You are on page 1of 200

Świat Książki

Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczycka
Redakcja
Marianna Sokołowska
Redakcja techniczna
Agnieszka Gąsior
Korekta
Jadwiga Piller
Elżbieta iaroszuk
Copyright © by Michał Witkowski, 2009
Copyright © by Świat Książki, 2009
Świat Książki
Warszawa 2009
Świat Książki Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
LITERA
Druk i oprawa
P.W.P Interdruk, ul. Kowalczyka 21 A, Warszawa
ISBN 978-83-247-1745-3
Nr 7542
W nową postać zmienione chcę opiewać ciała.
Owidiusz, Metamorfozy
przeł. Bruno Kiciński
Metamorfozy Margot
Margot
No jak jedziesz, chujku niedomyty?! Gdzie mi się wci-
skasz, baranie? Nie widzisz, że wiozę materiał niebez-
pieczny? Dla ciebie niebezpieczny! Rodzona matka ci
niemiła?! Chcesz dzwona zaliczyć? Jest sytuacja pogo-
dowa? Jest. Warunki na drodze takie, a nie inne?! Od
tygodnia gnoi*. * gnoi – pada. Przyczepność nie za zajebista!
Ogólnie mówiąc, chlapa, szaruga. Niż, mówią w radiu,
niż znad Skandynawii! Lipiec stulecia. Na głowę mi jesz-
cze wjedź! Ożeż ty! Chyba cię, chopie, wali trochę, nie?
Tu mnie całuj! Fuck you, motherfucker! Bez odbioru.
Aż wyciągam głowę przez uchyloną szybę, żeby mój
gest łatwiej się przebił do jego pustej głowy. To on trąbi i
zjeżdża na margines**. ** margines – pobocze. Pokazuje różne
zbereźne miny, różne gesty, co by ze mną robił. Ha, gdy-
byś mógł, tatuśku! Spadaj, koleżko. Miłego dzionka. Za
mały masz gaźnik na mnie, he he! Myślą, że jak baba
jedzie, to zaraz musi się wlec.

9
Honor mu nie pozwoli jechać za babą, wyprzedzi. Choć
jest skrzyżowanie. A ja już i tak pędzę na złamanie karku,
bo mi się roz... ale cicho. No i zaraz o zbereźności myśli.
Bo babę zobaczył. Droga - babska pustynia. Zero baby na
kilometr. To on mi mówi w CB:
- Te, Margot! - Tyle tylko umie powiedzieć. - Te,
Margot, zjedź na margines, to pogadamy! Bajo, bajo.
Odbiór.
- Takie rzeczy to w Erze. Jeszcze czego. Wal się, dup-
ku, bez odbioru. Życzę ci niskich wiaduktów.
- I lustereczko*!
* lustereczko - nawzajem
- Lustereczko?! Ożeż ty! Nie widzisz, że jestem
chłodnią? A ty jesteś pekaesem, nie? Znaj swoje miejsce,
chamie. I po cholerę mi dajesz te znaki wszystkimi świa-
tłami, chcesz, żeby cię krokodyle ugryzły? Misie stoją tu z
suszareczką! - On ma napisane na przedniej szybie „Ka-
zek”. Taki wypierdek z wąsikami i w bejsbolówce z napi-
sem HBO. - Wal się, Kazek, koleżko, zaraz będzie kurwi-
dołek, to se po Czarnej Grecie coś weźmiesz. Kulawą se
weźmiesz, ha, ha! A ja muszę uważać na ścieżynkę. Bajo,
bajo, szerokości!
- Przyczepności.
- Szerokości.
- Przyczepności.
- Szero, powiedziałam, kurna, wiem, że przyczepność
ważna rzecz. Ale jest zwyczaj święty, że się mówi szero, a
ty nie będziesz mi tu nagle zmieniał obyczajów na dróż-
ce! Przycze owszem, ale w zimie.

10
- A kaj tu do tego hotela będzie takiego? Co dziołchy
so? Odbiór.
- W lewo, w lewo i jeszcze raz w lewo - krzyczę, po
czym szybko skręcam w prawo, w prawo i jeszcze raz w
prawo. Zgubiony, kurna, zatopiony!

Kulawa
Kulawa tutaj urzęduje, ha, ha, ha, ale coś jej ostatnio
nie widać. Chopy mówią, że ciągnęła druta bez uziemie-
nia i ją pokopało. Ruchała się na gałęzi* i jak ptaszek od-
leciała. I gitarka. * gałąź - dodatkowe pomieszczenie nad kabiną
kierowcy, która tworzy w tirze jakby mały pokój
Kiedyś śpię za kierownicą, odwalam czterdziestkę-
piątkę**, tu, na tym parkingu leśnym, zwanym Zaułkiem
Kulawej. ** czterdziestkapiątka - obowiązkowe czterdzieści pięć
minut odpoczynku po czterech i półgodzinie jazdy. Nasunęłam
bejsbolówkę na czoło i chrapię. Ktoś puka, a ja na promie
Polferries wstałam o trzeciej w nocy i do teraz jechałam,
więc niech se puka do woli. Ale puka. Wściekła, odwra-
cam się, a to Kulawa. Gruba, po pięćdziesiątce, ryj wy-
szczypany, z obandażowaną nogą, opuchniętą, no i tak
do mnie:
- Słoneczko! - Puk, puk, puk. - Ułu!
- Dziękuję bardzo!
Odwracam się na drugi bok, ponieważ tego jeszcze nie
grali, żeby ktoś bestialsko podważał moją płeć ewidentnie

11
żeńską. Nie jestem Gretą. Ale o śnie już oczywiście ani
mowy. Udaję tylko, a spod czapeczki obserwuję, co kur-
wisko robi. Ano przelazło na drugą stronę ścieżki i leje.
Nawet jej się nie chce kucnąć, tylko tak stanęła, rozkra-
czyła te napuchnięte, obandażowane nogi i w spódnicy za
kolana, pod którą na pewno nie ma majtek, szcza na sto-
jąco sobie po bucie grubym sznurem. Potem wyciąga z
kieszeni spódnicy chusteczkę ligninową, podciera się,
smarka i chowa z powrotem do kieszeni.
Coś musi we mnie być, że jak śpię w czapce, to
wszystkie mnie biorą za faceta i wszystkie do mnie: „Sło-
neczko! Ułu! Kaman bejbi! Zabawimy się w mamę i ta-
tę!”. Szkoda, że nie ma chłopaków na drodze, ech, żeby
mi taki rasowy blondyn dwudziestoletni, opalony, z pie-
gami i odstającymi uszami zastukał... Zapukał... W okie-
neczko... Już by mnie puknął, oj, puknął... Aż by na
przednią szybę tryskało.

No, faceci często gęsto posuwają tirówki na gałęzi. Ga-


łąź to kurnik. Obecnie u mnie cała zapchana jest piwem i
fajkami oraz mlekiem w zgrzewkach. O mleko mniejsza,
a na piwo, wódę i fajki dostaję za każdym kursem kon-
kretne zamówienie esemesem. I tam, gdzie wydaję mój
towar w Skandynawii, już czeka odbiorca. Taki fiński
dziadek, co to wszystko wypala i wypija, nie wiem, jakim
cudem on jeszcze żyje. Tylko w Skandynawii możliwe.
Może się za każdym razem zabija i z każdym kursem od-
radza, żeby się jeszcze więcej napalić i wypić po słowiań-
skich cenach z Makro. Jak oni piją, palą, to histerycznie,

12
to mają ten, no...Krzyk Muncha w twarzy. Dlatego zaw-
sze przed kursem jadę do hurtowni Makro i po najtań-
szych cenach kupuję „na działalność” zamówienie, bo
różnica w cenach między Polską a Skandynawią jest
przemożna. I tą bidną Kulawą wloką po drabinie na tą
gałąź, z tymi jej chorymi nogami, wśród tych johnny
walkerów...

Tir.
Tir.
Tir.
To brzmi jak zwierzę. No tak, po niemiecku. „Tier”.
Man.
Man też po angielsku i trochę po niemiecku „facet”.
Mówię „trochę”, żebyście się nie czepiali, że nie znam
niemieckiego. Czyli jakby męskie zwierzę.
- Co? Panie, za co? Co? No, nie ma tarczki*... * tarczka
– tachometr. Ale robiłam postój, Cycu może zaświadczyć.
Jadę dopiero od godziny. Skończyły mi się tarczki, a mu-
szę odwieźć mięso, bo się skiśnie.
Szefowej pan zapyta. To w ogóle stary trup jest. Teraz
już się tych manów nie produkuje. Ale lubię go. Jest taki,
no... taki... taki duży! Mówię do niego jak do kobiety, a
raczej do zwierzęcia: „Brzydula”. Brzydula - jak Krasula -
brzydka, leniwa, niezgrabna, ale jak się ma do niej po-
dejście, to daje się nieźle wydoić. Piętnaście tysięcy man-
datu? Panie władzo! Duży samochód, duży mandat?

13
Ha, ha, ha, stary kawał, szkoda, że nieśmieszny. No, nie-
źle, tu pan ma adres firmy, Hiszpan Mariola - Mariola
Spedition, spółka z o.o., niech pan to szefowej wyśle,
Warszawa, ulica Radarowa, pan tam zapyta, wszyscy
panu powiedzą. A tu ma pan nóż i niech mnie pan dobi-
je. Szefową szlag trafi na miejscu. Że co? Ciśnienie nie-
uzupełnione? Uzupełniałam. Ile? - Pieprzone krokodyle!
Facet z babą, teraz baby są krokodylkami. - Mam zjechać
na najbliższy parking? Już mnie nie ma! Do niewidzenia
się z panem władzą. - Wal się, wale, wal się, krokodylico,
co to za niewdzięczny zawód być pałą, zawsze i wszędzie
policja jebana będzie itd.
Niby niedopompowane, a jednak - spoko gitarka - do-
jeżdżam do Nevada Center. Ameryka, choć trochę w polu
wybudowana. Najpierw dopompowuję te cholerne koła.
No. Zmachałam się. Potem zalewam zupę i dostaję w
nagrodę bon na obiad o wartości piętnaście zeta. Ścią-
gam rękawice, rzucam na fotel, wyłączam webasto*, za-
bieram torbę, poprawiam sobie usta w bocznym luster-
ku, wielkim jak talerz, zamykam kabinę i idę do kibla.
* webasto - ogrzewanie, od nazwy producenta
Męskiego, bo innego nie ma. Tu nie świat dla bab.
Wyciągam marker i piszę na ścianie:

Ja tu byłam,
ja tu stałam,
swoje życie
zmarnowałam,

14
bo mnie chwyta czasem takie coś za serce, że po prostu
muszę pisać poezję w męskich kiblach. Wyciągam ele-
ganckie złote lusterko i poprawiam się. Robię sobie swój
mały Paryż, zepsuty trochę koszmarnym smrodem i od-
głosami z sąsiedniej kabiny. Oni jedzą te wszystkie kieł-
bachy i golonki, smażonki, świeżonki ociekające tłusz-
czem, co tu sprzedają, i potem tak to się kończy. Jeszcze
tylko satyryczny rysuneczek Grety i podpiszemy „Her-
man-Transport”, to ją powinno ruszyć. Obok już ktoś
przede mną narysował różowym markerem piękną księż-
niczkę z gwiazdkami w oczach, z różdżką czarodziejską, z
olbrzymimi balonami i z CB-radiem przy uchu, podpisa-
no: święta Asia od Tirowców. A co mi tam! Wzięłam i
siebie też machnęłam obok wiersza, mocno swoją syl-
wetkę, estetycznie nadwątloną golonką, wyostrzając, i
włosy se trochę poprawiłam, bo wstałam dziś o piątej
rano na parkingu i od dwóch dni jestem w kursie.

Odświeżona idę do McDonalda. Szamam przy „lep-


szym stole rosyjskim”, bo jestem chłodnią, czyli arysto-
kracją. Przy akwarium. Bo w Nevadzie panuje ścisła hie-
rarchia, są trzy knajpy, z których Mcdonalda stoi najwy-
żej, a w nim znowu stoi akwarium, przy którym mogą
siedzieć tylko grube ryby, czyli chłodnie: ja, Greta, Zby-
szek, Ilaj itd., oraz Ruscy w futrzanych czapach, którzy
kłócą się cały czas, kto w ile czasu dojechał z Amsterda-
mu do Moskwy. Liczą nawet minuty. Taka gra („tak,
przyjechałeś do domu, auto na lewarek i dalej kołami
kręciłeś”). Przed McDonaldem szef parkingu zbudował

15
nawet mały zwierzyniec, łażą tam pawie i są klatki z kró-
likami.
Po chłodniach w hierarchii są cysterny (jedzą w bu-
dzie), bo im zawsze dużo towaru zostaje „na ściankach” i
ścieka, tak że koleżka Łysy czekoladę wozi i z każdej trasy
zleje jeszcze ze czterdzieści litrów czekolady ze ścianek
do takich zwykłych plastikowych butelek po wodzie mi-
neralnej i potem to zakrzepnie, i jest pyszne! Uwielbiam
te butelki! Nożem zdzierasz plastik i masz normalnie
odlew butelki po kropli Beskidu. Jak mikołaje, tylko peł-
ne w środku. Najniżej w hierarchii stoją laweciarze, pe-
kaesy* i ci, * Pekaes Multispedytor. co wożą kontenery miesz-
kalne do Niemiec, wiadomo, co takie kontenery, wielkie
mi rzeczy, puste kontenery, też mi coś. Jedzą z miski, co
ze sobą zabrali, albo se na maszynce gazowej przed kon-
tenerem upitraszą. Jak na promie pytają o narodowość,
żeby nie mieszać Polaków z innymi nacjami, to pytają
pekaesa: „Polak?”, a on odpowiada: „Nie, pekaes”. Ha,
ha, ha! No i raczej muszą mieć rozeznanie, żeby chłodni
nie położyć w jednej kabinie np. z trzema laweciarzami,
bo to niehonor.

Ruscy wszędzie porozrzucali swoje reklamówki wy-


pchane różnymi swetrami, śmieciami.
- Ej, Margot, znajesz nowyj ukaz? - Ruscy są bardzo
zaaferowani.
- Czasy carskie wróciły?
- No, ukaz. Giermańce zarządziły, szto mobilki mo-
gut wjeżdżać na ich teren tolko w dni parzyste, a i to

16
wyłącznie od rana do wieczora, w nocy nie. Korki im się
robią.
- O ho, ho, to tirówki będą miały używanie!
Nagryzam podwójną bułę.
- Same ten ukaz załatwiły - mówię z pełną gębą.
- No. Pa pastieli załatwiły. U niemieckich władz.
One takie okresy ochronne nazywają „eldorado”.
Tysiące tirów kwitnie dzień i noc na parkingu przy
granicy i nie może jechać. Chopy się polewają z wiadra
przed autem, aż się brudne mydliny leją po asfalcie, go-
tują se na gazowych butlach. W samych gaciach, wesoło,
jak na kempingu. Handlują po kątach, co tam który
przemycił. Tylko ci od kontenerów nic nie mają. Wiado-
mo. Grają w gry z różnych stron świata, bo to kosmopoli-
tyczne towarzystwo.
- Kontenery zawsze przegrywają.
- Co ty, Margot, na te kontenery?
- Kontenery, wielkie mi co!
- Żebyś się kiedyś zakochała w kontenerze!
- Ha, ha! To byłby mezalians! Co by powiedzieli moi
rodzice, których nie mam! Te, Aloszka!
- Szto?
- Gówno. Zakochaj się w pekaesie, ha, ha, ha. W la-
wecie-minecie. A ten ukaz nas, chłodni, też dotyczy?
- Nie, królowo, nie! My jedyni jedziemy! Zero kor-
ków.
- No, to teraz nas na dobre znienawidzą.
- Kto?
- Jak to kto? Kontenery. Będą mówili, że chłodnie
„się wynoszą”.

17
- A wiesz, że Kulawa nie żyje? Ciągła druta...
- Nie żyje? Jak nie żyje? Tydzień temu ją widziałam!
- W gazetach nawet pisali, kto by pomyślał, taka Ku-
lawa. Pijana była czy co, wpadła pod pociąg na nasypie
kolejowym we Wrocławiu, cholera wie, zabójstwo na tle
rabunkowym wykluczone, kasę miała przy sobie z cało-
dziennego utargu. A seksu miała tego dnia chyba z dzie-
więć razy, odwaliła dziewiątkę, ha, ha, sekcja wykazała.
- Co ona robiła we Wrocławiu, na nasypie? Tam tiry
koło Novotelu jeżdżą i pod Kargilem stoją, ale na nasy-
pie?
- Chuj jejo znajet. Mówią, że to czart ją zabił, bo na
piersi miała pionową krechę, jakby pazurem czart prze-
jechał. A co do nasypu, to tam na dole same porno-shopy
i burdele. Może zatrudnić się chciała?

Czarna Greta

Nagle patrzę przez szybę: panika w zwierzyńcu! Pawie


rozkładają groźnie ogony i szykują się do ataku, koguty
stroszą czerwone grzebienie, króliki ze strachu strzelają
bobki, rybki w akwarium szamoczą się i szukają ujścia do
morza.

- O rany, chłopaki, zasłońcie mnie! Nadciąga Greta!


Dawać mi tu gazetę!

Greta! Nie idzie, tylko właśnie „nadciąga”, jak burza.


Rzuca na lewo i prawo pioruny. W koszulce z napisem

18
„Herman-Transport”. No śliczną ci, Greta, szef bluzeczkę
firmową zafundował. Dźwiga wielkie pudło, jak od tele-
wizora. Widzę to przez szklane ściany. Podchodzi do
smutnego klauna, umieszczonego przed McDonaldem,
daje mu pieszczotliwie w czapę i kładzie na jego kolanach
karton, mówiąc po niemiecku „pilnuj”. Drzwi otwierają
się automatycznie. Choć lepiej, żeby się akurat zacięły.
Greta rzuca obok nas bejsbolówkę z napisem „Chicago
Bulls” i nadciąga do kasy zamawiać. Na kupon darmowy
konsumpcyjny, bo natankowała zupy jak smok. Podwój-
ne frytki, wielka dolewka coli, megakubełek wszystkiego,
lody McFlurry, McWieśniak, owocogurt, duży McŚwiat. I
proszę zestaw powiększony. Gross. O co powiększony? O
wszystko! Długo jeszcze będę czekała w tej budzie?

Jezu! Greta to legenda. Jeździ vanem wymalowanym


w gołe cizie w niedwuznacznych pozach, dokładnie tą
samą dróżką co ja. Jeśli tu nadciągnęła, jeśli już tu się
objawia, to będzie mi się pałętała pod nogami przez cały
ten trefny kurs. Trzeba ją zgubić!
Niemka z byłego NRD. Postrach dróg ze złamanym
nosem. Gruba. Zawsze skrzętnie ją omijam i pozwalam
bezkarnie wymuszać pierwszeństwo. Gdy Greta klnie jak
stary marynarz po niemiecku w CB, przełączam na inną
stację. Wyśledziłam, że zatrzymuje się w Polsce, gdzie
chodzi na tirówki. Szczególnie we wsi o wszystko mówią-
cej nazwie Jadwiga. Tam jest objazd i tzw. kurwidołek,
czyli miejsce szczególnego zagęszczenia tirówek. Vana
Grety łatwo poznać po czerwonym napisie „Herman-
Transport” aus Leipzig.

19
*
Raz nawet, pod Hamburgiem, ta bezczelna Greta po-
sunęła się do tego, że próbowała dobierać się do mnie w
KFC („moja ty królowo!”), ale powiedziałam tylko sucho,
że jestem chłodnią (Ich bin Kühlwagen, Greta), co w ję-
zyku tirowców znaczy tyle, że nie mam czasu, bo mi się
zepsuje, rozmrozi, spadaj. I teraz sprawa taka, że Greta
na sto procent była wielokrotną, powtarzam, wielokrotną
kochanką Kulawej. Wiem to na pewno od Cyca, który je
podglądał. Też mi obiekt nie wiadomo, która piękniejsza.
Ale Cycu jest zboczkiem, Jezu!

Siwa głowa ogolona na centymetr maszynką, jakby


uciekła z zakładu dla czubków, z kukułczego gniazda.
Czarna Greta. Aha - bo ubiera się jak harleyowiec, w ob-
cisłe, gumowe kostiumy. Kiedy jest za gorąco i Greta nie
może ponawkładać na siebie gumy i skóry, ukazuje to
swoje blade cielsko. Wtedy widać, że cała co do milime-
tra jest wydziarana imionami zaliczonych kochanek.
Różnych lasek z całego świata. Jakieś Marfy, Tiny, Sa-
briny, Sandry, Samanty... Jakieś ropy naftowe i benzyny.
Tam, gdzie ma na ramieniu rozciągnięty do niemożliwo-
ści stempel po szczepieniu, widać znak elektryczności:
czaszka i piszczele, błyskawica oraz koślawy napis goty-
kiem „Verboten”.

Jest na szczęście w McDonaldach ten miły zwyczaj, że


wiszą gazety na kiju. Szybciutko otwieram „Super
Express” i chowam się przed kurwiszonem za tą tarczą,
czytając, że jest niepogoda na Bałtyku, sztormy. Nasza

20
naga pogodynka zapowiada niż znad Skandynawii, kry-
zys finansowy, jakkolwiek jednocześnie wielkie ocieple-
nie. Ropa coraz droższa, bo się kończy, drzyj Mariola
Spedition! A nad jednym z jezior na Pojezierzu Suwal-
skim ukazują się nocami i tańczą gołe nimfy. Co zostaje
poświadczone zdjęciem wykonanym komórką. Trochę
zamazanym, ale widać, gołe nimfy po nocach znów ata-
kują. Światu grozi superwulkan oraz eksperymenty z
cząstkami elementarnymi. Podczas których może wytwo-
rzyć się czarna dziura i pożreć cały ten parking, cały na-
wet wszechświat. Ptasia grypa atakuje w Rosji wraz z
hifem, gruźlicą, wszami, ropnymi wrzodami, odmroże-
niami i lodowymi kurwiszonami. Oto jest człowiek z naj-
dłuższym językiem świata (zdjęcie), a to jest stu zabitych,
a oto jest pryszcz na nosie Waldka Mandarynki, zatwar-
dzenie jego kury bankietowej. Waldek, jego problemy z
tuszą, z tańcem, jego ucieczka podczas skandalicznego
sylwestra we Wrocławiu, ale w ubiegłym roku zarobił sto
trzydzieści milionów. Nienawidźcie go natychmiast,
emeryci, którzy nas czytacie! To z waszych podatków, z
waszej krwawicy! Kulawa. Zmasakrowane zwłoki tirówki
znaleziono we Wrocławiu przy nasypie kolejowym.
I nagle trzęsienie ziemi, gazeta spada mi na twarz!

- Sie macie, chłopaki?! Ups, tu, widzę, kobiety są z


nami.

Ich bin Schwarze Gretchen


Und ich habe das kleine Herzchen!

21
Ruskie, mordę dajcie! A ty, gołąbeczko, odłóż tą ga-
zetkę cenową, jak ciocia przyszła!
- Herman-Transport, ha, ha, bo skonam!
- A Mariola Spedition to lepsze?

Greta robi do mnie miny pod tytułem „już mi się nie


wymkniesz, gołąbeczko! Długo czekałam na to, żeby cię
zerżnąć!”. Wyciąga zapalniczkę z gołą babą i wbrew
przepisom bhp zapala papierosa, strzepując popiół
wprost do kubka po kawie. A ja już wiem, że zaraz idę do
kibla podpisać portret Grety jej nowym wierszykiem.
Jeden cyc dorysuję jej wywalony na wierzch i na nim
wytatuuję wierszyk.
- Ej, Greta, a co masz w tym pudle? Telewizor se ku-
piłaś na duty free?
- Mam. Karabiny na Ruskich, co się dopytują o nie
swoje sprawy.

Ponieważ w rozmowę zaczyna wplatać się polityka i


odwieczne antagonizmy, groźnie wyciąga sekator do
strzyżenia żywopłotów i obcina sobie pazury, które lecą
na lewo i prawo, wpadają mi do żarcia, do coli. Kipuje
peta w sam środek (mojego) niedojedzonego hamburge-
ra i zaczyna bawić się Godzillą, co go dostał Alosza w
zestawie dziecięcym Happy Meal. Czyli jak zwykle na
antagonizmach niemieckich i rosyjskich cierpi Polska,
reprezentowana tu przeze mnie. Bo jak na mapie, po
lewej - Greta i jej pazury, kipy, a po prawej - Ruskie i ich
siatki. Pośrodku ja cierpię za miliony (szkoda, że nie eu-
ro).

22
- Ej, Greta, oddałabyś mu to. To jest jego. Niech ci
twój Herman zafunduje. Dla synoczka zabrał. Całe po-
dwórko będzie mu w Pietropawłowsku zazdrościć.
- Przecież mu nie zjem! Te, Margot! Wieziesz te swo-
je świnki do Oslo? To ci chyba chłodni nie potrzeba?
Tam niż. He, he.
Podstęp! Nic, tylko kurwisko chce się wywiedzieć,
gdzie jadę!
- Wiozę nie świnki, tylko cząstki elementarne, by cię,
Greta, zjadły! Mszyce wiozę, coby ci się zalęgły. Śmier-
cionośny oms. Patrz, jakie pozwolenie specjalne muszę
mieć, nie dziwne to?
Ruskie poważnieją. Faktycznie mam solidne pozwo-
lenie.
- Najpierw sunę ścieżką na Helsinki-Tampere - a
nieprawda! - potem promem i przez Szwecję - kłamię - o
Sztokholm powinnam zahaczyć, potem na zachód do
Oslo, słowem, razem jedziemy tylko do Helsinek, pragnę
to podkreślić. Ja w lewo, ty w prawo, Greta.
- Co ty za syf tam wieziesz? O, a masz kabinę? Bo ja
na promie będę musiała robić rezerwację w ostatniej
chwili, tobyś mnie przygarnęła. Byśmy se pogadały, win-
ko z duty-free shopu wypiły, morze by nas kołysało. Faj-
nie będzie, zabawimy się... A co jest w tej paczce? Może
właśnie prezent dla ciebie, Margot? Kto wie? Wielka ko-
rona dla naszej królowej, z napisem „Las Vegas”? - Co za
podstępne bydlę! - Ty, Margot, jesteś taka bardziej wy-
kształcona, pani magister, my, ludzie wykształceni, kul-
turalni, powinniśmy się trzymać razem...
(Boże, a sama dłubie w nosie i to żre! Magister Greta,

23
pięć klas! Interesuje się wyłącznie bronią maszynową,
ciziami i książeczkami o batalionach, o drugiej wojnie
światowej).
- No nie wiem, nie wiem, nie wiem, jak wy, ja mam
astmę, duszę się, Greta, od twego dymu, więc raczej cię
nie wezmę do kabiny na promie. Ja jestem chłodnią,
muszę się zbierać, fajnie się z wami gadało, Greta, weź
sobie mojego teletubisia, żyrafę i Waldka Mandarynkę z
zestawu, jak chcesz, wiem, że zbierasz te figurki dokła-
dane do jajek-niespodzianek, Kinder Schokolade. Jak mi
obiecasz, że się odczepisz, to kto wie, może dam ci adres
do świętej Asi od Tirowców... Bajo, szerokości, chłopaki,
a nie rozbijcie się, bo tak się ścigacie, kto pierwszy do tej
Moskwy zajedzie, że się któregoś razu pozabijacie!
- Wzajo, szerokości, królowo! Daj mi ten adres ko-
niecznie! Do zobaczenia na promie!
I Greta posyła mi całusa, cmoka, chucha na rękę i tak
w moją stronę tą ręką...
- Aha! - zatrzymuje mnie. - Napisano powieść o to-
bie, Margot. Całej mi się nie chciało czytać, bo tam było
dużo takich zdań i w ogóle... Całe afery, różne litery, tak
że było to takie, powiedziałabym, skomplikowane... Ale
tytuł zapamiętałam. To właśnie Królowa Margot.
- Spadaj.
- A ty tak do mnie nie mów, żebym nie musiała tu
wyjawić twojej słodkiej tajemnicy...
- Tak? To posłuchaj. Dziwi mnie, że na czarno nie je-
steś ubrana, bo twoja narzeczona nie żyje.
- Welche „narzeczona”?

24
- Kulawa. - I z tym szokiem ją zostawiam jak sflacza-
łą dętkę.

Wychodzę z McDonalda rozdygotana. Skąd ona może


znać moją tajemnicę, strzeżoną jak największy skarb?!
Zahaczam o WC, gdzie wykonuję akt zemsty na rysu-
neczku Grety, teraz to już nie ma zmiłuj. Rysuję Kulawą i
Gretę w miłosnym uścisku, podpisuję odpowiednio. Po
czym idę na tirowisko szukać swojego mana. Ulice utwo-
rzyły się z tych tirów, mimochodem czytam tabliczki za
przednimi szybami. Kilku szcza na wielkie koła. Tirowiec
jest jak pies: śpi w budzie, je z miski i szcza na koło. Mają
tą swoją świętą Asię i się do niej modlą. Ja udaję, że
znam jej adres, i to pozwala mi trzymać w szachu Czarną
Gretę.
Metamorfoza
świętej Asi od Tirowców
Z wierszy świętej Asi od Tirowców:
Smutek
(godło: Ariadna)

W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach


tak się zaczynają historie:
Ktoś wybiera się w podróż
ktoś do kogoś przyszedł
ktoś powrócił
albo ktoś mieszka w małym miasteczku
i się nudzi
Małe są bowiem w Polsce miasteczka
a w nich ludzie
piją herbatę przy łyżwiarstwie figurowym
w ich oczach gwiazdy tańczą
na lodzie na lodzie na lodzie
Doda z Waldkiem Mandarynką
Zobacz, już zmierzch zapada nad Ojczyzną
oglądalność wzrasta,
Nad Piotrkowem zmierzch i pada
znad Skandynawii niż więc lot swój zniż
szyby w chałupach niebieskie od telewizorów,
na butwiejących dachach powyrastały huby
to Cyfrowy Polsat
to twoi bohaterowie czekają na ciebie
nawet nie wiedząc że są dla kogoś targetem
całe życie nudzą się czekając
kwaśny deszcz żłobi ich dni kwasoryt...
Sezon przyszedł sezon odszedł
Na świecie żyć to nie wianki wić.

29
Samotne zabawki Asi

Nikt z tirowców nie zna jej adresu. Jak chcę czasem


coś u kogoś załatwić, to udaję, że znam. Gdy na przykład
chcę zlać sobie trochę tej czekolady z cysterny Łysego.
Ale jak przychodzi do zapłaty, to kręcę. Gdzieś, coś, po-
dobno, jakkolwiek. Jadła loda Magnum w Pcimiu pod
Biedronką. W Zgierzu kupowała watę cukrową. W Byd-
goszczy na dworcu, w poczekalni parzyła się herbatą. W
Teseo w Oświęcimiu. Przed Lidlem w Treblince. W salo-
nie fryzjerskim w Jedwabnem, pod kinem w Krzyżowej.
Widziana w Polsce klasy Z pod sklepem Leader Price. Na
mrozie paliła fajranta. Przyklejała tipsy w zakładzie w
Piasecznie. Uśmiechnięte zdjęcie, szkoda, że bez twarzy.
Jak się jedzie na Jelcz. Za Wisłą. Nad kanałem. Twarz z
portretu pamięciowego. W bloku. W półbliźniaku. Na
trzecim, powiedzmy, piętrze. Z mamą albo babcią. Z wi-
dokiem na podwórko. Na budkę z prądem. Wieszała
pranie na balkonie. Nad reklamą okien i drzwi.
Ale, do cholery jasnej, tak naprawdę nikt jej nie wi-
dział!

W takim to polskim na wskroś krajobrazie urodziła


się święta. W roku Pańskim tysiąc dziewięćset osiem-
dziesiątym. W siedemdziesiątym piątym. W dziewięć-
dziesiątym popieprzonym pierwszym. Jedno jest pewne,
że była zima. Wśród nocnej ciszy głos się rozchodził. Po-
przepalane latarnie. Zacinający śnieg. Na dachu szkoły
podstawowej nr 66 stał smutny anioł w samym płaszczy-
ku, anioł ekshibicjonista, i wiatr rozwiewał mu poły.

30
Poganiany przez wiatr grał na trąbce smutną fugę albo
jazzową wersję Ostatniej niedzieli.

Miała lat piętnaście. Dwadzieścia. Dwadzieścia dwa.


Znak zodiaku: Koziorożec, mroźny, styczniowy poranek.
Kolor oczu: zamarznięta kałuża, kolor włosów: szron.
Ulubiony kolor: kremowy, ulubiona książka: jest ich za
dużo, ulubiony kamień: wbrew poradnikowi - granat,
marzenie: chodzić i biegać.

Żadna historia nie chciała się zacząć, bo najpierw mu-


siałby ktoś do niej przyjechać albo odwiedzić ją niezna-
jomy, albo ona musiałaby podjąć decyzję o wyjeździe. Ale
była na wózku. Wiadomość, za którą zlać można by sobie
było całe morze czekolady z cysterny Łysego. Ale poza
babcią nikt jej nie znał. Cały dzień latała pilotem po
wszystkich trzystu stacjach Cyfrowego Polsatu, odpo-
wiadała na radiowe quizy ze znajomości gwiazd i seriali,
wygrywała kosmetyki, których potem nie używała, wy-
grywała książki i bilety do kina, do którego nie chodziła,
bo nie miało podjazdu dla wózków. Gadała z kurczakiem
tamagothi, dopóki nie wyczerpała się bateria. Ale nie
nudziła się, bo była osobą ciekawą. Zbierała malutkie
szklane zwierzątka, które stały wszędzie: wokół telewizo-
ra i na meblościankach, żywiąc się kurzem. Hodowała
kaktusy, które także żywiły się wyłącznie kurzem. Czytała
Paula Coehlo i Williama Whartona, których powieści co
roku dostawała od babci pod choinkę, bo nie miała chło-
paka, co pisałby dla niej wysilone dedykacje szkolnym

31
pismem. Nienawidziła Jonathana Carrolla, zupełnie nie
wiadomo za co, przecież wychodził w tej samej serii.
Miała widocznie wyrobiony gust i podobieństwo okładek
nie mogło jej zmylić. Marzyła, by jak Wharton mieszkać
na barce, pachnieć rzeką i mieć siwą brodę. Był taki czas,
że czuła się Ptasią, a za jej oknami rozciągała się naj-
prawdziwsza amerykańska prowincja. Ale najbardziej
kochała Olgę Tokarczuk. Za to, że rozumiała ludzi i z jej
prozy biło jakieś ciepło. Kupiła sobie na Allegro maszyn-
kę i ścięła się na centymetr, naświniwszy wszędzie wokół
włosami.

Kolekcjonowała pachnące herbaty w puszeczkach i


świeczuszki pachnące chemią imitującą kwiaty-mydełka
z zatopionymi w nich płatkami imitującymi płatki... W
ogóle każde badziewie do niej lgnęło i żywiło się kurzem.
Dziesiątki ramek stało i wisiało wszędzie, a ta największa
przedstawiała Asię w odświętnej białej bluzce, sfotogra-
fowaną przez bluszcz. Na meblościance stała doniczka, z
niej spuszczały się liście i zasłaniały połowę twarzy Asi,
która wyglądała zza nich z miną pt. „Ze mną można tylko
pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”.
Lubiła podlewać te swoje kwiatki, zaparzać herbatę
„powiew rosyjskiej zimy” w specjalnym czajniczku ze
świeczuszką pod spodem, żeby nie stygła, i czytać na
przykład Podróż ludzi Księgi. Kadzidełka, te sprawy.
Stare Dobre Małżeństwo śpiewa piosenki Stachury. Dłu-
gopis pachnący maliną. Twoje imię na ziarenku ryżu.
ASIA.

32
Nad drzwiami swego pokoju, przy pomocy babci,
przyszpiliła wydrukowany na komputerze napis: „Nudzą
się tylko ludzie nudni”. Miała swoje zabawy. Patrzyła
przez okno i notowała kolejność przelatujących samolo-
tów, jak niektórzy obserwują pociągi. Wiedziała, że wiozą
Polaków na roboty do zimnych krajów. Wyobrażała sobie
te zimne kraje, tak jak w filmie Królestwo Larsa von
Triera, jako jeden wielki szpital z niskimi sufitami i tabli-
cami korkowymi. Pełen niepełnosprawnych na wózkach,
z nogami przykrytymi kraciastym kocykiem z Ikei, ob-
sługiwanych przez lodowate i nieskazitelne pielęgniarki.

Ale czuła się samotna i o mały włos nie popełniła sa-


mobójstwa przez zażycie całej garści ziołowych tabletek
na uspokojenie. Mimo że wydrukowała też i wywiesiła
zdanie Biernata z Lublina:

A którzy siedzą z księgami,


Nie mogą być nigdy sami,
Aże kiedy w ciżbie siędą,
Tam dopiero sami będą,

czuła się samotna. Pisała wiersze, które wysyłała na kon-


kursy. Organizowały je tak zwane MOK-i (Miejskie
Ośrodki Kultury), a także biblioteki miejskie. Choć co to
były za miasta! Dziury! Trzeba było napisać imię, nazwi-
sko i adres na karteczce, zalepić ją w kopercie, na niej
napisać godło i nim podpisać utwór. Potem zaaferowana
babcia zanosiła przesyłkę na pocztę i wysyłała do Dzier-
żoniowa, Głogowa, Leszna... Priorytetem. Asia dostawała

33
nagrody, po sto złotych, kupowała książki, czajniczki,
herbatki, zwierzaczki i kadzidełka. Babcia słuchała Radia
Maryja i oglądała Telewizję „Trwam”. Pewnego dnia
zwróciła uwagę na dziewczynkę imieniem Madzia, Ma-
dzia Buczek. Też niepełnosprawną.
- Pomódl się do Pana Boga, dałam na mszę za twoje
wyzdrowienie.
- Pomodlę się, babciu. Idź już - powiedziała Asia i
gdy zamknęły się drzwi, włączyła komputer i weszła na
YouPorn.

Bo któregoś dnia w świat Asi wdarła się technika, i jak


to z techniką - zdemolowała całą tę poezję. Babcia zało-
żyła jej Neostradę w TP. Asia stała się ruchliwa, zmienia-
ła kraje i języki, wykłócała się na forach internetowych,
robiła dopiski... Publikowała swoje wiersze w „Nieszufla-
dzie”, ale to już nie było to. Zamawiała tony książek w
Merlinie, ponieważ babcia była bogata, za komuny bady-
lara, teraz też wcale jeszcze nie na emeryturze. Niemal
do rana paliła się lampka przy Asi biurku, ale jej w poko-
ju nie było, żeglowała po obcych wodach, dawała się ob-
jąć podejrzanym stronom, z napisami chińską czcionką,
z malutkimi ikonkami otwierającymi się w rogu ekranu.

Pewnej nocy na jakiejś nielegalnej stronie z azjatyc-


kimi literami otworzyła się w rogu ekranu mała ramka z
kategorycznym angielskim rozkazem: „Fuck the Horse”.
Asia zdębiała. W wolnym przekładzie brzmiało to: „Wy-
ruchaj konia”! Drżącymi rękami Asia odkryła seks.

34
Wiedziała już z lektury Prawieku i innych czasów Olgi
Tokarczuk, że ludzie, a szczególnie ruscy żołnierze, robią
to z kozami. Tu nie było ruskiego żołnierza, a za to ruski
dziadek ściągał majtki i niezdarnie usiłował wetknąć so-
bie końskie przyrodzenie między pośladki, ale cały czas
wyślizgiwało się, no i, co tu gadać, było nieco za duże,
wielkości ręki dorosłego faceta. Asia musiała przyznać,
że w wyobraźni straciła cnotę z koniem. Podjechała,
grzesznica, do okna, specjalna machina przeniosła ją na
kanapę. Otworzyła okno kijem, aby chłód ją orzeźwił.

Z okna miała widok na kotłownię pobliskiej betono-


wej szkoły, do której nie chodziła, i na budkę z prądem,
do której także nie chodziła. Nocami prąd brzęczał swoją
piosenkę o historiach, co się wydarzają na łączach. Elek-
tronicznych wzdychaniach, stękaniach, rozstaniach, jak
w musicalach. O sprzedawaniu szafki na buty w stanie
idealnym, o plotkach z życia gwiazd. Waldek Mandaryn-
ka to, Waldek tamto, ściągnij tapetę z Waldim. Na budce
z prądem wywieszony był zakaz fotografowania, drugi -
dotykania, i trupia czaszka z piszczelami, jak na ramie-
niu Grety. Te tajemnicze metalowe budy z brzęczeniem
w środku, jakby ktoś zamknął w nich rój pszczół, kusiły
ją od lat. Pod ich wpływem budziła się chęć życia.
Chęć życia nie jest mile widzianym gościem w domu
inwalidki na wózku.

Aż znalazła na Allegro mało używane CB-radio, model


mobilny, wyglądający jak krótkofalówka. Kliknęła ikonkę

35
„licytuj”. Drżącymi rękami rozbiła puszkę-skarbonkę i
nerwowo przeliczyła pięciozłotówki. Było tego dwieście
zeta. Jeśli jej ktoś nie przelicytuje, to będzie jej, jej, jej!
Ale akurat tę aukcję wszyscy mieli w dupie.

Dotąd na internetowych czatach podawała się za sie-


bie, czyli za „Asię”, i usiłowała nawiązać z kimś kontakt,
ale faceci byli bardzo nieufni, obawiali się, że pod milut-
ką ksywą kryje się jakiś stary, gruby zboczek z kutasem
czerwonym od ciągłego miętoszenia i z megakubełkiem
lodów z Leader Price na podorędziu. A gdy już uwierzyli,
to chcieli iść na Skype'a, a tam wydałoby się, że Asia nie
jest seksbombą. No i jej nie chodziło o seks. Dziadek z
koniem sprawił, że te sprawy przestały się chwilowo dla
niej liczyć. A oni (np. ktoś o ksywie „nagi_stojący”) od
razu stukali: „opisz się, co masz na sobie? Bo ja bokserki,
ale zaraz je zsunę, bo już mi bryknął”. Wtedy Asia zaczęła
brać ksywy z literatury. Ptasia (duże powodzenie!). Al
(zero). E.E. Laufer. Taki-a-Taki. Kummernis. Wilga.
Rauche. Marta. Kłoska. Szczególnie Kummernis przypa-
dła do gustu młodej świętej. Ale faceci nie chcieli upra-
wiać seksu z kobietą o ksywie Kummernis. Jeden napisał
jej na privie: „a może od razu Winifreda, cwelu?”. I zaraz
pojawił się napis: „zamknął okno priva”.
Teraz miała w rękach potężny oręż - swój przemiły,
dziewczynkowaty głos, przy jednoczesnym braku wizji.
Niecierpliwie czekała na kuriera, a gdy tylko po tygodniu
się zjawił, zapłaciła przy odbiorze i natychmiast spraw-
dziła, czy jej nie oszukano. Z niecierpliwością czytała

36
pełną literówek instrukcję obsługi modelu „Harry”. Nie
była wcale taka łatwa. Najpierw w radio było słychać
tylko szum. W nim, gdzieś w oddali, majaczyły tajemni-
cze głosy duchów. Asia poczuła, jak do mózgu napływa
chmurka krwi, przeszył ją dreszcz. Cały świat, przygody,
autostrady, wszystko u niej! W jej małym pokoiku! Głosy
strasznie przeklinały, bo akurat „zima znowu, jak co ro-
ku, zaskoczyła drogowców”.

Kręciła, kręciła, aż babcia pobiegła po sąsiada. Był


oschły, ale niezastąpiony, bo się znał. Ofukał je i powie-
dział, że Asia ma zły model, ręczny, który w ich bloku
nigdy nie będzie chwytał wyraźnie autostradowych po-
gaduszek.
- A jaki mam mieć?
- A taki jak radio do samochodu!
- Ale do czego ja to podłączę?
- Pod zapalniczkę!
- Ale ja nie palę.
Spojrzał na nią tak, że obiecała sobie nie rozpłakać
się.

Ponieważ głosy były wciąż bardzo niewyraźne, uprosi-


ła babcię, aby wywiozła ją na wózku na warszawską dro-
gę, zwaną Tatarskie Rozstaje, i zostawiła na cały dzień z
radiem, kanapkami i piciem w butelce. Stała tam budka z
kawą, plastikowymi białymi krzesełkami, jednym para-
solem, snickersami za szybą i kartami „Heyah” z nadru-
kowanym Waldkiem Mandarynką. I oto Asia po raz

37
pierwszy w życiu zaparkowała tam swoim wózkiem i
uruchomiła naładowane na maksa radio. Weszła na ka-
nał 22 i śmiało wyśpiewała w eter:

- Odbiór! Sprawdzam radyjko, jak mnie słychać? -


Para szła jej z ust.
Potem był szum, trzask i nagle:
- Słychać cię dobrze.
I znowu szum. A zaraz potem trzask i:
- A jak się nazywasz?
Szumy i trzaski były zawsze wtedy, gdy nie wciskało
się przycisku przy mówieniu.
Asia nacisnęła guzik i odważnie powiedziała:
- Asia, a ty?
Trzaski i:
- Wojtek. Ale mówią na mnie Gruby. Gruby Bolo z
Tłuszcza. A gdzie mieszkasz, rybko?

A gdzie mieszkasz? - do tego zawsze wszystko zmie-


rzało. No i od tego dnia to już się zaczęło na całego! Po-
nieważ literatura nigdy nie wygra z techniką, a co dopie-
ro z żywymi, młodymi facetami, Olga Tokarczuk poszła w
kąt, starzy faceci: Paulo Coehlo i William Wharton, po-
szli w kąt, do zwierzątek ze szkła, żywić się kurzem.
Wharton zresztą zaraz wtedy umarł. Nosił czapkę z pom-
ponem, miał gęstą brodę i mieszkał na barce. Asia płaka-
ła całą noc.

Najpierw jeden zapytał, jak dojechać do Teseo, ale


ona nie wiedziała, więc następnego dnia obłożyła się ma-
pami samochodowymi i starała się udzielać informacji.

38
Szybko łapała ten ich język. Nie „jechać” - „lecieć”, nie
„drogą” - „dróżką”, nie „kolego” - „koleżko”, no i, rzecz
najważniejsza, „bajo, bajo, szerokości”. A gdy zima znów
zaskoczy drogowców, to i „przyczepności”. „Wzajo, miłe-
go dzionka”. Zawsze na linii był jakiś prowodyr, samiec
alfa, co wszystkich trzymał za mordę, wyzywał, chciał się
(o nią!) pojedynkować. Któryś miał na przykład preten-
sje, że Asia „zapycha kanał”. Bo wcześniej gadała z nim,
to nie zapychała, ale zaczęła rozmawiać z kim innym, to
teraz nagle „zapycha”. Wtedy podnosiły się obrażone
głosy i aktualny prowodyr zaczynał:
- Kurna, cwelu, parówo pierdolona w pizdę jebana,
masz coś do niej? No, gadaj, masz coś do niej? Chcesz się
pojedynkować? Synu kurwy, zapraszam na kanalik dzie-
więć, do osobnego pokoiku, zobaczymy, czy mnie prze-
gadasz. Odbiór!
- Spadaj, jebałem twoją starą.
W radiu wszyscy zamilkli. Takiego czegoś jeszcze nie
słyszeli. Cisza, szumy, jęki, zakłócenia.
- Synu kurwy, taniej dziwki, tandetnej prostytutki,
odbiór! Odbiór!
- Nie odbieram telefonów od cweli. Bez odbioru.
- Odbiór. Twoja stara kwiczała, jak ją jebałem, aż się
cała gałąź trzęsła. Odbiór.
No i szli „do osobnego pokoju”, żeby tam się o nią na
słowa pojedynkować, wyzywać. Ale ona była zbyt nie-
śmiała, żeby tego słuchać, i tylko mówiła:
- Ej, chłopaki, proszę was... Weźcie się wyluzujcie...
Na każdego przyjdzie kolej... Nie no, ej... dajcie se siana,
ej...

39
W świecie ścieżynek istnieją wyraźne prawidłowości.
Jeśli mamy akurat środę po piętnastej, to korek jest tu, a
wypadek tu, natomiast tam jest pusto, a za godzinę bę-
dzie pełno. Nie potrzebowała robić karteczek. Nanosiła
tylko flamastrem zmiany w objazdach i aktualnie za-
mknięte odcinki dróg. Gdy zima znów zaskoczyła drogo-
wców, Asia, jak święta męczennica, w wielkiej czapce z
pomponem (Wharton) siedziała na „dyżurze” niemal
dwanaście godzin i chuchała w fioletowe od mrozu ręce.
Babcia donosiła kanapki i kawę w termosie.
- Jesteś taka sama święta jak Madzia Buczek.

Ale na noc musiała się z nimi rozstawać, bo jej radyj-


ko wciąż nie łapało w domu. Tęskniła do nich nocami, aż
kupiła na Allegro używany cyfrowy dyktafon i zaczęła
nagrywać. Taśmą przykleiła mikrofonik do głośnika ra-
dia. Teraz przynosiła ze sobą ich głosy „z autostrady”,
przelewała na komputer i odsłuchiwała. Nocami mały
pokoik Asi wypełniały setki męskich głosów, które pogła-
śniała, nakładała słuchawki, aby nie obudzić babci, i przy
małej lampce jeszcze raz wsłuchiwała się w te rozmowy.
Szczególnie uważnie słuchała siebie, jak im zadaje pyta-
nia, podsuwa rozwiązania problemów, pociesza. Raz
nawet, w Wigilię, śpiewała im kolędę. Zawstydziła się,
słuchając tego nagrania, ściszyła głośność niemal do zera
i speszona nerwowo wpatrywała się w podskoki ścieżki
dźwięku na monitorze. Nie wyglądały wcale jak Jezus
malusieńki, raczej jak linia życia podczas operacji. Na-
granie skończyło się i linia stała się płaska. Pacjent zmarł
- pomyślała.

40
Dowiedziała się, że ich patronem jest święty Krzysz-
tof.

Gruby Bolo poinstruował ją, że powinna kupić sobie


inne radio, takie jak do samochodu. Ono ma o wiele
większy zasięg i będzie mogła je zainstalować w pokoju.
- Ale ja nie palę, proszę pana, a to trzeba podłączyć
pod zapalniczkę...
- Ha, ha, ha! Samochodową, rybko! Podłączysz do
prostownika. No i sprawa anteny. W aucie antenę przy-
lepia się na przyssawkę do dachu, tak że cała karoseria
staje się anteną... Ten, tego, no... Tu trzeba faceta, ty se
sama nie dasz rady. Jakbyś chciała, to ja, Gruby Bolo z
Tłuszcza, mogę do ciebie wpaść, jak będę przejeżdżał
przez Piotrków, to kein problem, no i wszystko ci ele-
gancko zamontuję... - I wtedy, wypowiedziane niewin-
nym głosem, padło to jedno, najważniejsze pytanie,
ukryte w gąszczu innych, na których Grubemu wcale nie
zależało: - A jaki ty masz adres, dziecinko?

Jaki ty masz, rybko, adres? Jaki adres? Nie tylko


Czarna Greta i nie tylko Gruby Bolo zachodzili w głowę,
jaki Asia ma adres. Ten, tego, no... Nie obraź się, Aśka,
nie zrozum mnie opacznie, ale czy mogę do ciebie kiedyś
wpaść? A gdzie mieszkasz? Tak bardziej po prawo czy
bardziej po lewo, koło Teseo?

A ona twardo nie dawała nikomu adresu. Tylko


oschłego sąsiada poprosiła, aby pomógł jej z tym

41
prostownikiem, a antenę kazała umieścić na dachu, za-
haczyć o komin i przeciągnąć kabel do jej mieszkania.
Teraz łapała o wiele większy zasięg. Niczym latarnik z
latarni morskiej wysyłała sygnały na wszystkie strony
Polski. „E 60 - wolna, E 46 - zator, zator, Asia powtarza,
E 46 - zator”. Teraz miała ich w swoim pokoiku dzień i
noc. Już nie tylko udzielała porad co do korków, które
znała na pamięć, ale zajęła się pogaduszkami. Szczegól-
nie nocą, gdy samotni kierowcy bali się zasnąć na dłu-
gich trasach, a nie robili przepisowych przerw na posto-
jach, wyrzucali tarczki, lubili zwierzać się Asi, choćby
dlatego, że to ich ożywiało. Ściszonym szeptem rozma-
wiała więc o ich dzieciach, których nie widzą całymi ty-
godniami, o tym, że bolą ich łokcie i kręgosłupy od sie-
dzenia w jednej pozycji... Aż zaczęła zapychać sobą cały
kanał 22. Gdzie Bogdan? Gada z Asią. Gdzie Harry?
Gdzie Joe? Gdzie Wilku? Gdzie Wuju? Gdzie Gruby z
Tłuszcza? Gdzie Rychu z Łomianek? Rychu, zgłoś się!
Gadają z Piotrkowem na czwartym. Kurna, Asia jest na
linii, to i ja lecę pogadać! Chcieli świntuszyć, to oczywi-
ste, ale młoda święta opierała się diabelskim podszeptom
i kierowała oczy ku niebu. To była jedna z pierwszych
prób, na jakie wystawił ją szatan, jak kiedyś świętą
Kummernis z Schonau.

Gdy raz ten zboczek, Cycu, sklął Asię, bo zapychała od


godziny kanał, to jak się cała flotylla tirów na niego nie
oburzyła, jak go nie zepchnęła na pobocze! Ich świętą
Asię obrazić!

42
Spowiadali się jej z czynów lubieżnych dokonywanych
na gałęzi (w kurniku) i w gołębim gnieździe, aż stawały
jej przed oczami fragmenty Ptaśka Whartona. Spowiada-
li się ze swoich przemytów w kołach zapasowych, ze zle-
wania oleju i czekolady z cystern. I jak to dawniej bywa-
ło, kiedy ciebie, dziecinko, nie było jeszcze na świecie. A
młoda święta łagodnie napominała ich, ganiła, błagała,
aby zeszli z zakorkowanej ścieżynki zła, która przez Za-
ułek Kulawej wiedzie do krainy ciemności, a żeby za to
skręcili w dróżkę pustą, bez przydrożnych barów poma-
lowanych na różowo, o nazwach „Atena”, „Afrodyta”,
„Emanuelle”. Przypominała im, co winni swym żonom i
dzieciom, mianowicie: miłość, wierność.
Asia jest jak matka nasza policja. Asia suszy. Asia
prowadzi kartoteki. Agent 007, model „Asia”. Może to
psy zatrudniły nieletnią, aby penetrować środowisko, a
ona rozkochała ich w sobie (choć to może kaszalot) i te-
raz jest ich świętą. Greta zakochana, bo lesby na nią lecą
jeszcze nawet bardziej niż faceci, dla niej uczy się pol-
skiego z kaset, jeździ i puszcza se: „to jest truskawka,
truskawka jest koloru czerwonego... My idziemy do kina.
Czy wy idziecie do kina? Bo oni idą do kina. Witam pa-
nią, pani Anno Kowalska. Czy pani również wybiera się
do kina? Witam pana, panie Andrzeju Nowaku. Nie, ja
nie wybieram się do kina. Ja wybieram się na działkę”.
„Na dalke, na dalke...”, powtarzała za wielką kierownicą
Greta.
Szał.

43
Zabierali ją w drogę. Asia leżała u siebie w Piotrkowie,
w bloku, z głową pod kołdrą, i jednocześnie jechała, je-
chała... Do Amsterdamu, do Moskwy, do Szwecji!
- O której będziesz na granicy? O której będziesz na
promie? A kupisz coś sobie w sklepie wolnocłowym? A
co? A potem zjesz coś nad ranem na terenie Belgii? -
pytała i czuła w brzuchu mrówki, czuła rajzefiber. Belgia!
Tego nie pokazują nawet w telewizji.

Pierwsze kuszenie
świętej Asi od Tirowców

Aż któregoś dnia, niemal nad ranem, dotarła do niej


niewinna rozmowa:
- Kolego, kolego, koleżko... Szukam w Warszawie na
Kole sklepiku z garnkami, gdyż muszę je dowieźć...
- Słuchaj, to leć, kolego, dróżką, dróżynką, i potem
wykręć w lewo na rondzie, tam uważaj, bo misie suszą
suszareczką... Bajo, bajo, szerokości...
Asia dotknęła myszką ścieżki dźwiękowej i przewinęła
nagranie. To było coś nowego. Za pomocą swej maszyny
wspięła się na okno i wyjrzała. Z szarego nieba, napuch-
niętego od kwaśnego deszczu, na dach szkoły podstawo-
wej nr 66 zszedł do niej radioaktywny anioł, stanął, roz-
sunął poły płaszczyka i smutno zagrał fugę. To było b.
piękne. I usłyszała święta głos z nieba:
- Wstań. Rzuć swoje kule i idź w noc. Szukaj go.

44
- Jakże ja pójdę w noc, gdy niezdolnam?
- Wstań, jesteś uzdrowiona.
Asia podniosła wzrok na wydrukowaną z Internetu
maksymę, co wisiała na ścianie: „Są rzeczy na niebie i
ziemi, o których nie śniło się filozofom”. A potem przy-
pomniała sobie to zdanie Paula Coehlo, że jeśli się czegoś
tak bardzo, bardzo chce, całą duszą, to cały wszechświat
sprzymierza się z nami i pomaga nam to osiągnąć*.
* niedokładny cytat z Alchemika Paula Coehlo
A potem przypomniała sobie Przebudzenie Anthony'ego
de Mello i poczuła, że się budzi. I zrozumiała, że to sza-
tan do niej przemawia, bo miała iść w noc, która jest jego
domeną, szukać mężczyzny... I odpowiedziała mu:
- Idź precz, albowiem do nieczystości mnie nama-
wiasz. - Ledwo wyrzekła te słowa, anioł rozchylił jeszcze
raz poły płaszcza i wtedy wszystko stało się wiadome (był
to zwykły zboczek wprost z piekła). Święta uklękła o wła-
snych siłach i zaczęła się modlić, a diabeł odszedł jak
niepyszny. W nagrodę Pan nasz uzdrowił młodą świętą i
ozwał się głos piękniejszy od chórów anielskich:
- Idź, skoro przetrwałaś tę próbę, a nawracaj wszyst-
kich, których spotkasz na swojej drodze. Tam jesteś teraz
potrzebna.
W komputerze Asi wszystkie strony pornograficzne
same się zablokowały, następowało automatyczne prze-
kierowanie do stron świętych, do Telewizji „Trwam”.

45
Bez najmniejszych trudności wstała z wózka, do któ-
rego była przykuta, od kiedy pamiętała, i lekkim krokiem
ruszyła do przedpokoju. Babcia spała przy włączonym
telewizorze, w którym Krzysztof Ibisz kończył prowadzić
muzyczny show. Włożyła ciepłą czapkę z biedronką, sza-
lik, palto, sama wciągnęła buty (!), napisała do babci
krótką kartkę („Zostałam świętą, anioł mnie uzdrowił,
Bóg dał mi misję”. I dopisała: „Nie idź z tym do Radia”).
Przekręciła klucz w drzwiach. Przed domem stanęła w
wirującym śniegu i po raz pierwszy się zawahała. Uru-
chomiła stare, ręczne radio.
- Tu Asia, sprawdzam radyjko, jak mnie słychać?
Trzaski.
- Słychać cię! Aśka jest na linii! Miłego dzionka, Aś-
ka, ty już wstałaś? O czwartej rano?
Trzaski.
- Kto pytał o drogę... - i nagle zrozumiała, że to było
nagranie. Ten ktoś pytał o drogę wczoraj, a teraz jest
czwarta! Dawno już odwiózł swoje garnki i śpi teraz wy-
godnie w samochodzie, kto wie, w jakim kraju. W głowie
śmigały jej jakieś strzępki myśli: odnaleźć sklep z garn-
kami na Kole w Warszawie i ustalić dostawcę. A zaraz
potem: zabij w sobie tę miłość, masz iść nawracać!

Pierwszy raz w życiu szła swoim osiedlem, którego


prawie nie znała. Ze wszystkich stron miała rozpalone
kaloryfery bloków, a pośrodku - boisko, na którym nigdy
nie grała. Pierwszy raz w życiu położyła się na śniegu i
poczuła się wśród tych bloków jak w studni.

46
W głowie miała tak: radość, bo chodzi, smutek oraz
żal, bo zakochana, zdziwienie, bo anioł, zmartwienie, bo
co powie babcia, jak jej nie znajdzie, a w ustach śnieg, bo
leżała na brzuchu. Jadła ten śnieg, pierwszy raz w życiu,
krzyczała. Tak jak w dzień jej urodzenia, na dachu szkoły
podstawowej, obecnie gimnazjum nr 66, stał radioak-
tywny anioł w wirujących płatkach śniegu i grał na trąbce
Ostatnią niedzielę. Asia wstała, lekkim krokiem poszła
na warszawskie rozstaje, znów uruchomiła radio i po-
wiedziała:
- Miłego dzionka, chłopaki! Który z was zabierze Asię
z drogi na Warszawę?
W radio zakotłowało!
Metamorfozy Margot
Kapral

Ja się nazywam Małgorzata. Respekt. Nie wiem, ko-


mu zawdzięczam to imię, miałam roczek, jak mnie odda-
no na przechowanie. A już kto mi znajdzie tabliczkę do
kupienia i wystawienia za przednią szybą wozu z takim
imieniem, ma u mnie duże mleko. Więc gdy pod Lille
zobaczyłam tabliczkę z ksywą „Margot”, kupiłam za sześć
euro dziewięćdziesiąt. I z dumą wsadziłam za przednią
szybę.

Czemu zostałam mobilkiem*? * mobilek - tirowiec plus jego


wóz. Kiedy byłam mała, dorastałam w domu dziecka pod
Szczecinem. Mniejsza o to. W każdym razie marzenia o
wolności, przestrzeni, takie tam. Dużo zrobiłam, żeby
wymazać z pamięci tamten okres. Zapomniałam o chle-
bie z puszki, zapomniałam wszystko poza tym, jak zako-
chała się we mnie dyrektorka i nauczycielka gimnastyki
w jednym, niech ją pokopie. Tego nie zapomnę! Starałam
się być przeźroczysta, nie istnieć, chudłam i nikłam w
oczach, ale ona sprytnie wybrała sobie przedmiot.

51
Była specjalnie odpowiedzialna za rozwój naszych
ciał, a ja już wtedy miałam duży biust, który jakoś nie
dawał się zagłodzić, najwyraźniej służyła mu przypalona
zupa mleczna. Właściwie nie zakochała się, bo jak się
kogoś kocha, to nie leje się go w gabinecie higienicznym!
Nie każe mu się skakać tysiące razy przez kozioł. Nie
katuje się go skakanką. Nie smaruje paznokci jodyną.

Miała męską ksywę: Kapral. Kapral - baba! Wyobraź-


cie sobie, jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty,
Gierek dochodzi do władzy, Kapral z klawiszki (gadziny)
w więzieniu we Wronkach awansuje na kierowniczkę
Domu Dziecka „Wesoły Krasnoludek” pod Szczecinem,
jak się jedzie na Wolin, połączonego na jej szczęście z
domem poprawczym... Chodziła ubrana w coś pomiędzy
mundurem a kostiumem z szarego samodziału. Jedyną
książką, jaką ta sucha i opanowana osoba w rogowych
okularach przeczytała, była francuska wersja Nadzoro-
wać i karać.

Jej sny pełne są zapachu lizolu i pasty do podłóg, sta-


rych szkół, w których można kazać bachorom, a szczeg.
bachorkom, klęczeć na grochu, a one brykałyby wprost
strasznie, obgryzały paznokcie, i wciąż można by je za to
wszystko karać, bić, przepraszać. Jest w tych snach dzie-
więtnastowieczną nauczycielką w jakimś bardzo suro-
wym internacie dla panien, w których budzi się tłumiona
seksualność. Chodzi tymi korytarzami wyprostowana jak
napięta struna, w gorsecie, twarze z wiszących na ścia-
nach tableaux patrzą na nią surowo. To może jakieś

52
pruskie liceum, pruskie wychowanie i pruski, pruski,
pruski zapach moresu i podłóg; Głowa wysoko, jak w
niewidzialnej kryzie, jak kukła, i tylko z linijką ciężką,
drewnianą chodzi po klasie, a to jest taka bardziej umar-
ła klasa Kantora, i co robi? Leje te dziewczynki na gołe,
różowe tyłeczki, które niebawem staną się czerwone.
Albo w szkółce niedzielnej leje i każe wkuwać całe kawały
Pisma Świętego, te najnudniejsze, ze Starego Testamen-
tu, gdzie nic się nie dzieje, tylko są wymieniane rody,
rody, ten zrodził tego, ten jest Achab. Nie raz i nie dwa
zostanie tu dodane, że korytarz śmierdzi lizolem i pastą
do podłogi, co gryzie się z wiosną za oknami, szczelnie
zamkniętymi, od których odchodzi pruska farba całymi
płatami, i rodzi się szaleństwo. Historia szaleństwa -
druga książka dla Kapral do przeczytania - już czeka.
Szkoła jest z poczerniałej cegły, to nic wesołego taka pla-
cówka! I ona tak uderza w tą pupcię, która nie zna more-
su, najpierw linijką drewnianą, a gdy ta się złamie, a
złamie się niechybnie, to wtedy biczem, każe zostać po
lekcji i biczem raz, biczem dwa, robi się cudowna pręga i
pokazuje się młodziutka, młodziuteńka krewka, a wtedy
Kapral robi się tak strasznie żal, że wciska usta między te
pośladki i pije niczym stary wampir tą młodą krewkę,
której tak jej już brakuje, bo jest starą klępą, a przeci-
wieństwa się przyciągają, przynajmniej od jednej strony:
młody bowiem nie zawsze chce posiąść starego. Ale za to
stary ma władzę i prawie zawsze chce posiąść młodego,
więc jakoś to wszystko się toczy. A Kapral całuje tą różo-
wą pupcię, tak jędrną, przepraszam, przepraszam,

53
wybacz mi! Kocham cię, wybacz mi, to dla twego dobra,
moje dziecię! Jestem stara i dlatego potrzebuję młodej
krwi. Moja dupa przypomina zgniłą pomarańczę i po-
trzebuję młodego kolagenu. Gdybym mogła, zjadłabym
cię, chrup, chrup, mniam, mniam, i stała się tobą, nasto-
latką!

Miłość takiej osoby do młodziutkiej dziewczyny to mi-


łość młotka do gwoździa, zapalniczki do papierosa, łomu
do, kurwa, nie wiem już czego, może biedroneczki. Nie
miałam szans. Domyślam się, że w Trzeciej Rzeszy takie
właśnie zołzy zostawały aktywistkami. Czytałam Lot nad
kukułczym gniazdem. Polubiłam literaturę amerykań-
ską, bo piszą wprost, o co im chodzi, nie to, co w polskiej.
Od razu: „Cześć, nazywam się tak a srak, opowiem wam
o tym i o tym, jak pojechaliśmy z kumplami tam i tam,
tylko nie mówcie mojemu staremu, że to napisałem, bo-
by mi zapierdolił”. Prostota wyrazu. I takie postacie, jak
ta zołza z Lotu, ta cała przełożona pielęgniarek, czyste
życie. Normalnie, tak mnie wkurzała, jak czytałam, Jezu!
Ale dobre, dobre. Taka sama szmata jak ta de Merteuil z
Niebezpiecznych związków. Tylko że ta z Lotu kryła
swoje kurewstwo pod przykrywką miłej pańci, która ko-
cha świat i ludzi, a u mnie był hardkor na goło. Idealnie
dopasowana do systemu. Ja się przed nią chowałam do
pralni, na strych, uciekałam, gdzie tylko mogłam, na ti-
rach marzyłam o wolności, ale na gimnastyce byłam jej.

Postanowiła, że skoro nie chcę jej się oddać, to mnie


zniszczy. Na początek uznała, że się garbię. Co prawda

54
garbiłam się tyle, co nóż sprężynowy, no, ale niech jej
będzie. Wkładała mi kij w spodnie i kazała tak chodzić
całymi dniami, a nawet z nim spać. Przychodziła do mnie
do łóżka i lubieżnie macała po plecach, fuj, niby żeby
sprawdzić, czy mam tego całego kija. Woreczki z gro-
chem kazała nosić na głowie. Strasznie się ze mnie Łysa i
Rzeźniczka śmiały, że chodzę jak księżniczka pod ziarn-
kami grochu. Na korytarzu wisiał znamienny obrazek,
stara rycina: powykręcane drzewo wijące się niespokoj-
nie i na siłę przywiązane do wbitego w ziemię kija. Pod-
pisano: ortopedia.

Gdybym mieszkała w mieście portowym, wymykała-


bym się patrzeć na statki. Ale że byłam spod miasta pra-
wie portowego, Szczecina, uciekałam na drogę, na wiel-
kie tirowisko przy CPN-ie. W końcu to tylko dwie godzi-
ny od Berlina. Wtedy mało było kolorowych rzeczy. Kie-
rowcy, najczęściej grubi i wydziarani, to nie byli Polacy.
Nawet jak byli, to nie byli. Jechałam tam na rowerze Wi-
gry 3 pożyczonym z domu dziecka, siadałam z nogami
pod brodą, nagryzałam z całej siły jabłko zabrane ze
śniadania i wypolerowane masłem, żeby się świeciło, i
gapiłam się jak zaczarowana.

Wypracowanie

Pewnego dnia Kapral wezwała mnie do gabinetu hi-


gienicznego. Szłam korytarzem, ślizgając się w zapachu

55
pasty do podłóg (nigdy wam nie oszczędzę tej pasty!). W
gabinecie okno było otwarte, a za nim krzyczeli chłopacy,
co grali w nogę. Gołębie gruchotały monotonnie, na nudę
upalnego popołudnia. Łu-chu-chu, łu-chu-chu, że też
ktoś tym kurwom nie ukręci kiedyś łbów! Ona stała ty-
łem do okna, z którego odłaziła emalia. Stała jak waga.
Pieprzona bogini sprawiedliwości z zasłoniętymi przepa-
ską oczami. W ręku trzymała moje wypracowanie...

Prawdopodobnie uprosiła polonistkę, aby zadała aku-


rat ten temat i pokazała jej, co napisałam, a całą resztę
wypracowań to se pani wyrzuci do śmieci i już. Godzinę
ma pani wolną, paznokietki na tym skorzystają. Była to
najgłupsza w świecie kartkówka, napisz, co sądzisz o
wolności, o miłości, o swoim przyszłym, dorosłym życiu.
Polonistce nie chciało się prowadzić zajęć, to były już
ostatnie lekcje w roku, więc posłuchała „pani kierownik”,
zadała i piłowała sobie przez godzinę paznokcie. Ale ja
tam się trochę za bardzo otworzyłam, coś we mnie pękło
i rozpisałam się. Ona była miła, ta polonistka, zołzie bym
tych rzeczy w życiu nie opowiedziała. Inne zbywały od-
powiedź cynicznymi żartami, kutasy z wymyślnymi fry-
zurami na punka rysowały na marginesach. A mnie coś
napadło, zapełniłam wypracowanie najprawdziwszą tę-
sknotą za matką, za miłością, akceptacją, za lalką itd.
Opisałam moje ucieczki na tiry, marzenia o wolności. No
i napisałam, że... No, że bu... To znaczy seksualność. Że
się budzi. We mnie. Może przez to lato za oknem? Albo
myślałam, że jak wszystko tak dokładnie napiszę, szczerze,

56
aż do bólu, to oni to raz wreszcie zrozumieją, wzruszą się
i mnie przytulą? Dla niepoznaki raz po raz zaprawiałam
tekst cynicznymi uwagami i brzydkimi wyrazami. Musiał
wyjść z tego koktajl Mołotowa dla pedofila, bo Kapral
szczytowała.

Teraz spojrzała na mnie spod zaparowanych okularów


i zaczęła wypytywać. Zbliżając się lubieżnie. Z drgający-
mi nozdrzami cytowała fragmenty wypracowania.
Krzyknęłam:
- Pani nie ma prawa!
- Moje dziecko, zastępuję ci matkę! Nie zapominaj, iż
jestem nie tylko kierowniczką tej placówki i nauczycielką
wychowania fizycznego, lecz także szkolną higienistką.
Przyszedł czas, aby wreszcie cię zbadać, długo zwleka-
łam... W twoim ciele zachodzą zmiany typowe dla twego
wieku, powinnam sprawdzić, czy rozwijasz się prawidło-
wo. Inne dziewczęta już dawno przeszły te badania...
Połóż się na kozetce... Rozbierz się, lekarza nie musisz
się wstydzić.
W babę i lekarza chciała się ze mną bawić!
- No chodź... Chodź do mamusi... Co tu piszesz, że tę-
sknisz do mamusi, że ci miłości brakuje, chodź, chodź,
przytul się... Ja twoja mamusia, no, otrzemy łezki, nie
bój się, pani dyrektor nie gryzie. - I lalkę szmacianą wy-
ciąga!

Teraz wiem, do czego doprowadza ludzi życie w pan-


cerzu i bez zaspokajania latami najelementarniejszych
potrzeb emocjonalnych. Że może nie tyle brakuje seksu,

57
ile do pierwszego lepszego niewinnie wyglądającego
dziecka chciałoby się przytulić i dać mu lalkę. Do kogo-
kolwiek się przytulić i rozkleić się. A Kapral żyła w obozie
koncentracyjnym uczuć. Jakiś miesiąc przed tymi wy-
padkami na stołówce zamontowano wideo, które od razu
stało się pomocniczym wynalazkiem władzy - za karę nie
będzie, w nagrodę - będzie. No i Łysa z Rzeźniczką i Świ-
rówą miały mi pokazać znamienny film. W nocy. Za-
kradłszy się. Był to kamyczek, który pociągnął za sobą
całą lawinę kaset. Na tych filmach różne stare Kapral i
wszelkiego rodzaju Kobiety Słonie w wielkich okularach
z rogowymi oprawkami, kobiety wyrzucone przez kulturę
masową i każdą inną, kobiety, co by o nich mówić, spo-
cone, źle ubrane, których nie przyjęliby nawet w kasie,
MAJĄ. Mają, i to co. Siedemnasto- osiemnastolatków z
malutkimi dupciami i noseczkami, z ptaszkami i jąder-
kami... I mi się wydaje, że to jest jedyny dowód na ist-
nienie Boga. Że stare baby i stare cioty, i stare lesby MA-
JĄ. Lepiej niż młode. Jako zadośćuczynienie. Że to coś
starego w nich, rozmamłanego, piersi jak przelewające
się zwały tłuszczu, jedna z wielu fałd brzucha, że to dzia-
ła. Że na zupkę ze słoika da się poderwać małego słowi-
ka!

Kapral szamotała się ze mną i stało się jakoś tak, że ja


szarpnęłam jej żakiet. Trzasnęły guziki koszuli... To był
koszmar! Ta kobieta nie miała piersi! Miała wycięte obie
piersi! Jej ciało poznaczone było bliznami. Zaczęłam
spazmatycznie szlochać, nie wiedziałam, czy ma mi być
żal, czy mam się bać, brzydzić, i w sumie wszystkie te

58
uczucia miałam naraz. Straszne blizny po wyciętych
piersiach! Wielka trauma mojego dzieciństwa!

Recenzja
mojego wypracowania

„Panno Małgorzato, co pani nawypisywała, sami jacyś


samobójcy, piszące kobiety, wariatki, transwestytki, sa-
mobójczynie, pedały, sama literatura obszarnicza, jakieś
demony, jakieś więzienia, jacyś Żydzi, transgresje, histo-
rie szaleństwa, dziewczyno, może ja do lekarza z tobą
powinnam pójść? Co to za Oscar Wilde i jego miłość do
tego Douglasa? Co to za jakaś feministka angielska czy
amerykańska? I że Bóg jest tylko emanacją naszych lę-
ków? My tu nie pozwalamy! Ocena: ndst. To jest jednak
szkoła, a nie kantyna oficerska! Co ty za literaturę czy-
tasz, co to za książki, było wyraźnie powiedziane: na
podstawie poznanych lektur, a więc Przedwiośnie, Dzia-
dy. Wolność w Dziadach to walka o wolność Narodu, a
tobie idzie o wolność indywidualną, która ciebie nie do-
tyczy, bo jej nie masz, a szczeg. wolność do... już nie po-
wiem czego. Może ja rodziców powinnam wez...”.
(Ostatnie skreśliła czerwonym długopisem, bo robiła na
kilku etatach i zapominała, że akurat w tej placówce nie
można zafundować sobie przyjemności zbesztania rodzi-
ców).

59
Foucault

Byłam w trudnym wieku, nie rozumiałam potrzeb Ka-


pral, byłam w szoku z powodu tego, co zobaczyłam.
Krzyczałam „pani nie ma prawa!”. A ona spoglądała na
mnie - wtedy mi się wydawało, że okrutnie, dziś myślę,
że jak zbity pies. Jakby chciała powiedzieć: wiem, a to
wiem, że nie mam prawa. Nie mam prawa, będąc ohyd-
ną, starą Kapral, po tysiąckroć nie mam prawa dotknąć
nikogo młodego i niewinnego! A jednak - dotykam. Po-
nieważ mam władzę, dotykam. Ponieważ moje ciało jest
ciałem nauczycielskim, dojrzałym, ubranym i wyprosto-
wanym, a pod ubraniem jest ciałem kogoś, kto dawno
umarł, co akurat jest prawdą. A twoje ciało prawie jesz-
cze nie istnieje, dlatego jest jakby przeźroczyste, twoja
cera jest przeźroczysta, przez dłonie prześwituje moja
dłoń. Ponieważ Michel Foucault, natchniony mocą sił
zamkniętych i burzących się w zakładach karnych, napi-
sał swe Surveiller et punir. Naissance de la prison. I jest
tam dużo o „podatnych ciałach”, władzy i „sposobach
dobrego tresowania”. Sięgam po ciebie, bo nie mogę dłu-
żej, nie mogę dłużej nie przytulić się do kogoś młodego,
po prostu nie mogę. I się rozpłakała. Na korytarzu zaczę-
ły dzwonić wózki; czas udać się na stołówkę.
- Czy ty wiesz - łkała. - Czy ty wiesz... Ja pracowałam
w więzieniu, we Wronkach. Co dzieje się za tymi murami
z poczerniałej cegły... Czy ty wiesz, od czego te cegły tak
szybko czernieją?! Jakie tam napięcie narasta, wciąż na-
rasta! We wszystkich zakładach zamkniętych, popraw-
czakach... Co dzieje się choćby tu u nas, za ścianą, na

60
oddziale męskim; jak się skręcają z żądzy? Cały czas
(także w tej chwili!) dziesiątki, a może miliony młodych
chłopaków skręca się z żądzy tak dzikiej, że czuje się tam
próżnię porażającą, nieobecność kobiety, od której mogą
wybuchnąć mury, bo próżni coraz więcej. I że ci ludzie
cierpią cały czas, wraz z taką jak ja męczennicą. Ta ar-
mia, gdyby ją wypuścić naraz, rozwaliłaby świat. Muszą
cierpieć na żywca, bez znieczulenia, chyba że za znieczu-
lenie uzna się koszmarny smród obiadów na wózkach.
- Co do obiadu, to...
Kapral na powrót stała się surowa i zasyczała tylko:
- Ty... ty imperialistyczna suko! Koniec z twoim łaże-
niem na tirowców! Gdzie chowasz dolary?! - Wybebeszy-
ła mi kieszenie. - Przyznaj się, szmato, gdzie chowasz
dolary, którymi ci płacą? Zaraz wezwę Łysą, już ona mi
powie na mękach, wezwę Świra, nie sądzę, aby było coś,
o czym nie wiedziałby Świr. – Wzorem więziennych lesb
nazywała dziewczyny męskimi ksywami. Szczerze mó-
wiąc, tym razem to ja okazałam się bardziej naiwna, bo
nawet mi przez myśl wtedy nie przeszło, że mogłabym
coś z tymi facetami robić czy w ogóle do nich zagadać. -
Wystaw rękę. - Wzięła linijkę. - No, pokaż, znowu obgry-
załaś pazury? Do żywego mięsa obżarte! Nasmarować ci
palce jodyną? - Waliła mnie po rękach linijką. A nie
wiem, jak miałoby się w domu dziecka nie obgryzać z
nerwów paznokci.

Ale zaraz ukazała się krew i to ją przerzuciło na od-


wrotny biegun, przytuliła mnie z całej siły (tymi gołymi
bliznami!) i zaczęła dusić, mamrocząc:

61
- Przepraszam! To nic, to ten czerwiec, to te bzy tak
przekwitają... Daj buzi mamusi... - Wtedy nagle ja też
przytuliłam się do niej i rozpłakałam, a ona zaczęła mnie
całować, mamrocząc te swoje świństwa: - Ptaki już przy-
leciały z ciepłych krajów. Moja mała królewna! Chodź,
pani cię opatrzy, zbada! Będziesz moją laleczką, będę cię
przebierała, czesała. Będę ci mierzyła temperaturę, o,
jaka jesteś rozpalona, to ten czerwiec... Ja też czuję się,
jakbym płonęła... Daj paluszki, wypiję krewkę, daj, za-
bandażujemy... Zrobię ci masaż... Masz problemy z krę-
gosłupem, zrobię ci wspaniały masaż, zostanę dziś,
przyjdź w nocy do gabinetu...
- Przyjdę, przyjdę do pani... Ale wieczorem, bo dziś
na mnie wypada sprzątanie...
- Przyjdziesz? Do pani? Mów mi ty! Powiedz: ty! Och,
ja płonę! Pani wyjechała bardzo daleko i już nie wróci.
Teraz została po prostu Wilhelmina (tak piszę, bo nie
pamiętam, jak miała na imię). Drzwi nie będę zamykała,
włosy se płukanką zrobię, kawę czy herbatę będziesz pi-
ła? A z cukrem? Pewnie, że z cukrem, ze śmietanką,
dziecko moje... Malutka, malusia! Ale masz cipeczkę
tam, cip, cip, cip! Ale teraz nic, teraz do sprzątania, do
zmywania, wszystko w nocy, idź już, czekaj, idź, zostań...
Przyjdziesz? Mala?
- Tak, zastukam trzy razy: puk, puk, puk. Ale na razie
muszę uciekać. Zmywanie dziś...
- Tylko umawiamy się, że nie mówimy nikomu, to
będzie nasza słodka tajemnica... Baj, baj, królowo - po-
wiedziała, nie wiedząc, że za piętnaście lat będę miała
ksywę Margot i z jej powodu problemy. Przesłała mi ca-
łusa dłonią, obficie na nią chuchając.

62
Baj, baj, Kapral

To był nieco skomplikowany plan, aby w nocy dostać


się do chłopców, utonąć w nich bez reszty, a nad ranem
mieć już wszystko przygotowane i uciekać na tirowisko.
Cóż... Zaspokoiłam ich wszystkie żądze. Nie chciałam,
aby cierpieli, ci mali złoczyńcy. Całe życie tylko do zło-
czyńców mnie ciągnęło. Że on wraca z akcji, jest w mafii,
zaszczuty, wszyscy go poszukują, a ja jedna na całym
świecie chowam go u siebie, opatruję rany jak postrzelo-
nemu wilczkowi albo jakiemuś powstańcowi. A on mi
patrzy wiernie w oczy i wiem już: dla całego świata jest
zły, ugryzie, ale mnie będzie bronił do ostatniej - ha, ha! -
kropli krwi.

Nad ranem zapukałam do jej gabinetu. Zero odpo-


wiedzi. Drzwi były otwarte. Ona spała w ubraniu nad
kawą i herbatą, a nad nią wisiał na ścianie plakat in-
struktażowy. Przedstawiał człowieka z jednej strony po-
zbawionego ciała, sam układ kostny, a z drugiej od głowy
aż po stopę - wcale, wcale umięśnionego. Napisałam na
tym plakacie „ty” po lewej (kościec), a po prawej (niczego
sobie) „ja”. Czy wyłapie wytworną aluzję do tego, że ka-
zała mi powiedzieć „ty”, nie zastanawiałam się. Ucie-
kłam.

Po omacku wymknęłam się z poprawczaka i podkra-


dłam do swojej skrytki. Żeby nie zginęło, niczego nie
trzymałam w pokoju, gdzie nas spało kilka: Baletnica,
Fila, Łysy, Rzeźnik, Świr i inne zwyrodnialce. Jak one
potrafiły się do krwi podrapać o głupi żel do włosów, że

63
jedna drugiej zabrała! Normalnie jak kryminaliści, face-
ci. Skrytkę miałam w wielkim pojemniku na piasek za
szopą. Zabrałam z niej tylko od dawna naszykowany
gruby karton i flamaster, śmieszne oszczędności, ukra-
dłam rower spod kotłowni i w nogi!

Gdy jechałam o piątej rano, dopadła mnie burza! Sta-


łam cała mokra z rowerem, pod wiatą PKS-u, chyba
przystanek Wolin. Potem nagle zrobił się upał. Wokół
CPN-u kurz unosił się na wysokość człowieka, zapach
asfaltu i benzyny mieszał się z rozkoszną wonią ostatnich
więdnących bzów. Były pierwsze letnie upały, połowa
czerwca. Położyłam karton i chwilę zastanawiałam się, co
ma na nim być. W końcu napisałam „Ameryka” i stanę-
łam przy drodze. Każdy mi mówił: „podwójny jestem”, aż
oczy przecierałam, czy mi się w nich nie dwoi. Teraz sa-
ma tak mówię, jak nie chcę kogoś zabrać. To znaczy „jadę
ze zmiennikiem, nie mamy więcej miejsc siedzących”.
- Hej! Do Ameryki? To ze mną! He, he... - Wystawił
głowę z okna kabiny, całej z zewnątrz wymalowanej w
gołe baby w obscenicznych pozach, w serca przebite
strzałami, amorki...

To był świr! Barczysty grubas w samym białym pod-


koszulku na wąskich ramiączkach, ze srebrnym łańcolem
na szyi, z wąsiskami, jak spasiony Fredzie Mercury. Ale
odlot! Amerykanin zawiezie mnie do Ameryki! I odjecha-
łam w siną dal, bez wizy, baj, baj, Kapral. Świr non stop
wybuchał dzikim śmiechem, po prostu nagle naciskał

64
pedał gazu, puszczał kierownicę i zaczynał rżeć na cały
głos, jak dziecko na karuzeli. Łuha, ha, ha! Zamiast świę-
tego Krzysztofa dyndał mu na wielkim lusterku Jim
Morrison na krzyżu.
- Ej, a co wieziesz?
- Łuhahahaha! Kury, ja nie mogę... Kury, żywe kury,
srają tam niesamowicie...
Na parkingu, gdzie grubas zaraz wyszczał się na koło,
kazałam sobie pokazać. Nie kłamał, normalnie genetycz-
ne kurczaki z Kentucky. Grubas powiedział, że codzien-
nie wypija dwadzieścia jaj, samo białko, żółtka nie, i dla-
tego jest taki napakowany.
Jezu! Ja nie mogę! On napakowany...
- A dasz mi zagraniczną gumę do żucia?
- Je, bejbi!

Margot, zatankuj i idź w noc

Teraz jest znowu dziś. Przerwa we wspominkach. Za-


parkowałam. Noc. Margot, idź w noc, idź w noc, zatankuj
i idź w noc, noc jest największą kurwą... Zlazłam po dra-
bince z tira na ziemię. Zapaliłam papierosa, wypuściłam
dym. Wsio. Tak się zaczyna szaleństwo. Idę. Znajduję się
na podłym tirowisku z małym motelem. Chcę już być na
promie. Tymczasem od kiedy zainstalowałam sobie tę
nieszczęsną tabliczkę z napisem „Margot”, co noc czuję
coś, co nazwałam „zew”. Wystarczy łyk piwa. To mnie
przeraża, jest jak utrata kontroli nad piciem, kieruje mną
wbrew woli!

65
Coś we mnie mówi: Margot, coś we mnie śpiewa:
Margot, coś mi szepcze: idź w noc, Margot, idź w noc, idź
w noc, zaparkuj, zatankuj i idź w noc... Jesteś plejadą,
my jesteśmy śmiertelne, ale ty jesteś plejadą...

- Jestem chłodnią - oznajmiam sucho w noc, a para


leci mi z ust. - Jestem chłodnią, a nie zwykłym tirem, i
nie mogę sobie pozwolić na przestoje. Zainstalowałam
nową tarczkę i licznik mi bije. - Ale to, co skutkuje nawet
wobec Czarnej Grety, na głosie nie robi żadnego wraże-
nia. Zero świadomości realiów życia tirowca. Dziwne
podniecenie uderza mi krwią do głowy i zmusza, żeby się
ubrać jak kurwa, nałożyć wielką czerwoną perukę nata-
pirowaną na wszystkie strony, żeby mnie nie rozpoznali,
fioletowe pończochy, czarne błyszczące buty za kolana,
wetrzeć w siebie łój z łosia (kupuję go w Finlandii), co
działa jak afrodyzjak, i iść w tą spalinową noc.

Po drabince zdrapuję się z kabiny na stały ląd. Zapa-


lam długiego papierosa i idę. W powodzi kwaśnego zmu-
towanego deszczu. W powodzi spadających na mnie z
nieba non stop zabójczych cząstek elementarnych. Ni-
czym małe, jebnięte kurewki. A są tak małe, wręcz minia-
turowe, że przenikają przez moją głowę dziurami pomię-
dzy atomami, elektronami, tworząc małe, jebnięte czarne
dziurki, które chrupią mnie po kawałku. Przenikają prze-
ze mnie na ziemię, przenikają przez kulę ziemską pomię-
dzy grudkami żwiru, czarnoziemu, i wypadają w Australii
w pizdu, gdzie kangury i tubylcy chodzą do góry nogami.

66
Idę. Ubrana jak ostatnia. Cycki podniesione aż gdzieś
pod samą brodę. Zaczepiają mnie migające czerwone
szyldy. Gwiżdżą za mną neony. Te piętnaście tysięcy
mandatu. Rachunek wyślę szefowej, czyli Marioli. Która
obecnie z powodu niżu poleciała ze swoją rozpieszczoną
grubą córunią, Karolinką, do Wenezueli, nad wodospad
Angela. Robią zdjęcia i filmiki komórką, nagrywają szum
wody. Czy jest tam jakiś aktywny superwulkan, np. Kry-
styna, albo coś innego na te dwie? Wodospad cząstek
elementarnych Krynica, żeby ją pochłonęła czarna dziu-
ra, zanim się o wszystkim dowie? Lepiej, żeby spadła,
wracając, mniej by się podkurwiła, niż ma się dowie-
dzieć, do czego od tych wycieczek doprowadziłam trans-
port. Ma kobieta zły okres. Męża jej zapudłowali, „kiwa
na klęczkach”, we Wrocławiu na Klęczkowskiej, a ona z
tej Warszawy non stop do niego dojeżdża InterCity, żeby
przy tej sprawie, jak to mówi, „rzeźbić”. Mariola Spedi-
tion, Warszawa, ulica Radarowa, niebawem znajdzie się
na czarnej liście dłużników i zniknie w czarnej dziurze.

Idę. Mocniej ściskam w kieszeni pojemniczek z gazem


i ruszam w miasto złożone z samochodów. Ulice z zapar-
kowanych tirów i domy z tirów, a na rynku stacja benzy-
nowa. Godzina dwudziesta trzecia czasu środkowoeuro-
pejskiego. Chwilę stoję, paląc pod daszkiem baru.
Chmurka z papierosa zabarwia się na fiolet od neonów.
W ciemności widzę trzech Turków mówiących po nie-
miecku. Jeden stary i dwóch młodych. Robią tureckie
danie z psa nad kuchenką kempingową. Zaciągam się pa-
pierosem i podkradam bliżej. Oni zaraz za mną gwiżdżą,

67
śmieją się. Ja udaję Rosjankę, Rumunkę, żeby tylko oni
traktowali mnie jeszcze gorzej. Serce mi wali jak młotem.

Idę. Za nimi jest zaparkowany duży tir, przy którym


stoi Grek. Piękny! Robi się naprawdę cicho i ciemno.
Jego oczy w mroku! Patrzę, on idzie za tira. Idę. W gło-
wie musuje, serce bije coraz mocniej. A on ściągnął
spodnie i sobie chuja myje! Wodą mineralną z butelki!
Opieram się o tego tira, całuje mnie i wchodzi we mnie.
Ma może dwadzieścia trzy lata i urodę modela. Śnieg
zaczyna padać. Całuje mnie namiętnie w usta, smak jego
gumy do żucia rozpływa się chmurką po całym moim
ciele! Pachnie benzyną i skórą, tapicerką, no i młodym
chłopakiem. Klękam i biorę go w usta. Pieszczę mu jaja.
Jego greckie, dwudziestotrzyletnie jaja. A już widzę ką-
tem oka, że ci Turcy z sąsiedztwa podglądają nas zza
winkla, zza tira, i też się podbrandzlowują. Niczym trzy
cienie. Chcą się podłączyć.
Od klęczenia aż robi mi się mała rana na kolanie. I już
mam na wysokości swojej głowy trzech! Trzy dorodne
kutasy. Obnażam piersi i oni gwiżdżą z uznaniem, jakie
duże balony, no, no, ruda z wielkimi balonami, zaraz się
na nie spuścimy! Nadstaw je! Niestety, dołącza się też
nagle niezaproszony jakiś gruby, brodaty Holender, taki
owłoch owłosiony! Wyciąga swojego spasionego na mię-
sie wściekłych krów kutasa. Z kolczykiem w cewce. Sika
mi na piersi. Gorąco. Cudnie! Jeden, chyba Ruski, wziął
śrubokręt i uchwyt mi wsadza do dupy. A Arab pod język

68
podkłada lewa-rek. Zimny metal niemal przymarza mi
do języka. Liżę lewarek, liżę koła, wielkie koła tira, buty,
nogawki, jakbym chciała zlizać cały świat. Jakby świat
był lodem, a ja piczą lodową.

Stary Turek poszeptał z młodym po niemiecku, żeby


do kabiny, na gałąź. Gehen, gehen. Holender coś odbul-
gotał. Z podniecenia, z nerwów nie mogę trafić w szta-
chetki drabinki w swoich wysokich obcasach. Choć je-
stem nieprzeciętnie wysportowana, kiedyś nawet praco-
wałam niemal w cyrku... Majtki zostały na dole, oczko
wielkie w pończosze, cała twarz wymazana szminką, jak
u klauna. I nagle panika, bo z dala już widać, jak miga
światło dwóch latarek! Krokodyle! Jak dwóch, to wiado-
mo, a jak z latarkami pulsacyjnymi, no to już raczej pew-
ne. Noc przeszywa ostrzegawczy gwizd, to jakaś laweta
gwiżdże z całej siły. Alarm! Krokodyle! Chowaj się! Cho-
waj się i zatrzaskuj drzwi!

Dwa świetlne punkty przecinają ulicę, wszyscy faceci


usilnie dopinają dżinsy, ale wadzą im kutasy, które nie
chcą tak szybko opaść, „ał! W zamek błyskawiczny mi
wlazł!”. Ja z góry na to patrzę, jak przestraszona papuga,
co uciekła przemoczona na gałąź i z tego bezpiecznego
miejsca obserwuje rozwój wypadków. Światło dwóch
latarek powiększa się, już nas dochodzą sprośne śmiechy
z ukraińskim akcentem. Rozkraczam tylko bardziej nogi
i żałuję, że nie mam policyjnego koguta, żeby na niebie-
sko i fioletowo alarmował z dachu: tu jestem! Tu się pali,
tu gasić! Tu z sikaweczkami! Tu syreny wyją!

69
Bo to nie żadne krokodyle. Dwóch Ukraińców z para-
solami i latarkami. Turcy nie chcą ich wpuścić do mnie
na górę, ujawniają się bowiem odwieczne antagonizmy
ukraińsko-tureckie o granice. Wystawiam rozczochraną
głowę z góry i szepczę: „nu ładna, zachadi...”. A do Tur-
ków: „gehen, gehen...”. Ale Turcy, że nie, bo im ci brudni
Ukraińcy obspermią tapicerkę, mapy, kierownicę, nawi-
gację, CB-radio, wiadomo, ile takie z Ukrainy tego tam
mają, a to akurat ich van jest. Prawosławie im w kabinie
zaprowadzą, a tam Allacha obszar panowania. Ja mówię:
jak nie, to nie, to ja zabieram parasolkę, zamykam skle-
pik i idę do domu.
Z góry to wygląda tak: dziesięciu czy piętnastu face-
tów z opuszczonymi spodniami dyszy i pali, i wali. Na to
wszystko z góry pada niż znad Skandynawii, tną cząstki
elementarne, gania nad tym chora kometa, dwie latarki
migają rytmicznie, jak koguty policyjne. A ja ręce do góry
zadarłam, wdrapałam się na dach i tańczę w deszczu go-
ła, brudna, rozmazana! Zaraz spaaadnę!
- Hej, złaź! Złaź tu natychmiast, szmato!
- Mów do mnie: „ty imperialistyczna suko”! Hej,
malcziki, który z was będzie taki odważny i wdrapie się
tu do mnie?! Ja czekam! Ja tańczę w deszczu!
- Złaź, kurwo, bo ja tam do ciebie zaraz wejdę!
- Wlezaj! Zachadi! Tak ja sem skitnica, ja sem balet-
nica! Ja wasza mamuśka - mówię jak Kapral – ja
mamma!

70
Wojna światowa

Pobili się. Zrazu Ruskie z Niemcami, ale z widokami


na wojnę światową, bo już, proszę państwa, do konfliktu
lokalnego dołącza się Ukraina, witamy! Ukraina chwilo-
wo wygrywa, bo przyszła jej wyjątkowo w sukurs Biało-
ruś. Trzech się rzuca na górę, jeden drugiego łapie za
nogi, za buty, zrzuca z drabinki, aż spadają w kałużę i już
na siebie się rzucają, jeden drugiemu przysuwa lewar-
kiem przez łeb. A w myśl zasady, że gdzie dwóch się bije,
tam trzeci korzysta, trzeci, Ukrainiec, wdrapuje się do
mnie na dach, tam ja tańczę w wielkiej czerwonej peruce.
W jednej ręce butelka ruskiego szampana, w drugiej ręce
- nic, powietrze. Którego się przytrzymuję. Za które się,
kurwa, chwytam, jak za tego chujka, co zwisa z sufitu w
autobusie! Choć nie jest to zbyt pewne oparcie. Ukra-
iniec wchodzi do mnie jak w wodewilu, w marynarskiej
koszulce białej w niebieskie paski, tak zwanej odeskiej.
Na tym dachu jest gołębie gniazdo, taka naczepa na do-
datkowy bagaż. Tylko dzięki temu nie ześlizgujemy się. Z
dołu dobiegają najdziksze hałasy i ujadania.

- Hej, hej, chłopaki, hej, tu wieża kontrolna, na hory-


zoncie zero pał. Można włazić. No co, drużyna! Zaspała?
Co jest tam na dole?! Bić się! W seksie Unii nie ma, w
seksie dalej granice!

Otóż, proszę państwa, z kontrolnego, kukułczego


gniazda widać, jak z latarni morskiej, że do konfliktu
dołączyła się jakaś niemrawa Estonia i już leży, bo Rosja

71
jej przyjebała lewarkiem, to jednak wielki wynalazek.
Niemcy i Holender w sumie już spuścili się na koło i w
ten sposób na razie na Zachodzie bez zmian. Wykorzy-
stuje to Rosja, w sile przeważającej, bo chyba z pięciu
chopa, Ukraina i jedna Mołdawia zostają na placu boju i
proszą o zawieszenie broni. Ukraina u góry już strzela,
Ukraina tak! Gooooool! Goooool, proszę państwa, co za
podanie, wprost w piczkę, ale jednak nie, jednak nie,
jednak rozejm, będzie rozejm... Ale było blisko, blisko.

- Tu niespakojna, w każdej chwili grozi nalotem,


chodźmy do lasku! Na ćwiczenia polowe!

Ześlizguję się na dół, ał! Jak do lasku, to do lasku, ja


zawsze lubiłam przyrodę, nawet miałam kiedyś akwa-
rium w domu dziecka, dopóki inne nie nalały rybkom
płynu do zmywania naczyń Ludwik, dopóki ich nie ugo-
towały grzałką, dopóki ich nie zjadł glonojad.
Ale tu, ups! Zaliczamy małe niepowodzonko, ponie-
waż przykładowo jest zamknięty ten las. Już po osiemna-
stej, kaput. Cząstki elementarne się tu rządziły. Puk,
puk! Pukam w siatkę, którą jest otoczony! Ale Gruby
Bolo zna dziurę w siatce. Jest! Halo! Cicho, suko! Halo!
Hej! Chłopaki, ja was tak kocham! Tu, już, już, nóżkę do
góry, won, chamie, jak dama idzie, dama przodem! Ał! O
Jezu!

Zatkał mi pysk brudną łapą, znowu czuję smak ben-


zyny i chuja, co go tą łapą walił. Przechodzimy, kalecząc
się trochę o drut, a tam śmieci! Dalej czysto, widać, że

72
tylko przez siatkę, świnie, rzucają. Cała ściółka butelek
plastikowych, puszek po piwie. Kładę się na starym ma-
teracu, z którego wychodzą sprężyny, zalegam jak księż-
niczka na śmietniku. Rozwieram nogi i czuję, jak Ukra-
ińcy wchodzą nareszcie wygodnie, a nad twarzą stoi mi
Arabstwo. Kapie ze wszystkich stron.
- Habibi* - szepczę - ja lublu twój zyb**, ja szarmuta *,
a eta moj kusemek *.
* habibi (arab.) - „kocham cię'
** zyb (arab.) - „chuj”
** szarmuta (arab.) - „kurwa”
** kusemek (arab.) - „pizda”

Niemcy atakują!

Gdy wtem zachodzi taki numer: seks analny odchodzi.


Ja klęczę i na wysokości głowy mam pięć kutasów. Ale w
sumie same pekaesy i kontenery, a za to od tyłu wali
mnie cysterna. Robię tak trochę jednemu, potem dru-
giemu i ten trzeci cały wygląda na światło nocne z czar-
nej skóry, jak grzyb ze ściółki. I nie wiem, czy to cyster-
na, nie znam go. Coś mi z tym kutasem nie pasuje, bo
jakby z porno-shopu, jak lateksowy. Myślę, czekaj, gryzę
go i nic. Z góry zero reakcji. Patrzę mu w pysk: wszystko
ukryte w czarnej skórze, a twarz w czarnym kasku moto-
cyklowym. Ale to jednak na pewno jest Czarna Greta,
która teraz kutasa sztucznego mi wystawiła! Żeby potem
opowiadać, że królowa Margot jej laskę robiła! Słusznie

73
przypuszczałam, że zna moją tajemnicę! Chwytam za
tego kutasa, co w mroku najpiękniejszy się wydaje, po-
dejrzanie kształtny i jasny, szarpię i już Ukraińcy w krzyk
ze zdziwienia: „szo? Szo eta?”, Ruskie mówią: „łoj, łoj”,
Niemcy pytają: „was ist los mit diesem Schwanz?”, a ja,
jako sprawczyni i poniekąd szefowa tej tu wieży Babel, z
kutasem oderwanym w zębach (wraz z jaja- mi) jak pies
z kością klęczę. Wkładam go sobie między nogi.
- U nas, w Polszy, eta normalna... - tłumaczę niewin-
nie, jakbym oprowadzała wycieczkę. – Schwarze Gre-
tchen tu urzęduje.
Wtedy kurwisko się na mnie mści i szepcząc przez zę-
by: „widziałam, coś na mnie w kiblu nasmarowała”, jed-
nym szarpnięciem zrywa mi z głowy czerwoną pe- rukę!
Rzuca ją w błoto, wyrywa mi kutasa, chowa nazad do
spodni, zapina harleyowe zamki, gumą spluwa w kałużę,
runo leśne nieekologicznie zaśmiecając, i ucieka. Las
oniemiał, kutasy z lasu delikatnie sflaczały. Kilku z Ru-
skich, niestety, mnie rozpoznaje, ale to tylko kontenery,
co tam, kontenerów relacje się nie liczą. Teraz ja krzyczę
do Ruskich tak:
- To Niemcy zrobili! To wszystko przez szwabów
pierdolonych! To szwabka była, szwabska lesba! Bić ją!
Bić ją, Ruskie! Polaki, pomścijcie Polkę! Polskę wam
zgwałcił Niemiec! Bić - zabić Niemców! Niemcy napadli!
To oni te lateksy, te Beaty Use wymyślili! To ich kosmate
sprawki! Deutsche Arschloch!
I kilku Ruskich leci za nią, a reszta zostaje. Na czoło
wysuwa się Mołdawia i Rumunia. Ale ja uciekam.

74
Jezioro łabędzie

Okazuje się - nie ja jedna. Tu w ogóle odchodzą cuda


w tym lasku. Kilka metrów dalej, w krzakach, stoi trans-
westyta, ale jaki! Normalnie męski koleś, sportowiec,
koszykarz, krótko ostrzyżony, napakowany, wysoki, mę-
ski jak ekstrakt z jąder byka, tyle że normalnie na to swo-
je męskie ciało, owłosione i w ogóle, ma nałożone takie
coś, co ma balet w Jeziorze łabędzim, taką krótką,
sztywną, białą spódniczkę i gorsecik. Ale zachowuje się
na maksa po męsku. Obok niego stary facet z torbą i wą-
sami oraz młoda dziewczynka ubrana jak z dobrego do-
mu, w granatową spódniczkę, białą bluzeczkę, warkoczy-
ki, podkolanówki, idę na religię, mamusiu... Co tu za-
szło? Ten koszykarz z Jeziora łabędziego w spódniczce-
paczce i gorseciku jebie od tyłu tego starego faceta. Ale to
jeszcze nic, bo szczytem perwersji jest to, że potem owa
dziewuszka, co wygląda jak klasowa prymuska, i ta stara
ciota świecą koszykarzowi w dupę latarką pulsacyjną, ze
zmienianymi kolorami, a on się wypina, spódniczka stoi
pionowo. Nic, tylko świecą mu w samą dziurę i komentu-
ją, deliberują, nad tą dupą całe konferencje, na chłodno.
Ja podglądam, zbliżam się zza krzaków, a wtedy ten ko-
szykarz bardzo męskim, niskim, agresywnym tonem do
mnie: „spierdalaj”. No.

75
Lis po raz pierwszy

Potem następuje motyw taki, że jest polana. Normal-


na, leśna polana. Rozchylam krzaki i ukazuje się mym
oczom wyczerpanym następująca scena: cztery osoby
obydwu płci. Na tej polanie jest górka porośnięta mchem
i wrzosem. No i te trzy się ruchają, a czwartą odepchnęły,
i ta czwarta, ta wykluczona, spokojnie łazi po tej górce,
wokół nich, i zbiera grzyby do siatki, świecąc latarką...
I wtedy widzę nagle nad sobą. Lis. Widzę i nie widzę,
widzę i nie widzę, bo w świetle latarki pulsacyjnej. Oj,
no, to już źle ze mną... Lis rozpina rozporek w kostiumie.
Ten, co się w lisa skórze ukrył, rzuca się na mnie! Nie
ściągając nawet rudego ryja z głowy. Całuje namiętnie
tym podłużnym ryjem z kartonowymi ząbkami. Polakie-
rowanymi.
- Ej! Ty! Lisie! Nie gryź!
Ale on gryzie, gryzie mnie w szyję, przywala ciałem,
zmiata kitą z tego świata i wybucha superwulkan, or-
gazm, tracę przytomność! Zagryziona przez lisa.

Żmija

Żeby zrozumieć, dlaczego na widok lisa doznałam


uczucia déjà vu, trzeba powrócić do owego dnia, gdy ja, z
rowerem Wigry 3, pod Szczecinem stanęłam nad ranem
z wykaligrafowanym na kartonie napisem „Ameryka” i
zabrał mnie świr, który wył ze śmiechu, jakby mu ktoś
puszczał nie „Lato z Radiem”, tylko kabaret, taki specjalny,

76
dla świrów. Pośród tych wybuchów tyle z niego wycisnę-
łam, że jedzie z tym swoim kurnikiem do Świnoujścia, a
stamtąd promem do Ystad. Natychmiast sobie to Ystad
wyobraziłam jako Amerykę, bo się na „Y” zaczynało, jak
„York”: palmy, otwarte auta, kowboje w okularach prze-
ciwsłonecznych. Potem nieraz miałam tam wozić woło-
winę: błękitno-żółte baraki, rachityczne północne
krzaczki i deszcz, paralitycy na wózkach jadą z kocykami
na nogach.
No i nastąpiła słynna scena w historii mojego osobi-
stego kina: zostaję wysadzona w tym zapyziałym Świno-
ujściu, a świr wręcza mi całą paczkę imperialistycznej
gumy do żucia Donald, nakłada okulary przeciwsłonecz-
ne, czerwoną bejsbolówkę, przerabia się „na zachodnio” i
zaśmiewając się, wykrzykuje:
- Welcome in USA, do zobaczenia w Nebrasce! Łuha-
haha!!! - Po czym zapala marlboro i ustawia się szczę-
ściarz, w kolejce na prom.

A ja zostaję w Świnoujściu. Wśród śpiewów kolonii.


Prawie bez grosza. Oczywiście głodna, zmęczona i spo-
cona. Nie spałam całą noc, a i po przejściach na sali
chłopaków. Nigdy dotąd nie widziałam morza, ale za-
miast pobiec nad Bałtyk, wylądowałam przy sznurze tra-
bantów i maluchów czekających w kilometrowej kolejce
na przejściu granicznym Świnoujście-Ahlbeck. Łaziłam
wśród samochodów. Wzdłuż granicy ciągnął się bazar,
sprzedawano jedzenie. Oczywiście, nie tylko, także noże
sprężynowe, śrubokręty i kalkulatory na baterie słonecz-
ne, ale ja byłam taka głodna! Gumą Donald nie dawało

77
się oszukać głodu. Ile tam było gofrów z bitą śmietaną,
lodów, smażonych kiełbasek!

Podjechałam stopem do Międzyzdrojów z nadzieją za-


trudnienia się do mycia garów w budzie z żarciem. Ale
wtedy już pociągnęło mnie morze. A tam początek sezo-
nu, bachory się drą, baby siedzą w koszach, smarują się
po tłustościach podróbą podróby, a wśród tego wszyst-
kiego, wśród odgłosów „Lata z Radiem” tańczą trzy zwie-
rzaki: Lis, Myszka i Tygrysek. Przewodzi im czwarty, z
polaroidem na szyi, jak się miało okazać, pseudo: Ka-
czuszka. Siedem lat w zawieszeniu. Który non stop nawi-
ja, gęba mu się nie zamyka ani na sekundę. W pomarań-
czowych kąpielówkach z napisem „Ratownik” na tyłku.
Kaczuszka to był jednak cwaniak i klasyka kryminału
nadmorskiego. Biały megafon do ust przyłożył i bajeruje:

- Kochane mamy, no, decydujemy się! Japońskie ca-


cuszka, jedyne takie zabaweczki w Polsce! Tygrysek
sprowadzany, made in Japan, proszę, za dwie dyszki
można pstrykać do woli, przytulanie jest gratisowe,
pstrykanie, niestety, płatne, mama, mama, mama, nie
widać cię, mama, nie ruszaj głową, tatę prosimy bardziej
w lewo, i po wszystkim, i po bólu, bolało? Bardzo ładnie,
jedyne w swoim rodzaju, oj, mama, mama, mama, tro-
szeczkę jeszcze, uśmiech, pstryk! – zdjęcie wychodzi z
polaroida i od razu wszyscy się zaśmiewają, ojeju, to ja!

78
Przysiadłam na wydmie. Na swetrze, z braku koca. A
tych trzech skurwysynów przeskakuje w nadmuchanych
kostiumach z nogi na nogę. Trzech kosmonautów świeżo
po wylądowaniu na księżycu tej tu plaży. Trzech musz-
kieterów. Dają dzieciom ciągnąć się za sprężyście zadarte
do góry ogony. Kłaniają się do ziemi, bo ze zginaniem
mają pewne problemy - w środku są jakby nadmuchani
powietrzem. Co mnie w tym momencie mogło obchodzić
zimne i mało kolorowe morze, kiedy tu Kaczuszka ze
złotym symbolem dolara na owłosionej piersi i z włosami
na żel robi perskie oko do rozanielonych mam, kiedy tu
Tygrysek, a co gorsza - Lisek. Czyli dobrze mi powiedział
świr z tira, że mnie do stanu Nebraska w USA podrzucił!

Podeszłam, żeby zrobić sobie zdjęcie, Kaczuszka zaraz


zalał mnie potokiem wymowy, o, jaka pannica, ustawił
mnie, o uśmiech „pannę” prosi, Myszka mnie obejmuje
niezdarną łapką, Lisek lubieżnie za dupę łapie, Tygrysek
też obejmuje i po kieszeniach myszkuje, Kaczuszka zdję-
cie pstryka, po zapłatę łapę owłosioną wyciąga. Ostatnie
pieniądze dałam wtedy, idiotka, milionerom, co je mia-
łam na tego gofra jedynego odłożone. Jeszcze się skrzy-
wił, że mało! Uciekłam zawstydzona. Ale postanowiłam,
że trzeba wytropić, gdzie oni właściwie mieszkają w tych
Międzyzdrojach, i im to odebrać. Bo też mi ukradł z kie-
szeni moją zagraniczną puderniczkę, o którą były wojny z
Łysą. Strasznie mnie podniecało, że nie wiem, kto w tych
zwierzakach siedzi. Kto mnie tak chwycił lubieżnie?
Chłopię jakieś miłe? Albo to możliwe, żeby kobieta w

79
środku siedziała? Kapral jakaś? Nie! Wyobrażałam sobie
Myszkę jako miłego chłopca.

Oni trzymali się głównego zejścia na plażę, tam gdzie


największy tłum rodziców z dziećmi. A już przyuważy-
łam, że Kaczuszka zgrabnie jedną mamę oczyścił z port-
fela. To znaczy: zwierzątka tańczyły, a Kaczuszka groma-
dził całą rodzinkę w miarę daleko od koca. Jeśli ktoś zo-
stawał pilnować, to naganiał: a babcia to co? Nie chce
być na zdjęciu? Dużo tego życia' babci jeszcze zostało?
Będzie miła pamiątka! No, to już, uśmiechać się! Już tu
do nas! A gdy ich unieruchomił na tle zwierzątek, prze-
dłużał nawijkę, jeszcze mu coś nie pasowało, jeszcze po-
prawić to koło nadmuchiwane z napisem „Międzyzdroje
1987”... I już zwierzątka pilnie ich obejmowały, głaskały,
a gdyby ktoś chciał wracać na koc, to i grzecznie, lecz
stanowczo, przytrzymywały. Dokąd? Zdjęcie jeszcze nie-
zrobione, fotografia, pamiątka znad Bałtyku, tu teraz
będziesz bleiben, uśmiechamy się.

W tym czasie zupełnie inny, nieznany mi osobnik


kradł z opuszczonego koca różne mało wartościowe port-
fele. Tak... Wiedziałam już, że muszę iść za nim, i to na
świata koniec! Zabujałam się od pierwszego wejrzenia, i
była to miłość zmysłowa. Najpierw mignęła mi jego złota
łydka, paluch u nogi. Bo on objawiał się mignięciami, jak
atom pod mikroskopem, cząstka paramentalna wiercąca
się non stop. Jak wyglądał? Nie wyglądał, migał. Jak ru-
chliwa sztabka złota! W sumie niewielki, ale umięśniony
(tyle że nie takie wielkie poduchy, a tak bardziej z żyłą,

80
przy ciele). Lat siedemnaście, każdy roczek osobno sie-
dział mu na głowie i śmiał się. Opalony na kolor kawy z
mlekiem... I z tych brązów wyrastała na płaskim brzuchu
złota ścieżka miłości... Bardzo jasne blond włosy, wypło-
wiałe jeszcze od słońca, jak pasemka na głowie, uśmiech
jak, ech, no. Złoty bóg plaży, spowity tylko w malutkie
kąpielówki, co oplatały dupcię, jak dwie piłeczki ping-
pongowe, materiałem w nadruk symbolizujący dolary.
No i w te swoje zęby, w te swoje naście lat spowity! Za te
kąpielówki włożoną miał paczkę marlboro, napisem do
widoku. Złoty łańcuszek na szyi. Tatuaże z henny na łyd-
kach przedstawiające żmije i splecione węże. Dołeczki w
policzkach. Typ chłopca zwany przez znawców „sarnina”
lub „miniaturka”, obdarzony wdziękiem i choć to zwykle
szelma, szelma, serce zdobywa natychmiast!

Gdzie te portfele trzymał? W ręku? Otóż właśnie w ru-


chliwości tej sztabki złota był klucz do sukcesu. Bo on
kręcił się jak nawiedzony, tu podbiegł, tam komuś od-
rzucił piłkę, wykopał nogą dołek w ziemi, niby szczeniak,
co chce się bawić, już piłką w koc rzucał, już go przy nim
nie było, bo piłka znowu gdzieś poleciała, nowy rowek
nogą o niemiłosiernie brudnych paluchach już w sekun-
dę był wykopany. A potem ta sama stopa spod osłony
wielkiej piłki lekko popychała w rowek aparat fotogra-
ficzny, całą siatkę z rzeczami czy ten olejek do opalania,
jak które, co bogatsze, se w Baltonie nabyło.

81
Lecz ja, jako też wyklęta spod prawa uciekinierka i
jedną nogą już w poprawczaku, niejako po ich stronie
jestem. Z nimi! Widzę wszystko i ich nie wydam, a wręcz
raz nawet, gdy źle kopnęła moja Sztabka Złota, to ja sub-
telnie nogą doklepałam piasek, co może i wspólniczką
mnie uczyniło. Już chciałam do niego podejść, gdy koło
mnie przedreptał, nadepnąć jego bosą stopę i powie-
dzieć: „hello, sunny boy, you are looping like mała ru-
chliwa sztabka złota!”. Ale instynkt imperialistycznej
suki zabraniał. Postanowiłam śledzić.

Tymczasem czerwony tir słońca dostojnie parkował za


Danię. Gdy wtem zachodzi taki numer. Ja w wodzie by-
łam, kąpałam się w czymś, co tylko z wielką dozą dobrej
woli można było uznać za kostium kąpielowy, a napraw-
dę było raczej majtkami i biustonoszem. Ale wszyscy
wokół najwyraźniej mieli mnie w dupie. Pływać nie
umiałam, tylko tak się pochlapywałam jak małe dzieci,
na płytkim. Ciepłe to to morze nie jest. Tak więc brzeg
doskonale widziałam, no i obserwuję Sztabkę Złota, któ-
ry - im niżej słońce – tym szybciej w tej czerwonej po-
świacie się ruszał, jakby chciał jeszcze na zapas nakraść.
No i nagle widzę, że jest sytuacja taka, a nie inna:
Sztabka łapkę swoją słodką wyciąga po portfel, a jakiś
marynarz wielki i owłosiony jak Neptun, brodaty, na
rączkę mu nadeptuje, przygważdża ją i groźnie z góry
spogląda. Co było robić?

Natychmiast rzucam się na jako tako głębszą wodę i


podnoszę wielki rwetes, że się topię! Krzyki, bulgotania,

82
marynarz skacze mnie ratować, a Kaczuszka - choć to on
na dupie ma wypisane czarno na pomarańczowym RA-
TOWNIK - wraz z całą bandą pakuje się na jeden ostrze-
gawczy gwizd Sztabki i w nogi! Jakoż łatwo dałam się
wyratować, obrzydzenie przy reanimowaniu usta-usta
przełamałam, oznaki ożywienia symulowałam, nogami
zaczęłam wierzgać, włos z brody marynarza wyplułam i
za nimi do góry spod cielska owłocha uciekłam! Bo nie
przesadzajmy też, że nie było w tym ratowaniu z jego
strony przyjemności, czułam, jak mu stanął. Uciekam.
Dając oczami znaki ironiczne, że wszystko to była tylko
taka zabawa! Mój sweter i sukienczynę szybko pozbiera-
łam.

- O, zobaczcie, zwariowała, zobaczcie, jak oczami ob-


raca, normalnie wariatka!
- Tak, po utopieniu życie już nie to, wariują od tego.
No to im zapodałam mój firmowy znak fuck off, wal
się, łapy precz ode mnie!

Korowód zwierzątek ruszył w panice wyjściem na


promenadę. Zapitalały, drepcząc, jakby miały kupę w
majtkach. A z nimi Kaczuszka z ręcznikiem na spalonych
słońcem plecach i z dziennym utargiem w majtkach. A za
nimi, razem, ale osobno, dreptała mała, ruchliwa Sztab-
ka Złota, niosąc nie wiadomo skąd wiatrochron, a drugą
ręką, z siatką pełną skradzionych rzeczy, dłubiąc jeszcze
w nosie całym w piegach. Co już widać, że zachłanność
jego była wielka, no żeby już wiatrochron komuś sprzed
nosa zapierdolić! W ogóle niezawstydzony przyłapaniem,
wręcz bezczelnie roześmiany i jakby węszący.

83
Tu podbiegł, wyprzedził, w krzakach na wydmach bły-
skawicznie się odlał, to w tyle zamarudził. A znowu z
nimi, też razem, ale osobno, ja kuśtykałam wyczerpana i
mokra, zmarznięta, marząc tylko o oranżadzie typu „z
woreczka”, co ją piło dziecko drepczące przede mną.
Szyszka między palce mi wlazła, zaczęłam wytrzepywać i
nakładać sandały. Tlenieni Niemcy z Enerdowa rozbijali
się gokartami, wjeżdżając nimi w tłum wracający z plaży.

Wylądowaliśmy na placyku przed zejściem na molo,


gdzie już grali pseudo-Indianie, moich opryszków zna-
jomki. Moi znowu ustawili się do zdjęć i teraz Kaczuszka
zapodał dla odmiany nawijkę po niemiecku, dla ener-
dowców. Ja na ławeczce przysiadłam. Indianie ognie
pozapalali. Ja do kiełbaski pozostawionej na tacce się
skradałam, ale pies mnie ubiegł. Bezpańskie psy i koty, a
nawet słynne międzyzdrojskie dziki czatowały w tych
ogródkach na resztki. Pozapalano lampiony. Nie wy-
trzymałam, zaczęłam dawać Sztabce sekretne znaki,
wskutek czego w końcu znalazł się w jedynym dla siebie
właściwym miejscu na ziemi, czyli przy mnie na ławce,
zdyszany.

Wszystko poszło łatwo, bo chemia między nami za-


grała, a i zauważył, że mu utopieniem swoim w adekwat-
nym momencie pomogłam na plaży. Natychmiast
uszczypnął mnie, tak że od razu było wiadomo, że mię-
dzy nami jest raczej na pewno miłość. Nasze usta już
miały się ku sobie, jego wielkie, zdziwione światem, na-
pompowane naturalnym kolagenem chłopięcym, ale zaraz

84
opryszki nas otaczają i „skąd zwiałaś?” pytają, do bandy
przyjmują i do zaprzyjaźnionego pensjonatu prowadzą;
poją oranżadą, karmią cukierkami, lodami, bez nijakiego
względu na figurę, Sztabka mnie poddusza, a pachnie
ogniem, morzem, piaskiem, wydmami i frytkami, jak
kwintesencja wakacji. Noc gorąca, palę papierosy, ręce
lepią mi się od likieru „Imperial”, tylko dla imperiali-
stycznych suk, w ustach słodko, słodko, a w sercu gorz-
ko! Lody mi z rożka wyciekają. Wąsy waniliowe Sztabka
z mojej buzi zlizuje.

W dzielnicy zwanej Złodziejowo, bo sam kwiat apara-


tu partyjnego tam se dacze postawiał za kradzione pie-
niądze, znajomy ich bandyta partyjny prowadził „freie
Zimmer”. Dostałam klitkę na parterze.
Rano pojawiła się moja Sztabka Złota. W czerwonych
krótkich spodenkach, w białej koszulce polo i sandałkach
na bose stopy, a z miną szelmowską jeszcze bardziej niż
wczoraj. Jakoś trudno nam było wytrzymać w tym ma-
łym pokoiku, żeby nie skraść sobie choć całusa, bo che-
mia grała na całego, superwulkan co i rusz wybuchał,
niosąc zagładę, komety w Ziemię celowały niczym plem-
niki w jajo... I w sumie mieliśmy już iść, ale jak coś mu
ode mnie zapachniało, a mi znowu od niego zajechało,
czy tu się niechcący otarłam, bo chciałam mu pokazać,
jak robię kobietę-gumę, i wtedy to już: chodź, tylko cału-
sa se skradniemy, no i jak tego całusa, jak już się szelma
zbliżał z tym swoim pyskiem pełnym białych zębów, z
oddechem, no to już poszło! Połknęła nas czarna dziura!
Zdążyłam tylko szepnąć mu w ucho:

85
- Jak myślisz? Są tam jakieś obce cywilizacje?
- Nie, tylko my, tylko my sami!
- Piotruś, tam jest be! - krzyknęła kobieta w koryta-
rzu do dziecka, najwyraźniej także obecna w kosmosie,
choć nieproszona.
- Tylko my, w całym kosmosie?
- Tylko my, tylko my!
Tu była dłuższa chwila samego tylko mlaskania i pom-
laskiwania kosmicznego, jakby jedna czarna dziura dru-
gą ze smakiem chrupała.
- Jak cię wołają?
Dosłyszałam jeszcze tylko jak zza mgły:
- Żmija - po czym zapadłam się w coś miękkiego i
pachnącego ogniem, jadem, kometa w ziemię walnęła i
się wryła.

Jak wychodziliśmy, już nikogo nie było i Żmijka z lo-


dówki innych wczasowiczów żarcie wyjadał, kawę dla
mnie parzył, puszkę piwa otwierał, papierosy wypalał.
Tam, pod Szczecinem, apel, tam stołówka w domu dziec-
ka, choć raczej w obozie, a tu knujemy przyszłe napady.
Ze Żmiją. Jest miłość, jest żarcie, są pozaziemskie cywili-
zacje - wszystko, czego wczoraj brakowało, a złoto świeci
w słońcu. Jesteśmy młodzi, jedno z nas nawet bardzo,
jesteśmy bandytami i bandytkami, sztabkami złota i ko-
bietami gumami, i jest nam tak dobrze... Rozbijamy się
po promenadzie gokartem, ja prowadzę, on pedałuje,
całujemy się i zderzamy z innymi gokartami! Złoty tir
słońca właśnie na dobre na autostradzie nieba się rozpę-
dzał, wioząc kontenery ze światłem ze wschodu na za-
chód.

86
Do zakochania jeden krok, jeden jedyny krok, nic
więcej!

Metamorfoza zwierzątek

Gdzie idziemy? Ano do bazy. Gdzie ta baza? Ano w


najlepszym hotelu „Dom Rybaka”. Oj, to się wam, chło-
paki, utarg udał! A co! Zdolniśmy! Wchodzimy eleganc-
kim podjazdem, kawiarenka, mozaika socrealistyczna na
ścianie przedstawia sieć. I oto room number taki to a
sraki, wszystko super. Aż zdębiałam, jak weszłam do
numeru! Bo zamiast trzech sympatycznych zwierzątek,
wśród kłębów papierosowego dymu... Wydawało mi się,
że trzy zwierzątka zostały zabite, upolowane, ich zwłoki
jak zdechłe flaki zwisały przerzucone przez łóżko, a na
fotelach siedzieli i palili trzej starzy kryminaliści wyłu-
skani z kostiumów i wskutek tego jakby drobniejsi,
mniejsi, niżsi: Lisek, Tygrysek i Myszka, najgorszy kry-
mielement, recydywa, fioletowe kropki wydziarane w
kącikach oczu. Dobrze wymyślili, że Kaczuszkę światu
wystawiali, bo po prawdzie nie bardzo było kogo jeszcze
pokazać.
Klasnęłam w ręce.
- Mówcie, chłopaki, który z was Myszka? Albo niech
zgadnę!
Jakoż przedstawiać mi się poczęli. Łapami wydziara-
nymi, z grzybicą na paznokciach, w tombakowych sygne-
tach, moją rączkę niemal dziecięcą ściskali i do mnie
przepijali.

87
Na głowy ponakładane mieli te idiotyczne czepki ho-
telowe, co to niby są, żeby pod prysznicem nie po-
moczyć włosów. No, Myszka w tym czepku pofałdowa-
nym wyglądał trochę jak wilk przebrany już za babcię i
czekający na Czerwonego Kapturka. Odruchowo powie-
działam do niego „babciu”, wszyscy parsknęli i to już
była jego nowa ksywa. Po czym Myszka opowiedział mi
swoją historię, raczej ponurą i smutną, pełną deszczo-
wych dni, w które się nawet nie chce wychodzić z więzie-
nia i iść na melinę, i znowu kraść. A nawet było w tej
historii zabójstwo. Tak że jak na jedno dziecko (czyli
mnie) to aż nazbyt mocne.
Tak właśnie przystałam do bandy obieżyświatów jako
kobieta guma, prosto z Bukaresztu, Paryża i New Yorku
tu z gościnnymi występami, dziewczyna Żmii, pseudo-
nim niezbyt oryginalny: Młoda.

Szliśmy ze Żmiją plażą daleko, na wschód, tam gdzie


klifowe zbocza, a na szczytach klifów - las sosnowy spa-
dający do wody. Tam się kąpaliśmy w cudnej zatoczce,
całowaliśmy się i nawet był seks.
- Wiesz, że tu jest rezerwat orła bielika? Byłaś kiedyś
w zoo?
- Hm...
- I żubry tu są. Rezerwat. Widziałaś kiedyś żubra? A
ta góra nad nami, to się nazywa Kawcza Góra.
- Aha.
- A jak będziesz tu, na plaży, kopała, to po dwóch
minutach centralnie dokopiesz się do wody.
- Aha.
Zaczęłam chichotać, normalnie dostałam głupawki

88
jak ten świr, co mnie tu przywiózł. Tu chłopak, eleganc-
ko, chce dziewczynę do zoo zaprowadzić, świat pokazać,
bo toto w domu dziecka nic nie widziało, a ta wybucha
śmiechem. Bo też mnie rozczulił! Tacy oni są, ci zbóje.
Niby twardzi, a przy mnie zawsze miękną i się zachowują
jak uczniaki, uszy im czerwienieją i odstają. Dlatego zaw-
sze mnie do nich ciągnęło i jak kochać, to tylko bandytę!
Może to jest jakiś rodzaj zboczenia seksualnego, chętnie
wierzę, jakaś bandytofilia, w każdym razie ja to mam. Bo
oto Żmija zwierza mi się, jak to już będąc malutkim
szczeniakiem (jaki musiał być słodki!) z odstającymi
uszami, zaprzedał się siłom zła, wyrywał na przykład
skrzydełka różnym motylkom. Czekał, aż bąk wejdzie do
malwy, a potem kielich malwy zamykał na klamerkę do
bielizny, bąka wpuszczał do słoika i potrząsał, psikał mu
dezodorantem przez uchylone wieczko itd. Zapałką bu-
dził ćmy w dzień i nie dawał im spać, krzyczał im nad
uchem: „pobudka, już dzień!”, a każdy wie, że dla ćmy
dzień to noc.
- Ej, Żmija...
- Co?
- Ale z tą wodą to już kitowałeś, że się można doko-
pać? Jak się studnię kopie, to wiesz, ile jest kopania?
No to zaczęliśmy kopać. Przy samym brzegu. I od razu
dziurę nam zburzyła woda, choć wokół był suchy, bielut-
ki piasek.
- Widzisz? Morze wcale się nie kończy przy brzegu.
Ono wpływa pod ziemię i dalej jest pod nami, normalnie
pod piaskiem, pod wydmami, wszędzie. Morze nie ma
kresu.

89
- I pod blokami w Warszawie?
- Tam najbardziej zanieczyszczone. W tym morzu na
dnie, pod lasami, pod miastami, są zatopione wraki stat-
ków z takiej epoki, co była jeszcze grubo przed dinozau-
rami. Rdzewieją na nich nieprzebyte skarby, ale są za
głęboko, żeby ktokolwiek mógł się do nich dokopać...
Kop, kop... A jak tam twoja dziurka?
- Też już mokro.
- A do żubrów, hi, hi...
- Schowaj sobie lepiej swojego żubra do rezerwa- tu,
bo kolonia nadchodzi! Czekaj, jeszcze go na koniec po-
głaszczę.
- Uważaj, zaraz cię ten żubr opluje.
- Oni są dopiero przy falochronie. Pluj!

Postój

Siedzę obolała w knajpie. Przejście graniczne „Budzi-


ska”, parking w miejscowości Rudka. Z telewizora pla-
zmowego nadnaturalnej wielkości lecą teledyski z kanału
„Viva”. Obsługujące panienki zrobione w stylu „uboga,
ale Doda” raz po raz krzyczą donośnie przez mikrofon:
- Zupa 24, golonka 35! Flaki 50! Świeżonka 15! - To
zatrważające, na co jest narażona figura kobiety pracują-
cej w męskim zawodzie. Żeby któraś zawołała: soczewi-
ca! Kiełki! Otręby! Rzeżucha 180!
- Wyślijcie esemes o treści „zdrada” i odpowiedzcie
na trzy proste pytania odnośnie waszego partne-
ra/partnerki, a dowiecie się, czy jest wam wierny.

90
Cena eska tylko dwa dziewięćdziesiąt dziewięć. Dziś na-
szym tematem- jest jedzenie witamin, owoców - szcze-
biocze laska z TV. - A teraz najnowszy teledysk Waldka
Mandarynki I can't dance.
Nie jadę dzisiaj dalej. Chyba walnę to wszystko w cho-
lerę i wyślę szefowej esemes o treści „ZDRADA”, bez
względu na to, ile będzie kosztowało nad wodospad
Angela. Nastawiłam nową tarczkę i muszę odwalić dzie-
wiątkę, bo nie mam już kasy na nowe mandaty. Tu jest
taki hotel Nebraska, w którym nigdy nikt nie mieszka,
same puste pokoje, tysiące pustych pokoi, obsługa wciąż
się nudzi i sprząta raz już posprzątane numery. Jedyna
atrakcja turystyczna to jest droga 655, trochę za mało dla
hotelu z tysiącem pokoi. Pralnia pieniędzy. Dziad to
prowadzi, nie ten słynny, tylko taki inny. Też słynny
zresztą. Zanocuję. To miło być jedynym gościem w ty-
siącpokojowym hotelu. Architektoniczny odlot. Pomie-
szanie nowoczesnego lotniska z kolumienkami, schoda-
mi, sztucznymi wodospadami podświetlanymi na błękit-
no i w ogóle festiwalem piosenki w San Remo. Wysyłam
eska do zaprzyjaźnionego chłopaka. Takiego Emila, co tu
sprząta. Opowiadał mi nieraz, jak tu jest. Wita mnie na-
pis z kostki brukowej ułożony przed wielkimi plastiko-
wymi drzwiami:
ANNO DOMINI 2009
Emil. Jest piękny, ale na swój sposób... Jest taki... ta-
ki... taki, no... duży, wręcz - powiedziałabym - przero-
śnięty. Kiedyś z nim spałam i obejrzałam sobie to cielsko

91
dokładniej. Ramiona jak u takiego, co w rugby gra, metr
szerokości. Oglądanie trwało całą noc, bo to są olbrzymie
obszary, sama noga ile, to jest ciało-Rosja, ciało-Syberia,
puste przestrzenie na mapie, bezkres pleców, zachody i
wschody słońca za horyzonty pośladków, widnokręgi
ramion, białe noce wewnętrznych stron ud, bo takie ciało
to jest Ciało Północy... Takie ciała nigdy nie są idealne, są
za duże, olbrzymie obszary takie same, jakby pokryte
śniegiem i wieczną zmarzliną, ale potem zawsze w końcu
dojedziesz do miast, wiosek, koczowniczych skupisk,
łagrów.
Idziemy razem na bro.

Cyganie po raz pierwszy

Przed knajpą kręci się mały, umorusany Cyganek w ti-


szercie z napisem „Hugo Boss”. Ma może dziesięć lat, a
twarz sześćdziesięciolatka. Z boku pilnują go Cyganki.
Rozjaśnione perhydrolem włosy, upięte w kok plastiko-
wymi motylami. Albo w chustkach. Złote zęby, podkrą-
żone oczy. Dzieci palące papierosy, wciągające ukrad-
kiem klej. Małe dziewczynki, które rodzą się od razu w
zaawansowanej ciąży, od razu w ciężkich złotych kolczy-
kach, od razu z petem i złotym zębem w ustach.
Jedna dziewczynka zajada kotlet. Upuszcza go na
ziemię.
- Aszabaszaszama kotlet! - krzyczy na dziewczynkę
stara Cyganicha, podnosi go z ziemi, chucha i podaje

92
małej, żeby jadła. To ich wplatanie polskich wyrazów.
Tratatata i nagle rozumiesz słowo „kotlet”.
Naraz dostrzegam wśród nich przepięknego Cygana.
Ile może mieć lat? Dwadzieścia dwa? Brwi zrośnięte,
włosy na żel, w oczach ognisko i dym, w oczach to coś,
czego nie mają nasi, to z Indii przywiezione, to ze slum-
sów, to jakieś dzikie coś z ogniem i dymem. Baczki ma
wycięte od linijki, kolczyk w uchu.
Cyganek skrada się ku nam:
- Chcecie kupić narzędzia? Okazja! - Jest to powie-
dziane konspiracyjnym szeptem, jakby chodziło co naj-
mniej o heroinę.
Już mam odmówić, bo znam ja te ich narzędzia, ale
czuję na sobie wzrok tego pięknego Cygana. Wszyscy
obserwują, czy transakcja dojdzie do skutku.
- Obejrzeć można...
Cyganek podskakuje z radości. Zdaje się, że kupiliśmy
te narzędzia. Prowadzi nas, klucząc wśród ulic utworzo-
nych przez zaparkowane tiry, do merca osobówki, który
wygląda jak prosto z salonu. Nówka. Jakiś odlotowy,
stylizowany na lata pięćdziesiąte model. Full wypas. Stoi
przed nim starszy, gruby Cygan z podkrążonymi oczami,
w nieskazitelnie białej koszuli, spodniach od garnituru
zaprasowanych w kant, butach z długimi noskami, jak na
wesele, z sygnetem, z pederastką. Polacy nie używają
pederastek - wyszły z obiegu, od kiedy zaczęły się tak
nazywać. Nazwa zdemolowała przedmiot.
Brudny Cyganek prezentuje nas z dumą i mówi coś
po cygańsku, wplatając polskie słowa. Tatatata i wiertar-
ka. Haszrabatranata wiertarka. Stary naciska pilota przy

93
kluczykach i auto odpowiada posłusznie podwójnym
sygnałem. Otwiera bagażnik. W środku leżą wiertarki
Boscha, skrzynki z kompletami narzędzi i kanistry z ro-
pą. Oczywiście tańszą niż na stacji.
Patrzymy na siebie bezradni. Żeńska część cygańskiej
rodziny obserwuje transakcję zza szaletu nieopodal, pa-
ląc. Oraz będąc w ciąży. Oraz będąc dzieckiem. Co może
się i kłóci, ale tylko pozornie.

- Aszrabachramasz wiertarka! - mruczy zachęcająco


stary Cygan, a ja patrzę na moją dwudziestoparoletnią
wiertarkę, która nie jest na sprzedaż, ale bacznie obser-
wuje spod zrośniętych czarnych brwi: kupimy czy nie.
W końcu kupujemy wszystko. I dodatkowo kanister
zupy. Cygan chce nam wydać w hrywnach, ale uprzejmie
informujemy, że nie jest to środek płatniczy popularny w
Finlandii. W końcu przyjmujemy łotewskie łaty. Emil
usiłuje z nimi rozmawiać po rosyjsku, a skąd oni tu, a
dlaczego, jak jakiś dziennikarz robiący reportaż o mniej-
szościach, ale natychmiast stają się nieufni. Stary wycią-
ga kulki z wosku i bezceremonialnie wkłada je sobie do
uszu: koniec posłuchania. Zaczyna szperać w wypchanej
reklamówce z napisem „Hugo Boss”. Mały Cyganek z
radości zjada kozę z nosa i leci w podskokach werbować
następnych.
A ja już mam plan.

94
Dziad i ksiądz Marek

- Z tymi Cyganami trzeba uważać. I z księdzem. Oni


są pokumani, jedna mafia. I ten hotel też - objaśnia Emil,
pochłaniając piwo. - Przecież tu nikt nie mieszka! Męki
Tantala takie sprzątanie już posprzątanego, ścieranie
wczoraj już startego kurzu... Szef raz po raz przyprowa-
dzi kochankę Rosjankę, naświnią wtedy za dziesięcioro w
wielu pokojach, ale dobrze, niech świnią, będzie przy-
najmniej co sprzątać, nachlapią w jacuzzi, na kiblu po-
stawią niedopitego szampana, z futra kłaki w dziesiątce
na poduszce, zapachy w siódemce trudne do zidentyfi-
kowania, w jedynce kolczyk zawieszony na lustrze, w
ósemce powiewa prezerwatywa. Tu jest skrzyżowanie
dróg i historii, tu wydarzyć by się mogło wszystko, ale
musiałby tu ktoś najpierw przyjechać. Wiele jest historii,
ale wszystkie zaczynają się tak: ktoś przyjechał i... Że szef
uwielbia zabawy z lateksem, to wiemy i bez tego już od
dawien dawna. Jeszcze kułem do egzaminu na fryzjera, a
już o tym wszystkie okoliczne drzewa podawały sobie
wesołą piosenkę. Szef jeszcze każe nam się ubierać na
biało, cali na biało, codzienne pranie w proszku najlep-
szym, lepszym od zwykłego, tak że jestem cały new i
fresh.
Co bym w życiu chciał? Wyrwać się stąd i pracować w
prawdziwym hotelu nad laguną, a już najlepiej w samo-
locie jako steward, i żyć tak, dziś tu, jutro tam, opaleni-
zna z Langkawi, opalenizna z Dubaju, opalenizna znad
Amazonki; gdzieś był u fryzjera? Wczoraj z Bombaju...
Bo co miesiąc, to inny kontynent se wybieram. Duty-free

95
life, perfumy Estée Lauder „Pleasures”, Christian Dior
„Nice Time”, Karolina Cholera „Fucking in the Sun-
shine”, Isaï Miyake „Fire on the Board”.

Tu w ogóle jaja były. Z jednej strony Dziad fundnął se


Dolną Nebraskę, a z drugiej, niestety, mieli widok na
podwórko w przyległej wsi Rudka, co zasłynęła, że się w
niej urodził Waldek Mandarynka, na kury i budę z psem.
Patrzyło się i schizo: z jednej strony palmy wyrastające z
ziemi, neony, coca-cola i ogólna Nebraska, a z drugiej -
polska wieś, wilczyca i ugór. W tej wsi mieszka ksiądz
proboszcz, który często wypędza złe duchy, egzorcyzmy
odprawia. Baby i chłopy do niego ze wsi przychodzą, że
od tego olbrzymiego parkingu krowy im przestały dawać
mleko, a raczej dają, ale takie już bez smaku, amerykań-
skie, jakby odtłuszczone, z pudełka i genetycznie mody-
fikowane. To ksiądz im pomaga, mimo że kuria mu za-
broniła. A on nic sobie z tej kurii nie robi. Błogosławi „na
trzy krzyże”, czego mu nie wolno robić, bo tylko arcybi-
skup ma do tego prawo, wita się skrótem „pochwa” za-
miast „pochwalony”, co jakie konotacje budzi, każdy
wie... Nic dziwnego, że w końcu wrobili go w aferę. Taki
ksiądz, Marek. I wiesz, jaki on na koniec odwalił numer?

Sprzedał część kościoła szefowi, co się potem okazało,


że na jakiś Man's Club. To znaczy: najpierw się nie zga-
dzał, nie zgadzał, a potem, jak się zbuntował przeciw
kurii, nagle się zgodził, przeżegnał posesję na trzy krzyże

96
i remontują, ucichło. Ale gospodyni księdza wszystko
wygadała brukowcom i oczywiście zaraz „znaleziono na
plebanii dziecięcą pornografię”. Ale ostatecznie z Dziada
pomocą synekurę zachował, sosem podlali, sianko pod-
łożyli. Tych parkingów jest co najmniej pięć, rozsianych
po całym terenie przygranicznym, i szef żyje głównie z
tego, co tirowcy zjedzą, wypiją i wysikają, ogolą się za
pięć zeta. W hotelu pustki, a miejsca parkingowe i tak za
darmo. W tym całym Man's Clubie też pusto, o - ani je-
den samochód niezaparkowany. Pralnia. Wszystko na
telefon se zamawiają. Tirówki za stare, teraz w tym fachu
jak w sporcie się zrobiło, i w kurewskim świecie wczesny
start.

Wyglądamy oknem z naszego pokoju. Rzeczywiście,


tam w dole jest zero Nebraski, a tylko buda z psem, cho-
dzą kury, stoi pordzewiała wanna, a dalej kościółek wiej-
ski z pobieloną wapnem przybudówką, do której ktoś
przytroczył czerwone i zielone żarówki choinkowe, ukła-
dające się w krzywy napis: Man's Club „Maria & Magda-
lena”. Idzie się do niego przez kałuże. Ale nikt nie idzie.
W kałużach tylko odbijają się żarówki, zabarwiając wodę
to na czerwono, to na zielono. A na drzewie, w tym mro-
ku, siedzą faceci... Na drzewie, na terenie plebanii! Z
wielkimi lufami obiektywów. Już za budą znowu inny się
skrada... Z lufą... Czyżbym już - jak te alkoholiczki –
myszki widziała, ludzi, którzy nie istnieją?
- Emil, zobacz. Widzisz to samo co ja? Dziennikarze?

97
- A dziennikarze... Z „Super Expressu”, z „Faktu”, z
„Nie”, z „Show” - informuje fachowo Emil.
- Pewnie o księdzu znowu coś robią...
Patrzę na te pulsujące kolorowe żarówki i już wszyst-
ko zaczyna we mnie śpiewać: idź w noc, Margot, zalej i
idź w noc, noc jest największą kurwą... Staje mi w oczach
tamta twarz Cygana dwudziestodwuletniego, z kolczy-
kiem, z włosami na żel, z baczkami aż do samej brody
wyciętymi od linijki, oj... Moja wiertareczka, już ona by
mnie przewierciła!
- E... Emil. Zwiąż mnie.
- O rany! Jak u Almodóvara!
- Nie, jak u mnie. Naprawdę mnie zwiąż! Zaczyna się.
Emil wyciąga jakąś tabletkę i wciska mi do ust, a ja
ślinię mu palce, liżę je; są słone i młode. Łykam jednak.
Ta część mnie, która chce się uspokoić, łyka, ale zaraz ta
druga przypuszcza taki atak, że Emil musi się na mnie
położyć.
- Już dobrze. Zaraz będzie dobrze...
- Uuuuuu.
- Słucham? - Puszcza na chwilę rękę.

To on podchodzi do gaśnicy, co jest zaczepiona w ko-


rytarzu, a ja drę się:
- Nie! Tylko nie to! Gaśnicy biesy we mnie boją się
bardziej niż święconej wody!
- Biesy? Powiedziałaś: biesy? Diabeł! To trzeba z tym
do księdza, przecież ksiądz prowadzi odczynianie!

98
Ksiądz Marek

Idziemy! Od tylca, tam gdzie Ameryka w polską wieś


się przeistacza. Zielona tablica na przekrzywionym kiju
informuje „RUDKA”, niżej doczepiono kolorowy napis,
sponsorowany przez MTV:
„U NAS SIĘ URODZIŁ WALDEK MANDARYNKA!”
- Jaki Waldek?
- Waldiego nie znasz? To straszna sieczka i obciach.
Jezu, jak ten koleś nie umiał tańczyć! On najpierw wy-
płynął w którejś z pierwszych edycji „Big Brothera”, czy
„Baru”, czy cholera go tam wie, zasłynął swymi utlenio-
nymi włosami, tipsami na chuju. Coś ostatnio nigdzie go
nie widać. Od czasu, jak „Super Express” orzekł, że ma
brudny i nieestetyczny samochód, od którego odpadają
kawałki błota i mogą kogoś trafić w oko. Tylko ten nowy
teledysk I can't dance cieszy się wielkim powodzeniem,
bo identyfikują się z nim i sprzymierzają w bólu wszyst-
kie krowy, co się ruszają na parkiecie jak muchy w smo-
le. I w sumie koleś jest i tak na maksa wygrany.

Przed kościołem zaparkowany w błocie znajomy mer-


cedes metalik, chyba Cyganie jakieś interesy z probosz-
czem robią. Śmiejemy się, że tych kilka metrów jechali
samochodem, chyba żeby „zajechać przed kościół”, czyli
że nabrali już polskich zwyczajów. Idziemy, a serce bije
mi coraz mocniej! Byłby z nimi tamten młody Cygan?
Płytki chodnikowe rzucone na błoto. Do przybudówki,
gdzie wejście na plebanię. A także napisy:

99
SIŁOWNIA „U MARKA”!
FITNESS CLUB!
SOLARIUM „EMAUS”!
TIPSY „JERUZALEM” METODĄ ŻELOWĄ 3 D!
KOMPUTEROWE ODCZYNIANIE „NEW YORK”
MAN'S CLUB „MARIA & MAGDALENA”

Burek się drze i rozgania kury, do których jednak nie


dosięga ze swego łańcucha. Dziennikarze na drzewach i
za płotem. Jeden się wdrapał na płot, ale że ten ostro
zakończony, to wpadł do pożółkłej wanny z deszczówką.
Dzwonimy. Cisza. Coś się rusza. Kotłowanina za
drzwiami, narady szeptem. Drzwi się uchylają na szero-
kość łańcucha. Przez szparę widać starą z tikiem nerwo-
wym, w turbanie z ręcznika.
- Na siłownię to wejście od tamtej strony, ale już za-
mknięte. Do dwudziestej pierwszej. I tylko karnety.
- My do księdza dobrodzieja.
- Jajków? Jajków nie potrzebuję, ja kury trzymam!
- DO KSIĘDZA! Z kobietą opętaną! Komputerowe
odczynianie!
Na potwierdzenie zezuję i lekko wywalam język.
To ona nas uważnie ogląda.
- A nie dziennikarze? No, gdzie macie pochowane
aparaty! Burek! Bierze ich, wrrr! Bierze ich! Ale jego tu
nie ma! Nic nie zrobicie!
- O Jezu, mamusiu, daj spokój! - Emil wybebeszą na-
sze kieszenie, że nic nie mamy, aż mu wypada prezerwa-
tywa. - Dziennikarze to u was na drzewo się wspinają.
- O Jezu! - Wzięła stary, przepalony czajnik pełen

100
deszczówki i w drzewo polskie, wierzbę płaczącą, rzuciła.
Wzięła jajko zgniłe, rzuciła. Zakotłowało.
- Ksiądz jest na solarium! - skrzywiła się stara i po-
tężny nerwowy tik przeskoczył jej pod okiem. Widać, że
nowoczesność księdza niezbyt jej się podobała.
- Poczekamy.
Stara patrzy lękliwie, czy nikogo za nami nie ma, i
grożąc drzewu pięścią, szybko nas wpuszcza, drzwi za-
myka na wszystkie zasuwki, jakie tylko były w katalogu
wysyłkowym. Zaraz obok już przejście do jacuzzi, sala do
kąpieli błotnych, odnowa biologiczna. Tam czeka na
księdza ten stary Cygan w garniturze, z młodszym, w
tiszercie z napisem „Hugo Boss”. Mojego nie ma. Młod-
szy ogląda swoje paluchy na ostateczność sklejone bru-
dem i czymś żółtym, jakby karmelem. Stary przegląda
różne pisma, „Gość Niedzielny”, „Świat Spa”. Z sąsied-
niego pokoiku dochodzi fioletowe światło i monotonny
szum, tam ksiądz się opala, podśpiewując skocznie po-
bożne pieśni. Palma w kącie stoi, a też krzyż do prądu
podłączany. Na ścianach krzyże i święte obrazki. Napa-
kowane, opalone babki w kostiumach kąpielowych, z
miną pt. „Jestem koniem, mam olbrzymie zęby, które
szanowna komisja może we mnie policzyć i ocenić wiek”,
reklamują l'karnitynę, kreatynę i Olimp Glutarol 1000.

Od solarium pachnie ozonem, pachnie słońcem!


- Spokojnie - mówi do mnie Emil. - Zaraz ksiądz do-
brodziej złe z ciebie wypędzi i będziesz tylko moja tunajt.

101
Ale ja już i tak spokojna, bo jego tabletka zaczęła dzia-
łać i strasznie przyjemnie mi się tu siedzi. Tak sobie my-
ślę, jaki to fajny kraj, Polska, w ogóle nie chce mi się nig-
dzie stąd jechać! O, proszę, nowe lampy mamy, najlep-
sze, opalanie natryskowe na stojąco w tubie opalającej,
gdzie tak jest? Chcesz Ameryki? Masz Amerykę! Chcesz
wsi - masz też Amerykę! Bo po prawdzie wieś tylko na
podwórku się rozpościera, burek kury straszy, ale we-
wnątrz wszystko wychylone jest ku mentalnej Ameryce,
te palmy, solaria, kobiety i faceci z zębami, a także Chry-
stus, co wygląda jak model: błękitne oczy, dołeczek w
brodzie, blond półtrwała do ramion i sztuczne zęby.

Właśnie, podśpiewując, wychodzi do nas ksiądz do-


brodziej. W samych tylko czarnych okularach przeciw-
słonecznych. Nagi, wąskie pośladki tylko ręczniczkiem w
napis „Marlboro” obwinął, a u góry cały napakowany,
uśmiecha się białymi, sztucznymi zębami pana sprzeda-
jącego w telezakupach „Mango” te różne prądy do podłą-
czenia i zrobienia sobie mięśni. Kwadratowa szczęka i
błękitne oczy, blond włosy, wydepilowany i wyrzeźbiony.
Na szyi krzyż świecący na żarówkę błękitną.

- Pochwa! Łaska pana naszego Jezusa Chrystusa


niech będzie z wami wszystkimi. Tak się cieszę, że dzisiaj
na wieczornej modlitwie było tylu młodych miłych Bogu
chłopców... (I dziewczynek! I dziewczynek, oczywiście, i
dziewczynek!). I jednakże też chłopców. Młodych. Ład-
nych. (I ładnych dziewczynek!). I wszyscy się ślicznie

102
modlili do Ducha Świętego! Ja bardzo lubię młodzież, i
chłopców (i dziewczynki!). Szczególnie jak taka rozmo-
dlona. Pozwólcie chłopcom przychodzić do mnie, sam
Pan Jezus tak powiedział do chłopców (i do dziew.!).
Dzieciom pozwólcie, czyli chłopcom (i dziew.). Ojciec
Święty był już stary i umarł. I trzeba się za niego dużo
modlić do Ducha Świętego, i chłopcy (i dz.) . Ja też umrę
i też chłopcy (i d.) będą się za mnie modlili do Ducha
Świętego. Nie pojechałem na konklawe, ale błogosławi-
łem na trzy krzyże, a ci źli ludzie mi powiedzieli, że nie
mogę, bo tylko arcybiskup może. Ale zasadziłem drzew-
ko, na pamiątkę. Bo ja umrę i chłopcy (i d.) będą się za
mnie modlili do Ducha Świętego, a drzewko pozostanie
w moim ogrójcu, bo to było specjalne, sprowadzane z
Afryki drzewko, tak zwane Boże Drzewko! Drzewko Du-
cha Świętego. I chciałbym, żeby w jego gałązkach się ba-
wili i chłopcy (i...).

Gospodyni z ręcznikiem na głowie słuchała w


drzwiach tej mowy dobrotliwej, dobrotliwym, starczym
głosem wypowiadanej, jakby jakaś dobra babcia w księ-
dza wstąpiła. Nagle wyszeptała przez zęby: „basta!”, ob-
róciła się na pięcie i wyszła, z całej siły drzwiami trzaska-
jąc, że mało framuga nie wyleciała. Na to w księdzu w
jednej sekundzie nastąpiła niesamowita metamorfoza.
Odmłodniał, dobrotliwy uśmiech zastąpiony został przez
cwany uśmieszek biznesmena, mafiosa, sięgnął po ko-
mórę najnowszej generacji, otrzeźwiał i do nas:

103
- Pochwa! Państwo na solarium? Czy do spowiedzi?
Przepraszam, ale na solarium byłem, bo ten niż znad
Skandynawii działa na mnie deprymująco, depresyjnie.
Jam jest Ksiądz Marek,
ze mną wszystko można,
od koronek do wiertarek,
mówisz i masz,
sprawy ducha, sprawy ciała,
tylko z kulturą, z powolnością,
po dobroci, bo jak!
To tak! Mówisz i masz!
- zaśpiewał niezbyt do rymu i zatańczył jakby krakowia-
ka. Okulary przeciwsłoneczne na czoło se nasunął. - Jeśli
do spowiedzi, to nie trzeba się było fatygować. Spowiedź
internetową na Gadu-Gadu wprowadziłem. Tak że jak
macie i-Phona, to macie konfesjonał. Na tacę kartą moż-
na u mnie dać, chodzę z czytnikiem, zatwierdzacie tylko
PIN zielonym. Tu Północ, bogata Skandynawia (prawie),
nowoczesność zaprowadza się.

- Kobietę opętaną przyprowadzam - mówi Emil. Dla


zilustrowania jego słów rzucam się delikatnie, jakby
wstrząsnął mną jednorazowy atak padaczki. - A ci - po-
kazał na Cyganów - to osobno. Pewnie wiertarki albo
kotlet będą chcieli księdzu dobrodziejowi wcisnąć.
- A, to ty, Emilku... Emilek tu przychodzi strzyc
mnie. Do zawodówki fryzjerskiej w Suwałkach nie zdał,
ale strzyże według ostatniej mody. Zapuszczam dzielnie
grzywkę, jak kazałeś. Zaraz, zaraz... – Ksiądz podszedł do
szuflady, pogrzebał, wyciągnął z niej dwa zdjęcia

104
polaroidowe siebie i nam pokazał. Na jednym było napi-
sane markerem wielkie PRZED, na drugim PO. Na jed-
nym, na tle wersalki, goły ksiądz Marek, w samych tylko
stringach, prężył się, ale jakby jeszcze cały „przed”. Nie-
napakowany, blady, niewydepilowany... Na drugim w
tych samych stringach we wzorek „pantera” i na tle tej
samej wersalki, ale już jakby cały „po”, z wciągniętym
brzuchem, z rękami splecionymi nad głową, z wydepilo-
wanymi pachami i wyszczerzony w hollywoodzkim
uśmiechu. - Umieściłem te zdjęcia na „Naszej Klasie”, na
mojej stronie, i co? Oni nie widzą różnicy! - Zaczął szu-
kać w i-Phonie odpowiedniej strony www.
Szybko, że jest różnica, go przekonujemy, pokazujemy
palcem szczegóły, omawiamy. Wtedy Emil wpada na
pomysł:
- Księże Marku, a jaki powinien być napis na chorą-
gwi: „Jezu, ufam Tobie”, z przecinkiem czy bez?
- Bez. Święta Faustyna może trzy klasy miała skoń-
czone... - Tu Emil wysłał szybko esemesa do swojej ma-
my, o treści „pruj przecinek!”. - Słyszeliście państwo o
sprawie Świętego Napletka?
- Czego?
- Onego czasu Pan nasz, Jezus Chrystus, jak wszyscy
Żydzi został obrzezany. I teraz w internecie zawiązała się
Sekta Czcicieli Świętego Napletka, która tej szczególnej
relikwii cześć oddaje. Utrzymują, że Pan nasz nie w Jero-
zolimie, tylko u nas w Licheniu jest pochowany, wraz z
Matką Boską. Na polu nawet wskazują adekwatne miej-
sce, w przybliżeniu. Bo to mogiła była zbiorowa, przez

105
Ruskich, przez hitlerowców. Sekta ta zajmuje się po-
szukiwaniem onego Świętego Napletka, który - gdyby po
dwu tysiącach lat się odnalazł - prawdziwą relikwią ich
by się stał. Zakon Milicji Najświętszej Marii Panny też się
tym zajmował.
Ziewnęłam znacząco.

Cyganie po raz drugi

- To może najpierw panów sprawę załatwię. No, co


tam nowego? - zwrócił się do Cyganów, którzy zaczęli
wyjmować z siatki różne odżywki dla sportowców, ame-
rykański shit z genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy z
Buffalo. Niczym akwizytorzy swoje próbki, ułożyli to na
niskiej, oszklonej ławie. - Tak... Kreatyny mam dosyć,
HMB wezmę, ale w płynie, aminokwasy rozgałęzione, z
pięć butelek, gajnerów nie potrzebujemy na razie, dla
Waldka coś na schudnięcie by się przydało, na spalenie
masy, może l'karnityna... Do ssania raczej, Waldi lubi
ssać. - Tu się lubieżnie uśmiechnął. Emil, czuję, mocniej
za łokieć mnie ściska. - A z prohormonów nic?
- Aszrabachramasz nic! No jakoś nic!
- Ja tu teraz aerobik prowadzę i pilates, i magic bar,
fet burning, break dance, step - zwrócił się do nas wyja-
śniająco - to i przy okazji sprzedaję, na chwałę Boga. - I
ciszej do Emila, wskazując na mnie: - Bardzo opętana?
Bo może by ją tak... w kaftanik i do komórki?
- Oj, bardzo, bardzo... - mówi Emil złośliwie, aż go
kopię i wtedy poprawia się: - Ale nieszkodliwa! - I daje
znać oczami, żeby może nie przy Cyganach, najpierw

106
niech sobie pójdą, to już naszą sprawę wyłuszczymy, bo
wstydliwa ona. Ja na wszelki wypadek drgnęłam jeszcze
raz wymownie i zrobiłam oczy w słup, ale już bez pier-
wotnego przekonania, żeby nie „w kaftanik i do komór-
ki”!
- No a, panowie, na parkingu jak? - Ksiądz ściszył
głos. - Spokojnie? Nikt się nie dowiedział? Rozruchów
niet?
- Na razie cisza, ale wiadomość szybko wybuchnie.
Szczególnie kontenery jak się dowiedzą, to przez CB
wszystko wygadają, bo to największe plotkary - mówię,
choć mnie nikt nie słucha.
- A Dezider jak tam? Ciągle w przyczepie z kobietami
popod lasem, wpodle jeziora?
- A jak! Łajdaczy się tylko.
W ten sposób dowiedziałam się, że moja wiertareczka
się najprawdopodobniej nazywa Dezider i zamieszkuje w
przyczepie „popod lasem, wpodle jeziora”... Już ja sobie
ten zew zostawię na później tunajt.
Cyganie przyjmują zwitek pieniędzy i zwijają swoje
genetyczne manatki, swoje siatki. Wtedy drzwi się otwie-
rają, wchodzi ta gospodyni z głową w ręczniku i mówi
obrażona w powietrze, że posłała dla świętego gościa celę
w kurniku, w przybudówce.

Święta Asia od Tirowców

- Bo trzeba wam wiedzieć, że dziś tu wielkie zamie-


szanie u nas. Ciągle ktoś wchodzi, wychodzi, Waldek
Mandarynka, który w tej wsi się urodził, już w sylwestra

107
z Wrocławia przybiegł, to znaczy... przyjechał i schronił
się pod nasz święty dach przed fotoreporterami, a dzisiaj
cholery się dowiedziały i nas obległy. Mówiłem mu, żeby
nie łaził samopas po parkingu! Zbiera siły. Na siłowni
siedzi cały czas, bo trochę obrósł sadłem. Na zajęciach
„dance” uczy się tańczyć, ale, na Boga, opornie, opor-
nie... Też aerobik ze sztangą... A na to wszystko święta
nas odwiedziła w swojej pielgrzymce! Ale to top secret.
Święta Asia od Tirowców, co przez cudowne uzdrowienie
z wózka wstała i przemierza kraj w poszukiwaniu Głosu,
co go usłyszała przez CB-radio, a który świętym jej się
wydał. W poszukiwaniu onego Świętego Napletka, co jej
anioł kazał szukać. Jej babcia media powiadomiła, mimo
iż święta do tego kroku jej nie poduszczała. Nocuje na
plebaniach, gdzie ją z otwartymi ramionami witają. I
każda parafia z góry wie, że tego to a tego dnia święta ją
nawiedzi. Gospodynie faworki i kopytka przygotowują. A
ty co? - zwrócił się do baby w ręczniku - do faworków,
już! Nie rozumie po polsku osoba? - Relacje między nimi
musiały być raczej mało przyjacielskie, ona w końcu na
niego pismom szmatławym nakablowała, co znaleziono
dziecięcą pornografię na plebanii onegdaj.
- O! Ja ją znam! - krzyczę, ale zaraz uciszają mnie, bo
jak ktoś jest opętany, to już własnego zdania mieć nie
może, każde słowo przeciwko mnie będzie użyte. - Znam
ją, ona jak święta dla tych tirowców się poświęca! Ale też
znam ją tak bardziej, by tak rzec, ze słyszenia, rada bym
zobaczyła, jak też to cudo wygląda.
- Święta z nami obiadać jutro będzie.

108
Burleska
Czarnej Grety

Walenie w drzwi, po niemiecku straszne przekleń-


stwa, Donnerwetter, Teufel, Arschloch, sratatata, pozna-
ję znajomy bas! Gospodyni wzdycha, podnosi oczy do
góry, opanowuje nerwowy tik i – przeżegnawszy się -
idzie otworzyć. Ja daję znaki oczami, żeby nie otwierała,
żeby nie mówiła, iż jest u nich święta Asia, ale jako opę-
tana głosu nie mam, wszystko za stękania wariatki jest
brane.
I dlatego na naszej małej scence, oświetlonej zaledwie
kilkoma czerwonymi reflektorami, na powrót ukazuje się
znajoma korpulentna postać, lecz jakże zmieniona... Su-
kienka komunijna, kapelusz biały za mały i siatka na
motyle, sztuczne blond warkoczyki, a pod spodem jej
stuczone świńskie ciało wydziarane i całe w szramach po
bójkach. Widać, że Niemcy wczoraj wojnę przegrały, a
przynajmniej mocno od Ruskich w kość zarobiły. Co
najmniej Stalingrad. Kurwiszoneria cała w świeżych siń-
cach spod komunijnej sukienki na świat ciekawie wyglą-
da.
Łamanym polskim tłumaczy, że jest „tuhystka aus
Deutschland, deweczka, Madchen, któha na motyl się
wybhal i dhogę sgubił, babcia w las sie ostał, tehas je, ja,
ją w ten las wilki essen”. A wygląda przy tym jak z nie-
mieckiego pornola dziejącego się w lesie, zaraz ją jakiś
wilk w tyrolskim kapelusiku przejedzie. „I czy pszenoco-
wać, schlafen by sie nie mogło?”.
- Moja pannico - mówi ksiądz (a ja pękam ze śmiechu!
Pannico!). - Moja panno, jest tu, za kościołem, hotel

109
Nebraska, pełno wolnych miejsc, bo Dziad pieniądze
pierze.
Tu kurwisko robi bardzo strapioną minę, bo fakt, jest
hotel!
- Ale ja geld nie mieć, mala być, zgubilać... zgubilo-
wać się, pipi!
Nagle przyuważa mnie spod przyciężkiego ślipia, chce
krzyknąć, niczym w operetce: „O, Margot! Królowa tu-
taj!”, ale w porę się opanowuje, nic nie daje po sobie po-
znać. Zmilczała. Tylko mi tajne znaki oczami daje, a ja
jej, żeby cicho siedziała.
Niestety, ksiądz wtedy taki na moją wśród tirowców
reputację zamach zrobił:
- Opętaną proszę wyprowadzić do komórki.
No. Przy Grecie. Ją zatkało.
- Opę... Opę... Ha! - Wyglądała jak stuczona żona Lo-
ta, jak skamieniała, napęczniała wieża Babel, krzywa
wieża w Piździe. Emil zaczął mnie wyprowadzać do salki
z kozetką i wagą. Ale że drzwi nie zamknął, bo też po
prawdzie nie istniały, bo to były bardziej takie wiszące
sznury z koralików - wszystko widziałam.
Jednak kurwisko szybko przeszło nad moim opęta-
niem do porządku dziennego.
- A moszna zu solarium? - A potem jeszcze na siłow-
nię będzie chciała, mleka i jajków kupić będzie chciała,
do spowiedzi będzie chciała, na ranną mszę, na godzin-
ki...
Myślę sobie: tego jeszcze nie grali, spowiedź Czarnej
Grety! Posłuchać bym rada! Ksiądz na solarium pozwolił,
żetony sprzedał i kurwiszcze polazło się rozbierać z

110
sukienki komunijnej (ponoć nie miało pieniędzy). Nie-
stety, w chwili gdy drzwi do kabiny były jeszcze otwarte,
ksiądz nieświadom niebezpieczeństwa powiedział do
swej skonfliktowanej gospodyni, a głośno, bo ona przy-
głucha:
- Niech zaniesie tam kopytka i faworków do kurnika,
do świętej...
Zawirowało, zakotłowało w solarium, jakby jakiś Ru-
sek albo przynajmniej jeden z czterech pancernych gra-
nat tam wrzucił, i oto goła, nabita szwabskim sadłem z
puszki Czarna Greta z niego wypada jak z procy, w sa-
mych tylko męskich bokserkach moro, przez pokój prze-
biega, już jest w ogródku, już wita się z gąską... Pobiegli-
śmy wszyscy za nią. Aż piórka z kur gospodyni leciały na
wszystkie strony, jakby wilk do kurnika się zakradł! Cała
buda podskakuje w gdakaniach jak gumowy namiot, w
lewo, w prawo, w górę i w dół, piórka lecą na wszystkie
strony i czasami widać odcisk czyjegoś ciała.

Pierwszy cud
świętej Asi od Tirowców

Jednakże święta się modliła i Czarna Greta skamie-


niała, jakby w tej kreskówce ktoś nacisnął „pause”. Prze-
żegnaliśmy się, klęknęliśmy na znak cudu tak widomego.
Z kurnika wyszła święta z oczami ku niebu, a ja aż się za
głowę złapałam. Co to był za kaszalot! Zezowata, gruba,
łysa (ścięta maszynką na centymetr), w okularach. Czarna

111
Greta też się przeżegnała, chyba pierwszy raz w życiu, to
już jest jakieś osiągnięcie, podkuliła ogon i jak lisica
chyłkiem się wycofała. Jeszcze na koniec zrobiła iro-
niczną minę i rzuciła mi z politowaniem po niemiecku:
- Opętana! He, he! Do jakich to sztuczek jesteś, moja
droga, zdolna się uciec, żeby się dobrać do Asi! Że też
jeszcze nie masz dość po wczorajszym...
Czy wolę za opętaną być, czy za lesbijkę, Czarnej Gre-
cie kumpelę, co tu pod pozorem opętania przybyła?
Mrugnęłam do niej porozumiewawczo i już my razem,
razem, wobec tego tu świętego kaszalota sprzymierzone
dwie lesby-tirówy! Polska do odwołania sprzymierzona z
Niemcami w świętej unii. A Asia, niczym matka nasza
Bruksela, zaczęła święty śpiew i stało się wiadomym, że
każdy, kto z kulasem podejdzie chorym, natentychmiast
cudownie uzdrowiony ostanie.

- Cześć, Asia, a ty tu co? - pyta Greta, jakby nigdy nic,


po niemiecku. - Pielgrzymka do Świętego Napletka?
Chodź tam lepiej do nas, na parking, u nas wesoło, chwi-
lowe zawieszenie broni, skupili się chłopacy wokół ku-
chenki turystycznej, jeden na gitarze zapitala, Ruskie
śpiewają, Ukraince tańczą z przysiudem, Rumuny na
harmonijce ustnej grają, na grzebieniu grają, a Czechy
piwsko piją, bo i tak dzisiaj nigdzie dalej nie jadą. Chodź
do nas, noc ciepła, niż znad Skandynawii pojechał do
Zimnych Krajów na zmywak, na truskawki, do fabryki
ryb. - I tak ją kusiła, że Asia za gościnę księdzu podzię-
kowała i powiedziała, że musi do swych wiernych iść,

112
do swego kościoła, który sobie wybudowała, ruchomego,
na kółkach. Ale wróci przed północą.

Czarna Greta (już z miną co najmniej szefowej świętej


inkwizycji do spraw zaprowadzania porządku w wiej-
skich parafiach) gumą splunęła, a że była w samych tylko
slipkach, więc szybko pobiegła do kabiny solarium po
swoje przebranie za nimfę, co się zagubiła podczas łapa-
nia motylków, po swój biały kapelusz. Jakoś naciągnęła
na siebie za małą sukieneczkę, aż strzeliła w szwach, ka-
pelusz walnęła na głowę jak na wielki czajnik, warkoczy-
ki w łapę i nuże, za Asią!

Zaczem ksiądz prosi z powrotem na plebanię, o wyja-


śnienia pyta. Przestrzegam go przed Czarną Greta, która
wcale nie do komunii tu przyszła, tylko do czarnej mszy,
jeśli już.
- Od pół roku, proszę księdza, zwodzę ją, że jej dam
adres świętej Asi, którego, jak Boga kocham, nie znam. A
tu nagle ona! A że kurwisko się tu za mną przyplątało, to
nic dziwnego, bo łeb w łeb tą samą trasą jedziemy. Kon-
tenery pewnie już rozgadały szlak podróży Asi, bo to
plotkary, a nie wierzę, aby CB-radia ze sobą nie zabrała.

Ksiądz widzi, że nie jak opętana gadam, tylko całkiem


do rzeczy, w czym problem, pyta. Bo on jest od poważ-
nych spraw. Na przykład, jak w jedną miejscową kobietę,
Modeste Pentagram, wszedł dybuk w noc kupały, to go
wypędzał.

113
- Lecz nie do końca, dlatego opętana w komórce,
chwilowo za mało mamy danych o tej kobiecie nie-
szczęsnej, co w nią weszła. A u was jakie objawy?

Wtedy dostaję wiadomość tekstową od szefowej, że


mam się streszczać z tym mięsem i wracać do Warszawy,
bo są inne przemyty, zamówienia na papierosy, alkohole,
że co jest grane, miałam być dwa dni temu, ale - tu jej
znaków zabrakło. Esemes o dziesiątej w nocy, cała Ma-
riola Hiszpan. Dwa dni za długo się wlokłam, robiąc wy-
prawy w noc! No to po mnie. Odpisuję, że rezygnuję z
pracy, że ze względów zdrowotnych nie jestem zdolna do
wykonywania zawodu, ale Emil mnie szturcha i niechcą-
cy wysyłam tego esa do mojej kumpeli, a jak się nazywa,
to już, za przeproszeniem, nie wasz interes.

- Proszę księdza, jest tak a tak, od ośmiu lat pracuję


w obłąkanej firmie Mariola Spedition, a co to za Mariola
- nieważne. Jest to w każdym razie kobieta nerwowo
chora i to jest dla mojej historii ważne, ponieważ na
mnie się jej gniew skupi. Możliwe, że już wróciła do War-
szawy, bo znając jej skąpstwo, znad wodospadu Angela
na pewno nie wysłałaby mi esa ze swego wielofunkcyjne-
go i-Phona. I może teraz jest już na moim tropie. Może
już jedzie swoim designerskim volkswagenem garbusem
na wzmocnionych silnikach, z grubą córunią żrącą co
postój loda Magnum, i wypytuje: „nie jechał tędy tir z
napisem: Mariola Spedition? Mariola to ja, tak by the
way...”.
Metamorfozy
świętego Waldka Mandarynki
Waldi Bacardi Mandarynka

Ale znowu nie dane nam było naszej sprawy wyłusz-


czyć, bo do salki katechetycznej wtoczył się bardziej, niż
wszedł, osobnik spasiony, cały poprzekłuwany, z czer-
wonymi dredami, podziarany, z tipsami, no - choinka. O
twarzy dziwnie mi skądś znajomej. Coś, gdzieś, ale nie
bardzo wiem, w którym to kościele dzwonią, bo z drugiej
strony przyrzekłabym, że go dotąd nie spotkałam, takie-
go dziwaka przecież bym zapamiętała. Ale Emila ściśnię-
cie mocniejsze mojej ręki samego Waldka Mandarynkę
znamionuje. W takim to i kościele dzwonią. Teraz wiem!
Tego cudaka na billboardach zużywanie AGD zachwala-
jących widziałam! Na stacji benzynowej stał z kartonu
wycięty naturalnej wielkości, lecz bez bebechów, płaski, i
reklamował opał do kominków i grilli. Z karty prepaid
się uśmiechał. Z tablicy z lodami na patyku. Z Teseo. Z
paczki czipsów. Kody, nagrody oraz zidiocenia dowody.
W sumie był wszędzie, wszędzie, jadąc autostradą, jecha-
ło się z nim cały czas, a na postojach było go jeszcze wię-
cej, nawet nad każdym pisuarem z ramki się wychylał. A
i w Radio Z, i w RFM FM, cały czas gadał: „najlepsza

117
muzyka”, „tylko wielkie przeboje”. Breloczek z nim na
każdej stacji można było kupić.

Teraz na tę twarz publicznym zwielokrotnianiem


zdemolowaną spojrzałam. Zdemolowana. Jakby ktoś w
nią walił medialną deską z gwoździami. Oczy zaczerwie-
nione, pewnie draguje ostro. Jednak trochę jak na świę-
tego się patrzy, poświata znaności wali, aureola wali, oj
wali! Trochę mniejszy niż w rzeczywistości, to znaczy -
tfu! W rzeczywistości mniejsza twarz, bardziej skurczona
niż na billboardach, ale to oryginał. Tak jakbym nagle
zobaczyła oryginalną puszkę coca-coli, trochę bardziej
niepozorną od tych tysięcy kopii, co je codziennie biorę
do ręki, trochę bardziej ruchomą. Ale czad!
Ubrany tylko w kostium gimnastyczny, rękawice do
fitnessu, a na nich pierścienie. Na ten skąpy strój narzu-
cił wielki szkarłatny płaszcz z napisem „Canon”, obszyty
białym futrem. Słowem: gwiazdor!
Red bulla se otworzył, bacardi brizzer, przez siebie re-
klamowany i w konsekwencji tonami dostawany, z za-
mrażarki z lodem wyjął, jako i finlandię, odmierzył pięć-
dziesiątkę i zaczął miksować. Jak stary, zbysiały Elvis. Ze
zgrozą przyglądałam się, jakich to zniszczeń na jego ciele
dokonał drapieżny show-biznes. Połknął kolorową ta-
bletkę, popił drinem, oko mu się jedno otworzyło:

- Czy jesteście chujami dziennikarzami? – zapytał


tym głosem, co nim mówił „Radio Z, tylko wielkie prze-
boje”, którym także zachwalał Lidla, Teseo i Biedronkę,

118
AGD oraz karty prepaid. Którym śpiewał, że nie umie
tańczyć. Bo teraz nagle wszystkie info na jego temat mi
się w jedną osobę złączyły i z każdą chwilą coraz więcej o
nim wiedziałam. A osoba publiczna siedziała bardzo pu-
blicznie i piła przez słomkę b. publ., reklamując cały
czas. Bo ani na chwilę rekl. nie przestawał.

- Nie. My do księdza dobrodzieja.


Coś jakby cień rozczarowania przeszło po pięknej
jeszcze mimo wszystko twarzy Waldka Mandarynki.
- Dziennikarze są na drzewie, na ogrodzie - krzyknęła
gospodyni.
Waldek zaraz coś sobie przy nosie i uchu popopra-
wiał, złotą nitkę wszytą w wargę sobie nastawił, bo pra-
wie w policzek gdzieś mu poleciała, usta teraz miał wiel-
kie jak u żaby, nałożył obrożę na szyję, odświeżaczem se
psiknął w jamę ustną, jedną rękę, nie wiedzieć po co,
zabandażował i podszedł do okna, żaluzję pionową od-
chylił. Zapalił cienkiego marlboro, popił drinkiem i wy-
szczerzył się w uśmiechu, uważając na nitkę, co właści-
wie drutem była i wciąż go kłuła. Zaczął tam im się usta-
wiać, pozować, przesyłać całusy.

- A toć przestałbyś już suszyć do nich zęby, potem się


dziwisz, że ci nie dają spokoju. A sam ich prowokujesz. -
Ksiądz podszedł i zasunął żaluzje. – Masaż zaraz będzie
odchudzająco-antycellulitowy! Zaparzyłem ci ziółka z
herbatki pu-erh, co jest zajebistą herbatką na odchudza-
nie.
- A bo toż ten lans to moja największa miłość, moja
rozkosz! A jak do tego doszedłem, opowiem.

119
Na te słowa wchodzi napakowany masażysta, zanurza
łapska w oliwie, różne błota, szlamy z Morza Martwego
ustawia w kubełkach. Waldi Bacardi, nie przejmując się
obecnością kobiety, wszystko z siebie zrzuca, kładzie się
wygodnie na łóżku, dupą czerwoną od solarium do góry,
i zaczyna opowieść, stękając, gdy mu wyjątkowo dobrze.

W tym czasie ksiądz mnie zbadał. Kazał na kozetce się


położyć, rozebrać do biustonosza i majtek, uciskał, lu-
sterko do oddechu przykładał, a takoż łaskotał. Oddy-
chać kazał, to znów gromko zakazywał. W gardło zaglą-
dał, opukiwał, na koniec lewatywę natychmiast kazał
zrobić. O Jezu, co za trefny kurs! Za parawanem, gdzie
już leżała jakaś postać cała lateksami skrępowana, pew-
nie ta Modesta Pentagram. Zakneblowana stułą. W cza-
sie jak ta lewatywa we mnie ściekała (bo to nie taka jak
gruszka, tylko jak kroplówka), Waldi taką opowieścią nas
zaszczycił:

Historia wzlotu i upadku


świętego Waldemara Bacardi Mandarynki,
męczennika wczesnego show-biznesu pol-
skiego

Rozdział pierwszy, w którym dowiadujemy się,


kim był święty jako młodzieniec

Urodziłem się tutaj, we wsi Rudka, jako Jesionka


Waldemar. Mandarynka to moje pseudo pochodzące stąd,

120
że zasłynąłem piękną, pomarańczową opalenizną z sola-
rium.

Ale na razie urodziłem się i już. I się pałętałem w bło-


cie, z kaczkami, z kurami. Potem wysiadywałem z kole-
gami na przystanku PKS. Staliśmy i staliśmy. Głowy wci-
skaliśmy w kołnierze. „Stoję, stoję, czuję się świetnie” -
to o nas. Spluwaliśmy. Nadpalaliśmy zapalniczką rozkład
jazdy, który nas nie dotyczył, bo nigdzie się nie wybiera-
liśmy. Rzucaliśmy na jezdnię kapiszony i jabłka, żeby się
rozpiździły, a w sezonie - petardy. Piliśmy szampana z
Lidla i była w tym perwersja. Wielki Świat symbolizował
rozkład jazdy i reklama z pewną Znaną Ale Z Klasą Bo Z
Klasą Lecz Jednak Starzejącą Się Gwiazdą, która zza pla-
stikowej szyby na nas zalotnie spoglądała, pożeranie
nadmiernych ilości kinder bueno reklamując. Wszyscy
chłopacy się na nią brandzlowali, wszystkich, że jest za
szybą, nieustannie wkurwiała, aż Łysy jej dorysował
markerem kły i kutasa, gwiazdę Dawida na czole i podpi-
sał „Jude” i „cwel”.

Sołtyska napisała na mnie donos do policji: „Zwracam


się z uprzejmą prośbą o zainteresowanie się małoletnim
Jesionką Waldemarem. Ojciec rażąco zaniedbuje obo-
wiązki rodzica. Małoletni za przyzwoleniem ojca strzela z
wiatrówki do zwierząt, psów, kotów i ptaków-jaskółek.
Spożywa alkohol i papierosy”. Podpisano: Genowefa
Prysznic-Gościniec, sołtyska.

Uczyć mi się nie chciało. Byłem najbardziej światowy


na całym przystanku, bo jeździłem do Suwałk, na dyskotekę

121
„Zamkowa”, piłem coca-colę z wódką i wszystkie dziew-
czyny mdlały na widok moich baczków. Mawiały: „Waldi,
ty marnujesz się. Marnujesz się!”. A ja tam też tylko sta-
łem. Pod automatem, pod ścianą. Bo nie umiałem tań-
czyć. Ruszam się, niestety, jak tucznik w beczce smoły.
Podrygiwałem więc tylko w miejscu. Ryby w rzece Rudce
łowiłem. Rybakiem byłem.

Żeby mieć na wodę kolońską i pomadę do włosów, na


zestaw dyskotekowy, jako to: miętowa guma do żucia,
marlboro, dezodorant, kondom i konsumpcja przy barze,
zatrudniłem się w stajniach księdza dobrodzieja w cha-
rakterze chłopca stajennego i u kowala w kuźni. Ksiądz
wówczas interes rozkręcał z tą stadniną, przyjeżdżali na
konie, kursy, różne szkolenia.

Któregoś lipca do Suwałk przyjechał zespół Ich Troje,


a ja zdarłem starannie z drzewa plakat i wyprasowałem
żelazkiem. Michał Wiśniewski śpiewał: „Ci wielcy ludzie,
im się udało...”. Co to było za okrucieństwo, tak śpiewać,
że niby nas rozumie, a przecież z tryumfem, bo jemu się
właśnie udało! Ja stałem. Mokłem, ale oczu od Michała
nie odrywałem. Paliłem i patrzyłem. Stałem tak, a na
dwudziestu pięciu smyczach merdało ogonkami moich
dwadzieścia pięć lat, każdy roczek osobno, a każdy cią-
gnął w inną stronę. Siąpił deszczyk. Są takie momenty w
młodości każdego gwiazdora, kiedy inni się bawią, a on
zapatrzy się, zapatrzy i niby to o niczym nie myśli, stoi
jak słup skamieniały, deszczyk na niego pada, papierosa
mu gasi, ktoś go potrąca, kury latają między nogami, no

122
a po latach okazuje się, że to właśnie wtedy zostało
wszystko postanowione: że wyrwie się z tego błota. W tę
noc lipcową, krótką, ale intensywniejszą od zimowych.
Taka powinna być czołówka filmu o mnie. Stoję, taki
niewyspany, bo musiałem o piątej wstać do kuźni, brud-
ne paznokcie, ktoś mnie potrącił, ktoś mnie oblał piwem
w plastikowym kubku, a ja stoję i patrzę, i nic nie widzę.
Inni się drą, żrą kiełbaski, a ja nie. Od razu wiadomo, że
moje miejsce nie tu, z plebsem, tylko tam, na podwyż-
szeniu, wywyższeniu.

Tak sobie marzyłem... Za pięć lat... Na przystanku...


Wszyscy skuleni od zadymki śnieżnej, ci sami co dziś,
tylko starsi, bardziej zdziadziali... Kogoś już nie ma, nie
żyje, bo spadł z drabiny... Śmietnik dymi... Nagle zajeż-
dża biała, biała lymuzyna... A długa ona jak Droga
Mleczna... Jej przód zatrzymuje się tuż przed samym
przystankiem, przed palącym się wiecznie śmietnikiem,
a końca nie widać... Przed samiutkim. Ach, przed sa-
miutkim! Drzwi od strony kierowcy się otwierają, szyby
są zaciemnione na czarno... Szofer w granatowym mun-
durze i granatowej czapce, takiej jak widzieliśmy w mu-
zeum w Suwałkach, na wycieczce szkolnej, Ruskiego ja-
kiegoś ważnego, z gwardii carskiej, ze złotymi sznurami
na czapce z wielkim daszkiem. Wychodzi, a poważny!
Jezu, jaki poważny! Groźny. O - właśnie! Groźny, uzbro-
jony jak ochroniarz. Nie, ochroniarz zaraz będzie, tylko
groźny. Wcale nieuzbrojony! Wychodzi, otwiera powoli
drzwi, wychodzi ochron... trzech ochroniarzy. Trzech
wychodzi.

123
Na czarno, łysi, uzbrojeni. Szalenie uzbrojeni! Oj, w bo-
jówkach czarnych, w bojówkach, w glanach wysokich,
sznyty na łysych czachach, oczy złe. Bardzo złe oczy. Aż ci
z przystanku myślą, że to skini i napad, że zaraz im zaje-
bią, zapierdolą na maksa! Ale wtedy unosi się złota po-
świata, złote światło z wnętrza samochodu i wychodzi
piękna jakaś gwiazda. Na różowo, z pudelkiem różowym,
co ma brylanciki zamiast oczu. Aż się chłopakom w roz-
porkach robi pełno! Ale nic nie mogą, bo ochroniarze b.
uzbr. Ochroniarze robią jakby kordon i ona przechodzi,
pachnąc perfumami „Paris Hilton”...
A za nią wysiadam ja! Na złoto! I mówię do nich:
- Heloł! Haj! Chłopaki, czołem, jak się bawicie? Bo
my tu z żoną tylko na momencik, z Londyna do Paryżu-
Hiltonu jedziemy, to po drodze nam... Rozdanie nagród -
złota płyta, platynowa blondyna!
A wtedy Gruby wydmucha nos, wytrze smarki rękawi-
cą z jednym palcem i powie:
- A u nas tyle nowego, że ojciec umarli.
I wtedy! Wtedy! Ochroniarze na mój znak uniosą gi-
wery, wycelują! I ich wszystkich zabiją! Wszystkich zabi-
ją! Wszystkich, co widzieli! Ze ja też tu stałem kiedyś!
Nos rękawicą wycierałem! Zabiją!

Inni popadali stopniowo w alkoholizm albo uciekali


za granicę z Polski Z, albo spadali z dachu, ale ja powie-
działem sobie: Waldek, jak chcesz do czegoś dojść, rób
wszystko odwrotnie niż oni! Nie żryj, nie pij, nie pal,
biegaj, dbaj o siebie, czytaj pisma z wielkiego świata,
oglądaj telewizję. Wciągaj brzuch, wyprostuj się, a nade

124
wszystko - ucz się tańczyć. Kablówkę mieliśmy. Wtedy,
na tym koncercie, zrozumiałem, że dziś najważniejsze w
karierze są włosy. Nie głos, nie piosenki, tylko rozpozna-
walny fryz. Wiśniewski, Rubik. To była słynna scena,
moja pierwsza metamorfoza! Co z tego. Choć chodziłem
nad Rudkę, tu u nas, choć łowiłem ryby, złotej rybki w
sieciach nie było. Puszkę czasem wyciągnąłem, zalśniła w
słońcu, ale zaraz odrzucałem z obrzydzeniem. Tego dnia
siedziałem nad wodą do późna. Rzeka płynęła, płynęła,
płynęła.
Płynęła...
I płynęła...
A także p.

Rozdział drugi: próba samobójcza.


Wielka metamorfoza Waldka Mandarynki

Aż spojrzałem w wodę i dech mi zaparło. To byłem


JA. Piękny. Marnujący się na tej tu skibie, koleinie. A
złotej rybki nie ma. Chciałem samobójstwo popełnić.
Poszedłem do stajni, potem do kuźni. W kuźni kowala,
pana Kazia, akurat nie było. Wykradłem najgorsze świń-
stwo, jakie w tej kuźni znalazłem, taki wielki, trzy li tro
wy słój z gównem, pastą jakąś do podków końskich, do
lutowania, strasznie to śmierdziało. Smarowało się tym
podkowy, żeby nie rdzewiały. Zabrałem do domu, no i
zjadłem. Myślałem, że już będzie po mnie. Położyłem się
na łóżku... Och, rzeka we mnie płynęła...
Płynęła...

125
I płynęła...
A także p.

...i stopniowo coraz agresywniej płynęła, aż poczułem


w sobie tętent końskich podków, gdy biegną stepem,
gnać mnie zaczęło! Tętent, jest wiosna, jest rola spod
śniegu wyjęta, jest pierwsza trawa, a ja biegnę, gna
mnie... jak pasem startowym biegnę! Nic mi nie stoi na
drodze! Ja się nie poruszałem, ale we mnie coś biegło,
coś się rwało i wiedziałem już, że z tą pastą karierę zrobić
to pikuś! Wystarczy, zamiast biec, sublimować ten bieg w
karierę! Tętent w sobie czułem, koński pęd! Parcie na
wszystko, na szkło. Po prostu idzie taran i tratuje, co
napotka!

Wstałem, drżącymi rękami zerwałem z siebie ubranie


i goły podszedłem do lustra w drzwiach szafy. Włosy
grzebieniem przeczesałem. Rzadkie, za rzadkie... Wie-
działem już, że pojadę do Suwałk... A co tam! Do War-
szawy na casting! Zobaczyłem wszystko z zupełnie innej
strony. Już nie było tego wiecznego „gdzie ja do Warsza-
wy, wyśmieją mnie, tam nie tacy cwaniacy próbowali”.
Teraz było „kto? kto jak nie ja?! Nie święci garnki lepią!
Takiego cwaniaka jak ja jeszcze tam nie widzieli!”.
Szklanka nie jest do połowy pusta, tylko aż do połowy
pełna! A przecież i tak włosy najważniejsze! (Trochę za
krótkie). Byle przystojną buźkę mieć, byle nadziarać so-
bie tatuaży, naprzekłuwać więcej od innych, narobić
wzorków z zarostu, kapelusik na bakier, pieseczka w rę-
kę, gadać kontrowersyjne głupoty, przeklinać, być bar-
dziej prostackim od innych - i jest gwiazda! Moje życie

126
wbrew pozorom nie jest jeszcze skończone! Odetchnąłem
głęboko, z ulgą, a zaraz potem spiąłem się jak koń do
skoku przez płotki. Wiedziałem, że to osiągnę, ale też
wiedziałem, że czeka mnie ostra walka.

Spojrzałem w lustro. No nie, z takimi połatanymi gat-


kami kariery nie zrobię. Wciągnąłem brzuch, którego po
prawdzie wtedy jeszcze wcale nie miałem. Wyprostowa-
łem się, wystawiłem i obejrzałem język, zajrzałem do
gardła, zakaszlałem, zanuciłem, aby sprawdzić, jak tam z
głosem, czy będę mógł śpiewać, obróciłem się tyłem i z
półprofilu zrobiłem minę jak na teledysku. Zmrużone
oczy i papieros zawadiacko w lewym kąciku ust. Dupa
niczego sobie, ale od roboty w kuźni żałoba za paznok-
ciami, każdy ci powie: „śmierdzisz rybami”. Potrzeba
przede wszystkim kasy, żeby tego kolesia z lustra przero-
bić na miastowego. Takiego jak te gwiazdy na Polsacie,
na TVN-ie. No i trzeba więcej pasty do podków. Dużo
więcej.

W kuźni gruby kowal, pan Kazimierz, bierze podkowy


w kleszcze, wkłada w ogień, rozpala do czerwoności, a
potem bije w nie z całych sił młotem. Znów chwyta w
szczypce rozpaloną na pomarańczowo podkowę i zanu-
rza w wiadro z zimną wodą. Piekło, syk, bulgotanie! Wy-
ciera ręce w skórzany fartuch. Smród, woda mętnieje,
wszystko się ucisza. Kowal przybija podkowę do kopyta
konia.
- Panie Kaziu, pan mi da trochę tej maści do pod-
ków...

127
- Znaczy się, szmalcu?
- Szmalcu.
- Na co ci? - pewnie pod tymi okularami ochronnymi
zmrużył podejrzliwie oczy.
- …
- Uważaj z tym. Z tym uważaj. To, hm... uzależnia.
- …
- Tętent?
- Pan wie?
- Co tu jest do wiedzenia...
- I co?
- Nie używam. Wolę wodę brzozową.
- Nie?
- Nie. Wolę spokojnie. Z powolnością. Z godnością.
Człowiek nie koń, żeby gnać na złamanie karku.
- Pan da?
- Masz, synku, w słoiku po ogórkach, na stole, obok
haceli. I nie przesadzaj z tym.
- Będę uważał.
- Pamiętaj, nie jesteś koniem. Nigdy nie wiadomo,
gdzie cię to świństwo poniesie. Długo tu w każdym razie
miejsca w Rudce nie zagrzejesz.
To ja kowala ucałowałem w wąsiasty pysk, wskoczy-
łem na konia, ręce uniosłem nad głowę jak jakiś pomnik
warszawski i krzyknąłem tryumfalnie:
- Wyjeżdżam do Warszawy! - A koń zarżał też tryum-
falnie i tryumf w powietrzu zaczął się panoszyć.
- Do Warszawy, do Warszawy. A czy ta Warszawa w
ogóle istnieje poza dziennikiem telewizyjnym?
- Istnieje, panie Kaziu! Wszystkie filmy tam kręcą.
Jeszcze pan o mnie usłyszy! W dzienniku! - Serce mi

128
waliło nie w klatce piersiowej, tylko gdzieś w uszach, gdy
ten słoik brałem. Myślę sobie: kurwa, zaraz zawału do-
stanę. A w słoiku coś się działo, coś gnało, coś się rwało,
parło, to samo co we mnie.
- Pan wie, ile taki z telewizji zarabia? Sto tysięcy w
minutę zarabia! Hurraaaa!

Rozdział trzeci, w którym obserwujemy pierw-


sze kroki Waldka na arenie świata

Sprzedałem wszystko: magnetofon, wideo, od rodzi-


ców pożyczyłem kilka tysięcy, wyjechałem na casting do
Warszawy. Słój i cały bagaż pozostawiłem na Central-
nym, tam w podziemiach są takie boksy, że wrzucasz
pięć zeta i trzymasz. Tylko trochę pasty se przełożyłem
do kubka po jogurcie na liza przed samym wejściem.
Bokobrody se zrobiłem fantazyjne, włosy utleniłem,
na solarium w Alejach Jerozolimskich poszedłem. Ba -
do kosmetyczki, do fryzjera! Resztę zainwestowałem w
skórę nabijaną ćwiekami, kowbojki z Galerii Mokotów. I
idę. Z siatkami. Choć nowe buty obcierają. Casting był
gdzieś na Garażowej. Deszcz lał. Brzydka Warszawa,
bardzo brzydka jest, nie to co Suwałki czy u nas w Rudce.
A oni stali. Setki takich jak ja, wygalantowanych. Tyle że
od razu widać - miastowi, w trendach bardziej zoriento-
wani, bo wszyscy jakby z telewizji wyszli. Tacy, którzy
potrafią śpiewać, i tacy, co są zrozpaczeni: „ja wiem, że
nie umiem śpiewać, ale moje życie jest tak bez sensu, że

129
już nie wiem, może choć tu coś się zdarzy”. I jeszcze lu-
dzie, którzy są urodzonymi gwiazdami. I tacy, co potrafią
śpiewać troszkę. I tacy pt. „Przychodzę tutaj dla jaj”. I
świry centralnie upośledzone umysłowo, co wyciągają
spluwę prawdziwą czy na wodę i zaczynają strzelać do
jury. A wszystko to poubierane tak, żeby na siebie zwró-
cić uwagę, że gdyby ktoś przyszedł normalnie, to by się
chyba najbardziej odróżniał.
W toalecie szybko wszystko sobie popoprawiałem,
krzyż na piersiach, Jezusem do widoku, ułożenie grzywki
rozjaśnionej wodą utlenioną z apteki, przez deszcz moc-
no sponiewieranej. Szybko papierosa mimo srogiego
zakazu wypaliłem. Sraczkę miałem z nerwów, że Jezu!
Jeszcze na odchodnym pasty liznąłem.

No i co? Pół dnia czekania pod salą. Jak przed egza-


minem do zawodówki, jak przy wojsku. Ktoś tam siedzi i
gra na gitarze, atmosfera oazowa, a kolesie z opadający-
mi na dupie portkami wszystko filmują. Bardzo wyluzo-
wani, z minami pt. „Filmuję, więc jestem z tego świata,
do którego się chcecie dostać, ale się nie dostaniecie, a ja
już jestem...”. Że czekamy, że jest fajnie, każdy udaje, że
nie ma stresu, bo wie, że go filmują, udzielamy wywia-
dów, każdy mówi, że tu przyszedł dla fanu i żeby poznać
fajnych ludzi, git gitarka. A tylko ja tego nie mówię. Sie-
dzę poważny i liczę w imaginacji kury nasze z Rudki.
- Jesionka Waldemar! Jesionka! Pan Jesionka! -
przedziera się zza siedmiu kurników głos z uchylonych
drzwi.
Jezu! To po mnie! Teraz!

130
Wchodzę tam, tego, czterech buraków siedzi ironicz-
nie nastawionych, śmiać się ze mnie gotowych.
- Przyjechałeś do nas z? Ach, z Rudki, to piękne mia-
sto, znamy, znamy, wspaniale! Powiedz coś o sobie, za-
śpiewaj, zatańcz. - I coś to jury między sobą mamrocze,
że tańczyć toto umie tyle, co młody wieprzek w okresie
godowym, ale taki z ludu jeden prosiak, prostak by się
nadał, bo plebs tylko z plebsem może się identyfikować.
Patrz przykład tej, tamtej (tu osoby znane i nielubiane
wymieniają). Ale by go trzeba z tych wielkomiejskich
wszystkich wzorków z zarostu obrać, z kolczyków obrać,
z fikuśnych ciuchów obrać i zrobić na wiochę. Co tyle się
nad tym namęczyłem, co tyle kosztowało! Wąsa zapu-
ściłby, włos by się na wodę na bok zaczesało, sztruksowe
dzwony, ruski zegarek...
- Co sądzisz o polityce?
No to im mówię, że politycy kradną, no i tak więcej
nic mi nie przychodzi do głowy, bo jakoś nic nie sądziłem
dotąd, nikt ode mnie nie wymagał, żebym cokolwiek są-
dził, ale że Prysznicowa (sołtyska) napisała na mnie do-
nos, byłem na nie.
- Jestem na nie.
To oni po sobie pokiwali, że głupi, dobrze, żeby głupo-
ty wygadywał, a oną głupotą się popisywał i wszystkich
inteligentów wymierających drażnił. A to była ich schizo-
frenia, że oni sami poniekąd dawnymi byli inteligentami,
krytykami muzycznymi, po uniwersytetach, obecnie na
ludzi medialnych przefarbowanymi. I do inteligentów, co
się nie poddali, nienawiść czuli tym większą.

131
Jak ja to skapowałem, zaraz zacząłem prostacko się
zachowywać, nuże moje robotniczo-chłopskie pochodze-
nie podkreślać i wywlekać, a o naszym pluciu na przy-
stankach PKS opowiadać, o charkaniu, o piwska piciu i
że prosty rybak jestem. W sumie wszystko, co dotychczas
wam opowiedziałem, to im też, z pominięciem pasty.
Zaraz oni poszeptali:
- Jezu! Toż był artykuł w „Wyborczej” o Polsce X, Y, a
może Z, że na wsiach brak kulturalnej rozrywki i luje
stoją jako przystankersi!
Ja mówię:
- Oczywiście, przystankersem jestem, witam pa- nów
w imieniu przystankersów polskich... - Jeden był taki z
dredami blond, ciągle do mnie mrugał i się uśmiechał,
Leszczyński, czy jak, jakieś takie z rybami nazwisko. I
dodaję na potwierdzenie: - kurna chata, cholera, psia-
krew - popluwam na polsatowskie dywany, a może i nie-
polsatowskie. Ten z dredami, miły, szepcze, że w nim (we
mnie!) jest takie parcie, takie parcie od niego bije, to jest
IDOL urodzony! Zainwestować w niego, dać mu kredyt,
to jest dynamit.
A ja dalej swą piosenkę:
- ...przystankersem najgorszym, pisałem takie rzeczy
na wiacie: „precz z policją”, „kurna chata”, co ja powiem,
to maszyna do zagłuszania przekleństw będzie pipać,
pip, pip!
- Czy w bloku mieszkałeś? - pyta ten z dredami.
- Nie, gdzie mi do takich luksusów! Ale za to ryby łowi-
łem, rybak prosty jestem, wy zaś jesteście, panowie, moją
grupową złotą rybką, co was właśnie złowiłem. Chłopiec
od koni jestem, a na waszych grzbietach pocwałuję!

132
Przystankersem jestem, a wy moim autobusem, co
wreszcie nadjechał i ja pierdykam z Rudki.
Albowiem - tego im już nie mówiłem - w słoiku na
Centralnym, w podziemiach, miałem tętent, medialnego
bakcyla kariery, a w portfelu kluczyk do boksu. Że już
czuję, jak mnie niesie i nikt ze mną nie wygra. Pluję, pa-
znokcie obgryzam, mimo że trochę mi szkoda pieniędzy,
bo to prosto z manikiuru, tipsy męski model, z motocy-
klami nadrukowanymi.

Rozdział czwarty: pierwszy sukces - reality


show, druga próba samobójcza

No i mnie przyjęli! (Ten z dredami chyba zawyroko-


wał. Potem przez jakiś czas razem na Mokotowie obok
siebie w apartamentowcu mieszkaliśmy i dzięki ci, Robi,
z tego miejsca za wszystko, bo wyjawić mogę, iż sam Ro-
bi Leszczyński to był, mój druh wierny i przyjaciel, w
sushi jedzeniu nie do pokonania). Trochę się czepiali, że
w bloku nie mieszkałem, ale mówię: za to w familoku. To
przeważyło, czy po ślunsku bym umiał coś godoć, pytają,
ja, że jo, jo, jo! (Potem biografowie mieli się strasznie
biedzić, bo kursowały dwie informacje: jedna, że z Rudki
koło Suwałk pochodzę, druga ta o Śląsku, że syn robotni-
ka, górnika jestem, w każdym razie z Polski Z).
Ci, co się śmiali ze mnie na korytarzu, tacy kolesie i
kolesiówa z Warszawy, cali w H&M-ach, w Żarach, cali z
Green Coffee, szeptali, żem wieśniak, teraz im mina

133
zrzedła, jak mi przykro, gdy ich nadzieje się okazały
płonne, won z powrotem do „Między Nami” plotkować i
kawę pić! Złota rybka istnieje i rozdaje się dziś w formie
z grilla, sushi, wędzonej oraz z wody! Ale nie wam.
I tak się przeistoczyłem ze zwykłego przystankersa w
Waldka Mandarynkę, co mi mogli moi znajomi z Rudki
najwyżej obciągnąć wirtualnie przez Cyfrowy Polsat. Co
wszystkie panienki z Rudki mogły se najwyżej wirtualnie
zwalić konia na przystanku, gdzie ja będę patrzył zza
szyb city lightów.

Wylądowałem przed domem Wielkiego Brata. Bez pa-


sty, bez fajek, w ciuchach no logo (było zabronione poka-
zywanie marek), przez te wszystkie śluzy otaczające dom
z mikroportem na tyłku przelazłem. Tylko ten mikroport
na dupie poczułem - od razu w swoim żywiole! Już wie-
działem, że tam moje miejsce. Szło się najpierw przez
pierwszą śluzę, gdzie trzeba było oddać obsłudze telefon
komórkowy i poddać się przeszukaniu. Nic nie można
było mieć, ostrego ani w ogóle nic. Druga śluza - wiza-
żystka z wacikiem nos i czoło poprawiała, a ciota jakaś
azjatycka w czapce - włosy prostownicą. Trzecia śluza to
teren wokół domu wysypany piaskiem, sztuczne niebie-
skie światła jarzeniowych lamp na wielkich kijach, jak na
stadionie, a to mój mecz. Potem brama, wrzucam kod,
otwieram, bucha mi w oczy lodowate światło, kamery!
Staw sztuczny, sztuczna w nim woda... Poczułem się jak
Alicja po drugiej stronie lustra. Idę. Wciągam brzuch. Ze
wszystkich stron mnie kamerują. Potykam się o kable.

134
A serce tak mi bije zajebiście, że jeśli ten mikroport to
pogłaśnia, to ci techniczni od dźwięku pewnie tam
głuchną. Pierwszy raz zrozumiałem, że jak cię tak kame-
rują ze wszystkich stron, to rośniesz w swoich oczach,
rośniesz, stajesz się ważniejszy, twoje zęby - bielsze, two-
je włosy - medialne, twoje oczy – temat plotek na porta-
lach! Z sekundy na sekundę rosłem, aż myślałem, że w
drzwiach się nie zmieszczę.

Nowy dom, nowy kosz na śmieci, nowy opiekacz, no-


we drzewa, nic starszego niż rok, w polu, w nieużytku
nagle od nowa postawione, trawniki nawiezione i rozro-
lowane. No i już widzę jedną laskę, która się nudzi, a
którą znam z TV. Scenarzyści mnie przebrali za prostaka
takiego bardziej hiphopowego, że wiszące spodnie, czap-
ka bejsbolówka, tak sobie oni wyobrażają przystanker-
sów. A ci prawdziwi toby chyba dali się pociąć za takie
ciuchy. A jeszcze mi kazali zęby se wybielić, tak że w ogó-
le - witamy na przystanku. Co się nacierpiałem, bo to
boli zajebiście.

Siedziałem w tym całym domu kilka tygodni i było


strasznie nudno. Już załamany! Nikt nie był sobą, każdy
usiłował coś udowadniać. Scenarzyści ciągle mi mówili
przez suflera, że oglądalność spada, mi też.
- Tobie, Waldek, też spada. Spróbuj się zresetować.
Zrestartuj się, wbrifuj, bo przestaniesz być in czardż.
Żeby coś zrobić, wyruchać jakąś panienkę pod pryszni-
cem...
A też, niestety, nie mogłem wnieść na teren domu mo-
jej ukochanej pasty.

135
Był taki motyw, że o godzinie jedenastej w nocy każdy
musiał się położyć na swojej macie, mikroport wyłączyć i
równo odłożyć na stolik nocny (za złe odłożenie - kara
dziesięć tysięcy!) i udawać, że śpi. Nawet gdyby w nocy
siku się zachciało, to trzeba było znowu mikroport na-
kładać. Scenarzyści głosem Wielkiego Brata mówili nam
dobranoc i światła gasły automatycznie, normalnie Lot
nad kukułczym gniazdem. Wtedy tracono nas z wizji i w
nas wstępował szał! Wszyscy się ruchali, a przemycone
fajki palili, a darli się!

Wymyśliłem więc, że gdy wszyscy posną, podetnę se


żyły na wizji, bo w kiblu wizja była cały czas. Nawet jeśli
tego nie puszczą, to przecież w internecie na YouTubie
na pewno będzie nielegalnie do ściągnięcia... może filmik
niby to się scenarzystom „wymsknie”. Liczyłem na ich
zblazowanie, bo już nie wiedzieli, co robić, geja wpuścili,
nie rozruszał towarzystwa.
W łazience, bo chcieli jakichś ostrych scen z łazienki.
No, pięknie się ubrałem, uczesałem, upudrowałem, zbi-
łem elegancko szklankę i jeb - po kablach! Ryzyka nie
było żadnego, bo przecież zaraz by mnie odratowali, sce-
narzyści na stu telewizorach w sąsiednim domu to wi-
dzieli. Ale musieli być już bardzo zrezygnowani, bo tak
od razu znowu nie przybiegli, czekali, żeby się dużo szo-
kującego materiału nagrało. W końcu im mówię w mi-
kroport „starczy nam, chłopaki!”.
Aż mi się zaczęło słabo robić. Na to wbiegła wreszcie
Laura i zaczęła: „Kurwa! Waldek się pociachał, kurwa! Ja
stąd spadam! Wszyscy tak tu skończymy! Kurwa, nor-
malnie jaki total! Wypierdziście! Zajebioza!”. Tyle tylko

136
jeszcze zdążyłem pomyśleć, że jak mnie wypuszczą, to
jutro mam na głowie wszystkich dziennikarzy świata i
spokojnie mogę zacząć śpiewać, aż przytomność straci-
łem.

Nie było już żadnych przeszkód na drodze mej karie-


ry. Zostałem odratowany. Dom zamknięto i zlikwidowa-
no, mieszkańcy pod opieką psychologów. To było gdzieś
na polu, w pustce, in the middle of nowhere, ale przed
nim stały tłumy jak na stadionie przed ważnym meczem.
Podjechała po mnie bryka, oczywiście nówka, lekko
uchyliłem okno i oni wszyscy wkładali ręce przez tę
szczelinę, aby mnie dotknąć. He is alive! Żyje ich uko-
chany Waldek Mandarynka, a w internecie napisali, że
umarł, że jest gejem i z miłości do tego Piotrka podciął
sobie żyły. Na Pudelku zdementowali. Ochroniarze pil-
nowali, żeby mnie tłum nie rozszarpał, a szofer Kruszyna
wciąż trąbił, żeby przejście zrobić. Tłum nie chciał się
rozstąpić jak, nie przymierzając, Morze Czerwone, gdyby
w Biblii w adekwatnym momencie zamarzło. Utknęli-
śmy.

Rozdział piąty: knowania i nowe zamysły

Dobrze. Teraz trzeba było zapalić i jak najszybciej my-


śleć, jak to wszystko wykorzystać, żeby nie rozpiździło się
po kościach, para żeby nie poszła w gwizdek. Śpiewać,
nie śpiewać, to już jest sprawa drugiej ważności, dobry
impresario poradzi z tym sobie, ale przede wszystkim
musi się u mnie ciągle coś dziać. A to rozwodzić się muszę,

137
a to schodzić, a to zostawać gejem, a to umierać. Taki
hałas jak ten na trzy dni wystarczy i jak sobie przez te
trzy dni nie załatwię własnego programu w tv albo śpie-
wania, to potem będzie coraz trudniej. Dlatego mówię do
szofera: do Warszawy proszę, do „Między Nami” na
Bracką. Rękę miałem całą w bandażach, na które pona-
czepiałem różne reklamy, bo od rana do mnie dzwonili,
do zamieszczenia reklam na medialnej ręce poduszczali,
np. logo Nike'a, co za to miałem obiecane buty i mnó-
stwo innych rzeczy oraz kaskę. Teraz rękaw kurtki pod-
winąłem i włażę do „Między”. Wykładam komórę, kalen-
darz i czekam na telefon od impresario. Jakoż dzwoni,
przyjeżdża na motorze i od razu ustalamy, że skoro już,
to już, i trzeba kuć żelazo, póki gorące. No i tak się zaczę-
ło!
Zaraz wystąpiłem w reklamie nierdzewnych noży, że
niby tymi nożami najlepiej się pociąć, tak są ostre. Potem
pojechaliśmy do takiej jednej firmy produkcyjnej w
sprawie własnego programu talk show. Potem na konfe-
rencję prasową. Potem do mejdżersów* na podpisanie
umowy w sprawie płyty I can't dance. * mejdżersi - trzy naj-
większe firmy fonograficzne w Polsce Potem na obiadek do
sushi „Ryżowe Pola”, co nie umiałem jeść pałeczkami i
wszyscy się zachwycali, jaki słodki naturszczyk, ryby ło-
wi, ale nie umie ich jeść, prosto z przystanku przystan-
kers! A Leszczyński mi polecił lody z zielonej herbaty i
japońskie wino śliwkowe. Zrozumiałem, że z Lidla szam-
pan to już czasy odległe.

138
Rozdział piąty: ekskluzywna sesja dla „Vivy!”

Zaraz była sesja dla „Vivy!”, miało być pstrykane na


przystanku i u mnie w domu. Jezus Maria! W tym syfie!
No, tłumaczę tej kobiecinie miłej, że mieszkam daleko,
że mam bałagan, a tu taki wielki świat, na stronie obok
mieszkanie modelki sławnej ma być pokazywane. Moja
prywatność do upubliczniania się ni nadaje. Nic to, nic
to, ona szczebiocze w słuchawkę, ponieważ wynajęliśmy
najmodniejsze lofty. Lufty? Lofty, pofabryczne takie
modne hale, przerabiane teraz na galerie sztuki! Jaga
Hupało & Thomas Wolff mają tam studio fryzjerskie, to
na Burakowskiej, w dawnej fabryce koronek... dla mnie
pustą salę znaleźli, z zardzewiałymi jarzeniówkami i
odrapanym łóżkiem na kółkach. Nigdy w życiu, co ludzie
powiedzą, że w szpitalu mieszkam?! Na odrapanej kozet-
ce na kółkach? Ależ to dla pana słynny projektant wnętrz
zaprojektował, Rafał Milach przyjdzie zrobić zdjęcia, on
też po ślunsku mówi, to powinniście się panowie doga-
dać, tymczasem w „Między Nami” będzie zebranie w
sprawie stroju i stylingu włosów. O tak, proszę pani, wło-
sy najważniejsze. A my to, panie Waldeczku, doskonale
wiemy, sami to wymyśliliśmy grubo przed panem! Tho-
mas Wolff jest bardzo miły i zaczaruje panu główkę
ślicznie. Może pan vivanajpiekniejszy zostanie? Potem
jechaliśmy do różnych takich drogich showroomów
(normalnie lepsze sklepy) na Grochowską, w środku syfu
praskiego te lepsze sklepy wyrastają, jak przebiśniegi na
gównie, nie przymierzając, no i one pożyczały różne

139
rzeczy, DeSquarted i tak dalej. Potem do Sephory, przy-
mierzaliśmy do koloru mojej twarzy kolory podkładu,
żeby były podobne. Potem ze stylistkami znowu na kawę,
a zawsze do „Między Nogami”.

Łatwo się mówi, ale niech ktoś, kto nie zna Warszawy,
trafi na Burakowską do fabryki koronek, jak nawet tak-
sówkarz nie wiedział, gdzie to jest. Powiem tak: zawiodło
mnie to miejsce. Odrapane, pofabryczne, dla mnie jak
coś ma być najbardziej trendy, to jakoś nie wypada, żeby
goła żarówka świeciła czy jarzeniówka. Powinno być co
najmniej jak w dyskotece „Zamkowa” w Suwałkach, że
nastrój czarowności zapodają czerwone żarówki, że ob-
razy w złotych ramach... W zakładzie fryzjerskim „Fry-
zjerstwo” w Suwałkach jednak jest odmalowane, pobie-
lone i lampa jednak w kloszu, elegancko. A tu napisali
„toaleta higieniczna” no, kto tak pisze?

Na różnych wysokościach poustawiali w tym niby to


moim mieszkaniu (w rzeczywistości ruderze pofabrycz-
nej) takie probówki, a w nich to lilia, to irys, to zwiędła
róża poutykane, na stole starym but i butelka czarnego
johnny walkera. Ale catering na stołach pod ścianami
pyszny! No nic, widać tak u nich wygląda prywatność,
nie byłem prywatny w reality show, nie będę i w „Vivie!”,
mój przystanek teraz podwarszawski, bo pstrykaliśmy to
w Aninie, no, ale tak już wygląda warszawskie Polski
XYZ fotografowanie. Wszystkie zdjęcia do wszystkiego
zawsze kręci się w Warszawie, dlatego zwykły człowiek

140
z prowincji uważa, że tak właśnie wygląda cała Polska, że
takie czerwone tramwaje jeżdżą w Bydgoszczy i Olszty-
nie, we Wrocławiu i w Szczebrzeszynie.

Za ładny! Orzekli i przystaneczek elegancko popisali


w brzydkie wyrazy i na drużyny sportowe wygadywania
(ale z wyłączeniem Jagiellonii Białystok), słonecznikiem,
pestkami z dyni napluli na podłogę, rozkład jazdy ma-
lowniczo zdarli, city lighty pozasłaniali ogłoszeniami o
sprzedaży żywej kury („sprzedam kokosz w dobrym sta-
nie”), że niby na wsi polskiej jesteśmy, ale kto by takim
eleganckim, zawijaśnym, stylizowanym na stare pismem
na wsi coś pisał. A obok te wydziarane stylistki z zielo-
nymi irokezami wciąż mnie domalowywały. Witamy na
wsi.
Stylistki pytają: czy zakroplić oczki pan sobie życzy?
Ja pytam: czy u lekarza jestem? Nie, chodzi o to, żeby
białka nie były z tymi czerwonymi żyłkami. A, to tak,
zakroplić. Rafał Milach przyjechał na rowerze z klatką
pełną żywej kury (co potem miało się okazać znamienne i
ważne), mi ją wręczył i takie robił fotosy, że ja nago, na
przystanku odrapanym jak ze śmietnika, a zimno! Z tą
kurą w objęciach. Potem ja zasypany mandarynkami, że
tylko dupa i głowa mi wystają. Jo jo jo - po ślunsku do
większej kooperacji mnie zachęcał, a że mi się od razu
spodobał, to ja mu jo jo jo - odpowiadałem. Znaczy, spod
tych skórek od pomarańczy czy mandarynek.
Jezu! Od piątej rano do dwunastej w nocy zapierdala-
łem w tej Warszawie, że tylko Grosik Taxi na vouchery z

141
jednego miejsca na drugie, z jednej sesji na drugą. Moje
włosy nie wydawały mi się już moimi włosami, moje ręce
były moje, a jednak znane z billboardów, oczy moje, a
tego znanego pana, co go widziałem wszędzie na mieście,
w kioskach... W programie na żywo sam w studiu pod
stołem wysłałem esemesa z pytaniem do siebie, doda-
łem: „Kocham Waldka! Ilona z Oświęcimia”. Świat kręcił
się jak na karuzeli! Doda mnie spoliczkowała na imprezie
śledziem z cateringu, co mi bardzo na dobre wyszło, bo
wszyscy zaraz stanęli po mojej stronie. Jakieś lewicowe
laski z „Le Madame” chciały, żebym się podpisywał pod
różnymi petycjami, przeciwko wszystkiemu, co święte,
ale mój impresario mi zabronił. I parł już ku temu, że-
bym jak najszybciej zaczął śpiewać. Zanim to jednak na-
stąpiło, wyszła „Viva!” i kura się okazała projektem me-
dialnie trafionym w dziesiątkę, mój menago natychmiast
posłał na wieś za Piaseczno po pięć takich i wysłał mnie
do „Utopii” z kurą w rękach, jak Paris Hilton chodzi z
pieseczkiem. Jeszcze trzeba było tylko tej kurze coś po-
dać, żeby na imprezie od niechcenia w adekwatnym
momencie zniosła różowe jajko, aż od tego, biedaczka,
dostała zatwardzenia, o czym pisano w gazetach.
Nową modę wprowadziłem, bo zaraz ktoś inny przy-
szedł z kogutem, a jak to zobaczono, to już wszyscy juro-
rzy telewizyjnych show zamienili studio w zoo, jedna
piosenkarka z wężem, druga na czarno i z czarnym kocu-
rem na ramieniu, to zaraz inna z jaszczurką, a ta, co musi
zawsze być najlepsza i w centrum uwagi - z różowym
kameleonem na różowej smyczy. Cała warszawka łaziła

142
po sklepach ze zwierzętami, gdzie dotąd może tylko jacyś
nieśmiali gimnazjaliści, hodowcy gupików bywali.

Rozdział szósty, w którym do głosu dochodzi


Starzejąca Się z Wdziękiem Bo z Wdziękiem Ale
Jednak Gwiazda

Nagle drrr! dzwoni telefon, melodyjka znana, odbie-


ram, heloł, tu Waldi Bacardi, a to... O Jezu! Bardzo Zna-
na Starzejąca Się Gwiazda, której tu nie wymienię, ale
tak, ta, co na przystanku w Rudce spożywanie nadmier-
nych ilości kinder bueno zachwalała. Ona jedna zacho-
wała klasę i nie przerzuciła się z piesków na gady i drób,
bo to już nawet z kaczką na smyczy łażono. Do domu
swojego dziś wieczór mnie zaprasza na kiełki i mleko
sojowe, na wszelkiego rodzaju zielone herbaty. Jak tu nie
iść, kiedy w zawodówce jej słuchałem?! Komórka, popro-
szę taksówkę na nazwisko Jesionka, tak, Jesionka, na
kiedy? No na teraz! Na za dwadzieścia minut? Niech
będzie. Róg Alej i Kruczej, pod kwiaciarnią „Tulipan”.

Wsiadam w Grosik Taxi, jadę do Łomianek. Taksiarz


się skapował:
- A to pod rezydencję Bardzo Ważnej Acz Starzejącej
Się z Klasą Gwiazdy podjeżdżamy? Co? A pan też taki
bardziej... Waldi! To ty? Och, Waldi! Ja Waldiego wio-
złem! Kurwa, podpiszesz mi oświadczenie, Waldi, ko-
chany, że cię wiozłem, i to do kogo?! - Wyciągnął komórkę

143
i zaczął robić mi zdjęcia w swojej taksówce, ze sobą, z
miną pt. „Proszę, kogo wiozę!” - Podpisz mi tu, Jezu,
złotą kartę stałego klien...

Rezydencja taka bardziej elegancka, nowoczesna,


asymetrycznie powyginana, z ogrodem. Dzwonię. Ona
otwiera. A widać, że od rana musiała siedzieć w wannie,
w mleku sojowym i kiełkach. Na głowie nowiutki uczes,
delikatny makijaż, delikatny zapach, kremy wklepane,
wszędzie odchudzona, a za to piersi i usta na odwrót -
wypchane. „Waldi! - krzyczy - Waldi, wchodź, kocha-
nie!”. Zabiera mnie do ogrodu pod parasole. Jezus, jak
mnie nagle wszyscy lubią, a wczoraj pies z kulawą nogą
nie pierdnął. Samolot leci nad Łomiankami, fontanna z
węża tryska na wszystkie strony, pieski latają i delikatnie
mnie gryzą, ale że toto siły nie ma, nie protestuję. Nie-
swojo się czuję w tym luksusie, prawie że prosto z kuźni,
a tu ona wnosi porcelanę de lux, zieloną herbatę (niedo-
brą) w metalowym, czarnym czajniczku, podaje sałatkę z
krewetek, a ja jak ubogi kuzyn z prowincji czuję potrzebę
podłubania w nosie, swędzi mnie i w ogóle wiem, że tam,
w środku nosa mam dużą suchą kozę. Która się porusza
przy oddychaniu niczym kotara przy wejściu do baru.
Dalej, chuj mi się strasznie w spodniach przekrzywił, no
ale poprawić nie wypada, bo to ciasne dżinsy, najlepsze,
jakie miałem, ale z ciuchami jest sprawa taka, że im gor-
sze, tym wygodniejsze. Więc o toaletę pytam. Pięć było
tych toalet, kurna, skandynawski dyzajn, sratatata, pod-
świetlane i z wodotryskiem, Gang Olsena czy Olufsena to
projektował.

144
Wszystko se zrobiłem, kozę, no... wyrzuciłem, chuja
przekrzywiłem główką do góry, jak lubię, pod pacha- mi
się powąchałem, czy wszystko OK, na wszelki wypadek
gwiazdy dezodorantu w kulce marki AA użyłem, oczy do
lustra zalotnie zmrużyłem, no i nazad, do gwiazdy. Coś
mi mówiło, że ona, dość już dzisiaj passé, bardziej się
napala na mnie niż ja na nią. Bo w końcu to ja teraz je-
stem na topie. Jej akcje wśród internautów spadają, pły-
ty nie schodzą, uwiąd, piosenki już nie trafiają w czasu
rytm, jedynie na bazie oldskulowych powrotów, koncer-
tów dinozaurów jest jeszcze tolerowana. Nuż ona mi
opowiadać, się wyżalać, jak to, Waldi, wiesz, w Warsza-
wie, w tym Babilonie, gdzie baby rządzą, trzeba na
wszystko uważać, szczególnie, co się mówi, bo tu już
każdy jest każdego byłą żoną, byłym synem lub mężem
rozwiedzionym, każdego psychoanalitykiem i psychiatrą,
każdego dawnym pokłóconym i pogodzonym pięćdzie-
siąt razy przyjacielem, naczynia połączone, mówisz raz i
wiedzą wszyscy. Jak powiesz źle na A, to zaraz wszystkie
jego byłe matki, żony i kochanki, oraz naczynia z nimi
połączone, są za lub przeciw, mniej więcej po połowie.
Tylko na tych, co osiągnęli największy sukces, można
gadać do woli, bo im wszyscy zazdroszczą i ich nienawi-
dzą. Ja już tylko zwierzęta kocham, im ufam, tak jak
Violetta, ludzie nas zawiedli! W przyrodzie, w kiełkach
poszukuję uzdrowienia. Chciałabym cię, Waldi, zamienić
czarodziejską różdżką w malutkiego białego pieseczka i
nosić ze sobą na imprezy, wszystko bym ci potajemnie
wyjaśniła i pokazała. Kto z kim, dlaczego i za ile, do pią-
tego pokolenia. Wyciągałabym cię ze złotej torebeczki i

145
ci szeptała: ta zołza już się rozpada, ale w telewizji tej i tej
ma jeszcze dużo do powiedzenia, bo żywi się tylko kieł-
kami i bosów telewizyjnych medialną spermą. To jest
dentysta, co się za nią zawsze wstawi, bo robił jej wybie-
lanie, a potem już tylko implanty w Konstancinie, a ten
tu, doktor Kott, psycho znany, wie o wszystkich jej pro-
blemach z lekami. Do tej starej uderz koniecznie, ponie-
waż ona jest córką tego, a żoną tamtego, w Nowym Jorku
mieszka i tu, w Wiesławie, w Sopotu organizacji bardzo
dobre ma układy i z burmistrzem się zadaje, ty chcesz
śpiewać, Waldi? W tobie jest taka dzika wsi polskiej po-
tencja, aż się boję, tyle energii, ty jesteś wulkan, wulkan,
Waldi, naprawdę na przystanku tak stałeś i charkałeś?
Czekałeś? Na mnie czekałeś? Od koni chłopcem jesteś?
Och, Waldi! W tobie jest jakiś pęd, tętent, ja czuję galop,
ty pachniesz końskim siodłem, tytoniem i trawą, och!
Moje życie było puste bez ciebie, polegało na tym, że raz
na dwa lata jest w Opolu koncert dinozaurów i poza tym
nie mam nic do roboty, jak się kremować i naciągać na za
dwa lata, tak że głównie moje horyzonty ograniczyły się
do kosmetyków, i sam przyznaj, że dwa lata na wymyśle-
nie sobie sukni na jeden wieczór, pięć minut występ, to
trochę dużo. A może Sośnicka zamiast mnie zaproszą za
dwa lata? To wtedy cztery lata mam na tę suknię... Je-
stem bogata, lecz samotna, nieszczęśliwa. W złotej klat-
ce. A tak na co dzień to już nawet dla firm musiałam
śpiewać, jak firma zamożna i robi szkolenie albo dziesię-
ciolecie działalności i chce uświetnić, ale na nowe gwiaz-
dy jej nie stać, to bierze stare... W Milanówku, w Dział-
dowie albo dla Płytek Opoczno muszę śpiewać, uświetniać!

146
To straszne, Waldi! Dla Okien i Drzwi, dla Kostki Bru-
kowej, dla zakładów pogrzebowych „Smiertex” śpiewam,
niemal pod kotleta. Pytają mnie potem:
- Ile kosztuje dedykacja?
- Jak to? Dedykacja? Za darmo!
- To pięć dedykacji poproszę. „Dla dziewczyn z bo-
ku”.
Napisałam. Dla dziewczyn z boku. Pięć razy.
Znowu ktoś:
- „Dla dziewczyn z boku”.
- Jakiego zboku?
- Z Biura Obsługi Klienta.
No, ja, która śpiewałam dla Gierka, w Moskwie mnie
kwiatami obrzucali, brylanty od rzeźników systemu, w
USA od prawdziwych, z Ałłą Pugaczową, z Jurijem Sza-
tunowem, z Heleną Vondraczkową, z Żanną Biczewską,
Jezu! Na Kubę latałam, na Karaibach się opalałam, a
teraz dla Hurtowni Zniczy... Zapłakała rzewnie nad swo-
ją sytuacją, łzy spadły jej na piersi napięte i wygładzone...

Tu się jej delikatnie, niby od niechcenia, zsunęło


czarne ramiączko, a mi się znowu chuj przekrzywia,
wrzyna się w nogawkę i rozprostowuje.
- Czy mogę ci zadać, Waldi, niezobowiązujące, nie-
dwuznaczne pytanie? Jesteś gejem? Nie musisz odpo-
wiadać, Waldi...

147
Rozdział siódmy: miłość Waldka i Gwiazdy w
ogrodzie

Niebo stało nad Łomiankami, zapach grilla dobiegał z


sąsiedniego ogrodu, a myśmy na trawie, na kocyku się
posuwali! Medialne stężenie takie, że gdyby za żywopło-
tem stali dziennikarze... Ona miała oddech o zapachu
miętowego odświeżacza, pachniała kliniką operacji pla-
stycznych i telewizyjnym ekranem, czułem się, jakbym
się ruchał z billboardem, z city lightem, z przystankiem,
bałem się, że natknę się w niej na oszczany rozkład jazdy,
że po drugiej stronie twarzy nie będzie miała włosów ani
głowy, a tylko papierowy papier. Bo kiedyś cały rok ona
na naszym przystanku za szybą coś tam reklamowała.
Jedzenie czekoladek kinder bueno. Łysy jej przecież
przez szkło dorysował wtedy kły i żydowską na czole
gwiazdę. Więc zdawało mi się, że chwycę ją za twarz i
zdzierać będę papier plakatowy, że poczuję papieru smak
i zapach, farba drukarska mi się na ustach ostanie! Że kły
te, przez Łysego dorysowane, nagle jej wyrosną, gdy bę-
dzie robiła mi laskę. (Tego najbardziej się bałem, bo z
zębami, niestety, robiła laskę i te kły czarnym markerem
namalowane czułem na mojej biednej pale). Też się ba-
łem, że jak w nią wejdę, to natknę się na tego przez Łyse-
go dorysowanego wielkiego kutasa. Tak to jest z ludźmi
znanymi, wiele razy mi potem mówił koleś czy kolesió-
wa, bo na bi- się przerzuciłem: Waldi, czuję się, jakbym
w łóżku była z plazmowym telewizorem z Media Markt,
to wspaniałe! To nie dla idiotów! Waldi, ty masz zęby w
photoshopie wybielone, ty się składasz z pikseli! To pory

148
skóry, kochanie. Ale krew już nie płynie we mnie, tylko
pieniądze, i w ogóle nie krwawię.

- Słuchaj - mówię do Gwiazdy. - Czy ty wiesz, suko,


co myśmy z takimi jak ty, pikselowymi piczami, na na-
szym przystanku wyprawiali?
- O tak, suczko do mnie mów! - ona na to. - Mów, co
byś ze mną wyprawiał; co oni, ci złoczyńcy, by ze mną
zrobili w Polsce klasy Z, jakbym się w ich brudne łapy,
śmierdzące tytoniem, taka wykąpana dostała!
- Nic, tylko wsiadaj w swojego czarnego merca i je-
dziemy do Rudki pod PKS - ja szepczę jej we włosy kom-
puterowo stymulowane. - Zobaczysz, co Łysy i Gruby z
tobą zrobią, tyś u nas na przystanku jedzenie czekolady
kinder bueno zachwalała, zachwalałaś? Gadaj, szmato,
przyznaj się, zachwalałaś!
- Zachwalałam! Choć o tym nie wiedziałam, ale za-
chwalałam! O tak, wymaż mnie całą czekoladą, gównem,
zachwalałam.
- A widzisz, zachwalałaś! Co myśmy szampana z Li-
dla pili, paznokcie obgryzali i tym charkali! Co gruby raz
przyniósł nalewkę truskawkową i pawia puszczał. Ty na
to patrzyłaś, lekko może nieobecnym wzrokiem, ale pa-
trzyłaś, jak się Gruby brandzlował, jak kapiszony pod
koła wrzucał! Raz ci u nas na przystanku na czole papie-
rosa zakipowali, bo za szybą byłaś jak za drogi zegarek na
wystawie, takiej pachnącej jeszcze nigdy nawet nie doty-
kali. Tylko Modesta Pentagram, za każdym razem, jak
ten przystanek mijała, to spluwała, tfu! Takie zepsucie!

149
Boś się tam w niedwuznacznej pozie układała! A jedną
czekoladkę do buzi miałaś włożoną, jak laskę. I to ci jesz-
cze powiem, że ja obiecałem sobie wtedy na tym przy-
stanku dwie rzeczy. Po pierwsze, że też się tam za szybą
znajdę, żeby se najwyżej mogli pomarzyć. Po drugie: że
cię jak burą sukę wypierdolę u ciebie na trawie, co też się
właśnie stało, a właściwie dzieje.
- Waldi, Waldi, ty... ty jesteś dynamit!
- Gadaj mi tu zaraz, dziwko, ileś kasy na tym śpiewa-
niu dla komuchów zebrała?
- O nie, dla komuchów nigdy nie śpiewałam, kieł- ba-
sy z nimi nie jadłam, ta śpiewała, tamta śpiewała i
ubeczką była, starczy spojrzeć, która w pałacu wtedy
mieszkała, choćby ta, co mnie nieustannie kopiowała, a
ja, niestety, ale mieszkałam skromnie i bidowałam! Ale z
komuchami nic nie miałam, lecz wielkiemu kapitałowi
owszem, dupy dawałam, dla Polonii w Chicago śpiewa-
łam Góralu, czy ci nie żal? i piosenki o papieżu, i Czer-
wony pas. Kwiaty, brylanty od rzeźników dostawałam!
Inne koperty z pieniędzmi i brylanty brać się wzbraniały,
a ja cmok, cmok, i brałam, dziękuję, bardzo się przyda!
Aż za dwadzieścia lat, jak już wszystkie chciały brać, to
na mnie patrzyły z zazdrością, że ja przez całe dwadzie-
ścia lat brałam, brałam, bo znałam zasadę show-biznesu
taką, że co dziś nie wypada, jutro będzie bardzo pożąda-
ne, i w tym rzecz, kto wyprzedzi innych, bo potem będzie
tłok.
- Ja też będę śpiewać, żeby, jakbym tam w dół na wi-
downię spadł, to mnie rozerwali, to jest śmierć dla mnie;
och, turlamy się po trawie, tylko nie pod ten wąż z fontanną,

150
ał! Zimno! Ejakulacja zbliża się już nieodwołalnie, wybu-
cha twój dynamit, cała sala śpiewa z nami!

Rozdział ósmy: największy sukces w Opolu

Już po ruchawce, ona się zbiera z trawnika, silikon z


brzucha wciska z powrotem do piersi, z uszami nad-
szarpniętymi robi porządek i gwarancji na szyję szuka w
szufladzie. O, tu jest napisane, że można mnie gryźć w
szyję i materiał wytrzyma, a zobacz. Podaj mi ten krem
La Prairre ze stolika, kochany. Też cię posmaruję nie-
mnożka. Dawaj, malczik! Kawy ci nie proponuję, bo to
śmierć, ale wyciąg z gingera z miodem i cytrynką zaraz
kobieta przyniesie.
No i wtedy ja wyłuszczam moją sprawę, że szukam ja-
kiejś młodej (podkreślam: młodej) gwiazdy, jakiejś Dody
czy innej elegantki, coby z nią wziąć ślub i żeby nasza
medialność się skumulowała podwójnie, żeby razem na
imprezy w rubryce towarzyskiej wchodzić z uśmiechem
komputerowo symulowanym, móc się ciągle rozwodzić i
schodzić, kłócić i jeździć do ciepłych krajów, bo tylko to
gwarantuje stałe na pierwszych stronach szmatławców
pomieszkanie. No i strzeliłem byka, bo Starzejąca Się i
Tylko Swego Czasu Bardzo Znana Gwiazda słowo „m ł o -
d e j ” perfidnie przemilczała i nie usłyszała, siebie mi
zaraz proponuje.

Ha! Nieopatrznie się z tego jej zwierzyłem, bardzo


nieopatrznie... Ale że w zawodówce jej słuchałem, co Łysy

151
pomyśli, co na przystanku powiedzą, że się z przystan-
kiem zadaję... Taki szpan! I zamiast odmówić, powie-
dzieć: nie, nie, moja pani, pani już jest passe, a ja gorący
towarek i pani się przy mnie lansować nie będzie, już o
dobrym miejscu na Powązkach czas myśleć raczej, zgo-
dziłem się. A to kicha!

Tak więc Starzejąca Się Gwiazda zaczęła wchodzić na


imprezy uwieszona na moim ramieniu, dawała się foto-
grafować rubrykom towarzyskim, do dziś zachowałem
wycinki: ona - sztucznie wyszczerzona, że aż jej się za
ciasno naciągnięta skóra na twarzy przekrzywia, i ja w
pełni chwały, młody jeszcze, chudy i piękny. I tak, z łóżka
do łóżka, z Konstancina do Podkowy, z Podkowy do Mi-
lanówka, z Milanówka do Wilanowa, zostałem gwiazdą -
żigolakiem pod specjalną kuratelą starzejących się Bar-
dzo Ważnych Warszawskich Hrabin, które często niewie-
le już mogły, tak w show-biznesie, jak i w łóżku, ale
uwieszały się na mnie i wchodziły na jakieś imprezy z
okazji wypuszczenia farb Dekoral inspirowanych przez
Ewę Minge, iluśtamlecia Dermiki i pokazu mody Arka-
diusa. Wchodzenie i cmokanie, co u ciebie? Bo ja lecę do
Nowego Jorku. Ja z Izraela wróciłem. Film kręcę. Każdy
udowodnił, że u niego coś, najgorzej, żeby nic. Co u cie-
bie? Nic. To byłby koniec! Kto stoi w miejscu, ten się
cofa!

W wolnym od wchodzenia czasie w Izabelinie na-


grywałem płytę, która miała pobić wszystkich i wszystko,
gigantyczna kasa na reklamę, ostateczne zniweczenie
Dody, Ich Troje, dostanie się do rekordów Pudelka,

152
Kozaczka, Plotka, wszystko to w słoiku szczelnie za-
mkniętym jeszcze się kotłowało.

Mój menago, taki szalony koleś z bródką i pejsami, w


złotych adidasach i z jarmułką z logo najka, wielki sukces
albumu I can't dance prorokował. No i był sukces, na-
grywaliśmy teledysk pod Warszawą, ja tańczący nieudol-
nie wśród tysięcy komputerowo symulowanych par viva-
najpiekniejszych, że tylko w państwie photoshopa takie
pary się rodzą. Na Superjedynkach z Doda wygrałem w
internetowym plebiscycie, z Feelem wygrałem, z Ich Tro-
je! Pod podkładem i pudrem cały się na zmianę czerwony
i zielony robiłem, gdy te wyniki esemesów podliczali!
Doda: ileś tam dziesiąt tysięcy esemesów, Feel też, a
Waldek osiemset tysięcy jebanych esemesów, jak mi
przykro!!! Bo czemu? Bo ta tańczyła przebrana kolejno
za aniołka i diabła, Feel podskakiwał pod niebo, a ja
wjeżdżałem na inwalidzkim wózku, pod parasolką,
wśród gołych modeli i modelek, co tylko mieli namalo-
wane majtki, i to skąpe. I tak żeśmy to wymyślili, że oni
tańczą goli i gołe, rok dwa tysiące dziewiąty, wszystko
dozwolone, wielki kryzys i wielkie ocieplenie kontaktów z
Moskwą, cuda się dzieją na świecie, a mój wózek inwa-
lidzki pełen mnie i politycznej poprawności unosi się nad
salą na takim sznurze, rzecz jasna, nad widzami, i śpie-
wam w powietrzu, śpiewam, a na dole podstawiony ka-
skader ucharakteryzowany na mnie, z moimi włosami, z
moimi ciuchami, z moim wzrostem, z moją normalnie
nalepioną twarzą, tańczy, jak ja bym nie zatańczył nigdy,
never! Bo to był na mnie ucharakteryzowany mistrz tanga.

153
A że mikroport ma, to udaje, że śpiewa razem ze mną, i
publika przed telewizorami już sama nie wie, który to
jestem ja, a który ten podstawiony facet. Odlot. Wznoszę
się nad Planetą Opole, na której rządzi reklama i Telewi-
zja Polska SA, podobno publiczna, i wtedy wielkie, czer-
wone wrota się roztwierają i wychodzi zrobiona na czar-
no, w żarówkach, Starzejąca Się Gwiazda, Zwiezda - tak
to się za jej czasów nazywało. I tańczy tango z tym mi-
strzem tanga, a ja coraz wyżej, widzę wylewające morza,
topniejące oceany zalewają Malediwy, aids w Rosji, In-
diach i na Bali, chłopców oddających się za dezodorant
Fa na Kubie, bogactwo Arabii... Niż znad Skandynawii,
superwulkan i nacierające w przeważających siłach wro-
ga cząstki elementarne. Gołe nimfy tańczą wytrwale nad
jednym z jezior suwalskich. Na koniec ten ja ze sceny
rytualnie podcina sobie żyły, to nawiązanie do mojej bio-
grafii, a ja - ja znikam za horyzontem i spuszczają mnie
na obsrany przez gołębie dach opolskich baraków, gara-
ży, gdzie już na mnie czeka mój menago z szampanem,
krzycząc:
- Wygrali! Waldi, myśmy JUŻ wygrali!

Rozdział dziewiąty: zakusy na telewizję

Na Pudelku napisali, że śpiewałem z playbacku, że się


tam w górze mało nie posrałem ze strachu, że w sumie
Superjedynka należała się kaskaderowi i Starzejącej Się
(Z Klasą Bo Z Klasą Ale Jednak) Gwieździe, że teraz to
mi już w ogóle palma odwali, że dałem sto złotych napiwku

154
w „Smakach Warszawy”, na co bym sobie nigdy nie po-
zwolił... Ale kto by się tym przejmował! Byłem wielki i
potem mogło być już tylko gorzej, ale chwilowo było le-
piej. Reklamowałem wszystko, byłem we wszystkich pro-
gramach, Wojewódzkiego po łyżeczce smalcu śmiechem
zabiłem, Majewskiego po dwóch lekko położyłem, no i
wtedy przyszli do mnie z Polsatu dwaj napakowani pa-
nowie w czarnych garniturach, żebym do nich jechał.
Stoję z nimi przed stacją, tu Wiśniewski idzie i udaje, że
mnie nie widzi, znowu Jola Rutowicz wściekła na mnie,
więc Frytka. Stoję, żuję gumę z nikotyną, bo zajebiście
chce mi się palić, a boję się, że zdjęcie zrobią pt. „Waldi
pali, o Jezu! Waldi pali!”.

Więc magnetyczna karta, przepustka, zaplątanie się w


tych barierkach, winda z osobami publicznymi, dziesiąte
piętro, wchodzimy. Idzie Nina Terentiew, pachnąca.
- Dzień dobry, panie Waldku, nareszcie z nami!
Idę do dużej sali, gdzie zebranie przy kawie z automa-
tu, jaki by tu mi dać program. Bo „wszystko już było” i
może niech gość smaży w studiu kotlety?
- Było. No i co z tego w sumie, że smaży? To ma być
ciekawe? To niech Waldek się może przebiera za Wesołą
Sałatę?
- To może o samobójstwach? Niech Waldek podcina
sobie żyły?
- Za każdym razem? To się opatrzy!
- A też - dodałem - miejcie litość nad tymi moimi ży-
łami.

155
Oni w śmiech, oj, jaki naturszczyk kochany, z przy-
stanku, myśli, że keczupu do symulowania krwi nie ma-
my, e... to na nic.
- Może o tych przystankersach jakichś, znaczy się,
wykluczonych? Może niech zamiast w studio akcja się
dzieje na przystanku? W tej jakiejś Polsce Z?
- Kurwa, tak! - zapala się zaraz jeden z gości w garni-
turach Bossa. - Tak! Polska Z, przystanek zaniedbany,
wiocha może to obejrzy, nasz target; z kurą coś, z krów-
kami, z grzybami... W Aninie można kręcić, w Konstan-
cinie...
(Drrr: Ja już mu powiedziałam: ja już dałam z siebie
wszystko na tej fazie scenariuszowej. Ja wiem, bo mi to
Krzychu już zdążył powiedzieć, jak wracałam z karate,
tak że im szybciej dojadę do domu i otworzę kompa, zo-
baczę, co oni tam zjebali, no i podeślę. No i git. That's it.
Sorry, ważny call).
- No nie, nie, nie, to muszą być złote klamki, złote pi-
suary, złote wodotryski, bo wieś wcale nie chce oglądać
swojej szarej nudy, upadłości marzeń, tu trzeba dużo
glamouru wsadzić! Zapraszamy jakąś gwiazdę, która
musi przede wszystkim być bogata, trzeba pokazać jej
mieszkanie, złote pisuary... - oponuje jakaś gruba baba w
chustce na ramionach, bawiąca się ciągle kluczykami.
- Jak baba, to na co jej pisuary, co, transa jakaś? -
odszczekuje jej facet w garniturze.
- Oj, nie czepiaj się szczegółów, stary. Dla jej męża
może pisuary. Ważne, żeby Polska Z nie musiała oglądać
w tv swoich przystanków, bo jest to jedyna rzecz dla nich
osiągalna bez trudu, wystarczy wyjrzeć oknem.

156
- Już ty rozumiesz najlepiej Polskę Z, jak masz pięć
domów, dziesięć samochodów i nigdy w życiu nie byłaś
na wakacjach w Polsce Z, nad Bałtykiem w Łebie, a tylko
w Nicei, w ciepłych krajach.
- Rozumiem Polskę Z, jeśli chcesz wiedzieć, ponie-
waż... Jakbyś się pytał, przejeżdżałam samochodem
przez jej teren, jak jechałam z Warszawy do Gdańska! I
wszystko z auta widziałam! Biedronkę, Leader Price. I
nie raz, to ci jeszcze powiem, jak z Wawy do Krakowa
InterCity jechałam, to widziałam! Nędzę ludzką i wszyst-
ko, i kury widziałam! Wszystko jak w „Gazecie Wybor-
czej”, wszystko jak w „Dużym Formacie” było! Normal-
nie w Tłuszczu wykluczonych na nasypie widziałam, jak
pili o zachodzie słońca piwo, siedząc na górze podkładów
kolejowych. Luje z Tłuszcza, to dobre na tytuł - w notesie
zapisała.

Rozdział dziesiąty: feralny sylwester we Wro-


cławiu

Teraz to dopiero byłem na topie, śpiewałem, grałem,


przeniosłem się ze slumsu do apartamentu ful wypas w
„Wilanów One”. Wypuściłem swoje perfumy. „Suicide”
by Waldi Bacardi... To znaczy sprzedałem prawa do wy-
korzystania nazwiska, a te perfumy dopiero w sklepie na
dobre powąchałem. A jak je powąchałem, to pomyśla-
łem, że się zabiję. Wszystko szło coraz szybciej, tętent we
mnie się rozpędzał. Czy nie zniesie gdzie, nie poniesie w
pole, w kartofle, w buraki? W rutę i porutę? Już widzia-
łem, furmanka w rowie połamana, a kowal w komiksowej

157
chmurce mi mówił: „Synu, wspomnij moje słowa, nigdy
nie wiadomo, gdzie cię to świństwo poniesie, zniesie, a
może w szkodę?”. Ostatnia szansa - ten gigantyczny
„Sylwester z Gwiazdami” na Rynku we Wrocławiu. Tam
im pokażę, co jeszcze potrafi Waldi! Psychotropów się
nabrałem zamiast pasty i wio, na Zachód!

Gramy dżoba, plenerek, budki toi toi uśmiechają się


amfetaminowym uśmiechem za estradą! Dragi, baraki,
ful plazma na bekstejdżu! Pieniądze lecą z sufitu, szam-
pan wystrzela! Sylwek z Gwiazdami, na Polsacie albo w
TVN-ie, w sumie wszędzie, w publicznej i na necie!
Szmatława prasa krzyczy krwistymi tytułami: Waldek
zarobi milion w jeden wieczór, nienawidźcie go natych-
miast! Sto milionów czy, kurwa, miliard (a tymczasem
dobrze, jak to trzysta tys., i to jeszcze trzeba zapłacić zło-
dziejom podatek). Ale dobrze jest, kręci się, rapują rape-
rzy na dachu, my dostajemy luksusowe hangary, luksu-
sowe ful wypas za sceną baraki, sylwek, sylwek z gwiaz-
dami! W Mieście Stu Mostów, co zawsze musi być naj-
lepsze, po prostu The Meeting Place i w ogóle Sky Tower,
w wymyślaniu tego, kogo by zaprosić, wszystkich prze-
ściga, najdroższe, najlepsze: Kozidrak! Rodowicz! Doda!
Stachursky! Górniak! Wiśniewski! I najważniejszy -
Mandarynka! Mogę Wiśniewskiemu powiedzieć, wiesz,
stary, ja tam stałem trzy lata temu w Suwałkach, patrzy-
łem na ciebie z dołu, deszcz na mnie kapał, zachowałem
ten plakat, ale po co, po co?

158
Żadna szanująca się gwiazda jednak nie lubi tych syl-
westrów, bo to na żywo, pełno wpadek, z nosa cieknie, bo
mróz, a jak tu wytrzeć nos, gdy photoshopa nie ma i z
ryja aż się sypie od warstw makijażu, para bucha z pyska,
siku się chce... Na szczęście wszyscy pijani, to niedosko-
nałości nie zauważą.

Starzejąca Się Gwiazda, której wyjawiłem nieopatrz-


nie sekret mojej pasty i która w związku z tym, niestety,
bardzo dużo mi tej pasty ostatnimi czasy wyżarła (Waldi,
daj liznąć), wskutek czego ta prawie się już skończyła i
miałem tylko odłożony słoiczek na czarną godzinę, otóż
G. wskutek p. poczuła, że przeżywa trzecią młodość i
tętent. Na kolanach mnie błagała, żeby i ją zaprosili, że-
bym postawił taki warunek, że niby bez niej nie wystąpię.
Cała ta rozmowa działa się w Łomiankach, u niej, w
wielkiej wannie z bąbelkami i jacuzzi szczypiącym w du-
pę. Próbowałem jej wyjaśnić na podstawie własnych
przeżyć z czasów wiejskich, że nie jest jeszcze taka naj-
biedniejsza, że niektórzy mają jeszcze gorzej, ale gro-
chem o ścianę, nic, tylko: załatw, załatw. Legenda mojej
młodości.

Rozdział jedenasty: utyskiwania Gwiazdy.


Kopia po raz pierwszy

- Waldi, dla ciebie to pryszcz, a ja co? Zobacz, taka


Kozidrakowa, ile już lat na scenie? Tyle i tyle. No fakt,
tłum ją kocha. Ale przecież mnie też jeszcze w radio
puszczają, też mogłabym tak wrócić i zamiast pod kotleta

159
dla Płytek Opoczno i Sedesów z Ożarowa to sylwestry
zaliczać, ma być Modern Talking, Samantha Fox, a więc
ja też w latach osiemdziesiątych, no, pod koniec siedem-
dziesiątych zaczynałam! - Po czym sięga po kieliszek
szampana bynajmniej nie z Lidla, lecz ze „Świata Win” i:
- Wypijmy za nasz sukces!

Intryga taka: Miesiąc przed sylwestrem moja Gwiazda


- a scena ponownie rozgrywa się w podwarszawskim,
nazwijmy to, „mieście ogrodzie” Łomianki - zaczęła mnie
namawiać, aby dla przychylniejszego dla niej tła zaprosić
tę bidną, co owszem, w „Złotej Kolekcji” ma może swoje
miejsce, ale ostatni jej przebój pochodzi z połowy lat sie-
demdziesiątych, a obecnie raczej już ani na gwiazdę nie
wygląda, ani w rzeczy samej nią nie jest. Mojej Gwiazdy
równolatką była, zawsze rywalizowały, obecnie moja
wygrała, bo nawpierdalała się pasty, jak wiadomo, i
chciała, aby jej błyski tej nocy, jej wielki come-back zy-
skał odpowiednio badziewne tło.
- Ona nawet nie wie, co to jest mikroport! Ona na-
wet nie przeszła okresu mikrofonów z „urwanym ka-
blem”, ale jaja będą!
Przez całą komunę mnie bezczelnie małpowała. Ja na
pierwszym, ona na drugim programie, ja na złoto, ona na
srebrno, ja se walnęłam pasemka, ona – łeb w perhydrol
na drugi dzień, ja o rodzinie śpiewałam, ta zaraz coś o
tacie bredzi. Gdzie ona? Znikła, od piętnastu lat się nie
pokazuje, zaprośmy ją, a ja się tak zrobię, żeby ona już
raz na zawsze się dowiedziała, kto tu jest oryginałem, a
kto kopią, dnem cuchnącem.

160
Widziałam ją niedawno w Sephorze w CH Arkadia,
wygląda jak własna babcia, zęby niewybielone, coś tam
najtańszego kupowała. Mnie zobaczyła, ja położyłam na
kasie krem La Prairre za tysiaka, ona się wróciła i jakiś
najtańszy też wzięła! No, żeby już w Sephorze kopiować?
Zaprośmy ją - cmok-cmok! - Dam ci te buty od Paproc-
kiego & Brzozowskiego.

Tak że one przez dwadzieścia lat gniotły się na tych


festiwalach piosenki radzieckiej, aż trzeba je było roz-
dzielać, bo jedna by drugiej rurę wydechową w lymuzy-
nie kartoflem zatkała, a druga pierwszej nasypała piasku
w mikrofon, obcasy podpiło wała... Na Festiwalu Piosen-
ki Żołnierskiej później żołnierze przychodzili do nich do
hotelu, niby to „z kwiatami”, a o to dopiero wojny wybu-
chały, czyj ładniejszy: twój jakby kopia mojego, tylko
gorsza, jak to podróba. Tego już nie zniosę, tym bardziej
że ciebie cała orkiestra wojskowa Polskiego Radia już
przejechała!

No i oczywiście załatwiłem jej to, nawet się reżyser


ucieszył, bo jednak ta moja to był na scenie dynamit,
tylko ją spuścić ze smyczy, tłum szalał. No i nas już koja-
rzyli razem, przez Opole. Gorzej było z kopią, bo ona
faktycznie gdzieś już mieszkała na Targówku czy Bród-
nie, przy samym największym w Europie cmentarzu, ale
że ją jako jaja publice sprzedamy, to dało radę.

161
Rozdział dwunasty: już nie dla niego świat...

W dzień sylwestra każda gwiazda, a już szczególnie


Lekko Starzejąca Się Gwiazda, od rana w hotelu leży w
wannie, siedzi u kosmetyczek, trzyma maseczki na wło-
sach i twarzach, na rękach i dekoltach, depiluje nogi la-
serowo i pije wodę mineralną. Tak że od Mojej miałem
tego dnia trochę spokoju. Uwielbiam to kokoszenie się
przed koncertem, że tam ja, a oni w dole, na mrozie,
Grażyna Torbicka w futrze ze srebrnych lisów zapowia-
da, para z ust, mikroport przylepiony na plaster do maki-
jażu... Gwiazdki i confetti, brokat we włosach, szampan
w powietrze, na tle Rynku... Wszystko to już widzę, leżąc
w wannie hotelu Panorama II. Puściłem telewizor na
cały głos, na wrocławski kanał, żeby sprawdzić, bo oczy-
wiście o niczym innym nie gadali, wciąż sylwester na
Rynku i kto ma być, Moja udziela wywiadu w knajpie
„PRL”. Palę w numerze zakazane przez media papierosy,
fryzjer zaraz przyjdzie na konsultację. No i bach, kończy
się pasta, coś mi opada. I nie to, co myślicie. Tej na czar-
ną godzinę nie chcę ruszać, bo wiem, że czarna godzina
coraz bliżej.

Ubieram się normalnie, w dżinsy i ciemne okulary, w


futro i czapkę, żeby mnie nikt nie poznał, szalik aż na
sam nos, i idę w poszukiwaniu kuźni. Więc właśnie, oka-
zuje się, że kiedy ktoś w zimie łazi w okularach przeciw-
słonecznych, to każdy sprawdza, czy to nie jakaś znana
osoba. Gdzie tu jest kuźnia? - pytam, ale młodsi, już pi-
jani, myślą, że o jakiś modny klub chodzi, a zaraz potem

162
w pisk i: „Waldek! Jezu! Waldek na placu Dominikań-
skim!”. Szarpią mnie za futro, komórki idą w ruch, nie
wiem, czy jest coś bardziej wkurwiającego jak rozpozna-
walność, kiedy się właśnie chce pozostać w cieniu. Bo jak
się oficjalnie wjeżdża otwartym autem, jak jakiś papież,
tłum się drze, to OK.

Zimno mi się zrobiło, szczać mi się chciało. Widzę, ja-


kaś Café de France. Połączona z kursami francuskiego,
kible są tam gdzie kursy, na piętrze. Zaraz musiałem się
podpisać na ścianie, kawę dostałem za darmo, idę szczać.
Co to za miasto, ten Wrocław, normalnie przy tym ze-
psutym ruskim prodiżu - Warszawie – to jak Eneref. I
teraz jest motyw taki, że ja wchodzę do kibla, wyciągam
swojego, oglądam, robię, co moje, no i trzeba wyjść. A
tam się wysypała cała grupa i coś ze sześciu może chło-
paków wlazło się odsikać, czekają przed tą kabiną, aż się
zwolni. I ja czuję cały idiotyzm sytuacji, jak to będzie
wyglądało z ich perspektywy, że drzwi od kibla się otwie-
rają i wychodzi z nich przystanek, plakat, telewizor, ich
karta SIM, wychodzi reklama uliczna i billboard, słowem
- Waldek Mandarynka. Nie mogłem wyjść. Coś mnie
zamurowało, że ja im tego surrealu nie zafunduję, tej
traumy im odmawiam, żeby się normalnym, dobrym
chłopakom po lekcji francuskiego wydawało, że zwario-
wali. A tymczasem to ja zaczynałem wariować. Przecze-
kałem, aż uznali, że drzwi do kabiny są zepsute, zatrza-
śnięte, trwało to dobre dwadzieścia minut. Wymknąłem
się i wyleciałem na ulicę innymi drzwiami prosto na

163
billboard z moim ryjem, że sylwester w Mieście Spotkań!
Dostałem obsesji, lęków, żeby mnie nikt nie rozpoznał,
wróciłem do hotelu opłotkami, kryjąc się po bramach,
gdy ktoś przechodził. Zziajany mimo mrozu, z przemo-
czonymi od śniegu nogami, natychmiast poszedłem do
pokoju, rzuciłem się na łóżko, wziąłem z minibarku swój
znak rozpoznawczy - baccardi brizzer. Wiedziałem, że
normalne po ulicach chodzenie to już nie dla mnie. Za
dużo nerwów. Już w tym pokoju jestem uwięziony, w
złotej klatce. W ogóle odechciało mi się tego sylwestra.
Najbardziej bym się cieszył, gdybym mógł tam stać w
dole, marznąć i wpieprzać kiełbaski, i żeby nikt na mnie
nie zwrócił uwagi. Pić na przystanku wino musujące z
Lidla o kontrowersyjnej nazwie „Szampan”.

Ale stało się akurat na tyle odwrotnie, że w kawiarni


zamkniętej na tę okazję i opancerzonej zebranie z reżyse-
rem i producentem, ich asystentami, Grażyna piękna jak
zawsze i kulturalna, Tomasz Kammel szarmancki, pije-
my kawę, palimy papierosy, atmosfera bardzo elegancka,
dopinamy szczegóły, kto jaki żarcik powie w konferan-
sjerce, co zrobić, gdyby ktoś śpiewał z playbacku, a by
wybiła dwunasta, jak to się już raz Dodzie naszej przytra-
fiło, mamy nawiew ciepły na scenę, dobre i to. Mamy też
bardzo luksusowe baraki czy jakieś kontenery za sceną, z
wielką plazmą, cateringiem, cudami. Cyfrowy Polsat czy
Jedynka transmitują na żywo, widzowie z tzw. terenu
wysyłać mają zadrożone esy z życzeniami dla wykluczo-
nych w dole ekranu: całuski dla całej rodziny Wicków ze
wsi Pomianowice; do wygrania sto tysięcy, a dla nas trzysta

164
bez wygrywania, najdroższy czas reklamowy, a że ja w
tych reklamach biorę udział, to będę i w przerwach pro-
gramu. Oba zespoły akurat przyjechały z walizkami
Louis Vuitton i się rozpakowują, Modern Talking i Beata
Kozidrak zaraz przyjdą, Danuta Lato jako oldskul, pre-
zydent Dutkiewicz i inni notable. Górniak w kącie się
podmalowuje. Prób oczywiście nie możemy robić na
Rynku w tej całej konstrukcji, bo tam już tłumy od połu-
dnia walą i zajmują sobie dogodne miejsca, a po części
już nachlani. Ani co zjeść w tym rozgardiaszu; pić też nie
można, choć każdy chowa piersiówkę i w kibelku popija,
tylko zakrapianie oczu i próby z mikroportami najnow-
szej generacji, co to w ogóle nic nie ważą i tylko przy
uchu są, bez kabelka. Ja mam śpiewać I can't dance i
nowy przebój Samobój, jeszcze nawet do końca słów nie
umiem, dziesięć razy możemy to sobie przegrali w Wa-
wie, bo specjalnie na tego sylwka przygotowana premie-
ra, wielka promocja moich perfum „Suicide”. Zaraz się
stąd wymiksuję do pokoju, wszystko wkuję, prześpiewam
do lustra, podkład mam na iPodzie nagrany, najważniej-
sze, w którym momencie wchodzę z wokalem. Wpisuje-
my się szybko do księgi pamiątkowej, robimy sobie zdję-
cia z notablami komórką i jazda, jedni się stroić, a ja do
pokoju. Po dwóch godzinach wchodziłem już we właści-
wym miejscu. Tylko jeszcze, czego się boję, że mi ten
reżyser coś mówił, że mam się wynurzać z takiej zapadni,
jakby spod ziemi, w kieliszku szampana o rozmiarach
nadnaturalnych, no i że ja spadnę. Szykowałem się wła-
śnie do wyjścia, podchodzę do drzwi...

165
Rozdział trzynasty, w którym dowiadujemy się
tego i owego o Mieście Spotkań

Wtedy dzwoni telefon, oczywiście, mówiłem, żeby nie


łączyć miasta z moim pokojem!
- Dzień dobry, panie Waldeczku, czujemy się napraw-
dę zaszczyceni, że nasze Miasto Spotkań Meeting Place
Sto Mostów pan zaszczycił no ale do rzeczy ja jestem
dziennikarką lokalnej gazety, bardzo ważnej bardzo czy-
tanej w całym Wrocku bo mamy program tv i każdy od
razu kupuje żeby dowiedzieć się co będzie grane panie
Waldeczku co pan myśli o Wrocku czyż nie jest to miasto
w którym przenikają się kultury i granice nie istnieją
czyż nie jest tak że młodzi tu chcą zostać, zostają? Prze-
cież to takie cool miasto! Ja tam się nie wstydzę, że je-
stem z Wrocka! Teraz wracają, jest akcja „zostańcie z
nami”! Młodzi postawili na Wrocek!
I dalej nadaje. Więc przede wszystkim ona stawia na
dobrze pojętą lokalność, regionalność, Europę nie
państw, lecz właśnie ojczyzn. Taką dla niej ojczyzną małą
jest Dolny Śląsk. Już nie piastowski, już głośno można
mówić, że niemiecki, ale dobrze, że niemiecki! Zwiedzaj-
cie piękny poniemiecki Wrocław, Breslau, Widma w
mieście Breslau czytajcie powieść! Artyści u nas dostają
od miasta mieszkania i wille, tylko jednemu nigdy nie
damy, bo nasze miasto w swej prozie notorycznie zbez-
czeszczą! Zresztą, chwała Bogu, ta zakała już się roztyła i
uciekła okryta niesławą do Warszawy, gdzie jest miejsce
dla takich jak ona. To pisarz już skończony, według niego

166
Wrocek to tylko pi-kiety i pedały. Wrocek leży między
Pragą, Wiedniem a Berlinem, między Rosją a Niemcami,
między Szwecją a Czechami, cóż za przeciwieństwa się w
tym mieście zebrały i wybuchły na placu Dominikań-
skim! Dziś sylwestrowa noc, czego życzyłby pan wrocła-
wianom w tę jedne jedyne noc?
O tak, ona była z Wrocławia! Ona była całym sercem i
całą duszą z Wrocławia, była jak „Gazeta Dolnośląska”,
jak Ratusz, była Dworcem i była Teatrem Muzycznym
Kapitol! Była jak ten cukierkowato odnowiony pod ki-
czowaty gust Niemców Rynek, „karmnik dla Niemców”,
bo sadza się takiego w cukierkowatym ogródku, po za-
drożonej cenie, a potem się go pasie, wciska w niego
szaszłyki i piwo.

Song wrocławianki

Bo właśnie młodzi wracają, ja też byłam jakiś czas na


truskawkach w Irlandii, ale wróciłam i wybrałam Wro-
cek! Zostańcie z nami! Tu przed młodymi otwierają się
możliwości, dotacje unijne (LZ20015 Rozwój)!
Grunty coraz droższe już są w tym naszym Mieście
Spotkań, zupełnie jak w Niemczech, i zupełnie jak w
Niemczech kwiaty rosną w doniczkach i podłużnych ko-
rytkach pod oknami, a okna te zamykają się na okien-
niczki w wesołych, piernikowych kolorach z dziurkami-
serduszkami!
Na odnowionym Rynku siedzą ładnie ubrani ludzie i
piją piwo z wielkich kufli, jak w Niemczech, Oktoberfest
u nas przez okrągły rok!

167
Tyle lat dążyliśmy, żeby było „jak w Enerefie”, i oto
mamy!
Mamy nawet swój własny browar z piwem, żeby wszy-
scy mogli pić piwo i siedzieć w ogródkach piwnych pod
parasolami w kremowych kolorach. Na bruczku odre-
staurowanym, podświetlonym.
Ludzie pracują przez cały tydzień, dlaczego nie mieli-
by pójść w niedzielę na Rynek i wypić sobie piwa,
zjeść pizzę.
Zapach sytości i dobrobytu rozciąga się wśród odre-
staurowanych murów,
szczególnie zapach golonki.
I o to chodzi w życiu.
A o cóż więcej? O to, żeby dziur w ulicach nie było, że-
by było ładnie i czysto, w tygodniu praca, a w weekend
piwo w ogródku, pizza, do dyskoteki można pójść - ma-
my piękne dyskoteki, nawet dla gejów, bo jesteśmy na
Zachodzie, jesteśmy otwarci i tolerancyjni! Jesteśmy
regionem zachodnim i nie mamy nic wspólnego z tym
deszczowym, katolickim, nieotwartym i nietolerancyj-
nym krajem o znamiennej nazwie Polska, który rozciąga
się na północnym wschodzie.

- Przepraszam bardzo - chrząkam - ale ja już muszę


lecieć na próbę. Tak więc życzę wrocławianom w tę noc
na Nowy Rok wiele miłości! Kochaj, kochaj, kochaj! Bo
miłość jest najważniejsza!

168
- Jakie piękne przesłanie! Zrobimy na pierwszej
stronie: „Wrocławianie, kochajcie się! Przesłanie Waldka
Mandarynki”. A tak à propos, czy to prawda, że pan, pa-
nie Waldku, hm, kocha Starzejącą Się Gwiazdę?
Odłożyłem słuchawkę.

Rozdział czternasty: zebranie

- Medialna ręka (prawa) zabandażowana złotym


bandażem aż po łokieć, pod spodem robimy sztuczne
rany, zerwiesz to w efektownym miejscu, po tym refrenie
„Samobój, samobój, ciemność w tunelu”, a tu masz,
Waldi, złoty płaszcz, powiem ci, kiedy go zrzucić, i pod
spodem będziesz miał złoty taki...
Czemu ci medialni ludzie nigdy nie powiedzą na
„pan”? Widzi mnie koleś pierwszy raz w życiu, ale prze-
cież on z gwiazdami na co dzień, a wszystkie podobne,
więc jakby je zna wszystkie osobiście:
- Waldi, człowieku, wyluzuj, jakby co, mój dzwonek
to 606..., weź się zrestartuj i zresetuj.
Pukanie, wchodzi jeszcze trzech buraków z Warszawy
z laptopami, zamawiam dla nich telefonicznie kawę na
mój koszt i oni zaczynają zebranie.
- No wiesz, tam pójdzie najpierw wojsołwer, że Wro-
cek to jest takie miejsce magiczne, miejsce przenikania
kultur i przekraczania granic...
- Żeby tylko był widoczny kontent tego wszystkiego,
jak nie będzie kontentu, to się w to nie wbrifujemy.
- To już jest klepnięte. Babka od animacji przylatuje
z Hongkongu na Strachowice o siedemnastej.

169
- No to teraz trzeba się zresetować, żeby tylko był
kontent.
- Ja bym się zresetował szczególnie na to, żeby woj-
sołwerem był jakiś znany aktor. Może Linda?
- Człowieku, to już jest nagrane od stu lat! Poza tym
wtedy u tych z publicznej przestaniemy być in czardż.
- Ale czemu? Rizon łaj? Musisz to jakoś zdziustyfaj-
tować!
- Bo jak sylwek będzie miał pięć godzin, piątka plus
co pół godziny brejki na adwerby...
- Nie, nie, to nie, to będzie kontent taki, że oni się
wbrifują w sam początek i już! Z esemesów będzie kilka-
dziesiąt melonów, z reklam drugie tyle, są sponsorzy,
właśnie, trzeba uczulić prowadzących, żeby co i rusz po-
wtarzali, kto jest sponsorem. A są nim... Sedesy z Ożaro-
wa i Płytki Opoczno, PKO SA i coś tam.
- No to ważne, kurwa, co, a ty: coś tam. Idzie postek,
wizual, potem animacja z wylewającym się szampanem i
potem adwerb, potem jest pierwszy brejk, wojsołwer i
Grażyna wchodzi! Tylko musi uważać na te kable. A ty,
Waldi, siedzisz na dnie wielkiego kieliszka szampana na
dole pod sceną i maszyna cię wymiksuje ap. Tak że mo-
żesz się spokojnie zrestartować, wyczilautować i możesz
tam leżeć i pierdzieć w kielich. On jest z takiego plastiku,
a tam dochodzi jeszcze animacja, że bąbelki lecą. I teraz
uważaj: Kammel cię zapowiada, brawa, kieliszek zaczyna
się wynurzać spod ziemi i śpiewasz z playbacku w kie-
liszku aż do czasu, gdy kielich się zatrzyma.

170
Starzejąca Się Gwiazda będzie spadała z nieba na
sznurze, ale dopiero przy refrenie „I can't dance, I can
love”, tak jak było w Opolu, i śpiewacie razem refren,
będziecie mieli mikrofony tradycyjne, ale to leci z play-
backu, więc nie zdziwcie się, że będą wyłączone. I po-
rządnie ruszaj ustami! W niej się w kulminacyjnym mo-
mencie zapala żarówkami napis „Piwo takie a srakie wita
Nowy Rok”. Natomiast Samobója śpiewasz sam. Przy
słowach „miłość jest poezją życia” w twoim kielichu
otwiera się klapa, robią się z niej schody i ty, śpiewając,
powoli, dostojnie (nie ma poręczy, więc nie spadnij!)
schodzisz w dół z tego dziesięciometrowego kielicha (ale
Waldek: powoli, jeden stopień na minutę), ty uśmiech
szeroko i wiara się drze, bije brawo, gwiżdże, płacze, sra
się, liże, kurwi i pluje krwią. Zrobimy cię na bóstwo.
Przed telewizorami panienki na twój widok wkładają se
między nogi szyjki butelek od szampana. Tak że się nie
garb. A ty musisz wykalkulować, żeby stanąć na scenie
akurat w tej sekundzie, co się zacznie refren. Stajesz i
wtedy najszerszy uśmiech, wybielenie, brzuch wciągnię-
ty, i nie garb się, do jasnego chuja, jak w Opolu! Stajesz
na deskach, uśmiech z zębami, co najmniej trzy sekundy
zęby górne i dolne pokazane, bo zdjęcia. I wtedy oni się
najbardziej drą, oni już mają kisiel w gaciach, a ty do
mikroportu: „Pozdrawiam Wrocław! Kocham was! Zo-
stańcie z nami!” (tylko nie przekręć, bo polecą głowy)
swoim słynnym głosem. Potem swoim słynnym powol-
nym gestem zrzucasz złotą narzutę obszytą srebrnym
futrem, po słowie „dance” zrzucasz bandaże, a tam masz
napisane na czerwono „Kochajcie się” i małymi literkami
„Płytki Opoczno”, no bo się uparli... Tylko też zatrzymanie,

171
bo zdjęcia robią. Błagam cię - nie spierdol tego! Nie rób
głupich min, bo jesteś na telebimach i robią ci zbliżenia,
to samo w transmisji na żywo. Z tym pryszczem zaraz
przyjdzie taka ciota i coś ci zrobi. Po twojej lewej stoi na
scenie samochód do wygrania, ale to atrapa, sama karo-
seria na kołach, tylko do pokazania, że jest. Nie opieraj
się!!! Po prawej są atrakcyjne ochroniarki, które pokazu-
ją walizkę z pieniędzmi do wygrania w konkursie audio-
tele, tego jest zaledwie sto tysięcy i też atrapa zresztą, ale
lud tylko przez oczy, czek na nikim nie robi wrażenia.
Jak śpiewasz Samobója, to przy słowach „Tętent, bieg ku
wieczności” zaczynasz biec w stronę publiki i zatrzymu-
jesz się na samym skraju, możesz komuś podać łapę, ale
uważaj komu. Zatrzymanie.

Tylko błagam cię, na wszystko zaklinam, nie próbuj


tańczyć, nawet nie myśl o tym, nawet nie podryguj ryt-
micznie, bo będzie KATASTROFA! Musisz strasznie
uważać na Staruchę (tak oni mówią na Gwiazdę, gdy jej
nie ma), bo ona ma staroświeckie tendencje wyniesione z
koncertów, żeby coś od siebie co i rusz pieprzyć, że ko-
cha, że miłość, że kwiatki sraczki praczki pomywaczki,
lubi okazać niezależność i się nie podporządkowuje sce-
nariuszowi, a to nie te lata, że se można było być kobitą
kwiatem, tera jest wsio wyliczone co do sekundy, bo np.
reklamy Płytek Opoczno i tych Sedesów idą za pięć dwu-
nasta, prime time, nie? I jak ona zacznie coś ględzić, to
musisz ją za fraki i do domu! Albo najgorsze, wyniesione
jeszcze z Festiwalu Piosenki Radzieckiej, zgapione od

172
Ałły Pugaczowej, że jest solówka, ona opuszcza mikrofon
na wysokość piersi, spuszcza głowę i przez piętnaście mi-
nut robi „przemyśleniową poważną minę”. Gdyby do
tego doszło, pozwalam ci nawet tańczyć, byleby ją z tego
wyrwać. Do widzenia państwu, jeszcze się nie żegnamy,
ale na razie spierdalamy. Ale właśnie – jak kończysz. Na
końcu piosenki Samobój, autobiograficznej, jak sama
nazwa wskazuje, pada strzał. No strzał, jak odkorkowa-
nie sylwestrowego szampana. Ty będziesz miał (zaraz ci
stylista przyniesie) taki aparacik i jak tylko usłyszysz
strzał, to w tej samej sekundzie naciskasz ukryty w ręka-
wie guzik i z miejsca zalewasz się krwią, to znaczy farbą
czerwoną. Padasz na ziemię, liczysz do trzech, ale powoli,
i wtedy przychodzi trzech napakowanych kolesi przebra-
nych za pielęgniarzy i cię wynoszą.

Wracasz dopiero, jak cię już całego wyniosą. Nie ma


cię na czas braw, wracasz pokrwawiony, żegnasz się, ko-
cham Wrocek, Miasto Spotkań itd. i wesoło biegniesz do
lewego wyjścia, a Stara do prawego. Nie pomylcie stron,
kurwa. Wesoło, możesz sobie podskoczyć, możesz się
zawiesić na takiej rurze, co tam jest, w podskokach, na
pożegnanie jeszcze łapka i nie ma cię. Po tobie wychodzi
Maryla Rodowicz, więc nie zderz się z nią w kulisach. No
to cze, papatki, zaraz tu przyjdzie ta ciota robić ci ryjka,
masz mój dzwonek. Tu masz wszystko wydrukowane w
brifie.

173
Rozdział piętnasty: fryzjer

Pukanie. Fryzjer, ciota z Wawy, ubrana w kapelusik


czarny na bok przekrzywiony i z przekłutymi brwiami,
oczywiście zrośniętymi. Oczywiście nieogolona.
- Cześć, Waldi, to co? Dajemy czadu z włosami? Cza-
rujemy? Włochy najważniejsze, nie, Dolce Vita, Dolce
Gabana, nie, bez Włochów w ogóle nie ma glamouru,
nie? Śpiewać bez włochów to można w jakiejś operze, ale
w show-biznesie włochy i glamour to jest to! So. What
we have here? Włosy takie bardziej z tendencją do prze-
tłuszczania? No problem! First: we wash and condish
your hair. Umyjemy elegancko, a potem wykonam mas-
sage na olejek. Do you want oil? We have oil! Wyczilau-
tuj się.
I zaczął mi te włochy ugniatać palcami po skalpie.
Przyjemne!

- Ale masz włochy, Waldi, Waldi Bacardi, mogę tak


do ciebie mówić, nie? Długie. Fajne. Zajebisty jesteś ko-
lo, wiesz? Mogę sobie taki jeden włos wyrwać na pamiąt-
kę? Albo nie, lepiej, jak ci jakiś wypadnie, to z umywalki
wezmę. Będę czcił jak świętą relikwię! A mogę dwa? Bo
ja, Waldi, w moim ekskluzywnym salonie w Wawce, bar-
dzo niedaleko Burakowskiej, bardzo niedaleko Arkadii - i
Powązek – mruknąłem kpiąco - ja w tym moim salonie
prawie najdroższym w Warszawie, z tendencją na nic nie
tanieje, założyłem, proszę ja ciebie, taką galerię włosów
wielkich ludzi. Mam tam oprawione w złote ramki włosy
Joli Rutowicz, Kuby Wojewódzkiego, Kasi Figury, Bogusia

174
Lindy, Krysi Jandy, Misia Piroga, Misia Wiśniewskiego,
Misia Witkowskiego, Misia Koterskiego, i to z tendencją
na nowe okazy... Twoje w najlepszej ramie będą central-
nie nad kantorkiem, gdzie się przyjmuje zapisy. Dobrze,
teraz tak: ty masz włosy takie bardziej z tendencją do
rozdwajania się na końcówkach? To położę maskę taką
to a taką. Kasia Figura, proszę ja ciebie, jeszcze przed
swoim słynnym ogoleniem się na pałkę, więc Keti przy-
szła do mnie raz z tendencją na więcej. Teraz chodzi do
Jagi, to koło mnie.

Tu nasmarował mnie, zapakował głowę w folię alumi-


niową i pod suszarkę, co ją przywlókł ze sobą.
- A co tam u was w tej publicznej? Pisiory, nie? Pew-
nie, ja tam najbardziej lubię TVN z tendencją na TVN
Style. Rubik, ten to ma włochy, Jezu! Villas podobno
peruka. Teraz się zrelaksuj na piętnaście minut, z ten-
dencją na dwadzieścia, ja ci pomasuję plecki.
Masuje, masuje, miło, miło. Ful czilaut. Potem zdjął
ze mnie folię, zmył maskę, rozczesał i mówi: przedegażu-
jemy tylko, nic nie skracamy i prostujemy. Prostowanie
to podstawa. Przedegażował, wysuszył, nałożył serum i
coś jeszcze bardzo chyba drogiego, bo się strasznie pod-
niecał, że to coś ma. Włosy pospinał w takie spineczki,
klamerki, że tylko zawsze jeden kosmyk był na wolności i
ten kosmyk przejeżdżał rozgrzaną prostownicą, aż stawał
się jak drut i para z niego buchała. A kolor platynowy
blond. Jak te włosy wyprostował, to zaraz zrobiło się ich
trzy razy tyle, co mam.
- Widzisz? Prostownica to podstawa. Patrz, jakie masz

175
włochy, Waldi Bacardi. Oni by za te włochy dali się zabić
tam na dole. Aż chodzą ploty na Kozaczku, że perukę
masz. Jakbyś potrzebował peruki, to do mnie, ja dużo
włosów mam. Chcę zrobić jedną wielką perukę ze
wszystkich moich włosów wielkich ludzi, nieźle, nie?
Nazwę ją „medialną peruką” i wystawię na aukcji na Al-
legro. Wiesz, ile by to kosztowało?
Nałożył złotą piankę z brokatem i zaraz włosy zrobiły
się całkiem złote, farbowanie w minutę.
Zmyje się po trzech myciach - powiedział, lakierem
utrwalił, bo wiatr, włosów mi zabrał coś z dziesięć, zap-
kował w woreczek, będę tam z tobą, Waldi, jakby co trze-
ba poprawić, a teraz ci pa, papatki, ja mieszkam w Waw-
ce w Szucha Residence, to się zmówimy na kawkę do
„Między Nogami”, z tendencją na więcej, ty gdzie miesz-
kasz? A, Wilanów One, mam tam mnóstwo znajomych!
W ucho mnie pocałował, żeby nie zburzyć fryzury.
- Lecę do Dody, do Marylki, Jezu, ta to ma włochy, co
u mnie w zakła...
I znikł.
Zaraz przyszła ta ciota od twarzy, z wiszącymi na du-
pie dziurawymi spodniami, w złotej bejsbolówce, w roz-
wiązanych najkach, wiadomo. Czy jestem na coś uczulo-
ny, pyta. Nie. Oprócz ciot z Wawy – dodaję w duchu.
Opaskę mi na włosy nakłada, że całe czoło jest odsłonię-
te, i zaczyna od golenia. A mówi jak nagrana na magne-
tofon:
- Teraz ogolę panu zarost, ma pan zarost raczej
twardy, z tendencją do bardzo twardego, dlatego użyję
do zmiękczenia specjalnej oliwki, potem położę...

176
Rozdział szesnasty: ostatni słoiczek

Ledwo zdążyłem się przejrzeć i zajarać, a z błyszczy-


kiem na ustach to żadna przyjemność, zaraz wpadł zno-
wu stylista i dał mi cały strój do nałożenia.
- Tylko ostrożnie, nie przez głowę, żeby się nie znisz-
czyło. Buty nie za małe będą? OK. Teraz aparacik z farbą.
Tu ci chowam na piersiach worek z farbą, tu masz guzik.
Wkładamy w rękaw, nie pomylić z mikroportem! Naci-
skasz. No, ale teraz nie naciskaj, bo nie mamy zapaso-
wych strojów!
Poszedł.

Pukanie. Gwiazda. Gwiazda z maską na twarzy i z tur-


banem z ręcznika na włosach, ale poznaję po głosie.
- Kochany, kochanieńki, daj liznąć.
- Nie, bo nie. Mam ostatnią łyżeczkę na przed kon-
certem.
- Ale masz jeszcze na czarną godzinę! Black hour.
- O nie, od tego wara! – I wtedy ona popatrzyła na
mnie tak, a miała w sobie tę moc hipnotyzowania tłu-
mów i pojedynczych podmiotów i podmiocie, że otworzy-
łem ten ostatni słoik i najedliśmy się świństwa, aż dno
się odsłoniło. Byliśmy napruci jak żmije!
- Nie martw się, Waldi, czytałam w internecie, że
sprzedają to po tysiaku od słoiczka na Burakowskiej w
Koronkach, w takim słoiczku stylizowanym na stary i z
sylwetką kowala z młotem. Poradzimy sobie, jutro to się
jakoś załatwi, w końcu musi być jeszcze jakaś kuźnia na

177
świecie, to się złożymy i kupimy megakubełek. Ale mnie
niesie, idę do swojego pokoju coś rozwalić.
I poszła.

Cisza przed burzą mnie roznosi. Stoję, palę, popijam,


przeleciałem się po kanałach, jestem na dwóch stacjach,
coś tam pitolę w jednej reklamie produktu, którego bym
patykiem nie dotknął... Myślę o tym, jaki jestem samotny
i nieszczęśliwy, choć bogaty. Patrzę na zegarek. Dziewią-
ta, zaraz wszyscy jedziemy.

Rozdział siedemnasty: Czuczło

Cóż to za hałas, harmider, same wyrazy z niewiado-


mym „h”, czyżby to natarły na Miasto Spotkań przeważa-
jące siły wrogich cząstek elementarnych? Za kulisami, na
bekstejdżu, wszędzie krzyki, gąszcz kabli zdradliwy, mi-
raże świateł, techniczni, cioty dopudrowują, styliści za-
wiązują sznurowadła, a Robert Leszczyński najspokojniej
w świecie didżejuje. Pytam go, gdzie by była jeszcze w
Polsce taka prawdziwa kuźnia, nie modny bar, tylko że
się konie podkuwa. A on, prosty chłopak, z serdecznością
do mnie:
- A to u nas, w Olecku, gdzie się urodziłem! Powie-
trze jak kryształ, mleko wprost od krowy! No i kuźnia
olbrzymia.
O tej porze na scenie same jeszcze pomniejsze zespo-
ły, widownia wykrzykuje: „Waldi, Waldi! Doda, Doda!
Maryla, Maryla, Beata, Beata! Edyta!”, ale teraz będzie
się robiło coraz goręcej. Gwiazda odstawiona jak do

178
kościoła, wysmarowana do niemożliwości, piękna, chuda
i na powrót młoda lata to tu, to tam, bo ją pasta gna. A
gdzie ona pójdzie, tam zaraz jej Wierna Kopia wyrasta.

A scenarzyści, jak to scenarzyści, dla jaj i śmichu zro-


bią wszystko, wskutek czego ta stara, co kopiowała, przy-
jechała na „Sylwestra z Gwiazdami” pociągiem, klasą
ekonomiczną, z siatką z jedzeniem, w najlepszej swojej
sukni z czasów, gdy koncertowała w bratnim Enerde, i z
ciepłym sweterkiem, z herbatą w termosie. A co było u
niej w domu przeżywania, „ciociu, ciociu, babciu, zbłaźni
się tylko babcia”, nic nie pomogło, ona jedzie, „docenili
mnie wreszcie, lepiej późno niż wcale, na karierę nigdy
nie jest się za starą”. „Tylko że teraz, ciocia, samą taką
sieczkę śpiewają, kontrowersyjne takie bardziej teksty i
mało melodyjne, brzydkie wyrazy, rapy, to jak ty wyj-
dziesz z tym twoim o Warszawie, o miłości i odbudowie
Stolicy, to mogą się z ciebie śmiać”. „Ja, moje dziecko,
jestem - i zapamiętaj sobie to na całe życie - klasykiem
polskiej muzyki, co zostało udowodnione, ponieważ zo-
stałam pomieszczona w ekskluzywnej kolekcji muzyki
polskiej”.

Tyle tylko, że zaproszenie do niej, zwanej przez nas


Czuczłem (tylko dlatego, że jadła kanapki z salcesonem,
a nie sushi z cateringu), a więc zaproszenie do Czuczła
wysłałem, niestety, ja i Gwiazda, natomiast w ogóle nie
była przewidziana w programie. A że był rozgardiasz, to
jej, Czuczła, pałętanie się po kulisach nie robiło na nikim
najmniejszego wrażenia, bo raz, że tak się postarzała i tak

179
była ubrana, że nikt jej nie poznał, a jak nawet poznał, no
to nikt nie znał całego programu imprezy, odpowiadał
tylko za swoje, więc pewnie myśleli, że gdzieś tam kogoś
będzie zapowiadała. Viola Villas też miała kogoś zapo-
wiadać. Tymczasem owo Czuczło, kobieta już koło sześć-
dziesiątki, niegdyś sławna jak Rena Rolska czy inna Ałła
Pugaczowa, nerwowo kręciła się za kulisami i wciąż usi-
łowała do kogoś zagadać. Za jej czasów...

- Tu mnie wszyscy szturchają, popychają, kawę mi


wylewają na odświętną sukienkę, ja się pytam, gdzie jest
rozpiska? Kiedy ja wchodzę? Jaką piosenkę mam śpie-
wać, czy o Ojczyźnie, czy o odbudowie Warszawy, czy
może o słowikach? A może Oczi cziornyje? Albo coś z
repertuaru hiszpańskiego? Młody człowieku - złapała
jakiegoś buraka z Warszawy za fraki – proszę mi na-
tychmiast wszystko powiedzieć.
- A jak się pani nazywa?
Ta zdębiała.
- Jak to, jak się nazywam? - I zanuciła swoją najbar-
dziej znaną piosenkę. - Tak się nazywam! Wystarczy?
- A to, proszę pani, pomyłka, bo, niestety, zespół
„Mazowsze” dziś nie występuje, ktoś panią wprowadził w
błąd...

A my z Gwiazdą uciekamy jak najdalej, chowamy się


za nagłośnienie i w pisk, i w chichotanie! W życiu tak się
nie uśmieliśmy! Co chwilę parskamy!

180
- Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze”, ja nie mogę!
Niech skonam! Kukułeczka kuka, chłopiec panny szuka!
- To właśnie ona z komuchami kiełbasę na ogniu krę-
ciła - szczuje moja Gwiazda. - Ona raz dla Gierka śpiewa-
ła, ona miała apartament taki to a taki, daczę dostała nad
morzem w dzielnicy zwanej Złodziejowo, a teraz... hi, hi,
hi, wynajmuje ją letnikom. Błagam cię, Waldi, powiedz
im, że to gość specjalny, specjalnie z Warszawy, że jak
ona nie wystąpi, to my też nie wystąpimy, ona musi z
tym czuczłem - tym razem chodziło jej o dwie krostki na
twarzy, które się Czuczłu zrobiły pod medialną nieobec-
ność - z tym poharatanym podbródkiem iść tam i za-
śpiewać! Błagam cię, załatwię ci za to, o co mnie prosiłeś
onegdaj... Że cię zapoznam z, no wiesz. I dam ci te buty
od Paprockiego. Byle ona wystąpiła dziś! Tunajt!

Idę do tego najważniejszego reżysera i scenarzysty.


Mówię, jest tak a tak, pani X przyjechała do nas aż z sa-
mej Warszawy, z Bródna czy Targówka, aby zaszczycić
Miasto Spotkań pieśnią ze swego repertuaru egzotyczne-
go... Pomyłka fatalna, coś tam na Woronicza się popląta-
ło, no i teraz już nie wypada, niech na sam koniec, gdy
wszyscy się popiją i w ogóle nie będzie już transmisji,
niech zaśpiewa coś z repertuaru Ireny Santor albo Sławy
Przybylskiej... Pamiętasz, była jesień. Zgodził się i oto
my z gwiazdą za chwilę wychodzimy! Już Beaty Kozidrak
Szklanka wody roznosi się nad Miastem Spotkań.

181
Tymczasem moja Gwiazda zderza się twarzą w twarz z
Czuczłem i pyta w powietrze nad jej głową:
- To tu takie jeszcze zapraszają? Nie wiedziałam, że
będzie dziś także koncert dinozaurów. Myślałam, że to
czuczło już dawno na Powązkach, i to w najlepszym wy-
padku, bo sądząc podług zasług, to prędzej na Wólce
Węglowej, gdzie nikt porządny nie leży, cmentarne
slumsy.
Czuczło tak się speszyło, że po prostu rozpłakało się i
dostało czkawki. Gdyby miało pastę, toby odpyskowało,
ale starczyło popatrzyć na mnie i na Gwiazdę, jak pro-
mienieliśmy młodością, jedno pierwszą, drugie którąś
tam, jesiotr drugiej świeżości, ale zawsze świeżości, i jak
cudownie wyglądaliśmy.

- Oto - mówiła na cały bekstejdż moja Gwiazda - oto


jak kończą te kopie, a jak się trzyma oryginał, proszę -
ani śladu żylaków! Klinika doktora Alvareza w Hiszpanii.
Proszę, jakie wszystko odessane (don Pedro w Argenty-
nie). Proszę, jaka szyja (pan Władzio, Anin).
A Moja rzeczywiście nabrała wyglądu. Miała czarny
kostium, przylegający szczelnie do odessanego ciała, na-
bijany choinkowymi żarówkami, czerwonymi, białymi i
żółtymi, co miały w adekwatnym momencie się na niej
zapalić w kształt napisu „Piwo takie to a takie wita Nowy
Rok”. Długi napis, tak że cała była tymi żarówkami jak
choinka opleciona. Buty wybijane białymi żaróweczkami
imitującymi brylanty, za kolana, bardzo kurewskie. Tak
że gdyby wyłączyli prąd, to cała ta elektryczna gwiazda
by w sensie ścisłym zgasła. Miała boa z ptasich piór

182
(Galeria Mokotów, trzy tysiące), miała włosy przylizane
na glanc i posypane brokatem, miała zęby jak perły, po-
liczki jak kolagen, czoło jak botoks, usta jak pół Warsza-
wy, a już przynajmniej jak ulica Puławska, oczy mieniły
się jej jak Dotleniacz w słoneczny dzień, a w uszach nic a
nic, zero biżuterii, sama była biżuterią i wyglądała (z
daleka) na doskonale zakonserwowaną trzydziestkępiąt-
kę, „Irena Eris 35+” spoko mogłaby reklamować.
Ze sceny dochodzą nas wycia i okrzyki, podziękowa-
nia mówione z obcym akcentem, kocham was, kocham
nas, wszystkich kocham!

Techniczny podłącza mikroporty, czipy, suflera w


ucho, w którym będę słyszał uwagi scenarzystów, popra-
wia aparat z krwią, jeszcze raz pokazuje, gdzie nacisnąć,
żeby się rozpiździło na wsie strany mira jak bomba. Ja w
tym naszym namiocie za kulisami latam wciąż tylko po
orbicie, którą wyznaczają: toaleta, bo z nerwów sraczki
dostaję, kawa przy cateringu w rogu namiotu. No i wiel-
kie lustro, gdzie siadam i wszyscy mnie wciąż poprawia-
ją, że już mi się to wszystko na ryju, że tak powiem, rolu-
je i pęka jak ziemia wysuszona. Słyszę, jak inni starają się
tu być najważniejsi, najbardziej błyskotliwi, rozbuchać
widownię, do jakich sztuczek prymitywnych się uciekają,
jak się im podlizują, tym mieszczuchom.

Idziemy w kierunku sceny, skąd dochodzą wciąż


okrzyki: Śpiewajcie z nami! Wrocław! Tylko na tyle was

183
stać?! Pod scenę prowadzą kręcone schody, złażę, a tam
jest ten cały koszmarny kielich ufundowany przez Okna i
Drzwi, przez Pustaki i co tam jeszcze. Drzwi kielicha się
uchylają. Włażę i natychmiast mikroport na dupie zaha-
cza mi się o kant, odrywa i muszę go sobie przyhaczyć na
nowo. Dźwiękowiec sprawdza fonię, raz-dwa, raz-dwa,
jak mnie słychać? Zaraz ogłuchnę, nie drzyj się tak! Cioty
jeszcze po drabinie wchodzą do mnie na górę i dolakie-
rowują, dopudrowują, bo to jednak na żywo. Kielich za-
myka się nade mną jak tulipan.

Tymczasem z kontrolnego monitorka dochodzą mnie


krzyki, a to moja Gwiazda, jako osoba już, co by tu mó-
wić, wiekiem starsza, boi się być zawieszona na górze. Co
mnie już jednak nie obchodzi, ponieważ coś mnie uciska
w tyłek. Piersiówka leży na dnie kielicha, jakiś ludzki
techniczny mi podsunął. Wychylam słuszną porcję i wte-
dy mi się wydaje, że całą imprezę odwołają, a ja tak będę
sobie leżeć na dnie.

Na monitorku widzę, jak Tomasz Kammel z Grażyną


Torbicką przyduszają teraz pedał patosu, robi się gorąco,
wpół do dwunastej, teraz będą największe gwiazdy, szał,
szampan, najdroższy czas reklamowy, serki, płytki i czip-
sy. Zostańcie z nami!

184
Rozdział osiemnasty: upadek

Na kontrolnym monitorku widzę, że Gwiazda, wisząca


gdzieś tam wysoko w górze na kamienicy Jaś czy Małgo-
sia, zaczęła się nerwowo okręcać, trzepotać, a że miała
boa z ptasich piór, wyglądała jak schwytany ptak. Wtedy
usłyszałem zapowiedź siebie, że oto gwóźdź programu,
gromkie brawa, włączyła się muzyka, więc ruszam nor-
malnie ustami w kielichu, pierdząc z nerwów na cały
głos, bo on zaczyna niepokojąco drgać i iść w górę. Jezu!
Jakie brawa! Ja na paście. Lekko wstaję i udaję, że śpie-
wam, schody się otwierają, uśmiech, brawa, schodzę
powolutku, punktualnie jak w zegarku stawiam stopę na
podłodze, a przede mną faceci z kamerami się cofają.
Światła buchają mi w twarz, a hen, gdzie wzrokiem się-
gnąć, las głów i Miasto Spotkań, w którym rok 2009 spo-
tyka się dziś z rokiem 2010.

- Pozdrawiam kochany Wrocław, piastowski i nie-


miecki, i polski, i unijny, każdy! - Ktoś się drze „Waldi!”.
- To wy, wrocławska publiczność, jesteście najwspanial-
si! W tę jedną jedyną noc życzę wam, abyście byli jeszcze
bogatsi, mieli jeszcze więcej i jeszcze większych galerii,
sklepów, Ikei, budowali jeszcze piękniejsze domy, urzą-
dzali je jeszcze wytworniej i aby znikły pewne dzielnice.
A w ogóle, to kochajcie się!
Lokalne media potem dopatrywać się w tym miały
wielu aluzji, oficjele i Ratusz wściekli mówili, że te dziel-
nice, które w ogóle nie należały do Miasta Spotkań, wcale

185
nie istniały. Bo te najgorsze kamienice to nie my, to źli
Niemcy nam wybudowali.

Tymczasem okazuje się, że Gwiazda, która okręcała


się na sznurze nad Wrocławiem, tak się od owego okrę-
cania w tej maszynerii zaklinowała i poplątała, zamarzła,
że nie może zjechać. I ona ma już zjeżdżać, a nikt nie
zjeżdża, a musi być baba do śpiewania ze mną refrenu,
playback jest z babą nagrany! Moja Gwiazda na górze ma
o wiele zimniej, wichry wyją, tak że prawie się przestaje
ruszać, a widownia, nie widząc z dołu wyraźnie, myśli, że
to jakaś reklama czy dekoracja, co się zapali światełkami,
gdy wybije dwunasta.

W suflerze, we własnym uchu, słyszę głos scenarzysty,


że kurwa! ta druga, co zawsze Moją Gwiazdę kopiowała,
teraz za nią wyjdzie i zaśpiewa. Zna tekst, umie ją uda-
wać... Jezu! Jak Moją tam na górze musiał szlag trafiać,
jeśli i ona w suflerze to usłyszała!
I wtedy z miną niewiniątka wychodzi zza kulis, lekko
kulejąc, sztucznie uśmiechnięta w stylu koncertu życzeń
Nasza Kochana Kopia. Zawsze trzecie miejsce albo wy-
różnienie honorowe. Zawsze zakwaterowanie w gorszym
hotelu czy zgoła akademiku. Zawsze w telewizji na gor-
szym czasie antenowym. Teraz tu, prime time, za pięć
dwunasta. Z siatką, z tym swoim sweterkiem, w takim
natapirowanym koku, jakie były modne w latach sześć-
dziesiątych na festiwalach rolniczych. Witają ją gromkie
brawa i gwizdy, bo jednak publika dzisiejsza jest już wy-
robiona i każdy może śpiewać, na jaja wyczulona, mało

186
to tych bab śpiewało w „Szansie na sukces”? Kopia myśli,
że mikrofony typu „z kablem” działają, a nie są tylko dla
klimatu, śpiewa razem z playbackiem, więc operatorzy
nagle playback wyłączają i rozlega się bez żadnego nagło-
śnienia ten jej zachrypnięty starczo głos: Aj kent dens! Aj
kent dens! Aj ken law...
- Wiemy, wiemy, głośniej - drze się publika. – Nie
słychać, bliżej mikroportu!
Kopia speszona, że najwyraźniej mikrofon nie działa,
mówi do niego, jakby śpiewała w muszli koncertowej z
powodu Dnia Pieczonego Ziemniaka: „raz-dwa, raz-dwa,
próba mikrofonu, raz-dwa, próba mikrofonu”, i odwró-
cona w kierunku kulis krzyczy starczym głosem:
- Znowu zagłuszają!

W końcu odkryła, że ten kabelek, co ma na plaster


przyczepiony do ucha i co go odsunęła na czoło jak oku-
lary przeciwsłoneczne, działa jak mikrofon. Zrywa go
więc, bo upleciony był wśród misternie natapirowanej
peruki, peruka się przekrzywia, a ona ów mikroport naj-
nowszej generacji, radiowy czy gazowy, przystawia sobie
jak krótkofalówkę do ust i mówi:
- Witam państwa w tym szczęśliwym dla nas roku, a
oby nowy był jeszcze szczęśliwszy, ten dwa tysiące dzie-
siąty. Jestem Starzejącą Się Acz Z Wdziękiem Gwiazdą
muzyczną...
Nie śmiałem się już. Skamieniałem.
A z góry dziwne, czarne, nabijane żarówkami ptaszysko
w boa z ptasich piór rzuca w nią obgryzionymi tipsami.

187
Spadają na nią jak deszcz krwi, spada na nią śnieg ner-
wowo oskubywanego ptasiego boa, nic ciężkiego, żadne-
go młotka Moja Gwiazda, niestety, nie ma, by swoje nie-
chciane alter ego uśmiercić. Najdłuższy tips, niby pióro
na staropolskiej czapie, wbija się z przodu w mocno już
przekrzywioną perukę Kopii, o czym ona nic nie wie, bo
popadła w monolog i kopiuje:
- Kocham! Kocham piastowski Wrocław! Hej ho! - co
ma oznaczać, że publika ma za nią powtarzać, krzyczeć. I
krzyczy: - Hej ho! Wrocław! - I że kukułeczka kuka, chło-
piec panny szuka.
No, już myślę sobie, co się jutro będzie działo na Yo-
uTubie, na Pudelku, Kozaczku, Płotku, na pierwszych
stronach szmatławców, chłopiec panny szuka... A zakli-
nowana na dobre u góry starzeje się uparcie Moja
Gwiazda, co to tyle maseczek od Diora poszło na marne i
tyle liftingów. Szamocze się strasznie. Acz coraz mniej,
gdyż zamarza. Nerwowa tym bardziej, że nie wie, na jak
długo jest obliczona wytrzymałość tego całego sznura czy
kabla i czy w związku z tym zaraz nie spadnie.

A że widowni zostało zapowiedziane, że Moja ze mną


będzie śpiewała, to przez cały Rynek wrocławski prze-
szedł szmer, co to się z tą dotąd Z Klasą Się Starzejącą
Gwiazdą porobiło?! Bo teraz starzeje się, owszem, ale
wyraźnie bez klasy. Gdy tymczasem oryginał, piękny i
wygładzony, z nową, wymyśloną specjalnie na tego syl-
westra miną pt. „Jestem wieczna i nie do zdarcia”, jak
Madonna, wisiał smętnie u góry, niezauważony przez

188
nikogo. Śnieg na nią zaczął padać, ale wisząc nad Jasiem
i Małgosią, parasola nie miała.
W pewnym momencie, uniesiona wirem podniecenia
na fali dawnych lat, Kopia zaczyna śpiewać słynną nie-
gdyś pieśń z repertuaru Jerzego Połomskiego Cała sala
śpiewa z namü Tu była pułapka, bo w refrenie („tańczyć
walca, walczyka parami”) po prostu zmuszona jest kon-
wencją, aby mnie, który dotąd stał jak ten pan w kącie
sali, co to nie pije, nie pali, wziąć w objęcia i zatańczyć!
Ona nie była uprzedzona o niczym, z nią żadnych zebrań
się nie robiło.

Aż nagle zapłonęły wszystkie żarówki w Starzejącej


Się Na Górze Bo Na Górze, Ale Jednak Gwieździe! Wi-
tamy Nowy Rok, Piwo takie to a takie wita! Brawa! Czyli
jednak zabłysła tego wieczoru, choć, niestety, tylko w
zbyt dosłownym znaczeniu tego słowa.

Więc Czuczło porywa mnie do walca. A ja tańczę!


Techniczni w telewizji wystawiają napis: „przepraszamy
za usterki, życzymy szczęśliwego Nowego Roku 2010”,
potem jest śnieg i plansza „za chwilę dalszy ciąg progra-
mu”, i nagle widok Ratusza wrocławskiego. Ja się zaplą-
tuję w suknię Czuczła i wywracam.

Tymczasem, tymczasem, tymczasem... Moja Praw-


dziwa Gwiazda na górze od ciepła owych żarówek się
odmraża, ruszać się zaczyna, wszyscy w ryk, ruchoma
dekoracja, nie no, Wrocek jest jednak the best! Gwiazda
się okręca, odkręca i wreszcie zostaje spuszczona na podest

189
otoczony ciepłym nawiewem, jej rzęsy topnieją, daje
liczne, choć dość już oskubane i obgryzione dowody kla-
sy swojego starzenia się, klasy i wciąż zachowanej roc-
kowej młodzieżowości. Delikatnie, acz stanowczo zabiera
Czuczłu mikroport, chwyta ją za ramię i głębokim głosem
spikerki mówi:
- Szanowni państwo, czasem nawet śmiesznie, jak się
ktoś z widowni dostanie na scenę, bardzo pani dziękuje-
my, jesteśmy otwarci, brawa dla tej pani! - I sama pierw-
sza obłudnie klaszcze, a potem elegancko, lecz mocno
chwyta ją i sprowadza po schodach w morze gawiedzi
stojącej pod sceną. Niby niezgrabnym ruchem zrzuca
natapirowaną perukę, szepcząc ochronie, że to groźna
wariatka, rzuca jeszcze za nią jej siatkę, salceson, klamo-
ty. Po czym rozluźniona zapowiada siebie oraz mnie,
oraz jeszcze raz siebie, w pełni profesjonalnie i z wyraźną
klasą, na którą się składa wart co najmniej pięć milionów
dom w Łomiankach z basenem, z pięć mercedesów zain-
westowanych w twarz, nos, piersi i usta, a przede
wszystkim wdzięk sceniczny, z którym się człowiek rodzi,
moja pani. Sponsorują nas (wiadomo), brawa dla spon-
sorów!

A sama, idealnie wpasowując się w puszczony od no-


wa podkład muzyczny do przeboju znanego I can't
dance, daje z siebie wszystko, całą ekspresję. Podchodzi
do widowni, podaje ludziom mikrofon. Teraz dopiero
cały Rynek śpiewa z nami. A potem idzie druga zwrotka i
ja śpiewam tak samo świetnie, jest nam dobrze, jesteśmy
dla siebie stworzeni! Kopia wykłóca się z ochroną, że
nazywa się Anna Jantar albo Rena Rolska, albo Hanka

190
Ordonka, o jak dobrze, że przeszłość już przeszła, a ko-
muna minęła! Tańczymy, wpadają nadzy tancerze (na-
wiew), ozłoceni, i robią wokół nas wygibasy, numer to
stary i ograny, kielich szaleje, okręca się i zmienia kolory,
ja też dostaję szału! I wtedy brawa! Gwiazda raz po raz
pozdrawia swoich starych znajomych, z Ożarowa sedesy i
z Opoczna płytki, dziewczyny z BOK-u, Smiertex:
- To dzięki wam nasze łazienki, okna, drzwi i trumny
są tak polskie, białe, szczelne i plastikowe! - Po czym
niechętnie wybiega za kulisy.

Wychodzi didżej Robi Leszczyński (widocznie konfe-


ransjer jest z omdlenia cucony) i mówi:
- A teraz ta osoba, nasz ukochany Waldi Bacardi,
który przed chwilą udowodnił nam niezbicie że „Tańca z
gwiazdami” raczej nie wygra - śmiech - zaśpiewa i - uwa-
ga! - zatańczy specjalnie dla was, dla Wrocka, a potem
pozostanie mu już tylko strzelić samobója, jak to już raz
uczynił w reality show... Waldi, za dziesięć dwunasta!
- Trzymaj się, Robi, i się nie puszczaj!
Niezgodnie ze scenariuszem teraz dopiero odwijam
złoty bandaż, pokazuję, co tam krwią mam napisane, te
wszystkie płytki i że kocham, kamery na telebimie robią
zbliżenie.
- Przed wami ponownie boski, boski, boski! Waldi
Bacardi!

I teraz jest ten motyw, że ja mam śpiewać Samobó-


ja, zaczyna się cała ta chora impreza z farbą, krwią,

191
skomplikowany scenariusz. Ledwo ze zdenerwowania
tekst pamiętam. Tyle tylko, że przy słowach „Tętent, bieg
ku przyszłości” mam stać jak najdalej od widowni, żeby
wziąć dobry rozbieg i biec.
Podaję te ręce za długo, nagle coś mokrego na twarzy,
a to ktoś wrogo nastawiony oblał mnie czymś białym czy
rzucił we mnie balonikiem z białą olejną. Oblał mnie po
prostu ktoś farbą. Tu mnie Gwiazda łaps za rękaw, od-
ciąga od symulowanego skoku w przepaść, ale scenarzy-
ści w pośpiechu zapomnieli jej powiedzieć, że w rękawie
ukryty jest aparat wystrzelający czerwoną farbą. I jak
mnie chwyciła z całej siły, jebnęło jej w twarz, a ja cały
się zrobiłem biało-czerwony. Ochroniarze rzucili się na
nas, bo że naraz wystrzał się rozległ szampana, myśleli,
że zamach.

Rozpędzam się, biegnę. Biegnę, a jest we mnie tętent.


W podłodze sceny są tafle, spod których bije światło.
Oślepiają mnie reflektory i dopiero gdy jestem przy sa-
mej rampie, widzę nagle w dole las rąk wyciągniętych,
jakby błagały: weź mnie, weź mnie do siebie, wywyższ, ja
też tak potrafię śpiewać, a tańczę nawet lepiej od ciebie,
tyle tylko, że z „You can dance” odpadłem. Weź mnie!
Tak na Sądzie Ostatecznym będą się do Boga wyciągały
ręce.

Ja Bogiem jestem!
I wtedy już tętent we mnie wygrywa ze wszystkim, nie
umiem się zatrzymać, rzucam się na ludzi, ludziom po
głowach, bieg, bieg, bieg ku nicości! Biegnę Rynkiem,
potem Świdnicką, Powstańców Śląskich, polami, lasami,

192
biegnę, biało-czerwony Waldi Bacardi, nie wiem, czy
jednego dnia tyle naraz na jeden temat się pojawiło fil-
mików na YouTubie. Tłum szalał, Gwiazda ze sceny krzy-
czała: wracaj! Waldi! Od razu wszyscy pojęli, że między
nami było coś więcej, a moje zniknięcie koniec wróżyło
jej ponownej kariery. A za nią krzyczała, choć nic nie
kapowała, jej wierna Kopia, ale już z tłuszczą zmieszana:
Waldi, wracaj! Krzyczała też ze sceny cała elita warszaw-
ska, Robert Leszczyński krzyczał: Waldi, wracaj!, Graży-
na Torbicka w futrze krzyczała, Jaś i Małgosia kamienice
w swe bajkowe prototypy się zamieniły i krzyczały: Wal-
di, wracaj!
Aż biało-czerwony dobiegłem do Rudki i pukałem z
całych sił do niegościnnej gospodyni księdza, która gdy
mnie zobaczyła, krzyknęła tylko „Waldi Bacardi do naro-
dowców przystał!”, przeżegnała się i już ksiądz się mną
zajął. Obmyślamy właśnie wielki powrót.

Rozdział dziewiętnasty: i znowu na wsi!


Rozmowa z kowalem

Skorom już był u siebie, wymyty do czysta, postano-


wiłem odwiedzić dawnych kumpli. Nabyłem na przece-
nie nalewkę agrestową i nieśmiertelnego szampana z
Lidla, papierosy „Fajranty” i idę na przystanek, przebra-
łem się w czapkę uszankę i chłopskie szaty, idę. Zamiast
Gwiazdy zachwalającej kinder bueno – ja się uśmiecham
w stroju Mikołaja, reklamując darmowe minuty pod cho-
inkę do wszystkich sieci.

193
Na przystanku nikogo, śmietnik się pali. Zapaliłem,
ciemno się zrobiło, smutno się zrobiło, deszcz ze śnie-
giem, dobrze, że nasza wiata ma dach. Sam tego szam-
pana piłem. Wspominałem, ileśmy to kotów na tym
śmietniku podpalili, i naraz zrobiło mi się tych wszyst-
kich kotów bestialsko usmażonych na naszym śmietniku
strasznie żal. Marzłem, to się nalewką agrestową roz-
grzewałem i już trochę mi się rzygać chciało, nie powi-
nienem mieszać. Właśnie wtedy przejeżdżał na rowerze
kowal, pan Kazimierz. Zatrzymałem dobrego człowieka i
wypytuję, gdzie ten, gdzie tamten, a on mi na to:
- A to, panie Waldku, całe to tałałajstwo wywiało do
Londynu, do Edynburga, do Belfastu. Nikogo nie ma.
Tam robią, starcom dupy podcierają.
Powiało pustką.
- A co u pana?
Zapaliliśmy. Pomilczeliśmy.
Zamiast odpowiedzi, kowal tylko mruknął:
- No już chyba dziś na Suwałki nic nie leci.
Pięć minut milczenia.
- Znowu zdarły, cholery.
Para z ust. Papieros. Dwie minuty milczenia.
- Na Budziska tylko będzie.
Milczenie.
- Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt pięć. Jak poleci.
Milczenie.
- Znowu, ścierwa, śmietnik podpaliły.
Cisza. I przeciągłe:
- Tak, panie, jak w ogóle poleci...
Cisza.

194
Zamieć. Bez słowa podałem kowalowi nalewkę agre-
stową.
Jej szyjka znikła pod wąsami. Przejechał wóz, przeszła
baba z krową.
Nic. Nic i nic.
- A pan, panie Jesionka, naprawdę, też by już mógł
przestać robić z siebie dziwaka, czupiradło, wsi wstyd
przynosić... Idiotę stroić. Co pan myślisz, że ja nie wiem?
Telewizora nie mam, ale... - wskazał ramieniem na wiatę
i mnie reklamującego cały czas w stroju Świętego Miko-
łaja.
Wielka cisza. W bliźniaku zapaliło się na parterze, za-
chuchana szyba, telewizor... Telewizor!
- A co z kuźnią? Panie Kaziu! Istnieje?
Wzruszył tylko ramionami, kopnął ziemię, jakby na
motorze jechał, i tyle go było widać, zamieć postać na
rowerze zasłoniła. Chuchałem w ręce, papieros wypadł
mi z grubej rękawicy, uszankę na czoło bardziej nasuną-
łem i jak ten emigrant sam już nie wiedziałem: tu moje
miejsce, z tendencją, jak mówiły cioty stylistki, a więc z
tendencją na denaturat i popularne, czy tam, gdzie sushi
i wino śliwkowe, Robi Lesz. i makijaż dłoni, z tendencją
na zawał od nerwów i drągów na złotej tacy w luksuso-
wym baraku, hangarze, za sceną podanych.
Popatrzyłem na siebie w czapce Świętego Mikołaja,
reklamującego kody, darmowe minuty pod choinkę.
Przepiłem do siebie tą nalewką za trzy złote. I gdzie ci
zazdroszczący, gdzie widownia? Tak sobie wyobrażałeś:
nadjeżdża lymuzyna pod sam przystanek, szofer otwiera
drzwi, wszyscy cię obskoczą... Byliśmy sami - ja i mój
anioł, co po drugiej stronie drogi grał na skrzypkach.
Ach, jak pięknie grał!.

195
Wtedy dzwoni komóra. Odbieram, choć sieć tu nie do
końca łapie. Głos przez tysiąc oceanów rwie się od wia-
tru:
- Heloł, Waldi, Boże, wszyscy nas kochają, a ty mi te-
raz znikasz? Pastę mam! Robi Leszczyński mi z Olecka
załatwił, przylatuj pierwszym samolotem, wiem, że jesteś
na Kubie, wszyscy o tym piszą, był artykuł na pierwszej
stronie... zdjęcie ciebie, jak się opalasz spasiony z jakąś
laską, co to za tajemnicza dama, w towarzyst... ja ci dam,
ty... się roztyć... rciadle... sacie... awa... niak... aj... biję...
żywka... lion... okój... akoś... łośnić... - tu sieć siadła.

Po kuźni ani śladu, w jej miejscu teraz hotel na tysiąc


pokoi, stacja benzynowa dla blaszanych koni... A tam,
gdzie stała na szafce pasta w słoju, normalnie dokładnie
w tym miejscu, teraz napis kostką brukową wybrukowa-
ny, ironicznie całą sytuację kwitujący:
„Anno Domini 2009”.
Metamorfozy Margot
Koniec poswarków i niesnastek
pomiędzy Margot a Czarną Gretą

Co tam się dalej działo, nie wiem, bo na dźwięk słów


„blaszane konie” przypominam sobie nareszcie, że na
początku postoju założyłam nową tarczkę i właśnie bije
mi dziewiątka, dziewięć godzin ustawowego postoju,
teraz musimy już, niestety, spadać. Co mnie obchodzi
jakiś ksiądz, co mi do tego, przecież zawsze byłam nie-
wierząca. Emil! Spadamy stąd! Jednym szarpnięciem
kończę z lewatywą, co ją miałam założoną w tyłku, ubie-
ram się, myję ręce. Dopiero potem, umytą ręką, chwytam
Emila za rękaw i ciągnę jego przerośnięte cielsko w stro-
nę parkingu. Na którym co zastajemy, już spieszę opo-
wiedzieć.

Otóż krajobraz po wybuchu superwulkanu. Wszyst-


kich gdzieś wywiało, pustka. W potokach cząstek ele-
mentarnych radioaktywny wiatr pcha środkiem ulicy
nieaktualną gazetkę cenową. Spokojnie, przez nikogo
niezbierane, wyrastają radioaktywne grzyby o dziwnych
kształtach. W sinych światłach latarń.

199
Ani Grety ani Jurija, ani nawet obsługi na stacji ben-
zynowej, w kompleksie sklepowym, w kantorze wywie-
szono „zaraz wracam” przekreślone i z dopiskiem „je-
stem w terenie”. Nie ma babci klozetowej i nie ma pani w
supermarkecie, gdybym robiła grilla, nie kupiłabym żół-
tego wora z węglem drzewnym ani zgrzewki żywca, ani
podręcznego zestawu przypraw. Kobieta w barze nie
krzyczy „zupa 80”, „kartofle 120”. Wlazłam na dach mo-
jego tira, jak wczoraj, rozglądam się po terenie. Ano,
gdzie okiem sięgnąć, ciągnie się piękna Polska północno-
wschodnia, widzę jeziora augustowskie, gdzie kormora-
ny, widzę obwód kaliningradzki, ale o wiele bliżej widzę
wszystkich w wielkim kole, pośrodku ognisko, tam oni,
lecę.

Oto wielki wieczór autorski poezji śpiewanej świętej


Asi od Tirowców, prowadzenie i konferansjerka: Czar-
na Greta, specjalistka od poezji i prozy, pani redaktor
pisma literackiego „Twój Gumowy Chuj”. Już ubrana na
czarno, znaczy: będzie nosić żałobę po Kulawej. Luje
dookoła się kupią, jak to przy ognisku, poznaję kilku zna-
jomych, Poznaniaka, Cyca, Kapustę, Tego Co Zaliczył
Dzwona i Tego Od Świętej Pamięci Kulawej, a Asia w
czapce z pomponem, w grubych okularach czyta z różo-
wego notesika z wróżką na okładce. Pozapalała świe-
czuszki, cały swój badziew porozrzucała naokoło, kadzi-
dełka i herbatę smakową rozdaje w czajniczkach. A Greta
piwsko pije, oczami świdruje i „schön, schön” powtarza,
„das ist toll, das ist heiss!”. A kiedy Asia śpiewa, to Gre-
tchen zagapia się gdzieś w dal, ponad jezioro.

200
Proste teksty o tym, że na świecie żyć to nie wianki
wić, znajdują posłuch i poklask u tirowców, którzy odwa-
lają dziewiątkę, więc i tak muszą tu kwitnąć. „Kocham
Cię, Ojcze” - śpiewa Asia przy wtórze gitary znaną oazo-
wą pieśń i nawet ci zwyrodnialcy co posuwają tirówki, aż
się cała gałąź trzęsie, aż naczepa odpada od konia*, * koń -
część tira, która ciągnie naczepę podnoszą ku niebu uducho-
wione i maślane od piwa oczy. A przy tym, bardzo kultu-
ralnie, wszyscy zażerają się kiełbasą z rusztu na papiero-
wych tackach, z musztardą i dużą bułą, golonką i piwem,
bo jak dziewiątkę się stuka, to przez pierwszą trójkę
można pić, przez szóstkę wywietrzeje. Robią Asi (i przy
okazji grzejącej się w ognisku jej sławy Grecie) zdjęcia
komórkami, nakręcają filmiki, potem to się wszystko
pojawi na YouTubie: Asia na tirowisku, Rudka, zawiesił
Cycu, 15 lipca 2010.

Nagle przyuważa mnie kurwisko, na podium prosi,


inni biją brawo. Teraz ja tłumaczę Czarnej Grecie, że
ona, będąc hetką-pętelką, nie powinna prowadzić wie-
czorów autorskich. A ona na mnie łypie. To kłaniam się
pięknie na prawo, na lewo, i cóż... Wierszy moich mówić
nie śmiem, mogę najwyżej zrobić kobietę gumę. Prosi-
my, prosimy. To ja się powykręcałam cała i zwinęłam w
taki supeł. Brawa! A Greta wtedy podkowę łamie i - pod-
bechtana aplauzem - pyta, czy może któryś chciałby się z
nią spróbować na rękę. Ja się ośmieliłam i jednak co
nieco z mojej poezji i złotych myśli - zachęcana przez

201
świętą Asię - zaprezentowałam. Tarczka z wozu - ko-
niom lżej i inne utwory. Największy aplauz zebrałam
wśród kontenerów i pekaesów. A Greta z takim Holen-
drem na rękę przegrała. (Czy to nie ten owłoch z wczo-
raj?) Ja myślę! Bo to raczej niedźwiedź niż człowiek.
Bardzo spokorniała. Podeszłam do niej i o tą obolałą rękę
zapytałam. Jakoż padłyśmy sobie w objęcia! Koniec po-
swarków, koniec wiecznych niesnastek! To chyba naj-
większy cud świętej. Największy, lecz nie jedyny...

Wówczas bowiem przyniesiono chore zwierzę: me-wę


z przetrąconym skrzydełkiem zawiniętą w koc, co bardzo
się z niego wyszarpywała, a ledwo znalazła się w najbliż-
szym otoczeniu świętej, uspokoiła się i wręcz lgnęła do
niej.

Wtedy na środek wystąpił kierowca o ksywce Ten Od


Kulawej. Typowy Polaczek, co to nie przeczytał w życiu
żadnej książki, nawet instrukcji obsługi lewarka. Lubi
sobie popić, gdy może, z dziesięć piwek, lubi se zapalić
ukraińskiego papieroska po niższej cenie, lub podupczyć
na gałęzi byle towarek, ma liczną rodzinę gdzieś pod
Piotrkowem i się buduje z pustaków. Łysy jak kolano, z
brzuszkiem już widocznym, nadpobudliwość ruchowa, w
tym nadpobudliwość żuchwy, wskutek czego ciągle gada
i żartuje. Ale nie teraz. Ponieważ zabito jego Kulawą.
Klaszcze i prosi o głos, a Greta pochlipuje w chusteczkę
za dawną kochanką.
- Słuchajta, chopy! Niech ja tego skurwysyna dorwę,
co zajebał Kulawą, to niech on na promie nie nocuje ze
mną na jednym pokładzie, na jednej kajucie. Kulawa, jaka

202
była, taka była, a na taką śmierć nie zasłużyła. Chcę tu
odczytać wiersz, to znaczy się utwór ten, no... poetycki,
ku pamięci Kulawej.
Własnym oczom nie wierzyłam, bo oto ten luj, który
co w życiu przeczytał, zostało już raz ustalone, wyciąga z
kieszeni kurtki pognieciony bon konsumpcyjny, rozpro-
stowuje i czyta coś, co się zaczyna tak:

Ciągnął wilk razy kilka, pociągli i wilka...


- Wilk to Kulawa - wyjaśnił wszystkim teatralnym
szeptem „na stronie”.

Cyganie po raz trzeci

Dobra, myślę, ja tej elegii na cześć Kulawej nie będę


słuchała. Trzeba iść w noc. Jak to ksiądz mówił? „Po-
pod lasem, wpodle jeziorka”. Wspinam się jeszcze raz na
dach i widzę, że na tym parkingu lasek i jezioro nieco
oddalone. Są! Obóz, gdzie mieszkają Cyganie w ogólno-
ści, a mój Dezider w szczególności... Zabieram coś z ka-
biny, zamykam. Idę wałem przeciwpowodziowym, potem
trawą, co się okazuje mokradłem, aż grzęznę po kostki.
Dopiero za łąkami rośnie niskopienny lasek, marszczy
się sroga toń jeziora ukrytego za szuwarami, a przy nim,
w otoczce dymu, nie jedna, ale chyba sto przyczep i ba-
raków z blachy falistej. Latają kury, moknie pościel na
płotach, brodzą w kałużach dzieci i bawią się z psami
kością, śmierdzi palącym się plastikiem, palącymi się
włosami, gumą, paznokciami, skórą, trupami. Wszystko,

203
co śmierdzi i może się palić, poza drewnem, to oni to
palą. Wrzucają do ognia swoje frotki i różowe spinki-
motyle, zieloną farbę zeskrobaną z ławek.

Mimo że noc, siedzą całymi rodzinami przy plastiko-


wych stołach. Jeden na grzebieniu gra. Naznosili z par-
kingu, z McDonalda, olbrzymie ilości nieorganicznej
karmy, w pudełkach-domkach zestawy happy meal.
Przed sobą mają także rozdziobane na gazecie kurczaki,
mnóstwo kieliszków wódki, kiełbasę, kremówki, w naj-
większym nieładzie i brudzie. A przy każdym stole naj-
ważniejsza jest stara Cyganicha, matka rodu, w siwym
koku i największych złotych kolczykach, że aż się uszy
rozciągają. Z cerą nikotynową. Obok Stary Gruby Cygan
podzwania komórą i kluczykami do samochodu, bo w
tym całym syfie jest jakiś przepych, bogactwo, stoją za-
parkowane najnowsze modele osobówek, pokrewne te-
mu mercowi od naszych Cyganów z parkingu, jakieś be-
emki, złote, srebrne i czerwone z otwartym dachem.
Obok kobieta w średnim wieku karmi piersią jedno, dwa
lub może i trzy słodkie małe Cyganiątka z czarnymi łeb-
kami. A karmiąc, nie przestaje gadać „aszrabachramasz
kotlet citu czauczesku” przez komórkę.

Dalej młodsza, prawie dziecko, ale już ze złotymi zę-


bami, w chustce ze złotą nicią, także karmi Cyganiątka
dziecięcą piersią, a obok niej z włosami na żel, zawsze,
ale to zawsze siedzi Piękny Cygan w Wieku Rozpłodo-
wym! Buhaj. Gra na grzebieniu, przepija wódką, szczerzy
zęby. Przy innym stoliku jego odpowiednik na harmoszce

204
rzewnie zapitala. Potem mnóstwo dzieci w wózkach naj-
nowszej generacji, różowych z Hello Kitty. Wszystko w
kałuży opalizującej benzynowymi kolorami tęczy, w kwa-
śnym deszczu, a na skraju lasku, po kostki w wodzie,
anioł cygański gra na skrzypcach.

Nagle jedna Stara Cyganicha mnie przyuważa i prosi,


a inni się cieszą jak dzieci, że ktoś normalny do nich
przyszedł. A już wyczajam tak, żeby się umieścić koło
mojego Dezidera. Oj, lubczyku bym ci zadała, piękny
panie, lubczyku bym ci zadała, a te cziornyje oczi urzekły
mnie, co się tak patrzysz tymi ślepiami, zauroczyć
chcesz? Pokaż rękę, to ci powróżę, wielkie przeżycie cię
czeka tej nocy, więc pośpiesz się, bo ona się już kończy...
O aszrabachramasz, o kotlet! Pi tu pitu czauczesku... Tak
mruczę do Cygana, wyciągam rękę i go obejmuję... Czuję
zapach spoconego, młodego i niedomytego ciałka, oj
ciałka, przebijający przez niezliczone dezodoranty „Cza-
uczesku” produkcji dwojga biednych Rumunów mówią-
cych po polsku. A po drugiej stronie mam młodą Cygan-
kę z dzieckiem, która łypie na mnie ponuro spod fioleto-
wych rzęs.

Wkładam Deziderowi rękę w spodnie od tyłu i zamy-


kam oczy - Cyganka chwyta kawałek szarej kury czy kur-
czaka, chwyta kotlet.

Całuję Cygana, moje Cyganiątko, moje zwierzątko, w


szyję cudną, brudną - Cyganka zamachuje się tym mo-
krawym, szarawym mięsem.

205
Całuję Cygana w usta pachnące tytoniem, z języcz-
kiem - kura jak mokra szmatka ląduje mi na policzku.

Szepczę Cyganowi w uszko „idziemy nad jezioro” - i


oto jak mokrą szmatką ta mnie leje po szyi:
- O kaciu pu cip ci lip ci kotlet, aszrabachramasz ko-
tlet, czauczesku i batonesku, ty mi tu nie będziesz urzą-
dzała burdelesku, polska szmatesku! A to myśmy myśla-
ły, że ona tu z unijnej jakiejś organizacji „Klon-Jawor”,
co ma pomóc Cyganom! Że ona z „Gazety Wyborczej”,
reportaż robi o nas, pełna zrozumienia!

I teraz ja dzielę całą rodzinę, faceci grubi z sygnetami i


zębami tombakowymi są za Cyganem i automatycznie za
mną, za naszym szczęściem. A Cyganichy z kluczykami
od samochodów i z kokami są za patriarchalnymi ma-
triarchalnymi wartościami rodzinnymi, czyli że nie żadne
batonesku, tylko normalnie - Dezider bezczelnie zdradza
żonę przy dzieciach. A mój wyciąga nóż sprężynowy, któ-
rego stal odbija się w jego oczach.

Takoż mój piękny Dezider wygrał i wymykamy się od


suto zastawionego stołu w kierunku jeziora, co się rozpo-
ściera ich niezliczona ilość na całym pięknym Pojezierzu
Suwalskim. On mnie obejmuje i wiem już, że niż znad
Skandynawii odszedł w siną dal. Drą się na naszą cześć
świerszcze, kumkają żaby, uzdrowiona mewa szybuje
nad naszymi głowami, na parkingu pokój, unia i pobra-
tanie... A wokół jeziora tańczą, tańczą gołe nimfy, co mo-
żemy sobie je nagrać komórką, ale ona wypada mi z ręki

206
do wody wraz z tabliczką „Margot”, która pluska teraz w
mokry nabrzeżny piasek. Kamera robi zbliżenie na dwie
twarze, mężczyzny i kobiety, na tle jeziora, bo nie ma ras,
miłość wszystko łączy, te twarze powiększają się, muzyka
żab i świerszczy gra patetycznie, tirowcy gdzieś daleko
biją brawo. Dziecko jakieś cygańskie w koszulce z napi-
sem „Hugo Boss” za nami przyleciało, głaszczę je, a Dez-
ider goni, żeby uciekało, całuje mnie, pojawia się napis:

THE END

Anno Domini 2008/2009


Podziękowania dla przyjaciół z trasy:

Pauli,
Ance Jantar,
Andrzejkowi, mojemu bratu,
Mamie Marysi,
Pawłowi Olesiejukowi za podróż tirem,
Marcie Dymek,
państwu Inglotom za CB-radio,
Rodzicom za stypendium i Gajków,
Kubie Mazurkiewiczowi,
Agacie Pieniążek,
państwu Przybylakom za domek,
Robertowi Jaroszowi,
Robertowi Leszczyńskiemu,
Bohdanowi Sztabie,
Miśkowi Żakowi,
Mariannie Sokołowskiej za całokształt.

You might also like