You are on page 1of 12

Wilkołak. Powieść. A.

Olizarowskiego podług gminnych podań

Kto wierzysz w życie, wierz w jego tajnice;


A trudnoć wierzyć: to posyp źrenice
Prochem mogiły – wodą niepamięci
Spłucz mózg i skronie, i zahamuj chęci,
Zapytywania: co jest? i dlaczego?
Wiara czasami ma tak coś dobrego,
Jak sen dziewicy, jak starca oblicze:
Ja czasem wiarą ze szczęściem graniczę.

Wierzcie powieści. Stało krasne wzgórze


Pomiędzy lasem osiki a Wisłą;
Wieczorne, ciche, sto-promienne zorze
Na dnie cynowém atmosfery błysło.
Krzewiny strzepły liści skrzydełkami,
I odmówiły wieczorne pacierze:
Sen cichą ręką wielką sprawę bierze
Ponad wszystkiémi drzew i ziół oczami.
Dwie wielkie fale ciszy wypływają
Z tajemnic swoich – i jedna podąża
Ku niebu, druga powoli okrąża
Ziemię – a obie jedno źródło mają.

Tu przerwa w ciszach, ludzie przerwę dają.


Święto dożynek – wieczór uroczysty,
Chłopcy i dziewki tańczą i śpiewają;
Kubek blaszany szumny i rzęsisty
Idzie z rąk do rąk, i do gardła leje
Tak dziwny trunek, że lico ponure
Zapomina się, zrzuca z siebie chmurę,
Błyszczy pogodą, i usto się śmieje,
Czemu? nie wiedzieć; do czego? nie wiedzieć.
Na szkiełkach źrenice iskry się zbierają,
I w fałdy powiek płomienie wrabiają,
A stąd spojrzeniu w oczach tak źle siedzieć,
Że musi uciec w powietrze, i błądzić
Dopóki ogień nie przestanie rządzić
W oczach; dopóki sen się nie zlituje
Nad powiekami, nie powysypuje
Palnych pierwiastków; źrenic nie ogładzi
Od spalenizny. – Grają wesołego;
Czemu nie smutno?… Co komu do tego!

1
Grają wesoło; Krasa rej prowadzi,
Młoda dziewczyna najpiękniejsza w kole;
Lecz choć ma kwiaty i wstążki na czole,
Śmiech w białej twarzy i śmiech w czarném oku;
Chociaż się zwija jak fala w potoku,
Jednak niekiedy w tańcu się zatrzyma,
Westchnie – i wtenczas na jej twarzy przebiegnie oczyma:
Szuka – poznaje, pełno znajomości;
Lecz gdzie znajomy? ten jeden znajomy,
Co był wesoły, i piękny i młody,
I stalszy niźli murowane domy,
I śmielszy, zdrowszy niż wiślane wody?!

Krasa wezwana do tańca, tańcuje –


Lecz jak tańcuje? Na co ludzi pytać,
Potrzeba w sercu i w jej oczach czytać.
Jak przez sen tańczy, że tańczy, nie czuje;
I czemuż tańczy? Ot, żeby tańcować.
Czemuż się śmieje? Ot, żeby nie psować
Drugim uśmiechu – nagle się zatrzyma,
Spojrzy za siebie: Czy nie ma? Czy nie ma?
Spojrzy przed siebie: Oj, nie ma? I z cicha
Opuszcza taniec i na ustroń skoczy;
Patrzy na taniec, na ludzi – i wzdycha,
I łzą serdeczną obciąża swe oczy.
– Biedna!
Pomiędzy ludźmi, jednak sama jedna,
Gdzież jej najmilszy? W sercu, i na świecie,
Cóż sercu po nim? czémże on dla świata?
Czy żyje jeszcze? Tak, żyje! a przecie
W życiu i w sercu wielka po nim strata.
Gdzież jej najmilszy? Trudno odpowiedzieć?
Kochanka nie wie, a któż może wiedzieć?
Nikt jej uśmiechu i łez nie rozumie.
Tańczy, bo młoda; śmieje się, bo pusta,
Tęskni bo kocha; wzdycha, bo ma usta –
Lecz żaden z ludzi powiedzieć nie umie,
Dlaczego płacze, kiedy śmiać się może?
Nie wiedzą kogo, wiedzą że kochała,
Że ona kocha… I wie wioska cała,
Że znikł przed rokiem młodzian; nawet może
Wiedzą, że kochał; lecz kogo? nie wiedzą.
Spółrówieśnice od dawna ją śledzą,
Lecz te śledzenia idą niedaleko. –

2
Jam moją więcej zaczerpnął powieką;
I z powiadania mego bądźcie radzi;
Garstka młodego rymu nie zawadzi.

Krasa łzy leje gdy mówi pacierze,


Gdy w rozegrzaną myśl ochłodę bierze,
Lub w samotności, kiedy nikt nie widzi
Świętych, serdecznych nikt łez nie wyszydzi
Jakże dziewicy tego nie żałować,
Co był wzajemnym? I jak zatamować
Łzy, które płyną, które muszą płynąć,
Które nie mogą gdzieś w sercu zaginąć,
Które zatrzymać Pan Bóg tylko może,
Albo szaleństwo, albo jakaś zmiana
W myślach, uczuciach, dziwna, niespodziana.

Jak to odrębne na podniebie zorze,


Tak Krasa była na ziemi w tej chwili;
Rada, że ludzie na nią nie patrzyli,
Siadała pod krzakiem głogu i tarniny.
I zdjęła wstążkę z głowy, obwinęła
Oczy, a potem na usta ją wzięła,
Potem na serce. I nie wiem przyczyny,
Dla której wstążkę podarła w kawały;
Gdy darła wstążkę, lica jej się śmiały
Dziwacznym śmiechem, a skoro podarła
I krzyk wetknęła, padła pół-umarła.
Opodal głogu, pojedynczo, tłumem,
Drzewo za drzewem, las idzie za lasem,
Aż pod obłoki, i swym starym szumem
Ze starym światem rozmawia, a czasem
Milczy, wieczoru przyjściem zatrudniony;
Jedną połową ku Wiśle schylony,
A drugą pola piaszczyste przytłacza,
I niskim kłosom u stóp swych naznacza
Miejsce spokojne, a co cię u wniścia
Zaraz zatrzyma, to grające liścia,
Jakby skrzydełka zielonych motyli;
To gędźba ptasząt, rozmaite chóry
Drobne, śpiewane na chwałę natury;
To cię zatrzyma myśl; tu nie ma chwili,
W której by życie odpoczęło śmiałe;
Wiele spraw Boga tu spojrzenie małe
Oglądać może –

3
Rozmaite ziółka
Z których miód czerpie i wosk wiejska pszczółka,
A pokarm mleczny wiejska jałowica,
I różne czary wiejska czarownica,
Z różnym zapachem, z różnym listkiem, kwiatem,
I z różnym wzrostem pod drzew majestatem
Siedzą; niekiedy wyjdą na doliny,
Albo obstąpią poziome krzewiny,
Pną się po prętach, wyciągają dłonie
Swoich gałązek, umywają skronie
Rozlicznej cery wieczorową rosą,
Świeższą niż woda, a jak brylant chłodną.

Na niebie widno, ciepło i pogodno;


Wtem wiatr zaszumiał –
„Czarci wiatr już niosą!
Wiatr chmurę, chmura deszcz i burze niesie”
Rzekł młody Szymon.
„Schowamy się w lesie
Przed deszczem! tańczmy! dana, dana, dana!”
Wykrzyknął Jonek.
„Dana, dana, dana!”
Krzyknęli społem i dalej tańczyli,
I dalej kubkiem o kubek dzwonili.

MŁODY SZYMON
„Oho! już chmurę wiatr wziął na barana1
I tutaj niesie! Łyska! grzmi! Rzucajcie
Taniec i chodźcie.”
JONEK
„Czekajcie! Czekajcie!”
Chmury kłębami na las się stoczyły,
I zniżały się; gwiazdy się spłoniły,
Jak ptaszki wpadły do rozjazdu chmury;
W chmurach trzepocą złocistémi pióry;
Księżyc wysoki krwią zafarbowany
Puklerz całemu światu pokazował,
I poza chmury jako mógł się chował.
Pobuntowane wichry, jak Tytany,
Przyszły rozwalić niebo na północy
Skałami chmurzysk. Z ich ręku jak z procy,
Wylatywały chmury na niebiosa,

1
Wziąć na plecy kogo, wziąć na barana.

4
Jedne o drugie biły na kształt barci2
Wodnych, którymi przewożą się czarci.
Deszcz, każda kropla deszczu, jako osa,
Kąsała ziemię; ziemia zatem puchła,
I nie dawała po swém chodzić łonie
Ludziom, a tylko burzom, nawałnicom,
Deszczom, piorunom, grzmotom, błyskawicom;
Zdało się, ziemia swą duszę wyzionie
Pod ogromnémi nawałnic stopami.
Wielki był smutek między tancerzami,
Na oném wzgórzu; nie śmieli uciekać
Przed nawałnicą, z długich chmur deszcz krótki;
Więc się zgodzili po kieliszku wódki
Wypić i czekać – złą porę przeczekać –
Czekali, rosły niepokój i smutki,
Najzwyczajniejsze oczekiwań skutki.
To błyskawice swe ogniste szaty
Jęły przetrząsać, w chmurach prać i płukać,
To grzmot swym młotem nie przestawał stukać,
Jak gdyby nowe kuł w niebiosach światy;
A Święty Michał ziemię pieczętował
Pieczęcią Boga, piorunem polował,
Jak drudzy mówią, na jakiego ducha,
Co się przebiera po myśliwsku, łazi
Po niebie, i co mówią w niebie, słucha;
Dziś roztopił się pewnie w krople mazi,
Archanioł strzelił; że trafił, poznali,
Bo deszcz ustaje, bo się w lesie pali
Dąb, w którym duch on krył się –
Błyskawice
Wciąż wyglądają zza chmur, jak dziewice
Ciekawe, dzikie, swawolne; szarańczą
Chmury w świat lecą, cichym deszczem płaczą,
Lito im stron tych3. Błyskawice tańczą
Wietrznego tańca, z chmur na chmury skaczą,
Cieszą się z czegoś. Z czego? Zgadnąć łatwo:
Ze śmierci ducha –
A wtem głosów kilka
Wstanie na wzgórzu: „Gdzie Krasa? Ej dziatwo
Szukajcie Krasy!” Słychać wycie wilka
I krzyk kobiecy. „Gdzie Krasa?…” szukają.
Jak białe ognie po lesie migają
2
Barcie, barki, łodzie.
3
Lito mi, żal mi; dawne wyrażenie.

5
Białe sukmany chłopów; a dziewice
Biegą nad Wisłę: puszczą swe źrenice
Jak rybołówki na fale – wracają;
I zamiast Krasy, łzy na oczach mają.

Pół wieku przeszło, wiele odmian w siole;


Wymarli starsi zdarzeniu spółcześni,
Młodzi zgrzybiały włos noszą na czole;
Krasa z pamięci spełzła, nikt już nie śni
O jej piękności i o jej zniknieniu,
Jak o wrzuconym do Wisły kamieniu
Nikt nie rozmyśla. Może nikt i nie wie
O starcu Janie, który co wieczora
Idzie na wzgórze, i łazi jak zmora
Dokoła wzgórza, i przy głogu krzewie
Staje i duma, i z północą wraca
Do pustej chaty. O! jakaż mu praca
Nim zasnąć zdoła! Wieleż to on razy
Wstaje i święte całuje obrazy,
Żegna się, modli, a tu nie daj Boże
Snu pokosztować. Obrzydło mu łoże,
Na którém zasnąć nie śmie od pół wieku;
Sam siebie pyta: „Co ciebie człowieku
Trapi? Dlaczego spać nie możesz? Czemu
Unikasz ludzi? Oj! nie mnie staremu
Zasnąć spokojnie! przed laty ja miałem
Brata, Wojciecha. Jak go kochałem,
Jak on mnie kochał trudno powiedzieć!
On kochał jeszcze, prócz mnie jeszcze jednę,
I wzwyż nade mnie kochał Krasę biednę;
Byłoby szczęście, wesele by było,
Bo już się na to w sercach zanosiło,
Chociaż się ludziom, o tém nie mówiło;
Aż tu znikł Wojciech, ani o nim słychać,
Krasie zostało płakać, tęsknić, wzdychać,
Nareszcie tańczyć. Oh! komu niewola
Tańczyć, ten niechaj tańczyć nie przestaje,
Ani niech nie wie, że się serce kraje.
Na widok tańca tych, którym niedola
Kazała płakać! O! niech nie przestaje
Tańczyć, kto zaczął. Tak Krasa nieboga
Przestała tańczyć i poszła do głoga
Spocząć, podumać – i już nie wróciła
Do tańca, ziemia jej się rozstąpiła;

6
Gdzie się podziała? nie umiem powiedzieć,
Czy poszła za nim? Bóg to raczy wiedzieć”.
Tu starzec oczy obrócił do ściany,
Na której wisiał na szkle malowany
W ciernistym wieńcu Jezus Nazareński.
Łzy ocierając: „Oh! ten chleb szatański
Jeść często”, mówił, „i nie ma godziny
Żebym do płaczu nie znalazł przyczyny.
Toteż mi łatwiej płakać, niźli chleba
Kawałek ugryźć. Dziś do mnie spoczynek
Nie przyjdzie w gości; dziś święto dożynek,
Rocznica Krasy. Dziś mi pójść potrzeba
Na wzgórze. Będą chłopcy i dziewoje
Tańczyć i śpiewać, a ja oczy moje
Od nich odwrócę i pójdę do głogu.
Nie dla mnie radość! Tak się chciało Bogu,
Ażebym widział tańce, słyszał śpiewy,
A sam nie śpiewał, a sam, jak te krzewy
Spróchniałe, węże miał albo jaszczurki
Pod starą piersią!” –
Wieczór; żadnej chmurki
Na całém niebie; ciepło. Całe sioło
Wyszło na wzgórze. I stary Jan społem
Wyniósł na wzgórze swoje smutne czoło.
Zaczęto taniec; muzyka gra, kołem
Taniec szedł pierwszy, i chłopcy i dziewki
Wyśpiewywali narodowe śpiewki.
Kubek blaszany wciąż gorzałką szumiał,
I w żadném ręku odpocząć nie umiał.
Nawet Jan stary w kubku skąpał usta,
Z czego się głośno rozśmiałą rozpusta.

Oto i starzec jakiś przybył jeszcze


Wesoła młodzież w dłonie wraz zapleszcze;
Kubek podają – przyjął, podziękował,
Siadł na uboczu, milczenie zachował.
A bardzo smutny, i nawet smutniejszy
Od starca Jana; wzrok jego ostrzejszy,
Czerstwiejsze lica, acz więcej cierpienia
Widać spod spodu; suknie przedawniałe,
A jednak jeszcze i czyste i całe;
Jan się zadumał i chciwe spojrzenia
Rzucił na gościa, i potem przystąpił;
Ten zapytywań, a tamten nie skąpił

7
Mu odpowiedzi. Tak był otworzony
Strumień słów.
„Niech będzie pochwalony!”
Rzekł Jan, a gość mu odpowiedział głośno:
„Na wieki wieków!”

JAN
„A skąd Bóg prowadzi?”

GOŚĆ
„Ho! ho, ho! dom mój tam, gdzie chwasty rosną.”

JAN
„Ej! skąd jesteście! Posłuchamy radzi.
Czy dawno tutaj?”

GOŚĆ
„Dawno i niedawno”.

JAN
„Lepiej prawdziwie, niżeli zabawno
Powiedźcież, skąd wy? Ach! boście nieobcy
Dla moich oczu…”

Gość się weń wpatrował


Wszystkiém spojrzeniem, a taniec parobcy
Przerwali; wszelki bardzo się dziwował,
Starzec do starca…
„Tyżeś to, mój Janie!”
Długie, serdeczne było powitanie;
Brat poznał brata. Brat z bratem usiedli,
Wszyscy ich kołem milczącém obwiedli,
A on gość mówił:
„Jużem ci to starzec,
Mój Janie! Ależ i tyś już jak marzec;
Kopę lat temu dzieciaki, a ninie
Ty już staruszek; twoje czółno płynie
Popod sam smętarz, i wymieniasz rychło
Czółno na trumnę; lecz ja!…” Tu ucichło
Tak w starca ustach, że wszyscy zadrżeli,
A dziewki chciały uciekać.
„Jeżeli
Chcecie, opowiem:
Cichémi kołami

8
Wjechałem między ludzi, i kwiatami
Usłano drogę. Młody dziewiętnasty
Rok miałem w sobie. Pomiędzy niewiasty
Puściłem oko – i serce pobiegło,
I jak pobiegło, ani się postrzegło,
Czemu się dziwić ludziom nie przestało,
Serce zrobiło, co zrobić musiało,
Co każde serce ludzkie zrobić musi,
Już też się w piersiach samo nie zadusi;
A kto wyjść na jaw sercu nie pozwala:
Ludzie! takiego omijajcie z dala!
Na dwie kobiety oko natrafiło:
Jedna dziewczyna z czarnémi oczyma;
O! takich oczu nikt na świecie nié ma
W tych oczach piekło razem z niebem było.
Jedna dziewczyna: nóżka jej maleńka,
Ręka maluczka, drobniuchne usteńka,
Ciało w majowém mleku wykąpane,
Bielsze od mleka; w gorsecik ubrane,
W gorsecik siny; z tego gorsecika
Dwa rajskie jabłka bierzesz jak z koszyka:
<<Ale nim weźmiesz; zaczekaj!>> Tak rzekła
Ta czarownica, ta druga, ta z piekła:
Tam oto patrzcie! jako sowa siedzi;
Nie płoszcie! ona mnie tu tylko śledzi;
Dajcie jej pokój – „
Tu przerwał swą mowę
On dziwny starzec, i pochylił głowę,
I sparł o ramię brata, a gromada,
Końca powieści dosłuchać się rada,
Stoi dokoła, ciszy nie przerywa. –
W tém, w piersiach starca cosik się odzywa
Jak szczenię wilcze; oczy krwią zabiegły,
I krew na ręku dziewczęta postrzegły,
I jedna drugiej na ucho szepnęła,
I patrzą w starca; jedna z nich wrzasnęła.
Porwał się starzec: „Słuchajcie! Słuchajcie
Strasznej powieści! a nie uciekajcie;
Ja sam wam powiem, kiedy będzie pora
Do uciekania. Jednego wieczora
Sam na sam z miłą u okna siedziałem,
Okno otwarte, na miłą patrzałem,
I tak mi w oczach zrobiło się ciemno,
I tak mi w uszach zrobiło się głucho,

9
I żem nie wiedział, co się stało ze mną,
Ta czarownica podchodzi, za ucho
Uszczypnie, w plecy laseczką uderzy,
Wraz moje ciało sierścią się najeży –
Krasa uciekła z płaczem i hałasem,
A ja do lasu pobiegłem tymczasem.
Oh, nieszczęśliwy! odtąd wilkiem byłem,
Biegałem, wyłem, zamiast krzyku wyłem,
Płakałem – łzy me pod skórę ściekały,
Szarpałem skórę na sobie, by miały
Łzy przejść którędy; krew zamiast łez ciekła
A w piersiach duszy mojej straszniej było,
Niż w piersiach smoka, niż w wnętrznościach
piekła;
W serce się moje więcej smutku wpiło,
Niż jest pijawek po stawach, niż sierści
Na skórze. Oh, oh! jakżem pragnął śmierci.
Gdym o dąb głowę tłukł, dąb próchniał; brzozy
Gięły się w dwoje, jak te wierzbne łozy,
Na których remiz swe gniazdo zawiésza.
Od mego biegu, jakby od lemiesza,
Ziemia się pruła; pod nogami mémi
Nigdy nie było całkowitej ziemi.

Gdym zawył, wilki chowały milczenie,


Ni się zbliżało do mnie źwierzę leśne,
I ptaszę polne najskwapliwszym lotem,
Szło w głąb powietrza. Jeden strzelec śrutem
Strzelił i trafił. Spomnienie bolesne,
Młodziutki strzelec, polował dziecinnie,
Spieszył po zdobycz i śmiał się niewinnie;
Uśmiech i strzelca łakomiec, pożarłem.
Czułem odrazę, gdym brał drżące członki
Do wściekłej paszczy, a przecie pożarłem,
Z krwi nawet paszczy po nim nie otarłem.
Rankiem to było; nuciły skowronki
Nad grobem strzelca młodego, nade mną.
Dzień przeleżałem w kniei, a gdy ciemno
Obeszło ziemię, wtenczas wyleciałem
Z lasu na pole, zdobyczy szukałem.

Tu, na tém wzgórzu, byli wszyscy z sioła


I tańcowali; podszedłem pod wzgórze,
Zmrużyłem oczy, gdy oczy przymrużę

10
Z dala widzę. Śród tancerzy koła
Dostrzegłem Krasę. Tak ciężkom oddychał,
Jakbym na oddech wziął ze sto kamienia;
Nie mogłem ustać, jakby z nóg kto spychał,
Jakbym się najadł dendery nasienia,
Oczy zgorzkniały, słona łza pociekła;
Gdybym z piołunem sól w oczy rzucona,
Nie tak by gorzko było mi i słono.

Tańczono; Krasa od tańca uciekła,


Siadła przy głogu, i wstążką zieloną,
Którąm jej kupił, oczy obwinęła,
Pocałowała, i na serce wzięła.

Nadeszły chmury, błyskawice, grzmoty,


Pioruny, deszcze. Nabrałem ochoty
Porwać mą Krasę; leżała pod głogiem,
A obok wstążka w kawałki podarta:
Chwytam za piersi – musiał z Panem Bogiem
Ksiądz jechać – gdyż jak relikwija z rąk czarta,
Tak mi ma zdobycz z zębów wypłynęła…
Chwytam na nowo – i w lasy unoszę.
Tak rok mi żyje, rok biorę rozkosze
Z pięknego łona. Nie raz się wyrwała,
Jęła uciekać; lecz rychłom dopędzał;
Wtenczas gładkich członków nie oszczędzał,
A ona biedna jak liść schła, niszczała.
Karmią jéj leśne owoce, korzonki,
Nigdy spoczynku i nigdy zaśnięcia,
Ni czém otulić, wzmóc słabnące członki;
Oj! żal mi było, żal było dziewczęcia.

Razu jednego w późną wracam porę,


Zastaję dziewczę o pień drzewa sparte,
Złożone rączki, oczy poszły w górę
Jeszcze nie oschłe z łez – usta otwarte;
Boże! mój Boże! zapewne prosiła
Ciebie o koniec męczarni – skończyła.

Gorzkich lat przeszło czterdzieści i kilka,


Nikt nie polował; każdy bał się wilka.
Głodny jak smętarz, pożerałem kości,
A jako wojna krew piłem. I złości
Wciąż przybywało; nie było litości

11
Żadnej, a żadnej nade mną. Pół wieku
Tak żyłem. Oto niedawno: „Człowieku!”
Ktoś do mnie z boku, ta to czarownica
Podchodzi z cicha, śmieją się jej lica
Nieludzkim śmiechem, laseczką dotyka
Grzbietu mojego, i mówi: „Odchodzę
Od tego świata, pokuteć osłodzę:
Pójdź jako człowiek na dożynki!…” znikła.
Ach, bądźcie zdrowi! mój Janie! już czuję
Jak mi spod skóry sierść się wysypuje.
Ach! uciekajcie!”
Przeraźliwie krzyknął,
Zmienił się w wilka – wyjąc z oczu zniknął.

Do Uwag o tekstach:

Wilkołak. Powieść. A. Olizarowskiego podług gminnych podań

Utwór opublikowany został w roku 1835 w dwóch kolejnych numerach lwowskich


„Rozmaitości”: numerze 15 (z 11 kwietnia 1835, s. 113-115) i numerze 16 (z 18 kwietnia
1835, s. 121-123). /nie był nigdy wznawiany, ani przedrukowywany. Informację o jego
publikacji podaje Nowy Korbut (dz. cyt. s. 534) i sam Olizarowski w przypisie so satyry…
zegzercycji…

12

You might also like