Professional Documents
Culture Documents
Carlos Fuentes
Nudzę się. Budzi mnie kontakt z tym zimnym przedmiotem, który dotyka
Jmego członka. Nie wiedziałem, że można siusiać nie zdając sobie z tego
sprawy. Oczy mam zamknięte. Nie słyszę najbliższych głosów. Jeśli otworzę
oczy, czy będę mógł słyszeć?... Ale powieki ciążą mi, jakby były z ołowiu,
miedziane monety na języku, młoty w uchu... coś jakby srebro oksydowane
w ustach, przy oddychaniu. Wszystko z metalu. Jeszcze raz minerały*
Siusiam bezwiednie. Może w ciągu tych godzin — bo przypominam sobie z
dreszczem, że byłem nieprzytomny — jadłem, nic o tym nie wiedząc. Bo
ledwie zaczynało świtać, kiedy wyciągnąłem rękę i zrzuciłem — także nie
chcąc tego — telefon na podłogę i pozostałem na łóżku, twarzą do poduszki,
ze zwisającymi ramionami; czułem jak gdyby mrówki w żyłach przegubu.
Teraz budzę się, ale nie chcę otworzyć oczu. Choćbym nie chciał: coś świeci
natarczywym blaskiem blisko mojej twarzy. Coś, co widzę poprzez zamknięte
powieki: fuga czarnych świateł i błękitnych obręczy. Kurczę mięśnie twarzy,
A
otwieram prawe oko i widzę je odbite w szkiełkach inkrustacji na damskiej
torebce. To ja. To ja. To ja. Jestem tym starcem z twarzą pociętą przez
nierówne kwadraciki szkła. To ja jestem tym okiem wypukłym i zielonym
pomiędzy powiekami. Powieki. Powieki. Powieki kleją się. Jestem tym nosem.
Ten nos. Nos z garbkiem. Rozdęte nozdrza. Te policzki to ja. Policzki. Z
których wyrasta siwa broda. Wyrasta. Grymas. Grymas. Grymas. Jestem
tym grymasem, który nie ma nic wspólnego ze starością ani bólem. Grymas.
Zęby ■ sczerniałe od tytoniu. Tytoń. Tytoń. Mój oddech zastyga na szkieł-
kach, które stają się matowe, i czyjaś ręka zabiera torebkę z nocnego stolika.
— Proszę spojrzeć, doktorze: udaje...
— Panie Cruz...
|— Nawet w godzinie śmierci musi nas oszukiwać!
Nie chcę mówić. Usta mam pełne starych monet, miedziaków, ten właśnie
smak. Ale otwieram trochę oczy i dostrzegam poprzez rzęsy dwie kobiety i
lekarza, który pachnie środkami aseptycznymi: z jego spoconych rąk, które
teraz dotykają mojej piersi pod koszulą, wydziela ^się zapach spirytusu. Pró-
buję odsunąć tę rękę.
—- Spokojnie, panie Cruz, już dobrze.
Nie, nie otworzę warg, a raczej tej pomarszczonej kreski bęz warg,
odbijającej się w szkle. Będę trzymał ręce wyciągnięte na 10
kołdrze. Kołdra sięga do linii brzucha. Żołądek... ach... I nogi pozostają
rozsunięte, z tym zimnym naczyniem między udami. Ale wyżej klatka
piersiowa wciąż jest uśpiona i to samo głuche krążenie mrówek, które
czuję... które czułem już przedtem, siedząc długi czas bez ruchu, w kinie. Złe
krążenie krwi, tylko to. Nic więcej. Nic poważnego. Nic poważniejszego.
Człowiek musi myśleć
o swoim ciele. To męczy, myśleć o ciele.
O własnym ciele, tym jedynym, jakie się ma. To męczy. O ciele się nie myśli.
Ono jest. Myślę, jestem obecny. Jestem ciałem. Ciało pozostaje. Odchodzi...
Odchodzi... rozprasza się w tej ucieczce łuszczącej się skóry, rozprężonych
nerwów, komórek i ciałek krwi. Moje ciało, w które ten lekarz wtyka palce.
Strach. Boję się myśleć o moim własnym ciele. A twarz? Teresa zabrała
torebkę, w której widziałem jej odbicie. Próbuję przypomnieć je sobie: twarz
rozbita na kawałki w niesymetrycznych szkiełkach, z okiem tuż przy uchu i
bardzo daleko od drugiego oka, z grymasem rozdzielonym między trzy ru-
chome odbicia. Pot spływa mi z czoła. Zamykam oczy z powrotem i proszę,
proszę, żeby mi zwrócili moją twarz i moje oczy. Proszę, ale czuję tę rękę,
która mnie głaszcze, i chciałbym uwolnić się od tego dotyku, ale brak mi sił.
— Czujesz się lepiej?
Nie widzę jej. Nie widzę -Cataliny. Widzę
dalej. Teresa siedzi w fotelu, w rękach ma rozpostartą gazetę. Moją gazetę.
To jest Teresa, ale ma twarz ukrytą za rozpostartą stronicą.
— Otwórzcie okno.
— Nie, nie. Przeziębisz się, to ci zaszkodzi.
— Zostaw go, mamo. Nie widzisz, że uda- je?
Ach, czuję to kadzidło. Ach! Głosy przy drzwiach. Przychodzi z tym
zapachem kadzidła, w czarnych spódnicach, z kropidłem w ręku, aby
wyprawić mnie z całą pompą. He, he, wpadli w pułapkę!
— Padilla nie przyszedł?
— Owszem, jest za drzwiami.
— Niech wejdzie, p Ale...
— Niech najpierw wejdzie Padilla.
Ach, Padilla, zbliż się. Przyniosłeś magnetofon? Jeżeli wiesz, co powinieneś"
robić, to przyniosłeś go tutaj z sobą, jak przynosiłeś go co wieczór do mego
domu w Coyoacan. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek chciałbyś mnie pewnie
przekonać, że wszystko jest jak zwykle. Nie zakłócaj rytuału, Padilla. Ach
tak, zbliżasz się. One nie chcą.
— Przybliż się, córeczko, niech cię rozpozna. Powiedz, jak się nazywasz.
— Jestem... jestem Gloria.
Gdybym tylko mógł dostrzec lepiej jej twarz. Gdybym mógł wyraźniej
dostrzec jej
grymas. Musi czuć tą woń martwej skóry; musi patrzeć na tą zapadłą pierś,
ten siwy, niechlujny zarost, ten niepowstrzymany śluz płynący z nosa, te...
Odsuwają ją ode mnie.
Doktor mierzy mi puls.
— Muszą zwołać kolegów na konsultacją.
Catalina gładzi moją rąką. Co za niepotrzebna pieszczota. Nie widzą jej
dobrze, ale pragną utkwić w niej spojrzeniem, spotkać sią z jej wzrokiem.
Tak. Wytrzymują go. Biorą jej zimną jak lód rąką.
— Tamtego ranka czekałem na niego z radością. Przejechaliśmy konno
przez rzeką.
— Co mówisz? Nie mów nic, nie mącz sią. Nie rozumiem.
— Chciałbym tam wrócić, Catalino. Jakież to niepotrzebne!
Tak, ksiądz nachyla się nade mną. Mruczy coś. Padilla włącza
magnetofon. Słucham mego głosu, moich słów. Aj, z krzykiem. Krzyczą. Aj,
nie umarłem. Dwaj doktorzy ukazują sią w drzwiach. Przetrwałem. Regino,
boli mnie, boli, Regino, czują, że mnie boli. Regina. Żołnierz. Uściskajcie
mnie, boli. Wbito mi sztylet długi i zimny w brzuch; ktoś, ktoś inny, zagłębił
stal w moich wnętrznościach: czują to kadzidło i jestem zmęczony. Pozwalam
im robić, co chcą. Jęcząc pozwalam, żeby mnie unieśli. Nie zawdzięczam
wam życia. Nie mogę, nie mogę, nie wybierałem, ból zgina mnie wpół,
dotykam zlodowacia
łych stóp, nie chcą tych niebieskich paznokci, moich nowych niebieskich
paznokci, ach, ja przetrwałem. Co robiłem wczoraj? Jeżeli pomyślę, co
robiłem wczoraj, nie przestanę myśleć o tym, co się dzieje teraz. Ta myśl jest
jasna. Bardzo jasna. Myśl o dniu wczorajszym. Nie zwariowałeś jeszcze, nie
cierpisz aż tak, możesz o tym pomyśleć. Wczoraj, wczoraj, wczoraj. Wczoraj
Arte- mio Cruz odleciał z Hermosillo do Mexico. Tak. Wczoraj Artemio Cruz...
Zanim zachorował, wczoraj, Arteanio Cruz... Nie, nie zachorował. Wczoraj
Artemio Cruz był w swoim gabinecie i uczuł się bardzo chory. Wczoraj, nie.
Dziś rano. Artemio Cruz. Nie chory, nie. Nie Artemio Cruz. Ktoś inny. W
lustrze zawieszonym naprzeciw łóżka chorego. Tamten drugi. Artemio Cruz.
Jego bliźniak. Artemio Cruz jest chory: nie żyje: nie, żyje. Artemio Cruz żył.
Żył przez ileś tam lat... Żył przez kilka dni. Jego bliźniak Artemio Cruz. Jego
sobowtór. Wczoraj Artemio Cruz, ten, który' żył tylko kilka dni przed
śmiercią, wczoraj Artemio Cruz... który jest mną i jest innym... wczoraj...
Ty, wczoraj, robiłeś to samo co zwykle, jak każdego innego dnia. Nie wiesz,
czy warto sobie to przypominać. Chciałbyś przypomnieć sobie, leżąc tu, w
półmroku twego pokoju, to, co się stanie, tylko nie chcesz 14
przewidywać tego, co już się stało. W tym półmroku oczy widzą przyszłość,
nie umieją odgadywać przeszłości. Tak, wczoraj polecisz z Hermosillo,
wczoraj, 9 kwietnia 1959. regularnie kursującym samolotem Meksykańskich
Linii Lotniczych, który wyleci
0 9,55 rano ze stolicy stanu Sonora, gdzie bądzie panował piekielny upał, i
przyleci do Mexico D. F. punktualnie o 16,30. Z fotela w tym
czteromotorowcu zobaczysz miasto płaskie i szare, pas murów z
niewypalanych cegieł i blaszanych dachów. Stewardessa zaproponuje ci
gumą do żucia w celofanowym opakowaniu — zapamiętasz to, bo ona bądzie
(powinna być, nie zaczynaj od razu myśleć o wszystkim w czasie przyszłym)
bardzo ładną dziewczyną, a ty zawsze będziesz miał dobre oko na te rzeczy,
chociaż wiek skazuje cię raczej na wyobraźnią niż na działanie (źle używasz
słów: jasne, nigdy nie będziesz sią czuł na to skázany, chociaż musisz
ograniczyć sią do wyobraźni). Świetlny napis: No smoking, Fasten Seat Belts
zapali się w chwili gdy samolot, znalazłszy sią nad Valle de Mexico, zacznie
nagle się zniżać, jakby tracił władzę utrzymywania sią w rozrzedzonym
powietrzu, i natychmiast przechyli sią na prawo, zaczną spadać pakunki,
torby, walizki i podniesie się ogólny rwetes, przerywany cichym łkaniem,
1 płomienie zaczną syczeć, dopóki nie zatrzyma sią czwarty silnik nad
prawym skrzy-
dłeni i wszyscy znowu podniosą krzyk i tylko ty pozostaniesz spokojny,
siedząc nieruchomo, żując twoją gumę i obserwując nogi stewardessy, która
będzie przebiegać korytarzem uspokajając pasażerów. System gaśnic
wewnątrz silnika zacznie działać i samolot wyląduje, beż trudu, ale nikt się
nie zorientuje, że tylko ty, siedemdziesięcioletni starzec, zachowałeś zimną
krew i spokój. Poczujesz się dumny sam z siebie, nie okazując tego.
Pomyślisz, że tyle razy w życiu postąpiłeś jak tchórz, że teraz odwaga nie-
wiele cię już kosztuje. Uśmiechniesz się i powiesz sobie, że nie, że to nie
paradoks, to prawda i może nawet prawda ogólna. Podróż do Sonory
odbędziesz samochodem — Volvo 1959, znak D.F. 172 — bo pewne
osobistości w rządzie stanu postanowiły przycisnąć cię do muru i musiałeś
przejechać całą tę drogę po to, żeby upewnić się co do lojalności tego
łańcuszka funkcjonariuszy, których sobie kupiłeś — tak, kupiłeś, nie
będziesz się oszukiwał eufemizmami: przekonam ich, wytłumaczę; nie,
kupisz ich — żeby ściągali łapówki — znowu brzydkie słowo — od
transporterów ryby z Sonora, Sinaloa i do Meksyku: dasz dziesięć procent
inspektorom, zanim ryba dotrze do miasta, ten łańcuszek pośredników
podwyższy jej cenę, ale twój zysk i tak będzie dwadzieścia razy większy niż
pierwotna wartość produktu. Będziesz się starał to sobie przypomnieć i
spełnisz 16
swoje życzenie, nawet jeśli to wszystko wydaje ci się materiałem do
sensacyjnej notatki w twoim dzienniku i myślisz, że właściwie tracisz czas,
przypominając to sobie. Ale będziesz się upierał, przypominał sobie dalej.
Będziesz się starał. Wolałbyś wspominać inne rzeczy, ale przede wszystkim
chcesz zapomnieć o tym stanie, w jakim się znajdujesz... Rozgrzeszysz się.
Usprawiedliwisz. Nie odnajdujesz siebie. Odnajdziesz. Przywiozą cię
nieprzytomnego do twego domu, zemdlejesz w twoim biurze, przyjdzie doktor
i powie, że trzeba poczekać parę godzin z postawieniem diagnozy. Przyjdą
inni lekarze. Nic nie będą wiedzieli ani rozumieli. Będą wymawiali uczone
słowa. A ty będziesz próbował sobie wyobrazić sam siebie. Jak pusty i
pomarszczony bukłak po winie. Będzie ci się trzęsła broda, będzie ci czuć z
ust, twoje pachy będą cuchnęły, cały będziesz cuchnący. Będziesz tam leżał,
bez kąpieli, nie ogolony, będziesz zbiorowiskiem potów, podrażnionych
nerwów i podświadomych funkcji fizjologicznych. Ale z uporem będziesz
usiłował przypomnieć sobie to, co się stanie wczoraj. Z lotniska pojedziesz do
swego biura przez miasto, całe w oparach gazu musztardowego, bo policja
przyjdzie rozpędzić tę manifestację na placu Caballito. Omówisz z twoim
redaktorem naczelnym tytuły na pierwszą stronę, artykuły redakcyjne i
karykatury i poczujesz się za
dowolony. Przyjmiesz twego wspólnika z USA, który złoży ci wizytę, ukażesz
mu niebezpieczeństwo tych ruchów, niesłusznie nazywanych czystką
związków zawodowych. Potem przyjdzie do twego biura twój administrator,
Padilla, i powie ci, źe Indianie burzą się, a ty przez twego administratora
Padillę każesz powiedzieć komisarzowi okręgowemu, żeby ich uciszył, bo
ostatecznie za to mu płacisz. Dużo zrobisz wczoraj rano. Przyjdzie się z tobą
zobaczyć przedstawiciel tego dobroczyńcy Ameryki Łacińskiej i uzyskasz
większe subsydia dla twego dziennika. Wezwiesz reportera z kroniki lokalnej
i każesz mu napisać w jego rubryce jakieś oszczerstwo na tego Couto, który
z tobą zadziera i psuje ci interesy w Sonora. Tyle rzeczy zrobisz! A potem
zasiądziesz z Padillą do przeliczania twego stanu posiadania. To ci sprawi
wielką przyjemność. Całą ścianę w twoim gabinecie zakrywa tablica wskazu-
jąca zasięg i powiązania między przedsiębiorstwami, którymi kierujesz:
dziennik, inwestycje w nieruchomościach — Mexico, Puebla, Guadalajara,
Monterrey, Culiacän, Hermosillo, Guayamas, Acapulco, pokłady siarki w
Jaltipan, kopalnie w Hidalgo, koncesje na wyrąb drzewa w Tarahumara,
udziały w serii hoteli, fabryka rur, handel rybami, konsorcja finansowe, sieć
operacji giełdowych, legalne przedstawicielstwa towarzystw
północnoamerykańskich, administracja poży
czek dla kolei, radcostwa w instytucjach kredytowych, akcje w
przedsiębiorstwach zagranicznych — barwniki, stal, substancje piorące — i
pewne dane nie wykazane na tablicy: piętnaście milionów dolarów złożonych
w bankach w Zurychu, Londynie i Nowym Jorku. Zapalisz papierosa wbrew
zaleceniom lekarza i opowiesz Padilli, jeszcze raz, w jaki sposób zostały
zgromadzone te bogactwa. Pożyczki na krótki termin i wysoki procent
udzielane chłopom w stanie Puebla po zakończeniu rewolucji) nabycie
terenów w pobliżu miasta Puebla, w przewidywaniu jego rozrostu, a także —
dzięki przyjacielskiej interwencji każdego z kolejnych prezydentów —
terenów parcelacyj- nych w mieście Mexico; zakupienie dziennika
stołecznego, zakup akcji i stworzenie mieszanych przedsiębiorstw
meksykańsko-amery- kańskich, w których ty występowałeś jako figurant dla
zadośćuczynienia wymaganiom prawa; człowiek zaufania inwestoróvf
północnoamerykańskich; pośrednik między Chicago, Nowym Jorkiem i
rządem meksykańskim; presja wywierana na giełdzie papierów war-
tościowych, tak aby podwyższać i obniżać ich ceny, sprzedawać i kupować w
zależności od twoich potrzeb i korzyści; złote lata rozkwitu za rządów
prezydenta Alemán i ostateczne umocnienie twej pozycji: nabycie terenów
komunalnych i zagrabionych chłopom, aby je rozparcelować na planowa
ne osiedla w miastach interioru; koncesje na wyrąb lasów. Tak —
westchniesz i po- poprosisz Padillę o zapałkę — dwadzieścia lat zaufania,
pokoju społecznego, współpracy klas, dwadzieścia lat postępu, po demagogii
Lazara Cárdenas, dwadzieścia lat ochrony interesów pracodawców, uległych
liderów, tłumionych strajków. I wtedy położysz ręce na brzuchu, a twoja
głowa o siwych włosach i oliwkowej twarzy uderzy głucho
o szybę na biurku, i znów, teraz z bardzo bliska, zobaczysz to odbicie twego
chorego brata-bliźniaka, podczas gdy wszystkie dźwięki będą ze śmiechem
uciekały z twoich uszu, a pot wszystkich tych ludzi będzie się unosił wokół
ciebie, a ich ciało przygniecie cię, tak że stracisz przytomność. Bliźniak,
odbity w szybie, wcieli się w tego drugiego, którym jesteś ty, stary człowiek,
lat siedemdziesiąt jeden, leżący bez czucia między obrotowym krzesłem i
wielkim metalowym biurkiem; i będziesz tu, nie wiedząc, jakie zdarzenia z
twego życia przejdą do twej biografii, a jakie zostaną przemilczane i ukryte.
Nie będziesz tego wiedział. To zdarzenie banalne i nie będziesz pierwszym ani
jedynym człowiekiem o podobnej książeczce zasług. Miałeś satysfakcję. I z
pewnością sobie przypomniałeś. Ale przypomnisz sobie inne r-zeczy, inne
dni, będziesz musiał sobie przypomnieć. Dni dalekie i bliskie, popchnięte ku
zapomnieniu lub opatrzo- 20
ne etykietą w pamięci — dni spotkania i odmowy, przelotnej miłości,
wolności, urazy, klęski, woli, dni, które będą czymś więcej niż nazwą, jaką ty
im możesz dać; dni, w których twoje przeznaczenie będzie cię ścigało jak pies
gończy, znajdzie cię, owładnie tobą, wcieli się w twoje słowa i czyny; materia
złożona, nieprzezroczysta, lepka, na zawsze spleciona razem z inną,
namacalną materią twego ducha, wchłoniętego przez materię: miłość
świeżych pigw, ambicja rosnących paznokci, nuda postępującej stopniowo
łysiny, melancholia słońca i pustyni, abulia nie zmytych talerzy, dystrakcja
rzek tropikalnych, lęk przed szablami i prochem, utracona świeżość
przewietrzonej pościeli, młodość czarnych koni, starość opuszczonej plaży,
spotkanie z kopertą z zagranicznym znaczkiem, wstręt do kadzidła, choroby
nikotyny, ból czerwonej ziemi, wieczorna tkliwość patio, duch wszystkich
przedmiotów, materia wszystkich dusz, klin w twojej pamięci, który rozdziela
dwie połowy; spojenie życia, które z powrotem je łączy, rozłącza, ściga,,
odnajduje: owoc rozcięty na dwie połowy; dzisiaj złączą się na nowo.
Przypomnisz sobie połowę, którą zostawiłeś za sobą; przeznaczenie odnajdzie
cię; ziewniesz: nie trzeba wspominać; ziewniesz: rzeczy i ich uczucia
rozsnuły się, rozsypały podczas drogi; tam, za tobą był ogród, gdybyś mógł
doń powrócić, gdybyś mógł go
w końcu odnaleźć? ziewniesz: nie zmieniłeś miejsca; ziewniesz: jesteś na
ziemi ogrodu, ale blade gałęzie nie chcą dźwigać owoców, zakurzone koryto
strumieni wyrzeka się wód; ziewniesz: dni będą inne i takie same, odległe i
obecne — wkrótce zapomną o konieczności, pilnej potrzebie, zdziwieniu;
ziewniesz: otworzysz oczy i zobaczysz je tu, przy sobie, z tą fałszywą
troskliwością, wyszepczesz ich imiona: Catalina, Teresa; nie zdołają ukryć
uczucia rozczarowania i pogwałcenia, gniewnej dezaprobaty, która z
konieczności będzie musiała teraz przybrać pozory troski, serdecznego
zmartwienia, bólu; maska skwapliwości będzie pierwszym znakiem tej
ewolucji, którą im narzuci twoja choroba, twój wygląd, poczucie przyzwoitoś-
ci, cudze spojrzenia, obyczaj i tradycja; ziewniesz: zamkniesz oczy; ziewniesz:
ty, Artemio Cruz, on; uwierzysz w twoje dni z zamkniętymi oczyma.
inął je, jadąc samochodem w kierunku biura. Prowadził szofer, on sie- |
dział obok, czytając gazetą, ale w tym momencie przypadkiem podniósł oczy
i zobaczył je, wchodzące do sklepu. Spojrzał na nie, mrugnął okiem i wtedy
samochód przyśpieszył biegu, a on dalej czytał wiadomości z Sidi Barrani i.
El Alamein, oglądał fotografie Rommla i Montgomery'ego: szofer pocił sią w
skwarze słonecznym i nie mógł włączyć radia dla rozrywki, a on pomyślał, że
to nie był zły pomysł wejście w spółką z plantatorami kawy w Kolumbii,
kiedy zacząła sią wojna w Afryce; one tymczasem weszły do sklepu i
sprzedawczyni poprosiła, żeby usiadły, poszła zawiadomić właścicielką (bo
wiedziała, kim są te. dwie kobiety, matka i córka, a właścicielka poleciła,
żeby ją •zawsze uprzedzano, ilekroć tu wejdą). Sprzedawczyni szła cicho po
dywanach do pokoju w głąbi, .gdzie właścicielka adresowała zaproszenia
przy stoliku obitym zieloną skórą
i wypuściła z ręki lorgnon, zawieszone na srebrnym łańcuszku, kiedy
sprzedawczyni weszła mówiąc, że przyszła tamta pani ze swoją córkę;
właścicielka sklepu westchnęła
i rzekła: „Ach tak, tak, już się zbliża ta data”; podziękowała jej za tę
wiadomość i poprawiła włosy o fioletowym odcieniu, przygryzła usta i zgasiła
mentolowego papierosa. W salonie dwie kobiety siedziały już na fotelach, nie
zamieniając z sobą ani słowa aż do chwili, gdy weszła właścicielka, a wtedy
matka, która miała swoje pojęcie
0 konwenansach, udała, że dalej prowadzi rozmowę* nigdy nie rozpoczętą, i
powiedziała głośno: w każdym razie ten model wydaje mi się o wiele
ładniejszy. Nie wiem, jak ty uważasz, ale ja wybrałabym ten model;
naprawdę jest bardzo ładny, wyjątkowo przyjemny". Dziewczyna skinęła
głową, bo była przyzwyczajona do tych rozmów, skierowanych nie do niej,
tylko do osoby, która ,w tej chwili wchodziła i wyciągała rękę do córki, ale
nie do matki, witając ją promiennym uśmiechem i skinięciem fioletowej gło-
wy. Córka zaczęła posuwać się na kanapie ku prawej stronie, żeby zrobić
miejsce dla właścicielki, ale matka zatrzymała ją spojrzeniem i poruszeniem
palca na wysokości piersi; córka nie ruszyła się już z miejsca
1 patrzyła ze współczuciem ną kobietę z umalowanymi włosami, która nie
siadając spytała, czy już się zdecydowały na wybór modelu. Matka
powiedziała, że nie, że jeszcze nie są zdecydowane i dlatego chciałyby
obejrzeć jeszcze raz wszystkie modele, bo od tego będzie zależało wszystko
inne, to zna- 24
czy szczegóły, jak kolor kwiatów, suknie druhen, i tak dalej.
— Przykro mi, że tak panią fatyguję, chciałabym...
— Ależ proszę pani, miło nam paniom dogodzić!
— Tak. Wolałybyśmy się upewnić.
— Oczywiście.
— Nie chciałybyśmy pomylić się i potem, w ostatniej chwili...
— Zupełnie słusznie. Lepiej wybrać spokojnie, żeby później nie...
— Tak, chcemy być pewne.
— Powiem dziewczętom, żeby się przygotowały.
Zostały same i córka wyciągnęła nogi, chcąc je rozprostować, matka
spojrzała na nią z przerażeniem, poruszając wszystkimi palcami naraz, bo
widać było podwiązki dziewczyny, i gestem wskazywała jej, żeby pośliniła
oczko na pończosze z lewej nogi; córka znalazła miejsce, w którym puściło
oczko, pośliniła palec i posmarowała to miejsce. „Trochę jestem śpiąca, to
dlatego" — wytłumaczyła matce. Dama uśmiechnęła się i pogłaskała jej rękę,
i dalej obie siedzały w fotelach z różowego brokatu, nie mówiąc nic do siebie,
póki córka nie oświadczyła, że jest głodna, a wtedy matka odpowiedziała, że
potem pójdą coś zjeść u San- borna, chociaż ona będzie jej tylko towa-
rzyszyć, bo ostatnio zanadto utyła.
— Ty nie masz jeszcze powodów do niepokoju.
— Nie? . , ..
Masz bardzo młodzieńczą figurę. Ale
później będziesz musiała uważać. W mojej rodzinie wszystkie miałyśmy
piękną figurę w młodości, a potem, koło czterdziestki, tracimy linię.
— Wyglądasz bardzo dobrze.
_ Tak ci się zdaje, bo już nie pamiętasz, jaka byłam przedtem,
zapomniałaś. A poza tym...
— Dzisiaj obudziłam się bardzo głodna. Zjadłam dużo na śniadanie.
— Teraz jeszcze się nie martw. Później, tak, trzeba uważać.
— Czy po dzieciach bardzo się tyje?
I — Nie, to nie to, z tym nie ma kłopotu. Dziesięć dni diety i wracasz do
normalnej sylwetki. Kłopot zaczyna się dopiero po czterdziestce.
W głębi magazynu właścicielka upinała dwa modele klęcząc na podłodze z
ustami pełnymi szpilek; poruszając nerwowo rękami wyrzucała dziewczętom,
że mają takie krótkie nogi:* jak mogą dobrze wyglądać kobiety z krótkimi
nogami? Powinny się gimnastykować, powiedziała im, gra w tenisa, konna
jazda, to wszystko, co wpływa na poprawienie rasy; dziewczęta zauważyły, że
musi być bardzo zirytowana, a ona odpowiedziała, że tak, że te dwie kobiety
bardzo 26
ją irytują. Powiedziała, że starsza pani nigdy jej nie podaje ręki; dziewczyna
jest uprzejmiejsza, chociaż jakaś roztargniona, jakby nic ją to wszystko nie
obchodziło. Ale ostatecznie nie zna ich dobrze i nie może nic mówić, zresztą,
jak mówią Amerykanie, the customer is always right i trzeba wychodzić do
salonu z uśmiechem, mówiąc cheese, che-eese i cheee-eeeese. Cóż,
zmuszona jest pracować, chociaż nie urodziła się do pracy,
i przyzwyczaiła się już do tych bogatych klientek dzisiejszych. Na szczęście
w niedzielę może się spotykać z dawnymi przyjaciółkami, wśród których
wyrosła, i czuć się człowiekiem choć raz na tydzień. Grywają w bridża —
powiedziała dziewczętom i ucieszyła się, że modele gotowe. Szkoda, że te
krótkie nogi. Ostrożnie wyjęła szpilki, które jeszcze zostały w ustach, i wpięła
je w aksamitną poduszeczkę.
— Przyjdzie na shower *?
— Kto? Twój narzeczony czy twój ojciec?
— On, papa.
— Skąd mogę wiedzieć?
Przejeżdżając zobaczył pomarańczową kopułę i białe kolumny Pałacu
Sztuk Pięknych, ale spojrzał w górę, tam, gdzie druty telegraficzne łączyły się
i rozdzielały, biegły — nie, nie one, on, z głową opartą na szarym
obiciu poduszki — równolegle lub wchodziły do transformatorów: żółta
wenecka fasada gmachu poczty i płaskorzeźby o roślinnych motywach, obfite
piersi i puste rogi obfitości Banku Meksykańskiego; przygładził jedwabną
wstążkę brązowego filcowego kapelusza i czubkiem stopy pochylił naprzód
składane siedzenie przed sobą; niebieskie mozaiki restauracji Sanborna i
rzeźbiony czarny kamień klasztoru San Francisco. Auto zatrzymało się na
rogu ulicy Izabeli Katolickiej, szofer otworzył drzwiczki i zdjął czapkę,* a on
nałożył kapelusz wsuwając palcami pozostałe na zewnątrz kosmyki włosów
na skroniach; gromada sprzedawców biletów na loterię, pucybutów, kobiet w
czarnych chustach i dzieci z zasmarkaną górną wargą otaczała go do. chwili,
kiedy wszedł przez obrotowe drzwi; poprawił krawat przeglądając się w
szybach westibulu, a z tyłu, za nim, w drugiej szybie okna, wychodząc- go
na ulicę Ma dero, zobaczył, jak mężczyzna identycznie podobny do niego, ale
tak daleki, także poprawiał sobie węzeł krawata, tymi samymi poplamionymi
nikotyną palcami, w takim samym ubraniu dwurzędowym, ale bez koloru,
otoczony przez żebraków,
i opuścił rękę równocześnie z nim, a potem odwrócił się plecami i szedł ku
środkowi jezdni, podczas gdy on, zdezorientowany przez chwilę, szukał
windy.
Wyciągnięte ręce żebraków znowu ją
przeraziły i mocniej oparła się na ramieniu córki, ciągnąc ją w, tę nierealną
temperaturę cieplarni, w świat perfumowanych mydeł, lawendy i świeżo
wydrukowanego, jedwabistego papieru do pakowania. Zatrzymała się chwilę,
by popatrzeć na poukładane za szybą kosmetyki, i przyjrzała się sama sobie,
przymrużając oczy, żeby lepiej widzieć pudełeczka i tubki rozłożone na tle
czerwonej tafty. Poprosiła o słoiczek Coldcreamu Thea- trical i dwie kredki
do ust tego samego koloru, koloru tej tafty, bezskutecznie szukając
banknotów w torebce ze skóry krokodyla: Potrzymaj to, poszukaj mi
dwudziestu pesos. Wzięła paczuszkę i resztę, po czym weszły do restauracji,
gdzie znalazły stolik ńa dwie osoby. Dziewczyna zamówiła sok pomarań-
czowy i wafle z orzechami u kelnerki w indiańskim stroju, a jej matka,
niezdolna się oprzeć, także poprosiła o ciasto z rodzynkami
i topionym masłem. Obie rozglądały się w . poszukiwaniu znajomych
twarzy. Po chwili dziewczyna zapytała o pozwolenie zdjęcia żakietu od żółtego
kostiumu, bo słońce, które wpadało przez markizę, zaczęło przypiekać za
mocno.
— Joan Crawford — powiedziała córka — Joan Crawford.
— Nie, nie tak się wymawia, nie w ten sposób. Cro-for, Cro-for, oni tak to
wymawiają.
— Crau-for.
____Nie, nie. Cro, ero, ero. „A" i „u" razem wymawia się jak „o . Zdaje się, że
tak
to wymawiają.
_ Nie bardzo mi się ten film podobał.
___Tak, nienadzwyczajny. Ale ona ładnie
tam wygląda.
_ Wynudziłam się porządnie.
— A tak się upierałaś, żeby iść...
___Mówiono mi, że to bardzo dobre, ale
nie.
— Zawsze to jakieś zabicie czasu.
— Cro-for.
— Tak, zdaje się, że tak to wymawiają oni. Cro-for. Zdaje się, że „d" się nie
wymawia.
— Tak, na pewno tak. Chyba, żebym się myliła.
Dziewczyna posmarowała wafle miodem
i pokrajała je na małe kawałeczki, kiedy była pewna, że miód dotarł do
każdego zagłębienia. Uśmiechała się do matki, ilekroć napełniła usta tą
lepką przypieczoną mąką. Matka nie patrzyła na nią. Jedna ręka bawiła się
drugą, głaskała dużym palcem opuszki, jak gdyby próbowała podnieść
paznokcie; patrzyła na parę rąk w pobliżu niej, nie chcąc patrzeć na twarze:
jedna ręka znów ujęła drugą, jakby c^dkrywała ją powoli, nie pomijając ani
jednego pora w skórze. Nie, nie mieli obrączek na palcach, pewnie na-
rzeczeni czy zakochani. Próbowała odwrócić wzrok i patrzeć na rozlany miód
na ta
lerzyku córki, ale spojrzenie wracało mimowolnie do rąk pary przy sąsiednim
stoliku, udawało jej sią uniknąć widoku twarzy, ale nie głaskanych dłoni.
Dziewczyna przesuwała językiem po dziąsłach, zlizując kruszyny ciasta i
orzechów, potem wytarła sobie wargi, plamiąc różem serwetką, ale nim sią
umalowała na nowo, znów poszukała językiem resztek wafla i poprosiła
matką o kawałek babki z rodzynkami. Powiedziała, że nie chce kawy,
chociaż bardzo ją lubi, bo to rozstraja nerwy, a już jest i tak dość nerwowa.
Matka pogłaskała jej ręką i powiedziała, że już muszą iść, bo jeszcze mają
wiele rzeczy do zrobienia. Zapłaciła rachunek, zostawiła napiwek i obydwie
wstały.
Amerykanin wytłumaczył, że doprowadza się wrzącą wodę do złóż siarki:
woda rozpuszcza je i siarka jest uniesiona na powierzchnię przez zgąszczone
powietrze. Wyjaśnił na nowo ten system, po czym drugi Amerykanin
powiedział, że są bardzo zadowoleni z wyniku badań, i kilkakrotnie machnął
ręką w powietrzu, bardzo blisko czerwonej, spalonej słońcem twarzy,
powtarzając: „Siarka dobra. Piryt niedobry. Siarka dobra. Piryt niedobry".
On bębnił palcami
o szkło na stole i potakiwał głową, przyzwyczajony, że tamci, mówiąc po
hiszpańsku, przypuszczają, że on nie rozumie, nie dlatego, że oni źle mówią,
lecz dlatego, że i tak niczego dobrze nie rozumie w żadnym języ
ku. Technik rozłożył na stole mapę, a on cofnął łokcie i Amerykanin
wyjaśnił, że strefa jest tak bogata, że można ją eksploatować maksymalnie,
aż do wyczerpania złóż, maksymalnie... Powtórzył to siedem razy i cofnął
rękę, której z początku pozwolił opaść na tę zieloną plamę usianą
trójkątami, wskazującymi odkrycia geologa. Amerykanin mrugnął okiem i
powiedział, że gaje cedrowe i mahoniowe także są ogromnym terenem do
eksploatacji i że na tym terenie on, współudziałowiec meksykański, zabiera
sobie sto procent zysku; do tego oni, wspólnicy amerykańscy, nie będą się
mieszać, chociaż radzą mu stale zalesiać te tereny; widzieli, jak bezmyślnie
wyniszczono te lasy: czy ludzie nie zdają sobie sprawy, że te drzewa to
pieniądze? Ale to już jego sprawa, bo z lasami czy nie, złoża siarki są zawsze.
Uśmiechnął się i wstał. Zatknął kciuki obu rąk za pasek i kołysał cygarem
przylepionym do warg, czekając, aż jeden z Amerykanów poda mu ogień.
Przytknął płonącą zapałkę do cygara i obracał nim między wargami, póki na
końcu nie ukazała się iskierka. Zażądał od nich dwóch milionów dolarów
gotówką. Zapytali, z jakiego tytułu: przyjmują go chętnie jako wspólnika,
jeśli chodzi o inwestycje, ale nikt nie może podjąć ani grosza, dopóki
inwestycje nie zaczną procentować; geolog przetarł okulary kawałeczkiem
irchy, który miał w kieszeni ko- 32
szuli, a drugi zaczął spaceTówać od stołu ao okna i od okna do stołu.
Powtórzył im, że takie są jego warunki; nie chodzi mu o żadną zaliczką czy
kredyt, nic w tym rodzaju: jest to zapłata, którą mu są winni za próbę uzy-
skania koncesji, bo bez tej wstępnej wpłaty
o koncesji w ogóle nie mogłoby być mowy; z czasem odbiorą sobie prezent,
który mu teraz robią, ale bez niego, bez szyldu, jaki im zapewnia on, jako ich
frontman — prosił, żeby mu wybaczyli ten termin — sami nie mogliby
uzyskać koncesji na eksploatację złóż. Nacisnął dzwonek i wezwał swego se-
kretarza, który odczytał pośpiesznie stronicę zapisaną cyframi. Amerykanie
powtórzyli kilka razy OK, OK, OK, a on uśmiechnął się, podał im dwie
szklaneczki whisky i powiedział, że mogą eksploatować siarkę aż dó połowy
dwudziestego pierwszego wieku, ale jego nie będą eksploatować ani przez
jedną minutę wieku dwudziestego, po czym wszyscy wypili i tamci dwaj
uśmiechnęli się, mrucząc półgłosem „s.o.b." \
Szły pod rękę, wolnym krokiem, ze spuszczonymi głowami. Zatrzymały
się przed wystawą i mówiły: to ładne, to drogie, tamto jest ładniejsze, spójrz,
jakie to ładne, póki im się nie znudziło, a potem wchodziły do kawiarni i
szukały wygodnego stolika, daleko od wejścia, bo tam zaglądali sprze-
ddwcy biletów loteryjnych i wzbijał się gęsty, suchy kurz, a także daleko od
toalet,
i zamawiały pomarańczową Canada Dry- -Orange. Matka pudrowała się,
oglądając swoje oczy w lusterku puderniczki, patrząc na worki, które
zaczynały się tworzyć wokół nich, i zamykała pośpiesznie wieczko. Obydwie
obserwowały bulgotanie napoju chłodzącego i czekały, aż gaz ulotni się, żeby
popijać małymi łyczkami. Dziewczyna ukradkiem wyjmowała stopę z
pantofla i rozcierała zmaltretowane palce, starsza dama siedząc nad
szklanką z sokiem pomarańczowym przypominała sobie oddzielne sypialnie
w domu (były oddzielone, lecz położone obok)
i hałasy, które co noc i co rano przedostawały się przez zamknięte drzwi:
chrząkanie, uderzenie buta spadającego na podłogę, odgłos kluczy
rzucanych na konsolę, nie naoliwione drzwi szafy z ubraniem, czasem nawet
rytm oddechu śpiącego. Dreszcz przebiegał jej przez plecy. Tego ranka
podeszła na palcach pod zamknięte drzwi i uczuła zimno w plecach.
Wzdrygnęła się na myśl, że wszystkie te hałasy, niegłośne i normalne, są ta-
jemnicą. Powróciła do łóżka, owinęła się w pledy i utkwiła wzrok w niebo,
gdzie rozpościerał się wachlarz światełek, okrągłych
i uciekających: migocące cienie drzew kasztanowych. Wypiła resztę herbaty
mrożonej
i zasnęła; spała, dopóki córka nie przyszła jej obudzić przypominając, że
mają przed
sobą pracowity dzień. I dopiero teraz, trzymając zimną szklanką w palcach,
przypomniała sobie pierwsze godziny dnia.
Przechylił sią do tyłu w obracanym krześle, aż zaskrzypiały sprężyny, i
zapytał sekretarza: Czy jest jakiś bank, który byłby gotów zaryzykować? Czy
jakikolwiek bank meksykański miałby do niego zaufanie? Wziął żółty ołówek
i wycelował go w twarz sekretarza; to jedno jest pewne i Padilla może to
powiedzieć: nikt nie chce zaryzykować, a on nie pozwoli na to, żeby tyle bo-
gactwa gniło w lasach na południu. Jeżeli gringos są jedynymi ludźmi
gotowymi dać pieniądze na eksploatację, to co można na to poradzić?
Sekretarz wskazał mu godziną na zegarku, a on westchnął i powiedział, że
dobrze, że zaprasza go na obiad. Pójdą zjeść razem. Czy zna jakieś nowe
miejsce? Sekretarz odpowiedział, że tak, nową knajpkę, bardzo przytulną,
gdzie podają doskonałe przekąski, bardzo blisko stąd. Mogliby tam pójść
obaj. Czuł się zmęczony, nie chciał wracać po południu do biura. Trzeba
przecież to jakoś uczcić. Oczywiście, że tak. Zresztą jeszcze nigdy nie jedli
razem obiadu. Zeszli na dół w milczeniu i skierowali się w stronę Avenida
Cinco de Mayo.
— Pan jest bardzo młody. Ile pan ma lat?
|— Dwadzieścia siedem.
— Kiedy pan skończył studia?
— Trzy lata temu. Ale...
— Ale co? a