You are on page 1of 5

Pośpiech

Gdy zorza do poddaszy czatowni nadchmurnej


Spoza kraty szyb błyśnie, jakoby zza krzaka,
Ich mieszkaniec, dla nizin podobny do ptaka,
Opuszcza swój gołębnik wyniosły i górny.

Gnany złudnych pośpiechów natrętną ostrogą,


Która dzwoni wesoło, a krwawi boleśnie,
Biegnie w świat, że mu w szybie zapłonął, jak we śnie,
Kłamiąc oku skróconą w szyb ślepocie drogą...

Zda się, iż o tej właśnie, a nie innej porze


Dano mu, badaczowi swej własnej mitręgi,
Stopą, ścieżyn igraszką, wbiec na widnokręgi
I całym widnokręgiem owładnąć w przestworze!

Po skałach urojonych, wśród marzeń rozłamów


Zbyt pośpiesznie się skrada, zbyt trwożliwie płoni,
Jak kochanek przed schadzką lub podpalacz chramów,
Mdły ogień unoszący w półcieniu swej dłoni...

Dokąd śpieszy wieczorem on, co nawet w nocy


Nic nie ma do szepnięcia, nic do podpalenia?
Czy do chłodów ołtarzy? Czy do zórz olśnienia?
Czy do zdrojów miłości, wrzących od niemocy?

Nie! On niegdyś, snów pierwszych złudzony jałmużną,


Ujrzał siebie gdzieś - w ledwo stworzonym zaświecie,
I teraz niespokojny, raz jeszcze, na próżno
Sam do siebie się śpieszy! Wy mnie rozumiecie?...
Topielec

W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie,


Gdzie się las upodobnia łące niespodzianie,
Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki.
Przewędrował świat cały z obłoków w obłoki,
Aż nagle w niecierpliwej zapragnął żałobie
Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.
Wówczas demon zieleni wszechleśnym powiewem
Ogarnął go, gdy w drodze przystanął pod drzewem,
I wabił nieustannych rozkwitów pośpiechem,
I nęcił ust zdyszanych tajemnym bezśmiechem,
I czarował zniszczotą wonnych niedowcieleń,
I kusił coraz głębiej - w tę zieleń, w tę zieleń!
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów,
Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów,
Aż zabrnął w takich jagód rozdzwonione dzbany.
W taką zamrocz paproci, w takich cisz kurhany,
W taki bezświat zarośli, w taki bez brzask głuchy,
W takich szumów ostatnie kędyś zawieruchy,
Że leży oto martwy w stu wiosen bezdeni,
Cienisty, jak bór w borze - topielec zieleni.
Dziewczyna

Władysławowi Jaroszewiczowi,
Jego entuzjastycznym zapałom
dla dzieł twórczych i szczerym
wyczuciom czarów poetyckich

Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,


A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.

I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie,


I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie...

Mówili o niej: "Łka, więc jest!" - I nic innego nie mówili,


I przeżegnali cały świat - i świat zadumał się w tej chwili...

Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!


I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?

"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -
Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.

Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!


Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!

Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną...


I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną!

Lecz cienie zmarłych - Boże mój! - nie wypuściły młotów z dłoni!


I tylko inny płynie czas - i tylko młot inaczej dzwoni...

I dzwoni w przód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem!


I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem?

"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -
Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze.

Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera...

I nigdy dość, i nigdy tak, jak pragnie tego ów, co kona!...


I znikła treść - i zginął ślad - i powieść o nich już skończona!

Lecz dzielne młoty - Boże mój - mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały śpiżem same w sobie!

Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem!


I nie wiedziała ślepa noc, czym bywa młot, gdy nie jest młotem?
"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -
Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze.

I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!


Lecz poza murem - nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!

Niczyich oczu ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!


Bo to był głos i tylko - głos, i nic nie było oprócz głosu!

Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!


Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?

Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów,


Potężne młoty legły w rząd, na znak spełnionych godnie trudów.

I była zgroza nagłych cisz. I była próżnia w całym niebie!


A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?
Zielona godzina

I
Rozechwiały się szumne gałęzi wahadła
Snem trącone! Wybiła Zielona Godzina !
Wynijdź, lesie, z swej głębi, ty – nasz i nie nasz!

Czyjaż dusza w twe gąszcze znowu się zapadła?


Czyjaż twarz się strumieniom twoim przypomina?
Jeszcze moja przed chwilą – już niczyja twarz...

Dziwno mi, że ją widzą wód prądy i drzewa,


Tę samą – a już inną, i szepczą: „To – ona.
Zbłąkaną poza nami – Bóg przywrócił nam !...”

Mamże dziś po jej rysach poznać las, co śpiewa?


Wszak mówiłem: gdy przyjdzie Godzina Zielona –
Oddam lasom – co leśne, choćbym zginął sam ! ...

Szewczyk

W mgłach daleczeje sierp księżyca, Dałeś mi, Boże, kęs istnienia,


Zatkwiony ostrzem w czub komina, Co mi na całą starczy drogę -
Latarnia się na palcach wspina Przebacz, że wpośród nędzy cienia
W mrok, gdzie już kończy się ulica. Nic ci, prócz butów, dać nie mogę.
Obłędny szewczyk - kuternoga W szyciu nic nie ma, oprócz szycia,
Szyje, wpatrzony w zmór odmęty, Więc szyjmy, póki starczy siły!
Buty na miarę stopy Boga, W życiu nic nie ma, oprócz życia,
Co mu na imię - Nieobjęty! Więc żyjmy aż po kres mogiły!

Błogosławiony trud,
Błogosławiony trud, Z którego twórczej mocy
Z którego twórczej mocy Powstaje taki but
Powstaje taki but Wśród takiej srebrnej nocy!
Wśród takiej srebrnej nocy!

Boże obłoków, Boże rosy,


Naści z mej dłoni dar obfity,
Abyś nie chadzał w niebie bosy
I stóp nie ranił o błękity!
Niech duchy, paląc gwiazd pochodnie,
Powiedzą kiedyś w chmur powodzi,
Że tam, gdzie na świat szewc przychodzi,
Bóg przyobuty bywa godnie!

Błogosławiony trud,
Z którego twórczej mocy
Powstaje taki but
Wśród takiej srebrnej nocy!

You might also like