Nigdy. Aż po wsze czasy.
- Poza tym – dodał Raphael – nie musiłabyś wyrzekać się słońca.
Simon nie miał ochoty wstępować znów na tę samą ścieżkę.
- Słyszałem co mówiły o tobie inne wampiry w Dumort – powiedział. – Wiem, że co
niedziela zakładasz krzyż i idziesz na spotkanie ze swoją rodziną. Założę się, że pewnie nawet
nie mają pojęcia że jesteś wampirem. Więc nie mów mi, że mam wszystkich zostawić. I tak
tego nie zrobię.
Oczy Raphaela lśniły.
- Nie liczy się to w co wierzy moja rodzina. Liczy się to w co wierzę ja. I to co wiem.
Prawdziwy wampir wie że jest martwy. Akceptuje swoją śmierć. Ale tobie ciągle się zdaje, że
jesteś jednym z żyjących. Właśnie to sprawia, że jesteś tak niebezpieczny. Nie jesteś w stanie
pojąć, że nie należysz już dłużej do świata żywych.

Zmierzchało już gdy Clary wróciła do domu Amatis i zamknęła za sobą drzwi,
zasuwając rygiel. Stała przez długą chwilę w ciemnym korytarzu i opierała się o nie z
przymkniętymi oczami. Czuła się całkiem wyczerpana i strasznie bolały ją nogi.
- Clary? – stanowczy głos Amatis rozdarł ciszę. – To ty?
Clary nie ruszyła się z miejsca, unosząc się w kojącej ciemności. Tak bardzo chciała
być już w domu, że niemal czuła metaliczny posmak powietrza na ulicach Brooklynu.
Widziała swoją matkę siedzącą przy oknie, przez które sączyły się blade promienie słońca,
rozświetlając obraz który malowała. Tęsknota za domem skręciła jej wnętrzności bólem.
- Clary – głos dochodził teraz z dość bliska. Clary szybko otworzyła oczy. Przed nią stała
Amatis z zaczesanymi gładko włosami i z rękami na biodrach. – Twój brat przyszedł żeby się
z tobą zobaczyć. Czeka na ciebie w kuchni.
- Jace jest tutaj? – jakimś cudem zwalczyła gniew i zaskoczenie i udało jej się zachować
kamienną twarz. Nie było potrzeby pokazywać jak bardzo jest z tego powodu wściekła przy
siostrze Luke’a.
Amatis przyglądała się jej z ciekawością.
- Miałam go nie wpuszczać? Pomyślałam, że ucieszysz się na jego widok.
- Wszystko w porządku – powiedziała Clary, z trudem zachowując równy głos. – Po prostu
jestem zmęczona.
- Hmm – Amatis wyglądała jakby nie uwierzyła w ani jedno jej słowo. – No cóż, w takim
razie będę na górze gdybyś mnie potrzebowała. Muszę się zdrzemnąć.
Clary nie potrafiła wymyślić powodu, dla którego potrzebowałaby jej pomocy, ale
skinęła potakująco głową i powlokła się korytarzem w stronę jasno oświetlonej kuchni. Na
stole stała miska z owocami, bochenek chleba, masło, ser i talerz z czymś, co wyglądało jak...
ciasteczka? Czyżby Amatis upiekła ciasteczka?
Za stołem siedział Jace i opierał się łokciami o blat. Jego złociste włosy były
potargane a koszula pod szyją rozpięta. Clary mogła dostrzec grube linie jego Znaków
przecinające obojczyk. W obandażowanej dłoni trzymał ciasteczko. Wyglądało na to, że
Sebastian miał rację. Jace rzeczywiście zranił się w rękę. Nie żeby ją to obchodziło.
- Jesteś wreszcie – odezwał się. – Bo już zacząłem myśleć, że wpadłaś do kanału.
Clary wpatrywała się w niego nie mówiąc ani słowa. Zastanawiała się, czy Jace
mógłby dostrzec gniew w jej oczach. Wyciągnął się na krześle, kładąc jedno ramię na
oparciu. Uwierzyłaby w jego z pozoru beztroską pozę, gdyby nie szybko bijący puls u
podstawy jego szyi.
- Wyglądasz na wyczerpaną. Gdzie się podziewałaś przez cały dzień?
- Wyszłam z Sebastianem.
- Z Sebastianem? – wyraz całkowitego zaskoczenia na jego twarzy sprawił jej
natychmiastową satysfakcję.
- Odprowadził mnie wczoraj do domu – powiedziała, a w jej głowie słowa Od teraz będę dla
ciebie tylko bratem dźwięczały jak bicie uszkodzonego serca. – Jak na razie jest jedyną osobą
w tym mieście która była dla mnie miła. Więc tak, wyszłam wczoraj z Sebastianem.
- Rozumiem – Jace odłożył ciasteczko z powrotem na talerz. Jego twarz była zupełnie bez
wyrazu. – Clary, przyszedłem tu żeby cię przeprosić. Nie powinienem się tak do ciebie
odzywać.
- Nie – zgodziła się. – Nie powinieneś.
- Przyszedłem również po to by zapytać czy rozważyłabyś powrót do Nowego Jorku.
- Jezu, znowu to samo...
- Nie jesteś tu bezpieczna.
- Czym ty się tak przejmujesz? – spytała bezbarwnym głosem. – Że zamkną mnie w
więzieniu tak jak Simona?
Wyraz twarzy Jace’a nie uległ zmianie, ale zakołysał się na krześle odrywając stopy
od podłogi tak jakby go popchnęła.
- Simona...?
- Sebastian mi o wszystkim powiedział – ciągnęła dalej tym samym tonem. – O tym jak
zaprowadziłeś go tam i pozwoliłeś żeby wtrącili go do więzienia. Chcesz żebym zaczęła cię
przez to nienawidzieć?
- Ufasz mu? – zapytał Jace. – Ledwie go znasz.
Wbiła w niego wzrok.
- Więc to nieprawda?
Skrzyżowali spojrzenia ale twarz Jace’a pozostała nieruchoma. Tak jak twarz
Sebastiana, gdy go odepchnęła.
- Prawda.
Clary chwyciła ze stołu talerz i cisnęła nim w niego. Jace zrobił unik a talerz uderzył
w ścianę nad zlewem i roztrzaskał się w drobny mak. Zeskoczył z krzesła gdy Clary porwała
w dłoń kolejny i rzuciła w niego z dzikim wyrazem oczu. Ten z kolei odbił się od lodówki i
spadł Jace’owi pod nogi łamiąc się na dwie równe połówki.
- Jak mogłeś?! Simon ci ufał! Gdzie on teraz jest? Co oni mu zrobią?
- Nic – odparł Jace. – Wszystko z nim w porządku. Spotkałem się z nim wczoraj...
- Przed czy po tym jak się widzieliśmy? Przed czy po tym jak udawałeś, że wszystko jest w
porządku a ty świetnie się czujesz?
- Przyszłaś tu tylko dlatego bo myślałaś że świetnie się czuję? – z jego gardła wydobył się
dziwny dźwięk podejrzanie przypominający śmiech. – Jestem lepszym aktorem niż myślałem
– uśmiechnął się krzywo. To wprawiło Clary w jeszcze większą wściekłość: jak on w ogóle
śmiał teraz z niej kpić?
Sięgnęła po miskę na owoce ale nagle przestało jej to wystarczać, więc kopniakiem
odsunęła od siebie krzesło i rzuciła się na niego wiedząc, że to była ostatnia rzecz jakiej się po
niej spodziewał.
Gwałtowność jej ataku sprawiła że przestał się pilnować. Doskoczyła do niego a on
zatoczył się do tyłu, przytrzymując się kurczowo krawędzi blatu. Prawie na niego wpadła,
usłyszała jak wciągnął powietrze, i zamachnęła się na ślepo nie zdając sobie nawet z tego
sprawy. Zapomniała już jaki był szybki. Jej pięść nie trzasnęła go w twarz tylko w jego
wyciągniętą rękę. Zacisnął na niej palce, zmuszając ją by opuściła dłoń wzdłuż ciała. Nagle
Clary zdała sobie sprawę z tego jak blisko się znajdował – leżała na nim, przygważdżając go
do stołowego blatu całym ciężarem swojego drobnego ciała.
- Puść moją rękę.
- Uderzysz mnie gdy to zrobię? – jego głos był chrapliwy i miękki, oczy mu płonęły.
- Zasługujesz na to.
Poczuła jak jego klatka piersiowa unosi się i opada, gdy zaśmiał się bez cienia
wesołości w głosie.
- Myślisz, że zaplanowałem to wszystko? Naprawdę myślisz, że jestem do tego zdolny?
- No cóż, w końcu nie lubisz Simona. Pewnie nigdy go nie lubiłeś.
Jace parsknął z niedowierzaniem i puścił jej dłoń. Gdy Clary się odsunęła, wyciągnął
w jej stronę swoje prawe ramię. Chwilę zajęło jej zdanie sobie sprawy z tego, co chciał jej
pokazać: poszarpaną bliznę przecinającą jego nadgarstek.
- To – jego głos był ostry jak brzytwa – jest ślad po tym jak przeciąłem sobie nadgarstek,
żeby twój wampirzy przyjaciel mógł się napić mojej krwi. Prawie mnie to zabiło. Co ty sobie
wyobrażasz? Że po prostu go tam zostawiłem?
Clary gapiła się na bliznę Jace’a – na jedną z wielu blizn wszelkich kształtów i
rozmiarów pokrywających jego ciało.
- Sebastian powiedział mi, że sprowadziłeś tu Simona a potem Alec poszedł z nim do Gardu.
Oddałeś go w ich ręce. Musiałeś wiedzieć, że...
- Sprowadziłem go tu przez przypadek – sprostował Jace. – Chciałem żeby przyszedł do
Instytutu bo musiałem z nim porozmawiać. O tobie. Pomyślałem, że może jemu uda się
nakłonić cię do tego żebyś porzuciła zamiar przyjazdu do Idris. Nie zgodził się na to, jeśli to
cię jakoś pocieszy. Zaatakowali nas Wyklęci i dlatego musiałem przeprowadzić go przez
Portal. Miałem do wyboru albo zabrać go ze sobą albo pozwolić mu umrzeć.
- Ale dlaczego musiałeś go zaprowadzić akurat do Clave? Wiedziałeś, że...
- Dlatego, że jedyny Portal w Idris znajduje się w Gardzie. Powiedzieli nam że odeślą do z
powrotem do Nowego Jorku.
- A ty im uwierzyłeś? Po tym co się stało z Inkwizytorką?
- Clary, sprawa z Inkwizytorką nie należała do normalnych. Dla ciebie to był pierwszy
kontakt z Clave, ale nie dla mnie – Clave to my. Nefilim. Oni przestrzegają Prawa.
- Z jednym małym wyjatkiem – oni tego nie robią.
- Masz rację – powiedział Jace zmęczonym głosem – Nie robią. A najgorsze z tego
wszystkiego jest to co o Clave powiedział Valentine – że jest skorumpowane i musi zostać
oczyszczone. I niech mnie szlag trafi jeśli się z nim nie zgadzam.
Clary umilkła, po pierwsze dlatego że nie wiedziała co odpowiedzieć, a po drugie z
zaskoczeniem odkryła, że Jace przyciągnął ją do siebie chyba nawet nie zdając sobie sprawy z
tego co robi. Ku swojemu zdziwieniu, powoliła mi na to. Przez biały materiał jego koszulki
mogła dostrzeć czarne, wijące się zarysy Znaków muskające jego skórę jak języki ognia.
Pragnienie by oprzeć się na nim i poczuć jak obejmuje ją ramionami było takie samo jak
tęsknota za powietrzem gdy tonęła w Jeziorze Lyn.
- Valentine mógł mieć rację co do tego, że wiele rzeczy wymaga naprawy – powiedziała w
końcu. – Ale myli się co do sposobu w jaki trzeba to zrobić. Zdajesz sobie z tego sprawę,
prawda?
Jace przymknął powieki. Zauważyła że pod oczami miał ciemne półksiężyce,
pozostałości po nieprzespanych nocach.
- Nie jestem pewien czy zdaję sobie sprawę z czegokolwiek. Masz prawo się na mnie
wściekać. Nie powinienem był ufać Clave. Tak bardzo chciałem uwierzyć, że Inkwizytorka
była totalnym nieporozumieniem, że działała bez ich zgody, że mogłem zdać się na swój
instynkt Nocnego Łowcy...
- Jace – wyszeptała.
Otworzył oczy i spojrzał na nią. Stali tak blisko siebie, że zdała sobie sprawę, że
stykali się ze sobą na całej długości ciała a ona czuła bicie jego serca. Odsuń się od niego,
nakazała sobie, ale nogi jej nie posłuchały.
- Co takiego? – spytał bardzo miękkim głosem.
- Muszę się spotkać z Simonem – wykrztusiła. – Możesz mnie do niego zaprowadzić?
Puścił ją równie szybko jak złapał.
- Nie. Nie powinno cię nawet być w Idris. Nie możesz tak po prostu pójść sobie do Gardu
skacząc po drodze ze szczęścia.
- Ale Simon pomyśli że wszyscy go opuścili. Pomyśli...
- Spotkałem się z nim – przerwał jej Jace. – Chciałem go stamtąd wyciągnąć. Miałem zamiar
wyrwać te kraty z okna gołymi rękami. Ale on mi na to nie pozwolił.
- Nie pozwolił? Chciał zostać w więzieniu?
- Powiedział, że Inkwizytor węszy wokół mojej rodziny, wokół mnie. Aldertree chce na nas
zwalić winę za to co stało się w Nowym Jorku. Chce porwać któregoś z nas i torturować tak
długo, dopóki nie wyciągnie z nas prawdy. A Clave przymknie na to oko. Na razie stara się
nakłonić Simona do przyznania się, że spiskujemy z Valentinem. Simon powiedział, że jeśli
pomógłbym mu w ucieczce, to Aldertree od razu wiedziałby że ja to zrobiłem, a wtedy
Lightwoodowie znaleźliby się w jeszcze gorszym położeniu.
- To bardzo szlachetne z jego strony i w ogóle, ale w takim razie jaki ma plan? Chce tam
tkwić w nieskończoność?
Jace wzruszył ramionami.
- Jeszcze się nad tym nie zastanawialiśmy.
Clary westchnęła z rozdrażnieniem.
- Faceci – mruknęła. – W porządku, posłuchaj. Potrzebujesz alibi. Upewnimy się, że ty i
Lightwoodowie jesteście w jednym miejscu tak żeby wszyscy was widzieli, a wtedy Magnus
uwolni Simona z więzienia i odeśle go do Nowego Jorku.
- Przykro mi to mówić, Clary, ale nie ma szans żeby Magnus to zrobił. Nie obchodzi mnie
jak bardzo podoba mu się Alec. Magnus nie wejdzie w otwarty konflikt z Clave tylko po to
żeby wyświadczyć nam przysługę.
- Zrobi to – oświadczyła Clary – w zamian za Białą Księgę.
Jace zamrugał.
- Za co?
Clary wyjaśniła mu pokrótce całą historię ze śmiercią Ragnora Fella, pojawieniem się
Magnusa w jego domu i z księgą zaklęć. Jace słuchał z uwagą dopóki nie skończyła mówić.
- Demony? Magnus powiedział ci, że Fell został zabity przez demony?
Clary wróciła pamięcią do tamtej chwili.
- Nie... powiedział, że dom cuchnął czymś demonicznym. I że Fell został zamrodowany
przez „sługi Valentine’a”.
- Niektóre zaklęcia pozostawiają niewidzialną aurę, która zalatuje demonami – wytłumaczył
Jace. – Jeśli Magnus nie powiedział nic konkretnego to dlatego, że nie jest zadowolony z
faktu że gdzieś w pobliżu kręci się jakiś czarownik, który praktykuje czarną magię i łamie
przez to Prawo. Ale w końcu nie po raz pierwszy Valentine porwał jedno z Dzieci Lilith żeby
wykonywało jego rozkazy. Pamiętasz tego młodego czarownika którego zabił w Nowym
Jorku?
- Pamiętam, wykorzystał jego krew do Rytuału Konwersji – wzdrygnęła się na samo
wspomnienie. – Jace, czy Valentine może chcieć tej księgi z tego samego powodu co ja? Żeby
obudzić moją mamę?
- Możliwe. Albo, tak jak mówi Magnus, Valentine pożąda jej tylko ze względu na moc jaką
by mu dała. Tak czy inaczej, lepiej żebyśmy znaleźli ją przed nim.
- Myślisz, że jest jakaś szansa na to że znajdziemy ją w rezydencji Waylandów?
- Wiem, że tam jest – powiedział ku jej zdumieniu. – Ta książka kucharska, „Przepisy dla
gospodyń”czy coś takiego, już ją kiedyś widziałem. W bibliotece. To była jedyna książka
kucharska jaka tam stała.
Clary poczuła jak kręci jej się w głowie. Ledwie mogła uwierzyć, że to wszystko
działo się naprawdę.
- Jace... jeśli zabierzesz mnie do rezydencji i zdobędziemy księgę, to pojadę do domu z
Simonem. Zrób to dla mnie a przysięgam, że już nigdy tu nie wrócę.
- Magnus się nie mylił – zaczął powoli Jace – rezydencję obłożono zwodniczym czarem.
Zabiorę cię tam ale to dość daleko. Dojście na piechotę zajmie nam co najmniej pięć godzin.
Clary sięgnęła do jego pasa i wyciągnęła z niego stelę. Połyskiwała tym samym
słabym światłem co szklane wieże.
- Kto powiedział że pójdziemy tam na piechtę?

- Miewasz niezwykłych gości, Daylighterze – zauważył Samuel. – Najpierw Jonathan


Morgenstern a teraz przywódca wampirów z Nowego Jorku. Jestem pod wrażeniem.
Jonathan Morgenstern? Simon z opóźnieniem zdał sobie sprawę że chodziło o Jace’a.
Siedział na podłodze w swojej celi i obracał w palcach pustą butelkę.
- Wygląda na to że jestem ważniejszy niż by się mogło wydawać.
- A Isabelle Lightwood przyniosła ci krew – dodał Samuel. – To się nazywa dostawa.
Simon podniósł głowę.
- Skąd wiesz że przyniosła? Nie wspominałem o niej...
- Zobaczyłem ją w oknie. Wygląda zupełnie jak swoja matka – wyjaśnił Samuel. – Albo, no
cóż, tak jak jej matka wiele lat temu.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy.
- Wiesz, że ta krew to tylko chwilowe rozwiązanie. Niedługo Inkwizytor zacznie się
zastanawiać czy już wystarczająco długo cię tu głodzi. Gdy dowie się, że jesteś całkiem
zdrowy, znajdzie inny sposób żeby cię zabić.
Simon zapatrzył się w sufit. Wyrysowane w kamieniu runy falowały jak piasek na
plaży.
- Czyli wygląda na to, że po prostu muszę zaufać Jace’owi że mnie stąd wyciągnie –
stwierdził. Gdy Samuel nie odpowiedział, dodał: - Poproszę go żeby ciebie też uwolnił. Nie
zostawię cię tutaj.
Samuel wydał z siebie dźwięk, który niezupełnie przypominał śmiech.
- Nie sądzę, żeby Jace Morgenstern chciał uwolnic akurat mnie – powiedział. – Poza tym
głód to w tej chwili najmniejszy z twoich problemów, Daylighterze. Niedługo Valentine
zaatakuje miasto a wtedy wszyscy zginiemy.
Simon zamrugał ze zdumienia.
- Skąd u ciebie taka pewność?
- Dobrze znałem Valentine’a od tej strony. Znałem jego plany. Jego cele. Zamierza zniszczyć
straże Alicante i uderzyć w Clave od środka.
- Sądziłem, że żaden demon nie może się przedostać przez straże. Myślałem, że są dla nich
niedostępne.
- To prawda. Żeby pokonać straże trzeba mieć w sobie krew demonów i moża to zrobić tylko
wewnątrz Alicante. Ale ponieważ żaden demon nie może przez nie przeniknąć to wygląda to
na zupełny paradoks, albo przynajmniej powinno tak wyglądać. Valentine twierdził, że
znalazł sposób żeby to obejść, sposób na to żeby włamać się do środka. I ja mu wierzę.
Znajdzie sposób żeby sforsować straże, wejdzie do miasta ze swoją armią demonów i zabije
nas wszystkich.
Pewność w jego głosie zmroziła Simona.
- Rezygnacja w twoim głosie mnie dobija. Nie powinieneś w takim razie czegoś zrobić? Na
przykład ostrzec Clave?
- Ostrzegałem ich gdy mnie przesłuchiwali. W kółko powtarzałem, że Valentine chce
zniszczyć straże miasta, ale zlekceważyli to. Uważają, że wieże są niezniszczalne skoro stoją
już od tysięcy lat. Tak samo myśleli Rzymianie zanim nie zaatakowała ich garstka
barbarzyńców. Wszystko się kiedyś kończy – zaśmiał się zgrzytliwie. – Uznaj to za wyścig
żeby zobaczyć kto zabije cię pierwszy, Daylighterze – Valentine, reszta Podziemnych albo
Clave.

Gdzieś pomiędzy tu i tam dłonie Clary i Jace’a rozdzieliły się. Kiedy huragan wypluł
ją na zewnątrz i upadła na podłogę, okazało się że jest sama. Usiadła powoli i rozejrzała się
dookoła. Siedziała na środku perskiego dywanika leżącego na posadzce w przestronnym
pokoju o kamiennych ścianach. Tu i ówdzie stały meble spowite w białe prześcieradła przez
co wyglądały jak niezgrabne duchy. W oknie wisiały pokryte warstwą kurzu aksamitne
kotary. Jego drobinki tańczyły w świetle księżyca.
- Clary? – Jace wynurzył się zza czegoś co mogło uchodzić za wielki fortepian. – Jesteś cała?
- Tak – podniosła się, krzywiąc się lekko. Bolał ją łokieć. – Ale nie będę gdy Amatis zabije
mnie za to co zrobiłam z jej talerzami i za to że otworzyłam Portal w jej kuchni.
Podał jej rękę i pomógł wstać.
- Mimo wszystko jestem pod wrażeniem.
- Dzięki – rozejrzała się wokół. – Więc to tutaj się wychowałeś? Wygląda jak domek z bajki.
- Myślałem raczej o horrorze – poprawił ją Jace. – Dobry Boże, minęły lata odkąd byłem tu
po raz ostatni. Wtedy to miejsce nie wyglądało na takie...
- Zimne? – Clary zadrżała odrobinę. Zapięła płaszcz, ale chłód bijący z wnętrza rezydencji
krył w sobie coś więcej – jak gdyby nigdy nie rozbrzmiewał tu śmiech, nie było ciepła ani
światła.
- Nie. Ten dom zawsze był zimny. Miałem na myśli, że nigdy nie był taki zakurzony – wyjął
z kieszeni magiczny kamień. Światło buchnęło spomiędzy jego palców. Jego blask oświetlił
od dołu jego twarz, podkreślając krzywizny jego policzków i skroni. – To sala lekcyjna a nam
potrzebna jest biblioteka. Chodź za mną.
Poprowadził ją przez galerię obwieszoną lustrami. Patrząc w swoje odbicie Clary
zdała sobie sprawę z tego jak bardzo była rozczochrana: jej płaszcz pokrywały smugi brudu a
włosy miała zmierzwione od wiatru. Próbowała je dyskretnie przygładzić i napotkała w
następnym lustrze jego uśmiech. Z jakichś niezrozumiałych dla niej powodów jego włosy
wyglądały perfekcyjnie.
Korytarz był obsadzony drzwiami. Niektóre z nich były otwarte. Clary mogła dostrzec
przez nie wnętrza pokojów, wyglądające na równie nieużywane i zakurzone co sala lekcyjna.
Valentine powiedział, że Michael Wayland nie miał żadych krewnych więc chyba nikt nie
odziedziczył tego domu po jego „śmierci”. Sądziła że Valentine zajął się jakoś tym miejscem
ale to nie była prawda. Ze wszystkiego tchnął smutek i świadomość, że pomieszczenia od
dawna były używane. W Renwick Valentine nazwał to miejsce „domem”, pokazał je Jace’owi
w lustrze w Portalu – wspomnienie zielonych pól i jasnego kamienia – ale Clary zdawała
sobie sprawę z tego, ze to również było kłamstwo.
To, że Valentine od dawna tu nie mieszkał, od razu rzucało się w oczy. Może po
prostu opuścił to miejsce żeby niszczało albo wracał czasami i przechadzał się mrocznych
korytarzach jak duch.
Dotarli do drzwi na końcu galerii. Jace otworzył je ramieniem, przepuszczając Clary
pierwszą. Wyobrażała sobie, ze biblioteka będzie podobna do tej w Instytucie i częściowo
miała rację: pomieszczenie wypełniały takie same rzędy książek i drabinki na kółkach
umożliwiające dosięgnięcie do najwyższych półek. Sufit był płaski i belkowany i nie miał
stożkowatego kształtu tak jak ten w Instytucie. W pomieszczeniu nie było też stołu. W oknach
zrobionych z ułożonych naprzemiennie kawałków barwionego na zielono i niebiesko szkła
wisiały aksamitne zielone zasłony. W świetle księżyca lśniły jak kolorowy szron. Za
wyjątkiem okien, wszystko w środku było czarne.
- To jest biblioteka? – szepnęła, chociaż nie była pewna po co to robi. Martwota tego
wielkiego pustego domu napawała ją dziwnym, przejmującym uczuciem.
Jace zapatrzył się na coś, jego oczy pociemniały od wspomnień.
- Przesiadywałem w tym oknie i czytałem co to co ojciec przydzielił mi na dany dzień. Różne
języki na różne dni tygodnia – francuski w soboty, angielski w niedziele... nie pamiętam, w
jaki kazał mi czytać łacinę... czy to był poniedziałek czy wtorek...
W umyśle Clary pojawił się nagle obraz Jace’ jako małego chłopca z książką na
kolanach, który siedział w oknie i patrzył... na co? Na ogrody? Na krajobraz? Na wysoki mur
z kolców, taki sam jaki otaczał zamek Śpiącej Królewny? Widziała jak czytał. Światło
wpadające przez kolorowe okno rzucało zielone i niebieskie prostokąty na jego jasne włosy i
drobną twarz, zbyt poważną jak na dziesięciotelniego chłopca.
- Nie pamiętam – powtórzył, wpatrując się w ciemność.
Dotknęła jego ramienia.
- To nie ma znaczenia, Jace.
- Chyba nie – wzdrygnął się jakby budził się ze snu, i ruszył przez pokój przyświecając sobie
magicznym światłem. Przyklęknął żeby przeszukać jeden z rzędów książek i wyprostował się
trzymając w ręku pojednyczy egzemplarz „Prostych przepisów dla dospodyń domowych”.
Clary przebiegła przez pokój i wyrwała mu ją z rąk. Książka miała prostą, niebieską
oprawę i była zakurzona tak jak wszystko inne. Gdy ją otworzyła, kurz uniósł się w powietrze
jak rój ciem. Na jej środku wycięto wielki kwadratowy otwór. Jak klejnot w oprawie, w
środku osadzono mniejszą książkę rozmiaru notatnika oprawioną w białą skórę. Łaciński tytuł
wydrukowano złotymi literami. Clary rozpoznała słowa „biały” i „księga”, ale kiedy wyjęła ją
i otworzyła, ku swojemu zakoczeniu odkryła, że strony zapisane cienkim, pajęczym pismem
były w języku, którego nie rozumiała.
- Greka – stwierdził Jace, patrząc jej przez ramię. – Starożytny dialekt.
- Potrafiłbyś to przeczytać?
- Z trudem – przyznał. – Minęły lata odkąd to robiłem. Ale sądzę że Magnus będzie umiał.
Zamknął księgę i wsunął ją do kieszeni jej zielonego płaszcza. Potem odwrócił się w
stronę półek i pogładził palcami rzędy książek.
- Chciałbyś zabrać jakąś ze sobą? – spytała łagodnie. – Jeśli tak...
Jace wybuchnął śmiechem i opuścił rękę.
- Mogłem czytać tylko to co nakazał mi ojciec – powiedział. – Na niektórych półkach stały
książki, których nie mogłem nawet dotknąć – wskazał na oprawione w brązową skórę książki
powyżej. Przeczytałem kiedyś jedną z nich gdy miałem jakieś sześć lat tylko po to, żeby
przekonać się o co tyle zamieszania. Okazało się że to był dziennik mojego ojca. Pisał w nim
o mnie. Notatki „o moim synu, Jonathanie Christopherze”. Wychłostał mnie pasem gdy się o
tym dowiedział. Właściwie to wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że mam drugie imię.
Fala niespodziewanej nienawiści przetoczyła się przez ciało Clary.
- No cóż, Valentine’a tu nie ma.
- Clary... – zaczął Jace ostrzegawczym głosem, ale ona już sięgnęła do góry, wyszarpnęła
jedną z ksiąg z zakazanej półki i walnęła nią o podłogę. Stuknęła głucho.
- Clary!
- Och, daj spokój – zrzuciła z półki kolejną książkę a potem następną. W powietrze wzbijały
się kłęby kurzu. – Teraz twoja kolej.
Jace przyglądał się jej przez chwilę. Jego usta wykrzywiły się w półuśmiechu.
Wyciągnął rękę i zgarnął ramieniem resztę książek. Spadły na podłogę z głośnym hukiem.
Roześmiał się, ale w chwilę potem jego śmiech raptownie zamarł. Uniósł głowę tak jak kot
unosi uszy żeby usłyszeć jakiś odległy dźwięk.
- Słyszałaś?
Słyszałam co?, chciała zapytać Clary ale ugryzła się w język. Rozległ się jakiś dźwięk,
coś jak warkot maszyny budzącej się do życia, i z każdą chwilą przybierał na sile. Zdawał się
dochodzić z wnętrza murów. Clary cofnęła się mimowolnie, gdy kamienie naprzeciwko
zaczęły się przesuwać ze zgrzytem. Ich oczom ukazało się wyrąbane w ścianie przejście.
Za nim rozciągały się prowadzące w ciemność schody.
9. Przeklęta krew

- Nie przypominam sobie żeby tu w ogóle była piwnica – powiedział Jace, wpatrując się w
dziurę w ścianie. Uniósł kamień a jego światło zatańczyło na ścianach prowadzącego na dół
tunelu. Były zrobione z czarnego i gładkiego kamienia, którego Clary nie znała. Schody
połyskiwały jakby ktoś polał je wodą. Z przejścia napłynął dziwny zapach: wilgotny i
zatęchły, z metalicznym posmakiem, który podrażnił jej zmysły.
- Jak myślisz, co może być tam na dole?
- Nie mam pojęcia – Jace ruszył w stronę schodów. Postawił stopę na pierwszym schodku
testując go, a potem wzruszył ramionami jak gdyby podjął jakąś decyzję. Zaczął ostrożnie
schodzić na dół. W połowie drogi odwrócił się i spojrzał na Clary. – Nie idziesz? Możesz tu
na mnie zaczekać jeśli chcesz.
Spojrzała na pustą bibliotekę, zadrżała i pośpieszyła za nim.
Spiralne schody skręcały w dół, z każdym zakrętem robiąc się coraz węższe i węższe,
jak gdyby weszli do ogromnej muszli. Dziwna woń nasiliła się gdy doszli do końca a schody
rozszerzyły się na wielki, kwadratowy pokój ze ścianami poznaczonymi wilgotnymi
naciekami – i innymi, ciemniejszymi. Podłogę pokrywały pośpiesznie nagryzmolone znaki:
plątanina pentagramów i run z porozrzucanymi tu i ówdzie białymi kamieniami.
Jace zrobił krok do przodu a pod jego stopą coś pękło z trzaskiem. Obydwoje spojrzeli
w tym samym kierunku.
- Kości – wyszeptała Clary.
Nie białe kamienie, tylko kości wszelkich rozmiarów i kształtów rozrzucone na
posadzce.
- Co on tutaj w ogóle robił?
Kamień w dłoni Jace’a rozbłysł światłem, zalewając niesamowitym blaskiem całym
pokój.
- Eksperymenty – powiedział suchym, spiętym głosem. – Królowa Jasnego Dworu
powiedziała...
- Czyje to kości? – spytała Clary podniesionym głosem. – Zwierzęce?
- Nie – odparł Jace, kopiąc butem stertę kości. – Przynajmniej nie wszystkie.
Clary poczuła ściskanie w piersi.
- Myślę, że powinniśmy zawrócić.
Jednak zamiast tego Jace uniósł kamień w górę. Buchnęło z niego jaskrawe światło,
barwiące powietrze rażącą bielą. Odległe kąty pokoju były teraz widoczne z całą ostrością.
Trzy z nich były puste. Czwarty zasłaniała płachta materiału, za którą było widać jakiś
zgarbiony kształt.
- Jace – szepnęła. – Co to jest?
Nie odpowiedział. W jego dłoni pojawił się nagle seraficki nóż; Clary nie wiedziała
kiedy go wyciągnął, ale lśnił w magicznym świetle jak sopel lodu.
- Jace, nie – powiedziała, ale było już za późno. Podszedł do zasłony i szarpnął ją końcem
noża, potem chwycił i odrzucił na bok. Opadła na posadzkę w kłębach kurzu.
Jace zatoczył się do tyłu a kamień wypadł z jego ręki. W pojedynczym błysku światła
Clary dostrzegła jego twarz – przypominała białą maskę ściągniętą przerażeniem. Clary
pochwyciła kamień zanim spadł na podłogę i zgasł, i uniosła go wysoko do góry, z desperacją
pragnąc zobaczyć co też tak strasznie zszokowało Jace’a. Z początku jedyne co zobaczyła to
ludzki kształt – człowieka owiniętego w białe, brudne łachmany, skulonego na podłodze. Jego
kostki i nadgarstki były skute kajdanami przymocowanymi do kamiennej podłogi za pomocą
grubych obręczy. Czy on jeszcze żyje?, pomyślała z przerażeniem, czując rosnącą w gardle
gulę. Kamień w jej dłoni zadrżał rzucając chybotliwe plamy światła na więźnia. Zobaczyła
straszliwie wychudzone ręce i nogi, pokryte bliznami po niezliczonych torturach. Naga
czaszka obróciła się w jej stronę. Tam gdzie powinny być oczy, ziały czarne puste dziury.
Rozległ się suchy szelest. To, co na początku wzięła za płachtę materiału, okazało się być
skrzydłami, białymi skrzydłami wyrastającymi z pleców jak dwa śnieżnobiałe łuki. To była
jedyna czysta rzecz w tym brudnym pomieszczeniu.
Wciągnęła ze świstem powietrze.
- Jace. Czy widzisz...
- Widzę – odezwał się łamiącym się jak szkło głosem stojący za nią Jace.
- Powiedziałeś, że anioły nie istnieją... że nikt nigdy żadnego nie widział...
Jace mamrotał pod nosem coś co brzmiało jak litania przepełnionych strachem
przekleństw. Zrobił krok w stronę stworzenia na podłodze i cofnął się, jakby odbił się od
niewidzialnego muru. Patrząc w dół, Clary zauważyła że anioł leżał wewnątrz pentagramu
zrobionego z połączonych run wyrytych głęboko w kamieniu, które połyskiwały słabym
fosforyzującym światłem.
- Runy... – wyszeptała. – Nie przejdziemy dalej...
- Musi być jakiś sposób... – powiedział Jace łamiącym się głosem. – Musimy coś zrobić.
Anioł uniósł głowę. Ogarnięta straszliwą żałością Clary zobaczyła, że miał kręcone,
złote włosy tak jak Jace, które połyskiwały słabo w magicznym świetle. Ich kosmyki
przywarły do wgłębień w jego czaszce. Twarz anioła przecinały blizny – wyglądała jak
piękny obraz brutalnie zniszczony przez wandali. Gdy tak na niego patrzyła, anioł otworzył
usta a z jego gardła wyrwał się przenikliwy dźwięk – pojedynczy wysoki zaśpiew bez słów –
złocisty i tak słodki, że słuchanie go niemal sprawiało ból...
Przed oczami Clary rozbłysła powódź obrazów. Ciągle trzymała w dłoni kamień ale
jego światło zgasło. Ona sama była w całkiem innym miejscu, gdzie obrazy z przeszłości
przepływały przed nią jak we śnie na jawie – oderwane fragmenty, kolory, dźwięki. Stała w
pustej piwnicy na wino. Na kamiennej podłodze narysowano pojedynczą wielką runę. Obok
niej stał mężczyzna; w jednej ręce trzymał otwartą księgę a w drugiej płonącą pochodnię. Gdy
podniósł głowę zobaczyła że to Valentine – był dużo młodszy, jego przystojna twarz była bez
zmarszczek, a spojrzenie ciemnych oczu przenikliwe i czyste. Skandował zaklęcia a z runy
buchnął ogień. Gdy płomienie przygasły, w popiołach ukazała się skulona postać: anioł z
rozwiniętymi zakrwawionymi skrzydłami, wyglądający jak ptak zestrzelony z nieba.
Scena uległa zmianie. Valentine stał przy oknie mając u swojego boku młodą kobietę
o lśniących rudych włosach. Gdy wyciągał ręce żeby ją objąć, na jego palcu błysnął znajomy
srebrny pierścień. Z ukłuciem bólu Clary rozpoznała w kobiecie swoją matkę – tyle że tutaj
wyglądała na młodszą a rysy jej twarzy były łagodne i kruche. Miała na sobie białą nocną
koszulę i była w zaawansowanej ciąży.
- Porozumienia – powiedział gniewnie Valentine – były nie tylko najgorszym z
dotychczasowych pomysłów Clave, ale w ogóle najgorszą rzeczą jaka mogła przytrafić się
Nefilim. To, że musimy być zobowiązani wobec nich, przykuci do tych kreatur...
- Valentine – powiedziała Jocelyn uśmiechając się do niego – dość już tej polityki, proszę.
Uniosła ramiona i splotła dłonie na jego szyi. Jej twarz była pełna miłości tak samo jak jego,
ale Clary dostrzegła w niej jeszcze coś, co przyprawiło ją o dreszcz...
W następnej wizji Valentine klęczał na środku polany otoczonej drzewami. Nad nią
unosił się jasny księżyc oświetlający pośpiesznie narysowany w ziemi pentagram. Gałęzie
drzew tworzyły nad polaną gęstą sieć. W miejscach gdzie sięgały krawędzi pentagramu, ich
liście kurczyły i czerniały. Na środku pięcioramiennej gwiazdy siedziała kobieta z długimi,
lśniącymi włosami. Miała miłe dla oka kształty, twarz skrytą w cieniu i odsłonięte ramiona.
Lewą ręke trzymała wyciągniętą przed siebie a gdy rozpostarła dłoń, Clary zobaczyła że
przecina ją podłużna, głęboka rana z której powoli sączyła się krew. Jej krople spływały do
srebrnego kielicha stojącego na krawędzi pentagramu. W świetle księżyca wyglądała na
całkiem czarną i być może właśnie taka była.
- Dziecko mające w sobie tę krew – powiedziała słodkim głosem – będzie przewyższać siłą
wszystkie Wielkie Demony z otchłani pomiędzy światami. Będzie potężniejsze niż
Asmodeusz, silniejsze od burzowych shedim. Jeśli otrzyma odpowiednie szkolenie, nie będzie
na świecie rzeczy, której nie mogłoby dokonać. Mimo to ostrzegam cię – dodała – ta krew
zabije w nim człowieczeństwo, tak jak trucizna zabija życie.
- Dziękuję ci, Pani na Edom – powiedział Valentine sięgając po kielich. Gdy to zrobił,
kobieta uniosła twarz, a Clary spostrzegła że wcale nie była piękna – zamiast oczu miała
ciemne dziury z których wychodziły poskręcane czarne macki, jak czułki badające powietrze.
Clary zdusiła w sobie krzyk...
Nagle tamta noc i las zniknęły. Clary zobaczyła Jocelyn stojąco naprzeciwko kogoś,
kogo nie mogła dojrzeć. Nie była już w ciąży a jej jasne rozwichrzone włosy zwisały
bezładnie wokół ściągniętej rozpaczą twarzy.
- Ragnor, nie mogę z nim zostać – powiedziała. – Ani dnia dłużej. Przeczytałam tą książkę.
Wiesz co zrobił Jonathanowi? Nie spodziewałam się, że Valentine będzie zdolny do czegoś
takiego – jej ramiona się trzęsły. – Wykorzystał krew demonów... Jonathan nie jest już
dzieckiem. Nie jest nawet człowiekiem: jest potworem...
Jocelyn zniknęła. Clary znów zobaczyła Valentine’a jak krążył niespokojnie wokół
kręgu runów z serafickim nożem połyskującym w dłoni.
- Dlaczego nic nie mówisz? – wymruczał. – Dlaczego nie dasz mi tego czego pragnę? –
dźgnął nożem a anioł skulił się gdy z jego rany pociekł złoty płyn wyglądający jak rozlane
słoneczne światło. – Skoro nie chcesz mi dać odpowiedzi – wysyczał Valentine – to
przynajmniej dasz mi swoją krew. Mnie jest ona bardziej potrzebna niż tobie.
Znów znaleźli sie w bibliotece Waylandów. Słońce świeciło przez kolorowe szyby,
zalewając pokój zielono-niebieskim światłem. Z drugiej pokoju dochodziły odgłosy
śmiechów i rozmów. Trwało przyjęcie. Jocelyn klęczała przy półce z książkami, rozglądając
się na boki. Wyjęła z kieszeni grubą księgę i wsunęła na półkę...
I zniknęła. Oczom Clary ukazała się piwnica, ta sama, w której stała teraz. Ten sam
pentagram przecinał podłogę a na środku gwiazdy leżał anioł. Nad nim stał Valentine z
płonącym serafickim nożem. Wyglądał teraz na dużo starszego.
- Ithuriel – powiedział. – Jesteśmy teraz jak dwaj starzy przyjaciele, nieprawdaż? Mogłem cię
pogrzebać żywcem w tych ruinach ale zamiast tego sprowadziłem cię tutaj. Przez te wszystkie
lata trzymałem cię blisko siebie mając nadzieję, że któregoś dnia powiesz mi to co chcę –
muszę – wiedzieć. Podszedł bliżej, trzymając ostrze na wyciągnięcie ręki. Jego blask
rozświetlał runiczną barierę. – Kiedy cię wezwałem, marzyłem, że powiesz mi dlaczego.
Dlaczego Razjel nas stworzył, swoją rasę Nocnych Łowców, a mimo to nie dał nam takich
mocy jakie posiadają Podziemni – szybkości wilków, nieśmiertelności baśniowego ludku,
magicznych zdolności czarowników, a nawet siły wampirów. Nie zostawił nam niczego poza
tymi liniami na skórze. Z jakiej racji ich siły mają przewyższać nasze? Dlaczego nie możemy
ich z nimi dzielić? Czy to jest sprawiedliwe?
We wnętrzu więżącej go gwiazdy anioł przypominał milczącą rzeźbę z marmuru,
siedzącą w bezruchu ze zwiniętymi skrzydłami. Jego czy nie wyrażały nic poza straszliwym
smutkiem. Valentine zacisnął usta.
- Jak chcesz. Milcz dalej – Valentine podniósł ostrze. – Mam już Kielich, Ithurielu, a wkrótce
będę miał i Miecz. Ale bez Lustra nie mogę rozpocząć wezwania. Potrzebuję go. Powiedz mi
gdzie ono jest. Powiedz gdzie jest, Inturielu, a pozwolę ci umrzeć.
Scena rozpadła się na kawałki. W miarę jak wizja bladła, Clary zobaczyła obrazy które
znała ze swoich koszmarów – parę aniołów z białymi i czarnymi skrzydłami, taflę wody,
złoto i krew – i odwracającego się od niej Jace’a, wiecznie odwracającego sie do niej plecami
Jace’a. Clary wyciągnęła rękę w jego stronę i po raz pierwszy głos anioła rozbrzmiał w jej
głowie słowami, które wreszcie mogła zrozumieć.
To nie pierwsze takie sny które ci pokazałem.
Pod jej powiekami, wybuchając jak fejerwerk, ukazała się runa, ale nie taka której
nigdy wcześniej nie widziała. Była równie prosta i nieskomplikowana co pojedynczy węzeł.
Zniknęła w mgnieniu oka i wtedy ustał też śpiew anioła. Clary wróciła do swojego ciała
zataczając się na nogach w brudnym pomieszczeniu. Anioł milczał jak nagrobna figura, leżąc
w bezruchu ze złożonymi skrzydłami.
- Ithuriel – z jej piersi wyrwał się szloch. Z bólem w sercu wyciągnęła dłonie w stronę anioła
wiedząc, że i tak nie może przejść przez barierę z run. Tkwił tu przez lata, milczący i
samotny, przykuty łańcuchami i głodzony, ale nie mógł umrzeć...
Jace stał tuż obok niej. Po jego ściągniętej twarzy poznała, ze widział to samo co ona.
Spojrzał na nóż w jednej ręce a potem na anioła. Jego niewidoma twarz była zwrócona ku nim
w wyrazie niemego błagania.
Jace zrobił krok naprzód a potem następny. Oczy miał utkwione w sylwetce anioła.
Clary pomyślała, że to wyglądało tak jakby odbywała się między rozmowa bez słów, której
ona nie mogła usłyszeć. Oczy Jace’a lśniły odbitym światłem jak dwa złote dyski.
- Ithuriel – wyszeptał.
Nóż w jego dłoni płonął jak pochodnia a jego blask oślepiał. Anioł uniósł twarz tak
jakby jego niewidome oczy potrafiły go zobaczyć. Wyciągnął dłonie. Łańcuchy oplatające
jego nadgarstki zdźwięczały upiornie.
Jace obrócił się w stronę Clary.
- Clary – powiedział. – Runy.
Runy. Gapiła się na niego przez chwilę zdezorientowana, aż wreszcie dojrzała
ponaglenie w jego oczach. Podała mu magiczny kamień, wyjęła jego stelę ze swojej kieszeni i
uklękła obok wyrysowanych na podłodze run. Wyglądały na wyżłobione czymś ostrym.
Zerknęła na Jace’a. Wyraz jego twarzy zszokował ją – jego oczy płonęły, były pełne wiary w
nią i w jej zdolności. Końcem steli narysowała na podłodze kilka linii, zmieniając więżącą
runę na wyzwalającą, więzienie na wolność. Zapłonęły ogniem zupełnie jakby przeciągnęła
zapałką po siarce. Gdy skończyła, wstała z podłogi. Przed nią połyskiwały runy. Nagle Jace
stanął tuż obok niej. Magiczny kamień zgasł. Jedynym źródłem światła był seraficki nóż z
imieniem anioła w jego dłoni. Wyciagnął go przed siebie i tym razem nie napotkał na żadną
przeszkodę, tak jakby nigdy jej tam nie było.
Anioł uniósł dłoń i wziął od niego nóż. Zamknął niewidome oczy a Clary przez chwilę
wydawało się, że się uśmiecha. Obrócił ostrze w dłoniach tak, że jego końcówka była teraz
skierowana prosto w jego pierś. Clary wciągnęła powietrze i zrobiła krok do przodu, ale Jace
przytrzymał ją za ramię w żelaznym uścisku i popchnął do tyłu w chwili, gdy anioł wbił sobie
nóż w pierś.
Głowa anioła opadła na bok a bezwładne dłonie puściły rękojeść, która wystawała z
jego klatki piersiowej w miejscu w którym powinno być serce. Jeśli anioły je w ogóle miały,
czego Clary nie wiedziała. Z rany buchnęły płomienie. Ciało anioła rozbłysło białym ogniem.
Łańcuchy na jego nadgarstkach rozjarzyły się szkarłatem, jak żelazo zbyt długo pozostawione
w ogniu. Clary przyszły na myśl średniowieczne obrazy świętych płonących w boskiej
ekstazie. Białe skrzydła anioła rozwinęły się szeroko zanim i ich nie pochłonął ogień.
Clary nie mogła dłużej na to patrzeć. Odwróciła się i ukryła twarz na ramieniu Jace’a.
Objął ją i zamknął w mocnym uścisku.
- Już dobrze – wyszeptał w jej włosy. – Już dobrze...
Powietrze wypełnił gryzący dym a podłoga pod jej stopami zdawała się kołysać. Gdy
Jace się potknął, Clary zdała sobie sprawę z tego że to nie był szok: ziemia naprawdę się
ruszała. Odsunęła się od Jace’a i zachwiała. Kamienie pod ich stopami zaczęły się rozpadać a
z sufitu zaczał odpadać tynk. Anioł zmienił się w słup dymu, runy wokół niego oślepiały
jaskrawym światłem. Clary spojrzała na nie chcąc dokładnie zapamiętać ich znaczenie, i
wbiła przerażony wzrok w Jace’a.
- Rezydencja była połączona z Ithurielem. Jeśli anioł umrze, to rezydencja...
Nie skończyła. Jace złapał ją za rękę i biegł już w stronę schodów, ciągnąc ją za sobą.
Schody wyginały się i falowały; Clary upadła, boleśnie tłucząc sobie kolano o stopień, ale
uścisk Jace’a wcale nie zelżał. Przyśpieszył, ignorując jej bolące kolano i płuca pełne
dławiącego pyłu. Dotarli do szczytu schodów i wpadli do biblioteki. Clary usłyszała jak za ich
plecami rozległ się huk gdy zapadła się reszta schodów. Tutaj wcale nie było lepiej: pokój
dygotał a z półek spadały książki. Rzeźba leżała tam gdzie się przewróciła, na stosie
wyszczerbionych odłamków. Jace puścił rękę Clary, złapał krzesło, i zanim spytała go co
zamierza z nim zrobic, rzucił nim w okno z ciemnego szkła, które roztrzaskało się w drobny
mak. Odwrócił się i wyciągnął rękę w jej stronę. Za nim, przez poszarpaną okienną framugę,
zobaczyła skąpany w księżycowym świetle pas trawy i szczyty drzew w oddali. Do ziemi
było dość daleko. Nie potrafię skakać z takiej odległości, pomyślała, i już miała pokręcić
głową że tego nie zrobi, gdy zobaczyła jego rozszerzone oczy i cisnące się na usta
ostrzeżenie. Od górnej półki oderwał się ciężki kawał marmuru i spadł w jej stronę. Clary
odskoczyła na bok a on rozbił się zaledwie kilka cali od miejsca w którym stała,
pozostawiając w podłodze spore wgłębienie.
W sekundę później Jace otoczył ją ramionami i podniósł z podłogi. Była zbyt
oszołomiona żeby z nim walczyć. Przeniósł ją przez strzaskane okno i bezceremonialnie
zrzucił na dół. Clary uderzyła w trawiaste zbocze tuż poniżej okna i nabierając prędkości
potoczyła się po stromym urwisku. Wylądowała u podnóża z taką siłą, że wycisnęło jej
powietrze z płuc. Usiadła wytrząsając trawę z włosów. Chwilę później obok niej wylądował
Jace. W przeciwieństwie do niej nie upadł, tylko przysiadł na piętach, i wpatrywał się w
rezydencję. Clary spojrzała w tym samym kierunku, a wtedy Jace chwycił ją w pół i popchnął
w przełęcz między dwoma wzgórzami. Później w miejscu w którym ją złapał odkryła ciemne
sińce, ale teraz tylko westchnęła zaskoczona gdy popchnął ją na ziemię i przykrył swoim
ciałem jak tarczą. Rozległ się potworny huk, jakby ziemia rozpadała się na kawałki lub
wybuchł wulkan. W powietrze wytrzelił obłok białego pyłu. Wszędzie wokół siebie Clary
słyszała stukot. Przez jedną szaloną chwilę myślała, że zaczęło padać, dopóki nie zdała sobie
sprawy z tego, że to były odłamki gruzu i szkła: szczątki zrujnowanej rezydencji fruwające w
powietrzu jak śmiercionośny grad.
Jace przycisnął ją mocniej do ziemi, jego ciało leżało płasko na jej ciele, a bicie jego
serca brzmiało w jej uszach prawie tak samo jak odgłos zapadającej się rezydencji.

Huk po zawaleniu się domu cichł powoli, tak jak rozwiewający się w powietrzu dym.
Zastąpił go głośny świergot przerażonych ptaków. Clary dostrzegła je ponad ramieniem
Jace’a, jak krążyły po ciemnym niebie.
- Jace – powiedziała miekko. – Chyba zgubiłam gdzieś twoją stelę.
Podparł się na łokciach i spojrzał na nią z góry. Nawet w ciemności mogła zobaczyć
swoje odbicie w jego oczach. Twarz przecinały mu smugi brudu i sadzy a kołnierzyk koszuli
rozdarł się.
- Nic nie szkodzi, pod warunkiem, że jestes cała.
- Nic mi nie jest – bez zastanowienia wyciągnęła rękę i przeczesała palcami jego włosy.
Poczuła jak jego ciało napięło się a oczy pociemniały. – Miałeś trawę we włosach –
powiedziała. Zaschło jej w ustach. W żyłach buzowała adrenalina. Wszystko to co się stało –
śmierć anioła, zniszczona rezydencja – wydawało sie mniej prawdziwe niż to co zobaczyła w
jego oczach.
- Nie powinnaś mnie dotykać.
Jej ręka zamarła na jego policzku.
- Dlaczego nie?
- Dobrze wiesz – powiedział i odsunął się od niej. Przekręcił się na plecy. – Widziałaś to
samo co ja. Przeszłość, anioła. Naszych rodziców.
Po raz pierwszy tak ich nazwał. Nasi rodzice. Odwróciła sie do niego chcąc go
dotknąć ale nie była pewna czy powinna to robić. Jace wpatrywał się w niebo.
- Ja to widziałem. Wiesz, czym jestem – wypowiedział te słowa udręczonym szeptem. –
Jestem w połowie demonem, Clary. W połowie demonem. Rozumiesz? – zwrócił w jej stronę
świdrujący wzrok. – Widziałaś co chciał zrobić Valentine. Wypróbowywał krew demonów –
wypróbowywał ją na mnie zanim się jeszcze urodziłem. Jestem w połowie potworem. To tę
połowę tak bardzo chciałem w sobie zdusić, zniszczyć...
Clary odepchnęła od siebie głos Valentine’a mówiący: Zostawiła mnie bo zmieniłem
jej pierwsze dziecko w potwora.
- Przecież czarownicy też są w połowie demonami. Tak jak Magnus. To nie czyni ich złymi...
- Ale nie Wielkie Demony. Słyszałaś co powiedziała tamta kobieta.
Ta krew zabije w nim człowieczeństwo, tak jak trucizna zabija życie.
- To nieprawda. To nie może być prawda. To nie ma sensu...
- Ale ma – w jego głosie pobrzmiewała wściekła desperacja. Na jego szyi dostrzegła błysk
srebrnego łańcuszka. – To wyjaśnia wszystko.
- Masz na myśli to dlaczego jesteś takim wspaniałym Nocnym Łowcą? Dlaczego jesteś taki
lojalny, nieustraszony i uczciwy, skoro demony takie nie są?
- To wyjaśnia – powiedział spokojnie – dlaczego czuję do ciebie to co czuję.
- Co masz na myśli?
Milczał przez długą chwilę, przypatrując się jej przez wąską przestrzeń jaka ich
dzieliła. Czuła na sobie jego dotyk tak jakby ciągle na niej leżał, mimo że wcale jej nie
dotykał.
- Jesteś moją siostrą – powiedział w końcu. – Moją siostrą, moją krwią, moją rodziną.
Powinienem cię chronić – zaśmiał się bezgłośnie bez cienia wesołości – chronić przed
facetami, którzy chcą z tobą robić dokładnie to samo co ja.
Clary straciła dech.
- Powiedziałeś, że chcesz być tylko moim bratem.
- Kłamałem – powiedział. – Demony kłamią, Clary. Są takie rany które możesz odnieść jako
Nocny Łowca – śmiertelne rany zadane przez demony. Nie wiesz co jest z tobą nie tak ale w
środku powoli wykrwawiasz się na śmierć. Tak się właśnie czuję będąc twoim bratem.
- Ale Aline...
- Musiałem spróbować. I spróbowałem – jego głos był pozbawiony życia. – Bóg jeden wie,
że nie pragnę nikogo prócz ciebie. Nawet nie chcę chcieć pragnąć kogoś innego – wyciągnął
rękę i delikatnie zmierzwił jej włosy, muskając palcami jej policzek. – Teraz już wiem
dlaczego.
Głos Clary przeszedł w szept.
- Ja też nie chcę nikogo oprócz ciebie.
Nagrodziło ją głośne westchnięcie. Jace powoli podniósł się na łokciach. Patrzył teraz
na nią z góry ze zmienionym wyrazem twarzy – pierwszy raz widziała taki płomień w jego
oczach. Powiódł palcem po jej policzku i ustach.
- Powinnaś kazać mi przestać.
Nie odpowiedziała. Nie chciała żeby przestał. Była już zmęczona wiecznym
mówieniem „nie” i zabranianiem swojemu sercu czucia tego, czego chciała czuć. Bez
względu na wszystko.
Jace pochylił się dotykając lekko ustami jej policzka. Mimo że dotyk był delikatny jak
muśnięcie piórkiem, sprawił że zadrżała na całym ciele.
- Jeśli chcesz żebym przestał, powiedz to teraz – wyszeptał. Kiedy milczała, musnął wargami
jej skroń. – Albo teraz. Powiódł ustami wzdłóż lini jej podbródka. – Albo teraz.
Jego usta zwisły nad jej ustami.
- Albo...
Ale Clary uniosła rękę i przyciągneła go do siebie. Reszta jego słów utonęła w jej
ustach. Całował ją delikatnie, ostrożnie, ale nie tego pragnęła, nie teraz. Nie po tym
wszystkim. Zacisnęła dłonie na jego koszuli, przyciskając go do siebie mocniej. Z jego gardła
wydobył się miękki pomruk. Otoczył ją ramionami i razem potoczyli się po trawie, splątani w
uścisku, bez przerwy się całując. Clary czuła wbijające się w skórę kamienie a ramię bolało ją
od upadku z okna, ale nie dbała o to. Liczył się tylko Jace. Wszystko co czuła, czym
oddychała, na co miała nadzieję, czego chciała i co widziała to był Jace. Wszystko inne
przestało istnieć.
Czuła bijące od niego ciepło pomimo swojego płaszcza i warstw ubrań jakie mieli na
sobie. Szarpnięciem zdjęła jego kurtkę. W jakiś cudowny sposób zniknęła też jego koszulka.
Nie przestawał jej całować podczas gdy ona przesuwała palcami po jego skórze poznając jego
ciało. Pod skórą pokrytą cienkimi bliznami rysowały się twarde mięśnie. Dotknęła blizny w
kształcie gwiazdy na jego ramieniu – była gładka i płaska, jakby była częścią jego skóry i nie
odznaczała się tak jak inne. Powinna o nich myśleć jak o niedoskonałościach ale wcale tak nie
uważała: dla niej te znaki stanowiły historię utrwaloną w jego ciele, mapę życia
prowadzonego w ciągłej wojnie.
Jace zaczął niezdarnie odpinać guziki jej płaszcza trzęsącymi się rękoma. Pierwszy raz
widziała żeby tak się zachowywał.
- Ja to zrobię – powiedziała i podniosła się żeby odpiąć ostatni guzik. Coś zimnego i
metalowego dotknęło jej obojczyka. Westchnęła zaskoczona.
- Co się stało? – Jace zamarł w bezruchu. – Skrzywdziłem cię?
- Nie. To przez to – dotknęła srebrnego łańcuszka na jego szyi. Na jego końcu wisiało
niewielkie kółko z metalu. Potrąciło ją gdy pochyliła się do przodu.
Ten krążek – spatynowany kawałek metalu pokryty gwiazdami – znała go skądś.
Pierścień Morgensternów. Ten sam pierścień połyskiwał na palcu Valentine’a w śnie który
pokazał jej anioł. Należał do niego a potem dał go Jace’owi. Pierścień przeszedł z ojca na
syna.
- Przepraszam – mruknął Jace, dotykając palcem jej policzka. Wpatrywał się w nią z
intensywnością w złotych oczach. – Zapomniałem, że mam na sobie to cholerstwo.
Clary poczuła jak jej żyły napełnia lodowate zimno.
- Jace – odezwała się niskim głosem. – Jace, nie rób tego.
- Czego? Mam go nie nosić?
- Nie, po prostu... nie dotykaj mnie. Zatrzymaj się na chwile.
Jego twarz zamarła. W jego oczach widziała tysiące niewypowiedzianych pytań, które
odgoniły poprzednią senność, ale nie powiedział ani słowa tylko cofnął rękę.
- Jace – powtórzyła. – Dlaczego? Dlaczego teraz?
Rozchylił usta w zdziwieniu. Na jego dolnej wardze zobaczyła ciemny ślad po tym jak
przygryzł wargę; a może to ona ją przygryzła.
- Dlaczego co teraz?
- Mówiłeś, że między nami niczego nie ma. Że jeśli.. jeśli pozwolimy poczuć do siebie to co
chcemy poczuć, to zranimy wszystkich na których nam zależy.
- Mówiłem ci już. Kłamałem – jego spojrzenie zmiękło. – Myślisz, że nie chcę...?
- Nie – odparła. – Nie jestem głupia, wiem, że chcesz. Ale kiedy powiedziałeś, że wreszcie
rozumiesz dlaczego czujesz do mnie to co czujesz, to co miałeś na myśli?
Nie żebym nie wiedziała, pomyślała, ale musiała o to spytać, chciała to od niego
usłyszeć.
Jace złapał ją za nadgarstki i przyciągnął jej dłonie do swojej twarzy, splatając swe
palce razem z jej.
- Pamiętasz co ci powiedziałem u Penhallowów? – zapytał. – Że nigdy nie myślisz o tym co
robisz i że niszczysz wszystko czego się dotkniesz?
- Nie, ale dzięki za przypomnienie.
Ledwie zauważył sarkazm w jej głosie.
- Nie mówiłem wtedy o tobie, Clary, tylko o sobie. Taki już jestem – obrócił lekko twarz, a
jej palce ześlizgnęły sie po jego policzku. – Teraz przynajmniej wiem dlaczego. Wiem, co jest
ze mną nie tak. I może... może właśnie dlatego tak bardzo cię potrzebuję. Skoro Valentine
zrobił ze mnie potwora, to myślę, że ciebie uczynił w pewien sposób aniołem. W końcu
Lucyfer kochał Boga, prawda? Milton tak pisał.
Clary gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Nie jestem żadnym aniołem. Nie wiesz nawet do czego tak naprawdę Valentine wykorzystał
krew Ithuriela... może pragnął jej dla siebie...
- Powiedział, że krew jest „dla mnie i dla moich” – powiedział cicho Jace. – To wyjaśnia
dlaczego potrafisz robić to co robisz, Clary. Królowa Jasnego Dworu powiedziała, że oboje
byliśmy eksperymentami. Nie tylko ja.
- Ale ja nie jestem aniołem, Jace – powtórzyła. – Nie oddaję książek do biblioteki.
Nielegalnie ściągam muzykę z internetu. Okłamuję swoją mamę. Jestem zwykłą
śmiertelniczką.
- Ale nie dla mnie – spojrzał na nią a w tym spojrzeniu nie było ani śladu tak typowej dla
niego arogancji. Pierwszy raz widziała go takim bezbronnym i obnażonym, ale nawet ta
bezbronność mieszała się z głęboką nienawiścią do samego siebie. – Clary, ja...
- Zejdź ze mnie.
- Co?
Pragnienie widoczne w jego oczach rozprysło się na tysiąc kawałków tak jak Portal w
Renwick i przez moment jego twarz wyrażała kompletne osłupienie. Ledwo mogła na niego
patrzeć i mówić „nie”. Nawet gdyby nie była w nim zakochana to ta część niej, która była
córką swojej matki, która kochała każdą piękną rzecz dla jej piękna, ciągle go pragnęła.
Ale właśnie dlatego, że była córką swojej matki, cała reszta była niemożliwa.
- Słyszałeś – powtórzyła. – I puść moje ręce – wyrwała je i zacisnęła w pięści żeby nie
zobaczył jak bardzo drżą.
Jace zamarł w bezruchu. Zacisnął usta. Przez chwilę wydawało jej się, że znów
dostrzegła w jego oczach ten drapieżny błysk, tyle że teraz był zmieszany z gniewem.
- I pewnie nie zechcesz mi powiedzieć dlaczego, prawda?
- Myślisz, że chcesz mnie jedynie dlatego bo jesteś zły, bo nie jesteś człowiekiem. Ty po
prostu chcesz innego powodu dla którego mógłbyś siebie nienawidzieć. Nie pozwolę ci
wykorzystać mnie jako wymówki, żebyś przekonał się jak bezwartościowym jesteś
człowiekiem.
- Nigdy tego nie powiedziałem. Nigdy nie powiedziałem, że cię wykorzystuję.
- W porządku – odparła. – Powiedz mi, że nie jestes potworem. Że nic nie jest z tobą źle. I
powiedz jeszcze, że pragnąłbyś mnie nadal nawet gdybyś nie miał w sobie krwi demonów.
Bo ja jej nie mam i nadal cię pragnę.
Ich spojrzenia spotkały się i przez moment oboje nie oddychali. A potem z pełnym
furii spojrzeniem Jace odskoczył do tyłu, przeklinając pod nosem, i zerwał się na równe nogi.
Porwał z trawy koszulkę i wciąż wściekły wciągnął ją przez głowę. Szarpnięciem opuścił ją
na dżinsy i odwrócił się w poszukwaniu swojej kurtki.
Clary wstała chwiejąc się lekko. Od kłującego zimnego wiatru dostała gęsiej skórki.
Czuła się tak jakby jej nogi były zrobione z wosku. Zdrętwiałymi palcami pozapinała guziki
płaszcza walcząc z chęcią wybuchnięcia płaczem. Płacz na nic by się teraz nie zdał.
W powietrzu unosiły się tańczące drobinki pyłu i popiołów. Trawe dookoła pokrywały
szczątki domu, połamane fragmenty mebli, stronice książek powiewające żałośnie na wietrze,
drzazgi drewnianych złoceń, prawie połowa jakimś cudem nienaruszonych schodów. Clary
obróciła się żeby spoojrzeć na Jace’a. Kopał szczątki gruzu z dziką satysfakcją.
- No cóż – powiedział. – Mamy przerąbane.
Nie tego oczekiwała. Zamrugała.
- Co takiego?
- Zgubiłaś moja stelę, pamiętasz? Teraz już nie narysujesz Portalu – wymawiał te słowa z
przyjemnością zaprawioną goryczą, jakby cała ta sytuacja była dla niego w jakiś
niezrozumiały sposób satysfakcjonująca. – Nie mamy jak wrócić. Będziemy musieli pójść na
piechotę.

Biorąc pod uwagę okoliczności, ten spacer nie należał do przyjemnych.


Przyzwyczajona do miejskich świateł Clary nie mogła wyjść ze zdumienia jak ciemno mogło
być w Idris nocą. W gęstym mroku zalegającym drogę cienie zdawały się pełzać jak żywe i
nawet z magicznym światłem Jace’a widziała wszystko na odległość zaledwie kilku stóp.
Tęskniła za ulicznymi lampami, światłami reflektorów, odgłosami miasta. Jedynym dźwiękim
jaki teraz słyszała był chrzęst jej butów na żwirowanej drodze i co jakiś czas jej westchnięcie
zaskoczenia, gdy potykała się o jakiś zabłąkany kamień.
Po kilku godzinach marszu rozbolały ją nogi a usta wyschnęły na wiór. Powietrze
zrobiło się bardzo zimne a ona zgarbiła się wstrząsana dreszczami, wpychając dłonie głęboko
w kieszenie. Ale nawet to wszystko mogła znieść gdyby tylko Jace z nią rozmawiał. Nie
odezwał się słowem odkąd opuścili rezydenzję, ograniczając się jedynie do wskazywania jej
kierunku, mówiąc w którą stronę powinna skręcić na rozstajach dróg lub ominąć wyboje.
Nawet wtedy wątpiła czy przeszkadzałoby mu gdyby w nie wpadła poza tym, że z pewnością
opóźniłoby to ich wędrówkę.
Nagle niebo na południu zaczęło się przejaśniać. Clary, która przysnęła na chwilę,
podniosła teraz głowę zaskoczona.
- Już prawie świta.
Jace spojrzał na nią z lekką pogardą.
- To Alicante. Słońce wstanie nie wcześniej niż za trzy godziny. To są miejskie światła.
Ogarnięta ulgą że już prawie byli w domu, nie zwróciła uwagi na jego ton, i
przyśpieszyła kroku. Minęli róg i znaleźli się na szerokiej ścieżce wiodącej przez wzgórza.
Wiła się wzdłóż zbocza, znikając na zakręcie w oddali. Mimo że miasto nie było jeszcze
widoczne, powietrze zrobiło się jaśniejsze a niebo przebijała dziwna czerwonawa łuna.
- Jesteśmy już blisko – powiedziała Clary. – Jest jakiś skrót przez wzgórza?
Jace zmarszczył brwi.
- Coś jest nie tak – powiedział nagle. Zerwał się z miejsca i pobiegł wzdłóż drogi tak szybko,
że kamienie pryskały spod jego butów połyskując brunatnie w dziwnym świetle. Clary
ruszyła za nim, ignorując protesty swoich pokrytych pęcherzami stóp. Okrążyli kolejny zakręt
i nagle Jace się zatrzymał a ona wpadła prosto na niego. W innych okolicznościach to byłoby
nawet dość komiczne. Teraz takie nie było.
Czerwona łuna przybrała na sile podświetlając nocne niebo szkarłatem i oświetlając
wzgórze na którym stali tak, jakby był dzień. Nad doliną unosiły się czarne pióropusze dymu.
Przez czarną mgłę widac było wieże demonów Alicante, ich kryształowe skorupy przebijały
niebo jak płonące strzały. W gęstym dymie Clary zobaczyła płomienie ognia rozsiane po
całym mieście jak garść klejnotów rozrzucona na tle ciemnego sukna.
To wydawało się zupełnie niemożliwe a jednak to była prawda. Stali na zboczu ponad
Alicante a miasto pod nimi płonęło.
Część Druga

Gwiazdy świecą złowrogo


ANTONIO: Naprawdę musisz jechać? A może jednak wybiorę się z tobą?

SEBASTIAN: Nie gniewaj się, ale nie. Moim życiem rządzą ciemne gwiazdy; złośliwość
mojego losu mogłaby się udzielic twojemu; pozwól więc, że sam będę znosił swoje
nieszczęście. Gdybym któreś z nich zwalił na ciebie, źle bym ci się odwdzięczył za przyjaźń.

- William Shakespeare, Wieczór Trzech Króli

1. Ogień i miecz

- Już późno – powiedziała Isabelle, z rozdrażnieniem szarpiąc koronkowe zasłony w


wysokim oknie w salonie. – Powinien już wrócić.
- Bądź rozsądna – odparł Alec tym swoim tonem wyższości starszego brata, który dawał do
zrozumienia, że podczas gdy ona, Isabelle, była skłonna do histerii, to on, Alec, zawsze
zachowywał całkowity spokój. Nawet jego postawa – rozsiadł się wygodnie na jednym z
pękatych foteli naprzeciwko kominka jakby nic go nie obchodziło – dawała do zrozumienia,
że niczym się nie martwił. – Jace robi tak wtedy gdy coś go gnębi. Wychodzi i włóczy się tu i
tam. Powiedział że idzie się przejść. Wróci.
Isabelle westchnęła. Niemal chciała żeby rodzice wrócili już z Gardu. Cokolwiek
stanowiło przedmiot obrad Clave, zebranie Rady przeciągało się w nieskończoność.
- Tyle że dotychczas włóczył się tylko po Nowym Jorku. Nie zna Alicante...
- Zna je pewnie lepiej niż ty – wtrąciła się siedząca na kanapie z książką Aline. Czarne włosy
zaplotła w warkocz dookoła głowy a oczy miała utkwione w leżącym na jej kolanach tomie.
Isabelle, która nigdy nie poświęcała zbyt wiele czasu na czytanie, zazdrościła innym ludziom
tej umiejętności całkowitego zatopienia się w lekturze. Kiedyś było wiele rzeczy, których
zazdościła Aline – jak chociażby niski wzrost i subtelna uroda – podczas gdy ona wyglądała
jak Amazonka a w obcasach przewyższała prawie każdego napotkanego chłopaka. Jednak
dopiero niedawno Isabelle odkryła, że inne dziewczyny nie były wyłącznie od tego by im
zazdrościć, unikać ich albo ich nie lubić. – On mieszkał tu do dziesiątego roku życia a wy
odwiedziliście Alicante zaledwie kilka razy.
Marszcząc brwi, Isabelle przyłożyła dłoń do gardła. Amulet na łańcuszku wokół jej
szyi zawibrował gwałtownie. Działo się tak tylko w obecności demonów a przecież oni byli w
Alicante. Nie było mowy o tym, żeby w pobliżu pojawiły się jakieś demony. Może po prostu
amulet nie funkcjonował prawidłowo.
- Nie sądzę żeby gdzieś się włóczył. To chyba jasne gdzie Jace mógł pójść – odparła Isabelle.
Alec uniósł głowę i spojrzał na nią.
- Myślisz, że poszedł się zobaczyć z Clary?
- To ona ciągle tutaj jest? Myślałam, że miała wrócić do Nowego Jorku – Aline zamknęła
książkę. – A tak w ogóle to gdzie zatrzymała się siostra Jace’a?
Isabelle wzruszyła ramionami.
- Jego spytaj – powiedziała, strzelając oczami w stronę Sebastiana.
Sebastian siedział się na kanapie naprzeciwko Aline. Pochylał się nad trzymaną w
ręku książką. Spojrzał na Isabelle zupełnie jakby poczuł na sobie jej wzrok.
- Mówiłaś coś? – spytał uprzejmie. Wszystko w nim było takie uprzejme, pomyślała Isabelle
z ukłuciem irytacji. Z początku zauroczył ją jego wygląd – ostro zarysowane kości
policzkowe i te czarne, bezdenne oczy – ale teraz ta jego grzeczność i układność zaczęła jej
działać na nerwy. Nie znosiła chłopców, którzy nigdy się o nic nie wściekali. W jej świecie
wściekłość równała się namiętności a to oznaczało dobrą zabawę.
- Co czytasz? – spytała ostrzej niż zamierzała. – Czy to nie jeden z komiksów Maxa?
- Tak – Sebastian spojrzał na tom Angel Sanctuary leżący na oparciu sofy. – Fajne obrazki.
Isabelle westchnęła z rozdrażnieniem. Zerkając na nią, Alec spytał:
- Sebastian, dziś wcześniej... Czy Jace wie gdzie byłeś?
- Masz na myśli to że byłem z Clary? – wyglądał na rozbawionego. – Słuchaj, przecież to
żadna tajemnica. Powiedziałbym mu gdybym się z nim widział.
- Nie rozumiem czemu miałby się tym przejmować – powiedziała Aline, odkładając książkę.
– Sebastian nie zrobił nic złego. Co z tego, że chciał pokazać Clarissie Idris zanim ona wróci
do domu? Jace powinien się cieszyć, że jego siostra nie siedzi tu i nie zanudza się na śmierć.
- On potrafi być bardzo bardzo... opiekuńczy – powiedział Alec po chwili wahania.
Aline zmarszczyła brwi.
- Powinien wyluzować. Takie zbytnie chronienie nie jest dla niej dobre. Wyraz jej twarzy
gdy na nas wpadła był taki, jakby nigdy wcześniej nie widziała całujących się ludzi. To
znaczy, kto wie, może i nie widziała.
- Widziała – odparła Isabelle, myśląc o tym jak Jace pocałował Clary na Jasnym Dworze. To
nie było coś nad czym lubiła się zastanawiać – nie sprawiało jej radości roztrząsanie własnych
problemów a tym bardziej problemów innych ludzi. – To nie o to chodzi.
- Więc o co? – Sebastian wyprostował się, odsuwając niesforny kosmyk włosów z oczu.
Isabelle zauważyła na jego dłoni czerwoną kreskę podobną do blizny. – O to, że mnie nie
cierpi? Bo nie mam pojęcia co ja takiego...
- To moja książka – przerwał Sebstianowi cienki głos. To był Max, stojący w drzwiach
salonu. Miał na sobie szarą piżamę a jego brązowe włosy były potargane jakby właśnie się
obudził. Świdrował wzrokiem tom mangi leżący na kanapie obok Sebastiana.
- Która? Ta? – Sebastian wziął do ręki książkę. – Trzymaj, mały.
Max przeszedł przez pokój i wyrwał mu ją z ręki, spoglądając na niego z nachmurzoną
miną.
- Nie nazywaj mnie tak.
Sebastian roześmiał się i wstał.
- Zrobię sobie kawy – powiedział i ruszył w stronę kuchni. Zatrzymał się na chwilę i
odwrócił. – Przynieść coś komuś?
Rozległ się chór odmów. Wzruszając ramionami, Sebastian zniknął w kuchni.
- Max – powiedziała ostro Isabelle – nie bądź niegrzeczny.
- Nie lubię, gdy ludzie ruszają bez powolenia moje rzeczy – przytulił komiks do piersi.
- Dorośnij wreszcie. On ją tylko pożyczył – powiedziała z większą irytacją niż zamierzała.
Ciagle martwiła się o Jace’a i wyładowywała się na młodszym bracie. – Powinieneś już
dawno leżeć w łóżku. Jest już późno.
- Ze wzgórza dobiegały jakieś hałasy i dlatego się obudziłem – zamrugał; bez okularów
wszystko było rozmazane. – Isabelle...
Pytająca nuta w jego głosie przykuła jej uwagę. Odwróciła się od okna.
- Co takiego?
- Czy ktoś kiedykolwiek wspinał się na wieże demonów? To znaczy, z jakiegoś konkretnego
powodu?
Aline podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Wspinać się na wieże demonów? – zaśmiała się. – Oczywiście, że nie. Nikt tego nie robi.
Po pierwsze dlatego, że to absolutnie wbrew prawu, a poza tym, dlaczego ktoś miały to robić?
Isabelle pomyślała, że Aline nie grzeszyła wyobraźnią. Ona sama mogła wymyślić z
tysiąc powodów, dla których ktoś miałby się tam wspiąć, pomijając ten najbardziej oczywisty
z opluwaniem gumami przechodniów.
Max spojrzał na nią spode łba.
- Ale ktoś to zrobił. Sam widziałem...
- Cokolwiek widziałeś to pewnie ci się to przyśniło – wytłumaczyła mu Isabelle.
Twarz Maxa zmarszczyła się. Alec wstał z miejsca, wyczuwając potencjalny wybuch,
i wyciagnął rękę w stronę brata.
- Chodź, Max – powiedział z sympatią. – Zaprowadzimy cię do łóżka.
- Wszyscy powinniśmy już być w łóżkach – wtrąciła Aline, wstając z kanapy. Podeszła do
okna obok Isabelle i energicznie zaciągnęła zasłony. – Już prawie północ. Kto wie czy oni w
ogóle dzisiaj wrócą z zebrania. Nie ma sensu...
Amulet na szyi Isabelle zadrgał ponownie – a wtedy okno przy którym stała Aline,
roztrzaskało się od środka. Aline wrzasnęła gdy w dziurze ukazały się ręce – właściwie nie
całkiem ręce, jak skonstatowała z całą ostrością zszokowana Isabelle – tylko ogromne,
pokryte łuskami pazury zbroczone krwią i jakąś czarną cieczą. Pochwyciły Aline i wywlokły
ją przez strzaskane okno zanim zdążyła krzyknąć po raz drugi. Bat Isabelle leżał na stoliku
przy kominku. Rzuciła się po niego mijając po drodze Sebastiana, który przybiegł z kuchni.
- Szykuj broń! – krzyknęła, gdy rozglądał się zaskoczony po pokoju. – Ruszaj się! –
wrzasnęła i podbiegła do okna.
Przy kominku Alec trzymał wyrywającego się i drącego w niebogłosy Maxa, który
próbował wykręcić się z jego uścisku. Alec zawlókł go za sobą w stronę drzwi. Świetnie,
pomyślała Isabelle, wyprowadź stąd Maxa.
Przez strzaskane okno wpadł powiew zimnego powietrza. Isabelle podniosła spódnicę
i kopniakiem wybiła resztę odłamków, w duchu dziękując za grube podeszwy swoich butów.
Gdy pozbyła się resztki szkła, wytknęła głowę na zewnątrz a potem zeskoczyła na dół, z
szarpnięciem lądując w uliczce poniżej. Na pierwszy rzut oka wyglądała na pustą. Latarnie
wzdłóż kanału były pogaszone. Jedyne oświetlenie dawały światła z sąsiedniego domu.
Isabelle ruszyła ostrożnie do przodu z batem z elektrum zwiniętym przy jej boku. Miała go
już od tak dawna – dostała go w prezencie od ojca na dwunaste urodziny – i teraz czuła jakby
był częścią jej ciała, płynnym przedłużeniem prawego ramienia.
Ciemność gęstniała w miarę jak odchodziła coraz dalej od domu ku mostowi
Oldcastle, który spinał brzegi kanału Princewater pod dziwacznym kątem do uliczki. U jego
podstawy skupiły się wyglądające jak rój czarnych much cienie. Nagle coś poruszyło się
masie cieni, coś białego i poszarpanego.
Isabelle przeskoczyła rząd niskich krzaków na końcu czyjegoś ogrodu i pobiegła w
stronę wąskiej ceglanej grobli poniżej mostu. Jej bat rozjarzył się jaskrawym srebrzystym
światłem. W jego blasku dostrzegła Aline, leżącą bezwładnie nad brzegiem kanału. Olbrzymi
pokryty łuską demon przygniatał ją do ziemi swoim jaszczurzym cielskiem, z pyskiem
zatopionym w jej szyi...
Ale przecież to nie mógł być demon. W Alicante nigdy nie było demonów. Nigdy.
Gdy tak stała zszokowana, stwór uniósł łeb i zaczął węszyć jakby ją wyczuł. Był ślepy a czoło
w miejscu gdzie powinny być oczy przecinał mu rząd ostrych jak igły zębów. W dolnej części
twarzy miał drugą parę ust z wystającymi z nich kłami. Boki jego wąskiego ogona
połyskiwały gdy wymachiwał nim tam i spowrotem. Podkradając się bliżej Isabelle
dostrzegła, że ogon był obramowany ostrymi jak brzytwa kostnymi wyrostkami.
Aline drgnęła i zakwiliła żałośnie. Pod Isabelle nogi ugięły się z ulgi – była prawie
pewna, że Aline nie żyje – ale jej radość była krótkotrwała. Gdy Aline się poruszyła, Isabelle
zobaczyła, że jej bluzka była rozcięta z przodu. Jej pierś znaczyły ślady pazurów a stwór
wczepił się w pasek jej spodni. Isabelle poczuła falę nudności podchodzącą do gardła. Demon
nie zabił jeszcze Aline – jeszcze. Bat Isabelle ożył w jej dłoni jak płonący miecz anioła
zemsty. Rzuciła się do przodu i smagnęła nim demona przez grzbiet.
Stwór zawył i odskoczył od Aline. Natarł na Isabelle, próbując dosięgnąć jej twarzy
swoimi szponami. Odskakując do tyłu, strzeliła z bata jeszcze raz. Przeciął potworowi pysk,
pierś i nogi. Miriady ociekających posoką, krzyżujących się ze sobą pęknięć pojawiło się na
łuskowanej skórze demona. Długi rozwidlony język wysunął się z jego ust próbując
dosięgnąć twarzy Isabelle. Na jego końcu tkwiło żądło jak u skorpiona. Isabelle szarpnięciem
nadgarstka owinęła bat dookoła języka, spowijając go wstęgą elastycznego elektrum. Demon
ryczał coraz głośniej w miarę jak zacieśniała uścisk a potem szarpnęła. Język opadł na cegły
grobli z obrzydliwym, wilgotnym mlaśnięciem.
Isabelle cofnęła bat. Demon odwrócił się i zaczął uciekać, poruszając się szybko jak
wąż. Rzuciła się za nim w pogoń. Był w połowie drogi gdy wyrósł przed nim ciemny kształt.
Coś rozbłysło w ciemności a demon upadł na ziemię zwijając się w konwulsjach. Isabelle
zatrzymała się gwałtownie. Aline stała nad demonem ze smukłym sztyletem w dłoni; musiała
go mieć przy pasie. Runy na ostrzu lśniły jak błyskawice gdy raz po raz wbijała go we
wstrząsane drgawkami ciało demona aż do momentu, w którym przestał się ruszać i całkiem
zniknął.
Aline rozejrzała sie dookoła. Jej twarz była zupełnie bez wyrazu. Nie uczyniła nic
żeby zasłonić się rozdartą bluzką. Krew sączyła się z głębokich zadrapań na jej piersi.
Isabelle wypuściła powietrze ze świstem.
- Aline... wszystko w porządku?
Aline upuściła sztylet z głośnym brzękiem. Odwróciła się bez słowa i zniknęła w
ciemności. Zaskoczona Isabelle zaklęła i pobiegła za nią. Wolałaby mieć na sobie coś bardziej
praktycznego od aksamitnej sukni ale przynajmniej założyła odpowiednie buty. Wątpiła czy
udałoby jej się dogonić Aline gdyby była w szpilkach.
Po drugiej stronie grobli znajdowały się metalowe schody prowadzące na Princewater
Street. Na ich szczycie majaczyła sylwetka Aline. Zagarniając rąbek sukni, Isabelle pobiegła
w tamtą stronę, stukając podeszwami na stopniach. Gdy dotarła na górę, rozejrzała się
dookoła w poszukiwaniu Aline.
I zamarła. Stała u wylotu szerokiej drogi, przy której stał dom Penhallowów. Nie
widziała już Aline – dziewczyna zniknęła pośród tłumu ludzi zalewającego ulice. I nie był to
tylko tłum ludzi. Po ulicach grasowały demony – całe tuziny demonów podobnych do
jaszczurzego stwora ze szponami, którego uśmierciła Aline. Dwa lub trzy ciała leżały na
ulicy, jedno z nich zaledwie kilka stóp od Isabelle. Mężczyzna z rozerwanymi żebrami. Po
jego siwych włosach poznała, że musiał być już dość stary. Oczywiście, że był, pomyślała
tępo sparaliżowana strachem. Wszyscy dorośli byli w Gardzie. W mieście zostały tylko dzieci,
starsi ludzie i chorzy...
W podświetlonym na czerwono powietrzu unosił się zapach spalenizny, noc
rozdzierały wrzaski i krzyki. We wszystkich domach pootwierano drzwi – wybiegali z nich
ludzie i natychmiast zamierali w miejscu gdy ich oczom ukazały się ulice pełne potworów.
To było nie do pomyślenia. Nigdy wcześniej w historii Alicante nie zdarzyło się żeby
jakikolwiek demon ominął strażniczne wieże. A teraz były ich tu dziesiątki. Setki. Może
nawet więcej. Zalewały ulice jak fala trującego przypływu. Isabelle czuła się tak, jakby była
uwięziona za szklaną ścianą – potrafiła tylko patrzeć i nie mogła się ruszyć. Nieruchoma jak
posąg patrzyła jak demon pochwycił uciekającego chłopca, podniósł go z ziemi i zatopił zęby
w jego ramieniu. Chłopiec zaczął krzyczeć ale jego wrzask utonął w głośnym zgiełku
rozdzierającym nocne powietrze. Hałas narastał z każdą chwilą: wycie demonów, krzyki
nawołujących się ludzi, tupot stóp i odgłos rozbijanego szkła. W dole ulicy ktoś wykrzykiwał
coś, które ledwo mogła zrozumieć – coś o wieżach demonów. Spojrzała więc w górę.
Wysokie wartownicze wieże górowały nad miastem tak jak zawsze, tyle że zamiast odbijać
srebrne światło gwiazd lub choćby czerwoną łunę płonącego miasta, pozostały białe jak skóra
nieboszczyka – w jakiś niewytłumaczalny sposób straciły swoją moc.
Straże chroniące Alicante od setek tysięcy lat zniknęły.

Samuel milczał od kilku godzin. Nie mogąc zasnąć, Simon czuwał wpatrzony w
ciemność, gdy usłyszał krzyki. Poderwał głowę do góry. Cisza. Rozejrzał się niespokojnie
dookoła. Czyżby ten hałas mu się przyśnił? Nastawił uszu ale nawet z nowo nabytym
wrażliwym słuchem nie mógł niczego rozróżnić. Już miał się położyć gdy krzyki się
powtórzyły, wwiercając się w jego uszy jak igły. Wyglądało na to że dochodziły spoza Gardu.
Wspiął się na łóżko i wyjrzał przez okno. Zobaczył zielony trawnik i odległe światła
miasta. Zmrużył oczy. Ze światłami było coś nie tak, jakby były... wyłączone. Było ciemnej
niż pamiętał a w ciemności poruszały się jakieś punkciki podobne do ognistych igieł. Nad
wieżami unosiły się szare chmury a powietrze pełne było dymu.
- Samuel – Simon słyszał zaniepokojenie w swoim głosie. – Coś jest nie tak.
Usłyszał odgłos otwieranych drzwi i tupot stóp. Ktoś krzyknął coś chrapliwym
głosem. Simon przycisnął twarz do kraty tak blisko jak tylko się dało, gdy po drugiej stronie
ktoś przebiegł potrącając kamienie – Nocni Łowcy nawoływali się po imieniu, wybiegając z
Gardu i śpiesząc w stronę miasta.
- Straże obalone! Straże obalone!
- Nie możemy opuścić Gardu!
- Gard się nie liczy! Tam są nasze dzieci!
Głosy ucichły prawie natychmiast. Simon oderwał się od okna nie mogąc złapać tchu.
- Samuel! Straże...
- Wiem, słyszałem – jego mocny głos dobiegł zza ściany. Nie było w nim strachu, jedynie
rezygnacja i może odrobina triumfu, że jednak miał rację. – Valentine zaatakował podczas
obrad Clave. Sprytne.
- Przecież Gard jest obwarowany... Dlaczego tam nie zostali?
- Słyszałeś. Dlatego, że dzieci zostały w mieście. Dzieci, których rodzice nie mogą tu tak po
prostu zostawić.
Lightwoodowie. Simon pomyślał o Jasie, a potem z przerażającą jasnością o drobnej,
jasnej twarzy Isabelle zwieńczonej koroną ciemnych włosów, o jej determinacji podczas
walki, o tych małych dziewczęcych iksach i kółkach w liściku, który do niego napisała.
- Ale przecież powiedziałeś im... powiedziałeś Clave co się stanie. Dlaczego ci nie uwierzyli?
- Bo straże miasta to ich religia. Jeśli nie wierzysz w ich moc, to zupełnie tak jakbyś nie
wierzył w to, że Nocny Łowcy są wyjątkowi, że zostałli wybrani i są chronieni przez Anioła.
Równie dobrze mógłbyś wierzyć w to że są zwykłymi Przyziemnymi.
Simon odwrócił się z powrotem w stronę okna, ale dym już zgęstniał, wypełniając
powietrze szarością. Nie słyszał już dochodzących z zewnątrz głosów. Zastąpiły je
dochodzące z oddali słabe krzyki
- Miasto płonie.
- Nie – głos Samuela był bardzo cichy. – Myślę, że to tylko Gard płonie. Pewnie za sprawą
demonicznego ognia. Valentine nie dopuściłby do tego, gdyby tylko mógł.
- Ale... – jąkał się Simon – ...ale ktoś musi tu przyjść i nas stąd uwolnić, prawda? Konsul,
albo... albo Aldertree. Nie mogą nas tu zostawić na pewną śmierć!
- Jesteś Podziemnym – powiedział Samuel. – Ja jestem zdrajcą. Naprawdę myślisz, że
zrobiliby coś innego?

- Isabelle! Isabelle!
Alec położył jej dłonie na ramionach i zaczął potrząsać. Powoli podniosła głowę.
Biała twarz jej brata odcinała się ostro od otaczającej go ciemności. Kawałek rzeźbionego
drewna wystawał mu zza prawego ramienia: miał na plecach swój łuk, ten sam, którego użył
Simon żeby zabić Abbadona. Nie pamiętała żeby Alec do niej podszedł, nie pamiętała nawet
żeby widziała go na tej ulicy. Zupełnie jakby zmaterializował się nagle przed nią jak duch.
- Alec – powiedziała powoli drżącym głosem. – Alec, przestań. Nic mi nie jest.
Odsunął się od niej.
- Wcale nie wyglądałaś jakby nic ci się nie stało – rozejrzał się i zaklął pod nosem. – Musimy
zejść z ulicy. Gdzie jest Aline?
Isabelle zamrugała. W zasięgu wzroku nie było żadnych demonów. Ktoś siedział na
schodach przed jednym z domów naprzeciwko i płakał głośno. Ciało starszego człowieka
ciągle leżało na ulicy a smród demonów unosił się wszędzie.
- Aline... jeden z demonów próbował... próbował... – odetchnęła głęboko. W końcu była
Isabelle Lightwood. Nigdy nie wpadała w histerię, choćby nie wiadomo z jakiego powodu. –
Zabiłyśmy go ale potem Aline uciekła. Próbowałam ją dogonić ale była zbyt szybka –
spojrzała na swojego brata. – W mieście są demony. Jak to w ogóle możliwe?
- Nie mam pojęcia – Alec potrząsnął głową. – Straże musiały paść. Gdy wracałem do domu,
natknąłem się na cztery albo pieć demonów Oni. Znalazłem jednego przyczajonego w
krzakach. Reszta uciekła ale w każdej chwili mogą wrócić. Wstawaj. Lepiej wracajmy do
domu.
Ktoś na schodach nie przestawał łkać. Ten dźwięk ścigał ich dopóki nie znaleźli się w
domu Penhallowów. Na ulicy nie było demonów ale ciągle słyszeli odgłosy eksplozji, ciagłe
krzyki i tupot stóp odbijający się echem od innej pogrążonej w ciemności ulicy. Gdy wspinali
się po frontowych schodach, Isabelle obejrzała się przez ramię akurat żeby zobaczyć, jak
długa, wijąca się macka wystrzeliła z mroku zalegającego pomiędzy dwoma domami i
pochwyciła płaczącą kobietę ze schodów. Jej szloch przeszedł we wrzask. Isabelle próbowała
się odwrócić lecz Alec w porę zdążył ją złapać i wepchnął do środka, zatrzaskując za nimi
drzwi. Dom był pogrążony w ciemności.
- Pogasiłem światła. Nie chciałem żeby nalazło się ich więcej – wytłumaczył, popychając
Isabelle w kierunku salonu.
Max siedział na podłodze przy schodach, obejmując kolana ramionami. Sebastian stał
przy oknie, przybijając kłody drewna z kominka w miejsce wybitej szyby.
- Zrobione – powiedział i odłożył młotek na półkę. – Powinno wytrzymać przez jakiś czas.
Isabelle usiadła obok Maxa i pogłaskała go po włosach.
- Wszystko w porządku?
- Nie – jego oczy były okragłe ze strachu. – Próbowałem wyjrzeć przez okno ale Sebastian
kazał mi się odsunąć.
- Dobrze zrobił – odparła. – Po ulicach grasują demony.
- Ciągle tu są?
- Nie, ale zostało ich trochę w mieście. Teraz musimy pomyśleć co mamy robić dalej.
Sebastian zmarszczył brwi.
- Gdzie jest Aline?
- Uciekła – wyjaśniła Isabelle. – To moja wina. Powinnam...
- To nie twoja wina. Gdyby nie ty już by nie żyła – wtrącił uszczypliwie Alec. – Słuchaj, nie
mamy teraz czasu na wzajemne oskarżenia. Pójdę jej poszukać. A wasza trójka ma tu zostać.
Isabelle, zajmij się Maxem. Sebastian, skończ zabezpieczać dom.
- Nie puszczę cię tam samego! – odezwała się oburzona. – Zabierz mnie ze sobą.
- Ja tu jestem dorosły. I ja wydaję rozkazy – powiedział Alec niewzruszonym tonem. – Nasi
rodzice mogą wrócić z Gardu w każdej chwili. Im nas tu więcej, tym lepiej. Łatwo nam
będzie sie potem rozdzielić. Nie mam zamiaru ryzykować, Isabelle – przeniósł spojrzenie na
Sebastiana. – Zrozumiałeś?
Sebastian zdążył już wyjąć swoją stelę.
- Popracuję nad zabezpieczeniem domu Znakami.
- Dzięki – Alec był już w połowie drogi do drzwi. Odwrócił się i spojrzał na Isabelle. Ich
spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Po chwili go nie było.
- Isabelle – odezwał się cienkim głosem Max. – Twój nadgarstek krwawi.
Spojrzała w dół. Nie pamiętała by skaleczyła się w tym miejscu, ale Max miał rację:
krew zdążyła już poplamić rękaw jej białej kurtki. Wstała z miejsca.
- Idę po swoją stelę. Pomogę ci z runami.
Sebastian skinął głową.
- Przyda mi się pomoc. Nie jestem w tym dobry.
Isabelle poszła na górę nie pytając go co właściwie miał na myśli. Była kompletnie
wyczerpana i okropnie potrzebowała zastrzyku energii w postaci Znaku. Z konieczności sama
mogła go sobie narysować, jednak Alec i Jace zawsze byli w tym od niej lepsi. Gdy dotarła do
swojego pokoju, przekopała swoje rzeczy w poszukiwaniu steli i kilku dodatkowych sztuk
broni. Gdy wsuwała serafickie noże w cholewy butów, myślami była przy Alecu i spojrzeniu
jakie wymienili zanim wyszedł. Nie pierwszy raz widziała swojego brata opuszczajacego dom
wiedząc, że może już nigdy nie wrócić. To było coś z czym się godziła, co zawsze
akceptowała jako część swojego życia. Była tak do czasu kiedy poznała Clary i Simona i
zdała sobie sprawę z tego, że życie większości ludzi wyglądało całkiem inaczej. Śmierć nie
była stałym towarzyszem ich życia. Nie czuli na swoich karkach jej zimnego oddechu nawet
w zwykłe dni. Zawsze pogardzała Przyziemnymi tak jak to robił każdy Nocny Łowca –
uważała ich za tępych, tchórzliwych, zadowolonych z siebie mięczaków. Teraz zastanawiała
się, czy ta cała zawiść nie brała się z tego, że była po prostu zazdrosna. Musiało być całkiem
miło nie martwić się za każdym razem gdy któryś z członków twojej rodziny wychodził z
domu i nie zastanawiać się czy jeszcze wróci.
Trzymała w dłoni stelę i była już w połowie drogi na dół gdy wyczuła, że coś było nie
tak. Salon był pusty. Maxa i Sebastiana nie było nigdzie w pobliżu. Na jednym z przybitych
do okna polan widniał niedokończony chroniący Znak. Młotek, którego używał Sebastian,
zniknął.
Jej żołądek zacisnął się w supeł.
- Max! – krzyknęła, obracając się dookoła. – Sebastian! Gdzie jesteście?
- Isabelle, tutaj... – głos Sebastiana dobiegał z kuchni.
Przepełniła ją ulga.
- Sebastian, to wcale nie jest śmieszne – powiedziała, wchodząc do środka. – Myślałam, że...
Zamknęła za sobą drzwi. W kuchni było ciemno, ciemniej niż w salonie. Wytężyła
wzrok żeby dojrzeć Sebastiana i Maxa, ale nie zobaczyła nic oprócz cieni.
- Sebastian? – w jej głos zakradła się niepewność. – Co ty tu robisz? Gdzie jest Max?
- Isabelle.
Przez chwile wydawało jej się, że dostrzega jakiś ruch; ciemniejszy cień na tle
jaśniejszego. Jego głos był miękki i kojący. Nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego jak piękne
miał brzmienie.
- Isabelle, wybacz mi.
- Zachowujesz się dziwacznie. Przestań.
- Tak mi przykro, że musiało paść akurat na ciebie – powiedział. – Bo widzisz, to właśnie
ciebie polubiłem najbardziej z nich wszystkich.
- Sebastian...
- Najbardziej z nich wszystkich – powtórzył tym samym niskim głosem. – Myślałem, że
jesteśmy do siebie podobni.
Dłoń, w której trzymał młotek, opadła na dół.

Alec pędził przez ciemne, płonące ulice bez przerwy nawołując Aline. Gdy tylko
opuścił dzielnicę Princewater i dotarł do centrum miasta, jego puls przyśpieszył. Ulice
wyglądały jak żywy obraz Bosha: groteskowe i makabryczne stwory i brutalne sceny
przemocy. Spanikowani ludzie odepchnęli go na bok i rozpierzchli się z krzykiem. Powietrze
cuchnęło dymem i demonami. Niektóre domy stały w płomieniach, inne miały powybijane
wszystkie okna. Kocie łby połyskiwały od tłuczonego szkła. Gdy podkradł się bliżej do
jednego z budynków, przekonał się, że to co na początku wziął za barwną plamę farby, w
rzeczywistości okazało się być ogromnym kleksem świeżej krwi rozbryźniętym na ścianie.
Obrócił się w miejscu, rozglądając się na wszystkie strony, ale gdy nie znalazł wyjaśnienia
dla tego co właśnie zobaczył, ruszył do przodu tak szybko jak tylko się dało.
Alec, jako jedyny z dzieci Lightwoodów, pamiętał Alicante. Był jeszcze małym
dzieckiem gdy je opuścili, ale mimo wszystko zachował w pamięci widok połyskujących
wież, zaśnieżonych ulic zimą, ozdobione magicznym światłem sklepy i domy, wodę
rozpryskującą się z fontanny w kształcie syreny w Hallu. Zawsze czuł dziwne szarpnięcie w
sercu na myśl o Alicante, niemal bolesną nadzieję, że któregoś dnia jego rodzina wróci do
miejsca, do którego od zawsze należała. Widok miasta takim jaki był teraz był dla niego jak
unicestwienie całej radości na świecie.
Odwracając się w stronę szerszej alei, jednej z tych która prowadziła do Sali
Porozumień, zobaczył stado wyjących i syczących demonów Beliala, przemykających pod
łukowatym wejściem. Wlokły coś za sobą – coś, co szarpało się i wiło, ciągnięte po bruku.
Pobiegł wzdłuż ulicy ale demony zdążyły zniknąć. Przy podstawie filaru leżał jakiś
bezwładny kształt, z którego wyciekały cienkie strużki krwi. Tłuczone szkło chrzęściło pod
jego butami jak żwir, gdy uklęknął by odwrócić ciało na drugą stronę. Wystarczyło mu jedno
spojrzenia na siną, wykrzywioną twarz, żeby stwierdzić z ulgą że to nie był nikt kogo znał.
Jakiś hałas postawił go na nogi. Wyczuł odór zanim to coś się pojawiło: cień pełznący
w jego stronę z drugiego końca ulicy. Wielki Demon? Alec nie czekał żeby się o tym
przekonać. Rzucił się biegiem w stronę jednego z większych domów, wspinając się na parapet
okna z wybitą szybą. W chwilę później podciągał się już na dach. Ręce go bolały i zdarł sobie
kolana. Wstał, otrzepał dłonie ze żwiru i rozejrzał się po mieście. Zrujnowane wieże rzucały
mętne, martwe światło na ulice, po których biegały i pełzały różne stworzenia, niknąc w
cieniu pomiędzy budynkami jak karaluchy rozłażące się po zaciemnionym mieszkaniu.
Powietrze niosło ze sobą wrzaski i lamenty, nawoływania i wykrzykiwane na wietrze imiona
tak samo jak wrzaski demonów, ich wycie i przenikliwy pisk, który przeszywał ludzkie uszy
bólem. Nad domami z miodowozłotego kamienia unosił się dym przypominający mgłę,
oplatając iglice Sali Porozumień. Patrząc w kierunku Gardu Alec dostrzegł tłum Nocnych
Łowców zbiegających ze wzgórz i oświetlonych przez magiczne światło, które ze sobą nieśli.
Clave szykowało się do walki.
Alec przesunął się na skraj dachu. Budynki stały bardzo blisko siebie; ich dachówki
niemal się ze sobą stykały. Łatwo można było przeskoczyć z jednego na drugi. W chwilę
później biegł już lekko przez dachy, przeskakując niewielkie prześwity między domami.
Dobrze było czuć na twarzy zimny wiatr, który osłabiał odór demonów.
Biegł już od kilku minut gdy nagle zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze -
zmierzał ku białym iglicom Sali Porozumień, a po drugie – coś działo się na placu pomiędzy
dwoma ulicami. Wyglądało to jak deszcz strzelających iskier, z tym tylko wyjątkiem że były
niebieskie. Alec widział już kiedyś takie niebieskie iskry przypominające ciemny gazowy
płomień. Gapił się na nie przez chwilę zanim nie zaczął biec. Najbliższy dach jaki prowadził
do placu był dość stromy. Ześlizgnął się po nim na dół, zapierając się butami o dachówki.
Zatrzymał się na krawędzi i spojrzał w dół.
Pod nim znajdował się Cistern Square. Widok przysłaniał częściowo metalowy drąg,
który wystawał ze ściany budynku, na którym stał. Drewniany szyld odstawał od ściany,
powiewając na wietrze. Plac poniżej wypełniały demony z Iblis – miały ludzkie kształy ale
były zrobione z substancji, która wyglądała jak wirujący czarny dym z płonącymi żółtymi
ślepiami. Stanęły w szeregu i powoli posuwały się w stronę samotnej figury człowieka w
zamaszystym szarym płaszczu, zmuszając go do cofnięcia się pod ścianę. Alec mógł się tylko
gapić. Wszystko w tym człowieku – poczynając od szczupłej linii pleców, rozwianego
gąszczu ciemnych włosów i sposobu, w jaki iskry strzelały z jego palców jak turkusowe
świetliki – było znajome.
Magnus.
Czarownik ciskał włócznie niebieskiego ognia w demony. Jedna z nich przebiła pierś
wysforowanego do przodu potwora. Rozległ się taki dźwięk jakby ktoś chlusnął wiadrem
wody prosto w płomienie. Demon zaczął dygotać a potem zamienił się w kupkę popiołu.
Demony Iblisu nie były zbyt rozgarnięte i natychmiast zajęły jego miejsce. Magnus cisnął
kolejną serią ognistych włóczni. Kilka z nich padło, ale jeden, sprytniejszy od reszty, okrążył
Magnusa i gotował się do ataku...
Alec nie wahał się ani chwili. Zamiast tego zeskoczył na dół, przytrzymując się
krawędzi dachu, zsunął się by uchwycić metalowy drąg i zaczął hustać. Po chwili puścił się i
opadł lekko na ziemię. Zaskoczony demon zaczął się obracać; jego żółte oczy płonęły jak
klejnoty. Zanim wyciągnął zza pasa seraficki nóż i cisnął nim w demona, Alec przez ułamek
sekundy myślał o tym, że gdyby był Jasem, to najpierw powiedziałby coś mądrego a dopiero
potem rzucił nożem.
Demon zniknął przy akompaniamencie głuchego wrzasku, zbryzgując Aleca deszczem
popiołu.
- Alec? – Magnus nie przestawał się na niego gapić. Dobił resztkę demonów i na placu nie
było już nikogo poza nimi. – Czy ty... Czy ty własnie uratowałeś mi życie?
Alec zdawał sobie sprawe z tego, że powinien powiedzieć coś w stylu „Oczywiście, w
końcu jestem Nocnym Łowcą i to moje zadanie” albo „Taką mam pracę”. Jace powiedziałby
właśnie coś takiego. On zawsze wiedział, co powiedzieć w takich sytuacjach. Ale słowa, które
wyszły z ust Aleca były całkiem inne. Nawet on sam dosłyszał w nich nutę rozdrażnienia.
- Nie oddzwoniłeś – powiedział. – Wydzwaniałem do ciebie chyba z milion razy a ty nigdy
nie oddzwoniłeś.
Magnus spojrzał na niego takim wzrokiem jakby Alec właśnie oszalał.
- Twoje miasto jest atakowane – powiedział. – Straże zostały pokonane a demony grasują po
ulicach. A ty chcesz wiedzieć dlaczego do ciebie nie oddzwoniłem?!
Alec zacisnął szczęki.
- Tak, chcę wiedzieć dlaczego do mnie nie oddzwoniłeś.
Magnus wyrzucił ręce w powietrze w wyrazie totalnego rozdrażnienia. Alec z
zaineteresowaniem zauważył, że gdy to zrobił, z jego palców oderwało się kilka iskier, jak
świtliki wypuszczone ze słoika.
- Jesteś idiotą.
- To dlatego nie oddzwoniłeś? Bo uważasz mnie za idiotę?
- Nie – Magnus podszedł do niego. – Nie odzywałem się bo jestem już zmęczony tym, że
chcesz mnie mieć przy sobie tylko wtedy gdy jestem ci do czegoś potrzebny. Zmęczyło mnie
patrzenie jak kochasz kogoś kto, nawiasem mówiąc, nigdy nie pokocha ciebie. Nie w sposób
w który ja kocham ciebie.
- Kochasz mnie?
- Głupi Nefilim – powiedział cierpliwie Magnus. – Niby dlaczego tu jestem? Jak myślisz,
dlaczego spędziłem kilka ostatnich tygodni na łataniu twoich zidiociałych przyjaciół za
każdym razem gdy się skaleczą? I na wyciąganiu cię z każdej niewiarygodnej sytuacji w jaką
się wpakujesz? Już nawet nie wspominając o pomaganiu ci w wojnie z Valentinem. I to
wszystko zupełnie za darmo!
- Nie myślałem o tym w ten sposób – przyznał Alec.
- Oczywiście, że nie. Nie myślałeś o tym w żaden sposób – kocie oczy Magnusa rozbłysły
gniewem. – Mam już siedemset lat, Alexandrze. Dobrze wiem kiedy coś jest z góry skazane
na porażkę. Nigdy nawet nie powiedziałeś rodzicom o moim istnieniu.
Alec gapił się na niego z niedowierzaniem.
- Siedemset lat?
- No cóż, prawie osiemset – poprawił Magnus – ale wcale tego po mnie nie widać. Tak czy
inaczej, zbaczamy z temtu. Chodzi o to, że...
Tyle że Alec nigdy nie dowiedział się, o co chodziło, bo w tym samym momencie plac
zalał kolejny tuzin demonów Iblis. Szczęka mu opadła.
- Jasna cholera.
Magnus podążył za jego spojrzeniem. Demony już zdażyły ich okrążyć; ich żółte oczy
płonęły.
- Cóż za zmiana tematu, Lightwood.
- Posłuchaj – Alec sięgnął po drugi nóż. – Jeśli przez to przejdziemy, to obiecuję, że
przedstawię cię całej swojej rodzinie.
Magnus uniósł ręce, jego palce połyskiwały pojedynczymi turkusowymi płomieniami.
Oświetliły niebieskim blaskiem uśmiech na jego twarzy.
- Brzmi całkiem nieźle.
11. Najeźdźcy z piekła rodem

- Valentine – wydyszał Jace. Jego twarz zrobiła się biała gdy patrzył w dół na miasto. Przez
warstwy dymu Clary prawie mogła zobaczyć labirynt krętych uliczek, zapchany biegającymi
postaciami, które wyglądały jak malutkie czarne mrówki desperacko kręcące się tam i z
powrotem. Spojrzała jeszcze raz ale nie zobaczyła już niczego oprócz gęstych czarnych
oparów, płomieni i dymu.
- Myślisz, że Valentine to zrobił? – poczuła w gardle gorzki smak dymu. – To wygląda na
zwykły pożar. Może wybuchł sam z siebie...
- Północna Brama jest otwarta – Jace wskazał ręką w kierunku czegoś, co ledwie widziała
przez zbyt dużą odległość i zniekształcający wszystko dym. – Nigdy nie pozostawiano jej
otwartej. A na dodatek wieże straciły swoje światło. Straże musiały zostać obalone –
wyciągnął zza pasa seraficki nóż, ściskając go tak mocno, że aż kłykcie mu zbielały. –
Musimy się tam dostać.
Przerażenie ścisnęło Clary za gardło.
- Simon...
- Wyprowadzą go z Gardu. Nie martw się, Clary. Pewnie ma się lepiej niż reszta ludzi tam w
dole. Demony nic mu nie zrobią. Zazwyczaj zostawiają Podziemnych w spokoju.
- Tak mi przykro – wyszeptała. – Lightwoodowie... Alec... Isabelle...
- Jahoel – powiedział Jace, a ostrze rozjarzyło się jaskrawym światłem w jego
obandażowanej lewej dłoni. – Clary, masz tu zostać. Wrócę po ciebie – gniew, który pojawił
sie w jego oczach odkąd opuścili rezydenzję, wyparował. Teraz Jace był już tylko żołnierzem.
Potrząsnęła głową.
- Nie, chcę iść z tobą.
- Clary... – urwał, sztywniejąc na całym ciele. W chwilę później Clary też to usłyszała –
ciężkie, rytmiczne uderzenia, a potem coś jak trzask olbrzymiego ogniska. Kilka długich
minut zajęło jej rozłożenie tych dźwięków w swoim umysle, tak jak podzielenie fragmentu
muzyki na jego poszczególne nuty. – To...
- Wilkołaki – Jace patrzył na coś za jej plecami. Podążając za jego spojrzeniem dostrzegła
ich, zalewających pobliskie wzgórze jak rozprzestrzeniający się cień, połyskujący tu i ówdzie
płonącymi jasno ślepiami. Sfora wilków – a nawet więcej niż sfora. Musiały ich być całe
setki, a nawet tysiące. Ich ujadanie i szczek było tym, co wzięła na początku za ogłos
strzelającego ognia, który narastał wśród nocy, twardy i chropawy.
Żołądek Clary wywrócił się na drugą stronę. Znała wilkołaki. Walczyła u ich boku.
Ale to nie były wilki Luke’a, nie takie, które wiedziały, że mają się nią opiekować i jej nie
krzywdzić. Pomyślała o zabójczych zdolnościach watahy Luke’a, które ujawniały się gdy
tylko spuszczało się ich ze smyczy, i nagle zdała sobie sprawę z tego, że się boi.
Stojący obok niej Jace zaklął siarczyście. Nie było czasu na wyciągnięcie kolejnej
broni. Przyciagnął ją do siebie i otoczył wolnym ramieniem. Drugą ręką podniósł wysoko
Jahoela. Jego światło oślepiało. Clary zacisnęła zęby...
Otoczyła ich sfora. Przypominało to uderzającą falę – nagły wybuch ogłuszającej
wrzawy i podmuch powietrza, gdy kilka pierwszych wilków wysunęło się do przodu i
skoczyło. Ich oczy płonęły a szczęki były rozwarte. Jace wczepił palce w bok Clary... Wilki
otaczały ich z każdej strony, trzymając się na odległość dobrych dwóch stóp. Clary rozejrzała
się dookoła z niedowierzaniem gdy dwójka wilków – jeden smukły i centkowany a drugi
ogromny i stalowoszary – opadły miękko na ziemię, zatrzymały się na chwilę, a potem na
nowo podjęły bieg, nie patrząc nawet wstecz. Dookoła wszędzie były wilki a mimo wszystko
żaden z nich się do nich nie zbliżył. Okrążały ich jak powódź cieni, ich futra lśniły w świetle
księżyca jak srebro, przez co wyglądały jak jedna, wielka, żywa rzeka kształtów – która nagle
rozdzieliła się tak, jak woda opływa kamień. Wilki poświęciły dwójce Nocnych Łowców
zaledwie tyle uwagi co parze nieruchomych rzeźb, a potem przebiegły obok nich z
rozwartymi pyskami i oczami utkwionymi w drodze. Po chwili już ich nie było. Jace odwrócił
się, żeby zobaczyć jak ostatni z wilków przeleciał obok nich i pośpieszył za resztą swoich
towarzyszy. Zapadła cisza. Słychać było jedynie bardzo słabe odgłosy miasta w oddali. Jace
uwolnił Clary z uścisku i opuścił nóż.
- Wszystko w porządku?
- Co to było? – wyszeptała. – Te wilkołaki... po prostu nas ominęły...
- Zmierzają w kierunku miasta. Do Alicante – wyjął zza pasa drugi nóż i wyciągnął w jej
stronę. – Będziesz tego potrzebowała.
- Wiec nie zostawisz mnie tutaj?
- Nie ma mowy. Już nigdzie nie jest bezpiecznie. Ale... – zawahał się. – Będziesz ostrożna?
- Bedę – zapewniła go. – Co teraz robimy?
Jace spojrzał na płonące w dole Alicante.
- Teraz pobiegniemy.

Nigdy nie było łatwo nadążyć za Jasem, a teraz, gdy pędził na zamanie karku, to było
praktycznie niemożliwe. Clary wyczuwała, że musiał się powstrzymywać i dostosować swoją
prędkość tak by mogła za nim nadążyć, i że na pewno sporo go to kosztowało.
Droga spłaszczała się u podnóża zbocza i wiła między wysokimi, gęstymi kępami
drzew, dającymi wrażenie jakby biegli przez tunel. Gdy wybiegli na drugą stronę, Clary
stwierdziła, że znaleźli się przed Północną Bramą. Przez łukowate wejście dostrzegła
mieszaninę dymu i płomieni. Jace stał przy furtce i czekał na nią. W jednej ręce trzymał
Jahoela a w drugiej inny nóż, ale nawet ich połączony blask ginął w jaskrawym świetle
płonącego miasta.
- Strażnicy – wydyszała. – Dlaczego ich tu nie ma?
- Co najmniej jeden z nich leży teraz w tej kępie drzew – wskazał podbródkiem kierunek z
którego przyszli. – W kawałkach. Nie patrz w tamtą stronę – spojrzał w dół. – Źle trzymasz
nóż. Trzymaj go w ten sposób – pokazał jej jak. – I musisz go nazwać. Cassiel będzie dobrze.
- Cassiel – powtórzyła Clary, a ostrze rozjarzyło się blaskiem.
Jace spojrzał na nią uważnie.
- Żałuję, że nie miałem wystarczająco dużo czasu, żeby cię do tego przygotować.
Oczywiście, ze względu na prawo, nikt z tak niewielkim doświadczeniem jak twoje nie
powinien w ogóle posługiwać się serafickimi nożami. Przedtem byłem zaskoczony, ale skoro
teraz już wiemy, co zrobił Valentine...
Ostatnią rzeczą o której chciała teraz rozmawiać Clary było to co zrobił Valentine.
- A może po prostu zmartwiło cię to, że jeśli odpowiednio mnie wytrenujesz, to wkrótce
okaże się, że jestem lepsza od ciebie – powiedziała.
Cień uśmiechu zamajaczył w kąciku jego ust.
- Cokolwiek się stanie, Clary – powiedział, patrząc na nią przez światło Jahoela – trzymaj się
blisko mnie. Zrozumiałaś? – wbił w nią wzrok, zmuszając do złożenia obietnicy.
Z jakiegoś powodu w jej umyśle pojawiło się wspomnienie ich pocałunku na trawie
przed rezydencją Waylandów. Odniosła wrażenie jakby to wydarzyło się milion lat temu.
Zupełnie jakby przydarzyło się to komuś innemu.
- Będę trzymać się blisko ciebie.
- Dobrze – odwrócił wzrok. – W takim razie chodźmy.
Przeszli powoli przez bramę, ramię w ramię. Gdy weszli w obręb miasta, po raz
pierwszy zdała sobie sprawę z odgłosów bitwy – ludzkich krzyków, nieludzkiego wycia,
tłuczonego szkła i syku ognia. Krew zaczęła jej szumieć w uszach.
Dziedziniec zaraz przy bramie był pusty. Gdzieniegdzie zaścielały go skurczone ciała,
porzucone na bruku. Clary starała się nie przyglądać im za bardzo. Zastanawiała się, jak to
było możliwe, że nawet patrząc z dystansu człowiek wiedział, że ktoś jest martwy. Martwe
ciała w niczym nie przypominały tych pozbawionych przytomności. Można było wyczuć, że
coś z nich uleciało, jakaś niezbędna do życia iskra.
Jace poprowadził ich szybko przez dziedziniec – Clary domyśliła się, że to dlatego że
pewnie nie lubił pozostawać długo na otwartej przestrzeni – i ruszyli w dół ulicy odchodzącej
od placu. Tutaj było jeszcze więcej szczątków. Sklepowe witryny zostały porozbijane a cała
zawartość splądrowanych wnętrz walała się po ulicach. W powietrzu unosił się zapach –
zjełczały, cuchnący odór odpadków. Clary dobrze go znała. Oznaczał obecność demonów.
- Tędy – syknął Jace. Przemknęli do kolejnej wąskiej uliczki. Pożar szalał na piętrze jednego
z domów przylegających do drogi, mimo że reszta budynków pozostała nietknięta. Clary
nasunęło się dziwaczne skojarzenie z bombardowaniem Londynu podczas wojny, kiedy to
zniszczenia dotknęły przypadkowe części miasta. Zadzierając głowę do góry zobaczyła, że
twierdzę ponad miastem spowijał kłąb czarnego dymu.
- Gard.
- Mówiłem ci, że ich ewakuują... – Jace urwał, gdy znaleźli się na szerszej ulicy. Na ziemi
leżało kilka ciał. Niektóre były niewielkie. Należały do dzieci. Jace rzucił się do przodu.
Clary podążyła za nim z wahaniem. Gdy podbiegli bliżej, zauważyła z ulgą zmieszaną z
poczuciem winy, że cała trójka nie była wcale w wieku Maxa. Obok nich leżały zwłoki
starszego mężczyzny, który ciągle zdawał się ochraniać trójkę dzieci swoim ciałem. Twarz
Jace stwardniała.
- Clary... odwróć się. Powoli.
Zrobiła co jej kazał. Tuż za sobą zobaczyła zniszczoną sklepową witrynę. Kiedyś na
wystawie musiały tu stać ciasta – cały ich stos udekorowany jasnym lukrem. Teraz leżały
porozrzucane na podłodze razem z potłuczonym szkłem. Chodnik przed sklepem plamiła
zmieszana z lukrem krew, tworząca długie różowawe smugi. Jednak to nie z tego powodu w
głosie Jace’a zabrzmiała ostrzegawcza nuta. Z rozbitego okna coś wypełzało – coś
bezkształtnego, ogromnego i oślizgłego. Coś uzbrojonego w podwójny rząd zębów biegnący
przez całą długość ciała, usmarowanych lukrem i odłamkami szkła wyglądającymi jak
warstwa połyskującego cukru. Demon wypadł z okna na bruk i zaczął pełznąć w ich stronę.
Coś w jego płynnym, jakby pozbawionym kości ruchu spowodowało, że Clary poczuła jak
żółć podchodzi jej go gardła. Cofnęła się do tyłu, prawie wpadając na Jace’a.
- To demon Behemota – powiedział, wpatrując się w pełznącego potwora przed nimi. –
Pożerają wszystko na swojej drodze.
- Czy zjadają też...?
- Ludzi? Tak – odparł Jace. – Schowaj się za mną.
Zrobiła kilka kroków do tyłu, nie odrywając wzroku od Behemota. Było w nim coś
takiego, co odrzucało ją bardziej niż od jakiegokolwiek innego napotkanego wcześniej
demona. Wyglądał jak pozbawiona oczu uzębiona bryła, i ten sposób w jaki wszystko się w
nim przelewało... Ale przynajmniej nie poruszał się szybko. Jace nie powinien mieć
problemów z zabiciem go.
Zupełnie jakby był pod wpływem jej myśli, Jace wystrzelił do przodu, tnąc swoim
świetlistym serafickim nożem. Zatopił go w grzbiecie Behemota. Rozległ się taki dźwięk jak
przy nadepnięciu na przejrzały owoc. Ciało demona przebiegł skurcz. Zadygotał a potem
zmienił kształt, niespodziewanie przesuwając się kilka stóp od miejsca, w którym stał. Jace
opuścił Jahoela.
- Tego się właśnie obawiałem – wyszeptał. – Jest tylko w połowie cielesny. Trudno będzie go
zabić.
- Więc nie rób tego – Clary szarpnęła go za rękaw. – Przynajmniej jest powolny. Wynośmy
się stąd.
Jace niechętnie pozwolił się odciągnąć na bok. Odwrócili się, żeby pobiec w kierunku
z którego przyszli... A demon już tam był, tuż przed nimi, i blokował ulicę. Wyglądał jakby
trochę urósł. Wydał z siebie niski pomruk, coś jak wściekłe owadzie bzyczenie.
- On chyba nie chce żebyśmy sobie poszli – mruknął Jace.
- Jace...
Ale on już biegł w stronę potwora, biorąc szeroki zamach Jahoelem żeby ściąć mu łeb,
ale stwór znów zadygotał i zmienił kształt, tym razem pojawiając się za jego plecami. Cofnął
się, pokazując opancerzony spód jak u karalucha. Jace obrócił się wokół własnej osi i ciął
stwora przez podbrzusze. Zielona ciecz, gęsta niczym śluz, spryskała ostrze. Jace odsunął się,
krzywiąc twarz w wyrazie obrzydzenia. Behemot ciągle wydawał z siebie ten sam bzyczący
odgłos. Tryskało z niego coraz więcej cieczy, ale nie wyglądał wcale na zranionego. Celowo
posuwał się naprzód.
- Jace! – zawołała Clary. – Twój nóż!
Spojrzał na trzymane w ręku ostrze. Śluz demona pokrywał ostrze Jahoela, tłumiąc
jego blask. W miarę jak patrzył, jego wewnętrze światło nikło aż w końcu zgasło, jak ogień
zasypany piaskiem. Odrzucił broń z przekleństwem, zanim jakikolwiek strzęp śluzu demona
dotkął jego ręki. Behemot znów się wycofał, gotowy do kolejnego starcia. Jace zrobił unik – a
wtedy Clary rzuciła się do przodu, wpadając pomiędzy niego a demona, i wymachując
serafickim nożem. Dźgnęła stwora tuż poniżej rzędu zębów, zatapiając je w jego cielsku z
obrzydliwym, mokrym mlaśnięciem.
Szarpnęła się do tyłu, dysząc ciężko, a demona przeszył kolejny skurcz. Wyglądało na
to, że zmiana kształtu kosztowała go pewną ilość energii za każdym razem gdy był raniony.
Więc gdyby tylko zdążyli dźgnąć go odpowiednią ilość razy... Kątem oka dostrzegła jakiś
ruch. Mignięcie szarości i brązu, poruszające się z dużą prędkością. Nie byli sami na ulicy.
Jace odwrócił się a jego oczy otwarły się szeroko.
- Clary! – wrzasnął. – Za tobą!
Clary obróciła się dookoła z Cassielem płonącym w jej dłoni dokładnie w chwili, gdy
wilk rzucił się w jej stronę, odsłaniając zęby we wściekłym warkocie. Jace coś do niej
krzyczał, ale ona nie rozumiała z tego ani słowa. Dostrzegła dzikość w jego oczach, pomimo
tego że zeszła wilkowi z drogi. Zwierzę zaatakowało, z ciałem wygiętym w łuk i
wyciągniętymi pazurami, i sięgnęło swojego celu – Behemota – powaliło go na ziemię zanim
natarło na niego z obnażonymi zębami. Demon zawył, a przynajmniej wydał z siebie dźwięk
podobny do wycia – wysoki, piskliwy dźwięk, jak powietrze spuszczane z balonu. Wilk
siedział na nim, przyszpilając go do ziemi, z pyskiem zatopionym w oślizgłej skórze demona.
Behemot zadrżał i ostatkiem sił spróbował dokonać przemiany i wyleczyć obrażenia, ale wilk
nie dał mu na to szansy. Jego pazury wbiły się głęboko w skórę stwora i zaczął wyrywać
zębami kawały galaretowatego ciała, ignorując tryskającą z rany zieloną ciecz. Behemot
zaczął wić się w ostatniej, desperackiej serii drgawek, kłapiąc szczękami gdy się rozpadał – i
po chwili już go nie było – została po nim tylko lepka kałuża zielonej cieczy, rozlewająca się
po bruku.
Wilk wydał z siebie odgłos, coś w rodzaju pomruku satysfakcji, i odwrócił się żeby
popatrzeć na Clary i Jace’a połyskującymi w świetle księżyca srebrzyście oczami. Jace
wyciągnął kolejny nóż zza pasa, znacząc w powietrzu ognisty łuk dzielący ich od wilkołaka.
Wilk warknął i nastroszył futro. Clary złapała Jace’a za ramię.
- Nie.. Nie rób tego.
- To wilkołak, Clary...
- Zabił dla nas demona! Jest po naszej stronie! – wyrwała się Jace’owi zanim zdążył ją
zawrócić, i podeszła do zwierzęcia powoli, wyciągając płasko ręce.
- Przepraszam. Przepraszamy. Wiemy, że nie chcesz nas skrzywdzić – odezwała się niskim,
spokojnym głosem. Zatrzymała się, rozkładając ręce, a wilk patrzył na nią obojętnie. – Kim...
kim jesteś? – zapytała. Spojrzała przez ramię na Jace’a i zmarszczyła brwi. – Mógłbyś to
odłożyć?
Jace wyglądał, jakby miał jej zaraz nie przebierając w słowach powiedzieć, że nie
odkładało się tak po prostu serafickiego noża, który płonął w obecności niebezpieczeństwa.
Ale zanim zdażył się odezwać, wilk zawarczał nisko i zaczął sie zmieniać. Jego nogi się
wydłużyły, kręgosłup wyprostował a szczęki zmniejszyły. Po kilku sekundach stanęła przed
nimi dziewczyna. Miała na sobie poplamioną białą sukienkę a jej kręcone włosy były
zaplecione w mnóstwo warkoczyków. Blizna przecinała jej gardło.
- Kim jesteś? – jej twarz wykrzywiła się z udawanym niesmakiem. – Nie wierzę, że mnie nie
poznałaś. W końcu nie wszystkie wilki wyglądają tak samo. Ech, ludzie.
Clary odetchnęła z ulgą.
- Maia!
- Tak, to ja. Ratuję wasze tyłki, jak zwykle – uśmiechnęła się. Była zbryzgana krwią od stóp
do głów. Nie było tego tak widać gdy była w swojej wilczej postaci, ale teraz czarne i
czerwone smugi odcinały się przeraźliwie od jej brązowej skóry. Położyła dłoń na brzuchu. –
Ohyda, nie wierzę, że właśnie przeżułam tego demona. Mam nadzieję, że nie jestem
uczulona.
- Co ty tutaj w ogóle robisz? – ponagliła ją Clary. – To znaczy, nie że się nie cieszymy z tego
powodu, ale...
- To ty nic nie wiesz? – Maia patrzyła ze zakłopotaniem raz na Clary, raz na Jace’a. – Luke
nas tu sprowadził.
- Luke? – Clary zaczęła się na nią gapić. – Luke... jest tutaj?
Maia skinęła głową.
- Skontaktował się ze swoją sforą i z kilkoma innymi i powiedział, że musimy udać się do
Idris. My dotarliśmy do granicy i biegliśmy od tamtej strony. Niektórzy teleportowali się do
lasu i dołączyli do nas. Luke powiedział, że Nefilim będą potrzebować naszej pomocy... –
urwała. – Naprawdę o tym nie wiedziałaś?
- Nie – odezwał się Jace – i wątpię żeby Clave też o tym wiedziało. Nie palą się do
przyjmowania pomocy od Podziemnych.
Maia wyprostowała się, w jej oczach połyskiwał gniew.
- Gdyby nie my, już dawno by was wszystkich wyrżnęli. Nikt nie ochraniał miasta, gdy się
tam zjawiliśmy...
- Nawet o tym nie myśl – powiedziała Clary, rzucając Jace’owi wściekłe spojrzenie. – Jestem
naprawdę bardzo, bardzo wdzięczna że nas uratowałaś, Maiu. Jace również, mimo że jest taki
uparty, że prędzej wsadziłby sobie nóż w oko niż się do tego przyznał. I nie rób sobie nadziei,
że to zrobi – dodała pośpiesznie, widząc wyraz twarzy dziewczyny – bo to i tak w niczym to
nie pomoże. Teraz musimy znaleźć dom Lightwoodów, a potem ja muszę odnaleźć Luke’a...
- Lightwoodowie? Chyba są w Sali Porozumień. To tam wszyscy się gromadzą. Przynajmniej
tam widziałam Aleca – powiedziała Maia – i tego czarownika ze sterczącymi włosami.
Magnusa.
- Skoro jest tam Alec, to reszta też musi być – ulga na twarzy Jace’a sprawiła, że poczuła
chęć położenia mu dłoni na ramieniu. Nie zrobiła tego jednak. – Mądre posunięcie bo Sala
jest chroniona – wsunął płonący seraficki nóż za pas. – W porządku, chodźmy.

Clary rozpoznała wnętrze Sali Porozumień w momencie, w którym przekroczyła jej


próg. To było to miejsce o którym śniła, gdzie tańczyła najpierw z Simonem a potem Jasem.
To tutaj próbowałam się przenieść gdy weszłam do Portalu, pomyślała, przyglądając
się jasnobiałym ścianom i wysokiemu sklepieniu z ogromną szklaną kopułą, przez którą
widać było nocne niebo. Pomieszczenie, mimo że było bardzo rozległe, wyglądało na
mniejsze i obskurniejsze niż to z jej snu. Fontanna z syreną ciągle stała w na jego środku ale
straciła cały swój połysk a prowadzące do niej schody były zapełnione ludźmi, z których
większa część miała na sobie bandaże. Pomieszczenie było pełne Nocnych Łowców. Ludzie
krążyli w tłumie, zatrzymując się czasami by przyjrzeć się twarzy innych przchodniów w
nadziei, że znajdą swoich przyjaciół lub krewnych. Podłoga była brudna i poznaczona
rozmazanymi smugami błota i krwi.
Tym, co uderzyło ją najbardziej, była panująca tu cisza. Gdyby coś takiego nastąpiło
w świecie Przyziemnych, to ludzie krzyczeliby, wrzeszczeli, nawoływali jedni drugich. A
tutaj panowała niemal idealna cisza. Ludzie siedzili w ciszy, niektórzy z twarzami
schowanymi w dłoniach, niektórzy wpatrujący się w przestrzeń. Dzieci tuliły się do swoich
rozdziców ale żadne z nich nie płakało. Zauważyła jeszcze coś gdy weszła do środka, z Jasem
i Maią po bokach. Grupę niedbale wyglądających ludzi stojących przy fontannie w
nierównym kręgu. Trzymali się trochę na uboczu, a gdy tylko Maia ich dostrzegła i na jej
twarzy pojawił się uśmiech, Clary zdała sobie sprawę z tego kim byli.
- Moja sfora! – zawołała Maia i popędziła w ich stronę, zatrzymując się tylko na sekundę
żeby zerknąć przez ramię na Clary. – Jestem pewna, że Luke gdzieś tu jest – powiedziała i
zniknęła pośród swoich ludzi. Przez moment Clary zastanawiała się co by się stało, gdyby i
ona dołączyła do tego kręgu. Czy powitaliby ją jak przyjaciółkę Luke’a czy okazali
podejrzliwość bo była tylko kolejnym Nocnym Łowcą?
- Nie rób tego – odezwał się Jace, jakby czytając jej w myślach. – To nie jest dobry...
Ale Clary już nigdy się nie dowiedziała co miał na myśli, bo nagle rozległ się głośny
okrzyk „Jace!” i pojawił się Alec, całkiem bez tchu po tym jak udało mu się przepchnąć
przez tłum. Ciemne włosy miał kompletnie potargane a ubranie plamiła mu krew. W jego
oczach połyskiwała mieszanina wściekłości i ulgi. Złapał Jace’a za przód kurtki.
- Co się z tobą stało?!
Jace wyglądał na obrażonego.
- Co się stało ze mną?
Alec potrząsnął nim dość mocno.
- Powiedziałeś, że idziesz się przejść! Jaki cholerny spacer zajmuje aż sześć godzin?!
- Eee, dość długi? – podsunął Jace.
- Mógłbym cię teraz zabić – warknął Alec, puszczając jego ubranie. – Poważnie się nad tym
zastanawiam.
- To by się chyba mijało z celem, nie sądzisz? – odparł Jace. Rozejrzał się dookoła. – Gdzie
są wszyscy. Isabelle i...
- Isabelle i Max zostali u Penhallowów, razem z Sebastianem – wyjaśnił Alec. – Rodzice już
do nich jadą. Aline jest tutaj razem ze swoimi, ale nie mówi zbyt wiele. Miała dość paskudną
przygodę z Rezkorem przy kanale. Na szczęście Izzy ją uratowała.
- A Simon? – spytała Clary z niepokojem. – Widziałeś gdzieś Simona? Powinien tu przyjść
razem z resztą ludzi z Gardu.
Alec potrząsnął głową.
- Nie, nie widziałem go... Tak samo jak nie widziałem Inkwizytora ani Konsula. Pewnie jest
teraz z którymś z nich. Może gdzieś się zatrzymali, albo... – urwał, gdy przez pokój przebiegł
szmer. Clary zobaczyła grupę lykantropów patrzącą w jakimś kierunku, zaalarmowaną czymś
jak sfora psów która wyczuła zwierzynę. Odwróciła się...
I zobaczyła Luke’a, zmęczonego i poplamionego krwią, jak przekraczał próg
podwójnych drzwi Sali.
Ruszyła biegiem w jego stronę. Zapomniała o tym, jak bardzo była zła gdy ją zostawił,
o tym jak wściekł się gdy ich tu sprowadziła, zapomniała o wszystkim, poza radością jaką
odczuła na jego widok. Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego gdy biegła ku niemu, a potem
uśmiechnął się, wyciągnął ramiona i podniósł ją do góry, gdy go przytuliła, zupełnie jak
wtedy gdy była mała. Pachniał krwią, flanelą i dymem. Clary przymknęła na chwilę oczy i
pomyślała o tym, jak Alec złapał Jace’a w momencie, w którym zobaczył go w Sali. Tak się
właśnie robiło, gdy martwiło się o swoją rodzinę, łapało się ich i trzymało w uścisku, i
wrzeszczało jak bardzo cię wkurzyli. Ale to było w porządku, bo choćby nie wiem jak ktoś
był wściekły, to oni ciągle byli częścią ciebie. I dlatego to, co powiedziała Valentine’owi,
było prawdą. Luke był jej rodziną.
Postawił ją z powrotem na ziemi, krzywiąc się lekko.
- Ostrożnie – powiedział. – Croucher trafił mnie w ramię przy Merryweather Brigde –
położył dłonie na jeje ramionach, przyglądając się uważnie jej twarzy. – Ale tobie nic nie jest,
prawda?
- Cóż za wzruszjąca scena – odezwał się chłodny głos.
Clary odwróciła się, dłoń Luke’a spoczywała ciągle na jej ramieniu. Za nią stał wysoki
mężczyzna w niebieskim płaszczu, który zawirował u jego stóp gdy do nich podszedł. Twarz
pod kaputrem wyglądała jak rzeźba – z wysokimi kośćmi policzkowymi, jastrzębimi rysami
twarzy i ciężkimi powiekami.
- Lucian – powiedział, nie patrząc na Clary. – Mogłem się spodziewać, że to ty stoisz za tą...
inwazją.
- Inwazją? – powtórzył jak echo Luke, a w sekundę później otaczała go już sfora
likantropów. Stanęły za nim tak szybko i cicho, że wyglądało to tak, jakby zmaterializowały
się z powietrza. – To nie my najechaliśmy wasze miasto, Konsulu. To Valentine. My tylko
chcemy wam pomóc.
- Clave nie potrzebuje niczyjej pomocy – warknął Konsul. – Nie od takich stworzeń jak wy.
Złamałeś Prawo wkraczając do Szklanego Miasta, bez względu na to czy są straże czy ich nie
ma. Musisz zdawać sobie z tego sprawę.
- Myślę, że dostatecznie jasne jest, że Clave potrzebuje naszej pomocy. Gdybyśmy nie
przybyli na czas, wielu z was byłoby teraz martwych – rozejrzał się po Sali. Kilka grup
Nocnych Łowców przysunęło się bliżej chcąc wiedzieć co się dzieje. Jedni patrzyli Lukowi
prosto w oczy, inni spuszczali wzrok jak gdyby zawstydzeni. Ale żaden z nich, pomyślała z
zaskoczeniem Clary, nie wyglądał na złego z tego powodu. – Zrobiłem to, żeby coś
udowodnić, Malachi.
Głos Konsula pozostał zimny.
- I cóż to takiego?
- Potrzebujecie nas – odparł Luke. – Żeby pokonać Valentine’a potrzebujecie naszej pomocy.
Nie tylko pomocy likantropów, ale wszystkich Podziemnych.
- A cóż takiego Podziemni mogą zdziałać przeciwko Valentine’owi? – spytał kpiąco
Malachi. – Lucianie, powinieneś to wiedzieć najlepiej z nas wszystkich. Przecież byłeś kiedyś
jednym z nas. Zawsze samotnie przeciwwstawialiśmy się wszelkim zagrożeniom i
chroniliśmy świat od zła. Odeprzemy siły Valentine’a naszymi własnymi. Podziemni zrobią
najlepiej jak usuną się nam z drogi. Jesteśmy Nefilim. Sami prowadzimy swoje wojny.
- To chyba nie do końca prawda – odezwał się aksamitny głos. To był Magnus Bane, w
długim, połyskującym płaszczu, z niezliczonymi kolczykamiw uszach i łobuzerskim wyrazem
twarzy. Clary nie miała pojęcia skąd się tu wziął.
- Niejeden raz korzystaliście z pomocy czarowników i nieźle ich za to wynagradzaliście.
Malachi spojrzał na niego spode łba.
- Nie przypominam sobie żeby Clave cię tu zaprosiło, Magnusie Bane.
- Nie zaprosiło – odparł Magnus. – Straże zostały obalone.
- Naprawdę? – głos Konsula ociekał sarkazmem. – Nie zauważyłem.
Magnus wyglądał na zmartwionego.
- To straszne. Ktoś powinien ci o tym powiedzieć – spojrzał na Luke’a. – Powiedz mu, że
straże zostały obalone.
Luke wyglądał na rozdrażnionego.
- Malachi, na litość boską, Podziemni są silni. Jest nas dużo. Tłumaczę ci, że możemy wam
pomóc.
Głos Konsula podniósł się o oktawę.
- A ja ci tłumaczę, że nie potrzebujemy waszej pomocy!
- Magnus – wyszeptała Clary, prześlizgując się w jego stronę. Dookoła nich zebrał się już
mały tłumek, obserwując sprzeczkę pomiędzy Lukiem a Konsulem. Była prawie pewna, że
nikt nie zwraca na nią uwagi. – Musimy porozmawiać. Teraz, gdy są zbyt zajęci sprzeczaniem
się ze sobą żeby cokolwiek zauważyć.
Magnus obrzucił ją szybkim pytającym spojrzeniem, skinął głową i odprowadził ją na
bok, przecinając tłum jak otwieracz do puszek. Żaden ze zgromadzonych tu Nocnych
Łowców czy wilkołaków nie sprawiał wrażenia, jakby chciał wejść w drogę wysokiemu na
sześć stóp czarownikowi z kocimi oczami i uśmiechem maniaka. Pociągnął ją w stronę
zacisznego kąta.
- O co chodzi?
- Mam księgę – Clary wyciągnęła ją z kieszeni swojego zszarganego płaszcza, zostawiając
rozsmarowane odciski palców na białej jak kość słoniowa okładce. – Poszłam do rezydencji
Valentine’a. Była w bibliotece, tak jak mówiłeś. I... – urwała, myśląc o uwięzionym aniele. –
Nieważne – wręczyła mu księgę. – Weź ją.
Magnus pochwycił księgę w swoje ręce. Przewracał kartki z szeroko otwartymi
oczami.
- To jest nawet lepsze niż myślałem – oznajmił uradowany. – Nie mogę się doczekać żeby
wypróbowac te zaklęcia.
- Magnus! – ostry głos Clary sprowadził go na powrót na ziemię. – Najpierw moja mama.
Obiecałeś.
- I dotrzymam obietnicy – skinął poważnie głową, ale było coś w jego oczach, czemu Clary
nie całkiem ufała.
- Jest coś jeszcze – dodała, myśląc o Simonie. – Zanim pójdziesz...
- Clary! – odezwał się zdyszany głos. Odwróciła się zaskoczona i zobaczyła stojącego obok
Sebastiana. Miał na sobie zbroję i wyglądał w niej tak, jakby urodził się po to by ją nosić.
Podczas gdy reszta ludzi była poplamiona krwią i miała ubrania w nieładzie, on był bez skazy
– nie licząc podwójnego zadrapania biegnącego przez całą długość jego lewego policzka.
Wyglądało to tak, jakby coś zadrasnęło go swoimi szponami. – Matwiłem się o ciebie. Po
drodze wpadłem do domu Amatis, ale nie było cię tam a ona powiedziała, że nie widziała
cię...
- No cóż, nic mi nie jest – Clary przeniosła wzrok z twarzy Sebastiana na twarz Magnusa,
który trzymał Białą Księgę przy piersi. Kanciaste brwi Sebastiana podjechały w górę. – A
tobie? Twoja twarz... – dotknęła dłonią jego zadrapań. Wciąż sączyła się z nich krew.
Sebastian wzuszył ramionami i delikatnie zabrał jej rękę.
- Demonica zaatakowała mnie niedaleko domu Penhallowów. Nic mi nie jest. Co tu się
dzieje?
- Nic. Właśnie rozmawiałam z Ma... Ragnorem – powiedziała szybko Clary, z przerażeniem
zdając sobie sprawę z tego Sebastian nie miał zielonego pojecia, kim właściwie był Magnus.
- Maragnor? – Sebastian uniósł brwi. – W porządku.
Spojrzał z ciekawością na Białą Księgę. Clary pragnęła, żeby Magnu ją schował.
Trzymał ją tak, że złocisty napis było doskonale widoczny.
- Co to takiego?
Magnus przyglądał mu się przez chwilę, po jego kocich oczach można było zobaczyć,
że zastanawia się nad odpowiedzią.
- Księga zaklęć – powiedział w końcu. – Nic, co powinno interesować Nocnego Łowcę.
- Właściwie to moja ciotka je kolekcjonuje. Mogę zobaczyć? – wyciagnął dłoń, ale zanim
Magnus zdążył odmówić, Clary usłyszała jak ktoś woła ją po imieniu, a w chwile potem
podeszli do nich Alec i Jace. Żaden z nich nie był zadowolony z widoku Sebastiana.
- Kazałem ci zostać z Maxem i Isabelle! – naskoczył na niego Alec. – Zostawiłeś ich
samych?
Wzrok Sebastiana powoli przesunął się z Magnusa na Aleca.
- Twoi rodzice wrócili do domu, tak jak mówiłeś – jego głos był zimny. – Wysłali mnie
żebym powiedział ci, że wszystko z nimi w porządku, tak samo jak z Izzy i z Maxem. Już tu
jadą.
- Cóż – odezwał się Jace ciężkim od sarkazmu głosem – dzięki za przekazanie tych
informacji dosłownie w sekundę po tym jak tu wszedłeś.
- Nie widziałem cię tu wtedy – odparł Sebastian. – Zobaczyłem Clary.
- Bo akurat jej szukałeś.
- Bo musiałem z nią porozmawiać. Na osobności – spojrzał na nią z taką intensywnością w
oczach, że stanęła w miejscu. Chciała mu powiedzieć żeby nie patrzył na nią w taki sposób
gdy Jace stoi tuż obok, ale wtedy zabrzmiałoby to niedorzecznie i głupio, a poza tym może
rzeczywiście miał jej coś ważnego do powiedzenia. – Clary?
Skinęła głową.
- W porządku. Tylko na chwilę – zgodziła się i dostrzegła, ze wyraz twarzy Jace’a uległ
zmianie. Nie patrzył już krzywo na Sebastiana ale jego twarz zastygła w bezruchu. – Zaraz
wracam – dodała, ale Jace już na nią nie patrzył. Patrzył prosto na Sebastiana.
Sebastian złapał ją za nadgarstek i odciagnął od reszty, pchając ją w kierunku
najgęstszego tłumu. Clary zerkneła ponad swoi ramieniem. Wszyscy się na nich gapili, nawet
Magnus. Zobaczyła jak ledwie zauważalnie pokręcił głową. Zaryła obcasami w ziemię.
- Sebastian. Zatrzymaj się. O co chodzi? Co chcesz mi powiedzieć?
Odwrócił się go niej, ciagle trzymając ją za nadgarstek.
- Myślałem, że wyjdziemy na zewnątrz – powiedział. – Że porozmawiamy na osobności...
- Nie, chcę zostać tutaj – powiedziała, a w swoim własnym głosie usłyszała drżenie, jakby
nie była pewna tego co mówi. A przecież była. Wyrwała rękę z jego uścisku. – O co ci
chodzi?
- Ta księga – odparł. – Ta, którą trzymał Fell – Biała Księga – wiesz skąd ją ma?
- To o tym chciałeś ze mną porozmawiać?!
- To niezwykle potężna księga zaklęć – wyjaśnił Sebastian. – Jedna z tych... no cóż, jedna z
tych, których od dawna wszyscy poszukują.
Clary westchnęła rozdrażniona.
- Sebastian, posłuchaj. To nie był Ragnor Fell tylko Magnus Bane.
- Ten Magnus Bane? – odwrócił się i spojrzał na Clary oskarżycielskim wzrokiem. – A ty go
przecież znasz, prawda? Znasz Bane’a.
- Tak, przepraszam cię. Ale on nie chciał żebym ci o tym powiedziała. Tylko on może pomóc
mojej mamie. Dlatego dałam mu Białą Księgę. Jest w niej zaklęcie, które może jej pomóc.
Coś błysnęło na dnie jego oczu, a Clary poczuła się tak samo jak wtedy, gdy ją
pocałował: ogarnęło ją gwałtowne poczucie, że coś jest nie tak, jak gdyby zrobiła krok do
przodu i zamiast trafić na solidny grunt, jej stopa osunęła się prosto w dziurę. Dłoń Sebastiana
zacisnęła się na jej nadgarstku.
- Dałaś księgę – Białą Księgę – czarownikowi? Plugawemu Podziemnemu?
Clary przestała się ruszać.
- Nie wierzę, że to powiedziałeś – spojrzała w dół na dłoń Sebastiana zaciśniętą na jej ręce. –
Magnus to mój przyjaciel.
Rozluźnił odrobinę uścisk.
- Przepraszam – powiedział. – Nie powiniem był tego mówić. Po prostu... Jak dobrze znasz
Magnusa Bane’a?
- Lepiej niż ty – powiedziała zimno. Powędrowała spojrzeniem w stronę miejsca, w którym
stał Magnus, Jace i Alec – i doznała wstrząsu. Magnus zniknął. Alec i Jace stali tam we
dwójkę i obserwowali ją i Sebastiana. Mogła wyczuć bijącą od Jace’a dezaprobatę tak jak falę
gorąca z piekarnika.
Sebastian podążył za jej spojrzeniem. Jego oczy pociemniały.
- Wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć gdzie poszedł razem z twoją księgą?
- To nie moja księga. Dałam mu ją – warknęła Clary, ale na wspomnienie cienia jaki zasnuł
oczy Magnusa poczuła zimno w żołądku. – I nie wiem czemu tak się tym interesujesz.
Słuchaj, doceniam to, że zaoferowałeś mi wczoraj pomoc przy znalezieniu Fella, ale teraz
zaczynasz mnie przerażać. Wracam do swoich przyjaciół.
Zaczęła się odwracać ale zablokował jej drogę.
- Wybacz mi. Nie powinienem był mówić tego co powiedziałem. Tylko że... tego jest więcej
niż sobie wyobrażasz.
- Więc powiedz mi.
- Wyjdźmy stąd. Opowiem ci wszystko – w jego głosie brzmiał niepokój i zmartwienie. –
Clary, błagam cię.
Pokręciła głową.
- Muszę tu zostać i zaczekać na Simona – to była częściowo prawda a częściowo wymówka.
– Alec powiedział mi, że sprowadzą tutaj więźniów...
Sebastian potrząsnął głową.
- Clary, nikt ci nie powiedział? Zostawili ich tam. Słyszałem jak Malachi o tym mówił. Kiedy
miasto zostało zaatakowane, ewakuowali Gard ale nie wyciągnęli stamtąd żadnych więźniów.
Malachi stwierdził, że i tak byli w zmowie z Valentinem, więc wszystko jedno. Że
wypuszczenie ich byłoby zbyt wielkim ryzykiem.
Clary poczuła się jakby jej głowa wypełniła się dymem. Dostała zawrotów głowy i
zrobiło jej się niedobrze.
- To nie może być prawda.
- Ale jest – odparł Sebastian. – Przysięgam, że jest – na powrót zacieśnił uchwyt na jej
nadgarstku. Clary zachwiała się na nogach. – Moge cię tam zaprowadzić. Do Gardu. Pomogę
ci go stamtąd wydostać. Ale musisz mi obiecać, że...
- Niczego nie musi ci obiecywać – odezwał się Jace. – Puść ją.
Zaskoczony Sebastian rozluźnił uchwyt. Wyrwała mu się i odwróciła w stronę Jace’a i
Aleca. Obydwaj mieli zacięty wyraz twarzy. Dłoń Jace’a spoczywała lekko na rękojeści
serafickiego noża zatkniętego za jego pas.
- Clary robi to co się jej podoba – powiedział Sebastian. Jego twarz nie była tak zacięta jak
twarz Jace’a, ale było w niej coś dziwnego, co sprawiło że wyglądała jeszcze gorzej. – A teraz
chce pójść ze mną i uratować swojego przyjaciela. Przyjaciela, którego ty wtrąciłeś do
więzienia.
Słysząc to Alec zbladł, ale Jace tylko pokręcił głową.
- Nie lubię cię – powiedział z rozmysłem. – Wiem, że wszyscy inni cię lubią, ale nie ja. Może
to dlatego, że tak bardzo starasz się, żeby ludzie cię lubili. Może i jestem dupkiem ale nie
lubię cię i nie podoba mi się to w jaki sposób trzymasz moją siostrę. Jeśli chce iść z tobą do
Gardu żeby poszukać Simona, w porządku. Pójdzie tam z nami. Nie z tobą.
Wyraz twarzy Sebastiana nie uległ zmianie.
- Myślę, że to jej wybór – powiedział. – A ty?
Obaj na nią patrzyli. Clary spojrzała w kierunku Luke’a, który ciągle kłócił się z
Malachim.
- Chcę iść ze swoim bratem.
W oczach Sebastiana coś błysnęło – błysnęło i zgasło tak szybko, że Clary nie mogła
tego rozpoznać, ale mimo to poczuła lodowaty dreszcz na karku, jakby ktoś dotknął ją tam
zimną ręką.
- Oczywiście, że tak – powiedział Sebastian i odsunął się na bok.
Alec ruszył się jako pierwszy, popychając przed sobą Jace’a. Byli w połowie drogi do
wyjścia, gdy Clary zdała sobie sprawę z tego, że bolał ją nadgarstek – piekł jakby się
sparzyła. Spojrzała w dół, spodziewając się zobaczyć jakis ślad na skórze, ale nic takiego nie
znalazła. Jedynie smuga krwi plamiła jej rękaw tam, gdzie dotknęła zadrapań na twarzy
Sebastiana. Marszcząc brwi, obciągnęła rękaw i przyśpieszyła kroku, żeby nadążyć za resztą.
12. De Profundis

Dłonie Simona były czarne od krwi. Próbował wyszarpnąć kraty z okienka w


drzwiach swojej celi, ale każde dotknięcie pozostawiało piekące, krwawe rany na jego
dłoniach. W końcu opadł bezwładnie na podłogę, dysząc ciężko, i wpatrywał się tępo w swoje
ręce gdy obrażenia goiły się szybko, rany zasklepiały a płaty sczerniałej skóry odpadały jak
błyskawicznie przewijany film na taśmie video.
Po drugiej stronie muru Samuel się modlił. „Jeśli spadnie na nas zło, tak jak miecz,
sąd, zaraza czy głód, staniemy przed tym domem, w twojej obecności, i płakać będziemy w
naszym nieszczęściu, a wtedy ty nas usłyszysz i pomożesz...”
Simon wiedział, że nie mógł się pomodlić. Próbował tego wcześniej ale imię Boga
płonęło w jego ustach i dławiło gardło. Zastanawiał się nad tym czemu mógł pomyśleć to
słowo ale powiedzieć już nie. I dlaczego mógł stać w słońcu w południe i nie umrzeć ale nie
mógł zmówić swojej ostatniej modlitwy.
Dym zaczął się unosić w korytarzu jak duch. Simon mógł wyczuć woń spalenizny i
usłyszeć trzask szalejącego ognia, ale czuł się jak oderwany od rzeczywistości, daleko od
wszystkiego. Bycie wampirem było dziwne, to całe zderzenie się z czymś co mogło być
opisane jedynie jako wieczne życie, a potem i tak umrzeć w wieku szesnastu lat.
- Simon! – rozległ się słaby głos, ale jego wrażliwy słuch wyłowił go spośród trzasku
płomieni. Dym z korytarza był zapowiedzią gorąca, którego fala właśnie wdarła się do
środka, tłocząc się wokół niego jak mur. – Simon!
Głos należał do Clary. Poznałby go wszędzie. Zastanawiał się czy jego umysł nie
płatał mu teraz figli. To było tak jakby podświadomość podsuwała mu obrazy ukochanej
osoby, żeby przeprowadzić go bezboleśnie przez śmierć.
- Simon, ty cholerny idioto! Jestem tutaj! Przy oknie!
Simon skoczył na równe nogi. Wątpił by jego umysł spłatał mu aż takiego figla.
Pośród gęstniejącego dymu dostrzegł coś białego poruszajacego się przy zakratowanym
oknie. Gdy podszedł bliżej, białe przedmioty okazały się dłońmi zaciśniętymi wokół
żelaznych prętów. Wskoczył na pryczę, przekrzykując trzask ognia.
- Clary?
- Dzięki Bogu! – jedna z rąk zacisnęła się na jego ramieniu. – Zaraz cię stąd wyciągniemy.
- Jak? – zapytał, wykazując trochę rozsadku. Rozległ się odgłos szurania a ręce Clary
zniknęły, zastąpione przez inną parę. Te były większe i bez wątpienia męskie, z kostkami
poznaczonymi bliznami i smukłymi palcami pianisty.
- Trzymaj się – głos Jace’a był spokojny i wyważony, jak gdyby właśnie ucięli sobie
pogaduszkę na imprezie a nie rozmawiali w błyskawicznie zajmujących się ogniem lochach. –
Mógłbyś się cofnąć.
Zaskoczony Simon posłusznie odsunął się na bok. Dłonie Jace’a zacisnęły się na
kracie, jego kłykcie pobielały gwałtownie. Metal jęknął a krata wyskoczyła z kamiennej
ściany i upadła obok łóżka z głośnym brzękiem. Chmura duszącego białego pyłu uniosła się
w powietrze. W powstałej dziurze pojawiła się głowa Jace’a.
- Simon. CHODŹ – powiedział i wyciągnął rękę.
Simon chwycił jego dłoń. Podciągnął się i chwycił krawędzi okna, przeciskając się
przez niewielki kwadrat jak wijący się w tunelu wąż. Sekundę później wypadł na mokrą
trawę, przyglądając się kręgowi zmartwionych twarzy nad sobą. Jace, Clary i Alec. Wszyscy
przyglądali mu się z zaniepokojeniem.
- Wyglądasz strasznie, wampirze – powiedział Jace. – Co ci się stało w ręce?
Simon wstał. Rany na jego dłoniach już się zagoiły, ale czarne ślady na skórze w
miejscach gdzie dotknął krat pozostały. Zanim zdążył odpowiedzieć, Clary rzuciła się w jego
stronę i przytuliła mocno.
- Simon – wydyszała. – Nie mogę w to uwierzyć. Nie miałam pojęcia, że tu jesteś. Do
wczoraj myślałam, że wróciłeś do Nowego Jorku...
- No cóż – odparł Simon. – Ja też nie wiedziałem, że tu jesteś – spojrzał ponad jej ramieniam
na Jace’a. – W rzeczywistości myślę, że celowo nikt mi o tym nie powiedział.
- Tego nie mówiłem – zauważył Jace. – Po prostu nie wyprowadziłem cię z błędu. Tak czy
inaczej, uratowałem cię przed spłonięciem żywcem, więc chyba nie powinieneś się na mnie
wściekać.
Spłonąć żywcem. Simon odsunął się od Clary i rozejrzał. Stali w ogrodzie otoczonym
z dwóch stron przez mury twierdzy i ścianą lasu z pozostałych. Drzewa przerzedzały się w
miarę jak żwirowana ścieżka prowadziła w stronę miasta – była oświetlona pochodniami z
magicznego światła, ale tylko kilka z nich płonęło. Ich światło było chybotliwe i
przytłumione. Simon spojrzał w stronę Gardu.
Patrząc pod tym kątem ledwo można było zobaczyć czarny dym przetykany
płomieniami, który zasnuwał niebo. Nieliczne światła w oknach wydawały się nienaturalnie
jasne. Kamienne mury dobrze strzegły swoich tajemnic.
- Samuel – powiedział. – Musimy zabrać Samuela.
Clary wyglądała na zdumioną.
- Kogo?
- Nie tylko mnie tu trzymali. Samuel jest w celi obok.
- Ta sterta szmat, którą widziałem wtedy przez okno? – przypomniał sobie Jace.
- Tak. Jest trochę dziwny ale to dobry facet. Nie możemy go tutaj zostawić – Simon poderwał
się na nogi. – Samuel? Samuel!
Nie doczekał się odpowiedzi. Podbiegł do niskiego, zakratowanego okna obok tego,
przez które sam właśnie przeszedł. Między prętami dostrzegł jedynie wirujący dym.
- Samuel! Jesteś tam?
W dymie coś się poruszyło – coś skulonego i ciemnego. Głos Samuela był szorstki z
powodu dymu, gdy odezwał się chrapliwie:
- Zostawcie w spokoju! Wyności się stąd!
- Samuel! Zginiesz tu! – Simon szarpnął za kratę. Nie ruszyła się z miejsca.
- Nie! Zostawcie mnie! Chcę tu zostać!
Simon rozejrzał się z desperacją dookoła i napotkał wzrok Jace’a.
- Przesuń się – powiedział Jace, a kiedy Simon przylgnął do ściany, kopniakiem wyważył
kratę, która gwałtownie wypadła z zawiasów i wpadła do celi. Samuel wrzasnął ochryple.
- Samuel! Wszystko w porządku?
Wizja Samuela zmiecionego przez spadającą kratę stanęła Simonowi przed oczami.
- WYNOŚCIE SIĘ STĄD! – głos Samuela urósł do wrzasku.
Simon spojrzał na Jace’a.
- Chyba naprawdę tego chce.
Jace potrząsnął głową, rozdrażniony.
- Musiałeś zawrzeć znajomość z świrem, prawda? Nie mogłeś po prostu liczyć płytek na
suficie albo oswoić sobie jakąś mysz, tak jak to robią normalni więźniowie? – powiedział, i
bez czekania na odpowiedź, opadł na ziemię i wlazł do środka.
- Jace! – jęknęła Clary. Oboje z Alekiem pośpieszyli w jego stronę, ale Jace zdążył już
przejść przez okno i opuścił się do celi poniżej. Clary spojrzała na Simona z gniewem.
- Jak mogłeś mu na to pozwolić?
- No cóż, przecież nie zostawiłby tego faceta na pewną śmierć – odezwał się niespodziewanie
Alec, mimo że wyglądał na równie zaniepokojonego co ona. – W końcu mówimy o Jasie...
Urwał na widok rąk wyłaniających się z dymu. Złapał za jedną a Simon chwycił
drugą, i razem wyciągnęli Samuela z celi jak bezwładny worek ziemniaków i położyli na
ziemi. W chwilę później Clary i Simon wyciągali już Jace’a, mimo że był zdecydowanie
mniej bezwładny i zaklął, kiedy niechcący uderzyli jego głową o parapet. Odtrącił ich i sam
wydostał się na zewnątrz. Upadł plecami na trawę.
- Ała – mruknął, gapiąc się w niebo. – Chyba coś sobie złamałem – usiadł prosto i spojrzał na
Samuela. – Wszystko z nim w porządku?
Samuel siedział skulony na ziemi z twarzą chowaną w dłoniach. Kołysał się w tę i z
powrotem nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
- Chyba coś jest z nim nie tak – zauważył Alec. Pochylił się by dotknąć jego ramienia.
Samuel szarpnął się do tyłu, o mało się nie przewracając.
- Zostaw mnie – zaskrzeczał. – Proszę. Zostaw mnie w spokoju, Alec.
Alec zastygł w bezruchu.
- Co powiedziałeś?
- Żebyś zostawił go w spokoju – przypomniał mu Simon, lecz Alec wcale na niego nie
patrzył. Chyba nawet nie zauważył, że Simon się odezwał. Wpatrywał się w Jace’a, który
zbladł nagle i zaczał podnosić się z ziemi.
- Samuelu – powiedział Alec dziwnie szorstkim głosem. – Zabierz ręce z twarzy.
- Nie – Samuel schował podbródek, ramiona mu się trzęsły. – Nie, błagam. Nie.
- Alec! – zaprotestował Simon. – Nie widzisz, że on nie czuje się najlepiej?
Clary złapała Simon za rękaw.
- Coś jest nie tak.
Patrzyła na Jace’a – a dlaczego miałaby nie patrzeć? – gdy wstał by przyjrzeć się
skulonej sylwetce Samuela. Opuszki jego palców krwawiły w miejscach, gdzie zadrapał je o
okienny parapet, a gdy odsunął dłonią włosy z oczu, zostawiły krwawe ślady na jego
policzku. On sam nawet tego nie zauważył. Oczy miał szeroko otwarte a usta zaciśnięte w
wąską, pełną gniewu kreskę.
- Nocny Łowco – odezwał się. Jego głos był śmiertelnie poważny. – Pokaż nam swoją twarz.
Samuel zawahał się a potem opuścił ręce. Simon nigdy wcześniej nie widział jego
twarzy i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak wychudzony był jej właściciel i ile miał
lat. Jego twarz pokrywała gęsta, siwa broda, miał zapadnięte oczy a policzki przecinały mu
głębokie bruzdy. Ale mimo wszystko, w jakiś dziwny sposób, Samuel wydał mu się znajomy.
Wargi Aleca poruszyły się bezgłosnie. To Jace się odezwał.
- Hodge.

- Hodge? – powtórzył jak echo skonfundowany Simon. – To niemożliwe. Hodge był... a


Samuel, on nie może być...
- Cóż, to właśnie robi Hodge – powiedział zgryźliwie Alec. – Sprawia, że myślisz, że jest
kimś kim nie jest.
- Ale przecież powiedział... – zaczął Simon, ale Clary zacisnęła mocniej rękę na jego
rękawie. Słowa zamarły na jego ustach. Wyraz twarzy Hodge’a mu wystarczył. Nie poczucie
winy ani nawet przerażenie, gdy jego tożsamość została odkryta, ale straszliwy smutek był
tym, na co nie można było długo patrzeć.
- Jace – powiedział bardzo cicho Hodge. – Alec... tak mi przykro...
Jace poruszył się w sposób w jaki poruszał się w walce, płynnie, jak promień słońca
ślizgający się po wodzie. Stał przed Hodge’m z wyciągniętym nożem, jego ostry koniec był
wycelowany w gardło starego nauczyciela. W ostrzu odbijał się blask ognia.
- Nie chcę twoich przeprosin. Chcę powodu, dla którego miałbym cię teraz nie zabijać.
- Jace – Alec wyglądał na zaniepokojonego. – Jace, zaczekaj.
Nagle rozległ się huk i część dachu pokrywającego Gard wyleciała w powietrze,
strzelając pomarańczowymi językami ognia. Powietrze i nocne niebo zaiskrzyły się od żaru.
Clary mogła w nim dostrzec każde źdźbło trawy i każdą zmarszczkę pokrywającą wychudłą i
przybrudzoną twarz Hodge’a.
- Nie – odparł Jace. Gdy patrzył z góry na Hodge’a, jego pusta twarz przypomniała Clary
inne, wyglądające jak maska, oblicze. Twarz Valentine’a. – Wiedziałeś co zrobił mi ojciec,
prawda? Znałeś jego wszystkie paskudne sekrety.
Alec przenosił spojrzenie z Hodge’a na Jace i na odwrót, nie rozumiejąc z tego ani
słowa.
- O czym wy mówicie? O co tu chodzi?
Twarz Hodge’a skurczyła się.
- Jonathan...
- Zawsze o wszystkim widziałeś a mimo to nie powiedziałeś mi o niczym. Tyle lat
spędzonych w Instytucie a ty nigdy nawet słowem nie wspomniałeś o tym, że wiesz.
Hodge wykrzywił usta w grymasie.
- Ja... nie byłem pewny – wyszeptał. – Jeśli nie widziało się kogoś odkąd był dzieckiem... Nie
miałem pewności kim jesteś... a tym bardziej czym jesteś.
- Jace? – Alec patrzył raz na swojego najlepszego przyjaciela a raz na Hodge’a. Jego
niebieskie oczy wypełniał niepokój. Żaden z nich nie zwracał uwagi na nikogo poza sobą.
Hodge wyglądał jak człowiek schwytany w zacieśniająca się pułapkę, dłonie mu drżały jakby
w bólu, a oczy miał rozbiegane. Clary przywołała wspomnienie schludnie ubranego
mężczyzny w bibliotece, który częstował ją herbatą i udzielał rad. Miała wrażenie jakby to
wszystko rozegrało się tysiąc lat temu.
- Nie wierzę ci – powiedział Jace. – Wiedziałeś, że Valentine żyje. Musiał ci powiedzieć...
- Nic mi nie powiedział – wydyszał Hodge. – Gdy Lightwoodowie poinformowali mnie, że
biorą do siebie syna Michaela Wylanda, nie miałem żadnej wieści od Valentine’a od czasu
Powstania. Myślałem, że o mnie zapomniał. Nawet modliłem się, żeby pogłoski o jego
śmierci okazały się prawdziwe, ale nie wiedziałem. A wtedy, w noc przed twoim przyjazdem,
Hugo przyleciał do mnie z wiadomością od Valentine’a. „Chłopak jest moim synem”. Tylko
tyle w niej było – wziął urywany oddech. – Nie wiedziałem czy mam w to uwierzyć.
Pomyślałam, że będę wiedział... będę wiedział jak tylko na ciebie spojrzę, ale nie zobaczyłem
niczego. Niczego co by mnie przekonało. I wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że to podstęp z
jego strony. Ale na czym miał on polegać? Co on chciał przez to osiągnąć? Dla mnie było
jasne, że ty nie miałeś o niczym pojęcia, ale co do powodu, dla którego Valentine to zrobił...
- Powinieneś był powiedzieć mi czym byłem – przerwał mu Jace na wydechu, jakby ktoś
wycisnął z niego te słowa. – Może wtedy mógłbym coś zrobić. Mógłbym się zabić.
Hodge uniósł głowę i spojrzał na Jace’a przez kurtynę splątanych, brudnych włosów.
- Nie miałem pewności – powtórzył, jakby do siebie – i przez cały ten czas, gdy się nad tym
zastanawiałem pomyślałem, że... że może sposób w jaki cię wychowano będzie ważniejszy
niż więzy krwi... że możesz nauczyć się...
- Nauczyć czego? Jak nie być potworem? – głos mu zadrżał ale nóż w jego dłoni spoczywał
pewnie. – Powinieneś lapiej zdawać sobie z tego sprawę. Zrobił z ciebie płaszczącego się do
nóg tchórza. Tyle że ty nie byłeś wtedy małym, bezradnym dzieckiem. Mogłeś z nim
walczyć.
Hodge spuścił wzrok.
- Starałem się zrobić to co było dla ciebie najlepsze – powiedział, ale nawet dla Clary
zabrzmiało to mało wiarygodnie.
- Zanim Valentine nie powrócił – odparował Jace. – Potem robiłeś już wszystko o co cię
poprosił – oddałeś mu mnie tak jakbym był psem, który kiedyś do niego należał, a którym
kazał ci się opiekować przez kilka lat...
- A potem uciekłeś – powiedział Alec. – Zostawiłeś nas wszystkich. Naprawdę myślałeś, że
zdołasz się tu ukryć? Tu, w Alicante?
- Nie przybyłem tu po to żeby się kryć – wytłumaczył Hodge głosem pozbawionym życia. –
Jestem tu po to żeby powstrzymac Valentine’a.
- Nie możesz oczekiwać, że w to uwierzymy – w głosie Aleca na powrót zabrzmiał gniew. –
Zawsze stałeś po jego stronie. Zawsze mogłeś się odwrócić do niego plecami...
- Nigdy nie mogłem tego zrobić! – Hodge podniósł głos. – Twoi rodzice dostali drugą szansę
na rozpoczęcie nowego życia... Ja nigdy jej nie dostałem! Przez piętnaście lat tkwiłem w
Instytucie jak w pułapce...
- Instytut był naszym domem! – krzyknął Alec. – Mieszkanie z nami było dla ciebie aż tak
straszne? Bycie częścią naszej rodziny...?
- To nie przez was – głos Hodge’a się łamał. – Kochałem was. Ale wy byliście dziećmi. I nie
mogliście pod żadnym pozorem opuszczać domu. Czasami mijały tygodnie zanim znów udało
mi się porozmawiać z drugim dorosłym. Żaden Nocny Łowca mi nie ufał. Nawet twoi rodzice
mnie nie lubili: tolerowali moją obecność bo nie mieli innego wyboru. Nigdy się nie
ożeniłem. Nie miałem własnych dzieci. Nie miałem własnego życia. Aż w końcu któregoś
dnia i wy dorośniecie i odejdziecie, i zostanie mi odebrane nawet to. Żyłem w ciagłym
strachu.
- Nie sprawisz, że będzie nam cię żal z tego powodu – powiedział Jace. – Nie po tym co
zrobiłeś. I czego do jasnej cholery tak bardzo się bałeś, gdy całymi dniami przesiadywałeś w
bibliotece, co? Moli książkowych?! To my wychodziliśmy w miasto i walczyliśmy z
demonami!
- Bał się Valentine’a – wtrącił Simon. – Nie rozumiesz, że...
Jace obrzucił go jadowitym spojrzeniem.
- Zamknij się, wampirze. To cię w ogóle nie dotyczy.
- Niezupełnie Valentine’a – przyznał Hodge, przyglądając się Simonowi chyba po raz
pierwszy, odkąd został wyciągnięty z celi. Coś w jego spojrzeniu zaskoczyło Clary – coś
prawie jak sympatia. – Przyczyniła się do tego również moja słabość. Wiedziałem, że
któregoś dnia powróci. Wiedziałem, że znów podejmie próbę przejęcia władzy i rządzenia
Clave. I zdawałem sobie sprawę z tego co mógł mi zaoferować. Mógł mnie uwolnić od
klątwy. Mógł mi dać życie. Własne miejsce. W jego świecie znów byłbym Nocnym Łowcą.
W tym świecie już nigdy nim nie będę – w jego głosie zabrzmiała ogromna tęsknota, zbyt
bolesna by można jej było słuchać. – I wiedziałem, że będę zbyt słaby by mu się oprzeć,
gdyby mi to zaoferował.
- No i popatrz dokąd cię to zaprowadziło – splunął Jace. – Gnijesz w lochach Gardu. Warto
było nas zdradzić?
- Znasz odpowiedź – powiedział Hodge zmęczonym głosem. – Valentine zdjął ze mnie
klątwę. Przysiagł że to zrobi i dotrzymał słowa. Myślałem że przywróci mnie do Kręgu, albo
do tego co z niego zostało. Ale nie zrobił tego. Nawet on mnie nie chciał. Wiedziałem, że w
tym nowym świecie nie będzie dla mnie miejsca. I wiedziałem, że sprzedałbym wszystko co
mam za jedno kłamstwo – spojrzał w dół na swoje zaciśnięte, pokryte brudem ręce. –
Pozostało mi tylko jedno – ostatnia szansa, żeby dokonać czegoś innego oprócz zmarnowania
sobie życia. Po tym jak dowiedziałem się, że Valentine zabił Cichych Braci – że zdobył
Miecz – wiedziałem, że zacznie szukać Lustra. Potrzebował trzech Darów Anioła. A ja
wiedziałem, że Lustro jest w Idris.
- Chwila – Alec podniósł rękę. – Lustro? To znaczy że wiedziałeś gdzie ono jest? I kto je
ma?
- Nikt nie może go mieć – odparł Hodge. – Nikt nie może posiąść na własność Lustra. Żaden
Nefilim ani Podziemny.
- Ty chyba naprawdę zwariowałeś od tego pobytu w więzieniu – mruknął Jace, wskazując
podbródkiem w stronę wypalonego okna lochu. – Prawda?
- Jace – Clary patrzyła z niepokojemw stronę Gardu. Dach budynku zdobiła ciernista korona
z czerwono-złotych płomieni. – Ogień się rozprzestrzenia. Powinniśmy jak najszybciej stąd
uciekać. Porozmawiamy jak tylko znajdziemy się w mieście...
- Byłem zamknięty w Instytucie przez piętnaście lat – kontynuował Hodge, tak jakby Clary w
ogóle się nie odezwała. – Mogłem jedynie wystawić rękę albo nogę na zewnątrz, ale nic
więcej. Cały czas siedziałem w bibliotece i badałem sposoby na usunięcie klątwy, jaką
nałożyło na mnie Clave. Odkryłem że tylko Dary Anioła mogą to uczynić. Czytałem księgę
za księgą opowiadającą o mitologii Anioła, o tym jak powstał z jeziora przynosząc Dary, i jak
dał je Jonathanowi Shadowhunterowi, pierwszemu z Nefilim, i o tym, że było ich trzy:
Kielich, Miecz i Lustro...
- Wiemy to – przerwał mu rozdrażniony Jace. – Ty nas tego nauczyłeś.
- Myślicie że coś o tym wiecie, ale to nieprawda. W miarę jak przekopywałem się przez
najróżniejsze wersje podań, ciągle natrafiałem na ten sam rysunek. Wszyscy go widzieliśmy.
Anioł powstający z jeziora z Kielichem w jednej ręce i Mieczem w drugiej. Nigdy nie
mogłem zrozumieć dlaczego na rysunku nie ma Lustra. A potem uświadomiłem sobie
dlaczego. Lustrem jest jezioro. To jezioro jest Lustrem. To jedno i to samo.
Jace opuścił powoli nóż.
- Jezioro Lyn?
Clary przypomniała sobie jezioro, wyglądające jak wychodzące jej na spotkanie lustro,
wodę rozbryzgującą się pod naporem jej ciała.
- Wpadłam do niego gdy tu trafiłam. Ma w sobie coś. Luke powiedział mi, że ma dziwne
właściwości i że baśniowy ludek nazywa je Jeziorem Snów.
- Dokładnie tak – zaczął gorliwie Hodge. – Zdałem sobie sprawę z tego, że Clave nie miało o
tym pojęcia, że ta wiedza zaginęła wraz z upływem czasu. Nawet Valentine nie wiedział...
Przerwał mu huk zapadającej się w dalekim końcu Gardu wieży. W niebo strzeliły
fejerwerki ognia i morze czerwonych iskier.
- Jace – odezwał się zaniepokojony Alec, zadzierając głowę. – Jace, musimy się stąd
wydostać. Wstawaj – powiedział do Hodge’a, potrząsając go za ramię. – Powiesz Clave to co
przed chwilą powiedziałeś nam.
Hodge wstał chwiejnie na nogi. Z ukłuciem niechcianego bólu Clary zastanawiała się
jak to musiało być – żyć z ciagłą hańbą nie przez to co się kiedyś zrobiło, ale przez to co robi
się teraz i wiedzieć, że zrobiłoby się to ponownie. Hodge już wiele lat temu dał sobie spokój
ze spóbowaniem innego, lepszego życia; jedyne czego pragnął to nie bać się a mimo to bał się
przez cały czas.
- Chodź – Alec, z ręką ciągle na ramieniu Hodge’a, zmusił go żeby się ruszył. Jace wszedł im
w drogę i zablokował przejście.
- Co będzie jeśli Valentine zdobędzie trzeci z Darów Anioła? – zapytał.
- Jace – zganił go Alec, trzymając Hodge’a. – Nie teraz...
- Jeśli powie to Clave, to oni nigdy nam tego nie zdradzą – wyjaśnił Jace. – Dla nich jesteśmy
tylko dziećmi. A Hodge jest nam to winien – odwrócił się w stronę swojego nauczyciela. –
Powiedziałeś, że zrozumiałeś że musisz powstrzymać Valentine’a. Przed czym? Do zrobienia
czego Lustro może dać mu moc?
Hodge pokręcił głową.
- Nie mogę...
- Tylko bez kłamstw – nóż połyskiwał przy boku Jace’a, dłoń zacisnął na rękojeści. – Bo
inaczej za każde kłamstwo będę musiał odciąć ci palec. Albo dwa.
Hodge skulił się w sobie. Jego oczy wypełniał prawdziwy strach. Alec zesztywniał.
- Jace, nie. To twój ojciec taki jest. Ty taki nie jesteś.
- Alec – odparł Jace. Nie patrzył na swojego przyjaciela, ale ton jego głosu był pełen żalu. –
Nie masz pojęcia jaki naprawdę jestem.
Alec spojrzał na Clary. On nie wie dlaczego Jace się tak zachowuje, pomyślała. Nie
ma o niczym pojęcia. Zrobiła krok do przodu.
- Alec ma rację – zabierzemy Hodge’a do Sali i wtedy opowie Clave to samo co nam...
- Gdyby był taki chętny do podzielenia się swoim odkryciem z Clave, to już dawno by to
zrobił – odgryzł się Jace, nie patrząc na nią. – To, że tego nie zrobił świadczy że jest kłamcą.
- Clave nie można ufać! – zaprotestował desperacko Hodge. – W jego szeregach są szpiedzy.
To ludzie Valentine’a. Nie mogłem im zdradzić gdzie jest Lustro. Gdyby je znalazł, byłby...
Nigdy nie dokończył zdania. W świetle księżyca coś błysnęło srebrzyście, jak promień
światła w ciemności. Alec wrzasnął. Oczy Hodge’a otwarły się szeroko gdy zachwiał się,
wbijając wzrok w swoją pierś. Gdy cofnął się do tyłu, Clary zrozumiała na co patrzył.
Rękojeść długiego sztyletu wystawała mu spomiędzy żeber, jak grot strzały z tarczy.
Alec rzucił się do przodu, złapał swojego starego nauczyciela chroniąc go przed
upadkiem i ułożył delikatnie na ziemi. Utkwił bezradne spojrzenie w Jasie. Jego twarz była
zbryzgana krwią Hodge’a.
- Jace, dlaczego...
- Ja nic nie zrobiłem – twarz Jace’a była biała, a Clary zauważyła, że ciągle trzymał swój
nóż, przyciśnięty mocno do boku. – Ja...
Simon obrócił się a Clary wraz z nim. Oboje wpatrywali się w ciemność. Trawa zajęła
się ogniem. Jego piekielny, pomarańczowy blask przechodził w czerń widoczną pomiędzy
drzewami rosnącymi na zboczu wzgórza. W końcu coś wyłoniło się z ciemności, cienisty
kształt ze znajomymi czarnymi, potarganymi włosami. Podszedł do nich bliżej. Światło
odbiło się od jego twarzy i ciemnych oczu, przez co wyglądały jakby płonęły.
- Sebastian? – spytała Clary.
Jace potoczył dzikim wzrokiem od Hodge’a do Sebastiana, stojącego niepewnie na
skraju ogrodu. Wyglądał niemal na zszokowanego.
- Ty... – zaczął - ...ty to zrobiłeś?
- Musiałem – odparł Sebastian. – Inaczej by cię zabił.
- Czym?! – głos Jace’a podniósł się i załamał. – Nawet nie miał przy sobie żadnej broni...
- Jace! – Alecowi udało się przebić przez jego wrzaski. – Chodź tu. Pomóż mi z Hodge’m.
- Zabiłby cię – powtórzył Sebastian. – Zabiłby...
Ale Jace już klęczał obok Aleca, chowając nóż za pas. Alec trzymał Hodge’a w
ramionach, przód jego koszulki plamiła krew.
- Wyjmij stelę z mojej kieszeni – powiedział. – Spróbuj narysować iratze...
Zastygła z przerażenia Clary wyczuła poruszającego się za nią Simona. Odwróciła się,
żeby na niego spojrzeć i wpadła w szok – jego twarz była biała jak papier poza pałającym
czarwonym rumieńcem na obu policzkach. Mogła dostrzec żyły wijące się pod jego skórą jak
narośla delikatnego, rozgałęziającego się koralowca.
- Krew – wyszeptał nie patrząc na nią. – Nie mogę tu zostać.
Clary wyciągnęła dłoń żeby złapać go za rękaw ale uskoczył do tyłu, wyrywając się z
jej uścisku.
- Nie, Clary, proszę. Zostaw mnie. Nic mi nie będzie, niedługo wrócę. Ja po prostu... –
ruszyła za nim ale był dla niej zbyt szybki. Zniknął w ciemnościach między drzewami.
- Hodge... – w głosie Aleca słychać było panikę. – Hodge, wytrzymaj...
Ale jego nauczyciel walczył słabo starając się od niego odsunąć. Odsunąć od steli w
ręku Jace’a.
- Nie – twarz Hodge’a przybrała kolor gipsu. Jego oczy przesuneły się z Jace’a na
Sebastiana, który ciągle stał skryty w cieniu.
- Jonathan...
- Jace – powiedział Jace, niemal szepcząc. – Mów mi Jace.
Hodge utkwił oczy w Jasie. Clary nie mogła odszyfrować ich wyrazu. Wyzierało z
nich błaganie ale również coś jeszcze, coś wypełnionego strachem lub czymś podobnym, i
palącą potrzebą. Uniósł rękę w ochronnym geście.
- Nie ty – wyszeptał, a z jego ust wypłynęła krew.
Twarz Jace’a przeciął bolesny grymas.
- Alec, narysuj iratze... On chyba nie chce żebym go dotykał.
Dłoń Hodge’a zacisnęła się na rękawie Jace’a. Mogli usłyszeć jak oddech rzęzi mu w
płucach.
- Ty nigdy... nie byłeś...
I umarł. Clary mogła powiedzieć w której chwili opuściło go życie. To nie była cicha i
szybka sprawa tak jak w filmie; jego głos utonął w gulgocie a oczy cofnęły się w głąb
czaszki, ciało zrobiło się ciężkie i bezwładne, ramię ugięło się dziwnie pod jego ciężarem.
Alec zamknął mu powieki.
- Vale, Hodge Starkweather.
- Nie zasłużył na to – odezwał się ostrym głosem Sebastian. – Nie był Nocnym Łowcą. Był
zdrajcą. Nie zasłużył na słowa pożegnania.
Głowa Aleca podskoczyła do góry. Położył Hodge’a na ziemi i wstał na równe nogi.
Jego niebieskie oczy przypominały kawałki lodu. Krew plamiła jego ubranie.
- Nie masz pojęcia o czym mówisz. Zabiłeś bezbronnego człowieka, jednego z Nefilim.
Jesteś mordercą.
Sebastian zacisnął usta.
- Myślisz, że nie wiem kim on był? – wskazał na Hodge’a. – Starkweather należał do Kręgu.
Zdradził Clave i został za to przeklęty. Powinien umrzeć za to co zrobił, ale Clave było zbyt
pobłażliwe. I gdzie ich to zaprowadziło? Znowu nas zdradził gdy oddał Valentinowi Kielich
tylko po to by zdjął z niego tę klątwę – klątwę, na którą zasłużył – zrobił pauzę, oddychając
ciężko. – Nie powinienem był tego robić, ale nie możecie powiedzieć że na to nie zasługiwał.
- Skąd tyle wiesz o Hodge’u? – spytała z naciskiem Clary. – I co tu właściwie robisz?
Myślałam, że miałeś zostać w Sali.
Sebastian zawahał się.
- Nie było was dość długo – powiedział w końcu. – Zacząłem się martwić. Pomyślałem, że
możecie potrzebować pomocy.
- I postanowiłes nam pomóc zabijając człowieka, z którym rozmawialiśmy? – naciskała dalej
Clary. – Dlatego że myślałeś, że miał mroczną przeszłość? Kto, na litość boską, tak robi? To
nie ma żadnego sensu.
- To dlatego, że on kłamie – powiedział Jace. Przewiercał Sebastiana zimnym, taksującym
spojrzeniem. – I to niezbyt dobrze. Myślałem, że prędzej się tu zjawisz, Verlac.
Sebastian odwzajemnił się podobnym spojrzeniem.
- Nie wiem co masz na myśli, Morgenstern.
- Ma na myśli to – powiedział Alec, robiąc krok do przodu – że jeśli myślisz, że to co przed
chwilą zrobiłeś ma jakieś usprawiedliwienie, to nie będziesz miał nic przeciwko temu by
pójść z nami do Sali Porozumień i wytłumaczyć się z tego przed Radą.
Minęła chwila zanim Sebastian się uśmiechnął – tym uśmiechem, który oczarował
kiedyś Clary – ale teraz było w nim coś frapującego, jak w lekko przekrzywionym obrazie
wiszącym na ścianie.
- Oczywiście, że nie – podszedł do nich powoli, niemal spacerowym krokiem, jak gdyby nie
miał żadnych trosk. Jak gdyby właśnie nie popełnił moderstwa. – Trochę to dziwne, że tak
was zdenerwował fakt, że zabiłem tego człowieka podczas gdy Jace chciał odcinać mu palce.
Alec zacisnął usta.
- Nie zrobiłby tego.
- Ty... – Jace popatrzył na Sebastiana z nienawiścią. – Ty nie masz pojęcia o czym w ogóle
mówisz.
- Albo – ciagnął dalej Sebastian – jesteś wściekły bo pocałowałem twoją siostrę. Bo mnie
chciała.
- Wcale nie – wtrąciła Clary, ale żaden z nich na nią nie patrzył. – Miałam na myśli to, że cię
nie chciałam.
- Ona ma ten swój mały nawyk, wiesz... Ten sposób w jaki wzdycha gdy ją całujesz, jak
gdyby była tym zaskoczona.
Sebastian zatrzymał się tuż przed Jace’m, uśmiechając się jak anioł.
- To raczej ujmujące, musiałeś to zauważyć.
Jace wyglądał jakby miał zaraz zwymiotować.
- Moja siostra...
- Twoja siostra – powtórzył Sebastian. – Czy aby na pewno? Bo wy dwoje nie zachowujecie
się jak rodzeństwo. Myślicie, że inni nie widzą jak na siebie patrzycie? Myślicie, że uda wam
sie ukryć co do siebie czujecie? Że inni nie myślą że to coś chorego i nienaturalnego? Bo to
właśnie takie jest.
- Dość tego – powiedział Jace z morderczym wyrazem twarzy.
- Dlaczego to robisz? – spytała Clary. – Dlaczego mówisz te wszystkie rzeczy?
- Bo wreszcie mogę – odparł Sebastian. – Nie macie pojęcia jak to było przebywać wśród
was przez tych kilka dni i udawać że potrafię was znieść. Że wasz widok nie sprawia że robi
mi się niedobrze. Ty – powiedział do Jace’a – gdy tylko nie uganiasz się za swoją siostrą,
jęczysz bez przerwy jak to twój tatuś cię nie kochał. Cóż, a kto go może za to winić? A ty,
głupia suko – odwrócił się w stronę Clary – oddałaś bezcenną księgę temu mieszańcowi. Czy
to w ogóle masz jakieś komórki mózgowe w tej swojej malutkiej główce? A ty... – kolejną
obelgę skierował w stronę Aleca - ... chyba wszyscy wiemy co jest z tobą nie tak. Takich jak
ty w ogóle nie powinno być w Clave. Jesteś odrażający.
Alec zbladł, ale mimo wszystko wyglądał bardziej na zdumionego. Clary nie mogła go
za to winić. Trudno było patrzeć na Sebastiana, na ten jego anielski uśmiech, i wyobrazić
sobie, że mógł powiedzieć coś takiego.
- Udawać że możesz nas znieść? – powtórzyła za nim jak echo. – Ale dlaczego miałbyś
udawać coś takiego? Chyba że... chyba że nas szpiegujesz – dokończyła, uświadamiając sobie
prawdę. – Chyba że szpiegujesz dla Valentine’a.
Przystojna twarz Sebastiana skrzywiła się, jego pełne usta rozciągnęły się a oczy
zwięziły w szparki.
- No w końcu to pojęliście – powiedział. – Słowo daję, w niekórych wymiarach demony są o
wiele bystrzejsze niż wy.
- Może i nie jesteśmy tak bystrzy – odezwał się Jace – ale przynajmniej ciągle żyjemy.
Sebastian spojrzął na niego ze wstrętem.
- Ja też żyję – powiedział.
- Nie na długo.
Księżycowe światło buchnęło z ostrza jego noża gdy rzucił się na Sebastiana. Poruszał
się tak szybko, że jego ruchy wydawały się zamazywać. Szybciej niż jakikolwiek człowiek
którego do tej pory widziała Clary. Aż do teraz.
Sebastian odskoczył na bok, unikając ciosu, i złapał Jace’a za ramię gdy ten opuszczał
nóż. Ostrze spadło z brzękiem na ziemię. Sebastian chwycił Jace’a za kurtkę na plecach.
Podniósł go i cisnął nim z niewiarygodną siłą. Jace poleciał w powietrze, uderzył w ścianę
Gardu z nieprzyjemnym chrzęstem kości, i runął na ziemię.
- Jace! – Clary zrobiło się biało przed oczami z wściekłości. Rzuciła się na Sebastiana chcąc
wydusić z niego życie. Zrobił unik i machnął ręką tak jakby odganiał się od natrętnej muchy.
Trafił ją w głowę i posłał na ziemię. Clary potoczyła się po trawie, mrugnięciami starając się
przegnać czerwoną mgłę bólu jaka przesłoniła jej oczy.
Alec sięgnął po łuk zawieszony na plecach i wycelował strzałę w Sebastiana. Nawet
ręka mu nie zadrżała.
- Stój tam gdzie jesteś – powiedział – i złóż ręce na plecach.
Sebastian roześmiał się.
- Nie strzelisz do mnie – ruszył beztrosko w stronę Aleca tak, jakby wchodził po schodach do
własnego domu.
Oczy Aleca zwęziły się. Jego dłonie wykonały pełną gracji serię ruchów. Napiął
cięciwę i wypuścił strzałę, która poszybowała prosto w Sebastiana.
I chybił. Sebastian jakimś cudem się przed nią uchylił. Clary nie wiedziała jak to
zrobił, ale strzała minęła go i wbiła się w pień drzewa. Alecowi starczyło czasu tylko na
okazanie zdumienia bo w chwilę później Sebastian rzucił się w jego stronę, gwałtownym
szarpnięciem wyrywając mu łuk z ręki. Przełamał go na pół. Trzask jaki temu towarzyszył
sprawił, że Clary wzdrygnęła się, tak jakby usłyszała trzask łamiących się kości. Spróbowała
podciągnąć się do pozycji siedzącej, ignorując przeszywający ból głowy. Nieruchomy Jace
leżał kilka stóp od niej. Chciała wstać ale nogi odmówiły jej współpracy.
Sebastian odrzucił strzaskane połówki łuku na bok i zbliżył się do Aleca, który już
trzymał w dłoni połyskujący seraficki nóż. Ale gdy tylko do niego podszedł, Sebastian
wytrącił mu nóż z ręki i odrzucił na bok – a potem chwycił go za gardło, niemal podnosząc z
ziemi. Jego uścisk był bezlitosny i zajadły, uśmiechał się patrząc jak Alec dusi się i próbuje
walczyć.
- Lightwood – wydyszał. – Zdążyłem już zająć się jednym z was. Nie przypuszczałem, że
będe miał tyle szczęścia żeby zrobić to po raz drugi.
Szarpnął się do tyłu, jak marionetka której sznurek został zerwany. Uwolniony Alec
upadł ciężko na ziemię i przyłożył ręce do gardła. Clary słyszała jego urywany, desperacki
oddech – ale oczy miała utkwione w Sebastianie. Czarny cień przywarł do jego pleców jak
pijawka. Sebastian sięgnął do swojego gardła, dusząc się i dławiąc. Obrócił się w miejscu,
wczepiając palce w coś co trzymało go z gardło. Gdy się obrócił, księżyc oświetlił sylwetkę
cienia i Clary zobaczyła co to było.
A to był Simon. Jego ramiona zacisnęły się wokół szyi Sebastiana a białe siekacze
połyskiwały jak kościane igły. Po raz pierwszy Clary widziała go gdy był w pełni wampirem
od czasu tej nocy kiedy powstał ze swojego grobu. Gapiła się na niego ze zdumieniem i
przerażeniem, niezdolna odwrócić wzroku. Wargi miał podwinięte a ostre jak sztylety kły
wysunięte na całej długości. Zatopił je w przedramieniu Sebastiana, pozostawiając na skórze
poszarpane, czerwone rozdarcie. Sebastian wrzasnął głośno i rzucił się do tyłu, lądując ciężko
na ziemi. Potoczył się po trawie, mając na karku Simona. Zwarli się ze sobą, drapiąc i
warcząc jak wściekłe psy. Sebastian krwawił z kilku miejsc, gdy w końcu udało mu się wstać
na nogi i kopnąć mocno Simona dwa razy w żebra. Simon zgiął się wpół, łapiąc się na
podbrzusze.
- Ty śmierdzący mały kleszczu – warknął Sebastian, szykując się do wymierzenia kolejnego
kopniaka.
- Nie robiłbym tego – rozległ się czyjś cichy głos.
Clary poderwała głowę do góry, wywołując kolejną falę bólu. Jace stał kilka stóp od
Sebastiana. Jego twarz pokrywała krew a jedno oko spuchło tak że prawie się zamknęło. W
ręku trzymał seraficki nóż a jego dłoń był pewna.
- Jeszcze nigdy nie zabiłem tym człowieka – powiedział. – Ale nie mam nic przeciwko żeby
spróbować.
Twarz Sebastiana wykrzywił grymas. Spojrzał na Simona a potem uniósł głowę i
splunął. Wypowiedział słowa w języku, którego Clary nie potrafiła rozpoznać – a potem
obrócił się z tą samą przerażającą szybkością jak wtedy gdy zaatakował Jace’a, i rozpłynął w
ciemnościach.
- Nie! – krzyknęła Clary. Próbowała podnieść się na nogi, ale ból był jak strzała
przeszywająca na wskroś jej głowę. Skuliła się na mokrej trawie. W chwilę później Jace już
się nad nią pochylał, jego twarz była blada i niespokojna. Spojrzała na niego ale wszystko
zamazywało jej się przed oczami. Musiało się zamazywać bo inaczej skąd by się wzięła ta
jasność wokół niego, to światło...
Usłyszała głos Simona a potem Aleca. W dłoni Jace’a pojawiła się stela. Jej ramię
zapłonęło a w sekundę później ból zaczął się zmiejszać a jej umysł zaczął się przejaśniać.
Zamrugała widząc nad sobą trzy twarze.
- Moja głowa...
- Masz wstrząs mózgu – powiedział Jace. – Iratze powinien pomóc ale musimy cię zabrać do
lekarza Clave. Urazy głowy mogą być niebezpieczne – oddał stelę Alecowi. – Możesz wstać?
Skinęła głową. To był błąd. Ból przeszył ją ponownie gdy czyjeś dłonie pomogły jej
wstać. To był Simon. Oparła się o niego z wdzięcznością, czekając aż odzyska równowagę.
Ciagle czuła się tak, jakby za chwilę miała upaść.
Jace patrzył na nią groźnie.
- Nie powinnaś atakować Sebastiana w ten sposób. Nie miałaś nawet żadnej broni. Co ty
sobie myślałaś?
- To co wszyscy sobie pomyśleli – odezwał się niezpodziewanie Alec, stając w jej obronie. –
Że rzucił tobą w powietrze jak piłką. Jace, nigdy wcześniej nie spokałem kogoś kto tak łatwo
by cię pokonał.
- Ja... zaskoczył mnie – odparł odrobinę niechętnie Jace. – Musiał przejść jakiś specjalny
trening. Nie spodziewałem się tego.
- Hmm, no tak – Simon dotknął swoich żeber, krzywiąc się lekko. – Chyba połamał mi kilka
żeber. Nic mi nie jest – dodał, widząc zmartwienie malujące się na twarzy Clary. – Już się
goją. Ale Sebastian jest silny. Bardzo silny – spojrzał na Jace’a. – Jak myślisz, jak długo stał
w ciemnościach i przysłuchiwał się naszej rozmowie?
Jace zrobił ponurą minę. Spojrzał między drzewa gdzie zniknął Sebastian.
- Cóż, Clave i tak go złapie... I prawdopodobnie wyklnie. Chciałbym widzieć jak rzucają na
niego tą samą klątwę co na Hodge’a. To by dopiero była poetycka sprawiedliwość.
Simon odwrócił się i splunął między krzaki. Wytarł usta grzbietem dłoni. Twarz
wykrzywił mu grymas.
- Jego krew jest obrzydliwa... smakuje jak trucizna.
- Chyba możemy to dodać do listy jego czarujących zalet – skwitował Jace. – Ciekawe czym
jeszcze by nas dzisiaj zaskoczył.
- Musimy wracać do Sali – powiedział Alec z napiętą twarzą a Clary przypomniała sobie co
Sebastian mu powiedział. Coś o reszcie Lightwoodów... – Dasz radę iść, Clary?
Odsunęła się od Simona.
- Tak. A co z Hodge’m? Nie możemy go tu zostawić.
- Musimy – powiedział Alec. – Będziemy mieli czas żeby znowu tu wrócić gdy wszyscy
przetrwamy jakoś tę noc.
Gdy opuszczali ogród, Jace zatrzymał się na chwilę, zdjął kurtkę i przykrył nią twarz
Hodge’a. Clary chciała do niego podejść i położyć rękę na jego ramieniu, ale coś w sposobie
w jaki wyglądał powstrzymało ją by to zrobić. Nawet Alec się do niego nie zbliżył i nie
zaoferował narysowania uzdrawiającej runy, pomimo że Jace utykał gdy schodził ze zbocza.
Razem ruszyli wzdłóż zygzakowatej ścieżki, z bronią gotową do użycia. Niebo
przybrało kolor czerwieni od płonącego za nimi Gardu. Nie natknęli się już na żadnego
demona. Cisza pulsowała w głowie Clary tak samo jak niesamowite światła, przez co miała
wrażenie jakby była we śnie. Wyczerpanie opadło ją jak sieć. Uniesienie nogi i zrobienie
kolejnego kroku przypominało ciagłe podnoszenie i opuszczanie cementowego bloku.
Słyszała Jace’a i Aleca rozmawiających przed nią na ścieżce, ale ich głosy były lekko
niewyraźne mimo że byli tak blisko. Alec mówił miękko, niemal błagalnie:
- Jace, ten sposób w jaki rozmawiałeś z Hodge’m... Nie możesz tak myśleć. To że jesteś
synem Valentine’a nie czyni z ciebie potwora. Cokolwiek zrobił ci gdy byłeś dzieckiem,
czegokolwiek cię nauczył, musisz wiedzieć, że to nie twoja wina...
- Nie chcę o tym rozmawiać, Alec. Ani teraz ani nigdy. Nie pytaj mnie o to znów – odezwał
się Jace napastliwym tonem na co Alec zamilkł. Clary prawie czuła jego urazę. Co za noc,
pomyślała. Noc przynosząca każdemu tyle bólu.
Starała się nie myśleć o Hodge’u, o błagalnym, żałosnym wyrazie jego twarzy zanim
umarł. Nie darzyła go sympatią ale też nie uwarzała, że zasługiwał na to co mu zrobił
Sebastian. Nikt nie zasługiwał. Przypomniała sobie o sposobie w jaki poruszał się Sebastian –
jak wirująca w powietrzu iskra. Nie widziała nikogo kto by się tak poruszał poza Jace’m.
Usiłowała rozwikłać tę zagadkę – co się stało z Sebastianem? Jak to możliwe żeby kuzyn
Penhallowów zszedł na złą drogę a oni nawet tego nie zauważyli? Przypomniała sobie jak
chciał jej pomóc uratować matkę a potem okazało się, że jedyne czego pragnął to zdobyć
Białą Księgę dla Valentine’a. Magnus się mylił – Valentine nie dowiedział się o Ragnorze
Fellu dlatego, że powiedziała o wszystkim Lightwoodom tylko dlatego że wygadała się przed
Sebastianem. Jak mogła być aż tak głupia?
Przerażona, ledwo zauważyła kiedy ścieżka zmieniła się w aleję prowadzącą ich do
miasta. Ulice były opuszczone, domy pogrążone w ciemności, uliczne lampy porozbijano a
odłamki szkła zaścielały bruk. W oddali było słychać głosy a blask pochodni jaśniał
gdzieniegdzie pomiędzy budynkami. Jednak...
- Jest strasznie cicho – odezwał się Alec, rozglądając się dookoła ze zdumieniem. – I...
- Nie cuchnie tu demonami – Jace zmarszczył brwi. – Dziwne. Dobra, chodźmy do Sali.
Mimo że Clary była przygotowana ma kolejny atak, na ulicy nie spotkali już żadnego
demona. Przynajmniej nie żywego – gdy mijali wąską uliczkę, dostrzegła grupę trzech lub
czterech Nocnych Łowców otaczających kręgiem coś, co podrygiwało i pulsowało na ziemi.
Brali długie zamachy i dźgali to coś długimi, zaostrzonymi lancami. Wzdrygając się,
odwróciła wzrok.
Sala Porozumień jaśniała światłem jak ognisko, magiczne światło wylewało się z niej
drzwiami i oknami. Pośpieszyli w kierunku schodów. Clary usiłowała zachować równowagę
gdy po tym jak się potknęła. Zawroty głowy robiły się coraz gorsze. Wszystko dookoła niej
zdawało się kołysać jak gdyby znalazła się we wnętrzu wielkiego, wirującego globusa.
Gwiazdy ponad nią przypominały rozmazane białe smugi przecinające niebo.
- Powinnaś się położyć – powiedział Simon, a gdy nie odpowiedziała, dodał: - Clary?
Z ogromnym wysiłkiem zmusiła się do uśmiechu.
- Nic mi nie jest.
Stojący w wejściu do Sali Jace odwrócił się i spojrzał na nią w milczeniu. W
jaskrawym magicznym świetle rozmazana, czarna krew na jego twarzy i spuchnięte oko
wyglądały paskudnie. We wnętrzu Sali rozbrzmiewał przytłumiony szept tysięcy głosów.
Clary skojarzył się z biciem gigantycznego serca. Wszędzie porozstawiano pochodnie
wzmocnione magicznym światłem. Ich blask przeszył jej oczy i utrudnił widzenie. Mogła
widzieć tylko niewyraźne zarysy sylwetek i rozmazane kolory. Biel, złoto i nocne niebo nad
głową, przechodzące z granatu w jaśniejszy błękit. Która mogła być godzina?
- Nie widzę ich – powiedział Alec, rozglądając się niespokojnie dookoła w poszukiwaniu
swojej rodziny. Clary wydawało się, ze jego głos dochodził z bardzo daleka albo wydobywał
się głęboko spod wody. – Powinni już tu być...
Jego głos cichł w miarę jak zawroty głowy Clary się pogarszały. Położyła dłoń na
najbliższym filarze żeby się oprzeć. Czyjaś dłoń musnęła jej plecy – to był Simon. Mówił coś
do Jace’a pełnym obawy głosem, który stapiał się z resztą głosów w pomieszczeniu, opadając
się i wznosząc wokół niej jak załamujące się fale.
- Nigdy czegos takiego nie widziałem. Ten demon po prostu obrócił się z zniknął.
- To pewnie przez wschód słońca. Boją się wschodu słońca, a do niego już niedaleko.
- Nie, to coś więcej.
- Po prostu nie chcesz przyjąć do wiadomości, że mogą powrócić tej nocy albo następnej.
- Nie mów tak; nie ma powodu żeby mówić coś takiego. Jestem pewny, że niedługo
przywrócą straże.
- A Valentine znów je złamie.
- Może nie zasługujemy na nic więcej. Może Valentine miał rację – może sprzymierzenie się
z Podziemnymi oznacza utratę łaski Anioła.
- Cicho. Miej trochę szacunku. Właśnie liczą poległych na Placu Anioła.
- Tutaj są – powiedział Alec. – Tu, obok podium. Wygląda na to, że... – jego głos ucichł a w
chwilę potem już go nie było, łokciami torował sobie drogę do przodu. Clary zmrużyła oczy,
starając się wyostrzyć wzrok. Jedyne co widziała to mgła...
Usłyszała jak Jace wciągnął ze świstem powietrze a potem, bez żadnego słowa, ruszył
za Alekiem. Clary odsunęła się od filaru, chcąc za nimi pójść, ale potknęła się. Simon ją
podtrzymał.
- Clary, musisz się położyć – powiedział.
- Nie – wyszeptała. – Chcę wiedzieć co się stało...
Urwała. Simon patrzył na Jace’a, który wyglądał jakby poraził go piorun. Trzymając
się filaru, Clary stanęła na palcach starając się dojrzeć coś przez tłum...
Stali tam, Lightwoodowie: Maryse obejmująca szlochającą Isabelle i Robert siedzący
na ziemi i trzymający coś w ramionach – nie, nie coś, kogoś, a Clary pomyślała o tym, jak
pierwszy raz zobaczyła Maxa w Instytucie, leżącego bezwładnie na kanapie z
przekrzywionymi okularami i ręką na podłodze. On może spać wszędzie, powiedział wtedy
Jace, a Max wyglądał teraz prawie tak jakby spał na kolanach swojego ojca, ale Clary dobrze
wiedziała że tak nie było.
Alec padł na kolana i złapał dłoń Maxa, ale Jace nie ruszył się ze swojego miejsca.
Stał bez ruchu i wyglądał na zagubionego bardziej niż kiedykolwiek, tak jakby nie miał
pojęcia gdzie był i co tu robił. Jedyne czego chciała Clary to podbiec do niego i objąć go, ale
wyraz twarzy Simona powiedział jej żeby tego nie robiła, i to samo podpowiedziało jej
wspomnienie rezydenzji i obejmujące ją wtedy ramiona Jace’a. Była ostatnią osobą na ziemi
u której mógł szukać pocieszenia.
- Clary – powiedział Simon, ale ona już się od niego odsunęła, nie zważając na zawroty i ból
głowy. Podbiegła do drzwi Sali i pchnęła je. Wypadła na schody i zatrzymała się, łapiąc
hausty zimnego powietrza. Horyzont w oddali plamiły smugi czerwonego ognia. Gwiazdy
przygasły, blaknąc na tle przejaśniającego się nieba. Noc dobiegła końca. Nastał świt.
13. Tam, gdzie mieszka smutek

Clary obudziła się zdyszana ze snu o krwawiących aniołach, w prześcieradłach


skotłowanych wokół niej w ciasny kokon. W gościnnym pokoju Amatis było ciemno i ciasno
jak w trumnie. Wyciągnęła rękę i odsunęła zasłony. Pokój zalało światło. Zmarszczyła brwi i
zaciągnęła zasłony z powrotem.
Nocni Łowcy palili swoich poległych, a od ataku demonów niebo na zachodzie miasta
spowijał dym. Od patrzenia na niego robiło jej się niedobrze więc zasunęła zasłony. W
ciemnościach zalegających pokój przymknęła oczy i próbowała przypomnieć sobie swój sen.
Były w nim anioły i runa, którą pokazał jej Ithuriel, błyskająca raz po raz pod jej powiekami
jak mrugający znak drogowy. Była prosta jak pojedynczy węzeł ale obojętnie jak bardzo by
się nie skupiła, Clary nie mogła jej odczytać, nie mogła zrozumieć jej znaczenia. Wiedziała
jedynie, że w jakis sposób wydawała jej się niepełna, jakby ktoś kto stworzył ten wzór nie
skończył go.
To nie pierwsze takie sny które ci pokazałem, powiedział jej Ithuriel. Przypomniała
sobie inne swoje sny: Simona z krzyżami wypalonymi na dłoniach, Jace’a ze skrzydłami,
jeziora pełne kruszonego lodu, który lśnił w słońcu jak szkło. Czy i te sny zesłał jej anioł?
Westchnęła i usiadła na łóżku. Sny mogły sobie być złe ale korowód obrazów w jej
umyśle wcale nie był lepszy. Łkająca na podłodze w Sali Porozumień Isabelle, szarpiąca
swoje czarne włosy palcami z taką siłą, że Clary martwiła się że za chwilę je wyrwie. Maryse
wrzeszcząca piskliwie na Jię Penhallow, że zrobił to chłopak którego sprowadzili do siebie do
domu, ich kuzyn, i jak to o nich świadczyło jeśli okaże się, że był w spisku z Valentinem.
Alec próbujący uspokoić swoją matkę, proszący Jace’a o pomoc, ale on tylko stał w miejscu
dopóki słońce nie wzeszło nad Alicante i wpadło do środka przez szklany sufit Sali.
- Już świta – powiedział Luke, wyglądając na jeszcze bardziej zmęczonego niż Clary
kiedykolwiek widziała. – Najwyższy czas wnieść ciała do środka.
A potem rozesłał patrole by zebrały ciała wszystkich poległych Nocnych Łowców i
likantropów leżące na ulicach i przenieśli je na plac przed Salą, ten sam przez który
przechodziła razem z Sebastianem i powiedziała, że Sala wygląda jak kościół. Wtedy
wydawało jej się, że to miejsce ma swój urok, ozdobione skrzynkami z kwiatami i wytrynami
sklepów. A teraz było pełne ciał. Wliczając w to ciało Maxa. Rozmyślanie o chłopcu, który
tak poważnie rozmawiał z nią o mandze sprawiło, że żołądek zacisnął się jej w supeł.
Obiecała mu kiedyś, że zabierze go do Zakazanej Planety ale teraz już nigdy tego nie zrobi.
Kupiłabym mu książki, pomyślała. Wszystkie jakie tylko by chciał. Teraz nic z tego już się nie
liczyło.
Nie myśl o tym. Clary skopała prześcieradła i wstała. Po szybkim prysznicu przebrała
się w dżinsy i sweter, który miała na sobie w dniu w którym przybyła tu z Nowego Jorku.
Zanim założyła sweter, przycisnęła twarz do materiału mając nadzieję, że poczuje zapach
Brooklynu albo chociaż detergentu z pralni – czegoś co by jej przypomniało o domu – ale
sweter został uprany i pachniał cytrynowym mydłem. Wzdychając ponownie, zeszła na dół.
Dom był pusty, nie licząc Simona siedzącego na kanapie w salonie. Przez otwarte
okna za jego plecami wlewało się światło. Zachowywał się zupełnie jak kot, pomyślała Clary,
wiecznie wyszukujący plam światła w których mógłby się zwinąć. Obojętnie jak dużą dawkę
słońca przyjął, jego skóra ciągle miała ten sam odcień kości słoniowej.
Wzięła jabłko z miski na stole i usiadła obok niego, podkurczając nogi pod siebie.
- Udało ci się zasnąć?
- Na krótko – spojrzał na nią. – Ciebie powinienem o to zapytać. W końcu to ty masz sińce
pod oczami. Ciągle masz koszmary?
Wzruszyła ramionami.
- Zawsze to samo. Śmierć, zniszczenie, złe anioły.
- Całkiem jak w prawdziwym życiu.
- Uhm, tyle że przynajmniej jak się budzę, wszystko się kończy – ugryzła kawałek jabłka. –
Niech zgadnę. Luke i Amatis są w Sali Porozumień na kolejnym spotkaniu.
- Tak. Chyba ustalają kiedy mają się odbyć następne – Simon bawił się bezmyślnie frędzlem
zdobiącym obramowanie poduszki. – Masz jakieś wieści od Magnusa?
- Nie – odparła, starając się nie martwić faktem, że mijały już trzy dni odkąd po raz ostatni
widziała Magnusa a on nie odezwał się do niej nawet słowem. Albo tym, że nic nie mogło go
powstrzymać od wzięcia ze sobą Białej Księgi i rozpłynięcia się w powietrzu. Zastanawiała
się jak mogła w ogóle pomyśleć czy ufanie komuś kto używał tyle eyelinera było dobrym
pomysłem.
Dotknęła lekko nadgarstka Simona.
- A ty? Co z tobą? Dobrze się czujesz? – wolałaby żeby Simon wrócił do domu zaraz po
bitwie. Do domu, czyli tam gdzie było bezpiecznie. Ale dziwnie się opierał. Z jakiegoś
powodu wolał tu zostać. Miała tylko nadzieję, że to się nie wiązało z nią i z tym, że myślał że
musi się nią opiekować. Była bliska powiedzenia mu tego, że nie potrzebuje jego ochrony ale
koniec końców nie zrobiła tego, bo jakaś jej część nie potrafiłaby znieść widoku
odchodzącego Simona. Tak więc został a Clary odczuwała z tego powodu skrytą, pełną
poczucia winy radość. – Dostajesz... no wiesz... to, czego ci trzeba?
- Masz na myśli krew? Tak, Maia codziennie przynosi mi butelki. Ale nie pytaj mnie skąd je
bierze.
Pierwszego dnia pobytu Simona w domu Amatis, uśmiechnięta likantropka pojawiła
się w drzwiach z żywym kotem. „Krew”, powiedziała z silnym akcentem w głosie. „Dla
ciebie. Świeżutka!” Simon podziękował jej, zaczekał aż sobie pójdzie, a potem puścił kota
wolno z lekko pozieleniałą twarzą.
- No cóż, przecież musisz skądś brać tą krew – skwitował rozbawiony Luke.
- Mam kota w domu – odparł Simon. – Nie ma mowy żebym zjadł tego.
- Powiem o tym Mai – obiecał Luke i od tamtej pory krew pojawiała się z dyskretnych
butelkach na mleko. Clary nie miała pojęcia jak Mai udało się to zorganizować i tak jak
Simon, wolała o to nie pytać. Nie widziała wilkołaczycy od dnia bitwy. Likantopy miał swój
obóz gdzieś w pobliskim lesie i tylko Luke pozostał w mieście.
- Co znowu? – spytał Simon, przechylając głowę na bok i patrząc na nią spod rzęs. –
Wyglądasz jakbyś chciała mnie o coś zapytać.
Istniało kilka rzeczy, o które chciała go spytać ale zdecydowała się na tę jedną z
bezpieczniejszych.
- Hodge – powiedziała i zawahała się na chwilę. – Gdy byłeś w celi... naprawdę nie miałeś
pojęcia że to był on?
- Nie mogłem zobaczyć jego twarzy. Słyszałem tylko jego głos przez ścianę. Dużo...
rozmawialiśmy.
- Polubiłeś go? To znaczy, był dla ciebie miły?
- Miły? Nie wiem. Storturowany, smutny, inteligentny, w krótkich chwilach współczujący...
Tak, polubiłem go. W pewien sposób chyba przypominałem mu samego siebie...
- Nawet tak nie mów! – Clary usiadła prosto, omal nie upuszczając jabłka. – Wcale nie jesteś
taki jak Hodge.
- Nie uważasz mnie za torturowanego i inteligentnego?
- Hodge był zły. A ty taki nie jesteś – odparła stanowczo. – To wszystko co mam do
powiedzenia na ten temat.
Simon westchnął.
- Ludzie nie rodzą sie dobrzy albo źli. Może rodzą się z tendencją do jednego czy drugiego,
ale to sposób w jaki żyjesz się liczy. I ludzi jakich znasz. Valentine był przyjacielem Hodge’a
i nie sądzę by Hodge miał w życiu kogoś, kto rzuciłby mu wyzwanie lub sprawił, że stałby się
lepszym człowiekiem. Gdybym to ja prowadził takie życie, nie wiem jak sprawy by się
potoczyły. Ale ja mam inne. Mam swoją rodzinę. I mam ciebie.
Clary uśmiechnęła się do niego ale jego słowa dźwięczały boleśnie w jej uszach.
Ludzie nie rodzą sie dobrzy albo źli. Zawsze myślała że to prawda, ale w obrazach które
pokazał jej anioł zobaczyła swoją matkę, która nazywała swoje własne dziecko potworem.
Chciała powiedzieć o tym Simonowi, powiedzieć o wszystkim co pokazał jej anioł, ale nie
mogła. To by oznaczało, że musiałaby opowiedzieć co odkryli o przeszłości Jace’a a tego
zrobić nie mogła. To był jego sekret którym mógł się z kimś podzielić, nie jej. Simon spytał ją
kiedyś co Jace miał na myśli gdy powiedział Hodge’owi że jest potworem, a ona odparła
tylko że Jace’a i tak trudno zrozumieć przez wiekszość czasu. Nie miała pewności czy Simon
jej uwierzył ale już więcej o nic nie pytał.
Przed udzieleniem odpowiedzi uratowało ją głośne pukanie do drzwi. Marszcząc brwi,
odłożyła ogryzek na stół.
- Otworzę.
Przez otwarte drzwi wpadł powiew zimnego, rześkiego powietrza. Na schodach stała
Aline Penhallow. Miała na sobie ciemnoróżową, jedwabną kurtkę, która prawie idealnie
pasowała kolorem do sińców pod jej oczami.
- Muszę z tobą pogadać – powiedziała, nie siląc się na żaden wstęp.
Zaskoczona Clary mogła tylko skinąć głową i przytrzymać jej drzwi.
- W porządku, wejdź.
- Dzięki – Aline przepchnęła się obok niej i ruszyła do salonu. Zamarła gdy zobaczyła
siedzącego na kanapie Simona i otworzyła usta ze zdziwienia.
- Czy to nie ten...
- Wampir? – uśmiechnął się Simon. Nieludzko ostre zęby były widoczne nad jego dolną
wargą gdy uśmiechał się w ten sposób. Clary wolałaby żeby tego nie robił.
Aline odwróciła się w stronę Clary.
- Możemy porozmawiać na osobności?
- Nie – odparła Clary i usiadła na kanapie obok Simona. – Cokolwiek masz do powiedzenia
możesz to powiedzieć nam obydwojgu.
Aline przygryzła wargę.
- Jak chcesz. Słuchaj, muszę powiedzieć o czymś Alecowi, Jace’owi i Isabelle ale nie mam
pojęcia gdzie oni mogą teraz być.
Clary westchnęła.
- Uruchomili swoje kontakty i dzięki temu wprowadzili się do pustego domu. Rodzina która
w nim mieszka przeniosła się na wieś.
Aline pokiwała głową ze zrozumieniem. Mnóstwo ludzi opuściło Idris po atakach.
Wielu z nich zostało – więcej niż Clary się spodziewała – ale całkiem sporo spakowało swoje
rzeczy i wyjechało, zostawiając puste domy.
- Mają się dobrze, jeśli to chciałaś wiedzieć. Słuchaj, ja też ich nie widziałam. Od czasu
bitwy. Jeśli chcesz, mogę im przesłać wiadomość przez Luke’a...
- Sama nie wiem – Aline przygryzła dolną wargę. – Moi rodzice musieli powiedzieć ciotce
Sebastiana o tym co zrobił. Była bardzo zdenerwowana.
- Tak jak każdy gdyby okazało się że jego siostrzeniec jest złym do szpiku kości mózgiem
całej operacji – powiedział Simon.
Aline rzuciła mu mroczne spojrzenie.
- Powiedziała że to zupełnie do niego niepodobne i że musiała zajść jakaś pomyłka. Dlatego
wysłała mi kilka jego zdjęć – sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej kilka lekko
pogniecionych fotografii, które wręczyła Clary. – Spójrz.
Clary obejrzała zdjęcie. Pokazywało roześmianego, ciemnowłosego chłopca, na swój
sposób przystojnego, z krzywym uśmieszkiem i odrobinę zbyt dużym nosem. Sprawiał
wrażenie chłopca, z którym fajnie byłoby się gdzieś powłóczyć. I w niczym nie przypominał
Sebastiana.
- To jest twój kuzyn?
- To Sebastian Verlac. Co oznacza, że...
- Chłopiec który tu był i podawał się za Sebastiana, jest kimś zupełnie innym? – Clary
przejrzała zdjęcia z rosnącym ożywieniem.
- Pomyślałam sobie, że... – Aline znów przygryzła wargę. – Że jeśli Lightwoodowie
dowiedzą się, że Sebastian czy kimkolwiek był ten chłopak, nie jest naszym prawdziwym
kuzynem, to może mi wybaczą. Może nam wybaczą.
- Na pewno tak zrobią – powiedziała Clary z całą łagodnością w głosie na jaką ją było stać. –
Ale tu chodzi o coś więcej. Clave będzie chciało wiedzieć czy Sebastian był kims więcej niż
tylko zwykłym, sprowadzonym na manowce dzieciakiem. To Valentine przysłał go tu celowo
jako swojego szpiega.
- Był taki przekonujący – ciągnęła dalej Aline. – Wiedział o rzeczach, o których wiedziała
tylko moja rodzina. Znał tyle rzeczy z naszego dzieciństwa...
- To nam daje do myślenia co mogło się stać z prawdziwym Sebastianem. Z twoim kuzynem.
Wygląda na to, że opuścił Paryż, zmierzał do Idris i nigdy tak naprawdę tu nie dotarł. Co mu
się mogło przytrafić po drodze?
Clary znała odpowiedź.
- Valentine mu się przytrafił. Musiał to planować od dawna i wiedział gdzie będzie w tym
czasie Sebastian i jak wejść mu w drogę. A skoro udało mu się z Sebastianem...
- To mogą być też inni – dopowiedziała Aline. – Powinnaś powiedzieć o tym Clave. I
Lucianowi Graymarkowi – przechwyciła zaskoczone spojrzenie Clary. – Ludzie go słuchają.
Moi rodzice tak mówią.
- Może powinnaś pójść do Sali razem z nami – zasugerował Simon. – Powiesz im o tym
osobiście.
Aline potrząsnęła przecząco głową.
- Nie mogę stanąć twarzą w twarz z Lightwoodami. A już zwłaszcza z Isabelle. Ocaliła mi
życie a ja... ja po prostu zwiałam. Nie mogłam się opanować. Zwyczajnie uciekłam.
- Byłaś w szoku. To nie twoja wina.
Aline nie wyglądała na przekonaną.
- A teraz jeszcze jej brat... – urwała, znów przygryzając usta. – Tak czy inaczej, jest coś o
czym chciałam z tobą porozmawiać, Clary.
- Ze mną? – Clary wyglądała na zaskoczoną.
- Tak – Aline wzięła głęboki wdech. – Słuchaj, wtedy gdy weszłaś do pokoju i zobaczyłaś
mnie i Jace’a... to nic nie znaczyło. To ja go pocałowałam. To był... eksperyment. I nie
wyszedł.
Clary poczuła, że się rumieni. To musiał być spektakulary odcień czerwieni. Dlaczego
ona mi o tym mówi?
- Hej, w porządku. To sprawa Jace’a, nie moja.
- No cóż, wyglądałaś wtedy na dość przybitą – nieśmiały uśmiech pojawił się w kącikach jej
ust. – I chyba wiem dlaczego.
Clary przełknęła ślinę żeby pozbyc się gorzkiego posmaku w ustach.
- Doprawdy?
- Słuchaj, twój brat kręci się wszędzie. Wszyscy o tym wiedzą. Umawiał się w mnóstwem
dziewczyn. Martwiłaś się, że jeśli zacznie się uganiać za mną, to wpadnie w kłopoty. W
końcu nasze rodziny są – były – zaprzyjaźnione. Nie musisz się już o nic martwić. On nie jest
w moim typie.
- Nigdy nie sądziłem że kiedykolwiek usłyszę coś takiego od dziewczyny – wtrącił Simon. –
Myślałem że Jace to facet, który jest w typie wszystkich.
- Też tak myślałam – powiedziała powoli Aline – i dlatego go pocałowałam. Chciałam się
dowiedzieć, czy i ja mam jakiś typ faceta.
To ona pocałowała Jace’a, pomyślała Clary. On tego nie zrobił. To ona go
pocałowała. Napotkała spojrzenie Simona ponad ramieniem Aline. Wyglądał na
rozbawionego.
- No i co zdecydowałaś?
Aline wzruszyła ramionami.
- Jeszcze nie wiem. Hej, ale przynajmniej nie musisz się martwić o Jace’a.
Żeby tylko o niego.
- Ja zawsze się o niego martwię.

Wnętrze Sali Porozumień zostało naprędce odnowione od czasu nocy podczas której
rozegrała się bitwa. Skoro Gard już nie istniał, pomieszczenie służyło teraz Radzie jako
siedziba oraz jako miejsce spotkań dla ludzi szukających zaginionych członków swoich
rodzin i miejsce gdzie można było posłuchać najnowszych wieści. Fontanna w centrum
wyschnęła a po obu jej stronach ustawiono w rzędach długie ławy naprzeciwko podestu w
dalekim końcu pomieszczenia. Podczas gdy jedni z Nefilim siedzili w ławkach tworząc coś na
kształt sesji Rady, w przejściach pomiędzy rzędami i w arkadach, które otaczały kręgiem
olbrzymie pomieszczenie, krążyła niespokojnie reszta Nocnych Łowców. Sala nie wyglądała
już jak miejsce do tańczenia. W powietrzu unosiła się szczególna atmosfera, mieszanka
napięcia i oczekiwania.
Oprócz naradzających się członków Clave, wszędzie dookoła rozbrzmiewały
prowadzone szeptem rozmowy. Clary przysłuchiwała się ich urywkom gdy wraz z Simonem
przechodzili przez pomieszczenie. Dowiedziała się że wieże demonów znów działały.
Przywrócono straże, choć były słabsze niż poprzednio. Namierzono demony na wzgórzach w
południowej części miasta. Opuszczono wiejskie rezydencje, więcej rodzin wyjechało z
miasta, a niektórzy opuścili też szeregi Clave.
Na podwyższeniu, otoczony wiszącymi mapami miasta, stał Konsul. Patrzył groźnie
jak ochroniarz stojący za niskim, pulchnym człowieczkiem w szarym ubraniu. Pulchny
gestykulował gniewnie w trakcie mówienia ale chyba nikt nie zwracał na niego uwagi.
- Cholera, to Inkwizytor – mruknął Simon do jej ucha. – Aldertree.
- A tam jest Luke – powiedziała Clary, wyławiając go z tłumu. Stał w pobliżu wyschniętej
fontanny, pogrążony w rozmowie z człowiekiem w mocno porysowanej zbroi i bandażu
zakrywającym mu lewą połowę twarzy. Clary rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu Amatis
i znalazła ją, siedzącą w milczeniu na końcu ławki, z dala od innych Nocnych Łowców.
Napotkała spojrzenie Clary a na jej twarzy ukazało się zaskoczenie, gdy wstawała z miejsca.
Luke dostrzegł Clary, zmarszczył brwi i powiedział coś do obandażowanego
mężczyzny niskim, przepraszającym głosem. Przeszedł przez pomieszczenie do miejsca gdzie
pod jednym w filarów stali Simon i Clary, a jego nachmurzony wyraz twarzy pogłębiał się z
każdym kolejnym krokiem.
- Co wy tu robicie? Zdajecie sobie sprawę z tego, że Clave nie zezwala dzieciom
uczestniczyć w swoich spotkaniach, a co do ciebie... – spiorunował wzrokiem Simona. – To
raczej nie jest dobry pomysł żebyś pokazywał się teraz na oczy Inkwizytorowi, nawet jeśli nie
może teraz nic z tym zrobić – uśmieszek wykrzywił kącik jego ust. – Przynajmniej nie bez
narażania przyszłego sojuszu jakie Clave mogłoby zawrzeć z Podziemnymi.
- Racja – Simon pomachał Inkwizytorowi ale ten go zignorował.
- Simon, przestań. Przyszliśmy tu z konkretnego powodu – Clary przekazała zdjęcia
Sebastiana Lukowi. – To jest Sebastian Verlac. Prawdziwy Sebastian Verlac.
Twarz Luke’a pociemniała. Bez słowa przejrzał zdjęcia podczas gdy Clary streszczała
mu swoją romowę z Aline. Tymczasem Simon stał niespokojnie obok i wbijał spojrzenie w
Aldertriego, który umyślnie go ignorował.
- Czy prawdziwy Sebastian wygląda tak jak ten oszust? – spytał w końcu Luke.
- Niezupełnie – odparła Clary. – Fałszywy Sebastian był wyższy. I chyba był blondynem bo z
całą pewnością farbował włosy. Nikt nie ma aż tak czarnych włosów. A farba została na
moich palcach gdy ich dotknęłam, pomyślała, ale zatrzymała to dla siebie. – Tak czy inaczej,
Aline chciała żebyśmy pokazali to tobie i Lightwoodom. Pomyślała, że jeśli dowiedzą że nie
była tak naprawdę spokrewniona z Penhallowami, to...
- Powiedziała o tym swoim rodzicom? – Luke wskazał na zdjęcia.
- Jeszcze nie – powiedziała Clary. – Wydaje mi się, że najpierw przyszła z tym do mnie.
Chciała żebym ci o tym opowiedziała. Mówiła, że ludzie cię słuchają.
- Niektórzy z nich tak – obejrzał się za siebie w stronę obandażowanego meżczyzny. –
Właśnie rozmawiałem z Partickiem Penhallowem. W przeszłości Valentine był jego dobrym
przyjacielem i mógł mieć z nim jakieś niedokończone sprawy. Mówiłaś że Hodge powiedział
ci, że miał tu szpiegów – oddał jej zdjęcia. – Tak się składa, że Lightwoodowie nie będą dziś
uczestniczyć w obradach Clave. Dziś rano odbył się pogrzeb Maxa. Pewnie są teraz na
cmentarzu – widząc wyraz twarzy Clary, dodał – To była bardzo mała uroczystość. Wzięła w
niej udział tylko rodzina.
Przecież ja też należę do rodziny Jace’a, odezwał się cienki, protestujący głosik w jej
głowie. Ale był tam też inny, głośniejszy, zaskakujący ją swoją goryczą. A on powiedział ci,
że przebywanie z tobą jest jak powolne wykrwawianie się na śmierć. Naprawdę myślisz, że
potrzebuje tego teraz, kiedy jeszcze doszedł do tego pogrzeb Maxa?
- W takim razie możesz im o tym powiedzieć wieczorem – powiedziała Clary. – To znaczy...
Myślę, że to chyba dobra wiadomość. Kimkolwiek tak naprawdę jest Sebastian, nie jest
spokrewniony z ich przyjaciółmi.
- Byłoby jeszcze lepiej gdybyśmy wiedzieli gdzie on teraz jest – mruknął Luke. – Albo jacy
inni szpiedzy Valentine’a jeszcze tu są. Co najmniej kilku z nich musi być zamieszanych w
obalenie zaklęć ochronnych. Można tego dokonać tylko od wewnątrz.
- Hodge mówił, ze Valentine rozpracował sposób w jaki można to zrobić – odezwał się
Simon. – Mówił że trzeba do tego krwi demonów ale nie nie istniał sposób na przyniesienie
jej do miasta. Oczywiscie jeśli Valentine nie wymyślił sposobu żeby to obejść.
- Ktoś namalował runę za pomocą krwi demonów na szczycie jednej z wież – powiedział
Luke, wzdychając. – Więc Hodge miał rację. Na nasze nieszczęście Clave zawsze za bardzo
ufało w straże. Ale nawet najsprytniejsza łamigłówka ma swoje rozwiązanie.
- Wygląda mi to na że ta wasza łamigłówka nieźle skopała wam tyłki – powiedział Simon. –
W chwili gdy bronicie twierdzy używając Zaklęcia Nieprzenikalności, ktoś przychodzi i
znajduje sposób jak rozwalić to miejsce w drzazgi.
- Simon – upomniała go Clary. – Zamknij się.
- Wcale nie jest tak daleki od prawdy – odparł Luke. – Po prostu nie wiemy jak wnieśli do
miasta krew demonów bez uprzedniego zniszczenia straży – wzruszył ramionami. – W tej
chwili to najmniej ważny z naszych problemów. Straże przywrócono ale wiemy już że nie są
niezawodne. Valentine może wrócić w każdej chwili i to z o wiele większymi siłami i wątpię
czy uda nam się go pokonać. Brakuje nam Nefilim a ci którzy tu są, są kompletnie
zdeprawowani.
- A co z Podziemnymi? – spytała Clary. – Powiedziałeś Konsulowi że Clave musi walczyć
razem z Podziemnymi.
- Mogę to powtarzać Malachiemu i Aldertree przez cały czas dopóki twarz mi nie zsinieje ale
to wcale nie oznacza, że będę mnie słuchać – wyjaśnił Luke znużonym głosem. - Pozwolili mi
tu zostać tylko dlatego bo Clave głosowało za tym by zatrzymać mnie tu w charakterze
doradcy. I to tylko dlatego że moja sfora uratowała kilku z nich. Nie oznacza to że chcą
więcej Podziemnych w Idris...
Ktoś wrzasnął.
Amatis zerwała się na równe nogi, zakrywając usta dłonią i wpatrując w stronę
wejścia do Sali. W drzwiach stał mężczyzna. Kontury jego sylwetki rozświetlało światło
słoneczne wpadające do środka. Był tylko niewyraźnym zarysem dopóki nie zrobił kroku do
wnętrza Sali. Wtedy Clary zobaczyła jego twarz.
Valentine.
Z jakiegoś powodu pierwszą rzeczą jaką zauważyła było to, że był gładko ogolony,
przez co wyglądał na młodszego. Przypominał rozzłoszczonego chłopaka ze wspomnień które
pokazał jej Ithuriel. Zamiast bitewnej zbroi miał na sobie elegancki prążkowany garnitur i
krawat. Był nieuzbrojony. Sprawiał wrażenie, jakby mógł być jakimkolwiek mężczyzną
chodzącym po ulicach Manhattanu. Jakby mógł być czyimś ojcem.
Nie patrzył w stronę Clary, w ogóle nie zarejestrował jej obecności. Gdy szedł wąskim
przejściem pomiędzy ławkami wzrok miał utkwiony w Luku.
Jak on mógł tu przyjść nie mając ze sobą żadnej broni?, zastanawiała się Clary, a
odpowiedź na swoje pytanie uzyskała chwilę później. Inkwizytor Aldertree wydał z siebie
dźwięk podobny do ryku ranionego niedźwiedzia, odskoczył od Malachiego, który próbował
go powstrzymać, zbiegł po schodach i rzucił się na Valentine’a.
Przeleciał przez niego tak jak nóż przechodzi przez papier. Valentine odwrócił się,
żeby popatrzeć na Aldertriego z uprzejmym zainteresowaniem jak Inkwizytor zatacza się,
zderza z filarem i wykłada jak długi na ziemi. Biegnący za nim Konsul, dopadł do niego i
pochylił się by pomóc mu wstać na nogi. Gdy to robił, na jego twarzy zagościł wyraz ledwo
skrywanej odrazy a Clary zastanawiała się, czy ta odraza była skierowana do Valentine’a czy
do Aldertriego za to że zachował się jak głupiec.
Przez pomieszczenie przebiegł kolejny słaby szmer. Inkwizytor piszczał i wił się jak
szczur schwytany w pułapkę. Malachi trzymał go mocno za ramiona gdy Valentine ruszył
przez Salę nie zaszczycając żadnego z nich jednym spojrzeniem. Nocni Łowcy, którzy
siedzieli stłoczeni na ławkach, gwałtownie cofnęli się o tyłu, jak Morze Czerwone
rozstępujące się przed Mojżeszem, robiąc mu przejście na środek pomieszczenia. Clary
zadrżała, gdy przeszedł blisko miejsca w którym stała razem z Simonem i Lukiem. To tylko
Projekcja, powiedziała sobie w duchu. Jego tu nie ma. Nie może cię skrzywdzić.
Stojący obok niej Simon wzdrygnął się. Clary wzięła go za rękę w momencie, w
którym Valentine przystanął przy schodach podium, obrócił się i spojrzał prosto na nią. Jego
obojętne, taksujące spojrzenie przesunęło się po niej tylko raz, tak, jakby zdejmował z niej
miarę, ominęło całkowicie Simona i zatrzymało się na Luku.
- Lucian.
Nic nie mówiąc Luke odwzajemnił spojrzenie, równie spokojne i wyważone. Po raz
pierwszy od czasu Renwick byli razem w jednym pomieszczeniu, uświadomiła sobie Clary.
Wtedy Luke był półżywy z powodu walki i schlapany krwią. Teraz łatwiej było ustalić
różnice i podobieństwa pomiędzy dwoma mężczyznami – Luke w swojej poszarpanej
flanelowej koszuli i dżinsach i Valentine w swoim pięknym i wyglądającym na drogi
garniturze. Luke z dziennym zarostem i pasmami siwizny we włosach i Valentine
wyglądający prawie tak samo jak wtedy gdy miał dwadzieścia pięć lat – tyle że sprawiał
wrażenie zimnego, twardszego, jakby przez te wszystkie lata powoli zmieniał się w kamień.
- Słyszałem że Clave przygotowało ci miejsce w Radzie – powiedział Valentine. – Jakie to
podobne do tych zdeprawowanych przez korupcję i łasych na pochlebstwa ludzi by dać się
infiltrować przez zdegenerowanych mieszańców – jego głos był spokojny, niemal radosny –
tak bardzo, że aż trudno było wyczuć jad sączący się z jego słów lub uwierzyć że w ogóle
miał to na myśli. Wrócił spojrzeniem do Clary. – Co ja widzę, Clarissa tutaj, razem ze swoim
wampirem. Jak tylko wszystko się trochę ustabilizuje, musimy poważnie porozmawiać nad
twoim doborem zwierzątek domowych.
Z gardła Simona wydobył się niski warkot. Clary ścisnęła go mocno za rękę – na tyle
mocno że kiedyś z bólu już dawno wyrwałby swoją z jej uścisku. Teraz zdawał się go wcale
nie odczuwać.
- Nie rób tego – szepnęła. – Po prostu tego nie rób.
Valentine nie zwracał już na nich uwagi. Wspiął się po schodkach na podium i
odwrócił by popatrzeć z góry na tłum.
- Ile znajomych twarzy – zauważył. – Patrick, Malachi, Amatis.
Amatis stała sztywno z oczami jaśniejącymi nienawiścią. Inkwizytor ciagle szarpał się
w uścisku Malachiego. Na wpół rozbawione spojrzenie Valentine’a prześlizgnęło się po nim.
- Nawet ty, Aldertree. Słyszałem że jesteś pośrednio odpowiedzialny za śmierć mojego
starego przyjaciela, Hodge’a Starkweathera. Jaka szkoda.
Luke odzyskał głos.
- Więc przyznajesz się do tego – powiedział. – To ty obaliłeś straże. I to ty nasłałeś demony.
- Wysłałem je – zgodził się Valentine. – Mogę wysłać ich o wiele więcej. To oczywiste, że
Clave – ci skończeni odioci – musieli się tego spodziewać. Bo ty się spodziewałeś, prawda,
Lucianie?
Oczy Luke’a były śmiertelnie poważne.
- Tak. Ale znam cię, Valentine. Przyszedłeś się targować czy napawać swoim zwycięstwem?
- Ani jedno ani drugie – Valentine objął wzrokiem milczący tłum. – Nie widzę potrzeby żeby
cokolwiek negocjować – powiedział, i mimo że mówił spokojnym tonem, jego głos stał się
mocniejszy. – I nie pragnę się napawać. Nie bawi mnie zabijanie Nocnych Łowców. I tak jest
nas już wybitnie mało na świecie, który desperacko nas potrzebuje. Ale tak właśnie lubi
myśleć Clave, nieprawdaż? To kolejna z ich nonsensownych zasad, których używają po to by
zrównać zwykłych Łowców z ziemią. Zrobiłem to co zrobiłem bo musiałem. Zrobiłem to bo
to był jedyny sposób żeby zmusić Clave do słuchania. Nocni Łowcy nie zginęli przez mnie.
Zginęli dlatego, że Clave mnie zignorowało – napotkał spojrzenie Aldertriego. Twarz
Inkwizytora była biała i skurczona. – Tak wielu z was należało kiedyś do mojego Kręgu –
powiedział powoli Valentine. – Mówię teraz do was i do tych, którzy wiedzieli o jego
istnieniu ale do niego nie należeli. Pamiętacie co przewidziałem piętnaście lat temu? Że jeśli
nie sprzeciwimy się Porozumieniom, to Alicante, nasza drogocenna stolica, zostanie zalana
przez śliniące się hordy mieszańców, zdegenerowane gatunki depczące wszystko co nam
drogie. I tak jak przewidziałem, sytuacja doszła do punktu krytycznego. Po Gardzie zostały
zgliszcza, Portal zniszczono a nasze ulice są pełne potworów. Będąca tylko w połowie
człowiekiem szumowina ośmiela się nami rządzić. Więc, moi przyjaciele, moi wrogowie, moi
bracia zjednoczeni w Aniele, pytam was – wierzycie mi teraz? Jego głos urósł do krzyku. –
WIERZYCIE MI TERAZ?
Jego spojrzenie omiotło pomieszczenie w oczekiwaniu na odpowiedź. Nie nadeszła.
Pozostało tylko morze wpatrzonych w niego twarzy.
- Valentine – łagodny głos Luke’a przełamał ciszę. – Nie widzisz co zrobiłeś? Porozumienia
których tak bardzo się obawiałeś nie postawiły Podziemnych na równi z Nefilim. Nie
zapewniają półludziom stanowisk w Clave. Wszystkie stare zatargi są ciągle aktualne.
Powinieneś im zaufać ale tego nie zrobiłeś – nie mogłeś – a teraz dałeś nam jedyną rzecz,
która na powrót mogła nas wszystkich zjednoczyć – wpił w niego wzrok. – Wspólnego
wroga.
Na bladej twarzy Valentine’a wykwitł rumieniec.
- Nie jestem wrogiem. Nie wrogiem Nefilim. To ty nim jesteś. To ty próbujesz ich zwodzić
żeby stanęli do bezsensownej walki. Myślisz, że demony które widziałeś, są wszystkim co
mam? To zaledwie ułamek tego co mogę do siebie wezwać.
- Nas również jest więcej – odparł Luke. – Więcej Nefilim i więcej Podziemnych.
- Podziemni – zakpił Valentine. – Uciekną w popłochu jak tylko zwietrzą kłopoty. Nefilim
urodzili się po to by być wojownikami, by chronić ten świat, a świat nienawidzi waszego
gatunku. Nie bez powodu srebro was pali a słońce przypieka Dzieci Nocy.
- Ale nie mnie – odezwał się twardym, czystym głosem Simon, pomimo żelaznego uścisku
Clary. – Jestem tu. I stoję w słońcu...
Lecz Valentine tylko się roześmiał.
- Patrzyłem jak imię Boga nie mogło ci przejść przez usta, wampirze – powiedział. – A co do
tego, czemu światło słoneczne na ciebie nie działa... – urwał i uśmiechnął się. – Być może to
dlatego, że jesteś anomalią. Dziwolągiem. Ale i tak jesteś potworem.
Potworem. Clary przypomniała sobie co Valentine powiedział na statku. Twoja matka
powiedziała, że zmieniłem jej pierwsze dziecko w potwora. Uciekła zanim miałem możliwość
zrobienia tego samego z drugim.
Jace. Samo wypowiadanie w myślach jego imienia sprawiało jej ból. Po tym
wszystkim co zrobił, Valentine stoi tu sobie i mówi o potworach...
- Jedyny potwór jaki tu jest – powiedziała, wbrew sobie i wbrew postanowieniu żeby
zachować milczenie – to ty. Widziałam Ithuriela – ciągnęła, gdy odwrócił się by popatrzeć na
nią zaskoczony. – Wiem o wszystkim...
- Wątpię – odparł. – Gdyby tak było, trzymałabyś język za zębami. Jeśli nie ze względu na
siebie, to przynajmniej swojego brata.
Nie waż się rozmawiać ze mną o Jasie!, chciała wrzasnąć Clary, ale przeszkodził jej w
tym chłodny, pozbawiony lęku i zgorzkniały kobiecy głos.
- A co z moim bratem? – Amatis stanęła przed podium, spoglądając w górę na Valentine’a.
Zaskoczony Luke drgnął i pokręcił przecząco głową w jej kierunku ale Amatis go
zignorowała.
Valentine zmarszczył brew.
- A co ma być?
Clary wyczuła, że pytanie Amatis zbiło go z tropu, a może po prostu sprawiła to jej
obecność, to że pytała, że stawiała mu czoła. Przez lata w pamięci musiał mu się utrwalić jej
obraz jako kogoś słabego, niezdolnego do rzucenia mu wyzwania. Valentine nigdy nie lubił
gdy ludzie czymś go zaskakiwali.
- Powiedziałeś, że nie jest już moim bratem – ciagnęła Amatis. – Zabrałeś mi Stephena.
Zniszczyłeś moją rodzinę. Twierdzisz, że nie jesteś wrogiem Nefilim, ale nastawiłeś nas
przeciwko sobie, rodzinę przeciwko rodzinie. Zniszczyłeś ich życie bez żadnych skrupułów.
Twierdzisz, ze nienawidzisz Clave, ale to dzięki tobie są tacy upierdliwie drobiazgowi i
spanikowani. Kiedyś wszyscy sobie ufaliśmy. My, Nefilim. Ty to zmieniłeś. Nigdy ci tego nie
wybaczę – głos jej zadrżał. – Albo tego że kazałeś mi grozić Lucianowi jakby nie był już
moim bratem. Tego również ci nie wybaczę. Ani sobie za to że cię kiedyś słuchałam.
- Amatis... – Luke zrobił krok do przodu ale jego siostra powstrzymała go unosząc dłoń. Jej
oczy błyszczały od łez, ale plecy miała wyprostowane a jej głos był twardy i niezłomny.
- Był taki czas kiedy wszyscy cię słuchaliśmy, Valentine – powiedziała. – I wszyscy mamy
tego świadomość. Ale dość tego. Dość. Tamten czas dobiegł końca. Czy jest tu ktoś kto się ze
mną nie zgadza?
Clary poderwała głowę do góry i potoczyła wzrokiem po zgromadzonych Łowcach. W
jej oczach wyglądali jak surowy zarys tłumu, z zamazanymi białymi plamami w miejscach,
gdzie powinny być twarze. Dostrzegła Patricka Penhallowa z zaciśniętą szczęką i
Inkwizytora, który trząsł się jak wątłe drzewo na porywistym wietrze. I Malachiego, którego
ciemna, gładka twarz była niepokojąco trudna do odczytania.
Nie padło żadne słowo.
Jeśli Clary miała nadzieję, ze Valentine okaże gniew z powodu braku reakcji ze strony
Nefilim, którym chciał przewodzić, to srogo się zawiodła. Poza pojedynczym drgnięciem
mięśni w szczęce, jego twarz była kompletnie bez wyrazu. Tak jakby spodziewał się takiej
odpowiedzi. Jak gdyby się na nią przygotował.
- Bardzo dobrze – powiedział. – Skoro nie chcecie słuchać powodów, to będziecie musieli
posłuchać siły. Już wam pokazałem, że potrafię obalić straże otaczające miasto. Widzę, że
przywróciliście je na nowo, ale to nie ma żadnego znaczenia. Z łatwością mogę zniszczyć je
jeszcze raz. Albo zastosujecie się do moich warunków albo staniecie do walki ze wszystkimi
demonami jakie może przywołać Kielich. Rozkażę im nie oszczędzać żadnego z was. Ani
mężczyzn, ani kobiet, ani dzieci. Wasza wola.
W pomieszczeniu rozległy się szepty. Luke nie przestawał wpatrywać się w
Valentine’a.
- Celowo zniszczyłbyś swoją własną rasę?
- Czasami chore rośliny należy wyrwać by zachować cały ogród – wyjaśnił Valentine. – A
jeśli wszystkie są chore... – odwrócił się w stronę przerażonego tłumu. – To wasz wybór. Mam
Kielich. Jeśli będę musiał, dam początek nowego świata dla Nocnych Łowców, stworzonego
po mojej myśli. Ale mogę wam dać tę ostatnią szansę. Jeśli Clave przekarze mi całą władzę
jaką ma Rada i zaakceptuje moją niepodważalną suwerenność i rządy, nie zrobię tego.
Wszyscy Nocni Łowcy złożą przysięgę posłuszeństwa i zgodzą się przyjąć trwałą runę
lojalności, która ich ze mną zwiąże. Takie są moje warunki.
Odpowiedziała mu cisza. Amatis zasłoniła ręką usta. Reszta tłumu rozmyła się przed
oczami Clary w wirującą plamę. Nie mogą do niego przystać, myślała. Nie mogą. Ale jaki
inny mieli wybór? Jaki inny wybór miał każdy z nich? To, że Valentine schwytał ich w
pułapkę, myślała dalej tępo, jest tak samo pewne jak to, że ja i Jace zostaliśmy uwięzieni przez
to czym nas stworzył. Jesteśmy do niego przykuci naszą własną krwią.
Minęła zaledwie chwila, która Clary wydała się długa jak godzina, gdy ciszę rozdarł
cienki, piskliwy głos – wysoki głos Inkwizytora.
- Suwerenność i rządy? – zaskrzeczał. – Twoje rządy?!
- Aldertree... – Konsul rzucił się żeby go powstrzymać, ale Inkwizytor był zbyt szybki.
Wkręcił się i ruszył w stronę podestu. Krzyczał coś, w kółko te same słowa, jakby zupełnie
odjęło mu rozum, a jego czy praktycznie wywróciły się na drugą stronę. Przepchnął się obok
Amatis i potykając się wszedł na podest, żeby stanąć twarzą w twarz z Valentinem.
- Jestem Inkwizytorem, rozumiesz? Inkwizytorem! – wrzeszczał. – Jestem częścią Clave!
Częścią Rady! To ja ustanawiam prawa, nie ty! Ja rządzę, nie ty! Nie pozwolę ci na to, ty
oślizgły, kochający demony...
Z wyrazem twarzy przypominającym znudzenie, Valentine wyciagnął rękę, tak jakby
chciał dotknąć ramienia Inkwizytora. Ale przecież nie mógł niczego dotknąć – w końcu był
tylko Projekcją – ale w chwilę później Clary wciągnęła ze świstem powietrze, gdy dłoń
Valentine’a przeszła przez skórę, kości i mięśnie Inkwizytora, docierając głęboko pod żebra.
Minęła sekunda – sekunda – podczas której cała Sala zamarła, z otwartymi ustami wpatrując
się w lewą rękę Valentine’a, która jakimś cudem weszła aż po nadgarstek w pierś Aldertriego.
Valentine szarpnął ostro ręką i nagle wykręcił ją w lewo taki ruchem, jakby obracał
zardzewiałą klamkę.
Inkwizytor wydał z siebie pojedynczy wrzask i upadł na ziemię jak kamień.
Valentine cofnął dłoń. Była śliska od krwi, szkarłatna rękawiczka sięgająca do połowy
jego łokcia, która plamiła drogą wełnę z której został uszyty jego garnitur. Opuszczając
zakrwawioną rękę, spojrzał na przerażony tłum a jego wzrok zatrzymał się na Luku.
- Do jutra do południa macie czas na rozważenie moich warunków – powiedział powoli. – W
tym czasie przyprowadzę swoją armię na Równinę Brocelind. Jeśli nie otrzymam decyzji
Clave o poddaniu się, wejdę z nią do Alicante i tym razem nie zostawimy przy życiu nikogo.
Tyle czasu daję wam na podjęcie decyzji. Wykorzystajcie go mądrze – powiedział i rozpłynął
się w powietrzu.
14. W mrocznym lesie

- Coś takiego – powiedział Jace nie patrząc na Clary. Nie patrzył na nią w ogóle odkąd razem
z Simonem stanęła na schodach domu, który zamieszkiwali teraz Lightwoodowie. Zamiast
tego wychylał się przez jedno z wysokich okien w salonie i patrzył na szybko ściemniające się
niebo. – Facet idzie na pogrzeb własnego dziewięcioletniego brata i omija go cała zabawa.
- Jace – odezwał się zmęczonym głosem Alec. – Przestań.
Siedział na jednym z podniszczonych, pękatych krzeseł które były jedynymi meblami
w tym pokoju na których można było usiąść. Dom spowijała dziwna atmosfera obcości
właściwa dla domów należących do innych ludzi. Był ozdobiony tapetą w kawiatowy wzorek,
falbankami i pastelami a wszystko w środku było lekko wytarte i wystrzępione. Obok Aleca
na małym stoliku stała szklana misa pełna czekoladek. Clary umierała z głodu i zjadła kilka z
nich ale okazały się suche i pokruszone. Zastanawiała się jacy ludzie mogli tu mieszkać.
Tacy, którzy uciekali gdy sytuacja robiła się trudna, pomyślała kwaśno. Zasługiwali na to by
zająć ich dom.
- Przestań co? – spytał Jace. Na dworze było wystarczająco ciemno, żeby Clary mogła
zobaczyć jego twarz odbitą w szybie. Jego oczy wyglądały na całkiem czarne. Miał na sobie
strój żałobny Nonych Łowców. Nie nosili czerni na pogrzeby, która była zarezerwowana
wyłącznie dla zbroi i podczas walki. Dla nich kolorem śmierci była biel a biała kurtka, którą
miał na sobie Jace, była ozdobiona szkarłatnymi runami wyszytymi w materiale przy szyi i
nadgarstkach. W odróżnieniu od run bitewnych, które oznaczały agresję i ochronę, te
przemawiały łagodniejszym językiem zdrowienia i smutku. Na nadgarstkach miał bransoletki
z metalu pokryte podobnymi runami. Alec był ubrany indentycznie, cały w bieli i z takimi
samymi złotoczerwonymi runami na materiale. Jego włosy wyglądały przez to na jeszcze
ciemniejsze.
Clary pomyślała, że Jace w bieli wyglądał jak anioł, tyle że ten zwiastujący zemstę.
- Nie jesteś zły na Clary. Ani na Simona – odparł Alec. – A przynajmniej – dodał, marszcząc
lekko czoło – nie sądzę, żebyś był zły na Simona.
Clary prawie oczekiwała od Jace’a kąśliwej uwagi ale zamiast tego powiedział tylko:
- Clary wie że nie jestem na nią zły.
Opierający się łokciami o sofę Simon zmrużył oczy.
- Nie rozumiem tylko jak Valentine’owi udało się zabić Inkwizytora. Myślałem, że Projekcje
nie mogą niczego dotykać.
- Nie powinny – odparł Alec. – To tylko iluzja. Nic więcej oprócz kolorowego powietrza.
- No cóż, nie w tym przypadku – powiedziała Clary. – Wsadził dłoń w jego pierś i wykręcił...
– wzydrygnęła się. – Było mnóstwo krwi.
- Zostawił ci specjalny bonus – powiedział Jace do Simona.
Simon zignorował to.
- A czy istniał kiedyś Inkwizytor który nie umarłby straszną śmiercią? – zastanawiał się na
głos. – To jak bycie perkusistą w Spial Tap.
Alec przejechał dłońmi po twarzy.
- Nie mogę uwierzyć, że moi rodzice jeszcze o niczym nie wiedzą – powiedział. – I jakoś nie
pali mi się do tego żeby im to powiedzieć.
- Gdzie oni są? – spytała Clary. – Myślałam, że na górze.
Alec pokręcił głową.
- Zostali na cmentarzu, przy grobie Maxa. Nas odesłali tutaj. Chcieli być sami przez chwilę.
- A co z Isabelle? – chciał wiedzieć Simon. – Gdzie ona jest?
Kpiący nastrój opuścił Jace’a.
- Nie wychodzi ze swojego pokoju – odparł. – Obwinia siebie za to co stało się z Maxem. Nie
przyszła nawet na pogrzeb.
- Próbowaliście z nią rozmawiać?
- Nie - odciął się Jace. – Zamiast tego biliśmy ją co chwila po twarzy. Jak myślisz, dlaczego
to nie podziałało?
- Chciałem tylko spytać – powiedział Simon łagodnym głosem.
- Powiemy jej o tej całej sprawie z fałszywym Sebastianem – dodał Alec. – Może lepiej się
wtedy poczuje. Ciągle myśli, że powinna była zauważyć że coś było z nim nie tak, ale jeśli
był szpiegiem... – wzruszył ramionami. – Nikt niczego nie zauważył. Nawet Penhallowowie.
- A ja myślałem, że był klamką od drzwi – dorzucił Jace.
- Tylko dlatego, że... – Alec zapadł się głębiej w swoim krześle. Wyglądał na wyczerpanego.
Jego skóra pokryła się szarością kontrastując z jaskrawą bielą jego ubrań. – To już wcale nie
ma znaczenia. Kiedy dowie się czym groził Valentine, nic nie będzie w stanie poprawić jej
nastroju.
- Skąd pewność że to zrobi? – spytała Clary. – Mam na myśli wysłanie armii demonów
przeciwko Nefilim. Przecież on też ciągle jest Nocnym Łowcą, prawda? Nie mógłby
doprowadzić do zagłady własnych rodaków.
- Nie obchodziło go że niszczy własne dzieci – odezwał się Jace, napotykając jej spojrzenie.
– Dlaczego myślisz, że miałby dbać o swoich ludzi?
Alec patrzył raz na jedno, raz na drugie, a po wyrazie jego twarzy Clary
wywnioskowała, że Jace nie powiedział mu jeszcze o Ithurielu. Wyglądał na zdumionego i
bardzo smutnego.
- Jace...
- To nam wyjaśnia jedną rzecz – powiedział Jace nie patrząc na Aleca. – Magnus próbował
dowiedzieć się czy może użyć naprowadzającej runy dzięki rzeczom jakie Sebastian zostawił
u siebie w pokoju i dzięki temu namierzyć go w jakiś sposób. Powiedział, że nie może
odczytać nic z tego co mu daliśmy. Tylko... martwa cisza.
- Co to znaczy?
- Że to były rzeczy Sebastiana Varlaca. Fałszywy Sebastian musiał mu je odebrać gdy go
spotkał. A Magnus nie jest w stanie niczego z nich odczytać bo prawdziwy Sebastian...
- Prawdopodobnie nie żyje – dokończył za niego Alec. – A ten którego znamy my jest za
sprytny żeby zostawiać za sobą jakiekolwiek ślady. Nie można namierzyć kogoś nie mając
nic pod ręką. Trzeba mieć przedmiot, który jest w pewien sposób połączony z tą osobą.
Pamiątkę rodzinną, stelę, kilka włosów, coś w tym stylu.
- A to wielka szkoda – skonstatował Jace - bo gdybyśmy mogli za nim pójść, to pewnie
zaprowadziłby nas prosto do Valentine’a. Jestem pewny, że już poleciał do swojego mistrza
zdać pełny report. I pewnie powiedział mu o tej bzdurnej teorii Hodge’a z jeziorem.
- To wcale nie musi okazać się bzdurą – zaoponował Alec. – Rozstawiono straże na
ścieżkach prowadzących do jeziora i obłożono zaklęciami, które ochronią ich gdy ktoś się tam
teleportuje.
- Fantastycznie. Jestem pewien, że teraz wszyscy możemy czuć się bezpieczni – zakpił Jace i
oparł się o ścianę.
- Nie rozumiem tylko – odezwał się Simon – dlaczego on tu został. Po tym co zrobił Izzy i
Maxowi mógł zostać złapany. Nie było mowy o tym żeby dalej udawał. Nawet jeśli myślał,
że zabił Izzy zamiast tylko ją ogłuszyć, to jak potem wytłumaczyłby się z tego, że oni oboje
nie żyją podczas gdy on ma się dobrze? Nie, musiał zostać odkryty. Tylko dlaczego został
gdy zaczęła się walka? Dlaczego chciał iść po mnie do Gardu? Jestem prawie pewien, że było
mu wszystko jedno czy umrę czy nie.
- Teraz jesteś dla niego za ostry – wtrącił Jace. – Jestem pewien że wolałby żebyś zginął.
- Właściwie – odezwała się Clary – to myślę, że został tu z mojego powodu.
Jace spojrzał na nią ze złotym błyskiem w oczach.
- Z twojego powodu? Czyżby miał nadzieję na jeszcze jedną gorącą randkę?
Clary poczuła, że się czerwieni.
- Nie. A nasza randka nie była gorąca. W rzeczywistości to nawet nie była randka. Tak czy
inaczej, nie o to mi chodzi. Kiedy przyszedł do Sali, próbował wyciągnąć mnie na zewnątrz
żebyśmy mogli porozmawiać. Chciał czegoś ode mnie. Tylko nie wiem co to mogło być.
- Albo po prostu chciał ciebie – powiedział Jace. Widząc wyraz jej twarzy, dodał: - Nie to
mam na myśli. Chodzi mi o to, że może chciał zaprowadzić cię do Valentine’a.
- Valentine nie dba o mnie – sprostowała Clary. – Jedyną rzeczą na jakiej mu kiedykolwiek
zależało byłeś ty.
Coś błysnęło w głębi jego oczu.
- Tak to nazywasz? – jego twarz była przerażająco posępna. – Po tym co stało się na łodzi
interesuje się tylko tobą. Co oznacza, że musisz być ostrożna. Bardzo ostrożna. Nie zaszkodzi
jeśli kilka następnych dni spędzisz tutaj. Możesz zamknąć się w pokoju tak jak Isabelle.
- Nie zrobię tego.
- Oczywiście, że nie – odparł Jace – bo żyjesz po to żeby mnie torturować, prawda?
- Nie wszystko kręci się wokół ciebie, Jace – rzuciła z wściekłością.
- Możliwe – odparował. – Ale musisz przyznać, że zdecydowana większość rzeczy tak.
Clary ledwo powstrzymała się żeby nie zacząc krzyczeć.
Simon odchrząknął.
- Skoro już mówimy o Isabelle... bo chyba o tym mówiliśmy, ale pomyślałem że powieniem
o tym wspomnieć zanim tak kłótnia rozkręci się na dobre... że może ja z nią porozmawiam.
- Ty? – spytał Alec, a potem, zawstydzony lekko własnym zażenowaniem, dodał szybko: -
Chodzi o to, że... ona nie chce wyjść z pokoju nawet na prośbę własnej rodziny. Dlaczego
miałaby wyjść dla ciebie?
- Może dlatego, że ja nie należę do rodziny – odparł Simon. Stał z dłońmi wciśniętymi w
kieszenie i z wyprostowanymi ramionami. Gdy siedziała obok niego wcześniej, Clary
zauważyła, że ciągle miał cienką, białą bliznę otaczającą jego szyję w miejscu, gdzie
Valentine poderżnął mu gardło, oraz blizny na nadgarstach które również poprzecinał.
Zetknięcie się ze światem Nocnych Łowców zmieniło go. Nie tylko jego wygląd zewnętrzny
czy krew uległy zmianie. Zmiana jaka w nim zaszła była o wiele głębsza. Stał wyprostowany,
z wysoko podniesioną głową, i ze stoickim spokojem przyjmował wszystko co mówili Alec i
Jace. Simon, który kiedyś bałby się ich, zniknął.
Clary poczuła w sercu nagły ból i ze zdumieniem zdała sobie sprawę z tego co go
spowodowało. Tęskniła za nim – tęskniła za Simonem. Za takim jakim kiedyś był.
- Postaram się nakłonić Isabelle do rozmowy – powiedział. – Nie zaszkodzi spróbować.
- Ale jest już prawie ciemno – zauważyła Clary. – Powiedzieliśmy Lukowi i Amatis, że
wrócimy zanim słońce zajdzie.
- Odprowadzę cię – zaoferował się Jace. – A co do Simona, to chyba sam potrafi trafić do
domu w ciemnościach... prawda, Simon?
- Oczywiście, że potrafi – odezwał się oburzony Alec, skwapliwie starając się złagodzić swój
poprzedni afront. – W końcu jest wampirem... i... – dodał. – Właśnie zdałem sobie sprawę z
tego że pewnie sobie żartowałeś. Nie zwracaj na mnie uwagi.
Simon uśmiechnął się. Clary otworzyła usta żeby zaprotestować... i zaraz je zamknęła.
Częściowo dlatego, że wiedziała, że zachowuje się niedorzecznie, a częściowo przez wyraz
twarzy Jace’a, gdy patrzył na Simona, wyraz który tak ją zaskoczył, że zamilkła. Rozbawienie
połączone z wdzięcznością i co najbardziej zaskakujące – z odrobiną szacunku.
Spacer od domu Lightwoodów do domu Amatis okazał się krótki. Clary chciała żeby
trwał trochę dłużej. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że każda chwila spędzona z Jace’m była
na swój sposób bezcenna i ograniczona, że w jakiś sposób zbliżali się do jakiejś na wpół
widocznej ostatecznej granicy, która rozdzieli ich na zawsze.
Spojrzała na niego z ukosa. Patrzył prosto przed siebie tak jakby jej tu nie było. W
magicznym świetle, które zalewało ulicę, jego profil nabrał ostrości. Kosmyki włosów
opadające na policzki nie do końca zakrywały białą bliznę po Znaku na skroni. Dostrzegła
błysk metalu na jego szyi, gdzie wisiał na łańcuszku pierścień Morgensternów. Jego lewa
dłoń była nieosłonięta a kostki pokrywały świeże rany. Więc jednak goił się jak Przyziemny,
tak jak prosił go o to Alec.
Zadrżała. Spojrzał na nią.
- Zimno ci?
- Po prostu sobie myślałam – powiedziała. – Jestem zaskoczona że Valentine zaatakował
Inkwizytora a nie Luke’a. W końcu Aldertree jest Nocnym Łowcą a Luke... Luke jest
Podziemnym. Na dodatek Valentine go nienawidzi.
- Ale szanuje go na swój sposób, nawet jeśli jest Podziemnym – odparł Jace a Clary
przypomniała sobie spojrzenie jakim obrzucił wcześniej Simona i spróbowała o tym nie
myśleć. Nienawidziła myśleć, że Jace i Valentine mogą mieć ze sobą coś wspólnego, nawet
coś tak błahego jak sposób patrzenia. – Luke chce nakłonić Clave do zmian, do myślenia w
nowy sposób. Dokładnie to samo zrobił Valentine, nawet jeśli jego cele nie były... hmm, takie
same. Luke jest obrazoburczy w tym co robi. Chce zmian. Dla Valentine’a Inkwizytor
reprezentuje stare, zabobonne Clave, którego tak bardzo nienawidzi.
- A przecież kiedyś byli przyjaciółmi – dodała Clary. – Luke i Valentine.
- „Ślady tego, co kiedyś było” – powiedział Jace, a jego na wpół kpiącego tonu poznała, że
coś cytował. – Niestety tak się akurat składa, że najbardziej nienawidzisz tych, na których ci
kiedyś najmocniej zależało. Wyobrażam sobie, że Valentine zaplanował coś specjalnie dla
Luke’a po tym jak zajmie miasto.
- Nie zrobi tego – oświadczyła, a gdy Jace nie odpowiedział, dodała podniesnionym głosem:
- Nie wygra... nie może. On nie chce tak naprawdę wywyływać wojny, nie przeciwko
Nocnym Łowcom i Podziemnym...
- Dlaczego myślisz, że Łowcy będą walczyć u boku Podziemnych? – spytał, nadal na nią nie
patrząc. Szli sami przez uliczkę przy kanale a on wpatrywał się w wodę z zaciśniętymi
szczękami. – Dlatego że Luke tak powiedział? Luke to marzyciel.
- A czy to źle że taki jest?
- Nie. Po prostu ja się do nich nie zaliczam – oznajmił a ona poczuła oderzenie zimna w
sercu w odpowiedzi na pustkę w jego głosie. Rozpacz, gniew, nienawiść. To są cechy demona.
On zachowuje się w sposób w jaki myśli że powinien się zachowywać.
Doszli w końcu do domu Amatis. Clary zatrzymała się u podnóża schodów i
odwróciła w jego stronę.
- Możliwe – przyznała. – Ale nie jesteś też taki jak on.
Jace zdziwił się trochę słysząc to, ale może po prostu sprawiła to stanowczość w jej
głosie. Odwrócił głowę żeby na nią spojrzeć po raz pierwszy odkąd opuścili dom
Lightwoodów.
- Clary... – zaczął i urwał, wciągając ze świstem powietrze. – Masz krew na rękawie. Jesteś
ranna?
Podszedł do niej i ujął jej nadgarstek w swoją dłoń. Clary spojrzała w dół i ze
zdumieniem skonstatowała, że miał rację – na prawym rękawie jej płaszcza widniała
nieregularna plama krwi. Najdziwniejsze było to, że zachowała swój czerwony kolor. Czy
zaschnieta krew nie powinna czasami być ciemniejsza? Zmarszczyła brwi.
- To nie jest moja krew.
Jace rozluźnił się nieznacznie i zmniejszył uścisk.
- To krew Inkwizytora?
Potrząsnęła przecząco głową.
- Właściwie to wydaje mi się, że to krew Sebastiana.
- Sebastiana?
- Tak... Gdy przyszedł wtedy do Sali, krwawił z drobnych rozcięć na twarzy. Wydaje mi się,
że Isabelle musiała go podrapać, ale tak czy inaczej... Dotknęłam go i poplamiłam się –
przyjrzała się jej bliżej. – Myślałam, że Amatis wyprała płaszcz ale widocznie tego nie
zrobiła.
Spodziewała się, że puści jej rękę, ale zamiast tego przytrzymał ją chwilę dłużej,
przyglądając się badawczo plamie krwi, i puścił ją najwidoczniej czymś usatysfakcjonowany.
- Dzięki.
Patrzyła na niego przez chwilę a potem potrząsnęła głową.
- Nie powiesz mi po co to zrobiłeś, prawda?
- Nie ma mowy.
Machnęła dłońmi w rozdrażnieniu.
- Idę do środka. Zobaczymy się później.
Okręciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Nie mogła wiedzieć o tym, że w chwili
gdy odwróciła się do niego plecami, uśmiech zniknął z jego twarzy ani tego, że stał w
ciemnościach na długo po tym jak zamknęła za sobą drzwi, patrząc w ślad za nią i obracając
w palcach niewielki kawałek nitki.

- Isabelle – zawołał Simon. Kilka razy próbował znaleźć drzwi do jej pokoju, ale dopiero
okrzyk „Wynoś się!”, który dobiegał zza tych utwierdził go w przekonaniu że trafił na
właściwe. – Isabelle, wpuść mnie.
Rozległ się głuchy odgłos i drzwi zatrzęsły sie lekko, jak gdyby Isabelle cisnęła w nie
czymś, prawdopodobnie butem.
- Nie chcę rozmawiać ani z tobą ani z Clary. W ogóle nie chcę z nikim rozmawiać. Zostaw
mnie w spokoju, Simon.
- Clary tu nie ma – powiedział. – A ja nie odejdę stąd dopóki za mną nie porozmawiasz.
- Alec! – wrzasnęła Isabelle. – Jace! Zabierzcie go stąd!
Simon odczekał chwilę. Z dołu nie dochodził żaden dżwięk. Alec albo wyszedł albo
wolał się nie wychylać.
- Nie ma ich tu. Jestem tylko ja.
Odpowiedziała mu cisza. W końcu Isabelle znów się odezwała. Tym razem jej głos
dobiegał z bliska, jakby stała po drugiej stronie drzwi.
- Jesteś sam?
- Jestem sam – potwierdził Simon.
Drzwi otwarły się z trzaskiem. Stała w nich Isabelle w czarnej nocnej koszulce, z
długimi splątanymi włosami opadającymi jej na ramiona. Simon nigdy nie widział jej w takim
stanie: bosej, z nieuczesanymi włosami i bez makijażu.
- Możesz wejść.
Minął ją i wszedł do pokoju. W świetle wpadającym przez otwarte drzwi wyglądał,
jakby to powiedziała jego matka, jakby przeszło przez niego tornado. Porozrzucane ubrania
leżały na podłodze w stosach a otwarta apteczka wyglądała jakby wybuchła. Na jednym
słupku od łóżka wisiał srebrzysty bat Isabelle a z drugiego zwisał biały, koronkowy stanik.
Simon odwrócił wzrok. Zasłony zaciągnięto a lampy pogaszono. Isabelle usiadła na brzegu
łóżka i przyglądała mu się z gorzkim rozbawieniem.
- Wampir, który się rumieni. Kto by pomyślał – uniosła podbródek. – No więc, wpuściłam
cię. Czego chcesz?
Pomimo jej gniewnego spojrzenia Simon pomyślał, że wyglądała na młodszą niż
zwykle z tymi wielkimi, ciemnymi oczami w ściągniętej, białej twarzy. Mógł dostrzeć ślady
blizn na jej jasnej skórze, pokrywające jej nagie ramiona, kark, obojczyki, a nawet nogi. Jeśli
Clary pozostanie Nocnym Łowcą, pomyślał, to pewnego dnia będzie wyglądała tak samo. Z
całym ciałem pokrytym bliznami. Jednak ta myśl nie zmartwiła go już tak bardzo jak kiedyś.
W sposobie w jaki Isabelle nosiła swoje blizny było coś takiego jakby była z nich dumna.
Trzymała coś w dłoniach i obracała bez przerwy w palcach. Coś małego, co
połyskiwało słabo w przytłumionym świetle. Przez chwilę myślał, że to jakiś biżuteryjny
drobiazg.
- To co się stało z Maxem to nie była twoja wina – powiedział.
Nie patrzyła na niego. Utkwiła wzrok w przedmiocie w swoich dłoniach.
- Wiesz co to jest? – spytała, podnosząc go do góry. Wyglądał jak mały żołnierzyk
wystrugany z drewna. Simon zdał sobie sprawę z tego, że to był miniaturowy Nocny Łowca
w pełnej czarnej zbroi. Srebrzysty błysk, który zauważył wcześniej okazał się być farbą, którą
został pomalowany malutki miecz. Była prawie starta. – Należał do Jace’a – powiedziała, nie
czekając na jego odpowiedź. – To była jedyna zabawka jaką ze sobą miał gdy przybył do
Idris. Pewnie należał kiedyś do jakiegoś większego zestawu. Myślę, że sam ją zrobił ale nigdy
nie mówił zbyt wiele na ten temat. Gdy był mały, zabierał go wszędzie ze sobą, nosił go w
kieszeni. A potem któregoś dnia zobaczyłam jak Max się nim bawi. Jace musiał już wtedy
mieć jakieś trzynaście lat. Chyba oddał go Maxowi bo doszedł do wniosku, że wyrósł już z
tego. Tak czy inaczej, Max miał to w ręku gdy go znaleźli. Tak jakby złapał go, gdy
Sebastian... kiedy on... – urwała. Wysiłek, jaki wkładała w to żeby się nie rozpłakać, był aż
nadto widoczny. Jej usta wykrzywił grymas. – To ja powinnam tam być i go ochronić. Ja
powinnam była go osłaniać a nie jakiś głupi drewniany żołnierzyk – cisnęła go na łóżko a jej
oczy lśniły.
- Byłaś nieprzytomna – sprzeciwił się Simon. – Izzy, sama prawie umarłaś. Nie mogłaś nic
zrobić.
Isabelle pokręciła głową a splątane włosy zatańczyły na jej ramionach. Spojrzała na
niego z dzikością w oczach.
- A co ty o tym wiesz? – spytała z naciskiem. – Wiedziałeś, że Max przyszedł do nas tamtej
nocy kiedy zginął i powiedział, że zobaczył jak ktoś wspina się po wieży demonów, a ja
powiedziałam że na pewno mu się to przyśniło i odesłałam go spowrotem? A on miał rację.
Założę się, że to był ten drań Sebastian. Wspiął się na wieżę, żeby obalić zaklęcia ochronne. I
zabił go żeby nie mógł nikomu powiedzieć tego co widział. Gdybym tylko go wtedy
posłuchała... poświęciła chociaż sekundę na to żeby go posłuchać.. to wszystko nigdy by się
nie wydarzyło.
- Nie mogłaś o tym wiedzieć – powiedział. – A co do Sebastiana... on nie jest wcale kuzynem
Penhallowów. Oszukał nas wszystkich.
Nie wyglądała na zaskoczoną.
- Wiem. Słyszałam jak rozmawiasz o tym z Alekiem i Jasem. Przysłuchiwałam się wam ze
szczytu schodów.
- Podsłuchiwałaś?
Wzruszyła ramionami.
- Tylko do momentu, w którym powiedziałeś że idziesz na górę ze mną porozmawiać. Wtedy
wróciłam do pokoju. Nie byłam w nastroju na żadne wizyty – spojrzała na niego z ukosa. –
Jedno muszę ci przyznać: jesteś uparty.
- Posłuchaj, Isabelle – Simon zrobił krok do przodu. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że
Isabelle była tylko częściowo ubrana, więc powstrzymał się od położenia jej dłoni na
ramieniu czy robienia jakiegokolwiek innego otwartego gestu współczucia. – Kiedy mój
ojciec umarł wiedziałem, że to nie była moja wina, ale nadal myślę o tych wszystkich
rzeczach, które powinienem był zrobić i powiedzieć zanim odszedł.
- Tak, no cóż, ale to jest moja wina – powiedziała Isabelle. – I powinnam była wtedy
posłuchać Maxa. Ale przynajmniej wciąż mogę namierzyć drania który mu to zrobił i zabić
go.
- Nie jestem pewien czy to coś da...
- Skąd możesz wiedzieć? – spytała z naciskiem. – Znalazłeś osobę odpowiedzialną za śmierć
twojego ojca i zabiłeś ją?
- Mój ojciec umarł na atak serca – wyjaśnił Simon. – Więc nie.
- W takim razie sam nie wiesz o czym mówisz, prawda? – Isabelle uniosła podbródek i
spojrzała mu prosto w oczy. – Chodź tu.
- Co takiego?
Pokiwała rozkazująco palcem wskazującym.
- Podejdź tu, Simonie.
Uczynił to niechętnie. Był zaledwie stopę od niej, gdy chwyciła go za przód jego
koszulki, przyciągając do siebie. Ich twarze dzieliły centymetry. Simon zobaczył że skóra pod
jej oczami błyszczała od śladów łez.
- Wiesz czego mi teraz naprawdę trzeba? – spytała, podkreślając każde słowo z osobna.
- Uhm – mruknął Simon. – Nie.
- Odwrócenia uwagi – powiedziała i popchnęła go na łóżko obok siebie. Wylądował na
plecach pośród pomiętej sterty ubrań.
- Isabelle – zaprotestował słabo. – Naprawdę myślisz, że poczujesz się po tym lepiej?
- Zaufaj mi – odparła, kładą dłonie na jego piersi, tuż powyżej jego niebijącego serca. – Ja
już się czuję lepiej.

Clary leżała w łóżku, śledząc pojedynczą plamę księżycowego światła wędrującą po


suficie. Nerwy miała ciągle zbyt napięte od wydarzeń z tego dnia żeby zasnąć, i nie pomagało
jej w tym to, że Simon nie wrócił do domu przed obiadem... ani po nim. Dała upust swoim
obawom przed Lukiem, który narzucił na siebie płaszcz i udał się do Lightwoodów. Gdy
wrócił, wyglądał na rozbawionego.
- Z Simonem wszystko w porządku, Clary – powiedział. – Wracaj do łóżka.
A potem poszedł wraz z Amatis na kolejne z niekończących się spotkań w Sali
Porozumień. Zastanawiała się, czy ktoś zdążył już zetrzeć ślady krwi Inkwizytora.
Nie mając nic innego do roboty, poszła do łóżka ale sen zdawał się uporczywie nie
nadchodzić. W głowie ciągle miała obraz Valentine’a wyciągającego dłoń w stronę
Inkwizytora i wyrywającego mu serce. I sposób, w jaki się do niej odezwał: Trzymałabyś
język za zębami. Jeśli nie ze względu na siebie, to przynajmniej swojego brata. Ponad to
tajemnice, jakie zdradził jej Ithuriel, przygniatały jej pierś niewidocznym ciężarem. Pod
wszystkimi obawami, stały jak bicie serca, krył się strach że jej matka może umrzeć. Gdzie
był Magnus?
Zasłony przy oknie zaszeleściły a do środka wpadło nagle światło ksiażyca. Clary
natychmiast usiadła prosto, siegając po seraficki nóż, który trzymała na nocnej szafce koło
łóżka.
- Nie bój się – czyjaś ręka dotknęła jej dłoni. Szczupła, poznaczona bliznami, znajoma dłoń.
– To ja.
Clary wciągnęła gwałtownie powietrze a on cofnął dłoń.
- Jace – wykrztusiła. – Co ty tu robisz? Coś się stało?
Milczał przez moment, a ona spojrzała na niego, owijając się szczelniej pościelą.
Czuła, że się czerwieni, z całą mocą uświadamiając sobie fakt, że miała na sobie tylko
spodnie od piżamy i cienką koszulkę. Ale potem dostrzegła wyraz jego twarzy a całe jej
zażenowanie wyparowało.
- Jace? – wyszeptała. Stał u wezgłowia jej łóżka i ciągle miał na sobie biały żałobny strój a w
sposobie w jaki na nią patrzył nie było nic beztroskiego, sarkastycznego czy odległego. Był
bardzo blady a jego oczy był udręczone i niemal czarne z napięcia. – Dobrze się czujesz?
- Sam nie wiem – powiedział ze zdumieniem, jakby wybudził się właśnie ze snu. – Nie
miałem zamiaru tu przychodzić. Błąkałem się przez całą noc... nie mogłem zasnąć...i ciągle
przyłapywałem się na tym, że zmierzam właśnie tutaj. Do ciebie.
Usiadła prościej, pozwalając by pościel opadła dookoła jej bioder.
- Co nie pozwala ci zasnąć? Co się stało? – spytała i natychmiast poczuła się głupio. A co się
nie stało?
Jednak Jace zdawał się prawie nie słyszeć jej pytań.
- Musiałem cię zobaczyć – powiedział, głównie sam do siebie. – Wiem, że nie nie
powinienem. Ale musiałem.
- W takim razie usiądź – powiedziała, cofając nogi żeby zrobić mu miejsce na brzegu łóżka.
– Bo zaczynasz mnie przerażać. Jesteś pewny, że nic się nie stało?
- Nie powiedziałem, że nic – usiadł na łóżku twarzą do niej. Był tak blisko, że mogła po
prostu pochylić się i go pocałować...
Napięcie w jej klatce piersiowej zwiększyło się.
- Coś złego? Czy wszystko... czy wszyscy...
- To nic złego – odparł – i nic nowego. Wręcz odwrotnie. To coś, o czym zawsze wiedziałem
a ty... ty pewnie też. Bóg jeden wie, że nie umiałem tego lepiej ukryć – jego wzrok przesunął
się po jej twarzy, powoli, jakby chciał ją zapamiętać. – Chodzi o to... – powiedział i zawahał
się na chwilę - ...że coś sobie uświadomiłem.
- Jace – szepnęła nagle, z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu bojąc się tego, co mogła
zaraz usłyszeć. – Jace, nie musisz...
- Starałem się pójść... gdziekolwiek – ciagnął. – Ale ciągle coś mnie tu wzywało. Nie
potrafiłem się zatrzymać. Nie mogłem przestać o tym myśleć. O tym pierwszym razie kiedy
cię zobaczyłem i już nie mogłem o tobie zapomnieć. Pragnąłem tego ale nie potrafiłem.
Zmusiłem Hodge’a żeby to mnie wysłał bym sprowadził cię do Instytutu. A potem, w tej
głupiej kawiarni, gdy zobaczyłem cię jak siedzisz na kanapie obok Simona, nawet wtedy
wydawało mi się to złe... To ja powinienem tam z tobą siedzieć. To ja powinienem sprawiać,
że będziesz się tak śmiać. Nie mogłem się pozbyć tego uczucia. Że to powinienem być ja. I
im lepiej cie poznawałem, tym silniej to czułem... Pierwszy raz w życiu przydarzyło mi się
coś takiego. Zawsze było tak że pragnąłem jakiejś dziewczyny, poznawałem ją a potem już jej
nie chciałem. Ale z tobą było inaczej. Moje uczucia przybierały na sile aż do tej nocy kiedy
pojawiłaś się w Renwick i wtedy już wiedziałem. A potem świadomość, że czuję to
wszystko... tak jakbyś była częścią mnie, którą straciłem i nawet nie wiedziałem, że za nią
tęsknię dopóki znów cię nie zobaczyłem... świadomość tego, że jesteś moją siostrą, była dla
mnie czymś w rodzaju kosmicznego żartu. Tak jakby Bóg na mnie napluł. Nawet nie wiem za
co... może za myślenie, że mógłbym cię mieć, że zasługiwałem by mieć coś takiego, za to że
byłem aż tak szczęśliwy. Nie potrafiłem wyobrazić sobie co takiego zrobiłem, że aż tak mnie
ukarał...
- Jeśli ty czujesz się ukarany – odezwała się Clary – to ja też jestem. Bo czuję dokładnie to
samo co ty. Ale nie możemy... musimy przestać czuć w ten sposób bo to nasza jedyna szansa.
Dłonie Jace’a zacisnęły się po jego bokach.
- Nasza jedyna szansa na co?
- By w ogóle być razem. Bo w przeciwnym razie nie możemy żyć jedno obok drugiego, nie
możemy nawet przebywać w jednym pokoju, i znosić to wszystko. Wolę mieć cię przy sobie
jako swojego brata niż nie mieć cie wcale...
- A ja mam siedzieć obok i patrzeć jak ty umawiasz się z innymi chłopcami, zakochujesz się
w kimś i wychodzisz za mąż...? – spytał napiętym głosem. – I w międzyczasie będę umierał
po trochu każdego dnia patrząc na to.
- Nie. Wtedy już nie będzie cię to obchodzić – powiedziała, zastanawiając się czy
powiedziałaby to gdyby mogła znieść widok Jace’a, który by o to nie dbał. Nie wybiagała
myślami tak daleko jak on. A kiedy starała się wyobrazić sobie jego zakochującego się w
kimś innym i biorącego ślub z kim innym, nie widziała nic poza pustym, czarnym tunelem,
rozciągającym się przed nią w nieskończoność. – Proszę. Nie mówmy już nic... udawajmy,
że...
- Nie ma w tym żadnego udawania – powiedział Jace z absolutną pewnością. – Kocham cię.
Będę cię kochał do dnia w którym umrę. A jeśli jest po tym jakieś życie, to wtedy też będę cię
kochał.
Wstrzymała oddech. Powiedział to... słowa po których nie było już odwrotu.
Usiłowała znaleźć jakąś odpowiedź ale żadna nie nadeszła.
- Wiem, że myślisz, że chcę z tobą być tylko dlatego, żeby... pokazać samemu sobie jakim
jestem potworem – mówił dalej. – I może nim jestem. Nie znam na to odpowiedzi. Ale wiem,
że nawet jeśli jest we mnie krew demonów, to jest także i ludzka. I że nie mógłbym cię tak
kochać gdybym chociaż trochę nie był człowiekiem. Bo demony pragną. One nie kochają. A
ja... – zerwał się gwałtownie z miejsca i podszedł do okna. Wyglądał na zagubionego, tak
samo zagubionego jak wtedy gdy stał nad ciałem Maxa w Wielkiej Sali.
- Jace? – spytała zaniepokojona, a gdy nie odpowiedział, wstała i podeszła do niego, kładąc
mu dłonie na ramionach. Nie przestawał wpatrywać się w okno a ich odbicia w szybie były
niemal przezroczyste - widmowe zarysy wysokiego chłopca i niższej dziewczyny z dłonią
zaciśniętą na jego rękawie. – Co się stało?
- Nie powienienem mówić ci tego w taki sposób – powiedział, nie patrząc na nią. – Wybacz
mi. To zdecydowanie za dużo wrażeń jak na jeden raz. Wyglądałaś na taką... zszokowaną –
napięcie w jego głosie było wyczuwalne.
- Byłam – przyznała. – Ostatnich kilka dni spędziłam na zastanawianiu się czy mnie
nienawidzisz. A kiedy zobaczyłam cię dziś wieczorem byłam prawie pewna że tak jest.
- Nienawidzić cię? – powtórzył jak echo, wyglądając na oszołomionego. Wyciągnął dłoń i
dotknął jej twarzy, leciutko, muskając ją zaledwie końcami palców. – Mówiłem ci, że nie
mogłem zasnąć. Jutro przed północą albo będziemy toczyć wojnę albo znajdziemy się pod
rządami Valentine’a. To może być ostatnia taka noc w naszym życiu, a już na pewno ostatnia
tak zwyczajna. Po raz ostatni pójdziemy spać i wstaniemy tak jak to zawsze robiliśmy. A
jedyne o czym mogłem myśleć to to, że chciałbym tę noc spędzić z tobą.
Jej serce zatrzymało się na sekundę.
- Jace...
- Nie to miałem na myśli – powiedział. – Nie dotknę cię jeśli nie będziesz tego chciała.
Wiem, że to złe... na Boga, to jest złe... ale chcę jedynie leżeć obok ciebie i obudzić się wraz z
tobą chociaż jeden jedyny raz w swoim życiu – w jego głosie pobrzmiewała desperacja. –
Tylko ta jedna noc. Pomijając wszystko inne, co może znaczyć jedna noc?
Pomyśl, jak będziemy się czuć nazajutrz. Pomyśl o ile trudniejsze po wspólnie
spędzonej nocy będzie udawanie, że nic o siebie nie czujemy przy innych ludziach, nawet jeśli
jedyne co zrobimy to zaśniemy obok siebie. To jak wzięcie małej dawki narkotyku... sprawia
jedynie, że chce się więcej.
Zdała sobie sprawę, że to właśnie dlatego jej to wszystko powiedział. Bo to nie była
prawda, nie dla niego. Już nic nie mogło pogorszyć sytuacji tak samo jak nie istniało nic co
mogłoby ją poprawić. To, po powiedział, było równie ostateczne jak wyrok śmierci, i czy
naprawdę mogła powiedzieć że dla niej nie było takie samo? Nawet jeśli miała na to jakąś
nadzieję, nawet jeśli wierzyła, że pewnego dnia wraz z upływem czasu czy stopniowego
postanowienia uda jej się zapomnieć to co czuła, to teraz się to nie liczyło. Niczego w swoim
życiu nie pragnęła bardziej niż tej nocy spędzonej z Jasem.
- Zasuń zasłony zanim przyjdziesz do łóżka – powiedziała. – Nie mogę spać gdy w pokoju
jest tak jasno.
Przez jego twarz przemknął wyraz całkowitego niedowierzania. Nigdy nie spodziewał
się, że powiem tak, zdała sobie sprawę z zaskoczeniem, a w chwilę później Jace chwycił ją i
przytulił do siebie, chowając twarz w jej potarganych od snu włosach.
- Clary...
- Chodź do łóżka – powiedziała miękko. – Już późno.
Odsunęła się od niego i odwróciła w stronę łóżka. Wślizgnęła się do środka i
przykryła kołdrą. Patrząc na niego, prawie mogła sobie wyobrazić, że wszystko było inaczej,
że od tamtej chwili upłynęło wiele lat a oni byli ze sobą już od tak dawna, że wydawało jej się
jakby robili to już tysiące razy, jakby każda noc należała tylko do nich, nie tylko ta jedna.
Wsparła brodę na dłoniach i obserwowała go jak zaciągał zasłony a potem rozpiął kurtkę i
powiesił ją na oparciu krzesła. Pod spodem miał na sobie szarą koszulkę, a Znaki które
oplatały jego nagie ramiona połyskiwały ciemno gdy odpinał pas i odkładał go na podłogę.
Rozwiązał sznurówki butów i zdjął je, gdy podszedł do łóżka i wyciągnął się bardzo ostrożnie
obok Clary. Leżąc na plecach, odwrócił głowę i spojrzał na nią. Do pokoju wpadło nikłe
światło przesączające się przez zasłony, tylko tyle, żeby mogła zobaczyć zarys jego twarzy i
jasny błysk w oczach.
- Dobranoc, Clary – powiedział.
Jego dłonie leżały swobodnie po jego bokach. Ledwie oddychał. Ona sama nie była
pewna czy oddycha. Przesunęła dłonią po prześcieradle na tyle, że ich palce się zetknęły... tak
łatwo, że miała wrażenie, ze nigdy nie dotykała nikogo innego oprócz Jace’a. Koniuszki jej
palców zadrżały lekko, jakby trzymała je nad płomieniem. Poczuła, jak jego ciało napina się a
w chwilę potem rozluźnia. Zamknął oczy. Jego rzęsy rzucały delikatne cienie na jego
policzki. Usta Jace’a rozciągnęły się w uśmiechu, jak gdyby wyczuwał, że mu się przygląda,
a ona zastanawiała się jak będzie wyglądał rano, z potarganymi włosami i zaspanymi oczami.
Mimo wszystko, ta myśl sprawiła jej radość.
Splotła swoje palce z jego palcami.
- Dobranoc – szepnęła.
Trzymając się za ręce jak dzieci w bajce, Clary zasnęła z Jacem u boku.
15. Wszystko się sypie

Luke spędził większość nocy na obserwowaniu ruchu księżyca, widocznego przez


przejrzysty dach Sali Porozumień, wyglądającego jak sebrna moneta tocząca się po szklanej
tafli stołu. Gdy osiągnął pełnię, tak jak teraz, poczuł jak wyostrzają mu się wzrok i zmysł
węchu, nawet gdy był w swojej ludzkiej postaci. Teraz na przykład wyczuwał woń
niepewności w pokoju i skryty pod powierzchnią ostry zapach strachu. Wyczuwał niepokój
swojej sfory skrytej w Lesie Brocelind, przemierzającej ciemność między drzewami i
oczekującej na wiadomość od niego.
- Lucian – głos Amatis był niski ale wwiercał się w jego uszy. – Lucian!
Wyrwany z otępienia, Luke z trudem skupił swoje zmęczone oczy na scenie
rozgrywającej się przed nim. To była niewielka grupa ludzi, którzy zgodzili się przynajmniej
wysłuchać jego planu. Było ich mniej niż się spodziewał. Kilku z nich znał jeszcze ze
swojego poprzedniego życia jakie prowadził w Idris – Penhallowów, Lightwoodów,
Ravenscarów – i kilku, których dopiero co poznał, tak jak państwo Monteverde, którzy
prowadzili Instytut w Lizbonie i mówili mieszanką portugalskiego i angielskiego, oraz
Nasreen Chaudhury, głowę Instytutu w Mombaju o dość surowym wyglądzie. Jej
ciemnozielone sari zdobiły skomplikowane runy z tak jasnego srebra, że Luke instynktownie
cofnął się do tyłu gdy go minęła.
- Doprawdy, Lucian – zaczęła Maryse Lightwood. Jej drobna biała twarz była ściągnięta z
wyczerpania i smutku. Luke tak naprawdę nie spodziewał się zobaczyć tu ani jej ani jej męża,
ale zgodzili się jak tylko im o tym wspomniał. Spodziewał się, że powinien być wdzięczny za
to, że w ogóle tu byli, nawet jeśli smutek sprawiał, że Maryse była jeszcze bardziej
zapalczywa niż zazwyczaj. – To w końcu ty chciałes żebyśmy tu przyszli, więc przynajmniej
mógłbyś się wreszcie skupić.
- Właśnie to robi – odparła Amatis, siedząc z nogami podwiniętymi pod siebie jak młoda
dziewczyna, ale wyraz jej twarzy był stanowczy. – To nie wina Luciana, że chodzimy w
kółko od kilku godzin.
- I będziemy, dopóki nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania – wtrącił się Patrick Penhallow
ostrym tonem.
- Z całym szacunkiem, Paticku – odezwała się Nasreen ze swoim akcentem – bardzo
możliwe że może nie być rozwiązania dla tego problemu. W najlepszym razie możemy liczyć
na jakiś plan.
- Plan, który nie uwzględnia ani masowego poddaństwa ani... – zaczęła Jia, żona Patricka, a
potem urwała, przygryzając wargę. Była piękną, smukłą kobietą, bardzo przypominającą
swoją córkę, Aline. Luke pamiętał jak Patrick udał się do Instytutu w Pekinie i poślubił ją. To
było coś na kształ skandalu, bo miał ożenić się z dziewczyną, którą już wybrali dla niego
rodzice w Idris. Ale Patrick nigdy nie robił tego co mu kazano, i teraz Luke był za to
wdzięczny.
- Ani sprzymierzenia się z Podziemnymi? – podsunął Luke. – Obawiam się, że nie ma innego
wyjścia.
- To nie jest problem i dobrze o tym wiesz – odparła Maryse. – Tu chodzi o tę całą sprawę ze
stanowiskami w Radzie. Clave nigdy się na to nie zgodzi. Dobrze o tym wiesz. Cztery
stanowiska...
- Nie cztery – sprostował Luke. – Po jednym dla baśniowego ludku, Dzieci Ksieżyca i Lilith.
- Dla czarowników, wróżek i likantropów – powiedział miękkim głosem senior Monteverde,
unosząc brwi. – A co z wampirami?
- Nie obiecywały mi niczego – przyznał Luke. – Ja też niczego im nie przyrzekłem. Mogą nie
okazać chęci do zasiadania w Radzie; nie są dobrze usposobieni do mojego gatunku i
nieskorzy do spotkań ani ustanawiania zasad. Ale drzwi będą przed nimi otwarte w razie
gdyby zmienili zdanie.
- Malachi i jego stronnictwo nigdy się na to nie zgodzi a bez nich możemy nie mieć
wystarczającej liczby głosów – wymamrotał Patrick. – Poza tym, bez wampirów, jaką mamy
szansę?
- Bardzo dobrą – powidziała krótko Amatis, która zdawała się wierzyć w plan Luke’a
bardziej niż on sam. – Jest bardzo dużo Podziemnych, którzy będą z nami walczyć, i są
bardzo potężni. Z pomocą czarowników...
Kręcąc głową, seniora Monteverde odwróciła się w stronę męża.
- Ten plan to szaleństwo. Nie ma mowy, żeby zadziałał. Podziemnym nie można ufać.
- Zadziałał podczas Powstania – przypomniał jej Luke.
Usta Portugalki zacisnęły się.
- Tylko dlatego, że Valentine walczył u boku z bandą idiotów zamiast armii – odcięła się. –
Nie z demonami. A skąd możemy mieć pewność, że starzy członkowie Kręgu nie wesprą go
w chwili gdy ich do siebie wezwie?
- Niech pani zważa na słowa, seniora – zagrzmiał Robert Lightwood. Odezwał się po raz
pierwszy od przeszło godziny; większą część wieczoru spędził siedząc nieruchomo, pogążony
w smutku. Luke mógł przysiąc, że na jego twarzy pojawiły się bruzdy, których nie było tam
jeszcze trzy dni temu. Cierpienie było widoczne w jego napiętych ramionach i zaciśniętych w
pięści dłoniach; Luke ledwo mógł go za to winić. Nigdy za bardzo nie lubił Roberta, ale w
widoku tego potężnego mężczyzny pogrążonego w bezsilności przez smutek było coś tak
bolesnego, że nie mógł na to patrzeć. – Jeśli myśli pani, że dołączę do Valentine’a po śmierci
Maxa... on zamordował mojego syna...
- Robercie... – szepnęła Maryse, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Jeśli się do niego nie przyłączymy – powiedział senior Monteverde – to wszystkie nasze
dzieci mogą zginąć.
- Skoro tak myślisz, to po co tu przyszedłeś? – Amatis wstała z miejsca. – Myślałam, że
uzgodniliśmy...
Ja również. Luke’a rozbolała glowa. Zawsze tak z nimi było, uświadomił sobie, dwa
kroki do przodu i jeden do tyłu. Byli tak samo źli jak walczący ze sobą Podziemni; gdyby
tylko potrafili to dostrzec. Może i lepiej by się stało, gdyby rozwiązali swoje problemy za
pomocą walki, tak jak to robiła jego sfora.
Jego wzrok przyciągnął ruch przy drzwiach. Był tak szybki, że gdyby nie zbliżająca
się pełnia księżyca, to nawet nie zauważyłby i nie rozpoznał postaci, która przeszła przez
drzwi. Przez chwilę zastanawiał się, czy sobie tego nie wymyślił. Czasami, gdy był już bardzo
zmęczony, myślał, że widzi Jocelyn... w drżącym cieniu lub grze światła na ścianie.
Ale to nie była ona. Luke wstał z miejsca.
- Idę odetchnąć świeżym powietrzem, zaraz wracam – czuł na sobie ich spojrzenia, gdy szedł
w stronę wyjścia. Wszyscy na niego patrzyli, nawet Amatis. Senior Monteverde szepnął coś
do swojej żony po portugalsku. Luke wyłapał wyraz „lobo” oznaczający wilka, w potoku jego
słow. Pewnie myślą, że idę pobiegać sobie w kółko i powyć do książyca.
Powietrze na zewnątrz było rześkie i chłodne a niebo przybrało stalowoszarą barwę.
Świt zabarwił na czerwono niebo na południu i rzucił bladoróżowy poblask na białe
marmurowe schody prowadzące w dół z Sali. W połowie schodów czekał na niego Jace.
Biały, żałobny strój jaki miał na sobie, był dla Luke’a jak policzek, przypomnienie śmierci
jaką dopiero co zdążyli przetrwać i zapowiedź tej, którą dopiero mieli. Zatrzymał się kilka
stopni nad Jasem.
- Co tu robisz, Jonathanie?
Nie odpowiedział, a Luke przeklął się w duchu za swoje zapominalstwo – Jace nie
lubił gdy nazywano go Jonathanem i zazwyczaj reagował na to imię ostrym sprzeciwem.
Jednak tym razem wydawał się wcale o to nie dbać. Jego twarz, gdy uniósł ją by na niego
spojrzeć, była równie poważna jak twarze reszty dorosłych w Sali. Mimo że Jace’owi
brakowało roku do osiągnięcia pełnoletności w świetle prawa Clave, to widział w swoim
krótkim życiu tyle okropności, jakich reszta dorosłych nie była w stanie sobie nawet
wyobrazić.
- Szukałeś swoich rodziców?
- Masz na myśli Lightwoodów? – potrząsnął głową. – Nie. Nie chcę z nimi rozmawiać.
Szukałem ciebie.
- Chodzi o Clary? – Luke zszedł kilka stopni w dół, zanim stanął tuż nad Jasem. – Wszystko
z nią w porządku?
- Tak.
Wspomnienie Clary sprawiło, że Jace spiął się cały, co z kolei spowodowało że i on
się zdenerwował... tyle że Jace nigdy nie powiedziałby, że Clary ma się dobrze, gdyby tak nie
było.
- Więc o co chodzi?
Jace spojrzał w bok, w kierunku drzwi Sali.
- Jak idzie? Robicie jakieś postępy?
- Nie bardzo – przyznał Luke. – Mimo że nie chcą się poddać przed Valentinem, to pomysł
umieszczenia Podziemnych w Radzie podoba im się jeszcze mniej. A bez tego moi ludzie nie
będą walczyć.
Oczy Jace’a rozbłysły.
- Clave znienawidzi tą decyzję.
- Nie musi jej kochać. Muszą jedynie polubić ją bardziej od samobójstwa.
- Będą przeciągać jej podjęcie. Na twoim miejscu wyznaczyłbym ostateczny termin –
doradził mu Jace. – Clave pracuje szybciej gdy ma terminy.
Luke nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Wszyscy Podziemni, których mogę wezwać, zjawią się o zmierzchu przy Północnej
Bramie. Jeśli Clave zgodzi się walczyć u ich boku, to wejdą do miasta. Jeśli nie, zawrócą. Nie
mogłem tego inaczej rozegrać – ledwie starczy nam czasu na dotarcie do Brocelind przed
północą.
Jace zagwizdał.
- Jakie poetyckie. Masz nadzieję, że widok tych wszystkich Podziemnych zainspiruje ich czy
przerazi?
- Pewnie jedno i drugie. Wielu członków Clave jest związanych z Instutytami, tak jak ty,
więc przywykli do ich widoku. To o rdzennych mieszkańców Idris boję się najbardziej.
Perspektywa zobaczenia tylu Podziemnych u ich bram może spowodować, że wpadną w
panikę. Z drugiej strony, nie zaszkodzi im przypomnieć jak bardzo są bezbronni.
Jak na zawołanie, spojrzenie Jace’a przesunęło się ku ruinom Gardu, czarnej bliźnie
przecinającej zbocze ponad miastem.
- Nie jestem pewien czy potrzebują więcej przypomnień – skierował wzrok na Luke’a, jego
oczy były bardzo poważne. – Chcę ci coś powiedzieć i chcę, żebyś to zachował tylko dla
siebie.
Luke nie mógł ukryć zdumienia.
- Dlaczego akurat mnie? Dlaczego nie możesz powiedzieć Lightwoodom?
- Bo to nie oni tutaj dowodzą. Wiesz o tym.
Luke się zawahał. Coś w białej i zmęczonej twarzy Jace’a sprawiło, że wykrzesał z
siebie pomimo własnego wyczerpania współczucie – współczucie i chęć pokazania temu
chłopcu, który został w swoim życiu tyle razy zdradzony i wykorzystany przez dorosłych, że
nie wszyscy tacy byli i że na niektórych z nich nadal mógł polegać.
- W porządku.
- Co więcej – ciagnął Jace – ufam, że będziesz to potem umiał wyjaśnić Clary.
- Wyjaśnić Clary co?
- Dlaczego musiałem to zrobić – w świetle poranka jego oczy wyglądały na jeszcze większe,
przez co sprawiał wrażenie w wiele młodszego. – Wyruszam na poszukiwania Sebastiana.
Wiem jak go znaleźć i mam zamiar śledzić go, dopóki nie zaprowadzi mnie prosto do
Valentine’a.
Zaskoczony Luke wypuścił powietrze z płuc.
- Wiesz jak go znaleźć?
- Magus pokazał mi jak używać naprowadzającego zaklęcia, gdy mieszkałem u niego na
Brooklynie. Próbowaliśmy namierzyć mojego ojca za pomocą jego pierścienia. Wtedy nie
podziałało, ale...
- Nie jesteś czarownikiem. Nie powinieneś używać takich zaklęć.
- To są runy. Tak jak wtedy gdy Inkwizytor za ich pomocą wyśledził mnie gdy poszedłem
spotkać się z Valentinem na statku. Jedyne czego potrzebowałem żeby to zadziałało, to coś co
zostawił po sobie Sebastian.
- Przecież sprawdzaliśmy to już z Penhallowami. Niczego po sobie nie zostawił. Jego pokój
został dokładnie uprzątnięty prawdopodobnie właśnie z tego powodu.
- Znalazłem coś – powiedział Jace. – Kawałek nitki nasączonej jego krwią. Niedużo, ale
zawsze coś. Wypróbowałem go i podziałało.
- Nie możesz sam ścigać Valentine’a. Nie pozwolę ci na to.
- Nie powstrzymasz mnie. Chyba że chcesz walczyć ze mną teraz na tych stopniach. I tak nie
wygrasz. Wiesz to tak samo dobrze jak ja – w jego głosie pobrzmiewała dziwna nuta,
mieszanina pewności i nienawiści do samego siebie.
- Posłuchaj, jakkolwiek zdeterminowany jesteś żeby odgrywać rolę samotnego bohatera...
- Nie jestem bohaterem – odparł Jace bezbarwnym głosem, jak gdyby stwierdzał oczywisty
fakt.
- Zastanów się jak to przyjmą Lightwoodowie, nawet jeśli nic ci się nie stanie. Pomyśl o
Clary...
- Sądzisz, że o niej nie pomyślałem? Że nie pomyślałem o swojej rodzinie? Jak myślisz, dla
kogo to wszystko robię?
- Uważasz, że nie pamiętam jak to jest mieć siedemnaście lat? – zrewanżował się Luke. –
Myśleć, że ma się siłę zdolną uratować świat... Tu nie chodzi tylko o siłę ale także o
odpowiedzialność...
- Spójrz na mnie – przerwał mu Jace. – Spójrz na mnie i powiedz mi, że jestem zwyczajnym
siedemnastolatkiem.
Luke westchnął.
- W tobie nie ma nic zwyczajnego.
- A teraz powiedz mi, że to niemożliwe. Że to, co proponuję, jest niewykonalne – gdy Luke
milczał, Jace kontynuował. – Na dłuższą metę twój plan jest dobry. Wprowadź tu
Podziemnych i walcz z Valentinem aż do bram Alicante. To o wiele lepsze niż położenie się
na ziemi i pozwolenie by po tobie przeszedł. Będzie się tego spodziewał. Nie uda wam się go
zaskoczyć. Ja... ja mógłbym to zrobić. Możliwe, że nie ma pojęcia, że Sebastiana ktoś śledzi.
To zawsze jakaś szansa, a my musimy wykorzystywać każdą szansę jaka się nadarzy.
- Możliwe – zgodził się Luke. – Ale nie można aż tyle oczekiwać od żadnej osoby. Nawet od
ciebie.
- Czy ty tego nie rozumiesz? To mogę być tylko ja – odparł Jace, a desperacja zakradła się do
jego głosu. – Nawet jeśli Valentine wyczuje, że go śledzę, to może pozwoli mi podejść na tyle
blisko, żeby...
- Na tyle blisko żeby zrobić co?
- Żeby go zabić – odparł Jace. – A cóż by innego?
Luke spojrzał w dół na stojącego poniżej chłopca. Pragnął w jakiś sposób wejrzeć w
niego i zobaczyć w nim Jocelyn, tak samo jak widział ją w Clary, ale Jace był zawsze tylko
sobą – zawsze oddzielny, wyłącznie sam.
- Zrobiłbyś to? – spytał Luke. – Zabiłbyś własnego ojca?
- Tak – odparł Jace, głosem odległym jak echo. – Teraz powinieneś powiedzieć mi, że nie
mogę go zabić bo w końcu jest przecież moim ojcem, a ojcobójstwo to niewybaczalna
zbrodnia.
- Nie. Teraz powiem ci, że musisz być pewny że zdołasz to zrobić – odparł Luke, i z
zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że jakaś część niego zaakceptowała już to, że Jace chciał
zrobić dokładnie to co przed chwilą powiedział że zrobi, a on mu na to pozwoli. – Nie możesz
zrobić tego – odciąć się od wszystkich i samemu ścigać Valentine’a – tylko po to, żeby polec
na ostatniej przeszkodzie.
- Jestem do tego zdolny – powiedział Jace. Spojrzał w dół schodów prowadzących na plac,
który do wczorajszego ranka był pełen ciał. – Mój ojciec uczynił mnie tym kim jestem. I
nienawidzę go za to. Mogę go zabić. To on się o to postarał.
Luke potrząsnął głową.
- Jakiekolwiek było twoje dzieciństwo, Jace, udało ci się przez to przejść. Nie zepsuł cię...
- Nie – zgodził się Jace. – Nie musiał – spojrzał w niebo poznaczone pasami szarości i
błękitu. Ptaki rozpoczęły swój poranny śpiew w konarach drzew otaczających plac. – Lepiej
już pójdę.
- Chcesz żebym powiedział coś Lightwoodom?
- Nie. Nic im nie mów. Tylko cię obwinią za to, że wiedziałeś co mam zamiar zrobić i że
mnie nie powstrzymałeś. Zostawiłem wiadomości – dodał. – Zrozumieją.
- To dlaczego...
- Dlaczego powiedziałem ci to wszystko? Bo chciałem żebyś wiedział. Żebyś miał to na
uwadze gdy będziesz przygotowywał plan bitwy. Że jestem tam i szukam Valentine’a. Jeśli
go znajdę, wyślę ci wiadomość – na jego twarzy zagościł przelotny uśmiech. – Pomyśl o mnie
jako o swoim planie B.
Luke wyciągnął rekę i uścisnął dłoń chłopca.
- Gdyby twój ojciec nie był tym, kim jest – powiedział – byłby z ciebie dumny.
Przez moment Jace wyglądał na zaskoczonego, a potem, tak szybko jak się
zaczerwienił, cofnął rękę.
- Gdybyś wiedział... – zaczął, przygryzając wargę. – Nieważne. Powodzenia, Lucianie
Graymark. Ave atque vale.
- Miejmy nadzieję, że nie będzie prawdziwego pożegnania – powiedział Luke. Słońce
wschodziło szybko, a gdy Jace uniósł głowę, mrużąc oczy od intensywnego światła, coś w
jego twarzy uderzyło Luke’a – połączenie bezbronności i głupiej dumy. – Przypominasz mi
kogoś – powiedział bez zastanowienia. – Kogoś, kogo znałem lata temu.
- Wiem – powiedział Jace, krzywiąc usta w grymasie. – Przypominam ci Valentine’a.
- Nie – odparł Luke z zastanowieniem w głosie, ale Jace już się odwrócił a podobieństwo
zniknęło, rozwiewając wspomnienia. – Nie... wcale nie jego miałem na myśli.

W chwili gdy się obudziła, Clary wiedziała że Jace’a już nie było, nawet zanim
jeszcze otworzyła oczy. Jej dłoń, nadal rozciągnięta na łóżku, była pusta; nie czuła już uścisku
palców na swoich własnych. Usiadła powoli, czując napięcie w klatce piersiowej.
Jace musiał rozsunąć zasłony zanim wyszedł, bo okna były otwarte a jasne smugi
słonecznego światła znaczyły łóżko. Clary zastanawiała się czemu światło jej nie obudziło.
Sądząc po pozycji słońca, musiało być już południe. Głowa jej ciążyła a oczy zaszły mgłą.
Może to dlatego, że nie miała wczoraj koszmarów, po raz pierwszy od bardzo dawna, a jej
ciało wypoczęło podczas snu.
Ledwo wstała z łóżka gdy zauważyła zwinięty kawałek papieru na nocnym stoliku.
Wzięła go do ręki z uśmiechem błąkającym się wokół ust – Jace zostawił jej wiadomość - a
kiedy coś ciężkiego wysunęło się z papieru i zagrzechotało na podłodze u jej stóp, była tak
zaskoczona, że odskoczyła do tyłu, myśląc że to coś żywego.
Przy jej stopach leżał jasny krążek z metalu. Wiedziała co to było jeszcze zanim
pochyliła się, by go podnieść. Łańcuszek i srebrny pierścień który Jace nosił na szyi.
Rodzinny pierścień. Rzadko kiedy widziała go bez niego. Ogarnęło ją nagłe poczucie strachu.
Otworzyła liścik i przeleciała wzrokiem kilka pierwszych linijek.
Pomimo wszystko, nie mogę znieść myśli, że ten pierścień mogłby zaginąć, tak samo
jak nie mogę znieść myśli że opuszczam cię już na zawsze. I chociaż nie mam żadnego wpływu
na to pierwszego, to przynajmniej mogę wybrać to drugie.
Reszta listu zdawała się rozmywać w niezrozumiałą plamę liter. Musiała go czytać raz
po raz żeby zrozumieć jego sens. Kiedy w końcu pojęła jego znaczenie, zapatrzyła się w dół
na skrawek papieru w swojej drżącej ręce. Teraz zrozumiała dlaczego Jace powiedział jej to
wszystko i dlaczego stwierdził, że jedna noc nie ma znaczenia. Mogłeś powiedzieć wszystko
komuś, kogo myślałeś, że już nigdy nie zobaczysz.
Później nie pamiętała nawet co miała zrobić ani w co się ubrać, ale jakimś cudem
zbiegała już ze schodów mając na sobie zbroję Nocnego Łowcy, list w jednym ręku i
łańcuszek zapięty pośpiesznie wokół szyi. Salon był pusty, ogień na kominku wygasł
zmieniając się w kupkę popiołu, ale z kuchni dobiegał jakiś hałas i widać było palące się
światło: usłyszała gwar rozmów i poczuła zapach przyrządzanego jedzenia. Naleśniki?,
pomyślała zaskoczona. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że Amatis umiałaby je zrobić.
I miała rację. Wchodząc do środka, Clary poczuła jak jej oczy się rozszerzają – przy
kuchence, z lśniącymi włosami zebranymi w kok na karku, owinięta fartuchem i z metalową
łyżką w ręku, stała Isabelle. Simon siedział za nią, trzymając nogi na krześle, a Amatis,
daleka od skarcenia go żeby zostawił mebel w spokoju, opierała się o ladę i wyglądała na
wielce rozbawioną.
Isabelle machnęła łyżką w stronę Clary.
- Dzień dobry – powiedziała. – Masz ochotę na śniadanie? Chociaż przypuszczam, że to już
bardziej pora lunchu.
Oniemiała Clary popatrzyła na Amatis, która wzruszyła ramionami.
- Dopiero co wpadli tu i chcieli zrobić śniadanie – powiedziała – a ja muszę przyznać, że nie
jestem zbyt dobrą kucharką.
Clary przypomniała sobie o okropnej zupie, jaką Isabelle ugotowała w Instytucie, i
wzdrygnęła się.
- Gdzie jest Luke?
- W Lesie Brocelind, razem ze swoją sforą – odparła Amatis. – Wszystko w porządku, Clary?
Wyglądasz na odrobinę...
- Rozkojarzoną – dokończył za nią Simon. – Czy wszystko jest w porządku?
Przez chwilę nie mogła znaleźć żadnej odpowiedzi. Dopiero co wpadli, powiedziała
Amatis. A to znaczyło, że Simon spędził całą noc u Isabelle. Spojrzała na niego. Nie
wyglądał jakoś inaczej.
- Tak, wszystko dobrze – odparła. Nie miała teraz czasu roztrząsać życia miłosnego Simona.
– Isabelle, muszę z tobą porozmawiać.
- Więc mów – powiedziała Isabelle, szturchając bezkształtny przedmiot na dnie patelni, który
musiał być, pomyślała ze strachem Clary, naleśnikiem. – Słucham.
- W cztery oczy.
Isabelle zmarszczyła brwi.
- To nie może zaczekać? Już prawie skończyłam...
- Nie – powiedziała Clary, a w jej tonie głosu było coś, co kazało Simonowi usiąść prosto. –
Nie może.
Simon ześlizgnął się z krzesła.
- W porządku. Damy wam trochę prywatności – powiedział, zwracając się do Amatis. –
Może mogłabyś mi pokazać te zdjęcia Luke’a z dzieciństwa, o których mówiłaś...
Amatis rzuciła Clary zaniepokojone spojrzenie ale wyszła razem z Simonem z kuchni.
- Owszem, mogłabym...
Isabelle potrząsnęła głową gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Coś połyskiwało na
jej karku: delikatny i smukły nóż wetnięty w pukle jej włosów i utrzymujący je w miejscu.
Pomimo tej domatorskiej afmosfery, ciągle była Nocnym Łowcą.
- Posłuchaj, jeśli chodzi ci o Simona...
- To nie ma nic wspólnego z Simonem, tylko z Jasem – wręczyła jej liścik. – Czytaj.
Wzdychając, Isabelle odwróciła się od kuchenki, wzięła kartkę i usiadła, żeby ją
przeczytać. Clary wyjęła jabłko z koszyka i usiadła, podczas gdy Isabelle przebiegła oczami
liścik po drugiej stronie stołu. W ciszy zaczęła dłubać w jego skórce – w rzeczywistości nie
mogła się nawet zmusić żeby je zjeść, żeby już w ogóle cokolwiek jeść.
Isabelle spojrzała na nią znad listu, unosząc brwi.
- To jest raczej... osobiste. Jesteś pewna, że powinnam to przeczytać?
Pewnie nie. Clary ledwie mogła sobie teraz przypomnieć słowa jakie zawierał list. W
jakiejkolwiek innej sytuacji nigdy by go jej nie pokazała, ale jej obawa względem Jace’a
przeważyła wszystkie inne.
- Po prostu przeczytaj to do końca.
Isabelle wróciła do liściku. Gdy skończyła, położyła go na stole.
- Myślę, że mógłby zrobić coś takiego.
- Teraz wiesz o co mi chodzi – powiedziała Clary, jąkając się. – Jace wyszedł niedawno i nie
mógł daleko zajść. Musimy za nim iść i... – urwała, gdy jej mózg w końcu przetrawił to, co
powiedziała Isabelle. – Jak to mógł zrobić coś takiego? Co masz na myśli?
- Dokładnie to, co przed chwilą mówiłam – Isabelle wsunęła za ucho opadający jej na oczy
kosmyk włosów. – Odkąd Sebastian zniknął, wszyscy głowią się nad tym jak go odszukać.
Przekopałam się przez jego pokój u Penhallowów w poszukiwaniu czegokolwiek, co pomogło
bym nam go namierzyć... ale niczego nie znalazłam. Mogłam się spodziewać, że jeśli Jace
znalazł coś, co pozwoli mu go odnaleźć, to zrobi to bez żadnego zastanowienia – przygryzła
wargę. – Miałam tylko nadzieję, że weźmie ze sobą Aleca. Alec nie będzie zadowolony.
- Więc myślisz, że Alec za nim pójdzie? – spytała Clary z nową nadzieją.
- Clary – w głosie Isabelle pobrzmiewało lekkie rozdrażnienie. – Niby jak mamy za nim
pójść? Skąd w ogóle mamy wiedzieć dokąd poszedł?
- Musi być jakiś sposób...
- Możemy próbować go namierzyć. Jednak Jace jest sprytny. Znajdzie jakiś sposób na to
żeby nas zablokować, tak jak to zrobił Sebastian.
Lodowata wściekłość wezbrała w piersi Clary.
- Czy ty w ogóle chcesz go odszukać? Czy w ogóle rusza cię to, że poszedł na praktycznie
samobójczą misję? Nie może sam stawić czoła Valentinowi.
- Pewnie nie – oparła Isabelle. – Ale ufam, że miał po temu jakiś powód...
- Jaki powód? Żeby dać się zabić?
- Clary – oczy Isabelle rozjarzyły się od gniewu. – Myślisz, że reszta z nas jest bezpieczna?
Wszyscy czekamy na śmierć albo na zniewolenie. Naprawdę myślisz, że Jace będzie po
prostu siedział i czekał, aż stanie się coś okropnego? Naprawdę widzisz go...
- Jedyne co widzę to to, że Jace jest twoim bratem tak samo jak Max nim był – powiedziała
Clary – i że obchodziło cię co się z nim stało.
Pożałowała swoich słów już w chwili, gdy je powiedziała. Twarz Isabelle zrobiła się
całkiem biała, jak gdyby słowa Clary sprały kolor z jej skóry.
- Max – zaczęła Isabelle, hamując furię – był małym chłopcem, nie wojownikiem. Miał
zaledwie dziewięć lat. Jace jest Nocnym Łowcą, żołnierzem. Czy ty myślisz, że Alec nie
będzie walczył jeśli dojdzie do bitwy z Valentinem? Myślisz, że nie byliśmy od zawsze
przygotowywani do tego by, jeśli zajdzie taka potrzeba, umrzeć za słuszną sprawę? Valentine
jest ojcem Jace’a. Jace ma z nas prawdopodobnie największą szansę na to, by podejść do
niego i zrobić to, co chce zrobić...
- Valentine zabije go jeśli będzie musiał – odparła Clary. – Nie oszczędzi go.
- Wiem o tym.
- Więc jedyne co się liczy to to, że dostąpi chwały, tak? Nie będziesz za nim nawet tęsknić?
- Będę za nim tęsknić każdego dnia – powiedziała Isabelle – do końca mojego życia, co,
postawmy sprawę jasno, jeśli Jace’owi się nie uda, pewnie potrwa niecały tydzień –
potrząsnęła głową. – Nic nie rozumiesz, Clary. Nie wiesz, jak to jest żyć ciągle w obliczu
wojny, dorastać wśród bitew i poświęceń. Ale to przecież nie twoja wina. Po prostu tak
zostałaś wychowana...
Clary uniosła do góry ręce.
- Rozumiem to. Wiem, że mnie nie lubisz, Isabelle. To dlatego, że dla ciebie jestem
Przyziemną.
- To ty tak myślisz... – urwała; jej oczy pojaśniały ale nie tylko od gniewu, stwierdziła
zaskoczona Clary, lecz od łez. – Och, Boże, ty naprawdę nic nie rozumiesz? Jak długo znasz
Jace’a? Od miesiąca? Ja znam go od siedmiu lat. I przez cały ten czas ani razu nie widziałam,
żeby się w kimś zakochał, nigdy nawet nikogo nie polubił. Oczywiście, umawiał się z
dziewczynami. One zawsze się w nim durzyły, ale jemu nigdy nie zależało. Teraz myślę, że to
dlatego Alec... – urwała na chwilę, siedząc w bezruchu.
Ona próbuje się nie rozpłakać, uświadomiła sobie Clary ze zdumieniem... Isabelle,
która zdawała się nigdy nie płakać.
- To zawsze mnie martwiło, mnie i moją mamę... No bo w końcu jaki nastoletni chłopak
nigdy się w nikim nie durzy? To było tak, jakby zawsze był na wpół uśpiony, podczas gdy
inni ludzie byli w pełni świadomi. Myślałam, że może to, co się stało z jego ojcem,
wyrządziło mu jakąś trwałą szkodę, przez co nie potrafił nikogo pokochać. Gdybym tylko
wiedziała co tak naprawdę stało się z jego ojcem... ale wtedy pewnie pomyślałabym sobie to
samo, prawda? To znaczy, kto nie byłby uszkodzony po czymś takim? A potem spotkaliśmy
ciebie, i to było tak jakby się obudził. Nie mogłaś tego widzieć, bo nie znałaś go wcześniej od
tej strony. Ale ja to zauważyłam. Hodge to zauważył. Alec to zauważył... Jak myślisz,
dlaczego tak bardzo cię nienawidził? To zaczęło się od momentu, w którym cię spotkaliśmy.
Myślałaś, że to było niesamowite że mogłaś nas widzieć, i rzeczywiście takie było, ale to co
dla mnie było niesamowite to to, że Jace też cię zobaczył. Bez przerwy o tobie mówił w
drodze powrotnej do Instytutu. Zmusił Hodge’a żeby wysłał go po ciebie, a kiedy już cię tu
sprowadził, nie chciał się z tobą rozstawać. Za każdym razem gdy byłaś w pokoju, patrzył na
ciebie... Był zazdrosny nawet o Simona. Nie jestem pewna, czy sam sobie zdawał z tego
sprawę, ale ja tak. O, tak. Zazdrosny o Przyziemnego. A po tym co stało się z Simonem na
przyjęciu, z własnej woli chciał iść z tobą do Dumort i złamać Prawo, tylko po to żeby
uratować Przyziemnego, którego nawet nie lubił. I zrobił to dla ciebie. Bo jeśli cokolwiek by
się stało Simonowi, to ty też byś cierpiała. Byłaś pierwszą osobą spoza rodziny, której
szczęście wziął po uwagę. I to dlatego, że cię kochał.
Z gardła Clary wydobył się jakiś dźwięk.
- Ale to było zanim...
- Zanim odkrył, że jesteś jego siostrą. Wiem. I wcale cię za to nie winię. Nie mogłaś o tym
wiedzieć. I pewnie nie mogłaś nic poradzić na to, że zachowałaś się tak jak należy i zaczęłaś
umawiać z Simonem, tak jakby nic cię to nie obchodziło. Myślałam, że skoro Jace wie że
jesteś jego siostrą, to da sobie z tym spokój i przejdzie mu, ale nie zrobił tego, nie potrafił.
Nie wiem, co Valentine mu zrobił gdy był dzieckiem. Nie wiem, czy to właśnie dlatego jest
taki jaki jest, czy po prostu taki się urodził, ale nie zapomni cię, Clary. Nie potrafi. Zaczęłam
cię nienawidzieć z tego powodu. Nienawidziłam Jace’a za to, że ciągle się z tobą spotykał.
To jak rana spowodowana trucizną demona – musisz ją zostawić w spokoju i pozwolić jej się
zagoić. Za każdym razem, gdy zrywasz bandaże, rana znów się otwiera. Każde takie
spotkanie z tobą to jak zrywanie tych bandaży.
- Wiem – wyszeptała Clary. – Myślisz że jak ja się czuję?
- Nie wiem. Nie umiem powiedzieć co czujesz. Nie jesteś moją siostrą. To nie jest tak, że cię
nienawidzę, Clary. Nawet cię polubiłam. Gdyby to było możliwe, to chciałabym żeby Jace nie
był z nikim innym tylko z tobą. Ale liczę na to, że zrozumiesz gdy powiem, że jeśli jakimś
cudem wyjdziemy z tego cało, to mam nadzieję, że moja rodzina wyniesie się stąd tak daleko,
że już nigdy się nie spotkamy.
Clary poczuła ukłucie łez pod powiekami. To było dziwne. Ona i Isabelle siedziały
przy stole, płacząc nad Jace’m z powodów, które były tak różne i jednocześnie takie same.
- Dlaczego mówisz mi to wszystko?
- Bo oskarżasz mnie o to, że nie chcę chronić Jace’a. A ja chcę go chronić. Jak myślisz,
dlaczego byłam taka zła, gdy znienacka pojawiłaś się u Penhallowów? Zachowujesz się tak,
jakbyś nie była częścią tego wszystkiego, częścią naszego świata, jakbyś stała na uboczu. Ale
ty jesteś jego częścią. Jesteś jego kluczowym elementem. Nie możesz ciągle być tylko w
połowie zaangażowana, Clary, nie kiedy jesteś córką Valentine’a. Nie wtedy, gdy Jace robi to
co robi, częściowo także z twojego powodu.
- Z mojego powodu?
- Jak ci się wydaje, dlaczego on jest skłonny aż tak ryzykować? Dlaczego nie dba o to czy
umrze?
Słowa Isabelle raniły jej uszy jak ostre igły. Wiem dlaczego, pomyślała. To dlatego, że
myśli że jest demonem, że tak naprawdę nie jest człowiekiem, to dlatego... Ale nie mogę ci
tego powiedzieć, nie mogę ci powiedzieć tej jedynej rzeczy dzięki której wszystko byś
zrozumiała.
- Zawsze myślał, że coś jest z nim nie tak, a teraz, z twojego powodu, sądzi że jest przeklęty
na wieczność. Słyszałam jak mówił o tym Alecowi. Więc dlaczego ma nie ryzykować
swojego życia, skoro i tak nie chce już żyć? Dlaczego ma tego nie robić, skoro już nigdy nie
będzie szczęśliwy, obojętnie czego by nie zrobił?
- Isabelle, wystarczy – drzwi otworzyły się niemal bezszelestnie i stanął w nich Simon. Clary
prawie zapomniała o ile lepszy był teraz jego słuch. – To nie jej wina.
Na twarz Isabelle wróciły kolory.
- Trzymaj się od tego z daleka, Simon. Nie masz pojęcia o czym mówimy.
Simon wszedł do kuchni, zamykając za sobą drzwi.
- Słyszałem większość z tego co mówiłyście – powiedział otwarcie. – Nawet przez ścianę.
Powiedziałaś, że nie wiesz co czuje Clary dlatego, że nie znasz jej wystarczająco długo. No
cóż, a ja znam. Jeśli myślisz, że tylko Jace jest jedyną osobą która cierpi, to jesteś w błędzie.
Zapadła cisza. Wściekłość w oczach Isabelle gasła powoli. W oddali Clary usłyszała
odgłos pukania do drzwi. To pewnie Luke albo Maia z krwią dla Simona.
- To nie z mojego powodu odszedł – powiedziała, a serce zaczęło jej walić jak młot. Czy
mogę zdradzić im sekret Jace’a teraz, kiedy go nie ma? Czy mogę zdradzić im prawdziwy
powód dlaczego tam poszedł, dlaczego nie dba o to, czy umrze? Słowa zaczęły wylewać się z
jej ust prawie wbrew jej woli. – Kiedy razem z Jasem poszliśmy do rezydencji Waylandów...
poszliśmy żeby odnaleźć Białą Księgę...
Urwała gdy drzwi od kuchni otwarły się na oścież. Stała w nich Amatis z
przedziwnym wyrazem twarzy. Przez chwilę Clary wydawało się, że jest przerażona, i jej
serce stanęło w miejscu. Ale to nie był strach. Wyglądała tak samo jak wtedy, gdy ona i Luke
zjawili się pod jej drzwiami. Jakby zobaczyła ducha.
- Clary – powiedziała powoli. – Ktoś chce się z tobą widzieć...
Nim zdążyła skończyć, ktoś przepchnął się obok niej do środka. Amatis cofnęła się a
Clary po raz pierwszy mogła przyjrzeć się intruzowi – smukłej kobiecie ubranej na czarno.
Przez chwilę jedyną rzeczą jaką widziała, była zbroja Nocnego Łowcy, i niemal nie
rozpoznała jej, przynajmniej nie do chwili, w której spojrzała jej w twarz, i poczuła jak
żołądek zapada się w jej ciele tak samo jak wtedy, gdy razem z Jace’m zjechali dziesięć pięter
w dół na motorze z dachu Hotelu Dumort.
To była jej matka.
Część trzecia

Droga do nieba

Och tak, wiem, że droga do nieba była łatwa.


Odnaleźliśmy małe królestwo naszych namiętności
Które dzielą wszyscy zakochani.
Ukryliśmy się w dzikiej i sekretnej radości
A bogowie i demony krzyczeli w naszych zmysłach.

- Siegfried Sassoon, „The Imperfect Lover”

16. Zasady wiary

Od pamiętnej nocy kiedy wróciła do domu i nie zastała w nim swojej matki, Clary
wyobrażała sobie że znów ją zobaczy, całą i zdrową, tak często, że jej wyobrażenia nabrały
cech typowych dla zdjęcia, które wyblakło od zbyt częstego oglądania. Te obrazki stanęły jej
teraz przed oczami, nawet gdy gapiła się z niedowierzaniem – obrazki w których jej matka,
wyglądająca na całą i zdrową, uściskała ją i powiedziała, jak bardzo za nią tęskniła, i że od
teraz już wszystko będzie dobrze.
Tamto wyobrażenie jej matki prawie wcale nie pokrywało się z postacią, która przed
nią stała. Clary pamiętała Jocelyn jako łagodną i wrażliwą na sztukę kobietę, wyglądającą
odrobinę cygańsko w swoim kombinezonie pochlapanym farbą, z włosami splecionymi w
warkocze lub upiętymi za pomocą ołówków w niedbały kok. Ta Jocelyn była ostra jak nóż, z
gładko zaczesanymi włosami, w czarnej zbroi która sprawiała, że jej twarz wyglądała na
bladą i zaciętą. Również jej spojrzenie nie było takie, jak Clary sobie wymyśliła. Zamiast
radości, w sposobie w jaki na nią patrzyła było przerażenie, a jej zielone oczy otwarły się
szeroko.
- Clary – szepnęła. – Twoje ubranie.
Clary spojrzałała w dół. Miała na sobie czarną zbroję Nocnego Łowcy Amatis,
dokładnie to czemu jej matka poświęciła całe życie, upewniając się, że nigdy nie będzie
musiała jej nosić. Z trudem przełknęła ślinę i wstała, ściskając dłońmi krawędź stołu. Mogła
dostrzec jak białe zrobiły się jej kostki, ale czuła jakby jej dłonie jakimś cudem odłączyły się
od ciała, tak jakby należały do kogoś innego.
Jocelyn zrobiła krok do przodu, wyciągając ramiona.
- Clary...
A ona cofnęła się do tyłu, tak pośpiesznie, że uderzyła plecami o blat. Przeszył ją ból
ale nawet nie zwróciła na to uwagi; wpatrywała się w swoją matkę. Tak samo jak Simon z
otwartymi ustami i Amatis, wyglądajaca na nawiedzona. Isabelle stanęła pomiędzy Clary i jej
matką, jej dłonie wślizgnęły się pod fartuch a Clary miała wrażenie, ze zaraz wyciągnie
stamtąd swój smukły bat z elektrum.
- Co się tutaj dzieje? – spytała z naciskiem. – Kim jesteś?
Jej mocny głos zadrżał lekko gdy zauważyła wyraz twarzy Jocelyn, która wpatrywała
się w nią, przykładając dłoń do serca.
- Maryse – jej głos zniżył się prawie do szeptu.
Isabelle wyglądała na zaskoczoną.
- Skąd znasz imię mojej matki?
Kolor natychmiast wrócił na twarz Jocelyn.
- Oczywiście. Jesteś córką Maryse. Po prostu... jesteś do niej taka podobna – powoli opuściła
rekę. – Nazywam się Jocelyn Fr... Fairchild. Jestem matką Clary.
Isabelle wyjęła dłoń spod fartucha i zerknęła na Clary, jej oczy wypełniało
zakłopotanie.
- Ale przecież byłaś w szpitalu... w Nowym Jorku...
- Byłam – powiedziała Jocelyn silniejszym głosem. – Ale dzięki mojej córce, teraz mam się
dobrze. I chciałabym z nią chwilę porozmawiać.
- Nie jestem pewna – odezwała się Amatis – czy ona chce rozmawiać z tobą – wyciągnęła
dłoń żeby położyć ją na jej ramieniu. – To musi być dla niej szok...
Jocelyn strząsnęła dłoń i ruszyła w stronę Clary, wyciągajac ręce.
- Clary...
W końcu Clary odzyskała głos. Był to zimny, lodowaty głos, tak pełen złości, że ją
samą to zaskoczyło.
- Jak się tu dostałaś, Jocelyn?
Jej matka zatrzymała się w miejscu. Przez jej twarz przemknął wyraz niepewności.
- Przeszłam przez Portal razem z Magnusem Bane’m. Wczoraj przyszedł do mnie do
szpitala... przyniósł ze sobą antidotum. Powiedział o wszystkim co dla mnie zrobiłaś.
Chciałam się z tobą zobaczyć od momentu, w którym się obudziłam... – jej głos ścichł. –
Clary, czy coś się stało?
- Dlaczego nigdy nie powiedziałaś mi, że mam brata? – spytała Clary. Nie przypuszczała, że
to powie, nawet nie miała zamiaru tego mówić. Ale słowa same wyszły z jej ust.
Jocelyn załamała dłonie.
- Myślałam, że nie żyje. Myślałam, że niepotrzebnie cię to zrani gdy się już dowiesz.
- Pozwól, że coś ci powiem, mamo – odparła Clary. – Wiedza jest lepsza od niewiedzy.
Zawsze.
- Tak mi przykro... – zaczęła Jocelyn.
- Przykro?! – Clary podniosła głos. Czuła się tak, jakby coś w jej wnętrzu pękło, i wszystko
się z niej wylewało, cała jej gorycz, cała powstrzymywana dotychczas wściekłość. –
Wytłumaczysz mi czemu nigdy mi nie powiedziałaś, że jestem Nocnym Łowcą? Albo że mój
ojciec nadal żyje? Och, i jeszcze o tym, za jaką sumkę kazałaś Magnusowi ukraść moje
wspomnienia?
- Chciałam cię chronić...
- W takim razie gratuluję mistrzowsko wykonanego zadania! – głos Clary podniósł się
jeszcze wyżej. – Co według ciebie miało się ze mną stać po twoim zniknięciu? Gdyby nie
Jace i reszta, już dawno bym nie żyła. Nigdy mi nie pokazałaś jak mam się bronić. Nigdy nie
powiedziałaś jak naprawde się sprawy mają i jakie to może być niebezpieczne. Co ty sobie
myślałaś? Że jeśli nie zobaczę ich na własne oczy, to co, to znaczy że one nie mogą zobaczyć
mnie? – jej oczy płonęły. – Wiedziałaś, że Valentine żyje. Powiedziałaś Lukowi, że masz
powody by przypuszczać, że ciągle żyje.
- I dlatego musiałam cię ukryć – odparła Jocelyn. – Nie mogłam ryzykować, że Valentine
dowie się gdzie jesteś. Nie mogłam pozwolić żeby cię tknął...
- Dlatego, że twoje pierwsze dziecko zmienił w potwora – odparowała Clary – i nie chciałaś,
żeby to samo zrobił ze mną.
Oniemiała z szoku Jocelyn mogła tylko patrzeć.
- Tak – powiedziała w końcu. – Tak, ale nie tylko o to chodziło...
- Ukradłaś mi wspomnienia – ciagnęła Clary. – Odebrałaś mi je. Odebrałaś mi to kim byłam.
- Nie jesteś taka! – krzyknęła płaczliwie Jocelyn. – Nigdy nie chciałam, żebyś się taka stała...
- To czego chciałaś nie ma teraz żadnego znaczenia! – wrzasnęła Clary. – Taka właśnie
jestem. Odebrałaś mi coś, co wcale do ciebie nie należało!
Jocelyn poszarzała na twarzy. Łzy wezbrały w oczach Clary – nie mogła znieść
widoku swojej matki, oglądać jej tak zranionej, a jednak to ona była tą która ją raniła – i
wiedziała, że gdyby znów otworzyła usta, wylałoby się z nich więcej zaprawionych
nienawiścią, gniewnych słów. Przycisnęła więc do nich dłoń i rzuciła się w stronę wyjścia,
przepychając się obok matki i wyciagniętej dłoni Simona. Jedyne czego chciała to uciec.
Pchnęła na oślep frontowe drzwi i prawie wypadła na ulicę. Za jej plecami ktoś wołał jej imię,
ale nie odwróciła się ani razu. Biegła.

Jace był nieco zaskoczony odkryciem, że Sebastian zostawił konia Varlaców w stajni
zamiast wziąć go ze sobą tej nocy kiedy uciekł. Pewnie bał się, że Wędrowiec może zostać w
jakiś sposób namierzony. Pewną satysfakcję sprawiło mu osiodłanie konia i wyjechanie na
nim z miasta. Gdyby Sebastian potrzebował Wędrowca, to by go tu nie zostawił... A poza
tym, koń wcale nie należał do niego. Jednak faktem było, że Jace lubił konie. Ostatnim razem
jechał na jakimś gdy miał dziesięć lat, ale wspomnienia, co zauważył z zadowoleniem,
wracały szybko.
Sześć godzin zajęła jemu i Clary droga powrotna z rezydencji Waylandów do
Alicante. Teraz jadąc niemal cwałem, zajęło mu to prawie dwie godziny. Zanim dotarli do
mostu, mijając po drodze domy i ogrody, on i koń byli pokryci cienką warstewką potu.
Zaklęcia mylące, które ukrywały rezydencję, zostały zniszczone razem z jej fundamentami.
Jedyne co pozostało po tym eleganckim budynku była bezładna sterta zetlałych kamieni.
Ogrody, osmalone na krańcach, ciagle przywoływały wspomnienia czasu gdy mieszkał tu
jako dziecko. Rosły tu krzewy róż, ogołocone z pąków i porosłe chwastami; kamienne ławki
stały przy pustych sadzawkach, widać było zagłębienie w ziemi gdzie leżał z Clary w nocy,
kiedy rezydencja się zawaliła. Między pniami drzew mógł dostrzec skrzącą się niebiesko taflę
pobliskiego jeziora.
Zalała go fala goryczy. Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął najpierw stelę – którą
„pożyczył” z pokoju Aleca zanim wyszedł, jako zastępstwo tej którą zgubiła Clary. Alec
zawsze mógł dostać nową. Potem wyjął nić, którą wyrwał z rękawa płaszcza Clary. Leżała na
jego dłoni, poplamiona na czerwonobrązowo na jednym końcu. Zacisnął wokół niej rękę, tak
mocno że aż kości wystawały mu spod skóry, i używając steli, nakreślił runę na jej grzbiecie.
Słabe ukłucie było bardziej znajome niż bolesne. Obserwował jak znak wtapia się w jego
skórę, tak jak kamień tonący w wodzie, i zamknął oczy.
Zamiast wnętrza swoich powiek zobaczył dolinę. Stał na skarpie, patrząc w dół, i tak
jakby patrzył na mapę z oznaczonymi pinezkami punktami, tak zobaczył dokładne miejsce
pobytu Sebastiana. Przypomniał sobie skąd Inkwizytor wiedział że łódź Valentine’a była na
środku East River i zdał sobie sprawę, z tego że właśnie tak go namierzył. Każdy szczegół był
wyraźny – każde źdźbło trawy, brązowawe liście rozrzucone wokół jego stóp... ale nie było
słychać żadnego dźwięku. Krajobraz tonął w niesamowitej ciszy.
Dolina miała kształt podkowy, z jednym końcem węższym od drugiego. Jasny,
srebrzysty brzeg – jeziora lub strumienia – przecinał jej środek i znikał pomiędzy skałami w
węższym końcu. Przy strumieniu stały domy wzniesione z szarego kamienia. Białe kłęby
dymu unosiły się z ich kominów. Ta dziwnie sielankowa scena sprawiała wrażenie cichej i
spokojnej pod błękitem nieba. W miarę jak patrzył, w zasięgu jego wzroku pojawiła się
smukła postać. Sebastian. Odkąd nie musiał się przejmować udawaniem, jego arogancja była
dobrze widoczna w sposobie w jaki chodził, w ułożeniu jego ramion i uśmieszku na jego
twarzy. Ukląkł nad brzegiem i zanurzył w nim dłonie, spryskując wodą twarz i włosy.
Jace otworzył oczy. Pod nim Wędrowiec z zadowoleniem skubał trawę. Jace schował
stelę i nić z powrotem do kieszeni, a rzucając ostatnie spojrzenie na ruiny domu w którym się
wychował, ściągnął wodze i szturchnął piętami boki konia.

Clary leżała w trawie nad krańcem Zbocza Gardu i patrzyła ponuro na Alicante.
Widok jaki się przed nią rozciągał był spektakularny, musiała to przyznać. Mogła spoglądać
na dachy miejskich budynków, ozdobionych wymyślnymi rzeźbami i oznaczonymi runami
chorągiewkami, poprzez iglice Sali Porozumień, w kierunku czegoś, co połyskiwało w oddali
jak srebrna moneta... Jezioro Lyn? Za nią stały czarne ruiny Gardu. Wieże demonów lśniły
jak kryształ. Clary pomyślała, że prawie może dostrzec zaklęcia chroniące, migoczące jak
niewidzialna sieć utkana dookoła granic miasta.
Spojrzała w dół na swoje dłonie. Rozszarpała kilka garści trawy w ostatnich,
targających nią spazmach gniewu, i teraz jej palce kleiły się od brudu i krwi, kiedy prawie
oderwała sobie paznokieć. Kiedy wściekłość jej przeszła, zastąpiło ją uczucie całkowitej
pustki. Nie zdawała sobie sprawy z tego jak bardzo była zła na swoją matkę, aż do momentu
gdy stanęła w progu i gdy odsunęła na bok swój strach o jej życie, i nagle zdała sobie sprawę
z tego co kryło się pod spodem. Teraz, odkąd się uspokoiła, zastanawiała się, czy jakaś jej
część chciała ukarać ją za to co stało się z Jasem. Gdyby nie został okłamany – gdyby oboje
nie zostali okłamani – to może szok związany z odkryciem co Valentine zrobił mu gdy był
zaledwie dzieckiem nie doprowadziłby go do zrobienia tego, co dla Clary równało się niemal
z samobójstwem.
- Mogę się przyłączyć?
Podskoczyła zaskoczona i przekręciła się na bok by spojrzeć w górę. Nad nią stał
Simon z rękami wciśniętymi w kieszenie. Ktoś – pewnie Isabelle – dał mu ciemną kurtkę z
materiału, z którego zrobione były zbroje Nocnych Łowców. Wampir w zbroi, pomyślała
Clary, zastanawiając się czy to był pierwszy taki raz.
- Podkradłeś się – powiedziała. – Chyba marny ze mnie Nocny Łowca.
Simon wzruszył ramionami.
- No cóż, na twoją obronę mogę powiedzieć, że poruszam się z bezszelestną gracją pantery.
Wbrew sobie, uśmiechnęła się. Usiadła i otrzepała dłonie z brudu.
- W takim razie dołącz do mnie. Ta stypa jest otwarta dla wszystkich.
Siadając obok niej, Simon spojrzał na miasto i zagwizdał.
- Niezły widok.
- Tak – zgodziła się Clary, przyglądając mu się z ukosa. – Jak mnie znalazłeś?
- Zajęło mi to parę godzin – uśmiechnął się krzywo. – Potem przypomniałem sobie jak się
kłociliśmy gdy byliśmy w pierwszej klasie, i jak się wtedy dąsałaś i właziłaś na dach naszego
domu, a wtedy moja mama musiała cię stamtąd ściągać.
- No i?
- Znam cię – powiedział. – Gdy się czymś denerwujesz, idziesz gdzieś wysoko.
Wyciagnął coś w jej stronę – jej zielony, schludnie złożony płaszcz. Wzięła go i
włożyła – biedak zaczął już zdradzać pierwsze objawy noszenia. Na łokciu była nawet dziura,
dostatecznie duża by można było w nią wsadzić palec.
- Dzięki, Simon – oplotła dłońmi kolana i zapatrzyła się na miasto. Słońce wisiało nisko na
niebie a wieże zaczęły lśnić czerwonawym różem.
- To moja matka cię tu wysłała?
Potrząsnął głową.
- Właściwie to Luke. Poprosił mnie tylko żebym ci przekazał żebys wróciła przez zachodem
słońca. Coś ważnego zaczyna się dziać.
- Co takiego?
- Luke powiedział Clave żeby do zachodu słońca podjęli decyzję czy zgadzają się oddać
Podziemnym stanowiska w Radzie. O zmierzchu wszyscy mają się stawić pod Północną
Bramą. Jeśli Clave się zgodzi, to wejdą do Alicante. Jeśli nie...
- To odejdą – dokończyła za niego Clary. – A Clave podda się przed Valentinem.
- Uhm.
- Zgodzą się – powiedziała. – Muszą – objęła kolana ramionami. – Nigdy nie wybiorą
Valentine’a. Nikt by nie wybrał.
- Cieszę się, że twój idealizm nie uległ zniszczeniu – odparł Simon, i mimo że ton głosu
jakim to powiedział był swobodny, Clary usłyszała w nim czyjś inny. Usłyszała głos Jace,
który powiedział że nigdy nie był marzycielem, i zadrżała z zimna pomimo płaszcza.
- Simon – odezwała się. – Mam głupie pytanie.
- O co chodzi?
- Spałeś z Isabelle?
Simon wydał z siebie zdławiony odgłos. Clary obróciła się powoli żeby na niego
spojrzeć.
- Dobrze się czujesz? – spytała.
- Tak myślę – odparł, z widocznym wysiłkiem odzyskując rownowagę. – Pytasz poważnie?
- No cóż, nie było cię przez całą noc.
Simon milczał przez długą chwilę.
- To chyba nie jest twoja sprawa, ale nie – powiedział w końcu.
- No tak – podjęła Clary po przerwie. – Nie wykorzystałbyś jej gdy była pogrążona w smutku
i w ogóle.
Simon prychnął.
- Jeśli kiedykolwiek spotkasz faceta, który byłby zdolny do wykorzystania Isabelle, to musisz
dać mi znać. Chciałbym móc uścisnąć mu dłoń. Albo bardzo szybko od niego uciec, nie wiem
co lepsze.
- Więc nie spotykasz się z Isabelle?
- Clary, dlaczego mnie o nią pytasz? Nie wolisz porozmawiać o swojej mamie? Albo o Jasie?
Izzy powiedziała mi że odszedł. Wiem jak musisz się teraz czuć.
- Nie – odparła. – Nie sądzę żebyś wiedział.
- Nie jesteś jedyną osobą, która kiedyś czuła się opuszczona – w głosie Simona
pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia. – Po prostu chyba myślałem... To znaczy, nigdy nie
widziałem, żebyś aż tak się wściekła. I to na dodatek na swoją matkę. Myślałem, że za nią
tęskniłaś.
- Oczywiście, że tęskniłam! – zawołała Clary, uświadamiając sobie w miarę mówienia jak ta
scena w kuchni musiała wyglądać. Zwłaszcza dla jej matki. Odepchnęła od siebie tą myśl. –
Po prostu byłam tak skupiona na tym żeby ją ratować – ochronić ją przed Valentinem a potem
znaleźć sposób na jej uzdrowienie – że nigdy nawet nie pomyślałam o tym, jak mogę być na
nią wściekła za te wszystkie lata kiedy mnie okłamywała. Że utrzymywała to przede mną w
tajemnicy, nie pozwalała mi poznać prawdy. Nigdy nie dała mi szansy żebym dowiedziała się
kim tak naprawdę jestem.
- Ale nie to powiedziałaś kiedy weszła do pokoju – odezwał się cicho Simon. – Spytałaś:
„Dlaczego nigdy nie powiedziałaś mi, że mam brata?
- Wiem – Clary urwała źdźbło trawy i zaczęła je obracać w palcach. – Chyba nie mogę
przestać myśleć o tym, że gdybym znała prawdę, to nie poznałabym Jace’a w tych samych
okolicznościach. Nie zakochałabym się z nim.
Simon milczał przez chwilę
- Nie sądzę żebym kiedykolwiek słyszał jak to mówisz.
- Że go kocham? – zaśmiała się, ale nawet w jej własnych uszach zabrzmiało to ponuro. – W
tej chwili udawanie że go nie kocham nie ma żadnego sensu. I pewnie wcale nie ma
znaczenia. Możliwe że i tak już nigdy go nie zobaczę.
- Wróci.
- Może.
- Wróci – powtórzył Simon. – Po ciebie.
- Nie wiem – Clary pokręciła głową. Robiło się coraz zimniej a słońce zachodziło już za
horyzont. Zmrużyła oczy, pochylając się do przodu i wysilając wzrok. – Simon, spójrz.
Podążył za jej wzrokiem. Za magiczną barierą, tuż przy Północnej Bramie wiodącej do
miasta, gromadziły się setki ciemnych sylwetek, jedni stali w grupach a drudzy osobno:
Podziemni, których Luke wezwał by pomóc miastu, czekający cierpliwie na werdykt Clave
który pozwoli im wejść do środka. Dreszcz przeszedł Clary po krzyżu. Nie tylko stała na
szczycie wzgórza, spoglądając na widoczne w dole miast, ale także na krawędzi kryzysu,
wydarzeniu, które zmieni funkcjonowanie całego świata Nocnych Łowców.
- Są tutaj – powiedział Simon, jakby do siebie. – Ciekawe czy to oznacza, że Clave podjęło
już jakąś decyzję?
- Mam nadzieję – źdźbło trawy, które obracała w palcach, zmieniło się z bezkształtną zieloną
masę; wyrzuciła je i wyrwała następne. – Nie mam pojęcia co zrobię, jeśli zdecydują się
poddać. Może uda mi się stworzyć Portal który przeniesie nas wszystkich gdzieś, gdzie
Valentine nigdy nas nie znajdzie. Na bezludną wyspę czy coś takiego.
- Okej, teraz to ja mam do ciebie głupie pytanie – powiedział Simon. – Potrafisz stworzyć
nowe runy, prawda? Dlaczego po prostu nie stworzysz takiej, która zniszczy wszystkie
demony na świecie? Albo zabije Valentine’a?
- To nie działa w ten sposób – zaczęła tłumaczyć Clary. – Moge narysować tylko te runy,
które uprzednio zwizualizuję. Gotowy obraz musi pojawić się w mojej głowie, tak jak zdjęcie.
Kiedy staram się wyobrazić sobie „zabij Valentine’a” albo „rządź światem” czy coś
podobnego, to nie widzę żadnych obrazków. Tylko mgła.
- Jak myślisz, skąd biorą się te obrazy run?
- Nie wiem – odparła. – Wszystkie runy jakie znają Nocni Łowcy pochodzą z Szarej Księgi.
Dlatego mogą ich używać tylko Nefilim; to po to zostały stworzone. Ale są też inne, starsze.
Magnus mi powiedział. Tak jak to Piętno Kaina. To Znak ochronny, ale nie pochodzi z Szarej
Księgi. Więc kiedy myślę o tych runach, tak jak w przypadku Nieustraszonego, to nie wiem,
czy to coś, co sama to wymyślam, czy pamiętam... runy starsze niż Nocni Łowcy. Runy tak
stare jak same anioły.
Pomyślała o znaku jaki pokazał jej Ithuriel, prostej jak pojedynczy supeł. Czy
pochodziła z jej umysłu czy z umysłu anioła? A może po prostu istniały od zawsze, tak jak
morze lub niebo? Ta myśl sprawiła, że zadrżała.
- Zimno ci? – spytał Simon.
- Tak... a tobie nie?
- Ja już nie odczuwam zimna – objął ją ramieniem, zataczajac dlonią powolne kręgi na jej
plecach. Zachichotał żałośnie. – To pewnie i tak niewiele pomoże, skoro moje ciało nie
wydziela już ciepła.
- Nie – powiedziała Clary. – To znaczy... tak, pomaga. Zostań tak jak jesteś – spojrzała na
niego. Patrzył w kierunku Północnej Bramy otoczonej przez stłoczone, ciemne postacie
Podziemnych, stojących prawie w bezruchu. W jego oczach odbijało się czerwone światło
wieży demonów przez co wyglądał jak ktoś na zdjęciu zrobionym z włączonym fleszem.
Mogła dostrzec bladoniebieskie żyły rozgałęziające się tuż pod jego skórą, w miejscach gdzie
była najcieńsza: na jego skroniach, u podstawy obojczyków. Wiedziała wystarczająco dużo o
wampirach by wiedzieć, że oznaczało to, że od jego ostatniego posiłku musiało już upłynąć
trochę czasu.
- Jesteś głodny?
W końcu na nią spojrzał.
- Boisz się że cię ugryzę?
- Dobrze wiesz, że możesz się napić mojej krwi zawsze jeśli będziesz tego potrzebował.
Dreszcz, ale nie z powodu zimna, targnął jego ciałem, i przyciągnął ją bliżej do
swojego boku.
- Nigdy bym tego nie zrobił – powiedział. – Poza tym, piłem już krew Jace’a... i mam dość
wysysania moich przyjaciół.
Clary przypomniała sobie o srebrzystej bliźnie na gardle Jace’a. Powoli, z myślami
wypełnionymi jego obrazami, powiedziała:
- Myślisz, że to dlatego...?
- Dlaczego co?
- Dlaczego słońce cię nie rani. To znaczy, raniło przed tym, prawda? Przed tą nocą na łodzi?
Niechętnie skinął głową.
- Więc co się jeszcze zmieniło? Czy po prostu chodzi o to że napiłeś się jego krwi?
- Masz na myśli to, że jest Nefilim? Nie. Nie, to coś innego. Ty i Jace... nie jesteście całkiem
normalni, prawda? Mam na myśli, że nie jesteście normalnymi Nocnymi Łowcami. Jest w
was coś wyjątkowego. Tak jak powiedziała Królowa Jasnego Dworu. Byliście
eksperymentami – uśmiechnął się, widząc jej zdumione spojrzenie. – Nie jestem głupi.
Potrafię dodać dwa do dwóch. Ty ze swoją zdolnością do tworzenia nowych run, a Jace... no
cóż, nikt nie może być aż tak irytujący bez posiadania jakichś nadprzyrodzonych mocy.
- Naprawdę aż tak bardzo go nie znosisz?
- To nie jest tak że go nie znoszę – zaprotestował Simon. – To znaczy, nienawidziłem go na
początku. Sprawiał wrażenie takiego aroganckiego i pewnego siebie, a ty byłaś w niego
wpatrzona jak w obrazek.
- Nieprawda.
- Daj mi skończyć, Clary – w głosie Simona słychać było lekkie zdyszanie, jeśli można tak
było powiedzieć o kims kto wcale nie oddychał. Brzmiał jakby biegł w kierunku czegoś. –
Mogę powiedzieć jak bardzo go lubiłaś a ja myślałem, że on cię wykorzystuje, że byłaś tylko
głupią Przyziemną, której mogły zaimponować jego sztuczki Nocnego Łowcy. Za pierwszym
razem wmówiłem sobie, że nigdy nie dałabyś się na to złapać, a potem, że nawet gdyby się
tak stało, że znudziłby się tobą i w końcu wróciłabyś do mnie. Nie jestem z tego dumny, ale
kiedy jesteś zdesperowany, uwierzysz we wszystko. A kiedy okazało się, że jest twoim
bratem, to było jak odroczenie wyroku w ostatniej chwili... i cieszyłem się z tego. Cieszyłem
się nawet z tego, gdy widziałem jak bardzo musiał cierpieć, aż do tamtej nocy na Jasnym
Dworze kiedy go pocałowałaś. Widziałem...
- Co takiego? – spytała Clary, nie mogąc znieść tego że przerwał.
- Sposób w jaki na ciebie patrzył. Wtedy to zrozumiałem. On nigdy cię nie wykorzystywał.
Kochał cię i to go zabijało.
- To dlatego poszedłeś do Dumort? – szepnęła Clary. To było coś co od zawsze chciała
wiedzieć, tylko nigdy nie miała dość odwagi żeby go spytać.
- Przez ciebie i Jace’a? To nie był żaden rzeczywisty powód. Chciałem tam wrócić od czasu
tamtej nocy w hotelu. Śniłem o tym. Wstawałem z łóżka, ubierałem się i byłem już na ulicy, i
wiedziałem, że chcę tam wrócić. Nocą zawsze się pogarszało. Pogarszało się za każdym
razem gdy byłem w jego pobliżu. Nawet do głowy mi nie przyszło, że to miało związek z
czymś nadnaturalnym... Myślałem, że to jakiś stres pourazowy czy coś takiego. Tamtego
wieczoru byłem już tak zmęczony i wściekły, a my byliśmy tak blisko hotelu i była noc...
Ledwo pamiętam co się wtedy właściwie stało. Pamiętam tylko spacer przez park a potem...
Pustka.
- Gdybyś się wtedy na mnie nie wściekł... Gdybyśmy cię nie zdenerwowali...
- To nie jest tak że miałaś jakiś wybór – powiedział Simon. – I to nie jest tak że o tym nie
wiedziałem. Można tylko unikać prawdy tak długo aż sama da o sobie znać. Zrobiłem błąd
nie mówiąc ci o tym co się ze mną działo ani o moich snach. Ale nie żałuję że się
spotykaliśmy. Cieszy mnie to że spróbowaliśmy. Kocham cię za to że próbowałaś, nawet jeśli
i tak nic by z tego nie wyszło.
- Z całych sił pragnęłam by nam wyszło – powiedziała miękko Clary. – Nigdy nie chciałam
cię zranić.
- I tak bym tego nie zmienił – odparł Simon. – Nigdy nie przestałbym cię kochać. Za nic w
świecie. Wiesz co powiedział mi Raphael? Że nie wiedziałem jak to jest być dobrym
wampirem, że wampiry akceptują to, że są martwe. Ale tak długo jak będę pamiętał jak to
było kochać cię, to zawsze będę miał wrażenie że żyję.
- Simon...
- Popatrz – przerwał jej, jego ciemne oczy rozszerzyły się. – Tam w dole.
Srebrnoczerwona słoneczna tarcza widniała na horyzoncie. W miarę jak patrzyła,
obniżała się aż całkiem znikła, chowając się za ciemną krawędzią świata. Wieże demonów
Alicante zbudziły się nagle do życia, rozjarzając się się światłem. W ich blasku Clary mogła
dostrzec ciemny tłum tłoczący się niespokojnie przy Północnej Bramie.
- O co chodzi? – szepnęła. – Słońce zaszło. Czemu nie otwierają Bramy?
Simon zastygł w bezruchu.
- Clave – powiedział. – Widocznie musieli odmówić Lukowi.
- Nie mogą tego zrobić! – powiedziała Clary podniesionym głosem. – To by znaczyło, że...
- Że chcą się poddać.
- Nie mogą! – krzyknęła ponownie, ale gdy patrzyła, zobaczyła jak grupy ludzi otaczających
ochronną barierę zawracają i odchodzą, wylewając się jak mrówki ze zniszczonego mrowiska.
Twarz Simona wyglądała jak z wosku w słabym świetle.
- Chyba rzeczywiście aż tak bardzo nas nienawidzą – powiedział. – Naprawdę wolą wybrać
Valentine’a.
- To nie nienawiść – sprostowała Clary. – Po prostu się boją. Nawet Valentine się bał –
powiedziała bez zastanowienia ale zdała sobie sprawę, że to prawda. – Bał się i był
zazdrosny.
Simon zerknął na nią zaskoczony.
- Zazdrosny?
Clary wróciła pamięcią do tego, co tego co we śnie pokazał jej Ithuriel. W jej uszach
pobrzmiewał głos Valentine’a.
Chciałem go zapytać dlaczego. Dlaczego nas stworzył, swoją rasę Nocnych Łowców, a
mimo to nie dał nam takich mocy jakie posiadają Podziemni – szybkości wilków,
nieśmiertelności baśniowego ludku, magicznych zdolności czarowników, a nawet siły
wampirów. Nie zostawił nam niczego poza tymi liniami na skórze. Z jakiej racji ich siły mają
przewyższać nasze? Dlaczego nie możemy ich z nimi dzielić?
Jej usta same się sie rozchyliły gdy patrzyła niewidzącym wzrokiem na miasto w dole.
Ledwie docierało do niej że Simon był obok i mówił jej imię. Jej myśli pędziły jak szalone.
Anioł mógł jej pokazać cokolwiek, pomyślała, ale wybrał akurat te sceny, te wspomnienia z
jakiegoś powodu. Przypomniała sobie oburzonego Valentine’a.
To, że musimy być z nimi połączeni, przykuci do tych kreatur!
I runa. Ta, o której śniła. Runa prosta jak pojedynczy węzeł.
Dlaczego nie możemy dzielić z nimi tego co posiadają?
- Połączenie – powiedziała na głos. – Chodzi o wiążącą runę. Łączącą przeciwieństwa.
- Co takiego? – Simon zagapił się na nią, nie rozumiejąc ani słowa.
Zerwała się na nogi, otrzepując ręce.
- Muszę zejść na dół. Gdzie oni są?
- Gdzie jest kto? Clary...
- Clave. Gdzie się spotykają? Gdzie jest Luke?
Simon podniósł się z ziemi.
- W Sali Porozumień. Clary...
Ale ona już pędziła w kierunku krętej ścieżki prowadzącej ku miastu. Przeklinając pod
nosem, Simon pobiegł za nią.

Mówią, że wszystkie drogi prowadzą do Sali. Słowa Sebastiana dźwięczały bez


przerwy w głowie Clary gdy biegła wąskimi uliczkami Alicante. Miała tylko nadzieję, że to
była prawda, bo w przeciwnym razie na pewno by się zgubiła. Ulice skręcały pod dziwnymi
kątami, zupełnie inaczej niż piękne i proste ulice Manhattanu. Tam zawsze wiedziałeś gdzie
jesteś. Wszystko było jasno ponumerowane i oznaczone. Natomiast Alicante było jak
labirynt.
Przecięła niewielki placyk i ruszyła wzdłuż jednej ze ścieżek przy kanale, wiedząc że
podążając za wodą, dotrze w końcu do Placu Anioła. Ku jej zaskoczeniu, ścieżka wiodła obok
domu Amatis, a wtedy zdyszana pobiegła w dół szerszej, znajomej ulicy, która kończyła się
placem. Przed nią wyrosła biała bryła Sali Porozumień, z rzeźbą anioła połyskującą na środku
placu. Obok niej z założonymi rękoma stał Simon i patrzył na Clary ponuro.
- Mogłaś zaczekać – powiedział.
Pochyliła się z dół, opierając dłonie na kolanach i próbując złapać oddech.
- Nie możesz... tego mówić... skoro dotarłeś tu szybciej ode mnie.
- Wampirza szybkość – powiedział Simon z lekką satysfakcją. – Kiedy wrócimy do domu,
powinienem iść na polowanie.
- To by było... oszustwo – biorąc ostatni głęboki oddech, Clary wyprostowała się i odgarnęła
z oczu spocone kosmyki włosów. – Dobra, wchodzimy.
Sala była pełna Nocnych Łowców. Było ich tu więcej niż kiedykolwiek widziała w
jednym miejscu, nawet podczas nocnego ataku Valentine’a. Ich głosy przechodziły w huk jak
przy obsuwającej się lawinie; większośc z nich skupiła się w kłótliwe, krzyczące grupy –
podium było opustoszałe a mapa Idris zwisała smętnie za nim.
Rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu Luke’a. Odnalezienie go zajęło jej chwilę.
Dostrzegła go wspartego o filar z półprzymkniętymi oczami. Wyglądał okropnie –
wyczerpany do granic możliwości i z zapadniętymi ramionami. Za nim stała Amatis klepiąc
go ze zmartwieniem po ramieniu. Clary omiotła wzrokiem pomieszczenie, ale nigdzie w
tłumie nie dostrzegła Jocelyn. Zawahała się przez moment. A potem pomyślała o Jasie
szukającym Valentine’a, o tym że poszedł tam sam wiedząc, że równie dobrze może zginąć.
Wiedział, że jest tego częścią, częścią tego wszystkiego tak samo jak ona... zawsze była,
nawet jeśli o tym nie wiedziała. Adrenalina ciagle buzowała w jej żyłach, wyostrzając wzrok,
sprawiając że wszystko było wyraźniejsze. Aż za bardzo. Uścisnęła dłoń Simona.
- Życz mi szczęścia – powiedziała a jej stopy zaprowadziły ja ku schodom podium, prawie
bez udziało woli, a potem stała już na wzniesieniu i obróciła się by stanąć twarzą w twarz z
tłumem. Nie była pewna czego się spodziewać. Zdumionych westchnień? Morza
wyczekujących, milczących twarzy? Ledwie ją zauważyli – tylko Luke spojrzał w górę, jakby
wyczuł jej obecność, i zamarł i wyrazem kompletnego zaskoczenia na twarzy. Z tłumu ktoś
wyszedł – wysoki mężczyzna z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi, wyglądającymi
jak dziób statku. Konsul Malachi. Pokazywał jej że ma zejść z podium, potrząsając dłońmi i
krzycząc coś, czego nie mogła dosłyszeć. Coraz więcej Nocnych Łowców obracało się w jej
stronę gdy Konsul torował sobie przejście przez tłum.
Clary miała wreszcie to czego chciała. Wszystkie oczy zwróciły się ku niej. Usłyszała
szmer przechodzący przez tłum: To ona. Córka Valentine’a.
- Macie rację – powiedziała tak głośno jak tylko potrafiła. – Jestem córką Valentine’a. O tym,
że jest moim ojcem dowiedziałam się zaledwie kilka tygodni temu. Kilka tygodni temu nie
wiedziałam nawet o jego istnieniu. Wiem, że wielu z was i tak w to nie uwierzy, ale w
porządku. Wierzcie w co chcecie. Tak samo jak ja wiem o nim rzeczy, o których wy nie
macie pojęcia; rzeczy, które mogą wam pomóc wygrać przeciwko niemu te bitwę... jeśli tylko
pozwolicie mi o nich opowiedzieć.
- Niedorzeczne – Malachi stanął na stopniach podium. – To niedorzeczne. Jesteś tylko małą
dziewczynką...
- To córka Jocelyn Fairchild – odezwał się Patrick Penhallow. Przepchnął się przez tłum i
uniósł dłoń. – Pozwól jej mówić, Malachi.
Tłum zafalował.
- Ty – powiedziała Clary do Konsula. – Ty i Inkwizytor wtrąciliście mojego przyjaciela do
więzienia.
- Twojego wampira? – zakpił Malachi.
- Powiedział mi, że wypytywaliście go o to co się stało na łodzi Valentine’a tamtego
wieczoru na East River. Myśleliście że Valentine musiał coś zrobić, posłużyć się czarną
magią. No cóż, nie zrobił tego. Jeśli chcecie wiedzieć kto zniszczył statek, to odpowiedź jest
inna. Ja to zrobiłam.
Pełen niedowierzania śmiech Malachiego wsparło kilka innych dobiegających z tłumu.
Luke patrzył na nią, kręcąc głową, ale Clary ciągnęła dalej.
- Zrobiłam to za pomocą runy –wyjaśniła. – Runy tak silnej, że statek rozpadł się na kawałki.
Potrafię tworzyć nowe runy. Nie tylko te które są w Szarej Księdze. Runy, których nikt
przedtem nie widział. Potężne...
- Dość – ryknął Malachi. – To śmieszne. Nikt nie potrafi tworzyć nowych run. To zupełnie
niemożliwe – odwrócił się w stronę tłumu. – Ta dziewczyna kłamie tak samo jak jej ojciec.
- Ona nie kłamie – odezwał się ktoś z tyłu czystym, silnym i absolutnie pewnym głosem.
Tłum obrócił się w tamtą stronę a Clary zobaczyła kto to. To był Alec. Isabelle stała po jednej
jego stronie a po drugiej stał Magnus. Razem z nimi byli też Simon i Maryse Lightwood.
Tworzyli niewielką, ścisłą, zdeterminowaną grupę stojącą w drzwiach frontowych. –
Widziałem, jak stworzyła runę. Nawet użyła jej na mnie. Podziałała.
- Kłamiesz – powiedział Konsul, ale niepewnośc zakradła się do jego głosu. – Chronisz
swoją przyjaciółkę...
- Doprawdy, Malachi – rzuciła sucho Maryse. – Po co mój syn miałby kłamać, skoro
możemy się o tym przekonać na własne oczy. Daj dziewczynie stelę i pozwól jej stworzyć
nową runę.
Wyrażający zgodę pomruk rozszedł się po Sali. Patrick Penhallow podszedł bliżej i
podał Clary stelę. Przyjęła ją z wdzięcznością i odwróciła się do tłumu. Zaschło jej w ustach.
Adrenalina ciągle krążyła w jej ciele, ale było jej zbyt mało by zagłuszyć tremę. Co właściwie
miała teraz zrobić? Jaką runę miała stworzyć by przekonać tych ludzi że mówi prawdę? Co by
pokazało im prawdę?
Spojrzała na nich przez tłum i dostrzegła Simona stojącego razemz Lightwoodami,
patrzącego na nią przez dzielącą ich wolną przestrzeń. W ten sam sposób Jace patrzył na nią
w rezydencji. To była jedyna nić jaka łączyła tych dwóch chłopców, których tak bardzo
kochała. Jedyna wspólna rzecz: wierzyli w nią wtedy gdy sama w siebie nie wierzyła.
Patrząc na Simona i myśląc o Jasie, opuściła stelę i dotknęła jej kłującym końcem
wnętrza swojego nadgarstka w miejscu, w którym bił puls. Nie patrzyła w dół tylko rysowała
na ślepo, ufając że stela i ona sama zdołają stworzyć runę jakiej potrzebowała. Rysowała ją z
lekkością – potrzebowała jej tylko na chwilę – ale zrobiła to bez zastanowienia. A kiedy
skończyła, podniosła rękę i otworzyła oczy.
Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła był Malachi. Jego twarz zbladła. Zaczął się od niej
odsuwać z twarzą wykrzywioną przerażeniem. Powiedział coś – słowo w języku, którego nie
rozpoznała – i tuż za nim zobaczyła Luke’a, wpatrzonego w nią z rozchylonymi ustami.
- Jocelyn? – spytał Luke.
Spojrzała na niego i ledwie zauważalnie pokręciła głową. Wbiła wzrok w tłum, który
zmienił się w rozmazaną plamą twarzy. Niektóre się uśmiechały, inne rozglądały dookoła w
zaskoczeniu, jeszcze inne obracały się w stronę osób stojących obok. Kilka wyrażających
zdumienie i przerażenie, z dłońmi przyciśniętymi do ust. Dostrzegła niedowierzające szybkie
spojrzenie jakie Alec rzucił Magnusowi a potem jej, i Simona patrzącego z osłupieniem, a
potem Amatis wystąpiła do przodu, przepychając się obok Patricka, i podbiegła do krawędzi
podium.
- Stephen! – zawołała, patrząc na Clary z oszołomieniem. – Stephen!
- Amatis, nie – powiedziała Clary, i poczuła jak magia runy opuszcza ją, tak jakby zrzuciła
cienką część niewidzialnej garderoby. Pełna zapału twarz Amatis oklapła a ona sama cofnęła
się do tyłu, z wyrazem twarzy wyrażającym przybicie i zaskoczenie.
Clary spojrzała na tłum. Wszyscy milczeli jak zaklęci, z twarzami zwróconymi w jej
stronę.
- Wiem, co przed chwilą zobaczyliście – powiedziała. – I wiem też że taka magia wybiega
poza iluzję i maskujący czar. I to wszystko za pomocą jednej runy, jednej jedynej runy, tej
którą stworzyłam. Istnieją powody dla których posiadam tę zdolność i wiem, że wcale nie
muszą się wam one podobać ani nie musicie w nie wierzyć, ale to nie ma żadnego znaczenia.
Znaczenie ma jedynie to, że mogę wam pomóc wygrać bitwę przeciwko Valentine’owi jeśli
tylko mi na to pozwolicie.
- Nie będzie żadnej bitwy – odezwał się Malachi. Nie patrzył jej w oczy gdy to mówił. –
Clave podjęło decyzję. Zgodzimy się na warunki Valentine’a i jutro rano złożymy broń.
- Nie możecie tego zrobić – powiedziała z desperacją w głosie. – Myślicie że wszystko wróci
do normy po tym jak się poddacie? Że Valentine pozwoli wam żyć tak jak dotychczas? Że
ograniczy zabijanie tylko do demonów i Podziemnych? – omiotła spojrzeniem całą Salę. –
Większość z was nie widziała go od piętnastu lat. Chyba już zapomnieliście jaki on naprawdę
jest. Ale ja to wiem. Słyszałam jak mówił o swoich planach. Wydaje się wam, że pod jego
rządami będziecie żyć tak jak teraz, ale tak się nie stanie. Całkowicie nad wami zapanuje, bo
zawsze będzie mógł was zastraszyć lub zniszczyć za pomocą Darów Anioła. Na początek
zacznie zabijać Podziemnych. Potem zabierze się za Clave. Zabije ich w pierwszej kolejności
bo myśli, że są słabi i skorumpowani. Potem rozprawi się z każdym kto ma w rodzinie
jakiegoś Podziemnego. To może być brat wilkołak – jej wzrok przesunął się po Amatis – albo
zbuntowana nastoletnia córka, która umawia się przelotnie z rycerzem faerie – spojrzała w
kierunku Lightwoodów – czy ktokolwiek inny, kto przyjaźni się z Podziemnym. A potem
zabierze się za tych, którzy kiedyś skorzystali z pomocy czarownika. Ilu z was to kiedyś
zrobiło?
- To jakiś nonsens – odparł sucho Malachi. – Valentine nie jest zainteresowany niszczeniem
Nefilim.
- Tyle że dla niego każdy, kto jest w jakiś sposób powiązany z Podziemnymi, nie jest godny
tego by się tak nazywać – powiedziała z naciskiem Clary. – Posłuchajcie, wasza wojna nie
jest toczona przeciwko Valentine’owi. Toczycie ją przeciwko demonom. Ochrona świata
przed demonami to wasz obowiązek zesłany wam z nieba. A takiego obowiazku nie da się po
prostu zignorować. Podziemni też nienawidzą demonów. Oni także ich niszczą. Jeśli plan
Valentine’a się powiedzie, to poświęci tyle czasu na mordowanie Podziemnych i wszystkich
Nocnych Łowców, którzy mają z nimi jakieś powiązania, że wkrótce zapomni o demonach.
Wy też zapomnicie bo będziecie zajęci baniem się go. A kiedy zapanują nad światem to
będzie koniec.
- Widzę do czego zmierza ta rozmowa – powiedział Malachi przez zaciśnięte zęby. – Nie
będziemy walczyć u boku Podziemnych w bitwie, której i tak nie możemy wygrać...
- Ależ możecie ją wygrać – przerwała mu Clary. – Możecie – gardło wyschło jej na wiór,
rozbolała ją głowa, a twarze zebranych zaczęły się rozpływać w bezkształtną plamę,
przecinaną gdzieniegdzie wybuchami łagodnego, białego światła. Nie możesz się teraz
poddać. Musisz próbować dalej. – Mój ojciec nienawidzi Podziemnych dlatego, że im
zazdrości – ciagnęła, a jej słowa potykały się o kolejne. – Jest zazdrosny i obawia się rzeczy,
których oni potrafią a on nie. Nie może znieść tego, że pod pewnymi względami są
potężniejsi od Nefilim i założę się, że nie tylko on tak myśli. Łatwo jest się bać czegoś czego
nie dzieli się z innymi – wzięła głęboki wdech. – A co gdybyśmy mogli się tym podzielić? Co
jeśli potrafię stworzyć taką runę, która mogłaby nas wszystkich połączyć – każdego Nocnego
Łowcę do Podziemnego walczącego u waszego boku – i moglibyście wtedy dzielić waszą
moc? Wasze rany goiłyby się równie szybko jak te wampirze, bylibyście tak silni jak
wilkołaki czy szybcy jak rycerze faerie. A w zamian podzielilibyście się z nimi waszymi
umiejętnościami w walce. Bylibyście nie do pokonania... Tylko musicie pozwolić mi zrobić
sobie Znak i musicie zgodzić się walczyć u boku Podziemnych. Bo jeśli nie, to runy nie
zadziałają – zrobiła pauzę. – Błagam – powiedziała, ale słowa jakie wyszły z jej wyschniętego
gardła były ledwie słyszalne. – Błagam, pozwólcie zrobić sobie Znak.
Słowa wtopiły się w dźwięczącą ciszę. Świat rozpłynął się w mgłę a ona zdała sobie
nagle sprawę z tego, że ostatnią połowę swojej przemowy wypowiedziała wpatrując się w
sufit Sali, a białe eksplozje światła które widziała były zapalającymi się na niebie jedna po
drugiej gwiazdami. Cisza ciągnęła się w nieskończoność, gdy dłonie przy jej bokach powoli
zacisnęły się w pięści. A potem wolno, bardzo wolno opuściła wzrok i napotkała spojrzenie
wpatrującego się w nią tłumu.
17. Opowieść Nocnego Łowcy

Clary siedziała na najwyższym stopniu Sali Porozumień i patrzyła na Plac Anioła.


Księżyc wzeszedł wcześniej i było go widać tuż nad dachami domów. Wieże demonów
promieniowały odbitym, białosrebrnym światłem. Ciemność dobrze skrywała blizny i since
miasta. Pod nocnym niebem sprawiało wrażenie cichego i spokojnego... pod warunkiem, że
nikt nie spoglądał na Wzgórze Gardu i na zgliszcza pozostałe po cytadeli. Poniżej strażnicy
patrolowali plac, znikając i pojawiając się co chwila, gdy poruszali się między plamami
magicznego światła jakie rzucały latarnie. Starannie ignorowali obecność Clary.
Kilka stopni niżej Simon chodził w tę i z powrotem, nie wydając przy tym żadnego
dźwięku. Trzymał dłonie w kieszeniach i kiedy doszedł do końca schodów i odwrócił się w
jej stronę, światło księżyca rozświetliło jego jasną skórę, jakby to była odbijająca światło
powierzchnia.
- Przestań – powiedziała. – Tylko mnie denerwujesz.
- Przepraszam
- Mam wrażenie, że siedzimy tu już całą wieczność – wytężyła słuch, ale nie usłyszała nic
poza niewyraźnym szmerem wielu głosów dobiegającym zza zamkniętych, podwójnych
drzwi Sali. – Słyszysz co oni tam mówią?
Simon przymknął oczy. Wyglądało na to że usiłował się skupić.
- Tylko trochę – powiedział po chwili.
- Chciałabym być w środku – mruknęła Clary, kopiąc z irytacją piętami w schodek. Luke
kazał jej czekać na zewnątrz podczas gdy Clave się naradzało. Chciał żeby Amatis jej
towarzyszyła ale Simon nalegał, że to on ją zastąpi mówiąc, że przyda się bardziej w środku
gdy będzie ją popierać. – Chciałabym być częścią narady.
- Nie – poprawił ją Simon. – Nie chciałabyś.
Zdawała sobie sprawę z tego dlaczego Luke kazał jej zaczekać na zewnątrz. Mogła
sobie wyobrazić co mówili o niej znajdujący się w środku ludzie. Kłamczucha. Dziwoląg.
Idiotka. Szalona. Potwór. Córka Valentine’a. Być może lepiej było zaczekać tutaj ale napięcie
związane z oczekiwaniem na decyzję Clave niemal rozsadzało ją od środka.
- Może mógłbym się na którąś wspiąć – powiedział Simon, spoglądając na białe kolumny
podtrzymujące pochyły dach Sali. Ozdabiały je zachodzące na siebie runy. Nie miały niczego
za co można by złapać. – Rozładujemy w ten sposób napięcie.
- Och, daj spokój. Jesteś wampirem a nie Spidermanem.
W odpowiedzi Simon przeskoczył lekko schodki i stanął pod podstawą filaru. Oglądał
go uważnie przez chwilę zanim położył na nim dłonie i zaczął się wspinać. Clary patrzyła na
niego z otwartymi ustami, gdy jego palce znajdywały niewidoczne uchwyty w rzeźbionym
kamieniu.
- Ty jesteś Spidermanem! – zawołała.
Simon spojrzał na nią, będąc w połowie kolumny.
- To znaczy, że ty jesteś Mary Jane. Ona też miała rude włosy – rozejrzał się dookoła,
marszcząc czoło. – Miałem nadzieję, że zobaczę stąd Północną Bramę ale widocznie jestem
jeszcze zbyt nisko.
Clary wiedziała dlaczego chciał zobaczyć Bramę. Rozesłano posłańców by namówili
Podziemnych żeby zaczekali jeszcze, podczas gdy Clave obradowało, a Clary mogła mieć
tylko nadzieję, że będą do tego skłonni. I gdyby tak się stało, to jak musiało tam być? Clary
wyobraziła sobie czekający, krążący niespokojnie, zastanawiający się tłum...
Podwójne drzwi Sali otwarły się z trzaskiem. Ze szczeliny wysunęła się smukła
sylwetka, zamknęła za sobą drzwi i odwróciła się twarzą do Clary. Stała w cieniu, i dopiero
gdy zrobiła krok do przodu, przysuwając się do plamy magicznego światła zalewającej
schody, Clary dojrzała jasny błysk rudych włosów i rozpoznała swoją matkę.
Jocelyn spojrzała w górę i na jej twarzy odmalowało się oszołomienie.
- Och... cześć, Simon. Miło widzieć, że się... dostosowujesz.
Simon puścił kolumnę i opadł lekko na ziemię przy jej podstawie. Wyglądał na lekko
speszonego.
- Dobry wieczór, pani Fray.
- Nie widzę powodu żeby mnie tak nazywać – odparła matka Clary. – Powinieneś mi mówić
po imieniu - zawahała się. – Wiesz, może to i dziwne – ta cała sytuacja – ale dobrze wiedzieć,
że jesteś tu razem z Clary. Nie pamiętam, żebyście się kiedykolwiek rozstawali.
Simon sprawiał wrażenie mocno zakłopotanego.
- Panią też dobrze widzieć.
- Dziękuję, Simon – Jocelyn spojrzała na Clary. – Czy teraz możemy porozmawiać? Na
osobności?
Clary siedziała bez ruchu przez długą chwilę, wpatrując się w nią. Trudno było nie
zauważyć, że patrzyła na nią jak na kogoś obcego. Coś scisnęło jej gardło, tak mocno, że
prawie nie mogła wydobyć z siebie głosu. Zerknęła na Simona, który wyraźnie czekał na jakiś
sygnał czy ma sobie iść czy zostać. Westchnęła.
- W porządku.
Simon uniósł kciuk w dodającym odwagi geście zanim zniknął we wnętrzu Sali. Clary
odwróciła się i wbiła spojrzenie w plac, gdzie strażnicy robili obchód, a Jocelyn zeszła niżej i
usiadła obok niej. Jakaś część Clary pragnęła pochylić się i oprzeć o położyć głowę na jej
ramieniu. Mogłaby nawet zamknąć oczy i udawać, że wszystko jest w porządku. Druga jej
część wiedziała, że to i tak niczego by nie zmieniło. Nie mogła wiecznie zamykać na
wszystko oczu.
- Clary – odezwała się miękkim głosem Jocelyn. – Tak mi przykro.
Clary spojrzała w dół na swoje dłonie. Zdała sobie sprawę z tego, że ciągle trzymała w
nich stelę Patricka Penhallowa. Miała nadzieję, że nie pomyślał sobie, że chciała ją ukraść.
- Nigdy nie myślałam, że znów zobaczę to miejsce – dodała. Clary zerknęła na nią z ukosa i
zauważyła, że jej matka wpartywała się w miasto, w wieże demonów rzucające blade, białawe
światło na linii horyzontu. – Śniłam o nim czasami. Nawet chciałam je namalować, uwiecznić
swoje wspomnienia, ale nie mogłam tego zrobić. Wydawało mi się, że gdybyś kiedyś
zobaczyła te obrazy, to zastanawiałabyś się jakim cudem takie rzeczy przyszły mi do głowy.
Tak bardzo bałam się tego, że mogłaś odkryć to skąd tak naprawdę byłam. Kim byłam.
- No i teraz już wiem.
- I teraz już wiesz – powtórzyła smutno Jocelyn. – I masz wszelkie powody by mnie
nienawidzieć.
- Nie nienawidzę cię, mamo – odparła Clary. – Ja po prostu...
- Nie ufasz mi – dokończyła Jocelyn. – Nie mogę cię za to winić. Powinnam była
powiedzieć ci prawdę – dotknęła lekko ramienia Clary i gdy ta się nie odsunęła, wydała się
bardziej ośmielona. – Mogę ci powtarzać, że robiłam to by cię chronić, ale wiem jak to musi
brzmieć. Byłam tu przed chwilą, w Sali, widziałam cię...
- Byłaś tu? – Clary okazała zdumienie. – Nie widziałam cię.
- Bo byłam na samym końcu. Luke odradził mi przychodzenie na naradę. Powiedział, że
moja obecność wytrąci wszystkich z równowagi i zaszkodzi sprawie. I pewnie miał rację ale
ja naprawdę strasznie chciałam tu przyjść. Wślizgnęłam się zaraz po rozpoczęciu spotkania i
ukryłam w cieniu. Ale byłam tam. I chciałam ci powiedzieć, że...
- Że zrobiłam z siebie idiotkę? – podsunęła Clary kwaśno. – Już to wiem.
- Nie. Chciałam ci powiedzieć, że jestem z ciebie dumna.
Clary obróciła się żeby spojrzeć na matkę.
- Naprawdę?
Jocelyn skinęła głową.
- Oczywiście, że tak. Ze sposobu, w jaki stanęłaś twarzą w twarz z Clave. Za to, że pokazałaś
im czego potrafisz dokonać. Sprawiłaś, że patrząc na ciebie zobaczyli w tobie osobę, którą
kochają najbardziej na świecie, prawda?
- Tak – zgodziła się Clary. – Skąd wiesz?
- Słyszałam jak mówili różne imiona – powiedziała miękko Jocelyn. – A ja ciągle widziałam
tylko ciebie.
- Och – Clary wbiła wzrok w swoje stopy. – No cóż, nadal nie mam pewności czy uwierzyli
mi w tę historię z runami. To znaczy, mam taką nadzieję, ale...
- Mogę ją zobaczyć? – spytała Jocelyn.
- Zobaczyć co?
- Runę. Tę, którą stworzyłaś żeby połączyć Łowców i Podziemnych – zawahała się. – Jeśli
nie możesz tego zrobić...
- Nie, w porządku – Clary narysowała stelą na marmurowym stopniu Sali linie, które pokazał
jej anioł. Rozjarzyły się złotem. To była silna runa, mapa łukowatych linii zachodzących na
matrycę z prostych kresek. Prosta i zarazem skomplikowana. Clary wiedziała teraz dlaczego
wydawała jej się niedokończona gdy wyobraziła ją sobie za pierwszym razem. Żeby zadziałać
potrzebowała dopełniającej runy. Bliźniaka. Partnera. – Sojusz – powiedziała, zabierając
stelę. – Właśnie tak ją nazywam.
Jocelyn w milczeniu obserwowała jak runa płonęła a potem zblakła, pozostawiając na
kamieniu ledwie widoczne czarne kreski.
- Kiedy byłam młoda – odezwała się w końcu – z całych sił walczyłam o to by połączyć
razem Podziemnych i Łowców, by ochronić Porozumienia. Miałam wrażenie, że gonię za
jakąś mżonką... Za czymś, co większość Nocnych Łowców ledwie była w stanie sobie
wyobrazić. A teraz ty sprawiłaś, że to stało się namacalne i prawdziwe. Gdy na ciebie
patrzyłam, zdałam sobie z czegoś sprawę. Wiesz, że przez te wszystkie lata starałam się
chronić cię przez ukrywanie przed światem. Nie mogłam znieść twoich wypadów do
Pandemonium. Wiedziałam, że w tym miejscu Podziemni mieszają się z Przyziemnymi... i że
z pewnością będą tam też Nocni Łowcy. Wydawało mi się, że w twojej krwi musiało być coś
takiego co sprawiało, że cię tam ciągnęło; coś, co rozpoznało świat cieni nawet bez Wzroku.
Myślałam, że będziesz bezpieczna tylko wtedy gdy cię przed nim ukryję. Nigdy nie przyszło
mi do głowy, żeby ochronić cię pomagając ci być silną i ucząc cię walki – w jej głosie pojawił
się smutek. – Ale jakimś cudem stałaś się silna. Wystarczająco silna, by powiedzieć ci
prawdę, jeśli ciągle chcesz jej wysłuchać.
- Sama nie wiem – Clary przypomniała sobie obrazy jakie pokazał jej anioł, to, jakie były
straszne. – Wiem, że byłam na ciebie wściekła za to, że mnie okłamałaś. Ale nie jestem
pewna, czy chcę słuchać kolejnych okropieństw.
- Rozmawiałam z Lukiem. Uważa, że powinnaś o tym wiedzieć. Powinnaś znać całą historię.
Wszystko. Również te rzeczy, o których nigdy nikomu nie mówiłam, nawet jemu. Nie mogę
obiecać, że to będzie przyjemne. Ale taka jest właśnie prawda.
Twarde Prawo, lecz Prawo. Była to winna Jace’owi tak samo jak sobie. Zacisnęła
dłonie na steli tak mocno, że aż kłykcie jej zbielały.
- Chcę wiedzieć wszystko.
- Wszystko... – Jocelyn wzięła głęboki wdech. – Nawet nie wiem od czego zacząć.
- Może od tego jak w ogóle mogłaś poślubić Valentine’a? Jak mogłaś poślubić takiego
człowieka, uczynić go moim ojcem... To potwór.
- Nie. To człowiek. To zły człowiek. Ale jeśli chcesz wiedzieć dlaczego go poślubiłam, to
zrobiłam to dlatego że go kochałam.
- Nie mogłaś go kochać – odparła Clary. – Nikt by nie mógł.
- Byłam w twoim wieku gdy się w nim zakochałam – powiedziała Jocelyn. – Wydawał się
taki idealny – wspaniały, błyskotliwy, godny podziwu, zabawny, czarujący. Wiem, patrzysz
na mnie tak jakbym straciła rozum. Ty znasz Valentine’a tylko od złej strony. Nie potrafisz
wyobrazić sobie jaki był wtedy. Gdy byliśmy razem w szkole, wszyscy go kochali. Zdawał
się promieniować wewnętrznym blaskiem, tak jakby istniała jakaś niezwykła i rzęściście
oświetlona część wszechświata, do której tylko on miał dostęp, a gdy mieliśmy trochę
szczęścia, to mogliśmy to z nim dzielić, choćby tylko przez chwilę. Wszystkie dziewczyny się
w nim durzyły a ja myślałam, że nie mam u niego żadnych szans. We mnie nie było nic
niezwykłego. Nie byłam nawet popularna. Luke był jednym z moich najbliższych przyjaciół i
spędzaliśmy razem większość czasu. Ale mimo to, jakimś cudownym zrządzeniem losu
Valentine wybrał mnie.
O rany, chciała powiedzieć Clary. Ale powstrzymała się od tego. Może sprawił to
smutek połączony z żalem, jaki usłyszała w głosie swojej matki. A może dlatego, że
powiedziała, że Valentine emanował wewnętrznym światłem. Clary to samo myślała o Jasie i
poczuła się głupio. Ale może każdy zakochany tak myślał.
- Dobra – powiedziała. – Rozumiem. Ale miałaś wtedy zaledwie szesnaście lat. Nie musiałaś
za niego od razu wychodzić.
- Miałam osiemnaście gdy wzięliśmy ślub. On miał dziewiętnaście – powiedziała Jocelyn
rzeczowym tonem.
- O mój Boże – zawołała Clary z przerażeniem. – Zabiłabyś mnie gdybym chciała poślubić
kogoś będąc w tym wieku.
- Zgadza się. Ale Nocni Łowcy mają w zwyczaju zawierać małżeństwa szybciej niż
Przyziemni. Ich... nasza... średnia długość życia jest krótsza; wielu z nas umiera gwałtowną
śmiercią. Z tego powodu wszystko robimy szybciej. Byłam dostatecznie młoda, żeby wziąć
ślub. Moja rodzina cieszyła się wraz ze mną... Nawet Luke się cieszył. Wszyscy myśleli, że
Valentine był wspaniałym chłopcem. I był wtedy, no wiesz, tylko chłopcem. Jedyną osobą,
która powiedziała mi, żebym za niego nie wychodziła, była Madeleine. W szkole byłyśmy
najlepszymi przyjaciółkami, ale kiedy powiedziałam jej, że się zaręczyłam odparła, że
Valentine jest samolubny i zawistny, że pod tą czarującą maską kryje się potworna
amoralność. Wmówiłam sobie, że była zazdrosna.
- A była?
- Nie – odparła Jocelyn. – Mówiła prawdę. Po prostu ja nie chciałam tego słuchać – spojrzała
w dół na swoje dłonie.
- Ale żałowałaś tego – powiedziała Clary. – Po tym jak za niego wyszłaś, żałowałas tego,
prawda?
- Clary – odezwała się zmęczonym głosem Jocelyn. – Byliśmy szczęśliwi. Przynajmniej przez
pierwszych kilka lat. Zamieszkaliśmy w rezydencji moich rodziców, w miejscu w którym
dorastałam. Valentine nie chciał przebywać w mieście. Pragnął by reszta Kręgu trzymała się z
dala od Alicante i od wścibskich oczu Clave. Waylandowie mieszkali o milę czy dwie od nas.
W pobliżu byli też inni – Lightwoodowie i Penhallowowie. To było jak przebywanie w
centrum wszechświata gdzie wszystko kręciło się wokół nas, cały ten zapał, i to że stałam u
jego boku. Nigdy nie dał mi odczuć, że mnie lekceważy. On nie. Zawsze byłam kluczowy
elementem Kręgu. Jedną z niewielu osób, na której opiniach polegał. Ciągle mi powtarzał, że
beze mnie niczego by nie dokonał. Że beze mnie byłby niczym.
- Tak mówił?
Clary nie potrafiła wyobrazić sobie, żeby Valentine kiedykolwiek powiedział coś
takiego. Czegoś, przez co zabrzmiałby tak... bezbronnie.
- Tak, ale to nie była prawda. Valentine nigdy nie był niczym. Urodził się by być przywódcą,
centrum rewolucji. Napływało do niego coraz więcej nawróconych. Przyciągały ich jego pasja
i wspaniałość jego pomysłów. W tamtym czasie prawie wcale nie mówił o Podziemnych.
Chodziło jedynie o reformowanie Clave, o zmienianie praw, które były sztywne, przestarzałe
i złe. Valentine twierdził, że powinno być więcej Nocnych Łowców do walki z demonami,
więcej Instytutów, że powinniśmy mniej martwić się ukrywaniem a bardziej ochranianiem
świata przed demonami. Że powiniśmy chodzić wyprostowani i dumni. Jego wizja była
kusząca: świat pełen Nocnych Łowców, gdzie demony pierzchały przed nami w przerażeniu a
Przyziemni, zamiast wierzyć w to że nie istniejemy, dziękowaliby nam za to co dla nich
zrobiliśmy. Byliśmy młodzi. Myśleliśmy że dziękowanie jest ważne. Nie zdawaliśmy sobie
sprawy – Jocelyn zrobiła głęboki wdech, jakby miała zaraz zanurkować pod wodą. – A potem
zaszłam w ciążę.
Clary poczuła jak zimny dreszcz przebiegł jej po karku i nagle – sama nie wiedziała
dlaczego – nie była już pewna, czy chce wysłuchać całej prawdy, nie była pewna, czy chce
znów słuchać o tym jak Valentine zmienił Jace’a w potwora.
- Mamo...
Jocelyn pokręciła głową.
- Pytałaś mnie dlaczego nigdy ci nie powiedziałam, że masz brata. To właśnie dlatego –
wzięła urywany oddech. – Byłam taka szczęśliwa gdy się dowiedziałam. A Valentine...
Mówił, że zawsze chciał być ojcem. Chciał wychować syna na wojownika tak jak ojciec
wychował jego. „Albo córkę”, mówiłam, a on się uśmiechał i mówił, że córka też może być
wojownikiem, tak samo jak syn, i że będzie się cieszył z jednego i drugiego. Myślałam, że
wszystko było idealne. A potem Luke został pogryziony przez wilkołaka. Istnieje szansa jak
jeden do dwóch, że ukąszenie spowoduje likantropię. Moim zdaniem to raczej jak trzy do
czterech. Rzadko kiedy obserwowaliśmy przypadki, kiedy komuś udało się wyjść z tego cało,
a Luke nie stanowił wyjątku. Zmienił się podczas następnej pełni księżyca. Następnego ranka
pojawił się u nas na schodach, cały pokryty krwią i w podartych ubraniach. Chciałam go
pocieszyć, ale Valentine odsunął mnie na bok. „Jocelyn, dziecko”, powiedział, tak jakby Luke
miał się na mnie rzucić i wydrzeć mi je prosto z brzucha. To był Luke, ale Valentine
odepchnął mnie i zaciągnął go do lasu. Kiedy wrócił po jakimś czasie, był sam. Podbiegłam
do niego a on mi powiedział, że Luke zabił się w przypływie rozpaczy z powodu swojej
likantropii. Powiedział mi że... nie żyje.
Smutek w głosie Jocelyn był świeży, pomyślała Clary, nawet gdy wiedziała już, że
Luke nie umarł. Ale pamiętała swoją własną rozpacz, kiedy trzymała w ramionach ciało
Simona, gdy leżał martwy na schodach Instytutu. Takiego uczucia się nie zapominało.
- Ale to on dał Luke’owi nóż – powiedziała Clary cienkim głosem. – To on kazał mu się
zabić. To on zmusił męża Amatis żeby się z nią rozwiódł tylko dlatego, że jej brat był
wilkołakiem.
- Nie wiedziałam o tym – odparła Jocelyn. – Po śmierci Luke’a miałam wrażenie, jakbym
wpadła do czarnej otchłani. Spędzałam całe miesiące w swojej sypialni, śpiąc bez przerwy i
jedząc tylko z powodu dziecka. Przyziemni nazwaliby ten stan depresją, ale w świecie
Nocnych Łowców nie ma takiego określenia. Valentine twierdził, że to trudna ciąża.
Powiedział wszystkim, że jestem chora. I byłam chora... Nie mogłam spać. Ciągle zdawało mi
się, że nocami słyszę dziwne krzyki. Valentine dał mi proszki nasenne ale one tylko
wywoływały koszmary. Straszliwe sny, w których mnie trzymał i przykładał mi nóż do
gardła, albo że dusiła mnie jakaś trucizna. Rano byłam wyczerpana i spałam przez cały dzień.
Nie miałam pojęcia co działo się na zewnątrz. Nie wiedziałam, że Stephen rozwiódł się z
Amatis i poślubił Celine. Byłam w szoku. A potem... – Jocelyn splotła trzęsące się dłonie na
kolanach. – A potem urodziłam dziecko.
Zamilkła na tak długo, że Clary zastanawiała się czy się jeszcze odezwie. Patrzyła
niewidzącym wzrokiem w kierunku wież demonów, nerwowo stukając palcami.
- Moja matka towarzyszyła mi podczas porodu – powiedziała w końcu. – Nie znałaś jej.
Swojej babci. Była wspaniałą kobietą. Polubiłabyś ją. Podała mi syna i w pierwszej chwili
wiedziałam tylko, że idealnie pasował do moich ramion, że spowijający go kocyk był
mięciutki, i że był taki malutki i delikatny, z kępką włosków na czubku główki. A potem
otoworzył oczy – głos Jocelyn stał się niemal bezbarwny, a Clary zaczęła drżeć i bać się tego,
co mogła powiedzieć dalej. Nie, chciała powiedzieć, nie mów mi tego. Ale Jocelyn ciągnęła
dalej, słowa wylewały się z jej ust jak trucizna.
- Wpadłam w przerażenie. To było jak kąpiel w kwasie – moja skóra zdawała się przepalać
do kości i jedyne o czym myślałam to żeby nie upuścić dziecka i nie zacząc krzyczeć. Mówią,
że każda matka instynktownie rozpozna swoje dziecko. Przypuszczam, że to działa tak samo
w drugą stronę. Każdy nerw w moim ciele krzyczał, że to nie było moje dziecko, że było
czymś okropnym i nieludzkim, jak posożyt. Jak moja matka mogła tego nie zuważyć?
Uśmiechała się jakby nic się nie stało „Ma na imię Jonathan”, odezwał się jakiś głos od drzwi.
Spojrzałam w górę i zobaczyłam Valentine’a, przyglądającego się tej scenie z wyrazem
zadowolenia na twarzy. Dziecko znów otworzyło oczy, jak gdyby rozpoznając dźwięk
swojego imienia. Jego oczy były czarne, czarne jak noc, jak bezdenne tunele wydrążone w
jego czaszce. Nie było w nich ludzkiego.
Nastąpiła długa cisza. Clary zamarła w bezruchu i wpatrywała się w swoją matkę z
ustami otwartymi z przerażenia. Ona mówi o Jasie, uświadomiła sobie. O Jasie, kiedy był
małym dzieckiem. Jak mogła czuć coś takiego do własnego dziecka?
- Mamo – wyszeptała. – Może... może byłaś w szoku czy coś takiego. Albo byłaś chora...
- Valentine powiedział mi to samo – odparła Jocelyn bez cienia emocji w głosie. – Że byłam
chora. Valentine uwielbiał Jonathana. Nie mógł pojąć co jest ze mną nie tak. A ja wiedziałam,
że miał racją. Byłam potworem, matką, która nie mogła znieść własnego dziecka. Chciałam
się zabić. Mogłam to zrobić... ale wtedy dostałam list od Ragnora Fella. Był czarownikiem od
zawsze blisko związanym z moją rodziną. To do niego się udawaliśmy gdy potrzebne nam
było uzdrawiające zaklęcie czy coś podobnego. Dowiedział się, że Luke został przywódcą
sfory wilkołaków w Puszczy Brocelind, tuż przy wschodniej granicy. Spaliłam wiadomość od
razu po przeczytaniu. Wiedziałam, że Valentine nie mógł się o niej dowiedzieć. Dopiero gdy
sama poszłam do obozu wilkołaków i zobaczyłam Luke’a na własne oczy, to wtedy miałam
pewność że Valentine mnie okłamał, że okłamał mnie co do jego samobójstwa. Od tamtego
momentu zaczęłam go szczerze nienawidzieć.
- Ale Luke powiedział, że wiedziałaś że z Valentinem jest coś nie w porządku... Że widziałaś
że robił coś okropnego. Powiedział, że wiedziałaś o tym nawet przed jego Przemianą.
Przez chwilę Jocelyn nie odpowiadała.
- Luke nigdy nie powinien zostać ugryziony. To się nigdy nie powinno stać. To był rutynowy
patrol w lesie, a on był tam z Valentinem... to się nigdy nie powinno stać.
- Mamo...
- Luke twierdzi, że bałam się Valentine’a zanim doszło do jego Przemiany. Że mówiłam mu,
że słyszę krzyki dobiegające przez ściany rezydencji, że podejrzewałam coś, że czegoś się
bałam. Luke – ufny Luke – zapytał o to Valentine’a następnego dnia. Tej samej nocy
Valentine zabrał go na polowanie i Luke został pogryziony. Myślę... myślę, że Valentine
chciał mnie zmusić do tego, żebym zapomniała o tym co widziałam, zapomnieć o tym czego
się bałam. Wmawiał mi, że to wszystko złe sny. I jestem prawie pewna, że zaplanował to, że
Luke zostanie pogryziony tamtej nocy. Chciał go usunąć z mojego życia po to, żeby nie
przypominał mi o tym, że bałam się własnego męża. Ale z tego zdałam sobie sprawę dopiero
później. Tamtego pierwszego dnia widzieliśmy się z Lukiem tylko przez krótką chwilę a ja
tak bardzo pragnęłam mu powiedzieć o Jonathanie. Ale nie mogłam. Nie mogłam. Jonathan
był moim synem. Mimo wszystko, spotkanie się z nim, sam jego widok, dodał mi sił.
Wróciłam do domu z postanowieniem, że postaram się nauczyć kochać Jonathana. Że zmuszę
się by go pokochać. Tamtej nocy obudził mnie płacz dziecka. Usiadłam gwałtownie na łóżku,
sama w sypialni. Valentine poszedł na naradę Kręgu więc nie miałam z kim podzielić się
swoim zdumieniem. Bo widzisz, Jonathan nigdy nie płakał... nigdy nie hałasował. Ta jego
cisza była jedną z rzeczy, które najbardziej mnie w nim przerażały. Zbiegłam na dół do jego
pokoju ale spał spokojnie. Mimo to, ciągle słyszałam ten płacz. Byłam tego pewna. Zbiegłam
po schodach w kierunku, z którego dobiegał. Wyglądało na to, że dochodził z pustej piwnicy
na wino, ale jej drzwi były zamknięte a ona nigdy nie była używana. Ale w końcu przecież
wychowałam się w rezydencji. Wiedziałam, gdzie mój ojciec trzymał klucze...
Jocelyn nie patrzyła na Clary gdy mówiła, zdawała się być zatopiona w opowieści, w
swoich wspomnieniach.
- Czy gdy byłaś małą dziewczynką, opowiadałam ci kiedykolwiek historię o żonie
Sinobrodego? Mąż zakazał swojej żonie zaglądać do zamkniętego pokoju, a kiedy to zrobiła,
znalazła szczątki wszystkich jego poprzednich żon, które zamordował, ułożonych jak motyle
w szklanej gablocie. Nie miałam pojęcia co znajdę w środku gdy już otworzę te drzwi.
Gdybym miała to zrobić po raz drugi, to czy byłabym zdolna do tego by zmusić się do ich
otwarcia, do zejścia na dół i oświetlenia sobie drogi magicznym światłem? Nie wiem, Clary.
Po prostu nie wiem. Ten zapach... ten zapach tam na dole... jak krew, śmierć i zgnilizna.
Valentine w starej winnicy wydrążył pod ziemią pomieszczenie. Okazało się, że to nie płacz
dziecka wtedy słyszałam. Były tu cele, w których coś więżono. Demony związane łańcuchami
z elektrum, skulone, poskręcane i wiszące w swoich celach. Było tego więcej, o wiele
więcej... Zwłoki Podziemnych w różnych stadiach śmierci. Wilkołaki z na wpół
rozpuszczonymi od srebrnego proszku ciałami. Wampiry zanurzone po szyję w święconej
wodzie tak długo, aż ich mięśnie zaczęły odchodzić od kości. Faerie z skórą nabijaną
żelazem. Nawet teraz nie jestem w stanie myśleć o nim jak o oprawcy. Zdawał się gonić za
jakimś naukowym dowodem. Przy drzwiach każdej z cel było mnóstwo notatek. Drobiazgowe
zapiski jego eksperymentów. O tym, jak długo umierało dane stworzenie. Był tam jeden
wampir, którego skórę ciągle wypalał by zobaczyć, czy istniała jakaś granica w której to
biedne stworzenie już nie mogło się zregenerować. Trudno było czytać to co tam pisał nie
mdlejąc przy tym lub nie wymiotując. Jakimś cudem udało mi się nie zrobić ani jednego ani
drugiego. Jedna strona była poświęcona eksperymentom jakie przeprowadzał na sobie.
Przeczytał gdzieś, że krew demonów może działać jako czynnik wzmacniający moce z jakimi
Nocni Łowcy przychodzą na świat. Próbował wstrzykiwać sobie krew ale nie odniosło to
żadnego skutku. Nic się nie zmieniło poza tym, że się rozchorował. W końcu doszedł do
wniosku, że był za stary żeby krew miała na niego jakiś wpływ. Że żeby uzyskać pożądany
efekt, musi ją podać dziecku... najlepiej nienarodzonemu. Na tej stronie pełnej konkretnych
spostrzeżeń napisał serię notatek z nagłówkiem, który rozpoznałam. Moje imię. Jocelyn
Morgenstern. Pamiętam, jak drżały mi palce gdy przewracałam kartki a słowa wypalały się w
moim mózgu.
„Jocelyn kolejny raz wypiła miksturę. Nie zauważyłem u niej żadnych widocznych
zmian, ale to w końcu dziecko interesuje mnie najbardziej... Dzięki regularnym dawkom z
demonicznej krwi które jej daję, dziecko może być zdolne do wszystkiego... Wczorajszej
nocy słuchałem bicia jego serca, silniejszego od ludzkiego. Dźwiękiem przypominało potężny
dzwon wybijający początek nowego pokolenia Nocnych Łowców. Krew aniołów i demonów
połączona w jedno by osiągnąć moc, która wcześniej była nie do wyobrażenia... Już nigdy
moce Podziemnych nie będą większe od naszych...”
Było tego więcej, o wiele więcej. Chwyciłam za te kartki trzęsącymi się palcami, a
moje myśli pędziły jak szalone, gdy przypominałam sobie jak Valentine poił mnie co wieczór
tą miksturą, te koszmary o byciu zadźganą, duszoną, trutą. Ale to nie ja byłam otruwana tylko
Jonathan. Jonathan, którego Valentine zmienił w jakieś na wpół demoniczne coś. I dopiero
wtedy... Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jaki naprawdę był Valentine.
Clary wypuściła powietrze z płuc. Nawet nie wiedziała, że wstrzymywała je od
dłuższego czasu. To było straszne... tak straszne... a jednak pasowało do obrazów jakie
pokazał jej Ithuriel. Nie wiedziała komu bardziej współczuje, swojej matce czy Jonathanowi.
Jonathanowi – nie mogła myśleć o nim jak o Jasie, nie kiedy była tu jej matka, nie z tą
dopiero co usłyszaną historią – który został skazany na bycie czymś nie do końca ludzkim
przez swojego własnego ojca, któremu bardziej zależało na mordowaniu Podziemnych niż na
własnej rodzinie.
- Ale... Nie odeszłaś wtedy, prawda? – spytała Clary który nawet w jej uszach wydawał się
piskliwy. – Zostałaś...
- Z dwóch powodów – odparła Jocelyn. – Pierwszym było Powstanie. To, co odkryłam
tamtej nocy w piwnicy, było jak policzek prosto w twarz, który wyrwał mnie z przygnębienia
i sprawił, że zaczęłam dostrzegać to co się działo wokół mnie. Kiedy zdałam sobie sprawę z
tego, co planuje Valentine – masową rzeź Podziemnych – wiedziałam, że nie mogę do tego
dopuścić. Zaczęłam spotykać się potajemnie z Lukiem. Nie mogłam mu powiedzieć, co
Valentine zrobił mnie i naszemu dziecku. Wiedziałam, że wpadnie we wściekłość i nie uda
mu się powstrzymać od dopadnięcia go i zabicia, i że może zginąć próbując to zrobić. Nie
mogłam też zdradzić nikomu innemu co zrobił Jonathanowi. Mimo wszystko ciągle był moim
dzieckiem. Ale powiedziałam Lukowi o okropieństwach jakie miały miejsce w piwnicy, o
swoim przekonaniu, że Valentine tracił rozum i stopniowo popadał w obłęd. Razem
planowaliśmy udaremnić Powstanie. Czułam że muszę to zrobić. To był rodzaj pokuty,
jedyny sposób żebym poczuła się tak, jakbym zapłaciła za to, że w ogóle dołączyłam do
Kręgu, że ufałam Valentinowi. Za to, że go kochałam.
- A on niczego się nie domyślał? To znaczy, Valentine. Nie wiedział co chcesz zrobić?
Jocelyn potrząsnęła głową.
- Kiedy ludzie cię kochają, ufają ci. Poza tym, w domu starałam się udawać, że wszystko jest
w porządku. Zachowywałam się tak, jakby moja początkowa odraza na widok Jonathana
zniknęła. Przynosiłam go do domu Maryse Lightwood, żeby mógł się pobawić z jej synkiem,
Alekiem. Czasami dołączała do nas Celine Herondale... ona też była wtedy w ciąży. „Twój
mąż jest taki dobry”, mówiła mi. „Tak bardzo przejmuje się mną i Stephenem. Dał mi leki i
mikstury dla zdrowia mojego dziecka, są wspaniałe.
- Och... – wykrztusiła z siebie Clary. – O mój Boże.
- Pomyślałam wtedy to samo co ty – powiedziała ponuro Jocelyn. – Chciałam ją ostrzec żeby
nie ufała Valentinowi i nie przyjmowała od niego niczego co jej dawał, ale nie mogłam. Jej
mąż był jego najbliższym przyjacielem a ona wydałaby mnie przed nim bez zastanowienia.
Więc milczałam. A wtedy...
- Popełniła samobójstwo – dopowiedziała Clary, przypominając sobie tę historię. – Ale... czy
zrobiła to przez to co zrobił jej Valentine?
Jocelyn pokręciła głową.
- Nie wydaje mi się. Stephen zginął podczas ataku a ona podcięła sobie nadgarstki, gdy się o
tym dowiedziała. Była w ósmym miesiącu ciąży. Wykrwawiła się na śmierć... – urwała na
chwilę. – To Hodge znalazł jej ciało. A Valentine zdawał się szczerze przybity po ich śmierci.
Zniknął na prawie cały dzień i wrócił potem do domu, słaniając się na nogach i z mętnym
spojrzeniem. W jakiś sposób byłam mu wdzięczna za jego roztargnienie. Przynajmniej nie
zwracał uwagi na to, czym ja się zajmowałam. Każdego dnia coraz bardziej się bałam, że
Valentine odkryje spisek i będzie próbował wydusić ze mnie prawdę torturami o tym, kto
należał do naszego tajnego sojuszu i jak wiele z jego planów zdradziłam. Zastanawiałam się,
czy potrafiłabym znieść tortury, czy mogłabym mu się przeciwstawić. Potwornie się bałam,
że nie umiałabym tego ścierpieć. W końcu podjęłam pewne kroki by upewnić się, że nigdy by
do tego nie doszło. Poszłam do Fella ze swoimi obawami a on sporządził dla mnie eliksir...
- Ten z Białej Księgi – uświadomiła sobie Clary. – To dlatego jej chciałaś. I antidotum... jak
ona trafiła do biblioteki Waylandów?
- Schowałam ją tam pewnej nocy podczas przyjęcia – powiedziała Jocelyn ze śladem
uśmiechu na twarzy. – Nie chciałam mówić o tym Lukowi... Wiedziałam, że znienawidziłby
cały ten pomysł z eliksirem, ale wszyscy których znałam należeli do Kręgu. Wysłałam
Ragnorowi wiadomość, ale on opuszczał Idris i nie powiedział kiedy wraca. Powiedział, że
zawsze mogę wysłać mu wiadomość... ale kto by ją wysłał? W końcu zdałam sobie sprawę z
tego, że istniała jedna osoba, której mogłam się zwierzyć. Jedynej osobie, która nienawidziła
Valentine’a tak bardzo, że nigdy by mnie nie zdradziła. Wysłałam list do Madeleine, w
którym tłumaczyłam jej co zamierzam zrobić i że jedynym sposobem na to, bym odzyskała
przytomność było odnalezienie Ragnora Fella. Nigdy mi nie odpisała ale musiałam wierzyć,
że przecztała list i zrozumiała. To było wszystko na co mogłam liczyć.
- Dwa powody – powiedziała Clary. – Mówiłaś, że zostałaś z dwóch powodów. Jednym było
Powstanie. A drugim?
Zielone oczy Jocelyn były zmęczone, ale lśniące i szeroko otwarte.
- Clary, nie domyślasz się? Drugim powodem było to, że ponownie zaszłam w ciążę. Z tobą.
- Och – odezwała się Clary cienkim głosem. Przypomniała sobie co powiedział Luke: Nosiła
kolejne dziecko i wiedziała o tym od tygodni. – Ale czy to nie sprawiło, że jeszcze bardziej
chciałaś uciec?
- Tak – przyznała Jocelyn. – Ale wiedziałam, że nie mogę tego zrobić. Gdybym uciekła od
Valentine’a, to poruszyłby niebo i ziemię żeby mnie znaleźć. Ścigałby mnie aż po kres świata,
bo do niego należałam i nigdy nie pozwoliłby mi odejść. I może zaryzykowałabym, pozwoliła
by mnie odnalazł. Ale nigdy w życiu nie dałabym mu szansy na to, by kiedykolwiek odnalazł
ciebie – odgarnęła ze zmęczonej twarzy kosmyki włosów. – Istniał tylko jeden sposób by
upewnić się, że nigdy by mu się to nie udało. Musiał umrzeć.
Clary spojrzała na swoją matkę z zaskoczeniem. Jocelyn ciągle wyglądała na
zmęczoną, ale jej twarz emanowała światłem.
- Myślałam, że zginie podczas Powstania – odparła. – Nie mogłam go zabić. Nie mogłam się
do tego zmusić. Ale nigdy nie przypuszczałam, że przeżyje bitwę. Później, gdy dom został
spalony, chciałam uwierzyć że nie żyje. Wmawiałam sobie, że on i Jonathan spłonęli żywcem
w pożarze. Ale wiedziałam... – jej głos ucichł. – To dlatego zrobiłam to, co zrobiłam.
Myślałam, że to był jedyny sposób żeby cię ochronić... odebranie ci wspomnień, zrobienie z
ciebie Przyziemnej tak bardzo jak tylko się dało. To było głupie, teraz to wiem. Głupie i złe.
Przepraszam cię za to. Mam tylko nadzieję, że mi wybaczysz... jeśli nie teraz, to w
przyszłości.
- Mamo – odchrząknęła Clary. Od jakichś dziesięciu minut czuła się tak, jakby miała się
zaraz rozpłakać. – W porządku. Po prostu... jest jedna rzecz, której nie rozumiem – wczepiła
palce w materiał płaszcza. – Wiem już mniej więcej co Valentine zrobił Jace’owi... to znaczy,
Jonathanowi. Ale w sposobie w jaki go opisałaś wydaje się być potworem. Mamo, Jace wcale
taki nie jest. Wcale nie jest potworem. Gdybyś tylko go znała... gdybyś mogła go spotkać...
- Clary – Jocelyn ujęła jej dłoń w swoje ręce. – Mam ci do powiedzenia o wiele więcej niż ci
się wydaje. Nie ma niczego, co bym przed tobą ukryła albo o czym bym kłamała. Ale istnieją
rzeczy, o kórych nigdy nie wiedziałam. Odkryłam je dopiero niedawno. I może być ci bardzo
ciężko o nich słuchać.
Gorsze od tego co mi przed chwilą powiedziałaś?, pomyślała. Przygryzła wargę i
skinęła głową.
- Mów dalej. Wolałabym wiedzieć.
- Kiedy Dorothea powiedziała mi, ze Valentine’a widziano w mieście, wiedziałam że zjawił
się tu po mnie... po Kielich. Chciałam uciec, ale nie mogłam się zmusić do tego, by
powiedzieć ci gdzie. Nie obwiniam cię za to, że uciekłaś ode mnie tamtego okropnego
wieczoru. Cieszyłam się, że nie będzie cię w domu, gdy twój ojciec... gdy Valentine i jego
demony włamali się do naszego mieszkania. Czasu starczyło mi tylko na to, żeby wypić
eliksir... słyszałam, jak wyważali drzwi... – urwała ze ściśniętym gardłem. – Miałam nadzieję,
że Valentine zostawi mnie na pewną śmierć, ale nie zrobił tego. Zabrał mnie ze sobą do
Renwick. Próbował wszystkiego żeby mnie obudzić, ale nic nie działało. Byłam jak
zawieszona w stanie snu. Miałam niejasną świadomość tego, że tam był, ale nie mogłam nic
powiedzieć ani się ruszyć. Wątpię, czy wiedział, że go słyszę i rozumiem. A jednak siedział
przy moim łóżku kiedy spałam, i rozmawiał ze mną.
- Rozmawiał z tobą? O czym?
- O naszej przeszłości. O małżeństwie. O tym, jak bardzo mnie kochał i że go zdradziłam. O
tym, że od tamtego czasu nie pokochał już nikogo innego. Myślę, że mówił prawdę, tak samo
jak mówił prawdę o tych wszystkich rzeczach. To ja byłam jedyną osobą, z którą rozmawiał o
swoich wątpliwościach, o poczuciu winy jakie odczuwał, i wydaje mi się, że po tym jak go
opuściłam, nie znalazł nikogo innego. Myślę, że nie mógł się powstrzymać od tego, by ze
mną rozmawiać, nawet jeśli wiedział, że nie powinien. Po prostu chciał z kimś porozmawiać.
Pomyślisz, że chciał rozmawiać jedynie o tym, co było w jego głowie, o rzeczach które zrobił
tym biednym ludziom zmieniając ich w Wyklętych i o swoich planach wobec Clave. Ale to
nieprawda. Chciał rozmawiać o Jonathanie.
- A dokładnie?
Usta Jocelyn zacisnęły się w wąską kreskę.
- Przepraszał mnie za to co mu zrobił zanim się jeszcze urodził, bo wiedział, że to mnie
prawie zniszczyło. Wiedział, że byłam bliska samobójstwa z powodu Jonathana... ale nie
wiedział, że rozpaczałam też nad tym, że odkryłam czym naprawdę był. Jakimś cudem zdobył
krew anioła. Dla Nocnych Łowców to substancja niemal legendarna. Jej picie ma podobno
dawać niesamowitą siłę. Valentine wypróbował ją na sobie i odkrył, że nie tylko zapewnia mu
niespotykaną siłę, ale także poczucie euforii i szczęścia za każdym razem gdy ją sobie
wstrzykiwał. Więc wziął odrobinę, sproszkował ją i dodał do mojego jedzenia, mając
nadzieję, że pomoże mi wyrwać się z rozpaczy.
Wiem skąd wziął tą krew, pomyślała Clary, myśląc z ogromnym smutkiem o Ithurielu.
- Myślisz, że to coś dało?
- Zastanawiam się, czy to właśnie dlatego nagle odzyskałam ostrość myślenia i siłę potrzebną
do tego, by pomóc Lukowi udaremnić Powstanie. Jeśli rzeczywiście tak było, to to zakrawało
niemal na ironię, biorąc pod uwagę fakt dlaczego Valentine tak zrobił. Ale nie wiedział, że w
czasie kiedy to robiłam, byłam w ciąży z tobą. Więc skoro krew na mnie miała taki wpływ, to
na ciebie mogła mieć dużo większy. Wydaje mi się, że to stąd ta twoja zdolność do tworzenia
nowych run.
- I może dlatego – dopowiedziała Clary – potrafiłaś uwięzić obraz Kielicha w karcie do
tarota. I dlaczego Valentine potrafił obłożyć Hodge’a klątwą...
- Valentine miał za sobą lata eksperymentowania – odparła Jocelyn. – Bliżej mu teraz do
bycia czarownikiem niż Nocnym Łowcą. Ale obojetnie czego by na sobie nie zrobił, to nigdy
nie będzie to miało tak potężnego działania, jakie wywarło na tobie czy na Jonathanie, a to
dlatego że byliście tacy młodzi. Jestem pewna, że nikt przed Valentinem nigdy czegoś takiego
nie dokonał.
- Więc Jace... Jonathan... i ja naprawdę byliśmy eksperymentami.
- Ty byłaś niezamierzonym. Jeśli chodzi o Jonathana, Valentine chciał stworzyć
superwojownika; szybszego, silniejszego i lepszego od innych Nocnych Łowców. Gdy
byliśmy w Renwick, Valentine powiedział mi, że Jonathan naprawdę taki był. Ale że stał się
także okrutny i dziwnie pusty w środku. Był wystarczająco lojalny wobec Valentine’a, ale
wydaje mi się, że gdzieś po drodze Valentine zdał sobie sprawę z tego, że stwarzając dziecko
przewyższające innych we wszystkim, tak naprawdę stworzył syna, który nigdy go nie
kochał.
Clary pomyślała o Jasie, o tym, jak wyglądał wtedy w Renwick, o sposobie w jaki
ściskał odłamek Portalu tak mocno, że krew zaczęła mu ściekać po palcach.
- Nie – powiedziała. – Nie, nie. Jace taki nie jest. Kocha Valentine’a. Nie powinien, ale go
kocha. I nie jest pusty. Jest całkowitą odwrotnością tego, co mówisz.
Dłonie Jocelyn zacisnęły się na jej kolanach. Były pokryte cienkimi, białymi bliznami
– bliznami, które nosili wszyscy Nocni Łowcy, jako pamiątkę po Znakach. Clary nigdy tak
naprawdę ich nie widziała. Czary Magnusa zawsze sprawiały, że o nich zapominała. Po
wewnętrzej stronie nadgarstka miała bliznę, która kształtem przypominała gwiazdę...
A wtedy jej matka odezwała się i wszystkie inne myśli Clary pierzchły z jej głowy.
- Ja wcale – powiedziała Jocelyn – nie mówię o Jasie.
- Ale... – zaczęła Clary. Wszystko zdawało się dziać w zwolnionym tempie, tak jakby śniła.
Może śnię, pomyślała. Może moja matka nigdy się nie obudziła a to wszystko jest snem. – Jace
jest synem Valentine’a. To znaczy, kim innym miałby być?
Jocelyn spojrzała jej prosto w oczy.
- Tej nocy kiedy umarła Celine Herondale, była w ósmym miesiącu ciąży. Valentine dawał
jej mikstury, proszki... wypróbowywał na niej to samo, co wcześniej robił na sobie z krwią
Ithuriela, mając nadzieję, że dziecko Stephena będzie tak samo silne i potężne jak Jonathan,
tyle że bez jego najgorszych wad. Nie mógł znieść myśli, że ten eksperyment mógł pójść na
marne, więc z pomocą Hodge’a wyciął dziecko z jej brzucha. Była wtedy martwa dopiero od
niedawna...
Clary wydała z siebie zduszony odgłos.
- To niemożliwe...
Jocelyn kontynuowała, tak jakby Clary wcale się nie odezwała.
- Valentine zabrał dziecko, wziął ze sobą Hodge’a i udał się do swojego rodzinnego domu
leżącego w dolinie niedaleko Jeziora Lyn. To dlatego zniknął wtedy na całą noc. Hodge
opiekował się dzieckiem aż do Powstania. Potem, dlatego że Valentine podawał się za
Michaela Waylanda, musiał przenieść dziecko do ich rezydencji i wychował go jako jego
syna.
- Więc Jace... Jace nie jest moim bratem? – wyszeptała Clary.
Poczuła, jak matka ściska jej dłoń... w pocieszającym geście.
- Nie, Clary. Nie jest.
Clary pociemniało przed oczami. Czuła wyraźnie każde, pojedyncze uderzenie
swojego serca. Moja mama mi współczuje, pomyślała jak przez mgłę. Myśli, że to zła
wiadomość. Dłonie zaczęły jej się trząść.
- To czyje kości odnaleziono po pożarze? Luke powiedział, że były tam kości dziecka...
Jocelyn potrząsnęła głową.
- To były kości Michaela Waylanda i jego syna. Valentine zabił ich obu i spalił ich ciała.
Chciał, by Clave uwierzyło, że on i jego syn zginęli.
- Więc Jonathan...
- Żyje – odparła Jocelyn, a po jej twarzy przemknął ból. – Valentine powiedział mi to w
Renwick. Valentine wychowywał Jace’a w rezydencji Waylandów a Jonathana w domu nad
jeziorem. Dzielił swój czas między nimi oboma. Podróżował z jednego domu do drugiego,
czasami zostawiając jednego z nich lub obu samych na długie okresy czasu. Wygląda na to,
że Jace nigdy nie dowiedział się o istnieniu Jonathana, mimo że Jonathan mógł wiedzieć o
Jasie. Nigdy się nie spotkali, choć prawdopodobnie żyli oddaleni od siebie zaledwie o parę
mil.
- Więc Jace nie ma w sobie krwi demonów? Nie jest... przeklęty?
- Przeklęty? – Jocelyn wyglądała na zdumioną. – Oczywiście, że nie ma ma w sobie krwi
demonów. Valentine eksperymentował z nim używając tej samej krwi, którą wypróbował na
mnie i na tobie. Krwi Anioła. Jace nie jest przeklęty. Raczej odwrotnie. Wszyscy Nocni
Łowcy mają w sobie odrobinę krwi Anioła... wy dwoje po prostu macie jej trochę więcej.
Myśli wirowały w głowie Clary. Próbowała sobie wyobrazić Valentine’a
wychowującego dwójkę dzieci w tym samym czasie, jedno w połowie będące demonem a
drugie aniołem. Jeden chłopiec należący do cienia a drugi do światła. Kochając ich obu, być
może bardziej niż cokolwiek innego. Jace nie miał pojęcia o istnieniu Jonathana, ale co ten
drugi chłopiec mógł widzieć o nim? O swoim dopełnieniu, swojej odwrotności? Czy nie mógł
znieść myśli o nim? Pragnął się z nim spotkać? Był obojętny? Obaj byli tak straszliwie
samotni. I jeden z nich był jej bratem... jej prawdziwym bratem.
- Myślisz, że ciagle jest taki sam? Jonathan? Myślisz, że mógł się zmienić... na lepsze?
- Nie sądzę – powiedziała łagodnie Jocelyn.
- Skąd u ciebie ta pewność? – Clary obróciła się, żeby na nią spojrzeć, ogarnięta nagłym
przypływem nadziei. – To znaczy, może rzeczywiscie się zmienił. Minęło już tyle lat. Może...
- Valentine powiedział mi, że spędził lata na uczeniu go jak być miłym, nawet czarującym.
Chciał żeby był jego szpiegiem, a nie możesz nim być, jeśli przerażasz wszystkich, których
napotykasz. Jonathan nauczył się nawet jak rzucać niegroźne uroki by przekonać innych
ludzi, że był sympatyczny i godny zaufania – Jocelyn westchnęła. – Mówię ci to wszystko po
to, żebyś nie czuła się okropnie jeśli zostałaś w ten sposób oszukana. Clary, spotkałaś już
Jonathana. Po prostu nie zdradził ci swojego prawdziwego imienia, bo udawał kogoś innego.
Sebastiana Verlaca.
Clary zagapiła się na swoją matkę. Ale przecież on jest kuzynem Penhallowów,
upierała się jakaś część jej umysłu, ale było jasne, że Sebastian nigdy nie był tym, za kogo się
podawał. Wszystko co mówił było kłamstwem. Przypomniała sobie o tym, jak się czuła
podczas ich pierwszego spotkania. Jak gdyby rozpoznała kogoś, kogo znała przez całe swoje
życie, kogoś tak jej bliskiego i znajomego jak ona sama. Nigdy nie poczuła niczego takiego w
stosunku do Jace’a.
- Sebastian jest moim bratem?
Piękna twarz Jocelyn była ściągnięta, a dłonie splecione. Jej palce zrobiły się białe, jak
gdyby za mocno je ściskała.
- Rozmawiałam dzisiaj z Lukiem o wszystkim co zaszło w Alicante od dnia twojego
przybycia. Opowiedział mi o wieżach demonów i swoich podejrzeniach, że to Sebastian
zniszczył zaklęcia ochronne, chociaż nie miał pojęcia jak tego dokonał. Wtedy zdałam sobie
sprawę z tego kim naprawdę był.
- Masz na myśli to, że podawał się za Sebastiana Verlaca? I że był szpiegiem Valentine’a?
- To także – zgodzia się Jocelyn – ale stało się to dopiero wtedy, gdy Luke powiedział mi, że
mówiłaś mu, że Sebastian farbował włosy. Mogłam się mylić... Ale chłopak odrobinę tylko
starszy od ciebie, jasnowłosy i ciemnooki, bez rodziców, całkowicie oddany Valentinowi...
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to był Jonathan. Ale tu chodziło o coś więcej. Valentine
od zawsze starał się znaleźć sposób na obalenie zaklęć, zawsze był przekonany, że taki
sposób musi istnieć. Eksperymentowanie na Jonathanie z krwią demonów... Mówił, że to po
to, żeby uczynić go silniejszym, lepszym wojownikiem, ale tu chodziło o coś znaczniej
więcej...
Clary wbiła w nią wzrok.
- Znacznie więcej? Co masz na myśli?
- To był jego sposób na zniszczenie zaklęć – powiedziała Jocelyn. – Nie można wprowadzić
do Alicane demonów, ale potrzeba ich krwi żeby zniszczyć zaklecia. Jonathan ma tę krew;
ona płynie w jego żyłach. A to, że jest Nocnym Łowcą, automatycznie daje mu wstęp do
miasta o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od wszystkiego. Użył swojej własnej krwi by
zniszczyć straże. Jestem tego pewna.
Clary pomyślała o Sebastianie stojącym obok niej przy ruinach rezydencj Fairchildów.
O tym, jak jego ciemne włosy opadały mu na twarz. Jak trzymał ją za nadgarstki, wpijając się
paznokciami w jej skórę. O tym, jak powiedział, że Valentine nie mógł kochać Jace’a. Wtedy
myślała, że powiedział tak z nienawiści do niego. Ale teraz zdała sobie sprawę, że tak nie
było. Po prostu był... zazdrosny.
Pomyślała o mrocznym księciu ze swoich rysunków, tym, który wyglądał tak jak
Sebastian. Od razu odrzuciła pomysł, że podobieństwo było sprawą czystego przypadku,
sztuczką jej wyobraźni, ale teraz zastanawiała się czy stało się tak dlatego, że z powodu
więzów krwi nadała swojemu nieszczęśliwemu bohaterowi twarz swojego brata. Próbowała
wyobrazić sobie księcia ale obraz zdawał się rozpadać przed jej oczami, jak popiół rzucony na
wiatr. Widziała jedynie Sebastiana i czerwony łunę płonącego miasta odbijającą się w jego
oczach.
- Jace – odezwała się. – Ktoś musi mu powiedzieć. Ktoś musi mu powiedzieć prawdę.
W myśli Clary wdarł się chaos. Gdyby Jace wiedział, wiedział, że nie nosi w sobie
krwi demonów, to nie poszedłby szukać Valentine’a. Gdyby wiedział, że nie jest jej bratem...
- Myślałam – powiedziała Jocelyn z mieszaniną współczucia i zdumienia – że wszyscy
wiedzą, gdzie on jest...
Zanim Clary zdołała odpowiedzieć, podwójne drzwi Sali otwarły się na oścież a
dobiegające z nich światło zalało ozdobione filarami arkady i schody poniżej. Stłumiony gwar
głosów podniósł się, gdy Luke przeszedł przez drzwi. Wyglądał na wyczerpanego ale była w
nim pewna lekkość, której nie było wcześniej. Sprawiał wrażenie niemal spokojnego.
Jocelyn wstała.
- Co się stało, Luke?
Zrobił kilka kroków w jej stronę, zatrzymując się między drzwiami i schodami.
- Jocelyn – powiedział. – Przepraszam, jeśli wam przerwałem.
- Wszystko w porządku, Luke.
Dlaczego ciągle zwracają się do siebie po imieniu?, pomyślała Clary pomimo swojego
oszołomienia. Była między nimi pewna niezręczność, której nie zauważyła wcześniej.
- Stało się coś złego?
Pokręcił głową.
- Nie. Tym razem dla odmiany stało sie coś dobrego – uśmiechnął się do Clary, a w tym
uśmiechu nie było nic niezręcznego: wyglądał na zadowolonego z jej widoku, a nawet na
dumnego. – Udało ci się, Clary – powiedział. – Clave zgodziło się, żebyś ich naznaczyła. Nie
będzie żadnej kapitulacji.
18. Witaj i żegnaj

Dolina była o wiele piękniejsza w rzeczywistości niż z wizji Jace’a. Może działo się
tak za sprawą księżycowego światła posrebrzającego rzekę, która przecinała jej zielone dno.
Po obu jej stronach tu i ówdzie rosły białe brzozy i osiki. Ich liście drżały na wietrze. Na
niczym nieosłoniętym szczycie wzgórza było chłodno. To bez wątpienia była ta sama dolina,
w której widział ostatnio Sebastiana. Wreszcie go doganiał. Po tym jak przywiązał Wędrowca
do drzewa, wyjął z kieszeni zakrwawiony kawałek nitki i powtórzył cały rytuał tylko po to,
żeby się upewnić. Zamknął oczy, spodziewając się zobaczyć Sebastiana, z nadzieją że będzie
gdzieś blisko... może nawet ciągle w dolinie.
Zamiast tego zobaczył ciemność.
Jego serce zaczęło walić. Spróbował jeszcze raz, przekładając nić do lewej ręki i
rysując niezdarnie namierzającą runę na jej grzbiecie za pomocą prawej, mniej zwinnej dłoni.
Tym razem zanim zamknął oczy, wziął głęboki oddech.
I znów nic. Tylko drżąca, cienista czerń. Stał przez kilka minut zaciskając zęby.
Zimny, kąsający wiatr wciskał mu się pod kurtkę, przyprawiając go o gęsią skórkę. W końcu,
przeklinając, otworzył oczy... i potem, w przypływie potwornej złości, otworzył też dłoń.
Wiatr porwał nić i uniósł w powietrze tak szybko, że nawet gdyby pożałował tego co zrobił,
to i tak nie mógłby jej odzyskać.
Jego myśli pędziły jak szalone. Było jasne, że namierzająca runa już nie działała.
Prawdopodobnie Sebastian zorientował się, że jest śledzony i zrobił coś, żeby złamać
zaklęcie... Ale co można było zrobić, żeby przerwać namierzanie? Moża znalazł większy
zbiornik wody. Woda zaburzała działanie magii.
Nie bardzo mu to pomogło. Przecież nie mógł sprawdzać każdego jeziora w kraju
żeby zobaczyć, czy na środku jakiegoś nie pływa Sebastian. Był już tak blisko... tak blisko.
Widział tą dolinę, widział w niej Sebastiana. Dostrzegł ledwie widoczny dom, usadowiony
przy zagajniku na dnie doliny. Przynajmniej mógł tam pójść i rozejrzeć się w poszukiwaniu
czegoś, co mogłoby naprowadzić go na położenie Sebastiana lub Valentine’a.
Z poczuciem rezygnacji, Jace wziął stelę i narysował na swojej skórze kilka
błyskawicznie działających i szybko znikających Znaków bitewnych: jeden zapewnił mu
bezszelestność, drugi szybkość, kolejny pewny krok. Kiedy skończył, czując znajome kłucie
bólu na skórze, wsunął stelę do kieszeni, poklepał Wędrowca po szyi i ruszył w stronę doliny.
Jej zbocza były zdradziecko strome i pełne osypisk. Zamiast ostrożnego schodzenia w
dół, zjechał po osypisku, co było o wiele szybsze ale i niebezpieczne. Zanim dotarł do dna
doliny, jego dłonie krwawiły od niejednego upadku na żwir. Obmył je w czystym, bystro
płynącym strumieniu; jego woda była odrętwiająco zimna.
Kiedy się wyprostował i rozejrzał dookoła, zdał sobie sprawę z tego, że teraz całkiem
inaczej postrzegał dolinę niż wcześniej w swojej wizji. Sękate drzewa z zagajniku tworzyły
splątany gąszcz, zbocza doliny wznosiły się ze wszystkich stron, i widać było niewielki dom.
Okna były ciemne a z komina nie unosił się dym. Jace poczuł ukłucie ulgi połączonej z
rozczarowaniem. Będzie łatwiej przeszukać dom jeśli nikogo w nim nie było. Jednak z
drugiej strony był pusty. Kiedy podszedł bliżej, zastanawiał się co w wyglądzie domu z wizji
było takiego dziwnego. Z bliska wyglądał na zwykły wiejski dom w Idris, wzniesiony z
bloków białego i szarego kamienia. Okiennice musiały być kiedyś pomalowane na jasny
błękit, ale wygladało na to, że minęły lata od kiedy ktoś je przemalowywał. Były wyblakłe i
farba się z nich łuszczyła.
Chwytając się okna, Jace podciągnął się na parapet i zajrzał do środka przez brudną
szybę. Zobaczył duży, lekko przykurzony pokój ze stołami stojącymi pod jedną ścianą.
Narzędzia, jakie na nich leżały, nie miały nic wspólnego z majsterkowaniem. To były
przyrządy czarownika: stosy poplamionych pergaminów, czarne woskowe świece, miedziane
misy z ciemnym płynem zaschniętym na ich brzegach, kolekcja noży. Niektóre z nich były
cienkie jak szydło, a inne miały solidne szerokie ostrza. Na podłodze narysowano pentagram.
Linie zdążyły się zatrzeć. Na każdym końcu ramienia wyrysowana była inna runa. Żołądek
Jace zacisnął się w supeł... Te runy wyglądały tak samo, jak tamte wyryte u stóp Ithuriela.
Czy to Valentine mógł je zrobić... Czy te rzeczy mogły należeć do niego? Czy to była jego
kryjówka... Kryjówka w której istnieniu Jace nie miał pojęcia?
Ześlizgnął się z parapetu, ladując na zeschniętej trawie... dokładnie w momencie, w
którym jakiś cień przeciął tarczę księżyca. Tyle że tutaj nie było żadnych ptaków, pomyślał, i
uniósł głowę akurat w chwili, by zobaczyć kruka kołującego w górze. Zamarł a potem
błyskawicznie schował się w cieniu drzewa i wyjrzał spomiędzy jego gałęzi. W miarę jak
kruk obniżał lot, Jace wiedział że instynkt go nie zawiódł. To nie był zwykły kruk... To był
Hugo, kruk, który należał kiedyś do Hodge’a. Hodge używał go do wysyłania wiadomości
poza Instytutem. Od tamtej pory Jace dowiedział się, że początkowo należał do jego ojca.
Przysunął się bliżej pnia drzewa. Jego serce na powrót zaczęło szybciej bić, ale tym razem z
podniecenia. Jeśli Hugo tu był, to mogło to oznaczać, że niósł dla kogoś wiadomość, i że tym
razem widomość nie była do Hodge’a. Była do Valentine’a. Musiała być. Gdyby tylko udało
mu się za nim pójść...
Przysiadając na parapecie, Hugo zajrzał przed jedno okno do środka. Zdając sobie
widocznie sprawę z tego, że był pusty, zerwał się do lotu z irytującym krakaniem i poleciał w
stronę strumienia. Jace wyszedł z cienia i rzucił się za nim w pogoń.

- Więc, technicznie rzecz biorąc – powiedział Simon – mimo tego, że Jace nie jest z tobą
spokrewniony, to naprawdę pocałowałaś swojego brata.
- Simon! – Clary była zmiesmaczona. – Zamknij SIĘ.
Obróciła się szybko w miejscu, żeby sprawdzić czy nikt tego nie usłyszał, ale na
szczęście wyglądało na to że nie. Razem z Simonem siedziała na podium w Sali Porozumień.
Jej matka stała przy jego krawędzi, pochylając się, żeby porozmawiać z Amatis. Dookoła nich
utworzył się chaos w miarę jak Podziemni napływali tu od strony Północnej Bramy, tłocząc
się pod ścianami. Clary rozpoznała kilku członków sfory Luke, w tym Maię, która posłała jej
uśmiech z drugiego końca Sali. Były tu faerie, jasne zimne i piękne jak sople lodu,
czarownicy z nietoperzymi skrzydłami, kopytami a nawet z rogami, z niebieskimi iskrami
strzelającymi im z koniuszków palców gdy przemierzali pomieszczenie. Między nimi krążyli
poddenerwowani Nocni Łowcy.
Ściskając stelę w obu dłoniach, Clary rozejrzała się dookoła z niepokojem. Gdzie był
Luke? Zniknął gdzieś w tłumie. Znalazła go po chwili, gdy rozmawiał z Malachim, który
gwałtownie potrząsał głową. Obok stała Amatis, wbijając w niego spojrzenia ostre jak
sztylety.
- Nie każ mi przepraszać za wszystko co ci powiedziałam, Simon – powiedziała Clary,
piorunujac go wzrokiem. Zrobiła wszystko co w jej mocy, by opowiedzieć mu okrojoną
wersję historii Jocelyn, w większość wyszeptaną pod nosem, gdy szła w stronę podium żeby
zająć swoje miejsce. To było dziwne, siedzieć tu na górze i spoglądać w dół na to tak jakby
była królową wszystkich poddanych. Tyle że królowa nie byłaby aż tak bliska paniki. – Poza
tym okropnie całował.
- A może to po prostu dlatego że był, o rany no, wiesz, że był twoim bratem – Simon
wygladał na na bardziej rozbawionego całą tą sytuacją niż Clary przypuszczała.
- Nie mów tego wtedy, gdy może cię usłyszeć moja matka, albo cię zabiję – powiedziała,
rzucając mu kolejne miażdżące spojrzenie. – I tak już się czuję jakbym miała zaraz
zwymiotować albo zemdleć. Nie pogarszaj tego.
Jocelyn zeszła z krawędzi podium akurat w momencie, żeby usłyszeć ostatnie słowa
Clary a nie, na całe szczęście, to o czym właśnie rozmawiali. Poklepała ją uspokajająco po
ramieniu.
- Nie denerwuj się, kochanie. Byłaś dzisiaj taka dzielna. Potrzebujesz czegoś? Koca, ciepłej
wody...
- Nie jest mi zimno – odparła cierpliwie Clary. – I nie potrzebuję też kąpieli. Czuję się
dobrze. Chcę tylko żeby Luke tu podszedł i powiedział mi co się dzieje.
Jocelyn pomachała ręką w stronę Luke’a żeby zwrócić jego uwagę, mówiąc mu
bezgłośnie coś, czego Clary nie mogła rozszyfrować.
- Mamo – rzuciła szybko – nie rób tego.
Ale było już za późno. Luke spojrzał w górę... i to samo zrobiło całkiem sporo innych
Nocnych Łowców. Większość z nich błyskawicznie odwróciła spojrzenia ale Clary wyczuła
w nich fascynację. Dziwnie było myśleć, że jej matka była tu postacią niemal legendarną.
Każdy w tym pomieszczeniu słyszał jej imię i miał na jej temat wyrobioną opinię, dobrą lub
złą. Clary zastanawiał się, jak jej matce udawało się nie przejmować tym wszystkim. Nie
wyglądała na zmartwioną... wyglądała na spokojną, opanowaną i groźną.
W następnej chwili dołączył do nich Luke, z Amatis u boku. Ciagle wyglądał na
zmęczonego, ale również na czujnego i nawet odrobinę podekscytowanego.
- Poczekajcie jeszcze chwilę – powiedział. – Wszyscy się tu schodzą.
- Malachi – odezwała się Jocelyn, nie patrząc bezpośrednio na Luke’a gdy mówiła. –
Sprawiał wam jakieś kłopoty?
Luke machnął lekceważąco ręką.
- Uważa, że powinniśmy wysłać wiadomość do Valentine’a, że odmawiamy przyjęcia jego
warunków. Ja ważam, że nie powinniśmy przechylać szali zwycięstwa na jego korzyść. Niech
pojawi się na Równinie Brocelind razem ze swoją armią, oczekując naszego poddania.
Malachi sądzi, że to by nie było ośmieszające, a kiedy powiedziałem mu, że wojna to nie
szkolna gra w krykieta, odparł że jeśli choć jeden z Podziemnych straci nad sobą kontrolę, to
on wkroczy do akcji i zakończy to wszystko. Nie mam pojęcia co on sobie wyobraża...
przecież Podziemni nie potrafią przestać walczyć chociaż na pięć minut.
- I właśnie o tym sobie myślał – wtrąciła Amatis. – To cały Malachi. Pewnie martwi się, że
zaczniecie się zagryzać nawzajem.
- Amatis – upomniał ją Luke. – Ktoś może cię usłyszeć.
Odwrócił się, gdy po stopniach podium wspięła się dwójka mężczyzn. Jednym był
wysoki i szczupły rycerz faerie z długimi, czarnymi włosami opadającymi po obu stronach
jego wąskiej twarz. Miał na sobie jasny pancerz z zachodzących na siebie kręgów z twardego
metalu, który wygladał jak rybia łuska. Jego oczy były zielone jak liście. Drugim był Magnus
Bane. Nie uśmiechnął się do Clary, gdy zajął swoje miejsce obok Luke’a. Miał na sobie długi,
zapięty pod samą szyję ciemny płaszcz, a czarne włosy miał gładko zebrane do tyłu.
- Wyglądasz tak zwyczajnie – powiedziała Clary, wpatrując się w niego.
Na twarzy Magnusa pojawił się nikły uśmiech.
- Słyszałem, że masz nam do pokazania jakąś runę – powiedział tylko.
Clary spojrzała na Luke’a, który skinął głową.
- A, tak... – odparła. – Potrzebuję tylko czegoś do pisania... kawałka papieru.
- Przecież pytałam cię czy czegoś nie potrzebujesz – powiedziała Jocelyn pod nosem,
brzmiąc bardziej jak matka, którą pamiętała Clary.
- Ja mam papier – odezwał się Simon, grzebiąc w kieszeniach dżinsów. Wręczył jej coś.
Pogniecioną ulotkę o występie swojej kapeli w Knitting Factory z lipca. Wzruszyła
ramionami i wygładziła ją, biorąc do ręki pożyczoną stelę. Zalśniła jasno gdy dotknęła
końcem papieru i przez chwilę Clary bała się, że ulotka może spłonąć, ale słaby płomyczek
zgasł. Przystąpiła do rysowania, robiąc co w jej mocy by odciąć się od wszystkiego innego:
od gwaru jaki robił tłum, od uczucia że wszyscy się na nią gapią. Runa pojawiła się w jej
głowie tak jak poprzednio – wzór z zachodzących na siebie linii, rozciągający się po stronie
jak gdyby szukał swojego dopełnienia, którego tam nie było. Strzepnęła kurz z kartki i
podniosła ją, odnosząc absurdalne wrażenie jakby była w szkole i miała wygłosić prezentację
przed swoją klasą.
- To jest runa – powiedziała. – Wymaga drugiej jako dopełnienia żeby zadziałać. Partnera.
- Jeden Podziemny, jeden Łowca. Każda połówka musi zostać naznaczona – Luke nabazgrał
pośpiesznie kopię runy na spodzie strony, oderwał skrawek papieru i wręczył jeden obrazek
Amatis. – Zacznij krążyć po Sali i pokazywać runę. Zademonstruj Nefilim jak działa.
Amatis kiwnęła twierdząco, zeszła ze schodków i zniknęła w tłumie. Patrząc w ślad za
nią, rycerz faerie potrząsnął głową.
- Zawsze mi mówiono, że tylko Nefilim mogą nosić Znak Anioła – powiedział z pewną dozą
nieufności. – Że inni mogą od tego stracić zmysły lub umrzeć.
- To nie jest jeden ze Znaków Anioła – wyjaśniła Clary. – Nie pochodzi z Szarej Księgi. Jest
bezpieczny, przysięgam.
Faerie nie wyglądał na przekonanego.
Wzdychając głośno, Magnus podwinął rękaw i wyciągnął rękę w stronę Clary.
- Zrób to.
- Nie mogę – odparła. – Nocny Łowca, który cię naznaczy będzie twoim partnerem, a ja nie
biorę udziału w walce.
- Nie liczyłem na to – odparł Magnus. Spojrzał na Luke’a i Jocelyn stojących blisko siebie. –
Wy dwoje – powiedział. – W takim razie wy to zrobicie. Pokażcie faerie jak to działa.
Jocelyn zamrugała zaskoczona.
- Co takiego?
- Zakładam – ciągnął dalej Magnus – że będziecie partnerami, skoro i tak praktycznie
jesteście już małżeństwem.
Policzki Jocelyn zalał rumieniec. Starannie unikała wzroku Luke’a.
- Nie mam steli...
- Weź moją – zasugerowała Clary. – No dalej, pokaż im.
Jocelyn odwróciła się do Luke’a, który wygladał na całkowicie zaskoczonego. Podał
jej swoją rękę zanim zdążyła go o to poprosić. Jocelyn narysowała runę na jego dłoni z
błyskawiczną precyzją. Jego dłoń drżała więc musiała przytrzymać go mocniej za nadgarstek.
Luke przygladał się jej gdy rysowała, a Clary przypomniała sobie ich rozmowę o jej matce i o
tym jak powiedział jej o swoich uczuciach względem Jocelyn, i poczuła nagłe ukłucie
smutku. Zastanawiała się, czy jej matka wiedziała, że Luke ją kocha, a gdyby nawet, to co by
na to powiedziała.
- Już – Jocelyn zabrała stelę. – Gotowe.
Luke uniósł rękę grzbietem do góry i pokazał rycerzowi faerie wirujący czarny znak
na jej środku.
- Czy to cię satysfakcjonuje, Meliornie?
- Meliorn? – odezwała się Clary. – Spotkałam cię już kiedyś, prawda? Spotykałeś się z
Isabelle Lightwood.
Twarz Meliorna była prawie bez wyrazu, ale Clary mogła przysiąc, że wyglądał na
lekko skrępowanego. Luke pokręcił głową.
- Clary, Meliorn to rycerz z Jasnego Dworu. Mało prawdopodobne by...
- Oczywiście, że się z nią spotykał – wtrącił Simon – i jego też rzuciła. Przynajmniej
powiedziała, że zamierza to zrobić. Ciężkie zerwanie, facet.
Meliorn zerknął na niego.
- Ty – powiedział z niesmakiem – ty jesteś wybranym przedstawicielem Dzieci Nocy?
Simon pokręcił głową.
- Nie. Jestem tu dla niej – wskazał na Clary.
- Dzieci Nocy – odezwał się Luke po krótkiej chwili wahania – nie biorą w tym udziału.
Przekazałem tę wiadomość twojej Królowej. Zdecydowali, że... pójdą własną drogą.
Delikatna twarz Meliorna nachmurzyła się.
- Wiem o tym – odparł. – Dzieci Nocy to mądre i ostrożne istoty. Jakikolwiek spisek, który
może ściągnąć ich gniew wzbudza moje podejrzenia.
- Nie mówiłem nic o żadnym gniewie – zaczął Luke z zamierzonym spokojem i lekkim
rozdrażnieniem... Clary wątpiła, czy ktoś, kto nie znał go zbyt dobrze wiedział, że był
zirytowany. Mogła wyczuć zmianę w jego zachowaniu. Patrzył teraz z góry na tłum. Idąc za
jego spojrzeniem, po drugiej stronie Sali Clary dojrzała znajomą postać. Isabelle, z falującymi
czarnymi włosami i batem owiniętym wokół nadgarstka jak rząd złotych bransolet. Chwyciła
Simona za rękę.
- Lightwoodowie. Właśnie zobaczyłam Isabelle.
Spojrzał w kierunku tłumu, marszcząc brwi.
- Nie wiedziałem, że ich szukasz.
- Proszę, idź tam i porozmawiaj z nią w moim imieniu – wyszeptała, rozglądając się na boki,
żeby sprawdzić, czy ktoś nie zwraca na nich uwagi. Nikt tego nie robił. Luke machał do
kogoś w tłumie podczas gdy Jocelyn rozmawiała o czymś z Meliornem, który przyglądał się
jej z niejakim niepokojem. – Muszę tu zostać ale... błagam, musisz powiedzieć jej i Alecowi o
tym, co przekazała mi mama. O tym, kim naprawdę jest Jace i o Sebastianie. Muszą wiedzieć.
Powiedz, żeby przyszli do mnie jak tylko będą mogli. Błagam cię, Simon.
- W porządku – poruszony intensywnością jej tonu, Simon uwolnił nadgarstek z jej uścisku i
dotknął uspokajająco jej policzka. – Zaraz wracam.
Zszedł ze schodów i zniknął w tłumie. Kiedy się odwróciła, zobaczyła że Magnus jej
się przyglądał, z ustami wykrzywionymi uśmieszkiem.
- Jasne – odparł na jakieś pytanie, które zadał mu Luke. – Znam Równinę Brocelind.
Otworzę Portal na placu. Tak duży nie będzie działał długo, więc lepiej żebyś zdążył szybko
wszystkich przeprowadzić, kiedy już zostaną naznaczeni.
Kiedy Luke skinął głową i odwrócił się, żeby porozmawiać z Jocelyn, Clary pochyliła
się i powiedziała cicho:
- Chciałam ci podziękować. Za wszystko co zrobiłeś dla mojej mamy.
Nierówny uśmiech Magnusa poszerzył się.
- Nie sądziłaś, że to zrobię, prawda?
- Miałam wątpliwości – przyznała Clary. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że gdy
widzieliśmy się w tym wiejskim domu, to nawet nie pofatygowałeś się, żeby powiedzieć mi
że Jace przeprowadził Simona przez Portal. Nie dałeś mi wtedy szansy na siebie
nawrzeszczeć, ale co ty sobie właściwie myślałeś? Że mnie to nie zainteresuje?
- Że zainteresuje cię aż za bardzo – odparł Magnus. – Że rzucisz wszystko i polecisz prosto
do Gardu. A ja chciałem żebyś najpierw poszukała Białej Księgi.
- To bezwzględne – powiedziała gniewnie Clary. – I mylisz się. Zrobiłabym...
- To, co każdy by zrobił na twoim miejscu. To, co sam bym zrobił, gdybym to ja był kimś na
kim by mi zależało. Nie obwiniam cię, Clary. Nie zrobiłem tego bo myślałem, że nie
podołasz. Zrobiłem to dlatego, bo jesteś człowiekiem a ja znam ludzki sposób rozumowania.
Żyję na tym świecie już od bardzo dawna.
- Tak jakbyś nigdy nie zrobił czegoś głupiego bo masz uczucia – mruknęła Clary. – Gdzie
jest Alec tak w ogóle? Dlaczego jeszcze nie poszedłeś żeby wybrać go jako swojego partnera?
Magnus skrzywił się odrobinę.
- Nie podszedłbym do niego skoro są tu jego rodzice. Wiesz o tym.
Clary wsparła podbródek na dłoni.
- Robienie tego, co trzeba dlatego, że kogoś kochasz czasami jest do kitu.
- To prawda – zgodził się Magnus.

Kruk zataczał powolne, leniwe koła, lecąc ponad wierzchołkami drzew ku


zachodniemu zboczu doliny. Księżyc świecił wysoko na niebie, pozwalając zrezygnować z
użycia magicznego światła. Jace śledził go, trzymając się linii drzew. Stroma ściana doliny z
szarego kamienia wznosiła się wysoko w górę. Kruk zdawał się podążać za wijącą się wstęgą
strumienia, która prowadziła na zachód, znikając w wąskiej szczelinie w zboczu. Jace kilka
razy już prawie skręcił sobie kostkę od ślizgania się na mokrych kamieniach i pragnął sobie
poprzeklinać na głos, ale wtedy Hugo by go usłyszał. Zamiast tego, zgięty w niewygodnym
półprzysiadzie, skoncentrował się na tym by nie złamać sobie nogi.
Zanim dotarł do krawędzi doliny, jego koszulka była przesiąknięta potem. Przez
chwilę myślał, że stracił Huga z pola widzenia i serce z nim zamarło... Ale potem dostrzegł
czarny, obniżający lot kształt, gdy kruk pikował w dół i zniknął w ciemnej szczelinie w
kamiennej ścianie doliny. Jace rzucił się biegiem do przodu... To była ulga móc znowu biec
zamiast pełzać. Kiedy zbliżył się do szczeliny, zobaczył za nią o wiele większą, ciemniejszą
przerwę w skale – jaskinię. Wygrzebawszy swój magiczny kamień z kieszeni, Jace wszedł do
środka za krukiem. Do wnętrza jaskini wpadało niewiele światła a po kilku krokach nawet
ono zostało pochłonięte przez napierającą ze wszystkich stron ciemność. Jace podniósł wyżej
kamień, pozwalając by światło przeciekło mu przez palce.
Z początku pomyślał, że jakims cudem znalazł drogę powrotną i że gwiazdy były
widoczne ponad jego głową, rozświetlając niebo swoim blaskiem. Gwiazdy nigdzie indziej
nie świeciły tak, jak w Idris... A teraz nie świeciły wcale. Magiczne światło wydobyło z
ciemności tuziny migoczących złóż miki w otaczających go skałach. Kamienne ściany ożyły
za sprawą połyskujących punkcików światła. Dzięki nim zorientował się, że stał w wąskim
przejściu wyciętym w litej skale. Za sobą miał wejście do jaskini a przed nim rozciągały się
dwa ciemne tunele. Jace przypomniał sobie o opowieściach snutych przez jego ojca o
bohaterach zagubionych w labiryntach, którzy za pomocą kawałka sznurka lub liny
odnajdywali drogę powrotną. On nie miał ani jednego ani drugiego. Podszedł bliżej do tuneli i
stał w milczeniu przez długą chwilę, nasłuchując. Usłyszał słaby odgłos spadających kropel
wody dobiegający z bardzo daleka, szum strumienia, szelest skrzydeł... i głosy.
Szarpnął się do tyłu. Głosy dochodziły z tunelu po lewej stronie, był tego pewny.
Zacisnął palce na kamieniu tak by stłumić jego światło. Kiedy zmatowiał na tyle by dać tylko
tyle światła ile było potrzebne do oświetlenia drogi, Jace ruszył do przodu i zniknął w
ciemnościach.

- Simon, mówisz poważnie? To prawda? Fantastycznie! Wspaniale! – Isabelle złapała brata za


rękę. – Alec, słyszałeś co powiedział Simon? Jace nie jest synem Valentine’a. Nigdy nim nie
był.
- Więc czyim synem jest? – zapytał Alec, a Simon odniósł wrażenie, że myślami był gdzie
indziej. Wydawał się przeczesywać wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu kogoś. Jego
rodzice stali niedaleko i przyglądali im się. Simon obawiał się, że również im będzie musiał
wszystko wytłumaczyć, ale na szczęście pozwolili mu porozmawiać przez chwilę z Alekiem i
Isabelle na osobności.
- A kogo to obchodzi! – Isabelle machnęła reką ale potem zmarszczyła brwi. – Hmm,
właściwie to trafna uwaga. Kto był w końcu jego ojcem? Michael Wayland?
Simon pokręcił głową.
- Stephen Herondale.
- Więc był wnukiem Inkwizytorki – powiedział Alec. – To dlatego musiała... – urwał,
wpatrując się w przestrzeń.
- Dlaczego musiała co? – spytała z naciskiem Isabelle. – Alec, skup się. Albo przynajmniej
powiedz nam czego właściwie szukasz.
- Nie czego – odparł Alec – tylko kogo. Magnusa. Chciałem go spytać, czy będzie moim
partnerem w bitwie. Ale nie mam pojęcia gdzie on może być. Może ty go widziałeś? –
skierował pytanie do Simona.
Simon pokręcił głową.
- Był na podium razem z Clary, ale... – wykręcił szyję by spojrzeć - ...teraz go tam nie ma.
Pewnie jest gdzieś w tłumie.
- Serio? Chcesz go poprosić, żeby był twoim partnerem? – spytała Isabelle. – To całe
zamieszanie z partnerami jest jak kotylion. Z wyjątkiem zabijania.
- Dokładnie, jak kotylion – zgodził się Simon.
- Więc może poproszę cię, żebyś ty został moim partnerem – odparła Isabelle, unosząc
delikatnie brew.
Alec zmarszczył czoło. Był w pełnym runsztunku, tak jak reszta Nocnych Łowców w
pomieszczeniu – cały w czerni i z pasem, za który zatknięta była najróżniejsza broń. Do
pleców miał przytroczony łuk. Simon ucieszył się, ze znalazł sobie kolejny po tym, jak
poprzedni zniszczył Sebastian.
- Isabelle, ty nie potrzebujesz partnera, bo nie będziesz walczyć. Jesteś za młoda. A jak tylko
spróbujesz o tym pomyślec, to sam cię zabiję – podniósł głowę. – Chwila... czy to Magnus?
Isabelle podążyła za jego spojrzeniem i parsknęła śmiechem.
- Alec, to wilkołak. Dziewczyna. Ma na imię May.
- Maia – poprawił Simon.
Stała niedaleko. Miała na sobie brązowe, skórzane spodnie i czarną, obcisłą koszulkę z
napisem CO MNIE NIE ZABIJE... NIECH LEPIEJ ZACZNIE UCIEKAĆ. Jej splecione w
warkoczyki włosy przytrzymywała opaska. Odwróciła się, jakby wyczuła na sobie jego
wzrok, i uśmiechnęła się. Simon odwzajemnił uśmiech. Isabelle rzuciła mu groźnie
spojrzenie. Natychmiast przestał się uśmiechać... Od kiedy dokładnie jego życie aż tak się
skomplikowało?
Twarz Aleca rozjaśniła się.
- Magnus – powiedział i ruszył z miejsca, nawet nie oglądając się za siebie. Torował sobie
drogę przez tłum do miejsca, w którym stał wysoki czarownik. Zaskoczenie na twarzy
Magnusa, gdy Alec do niego podszedł, było widoczne nawet stąd.
- Jakie to słodkie – odezwała się Isabelle, patrząc na nich. – No wiesz, w taki głupawy
sposób.
- Dlaczego głupawy?
- Bo Alec chce, żeby Magnus traktował go na poważnie, ale sam nigdy nie powiedział o nim
naszym rodzicom, ani nawet o tym, że lubi...
- Czarowników? – podsunął Simon.
- Bardzo zabawne – Isabelle spiorunowała go wzrokiem. – Wiesz, co mam na myśli. Tu
chodzi o to, że...
- O co dokładnie? – spytała Maia, gdy znalazła się w zasięgu słuchu. – To znaczy, nie
całkiem łapię o co chodzi z tym zamieszaniem z partnerami. Na jakiej zasadzie to ma działać?
- Na takiej – powiedział Simon, wskazując na Aleca i Magnusa, którzy stali trochę z dala od
tłumu. Alec rysował runę na dłoni Magnusa. Jego twarz wyrażała skupienie a ciemne włosy
opadały mu na oczy.
- Więc wszyscy musimy to zrobić? – spytała Maia. – To znaczy, dać sobie narysować to coś?
- Tylko jeśli będziesz brać udział w bitwie – powiedziała Isabelle, spoglądając chłodno na
dziewczynę. – Nie wygladasz na osiemnaście lat.
Maia uśmiechnęła się w przymusem.
- Nie jestem Nocnym Łowcą. Likantropy są uważane za dorosłych gdy skończą szesnaście.
- W takim razie musisz dać się naznaczyć – odparła Isabelle. – Nocnemu Łowcy. Więc lepiej
zacznij sobie jakiegoś szukać.
- Ale... – Maia urwała, wciąż patrząc na Aleca i Magnusa, i uniosła wysoko brwi. Simon
odwrócił się, by spojrzeć w tym samym kierunku... i szczęka mu opadła.
Alec obejmował Magnusa ramionami i całował go prosto w usta. Magnus, który
wydawał się być w szoku, stał jak skamieniały. Kilka grup ludzi – Nocnych Łowców i
Podziemnych – patrzyło na nich i szeptało. Zerkając w bok, Simon dostrzegł Lightwoodów,
stojących z szeroko otwartymi oczami i gapiącymi się na scenę, jaka się przed nimi
rozgrywała. Maryse zatkała sobie usta dłonią.
Maia wygladała na zmieszaną.
- Chwileczkę – powiedziała. – My też będziemy musieli tak zrobić?

Clary już po raz szósty przeczesywała wzrokiem tłum w poszukiwaniu Simona. Nie
mogła go znaleźć. Pomieszczenie zapełniał falujący tłum Nocnych Łowców i Podziemnych.
Przez otwarte drzwi wlewał się tłum ludzi i gromadził na schodach. Co chwila było widać
błysk steli gdy Łowcy i Podziemni łączyli się w pary i rysowali Znaki. Clary zobaczyła
Maryse Lightwood wyciągającą dłoń w stronę wysokiej, zielonoskórej faerie, która wyglądała
równie blado i po królewsku jak ona sama. Patrick Penhallow uroczyście wymieniał Znaki z
czarownikiem, którego włosy lśniły od niebieskich iskier. Przez drzwi Sali Clary widziała
jasny błysk Portalu utworzonego na placu. Światło gwiazd wpadające przez szklany świetlik
nadawało wszystkiem dość nierealny wygląd.
- Wspaniałe, prawda? – odezwał się Luke. Stał przy krawędzi podium i obejmował wzrokiem
całe pomieszczenie. – Nocni Łowcy i Podziemni łączący się ze sobą. Współpracujący razem –
w jego głosie słychać było respekt.
Clary mogła myśleć tylko o tym, że chciałaby by Jace tu był i mógł to wszystko
zobaczyć. Nie potrafiła odgonić od siebie lęku o to, że coś mogło mu się stać, choćby nie
wiem jak się starała. Świadomość, że mógł stanąć twarzą w twarz z Valentine’m, że
ryzykował życiem bo myślał, że jest przeklęty... Że mógł umrzeć nie wiedząc nawet, że to
nieprawda...
- Clary – powiedziała Jocelyn, z cieniem rozbawienia w głosie. – Słyszałaś co powiedziałam?
- Tak – odparła – i to rzeczywiście jest wspaniałe.
Jocelyn położyła jej dłoń na ramieniu.
- Nie o tym mówiłam. Luke i ja będziemy walczyć. Wiesz o tym. Zostaniesz tu razem z
Isabelle i resztą dzieci.
- Nie jestem dzieckiem.
- Wiem, że nie ale jestes za młoda, żeby walczyć. A nawet gdybyś nie była, to nigdy nie
przeszłaś treningu.
- Nie chcę tu siedzieć bezczynnie i nic nie robić.
- Nic? – powiedziała zdumiona Jocelyn. – Clary, nic z tego nie miało by miejsca gdyby nie
ty. Bez ciebie nie mielibyśmy nawet szansy na to by walczyć. Jestem z ciebie taka dumna.
Chciałam ci tylko powiedzieć, że nawet jeśli ja i Luke pójdziemy walczyć, to wrócimy tu.
Wszystko będzie dobrze.
Clary spojrzała na swoją matkę. Popatrzyła w zielone oczy tak samo zielone jak jej
własne.
- Mamo – powiedziała. – Nie kłam.
Jocelyn wciągnęła gwałtownie powietrze i cofnęła dłoń. Zanim zdążyła cokolwiek
powiedzieć, coś przykuło wzrok Clary... znajoma twarz w tłumie. Szczupła, ciemna postać,
idąca w ich kierunku, prześlizgująca się przez zatłoczoną Salę z zaskakującą łatwością... tak
jakby płynęła przez tłum jak dym przez szczeliny w ogrodzeniu. I rzeczywiście tak było,
uświadomiła sobie Clary, gdy postać podeszła bliżej. To był Raphael, ubrany w taką samą
białą koszulę i czarne spodnie jak wtedy gdy widziała go za pierwszym razem. Zdążyła już
zapomnieć jaki był drobny. Wyglądał na zaledwie czternaście lat, gdy wchodził na podium, a
jego wąska twarz sprawiała wrażenie spokojnej i anielskiej, jak twarz chórzysty wspinającego
się po schodach prezbiterium.
- Raphael – w głosie Luke słychać było zdumienie i ulgę. – Nie sądziłem, że przyjdziesz.
Czyżby Dzieci Nocy zdecydowały się jednak dołączyć do nas w walce przeciwko
Valentine’owi? W Radzie ciągle jest jedno wolne miejsce, gdybyście chcieli je przyjąć –
wyciągnął dłoń w jego stronę.
Przejrzyste i piękne oczy Raphaela pozostały bez wyrazu.
- Nie mogę uścisnąć ci dłoni, wilkołaku – uśmiechnął się, gdy Luke zrobił urażoną minę,
pokazując białe końce swoich kłów. – Jestem Projekcją – powiedział, unosząc dłoń tak by
mogli zobaczyć, jak światło przez nią prześwieca. – Nie mogę niczego dotknąć.
- Ale... – Luke spojrzał na księżycowe światło wlewające się przez dach. – Dlaczego... –
opuścił rękę. – No cóż, cieszę się, że jesteś. Obojętnie pod jaką postacią.
Raphael potrząsnął głową. Na chwilę jego oczy spoczęły na Clary... to było spojrzenie,
którego naprawdę nie znosiła... a potem przeniósł wzrok na Jocelyn i jego uśmiech się
poszerzył.
- Ty – powiedział. – Jesteś żoną Valentine’a. Moi pobratymcy, którzy walczyli z tobą w
Powstaniu, powiedzieli mi o tobie. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że zobaczę cię
na własne oczy.
Jocelyn przechyliła głowę na bok.
- Wielu Nocnych Dzieci dzielnie wtedy walczyło. Czy twoja obecnośc tutaj oznacza, że
znów możemy walczyć razem ramię w ramię?
To było dziwne, pomyślała Clary, słuchać swojej matki wysławiającej się w taki
chłodny i rzeczowy sposób, a jednak wydawał się całkiem naturalny. Tak samo naturalny jak
siedzenie na ziemi w starym kombinezonie i trzymanie poplamionego farbą pędzla.
- Taką mam nadzieję – odparł Raphael, a jego spojrzenie znów przślizgnęło się po Clary, jak
dotknięcie zimnej dłoni. – Mamy tylko jeden warunek. Jedną prostą... niewielką... prośbę.
Jeśli zostanie wzięta pod uwagę, Dzieci Nocy z wielu krajów z radością przystąpią z wami do
bitwy.
- Miejsce w Radzie – powiedział Luke. – Oczywiście... To się da załatwić, dokumenty
możemy podpisać w ciągu godziny...
- Nie – przerwał mu Raphael. – Nie chodzi o miejsce w Radzie tylko o coś innego.
- Coś... innego? – powtórzył jak echo Luke. – Co takiego? Zapewniam cię, że jeśli to jest w
naszej mocy...
- Och, oczywiscie że jest – uśmiech Raphaela oślepiał. – Tak się składa, że to coś jest teraz w
tej Sali podczas gdy my rozmawiamy – odwrócił się i wskazał wdzięcznym ruchem ręki na
tłum. – To Simon jest tym, czego chcemy – powiedział. – Daylighter.

Tunel był długi, kręty i zmieniał się co chwila, tak jakby Jace pełznął przez trzewia
jakiegoś ogromnego potwora. W powietrzu unosił się zapach mokrego kamienia i popiołu i
czegoś jeszcze, czegoś spleśniałego i dziwnego, co przypominało mu trochę zapach unoszący
się w Mieście Kości. Po jakimś czasie tunel rozszerzył się w okrągłą grotę. Olbrzymie
stalaktyty o powierzchniach lśniących jak klejnoty zwisały z poszarpanego, kamiennego
sufitu. Podłoga była gładka jakby została wypolerowana, tu i ówdzie pokrywały ją tajemnicze
wzory z połyskującego kamienia. Grotę otaczał rząd ostrych stalagmitów. Ze środka
pomieszczenia wyrastał pojedynczy, ogromny stalagmit z kwarcu, wystający z ziemi jak
gigiantyczny kieł, pokryty gdzieniegdzie czerwonawymi wzorami. Przyglądając mu się z
bliska, Jace zobaczył że jego boki były przezroczyste, a czerwony wzór był rezultatem czegoś
wirującego i poruszającego się wewnątrz niego. Wygladał jak szklana probówka pełna
barwnego dymu.
Wysoko w górze, przez naturalny świetlik w skale, sączyło się światło. Ta grota nie
była dziełem przypadku, lecz została zaprojektowana celowo... Skomplikowane wzory na
podłodze tylko go w tym upewniły... Ale kto miałby wykuwać aż tak wielką podziemną grotę
i po co? Ostre, nieprzyjemne krakanie odbiło się echem w pomieszczeniu, przyprawiając
Jace’a o wstrząs. Schował się za stalagmitem i stłumił magiczne światło dokładnie w chwili,
gdy z cieni zalegających odległy koniec groty wyszły dwie pogrążone w rozmowie postacie i
ruszyły w jego stronę. Rozpoznał je jak tylko doszły do środka pomieszczenia i padło na nie
światło.
Sebastian. I Valentine.

Mając nadzieję uniknąć tłumu, Simon zatoczył szeroki łuk i zmierzał w kierunku
podium, znikając za rządami filarów stojących po obu stronach Sali. Szedł z pochyloną
głową, zatopiony w myślach. Wydawało mu się dziwne, że Alec, zaledwie o rok czy dwa
starszy od Isabelle, miał wziąć udział w wojnie, a reszta nich miała zostać z tyłu. Na dodatek
Isabelle wcale nie wydawała się tym martwić. Żadnych lamentów, zero histerii. Tak, jakby
tego oczekiwała. Możliwe że tak było. Możliwe że wszyscy tego oczekiwali.
Był już blisko schodów gdy spojrzał w górę i, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczył
Raphaela stojącego na wprost Luke’a, z właściwym sobie niemal wypranym z emocji
wyrazem twarzy. Natomiast Luke wyglądał na wstrząśniętego. Potrząsał głową, dłonie miał
uniesione w geście protestu, a stojąca obok niego Jocelyn wygladała na oburzoną. Simon nie
mógł dojrzeć twarzy Clary – stała do niego plecami – ale znał ją na tyle dobrze, żeby po
ułożeniu jej ramion poznać, że była spięta.
Nie chcąc żeby Raphael go zauważył, Simon wślizgnął się za filar i zaczął się
przysłuchiwać. Nawet mimo gwaru jaki robił tłum, mógł słyszeć jak Luke podniósł głos.
- Wykluczone – powiedział. – Nie wierzę, że w ogóle mogłeś o to poprosić.
- A ja nie mogę uwierzyć, że mi odmawiasz - głos Raphaela pozostał zimny czy spokojny,
wysoki jak u młodego chłopca. – Przecież to drobnostka.
- To nie jest żadna drobnostka – odezwała się z gniewem Clary. – To Simon. Człowiek.
- To wampir – odparł Raphael. – Zdaje się, że ciągle o tym zapominasz.
- A czy ty nie jesteś wampirem? – spytała Jocelyn lodowatym tonem, którego używała za
każdym razem gdy ona i Simon wpadali w jakieś kłopoty za zrobienie czegoś głupiego. –
Chcesz powiedzieć, że twoje życie nie ma zadnej wartości?
Simon przykleił się do filaru. O co właściwie chodziło?
- Moje życie ma wielką wartość – odparł Raphael – skoro, w odróżnieniu od waszych, jest
wieczne. Nie ma ono końca podczas gdy w waszym przypadku taki koniec zawsze istnieje.
Ale nie o to chodzi. On jest wampirem, jest jednym z nas i chcę go mieć z powrotem.
- Nie możesz mieć go z powrotem – warknęła Clary. – Po pierwsze, nigdy do ciebie nie
należał. Nigdy się nim nie interesowałeś dopóki nie dowiedziałeś się, że potrafi wychodzić na
światło słoneczne...
- Możliwe – zgodził się Raphael – ale nie z tego powodu, o jakim teraz myślisz – uniósł
głowę; jego łagodne, ciemne oczy lśniły przenikliwie jak u ptaka. – Żaden wampir nie
powinien posiadać mocy jakie posiada on – powiedział – tak jak żaden Nocny Łowca nie
powinien mieć zdolności jakie mają ty i twój brat. Przez lata mówiono nam, że jesteśmy
czymś złym i nienaturalnym. Ale to... to jest dopiero nienaturalne.
- Raphaelu – odezwał się Luke ostrzegawczym tonem. – Nie wiem na co liczysz, ale nie ma
szansy żebyśmy pozwolili ci skrzywdzić Simona.
- Ale pozwolicie, by Valentine i jego armia demonów skrzywdziły tych ludzi, waszych
sprzymierzeńców – gestem ręki objął całe pomieszczenie. – Pozwolisz im dobrowolnie
ryzykować własne życie ale nie chcesz dać Simonowi takiego samego wyboru? Być może
jego różniłby się od waszego – opuścił ramię. – Wiesz, że w przeciwnym razie nie będziemy
walczyć. Nocne Dzieci nie wezmą w tym udziału.
- Więc nie bierzcie – odparł Luke. – Nie chcę waszej współpracy za cenę niewinnego życia.
Nie jestem takie jak Valentine.
Raphael odwrócił się w stronę Jocelyn.
- A ty, Nocny Łowco? Pozwolisz temu wilkołakowi decydować o tym co jest najlepsze dla
twoich ludzi?
Jocelyn patrzyła na niego tak, jakby był karaluchem, którego znalazła na czystej
kuchennej podłodze.
- Jeśli tylko go tkniesz, wampirze, to posiekam cię na malutkie kawałeczki i dam do
zjedzenia swojemu kotu. Zrozumiałeś?
Raphael zacisnął usta.
- Jak chcecie – powiedział. – Kiedy będziecie umierać na Równinie Brocelind, spytajcie
samych siebie czy jedno życie naprawdę było warte tak wielu.
I zniknął. Luke odwrócił się szybko w stronę Clary, ale Simon nie patrzył już na nich.
Patrzył na swoje dłonie. Myślał, że będą się trzęsły ale były równie nieruchome co ręce trupa.
Bardzo powoli zacisnął je w pięści.

Valentine wyglądał tak jak zawsze. Postawny mężczyzna w poprawionej zbroi


Nocnego Łowcy, z szerokimi masywnymi ramionami kontrastującymi z jego ostrą, przystojną
twarzą. Na plecach miał zarzucony Miecz i nosił szeroki pas z przypiętymi do niego różnymi
rodzajami broni: grubymi łowieckimi nożami i wąskimi sztyletami. Przyglądając mu się zza
skały, Jace poczuł to samo co zawsze odczuwał na myśl o swoim ojcu – bezwarunkowe
przywiązanie połączone z przygnębieniem, rozczarowaniem i nieufnością.
Dziwnie było oglądać jego ojca w towarzystwie Sebastiana, który wygladał... inaczej.
Też miał na sobie zbroję i długi, srebrny miecz przypięty w pasie, ale co innego uderzyło
Jace’a bardziej. Jego włosy. Nie miał już ciemnych loków ale połyskujące jasno kosmyki,
wyglądające jak białe złoto. Właściwie to pasowały do niego lepiej niż wtedy gdy miał
ciemne. Jego skóra nie była teraz już tak zdumiewająco blada. Widocznie musiał je farbować,
żeby upodobnić się do prawdziwego Sebastiana Verlaca, a tak wyglądał naprawdę. Jace’a
zalała fala gorzkiej nienawiści i tylko tyle mógł zrobić, pozostać w swojej kryjówce i starać
się nie rzucić na Sebastiana i nie zacisnąć mu dłoni dookoła szyi.
Hugo zakrakał ponownie i wylądował na ramieniu Valentine’a. Dziwne ukłucie bólu
rozeszło się po ciele Jace’a, gdy zobaczył kruka w pozie, która od tylu lat kojarzyła mu się z
Hodge’m. Hugo praktycznie mieszkał na ramieniu nauczyciela, a jego widok na ramieniu
Valentine’a Jace odebrał jako obcy, a nawet niewłaściwy, pomimo wszystkiego co zrobił
Hodge. Valentine pogładził dłonią błyszczące pióra ptaka, kiwając głową zupełnie jakby byli
pogrążeni w rozmowie. Sebastian obserwował ich, unosząc swoje jasne brwi.
- Jakieś wieści z Alicante? – spytał, gdy Hugo oderwał się od ramienia Valentine’a i
poszybował w powietrze, muskając skrzydłami wyglądające jak klejnoty wierzchołki
stalaktytów.
- Nie tak wartościowe jak bym chciał – odparł Valentine. Głos ojca, chłodny i niewzruszony,
przeszył Jace’a jak strzała. Jego dłonie zacisnęły się bezwiednie i przycisnął je mocno do
boków, wdzięczny za to, że osłaniała go skała. – Jedno jest pewne. Clave sprzymierza się z
siłami Luciana.
Sebastian zmarszczył brwi.
- Przecież Malachi mówił...
- Malachi zawiódł – Valentine zacisnął szczęki.
Ku zaskoczeniu Jace’a, Sebastian podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu. W
tym dotyku było coś... coś intymnego i poufałego... co sprawiło, że Jace poczuł się jakby miał
w brzuchu gniazdo robaków. Nikt nie dotykał Valentine’a w ten sposób. Nawet on nie
dotknąłby tak swojego ojca.
- Martwisz się tym? – zapytał Sebastian, i ten sam ton był w jego głosie. Ta sama dziwaczna i
groteskowa bliskość.
- Clave poszło dalej niż sądziłem. Wiedziałem że Lightwoodowie są zepsuci ponad miarę i że
taki rodzaj zepsucia jest zaraźliwy. To dlatego chciałem ich powstrzymać od wejścia do Idris.
A co do reszty, która dała sobie wypełnić umysły trucizną, jaką sączy w ich uszy Lucian, nie
będący nawet jednym z Nefilim... – odraza Valentine’a była widoczna, ale nie odsunął się od
Sebastiana, co Jace zauważył z rosnącym niedowierzaniem. Nie strząsnął jego dłoni ze
swojego ramienia. – Jestem rozczarowany. Sądziłem, że dostrzegą powód. Wolałbym nie
kończyć tego wszystkiego w ten sposób.
Sebastian wygladał na rozbawionego.
- Nie zgadzam się – powiedział. – Pomyśl o nich. Są gotowi do walki, do zdobycia chwały, a
przekonają się, że nic z tego się nie liczy. Że ich działanie jest bezcelowe. Pomyśl o wyrazach
jakie się wtedy odmalują na ich twarzach – jego usta rozciągnęły się w uśmiechu.
- Jonathanie – wstchnął Valentine. – To niewdzięczna konieczność, z której nie należy się
cieszyć.
Jonathan? Jace przylgnął do skały, jego dłonie zrobiły się nagle śliskie od potu.
Dlaczego Valentine miałby nazywać Sebastiana jego imieniem? Czy to była pomyłka? Tyle
że Sebastian nie wyglądał na zaskoczonego.
- Czy to nie dobrze, że to co robię sprawia mi radość? – spytał Sebastian. – Doskonale
bawiłem się w Alicante. Lightwoodowie okazali się lepszym towarzystwem niż mówiłeś,
zwłaszcza Isabelle. Zdecydowanie nadawaliśmy na tych samych falach. A co do Clary...
Samo słuchanie jak Sebastian wymawiał jej imię przyprawiło serce Jace’a o bolesny
skurcz.
- W ogóle nie okazała się taka, jak myślałem że będzie – ciagnął dalej pogodnie Sebastian. –
Wcale nie jest do mnie podobna.
- Nie ma na świecie nikogo takiego jak ty, Jonathanie. A jeśli chodzi o Clary, to zawsze była
dokładnie taka sama jak jej matka.
- Nie przyzna się do tego, czego tak naprawdę chce – stwierdził Sebastian. – Jeszcze nie
teraz. Ale opamięta się.
Valentine uniósł brew.
- Opamięta?
Sebastian uśmiechnął się, a Jace’a zalała niemal niemożliwa do opanowania furia.
Przygryzł mocno usta, czując krew na języku.
- Och, no wiesz – wytłumaczył Sebastian. – Przejdzie na naszą stronę. Już nie mogę się
doczekać. Oszukiwanie jej było największą frajdą jaką miałem od wieków.
- Nie miałeś się tam bawić. Miałeś się dowiedzieć czego szukała. A kiedy już to znalazła –
bez twojego udziału, można by dodać – pozwoliłeś by oddała to czarownikowi. A potem nie
udało ci się sprowadzić jej tu ze sobą, mimo zagrożeń jakie może dla nas stanowić. To chyba
mało olśniewający sukces, Jonathanie.
- Starałem się ją sprowadzić. Nie spuszczali z niej wzroku, a przecież nie mogłem jej porwać
na oczach całej Sali – odparł ponuro Sebastian. – Poza tym, już ci mówiłem, że ona nie ma
pojęcia jak używać tej swojej zdolności do tworzenia run. Jest zbyt naiwna by stanowić
jakiekolwiek zagrożenie...
- Cokolwiek planuje Clave, ona stanowi tego centrum – przerwał mu Valentine. – Hugin tak
mówi. Widział ją na podium w Sali Porozumień. Jeśli potrafi zademonstrować Clave swoje
zdolności...
Jace’a ogarnął nagły lęk o Clary, połączony z dziwnym poczuciem dumy. Oczywiście,
że była w samym środku wydarzeń. To była jego Clary.
- Więc będą walczyć – skonstatował Sebastian. – I to jest to na czym nam zależy, prawda?
Clary się nie liczy. To bitwa się liczy.
- Wydaje mi się, że jej nie doceniasz – powiedział cicho Valentine.
- Obserwowałem ją – odparł Sebastian. – Gdyby jej zdolności były tak nieograniczone jak
myślisz, to mogła z nich skorzystać żeby wydostać z więzienia swojego małego wampirzego
przyjaciela... albo ocalić tego głupca Hodge’a, kiedy umierał...
- Czyjaś moc nie musi być nieograniczona by być śmiertelna – powiedział Valentine. – A
jeśli chodzi o Hodge, to może byłbyś skłonny okazać trochę więcej szacunku przez wzgląd na
jego śmierć, skoro to ty go zabiłeś.
- Chciał im powiedzieć o Aniele. Musiałem to zrobić.
- Chciałeś. Zawsze chcesz – Valentine wyjął z kieszeni parę ciężkich, skórzanych rękawic i
założył je powoli. – Może powinien im powiedzieć. Może nie. Przez tyle lat opiekował się
Jace’m w Instytucie i z pewnością musiał się zastanawiać co wychowuje. Hodge był jednym z
niewielu ludzi, którzy wiedzieli o istnieniu drugiego chłopca. Wiedziałem, że mnie nie
zdradzi... był zbyt wielkim tchórzem żeby to zrobić – zgiął palce w rękawicach, marszcząc
brwi.
Drugiego chłopca? O czym on mówił? Sebastian zlekceważył Hodge’a machnięciem
ręki.
- Kogo obchodzi to o czym on myślał? Jest martwy, chwała Bogu – jego oczy połyskiwały
czernią. – Idziesz teraz nad jezioro?
- Tak. Wiesz dokładnie co masz robić? – Valentine wskazał podbródkiem na miecz przy
pasie Sebastiana. – Użyj go. To nie Miecz, ale jest wystarczająco demoniczny do tego celu.
- Nie mogę iść tam razem z tobą? – głos Sebastiana przybrał wyraźnie jękliwy ton. – Nie
możemy po prostu uwolnić tej armii teraz?
- Jeszcze nie ma północy. Dałem słowo, że zaczekamy z tym do tego czasu. Jeszcze mogą
zmienić zdanie.
- Nie zrobią tego...
- Dałem słowo i dotrzymam go – powiedział ostatecznym tonem Valentine. – Jeśli Malachi
nie odezwie się do północy, otwórz bramę – widząc wahanie Sebastiana, Valentine okazał
zniecierpliwienie. – Musisz to zrobić, Jonathanie. Nie mogę tu czekać do północy. Dojście
tunelami do jeziora zajmie mi prawie godzinę, a nie mam zamiaru pozwolić by bitwa
przeciągała się w nieskończoność. Przyszłe pokolenia muszą wiedzieć jak szybko Clave
poniosło klęskę i jak miażdżące było nasze zwycięstwo.
- Po prostu będzie mi przykro, że opuszczę wezwanie. Wolałbym być tam wtedy z tobą – na
twarzy Sebastiana odmalował się smutek, ale było w tym coś umyślnego, coś drwiącego i
frapującego, zaplanowanego i dziwnie... obojętnego. Nie wydawało się, żeby Valentine się
tym przejmował.
Ku zdumieniu Jace’a, Valentine dotknął policzka Sebastiana szybkim gestem
niekryjącym uczucia zanim się odwrócił i ruszył w stronę odległego krańca jaskini, gdzie
zalegały gęste cienie. Zatrzymał się. Jego jasna sylwetka odcinała się na tle ciemności.
- Jonathanie – zawołał, a Jace spojrzał na niego, niezdolny się oprzeć. – Kiedyś spojrzysz
Aniołowi w twarz. Po tym wszystkim, kiedy mnie już nie będzie, odziedziczysz Dary Anioła.
Być może któregoś dnia ty także wezwiesz Razjela.
- Chciałbym – powiedział Sebastian, stojąc nieruchomo kiedy Valelentine ostatni raz skinął
głową i zniknął w ciemnościach. Jego głos przeszedł niemal w szept. – Bardzo bym chciał –
warknął. – Naplułbym draniowi w twarz – obrócił się, jego twarz przypominała białą maskę
w przytłumionym świetle. – Możesz już wyjść, Jace. Wiem, że tu jesteś.
Jace zamarł... ale tylko na sekundę. Jego ciało zerwało się z miejsca zanim jego umysł
miał czas żeby za nim nadążyć. Biegł w stronę wyjścia tunelu, myśląc tylko o tym żeby wyjść
na zewnątrz, o dostarczeniu wiadomości Lukowi.
Ale wyjście zostało zablokowane. Stał w nim Sebastian z pełnym triumfu i chłodu
wyrazem twarzy. Ramiona miał rozłożone a palcami prawie dotykał ścian tunelu.
- Chyba nie sądziłeś że jesteś ode mnie szybszy, co?
Jace zatrzymał się gwałtownie. Serce tłukło mu się w piersi, bijąc nierówno jak
zepsuty metronom, ale głos miał opanowany.
- Skoro jestem od ciebie lepszy na wszystkie inne możliwe sposoby, to musi być po temu
jakiś powód.
Sebastian tylko się uśmiechnął.
- Słyszałem jak bije twoje serce – powiedział miękko. – Gdy patrzyłeś na mnie i na
Valentine’a. Przeszkadzało ci to?
- To, że umawiasz się na randki z moim ojcem? – Jace wzruszył ramionami. – Szczerze
mówiąc, jesteś dla niego za młody.
- Co takiego? – po raz pierwszy odkąd go spotkał, Sebastian wydawał się być zszokowany.
Ale mógł się tym cieszyć zaledwie przez krótką chwilę, zanim Sebastian nie odzyskał
ponowania nad sobą. W jego oczach zalśnił ciemny błysk wskazujący na to, że nie wybaczył
Jace’owi tego, że przez niego stracił spokój. – Myślałem o tobie czasami – ciagnął tym
samym miękkim głosem. – Było w tobie coś takiego, coś co kryło się za tymi twoimi żółtymi
oczami. Przebłysk inteligencji, w odróżnieniu od reszty twojej przybranej, głupkowatej
rodziny. Ale przypuszczam, że to była tylko poza. Jesteś tak samo głupi jak reszta, pomimo
dziesięciu lat dobrego wychowania.
- Co ty możesz wiedzieć o moim wychowaniu?
- Więcej niż ci się wydaje – Sebastian opuścił ręce. – Człowiek, który cię wychował,
wychował również mnie. Tylko że mną się po tych pierwszych dziesięciu latach nie zmęczył.
- Co masz na myśli? – głos Jace’a przeszedł w szept, a potem, kiedy patrzył na nieruchomą,
pozbawioną uśmiechu twarz Sebastiana, odniósł wrażenie jakby zobaczył go po raz pierwszy
w życiu... Jasne włosy, czarne antracytowe oczy, twarde linie jego twarzy jakby wyciosane w
kamieniu... i w swoich myślach zobaczył twarz ojca, którą pokazał mu anioł; młodą,
wyrazistą, czujną i rządną, i już wiedział. – Valentine jest twoim ojcem. Jesteś moim bratem –
powiedział, tyle że Sebastian nie stał już przed nim, tylko za nim, a jego ręce otoczyły
ramiona Jace’a tak, jakby chciał go objąć. Tyle że dłonie miał zaciśnięte w pięści.
- Witaj i żegnaj, mój bracie – warknął, a jego ręce zacisnęły się na Jasie, wyciskając mu
oddech z płuc.

Clary była wyczerpana. Tępy, ćmiący ból głowy, skutek rysowania runy Sojuszu,
zagnieździł się w jej skroni. Wrażenie było takie, jakby ktoś kopał drzwi od złej strony.
- Wszystko w porządku? – Jocelyn położyła jej dłoń na ramieniu. – Nie wyglądasz za dobrze.
Clary spojrzała w dół... i zobaczyła wijącą się, czarną runę przecinającą grzbiet dłoni
swojej matki, dopełnienie tej, którą na swojej miał Luke. Jej żołądek zacisnął się w supeł.
Udało jej się pogodzić z faktem, że za parę godzin jej matka mogła naprawdę walczyć
przeciwko armii demonów... ale celowo odsuwała od siebie tą myśl za każdym razem gdy
powracała.
- Po prostu zastanawiam się gdzie jest Simon – wstała na nogi. – Idę go poszukać.
- Tam? – Jocelyn spojrzała zaniepokojona w kierunku tłumu. Zmiejszał się z każdą minutą,
zauważyła Clary, w miarę jak ci którzy zostali naznaczeni, wychodzili przez frontowe drzwi
na plac. Stał przy nich Malachi z niewzruszoną twarzą, kierując Podziemnych i Łowców w
odpowiednią stronę.
- Nic mi nie będzie – Clary przecisnęła się obok swojej matki i Luke’a ku schodom podium.
Czuła na sobie wzrok ludzi, powagę ich spojrzeń. Przeczesała tłum w poszukiwaniu
Lightwoodów lub Simona, ale nie dostrzegła nikogo znajomego... poza tym trudno jej było
zobaczyć cokolwiek ponad tłumem biorąc pod uwagę to, że była niska. Wzdychając, Clary
przeszła na zachodnią stronę Sali, gdzie tłum był mniejszy. W momencie, w którym doszła do
rzędu wysokich, marmurowych kolumn, spomiędzy nich wystrzeliła czyjaś ręka i odciągnęła
ją na bok. Clary miała czas zaledwie na to, by wciągnąć powietrze ze zdumienia, a potem
stała już w ciemności za jednym z największych filarów, opierając się plecami o zimną,
marmurową ścianę. Dłonie Simona zacisnęły się na jej ramionach.
- Tylko nie krzycz, okej? To ja – powiedział.
- Oczywiście, że nie mam zamiaru krzyczeć. Nie bądź śmieszny – rozejrzała się na boki,
zastanawiając się o co może chodzić... widziała tylko fragment Sali pomiędzy filarami. – Po
co ten cały cyrk z odgrywaniem Bonda? I tak miałam cię znaleźć.
- Wiem. Czekałem aż zejdziesz z podium. Chciałem porozmawiać z tobą w miejscu, w
którym nikt nas nie usłyszy – oblizał nerwowo ust. – Słyszałem, co powiedział Raphael.
Wiem, czego chciał.
- W porządku, Simon – opuściła ramiona. – Słuchaj, nic się nie stało. Luke kazał mu odejść...
- Może nie powinien – powiedział Simon. – Może powinien dać Raphaelowi to, czego chciał.
Zamrugała.
- Masz na myśli siebie? Nie bądź głupi. Nie ma mowy żeby...
- Jest – zacieśnił uścisk na jej ramionach. – Chcę to zrobić. Chcę, żeby Luke powiedział
Raphaelowi, że umowa stoi. Albo sam mu to powiem.
- Wiem co chcesz zrobić – zaprotestowała. – Szanuję cię za to i podziwiam, ale nie musisz
tego robić, Simon, nie musisz. To, o co prosi Raphael, jest niewłaściwe i nikt nie będzie cię
osądzał jeśli nie poświęcisz się w wojnie, która wcale cię nie dotyczy...
- Ale o to właśnie chodzi – odparł Simon. – To, co powiedział Raphael to prawda. Jestem
wampirem a ty ciągle o tym zapominasz. Albo może po prostu nie chcesz o tym pamiętać.
Ale jestem Podziemnym a ty jesteś Nocnym Łowcą, a ta wojna dotyczy nas obojga.
- Ale nie jesteś taki jak oni...
- Jestem – powiedział powoli i z rozmysłem, tak jakby chciał się upewnić czy zrozumiała
każde słowo z tego, co powiedział. – I zawsze już będę. Jeśli Podziemni mają walczyć razem
z Łowcami, bez udziału ludzi Raphaela, to nie będzie żadnego stanowiska w Radzie dla
Nocnych Dzieci. Nie będą częścią świata, który chce stworzyć Luke, świata w którym
Podziemni i Łowcy współpracują ze sobą. Żyją ze sobą. Wampiry zostaną od tego odcięte.
Staną się waszymi wrogami. Ja stanę się twoim wrogiem.
- Nigdy nim nie będziesz.
- Mogę zginąć – powiedział zwyczajnie Simon. – Ale nie mogę pomóc stojąc z boku i udając,
że mnie to nie dotyczy. Nie proszę cię o pozwolenie. Chciałbym, żebyś mi pomogła. Jeśli
tego nie zrobisz, to nakłonię Maię, żeby zaprowadziła mnie do obozu wampirów i oddam się
w ręce Raphaela. Rozumiesz?
Jedyne, co mogła zrobić, to wpatrywać się w niego. Trzymał jej ramiona tak mocno,
że mogła wyczuć krew pulsującą pod jego dłońmi. Oblizała językiem wyschnięte usta. Miały
gorzki posmak.
- Co mogę zrobić żeby ci pomóc? – wyszeptała.
Patrzyła na niego niedowierzająco gdy jej tłumaczył. Kręciła przecząco głową jeszcze
zanim zdążył dojść do końca, a jej włosy smagały ją po twarzy, prawie zasłaniając oczy.
- Nie – odparła. – To głupota, Simon. To nie jest podarunek tylko kara...
- Może nie dla mnie – powiedział. Zerknął w kierunku tłumu a Clary dostrzegła Maię,
przyglądajacą im się z niekłamaną ciekawością. Było jasne, że na niego czekała. Za szybko,
pomyślała Clary. To wszystko dzieje się za szybko.
- To lepsze od drugiego wyjścia, Clary.
- Nie...
- Możliwe, że nic mi się nie stanie. To znaczy, już i tak zostałem ukarany. Nie mogę wejść do
kościoła, do synagogi, nie mogę wymówić... nie mogę wymówić świętych imion, nigdy się
już nie zestarzeję, jestem odcięty od normalnego życia. Możliwe, że to i tak niczego nie
zmieni.
- Ale może.
Puścił jej ramiona, przesunął dłońmi po jej bokach i wyciagnął stelę Patricka
Penhallowa z jej pasa. Podał ją jej.
- Clary – powiedział. – Zrób to dla mnie. Proszę.
Ujęła ją zdrętwiałymi palcami i uniosła do góry, przytykając koniec do skóry Simona,
tuż powyżej jego oczu. Pierwszy Znak, powiedział kiedyś Magnus. Ten pierwszy. Pomyślała
o nim a stela zaczęła się poruszać tak jak tancerz poruszał się, gdy zaczynała grać muzyka.
Czarne linie same pojawiły się na jego czole tak jak rozwijający płatki kwiat pokazany na
przyśpieszonym filmie. Kiedy skończyła, prawa ręka bolała ją i piekła, ale gdy tylko cofnęła
się i spojrzała na swoje dzieło, wiedziała, że stworzyła coś doskonałego, dziwnego i
starożytnego, coś pochodzącego z początków historii. Znak płonął jak gwiazda nad oczami
Simona. Potarł go palcami a na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
- Czuję go – powiedział. – Jak oparzenie.
- Nie mam pojęcia ci się stanie – szepnęła. – Nie wiem, jakie długofalowe efekty uboczne
mogą wystąpić.
Wykrzywiając usta w półuśmiechu, uniósł dłoń i dotknął jej policzka.
- Miejmy nadzieję, że niedługo się o tym przekonamy.
19. Paniel
Maia nie odzywała się przez większość drogi do lasu, szła ze spuszczoną głową, raz na jakiś
czas rozglądając się na boki i ze zmarszczonym w koncentracji nosem. Simon zastanawiał się,
czy wyczuwała drogę i doszedł do wniosku, że nawet jeśli było to dziwne, to przynajmniej się
przydawało. Zauważył też, że nie musi przyspieszać, żeby dotrzymać jej kroku, nieważne jak
szybko szła. Nawet gdy dotarli do ubitej ścieżki w lesie i Maia zaczęła biec – szybko, cicho i
trzymając się nisko przy ziemi – nie miał najmniejszego problemu z dotrzymywaniem tempa.
To był jedyny aspekt bycia wampirem, o którym mógł szczerze powiedzieć, że sprawia mu
przyjemność.

Ścieżka skończyła się zbyt szybko; drzewa stały coraz gęściej obok siebie i musieli biec
między nimi, po zdartej, pokrytej korzeniami i liśćmi ziemi. Gałęzie nad ich głowami
tworzyły wzory wyglądające jak koronka na rozgwieżdżonym niebie. Dobiegli do polany, na
której porozrzucane były głazy błyszczące jak idealnie białe zęby. Gdzieniegdzie znajdowały
się stosy liści, jakby ktoś przyszedł tu z ogromnymi grabiami.

-Raphael – Maia przyłożyła dłonie do ust i wołała wystarczająco głośno, żeby spłoszyć ptaki
siedzące wysoko w koronach drzew – Raphael, pokaż się!

Cisza. Nagle w cieniu coś się poruszyło i słychać było delikatny dźwięk, jak deszcz bębniący
w blaszany dach. Odgarnięte liście poleciały do góry, tworząc maleńkie cyklony. Simon
usłyszał jak Maia kaszle, , jakby strzepując liście z twarzy i oczu.

Wiatr zniknął tak samo nagle jak się pojawił. Raphael stał na polanie, kilka stóp od Simona.
Otaczała go grupa wampirów, bladych i nieruchomych jak drzewa w świetle księżyca. Ich
miny były zimne, wyrażały tylko wrogość. Rozpoznał niektórych z Hotelu Dumort: drobną
Lily i blond Jacoba z oczami zwężonymi jak noże. Ale wielu z nich pierwszy raz widział na
oczy.
Raphael zrobił krok do przodu. Jego skóra była ziemista i miał cienie pod oczami, ale
uśmiechnął się na widok Simona.

-Przyszedłeś – powiedział.
-Przyszedłem – odparł Simon – Jestem tu, więc... załatwione.

-Nic nie jest załatwione – Raphael spojrzał na Maię – Lykantropko – kontynuował – Wróć do
lidera swojego stada i podziękuj mu za zmianę decyzji. Powiedz, że Dzieci Nocy będą
walczyć z nimi w Brocelind Plain.
Maia miała zacięty wyraz twarzy.

-Luke nie...
Simon szybko jej przerwał.
-W porządku Maia. Idź.
Jej oczy świeciły smutno.

-Simon pomyśl – powiedziała – Nie musisz tego robić.

-Muszę – jego ton był chłodny – Maia bardzo ci dziękuje za przyprowadzenie mnie tu. A
teraz idź.
-Simon...

Jego głos osłabł.

-Jeśli nie odejdziesz, zabiją nas oboje i to wszystko pójdzie na marne. Idź. Proszę.

Skinęła głową i odwróciła się, w tym samym momencie przemieniając się. W jednym
momencie była szczupłą dziewczyną z warkoczykami ruszającymi się na wietrze, a w
następnym spadła na ziemię i zaczęła biec na czterech nogach; była szybkim i cichym
wilkiem. Wybiegła z polany i znikła w cieniu.
Simon odwrócił się z powrotem do wampirów i prawie krzyknął – Raphael stał blisko, może
kilka cali od niego. Widać było, że jest głodny. Simon pomyślał o nocy w Hotelu Dumort – o
twarzach nagle wychodzących z cienia, o przelotnym śmiechu, zapachu krwi – i zadrżał.
Raphael wyciągnął do niego ręce i złapał go za ramiona, uścisk jego zwodniczo delikatnych
dłoni był żelazny.
-Podnieś głowę – powiedział – I spójrz na gwiazdy. Tak będzie łatwiej.
-A więc masz zamiar mnie zabić – odparł Simon. Ze zdziwieniem zorientował się, że nie bał
się ani nawet nie denerwował; wszystko wydawało się zwolnić i było jasne. Czuł każdy listek
na gałęziach nad nim, każdy kamyk leżący na ziemi, każdą parę wpatrzonych w niego oczu.
-A co myślałeś? - spytał Raphael – lekko smutnym głosem, pomyślał Simon – Zapewniam
cię, że to nic osobistego. Jak powiedziałem wcześniej – jesteś zbyt niebezpieczny, żeby móc
dalej tak żyć. Gdybym wiedział kim się staniesz...

-To nigdy nie pozwoliłbyś mi wyczołgać się z tego grobu. Wiem – stwierdził Simon.
Raphael spojrzał mu w oczy.

-Każdy robi to co musi, żeby przetrwać. To czyni nas odrobinę podobnymi do ludzi – jego
zęby jak igły wysunęły się z osłony jak brzytwy.
-Nie ruszaj się – powiedział – Załatwimy to szybko – zbliżył się do Simona.

-Poczekaj – odpowiedział Simon, a gdy Raphael odsunął się, patrząc na niego groźnie,
powiedział bardziej stanowczo – Poczekaj. Muszę ci coś pokazać.
Raphael wydał z siebie niski, syczący dźwięk.
-Mam nadzieję, że chodzi o coś więcej niż odwleczenie tego.

-Tak. Jest coś co moim zdaniem powinieneś zobaczyć – Simon odgarnął włosy z czoła. To
był głupi wręcz teatralny gest, ale kiedy to zrobił pomyślał o Clary i o jej bladej twarzy, kiedy
patrzyła się na niego ze stelą w ręku. Przynajmniej spróbuję; dla niej – pomyślał.

Efekt był natychmiastowy. Raphael był wstrząśnięty. Cofnął się jakby Simon zaczął wywijać
krzyżem, jego oczy się rozszerzyły.

-Kto ci to zrobił?

Simon tylko się na niego patrzył. Nie był pewny jakiej reakcji się spodziewał, ale na pewno
nie takiej.

-Clary – Raphael odpowiedział na własne pytanie – Oczywiście. Tylko jej moc mogłaby
dokonać czegoś takiego – Naznaczony wampir i to takim Znakiem...
-Jakim Znakiem? - spytał Jacob – szczupły blondyn stojący za Raphaelem. Reszta wampirów
również wpatrywała się w Znak z minami wyrażającymi skołowanie i strach. Jeśli cokolwiek
przestraszy Raphaela to tak samo będzie z nimi.

-Ten Znak – zaczął Raphael, nadal patrząc na Simona – nie znajduje się w Szarej Księdze.
Jest nawet od niej starszy. Jeden ze starożytnych run, narysowany przez Stwórcę – wykonał
gest jakby chciał dotknąć czoła Simona, ale nie był w stanie się do tego zmusić; jego ręka
trzęsła się przez chwilę, a potem ją opuścił – Czasem mówi się o takich Runach, ale nigdy
żadnej z nich nie widziałem. A ta...

- 'Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie! Dał też Pan znamię Kainowi,
aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka' – zacytował Simon – Możesz spróbować mnie zabić,
Raphael. Ale nie radziłbym ci tego robić.

-Znak Kaina? - spytał Jacob, niedowierzając – Runa na twoim czole to Znak Kaina?

-Zabij go – powiedziała czerwonowłosa wampirzyca, stojąca blisko Jacoba. Mówiła z ciężkim


akcentem – rosyjskim – pomyślał Simon, chociaż nie był pewny – Tak czy siak zabij go.

Wyraz twarzy Raphaela był mieszanką furii i niedowierzania.

-Nie zrobię tego – odparł – Jakakolwiek wyrządzona mu krzywda, wróci siedmiokrotnie do


tego kto ją wyrządził. Taka jest moc Znaku. Oczywiście jeśli ktoś z was chciałby podjąć
ryzyko to zapraszam.

Nikt się nie odezwał ani nie poruszył.

-Tak myślałem – rzekł Raphael. Jego spojrzenie świdrowało Simona – Jak zła królowa z
bajki, Lucian Graymark wysłał mi zatrute jabłko. Przypuszczam, że liczył na to, że cię zabiję i
w konsekwencji zostanę ukarany.

-Nie – powiedział Simon szybko – Nie – Luke o niczym nie wiedział. Jego gest był wykonany
w dobrej wierze. Musisz to przyznać.
-A więc sam się na to zdecydowałeś? - pierwszy raz w spojrzeniu Raphaela pojawiło się coś
innego niż pogarda – To nie jest proste zaklęcie ochronne. Wiesz na czym polegała kara
Kaina? - mówił cicho, jakby dzielił się z Simonem jakimś sekretem - Gdy będziesz sprawował
ziemię, nie wyda więcej mocy swej tobie; tułaczem, i biegunem będziesz na ziemi.

-Więc – odrzekł Simon – będę się tułał, jeśli o to chodzi. Zrobię, co będzie trzeba.

-A to wszystko... – stwierdził Raphael – Wszystko dla Nefilim.

-Nie tylko dla Nefilim – odpowiedział Simon – Robię to też dla was. Nawet jeśli tego nie
chcecie – podniósł głos tak, żeby reszta wampirów mogła go usłyszeć – Martwiliście się, że
jeśli inne wampiry dowiedzą się co się ze mną stało, pomyślą, że krew Nocnych Łowców
pozwoli im na chodzenie w świetle dziennym. Ale to nie przez to mam tę moc. To przez coś
co zrobił Valentine. Jakiś eksperyment. On to spowodował, nie Jace. I nie da się tego
powtórzyć. Nigdy więcej coś takiego się nie zdarzy.
-On może mówić prawdę – odezwał się Jacob, zaskakując Simona – Znałem jedno albo dwoje
Dzieci Nocy, które spróbowały krwi Nocnego Łowcy. Żaden z nich nie miał odporności na
światło.

-To był jedyny powód, żeby odmówić Nefilim pomocy w bitwie – powiedział Simon,
odwracając się do Raphaela – Ale teraz gdy mnie do ciebie przysłali... - pozwolił reszcie
zdania wisieć w powietrzu.

-Nie próbuj mnie szantażować – odparł Raphael – Jeśli Dzieci Nocy zgadzają się na umowę
to dotrzymują jej, nieważne jak bardzo im się to nie podoba – uśmiechnął się lekko, jego ostre
zęby błyszczały w ciemności – Jest tylko jedna rzecz. Jedna czynność, której wymagam od
ciebie jako dowód, że masz dobre zamiary – zaakcentował mocno ostatnie słowo.

-Co mam zrobić?

-Nie będziemy jedynymi wampirami walczącymi w bitwie Luciana Graymarka. Ty też


będziesz walczył.

Jace otworzył oczy i zobaczył srebrny wir. Jego usta były wypełnione gorzkim płynem.
Zakaszlał, przez moment zastanawiając się czy się topi – ale jeśli tak to topi się na suchym
lądzie. Siedział pionowo, plecami oparty o stalagmit, a jego ręce były związane za nim.
Jeszcze raz kaszlnął i jego usta wypełniła sól. Zrozumiał, że nie tonął tylko pluł krwią.

-Obudziłeś się braciszku? - Sebastian kucał obok niego z kawałkiem liny w ręku i uśmiechał
się; jego uśmiech był jak obnażony nóż – To dobrze. Bałem się, że zabiłem cię odrobinę za
wcześnie.

Jace odwrócił głowę i wypluł krew na ziemię. Czuł się jakby jego głowa nadmuchanym
balonem, naciskającym na zewnętrzną stronę jego czaszki. Srebrny wir nad jego głową
zwolnił i zatrzymał się ukazując niebo pełne gwiazd widocznych przez dziurę w dachu
jaskini.

-Czekasz na specjalną okazję, żeby mnie zabić? Niedługo Boże Narodzenie.

Sebastian, zamyślony spojrzał na Jace'a.

-Jesteś dobry w gębie. Nie nauczyłeś się tego od Valentine'a. Czego w ogóle się od niego
nauczyłeś? Wygląda na to, że nie pokazał ci jak się walczy – przysunął się do Jace'a – Wiesz
co dostałem od niego na dziewiąte urodziny? Lekcję. Nauczył mnie, że jest takie miejsce na
plecach mężczyzny, w które wbijając nóż, przebijesz serce i rozerwiesz kręgosłup
jednocześnie. A ty co dostałeś na dziewiąte urodziny, chłopczyku? Ciasteczko?

Dziewiąte urodziny? Jace przełknął ślinę.

-To powiedz mi, w jakiej dziurze cię trzymał kiedy ja dorastałem? Nie pamiętam żebym
widział cię w okolicach dworu.
-Wychowywałem się w tej dolinie – Sebastian wskazał brodą na wyjście z jaskini – Ja też nie
pamiętam, żebyś ty się tu kręcił. Mimo iż wiedziałem o tobie. A ty o mnie nie.

Jace potrząsnął głową.

-Valentine jakoś nigdy się tobą nie chwalił. Ciekawe czemu?

Oczy Sebastiana zabłysły. Teraz widoczne było podobieństwo do Valentine'a – ta sama


niecodzienna kombinacja srebrno-białych włosów i czarnych oczu, te same kości policzkowe,
które wyglądałyby nawet delikatnie na mniej wymodelowanej twarzy.

-Wiedziałem o tobie wszystko – powiedział – Ale ty nic nie wiesz, prawda? - Sebastian wstał
– Chciałem, żebyś przeżył po to, żeby to zobaczyć braciszku – kontynuował – Więc patrz
uważnie.

Ruchem tak szybkim, że prawie niewidzialnym, wyjął miecz z pochwy przypiętej do pasa.
Miał srebrną rękojeść i podobnie jak Miecz Anioła świecił ciężkim, czarnym światłem. Na
powierzchni ostrza wyryte były gwiazdy, które łapały prawdziwe światło gwiazd i płonęły jak
ogień.

Jace wstrzymał oddech. Zastanawiał się czy Sebastian ma zamiar po prostu go zabić, ale nie,
gdyby tak było zrobiłby to wcześniej, kiedy był nieprzytomny. Patrzył jak Sebastian szedł w
kierunku środka groty, lekko trzymając miecz w dłoni, chociaż wyglądał na ciężki. Był
skołowany. Jak Valentine mógł mieć jeszcze jednego syna? Kim była jego matka? Ktoś inny
z Kręgu? Czy był starszy od Jace'a?

Sebastian doszedł do ogromnego, czerwonego stalagmitu w centrum pomieszczenia, które


zdawało się pulsować w miarę jak się zbliżał, a dym w środku wirował coraz szybciej.
Sebastian przymknął oczy i podniósł miecz. Powiedział coś – słowo w chrapliwie brzmiącym,
demonicznym języku – i opuścił miecz na stalagmit.

Odciął jego górną część. W środku skała była pusta jak probówka wypełniona czarnym i
czerwonym dymem, unosił się w górę jak powietrze uciekające z pękniętego balonu. Rozległ
się huk – chociaż był to nie tyle dźwięk, ale jakby eksplodujące ciśnienie. Jace'owi zatkały się
uszy. Nagle oddychanie stało się trudne. Chciał rozluźnić sobie kołnierzyk koszulki, ale nie
mógł poruszyć rękami. Były zbyt ciasno związane z tyłu.

Sebastian był częściowo zasłonięty czerwono-czarną ścianą dymu, który skręcał się i
wzlatywał w górę.

-Patrz! - krzyknął, jego twarz błyszczała. Jego oczy płonęły, białe włosy powiewały na
tworzącym się wietrze i Jace zastanawiał się czy tak wyglądał za młodu jego ojciec: strasznie,
a jednocześnie fascynująco – Patrz i podziwiaj armię Valentine'a.

Jego głos został zagłuszony przez narastający dźwięk. Brzmiał jak fala uderzająca o brzeg;
uderzenie ogromnej masy wody, niosąca ze sobą szczątki miast; nawałnica potężnej i
diabelnej mocy. Ogromna kolumna wirującej, kręcącej się i trzepoczącej ciemności
wytrysnęła ze stalagmitu, wzbijając się w powietrze, wypływając przez dziurę w sklepieniu
jaskini. Demony. Wylatywały wrzeszcząc, wyjąc i warcząc; wrząca masa pazurów i szponów,
zębów i płonących oczu. Jace przypomniał sobie jak leżał na pokładzie statku Valentine'a,
gdy niebo, ziemia i morze zamieniały się w koszmar, ale to co teraz widział było dużo gorsze.
To wyglądało jakby ziemia się otwarła i ze szczeliny wypłynęło piekło. Demony śmierdziały
jak tysiąc gnijących ciał. Jace kręcił rękami tak długo, aż lina wbiła mu się w nadgarstki i
zaczął krwawić. W ustach miał cierpki posmak i musiał splunąć krwią i żółcią, podczas gdy
ostatnie demony znikały nad jego głową; czarna fala horroru przesłaniająca niebo.

Jace myślał, że być może stracił przytomność na minutę czy dwie. Na pewno zaliczył chwilę
ciemności, podczas której wrzeszczące i wyjące demony znikły, a on jakby wisiał w
przestrzeni zawieszony między niebem a ziemią, czując pewnego rodzaju oderwanie od
rzeczywistości, które było w jakiś sposób... spokojne.

Skończyło się zbyt szybko. Nagle wrócił do swojego ciała, jego nadgarstki okropnie bolały,
ramiona miał ściągnięte do tyłu. Smród demonów był tak mocny, że odwrócił głowę i
zwymiotował na ziemię. Usłyszał oschły chichot i spojrzał w górę, przełykając kwas,
zalegający mu w gardle. Sebastian kucnął obok nóg Jace'a, jego oczy błyszczały.

-Już w porządku braciszku – powiedział – Poszli sobie.

Oczy Jace'a łzawiły, a gardło paliło. Jego głos brzmiał jak rechot.
-Powiedział północ. Valentine kazał otworzyć bramę o północy. Niemożliwe, żeby już była
północ.

-Sądzę, że w takich sytuacjach lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie – Sebastian


spojrzał na puste już niebo – Powinny dotrzeć do Brocelind Plain w pięć minut, to odrobinę
mniej niż zajmie ojcu droga do jeziora. Chcę zobaczyć rozlaną krew Nefilim. Chcę, żeby wili
się i umierali na ziemi. Zasługują na zhańbienie, zanim pójdą w zapomnienie.

-Naprawdę myślisz, że Nefilim mają takie małe szanse w walce z demonami? Przecież nie są
nieprzygotowani...

Sebastian zbył go machnięciem ręki.

-Myślałem, że słuchałeś naszej rozmowy. Nie zrozumiałeś planu? Nie wiesz co zamierza
zrobić mój ojciec?

Jace nie odezwał się.

-To było miłe z twojej strony – kontynuował Sebastian – Kiedy przyprowadziłeś mnie do
Hodge'a tamtej nocy. Gdyby nie powiedział, że Lustrem, którego szukamy jest Jezioro Lyn,
to nie jestem pewien czy to w ogóle byłoby możliwe. Ponieważ każdy, kto ma dwa spośród
Darów Anioła i stoi przed Lustrem, może wywołać z niego Anioła Razjela, tak jak zrobił to
Jonathan Nocny Łowca tysiąc lat temu. A kiedy przywołasz Anioła, możesz od niego zażądać
jednej rzeczy. Możesz dać mu jedno zadanie do wykonania. Poprosić o jedną... przysługę.

-Przysługę? - Jace'owi zrobiło się zimno – Valentine ma zamiar poprosić o zwycięstwo w


bitwie w Brocelind Plain?

Sebastian wstał.
-To by było marnotrawstwo – powiedział – Nie. Zażąda, żeby wszyscy Nocni Łowcy, którzy
nie napili się z Kielicha Anioła – wszyscy, którzy za nim nie podążają, zostali pozbawieni
mocy. Już nie będą Nefilim. A skoro tak, noszenie run... - uśmiechnął się – zmieni ich w
Wyklętych. Będą łatwym celem dla demonów i Podziemni, którzy nie zdążą uciec zostaną
zlikwidowani.

Jace'owi dzwoniło w uszach. Poczuł zawroty głowy.

-Nawet Valentine – zaczął – Nawet on nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego...

-Przestań – odparł Sebastian – Naprawdę myślisz, że mój ojciec nie zrobi tego co zaplanował?

-Nasz ojciec – poprawił Jace.

Sebastian spojrzał na niego. Jego włosy tworzyły białą aureolę, wyglądał jak zły anioł, który
podąża za Lucyferem.

-Przepraszam – powiedział, rozbawiony – Czy ty się modlisz?

-Nie. Powiedziałem nasz ojciec. Miałem na myśli Valentine'a. Nie jest twoim ojcem, tylko
naszym.

Przez chwilę twarz Sebastiana była bez wyrazu, a potem uśmiechnął się szeroko.

-Mały aniołeczku – powiedział – Jesteś głupcem – tak jak zawsze powtarzał mój ojciec.

-Czemu cały czas mnie tak nazywasz? Czemu tak do mnie mówisz? - zapytał Jace

-Boże – odparł Sebastian – Ty nic nie wiesz prawda? Czy mój ojciec powiedział ci
kiedykolwiek coś co nie było kłamstwem?

Jace potrząsnął głową. Próbował rozluźnić linę wiążącą jego nadgarstki, ale za każdym razem
gdy poruszył rękami, ta wydawała się być jeszcze ciaśniejsza. Czuł bicie serca każdym
palcem.

-Skąd wiesz, że nie okłamywał ciebie?

-Ponieważ w moich żyłach płynie jego krew. Jestem taki jak on. Kiedy odejdzie, ja będę
rządził Clave.

-Na twoim miejscu nie chwaliłbym się tak, że jestem taki jak on.

-I jeszcze coś – głos Sebastiana był pozbawiony emocji – Nie udaję, że jestem kimś innym.
Nie zachowuję się jakbym był przerażony tym co robi mój ojciec, żeby uratować swoich
ludzi, nawet jeśli oni tego nie chcą – albo moim zdaniem – na to nie zasługują. Kogo
wolałbyś mieć za syna, chłopaka, który jest dumny ze swojego ojca, czy takiego, który
płaszczy się przed tobą w strachu, kompromitując się?

-Nie boję się Valentine'a – stwierdził Jace.


-I nie powinieneś – odparł Sebastian – Powinieneś bać się mnie.

W jego głosie było coś co zmusiło Jace'a do zaprzestania prób uwolnienia rąk z więzów i
spojrzenia do góry. Sebastian nadal trzymał swój błyszczący czernią miecz. Był ciemny i
piękny – pomyślał Jace, nawet kiedy Sebastian obniżył jego czubek tak, by spoczywał na jego
obojczyku, jednocześnie nacinając jego jabłko Adama.

Jace starał się, żeby jego głos był pewny.

-I co teraz? Zabijesz mnie kiedy jestem przywiązany? Walka ze mną tak bardzo cię przeraża?

Nawet odrobina emocji, nie pojawiła się na bladej twarzy Sebastiana.

-Ty – powiedział – nie jesteś dla mnie zagrożeniem. Jesteś szkodnikiem. Kłopotem.

-Więc dlaczego mnie nie rozwiążesz?

Sebastian całkowicie nieruchomo, patrzył się na niego. Wyglądał jak posąg – pomyślał Jace,
jak posąg jakiegoś zmarłego księcia, który zmarł młody i zepsuty. I to była różnica między
Sebastianem i Valentinem – mimo iż mieli ten sam lodowaty i marmurowy wygląd, w
Sebastianie coś znikło, zostało usunięte od środka.

-Nie jestem głupcem – powiedział Sebastian – Nie pokonasz mnie. Pozostawiłem cię przy
życiu tylko po to, żebyś mógł zobaczyć demony. Kiedy zginiesz i wrócisz do swoich
anielskich przodków, możesz im przekazać, że nie ma już dla nich miejsca na tym świecie.
Odnieśli porażkę z Clave i Clave już ich nie potrzebuje. Teraz mamy Valentine'a.

-Zabijasz mnie, bo chcesz żebym przekazał od ciebie wiadomość Bogu? - Jace pokręcił
głową, ostrze miecza przesunęło się po jego gardle – Jesteś bardziej szalony niż myślałem.

Sebastian tylko się uśmiechnął i wbił ostrze odrobinę głębiej; kiedy Jace przełykał, czuł jego
czubek, przebijający mu tchawicę.

-Jeśli znasz jakieś prawdziwe modlitwy braciszku, powiedz je teraz.

-Nie znam żadnych modlitw – odparł Jace – Ale mam wiadomość. Dla naszego ojca.
Przekażesz mu ją?

-Oczywiście – powiedział Sebastian gładko, ale było coś w sposobie w jaki to wypowiedział,
co potwierdziło to co myślał Jace.

-Kłamiesz – stwierdził – Nie przekażesz mu wiadomości, bo nie masz zamiaru powiedzieć


mu co zrobiłeś. Nigdy nie prosił cię żebyś mnie zabił i nie będzie szczęśliwy gdy się dowie.

-Nonsens. Nic dla niego nie znaczysz.

-Myślisz, że nigdy się nie dowie co się stało, jeśli teraz mnie zabijesz. Mógłbyś mu
powiedzieć, że zginąłem w bitwie, albo po prostu sam dojdzie do wniosku, że to się stało. Ale
mylisz się, jeśli uważasz, że się nie dowie. Valentine zawsze wie.
-Nie wiesz o czym mówisz – odpowiedział Sebastian, ale jego twarz się naprężyła.

Jace nadal mówił.

-Nie możesz ukryć tego co robisz. Jest świadek.

-Świadek? - Sebastian wyglądał prawie na zaskoczonego, co Jace uznał za pewnego rodzaju


małe zwycięstwo – O czym ty mówisz?

-Kruk – odparł Jace – Obserwował nas z cienia. Powie wszystko Valentine'owi.

-Hugin? - Sebastian rozejrzał się i chociaż nigdzie nie było widać ptaka, to wyraz twarzy
Sebastiana, gdy znów spojrzał na Jace'a był pełen wątpliwości.

-Jeśli Valentine dowie się, że zamordowałeś mnie gdy byłem przywiązany i bezbronny,
będzie tobą zdegustowany – stwierdził Jace i zauważył, że jego głos stał się podobny do głosu
ojca: tak samo mówił Valentine, gdy czegoś chciał: miękko i przekonująco – Nazwie cię
tchórzem. Nigdy ci nie wybaczy.

Sebastian nie odezwał się. Gapił się na Jace'a z drgającymi ustami, a w jego oczach widać
bylo nienawiść.

-Rozwiąż mnie – powiedział Jace – Rozwiąż mnie i walcz ze mną. To jedyny sposób.

Warga Sebastiana znowu drgnęła i tym razem Jace pomyślał, że posunął się za daleko.
Sebastian uniósł miecz; światło księżyca dzieliło go na tysiąc srebrnych kawałków, srebrnych
jak gwiazdy, srebrnych jak jego włosy. Obnażył zęby i ciszę przerwał dźwięk miecza
przecinającego powietrze, gdy Sebastian z krzykiem go opuścił.

Clary siedziała na schodkach prowadzących na podwyższenie w siedzibie Rady, trzymając w


ręku stelę. Nigdy nie czuła się taka samotna. Budynek był kompletnie pusty. Clary wszędzie
szukała Isabelle, gdy wojownicy przeszli przez Portal, ale nie mogła jej znaleźć. Aline
powiedziała jej, że Izzy jest pewnie w domu Penallow'ów, gdzie Aline i kilka innych
nastolatek miało opiekować się dziećmi zbyt młodymi na bitwę. Chciała, żeby Clary poszła
tam z nią, ale ta odmówiła. Jeśli nie może znaleźć Isabelle, to woli być sama niż z obcymi.
Przynajmniej tak myślała. Ale okazało się, że siedzenie tutaj w ciszy i pustce jest coraz
bardziej uciążliwe. Mimo to, nie poruszyła się. Starała się jak mogła, żeby nie myśleć o Jacie,
o Simonie, o matce, Luke'u czy Alecu i jedynym sposobem jaki znalazła na nie myślenie o
nich było siedzenie bez ruchu i gapienie się w marmurową płytkę na podłodze, liczenie
pęknięć w niej, raz za razem. Było ich sześć. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Kończyła
liczenie i zaczynała od nowa, od początku. Jeden...

Niebo nad nią eksplodowało.

A przynajmniej tak to brzmiało. Clary odwróciła głowę i spojrzała do góry, przez przejrzysty
dach. Przed chwilą niebo było ciemne, teraz stało się latającą masą płomieni i czerni,
przeciętej gdzieniegdzie brzydkim, pomarańczowym światłem. Coś poruszało się przez to
światło – coś ohydnego, czego wcale nie chciała zobaczyć, co sprawiło, że było wdzięczna
ciemności za zasłonienie jej widoku. Sporadyczne błyski były wystarczająco okropne.

Przejrzyste światło nad jej głową falowało i zginało się gdy przelatywała zgraja demonów,
jakby było podgrzane do wysokiej temperatury. W końcu pojawił się dźwięk podobny do
odgłosu strzału i w szkle pojawiło się ogromne pęknięcie, rozszczepiające się na mniejsze
szczeliny. Clary zaczęła biec zasłaniając głowę rękami, kiedy szkło zaczęło spadać wokół niej
jak deszcz.

Byli prawie na polu bitwy, kiedy rozległ się dźwięk rozdzierając ciszę. W jednej chwili lasy
były tak samo ciche jak ciemne. W następnej niebo było oświetlone piekielnym,
pomarańczowym światłem. Simon zachwiał się i prawie przewrócił; złapał się pnia drzewa,
żeby nie upaść i spojrzał do góry ledwo wierząc w to co widzi. Naokoło niego inne wampiry
wpatrywały się w niebo, ich białe twarze wyglądały jak otwierające się w nocy kwiaty,
łapiące światło księżyca, podczas gdy po niebie przelatywał koszmar za koszmarem.

-Cały czas mdlejesz – powiedział Sebastian – To strasznie nudne.

Jace otworzył oczy. Bolała go głowa. Podniósł rękę, żeby dotknąć policzka i uświadomił
sobie, że jego ręce nie są już związane. Kawałek liny zwisał z jego nadgarstka. Gdy spojrzał
na swoją rękę była czarna od krwi.

Rozejrzał się. Już nie byli w jaskini: leżał na miękkiej trawie na dnie doliny, niedaleko
kamiennego domu. Słyszał płynącą niedaleko wodę. Splątane korony drzew nad nim
blokowały trochę światło księżyca, ale nadal było jasno.

-Wstawaj – odezwał się Sebastian – Masz pięć sekund zanim cię zabiję.

Jace wstał tak wolno jak mógł sobie na to pozwolić. Nadal kręciło mu się w głowie. Walcząc
o utrzymanie równowagi wbił pięty butów w ziemię, próbując zyskać jakiś stabilny grunt.

-Czemu mnie tu przyniosłeś?

-Z dwóch powodów – odpowiedział Sebastian – Po pierwsze miło było cię ogłuszyć. Po


drugie zabrudzenie krwią podłogi w grocie byłoby niekorzystne dla nas obu. Zaufaj mi. Bo
mam zamiar przelać sporo twojej krwi.

Jace dotknął swojego pasa i serce podeszło mu do gardła. Albo zgubił większość broni kiedy
Sebastian przeciągał go przez tunel, albo – co bardziej prawdopodobne – Sebastian je
wyrzucił. Wszystko co mu zostało to sztylet. Miał krótkie ostrze – zbyt krótkie; żadna obrona
przed mieczem.

-Nie nazwałbym tego bronią – Sebastian uśmiechnął się szeroko, biały w rozświetlonej
światłem księżyca ciemności.

-Nie mogę tym walczyć – stwierdził Jace, starając się brzmieć jak najbardziej nerwowo i
drżąco.
-Co za hańba – odparł Sebastian z uśmiechem zbliżając się do Jace'a. Trzymał miecz luźno,
teatralnie wręcz nieskoncentrowany, czubkami palców uderzając w rękojeść. Jeżeli miał
zdarzyć się dla niego jakiś dobry moment na rozpoczęcie walki – pomyślał Jace – to był
właśnie ten moment. Uniósł rękę i uderzył Sebastiana w twarz najmocniej jak potrafił.

Pod jego pięścią złamała się kość. Siła uderzenia sprawiła, że Sebastian się zatoczył. Poleciał
do tyłu, na piach, wypuszczając z ręki miecz. Jace złapał go w locie i sekundę później stał nad
Sebastianem z ostrzem w ręku.

Nos Sebastiana krwawił, brudząc krwią całą jego twarz. Wyciągnął rękę i złożył kołnierzyk
odsłaniając gardło.

-No dalej – powiedział – Zabij mnie.

Jace zawahał się. Nie chciał sie wahać, ale i tak pojawiła się denerwująca niechęć do zabicia
kogoś kto leżał bezradnie na ziemi. Pamiętał jak Valentine kpił z niego w Renwick,
wyzywając własnego syna, żeby go zabił, a Jace nie był w stanie tego zrobić. Ale Sebastian
był mordercą. Zabił Maxa i Hodge'a.

Podniósł miecz.
Sebastian podniósł się z ziemi tak szybko, że ledwo było go widać. Wyglądał jakby unosił się
w powietrzu, robiąc elegancki fikołek do tyłu i lądując wdzięcznie na trawię stopę dalej.
Kiedy lądował kopnął Jace'a w nadgarstek. Kopnięcie wytrąciło Jace'owi z rąk miecz.
Sebastian złapał go, zaśmiał się i machnął mieczem w kierunku serca Jace'a. Jace cofnął się, a
miecz śmignął tuż przed nim, przecinając jego koszulkę. Pojawił się kłujący ból i Jace poczuł
krew wypływającą z płytkiej rany na jego piersi.

Sebastian zachichotał, podchodząc do Jace'a, który cofał się wyjmując zza pasa swój słaby
sztylet. Rozejrzał się, desperacko pragnąc zobaczyć coś co mogłoby posłużyć mu jako broń –
długi kij, cokolwiek. Wokół niego nie było jednak nic oprócz trawy, rzeki i drzew
rozkładających nad nimi swoich koron, tworząc zielone gniazdo. Nagle przypomniała mu się
konfiguracja Malachi, w której uwięziła go Inkwizytorka. Sebastian nie był jedyną osobą,
która potrafiła skakać.

Sebastian znów zaatakował go mieczem, ale Jace już skoczył w powietrze. Najniższa korona
drzewa była jakieś 20 stóp nad ziemią, złapał się jej i wdrapał na nią. Przysiadłszy na gałęzi
spojrzał w dół zobaczył Sebastiana, który rozglądał się, a potem popatrzył do góry. Jace rzucił
sztyletem i usłyszał krzyk rywala. Wstrzymując oddech, wyprostował się...

I nagle Sebastian pojawił się na drzewie tuż obok niego. Jego blada twarz była zarumieniona
z gniewu; ręka, którą trzymał miecz krwawiła. Broń upuścił w trawę, co czyniło ich równymi,
bo sztylet Jace'a również przepadł. Z satysfakcją zobaczył, że po raz pierwszy Sebastian jest
zdenerwowany – zdenerwowany i zaskoczony, jakby zwierzak, o którym myślał, że jest
oswojony, go ugryzł.

-To było zabawne – powiedział – Ale teraz to już koniec.

Rzucił się na Jace'a, łapiąc go w talii i spychając z drzewa. Spadli 20 stóp w dół szarpiąc sie
ze sobą i uderzyli o ziemię tak mocno, że Jace miał gwiazdki przed oczami. Złapał Sebastiana
za zranione ramię i ścisnął. Sebastian krzyknął i uderzył Jace'a w twarz. Jego usta wypełniły
się słoną krwią; dławił się nią, gdy turlali się po ziemi, okładając się nawzajem.

Poczuł nagły szok czegoś zimnego: stoczyli się z lekkiego nachylenia do rzeki i leżeli do
połowy w wodzie. Sebastian sapnął, a Jace wykorzystał okazję, żeby złapać go za gardło i
przycisnąć. Sebastian zaczął się dusić, złapał nadgarstek Jace'a i odciągnął go tak mocno, że
złamał kość. Jace usłyszał własny krzyk, z daleka, a Sebastian chwycił mocniej i bez litości
zaczął przekręcać go, aż Jace puścił jego gardło i spadł na zimne, wodniste błoto z
nadgarstkiem w agonii.

Prawie klęcząc na piersi Jace'a, jedno kolano wbijając mu między żebra, Sebastian uśmiechał
się od ucha do ucha. Jego oczy świeciły na biało i czarno, błysk przebijał się przez brud i
krew. Coś zalśniło w jego prawej ręce. Sztylet Jace'a. Musiał go podnieść z ziemi. Jego
czubek spoczywał na piersi Jace'a.

-Wróciliśmy do punktu wyjścia – powiedział Sebastian – Miałeś swoją szansę, Wayland.


Jakieś ostatnie słowa?

Jace gapił się na niego, jego usta były pełne krwi, oczy piekły od potu i czuł tylko puste
zmęczenie. Czy naprawdę miał tak umrzeć?

-Wayland? - odparł – Przecież wiesz, że się tak nie nazywam.

-Masz do niego dokładnie takie same prawa, jak do nazwiska Morgenstern – stwierdził
Sebastian. Pochylił się do przodu, przenosząc ciężar ciała na sztylet, który przebił skórę Jace'a
wysyłając ukłucie bólu przez całe jego ciało. Twarz Sebastiana była cale od niego, jego głos
był świszczącym szeptem – Naprawdę myślałeś, że jesteś synem Valentine'a? Naprawdę
myślałeś, że coś tak skowyczącego i patetycznego jest warte bycia Morgensternem, bycia
moim bratem? - odgarnął swoje białe włosy do tyłu: były mokre od potu i wody z rzeki –
Jesteś odmieńcem – kontynuował – Mój ojciec wyciął cię z trupa, żeby cię dostać i robić na
tobie eksperymenty. Próbował wychować cię jak swojego syna, ale byłeś zbyt słaby, żeby
miał z ciebie jakikolwiek pożytek. Nie mogłeś być wojownikiem. Byłeś niczym.
Bezużyteczny. Więc podrzucił cię Lightwoodom, mając nadzieję, że może później mu się
przydasz, jako pułapka. Albo przynęta. Nigdy cie nie kochał.
Jace mrugał, zaskoczony.

-Więc ty...

-Ja jestem synem Valentine'a. Jonathanem Christopherem Morgensternem. Nigdy nie miałeś
żadnego prawa do tego imienia. Jesteś duchem. Symulantem – jego oczy były czarne i
błyszczące jak pancerze zdechłych owadów i nagle Jace usłyszał głos swojej matki, jakby we
śnie – ale ona nie była jego matką – mówiący Jonathan nie jest już dzieckiem. Nie jest nawet
człowiekiem: jest potworem.

-To ty – wydusił Jace – To ty masz w sobie krew demona. Nie ja.

-Dokładnie – sztylet wbił się milimetr głębiej w pierś Jace'a. Sebastian nadal się uśmiechał,
który wyglądał jak uśmiech czaszki – Ty jesteś chłopcem - aniołem. Musiałem o tobie
słuchać. Ty i twoja śliczna twarz aniołka i twoje dobre maniery i delikatne uczucia. Nie
mogłeś nawet patrzeć na śmierć ptaka, bez płaczu. Nic dziwnego, że Valentine się ciebie
wstydził.

-Nie – Jace zapomniał o krwi w jego ustach, zapomniał o bólu – To ciebie się wstydzi.
Myślisz, że nie wziął cię ze sobą nad jezioro bo chciał, żebyś czekał tu i otworzył bramę o
północy? Jakby nie wiedział, że nie zdołasz zaczekać. Nie wziął cię ze sobą, bo wstydził się
stanąć przed Aniołem razem z tobą i pokazać mu co zrobił. Pokazać mu co stworzył. Pokazać
mu Ciebie – Jace spojrzał na Sebastiana i poczuł straszną, triumfalną litość płonącą w jego
własnych oczach – Wie, że nie ma w tobie nic ludzkiego. Może cię kocha, ale na pewno też
nienawidzi...

-Zamknij się! - Sebastian wbił sztylet głębiej, mocno ściskając rękojeść. Jace odchylił głowę
do tyłu, krzycząc w agonii, palącej jak błyskawica. Zaraz umrę – pomyślał Jace – Umieram.
Tak to jest. Zastanawiał się czy jego serce zostało przebite. Nie mógł się ruszyć, nie mógł
oddychać. Teraz wiedział jak czują się motyle przypięte do deski. Próbował mówić,
powiedzieć imię, ale z jego ust nie wydobyło się nic oprócz krwi.

Ale Sebastian wydawał się czytać w jego oczach.

-Clary. Prawie zapomniałem. Jesteś w niej zakochany, prawda? Wstyd do swoich


kazirodczych zapędów musiał prawie cię zabić. Jaka szkoda, że nie wiedziałeś, że tak
naprawdę nie jest twoją siostrą. Mógłbyś spędzić z nią resztę życia, gdybyś tylko nie był taki
głupi – pochylił się jeszcze bardziej, jeszcze mocniej wbijając sztylet, który dotknął kości.
Przemówił Jace'owi do ucha, głosem delikatnym jak szept – Ona też cię kochała – powiedział
– Pomyśl o tym kiedy będziesz umierał.

Pole widzenia Jace'a zaczęła ogarniać ciemność jak farba rozlewająca się na zdjęcie i
zamazująca je. Nagle cały ból zniknął. Jace nie czuł nic, nawet wagi Sebastiana; czuł się
jakby płynął. Twarz Sebastiana dryfowała nad nim, biała na tle ciemności; w ręku trzymał
sztylet. Coś złotego zabłysnęło na nadgarstku Sebastiana, jakby nosił bransoletkę. Ale to nie
była bransoletka, ponieważ się ruszała. Sebastian spojrzał na swoją rękę i zaskoczony patrzył
jak nóż wypada mu z dłoni i spada z głośnym pluskiem w błoto.
A potem ręka oddzieliła się od jego nadgarstka i spadła na ziemię.

Jace patrzył ze zdziwieniem jak oddzielona ręka Sebastiana odbiła się i spoczęła na parze
wysokich czarnych butów. Buty były przyczepione do delikatnych nóg, które przechodziły w
szczupły tors i znajomą twarz otoczoną mnóstwem czarnych włosów. Jace podniósł wzrok i
zobaczył Isabelle, jej bat był mokry od krwi, oczy wpatrywały się w Sebastiana, który z
otwartymi ustami patrzył się na krwawy kikut.

Isabelle uśmiechnęła się ponuro.

-To za Maxa, dupku.

-Suka – Sebastian wysyczał i skoczył na nogi, gdy bat Isabelle zaczął zbliżać się do niego z
zawrotną prędkością. Uskoczył w bok i zniknął. Słychać było szelest – musiał pobiec do lasu
– pomyślał Jace, ale przekręcenie głowy, żeby sprawdzić bolało zbyt bardzo.

-Jace – Isabelle uklękła koło niego, stela błyszczała w jej lewej ręce. Jej oczy były mokre od
łez; musiało być z nim bardzo źle, myślał Jace, skoro Izzy tak na niego patrzyła.
-Isabelle – próbował powiedzieć. Chciał kzać jej odejść, uciekać, nieważne jak spektakularna,
odważna i utalentowana była – a wszystkie te przymiotniki pasowały do niej idealnie – nie
mogła powstrzymać Sebastiana. I Sebastian nigdy nie pozwoliłby, żeby tak mała rzecz jak
odcięcie mu ręki, go zatrzymała. Ale z ust Jace'a wydostał się tylko bulgoczący dźwięk.

-Nie odzywaj się – poczuł jak czubek jej steli dotyka skóry na jego piersi – Będzie dobrze –
Isabelle uśmiechnęła się drżąco – Pewnie zastanawiasz się co tutaj robię – kontynuowała –
Nie wiem ile wiesz – ile powiedział ci Sebastian – ale nie jesteś synem Valentine'a – Iratze
prawie skończyło działać: Jace już czuł jak ból znika. Delikatnie kiwnął głową, starając się
powiedzieć, że wie – Właściwie nie miałam zamiaru szukać cię, kiedy uciekłeś, bo napisałeś
w notce, żeby tego nie robić i zrozumiałam to. Ale nie mogłam pozwolić żebyś umarł,
myśląc, że w twoich żyłach płynie krew demona, bez powiedzenia ci, że z tobą wszystko w
porządku, chociaż szczerze, to nie wiem jak mogłeś pomyśleć coś tak głupiego... - ręka
Isabelle zatrzęsła się i dziewczyna zamarła nie chcąc uszkodzić runy – Musiałeś wiedzieć, że
Clary nie jest twoją siostrą – powiedziała bardziej delikatnie – Bo... Po prostu musiałeś. Więc
poprosiłam Magnusa, żeby pomógł mi cię wyśledzić. Użyłam tego małego żołnierzyka,
którego dałeś Maxowi. Myślę, że normalnie Magnus by tego nie zrobił, ale powiedzmy, że
był w bardzo dobrym nastroju i mogłam mu powiedzieć, że Alec chciał, żeby to zrobił –
chociaż to nie było do końca prawda, ale gdyby wiedział to na pewno by chciał. A kiedy
wiedziałam, że tu jesteś, Magnus otworzył Portal, a ja jestem bardzo dobra w wymykaniu
się...

Isabelle krzyknęła. Jace próbował ją złapać, ale była poza jego zasięgiem; poleciała na bok.
Bat wypadł jej z ręki. Podniosła się na kolana, ale Sebastian już stał przed nią. W jego oczach
płonęła wściekłość, a kikut owinięty miał zakrwawioną szmatą. Isabelle wyciągnęła rękę po
bicz, ale Sebastian poruszał się szybciej. Kopnął ją z całej siły. Jego ciężki but trafił w jej
klatkę piersiową. Jace prawie usłyszał łamiące się żebra Isabelle, kiedy poleciała do tyłu
lądując niezgrabnie na boku. Usłyszał jak jęczy – Isabelle, która nigdy nie krzyczy z bólu –
kiedy Sebastian kopnął ją jeszcze raz, a potem złapał jej bat i zaczął nim wymachiwać.
Jace przeturlał się na bok. Prawie dokończone iratze pomogło, ale nadal bolała go pierś, i
wiedział, że kaszlenie krwią oznacza, że ma przebite płuco. Nie wiedział ile miał czasu.
Pewnie tylko minuty. Wziął sztylet z miejsca, gdzie upuścił go Sebastian, obok pozostałości
jego ręki. Jace podniósł się. Zapach krwi był wszędzie. Pomyślał o wizji Magnusa, świecie
pełnym krwi, i śliską ręką ścisnął rękojeść noża.

Zrobił krok do przodu. Potem następny. Każdy krok był jak przebijanie się przez cement.
Isabelle krzyczała przekleństwa do Sebastiana, który śmiejąc się uderzył ją biczem. Jej krzyki
przyciągnęły Jace'a jak rybę na haczyku, ale nikły gdy się ruszał. Świat kręcił się wokół niego
jak na kolejce górskiej.

Jeszcze jeden krok – przykazał sobie Jace. Jeszcze jeden. Sebastian był odwrócony do niego
plecami: skoncentrował się na Isabelle. Pewnie myślał, że Jace już nie żyje. Niewiele mijało
się to z prawdą. Jeden krok – powtarzał sobie, ale nie był w stanie tego zrobić, nie mógł się
ruszyć, nie mógł zmusić się do zrobienia jednego kroku do przodu. Znów pojawiła się
ciemność – bardziej mroczna niż podczas zasypiania. Ciemność, która usunęłaby wszystko i
przyniosła mu absolutny odpoczynek. Nagle pomyślał o Clary – tak jak ją ostatnio widział,
gdy spała z włosami rozrzuconymi na poduszce i policzku spoczywającym na ręce. Wtedy
pomyślał, że nigdy w życiu nie widział czegoś tak uspokajającego, ale przecież ona tylko
spała, tak jak każdy inny. To nie jej spokój był zaskakujący, ale jego własny. Spokój, który
czuł, kiedy był z nią był niepowtarzalny, nie dał się porównać do niczego innego co znał.
Ból ogarnął jego kręgosłup i uświadomił sobie ze zdziwieniem, że w jakiś sposób, bez jego
udziału, zrobił ten ostatni krok. Sebastian odchylał ramię do tyłu; w ręku trzymał bat. Isabelle
leżała na trawie, zwinięta w kłębek i już dłużej nie krzyczała – w ogóle się nie ruszała.

-Mała suko Lightwoodów – mówił Sebastian – Powinienem był zmiażdżyć twoją twarz
młotkiem, kiedy miałem okazję...

Jace podniósł do góry rękę, w której trzymał sztylet i wbił go w plecy Sebastiana.

Sebastian zatoczył się i bicz wypadł mu z ręki. Odwrócił się powoli i spojrzał na Jace'a, i Jace
pomyślał z przerażeniem, że może Sebastian naprawdę nie był człowiekiem i nie można było
go zabić. Jego twarz była bez wyrazu, wrogość zniknęła tak samo jak ogień w jego oczach.
Już nie wyglądał jak Valentine. Wyglądał na... przestraszonego.

Otworzył usta, jakby chciał powiedzieć coś Jace'owi, ale kolana ugięły się pod nim. Upadł na
ziemię, siła upadku sprawiła, że stoczył się z pochylenia do rzeki. Leżał na plecach, jego
niewidzące oczy patrzyły w niebo; woda płynęła obok niego, niosąc z prądem jego krew.

Nauczył mnie, że jest takie miejsce na plecach mężczyzny, gdzie wbijając nóż przebijesz serce
i rozerwiesz kręgosłup jednocześnie – tak powiedział Sebastian – Wygląda na to że dostaliśmy
ten sam prezent na urodziny, bracie – pomyślał Jace.

-Jace! – krzyknęła Isabelle, z zakrwawioną twarzą próbująca się podnieść – Jace!

Próbował odwrócić się do niej, powiedzieć coś, ale nie mógł. Osunął się na kolana. Jego
ramiona nagle stały się ciężkie i ziemia zaczęła go wzywać. Był ledwo świadomy Isabelle
krzyczącej jego imię, kiedy ciemność go pochłonęła.

Simon był weteranem w niezliczonych bitwach. Oczywiście, jeśli można było w to wliczyć
bitwy rozegrane w Dungeons & Dragons. Jego przyjaciel Eric był dobry w historii wojska i
zazwyczaj to on organizował wojenną część gry, która obejmowała dziesiątki małych figurek
poruszających się w zwartych szeregach po płaskim krajobrazie namalowanym na pogiętym
papierze.

Właśnie tak zawsze myślał o bitwach – albo tak jak pokazywali je na filmach, gdzie dwie
grupy ludzi atakowały się na płaskiej i rozległej przestrzeni. Równe szeregi i uporządkowane
przesuwanie się naprzód.

Ale to wyglądało zupełnie inaczej.

To był chaos, plątanina krzyków i ruchów, a krajobraz nie był płaski, ale składał się z błota i
krwi tworzących płynną masę. Simon wyobrażał sobie, że Dzieci Nocy wejdą na pole bitwy i
zostaną powitane przez kogoś ważnego; myślał, że zobaczy bitwę najpierw z odległości i
dojrzy dwie spierające się strony. Ale nie było powitania, nie było żadnych stron. Bitwa
wynurzyła się z ciemności tak jakby przypadkiem przeniósł się z opuszczonej ulicy na objęty
zamieszkami Times Square – nagle wokół niego pojawiły się tłumy ludzi, ręce łapały go i
spychały z drogi, a wampiry rozproszyły się i dołączyły do bitwy nawet się na niego nie
oglądając.

Zobaczył demony – były wszędzie. Nigdy nie wyobrażał sobie, że mogą wydawać takie
dźwięki: krzyki, huki, trąbienie, chrząkanie i gorsze: odgłosy rozrywania i rozdrabniania i
głodnej satysfakcji. Simon marzył, żeby móc wyłączyć swój wampirzy słuch, ale nie mógł
tego zrobić, a dźwięki były jak noże wbijające mu się w uszy.
Potknął się o ciało leżące do połowy w błocie, odwrócił się, żeby zobaczyć czy potrzebna jest
pomoc i zobaczył, że Nocny Łowca leżący u jego stóp nie ma głowy. Biała kość błyszczała na
tle czarnej ziemi i mimo tego, że jest wampirem, Simonowi zrobiło się niedobrze. Muszę być
jedynym wampirem na świecie, którego mdli na widok krwi – pomyślał, a potem coś uderzyło
go z tyłu i zsunął się z pochyłości w dół.

Ciało Simona nie było jedynym, które tam leżało. Przeturlał się na plecy w momencie gdy
demon pojawił się nad nim. Wyglądał jak postać Śmierci ze średniowiecznych drzeworytów –
ożywiony szkielet, z białym, zakrwawionym toporem w ręku. Simon skoczył w bok, kiedy
ostrze uderzyło w ziemię, cale od jego twarzy. Szkielet zasyczał z rozczarowaniem i jeszcze
raz podniósł topór...

I dostał maczugą wykonaną z powiązanego ze sobą drewna. Szkielet rozpadł się jak piňata
wypełniona kośćmi. Rozleciały się z dźwiękiem podobnym do kastanietów, a potem znikły w
ciemności.

Nocny Łowca stał nad Simonem. Nigdy wcześniej go nie widział. Wysoki mężczyzna z
brodą, poplamiony krwią, brudną ręką pocierał sobie czoło, na którym zostawił ciemną
smugę, patrzył w dół na Simona.

-W porządku?

Oszołomiony Simon kiwnął głową i podniósł się.

-Dziękuje.

Nieznajomy zszedł niżej i wyciągnął rękę, żeby pomóc Simonowi. Simon przyjął jego rękę i
wyleciał do góry. Wylądował na krawędzi, jego stopy ślizgały się na mokrym błocie. Nocny
Łowca uśmiechnął się, zakłopotany.

-Przepraszam. Siła Podziemnych – moim partnerem jest wilkołak. Nie przyzwyczaiłem się
jeszcze do tego – przyjrzał się Simonowi uważniej – Jesteś wampirem, prawda?

-Skąd wiedziałeś?

Mężczyzna uśmiechnął się. Był to bardzo zmęczony uśmiech, ale nie było w nim nic
nieprzyjaznego.

-Kły. Wysuwają się, gdy walczysz. Wiem bo... - przerwał. Simon dokończył zdanie w
myślach. Wiem bo zabiłem niejednego wampira – Nieważne. Dziękuje. Za to, że z nami
walczysz.
-Ja... - Simon chciał powiedzieć, że tak naprawdę to jeszcze nie walczył. Ani nie pomógł w
niczym. Odwrócił się, żeby to powiedzieć i z jego ust wydobyło się tylko jedno słowo zanim
coś ogromnego z pazurami i nierównymi skrzydłami zleciało z nieba i wbiło szpony prosto w
plecy Nocnego Łowcy.

Mężczyzna nawet nie krzyknął. Jego głowa pochyliła się do tyłu, jakby ze zdziwieniem chciał
sprawdzić co go trzyma, a potem zniknął unosząc się pod puste, czarne niebo wśród warkotu
zębów i skrzydeł. Jego maczuga upadła Simonowi u stóp.

Simon nie ruszał się. Całe to zdarzenie od momentu, w którym osunął się do dołu, trwało
krócej niż minutę. Odwrócił się i patrzył dookoła na ostrza wirujące w ciemności, szpony
demonów, światło, które pojawiało się tu i ówdzie i rozbłyskało w ciemności jak świetliki
przebijające się przez liście – a potem zrozumiał co to za światło. To był błysk serafickich
ostrzy.

Nie widział Lightwoodów, ani Penhallow'ów, ani Luke'a ani nikogo kogo znał. Nie był
Nocnym Łowcą. Ale mężczyzna mu podziękował, podziękował za to, że walczy. To co
powiedział Clary było prawdą – to też jego bitwa i jest tu potrzebny. Nie człowiek Simon,
który był delikatnym kujonem, który nienawidził widoku krwi, ale Simon – wampir,
stworzenie, które ledwo znał.

Prawdziwy wampir wie, że jest martwy. Tak powiedział Raphael. Ale Simon nie czuł się
martwy. Nigdy nie czuł się tak bardzo żywy. Odwrócił się gdy kolejny demon pojawił się
koło niego: ten wyglądał jak jaszczurka; był łuskowaty i miał zęby jak szczur. Rzucił się na
Simona z pazurami.

Simon uskoczył. Złapał demona z boku i wbił w niego paznokcie; łuski odpadały pod jego
rękami. Znak na jego czole pulsował, gdy zatopił kły w szyi potwora.

Smakowało okropnie.

Kiedy szkło przestało spadać, w dachu była dziura szeroka na kilka stóp, jakby uderzył w
niego meteor. Do środka wpadało zimne powietrze. Drżąc, Clary wstała, strząsając odłamki
szkła z ubrania.

Czarodziejskie światło oświetlające pomieszczenie zgasło: teraz w środku było ciemno, pełno
cieni i kurzu. Słaby blask niknącego Portalu na skwerze był widoczny przez otwarte drzwi.

Zostanie w środku pewnie już nie było bezpieczne, myślała Clary. Powinna iść do
Penhallow'ów i dołączyć do Aline. Była w połowie pomieszczenia, gdy usłyszała odgłos
kroków na marmurowych schodach. Z bijącym szybciej sercem odwróciła się i zobaczyła
Malachi'ego: długi, pajęczy cień w lekkim świetle, kroczący w kierunku podwyższenia. Ale
co on nadal tu robi? Nie powinien być z resztą Nocnych Łowców na polu bitwy?
Kiedy zbliżył się do podestu, zauważyła coś, co sprawiło, że zasłoniła dłonią usta, tłumiąc
okrzyk zdziwienia. Na ramieniu Malachi'ego spoczywał zgarbiony, ciemny kształt. Ptak. A
dokładniej kruk.

Hugo.

Clary schowała się za filarem, kiedy Malachi wspinał się po schodkach na podwyższenie. W
sposobie w jaki patrzył na boki było coś tajemniczego. Najwyraźniej usatysfakcjonowany
tym, że nikt go nie obserwuje, wyjął z kieszeni coś małego i błyszczącego i założył na palec.
Pierścień? Przekręcił go i Clary przypomniała sobie Hodge'a w bibliotece Instytutu, biorącego
pierścień od Jace'a...

Powietrze przed Malachim zamigotało słabo, jakby się rozgrzało. Stamtąd przemówił głos,
znajomy głos, zimny i zirytowany.

-Co się stało Malachi? Nie jestem w nastroju na pogaduszki.

-Lordzie Valentinie – powiedział Malachi. Jego zwyczajna wrogość została zastąpiona


służalczością – Hugin mnie odwiedził mnie nawet nie chwilę temu i przyniósł nowiny.
Zakładam, że już dotarłeś do Lustra, zatem znalazł mnie. Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć.

Głos Valentine'a był ostry.

-Bardzo dobrze. Jakie nowiny?

-Twój syn lordzie. Twój drugi syn. Hugin śledził go do doliny, w której znajduje się jaskinia.
Mógł nawet śledzić cię przez tunele, do jeziora.

Clary złapała się filaru zbielałymi palcami. Mówili o Jacie.

Valentine chrząknął.

-Spotkał tam swojego brata?

-Hugin mówi, że zostawił ich gdy walczyli.

Clary poczuła jak żołądek jej się wywraca. Jace walczył z Sebastianem? Przypomniało jej się
jak Sebastian podniósł Jace'a w Gardzie i rzucił nim, jakby nic nie ważył. Zalała ją fala
paniki, tak intensywna, że usłyszała buczenie w uszach. Do czasu kiedy znów skupiła się na
pomieszczeniu, Valentine już odpowiedział. Cokolwiek to było, nie słyszała.

-Wystarczająco dorośli, żeby mieć runy, ale za młodzi żeby walczyć. To mnie niepokoi –
mówił Malachi - Nie głosowali w sprawie decyzji Rady. To niesprawiedliwe, żeby karać ich
w ten sam sposób co biorących udział w bitwie.

-Myślałem o tym – głos Valentine'a był basowym dudnieniem – Ponieważ nastolatkowie mają
mnie run, dłużej zajmie im przemiana w Wyklętych. Przynajmniej kilka dni. Wierzę, że da się
to odwrócić.

-A wszyscy którzy napiją się z Kielicha Anioła będą bezpieczni?


-Malachi, jestem zajęty – odparł Valentine – Mówiłem ci, że nic ci się nie stanie. Od
powodzenia tego planu zależy również moje życie. Trochę wiary.

Malachi skłonił głowę.

-Mam dużo wiary, mój lordzie. Utrzymywałem ją przez wiele lat, w ciszy, zawsze ci służąc.

-I zostaniesz nagrodzony – stwierdził Valentine.

Malachi podniósł głowę.

-Mój lordzie...

Ale powietrze przestało migotać. Valentine zniknął. Malachi zmarszczył brwi, a potem zszedł
schodkami i skierował się do frontowych drzwi. Clary skuliła się za filarem z nadzieją, że jej
nie zauważy. Jej serce waliło. O co w tym wszystkim chodziło? O co chodziło z Wyklętymi?
Odpowiedź kryła się gdzieś w kącikach jej umysłu, ale była zbyt straszna, żeby o niej myśleć.
Nawet Valentine nie mógłby...

Coś wleciało na jej twarz, coś wirującego i ciemnego. Ledwo zdążyła podnieść ręce i osłonić
oczy, kiedy to coś uderzyło w grzbiet jej dłoni. Usłyszała krakanie i skrzydła zaczęły uderzać
ją w nadgarstek.

-Hugin! Wystarczy! - to był ostry głos Malachi'ego – Hugin! - Słychać było jeszcze jedno
krakanie, dudnięcie, a potem zapanowała cisza. Clary opuściła ręce i zobaczyła kruka
leżącego bez ruchu u stóp Konsula – był oszołomiony albo martwy, nie potrafiła powiedzieć.
Z burknięciem Malachi kopnął kruka tak, żeby nie leżał mu na drodze i z groźnym
spojrzeniem zaczął zbliżać się do Clary. Złapał ją za krwawiący nadgarstek i podniósł ją.

-Głupia dziewczyno – powiedział – Jak długo stoisz tu i słuchasz?

-Wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że jesteś jednym z Kręgu – odparła, próbując wyrwać
nadgarstek z jego uścisku, ale trzymał mocno – Jesteś po stronie Valentine'a.

-Jest tylko jedna strona – wysyczał – Clave składa się z głupich, zagubionych, w połowie
mężczyzn, a w połowie potworów. Wszystko co chcę zrobić, to oczyścić je i przywrócić do
dawnej chwały. Można by pomyśleć, że to cel, który zaakceptowałby każdy Nocny Łowca,
ale nie – oni słuchają głupców, zakochanych w demonach takich jak ty i Lucian Graymark. A
teraz wysyłacie najlepszych Nocnych Łowców, żeby zginęli w tej śmiesznej bitwie – to pusty
gest, którym nic nie osiągniecie. Valentine już zaczął rytuał; wkrótce przywoła Anioła, a
Nefilim zamienią się w Wyklętych. To uratuje kilku pod ochroną Valentine'a...

-To morderstwo! On morduje Nocnych Łowców!

-Nie morderstwo – odparł Konsul. Jego głos był pełen fanatycznej pasji – Oczyszczenie.
Valentine stworzy nowy świat Nocnych Łowców, świat pozbawiony słabości i korupcji.

-Słabość i korupcja nie są częścią świata – powiedziała Clary – To część ludzi. I zawsze tak
będzie. Świat po prostu potrzebuje dobrych ludzi, dla balansu. A ty zamierzasz ich wszystkich
zabić.
Przez moment spojrzał na nią ze szczerym zdumieniem, jakby zawstydziło go przekonanie w
jej głosie.

-Piękne słowa od dziewczyny, która zdradziła własnego ojca – Malachi przyciągnął ją do


siebie, brutalnie szarpiąc ją za krwawiący nadgarstek – Być może powinniśmy zobaczyć, czy
Valentine miałby coś przeciwko, żebym nauczyl cię...

Ale Clary nigdy nie dowiedziała się czego chciał ją nauczyć. Ciemny kształt wylądował
między nimi - z rozłożonymi skrzydłami i wysuniętymi pazurami.

Kruk złapał Malachiego czubkiem szpona, żłobiąc krwawą szramę na jego policzku. Konsul
puścił Clary z krzykiem i podniósł ręce, ale Hugo zatoczył koło i ciął go zajadle dziobem i
pazurami. Malachi zatoczył się do tyłu machając rękami dopóki nie uderzył mocno w
krawędź ławki. Ta spadła z hukiem; nie mogąc utrzymać równowagi Malachi spadł tuż za nią
z krzykiem, który szybko ucichł.

Clary podeszła do miejsca, gdzie leżał wygięty na marmurowej podłodze, w tworzącej się
wokół niego kałuży krwi. Wylądował na stosie szkła z popękanego sufitu i jeden z
postrzępionych kawałków przebił jego gardło. Hugo nadal krążył w powietrzu nad jego
ciałem. Zakrakał triumfalnie, gdy Clary się na niego spojrzała – najwyraźniej nie przejmował
się kopnięciami i ciosami Konsula. Malachi powinien wiedzieć, że atakowanie stworzenia
należącego do Valentine'a jest głupotą, pomyślała Clary kwaśno. Ptak nie wybaczał, tak samo
jak jego mistrz.

Ale teraz nie było czasu na myślenie o Malachim. Alec powiedział, że wokół jezioro jest
otoczone magią: gdyby ktoś się tam przeniósł za pomocą Portalu, włączyłby alarm. Valentine
pewnie już był przy lustrze – nie było czasu do stracenia. Wolno odwracając się od kruku,
Clary popędziła w stronę frontowych drzwi Rady i blasku Portalu przed nią.
20. W równowadze.

Woda uderzała ją w twarz jak podmuch wiatru. Clary dławiąc się, poleciała w dół, w
ciemność. Jej pierwsza myśl była taka, że Portal zniknął podczas naprawy i utknęła w
ciemności pomiędzy miejscami. Druga myśl była taka, że umarła.. Prawdopodobnie była po
prostu nieprzytomna przez kilka sekund, chociaż czuła się jakby to był koniec. Kiedy się
obudziła była w szoku tak jakby przebiła się przez pokrywę lodu. W jednej chwili była
nieprzytomna, a potem nagle już nie. Leżała na plecach na zimnej, wilgotnej ziemi, patrząc w
niebo, na którym widniało mnóstwo gwiazd, jakby po jego ciemnej powierzchni przepłynęła
ręka pełna gwiazd. Jej usta były pełne słonego płynu; odwróciła głowę i zaczęła kaszleć, pluć
i sapać aż znowu mogła oddychać.
Kiedy jej żołądek przestał zwijać się w spazmach, przewróciła się na bok. Jej nadgarstki były
związane nikłą opaską ze światła, a nogi były ciężkie i dziwne, mrowiły jakby wbijano w nie
szpilki i igły. Zastanawiała się czy jakoś dziwnie na nie upadła, a może to był efekt prawie
utonięcia. Jej kark bolał, jakby ukąsiła ją osa. Z sapnięciem podniosła się do pozycji siedzącej
z nogami wyciągniętymi niezgrabnie przed siebie i rozejrzała się.
Była na brzegu Jeziora Lyn, gdzie woda ustępowała piaskowi. Za nią stała czarna, kamienna
ściana, to był klif, który pamiętała z czasu, gdy była tu z Lukiem. Piasek był ciemny i
połyskiwał srebrnymi drobinkami. Tu i ówdzie w piasek wetknięte były pochodnie z
czarodziejskiego światła, wypełniając powietrze srebrzystym blaskiem, zostawiając na
powierzchni wody błyszczące linie.
Na brzegu, kilka stóp od miejsca, w którym siedziała, stał niski stolik zrobiony z płaskich
kamieni położonych jeden na drugim. Widać było, że zrobiono go w pośpiechu, mimo iż luki
między kamieniami wypełnione były mokrym piaskiem, to niektóre kamienie na krawędziach
zsuwały się. Na stole umieszczone było coś co sprawiło, że Clary musiała złapać oddech –
Kielich Anioła, a w poprzek leżał Miecz, w czarodziejskim świetle wyglądający jak język
płomienia. Naokoło ołtarzyka narysowane były czarne linie run. Patrzyła na nie, ale były
pogmatwane, nic nie znaczące. Na piasku pojawił się poruszający się szybko cień – długi,
czarny cień mężczyzny, chwiejący się i niewyraźny w świetle pochodni. Zanim Clary
podniosła wzrok, on już stał nad nią.
Valentine.

Szok, wywołany zobaczeniem go był tak ogromny, że prawie nie był szokiem. Nie czuła nic,
patrząc na swojego ojca, którego twarz wisiała nad nią jak księżyc: biała, surowa z czarnymi
oczodołami jak kratery po uderzeniu meteoru. Przez tors miał przewieszone skórzane pasy, na
których wisiało kilkanaście lub więcej broni. Wyglądały na nim jak kolce jeżozwierza.
Górował nad nią jak przerażająca statua wojownika zaprogramowanego do destrukcji.
-Clarissa – powiedział – Podjęłaś spore ryzyko używając Portalu, żeby się tu
przetransportować. Masz szczęście, że zobaczyłem jak pojawiasz się w wodzie. Byłaś
nieprzytomna; gdyby nie ja, utonęłabyś – mięśnie jego twarzy poruszyły się lekko – I na
twoim miejscu nie zastanawiałbym się nad tym, czy alarm, który Clave zainstalowało naokoło
jeziora zadziałał. Kiedy przybyłem, wyłączyłem go. Nikt nie wie, że tu jesteś.

Nie wierzę ci! - Clary otworzyła usta, by rzucić w niego tymi słowami, ale nie było żadnego
dźwięku. Czuła się jak w koszmarze, w którym próbuje krzyczeć i nic się nie dzieje. Z jej ust
wydobywało się tylko powietrze, sapnięcie kogoś kto chce krzyknąć, mając poderżnięte
gardło.
Valentine potrząsnął głową.
-Nie kłopocz się próbami mówienia. Narysowałem Runę Milczenia - jedną z tych, których
używali Cisi Bracia – na twoim karku. Na nadgarstkach i na nogach masz runy wiążące. Na
twoim miejscu nie próbowałbym wstać – twoje nogi cię nie utrzymają i to tylko wywoła ból.
Clary patrzyła na niego, próbując wwiercić się w niego spojrzeniem, zranić go swoją
nienawiścią. Ale on jakby nie zauważał.
-Wiesz, mogło być gorzej. Kiedy przenosiłem cię na ląd, trucizna z jeziora już zaczynała
działać. Tak przy okazji wyleczyłem cię z niej. Nie żebym spodziewał się podziękowania –
uśmiechnął się słabo – Ty i ja, nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, prawda? Nigdy nie
mieliśmy takiej prawdziwiej rozmowy. Pewnie zastanawiasz się dlaczego nigdy nie
okazywałem żadnego ojcowskiego zainteresowania tobą. Przepraszam jeśli to cię dotknęło.
Teraz jej spojrzenie zmieniło się z pełnego nienawiści, na pełne niedowierzania. Jak mieli
rozmawiać, jeśli ona nie mogła mówić? Chciała siłą wydusić z siebie słowa, ale z jej gardła
wydobyło się tylko kolejne sapnięcie.
Valentine odwrócił się do swojego ołtarza i położył rękę na Mieczu. Ten zaczął świecić
czarnym światłem, jakby wchłaniał poświatę z powietrza naokoło siebie.
-Nie wiedziałem, że twoja matka była w ciąży, gdy mnie zostawiła – powiedział. Mówił do
niej – myślała Clary – w sposób w jaki nigdy tego nie robił. Jego ton był spokojny,
rozmowny, ale to nie o to chodziło – Wiedziałem, że coś jest nie tak. Myślała, że ukrywa to,
że jest nieszczęśliwa. Wziąłem trochę krwi Ithuriela, osuszyłem na proszek i dosypałem do jej
jedzenia, myśląc, że może to wyleczy jej smutek. Gdybym wiedział, że jest w ciąży, nie
zrobiłbym tego. Postanowiłem, że już nie będę eksperymentował na dziecku, w którego
żyłach płynie moja własna krew.
Kłamiesz – Clary chciała wykrzyczeć. Ale nie była pewna czy rzeczywiście kłamał. Nadal
brzmiał dziwnie. Inaczej. Może dlatego, że mówił prawdę.
-Po tym jak uciekła z Idrisu, szukałem jej przez lata – kontynuował – Ale nie tylko ze
względu na Kielich Anioła. Dlatego, że ją kochałem. Myślałem, że jeśli tylko z nią
porozmawiam, to ona zrozumie. Tamtej nocy w Alicante, zrobiłem to co zrobiłem w napadzie
wściekłości. Chciałem ją zniszczyć, zniszczyć wszystko co dotyczyło naszego wspólnego
życia. Ale potem... - potrząsnął głową, odwracając się, żeby spojrzeć na jezioro – Kiedy
wreszcie ją wyśledziłem, słyszałem plotki, że ma drugie dziecko, córkę. Podejrzewałem, że
byłaś córką Luciana. On zawsze ją kochał, zawsze chciał mi ją odebrać. Myślałem, że w
końcu się poddała. Pogodziła się z posiadaniem dziecka z paskudnym Podziemnym – jego
głos stał się napięty – Gdy znalazłem ją w waszym apartamencie w Nowym Jorku, nadal była
ledwie świadoma. Krzyczała na mnie, że zrobiłem potwora z naszego pierwszego dziecka i
zostawiła mnie zanim zrobiłem to samo z drugim. Potem zemdlała w moich ramionach. Przez
te wszystkie lata jej szukałem i to było wszystko co otrzymałem w zamian. Tych kilka
sekund, przez które patrzyła na mnie z tłumioną przez całe życie nienawiścią. Wtedy coś
sobie uświadomiłem.
Podniósł Maellartacha. Clary pamiętała jak ciężko było utrzymać Miecz i gdy ostrze
podnosiło się do góry widziała jak mięśnie na ramionach Valentine'a napinały się, a żyłki
wiły się pod jego skórą.
-Zrozumiałem – ciągnął – że zostawiła mnie, by cię chronić. Nienawidziła Jonathana, ale ty...
zrobiłaby wszystko, żeby cię chronić. Żeby ochronić cię przede mną. Nawet żyła posród
przyziemnych, co musiało wiele ją kosztować. To musiało boleć nie móc wychować cię
zgodnie z naszymi tradycjami. Jesteś tylko w połowie tym, kim mogłaś być. Masz swój talent
do run, ale on został stłumiony przez twoje przyziemne wychowanie.
Obniżył Miecz. Jego czubek wisiał tuż obok jej twarzy; mogła zobaczyć go kątem oka,
unoszący się na skraju jej widzenia jak srebrzysta ćma.
-Wtedy już wiedziałem, że Jocelyn nigdy do mnie nie wróci, przez ciebie. Jesteś jedyną osobą
na świecie, którą kochała bardziej niż mnie. I to przez ciebie mnie nienawidzi. I dlatego ja,
nienawidzę ciebie.
Clary odwróciła głowę. Jeśli miał zamiar ją zabić, nie chciała widzieć nadchodzącej śmierci.
-Clarissa – powiedział Valentine – Spójrz na mnie.
Nie. Wpatrywała się w jezioro. Daleko po drugiej stronie wody widziała słaby, czerwony
blask jak ogień zmieniający się w popiół. Wiedziała, że to światło bitwy. Była tam jej matka i
Luke. Może to dobrze, że byli razem, chociaż ona nie mogła być z nimi.
Będę patrzeć na to światło – myślała – Będę na nie patrzeć, nieważne co się stanie. To będzie
ostatnia rzecz, którą zobaczę.
-Clarissa – znów powiedział Valentine – Wyglądasz dokładnie tak jak ona, wiesz? Tak jak
Jocelyn.
Poczuła ból na policzku. To ostrze Miecza. Przykładał jego krawędź do jej skóry, próbując
zmusić ją do spojrzenia na niego.
-Teraz przyzwę Anioła – stwierdził – Chcę żebyś to zobaczyła.
Clary czuła gorzki posmak w ustach. Wiem czemu masz taką obsesję na punkcie mojej matki.
Bo ona była jedyną rzeczą, nad którą jak myślałeś miałeś pełną kontrolę, a która odwróciła
się od ciebie i zadała cios. Myślałeś, że ona należała do ciebie i myliłeś się. To dlatego
chcesz, żeby tu była, żeby zobaczyła jak wygrywasz. To dlatego mnie tu trzymasz.
Miecz zranił ją głębiej.

-Spójrz na mnie Clary.


Spojrzała. Nie chciała, ale ból był zbyt duży – jej głowa przekręciła się w drugą stroną prawie
bez jej udziału. Krew spływała po jej twarzy, brudząc piasek. Dopadł ją przyprawiający o
mdłości ból, gdy spojrzała na swojego ojca.
Patrzył w dół na ostrze Maellartacha. On też był zabrudzony jej krwią. Gdy Valentine znów
na nią spojrzał, w jego oczach pojawił się jakiś dziwny blask.
-Krew jest potrzebna, żeby zakończyć ceremonię – powiedział – Miałem zamiar użyć
własnej, ale gdy zobaczyłem ciebie w jeziorze, wiedziałem, że Razjel daje mi znak, by
zamiast tego użyć mojej córki. Dlatego uzdrowiłem cię od działania trucizny. Teraz jesteś
oczyszczona – oczyszczona i gotowa. Więc dziękuje ci Clarisso, za twoją krew.
I w pewien sposób – myślała Clary – właśnie to miał na myśli, że jest jej wdzięczny. Już
dawno temu stracił umiejętność rozróżnienia siły od współpracy, strachu od zgody, miłości od
tortur. A gdy to sobie uświadomiła, oblała ją fala odrętwienia – jaki jest sens w nienawidzeniu
Valentine'a jako potwora , skoro on sam nie wiedział, że nim jest?
-A teraz – rzekł – Potrzebuję trochę więcej – Więcej czego? -pomyślała Clary, gdy znów
zbliżył do niej miecz, a on eksplodował światłem. Wtedy pomyślała: No tak. On nie chce
krwi, tylko śmierci. Miecz nakarmił się już wystarczającą ilością krwi, pewnie lubił ją tak jak
Valentine. Jej oczy podążały za czarnym światłem Malleartacha, który zbliżał się do niej...
I nagle pofrunął. Wytrącony Valentine'owi z ręki poleciał w ciemność. Oczy Valentine'a
rozszerzyły się, jego spojrzenie powędrowało w dół zatrzymując się najpierw na swojej
pokrytej krwią ręcę, a potem podniósł wzrok, i w tym samym momencie co Clary zauważył
co wytrąciło Miecz z jego uścisku.
Jace, trzymający w lewej ręce znajomo wyglądający miecz stał na piasku, jakąś stopę od
Valentine'a. Z wyrazu twarzy mężczyzny widziała, że tak samo jak ona nie usłyszał
zbliżającego się Jace'a.
Serce Clary mocniej zabiło na jego widok. Część jego twarzy pokrywała zaschnięta krew, a
na gardle miał siniejącą już czerwoną kreskę. Jego oczy lśniły jak lustra i w czarodziejskim
świetle były czarne – czarne jak oczy Sebastiana.
-Clary – powiedział – Clary nic ci nie jest?
Jace! - walczyła, by móc wykrzyknąć jego imię, ale nic z tego. Czuła się jakby się dusiła.
-Nie może ci odpowiedzieć – odarł Valentine – Nie może mówić.
Oczy Jace'a zabłysnęły gniewnie.
-Co jej zrobiłeś? - machnął mieczem w kierunku Valentine'a, który cofnął się o krok. Wyraz
jego twarzy był ostrożny, ale nie przestraszony. Była w nim chłodna kalkulacja, co nie
podobało się Clary. Wiedziała, że powinna czuć się triumfująco, ale nie mogła – czuła się
wręcz bardziej spanikowana niż chwilę wcześniej. Uświadomiła sobie, że Valentine miał
zamiar ją zabić, zaakceptowała to, a teraz był tu Jace i jej strach objął też jego. A on wyglądął
na tak bardzo... wyniszczonego. Jego strój był przecięty na ramieniu, a skóra pokryta białymi
bliznami. Koszulka była z przodu podarta, a na jego piersi widniało wyblakłe iratze, które nie
do końca usunęło czerwoną bliznę, znajdującą się pod nim. Jego ubrania były brudne, jakby
turlał się po ziemi. Ale to jego mina najbardziej ją przerażała. Była taka... lodowata.
-To Runa Milczenia. Nie skrzywdzi jej – Valentine wpatrywał się w Jace'a... zachłannie –
pomyślała Clary – jakby napawał się jego widokiem – Nie sądzę – zapytał Valentine – żebyś
przyszedł tu, aby się do mnie przyłączyć? Aby być błogosławionym przez Anioła u mego
boku?
Wyraz twarzy Jace'a nie zmienił się. Jego oczy utkwione były w jego przybranym ojcu i nic w
nich nie było – ani odrobiny uczucia, miłości albo wspomnienia. Nawet nienawiści.
Tylko...pogarda. Zimna pogarda.
-Wiem co masz zamiar zrobić – powiedział Jace – Wiem dlaczego przywołujesz Anioła. I nie
pozwolę na to. Już wysłałem Isabelle, żeby ostrzegła armię...
-Ostrzeżenia niewiele im pomogą. To nie jest taki rodzaj niebezpieczeństwa, od którego
można uciec – Valentine przeniósł wzrok na miecz Jace'a – To nie twój miecz. To miecz
Morgensternów.
Jace uśmiechnął się. To był mroczny, błogi uśmiech.
-Należał do Jonathana. On nie żyje.
Valentine wyglądał na oszołomionego.

-To znaczy...
-Podniosłem go z miejsca, w które go upuścił – powiedział Jace bez emocji – Po tym jak go
zabiłem.
Valentine oniemiał.
-Ty zabiłeś Jonathana? Jak mogłeś?
-On chciał zabić mnie. Nie miałem wyboru.
-Nie to miałem na myśli - Valentine potrząsnął głową, nadal był oszołomiony jak bokser,
którego zbyt mocno uderzono i przewrócił się na matę – Ja go wychowałem... Ja go
wyszkoliłem. Nie było lepszego wojownika.
-Najwyraźniej – stwierdził Jace – był taki.
-Ale... - głos Valentine'a załamał się; pierwszy raz Clary usłyszała wadę w tym gładkim,
niewzruszonym głosie – On był twoim bratem.
-Nie. Nie był – Jace znów zrobił krok do przodu, szturchając Valentine'a mieczem w serce –
Co się stało z moim prawdziwym ojcem? Isabelle powiedziała, że zginął podczas najazdu, ale
czy tak było naprawdę? Zabiłeś go tak samo jak moją matkę?
Valentine wciąż był oszołomiony. Clary wyczuła, że musiał walczyć, by odzyskać kontrolę-
walczyć z... żalem? A może po prostu bał się śmierci?

-Nie zabiłem twojej matki. Sama odebrała sobie życie. Wyjąłem cię z jej ciała. Gdybym tego
nie zrobił, umarłbyś razem z nią.
-Ale dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? Nie potrzebowałeś syna, miałeś syna!

Jace wyglądał śmiercionośnie w świetle księżyca – pomyślała Clary – śmiercionośnie i


dziwnie, jak ktoś kogo nie znała. Ręka, którą trzymał miecz przy gardle Valentine'a nie
drżała.
-Powiedz mi prawdę – kontynuował Jace – Nie chcę słuchać więcej kłamstw o tym samym
ciele i krwi. Rodzice czasem okłamują swoje dzieci, ale ty... Ty nie jesteś moim ojcem. A ja
żądam prawdy.
-Nie syna potrzebowałem – stwierdził Valentine – Potrzebowałem wojownika. Myślałem, że
mógł być nim Jonathan, ale miał w sobie zbyt wiele z demonicznej natury. Był zbyt dziki,
zbyt gwałtowny, niewystarczająco subtelny. Gdy ledwo przestał być niemowlęciem, już
wtedy bałem się, że nie będzie miał cierpliwości ani litości, żeby za mną podążyć, żeby po
mnie zarządzać Clave. Więc spróbowałem po raz drugi z tobą. A z tobą miałem przeciwny
kłopot. Byłeś zbyt delikatny. Miałeś zbyt duży talent empatii. Czułeś cudzy ból tak jak swój
własny; nie mogłeś nawet znieść śmierci zwierzątek domowych. Zrozum to mój synu –
kochałem cię za to. Ale to co w tobie kochałem sprawiało, że nie miałem z ciebie żadnych
korzyści.
-Więc miałeś mnie za miękkiego i bezużytecznego – powiedział Jace – Podejrzewam, że
będzie to dla ciebie zaskakujące, gdy twój miękki i bezużyteczny syn poderżnie ci gardło.
-Już przez to przechodziliśmy – głos Valentine'a był mocny, ale Clary widziała połyskujący
na jego skroniach pot – Nie zrobiłbyś tego. Nie zrobiłeś tego w Renwick i nie zrobisz teraz.
-Mylisz się – Jace mówił umiarkowanym głosem – Żałowałem tego, że cię nie zabiłem
każdego dnia odkąd pozwoliłem ci odejść. Mój brat Max nie żyje, bo cię wtedy nie zabiłem.
Dziesiątki, może setki ludzi nie żyje, bo się powstrzymałem. Wiem jaki masz plan. Wiem, że
masz zamiar zamordować większość Nocnych Łowców w Idrisie. I pytam sam siebie, jak
wiele osób musi jeszcze zginąć, zanim zrobię to co powinienem był zrobić na wyspie
Blackwell? Nie. Nie chcę cię zabijać. Ale zrobię to.
-Nie rób tego – powiedział Valentine – Proszę. Ja nie chcę...
-Umierać? Nikt nie chce umierać Ojcze – czubek miecza Jace'a zsunął się niżej i niżej, aż był
na wysokości serca Valentine'a. Twarz Jace'a była spokojna jak twarz anioła wypełniającą
boską sprawiedliwość – Masz jakieś ostatnie słowo?

-Jonathan...
Na koszuli Valentine'a pojawiła się krew w miejscu gdzie dotykało go ostrze. Clary
przypomniała sobie Jace'a w Renwick, jak trzęsła mu się ręka, bo nie chciał zranić swojego
ojca. Jak Valentine go wyśmiał. Zabij mnie. To tylko 3 albo 4 cale – mówił. Teraz to
wyglądało inaczej. Ręka Jace'a nie trzęsła się. A Valentine wyglądał na przestraszonego.
-Ostatnie słowa – wysyczał Jace.

-Valentine podniósł głowę. Jego czarne oczy, patrzące na chłopca stojącego przed nim były
poważne.
-Przepraszam – powiedział – Bardzo cię przepraszam – wyciągnął rękę w kierunku Jace'a,
jakby chciał go dotknąć – jego ręka była odwrócona dłonią do góry z wyciągniętymi palcami
– i nagle pojawił się srebrny błysk i coś przeleciało obok Clary w ciemnościach jak nabój z
pistoletu. Gdy przelatywało Clary poczuła smagnięcie powietrza na policzku, a potem
Valentine złapał to w locie – długi język srebrnego ognia, który zabłysł w jego ręce, gdy go
trzymał.
To był Miecz. W powietrzu zostały linie czarnego światła, gdy Valentine wbił go Jace'owi w
serce.
Oczy Jace'a rozszerzyły się. Przez jego twarz przemknęło niedowierzanie, spojrzał w dół; z
jego piersi groteskowo wystawał Maellartach – to wyglądało bardziej dziwnie niż
przerażająco, jak scena z koszmaru, która nie ma żadnego logicznego sensu. Valentine cofnął
rękę wyjmując Miecz z ciała Jace'a, tak jak wyjmuje się sztylet z pochwy. Jace opadł na
kolana, tak jakby miecz był jedynym co go podtrzymywało. Jego miecz wypadł mu z ręki i
spadł na wilgotną ziemię. Spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby nie miał pojęcia po co go
w ogóle trzymał albo czemu go puścił. Otworzył usta, jakby chcąc o coś zapytać, ale z jego
ust popłynęła krew, plamiąc resztę podartej koszulki.
Wszystko co potem nastąpiło, dla Clary wydawało się dziać w zwolnionym tempie. Widziała
Valentine'a klękającego na ziemi i kładącego Jace'a na kolanach jakby nadal był małym
dzieckiem i można go bez problemu utrzymać. Pochylił się nad nim i zaczął go kołysać, a
potem schował twarz na jego ramieniu. Clary przez moment myślała, że może nawet płakał,
ale gdy podniósł głowę, jego oczy były suche.
-Mój synu – wyszeptał – Mój chłopcze.
Zwolnienie czasu działało na nią jak zaciskająca jej się na szyi lina, gdy Valentine trzymał
Jace'a i odgarniał mu włosy z czoła. Trzymał go, gdy ten umierał, gdy światło uciekało z jego
oczu, a potem delikatnie położył ciało swojego adoptowanego syna na ziemi, krzyżując mu
ręce na piersi, jakby zakrywając krwawiącą ranę.
-Ave... - zaczął jakby chciał odmówić modlitwę nad jego ciałem, pożegnanie Nocnych
Łowców, ale jego głos załamał się i gwałtownie odwrócił się i podszedł do ołtarza.
Clary nie mogła się ruszyć. Ledwo mogła oddychać. Słyszała bicie swojego serca i szuranie
powietrza w jej suchym gardle. Kątem oka widziała Valentine'a stojącego przy krawędzi
jeziora. Z ostrza Maellartacha spływała krew i wpadała do Kielicha Anioła. Valentine
wypowiadał słowa, których nie rozumiała. Nie obchodziło jej to. Niedługo to wszystko się
skończy i prawie się z tego cieszyła. Zastanawiała się czy ma wystarczająco dużo energii,
żeby doczołgać się do miejsca, w którym leżał Jace, czy mogłaby położyć się obok niego i
czekać na koniec. Wpatrywała się w niego, leżącego bez ruchu na zakrwawionym piasku.
Miał zamknięte oczy i spokojną twarz, gdyby nie rana na jego piersi, pomyślałaby, że śpi.
Ale on nie spał. Był Nocnym Łowcą: umarł w bitwie, zasługiwał na ostatnie
błogosławieństwo. Ave atque vale. Jej usta wypowiedziały te słowa, chociaż zamiast dźwięku
wydobyło się z nich tylko powietrze. Przerwała w połowie i nabrała tchu. Co powinna
powiedzieć? Witaj i Żegnaj Jacie Waylandzie? To nie było tak naprawdę jego imię. Nigdy nie
został nazwany, pomyślała z udręką, po prostu mówiono na niego tak jak na zmarłe dziecko
Valentine'a. A w imieniu jest tyle mocy...
Gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała na ołtarzyk. Otaczające go runy zaczęły słabo
błyszczeć. To były runy przyzwania, runy nazewnictwa i runy wiążące. Były inne niż runy
wiążące Ithuriela w piwnicy domu Waylandów. Teraz, prawie przeciwko jej woli, Clary
pomyślała o tym jak Jace wtedy na nią spojrzał, z wiarą; zawsze w nią wierzył. Zawsze
myślał, że jest silna. Okazywał to we wszystkim co robił, w każdym spojrzeniu, w każdym
dotyku. Simon też w nią wierzył, ale on traktował ją jak coś kruchego, zrobionego z
delikatnego szkła. A uścisk Jace'a zawsze był silny, on nigdy nie zastanawiał się czy ona to
zniesie, bo wiedział, że jest tak samo silna jak on.
Valentine raz po raz zanurzał zakrwawiony Miecz w wodzie jeziora, śpiewając szybkim i
niskim głosem. Woda falowała, jakby ogromna ręka delikatnie przesuwała palcami po jej
powierzchni.
Clary zamknęła oczy. Wspominała Jace'a patrzącego na nią tej nocy, podczas której uwolniła
Ithuriela i nie mogła oprzeć się wyobrażaniu sobie jakby spojrzał na nią teraz, gdyby zobaczył
ją kładącą się na piasku i czekającą, by umrzeć u jego boku. Nie byłby wzruszony, nie
pomyślałby, że to piękny gest. Byłby na nią zły za to, że się poddała. Byłby bardzo...
rozczarowany.
Clary położyła się na ziemi w linii prostej, tak żeby przed sobą mieć swoje bezwładne nogi.
Powoli zaczęła czołgać się po piasku, odpychając się kolanami i związanymi rękami.
Świecąca obręcz naokoło jej dłoni piekła ją jak użądlenie. Koszulka rozerwała się kiedy
ciągnęła się po ziemi i piasek drapał ją w gołą skórę na brzuchu. Ale ledwie to czuła.
Czołganie się po piasku było trudne, pot spływał jej po plecach pomiędzy łopatkami. Kiedy w
końcu dotarła do okręgu z run, dyszała tak ciężko, że bała się, że Valentine ją usłyszy.

Ale on nawet się nie odwrócił. W jednej ręce trzymał Kielich Anioła, a w drugiej Miecz.
Patrzyła na niego, a on odsunął Miecz od Kielicha, wypowiedział kilka słów, które brzmiały
jak Greka, a potem wyrzucił Kielich w górę. Świecił jak spadająca gwiazda, gdy wpadał do
jeziora i z lekkim pluskiem zniknął pod powierzchnią.
Krąg z run wydzielał słabe ciepło jak częściowo rozpalony ogień. Clary musiała wygiąć się,
żeby dosięgnąć steli przymocowanej do jej paska. Ból w jej nadgarstkach powiększył się, gdy
zacisnęła na niej palce. Wyciągnęła ją zza pasa z tłumionym westchnieniem ulgi.
Nie mogła rozdzielić nadgarstków, więc niezdarnie chwyciła stelę obiema rękami. Podniosła
się na łokciach, patrząc na runy. Na twarzy czuła ich ciepło, zaczęły połyskiwać jak
czarodziejskie światło. Valentine trzymał Miecz, gotowy, by wyrzucić go w powietrze;
wyśpiewywał ostatnie słowa formuły przywołania. W ostatnim przypływie siły, Clary wbiła
czubek steli w piasek, ale zamiast rozmazać runy narysowane przez Valentine'a, zaczęła
rysować na nich swój własny wzór, nową runę na tej, która oznaczała jego imię. To była mała
runa – pomyślała – i mała zmiana, nie tak jak jej niezmiernie potężna Runa Przymierza albo
Znak Kaina.
Ale to wszystko co mogła zrobić. Wyczerpana, Clary przekręciła się na bok, akurat w
momencie, gdy Valentine wyrzucił w górę Miecz.
Maellartach pędził, zmieniając się w czarno-srebrną plamę, która bezgłośnie połączyła się z
czernią i srebrem jeziora. Z wody utworzył się gejzer, który był coraz wyższy i wyższy:
ściana płynnego srebra jak deszcz padający do góry. Powstał ogromny hałas, odgłos
kruszonego lodu, łamiącego się lodowca, a potem jezioro jakby rozpadło się na kawałki,
srebrna woda eksplodowała jak grad lecący w odwrotną stronę.
A razem z nim pojawił się Anioł. Clary nie była pewna czego się spodziewała – kogoś
podobnego do Ithuriela, ale Ithuriel był wyniszczony latami niewoli i męki. To był anioł w
pełni chwały. Kiedy wynurzył się z wody, oczy zaczęły ją piec, jakby wpatrywała się w
słońce.
Ręce Valentine'a opadły. Patrzył w górę z oczarowanym wyrazem twarzy, mężczyzna
widzący jak jego marzenie się spełnia.
-Razjel – wyszeptał.
Anioł nadal wynurzał się, sprawiając wrażenie jakby jezioro się zapadało, odsłaniając
wspaniałą marmurową kolumnę na jego środku. Najpierw z wody wynurzyła się jego głowa,
włosy jak srebrno-złote łańcuchy. Potem białe jak kamień ramiona, a potem nagi tors i Clary
zobaczyła, że Anioł był pokryty runami tak jak Nefilim, ale jego runy były złote i żywe,
przemieszczały się po jego ciele jak iskry. W jakiś sposób, Anioł był jednocześnie ogromny i
nie większy niż zwykły człowiek: oczy Clary bolały od starania się objąć go wzrokiem, a
jednocześnie był wszystkim co widziała. Gdy się wynurzył, jego skrzydła rozpostarły się nad
powierzchnią jeziora; one też były złote i pokryte piórami, a każde pióro wyglądało jak złote,
bystre oko.
Był piękny i przerażający. Clary chciała odwrócić wzrok, ale tego nie zrobiła. Przyglądała się
zdarzeniom. Robiła to dla Jace'a, bo on nie mógł.
Wygląda tak jak na tych wszystkich obrazach – pomyślała. Anioł wynurzający się z jeziora,
trzymający Miecz w jednej ręce i Kielich w drugiej. Oba ociekały wodą, ale Razjel był suchy
jak kość, skrzydła również były suche. Jego stopy spoczywały, białe i nagie, na powierzchni
jeziora, wprawiając wodę w delikatny ruch. Jego twarz, piękna i nieludzka, spojrzała w dół na
Valentine'a.
A potem przemówił.
Jego głos brzmiał jak płacz i krzyk i muzyka jednocześnie. Nie wypowiadał słów, ale był
całkowicie zrozumiały. Siła jego oddechu prawie odepchnęła Valentine'a do tyłu, wbił pięty
butów, głowa przechyliła się do tyłu, jakby szedł pod wiatr. Clary poczuła jak oddech Anioła
przesuwa się po niej: był gorący jak powietrze uciekające z pieca i pachniał dziwnymi
przyprawami.

A wtedy przemówił.

Minęło tysiąc lat odkąd ostatnio mnie przywołano – powiedział Razjel – Wtedy wezwał mnie
Nocny Łowca Jonathan i ubłagał mnie, by zmieszać moją krew z krwią śmiertelników w
Kielichu i stworzyć rasę wojowników, którzy usunęliby z tego świata demony. Zrobiłem
wszystko o co poprosił i powiedziałem, że nie zrobię nic więcej. Czemu teraz mnie
przyzywasz, Nefilim?
-Minęło tysiąc lat Chwalebny Panie, a demony nadal chodzą po tym świecie – powiedział
Valentine gorliwie.
Co to ma wspólnego ze mną? Dla anioła tysiąc lat mija między jednym mrugnięciem, a
drugim.

-Nefilim, których stworzyłeś byli wspaniałą rasą. Przez wiele lat dzielnie walczyli, by pozbyć
się zarazy demonów. Ale nie udało im się to zarówno z powodu słabości jak i korupcji w ich
szeregach. Chciałbym przywrócić ich wcześniejszą chwałę...
Chwałę?- Anioł brzmiał na lekko zaciekawionego, jakby było to dla niego bardzo dziwne
słowo. Chwała należy tylko do Boga.

Valentine nie zawahał się.


-Clave stworzone przez pierwszych Nefilim już nie istnieje. Sprzymierzyli się z
Podziemnymi, podobnymi demonom stworzeniami, które pokryły ten świat jak pchły
pokrywają truchło szczura. Moim zamiarem jest oczyszczenie świata, zniszczenie każdego
Podziemnego i każdego demona...
Demony nie mają duszy. Ale stworzenia, o których mówisz: Dzieci Księżyca, Nocy, Lilith i
Fearie wszyscy duszę posiadają. Wygląda na to, że twoje reguły dotyczące tego co jest i nie
jest istnieniem ludzkim są bardziej surowe niż nasze. Clary mogłaby przysiąc, że głos Anioła
przybrał oschły ton. Masz zamiar kwestionować niebo jak Gwiazda Poranna, której imię
nosisz Nocny Łowco?
-Nie kwestionować, nie Lordzie Razjelu. Chcę sprzymierzyć się z niebem...

W wojnie, którą zaczynasz? Jesteśmy niebem, Nocny Łowco. Nie walczymy w waszych
ludzkich bitwach.
Kiedy Valentine znowu przemówił, brzmiał na wręcz zranionego.
-Lordzie Razjelu. Na pewno nie stworzyłbyś czegoś takiego jak rytuał, który cię przyzywa,
gdybyś nie chciał być przyzywany. My, Nefilim, jesteśmy twoimi dziećmi. Potrzebujemy
twojego przewodnictwa.

Przewodnictwa? Teraz Anioł był wyraźnie rozbawiony. To nie wygląda mi na powód, dla
którego mnie przyzwałeś. Szukasz raczej własnej sławy.
-Sławy? - Valentine powtórzył chrapliwie – Oddałem wszystko tej sprawie. Żonę. Dzieci. Nie
powstrzymałem syna. Oddałem temu wszystko. Wszystko!
Anioł wzniósł się patrząc na Valentine'a swoimi dziwnymi, nieludzkimi oczami. Jego
skrzydła zaczęły delikatnie się poruszać jak chmury płynące po niebie. W końcu powiedział:
Bóg poprosił Abrahama, żeby złożył go w ofierze na ołtarzu podobnym do tego, żeby zobaczyć
kogo kochał bardziej: Isaaca czy Boga. Ale nikt nie prosił cię o oddanie twojego syna,
Valentine.
Valentine spojrzał w dół na ołtarzyk splamiony krwią Jace'a, a potem znów na Anioła.
-Jeśli będzie taka potrzeba zmuszę cię do tego – powiedział – Ale wolałbym, żeby był to efekt
współpracy.
Kiedy Nocny Łowca Jonathan mnie przywołał – odparł Anioł - ofiarowałem mu swoje
wsparcie, bo widziałem, że naprawdę marzył o świecie uwolnionym od demonów. Wyobrażał
sobie raj na ziemi. Ale ty marzysz tylko o własnej chwale i nie kochasz nieba. Mój brat
Ithuriel może to potwierdzić.
Valentine pobladł.

-Ale...

Myślałeś, że się nie dowiem? - Anioł uśmiechnął się przerażająco – To prawda, że pan tego
kręgu może zmusić mnie do wykonania jednej rzeczy. Ale tym panem nie jesteś ty.
Valentine wpatrywał się w niego.
-Lordzie Razjelu... Nie ma nikogo innego...

Ależ jest – odparł Anioł – Jest twoja córka.


Valentine obrócił się. Clary leżąc półprzytomnie na piasku, z piekielnie bolącymi
nadgarstkami i patrzyła wyzywająco. Przez moment ich oczy się spotkały – i spojrzał na nią,
naprawdę na nią spojrzał, a wtedy uświadomiła sobie, że to był pierwszy raz, gdy jej ojciec na
nią spojrzał i naprawdę ją zobaczył. Pierwszy i jedyny raz.
-Clarissa – powiedział – Coś ty narobiła?
Clary wyciągnęła rękę i zaczęła pisać na piasku u jego stóp. Nie rysowała run. Rysowała
słowa: słowa, które powiedział do niej, gdy po raz pierwszy zobaczył do czego jest zdolna,
kiedy narysowała runę, która zniszczyła statek.

MENE MENE TEKEL UPHARSIN.

Jego oczy rozszerzyły się, tak samo jak oczy Jace'a zanim umarł. Valentine był blady jak
ściana. Odwrócił się, by spojrzeć na Anioła, podnosząc ręce w błagalnym geście.
-Mój lordzie Razjelu...
Anioł otworzył usta i splunął. Przynajmniej tak to wyglądało dla Clary: Anioł splunął, a to co
wydobyło się z jego ust było iskrą białego ognia jak płonąca strzała. Strzała przeleciała prosto
nad wodą i spłonęła na piersi Valentine'a. A może 'spłonęła' nie jest dobrym słowem; wypaliła
w nidz dziurę, jak kamień przerzucony przez cienki papier, zostawiając dymiącą dziurę
wielkości pięści.

Przez chwilę Clary mogła zobaczyć jezioro i blask Anioła przez pierś swojego ojca.

Chwila minęła. Jak ścięte drzewo, Valentine runął na ziemię i leżał nieruchomo z ustami
otwartymi w niemym krzyku, jego niewidzące oczy na zawsze niedowierzające zdradzie.
To była sprawiedliwość niebios. Mam nadzieję, że nie jesteś przerażona.
Clary spojrzała w górę. Anioł górował nad nią, jak ściana białych płomieni, zasłaniająca
niebo. Jego ręce były puste, Kielich i Miecz leżały na brzegu jeziora.

Możesz zażądać ode mnie jednego czynu, Clarisso Morgenstern. Czego pragniesz?
Clary otworzyła usta. Nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Ach, tak – powiedział Anioł. Jego głos brzmiał teraz o wiele delikatniej. Runa. Oczy na jego
skrzydłach mrugnęły. Poczuła jakby coś ją musnęło. Było miękkie, bardziej miękkie niż
jedwab albo jakikolwiek inny materiał, bardziej miękkie niż dotknięcie piórkiem. Tak
wyobrażała sobie dotyk chmury. Z dotykiem pojawił się również zapach - miły zapach: słodki
i upojny.

Z jej nadgarstków zniknął ból. Już nie związane, ręce opadły jej na boki. Pieczenie w karku i
bezwład w nogach także zniknęły. Uklękła. Tak bardzo chciała przeczołgać się po
zakrwawionym piasku do miejsca, w którym leżał Jace; przyczołgać się tam i położyć obok
niego i go objąć, mimo iż odszedł. Ale głos Anioła obezwładnił ją, została w tym samym
miejscu patrząc się na jego idealne, złote światło.
Bitwa w Brocelind Plain kończy się. Władza Morgensterna nad demonami znikła w momencie
jego śmierci. Już teraz wiele z nich ucieka, reszta wkrótce zostanie zniszczona. W tym
momencie do tego brzegu jeziora zbliżają się Nefilim. Jeśli masz jakąś prośbę Nocna
Łowczyni, powiedz ją teraz – Anioł przerwał. I pamiętaj, że nie jestem dżinem. Mądrze
wybierz pragnienie.
Clary zawahała się tylko przez chwilę, ale ta chwila wydawała się być najdłuższą w jej życiu.
Mogła poprosić o wszystko – pomyślała z zawrotami głowy - koniec głodu albo chorób lub
pokój na świecie. Ale być może takie rzeczy nie zależały od mocy aniołów, bo pewnie ktoś
już by o to poprosił. Ludzie powinni sami o to zadbać.
Ale tak czy siak to nie miało znaczenia. Była tylko jedna rzecz, o którą mogła poprosić,
jedyny prawdziwy wybór.
Podniosła oczy na Anioła.

-Jace – powiedziała.
Mina Anioła nie zmieniła się. Nie miała pojęcia, czy Razjel uważał jej prośbę za złą lub dobrą
albo czy – pomyślała z paniką – w ogóle ma zamiar ją spełnić.
Zamknij oczy, Clarisso Morgenstern – powiedział Anioł.

Clary zamknęła oczy. Nie można przecież odmówić aniołowi, nie ważne o co poprosi. Z
walącym sercem, usiadła pod powiekami mając tylko ciemność i zdecydowanie starając się
nie myśleć o Jacie. Ale jego twarz i tak pojawiała się na jej powiekach – nie był uśmiechnięty,
ale patrzył w dal. Widziała bliznę na jego skroni, nierówny uśmieszek w kąciku ust i srebrną
linię na szyi w miejscu, gdzie ugryzł go Simon – wszystkie znaki i rysy, wszystkie
niedoskonałości tworzące osobę, którą kochała najbardziej na świecie. Jace'a. Jasne światło
zmieniło jej wizję w czerwoną i upadła na piasek, zastanawiając się czy zaraz zemdleje – a
może umierała – ale nie chciała umrzeć, nie teraz gdy mogła tak dokładnie zobaczyć jego
twarz. Wręcz słyszała jego głos, powtarzający jej imię tak samo jak robił to w Renwick.
Clary. Clary. Clary.
-Clary – powiedział Jace – Otwórz oczy.

Otworzyła.

Leżała na piasku w podartych, mokrych i zakrwawionych ubraniach – to się nie zmieniło. Ale
Anioł zniknął, a razem z nim oślepiające światło, które zamieniło ciemność w dzień. Patrzyła
na nocne niebo, na którym błyszczały białe gwiazdy jak lustra, a nad nią z oczami
błyszczącymi bardziej niż wszystkie gwiazdy stał Jace.
Napawała się jego widokiem, każdej jego części, od zmierzwionych włosów przez
poplamioną krwią, brudną twarz po oczy błyszczące przez warstwę kurzu; od siniaków
widocznych przez podarte rękawy po otwarte, mokre od krwi rozdarcie na jego koszulce,
przez które widać było nagą skórę – nie było żadnego śladu ani blizny w miejscu, w którym
tkwił Miecz. Widziała żyłkę pulsującą na jego szyi i na ten widok miała ochotę rzucić mu się
na szyję, bo to znaczyło, że jego serce bije, czyli...

-Żyjesz – wyszeptała – Naprawdę żyjesz.


Z lekkim zdziwieniem dotknął jej twarzy.
-Byłem w ciemności – powiedział miękko – Nie było tam nic oprócz cieni, ja byłem cieniem i
wiedziałem, że jestem martwy i że to koniec, naprawdę koniec. A potem usłyszałem twój
głos. Usłyszałem jak wypowiadasz moje imię i to sprawiło, że wróciłem.

-To nie moja zasługa – Clary ścisnęło się gardło – Anioł przywrócił cię do życia.
-Bo go o to poprosiłaś – w milczeniu śledził palcami obwód jej twarzy, jakby upewniając się,
że jest prawdziwa – Mogłaś mieć wszystko inne na świecie, a poprosiłaś o mnie.
Uśmiechnęła się do niego. Brudny, pokryty krwią i kurzem nadal był najpiękniejszą rzeczą
jaką kiedykolwiek widziała.
-Ale ja nie chcę niczego innego.
Na te słowa światło w jego oczach już i tak jasne przemieniło się w taki blask, że ledwo
mogła znieść patrzenie na niego. Pomyślała o Aniele, świecącym jak tysiąc pochodni, i że
Jace miał w sobie odrobinę tej samej rozżarzonej krwi i teraz ten ogień przeświecał przez
niego i jego oczy, jak światło wydostaje się przez szczeliny w drzwiach.

Kocham cię – chciała powiedzieć Clary. I zrobiłabym to jeszcze raz. Zawsze poprosiłabym o
ciebie.
Ale to nie były słowa, które powiedziała.

-Nie jesteś moim bratem – stwierdziła, tracąc oddech, jakby uświadomiwszy sobie, że jeszcze
tego nie powiedziała, nie mogła zrobić tego wystarczająco szybko – Wiesz o tym prawda?
Przez brud i krew, Jace uśmiechnął się najpierw delikatnie, a potem coraz szerzej.
-Tak – odpowiedział – Wiem.

Tłumaczenie: Kelly
Epilog
Przez niebo pełne gwiazd

Dym leniwie formował spirale, rysując delikatne linie czerni w czystym powietrzu. Jace, sam
na wzgórzu górującym nad cmentarzem, siedział z łokciami opartymi na kolanach i
obserwował dym dryfujący ku niebu. Ironia losu nadal go prześladowała: w końcu to były
pozostałości jego ojca. Ze swojego miejsca widział nosze pogrzebowe, przyćmione dymem i
płomieniami oraz małą grupkę, która je otaczała. Stamtąd rozpoznał jasne włosy Jocelyn i
Luke'a stojącego obok niej z ręką na jej plecach. Jocelyn odwróciła głowę od płonącego stosu.
Jace mógł być jednym ze stojących w tej grupie, nawet chciał. Ostatnie kilka dni spędził w
izbie chorych i wypuszczono go dopiero rankiem, po części po to, by mógł uczestniczyć w
pogrzebie Valentine'a. Ale gdy przeszedł połowę drogi do stosu, ułożonej sterty drewna,
białego jak kości zdał sobie sprawę z tego, że nie może iść dalej. Zamiast tego wdrapał się na
wzgórze, z dala od żałobnej procesji. Luke wołał go, ale Jace nie zareagował.
Usiadł i patrzył jak zbierają się wokół noszy pogrzebowych, patrzył jak Patrick Penhallow w
swoim białym stroju przystawia płomień do drewna. Już drugi raz w tym tygodniu oglądał
płonące ciało, ale te należące do Maxa było boleśnie małe, a Valentine był sporym mężczyzną
– nawet leżąc płasko na plecach z rękami skrzyżowanymi na piersi i serafickim ostrzem w
zaciśniętej pięści. Jego oczy były przewiązane białym jedwabiem, zgodnie z tradycją. Mimo
wszystko dobrze go potraktowali – pomyślał Jace.
Ale nie pogrzebali Sebastiana. Grupka Nocnych Łowców wróciła do doliny, ale nie znaleźli
jego ciała – zostało zabrane z nurtem rzeki – tak powiedziano Jace'owi, chociaż ten miał
wątpliwości.
W tłumie dookoła stosu szukał Clary, ale nie było jej tam. Ostatnio widział ją dwa dni temu,
przy jeziorze, i tęsknił za nią, niemal fizycznie odczuwając brak czegoś. To nie jej wina, że
się nie widzieli. Martwiła się, że nie jest wystarczająco silny, żeby przejść portalem do
Alicante znad jeziora i okazało się, że miała rację. Kiedy pierwsi Nocni Łowcy do nich
dotarli, unosił się w stanie półprzytomności. Obudził się następnego dnia w miejskim szpitalu,
a Magnus Bane stał nad nim z dziwnym wyrazem twarzy – to mogło być głębokie
zamyślenie, albo czysta ciekawość, trudno powiedzieć jak to jest z Magnusem. Magnus
powiedział, że mimo iż Anioł wyleczył Jace'a fizycznie, to jego umysł i dusza były
wycieńczone tak, że tylko odpoczynek mógł im pomóc. Tak czy siak, teraz czuł się lepiej.
Akurat, żeby zdążyć na pogrzeb.
Zerwał się wiatr i zwiał dym z dala od niego. Mógł dojrzeć połyskujące wieże Alicante, ich
wcześniejszy blask został przywrócony. Nie był do końca pewny co chce osiągnąć siedząc
tutaj i oglądając jak ciało jego ojca płonie, albo co powiedziałby, gdyby był tam na dole
wśród żałobników, żegnających Valentine'a. Nigdy nie byłeś moim ojcem – mógłby
powiedzieć albo Byłeś jedynym ojcem, którego znałem. Oba zdania były tak samo prawdziwe,
mimo tego, że były sprzeczne.
Kiedy po raz pierwszy otworzył oczy nad jeziorem – wiedząć skądś, że był martwy i ożył –
jedynym o czym mógł myśleć była Clary, leżąca kawałek od niego na zakrwawionym piasku
z zamkniętymi oczami. Doczołgał się do niej prawie w panice, myśląc, że jest ranna, albo
nawet martwa – a gdy otworzyła oczy mógł myśleć tylko o tym, że jednak żyje. Aż do
momentu, gdy dotarli do nich inni, pomogli mu wstać, w zdumieniu wykrzykując, czy widział
wygięte ciało Valentine'a leżące na brzegu jeziora, a wtedy poczuł się jakby ktoś uderzył go w
brzuch. Wiedział, że Valentine nie żył – mógł nawet sam się zabić – ale nadal, ten widok był
bolesny. Clary spojrzała na Jace'a smutnymi oczami i wiedział, że mimo iż nienawidziła
Valentine'a i nigdy nie miała powodu, by żywić wobec niego jakiekolwiek inne uczucia, to
nadal odczuwała stratę.
Jace przymknął oczy i zalała go powódź obrazów przebiegających przed jego powiekami:
Valentine podnoszący go z trawy w zamaszystym uścisku, Valentine przytrzymujący go na
dziobie łódki na jeziorze, pokazujący mu jak balansować. I Inne, mroczniejsze wspomnienia:
ręka Valentine'a uderzająca go w twarz, martwy sokół, anioł uwięziony w lochach domu
Waylandów.
-Jace.
Podniósł wzrok. Luke stał nad nim, czarna sylwetka zarysowana przez słońce. Miał na sobie
jak zwykle jeansy i flanelową koszulę, a nie tradycyjny biały strój.
-Skończyła się ceremonia – powiedział – Była krótka.
-Jestem pewny, że tak – Jace wbił palce w ziemię z radością witając bolesne drapanie brudu o
jego koniuszki palców - Ktoś coś mówił? - spytał
-Tylko to co zawsze – Luke usiadł na ziemi obok niego lekko się krzywiąc. Jace nie spytał go
jak przebiegła bitwa, tak naprawdę nie chciał wiedzieć. Wiedział, że skończyła się szybciej
niż wszyscy przewidywali – po śmierci Valentine'a demony, które przywołał uciekły w noc
jak mgiełka wysuszona przez słońce. Ale to nie znaczyło, że nikt nie zginął. Ciało Valentine'a
nie było jedynym spalonym w Alicante przez kilka ostatnich dni.
-A Clary nie... To znaczy nie była...
-Na pogrzebie? Nie. Nie chciała.
Jace czuł, że Luke patrzy na niego z boku.
-Nie widziałeś jej? - spytał – Od...
-Od walki nad jeziorem – dokończył Jace – To pierwszy raz, gdy pozwolili mi opuścić szpital
i musiałem przyjść tutaj.
-Nie musiałeś – odparł Luke – Mogłeś zostać.
- Ale chciałem – przyznał Jace – Cokolwiek to mówi o mnie.
-Pogrzeby są dla żywych Jace, a nie dla zmarłych. Valentine był bardziej twoim ojcem niż
Clary, nawet jeśli w waszych żyłach nie płynie ta sama krew. To ty musisz go pożegnać. To
ty będziesz za nim tęsknił.
-Nie wiedziałem, że mam prawo za nim tęsknić.
- Nigdy nie znałeś Stephena Herondale'a – powiedział Luke – A do Roberta Lightwooda
trafiłeś gdy byłeś tylko trochę dzieckiem. Valentine był ojcem z twojego dzieciństwa.
Powinieneś za nim tęsknić.
-Cały czas myślę o Hodge'u -odpowiedział Jace – W Gardzie cały czas pytałem go dlaczego
mi nie powiedział kim byłem – wtedy nadal myślałem, że jestem w części demonem – a on
powtarzał, że nie wiedział. Myślałem, że kłamie. Ale teraz myślę, że naprawdę nie wiedział.
Był jednym z niewielu osób, które wiedziały, że dziecko Herondale'ów nadal żyje. Kiedy
pojawiłem się w Instytucie nie miał pojęcia, którym z synów Valentine'a jestem ja. Tym
prawdziwym czy tym adoptowanym. A mogłem być każdym z nich. Demonem lub aniołem. I
myślę, że on nie wiedział aż do momentu gdy zobaczył Jonathana w Gardzie i dopiero wtedy
to sobie uświadomił. Więc starał się jak mógł przez te wszystkie lata dopóki Valentine znów
się nie pojawił. Do tego potrzebne było trochę wiary, nie uważasz?
-Tak. Uważam.
-Hodge sądził, że wychowanie może robić różnicę bez względu na więzy krwi. Cały czas
zastanawiam się czy gdybym został z Valentinem, gdyby nie posłał mnie do Lightwood'ów to
czy byłbym taki jak Jonathan? Czy teraz byłbym taki jak on?
-A czy to ważne? - odparł Luke – Jesteś tym kim jesteś z określonego powodu. I jeśli mnie
pytasz o zdanie, to uważam, że Valentine wysłał cię do Lightwood'ów, bo wiedział, że to
będzie dla ciebie najlepsza szansa. Może miał też inne powody. Ale nie możesz uciec od
faktu, że posłał cię do ludzi, o których wiedział, że będą cię kochali i wychowywali z
miłością. To mogła być jedna z niewielu rzeczy, które zrobił dla kogoś innego niż on sam –
poklepał Jace'a po ramieniu – ten gest był tak ojcowski, że Jace omal się nie uśmiechnął –
Gdybym był tobą, nie zapominałbym o tym.

Clary stała i wyglądała przez okno w pokoju Isabelle, obserwując dym plamiący niebo nad
Alicante jak ślad zostawiony brudną ręką na oknie. Wiedziała, że dziś spalili ciało
Valentine'a, ciało jej ojca na cmentarzu zaraz za bramami miasta.
-Wiesz o dzisiejszych uroczystościach prawda? - Clary odwróciła się do Isabelle, która
przykładała do siebie 2 sukienki: jedną niebieską, a drugą stalowoszarą – Jak sądzisz co
powinnam założyć?
'Ubrania zawsze będą terapią dla Isabelle' pomyślała Clary.
-Niebieską.
Isabelle położyła obie sukienki na łóżku.
-A ty co założysz? Bo idziesz, prawda?
Clary pomyślała o srebrnej sukience na dnie skrzyni Amatis i jej pięknym połysku. Ale
Amatis pewnie nigdy nie pozwoli jej założyć.
-Nie wiem. Pewnie jeansy i mój zielony płaszcz.

-Nuda – powiedziała Isabelle. Spojrzała na Aline, która siedziała na krześle koło łóżka i
czytała książkę – Nie sądzisz, że to nudne?
-Myślę, że powinnaś pozwolić Clary założyć to co chce – Aline nie podniosła wzroku znad
książki – Przecież nie przebiera się dla kogoś.
-Przebiera się dla Jace'a – powiedziała Isabelle, jakby to było oczywiste – Tak jak powinna.
Aline podniosła wzrok, mrugając z dezorientacją, a potem uśmiechnęła się.
-No tak. Cały czas zapominam. To musi być dziwne, wiedzieć, że nie jest twoim bratem?
-Nie – Clary odpowiedziała chłodno – Myślenie, że jest moim bratem było dziwne. Teraz
jest... dobrze – spojrzała przez okno – Ale nawet go nie widziałam odkąd się dowiedzieliśmy.
Odkąd wróciliśmy do Alicante.
-To dziwne – powiedziała Aline.
-To nie jest dziwne – odparła Isabelle, posyłając Aline znaczące spojrzenie – Był w szpitalu.
Dziś go wypuścili.
-I nie przyszedł od razu się z tobą zobaczyć? - Aline zapytała Clary.
-Nie mógł – ta odpowiedziała – Musiał iść na pogrzeb Valentine'a. Nie mógł tego przegapić.
-Może – rzekła Aline radośnie – A może nie jest już tobą zainteresowany. Teraz, kiedy to już
nie jest zakazane. Niektórzy ludzie pragną tylko tego, czego nie mogą mieć.
-Nie Jace – szybko wtrąciła Isabelle – Jace nie jest taki.
Aline wstała, zrzucając książkę na łóżko.
- Powinnam iść się przebrać. Widzimy się wieczorem? - z tymi słowami wyszła z pokoju
nucąc do siebie.
Isabelle obserwując ją potrząsneła głową.
-Myślisz, że ona cię nie lubi? - zapytała – To znaczy czy jest zazdrosna? Wydawała się być
zainteresowana Jacem.
- Ha! - Clary była rozbawiona – Nie jest już zainteresowana Jacem. Myślę, że po prostu
należy do ludzi, którzy mówią to co myślą, od razu jak to pomyślą. I kto wie, może ma rację.
Isabelle wyjęła z włosów spinkę, pozwalając im opaść jej na ramiona. Przeszła przez pokój i
dołączyła do Clary przy oknie. Niebo za demonicznymi wieżami było czyste, dym zniknął.
-Myślisz, że ma rację?
-Nie wiem. Będę musiała spytać Jace'a. Pewnie zobaczę się z nim dziś wieczorem na
imprezie. Albo świętowaniu zwycięstwa, jakkolwiek to się nazywa – spojrzała na Isabelle –
Wiesz jak to będzie wyglądało?
-Będzie parada – odparła Izzy – i pewnie fajerwerki. Muzyka, taniec, gry, tego typu rzeczy.
Jak wielkomiejski jarmark w Nowym Jorku – z tęsknym spojrzeniem wyjrzała przez okno –
Maxowi by się spodobało.
Clary wyciągnęła rękę i pogłaskała ją po włosach, tak jak głaskałaby siostrę, gdyby takową
miała.
-Wiem.

Jace musiał zapukać dwukrotnie do drzwi starego domu nad kanałem, zanim usłyszał kroki
zbliżające się do nich. Jego serce podskoczyło, a potem uspokoiło się, gdy drzwi otworzyły
się i na progu stała Amatis Herondale, spoglądająca na niego z zaskoczeniem. Wyglądała
jakby przygotowywała się do świętowania: miała na sobie długą, szarą suknię i delikatne,
metaliczne kolczyki, które podkreślały srebrne pasemka w jej siwiejących włosach.
-Tak?
-Clary – zaczał i przerwał, niepewny co właściwie ma powiedzieć. Gdzie się podziała jego
elokwencja? Zawsze ją miał, nawet kiedy nie zostało mu nic innego, ale teraz czuł się jakby
został rozpruty i wszystkie mądre, lekkie słowa uciekły od niego, zostawiając go z pustką

– Zastanawiałem się czy jest tu Clary. Chciałem z nią porozmawiać.


Amatis potrząsnęła głową. Zakłopotanie zniknęło z jej twarzy i teraz patrzyła na niego
wystarczająco pilnie, żeby go zdenerwować.
-Nie ma jej. Myślę, że jest u Lightwood'ów.
-Oh – był zaskoczony tym jak wielkie poczuł rozczarowanie – Przepraszam, że
przeszkodziłem.
-Nie ma problemu. Właściwie to cieszę się, że tu jesteś – powiedziała raźnie – Jest coś o czym
chciałabym z tobą porozmawiać. Wejdź do środka, zaraz wrócę.
Jace wszedł do domu, kiedy Amatis znikała w korytarzu. Zastanawiał się o czym mogła
chcieć z nim rozmawiać. Może Clary stwierdziła, że nie chce już mieć z nim nic wspólnego i
wybrała Amatis na doręczycielkę tej wiadomości.
Po chwili Amatis wróciła. Nie trzymała w ręku niczego co wyglądałoby na list – na jego
szczęście – ale ściskała w rękach małe metalowe pudełeczko. Było delikatne, ozdobione
wizerunkami ptaków.
-Jace – powiedziała Amatis – Luke powiedział mi, że jesteś... że Stephen Herondale jest
twoim ojcem. Opowiedział mi o wszystkim co się stało.
Jace kiwnął głową, bo czuł, że to wystarczy. Wiadomości rozchodziły się powoli, co było mu
na rękę – może uda mu się dotrzeć do Nowego Jorku zanim cały Idris się dowie i zacznie
nieustannie się mu przyglądać.
-Wiesz, że byłam żoną Stephena przed twoją matką – Amatis kontynuowała, jej głos był
napięty, jakby to co mówiła sprawiało jej ból. Jace gapił się na nią – czy chodzi jej o jego
matkę? Czy obraziła się na niego za przywołanie złych wspomnień o kobiecie, która zginęła
zanim jeszcze się urodził? - Ze wszystkich żyjących dziś ludzi, chyba ja znałam najlepiej
twojego ojca.
-Tak – odparł Jace, marząc o tym, by znaleźć się gdzie indziej – Jestem pewny, że to prawda.
-Wiem, że zapewne masz co do niego mieszane uczucia – powiedziała zaskakując go głównie
dlatego, że była to prawda – Nigdy go nie znałeś. To nie on cię wychował. Nawet nie jesteś
do niego specjalnie podobny, z wyjątkiem jasnych włosów – ale twoje oczy... Nie wiem skąd
je wziąłeś. Więc może jestem szalona, bo zanudzam cię tym. Może nie chcesz nic wiedzieć o
Stephenie. Ale on był twoim ojcem i gdyby cię znał... - mówiąc wcisnęła mu pudełko,
sprawiając, że prawie odskoczył – To kilka rzeczy, które przechowałam przez te lata. Listy,
które napisał, zdjęcia, drzewo genealogiczne. Jego czarodziejskie światło. Może teraz nie
masz pytań, ale kiedyś możesz mieć, a kiedy to nadejdzie, będziesz miał to – stała
nieruchomo, podając mu pudełko jakby oferowała mu drogocenny skarb. Jace wyciągnął ręce
i wziął je od niej bez słowa. Było ciężkie, a metal chłodził jego skórę.
-Dziękuje – powiedział. To najlepsze co mógł zrobić. Zawahał się, a potem powiedział – Jest
jeszcze jedna rzecz. Coś nad czym myślałem.

-Tak?
-Jeśli Stephen był moim ojcem to Inkwizytor – Imogen – była moją babcią.
-Była... - Amatis przerwała – Bardzo trudną kobietą. Ale tak, była twoją babcią.
-Ocaliła mi życie – odparł Jace – To znaczy, przez długi czas zachowywała się jakby mnie
nienawidziła. Ale potem zobaczyła to – wywrócił kołnierzyk koszulki na drugą stronę i
pokazał jej bliznę w kształcie gwiazdy, którą miał na ramieniu – I uratowała mi życie. Ale co
mogła dla niej znaczyć moja blizna?
Oczy Amatis rozszerzyły się.
-Nie pamiętasz jak ją zrobiłeś, prawda?
Jace potrząsnął głową.
-Valentine powiedział mi, że to rana, którą zrobiłem, gdy byłem jeszcze zbyt mały, żeby
pamiętać. Ale teraz... Nie sądzę, żeby to była prawda.
-To nie blizna. To znamię, które masz od urodzenia. Istnieje stara rodzinna legenda na jej
temat. Mówi ona, że jeden z pierwszych Herondale'ów, którzy zostali Nocnymi Łowcami,
został w nocy odwiedzony przez anioła. Anioł dotknął jego ramienia, a gdy on się obudził,
miał taki znak. I wszyscy jego potomkowie również go mieli – wzruszyła ramionami – Nie
wiem czy historia jest prawdziwa, ale wszyscy Herondale'owie maja to znamię. Twój ojciec
też takie miał, tutaj – dotknęła swojego ramienia – Mówią, że to znaczy, że miałeś kontakt z
aniołem. Że jesteś w pewnym sensie błogosławiony. Imogen musiała zobaczyć piętno i
domyśliła się kim naprawdę jesteś.
Jace patrzył się na Amaris, ale nie widział jej, widział tę noc na statku, mokry, czarny pokład i
Inkwizytor umierającą obok niego.
-Powiedziała coś do mnie – rzekł – Kiedy umierała, powiedziała 'Twój ojciec byłby z ciebie
dumny'. Myślałem, że chciała być okrutna. Myślałem, że chodziło jej o Valentine'a.
Amatis potrząsnęła głową.
-Myślała o Stephenie – powiedziała miękko – I miała rację. Byłby z ciebie dumny.

Clary otworzyła drzwi domu Amatis i weszła do środka, dziwiąc się jak szybko
przyzwyczaiła się do niego. Już nie musiała się wysilać, by zapamiętać drogę do drzwi, albo
to, że klamka delikatnie stawia opór, gdy otwiera drzwi. Błysk światła słonecznego w kanale
też wyglądał znajomo, tak samo jak widok z okien na Alicante. Mogła sobie prawie
wyobrazić mieszkanie tutaj, jakby to było gdyby Idris był jej domem. Zastanawiała się za
czym najpierw zaczęłaby tęsknić. Za chińskim jedzeniem na wynos? Filmami? Miejskimi
komikami?
Już miała wejść na schody, gdy usłyszała z salonu głos swojej matki – ostry i lekko
zaniepokojony. Ale co mogło wywołać zaniepokojenie matki? Teraz wszystko już jest dobrze,
prawda? Bez namysłu, Clary podeszła z powrotem do ściany salonu i nasłuchiwała.
-Jak to zostajesz? - mówiła Jocelyn – Już nie wrócisz do Nowego Jorku?
-Poproszono mnie, żebym został w Alicante i reprezentował wilkołaki w Radzie – odparł
Luke – Powiedziałem, że odpowiem dziś wieczorem.
-Nie może tego zrobić ktoś inny? Jeden z liderów stad w Idrisie?
-Jestem jedynym liderem, który kiedyś był Nocnym Łowcą. Dlatego chcą, żebym to był ja –
westchnął – Ja to wszystko zacząłem Jocelyn. Teraz powinienem zostać i zobaczyć co z tego
wyniknie.
Zapadło krótkie milczenie.
-Jeśli tak czujesz to powinieneś zostać – w końcu odezwała się Jocelyn, ale jej głos zdradzał
niepewność.
-Będę musiał sprzedać księgarnię. Uporządkować swoje sprawy – powiedział Luke
opryskliwie – Nie mogę się tak od razu przeprowadzić.
-Mogę się tym zająć. Po tym wszystkim co zrobiłeś...
Jocelyn wydawała się nie mieć energii, by powstrzymywać swój żywy ton. Jej głos cichnął,
aż w końcu zamienił się w ciszę, która przeciągała się tak długo, że Clary chciała wejść do
salonu i dać im znać, że jest tutaj. Chwilę później cieszyła się, że tego nie zrobiła.
-Posłuchaj – zaczął Luke – Chciałem ci to powiedzieć już od dłuższego czasu, ale tego nie
zrobiłem. Wiedziałem, że to nigdy nie będzie miało znaczenia nawet jeśli to powiem, dlatego,
że jestem czym jestem. Nigdy nie chciałaś, żeby to wszystko stało się częścią życia Clary. Ale
ona już wie, więc to i tak nie zrobi żadnej różnicy. I równie dobrze mogę ci powiedzieć.
Kocham cię Jocelyn. Od dwudziestu lat – przerwał.
Clary wysiliła się, żeby usłyszeć co odpowie jej matka, ale ta nie powiedziała nic. W końcu
Luke odezwał się zbolałym głosem:
-Muszę wracać do Rady i powiedzieć im, że zostaję. Nie musimy już o tym rozmawiać. Po
prostu czuję się lepiej, gdy już ci powiedziałem po tych wszystkich latach.
Clary przycisnęła się do ściany, gdy Luke z opuszczoną głową wyszedł z pokoju. Otarł się o
nią, jakby tego nie zauważając i szarpnięciem otworzył drzwi. Stał tam przez chwilę, patrząc
ślepo na światło odbijające się od kanału. A potem odszedł, drzwi zatrzasnęły się za nim.

Clary stała w tym samym miejscu, plecami opierała się o ścianę. Była okropnie smutna ze
względu na Luke'a, ale też ze względu na matkę. To wyglądało tak, jakby Jocelyn nie kochała
Luke'a i może nigdy nie mogła. Dokładnie tak samo jak to było z nią i Simonem, tylko tu nie
widziała sposobu jak Luke i jej matka mogliby wszystko naprawić. Nie, jeśli on zostanie w
Idrisie. Łzy napłynęły jej do oczu. Chciała się odwrócić i wejść do salonu, gdy usłyszała
otwieranie się drzwi kuchennych i głos, który był zmęczony i trochę zrezygnowany. Amatis.
-Przepraszam, że podsłuchałam, ale cieszę się, że Luke zostaje – powiedziała – Nie tylko
dlatego, że będzie blisko mnie, ale dlatego, że to da mu szansę zapomnieć o tobie.
Jocelyn chciała się bronić
-Amatis...
-To trwa już długo Jocelyn. Jeśli go nie kochasz, pozwól mu odejść.
Jocelyn milczała. Clary chciała zobaczyć wyraz jej twarzy, czy była smutna? Zdenerwowana?
Zrezygnowana?
Amatis westchnęła.
-Chyba, że... go kochasz?
-Amatis, ja nie mogę...

-Kochasz go! Kochasz! - Clary usłyszała dźwięk, jakby Amatis klasnęła w dłonie –
Wiedziałam! Zawsze wiedziałam!
-To nie ma znaczenia – Jocelyn brzmiała jakby była zmęczona – To nie byłoby fair w
stosunku do Luke'a.
-Nie chcę tego słuchać – coś zaszeleściło, a Jocelyn wydała jęk protestu. Clary zastanawiała
się czy Amatis nie przytuliła jej matki – Jeśli go kochasz to teraz pójdziesz i mu to powiesz.
Teraz, zanim pójdzie do Rady.
- Ale oni chcą żeby był jej członkiem! A on chce...
-Wszystko czego chce Lucian – powiedziała Amatis chłodno – to ty. Ty i Clary. To wszystko,
co jest mu potrzebne do szczęścia. A teraz idź.
Zanim Clary miała szansę się ruszyć, Jocelyn wyskoczyła na korytarz. Poszła w stronę
drzwi... i zobaczyła Clary, przyciskającą się do ściany. Zatrzymując się, otworzyła usta ze
zdumienia.
-Clary! - brzmiała jakby chciała nadać swojemu głosowi wesoły i radosny ton, ale jej się to
nie udało – Nie wiedziałam, że tu jesteś.
Clary odeszła od ściany, pociągnęła za klamkę i otworzyła drzwi. Jasne światło słoneczne
wpadło do domu. Jocelyn stała, mrugając w ostrym świetle, patrząc się na córkę.
- Jeśli nie pójdziesz za Lukiem – powiedziała Clary głośno i wyraźnie – to osobiście cię
zabiję.
Przez chwilę Jocelyn wyglądała na zdumioną.
- Dobrze – odparła – jeśli tak stawiasz sprawę.
Chwilę później była już na dworzu, spiesząc ścieżką w stronę siedziby Rady. Clary
zatrzasnęła za nią drzwi i oparła się o nie.
Amatis wyszła z pokoju, oparła się na parapecie i zerkała nerwowo przez szybę.
-Myślisz, że go dogoni zanim dojdzie do siedziby?
-Mama spędziła całe życie goniąc za mną – poinformowała ją Clary – Porusza się szybko.
Amatis spojrzała na nią i uśmiechnęła się.
-Och, przypomniałaś mi – powiedziała – Jace był tutaj, żeby się z tobą zobaczyć. Myślę, że
ma nadzieję zobaczyć cię na dzisiejszej celebracji.
-Czyżby? - Clary odparła w zamyśleniu. Równie dobrze mogła zapytać. Jeśli nie zaryzykuje,
to nic nie zyska – Amatis... - zaczęła, a siostra Luke'a odwróciła się od okna i spojrzała na nią
ciekawie.
-Twoja srebrna sukienka ze skrzyni. Mogę ją pożyczyć?

Ulice już zapełniały się ludźmi, gdy Clary szła przez miasto do domu Lightwoodów. Był
zmierzch, światła zaczynały się zapalać, wypełniając alejki bladą poświatą. Bukiety znajomo
wyglądających białych kwiatów, wisiały w koszach na ścianach, napełniając powietrze
swoimi ostrymi zapachami. Ciemnozłote, ogniste runy widniały na dachach domów, które
mijała; ogłaszały zwycięstwo i radość.
Na ulicach gromadzili się Nocni Łowcy. Żadni nie nosili swego stroju do walki – nosili
różnorodne stroje, od nowoczesnych do graniczących z kostiumami historycznymi. To była
niezwykle ciepła noc, więc kilka osób nosiło płaszcze, ale sporo kobiet miało na sobie coś co
dla Clary wyglądało jak suknie balowe, ich spódnice zamiatały ziemię. Szczupła, ciemna
postać przecięła jej drogę, gdy skręciła w uliczkę, na której stał dom Lightwoodów i
zauważyła, że był to Raphael, idący ręka w rękę z wysoką, ciemnowłosą kobietą w czerwonej
sukni koktajlowej. Spojrzał jej przez ramię i uśmiechnął się do Clary. Jego uśmiech wywołał
w niej lekkie dreszcze i pomyślała, że w Podziemnych naprawdę jest czasem coś
odmiennego; odmiennego i przerażającego. Być może nie wszystko co przerażające, musi być
złe.
Chociaż miała wątpliwości, czy jest tak w przypadku Raphaela.
Drzwi frontowe Lightwoodów były otwarte i kilka członków rodziny już stało na chodniku
przed domem. Byli tam Maryse i Robert Lightwoodowie, rozmawiający z dwoma innymi
dorosłymi; gdy się odwrócili, Clary zauważyła ze zdumieniem, że byli to Penallowowie,
rodzice Aline. Maryse uśmiechnęła się do niej; wyglądała elegancko w ciemnoniebieskim,
jedwabnym kostiumie z włosami spiętymi do tyłu srebrną wstążką. Była tak bardzo podobna
do Isabell, że Clary chciała wyciągnąć rękę i położyć ją na jej ramieniu. Maryse nadal
wydawała się smutna, nawet gdy się uśmiechała i Clary pomyślała, że wspomina Maxa
dokładnie tak samo jak Isabelle i myśli o tym jak bardzo by mu się to spodobało.
-Clary! - Isabelle zbiegła po schodkach, jej ciemne włosy powiewały za nią. Nie włożyła
żadnego ze strojów, które wcześniej pokazała Clary, tylko niesamowitą, złotą, satynową,
sukienkę, która okrywała jej ciało jak zamknięte płatki kwiatu. Nosiła kolczaste sandały i
Clary przypomniała sobie, że kiedyś Izzy powiedziała jej jak bardzo lubi wysokie obcasy i
zaśmiała się do siebie.
-Wyglądasz fantastycznie – powiedziała
-Dziękuje – odparła Clary, pogłaskała przeźroczysty materiał sukienki. To była pewnie
najbardziej dziewczyńska rzecz, jaką kiedykolwiek włożyła. Suknia odsłaniała ramiona i za
każdym razem gdy poczuła jak końcówki włosów muskają jej nagą skórę, musiała
powstrzymywać się przed chęcią założenia jakiegoś sweterka albo bluzy – Ty też.
Isabelle schyliła się żeby powiedzieć jej na ucho – Jace'a tutaj nie ma.
Clary odsunęła się.
-To gdzie jest?
-Alec mówi, ze może być na skwerze, gdzie mają być fajerwerki. Przepraszam... Nie mam
pojęcia co się z nim dzieje.
Clary wzruszyła ramionami, starając się ukryć rozczarowanie.
-Nie ma sprawy.
Alec i Aline wyszli z domu za Isabelle. Aline miała na sobie czerwoną sukienkę, która
sprawiła, że jej włosy wyglądały na niesamowicie czarne. Alec ubrał się tak jak zawsze, w
sweter i ciemne spodnie, chociaż Clary musiała przyznać, że sweter najwyraźniej nie miał
żadnej widocznej dziury. Uśmiechnął się do Clary (Alec nie sweter xD), która ze zdziwieniem
pomyślała, że on naprawdę wygląda inaczej. Jakoś tak mniej poważnie, jakby zdjęto z niego
jakiś problem.
-Nigdy nie byłam na uroczystości, w ktorej brali udział Podziemni – powiedziała Aline,
spoglądając nerwowo na ulicę, gdzie dziewczyna faerie, której długie włosy były ozdobione
kwiatami – nie, pomyślała Clary, one były kwiatami, połączonymi ze sobą łodygami –
wyciągała niektóre z białych kwiatów wiszących w koszach, patrząc na nie w zamyśleniu i je
zjadając.
-Spodoba ci się – odparła Isabelle – Oni potrafią się bawić – pomachała na pożegnanie do
rodziców i poszły w stronę placu. Clary nadal walczyła z chęcią założenia rąk, aby zakryć
górną część swojego ciała. Sukienka wirowała wokół jej stóp jak dym wijący się na wietrze.
Pomyślała o dymie, który unosił się nad Alicante, wcześnie tego dnia i zadrżała.
-Hey! - powiedziała Isabelle. Clary podniosła wzrok i zobaczyła Simona i Maię idących ulicą
w ich stronę. Nie widziała Simona przez większość dnia; poszedł do siedziby Rady
obserwować jej wstępne zebranie, bo był ciekawy kogo wybiorą na reprezentanta wampirów.
Clary nie mogła sobie wyobrazić Mai noszącej czegoś tak dziewczyńskiego jak sukienka i
rzeczywiście miała na sobie lużne w kroku spodnie i T-shirt z napisem Wybierz swoją broń i
narysowanymi pod nim kostkami do gry. To była koszulka gracza, pomyślała Clary,
zastanawiając się czy Maia interesowała się grami czy po prostu chciała zaimponować
Simonowi. Jeśli tak, to dobrze wybrała.
-Idziecie na Plac Anioła?
Maia i Simon powiedzieli, że idą i razem w grupie zbliżyli się do siedziby Rady. Simon
zwolnił, żeby iść krok za Clary i szli tak w milczeniu. Dobrze było znów znaleźć się blisko
Simona – był pierwszą osobą, z którą chciała się zobaczyć po przybyciu do Alicante.
Uściskała go i dotknęła Znaku na jego czole.
- To cię uratowało? - zapytała, desperacko pragnąc usłyszeć, że zrobiła to co zrobiła z
określonego powodu.

- Uratowało mnie – tylko tyle powiedział.


- Chciałabym móc to z ciebie zdjąć – odparła – Chciałabym wiedzieć, co może ci się przez to
stać.
Złapał ją za nadgarstek i delikatnie zdjął jej rękę ze swojego czoła.
- Pożyjemy, zobaczymy.
Przyglądała mu się, ale musiała przyznać, że Znamię zdawało się go nie zmieniać w żaden
widoczny sposób. Wydawał się taki jak zawsze. Jak to Simon. Tylko trochę inaczej
zaczesywał włosy, tak żeby zakryć Znak: jeśli by się o nim nie wiedziało, to by się nie
zauważyło.
- Jak tam spotkanie? - Clary spytała, pobieżnie sprawdzając czy przebrał się na świętowanie.
Nie zrobił tego, ale nie obwiniała go – jeansy i T-shirt, które miał na sobie było wszystkim co
mógł włożyć – Kogo wybrali?
- Nie Raphaela – odpowiedział Simon, brzmiąc jakby był z tego zadowolony – Jakiegoś
innego wampira. Miał pretensjonalne imię. Cień Nocy czy coś takiego.

- Wiesz, że spytali mnie czy chciałabym narysować symbol dla nowej Rady – rzekła Clary –
To honor. Powiedziałam, że tak. To będzie symbol Rady otoczony czterema symbolami
czterech rodzin Podziemnych. Księżyc dla wilkołaków i może 4-listna koniczyna dla fearie.
Księga zaklęć dla czarodziejów. Ale nie mogę wymyślić nic dla wampirów.
-Może kieł? - zasugerował Simon – Może ociekający krwią – odsłonił zęby.
-Dziękuje – odpowiedziała Clary – Bardzo pomogłeś.
-Ciesze się, że poprosili ciebie – odparł Simon poważnie – Zasłużyłaś na ten honor.
Zasłużyłaś na medal, za to co zrobiłaś. Runa przymierza i w ogóle.
Clary wzruszyła ramionami.
-Czy ja wiem. To znaczy, bitwa trwała przecież 10 minut. Nie wiem jak bardzo pomogłam.
-Ja walczyłem Clary – powiedział Simon – Może i trwała 10 minut, ale to było najgorsze 10
minut mojego życia. I nie chcę o tym rozmawiać. Ale powiem ci, że nawet przez 10 minut,
byłoby o wiele więcej śmierci, gdyby nie ty. A poza tym bitwa to tylko część tego
wszystkiego. Gdyby nie ty, nie byłoby Nowej Rady. Bylibyśmy Nocnymi Łowcami i
Podziemnymi nienawidzącymi siebie nawzajem, zamiast Nocnymi Łowcami i Podziemnymi
idącymi razem na imprezę.
Clary poczuła gulę rosnącą jej w gardle i zaczęła patrzeć się przez siebie, starając się nie
rozkleić.
-Dziękuje, Simon – zawahała się przez chwilkę tak krótką, że nikt oprócz Simona nie byłby w
stanie tego zauważyć. Ale on zauważył.
-O co chodzi? - spytał.
-Tak sobie myślę, co zrobimy, gdy wrócimy do domu – powiedziała – To znaczy, wiem, że
Magnus zajął się twoją mamą tak, żeby się nie martwiła, ale... szkoła. Przegapiliśmy mnóstwo
zajęć. I nawet nie wiem...
-Ty nie wracasz – odpowiedział cicho Simon – Myślisz, że o tym nie wiem? Teraz jesteś
Nocnym Łowcą. Skończysz edukację w Instytucie.
-A ty? Jesteś wampirem. Po prostu wrócisz do liceum?
-Tak – odparł Simon, zaskakując ją – Dokładnie. Chcę żyć normalnie, na tyle na ile się da.
Skończę liceum i college i resztę.
Ścisnęła go za rękę.
-Więc powinieneś tak zrobić – uśmiechnęła się do niego – Oczywiście, wszyscy sie zdziwą,
gdy znowu zobaczą cię w szkole.
-Zdziwią? Czemu?
-Bo jesteś teraz o wiele bardziej przystojny niż wcześniej – wzruszyła ramionami – To
prawda. Może wampiry tak mają.
Simon wyglądał na zaskoczonego.
-Jestem przystojniejszy?
-Jasne, że tak. Na przykład spójrz na te dwie. Podobasz im się – pokazała na Isabelle i Maię,
które szły przed nimi, ręka w rękę, pochylając się do siebie.
Simon spojrzał na nie. Clary mogłaby przysiąc, że się zaczerwienił.
-Czyżby? Czasem się spotykają, coś do siebie szepcą i gapią się na mnie. Nie mam pojęcia o
co im chodzi.
-Nie, wcale – Clary uśmiechnęła się – Biedaku, masz dwie śliczne dziewczyny rywalizujące o
twoje względy. Masz ciężkie życie.
-Tak? To powiedz mi, którą mam wybrać.
-Nie. To twoja sprawa – zniżyła głos – Wiesz, możesz spotykać się z kim chcesz, ja zawsze
będę cię wspierać. Cały czas. Wsparcie to moje drugie imię.
-To dlatego nigdy mi nie powiedziałaś jak masz na drugie imię. Tak myślałem, że jest jakieś
wstydliwe.
Clary zignorowała go.
-Ale obiecaj mi coś dobrze? Ja wiem jak myślą dziewczyny. Wiem, jak bardzo nienawidzą
chłopaka, którego najlepszą przyjaciółką jest dziewczyna. Obiecaj mi, że nie usuniesz mnie ze
swojego życia. Że czasem się spotkamy.
-Czasem? - Simon potrząsnął głową – Clary zwariowałaś?
Serce podskoczyło jej do gardła.
-Czyli...
-Czyli nigdy nie chodziłbym z dziewczyną, która wymagałaby ode mnie zerwania kontaktu z
tobą. To warunek nie do negocjowania. Chcesz kawałek tego przystojniaka... - pokazał na
siebie – w pakiecie dostajesz moją najlepszą przyjaciółkę. Nigdy bym ciebie nie wymazał ze
swojego życia, Clary, tak samo jak nie odciąłbym sobie prawej ręki i nie dał komuś jako
prezent na walentynki.
-Fuuj – powiedziała Clary – Musiałeś?
Simon uśmiechnął się szeroko.
-Musiałem.

Plac Anioła wyglądał nie do poznania. Siedziba Rady świeciła się na biało na jego końcu,
częściowo zakryta przez wyszukany las z ogromnymi drzewami, które wyrosły na środku
placu. Widać było, że zrobiono to za pomocą magii, ale – myślała Clary, przypominając sobie
zdolność Magnusa do przenoszenia mebli i kubków z kawą przez Manhattan w mgnieniu oka
– może były prawdziwe i przesadzone. Były prawie tak wysokie jak demoniczne wieże, ich
srebrzyste pnie ustrojone były wstązkami, a kolorowe światełka wisiały w ich koronach.
Skwer pachniał białymi kwiatami, dymem i liśćmi. Na jego krawędziach ustawione były stoły
i długie ławki, na których siedziały grupki śmiejących się, pijących i rozmawiających
Nocnych Łowców i Podziemnych. Ale mimo tego śmiechu, w powietrzu czuć było zarówno
smutek jak i radość.
Sklepy otaczające plac miały pootwierane drzwi, światło wypływało na chodnik. Uczestnicy
imprezy przechodzili obok niosąc talerze z jedzeniem, kieliszki na długich nóżkach
wypełnione winem i kolorowymi płynami. Simon patrzył na przechodzącego topielca,
trzymającego szklankę z niebieskim płynem i podniósł brew.
-To nie będzie podobne do imprezy Magnusa – uspokoiła go Isabelle – Wszystko tutaj
powinno być nieszkodliwe.

-Powinno? - Aline wyglądała na zmartwioną.


Alec spojrzał w stronę lasku, kolorowe światła odbijały się w jego niebieskich tęczówkach.
Magnus stał w cieniu pod drzewem, rozmawiając z dziewczyną w białej sukience z gęstymi,
jasnobrązowymi włosami. Odwróciła się gdy Magnus spojrzał na nich i jej wzrok przez
chwilę skrzyżował się z wzrokiem Clary. Było w niej coś znajomego, ale Clary nie mogła
powiedzieć co to było.
Magnus ruszył ku nim, a dziewczyna z którą rozmawiał weszła w cień drzew i zniknęła. Był
ubrany jak wiktoriański gentleman, w długim czarnym surducie na jedwabnej, fioletowej
kamizelce. Do kieszeni włożył specjalną, kwadratową chusteczkę z wyhaftowanymi
inicjałami M.B.
-Niezła kamizelka – powiedział Alec uśmiechając się.
-Chciałbyś taką? - zapytał Magnus – Oczywiście w takim kolorze, jaki będziesz chciał.
-Nie za bardzo przywiązuje wagę do ubrań – zaprotestował Alec
-I to w tobie kocham – ogłosił Magnus – chociaż też bym cię kochał, gdybyś miał chociaż
jeden designerski garnitur. Co ty na to? Dolce? Zegna? Armani?
Alec wybełkotał coś, a Isabelle zaczęła się śmiać. Magnus wykorzystał okazję, podszedł do
Clary i szepnął jej na ucho:

-Schody przed siedzibą Rady. Idź.


Chciała spytać go co miał na myśli, ale on już odwrócił się do Aleca i reszty. Poza tym miała
przeczucie, że wie o co mu chodziło. Gdy odchodziła ścisnęła Simona za nadgarstek i
odwrócił się, żeby się do niej uśmiechnąć, a potem wrócił do rozmowy z Maią.
Przeszła przez krawędź magicznego lasu i przecięła plac, to wchodząc to wychodząc z cienia.
Drzewa ciągnęły się aż do początku schodów, co pewnie wyjaśniało dlaczego prawie nikogo
na nich nie było. Ale nie do końca. Patrząc w kierunku drzwi, Clary dojrzała znajomą czarną
sylwetkę, siedzącą w cieniu filaru. Jej serce przyśpieszyło.
Jace.
Musiała wziąć dół sukienki w ręce, żeby wejść po schodach, bojąc się, że na nią nadepnie i
podrze delikatny materiał. Kiedy zbliżała się do Jace'a siedzącego tyłem do kolumny i
patrzącego na plac, prawie żałowała, że nie założyła swoich normalnych ubrań. On miał na
sobie ubrania przyziemnych – jeansy, biała koszula i czarna kurtka. I chyba pierwszy raz
odkąd go poznała wyglądał jakby nie miał ze sobą broni.
Nagle Clary poczuła się za bardzo wystrojona. Zatrzymała się kawałek od niego, niepewna co
ma powiedzieć.
Jace podniósł wzro, jakby ją wyczuwając. Trzymał coś na kolanach, z tego co widziała było
to srebrzyste pudełko. Wyglądał na zmęczonego. Miał cienie pod oczami, a jego bladozłote
włosy były zmierzwione. Otworzył szerzej oczy.
-Clary?
-A któżby inny?
Nie uśmiechnął się.
-Wyglądasz jak nie ty.

-To przez sukienkę – niepewnie pogładziła materiał – zazwyczaj nie noszę rzeczy, które są
tak... ładne.
-Ty zawsze ślicznie wyglądasz – odpowiedział i przypomniało jej się, kiedy po raz pierwszy
powiedział, że jest piękna w szklarni w Instytucie. Nie powiedział tego jakby to był
komplement, ale po prostu jakby stwierdzał fakt, taki sam jak to, że ma rude włosy i lubi
rysować.
-Ale wyglądasz... na odległą. Jakbym nie mógł cię dotknąć.
Podeszła do niego i usiadła obok na szerokim schodku. Czuła chłodny kamień przez materiał
sukienki. Wyciągnęła do niego rękę, która ledwo widocznie się trzęsła.
-Dotknij mnie – powiedziała – jeśli chcesz.
Wziął jej rękę i położył na chwilę na swoim policzku. Potem położył ją z powrotem na jej
kolanie. Clary zadrżała lekko, przypominając sobie co powiedziała Aline. Może nie jest już
tobą zainteresowany teraz, gdy nie jest to zakazane. Powiedział, że ona wyglądąła na odległą,
ale wyraz jego oczu był tak odległy jak daleka galaktyka.
-Co jest w pudełku? - spytała. Nadal ściskał w ręku srebrny prostokącik. Wyglądał na drogi,
pokryty delikatnym wzorem ptaków.
-Poszedłem wcześniej do Amatis, szukając ciebie – odpowiedział – Ale ciebie nie było. Więc
porozmawiałem z Amatis. Dała mi to – wskazał na pudełko – Należało do mojego ojca.
Przez chwilę Clary patrzyła na niego pytająco. Należało do Valentine'a? - pomyślała, a potem
zrouzumiała. Nie to miał na myśli.
-Oczywiście – powiedziała – Amatis była żoną Stephena Herrondale'a.
-Przejrzałem to – stwierdził Jace – Czytałem listy, strony z pamiętnika. Myślałem, że jeśli to
przeczytam to poczuję jakiś rodzaj połączenia. Coś co usunie wszelkie wątpliwości i będzie
mówiło 'Tak, to jest twój ojciec'. Ale nic nie czuję. To tylko kawałki papieru. Ktokolwiek
mógł to napisać.
-Jace – Clary powiedziała miękko

-A to inna sprawa – odparł – Już nie mam imienia prawda? Nie jestem Jonathanem
Christopherem – to był ktoś inny. Ale to imię, do którego się przyzwyczaiłem.
-Kto wymyślił ci ksywkę Jace? Sam ją wymyśliłeś?
Jace potrząsnął głową.
-Nie. Valentine zawsze nazywał mnie Jonathan. Tak samo mówili na mnie, kiedy po raz
pierwszy trafiłem do Instytutu. Tak naprawdę nigdy nie miałem myśleć, że nazywam się
Jonathan Christopher wiesz – to był przypadek. Wziąłem to imię z dziennika ojca, ale to nie
było o mnie. To nie moje postępy zapisywał. Chodziło o Seb... o Jonathana. Więc gdy po raz
pierwszy powiedziałem Maryse, że na drugie imię mam Christopher, wmówiła sobie, że źle
zapamiętała i syn Micheal'a miał tak na drugie. W końcu minęło 10 lat. Wtedy właśnie
zaczęła mówić do mnie Jace: to wyglądało jakby chciała dać mi nowe imię, coś co należało
do niej i do mojego życia w Nowym Jorku. Spodobało mi się. Nigdy nie lubiłem imienia
Jonathan – w rękach obracał pudełko – Myślę, że Maryse wiedziała albo przypuszczała, ale
wcale nie chciała wiedzieć. Kochała mnie... i nie mogła w to uwierzyć.
-To dlatego była taka smutna, gdy dowiedziała się, że jednak jesteś synem Valentine'a –
powiedziała Clary – Bo myślała, że powinna była wiedzieć. Tak jakby wiedziała. Ale
przecież nigdy nie chcemy wierzyć w takie rzeczy, dotyczące ludzi, których kochamy. I, Jace,
ona miała rację. Miała rację co do tego kim naprawdę jesteś. I masz imię. Masz na imię Jace.
To nie Valentine ci je dał tylko Maryse. Jedyną rzeczą, która czyni imię ważnym i twoim, jest
to, że dała ci ją osoba, która cię kocha.
-Jace jaki? - odpowiedział – Jace Herondale?
-Przestań. Jesteś Jace Lightwood. Wiesz o tym.
Podniósł wzrok. Jego rzęsy ocieniały jego oczy, przyciemniając ich złoty kolor. Pomyślała, że
wygląda trochę mniej odlegle, ale pewnie tylko sobie to wyobraziła.
-Może jesteś inną osobą niż myślałeś – kontynuowała, z nadzieją, że zrozumie co ma na myśli
– Ale nikt nie staje się zupełnie inny przez jedną noc. To, że dowiedziałeś się, że Stephen był
twoim biologicznym ojcem nie znaczy, że automatycznie będziesz go kochał. I nie musisz.
Valentine nie był twoim prawdziwym ojcem, ale nie dlatego, że w twoich żyłach nie płynie
jego krew. Nie był twoim ojcem, bo nie zachowywał się jak ojciec. Nie zaopiekował się tobą.
To zawsze Lightwoodowie się tobą opiekowali. Oni są twoją rodziną. Tak jak mama i Luke
moją – wyciągnęła rękę, żeby dotknąć jego ramienia, ale po chwili ją zabrała – Przepraszam –
powiedziała – Stoję tu i cię pouczam, a ty pewnie chcesz być sam.
-Masz rację – odparł.

Clary poczuła jak ucieka z niej powietrze.


-Dobrze, w takim razie pójdę – wstała, zapominając podnieść dół sukienki i prawie ją
podeptała.
-Clary! - Jace odłożył pudełko i wstał – Nie to miałem na myśli. Nie chodziło mi o to, że chcę
być sam. Miałaś rację co do Valentine'a... i Lightwoodów.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Stał w połowie w cieniu; jasne, kolorowe światła zabawy
na dole tworzyły dziwne wzory na jego skórze. Przypomniało jej się, jak zobaczyła go po raz
pierwszy. Pomyślała wtedy, że wygląda jak lew. Pięknie i zabójczo. Teraz wyglądał inaczej.
Ta twarda, obronna osłona, którą nosił jak zbroję zniknęła i zamiast tego nosił swoje rany,
widzialnie i z dumą. Nawet nie użył steli, żeby usunąć siniaki z twarzy, wzdłuż linii szczęki,
na gardle, gdzie widać było skórę znad kołnierza koszuli. Ale dla niej, nadal wyglądał
pięknie, nawet bardziej niż wcześniej, bo wydawał się taki ludzki – ludzki i prawdziwy.

-Wiesz – powiedziała – Aline powiedziała, że może nie będziesz już zainteresowany. Teraz
kiedy to nie jest zakazane. Kiedy mógłbyś być ze mną gdybyś chciał -zadrżała lekko w
cienkiej sukience, krzyżując ręce – Czy to prawda? Nie jesteś... zainteresowany?
-Zainteresowany?? Tak jakbyś była... książką, albo jakąś informacją? Nie nie jestem
zainteresowany. Jestem... - przerwał szukając słowa w sposób w jaki ktoś mógłby szukać po
ciemku włącznika światła – Pamiętasz co wcześniej ci powiedziałem? O tym, że czułem się
jakby fakt, że jesteś moją siostrą był jakimś kosmicznym dowcipem, który ktoś mi zrobił?
Nam zrobił?
-Pamiętam.
-Nigdy w to nie wierzyłem – stwierdził – To znaczy w pewnym sensie wierzyłem.
Pozwoliłem, żeby to doprowadzało mnie do szaleństwa, ale nigdy tego nie czułem. Nie
czułem się jakbyś była moją siostrą. Bo nie czułem do ciebie tego, co powinien czuć brat do
siostry. Ale to nie znaczy, że nie miałem wrażenia, że jesteś częścią mnie. To czułem zawsze
– widząc skołowaną minę Clary, przerwał z niecierpliwym cmoknięciem – Nie mówię tego w
odpowiedni sposób. Clary, nienawidziłem każdej sekundy, w której myślałem, że jesteś moją
siostrą. Nienawidziłem każdego momentu, w którym myślałem, że to co do ciebie czuję
sprawia, że coś jest ze mną nie tak. Ale...
-Ale co? - serce Clary biło tak mocno, że wywoływało w niej zawroty głowy.
-Widziałem przyjemność, którą czerpał Valentine z tego co ja czuję do ciebie, a ty do mnie.
Użył to jako broń przeciwko nam. I to sprawiło, że go znienawidziłem. Bardziej niż wszystko
inne co zrobił, to sprawiło,że znienawidziłem go i że zwróciłem się przeciwko niemu. I może
to było to co musiałem zrobić. Bo były chwile, kiedy nie wiedziałem, czy chcę iść za nim czy
nie. To był trudny wybór – trudniejszy niż chciałbym pamiętać – jego głos brzmiał na napięty.
-Kiedyś zapytałam cię czy mam wybór – przypomniała mu Clary – a ty powiedziałeś, że
zawsze jest jakiś wybór. Ty wybrałeś przeciwstawienie się Valentine'owi. Na końcu podjąłeś
właśnie taką decyzję i nie ma znaczenia jakie to było trudne. Ważne, że to zrobiłeś.
-Wiem – powiedział Jace – Mówię tylko, że wybrałem tak częściowo ze względu na ciebie.
Odkąd cię poznałem, wszystko co robię, robię częściowo ze względu na ciebie. Nie mogę się
od ciebie odciąć Clary – ani moje serce, ani krew, ani umysł, ani żadną inną część mnie. I nie
chce tego.
-Nie? - wyszeptała

Zrobił krok w jej stronę. Jego wzrok zatrzymał się na jej twarzy, jakby nie mógł go odwrócić.
-Zawsze myślałem, że miłość sprawia, że jesteś głupi. Słaby. Że jesteś złym Nocnym Łowcą.
Kochać to znaczy niszczyć. Wierzyłem w to.

Clary przygryzła wargę, ale też nie mogła odwrócić od niego wzroku.
-Myślałem, że bycie dobrym wojownikiem oznacza nie przejmowanie się niczym –
powiedział – Niczym, a zwłaszcza sobą. Podejmowałem każde ryzyko, które mogłem.
Stawałem na ścieżkach demonów. Myślę, że wprawiłem Aleca w kompleksy, tylko dlatego,
że on chciał żyć – Jace uśmiechnął się lekko – A potem poznałem ciebie. Byłaś przyziemną.
Słabą. Nie byłaś wojowniczką. Nigdy nie trenowałaś. A potem zobaczyłem jak bardzo
kochałaś swoją matkę, Simona i jak weszłabyś dla nich do piekła. Weszłaś do tego hotelu
pełnego wampirów. Nocni Łowcy z latami doświadczenia, by się na to nie odważyli. Miłość
nie sprawiła, że byłaś słaba, ona uczyniła cię silniejszą niż wszyscy, których znam. I
zrozumiałem, że to ja byłem słaby.
-Nie – była zszokowana – Nie jesteś słaby.
-Może już nie – zrobił jeszcze jeden krok i teraz był wystarczająco blisko, żeby ją dotknąć –
Valentine nie mógł uwierzyć, że zabiłem Jonathana – kontynuował – Nie mógł uwierzyć, bo
to ja byłem tym słabym, a Jonathan był wytrenowany. Zapewne to on powinien zabić mnie.
Prawie to zrobił. Ale pomyślałem o tobie – zobaczyłem cię, tak wyraźnie jakbyś stała obok
mnie, patrząc na mnie i wiedziałem, że chcę żyć, pragnąłem tego bardziej niż wszystkiego
innego na świecie, tylko po to, żeby choć jeden raz znowu zobaczyć twoją twarz.
Clary marzyła, żeby móc się poruszyć, wyciągnąć rękę i dotknąć go, ale nie mogła. Czuła się
jakby jej ręce były zamrożone u jej boku. Jego twarz była blisko jej twarzy, tak blisko, że
mogła zobaczyć swoje odbicie w jego źrenicach.
-A teraz patrzę na ciebie – powiedział – a ty pytasz mnie czy nadal cię pragnę, tak jakbym
mógł przestać cię kochać. Tak jakbym chciał porzucić coś, co czyni mnie silniejszym niż
wszystko inne. Nigdy wcześniej nie śmiałem dać komuś większej części siebie – kawałki dla
Lightwoodów, Isabelle i Aleca, ale to trwało latami. Ale teraz, Clary, od momentu, w którym
po raz pierwszy cię zobaczyłem, cały należałem do ciebie. I nadal należę. Jeśli mnie chcesz.
Przez ułamek sekundy Clary stała bez ruchu. A potem w jakiś sposób złapała go za koszulę i
przyciągnęła do siebie. Objął ją, prawie podnosząc ją tak, żeby spadły jej buty. A potem
pocałował ją, a może to ona pocałowała jego; nie była pewna, ale to nie miało znaczenia.
Czucie jego ust na jej wargach było elektryzujące, zarzuciła mu ręce na ramiona, przyciskając
go do siebie. Czuła bicie jego serca przez koszulkę i to sprawiło, że aż zakręciło jej się w
głowie z przyjemności. Niczyje serce nie biło tak jak serce Jace'a.
Puścił ją i sapnęła – zapomniała o oddychaniu. Trzymał jej w twarz w swoich dłoniach i
palcem śledził linię jej kości policzkowych. Do jego oczu wróciło światło tak jasne, jak nad
jeziorem, ale tym razem widać też było figlarne iskierki.
-No – powiedział – Nie było tak źle, mimo że to nie jest zakazane?
-Miałam gorsze – odpowiedziała z niepewnym śmiechem.
-Wiesz – stwierdził, schylając się by musnąć jej usta swoimi – jeśli boisz się o dawkę
zakazanego owocu, to nadal możesz zabraniać mi pewnych rzeczy.
-Jakich rzeczy?
Poczuła jak się uśmiecha.
-Takich.

Po pewnym czasie zeszli ze schodów na plac, gdzie tłum zaczął zbierać się wyczekując
fajerwerków. Isabelle i reszta znaleźli stolik blisko rogu skwerku i tłoczyli się wokół niego na
ławkach i krzesłach. Kiedy zbliżali się do nich, Clary przygotowała się, żeby puścić rękę
Jace'a, ale powstrzymała się. Mogli się trzymać za ręce jeśli chcieli. Nie było w tym nic złego.
Ta myśl prawie odebrała jej oddech.

-Jesteś tu! - Isabelle podeszła do nich tanecznym krokiem, zadowolona trzymając w ręku
szklankę fuksjowego płynu, który podała do Clary – Spróbuj!
Clary łypnęła na szklankę.
-Czy to zmieni mnie w gryzonia?
-A gdzie zaufanie? Myślę, że to sok truskawkowy – odparła Isabelle – Tak czy siak jest
pyszny. Jace? - zaoferowała mu szklankę.
-Jestem mężczyzną – powiedział jej – A mężczyźni nie piją różowych napojów. Idź i przynieś
mi coś brązowego kobieto.
-Brązowego? - Isabelle zrobiła minę.
-Brązowy to męski kolor – powiedział Jace i szarpnął zabłąkany lok Isabelle – Zobacz, Alec
ubrał się na brązowo.
Alec spojrzał żałośnie na swój sweter.
-Był czarny, ale wyblakł.
-Mogłeś założyć do tego cekinową opaskę – zasugerował Magnus, oferując swojemu
chłopakowi coś niebieskiego i iskrzącego – To tylko taki pomysł.
-Zwalcz tę chęć Alec – Simon siedział na krawędzi niskiej ściany obok Mai, która wydawała
się zajęta rozmową z Aline – Wyglądałbyś jak Olivia Newton-John w Xanadu.
-Są gorsze rzeczy – zauważył Magnus.
Simon zszedł z murku i podszedł do Clary i Jace'a. Z rękami w tylnych kieszeniach jeansów,
przez długą chwilę przyglądał im się w zamyśleniu. W końcu przemówił:
-Wyglądasz na szczęśliwą – powiedział do Clary. Obrócił się do Jace'a – Tym lepiej dla
ciebie.
Jace podniósł brew.
-Czy to ta część, gdy powiesz mi, że jak ją skrzywdzę, to mnie zabijesz?
-Nie – odparł Simon – Jeśli ją skrzywdzisz, to jest zdolna, żeby zabić cię własnoręcznie. I to
za pomocą różnych broni.
Jace wyglądał na zadowolonego tą myślą.
-Słuchaj – zaczął Simon – Chciałem tylko powiedzieć, że nie ma problemu, jeśli mnie nie
lubisz. Jeśli sprawiasz, że Clary jest szczęśliwa, to nic do ciebie nie mam – wyciągnął dłoń, a
Jace'a puścił Clary i uścisnął dłoń Simona z głupim wyrazem twarzy.
-To nie tak, że cię nie lubie – powiedział – Właściwie, to cię lubię, więc mam dla ciebie radę.
-Radę? - Simon zrobił zaniepokojoną minę.
-Widzę, że całkiem nieźle idzie ci bycie wampirem. I za to szacunek dla ciebie. Wiele
dziewczyn kocha tą wrażliwość i nieśmiertelność. Ale gdybym był tobą to porzuciłbym
muzykę. Gwiazdy rocka, które są wampirami wyszły z mody, a poza tym nie możesz być zbyt
dobry.
Simon westchnął.
-Podejrzewam, że nie ma szansy, żebyś przemyślał opcję, w której mnie nie lubisz?
-Skończcie oboje – przerwała Clary – Nie mozecie być dla siebie dupkami na zawsze, wiecie.
-Technicznie – odparł Simon – To ja mogę.
Jace wydał nieelegancki dźwięk; po chwili Clary zrozumiała, że usiłował się nie śmiać i
trochę mu nie wyszło.
Simon uśmiechnął się szeroko.
-Mam cię.
-No – powiedziała Clary – to jest piękny moment – rozejrzała się w poszukiwaniu Isabelle,
która pewnie byłaby prawie tak samo zadowolona jak ona, że Jace i Simon dogadują się,
chociaż na swój specyficzny sposób.
Zamiast tego zobaczyła kogoś innego.
Na samej krawędzi lasu, gdzie cień znikał, stała szczupła kobieta w zielonej sukni w kolorze
liści; jej długie czerwone włosy były spięte na kształt diademu. Jasna Dama. Patrzyła
dokładnie na Clary, a gdy ta spojrzała na nią, wyciągnęła swoją szczupłą rękę i kiwnęła
palcem. Chodź.
Clary nie była pewna czy była to wina jej własnego pragnienia, czy też przymus Jasnego
Ludu, ale szybko przeprosiła, odeszła od reszty i ruszyła w kierunku lasu, torując sobie drogę
wsród buntowniczych uczestników imprezy. Gdy podeszła do Królowej, wyczuła przewagę
Jasnego Ludu, którego przedstawiciele stali obok, otaczając Królową Jasnego Dworu. Nawet
gdyby chciała przyjść sama, to nie mogłaby pojawić się bez swoich podwładnych.

Królowa wyciągnęła władczo dłoń.

-Tutaj – powiedziała – i ani kroku bliżej.


Clary zatrzymała się kilka kroków od Jasnej Damy.
-Moja pani – powiedziała, przypominając sobie jak zwracał się do niej Jace w Jasnym
Dworze – Czemu przywołałaś mnie do swojego boku?

-Chciałabym od ciebie przysługę – powiedziała bez wstępów Królowa – Oczywiście w


zamian otrzymałabyś przysługę ode mnie.
-Przysługa ode mnie? - powiedziała ze zdziwieniem Clary – Ale przecież nawet mnie nie
lubisz.
Królowa w zamyśleniu dotknęła swoich ust, jednym długim, białym palcem.
-Jasny Lud, inaczej niż ludzie, nie zawraca sobie głowy lubieniem. Miłość, być może,
nienawiść też. To są przydatne emocje. Ale lubienie – elegancko wzruszyła ramionami –
Rada nie wybrała jeszcze, kto z ludu będzie jej częścią – powiedziała – Wiem, że Lucian
Graymark jest dla ciebie kimś w rodzaju ojca. Posłucha tego, o co go poprosisz. Chciałabym
abyś zasugerowała mu wybór mojego rycerza Meliorna na naszego reprezentanta.
Clary pomyślała o siedzibie Rady i o Meliornie mówiącym, że nie będzie walczył w bitwie
jeśli nie zrobią tego również Dzieci Nocy.
-Nie sądzę, żeby Luke zanim przepadał.
-I znowu – powiedziała Królowa – mówisz o sympatii.
-Gdy widziałam cię wtedy w Jasnym Dworze – odparła Clary – nazwałaś mnie i Jace'a bratem
i siostrą. Ale wiedziałaś, że tak naprawdę nie jesteśmy rodzeństwem. Prawda?
Królowa uśmiechnęła się.
-Ta sama krew płynie w waszych żyłach – powiedziała – Krew Anioła. Wszyscy, w których
płynie ta krew są w głębi braćmi i siostrami.
Clary zadrżała.
-Mimo to mogłaś powiedzieć nam prawdę. Ale nie zrobiłaś tego.
-Powiedziałam wam prawdę tak jak ją widziałam. Wszyscy mówimy prawdę tak jak ją
widzimy, czyż nie? Czy kiedykolwiek przestałaś zastanawiać się jakie kłamstwa mogły kryć
się w opowieści twojej matki, która była dostosowana do jej zamiarów? Czy naprawdę
myślisz, że znasz prawdę o każdym sekrecie twojej przeszłości?
Clary zawahała się. Nie wiedząc dlaczego nagle usłyszała w głowie głos Madame Dorothei.
Zakochasz się w nieodpowiedniej osobie – czarownica powiedziała Jace'owi. Clary doszła do
wniosku, że miała na myśli to jak wiele problemów im obojgu przysporzy ich uczucie. Ale
nadal, w jej pamięci były luki – nawet teraz – zdarzenia, które do niej nie wróciły. Sekrety, o
których nigdy nie poznała prawdy. Już dawno uznała je za stracone i nieważne, ale może...
Nie. Poczuła jak jej ręce napinają się. Trucizna Królowej była subtelna, ale silna. Czy
naprawdę istnieje na świecie ktoś, kto zna każdy swój sekret? A czy niektórych tajemnic nie
lepiej zostawić w spokoju?
Potrząsnęła głową.
-To co zrobiłaś w Jasnym Dworze – powiedziała – Może i nie kłamałaś. Ale byłaś
nieuprzejma – zaczeła się odwracać – A ja mam dość nieuprzejmości.
-Naprawdę masz zamiar odmówić przysługi od Królowej Jasnego Dworu? - zapytała Królowa
– Nie każdy śmiertelnik ma taką szansę.
-Nie potrzebuje przysługi od ciebie – odparła Clary – Mam wszystko czego chcę.
Odwróciła się plecami do Jasnej Damy i odeszła.

Gdy wróciła do grupy, którą zostawiła, zauważyła, że dołączyli do nich Maryse i Robert
Lightwoodowie., którzy - jak ze zdumieniem zobaczyła – uściskiwali dłoń Magnusowi
Bane'owi, który odłożył błyszczącą opaskę i był wzorem dobrych manier. Maryse objęła
Aleca ramieniem. Reszta jej przyjaciół siedziała pod ścianą, Clary chciała do nich dołączyć,
kiedy poczuła ucisk na ramieniu.
-Clary! - to była jej matka uśmiechająca się do niej. Obok stał Luke. Trzymali się za ręce.
Jocelyn w ogóle nie była przebrana, miała na sobie jeansy i luźną koszulkę, która
przynajmniej nie była pokryta farbą. Ale ze sposobu w jaki patrzył na nią Luke, nie można
było wywnioskować, że wyglądała gorzej niż perfekcyjnie – Cieszę się, że wreszcie cię
znaleźliśmy.
Clary uśmiechnęła się do Luke'a.
-Więc nie zostajesz w Idrisie?
-Nie – powiedział. Jeszcze nigdy nie widziała go tak szczęśliwego – Mają tu słabą pizzę.
Jocelyn zaśmiała się i poszła porozmawiać z Amatis, która podziwiała bańkę wypełnioną
dymem, która cały czas zmieniała kolory. Clary spojrzała na Luke'a.
-Czy ty naprawdę miałeś zamiar wyprowadzić się z Nowego Jorku czy tylko tak
powiedziałeś, żeby zmusić ją do wykonania jakiegoś ruchu?
-Clary – odparł Luke – Jestem zszokowany, że sugerujesz coś takiego – uśmiechnął się, a
potem nagle spoważniał – Nie masz nic przeciwko temu prawda? Wiem, że to oznacza dużą
zmianę w twoim życiu... Chciałem spytać czy ty i twoja matka, nie przeprowadziłybyście się
do mnie, w końcu wasz apartament nie nadaje się do mieszkania.
Clary prychnęła.
-Duża zmiana? Moje życie już się zmieniło. Kilka razy.
Luke spojrzał na Jace'a, który przyglądał im się spod ściany. Jace pokiwał im głową,
uśmiechając się kącikami ust.
-Widzę – powiedział Luke.
-Zmiany są dobre – odpowiedziała Clary.
Luke podniósł rękę; runa przymierza wyblakła tak jak u wszystkich, ale na skórze nadal
widniał biały ślad. Blizna, która nigdy nie zniknie do końca. Spojrzał zamyślony na Znak.
-To prawda.
-Clary! - zawołała Isabelle – Fajerwerki!
Clary poklepała Luke'a po ramieniu i poszła dołączyć do przyjaciół. Siedzieli przy ścianie w
linii: Jace, Isabelle, Simon, Maia i Aline. Zatrzymała się koło Jace'a.
-Nie widzę żadnych fajerwerków – powiedziała kpiąco do Isabelle.
-Cierpliwości pasikoniku – powiedziała Maia – Dobre rzeczy przychodzą do tych, którzy
czekają.
-Zawsze myślałem, że to szło 'Dobre rzeczy przychodzą do tych, którzy robią falę' –
stwierdził Simon – Teraz wiem dlaczego byłem taki skołowany całe życie.
-Skołowany to ładne określenie na to – odpowiedział Jace, ale widać było, że tylko częściowo
słucha. Wyciągnął rękę i przyciągnął Clary do siebie, prawie nieobecnie, jakby to był tylko
refleks. Oparła się na jego ramieniu, spoglądając w niebo. Nic go nie oświetlało prócz
demonicznych wież emanujących miękkim srebrno-białym światłem w ciemności.
-Gdzie byłaś? - zapytał, tak cicho, żeby tylko Clary go usłyszała.
-Jasna Dama chciała, żebym zrobiła jej przysługę – odpowiedziała Clary – I chciała dać mi
przysługę w zamian – poczuła jak Jace się napina – Spokojnie. Odmówiłam.
-Nie wiele osób odmówiłoby Jasnej Damie – stwierdził Jace.
-Powiedziałam jej, że nie potrzebuje przysługi, bo mam wszystko czego chcę.
Jace zaśmiał się na to i położył jej dłoń na ramieniu, jego palce bezmyślnie bawiły się
wisiorkiem na jej szyi. Clary spojrzała w dół na srebrny błysk na jej sukience. Nosiła
pierścień Morgensternów odkąd Jace zostawił jej go i czasem zastanawiała się dlaczego. Czy
naprawdę chciała, żeby przypominał jej Valentine'a? Ale z drugiej strony czy to było w
porządku, żeby zapomnieć?
Nie można usunąć wszystkiego co spowodowało ból. Nie chciała zapomnieć Maxa czy
Madelaine, albo Hodge'a, Inkwizytorkim czy nawet Sebastiana. Każde wspomnienie było
cenne, nawet te złe. Valentine chciał zapomnieć, zapomnieć, że świat musi się zmieniać, a
Nocni Łowcy razem z nim, chciał zapomnieć, że Podziemni mają duszę, a każda dusza ma
znaczenie w strukturze świata. On chciał myśleć tylko o tym co czyniło Nocnych Łowców
innych od Podziemnych. Ale to czego nie robił było tym w czym oni wszyscy byli do siebie
podobni.
-Clary – powiedział Jace wyrywając ją z zamyślenia. Objął ją mocniej, a ona podniosła
wzrok; tłum cieszył się z pierwszej wystrzelonej petardy – Spójrz.
Patrzyła jak fajerwerki eksplodowały w tysiącu iskierek, które tworzyły złote linie na tle
chmur, jak anioły spadające z nieba.

You might also like