You are on page 1of 261

Carlos Fuentes

Carlos Fuentes

ŚMIERĆ ARTEMIA GRUZ

Nudzę się. Budzi mnie kontakt z tym zimnym przedmiotem, który dotyka
Jmego członka. Nie wiedziałem, że można siusiać nie zdając sobie z tego
sprawy. Oczy mam zamknięte. Nie słyszę najbliższych głosów. Jeśli otworzę
oczy, czy będę mógł słyszeć?... Ale powieki ciążą mi, jakby były z ołowiu,
miedziane monety na języku, młoty w uchu... coś jakby srebro oksydowane
w ustach, przy oddychaniu. Wszystko z metalu. Jeszcze raz minerały*
Siusiam bezwiednie. Może w ciągu tych godzin — bo przypominam sobie z
dreszczem, że byłem nieprzytomny — jadłem, nic o tym nie wiedząc. Bo
ledwie zaczynało świtać, kiedy wyciągnąłem rękę i zrzuciłem — także nie
chcąc tego — telefon na podłogę i pozostałem na łóżku, twarzą do poduszki,
ze zwisającymi ramionami; czułem jak gdyby mrówki w żyłach przegubu.
Teraz budzę się, ale nie chcę otworzyć oczu. Choćbym nie chciał: coś świeci
natarczywym blaskiem blisko mojej twarzy. Coś, co widzę poprzez zamknięte
powieki: fuga czarnych świateł i błękitnych obręczy. Kurczę mięśnie twarzy,
A
otwieram prawe oko i widzę je odbite w szkiełkach inkrustacji na damskiej
torebce. To ja. To ja. To ja. Jestem tym starcem z twarzą pociętą przez
nierówne kwadraciki szkła. To ja jestem tym okiem wypukłym i zielonym
pomiędzy powiekami. Powieki. Powieki. Powieki kleją się. Jestem tym nosem.
Ten nos. Nos z garbkiem. Rozdęte nozdrza. Te policzki to ja. Policzki. Z
których wyrasta siwa broda. Wyrasta. Grymas. Grymas. Grymas. Jestem
tym grymasem, który nie ma nic wspólnego ze starością ani bólem. Grymas.
Zęby ■ sczerniałe od tytoniu. Tytoń. Tytoń. Mój oddech zastyga na szkieł-
kach, które stają się matowe, i czyjaś ręka zabiera torebkę z nocnego stolika.
— Proszę spojrzeć, doktorze: udaje...
— Panie Cruz...
|— Nawet w godzinie śmierci musi nas oszukiwać!
Nie chcę mówić. Usta mam pełne starych monet, miedziaków, ten właśnie
smak. Ale otwieram trochę oczy i dostrzegam poprzez rzęsy dwie kobiety i
lekarza, który pachnie środkami aseptycznymi: z jego spoconych rąk, które
teraz dotykają mojej piersi pod koszulą, wydziela ^się zapach spirytusu. Pró-
buję odsunąć tę rękę.
—- Spokojnie, panie Cruz, już dobrze.
Nie, nie otworzę warg, a raczej tej pomarszczonej kreski bęz warg,
odbijającej się w szkle. Będę trzymał ręce wyciągnięte na 10
kołdrze. Kołdra sięga do linii brzucha. Żołądek... ach... I nogi pozostają
rozsunięte, z tym zimnym naczyniem między udami. Ale wyżej klatka
piersiowa wciąż jest uśpiona i to samo głuche krążenie mrówek, które
czuję... które czułem już przedtem, siedząc długi czas bez ruchu, w kinie. Złe
krążenie krwi, tylko to. Nic więcej. Nic poważnego. Nic poważniejszego.
Człowiek musi myśleć
o swoim ciele. To męczy, myśleć o ciele.
O własnym ciele, tym jedynym, jakie się ma. To męczy. O ciele się nie myśli.
Ono jest. Myślę, jestem obecny. Jestem ciałem. Ciało pozostaje. Odchodzi...
Odchodzi... rozprasza się w tej ucieczce łuszczącej się skóry, rozprężonych
nerwów, komórek i ciałek krwi. Moje ciało, w które ten lekarz wtyka palce.
Strach. Boję się myśleć o moim własnym ciele. A twarz? Teresa zabrała
torebkę, w której widziałem jej odbicie. Próbuję przypomnieć je sobie: twarz
rozbita na kawałki w niesymetrycznych szkiełkach, z okiem tuż przy uchu i
bardzo daleko od drugiego oka, z grymasem rozdzielonym między trzy ru-
chome odbicia. Pot spływa mi z czoła. Zamykam oczy z powrotem i proszę,
proszę, żeby mi zwrócili moją twarz i moje oczy. Proszę, ale czuję tę rękę,
która mnie głaszcze, i chciałbym uwolnić się od tego dotyku, ale brak mi sił.
— Czujesz się lepiej?
Nie widzę jej. Nie widzę -Cataliny. Widzę
dalej. Teresa siedzi w fotelu, w rękach ma rozpostartą gazetę. Moją gazetę.
To jest Teresa, ale ma twarz ukrytą za rozpostartą stronicą.
— Otwórzcie okno.
— Nie, nie. Przeziębisz się, to ci zaszkodzi.
— Zostaw go, mamo. Nie widzisz, że uda- je?
Ach, czuję to kadzidło. Ach! Głosy przy drzwiach. Przychodzi z tym
zapachem kadzidła, w czarnych spódnicach, z kropidłem w ręku, aby
wyprawić mnie z całą pompą. He, he, wpadli w pułapkę!
— Padilla nie przyszedł?
— Owszem, jest za drzwiami.
— Niech wejdzie, p Ale...
— Niech najpierw wejdzie Padilla.
Ach, Padilla, zbliż się. Przyniosłeś magnetofon? Jeżeli wiesz, co powinieneś"
robić, to przyniosłeś go tutaj z sobą, jak przynosiłeś go co wieczór do mego
domu w Coyoacan. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek chciałbyś mnie pewnie
przekonać, że wszystko jest jak zwykle. Nie zakłócaj rytuału, Padilla. Ach
tak, zbliżasz się. One nie chcą.
— Przybliż się, córeczko, niech cię rozpozna. Powiedz, jak się nazywasz.
— Jestem... jestem Gloria.
Gdybym tylko mógł dostrzec lepiej jej twarz. Gdybym mógł wyraźniej
dostrzec jej
grymas. Musi czuć tą woń martwej skóry; musi patrzeć na tą zapadłą pierś,
ten siwy, niechlujny zarost, ten niepowstrzymany śluz płynący z nosa, te...
Odsuwają ją ode mnie.
Doktor mierzy mi puls.
— Muszą zwołać kolegów na konsultacją.
Catalina gładzi moją rąką. Co za niepotrzebna pieszczota. Nie widzą jej
dobrze, ale pragną utkwić w niej spojrzeniem, spotkać sią z jej wzrokiem.
Tak. Wytrzymują go. Biorą jej zimną jak lód rąką.
— Tamtego ranka czekałem na niego z radością. Przejechaliśmy konno
przez rzeką.
— Co mówisz? Nie mów nic, nie mącz sią. Nie rozumiem.
— Chciałbym tam wrócić, Catalino. Jakież to niepotrzebne!
Tak, ksiądz nachyla się nade mną. Mruczy coś. Padilla włącza
magnetofon. Słucham mego głosu, moich słów. Aj, z krzykiem. Krzyczą. Aj,
nie umarłem. Dwaj doktorzy ukazują sią w drzwiach. Przetrwałem. Regino,
boli mnie, boli, Regino, czują, że mnie boli. Regina. Żołnierz. Uściskajcie
mnie, boli. Wbito mi sztylet długi i zimny w brzuch; ktoś, ktoś inny, zagłębił
stal w moich wnętrznościach: czują to kadzidło i jestem zmęczony. Pozwalam
im robić, co chcą. Jęcząc pozwalam, żeby mnie unieśli. Nie zawdzięczam
wam życia. Nie mogę, nie mogę, nie wybierałem, ból zgina mnie wpół,
dotykam zlodowacia
łych stóp, nie chcą tych niebieskich paznokci, moich nowych niebieskich
paznokci, ach, ja przetrwałem. Co robiłem wczoraj? Jeżeli pomyślę, co
robiłem wczoraj, nie przestanę myśleć o tym, co się dzieje teraz. Ta myśl jest
jasna. Bardzo jasna. Myśl o dniu wczorajszym. Nie zwariowałeś jeszcze, nie
cierpisz aż tak, możesz o tym pomyśleć. Wczoraj, wczoraj, wczoraj. Wczoraj
Arte- mio Cruz odleciał z Hermosillo do Mexico. Tak. Wczoraj Artemio Cruz...
Zanim zachorował, wczoraj, Arteanio Cruz... Nie, nie zachorował. Wczoraj
Artemio Cruz był w swoim gabinecie i uczuł się bardzo chory. Wczoraj, nie.
Dziś rano. Artemio Cruz. Nie chory, nie. Nie Artemio Cruz. Ktoś inny. W
lustrze zawieszonym naprzeciw łóżka chorego. Tamten drugi. Artemio Cruz.
Jego bliźniak. Artemio Cruz jest chory: nie żyje: nie, żyje. Artemio Cruz żył.
Żył przez ileś tam lat... Żył przez kilka dni. Jego bliźniak Artemio Cruz. Jego
sobowtór. Wczoraj Artemio Cruz, ten, który' żył tylko kilka dni przed
śmiercią, wczoraj Artemio Cruz... który jest mną i jest innym... wczoraj...
Ty, wczoraj, robiłeś to samo co zwykle, jak każdego innego dnia. Nie wiesz,
czy warto sobie to przypominać. Chciałbyś przypomnieć sobie, leżąc tu, w
półmroku twego pokoju, to, co się stanie, tylko nie chcesz 14
przewidywać tego, co już się stało. W tym półmroku oczy widzą przyszłość,
nie umieją odgadywać przeszłości. Tak, wczoraj polecisz z Hermosillo,
wczoraj, 9 kwietnia 1959. regularnie kursującym samolotem Meksykańskich
Linii Lotniczych, który wyleci
0 9,55 rano ze stolicy stanu Sonora, gdzie bądzie panował piekielny upał, i
przyleci do Mexico D. F. punktualnie o 16,30. Z fotela w tym
czteromotorowcu zobaczysz miasto płaskie i szare, pas murów z
niewypalanych cegieł i blaszanych dachów. Stewardessa zaproponuje ci
gumą do żucia w celofanowym opakowaniu — zapamiętasz to, bo ona bądzie
(powinna być, nie zaczynaj od razu myśleć o wszystkim w czasie przyszłym)
bardzo ładną dziewczyną, a ty zawsze będziesz miał dobre oko na te rzeczy,
chociaż wiek skazuje cię raczej na wyobraźnią niż na działanie (źle używasz
słów: jasne, nigdy nie będziesz sią czuł na to skázany, chociaż musisz
ograniczyć sią do wyobraźni). Świetlny napis: No smoking, Fasten Seat Belts
zapali się w chwili gdy samolot, znalazłszy sią nad Valle de Mexico, zacznie
nagle się zniżać, jakby tracił władzę utrzymywania sią w rozrzedzonym
powietrzu, i natychmiast przechyli sią na prawo, zaczną spadać pakunki,
torby, walizki i podniesie się ogólny rwetes, przerywany cichym łkaniem,
1 płomienie zaczną syczeć, dopóki nie zatrzyma sią czwarty silnik nad
prawym skrzy-
dłeni i wszyscy znowu podniosą krzyk i tylko ty pozostaniesz spokojny,
siedząc nieruchomo, żując twoją gumę i obserwując nogi stewardessy, która
będzie przebiegać korytarzem uspokajając pasażerów. System gaśnic
wewnątrz silnika zacznie działać i samolot wyląduje, beż trudu, ale nikt się
nie zorientuje, że tylko ty, siedemdziesięcioletni starzec, zachowałeś zimną
krew i spokój. Poczujesz się dumny sam z siebie, nie okazując tego.
Pomyślisz, że tyle razy w życiu postąpiłeś jak tchórz, że teraz odwaga nie-
wiele cię już kosztuje. Uśmiechniesz się i powiesz sobie, że nie, że to nie
paradoks, to prawda i może nawet prawda ogólna. Podróż do Sonory
odbędziesz samochodem — Volvo 1959, znak D.F. 172 — bo pewne
osobistości w rządzie stanu postanowiły przycisnąć cię do muru i musiałeś
przejechać całą tę drogę po to, żeby upewnić się co do lojalności tego
łańcuszka funkcjonariuszy, których sobie kupiłeś — tak, kupiłeś, nie
będziesz się oszukiwał eufemizmami: przekonam ich, wytłumaczę; nie,
kupisz ich — żeby ściągali łapówki — znowu brzydkie słowo — od
transporterów ryby z Sonora, Sinaloa i do Meksyku: dasz dziesięć procent
inspektorom, zanim ryba dotrze do miasta, ten łańcuszek pośredników
podwyższy jej cenę, ale twój zysk i tak będzie dwadzieścia razy większy niż
pierwotna wartość produktu. Będziesz się starał to sobie przypomnieć i
spełnisz 16
swoje życzenie, nawet jeśli to wszystko wydaje ci się materiałem do
sensacyjnej notatki w twoim dzienniku i myślisz, że właściwie tracisz czas,
przypominając to sobie. Ale będziesz się upierał, przypominał sobie dalej.
Będziesz się starał. Wolałbyś wspominać inne rzeczy, ale przede wszystkim
chcesz zapomnieć o tym stanie, w jakim się znajdujesz... Rozgrzeszysz się.
Usprawiedliwisz. Nie odnajdujesz siebie. Odnajdziesz. Przywiozą cię
nieprzytomnego do twego domu, zemdlejesz w twoim biurze, przyjdzie doktor
i powie, że trzeba poczekać parę godzin z postawieniem diagnozy. Przyjdą
inni lekarze. Nic nie będą wiedzieli ani rozumieli. Będą wymawiali uczone
słowa. A ty będziesz próbował sobie wyobrazić sam siebie. Jak pusty i
pomarszczony bukłak po winie. Będzie ci się trzęsła broda, będzie ci czuć z
ust, twoje pachy będą cuchnęły, cały będziesz cuchnący. Będziesz tam leżał,
bez kąpieli, nie ogolony, będziesz zbiorowiskiem potów, podrażnionych
nerwów i podświadomych funkcji fizjologicznych. Ale z uporem będziesz
usiłował przypomnieć sobie to, co się stanie wczoraj. Z lotniska pojedziesz do
swego biura przez miasto, całe w oparach gazu musztardowego, bo policja
przyjdzie rozpędzić tę manifestację na placu Caballito. Omówisz z twoim
redaktorem naczelnym tytuły na pierwszą stronę, artykuły redakcyjne i
karykatury i poczujesz się za
dowolony. Przyjmiesz twego wspólnika z USA, który złoży ci wizytę, ukażesz
mu niebezpieczeństwo tych ruchów, niesłusznie nazywanych czystką
związków zawodowych. Potem przyjdzie do twego biura twój administrator,
Padilla, i powie ci, źe Indianie burzą się, a ty przez twego administratora
Padillę każesz powiedzieć komisarzowi okręgowemu, żeby ich uciszył, bo
ostatecznie za to mu płacisz. Dużo zrobisz wczoraj rano. Przyjdzie się z tobą
zobaczyć przedstawiciel tego dobroczyńcy Ameryki Łacińskiej i uzyskasz
większe subsydia dla twego dziennika. Wezwiesz reportera z kroniki lokalnej
i każesz mu napisać w jego rubryce jakieś oszczerstwo na tego Couto, który
z tobą zadziera i psuje ci interesy w Sonora. Tyle rzeczy zrobisz! A potem
zasiądziesz z Padillą do przeliczania twego stanu posiadania. To ci sprawi
wielką przyjemność. Całą ścianę w twoim gabinecie zakrywa tablica wskazu-
jąca zasięg i powiązania między przedsiębiorstwami, którymi kierujesz:
dziennik, inwestycje w nieruchomościach — Mexico, Puebla, Guadalajara,
Monterrey, Culiacän, Hermosillo, Guayamas, Acapulco, pokłady siarki w
Jaltipan, kopalnie w Hidalgo, koncesje na wyrąb drzewa w Tarahumara,
udziały w serii hoteli, fabryka rur, handel rybami, konsorcja finansowe, sieć
operacji giełdowych, legalne przedstawicielstwa towarzystw
północnoamerykańskich, administracja poży
czek dla kolei, radcostwa w instytucjach kredytowych, akcje w
przedsiębiorstwach zagranicznych — barwniki, stal, substancje piorące — i
pewne dane nie wykazane na tablicy: piętnaście milionów dolarów złożonych
w bankach w Zurychu, Londynie i Nowym Jorku. Zapalisz papierosa wbrew
zaleceniom lekarza i opowiesz Padilli, jeszcze raz, w jaki sposób zostały
zgromadzone te bogactwa. Pożyczki na krótki termin i wysoki procent
udzielane chłopom w stanie Puebla po zakończeniu rewolucji) nabycie
terenów w pobliżu miasta Puebla, w przewidywaniu jego rozrostu, a także —
dzięki przyjacielskiej interwencji każdego z kolejnych prezydentów —
terenów parcelacyj- nych w mieście Mexico; zakupienie dziennika
stołecznego, zakup akcji i stworzenie mieszanych przedsiębiorstw
meksykańsko-amery- kańskich, w których ty występowałeś jako figurant dla
zadośćuczynienia wymaganiom prawa; człowiek zaufania inwestoróvf
północnoamerykańskich; pośrednik między Chicago, Nowym Jorkiem i
rządem meksykańskim; presja wywierana na giełdzie papierów war-
tościowych, tak aby podwyższać i obniżać ich ceny, sprzedawać i kupować w
zależności od twoich potrzeb i korzyści; złote lata rozkwitu za rządów
prezydenta Alemán i ostateczne umocnienie twej pozycji: nabycie terenów
komunalnych i zagrabionych chłopom, aby je rozparcelować na planowa
ne osiedla w miastach interioru; koncesje na wyrąb lasów. Tak —
westchniesz i po- poprosisz Padillę o zapałkę — dwadzieścia lat zaufania,
pokoju społecznego, współpracy klas, dwadzieścia lat postępu, po demagogii
Lazara Cárdenas, dwadzieścia lat ochrony interesów pracodawców, uległych
liderów, tłumionych strajków. I wtedy położysz ręce na brzuchu, a twoja
głowa o siwych włosach i oliwkowej twarzy uderzy głucho
o szybę na biurku, i znów, teraz z bardzo bliska, zobaczysz to odbicie twego
chorego brata-bliźniaka, podczas gdy wszystkie dźwięki będą ze śmiechem
uciekały z twoich uszu, a pot wszystkich tych ludzi będzie się unosił wokół
ciebie, a ich ciało przygniecie cię, tak że stracisz przytomność. Bliźniak,
odbity w szybie, wcieli się w tego drugiego, którym jesteś ty, stary człowiek,
lat siedemdziesiąt jeden, leżący bez czucia między obrotowym krzesłem i
wielkim metalowym biurkiem; i będziesz tu, nie wiedząc, jakie zdarzenia z
twego życia przejdą do twej biografii, a jakie zostaną przemilczane i ukryte.
Nie będziesz tego wiedział. To zdarzenie banalne i nie będziesz pierwszym ani
jedynym człowiekiem o podobnej książeczce zasług. Miałeś satysfakcję. I z
pewnością sobie przypomniałeś. Ale przypomnisz sobie inne r-zeczy, inne
dni, będziesz musiał sobie przypomnieć. Dni dalekie i bliskie, popchnięte ku
zapomnieniu lub opatrzo- 20
ne etykietą w pamięci — dni spotkania i odmowy, przelotnej miłości,
wolności, urazy, klęski, woli, dni, które będą czymś więcej niż nazwą, jaką ty
im możesz dać; dni, w których twoje przeznaczenie będzie cię ścigało jak pies
gończy, znajdzie cię, owładnie tobą, wcieli się w twoje słowa i czyny; materia
złożona, nieprzezroczysta, lepka, na zawsze spleciona razem z inną,
namacalną materią twego ducha, wchłoniętego przez materię: miłość
świeżych pigw, ambicja rosnących paznokci, nuda postępującej stopniowo
łysiny, melancholia słońca i pustyni, abulia nie zmytych talerzy, dystrakcja
rzek tropikalnych, lęk przed szablami i prochem, utracona świeżość
przewietrzonej pościeli, młodość czarnych koni, starość opuszczonej plaży,
spotkanie z kopertą z zagranicznym znaczkiem, wstręt do kadzidła, choroby
nikotyny, ból czerwonej ziemi, wieczorna tkliwość patio, duch wszystkich
przedmiotów, materia wszystkich dusz, klin w twojej pamięci, który rozdziela
dwie połowy; spojenie życia, które z powrotem je łączy, rozłącza, ściga,,
odnajduje: owoc rozcięty na dwie połowy; dzisiaj złączą się na nowo.
Przypomnisz sobie połowę, którą zostawiłeś za sobą; przeznaczenie odnajdzie
cię; ziewniesz: nie trzeba wspominać; ziewniesz: rzeczy i ich uczucia
rozsnuły się, rozsypały podczas drogi; tam, za tobą był ogród, gdybyś mógł
doń powrócić, gdybyś mógł go
w końcu odnaleźć? ziewniesz: nie zmieniłeś miejsca; ziewniesz: jesteś na
ziemi ogrodu, ale blade gałęzie nie chcą dźwigać owoców, zakurzone koryto
strumieni wyrzeka się wód; ziewniesz: dni będą inne i takie same, odległe i
obecne — wkrótce zapomną o konieczności, pilnej potrzebie, zdziwieniu;
ziewniesz: otworzysz oczy i zobaczysz je tu, przy sobie, z tą fałszywą
troskliwością, wyszepczesz ich imiona: Catalina, Teresa; nie zdołają ukryć
uczucia rozczarowania i pogwałcenia, gniewnej dezaprobaty, która z
konieczności będzie musiała teraz przybrać pozory troski, serdecznego
zmartwienia, bólu; maska skwapliwości będzie pierwszym znakiem tej
ewolucji, którą im narzuci twoja choroba, twój wygląd, poczucie przyzwoitoś-
ci, cudze spojrzenia, obyczaj i tradycja; ziewniesz: zamkniesz oczy; ziewniesz:
ty, Artemio Cruz, on; uwierzysz w twoje dni z zamkniętymi oczyma.
inął je, jadąc samochodem w kierunku biura. Prowadził szofer, on sie- |
dział obok, czytając gazetą, ale w tym momencie przypadkiem podniósł oczy
i zobaczył je, wchodzące do sklepu. Spojrzał na nie, mrugnął okiem i wtedy
samochód przyśpieszył biegu, a on dalej czytał wiadomości z Sidi Barrani i.
El Alamein, oglądał fotografie Rommla i Montgomery'ego: szofer pocił sią w
skwarze słonecznym i nie mógł włączyć radia dla rozrywki, a on pomyślał, że
to nie był zły pomysł wejście w spółką z plantatorami kawy w Kolumbii,
kiedy zacząła sią wojna w Afryce; one tymczasem weszły do sklepu i
sprzedawczyni poprosiła, żeby usiadły, poszła zawiadomić właścicielką (bo
wiedziała, kim są te. dwie kobiety, matka i córka, a właścicielka poleciła,
żeby ją •zawsze uprzedzano, ilekroć tu wejdą). Sprzedawczyni szła cicho po
dywanach do pokoju w głąbi, .gdzie właścicielka adresowała zaproszenia
przy stoliku obitym zieloną skórą
i wypuściła z ręki lorgnon, zawieszone na srebrnym łańcuszku, kiedy
sprzedawczyni weszła mówiąc, że przyszła tamta pani ze swoją córkę;
właścicielka sklepu westchnęła
i rzekła: „Ach tak, tak, już się zbliża ta data”; podziękowała jej za tę
wiadomość i poprawiła włosy o fioletowym odcieniu, przygryzła usta i zgasiła
mentolowego papierosa. W salonie dwie kobiety siedziały już na fotelach, nie
zamieniając z sobą ani słowa aż do chwili, gdy weszła właścicielka, a wtedy
matka, która miała swoje pojęcie
0 konwenansach, udała, że dalej prowadzi rozmowę* nigdy nie rozpoczętą, i
powiedziała głośno: w każdym razie ten model wydaje mi się o wiele
ładniejszy. Nie wiem, jak ty uważasz, ale ja wybrałabym ten model;
naprawdę jest bardzo ładny, wyjątkowo przyjemny". Dziewczyna skinęła
głową, bo była przyzwyczajona do tych rozmów, skierowanych nie do niej,
tylko do osoby, która ,w tej chwili wchodziła i wyciągała rękę do córki, ale
nie do matki, witając ją promiennym uśmiechem i skinięciem fioletowej gło-
wy. Córka zaczęła posuwać się na kanapie ku prawej stronie, żeby zrobić
miejsce dla właścicielki, ale matka zatrzymała ją spojrzeniem i poruszeniem
palca na wysokości piersi; córka nie ruszyła się już z miejsca
1 patrzyła ze współczuciem ną kobietę z umalowanymi włosami, która nie
siadając spytała, czy już się zdecydowały na wybór modelu. Matka
powiedziała, że nie, że jeszcze nie są zdecydowane i dlatego chciałyby
obejrzeć jeszcze raz wszystkie modele, bo od tego będzie zależało wszystko
inne, to zna- 24
czy szczegóły, jak kolor kwiatów, suknie druhen, i tak dalej.
— Przykro mi, że tak panią fatyguję, chciałabym...
— Ależ proszę pani, miło nam paniom dogodzić!
— Tak. Wolałybyśmy się upewnić.
— Oczywiście.
— Nie chciałybyśmy pomylić się i potem, w ostatniej chwili...
— Zupełnie słusznie. Lepiej wybrać spokojnie, żeby później nie...
— Tak, chcemy być pewne.
— Powiem dziewczętom, żeby się przygotowały.
Zostały same i córka wyciągnęła nogi, chcąc je rozprostować, matka
spojrzała na nią z przerażeniem, poruszając wszystkimi palcami naraz, bo
widać było podwiązki dziewczyny, i gestem wskazywała jej, żeby pośliniła
oczko na pończosze z lewej nogi; córka znalazła miejsce, w którym puściło
oczko, pośliniła palec i posmarowała to miejsce. „Trochę jestem śpiąca, to
dlatego" — wytłumaczyła matce. Dama uśmiechnęła się i pogłaskała jej rękę,
i dalej obie siedzały w fotelach z różowego brokatu, nie mówiąc nic do siebie,
póki córka nie oświadczyła, że jest głodna, a wtedy matka odpowiedziała, że
potem pójdą coś zjeść u San- borna, chociaż ona będzie jej tylko towa-
rzyszyć, bo ostatnio zanadto utyła.
— Ty nie masz jeszcze powodów do niepokoju.
— Nie? . , ..
Masz bardzo młodzieńczą figurę. Ale
później będziesz musiała uważać. W mojej rodzinie wszystkie miałyśmy
piękną figurę w młodości, a potem, koło czterdziestki, tracimy linię.
— Wyglądasz bardzo dobrze.
_ Tak ci się zdaje, bo już nie pamiętasz, jaka byłam przedtem,
zapomniałaś. A poza tym...
— Dzisiaj obudziłam się bardzo głodna. Zjadłam dużo na śniadanie.
— Teraz jeszcze się nie martw. Później, tak, trzeba uważać.
— Czy po dzieciach bardzo się tyje?
I — Nie, to nie to, z tym nie ma kłopotu. Dziesięć dni diety i wracasz do
normalnej sylwetki. Kłopot zaczyna się dopiero po czterdziestce.
W głębi magazynu właścicielka upinała dwa modele klęcząc na podłodze z
ustami pełnymi szpilek; poruszając nerwowo rękami wyrzucała dziewczętom,
że mają takie krótkie nogi:* jak mogą dobrze wyglądać kobiety z krótkimi
nogami? Powinny się gimnastykować, powiedziała im, gra w tenisa, konna
jazda, to wszystko, co wpływa na poprawienie rasy; dziewczęta zauważyły, że
musi być bardzo zirytowana, a ona odpowiedziała, że tak, że te dwie kobiety
bardzo 26
ją irytują. Powiedziała, że starsza pani nigdy jej nie podaje ręki; dziewczyna
jest uprzejmiejsza, chociaż jakaś roztargniona, jakby nic ją to wszystko nie
obchodziło. Ale ostatecznie nie zna ich dobrze i nie może nic mówić, zresztą,
jak mówią Amerykanie, the customer is always right i trzeba wychodzić do
salonu z uśmiechem, mówiąc cheese, che-eese i cheee-eeeese. Cóż,
zmuszona jest pracować, chociaż nie urodziła się do pracy,
i przyzwyczaiła się już do tych bogatych klientek dzisiejszych. Na szczęście
w niedzielę może się spotykać z dawnymi przyjaciółkami, wśród których
wyrosła, i czuć się człowiekiem choć raz na tydzień. Grywają w bridża —
powiedziała dziewczętom i ucieszyła się, że modele gotowe. Szkoda, że te
krótkie nogi. Ostrożnie wyjęła szpilki, które jeszcze zostały w ustach, i wpięła
je w aksamitną poduszeczkę.
— Przyjdzie na shower *?
— Kto? Twój narzeczony czy twój ojciec?
— On, papa.
— Skąd mogę wiedzieć?
Przejeżdżając zobaczył pomarańczową kopułę i białe kolumny Pałacu
Sztuk Pięknych, ale spojrzał w górę, tam, gdzie druty telegraficzne łączyły się
i rozdzielały, biegły — nie, nie one, on, z głową opartą na szarym
obiciu poduszki — równolegle lub wchodziły do transformatorów: żółta
wenecka fasada gmachu poczty i płaskorzeźby o roślinnych motywach, obfite
piersi i puste rogi obfitości Banku Meksykańskiego; przygładził jedwabną
wstążkę brązowego filcowego kapelusza i czubkiem stopy pochylił naprzód
składane siedzenie przed sobą; niebieskie mozaiki restauracji Sanborna i
rzeźbiony czarny kamień klasztoru San Francisco. Auto zatrzymało się na
rogu ulicy Izabeli Katolickiej, szofer otworzył drzwiczki i zdjął czapkę,* a on
nałożył kapelusz wsuwając palcami pozostałe na zewnątrz kosmyki włosów
na skroniach; gromada sprzedawców biletów na loterię, pucybutów, kobiet w
czarnych chustach i dzieci z zasmarkaną górną wargą otaczała go do. chwili,
kiedy wszedł przez obrotowe drzwi; poprawił krawat przeglądając się w
szybach westibulu, a z tyłu, za nim, w drugiej szybie okna, wychodząc- go
na ulicę Ma dero, zobaczył, jak mężczyzna identycznie podobny do niego, ale
tak daleki, także poprawiał sobie węzeł krawata, tymi samymi poplamionymi
nikotyną palcami, w takim samym ubraniu dwurzędowym, ale bez koloru,
otoczony przez żebraków,
i opuścił rękę równocześnie z nim, a potem odwrócił się plecami i szedł ku
środkowi jezdni, podczas gdy on, zdezorientowany przez chwilę, szukał
windy.
Wyciągnięte ręce żebraków znowu ją
przeraziły i mocniej oparła się na ramieniu córki, ciągnąc ją w, tę nierealną
temperaturę cieplarni, w świat perfumowanych mydeł, lawendy i świeżo
wydrukowanego, jedwabistego papieru do pakowania. Zatrzymała się chwilę,
by popatrzeć na poukładane za szybą kosmetyki, i przyjrzała się sama sobie,
przymrużając oczy, żeby lepiej widzieć pudełeczka i tubki rozłożone na tle
czerwonej tafty. Poprosiła o słoiczek Coldcreamu Thea- trical i dwie kredki
do ust tego samego koloru, koloru tej tafty, bezskutecznie szukając
banknotów w torebce ze skóry krokodyla: Potrzymaj to, poszukaj mi
dwudziestu pesos. Wzięła paczuszkę i resztę, po czym weszły do restauracji,
gdzie znalazły stolik ńa dwie osoby. Dziewczyna zamówiła sok pomarań-
czowy i wafle z orzechami u kelnerki w indiańskim stroju, a jej matka,
niezdolna się oprzeć, także poprosiła o ciasto z rodzynkami
i topionym masłem. Obie rozglądały się w . poszukiwaniu znajomych
twarzy. Po chwili dziewczyna zapytała o pozwolenie zdjęcia żakietu od żółtego
kostiumu, bo słońce, które wpadało przez markizę, zaczęło przypiekać za
mocno.
— Joan Crawford — powiedziała córka — Joan Crawford.
— Nie, nie tak się wymawia, nie w ten sposób. Cro-for, Cro-for, oni tak to
wymawiają.
— Crau-for.
____Nie, nie. Cro, ero, ero. „A" i „u" razem wymawia się jak „o . Zdaje się, że
tak
to wymawiają.
_ Nie bardzo mi się ten film podobał.
___Tak, nienadzwyczajny. Ale ona ładnie
tam wygląda.
_ Wynudziłam się porządnie.
— A tak się upierałaś, żeby iść...
___Mówiono mi, że to bardzo dobre, ale
nie.
— Zawsze to jakieś zabicie czasu.
— Cro-for.
— Tak, zdaje się, że tak to wymawiają oni. Cro-for. Zdaje się, że „d" się nie
wymawia.
— Tak, na pewno tak. Chyba, żebym się myliła.
Dziewczyna posmarowała wafle miodem
i pokrajała je na małe kawałeczki, kiedy była pewna, że miód dotarł do
każdego zagłębienia. Uśmiechała się do matki, ilekroć napełniła usta tą
lepką przypieczoną mąką. Matka nie patrzyła na nią. Jedna ręka bawiła się
drugą, głaskała dużym palcem opuszki, jak gdyby próbowała podnieść
paznokcie; patrzyła na parę rąk w pobliżu niej, nie chcąc patrzeć na twarze:
jedna ręka znów ujęła drugą, jakby c^dkrywała ją powoli, nie pomijając ani
jednego pora w skórze. Nie, nie mieli obrączek na palcach, pewnie na-
rzeczeni czy zakochani. Próbowała odwrócić wzrok i patrzeć na rozlany miód
na ta
lerzyku córki, ale spojrzenie wracało mimowolnie do rąk pary przy sąsiednim
stoliku, udawało jej sią uniknąć widoku twarzy, ale nie głaskanych dłoni.
Dziewczyna przesuwała językiem po dziąsłach, zlizując kruszyny ciasta i
orzechów, potem wytarła sobie wargi, plamiąc różem serwetką, ale nim sią
umalowała na nowo, znów poszukała językiem resztek wafla i poprosiła
matką o kawałek babki z rodzynkami. Powiedziała, że nie chce kawy,
chociaż bardzo ją lubi, bo to rozstraja nerwy, a już jest i tak dość nerwowa.
Matka pogłaskała jej ręką i powiedziała, że już muszą iść, bo jeszcze mają
wiele rzeczy do zrobienia. Zapłaciła rachunek, zostawiła napiwek i obydwie
wstały.
Amerykanin wytłumaczył, że doprowadza się wrzącą wodę do złóż siarki:
woda rozpuszcza je i siarka jest uniesiona na powierzchnię przez zgąszczone
powietrze. Wyjaśnił na nowo ten system, po czym drugi Amerykanin
powiedział, że są bardzo zadowoleni z wyniku badań, i kilkakrotnie machnął
ręką w powietrzu, bardzo blisko czerwonej, spalonej słońcem twarzy,
powtarzając: „Siarka dobra. Piryt niedobry. Siarka dobra. Piryt niedobry".
On bębnił palcami
o szkło na stole i potakiwał głową, przyzwyczajony, że tamci, mówiąc po
hiszpańsku, przypuszczają, że on nie rozumie, nie dlatego, że oni źle mówią,
lecz dlatego, że i tak niczego dobrze nie rozumie w żadnym języ
ku. Technik rozłożył na stole mapę, a on cofnął łokcie i Amerykanin
wyjaśnił, że strefa jest tak bogata, że można ją eksploatować maksymalnie,
aż do wyczerpania złóż, maksymalnie... Powtórzył to siedem razy i cofnął
rękę, której z początku pozwolił opaść na tę zieloną plamę usianą
trójkątami, wskazującymi odkrycia geologa. Amerykanin mrugnął okiem i
powiedział, że gaje cedrowe i mahoniowe także są ogromnym terenem do
eksploatacji i że na tym terenie on, współudziałowiec meksykański, zabiera
sobie sto procent zysku; do tego oni, wspólnicy amerykańscy, nie będą się
mieszać, chociaż radzą mu stale zalesiać te tereny; widzieli, jak bezmyślnie
wyniszczono te lasy: czy ludzie nie zdają sobie sprawy, że te drzewa to
pieniądze? Ale to już jego sprawa, bo z lasami czy nie, złoża siarki są zawsze.
Uśmiechnął się i wstał. Zatknął kciuki obu rąk za pasek i kołysał cygarem
przylepionym do warg, czekając, aż jeden z Amerykanów poda mu ogień.
Przytknął płonącą zapałkę do cygara i obracał nim między wargami, póki na
końcu nie ukazała się iskierka. Zażądał od nich dwóch milionów dolarów
gotówką. Zapytali, z jakiego tytułu: przyjmują go chętnie jako wspólnika,
jeśli chodzi o inwestycje, ale nikt nie może podjąć ani grosza, dopóki
inwestycje nie zaczną procentować; geolog przetarł okulary kawałeczkiem
irchy, który miał w kieszeni ko- 32
szuli, a drugi zaczął spaceTówać od stołu ao okna i od okna do stołu.
Powtórzył im, że takie są jego warunki; nie chodzi mu o żadną zaliczką czy
kredyt, nic w tym rodzaju: jest to zapłata, którą mu są winni za próbę uzy-
skania koncesji, bo bez tej wstępnej wpłaty
o koncesji w ogóle nie mogłoby być mowy; z czasem odbiorą sobie prezent,
który mu teraz robią, ale bez niego, bez szyldu, jaki im zapewnia on, jako ich
frontman — prosił, żeby mu wybaczyli ten termin — sami nie mogliby
uzyskać koncesji na eksploatację złóż. Nacisnął dzwonek i wezwał swego se-
kretarza, który odczytał pośpiesznie stronicę zapisaną cyframi. Amerykanie
powtórzyli kilka razy OK, OK, OK, a on uśmiechnął się, podał im dwie
szklaneczki whisky i powiedział, że mogą eksploatować siarkę aż dó połowy
dwudziestego pierwszego wieku, ale jego nie będą eksploatować ani przez
jedną minutę wieku dwudziestego, po czym wszyscy wypili i tamci dwaj
uśmiechnęli się, mrucząc półgłosem „s.o.b." \
Szły pod rękę, wolnym krokiem, ze spuszczonymi głowami. Zatrzymały
się przed wystawą i mówiły: to ładne, to drogie, tamto jest ładniejsze, spójrz,
jakie to ładne, póki im się nie znudziło, a potem wchodziły do kawiarni i
szukały wygodnego stolika, daleko od wejścia, bo tam zaglądali sprze-
ddwcy biletów loteryjnych i wzbijał się gęsty, suchy kurz, a także daleko od
toalet,
i zamawiały pomarańczową Canada Dry- -Orange. Matka pudrowała się,
oglądając swoje oczy w lusterku puderniczki, patrząc na worki, które
zaczynały się tworzyć wokół nich, i zamykała pośpiesznie wieczko. Obydwie
obserwowały bulgotanie napoju chłodzącego i czekały, aż gaz ulotni się, żeby
popijać małymi łyczkami. Dziewczyna ukradkiem wyjmowała stopę z
pantofla i rozcierała zmaltretowane palce, starsza dama siedząc nad
szklanką z sokiem pomarańczowym przypominała sobie oddzielne sypialnie
w domu (były oddzielone, lecz położone obok)
i hałasy, które co noc i co rano przedostawały się przez zamknięte drzwi:
chrząkanie, uderzenie buta spadającego na podłogę, odgłos kluczy
rzucanych na konsolę, nie naoliwione drzwi szafy z ubraniem, czasem nawet
rytm oddechu śpiącego. Dreszcz przebiegał jej przez plecy. Tego ranka
podeszła na palcach pod zamknięte drzwi i uczuła zimno w plecach.
Wzdrygnęła się na myśl, że wszystkie te hałasy, niegłośne i normalne, są ta-
jemnicą. Powróciła do łóżka, owinęła się w pledy i utkwiła wzrok w niebo,
gdzie rozpościerał się wachlarz światełek, okrągłych
i uciekających: migocące cienie drzew kasztanowych. Wypiła resztę herbaty
mrożonej
i zasnęła; spała, dopóki córka nie przyszła jej obudzić przypominając, że
mają przed
sobą pracowity dzień. I dopiero teraz, trzymając zimną szklanką w palcach,
przypomniała sobie pierwsze godziny dnia.
Przechylił sią do tyłu w obracanym krześle, aż zaskrzypiały sprężyny, i
zapytał sekretarza: Czy jest jakiś bank, który byłby gotów zaryzykować? Czy
jakikolwiek bank meksykański miałby do niego zaufanie? Wziął żółty ołówek
i wycelował go w twarz sekretarza; to jedno jest pewne i Padilla może to
powiedzieć: nikt nie chce zaryzykować, a on nie pozwoli na to, żeby tyle bo-
gactwa gniło w lasach na południu. Jeżeli gringos są jedynymi ludźmi
gotowymi dać pieniądze na eksploatację, to co można na to poradzić?
Sekretarz wskazał mu godziną na zegarku, a on westchnął i powiedział, że
dobrze, że zaprasza go na obiad. Pójdą zjeść razem. Czy zna jakieś nowe
miejsce? Sekretarz odpowiedział, że tak, nową knajpkę, bardzo przytulną,
gdzie podają doskonałe przekąski, bardzo blisko stąd. Mogliby tam pójść
obaj. Czuł się zmęczony, nie chciał wracać po południu do biura. Trzeba
przecież to jakoś uczcić. Oczywiście, że tak. Zresztą jeszcze nigdy nie jedli
razem obiadu. Zeszli na dół w milczeniu i skierowali się w stronę Avenida
Cinco de Mayo.
— Pan jest bardzo młody. Ile pan ma lat?
|— Dwadzieścia siedem.
— Kiedy pan skończył studia?
— Trzy lata temu. Ale...
— Ale co? a

___Teoria bardzo się różni od praktyki.


— I to pana śmieszy? Czego- pana uczyli?
____Dużo marksizmu. Napisałem nawet pracę o nadwartości.
___Mimo wszystko to dobra dyscyplina,
Padilla.
— Ale praktyka bardzo się różni.
___Pan jest marksistą?
____Och, wszyscy moi przyjaciele byli marksistami. To stadium, przez które
trzeba przejść.
— Gdzie jest ta restauracja?
— Tu zaraz, za zakrętem.
— Nie mam ochoty iść pieszo.
— To już bardzo blisko.
Podzieliły się pakunkami i piechotą poszły w stronę Pałacu Sztuk Pięknych,
gdzie miał na nie czekać szofer. Szły ze spuszczonymi głowami, zwracając je
ku wystawom niby czułki. Nagle starsza dama drgnęła i ujęła ramię córki,
wypuszczając z rąk paczkę: tuż przed nimi dwa psy warczały na siebie z
zimną złością; odskoczyły jeden od drugiego, nie przestając warczeć, i potem
znów się zwarły, z groźnym pomrukiem gryząc sobie szyje do krwi, dwa psy
uliczne, wy- leniałe, z pyskami ociekającymi pianą, pies i suka. Dziewczyna
podniosła paczkę i zaprowadziła matkę do samochodu. Obie wsiadły, szofer
spytał, czy wracają do Las Lo- 36
mas, a dziewczyna powiedziała, że tak, że jakieś psy przestraszyły jej matkę.
Starsza pani powiedziała, że to głupstwo, już przeszło, po prostu przelękła
się, bo to było takie nieoczekiwane i tak blisko niej, ale po południu wrócą
do śródmieścia, bo jeszcze im zostało wiele sprawunków do załatwienia,
wiele sklepów. Dziewczyna zauważyła, że jeszcze mają dużo czasu, cały mie-
siąc. Tak, ale czas leci, powiedziała matka, a twój ojciec nie zajmuje się
weselem, wszystko zostawia nam. Poza tym musisz się nauczyć zachowywać
odpowiedni dystans, nie podawać wszystkim ręki na powitanie. Chciałabym
już mieć za sobą to wesele, bo może wtedy nareszcie twój ojciec zda sobie
sprawę, że jest już starym człowiekiem. Bardzo by się to przydało. Nie
zauważył, zdaje się, że już skończył pięćdziesiąt dwa lata. Obyś tylko jak
najprędzej miała dzieci! W każdym razie twemu ojcu dobrze zrobi, że będzie
musiał stać przy mnie na ślubie cywilnym i kościelnym, przyjmować życze-
nia i widzieć, że wszyscy traktują go jak człowieka starszego i szanowanego.
Może to zrobi na nim jakieś wrażenie. Może.
Czuję tę rękę, która mnie głaszcze, i chciałbym się uwolnić od tego
dotyku, ale brak mi sił. Jakie niepotrzebne te pieszczoty, Catalino, jakie
daremne! Co mi po
wiesz? Myślisz, że znalazłaś w końcu słowa, których nigdy nie odważyłaś się
wymówić? Dzisiaj? Już nie warto. Niech twój język pozostanie nieruchomy.
Nie pozwól sobie na luksus wyjaśnień. Bądź wierna temu, co zawsze
udawałaś, bądź wierna do końca. Spójrz na twoją córkę. Teresa. Nasza
córka. Jaki to trudny, jaki niepotrzebny zaimek. Nasza. Ona nie udaje. Ona
nie ma nic do powiedzenia. Spójrz na nią. Siedzi ze złożonymi rękami, w
czarnej sukni, i czeka. Ona nie udaje. Przedtem, z dala od moich uszu, po-
wiedziała ci pewnie: „Byle tylko wszystko prędko poszło. Bo on potrafi długo
udawać chorego, żeby nas udręczyć". Coś w tym rodzaju musiała ci
powiedzieć, usłyszałem coś podobnego, kiedy zbudziłem się dziś rano z tego
długiego, przyjemnego snu. Przypominam sobie niejasno ten środek
nasenny, uspokajający, jaki dano mi wczoraj wieczorem. A ty jej pewnie
odpowiedziałaś: „Mój Boże, żeby tylko zanadto nie cierpiał!", chciałaś dać
inny sens słowom twej córki. I wiesz, jaki sens dać tym słowom, które ja
szepczę.
3 Tegó ranka czekałem na niego z radością. Przejechaliśmy konno przez
rzekę.
Ach, Padilla, zbliż się. Przyniosłeś magnetofon? Jeśli wiesz, co powinieneś
robić, przyniosłeś go z sobą, tak jak przynosiłeś go co wieczór do mego domu
w Coyoacdn. Dziś bardziej niż kiedykolwiek chciałbyś mnie 38
przekonać, że wszystko jest jak zwykle. Nie zakłócaj rytuału, Padilla. Ach
tak, zbliżasz się. One nie chcą.
— Nie, nie możemy na to pozwolić.
— To nasz zwyczaj od wielu lat, proszę pani.
— Nie widzi pan jego twarzy?
— Spróbujmy. Wszystko jest gotowe. Wystarczy włączyć magnetofon.
— Pan bierze na siebie odpowiedzialność?
— Don Artemio... Don Artemio... Przynoszę panu taśmę, nagraną dziś
rano.
Kiwam potakująco głową. Próbuję się uśmiechnąć. Jak co dzień. Ten
Padilla to człowiek, do którego można mieć zaufanie. Jasne, że zasługuje na
moje zaufanie. Jasne, że zasługuje na jakąś znaczną część spadku i
dożywotnią administrację wszystkich moich dóbr. Któż, jeśli nie on. On wie i
zna dobrze wszystko. Ach, Padilla. W dalszym ciągu zbierasz wszystkie
taśmy z moich rozmów w biurze. Ach, Padilla, ty wiesz wszystko. Muszę cię
dobrze wynagrodzić. Zostawiam ci w spadku moją reputację.
Teresa siedzi z rozpostartą gazetą, która zakrywa jej twarz.
I czuję, jak się przybliża, w czarnych spódnicach, z tym zapachem
kadzidła, z kropidłem w ręku, by wyprawić mnie z całą pompą. He, he,
wpadły w pułapkę! Teresa popłakuje, a teraz wyciąga z torebki puder- niczkę
i pudruje sobie nos, żeby znowu za
cząć płakać. Wyobrażam sobie już ten ostatni moment, kiedy trumna wpada
do dołu, a tłum kobiet płacze i pudruje sobie nosy nad moim grobem.
Dobrze, czuję się już lepiej. Czułbym się znakomicie, gdyby ten zapach, mój
własny, nie unosił się z fałd pościeli, gdybym nie widział tych wielkich
idiotycznych plam na prześcieradle. Czy to ja oddycham z takim
spazmatycznym chrapaniem? Czy w ten sposób przyjmę ten czarny tłumok i
jego obrządki? Aćh...aaach. Muszę to opanować, zaciskam pięści, aach, na-
pinam mięśnie szyi i mam przy sobie tę mą- czastą twarz, co przychodzi
ubezpieczyć formułkę, która jutro czy pojutrze — i nigdy? nigdy — ukaże się
we wszystkich gazetach: „opatrzony świętymi sekramentami". I przybliża
swoją ogoloną gębę do moich policzków rozpalonych i powleczonych siwym
zarostem. Robi znak krzyża. Szepcze: „Ja, grzesznik, staję przed Tobą...", a
ja mogę tylko odwrócić głowę i wydać z siebie pomruk, podczas gdy moją
wyobraźnię wypełniają te obrazy, które chciałbym mu rzucić w twarz: noc
kiedy ów cieśla, obdarty i brudny, pozwolił sobie dosiąść zawstydzonej
dziewicy, która uwierzyła w bajki i oszustwa swojej rodziny i trzymała białe
gołąbki ukryte między udami, bo myślała, ze w ten sposób je urodzi, białe
gołąbki pod spódnicą, w dziewiczym ogrodzie, i cieśla obrabiał ją, pełen
uzasadnionej żądzy, bp 40
musiała być ładna, bardzo ładna, i cwałował w takt protestujących szlochów
tej nieznośnej Teresy, tej bladej kobiety, która z radością wyczekuje mego
ostatniego buntu, pretekstu dla swego ostatniego oburzenia. Nie chce mi się
wierzyć, że widzę je tu siedzące spokojnie, bez wyrzutów. Ile czasu to
potrwa? Nie czuję się tak źle w tej chwili. Może wyzdrowieję. Co za cios! Czy
nie prawda? Spróbuję robić dobrą minę, zobaczymy, czy z tego skorzystacie i
zapomnicie
o tych gestach wymuszonej czułości, i ostatni raz ulżycie sobie wyładowując
wszystkie zarzuty i obelgi, które tłumicie w gardle, w oczach, w tej tępej
masie ciała, w jaką obydwieście się przeobraziły. Zaburzenia w krążeniu, nic
więcej, nic poważniejszego. Nudzą mnie, nie chcę ich widzieć. Powinno być
coś ciekawszego w polu widzenia tych przymkniętych oczu, które ostatni raz
patrzą na świat. Ach! Przyniesiono mnie do tego domu, nie do innego. Co za
dyskrecja! Będę musiał zbesztać Padillę ostatni raz. Tam mógłbym się
cieszyć widokiem tych rzeczy, które kocham. Otwierałbym oczy, żeby wi-
dzięć stare, rozgrzane belki pułapu, miałbym pod ręką złoty ornat, który
zdobi moje wezgłowie, kandelabry na nocnym stoliku, czarny aksamit foteli,
czeski kryształ moich kieliszków. Miałbym blisko siebie Serafina, za-
ciągającego się dymem, wdychałbym ten dym, A ona byłaby dobrze ubrana,
uczesana,
bez czarnych szmat. Tam nie czułbym się stary i znużony. Wszystko byłoby
przygotowane, żeby mi przypominać, że jestem człowiekiem żywym,
człowiekiem, który kocha, takim samym, zupełnie, zupełnie takim samym
jak przedtem. Dlaczego tu siedzicie, brzydkie, stare baby, zaniedbane,
fałszywe, przypominając mi, że już nie jestem taki jak dawniej? Wszystko
jest przygotowane. Tam, w moim domu, przygotowane jest wszystko. Wiedzą,
co mają robić w takich wypadkach. Nie pozwalają mi pamiętać, mówią mi, że
teraz jestem, nigdy, że byłem. Nikt nie próbuje nic wyjaśniać, zanim będzie
za późno. Ech! Czymże mam się tu zabawiać? Tak, widzę, że przygotowały
wszystko, żeby mi wmówić, że co noc przychodzę do tego pokoju i śpię tutaj.
Widzę tę półotwartą szafę w ścianie i widzę z profilu te marynarki, których
nigdy nie używałem, te nieskazitelne krawaty, nowe buty. Widzę biurko,
gdzie ułożyły książki, których nikt nigdy nie przeczytał, papiery, których nikt
nie podpisywał. I te meble eleganckie i wulgarne. Kiedy z nich zerwały
zakurzone pokrowce? Ach... jest okno. Za nim jest świat. Jest ten wiatr
świeży, od gór, który potrząsa drzewami, czarnymi i wychudłymi. Trzeba
oddychać...
— Otwórzcie okno...
Nie, nie. Zaziębisz się, to ci zaszkodzi.
— Tereso, ojciec cię nie słucha...
— Udaje. Zamyka oczy i udaje.
— Milcz.
— Milcz.
Teraz umilkną. Oddalą się od wezgłowia. Nie otwieram oczu. Pamiętam,
że wyszedłem na obiad z Padillą tego wieczora. To już sobie przypomniałem.
Zwyciężyłem je ich własną grą. To wszystko źle pachnie, ale jest ciepłe. Moje
ciało wydziela ciepło. Ogrzewa pościel. Oszukałem wielu. Oszukałem
wszystkich. Tak, krew przepływa prawidłowo przez moje żyły, wkrótce
wyzdrowieję. Tak. Krew jest ciepła. Jeszcze daje ciepło. Przebaczam im. Nie
zraniły mnie. Dobrze, mówcie, mówcie. Nic mnie to nie obchodzi.
Przebaczam. Jak ciepło. Wkrótce przyjdę do siebie. Ach! Może jeśli nie, to
chociaż... •
Będziesz się czuł zadowolony, że im narzuciłeś swoją wolę: wyznaj to,
zmusiłeś ich, żeby cię przyjęli jak równego sobie; rzadko czułeś się tak
szczęśliwy, bo odkąd zacząłeś być tym, czym jesteś, odkąd się nauczyłeś
oceniać dotyk dobrych tkanin, smak dobrych trunków, zapach dobrych my-
deł i wody kolońskiej, wszystko to w ostatnich latach było twoją jedyną
samotną przyjemnością; od tego czasu podniosłeś wzrok tam, w górę, na
północ, i od tego czasu żyłeś ubolewając nad błędem geografii, który nie
pozwolił ci być jednym z nich. Po
dziwiasz ich sprawność, ich wygody, ich higienę, ich potęgę, ich wolę i
patrzysz wokół siebie, i nieznośna wydaje ci się nędza, nieudolność, brud,
brak woli, nagość tego ubogiego kraju, który nie ma mc, i jeszcze bardziej cię
boli świadomość, że choćbyś nie wiem jak próbował, nie potrafisz być taki
jak oni, możesz być tylko kopią, przybliżeniem, bo ostatecznie, powiedz: czy
twój sposób patrzenia na świat, w twoich najlepszych czy w twoich
najgorszych momentach, był kiedyś tak prosty jak ich? Nigdy. Nigdy nie
mogłeś myśleć kategoriami bieli i czerni, dobrego i złego, Boga i Diabła:
przyznaj, że zawsze, nawet kiedy ci się zdawało, że jest przeciwnie, w
czarnym znajdowałeś zalążek, jakiś odblask bieli. Czy twoje własne
okrucieństwo, kiedy byłeś okrutny, nie zawierało odrobiny jakiejś tkliwości?
Wiesz, że każda skrajność kryje* w sobie własne przeciwieństwo,
okrucieństwo zawiera tkliwość, tchórzostwo — odwagę, życie — śmierć. W
jakiś sposób — może nieświadomie, przez to, że jesteś, kim jesteś i skąd
jesteś, i co przeżyłeś — wiesz o tym i dlatego nigdy nie będziesz mógł.być
podobny do tych, co tego nie wiedzą. Drażni cię to? Tak, to niewygodne, to
drażni, o ileż łatwiej powiedzieć: tu jest dobro, a .tu jest zło. Zło: ty nigdy nie
będziesz mógł go wskazać. Może dlatego, że my, bardziej bezbronni niż
tamci, nie chcemy stracić tej strefy pośred- 44
niej, dwuznacznej, pomiędzy światłem i cieniem, strefy, w której możemy
znaleźć przebaczenie. W której ty będziesz mógł je znaleźć. Któż nie byłby
zdolny, w jakimś jednym momencie swego życia — jak ty — uosabiać
jednocześnie dobra i zła, dać się prowadzić dwom naraz tajemniczym niciom
różnego koloru, pochodzącym z tego samego kłębka, tak by później nić biała
prowadziła w górę, a czarna w dół, a pomimo to obie spotkały się na nowo w
twoich palcach? Nie chcesz myśleć o tym wszystkim. Będziesz nienawidził
tego „ja" za to, że ci o tym przypomina. Będziesz chciał być taki jak oni i
teraz, na starość, prawie to osiągasz. Ale „prawie". Tylko „prawie". Ty sam
przeszkodzisz zapomnieniu? twoja odwaga będzie bliźnią siostrą twego
tchórzostwa, twoja nienawiść zrodzi się z miłości, całe twoje życie będzie
zawierało i przyrzekało twoją śmierć: bo nie będziesz ani dobry, ani zły, ani
szlachetny, ani samolubny, nie będziesz ani wierny, ani fałszywy. Pozwolisz
innym mówić
o twoich zaletach i twoich wadach, ale ty sam, jakże zaprzeczysz, że każde z
twoich twierdzeń będzie zaprzeczone, każde z twoich zaprzeczeń potwierdzi
się. Nikt nie będzie o tym wiedział prócz ciebie — może. Bo twoja egzystencja
będzie upleciona ze wszystkich nici tkaniny, jak życie wszystkich ludzi. Bo
nie zabraknie ci, ani nie zbędzie ani jednej sposobności, by uczynić two
je życie tym, czym chcesz, żeby było. A jeśli będziesz jedną rzeczą, a nie
inną, to dlatego, że pomimo wszystko będziesz musiał wybierać. Twój wybór
nie przekreśli możliwości, jakie ci zostają, ani niczego, co wybierając
zostawiasz za sobą, osłabi je tylko, ograniczy do tego stopnia, że dziś twój
wybór i twoje przeznaczenie będą jednym i tym -samym. Medal nie będzie
już miał dwóch stron: wszystko utożsami się z twoim przeznaczeniem,
Umrzesz? To nie będzie po raz pierwszy. Żyłeś dość długo życiem martwym,
przeżyłeś dosyć momentów ruchu mechanicznego. Kiedy Catalina przykłada
ucho do drzwi, które was rozdzielają, nasłuchując twoich gestów, kiedy ty po
drugiej stronie drzwi ruszasz się, nie wiedząc, że cię podsłuchują, nie
wiedząc, że ktoś żyje w zależności od hałasów i milczeń twego życia za
drzwiami; kto będzie żył w tej separacji? Kiedy oboje wiecie, że wystarczy
jedno słowo, a jednak milczycie, kto będzie żył w tym milczeniu? Nie, tego
nie chciałbyś wspominać. Chciałbyś wspominać co innego: to imię, tę twarz,
które bieg czasu niszczy. Ale wiesz, że jeśli sobie to przypomnisz, będziesz
ocalony, ocalony zbyt łatwo. Będziesz wspominał najpierw to, co cię skazuje
na potępienie, i ocalony tutaj, będziesz wiedział, że tamto; co uważasz za
zbawienne, będzie twoim potępieniem: wspominać to, co kochasz. Będziesz
wspominał 46
Catalinę młodą, taką, jaką ją poznałeś, i porównasz ją z dzisiejszą zwiędłą
kobietą. Przypomnisz to sobie i przypomnisz, dlaczego. Będziesz wcieleniem
tego, co ona i wszyscy myśleli wówczas: nie będziesz
o tym wiedział. Musisz być tym wcieleniem. Nigdy nie będziesz słuchać słów
cudzych. Będziesz je musiał przeżyć. Zamkniesz oczy; zamkniesz je. Nie
będziesz wąchał tego kadzidła. Nie będziesz słuchał tych lamentów. Będziesz
wspominał inne rzeczy, inne dni. Te dni, które przybędą z nocy do twojej
nocy zamkniętych oczu i poznasz je tylko po głosie, nigdy wzrokiem. Musisz
ślepo zawierzyć nocy i przyjąć ją, nie widząc, wierzyć jej, nie rozpoznając, jak
gdyby była Bogiem wszystkich twoich dni: noc. A teraz pomyślisz,, że
wystarczy zamknąć oczy, żeby ją mieć. Uśmiechniesz się mimo bólu, który
zaczyna wracać, i spróbujesz wyciągnąć trochę nogi. Ktoś pogłaszcze twoją
rękę, ale ty nie odpowiesz na tę pieszczotę, w której objawia się troska?
udręka? wyrachowanie? Nie: bo stworzyłeś noc, zamykając oczy, i z głębi
tego oceanu czerni przypłynie do ciebie kamienny okręt, który południowe
słońce, rozgrzane i senne, na próżno rozweseli; grube sczerniałe mury
wzniesione, aby bronić Kościoła przed atakami Indian, połączyć podbój
religijny z wojskowym. Będzie przybliżać się do twoich zamkniętych oczu, z
hałasem swoich pisz
czałek i bębnów, prostackie wojsko hiszpańskie, żołnierze Izabeli, a ty ^
przejdziesz w słońcu przez szeroki plac, gdzie pośrodku stoi kamienny krzyż,
a po bokach otwarte kaplice — wyraz teatralnego kultu tubylców. W górze,
ponad kościołem wzniesionym w głębi placu, sklepienia z tezontle spoczną
na zapomnianych szablach mauretańskich, znak innej krwi ponad krwią
konkwistadorów. Podejdziesz aż do bramy w stylu pierwotnego baroku
jeszcze hiszpańskiego, lecz bogatego już w kolumny obficie ozdobione
winnymi liśćmi, ze wspornikami w kształcie orlich szponów: brama
konkwisty, surowa i wesoła, jedną stopą tkwiąca w starym, martwym
świecie, a drugą w świecie ^nowym, który nie zaczął się tutaj, lecz także po
drugiej stronie oceanu; nowy świat przybył wraz z nimi: fasada klasztornych
murów, by chronić chciwe, żądne uciech serca. Pójdziesz naprzód, do nawy,
gdzie wszystko, co hiszpańskie, zostało pokonane przez ponuro
uśmiechniętą pełnię tego indiańskiego nieba świętych, aniołów i bożków
pogańskich. Jedyna olbrzymia nawa będzie prowadziła do ołtarza złotych
liści, posępnej obfitości twarzy w maskach; żałobnych, uroczystych
i zawsze stłumionych modłów i wolności
tej jedynej dostępnej wolności dekorowania świątyń i wypełniania jej
spokojną grozą, rzeźbioną w kamieniu rezygnacją, lękiem przed próżnią,
przed umarłym czasem, jedy- 48
hej wolności tych, którzy świadomie przedłużali posąpność pracy wolnej,
wyjątkowe chwile swobody w kolorze i formie, z dala od tego zewnętrznego
świata biczów, żelastwa i dżumy. Wyruszysz na podbój twego Nowego Świata
bez jednego kawałka pustej przestrzeni: głowy aniołów, rozsypane wszędzie
winne liście, polichromia kwiatów, okrągłe, czerwone owoce, schwytane w
złote sieci pnączy, święci w niszach, przerażeni święci nieba stworzonego
przez Indian na ich obraz i podobieństwo; aniołowie i święci z twarzą słońca i
księżyca, z ręką ochraniającą plony, z palcem wskazującym psy-
-przewodniki, z okrutnymi, pustymi i niepotrzebnymi oczyma, z
nieubłaganym obliczem cyklów. Kamienne twarze pod osłoną masek
różowych, dobrotliwych, naiwnych, lecz niewzruszonych, zastygłych,
martwych masek. Stwórz noc, wydmij wiatrem czarne żagle, zamknij oczy,
Artemio Cruz...
powiedział historię ostatnich chwil Gonzala Bernal w więzieniu Perales i to
otworzyło przed nim drzwi tego domu.
— Zawsze był taki szlachetny — powiedział don Gamaliel Bernal, ojciec.
— Zawsze myślał, że akcja upadla i zmusza do zdrady samych siebie, jeśli
nie kieruje nią jasna myśl. Myślę, że dlatego odszedł z domu. To znaczy,
uważam to za jedną tylko z przyczyn, bo ten huragan porwał nas wszy-
stkich, nawet tych, którzy nie ruszyli się ze swego miejsca. Nie, to nie to,
chcę tylko wytłumaczyć, że mój syn uważał za swój obowiązek wziąć udział
w rewolucji po to, żeby dać wyjaśnienia, idee logiczne, nie dopuścić, aby ta
sprawa, tak jak wszystkie inne, załamała się W próbie akcji. Nie wiem, jego
myśl była bardzo skomplikowana. Głosił tolerancję. Rad jestem, że umarł
mężnie. Rad jestem, że pana tu widzę.
Nie przyszedł tu bez przygotowań. Zanim wybrał się pdwiedzić starego,
obiegł wiele miejscowości w Puebla, porozmawiał z pewnymi ludźmi,
sprawdził, co • trzeba było 50
sprawdzić. Dlatego teraz bez jednego drgnięcia twarzy mógł słuchać mętnych
wywodów starego. Don Gamaliel opierał swoją białą głowę na oparciu fotela
z brunatnej skóry, obrócony profilem do żółtawego światła, które rozpraszał
gęsty kurz w bibliotece. Trzeba było używać przesuwanej drabinki, która ry-
sowała podłogę pomalowaną na kolor ochry, żeby dosięgnąć grubych,
oprawnych w skórę tomów na wysokich półkach: dzieła francuskie i
angielskie z dziedziny geografii, sztuk pięknych i przyrody, których lektura
często wymagała lupy. Don Gamaliel trzymał ją teraz, nieruchomy, w swoich
starych, jedwabistych rękach nie zauważając, że ukośne światło przebija
szkło i skupia gwałtownie palące promienie na kancie starannie wyprasowa-
nych sztuczkowych spodni; on natomiast to zauważył. Dzieliło ich żenujące
milczenie.
— Proszę mi wybaczyć. Czy mogę pana czymś poczęstować? Albo jeszcze
lepiej: niech pan zostanie z nami na obiedzie.
Rozłożył ręce na znak zaproszenia i przyjemności, jaką mu to sprawia, i
lupa upadła na kolana chudego starca o sztywnych mięśniach,
obciągających stwardniałe kości,
o błyszczących kępkach żółtych włosów na czaszce, na szczękach, na
wargach.
— Nie przerażają mnie obecne czasy — powiedział przedtem, swoim
głosem zawsze przystosowanym do okoliczności, modulowanym w
formułkach kurtuazyjnych, bezbarw
nym poza nimi. — Na cóż przydałoby mi się wykształcenie — wskazał łupą w
stronę półek obładowanych książkami — gdyby nie pozwoliło mi zrozumieć
nieuniknionej konieczności zmian. Rzeczy zmieniają pozory, czy chcemy, czy
nie chcemy, po cóż uparcie zamykać oczy i wzdychac za przeszłością.
0 ileż mniej męczące jest przyjąć rzeczy nieprzewidziane! Albo może lepiej
nie nazywać ich w ten sposób? Pan, panie... przepraszam, zapomniałem
pańskiej rangi, tak, panie pułkowniku... nie znam pańskiego pochodzenia,
pańskich zamiłowań... cenię pana, ponieważ dzielił pan z moim synem jego
ostatnie godziny... otóż pan, który był w akcji, czy mógł pan przewidzieć
wszystko? Ja nie byłem w akcji i także nie mogłem.
1 może zarówno nasza aktywność, jak i nasza bierność utożsamiają się w
tym, że obie są dość ślepe i bezsilne. Chociaż jakaś różnica musi istnieć...
Nie sądzi pan? Ostatecznie...
Nie odrywał spojrzenia od bursztynowych oczu staruszka, zbyt
zdecydowanych stworzyć atmosferę serdeczności, zbyt pewnych siebie pod
maską ojcowskiej łagodności. Być może te. władcze ruchy rąk, ta zastygła
szlachetność profilu i długiej brody, to uważne pochylenie głowy były
naturalne. Powiedział sobie, że mimo wszystko nawet naturalność czasami
może być udana, maska zbyt dobrze ukrywa grę twarzy, która pod 52
nią ani poza mą me istnieje. A maska don Gamaliela tak była podobna do
jego właściwego oblicza, że aż niepokoiła myśl o przebiegającej między nimi
linii podziału, o nie- namacalnym cieniu, który mógł je rozdzielać; pomyślał
także, że pewnego dnia będzie to mógł powiedzieć staremu bez osłonek.
Wszystkie zegary w domu zaczęły jednocześnie wybijać godzinę, i stary
wstał, żeby zapalić lampę acetylenową stojącą na amerykańskim biurku
żaluzjowym. Powoli podniósł żaluzję i zaczął przebierać w jakichś papierach.
Wziął jeden z nich i zwrócił się w stronę fotela, na którym siedział gość.
Uśmiechnął się, zmarszczył brwi i znów się uśmiechał, kładąc papier na
stercie innych. Z wdziękiem podniósł palec wskazujący do ucha. Po drugiej
stronie drzwi szczekał pies i drapał je łapami.
Wykorzystał chwilę, kiedy stary obrócony był do niego plecami, aby
sformułować postawione samemu sobie pytanie. Ani jeden rys nie mącił
harmonijnej szlachetności sylwetki pana Bernal: włosy białe, nieco potar-
gane wieńczyły głowę staruszka, który szedł ku drzwiom. Był niepokojący,
zbyt doskonały. Może jego uprzejmość była tylko naturalną towarzyszką
jego. naiwności. Myśl ta sprawiła mu przykrość: walka byłaby zbyt łatwa,
zbyt mało pociągająca. Ale jeśli, przeciwnie, uprzejmość ukrywała chytrość
starego?
Kiedy zatrzymał się wahadłowy ruch brzegów tużurka i biała dłoń
dotknęła miedzianej klamki przy drzwiach, don Gamaliel spojrzał na niego
przez ramię, bursztynowymi oczyma, i wolną ręką pogładził brodę. Wzrok
zdawał się odgadywać myśli nieznajomego, a uśmiech, lekko skrzywiony, na-
śladował uśmiech prestidigitatora, który za chwilę odkryje coś
niespodziewanego. Jeśli w geście starego nieznajomy mógł pojąć i przyjąć
zaproszenie do milczącego wspól- nictwa, ruch don Gamaliela był tak
elegancki, tak zamaskowany, że nie dał wspólnikowi sposobności
odwrócenia wzroku i zawarcia milczącego paktu.
Noc zapadła i niepewne światło lampy ledwie ukazywało pozłacane
grzbiety książek i srebrne arabeski na tapetach, którymi obite były ściany
biblioteki. Gdy otworzyły się drzwi, przypomniał sobie długi rząd komnat,
które ciągnęły się od głównej sieni starego domu na wsi aż do biblioteki,
otwierając się, jedna po drugiej na dziedziniec wykładany kafelkami z
majoliki. Pies skoczył uradowany i polizał rękę pana. Za nim ukazała się
dziewczyna w białej sukni, kontrastującej ze światłem nocy.
Zatrzymała się chwilę na progu, podczas gdy pies przyskoczył do
nieznajomego obwąchując mu ręce i nogi. Pan Bernal, śmiejąc się, wziął go
za obrożę z czerwonej skóry, mamrocząc słowa przeproszenia. Nie słyszał
ich. Stał w miejscu, zapinając guziki marynarki, dokładnymi ruchami
wyuczonymi w życiu wojskowym, wygładzając ją, jak gdyby miał na sobie
jeszcze mundur, znieruchomiały na widok piękności dziewczyny, która nie
przestępowała progu drzwi.
— Moja córka, Catalina.
Nie poruszył się. Gładkie kasztanowate włosy, opadające na długą szyję,
ciepłą — z daleka mógł dostrzec biel karku — oczy jednocześnie twarde i
powleczone mgiełką,
o drżącym spojrzeniu, dwie bańki szklane: żółte, jak oczy ojca, ale bardziej
szczere, mniej przywykłe do udawania naturalności, powtórzone w innych
podwójnościach tego ciała smukłego i pełnego, w wilgotnych, półotwartych
wargach, w stromych i jędrnych piersiach; oczy, wargi, piersi — twardość i
słodycz, mieszana konsystencja bezbronności i urazy. Trzymała złożone ręce
na linii ud i wąskiej talii, falując białym tiulem sukni zapinanej z tyłu,
szerokiej wokół mocnych bioder i sięgającej do kostek. Przysunęła się bliżej
niego i mógł odgadnąć złotawą barwę jej ciała po światłocieniu policzków i
czoła, i wyciągnęła rękę, w której dotyku szukał, nie znajdując, wilgoci zdra-
dzającej wzruszenie.
— Ten pan był z twoim bratem w jego ostatnich chwilach, mówiłem ci już
o nim.
— Pan miał więcej szczęścia.
— Mówił mi o państwu, prosił, żebym
odwiedził jego rodzinę. Zachowywał się mężnie aż do końca.
_Nie był mężny. Zanadto lubił to...
wszystko.
Dotknęła piersi i natychmiast oderwała rękę, by zatoczyć nią krąg w
powietrzu.
_Idealista, tak, był wielkim idealistą —
szepnął stary i westchnął. — Pan zostanie u nas na obiedzie.
Dziewczyna ujęła ramię ojca, a on, z psem przy nodze, szedł za nimi przez
wąskie, wilgotne pokoje, pełne mebli okrytych patyną, waz z porcelany,
taboretów, zegarów pod oszklonymi kloszami i obrazów świętych
o małej wartości i wielkich proporcjach. Złocone nogi krzeseł i stolików stały
na gołej podłodze z malowanego drzewa, bez dywanu, a lampy pozostawały
zgaszone. Tylko w jadalni wielki, kryształowy żyrandol oświetlał ciężkie
mahoniowe meble i popękane płótno, martwą naturę, na której błyszczały
gliniane dzbany i płomienne owoce tropikalne. Don Gamaliel serwetką
odganiał moskity latające nad paterą prawdziwych owoców, mniej obfitą niż
namalpwana. Gestem zaprosił gościa, by usiadł.
Siedząc naprzeciw niej mógł nareszcie utkwić spojrzenie w oczach
dziewczyny. Czy znała powód tej wizyty? Czy odgadywała w oczach
mężczyzny tg uczucie triumfu, uwieńczonego fizyczną obecnością kobiety?
Czy dostrzegła tę pewność siebie w lekkim
uśmiechu? Czy wyczuwała ledwie zamaskowaną afirmację władzy? Jej oczy
odsyłały mu tylko to dziwne zlecenie twardego losu, jak gdyby okazywała się
gotowa przyjąć wszystko, a jednak przeobrazić swą rezygnację w sposobność
zatriumfowania z kolei nad mężczyzną, który w ten milczący uśmiechnięty
sposób zaczynał ją sobie przywłaszczać.
Była zdziwiona oporem, z jakim upadała, siłą swojej słabości. Podniosła
wzrok, by śmiało i bez zażenowania obserwować ostre rysy nieznajomego.
Nie mogła uniknąć spotkania z zielonymi oczyma. Piękny, prawdziwie
przystojny nie był. Ale ta skóra oliwkowej barwy, linia grubych warg i
unerwienie skroni zapowiadały dotyk ponętny, nieznany. Wysunął nogę pod
stołem, aby dotknąć czubka jej pantofla. Dziewczyna spuściła powieki i
spojrzała z ukosa na ojca, cofnęła nogę. Doskonały amfitrion uśmiechał się
życzliwie, jak zawsze, obracając kieliszek w palcach.
Wejście starej służącej, Indianki, z garnkiem ryżu przerwało milczenie.
Don Gama- liel zauważył, że pora suszy kończy się w tym roku dość późno,
na szczęście masy chmur kłębią się już nad górami i zbiory powinny być
dobre, nie tak może, jak w zeszłym roku, ale dobre. To ciekawe — mówił —
jak ten stary dom zawsze zachowuje wilgoć, tę wilgoć, która plami ciemne
kąty i pozwala bujnie rosnąć paprociom i mchom
na podwórzu. Może to przychylny znak dla rodziny, która wyrosła i
prosperowała dzięki owocom ziemi; tkwiąca korzeniami w dolinie Puebla —
mówił jedząc ryż, dokładnie zbierając go widelcem — od początków wieku
XIX, silniejsza, ależ tak, niż wszystkie absurdalne paroksyzmy kraju
niezdolnego do pokoju, miłującego wstrząsy.
— Czasami wydaje mi się, że brak rozlewu krwi i widoku śmierci
doprowadza nas do rozpaczy. Tak jakbyśmy się czuli żywi tylko pośród
zniszczenia i plutonów egzekucyjnych — ciągnął stary swoim serdecznym
głosem. — Ale my przetrwamy, pójdziemy dalej, pozostaniemy zawsze, bo
nauczyliśmy się przetrwać wszystko...
Wziął kieliszek gościa i napełnił go ciężkim winem.
— Tylko że za przetrwanie trzeba zapłacić — powiedział sucho gość.
— Zawsze można wytargować najdogodniejszą cenę.
Napełniając kieliszek swojej córki, don Gamaliel pogładził jej rękę.
— Wszystko zależy — mówił — od umiejętności postępowania. Nie należy
nikogo zaczepiać, urażać cudzej wrażliwości... Honor musi pozostać
nietknięty.
Gość znowu poszukał nogi dziewczyny pod stołem. Tym razem nie cofnęła
jej od razu. Podniosła kieliszek i spojrzała na nieznajomego bez rumieńca.
— Trzeba umieć rozróżniać — mruczał stary wycierając sobie wargi
serwetką. — Na przykład interesy to co innego, a co innego religia.
— Widział go pan, jaki pobożny, prawda? Przyjmuje komunią codziennie
razem z córeczką... Otóż to wszystko, co pan widzi koło niego, wszystko, co
ma, ukradł księżom wtedy, kiedy Juarez skonfiskował dobra kleru i byle
sklepikarz, przy odrobinie własnych oszczędności, mógł zostać wielkim
właścicielem ziemskim.
Spędził sześć dni w Puebla, zanim poszedł do domu don Gamaliela
Bernal. Wojsko zostało rozproszone przez prezydenta Carran- za i wtedy
przypomniał sobie swoją rozmowę z Gonzalem Bernal w Perales, i wyruszył
do Puebla: kwestia prostego instynktu, ale także pewność, że w świecie
zniszczonym i pogrążonym w chaosie, jaki pozostawiała za sobą rewolucja,
znać coś takiego — jakieś nazwisko, jakiś adres, jakieś miasto — to znaczyło
bardzo dużo. Bawiła go ironia losu, który zrządził, że to on wraca do Puebla,
a nie rozstrzelany Bernal. Była to pewnego rodzaju maskarada, komedia,
którą można było rozegrać z najwyższą powagą; ale było to także świadectwo
życia, zdolności przetrwania, umocnienia własnego przeznaczenia poprzez
innych. Kiedy wjeżdżał do Puebla, kiedy z szosy z Cholula dostrzegł
czerwone i żółte grżyby kopuł rozproszonych nad do
liną, uczuł, że wchodzi tu podwojony, z życiem Gonzala Bemal dodanym do
swego życia, z losami zmarłego dołączonymi do swoich. Jak gdyby Bemal,
umierając, zostawił mu- legat, przekazał mu swoje niespełnione możliwości.
Może śmierć cudza, śmierć innych ludzi, jest tym, co przedłuża nasze życie
— myślał. Ale nie przyjechał do Pueb- la, żeby myśleć.
— W tym roku nie mógł kupić nawet nasion. Zbierały się długi, bo w
zeszłym roku jego chłopi zbuntowali się i poszli obsiewać nieużytki.
Powiedzieli mu, że jeżeli im nie da ziemi leżącej odłogiem, to nie będą obsie-
wać więcej pól uprawnych. A on przez zwykłą dumę odmówił i nie zebrał nic
z pola. Dawniej żandarmi przywołaliby buntowników do porządku, ale
teraz... inaczej kogut śpiewa. — I nie tylko to. Dłużnicy także zaczęli
wierzgać i nie chcą mu więcej płacić. Mówią, że przy procentach, jakie
pobrał, zapłacony jest już z nadwyżką. Rozumie pan, pułkowniku? Wszyscy
tak bardzo wierzą, że teraz wszystko się zmieni.
Ach, ale ten stary jest wciąż jednakowo chytry, nie chce Wypuścić
zdobyczy z rąk. Woli umrzeć, niż się poddać.
Przegrał w ostatnim rzucie kości i wzruszył ramionami. Dał znak
kelnerowi, żeby podał jeszcze parę kieliszków i wszyscy byli mu wdzięczni za
ten gest.
— Kto jest winien pieniądze temu don Gamalielowi?
*•" — Ba! Lepiej by zapytać, kto nie jest.
— Ma jakiegoś bliskiego przyjaciela, powiernika?
— Oczywiście, ojca Paez. Mieszka tu zaraz za rogiem.
— Ale czy nie próbował skubać księży?
— Ba! Proboszczunio przyrzeka don Gamalielowi zbawienie duszy, w
zamian za ocalenie ziemi proboszczunia, które mu gwarantuje don Gamaliel.
Słońce oślepiło go, kiedy wyszedł na ulicę.
— Co się bez trudu urodziło, ładnie wyrasta!
— Kto to jest ta kobieta?
— Łatwo zgadnąć, pułkowniku... Córeczka tego, o kim mówiliśmy.
Szedł, spoglądając na czubki swoich butów, starymi ulicami wykreślonymi
jak na szachownicy. Kiedy przestał słyszeć stuk obcasów o bruk i spod stóp
zaczął się unosić suchy kurz, skierował spojrzenie w stronę migdałowo-
brunatnych murów dawnej świątyni — fortecy. Przeciął szeroką espla- nadę i
wszedł w milczącą nawę, długą i pozłacaną. Znowu jego kroki rozbrzmiały
głośno. Skierował się prosto do ołtarza. .
Ukryty za wysoką galerią, dawnym chórem zakonnic, które uciekły z
Meksyku za Republiki Liberalnej, ksiądz obserwował nieznajomego idącego
wzdłuż nawy. Zauważył
w jego ruchach jakiś podświadomy marsowy wygląd człowieka przywykłego
do stanu alarmu, rozkazów i atakowania. Nie tylko ta lekka deformacja
łydek człowieka, który spędził wiele czasu na koniu, lecz także pewna
nerwowa siła pięści, ukształtowanej w codziennym kontakcie z pistoletem i
cuglami? nawet gdy, jak teraz, człowiek ten szedł tylko przed siebie z
zaciśniętą pięścią, Paezowi wystarczyło to do rozpoznania niepokojącej siły.
Przyczajony w klauzurze zakonnic, pomyślał, że taki człowiek nie przychodzi
tu dopełnić aktów pobożności. Uniósł sutannę i zszedł powoli po krętych
stopniach prowadzących do starego opuszczonego klasztoru. Z podwiniętą
sutanną, z ramionami podniesionymi aż do wysokości uszu, z bezkrwistą
twarzą o czerwonych policzkach, w których głębi błyszczały czarne,
przenikliwe oczy, schodził w dół, stąpając ostrożnie. Stopnie pilnie wymagały
naprawy; jego poprzednik złamał tu nogę kilka lat temu, z groźnymi
powikłaniami. Ále Remigio Paez, niby nadęty nietoperz, zdawał się przenikać
małymi oczkami cały mrok czarnego sześcianu, wilgotnego i pełnego za-
sadzek. Ciemność, niebezpieczeństwo zmuszały. go do wytężenia wszystkich
zmysłów i do refleksji: wojskowy w jego kościele, ubrany po cywilnemu, bez
towarzyszy i żadnej eskorty? Ach, to coś zbyt nowego, żeby nie zwrócić na to
uwagi. Przewidywał to.
Przejdą bitwy, gwałty, świętokradztwa — pomyślał o bandzie, która ledwie
dwa lata temu zrabowała monstrancję i wszystkie przy- bory do mszy — a
nieprzemijający Kościół istniejący od wieków i na wieki, znowu porozumie
się z władzami państwa ziemskiego. Wojskowy ubrany po cywilnemu... bez
eskorty.
Zszedł, trzymając się jedną ręką porosłej pleśnią ściany, po której
spływała strużka wody. Ksiądz przypomniał sobie, że wkrótce zacznie się
pora deszczów. Zobowiązał się głosić, na mocy wszystkich swoich upraw-
nień, z ambony i z konfesjonału, że jest grzechem, ciężkim grzechem przeciw
Duchowi Świętemu odmawiać przyjmowania darów nieba. Nikt nie może
sprzeciwiać się zrządzeniom Opatrzności, a Opatrzność zrządziła tak, jak
jest, i powinni zgodzić się z nią wszyscy. Wszyscy muszą wyjść uprawiać
ziemię, zbierać plony, oddawać owoce ziemi jej prawnemu właścicielowi,
chrześcijaninowi, który reguluje swoje zobowiązania, punktualnie wpłacając
dziesięciny dla Świętej Matki Kościoła. Bóg karze buntowników, a Lucyfera
zawsze zwyciężają archaniołowie. Rafael, Gabriel, Michał, Gama- liel...
Gamaliel.
— A sprawiedliwość, ojcze?
— Sprawiedliwość ostateczna wymierzana jest tam, w niebie, mój synu.
Nie szukaj jej na tym padole łez.
Słowa — szeptał ksiądz oddychając wreszcie z ulgą na płaskim gruncie i
strącając kurz z sutanny — słowa, przeklęte różańce sylab, rozpalające krew
i złudzenia tych, którzy powinni ograniczyć się do przejścia prędko przez to
krótkie życie i cieszyć się, w zamian za swoje cierpienia na ziemi, chwałą
wieczną. — Przeszedł przez klauzurę i szedł galerią pod arkadami. —
Sprawiedliwość! Dla kogo, na jak długo? Kiedy życie może być tak przyjemne
dla wszystkich, jeśli wszyscy zrozumieją nieuchronność swego przeznaczenia
i nie będą sięgać wyżej, buntować się, ulegać ambicjom...
— Tak, tak sądzę — powiedział cicho ksiądz i otworzył rzeźbione drzwi
zakrystii.
— Cudowna robota, prawda? — powiedział zbliżając się do wysokiego
mężczyzny, który zatrzymał się przed ołtarzem. — Zakonnicy pokazali
sztychy i ryciny rzemieślnikom tubylcom, a ci wyrazili swoje gusta w formie
chrześcijańskiej. Podobno za każdym ołtarzem ukryty jest bożek pogański.
Jeśli tak, musi to być bożek dobry, który nie wymaga krwi, jak inne bóstwa
pogańskie.
— Pan Paez?
■ Remigio Paez — odpowiedział krzywy uśmiech. A pan, generale,
pułkowniku, majorze?
— Po prostu Artemio Cruz.
— Ach tak.
Kiedy eks-pułkownik i proboszcz pożegnali się przed portykiem kościoła,
ojciec Paez położył ręce na. brzuchu i patrzył na oddalającego się przybysza.
W niebieskiej przezroczystości poranka rysowały się wyraźnie i przybliżały
sylwetki wulkanów: uśpiona para, kobieta i jej samotny strażnik. Przymrużył
oczy. Nie znosił tego oślepiają- • cego światła; z wdzięcznością obserwował
progresję czarnych chmur, które wkrótce przyniosą wodę dolinie i ugaszą-
słońce, jak każdego wieczora, punktualną szarą nawałnicą.
Odwrócił się plecami od doliny i powrócił do mroków klasztoru. Zatarł
ręce. Mało go obeszła wyniosłość i obelgi tego obdartusa. Jeżeli w ten sposób
można było uratować sytuację i pozwolić don Gamalielowi, żeby przeżył
swoje ostatnie lata zabezpieczony przed jakąkolwiek groźbą, to nie on, Remi-
gio Paez, sługa Boży, odrzuci tę sposobność i zniszczy wszystko jakimś
zrywem oburzenia i zapału krzyżowca. Przeciwnie: oblizywał się już na myśl
o rozumnej pokorze, jaką okazał. Jeśli ten człowiek chciał ocalić swoją
dumę, to tak dziś, jak i jutro ojciec Paez będzie go słuchał ze spuszczoną
głową, kiwając nią od czasu do czasu na znak potwierdzenia, jakby z bólem
przyjmował na siebie te wszystkie winy, które barczysty parobek przypisywał
Kościołowi. Wziął z haka czarny kapelusz, wcisnął go niedbale na
głowę o kasztanowatych kosmykach i skierował swe kroki do domu don
Gamaliela
Bernal. >
_Może to zrobić, czemu nie — oświadczył starzec tego popołudnia po
wizycie proboszcza. — Ale zastanawiam się, jakiego podstępu użyje, żeby się
tu dostać? Powiedział ojcu Paez, że przyjdzie mnie odwiedzić jeszcze dziś.
Nie... nie rozumiem tego dobrze, Catalino.
Ona podniosła twarz. Położyła rękę na płótnie, na którym starannie
rysowała deseń z kwiatów. Trzy lata temu przyniesiono jej wiadomość:
Gonzalo zginął. Od tego dnia ojciec i córka stale przybliżali się do siebie, aż
wreszcie te powoli mijające popołudnia, spędzane na wiklinowych fotelach
na podwórku, stały się czymś więcej niż pociechą: obyczajem, który według
starca powinien przetrwać aż do jego śmierci. To, że władza i bogactwo z
dnia wczorajszego z wolna się rozpraszały, nie miało znaczenia; może to był
ten haracz, który należało zapłacić czasowi i starości. Don Gamaliel
obwarował się w swojej biernej walce. Nie wyjdzie, żeby ujarzmić chłopów,
ale też nigdy nie przyjmie bezprawnej inwazji. Nie będzie żądał od dłużników
spłaty pożyczek, ale też nigdy nie mogą liczyć u niego ani na jeden grosz
więcej. Oczekiwał, że pewnego dnia wrócą na kolanach, kiedy konieczność
zmusi ich do uderzenia w pokorę. Ale on będzie
uparcie trwał w swoim postanowieniu. I oto teraz przybywa ten nieznajomy i
obiecuje udzielić pożyczek wszystkim chłopom na procent dużo niższy niż
ten, którego żądał don Gamaliel, i ośmiela się ponadto proponować, żeby
prawa starego hacjendera przeszły na niego, z obietnicą wypłacania czwartej
części z tego, co zdoła odzyskać. Tyle albo nic.
— Wyobrażam sobie, że nie na tym się skończą jego wymagania.
— Ziemia?
— Takr knuje coś, żeby mnie pozbawić ziemi, możesz być pewna.

Ona, jak każdego wieczora, dokonała przeglądu czerwono malowanych


klatek na dziedzińcu, nakrywając je kapturami z płótna, zauważywszy
nerwowe ruchy ptaków, które dziobały ziarno i świergotały, ostatni raz,
zanim zniknie słońce.
Stary nie spodziewał się pretekstu w tym rodzaju. Ostatni człowiek, który
widział Gon- zala, jego towarzysz w celi, ten, który miał powtórzyć jego
ostatnie słowa miłości przeznaczone dla ojca, siostry, małżonki i syna.
— Powiedział mi, że on myślał o Luizie i o dziecku przed śmiercią.
— Papo, umówiliśmy się, że...
— Nie powiedziałem mu nic. Nie wie, że ona wyszła drugi raz za mąż i że
mój wnuk nosi inne nazwisko.
— Od trzech lat nie mówiłeś o tym nigdy.
Dlaczego teraz?
__ Masz rację. Przebaczyliśmy, prawda? Myślałem, że musimy mu
przebaczyć to, że przeszedł na stronę nieprzyjaciela. Pomyślałem, że musimy
próbować zrozumieć.
_ Myślę, że każdego popołudnia ty i ja, siedząc tutaj, przebaczaliśmy mu
to w milczeniu.
— Tak, tak, to prawda. Ty mnie rozumiesz bez słów. To wielka pociecha.
Ty mnie rozumiesz.
Toteż kiedy ów gość, oczekiwany z lękiem, spodziewany — bo ktoś
pewnego dnia musiał przyjść i powiedzieć: „Widziałem go. Poznałem.
Wspominał o was” — wystąpił ze swoim nienagannym pretekstem, nie
wspominając ani słowem o realnych problemach buntu chłopów i
zawieszenia płac, don Gamaliel wprowadziwszy przybysza do biblioteki
przeprosił go i poszedł prędko — ten powolny starzec, który utożsamiał
powolność z elegancją — do pokoju Cataliny.
— Ubierz się elegancko. Zdejm tę czarną suknię i włóż coś, w czym ci jest
szczególnie do twarzy. Przyjdź do biblioteki, kiedy zegar wybije siódmą.
Nie powiedział nic więcej. Ona posłucha go: to będzie egzamin ze
wszystkich melancholijnych popołudni. Ona zrozumie: była w rezerwie ta
karta, żeby uratować sytuację; don Gamalielowi wystarczyło czuć
obecność i odgadywać siłą woli tego człowieka, zrozumieć i powiedzieć sobie,
że każda zwłoka oznaczałaby samobójstwo, że trudno mu sią sprzeciwiać i że
wymagane poświęcenie bądzie niewielkie i w pewnym sensie bynajmniej nie
przykre. Był już uprzedzony przez ojca Paez: mężczyzna wysoki, pełen siły, z
zielonymi hipnotyzującymi oczyma i stanowczym rozkazującym głosem.
Artemio Cruz.
Artemio Cruz. Tak nazywał się. wówczas nowy świat wyrosły z gruzów
wojny domowej, tak nazywali się ci, którzy przyszli zająć miejsce Bernalów.
Nieszczęsny kraj — powiedział sobie stary kierując się znów wolnym krokiem
w stronę biblioteki i tej obecności, nie pożądanej, lecz fascynującej.
Nieszczęsny kraj, który w każdym pokoleniu musi niszczyć swoich dawnych
panów i zastępować ich nowymi, równie chciwymi i drapieżnymi, jak ich
poprzednicy. Starzec myślał o sobie jak o produkcie końcowym cywilizacji
prawdziwie kreolskiej: cywilizacji despotów oświeconych. Lubił mawiać, że
jest ojcem czasami surowym, lecz w końcu zawsze przewidującym, stojącym
na straży tradycji, dobrego smaku, uprzejmości, kultury.
Dlatego przyjął go w bibliotece. Tam najwyraźniej ukazywał się czcigodny
— niemal święty — charakter wszystkiego, czym był i co reprezentował don
Gamaliel. Ale gość
nie dawał sobie zaimponować. Nie uszło bystrości starego, podczas gdy
opierał głowę na skórzanym obiciu fotela i przymykał oczy, by lepiej widzieć
przeciwnika, że ten człowiek przynosił z sobą nowe doświadczenie, wykute
ciosami młota, przyzwyczajony rzucać na szalę wszystko, bo nie posiadał
nic. Nie wspomniał nawet o prawdziwych przyczynach swej wizyty. Don
Gamaliel uznał, że tak jest lepiej? być może przybysz pojmował sytuację w
sposób równie subtelny jak on sam, chociaż jego motywy były mocniejsze:
ambicja — stary uśmiechnął się na wspomnienie tego uczucia, które dla nie-
go było tylko słowem 7- kategoryczna potrzeba realizowania praw zyskanych
przez poświęcenie, walkę, rany — ta blizna od cięcia szabli na czole. Don
Gamaliel nie sam wpadł na ten pomysł: na milczących wargach i w
wymownym spojrzeniu tamtego wypisane było to, co starzec, bawiąc się
swoją lupą, umiał wyczytać.
Przybysz nie ruszył palcem, kiedy don Gamaliel podszedł do biurka i
wyciągnął ten papier: lista jego dłużników. Tak będzie lepiej. Na tym terenie
porozumieją się łatwo; może nie trzeba będzie wspominać tych praw, tak
przykrych, może wszystko da się rozwiązać w sposób bardziej elegancki.
Młody eks-wojskowy wkrótce zrozumiał, jaki styl powinna przyjąć władza
powtórzył sobie don Gamaliel i wyczucie tej sprawy dzie- 70
dzictwa ułatwiło gorzkie posunięcia, do których zmuszała rzeczywistość.
— Nie widziałeś, jak on na mnie patrzył? — krzyknęła dziewczyna, kiedy
gość odszedł, życząc im dobrej nocy. — Nie zauważyłeś jego żądzy? Całego
tego paskudztwa w jego oczach?
— Ależ tak, ależ tak.
Starzec uspokoił córkę gestem rąk.
— To rzecz naturalna, jesteś bardzo piękna, wiesz? I rzadko wychodziłaś
z tego domu. To naturalne.
— Nie wyjdę nigdy!
Don Gamaliel powoli zapalił cygaro, które zafarbowywało na żółto jego
gęste wąsy i górną część brody.
—■ Myślałem, że zrozumiesz.
Zaczął się huśtać lekko na wiklinowym fotelu i wzniósł oczy patrząc na
firmament.
— Co ci powiedział ojciec Paez? To heretyk. Człowiek bez Boga, nie
szanujący niczego. I ty wierzysz w tę historię, którą on sam wymyślił?
— Spokojnie, spokojnie. Fortuny nie zawsze wyrastają w cieniu bóstwa.
■— Wierzysz w tę historię? Dlaczego Gonzalo zginął, a on żyje? Jeśli
obydwaj byli skazani, w tej samej celi, dlaczego nie zginęli obydwaj? Ale ja
wiem: to, co nam przyszedł opowiedzieć, to kłamstwo. Wymyślił tę bajkę,
żeby nas upokorzyć i żebym... ja...
Don Gamaliel przestał się kołysać. Sprawy I układały się tak dobrze, tak
spokojnie! I oto teraz intuicja kobieca wysuwała argumenty, które stary już
przemyślał i odrzucił jako bezużyteczne.
___Masz dwudziestoletnią wyobraźnię.
Wstał i zgasił cygaro.
____Ale skoro chcesz szczerości, będę szczery. Ten człowiek może nas
uratować. Wszystkie inne względy nie grają roli.
Westchnął i wyciągnął ramię, by ująć dłonie córki.
— Pomyśl o ostatnich latach twego ojca. Czy nie sądzisz, że zasługuję na
trochę...
— Tak, papo. Nie powiem już nic.
— I pomyśl o samej sobie.
Ona opuściła głowę.
— Tak, zdaję sobie sprawę. Wiedziałam, że coś takiego się stanie, odkąd
Gonzalo odszedł z domu. Gdyby on żył...
— Ale nie żyje.
— Nie pomyślał o mnie. Kto wie, o czym myślał.
Za kręgiem światła lampy, którą don Gamaliel niósł wysoko, idąc wzdłuż
starych, zimnych korytarzy, dziewczyna usiłowała zebrać rozproszone obrazy
przeszłości, dawne i zagmatwane: napięte i spocone twarze towarzyszy
szkolnych Gonzala, długie dyskusje w pokoju w głębi domu; posępne, jasno-
widzące, niespokojne spojrzenia jej brata, to nerwowe ciało, które czasami
zdawało się 72
istnieć poza rzeczywistością, które kochało wygody, dobre jedzenie, miękką
pościel, ale w okresowych napadach gniewu odrzucało tę skłonność do
zmysłowości i konformizmu. Przypomniała sobie chłód Luizy, swojej bra-
towej, gwałtowne spory, które cichły, kiedy dziewczynka wchodziła do
salonu, zdławione łkania i śmiech żony Gonzala, kiedy otrzymali wiadomość
o jego śmierci, jej odjazd bez słowa,* pewnego ranka o świcie, kiedy myślała,
że wszyscy śpią, i nie widziała dziewczynki obserwującej ją z ukrycia za
firanką, w salonie; mocne ramię tego człowieka w meloniku i z laską, który
wziął za rękę Luizę i pomógł jej wsiąść razem z dzieckiem do czarnej karety,
naładowanej bagażami wdowy.
Tę śmierć można było pomścić — don Gamaliel pocałował ją w czoło i
otworzył drzwi sypialni — tylko rzucając się w ramiona tego człowieka,
oddając mu się, ale bez tej czułości, jaką spodziewał się w niej znaleźć.
Zadając mu powolną śmierć, sącząc weń gorycz, póki się nią nie zatruje.
Spojrzała do lustra, szukając na próżno tych nowych rysów, które zmiana
powinna wyryć na jej twarzy. W ten sposób zemszczą się także, ona i jej
ojciec, za to, że zostali porzuceni przez Gonzala, za jego głupi idealizm: odda-
jąc dwudziestoletnią dziewczynę (dlaczego myśl o niej samej, o jej młodości,
wyciskała łzy współczucia?) człowiekowi, co spędził
Z jej bratem te ostatnie godziny, których ona nie mogła wspominać bez
szlochu furii i skurczu w twarzy, odrzucając litość dla samej siebie i
przenosząc ją na zmarłego brata; jeśli nikt jej nie wytłumaczy prawdy, uczepi
się tego, co uważa za prawdę. Zdjęła czarne pończochy. Przesuwając rękami
wzdłuż nóg zamknęła oczy: nie może tolerować dłużej wspomnienia mocnej,
ordynarnej stopy szukającej jej stóp podczas obiadu i budzącej w jej sercu
uczucie nieznane, niepokonane. Może jej ciało nie jest dziełem Boga —
uklękła, przycisnęła splecione palce do brwi — tylko dziełem innych ciał, ale
jej duch — tak. Nie pozwoli, aby to ciało wybrało drogę rozkoszy,
spontaniczną, wypełnioną pragnieniem pieszczot, podczas gdy duch
wskazuje inną drogę. Podniosła kołdrę i wsunęła się do łóżka z zamkniętymi
oczyma. Wyciągnęła rękę, by zgasić lampę. Przykryła poduszką twarz. O
tym. nie powinna myśleć. Nie, nie powinna myśleć. Trzeba było tylko
powiedzieć. Wspomnieć inne nazwisko, opowiedzieć o tym ojcu. Nie, nie. Nie
trzeba poniżać ojca. W przyszłym miesiącu, jak najwcześniej, niech ten
człowiek obejmie w posiadanie zaległe procenty, ziemie, ciało Cataliny
Bernal... cóż to ma za znaczenie... Ramon... Nie, to imię — nie, już nie.
Zasnęła.
“7 Pan sam to powiedział, don Gamaliel — rzekł gość powróciwszy
nazajutrz rano. — 74
Nie można zatrzymać biegu rzeczy. Oddamy te ziemie chłopom, ostatecznie
to nie są ziemie nawadniane i pan straci bardzo niewiele. Rozparcelujemy je
tak, żeby Indianie mogli obsiewać tylko maleńkie skrawki. Zobaczy pan, że
skoro tylko będą czuli się wobec nas zobowiązani, zostawią swoim żonom te
marne pola i wrócą do pracy na naszych żyznych ziemiach. Niech pan mnie
tylko posłucha: będzie mógł pan nawet uchodzić za bohatera reformy
agrarnej bez żadnych kosztów własnych.
Stary obserwował go, rozbawiony, z uśmiechem zamaskowanym przez
szorstki zarost brody:
— Czy już pan z nią rozmawiał?
— Rozmawiałem.
Ona nie mogła się pohamować. Broda jej drżała, kiedy on przybliżył rękę i
próbował unieść w górę twarz o zamkniętych oczach. Po raz pierwszy dotykał
tej skóry gładkiej, chłodnej jak skórka owocu. Towarzyszył im przenikliwy
zapach ogrodu, zapach ziół, wilgoci, zgniłej ziemi. Kochał ją. Wiedział doty--
kając jej, że ją pokocha. Musi ją przekonać, że jego miłość jest prawdziwa,
choćby zaprzeczały temu pozory. Potrafi ją kochać tak, jak kochał niegdyś,
pierwszy raz: czuł się mistrzem tej wypróbowanej czułości. Dotknął znowu
ciepłych policzków dziewczyny: sztywność, ogarniająca ją w chwili, gdy czuła
dotyk nie znanej ręki na skórze,'nie
wystarczyła, by opanować łzy wypływające spod powiek.
____Nie będziesz żałować, nie będziesz miała powodu się skarżyć — szepnął
mężczyzna przysuwając twarz do ust, ktpre go unikały. Wiem, jak cię
kochać.
— Powinniśmy być panu wdzięczni... że zaszczycił pan nas swoją uwagą.
Wyciągnął rękę, żeby pogładzić włosy Cataliny.
— Rozumiesz to, prawda? Będziesz żyła ze mną, musisz zapomnieć o wielu
rzeczach... Przyrzekam szanować twoje sprawy... Ty musisz mi przyrzec, że
nigdy więcej...
Ona podniosła wzrok i zmrużyła oczy z nienawiścią, jakiej nigdy dotychczas
nie odczuwała. Ślina zaschła jej w ustach. Kim jest ten potwór? Kim jest ten
człowiek, który wszystko wie, który wszystko bierze i wszystko łamie?
— Milcż — powiedziała dziewczyna
i uchyliła głowę przed pieszczotą.
— Już z nim rozmawiałem. To słaby chłopak. Nie kochał cię naprawdę. Od
razu dał się zastraszyć.
Dziewczyna otarła dłonią te części twarzy, których on dotknął.
Tak, nie jest taki mocny jak ty... Nie jest zwierzęciem jak ty...
Chciała krzyknąć, kiedy ją wziął za ramię, uśmiechnął się i ścisnął pięść.
— Ten Ramoncito wyjeżdża z Puebla. Nie zobaczysz go już więcej.
Puścił ją. Pobiegła do malowanych klatek na dziedzińcu: ten trel ptaków.
Jedne po drugich, podczas gdy on obserwował ją bez ruchu, otwierała
malowane druciane drzwiczki. Szczygieł wyjrzał i uleciał w górę. Szpak
opierał się, przyzwyczajony do swojej wody
i siemienia. Położyła go sobie na małym palcu, pocałowała w skrzydło i
podrzuciła do lotu. Zamknęła oczy, kiedy ostatni ptak odleciał, i pozwoliła
temu człowiekowi wziąć się za rękę i zaprowadzić do biblioteki, gdzie don
Gamaliel czekał, jak zwykle .cierpliwie...
Czuję, że jakieś ręce ujmują mnie pod pachy i podnoszą, żebym wygodnie
się oparł na miękkich poduszkach, i świeże płótna lniane jest jak balsam dla
mego ciała płonącego i zimnego. Czuję to, ale otwierając oczy widzę przed
sobą rozpostarty dziennik, zakrywający twarz osoby, która czyta. Myślę, że
„Vida Mexicana" jest tam, będzie co dzień, będzie wychodzić co dzień i nie
ma siły ludzkiej, by temu przeszkodzić. Teresa — to ona czyta gazetę —
rzuca ją w popłochu.
— Co ci jest? Gorzej się czujesz?
Muszę ją uspokoić gestem ręki i ona znów bierze gazetę. Nie, nie czuję się
gorzej, je-
stem zadowolony, mam ochotę wypłatać jakiegoś olbrzymiego figla. Może.
Może by to był mistrzowski pomysł: zostawić osobny testament, który
opublikowano by w mojej gazecie i w którym opowiedziałbym prawdę
o moim uczciwym organie wolnej prasy... Nie, zanadto się podniecam, tak
że znowu czuję kłucie w brzuchu. Próbuję wyciągnąć rękę w stronę Teresy,
szukać u niej pomocy, ale moja córka na nowo pogrążyła się w lekturze
dziennika. Przedtem widziałem, jak dzień gaśnie za oknami, i słyszałem po-
bożny szum firanek. Teraz, w półcieniu sypialni z rzeźbionym sufitem i
dębowymi szafami w ścianie, nie mogę rozróżnić grupy w głębi, bo pokój jest
bardzo duży, ale ona tam jest. Pewnie siedzi sztywno, z koronkową
chusteczką. w ręku i nie malowaną twarzą, i może nie słyszy mnie, gdy szep-
czę:
— Tego ranka czekałem na niego z radością. Przejechaliśmy konno przez
rzekę.
Słucha mnie tylko ten obcy, którego nigdy nie widziałem, ze swoimi
wygolonymi policzkami i czarnymi brwiami, żąda ode mnie aktu skruchy,
podczas gdy ja myślę
o dziewicy i cieśli, i ofiarowuje mi klucze do nieba.
Co pan mówi... w takiej chwili!
Zaskoczyłem go. I Teresa musi wszystko popsuć swoim krzykiem:
Proszę go zostawić, ojcze, proszę go
zostawić! Czy nie widzi ksiądz, że nic nie możemy zrobić? Jeśli chce być
potępiony i umrzeć tak, jak żył, zimny i drwiący z wszystkiego...
Ksiądz oddala ją ramieniem i przybliża wargi do mego ucha, niemal mnie
całuje.
— One nie muszą nas słuchać.
Udaje mi się mruknąć:
— W takim razie proszę się zdobyć na odwagę i wygnać stąd wszystkie
babska.
Wstaje z krzesła, bierze kobiety pod rękę, słychać krzyki oburzenia, Padilla
przybliża się, ale one nie chcą.
— Nie, nie możemy na to pozwolić.
— To nasz zwyczaj od wielu lat, proszę pani.
— Pan bierze za to odpowiedzialność?
— Don Artemio... Przynoszę panu nagranie z dzisiejszego ranka.
Przytakuję głową. Próbuję się uśmiechnąć. Jak co dzień. Człowiek godzien
zaufania, ten Padilla.
— Kontakt jest koło szafy.
— Dziękuję.
Ależ tak, to mój głos, to mój głos wczorajszy — wczoraj, dziś rano? Nie mogę
już rozróżnić i pytam Ponsa, mego redaktora naczelnego — ach, taśma
zgrzyta, umocuj ją dobrze, Padilla, mój głos jest zupełnie zniekształcony.
Krzyczy jak papuga. Oto jestem.
„— Co myślisz, Pons?
— Niedobrze, ale łatwo poprawić, na ra- zie.
__Tak, damy do dziennika, bez obwijania
w bawełnę. Nie oszczędzaj ich. Mów wszystko, niczego nie zachowuj przy
sobie.
— Jak każesz, Artemio.
___Szczęście jeszcze, że publiczność jest
przyzwyczaj ona.
— Tyle lat podkreślaliśmy to.
— Chcę zobaczyć wszystkie artykuły wstępne i pierwszą stronicę. Zadzwoń
do mnie do domu o jakiejkolwiek godzinie.
— Rozumiem. Wszystko po jednej linii. Zdemaskować czerwony spisek.
Penetracja z zewnątrz. Element obcy samej istocie Rewolucji Meksykańskiej.
— Stara, poczciwa Rewolucja Meksykańska!
— ... przywódcy na usługach agentów zagranicznych. Tambroni wychodzi
za sztywno. Blanco zajmuje całą kolumnę tym porównaniem lidera z
Antychrystem. Karykatury fatalne. Jak się czujesz?
— Nie za dobrze. Drobne dolegliwości na starość. To przejdzie# Chciałby
człowiek być taki jak kiedyś, co?
— Oj, chciałby, chciał!
Powiedz panu Corkery, niech przyjdzie."
Słyszę mój kaszel z taśmy magnetofonowej. Słyszę, jak drzwi zamykają się i
otwierają. Słyszę, że nic się nie rusza w moim 80
brzuchu i że gazy nie wychodzą, chociaż je popycham. Ale widzą ich. Weszli.
Drzwi mahoniowe otwierają się, zamykają, kroków nie słychać na grubym
dywanie. Zamknęli okna.
— Otwórzcie okno.
— Nie, nie. Zaziębisz się, to oi zaszkodzi.
— Otwórzcie.
„— Are you worried, Mr. Cruz? *
— Trochę. Proszę usiąść, wytłumaczę panu. Napije się pan czegoś? Proszę
przysunąć bar. Jakoś nienadzwyczajnie się czuję.
Ruch kółek, brzęk butelek, które o siebie uderzają.
— Wygląda pan OK."
Słyszę, jak lód wpada do szklanki, naciśnięcie syfona z wodą sodową.
I— Proszę słuchać, wytłumaczę panu, o co chodzi, na wypadek gdyby pan
dobrze nie zrozumiał. Proszę poinformować biuro centralne, że jeśli
osławiony ruch oczyszczenia związków zawodowych zatriumfuje, możemy
obciąć sobie warkoczyk...**
Warkoczyk? Ale co to znaczy?
— To znaczy, że się damy opieprzyć, wyrażając się w poprawnym języku
meksykańskim."
— Wytnijcie to — krzyczy Teresa, zbliża się do magnetofonu. — Co za
wulgarność!
Udaje mi się poruszyć ręką, nakreślić
grymas na twarzy. Uciekają mi niektóre słowa nagrania.
... czego żądają dyrektorzy kolei?"
Ktoś nerwowo wyciera nos. Gdzie?
__ ... proszę wytłumaczyć towarzystwom,
M

żeby nie wierzyły naiwnie, iż chodzi tu


o ruch demokratyczny, rozumie pan, o to tylko, żeby się pozbyć
skorumpowanych przywódców. Nie.
— I’m all ears, Mr. Cruz.” *
Tak, to musi być gringo, ten, który kicha. Ajl
— Nie, nie. Zaziębisz się, zaszkodzisz sobie.
— Otwórzcie.
Ja i nie tylko ja, inni ludzie także mogą szukać w bryzie zapachów innej
ziemi, aromatu wyrwanego przez wiatr innym południom; czuję, czuję:
daleko ode mnie, z dala od tego zimnego potu, z dala od tych przeklętych
gazów, zmusiłem ich do otwarcia okna; mogę wdychać to, co mi się podoba,
zabawiać się wybieraniem woni, które przynosi wiatr: lasy w jesieni, spalone
liście, dojrzałe śliwki, gnijące tropiki, twarde saliny, ananasy otwarte cięciem
maczety, liście tytoniu rozwieszone na sznurku w cieniu, dym lokomotyw,
fale pełnego morza, sosny przyprószone śniegiem, metal i guano. Ile
zapachów przynosi i zabiera ten wieczny
ruch: nie, nie, nie dadzą mi żyć, znowu siadają, wstają i robią parą kroków i
znów siadają obok siebie, razem, jakby były jednym jedynym cieniem, jakby
nie mogły myśleć i działać oddzielnie, siadają znowu równocześnie, obrócone
plecami do wiatru, aby zamknąć przede mną dopływ powietrza, zdławić
mnie, zmusić do zamkniącia oczu
i przypominania sobie, ponieważ nie pozwalają mi widzieć, dotykać,
wdychać zapachów. Przeklęte baby, ile czasu będą czekać ze sprowadzeniem
księdza, przyśpieszeniem mojej śmierci, wyrwaniem ze mnie wyznań? Jest
tam wciąż, klęczy ze swoją wymokłą twarzą. Próbuję obrócić się do niego ple-
cami. Ból w boku nie pozwala mi na to. Aaaj! Już się pewnie skończyło. Będę
rozgrzeszony. Chcę spać. Znowu kłuje. Znowu. Aaaj. I kobiety. Nie, nie te.
Te, które kochają. Jak to? Tak. Nie. Nie wiem. Zapomniałem ich twarzy. Na
Boga, zapomniałem, jak wygląda ta twarz. Nie, nie powinienem zapominać.
Gdzie ona jest? Aj, tak, ta twarz była taka ładna, jakże ją zapomnieć? Była
moja, jakże ją zapomnieć? Byłaś moja, jak mogę o tobie zapomnieć? Jaka
byłaś, powiedz, jaka byłaś? Mogę wierzyć w ciebie, śpię z twoim obrazem w
oczach, jaka byłaś? Jak cię przywołać? Co? Dlaczego? Znowu zastrzyk? Po
co? Nie, nie, co innego, prędko, przypominam sobie co innego, to boli, aaj, to
boli, to usypia.-., to...
Zamkniesz oczy, ¿wiadomy, źe twoje powieki nie są światłoszczelne, że
chociaż je zamykasz, światło przenika aż do siatkówki, światło słońca, które
się zatrzyma, ujęte w ramy otwartego okna, na wysokości twoich
zamkniętych oczu: oczy zamknięte, które eliminują szczegóły, zmieniają
blask i barwę, ale nie eliminują samej wizji, .samego blasku tego miedziaka,
który roztopi się na zachodzie. Zamkniesz oczy i będziesz myślał, że widzisz
więcej: zobaczysz tylko to, na co zgodzi się twój mózg: więcej niż to, co ci
pokazuje świat: zamkniesz oczy i świat zewnętrzny nie będzie już
współzawodniczył z wizją wyobraźni. Zamkniesz oczy i to światło słońca,
nieruchome, niezmienne, uporczywe, stworzy za twoimi powiekami nowy
świat w ruchu: światło ruchome, światło, które może męczyć, osłabiać,
mieszać rzeczy, cieszyć, smucić: za przegrodą twoich zamkniętych powiek
dowiesz się, że intensywność światła, które przeniknie aż do tej zmniejszonej
i niedoskonałej kliszy, potrafi wzbudzić w tobie uczucia dalekie od ciebie,
obce twojej woli. A jednak będziesz mógł zamknąć oczy, wymyślisz
przejściową ślepotę. Czego nie potrafisz, to zamknąć twoich uszu,
symulować głuchoty, przestać czegoś dotykać palcami, choćby tylko po-
wietrza, nie potrafisz wyobrazić sobie absolutnej nieczułości skóry,
zatrzymać stałego przepływania śliny przez język i pod
niebienie, uciec od zapachu, stłumić ciężkiego oddechu, który w dalszym
ciągu będzie dawał życie twoim płucom, twojej krwi, nie możesz wybrać
śmierci częściowej. Zawsze będziesz widział, będziesz dotykał, zawsze
będziesz czuł smak, wąchał, zawsze będziesz słuchał: krzykniesz, kiedy
przebiją ci skórę tą igłą pełrią płynnego narkotyku, krzykniesz, zanim
poczujesz ostry ból. Zapowiedź bólu przeniknie do twego mózgu, zanim twoja
skóra ten ból odczuje, będzie wędrować po całym ciele, by cię uprzedzić o
bólu, który cię czeka, tak byś miał się na baczności, abyś zdawał sobie
sprawę, abyś czuł ból tym ostrzej, bo świadomość osłabia, zmienia nas w
ofiary, kiedy uświadomimy sobie, że tylko my będziemy świadomi sił, które
nie będą nas pytały, nie będą nas brały w rachubę; tak, organy bólu,
powolniejsze w działaniu przezwyciężą organy refleksów i uczujesz się
rozdwojony, rozdzielony na dwóch ludzi: tego, który będzie odbierał bodźce, i
tego, który będzie na nie reagował; człowiek czujący i człowiek motor,
człowiek zbudowany z organów, które będą czuły, przekazywały uczucia
milionom najdrobniejszych tkanek, rozprzestrzeniających się aż do twojej
kory mózgowej, do tej powierzchni górnej połowy mózgu, który przez
siedemdziesiąt i jeden lat odbierał, gromadził, obnażał i przywra^ cał barwy
świata, dotyki ciała, smaki życia,
zapachy ziemi, odgłosy powietrza, zwracając je motorowi głównemu,
nerwom, mięśniom
i gruczołom, które przeobrażą twoje własne ciało i tę część świata
zewnętrznego, która ci przypadnie w udziale.
Ale w twoim półśnie tkanka nerwowa przewodząca bodźce światła nie
będzie kontaktowała z polem widzenia: będziesz słuchał barw, tak jak
będziesz czuł smak dotyku, dotykał hałasu, widział zapachy, wąchał smaki:
wyciągniesz ramiona, aby nie wpaść w otchłań chaosu, aby odzyskać ład
całego twego życia, ład faktu odebranego, przekazanego nerwowi,
przerzuconego na właściwą strefę mózgu, zwróconego nerwowi
przeobrażonemu w skutek i znowu w fakt: rozpostrzesz ramiona i z dala od
zamkniętych oczu zobaczysz kolory twego ducha
i wreszcie uczujesz, nie widząc, źródło dotyku, którego słuchasz:
prześcieradła, szelest prześcieradeł w twoich zaciśniętych palcach: otworzysz
ręce i uczujesz pot na twoich dłoniach i może przypomnisz sobie, że te dłonie
urodziły się pozbawione linii życia czy szczęścia, życia albo miłości: urodziłeś
się, narodzisz się z dłońmi niezapisanymi, ale wystarczy, że się urodziłeś,
aby po niewielu godzinach tę niezapisaną przestrzeń wypełniły znaki i
kreski; gdy umrzesz, linie będą wyraźne i głębokie, ale wystarczy, że
umrzesz, aby po niewielu godzinach wszelki ślad przeznaczenia znikł z
twoich dłoni:
chaos: słowo bez liczby mnogiej ład, porządek: uczepisz się prześcieradeł
i będziesz powtarzał w milczeniu, wewnątrz twojej istoty, odczucia, które ład
twego mózgu rozmieszcza, wyjaśnia: określisz i wyznaczysz, za cenę wysiłku,
strefy, które oznajmiają pragnienie i głód, pot i dreszcze, równowagę i
upadek: umiejscowisz je w dolnej części mózgu, która pełni funkcje pod-
rzędne, bezpośrednie i wyzwala drugą, górną część dla myśli, wyobraźni,
pragnienia: produkt sztuczny, dziecko konieczności lub przypadku, świat nie
będzie prosty: nie poznasz go w sposób bierny, pozwalając, aby cię to czy
tamto spotkało: zawsze będziesz musiał myśleć, aby nie zwyciężyło cię po-
łączenie' niebezpieczeństw, wyobrażać sobie, aby czyste odgadywanie nie
stało się negacją ciebie, pragnąć, aby nie wchłonął cię splot niepewności:
przeżyjesz: rozpoznasz siebie:
rozpoznasz innych i pozwolisz im — jej — poznać siebie: i będziesz
wiedział, że sprzeciwiasz się każdemu, bo każdy będzie przeszkodą na drodze
do mety twego pragnienia;
będziesz pragnął: jak bardzo pragnąłbyś, aby twoje pragnienie i jego
przedmiot były jedną i tą samą rzeczą, jak marzyłbyś o spełnieniu
natychmiastowym, o utożsamieniu pragnienia i jego przedmiotu;
odpoczniesz z zamkniętymi oczyma, ale nie
przestaniesz widzieć, nie przestaniesz pragnąć: będziesz wspominał, bo w
ten sposób uczynisz twoim tof czego pragniesz: patrzeć wstecz, wstecz, bo w
tęsknocie możesz uczy- nić twoim wszystko, czego pragniesz: nie naprzód,
ale wstecz: bo pamięć jest zaspokojonym pragnieniem: dzięki pamięci
przeżyjesz, zanim będzie za późno:
zanim chaos przeszkodzi ci wspominać.
czuł wilgotne zagłębienie pod kolanem kobiety, tuż przy linii swego U
pasa. Zawsze tak się pociła, lekko, świeżo: kiedy oderwał ramię otaczające*
kibić Reginy, tam także uczuł wilgoć płynnych kryształów. Wyciągnął rękę,
aby pogłaskać całe plecy powoli, ospale, i zdawało mu się, że zasypia: mógł
tak trwać długie godziny, nie robiąc nic innego tylko gładząc jej plecy. Gdy
zamknął oczy, uświadomił sobie miłosną nieskończoność tego młodego ciała
splecionego z jego ciałem; pomyślał, że całe życie nie wystarczy, aby je
przebiec i odkryć, żeby zbadać tę miękką, falistą geografię czarnych i
różowych raf. Ciało Reginy czekało, a on, bez głosu i bez wzroku, wyciągnął
się na łóżku, tak by dotknąć metalowych prętów czubkami rąk i nóg. Żyli
wewnątrz tego czarnego kryształu: świt był jeszcze daleko. Moskitiera
izolowała ich od wszystkiego, co istniało pozą nimi. Otworzył oczy. Jej
policzek przysunął się do jego policzka, twardy nie ogolony zarost drapał
skórę Reginy. Ciemność nie wystarczała, by zgasić blask jej oczu; błyszczały
półotwarte
jak czarna, świetlista blizna. Odetchnął głęboko. Ręce Reginy splotły się na
karku mężczyzny i znowu przybliżyły. Żar ud stopił się w jeden płomień.
Odetchnął: sypialnia, widok bluzek i krochmalonych halek, otwarte pigwy na
orzechowym stole, zgaszona lampka nocna. A bliżej zapach morza: kobiety
wilgotnej i miękkiej. Paznokcie z kocim szelestem przesunęły się na pościeli,
nogi znowu podniosły się lekko, aby ścisnąć talię mężczyzny. Wargi szukały
szyi. Koniuszki piersi zadrżały radośnie, kiedy przybliżył, swoje wargi,
śmiejąc się, odgarniając długie, niesforne włosy. Gdyby Regina przemówiła...
Uczuł bliski oddech i zatkał jej usta ręką. Bez języka i bez oczu: tylko nieme
ciało, oddane swojej własnej rozkoszy. Ona zrozumiała. Przycisnęła się
mocniej do ciała mężczyzny. Jej. ręka powędrowała w dół, a jego ręka w
kierunku twardego, prawie bezwłosego podbrzusza dziecka: przypomniał ją
sobie nagą, stojącą prosto, młodą i sztywną w swej nieruchomości, ale falistą
i miękką, kiedy biegała po pokoju, żeby umyć się po kryjomu, zasunąć
firanki, wachlować ogień. Znowu zasnęli, każde z nich w posiadaniu
drugiego. Tylko ręce, jedna ręka poruszyła się w uśmiechniętym śnie.
„— Pójdę z tobą.
— Gdzie będziesz mieszkać?
— Wśliznę się do każdego miasteczka, zanim je wezmą. I tam będę
czekać na ciebie.
— Zostawisz wszystko?
— Zabiorę z sobą kilka sukien. Ty mi dasz pieniądze, żeby kupować
owoce i jedzenie, a ja będę na ciebie czekać. Kiedy wejdziesz do miasta, ja
już tam będę. Jedna suknia mi wystarczy."
Ta spódnica, która teraz spoczywała na krześle wynajętego pokoju. Gdy
się obudzi, lubi jej dotyk, tak jak lubi dotykać innych jej rzeczy: grzebieni,
czarnych pantofelków, małych kolczyków zostawionych na stole. Chciałby w
tych momentach dać jej coś więcej niż te dni trudnych rozstań i spotkań.
Już wiele razy jakiś niespodziewany rozkaż, konieczność ścigania
nieprzyjaciela, klęska, która kazała im się cofać na północ, rozłączyły ich na
kilka tygodni. Ale ona, jak mewa, zdawała się rozróżniać, poprzez tysiączne
odpływy i przypływy zmiennego losu, ruch fali rewolucyjnej: jeśli nie w tym
miasteczku, o którym mówiono, pojawi się wcześniej czy później w innym.
Będzie wędrować od miasta do miasta, pytając o batalion, słuchając
odpowiedzi starców i kobiet pozostałych w domu:
„— Przechodzili tędy jakieś dwa tygodnie temu.
— Podobno nikt nie uszedł z życiem.
— Kto wie. Może wrócą. Zostawili kilka zapomnianych dział.
— Uważaj z Federalnymi, rozstrzeliwują wszystkich, którzy pomagają
powstańcom."
I W końcu spotkają się znowu, jak teraz. Ona przygotuje wszystko,
pokój, owoce i jedzenie, a spódnica będzie leżała przerzucona przez poręcz
krzesła. Będzie czekała na niego, przygotowana, jakby nie chcąc tracić ani
minuty na rzeczy niepotrzebne. Ale nie ma nic niepotrzebnego. Widzieć ją
chodzącą, poprawiającą łóżko, rozplatającą włosy. Zdjąć z niej ostatnie
szmatki i całować całe ciało, na klęczkach, przebiegając je wargami, czując
smak skóry i owłosienia, wilgoć ślimaka, zbierając ustami drżenia
wyprostowanej sylwetki, aż w końcu ona ujmie głowę mężczyzny w dłonie i
zmusi go, by się zatrzymał, pozostawił wargi na jednym miejscu. I pozwoli
robić z sobą, co on chce, stojąc, przyciskając głowę mężczyzny, bez tchu,
póki on nie uczuje jej bezwładu i nie zaniesie jej w ramionach do łóżka.
— Artemio, zobaczę cię jeszcze?
— Nie pytaj o to nigdy. Pamiętaj, że spotkaliśmy się tylko raz.
Nigdy nie spytała go po raz drugi. Wstyd jej było pierwszego razu, samej
myśli, że jego miłość może mieć koniec i można ją mierzyć, jak się mierzy
czas innych rzeczy. Nie miała powodu przypominać sobie, gdzie
i w jaki sposób poznała tego dwudziestoczteroletniego chłopaka. Nie trzeba
było troszczyć się o nic więcej, poza miłością
i spotkaniami w te rzadkie dni wytchnienia, 92
kiedy wojska zajmowały jakąś miejscowość
i zatrzymywały się, żeby wypocząć, zabezpieczyć, umocnić się na terytorium
wydartym dyktaturze, zaopatrzyć się i zaplanować następną defensywę. Tak
zdecydowali obydwoje, nie mówiąc tego nigdy, nie myśląc
o niebezpieczeństwie wojny ani o czasie rozłąki. Gdyby któreś z nich nie
stawiło się na spotkanie, każde miało iść dalej swoją drogą, bez słowa: on na
południe do stolicy, ona na północ w stronę wybrzeży Sinaloa, gdzie on ją
poznał i pokochał.
rr— Regina... Regina...
— Pamiętasz tę skałę, która wrzynała się w morze, jak kamienny okręt.
Musi tam jeszcze być.
— Tam cię poznałem. Często chodziłaś w to miejsce?
— Co wieczór. Między skałami tworzy się jeziorko i można się przeglądać
w białej wodzie. Tam się przeglądałam i pewnego dnia twoja twarz pojawiła
się obok mojej. W nocy gwiazdy odbijały się w morzu. W dzień widać było
płonące słońce.
— Nie wiedziałem, co robić tego wieczora. Biliśmy się, a nagle wszystko
runęło, niektórzy poddali się, ale człowiek już był przyzwyczajony do innego
życia. Wtedy zacząłem sobie przypominać tamte rzeczy i znalazłem cię
siedzącą na tej skale. Z nogami zanurzonymi w wodzie.
— Ja też tego chciałam. Zjawiłeś się przy
innie, obok mnie, odbijało cię to samo morze. Czy nie widziałeś, że ja też tego
chciałam?"
Ranek opóźniał się, ale szary welon odsłonił sen dwóch ciał ze splecionymi
rękami. On obudził się pierwszy i patrzył na sen Reginy — najcieńsza
niteczka pajęczyny stuleci, bliźni brat śmierci: sen. Nogi ściśnięte, wolne
ramię na piersi mężczyzny, usta wilgotne: przeżywali to jak festyn na cześć
nowego dnia. Matowe światło ledwo rysowało kontury Reginy. Za godzinę
dadzą się słyszeć odgłosy miasta. Teraz tylko oddech cza/nowłosej kochanki,
która śpi spokojnie, która jest żywą częścią odpoczywającego świata. Jedno
tylko ma prawo ją obudzić, tylko jedna szczęśliwość ma prawo przerwać tę
szczęśliwość ciała pogrążonego w pogodnym śnie, odcinającego się na białym
tle pościeli, owiniętego we własny blask, jasnego niby księżyc w żałobie. Czy
ma prawo? Wyobraźnia młodego człowieka wybiegła poza akt miłosny:
patrzył na nią uśpioną, jakby wypoczywała już po tym, co ją za kilka sekund
obudzi. Kiedy szczęście jest największe? Pogłaskał pierś Reginy. Wyobrazić
sobie, czym będzie to nowe zbliżenie; samo zbliżenie; znużona radość
wspomnień i znów pełnia pragnienia, umocnionego przez miłość, nowy akt
miłości; szczęście. Pocałował ucho Reginy i zobaczył z bliska jej pierwszy
uśmiech: przysunął
twarz, by nie stracić pierwszego znaku radości. Pragnienie zakwitło
wewnątrz, zroszone ciężkimi kroplami*, nogi Reginy znów zaczęły szukać
talii Artemia, jej pełna ręka wiedziała wszystko: uda rozdzieliły się, drżące i
pełne, i ciało wypfężoirę znalazło ciało otwarte, i weszło, pieszczone, wyczeki-
wane z utęsknieniem, otoczone wieńcem młodych jajeczek, ściśnięte w tym
wszech- świecie skóry miękkiej i pulsującej miłością? ograniczeni do
spotkania ziemskiego, do ziarnka rozumu, dwa głosy, które w milczeniu
wszystkim rzeczom nadają imię przeznaczone tylko na własny użytek, kiedy
on myśli o wszystkim prócz tego, myśli, liczy, nie myśli o niczym tak, by to
się nie skończyło; usiłuje przywołać morze i piasek, owoce i wiatr, domy i
zwierzęta, ryby i nasiona, tak żeby to się nie skończyło; kiedy unosi w górę
twarz o zamkniętych oczach
i szyję o nabrzmiałych żyłach, kiedy Regina daje się zwyciężyć i odpowiada,
ciężko dysząc, ze zmarszczoną brwią i uśmiechniętymi ustami, że tak, że jest
jej dobrze, że tak, niech nie przestaje, niech się to nie skończy, tak, tak —
póki nie uświadomią sobie, że wszystko nastąpiło w jednym czasie i żadne z
nich nie mogło przyjrzeć się drugiemu, bo oboje byli jedną i tą samą rzeczą i
wymawiali te same słowa:
„— Teraz jestem szczęśliwa.
— Teraz jestem szczęśliwy.
— Kocham cię Regino.
— Kocham cię, Artemio.
— Dałem ci szczęście?
— To się nigdy nie kończy. To trwa bez końca. Ty mnie wypełniasz."
W tym samym czasie na ulicy można było słyszeć chlust wody, wylewanej
wiadrem na zakurzony bruk, a nad rzeką z krzykiem przeleciały dzikie
kaczki. Gwizdek oznajmił rzeczy, których nikt nie mógł wstrzymać: buty
powlokły za sobą brzęk ostróg, zadudniły' kopyta koni, między domami roz-
pezł się zapach smażonej oliwy. Wyciągnął rękę i poszukał papierosów. Ona
podeszła do okna i otworzyła je. Pozostała tam chwilę, oddychając, z szeroko
otwartymi ramionami, wspięta na czubki palców. Krąg brunatnych gór
posunął się ze słońcem w stronę oczu kochanków. Wzbił się w górę zapach
piekarni, a z daleka napływała woń „mirtów, oplątanych chwastami
zarastającymi wąwozy tchnące zgnilizną. On widział tylko nagie ciało i
rozpostarte ramiona, które próbowały teraz objąć dzień, aby pociągnąć go za
sobą do łóżka.
— Zjesz śniadanie?
— Za wcześnie. Daj mi najpierw skończyć papierosa.
Głowa Reginy spoczęła znów na ramieniu mężczyzny. Długa, nerwowa
dłoń pogłaskała biodro. Oboje uśmiechnęli się.
— Kiedy byłam mała, życie wydawało się pełne pięknych chwil. Wakacje,
wolne dni, lato, zabawy. Nie wiem czemu, kiedy wyrosłam, zaczęłam pragnąć
tego, czego nie miałam. Jako dziecko, nie. Dlatego zaczęłam chodzić nad
brzeg morza. Powiedziałam sobie, że lepiej czekać. Nie wiem dlaczego tak się
zmieniłam w ciągu tamtego lata i przestałam być dzieckiem.
— Jesteś nim jeszcze, wiesz?
— Z tobą? Po tym wszystkim, co robiliśmy?
Roześmiał się i pocałował ją, a ona zgięła kolano w pozycji ptaka ze
zwiniętymi skrzydłami, ukryta na jego piersi jak w gnież- dzie. Zawisła na
szyi mężczyzny ze śmiechem i udanym płaczem.
— A ty?
— Ja nie pamiętam. Spotkałem cię i kocham bardzo.
— Powiedz mi, czemu, kiedy cię ujrzałam, wiedziałam, że już nic innego
nie będzie miało znaczenia? Pomyślałam, że właśnie w tej chwili muszę się
zdecydować. Że jeśli ty się oddalisz, całe moje życie będzie stracone. Ty nie?
— Tak, ja także. Nie przypuszczałaś, że jestem jeszcze jednym
żołnierzem, który chce się zabawić?
— Nie, nie. Nie widziałam twego munduru. Widziałam tylko twoje oczy
odbite
w wodzie i potem już nie mogłam widzieć mego odbicia bez twojego obok
mnie.
— Śliczna moja, kochana... Idź zobaczyć, czy nie ma kawy.
Kiedy się rozstali tego ranka, takiego samego jak wszystkie poranki
miłości liczącej siedem miesięcy, zapytała go, czy wojsko prędko wyruszy.
Powiedział, że nie wie, co zamierza generał. W okolicy zostało jeszcze kilka
rozbitych oddziałów Federalnych i może trzeba będzie wyjść, żeby ich
rozproszyć, ale kwatera w każdym razie pozostanie w tym mieście. Jest tu
dosyć wody i bydło w pobliskich wsiach. Dobre miejsce na wypoczynek.
Przyszli znużeni z Sonory i zasługiwali na wytchnienie. O jedenastej wszyscy
mieli się zameldować w dowództwie. W każdym miasteczku, przez które
przechodzili, generał sprawdzał warunki pracy, wydawał dekrety, skracające
dzień roboczy do ośmiu godzin, i dzielił ziemię między chłopów. Jeśli była
hacjenda w okolicy, kazał palić sklepiki, w których zadłużały się całe
pokolenia. Jeżeli byli lichwiarze — a zawsze byli, chyba że uciekli z Federal-
nymi — unieważniał wszystkie długi. Najgorsze, że większa część ludności
znajdowała się pod bronią, tak że nie było komu wprowadzać w życie
dekretów generała. W tej sytuacji generał uważał, że najlepiej odebrać
natychmiast pieniądze bogaczom, którzy pozostali w każdym miasteczku,
a z rozdziałem ziemi i ośmiogodzinnym dniem pracy zaczekać, aż zwycięży
rewolucja. Teraz najważniejsze było dotrzeć do stolicy i obalić prezydenta,
tego pijaka Huer- tę, mordercę dón Francisca Madery. Ile drogi! — mruknął
wpychając koszulę w białe spodnie munduru — ile drogil Z Veracruz, jego
rodzinnej ziemi, aż do miasta México i stamtąd do Sonory, bo jego nauczyciel
Sebastian prosił go o to, czego on, stary, nie mógł już zrobić: iść na północ,
chwycić za broń i wyzwolić kraj. Jeszcze był wtedy smarkaczem, choć miał
skończone dwadzieścia jeden lat. Słowo honoru, nie spał nawet jeszcze
wtedy z kobietą. I jakże miał oszukać Sebastiana, który go nauczył trzech
rzeczy, jakie umiał: czytać, pisać i nienawidzić księży.
Umilkł, kiedy Regina postawiła filiżanki z kawą na stole.
— Gorąca, aż parzy.
Było wcześnie. Wyszli na drogę, objęci ramionami, ona w swojej
krochmalonej spódniczce, on w filcowym kapeluszu i białym mundurze.
Domek, gdzie mieszkali, był blisko wąwozu: kwiaty w kształcie dzwonów
zwisały nad próżnią, a poszarpany zębami kojotów królik gnił pośród zarośli.
Na dnie płynął strumień. Regina usiłowała go dostrzec, jak gdyby
spodziewała się w wodzie napotkać po raz drugi odbicie swojej wyobraźni.
Ich ręce splotły się. Droga do mia
steczka biegła nad stromym brzegiem wąwozu, | | gór dochodził śpiew
drozda. Nie: tętent lekkich kopyt zagubionych w tumanie kurzu.
— Porucznik Cruz! Porucznik Cruzl
Zawsze uśmiechnięta twarz Loreta, adiutanta generała, znikła w chwili gdy
koń oblepiony potem i kurzem zarył się kopytami w ziemi z jednym suchym
rżeniem.
— Prędko — dyszał, ocierając sobie twarz chusteczką. — Są nowe
wiadomości: wyruszamy za chwilę. Jadł pan śniadanie? W kantynie dają
jajka.
— Jadłem — odpowiedział z uśmiechem.
Uścisk Reginy był uściskiem kurzu. Dopiero gdy oddalił się koń adiutanta i
ziemia odpoczęła, wynurzyła się cała kobieta, uczepiona ramion swego
młodego kochanka.
— Czekaj na mnie tutaj.
— Jak myślisz, co to jest?
— Pewnie oddziały rozproszone po okolicy. Nic poważnego.
— Mam zostać tutaj?
— Tak. Nie ruszaj się. Będę z powrotem na noc albo najpóźniej jutro rano.
— Artemio... Kiedyś wrócimy tam znowu?
— Kto wie. Kto wie, jak długo to potrwa. Nie myśl o tym. Wiesz, jak bardzo
cię kocham.
— I ja ciebie. Bardzo. Myślę, że na zawsze.
Na podwórzu koszar, w stajniach, żołnie-
nierze otrzymawszy nowy rozkaz wymarszu przygotowywali się ze spokojem,
jakby spełniali stary obrządek. Toczyły sią działa, ustawiane rządem,
ciągnęły je białe muły z podkrążonymi oczyma, za nimi naładowane wozy
artyleryjskie po szynach, które łączyły podwórze z dworcem kolejowym.
Kawale- rzyści zakładali koniom wędzidła, zdejmowali torby z obrokiem,
sprawdzali popręgi, głaskali zmierzwione grzywy tych koni wojennych, tak
łagodnych i posłusznych, obsypanych kurzem, dręczonych przez kleszcze
polne. Dwieście koni przesuwało się wolno przed koszarami, gniade,
jabłkowite, karę
0 zakurzonej czerni. Piechota oliwiła karabiny, żołnierze przechodzili w
szeregach przed szczerzącym zęby karłem, który rozdzielał amunicję.
Sombrera z północy, kapelusze z szarego filcu o wygiętych rondach. Chustki
związane na szyi. Ładownice u pasów. Mało butów; spodnie z drelichu,
czasem buty z żółtej skóry, częściej sandały. Koszula w pasy, bez
kołnierzyka. Tu
1 tam — na ulicach,' na podwórzach, na stacji — kapelusze Indian Yaki
zdobne w gałązki; orkiestra z pałeczkami w rękach i metalowymi
instrumentami na plecach. Ostatnie łyki ciepłej wody. Kuchenki, na których
praży się mięso z fasolą. Potrawy z jaj. Od stacji kolejowej dobiega wrzawa;
wagon z platformą pełen Indian ze szczepu Mayos przybywał do miasteczka z
głośnym biciem
w bębny, potrząsaniem barwnie malowanych łuków i prymitywnych strzał.
Przepchnął się przez tłum. W kwaterze, przed mapą niedbale przybitą do
ściany, generał tłumaczył:
— Federalni podjęli kontrofensywę za naszymi plecami, na terytorium
wyzwolonym przez rewolucję. Zamierzają odciąć nas od tyłów. Dziś rano
obserwator wypatrzył ze szczytu góry, że podnosi się gęsty dym od strony
miasteczek zajętych przez pułkownika Jimeneza. Przyszedł o tym
zameldować, a ja przypomniałem sobie, że pułkownik w każdym mieście
polecił ustawić wielki stos desek i podkładów kolejowych, żeby spalić to w
razie ataku i w ten sposób nas ostrzec. Tak wyglądała sytuacja. Musimy się
rozdzielić. Połowa wraca na drugą stronę góry, żeby pomóc Jimenezowi.
Druga połowa wychodzi, żeby zaatakować oddziały, które rozbiliśmy wczoraj,
i przekonać się, czy nie nadciąga druga wielka ofensywa z południa. W tym
mieście zostanie tylko jedna brygada. Ale mało prawdopodobne, żeby dotarli
aż tutaj. Major Gavilán... Porucznik Aparicio. Poruczniku Crüz, pan wraca
na północ.
Ognie podpalone przez Jimeneza gasły już, kiedy minął, około południa,
stanowisko obserwacyjne na górze. W dole widać było pociąg pełen żołnierzy.
Biegł bez gwizdka i wiózł moździerze i działa, skrzynie z amu
nicją i karabiny maszynowe. Oddział kawalerii z trudem zszedł po stromym
zboczu, a działa zaczęły z szosy ostrzeliwać miasteczka, zajęte, jak
przypuszczano, na nowo przez Federalnych.
, — Pośpieszmy się — powiedział. — Ogień potrwa jakieś dwie godziny, a
potem wejdziemy tam, żeby się rozejrzeć.
Nigdy nie rozumiał, dlaczego, kiedy kopyta jego konia dotknęły płaskiej
ziemi, spuścił głowę i stracił świadomość konkretnego zadania, które mu
wyznaczono. Obecność żołnierzy, mocna wola osiągnięcia celu znikły- gdzieś,
ustępując miejsca roztkliwie- niu, milknącemu lamentowi nad czymś utra-
conym, pragnieniu, by wrócić i zapomnieć
o wszystkim w ramionach Reginy. Tak jakby rozpłomieniona sfera słońca
wchłonęła bliskość żołnierzy kawalerii i daleki odgłos kanonady, a zamiast
tego świata rzeczywistego zjawił się inny, wymarzony, w którym tylko on i
jego miłość mieli prawo do życia i powód, by je ratować.
„— Pamiętasz tę skałę, która wrzynała się w morze, jak kamienny okręt?"
Patrzył na nią znowu, pragnąc ją pocałować, obawiając się ją obudzić,
pewien, że patrząc, już czyni ją swoją: tylko jeden mężczyzna — pomyślał —
jest panem i właścicielem wszystkich utajonych obrazów Reginy i ten
człowiek ją posiada i nigdy się jej nie wyrzeknie. Patrząc na nią, patrzył na
siebie samego. Ręce wypuściły cugle. Wszystko, czym on jest, cała jego
miłość tkwi w głębi jej ciała, które zawiera ich oboje. Zapragnął nagle
wrócić... wytłumaczyć, jak ją kocha... drobiazgi, szczegóły... żeby Regina
wiedziała...
Koń zarżał i stanął dęba. Jeździec upadł na twardą, kamienistą ziemię
usianą kolczastymi krzakami. Granaty Federalnych padały jak grad.
Podnosząc się dostrzegł tylko wśród dymu płonącą pierś swetjo konia ¡¡fi
pancerz, który zatrzymał ogień. Wokół niego rzucało się w konwulsjach
ponad pięćdziesiąt koni; nad nim, w górze, nie było. światła: niebo zeszło o
jeden stopieĄ i było niebem kurzu, nie wyżej sięgającym niż ludzkie głowy.
Podbiegł do grupy niskich drzew; nawałnice dymu zasłaniały lepiej niż te
oskubane gałęzie. Trzydzieści metrów dalej zaczynał się las niski, ale gęsty.
Jakieś krzyki pozbawione sensu doleciały do jego uszu. Skoczył, by
pochwycić cugle biegnącego luzem konia i przerzucił tylko jedną nogę przez
kłęby; ukrył swoje ciało za koniem i dał ostrogę — koń ruszył galopem, a on
ze zwisającą głową i oczyma pełnymi własnych potarganych włosów
rozpaczliwie uchwycił się siodła i cugli. Znikł wreszcie jasny blask poranka;
cień pozwolił mu otworzyć oczy, zeskoczyć z konia i toczyć się, póki nie
uderzył o pień.
I tam uczuł znów to samo co przedtem. 104
Otaczały go wszystkie pomieszane odgłosy bitwy, ale od bliskiego hałasu,
który docierał do jego uszu, oddzieliła go przestrzeń nie do przebycia; tutaj
lekkie poruszenia gałązek, zwinne skoki jaszczurek słychać było dokładnie.
Sam, oparty o pień drzewa, uczuł znowu to życie pogodne, słodkie, prze-
pływające leniwie przez jego żyły; ten błogostan ciała, który tłumi wszelkie
buntownicze myśli. Jego ludzie? Serce biło równo, spokojnie. Szukają go?
Ramiona, nogi czuły się znużone, zadowolone, słabe. Co zrobią bez jego
komendy? Oczy pośród dachu gałęzi szukały przelatującego ptaka. Czy po-
rzucili wszelką dyscyplinę i biegną ukryć się także w tym opatrznościowym
lasku? Ale piechotą nie przejdzie z powrotem przez górę. Musi tu czekać. A
jeżeli wezmą go do niewoli? Nie mógł już myśleć. Czyjś jęk poruszył gałęzie w
pobliżu twarzy porucznika i jakiś człowiek osunął się w jego ramiona;
odepchnął go w pierwszej chwili i natychmiast uchwycił znowu to ciało, z
którego zwisała czerwona szmata, strzęp poszarpanego mięsa. Ranny oparł
głowę na ramieniu towarzysza.
— Atakują... twardo...
Uczuł na swoich plecach złamane ramię ociekające krwią. Próbował
odsunąć tę twarz wykrzywioną bólem: wysokie kości policzkowe, otwarte
usta, oczy zamknięte, wąsy i broda zmierzwione, krótkie, jak jego
własne. Gdyby miał zielone oczy, mógłby być jego bratem bliźniakiem...
— Jest jakieś wyjście? Przegrywamy? A kawaleria? Wycofali się?
— Nie... nie... poszli naprzód.
Ranny zdrowym ramieniem próbował wskazać drugie, strzaskane przez
granat, wciąż z tym straszliwym grymasem, który zdawał się go
podtrzymywać i przedłużać jego istnienie.
— Naprzód? Jak?
— Wody, towarzyszu... boli... źle ze mną...
Ranny zemdlał czepiając się go z dziwną
siłą, pełną milczących błagań. Porucznik dźwigał ten ołowiany ciężar
przygniatający jego własne ciało. Drgania detonacji powróciły do jego uszu.
Niepewny wiatr kołysał koronami drzew. Znowu cisza i spokój, rozdarte
ołowiem. Ujął zdrowe ramię rannego i odsunął od siebie jego bezwładne
ciało. Wziął go za głowę i położył z powrotem na ziemi pełnej sękatych
korzeni. Odkorkował manierkę i pociągnął długi łyk, potem przybliżył ją do
warg rannego — woda pociekła po sczerniałej brodzie. Ale serce biło;
pochylony nad nim zadawał sobie pytanie, czy długo będzie biło. Rozluźnił
ciężką srebrną sprzączkę u pasa rannego i odwrócił się od niego plecami. Co
się dzieje tam dalej? Kto wygrywa? Wstał i odszedł w głąb lasu, daleko od
zemdlonego.
Szedł rozgarniając gałęzie, schylając gło
wę, obmacując swoje ciało. Nie był ranny. Nie potrzebował pomocy.
Zatrzymał się przy małym źródełku i napełnił manierkę. Wąziutki
strumyczek, zamierający, nim zdążył się narodzić, wypływał ze źródła i gubił
się gdzieś za lasem, w słońcu, które go wypiło. Zdjął kurtkę i obydwiema
rękami oblewał wodą piersi, pachy, piekące plecy, naprężone mięśnie
ramion, zielonawą, łuszczącą się skórę. Chciał przyjrzeć się swemu odbiciu,*
ale przeszkadzało mu bulgotanie wody. To ciało nie należało do niego, za-
brała je Regina: każdą pieszczotą żądała go dla siebie. Nie jego ciało, lecz jej i
dla niej trzeba było je ocalić. Nie żyli już każde z osobna, zburzyli dzielące
ich przegrody: byli dwiema osobami i jedną jedyną. Na zawsze. Przeminie
Rewolucja, przeminą miasteczka i życie ludzkie, ale to nie przeminie. To było
teraz jego życiem, życiem ich obydwojga. Opłukał wodą twarz. Wyszedł znów
na równinę.
Konny oddział rewolucjonistów nadjeżdżał z równiny w stronę lasku i
góry. Przebiegli koło niego, kiedy schodził w dół, w kierunku płonących wsi.
Słyszał tętent kopyt, świst krótkich biczyków, suchy grzechot kilku
karabinów. Potem został sam na równinie. Uciekali? Obrócił się, podnosząc
ręce do głowy. Nie rozumiał. Trzeba wyruszyć z jednego miejsca z wyraźnie
określonym poleceniem i nigdy nie tracić tej zło
tej nici: tylko w ten sposób można zrozumieć, co się dzieje. Wystarczyła
chwila nieuwagi, by cała szachownica wojny zamieniła się w irracjonalną
grę, niezrozumiałą, złożoną z ruchów gwałtownych, nieskoordynowanych,
pozbawionych sensu. Ten tumań kurzu... Te rozwścieczone konie, pędzące
galopem... ten jeździec, który krzyczy i wymachuje obnażoną szablą... ten
zatrzymany pociąg w dali. Ta trąba powietrzna, coraz to bliższa... ta szabla,
która* dotyka jego czoła... ta kawalkada, która przemyka obok niego i
przewraca go na ziemię...
Podniósł się, przesunął dłonią po zranionym czole. Musi wrócić do lasu:
to jedyne schronienie. Zachwiał się na nogach. Słońce smugami zamazało
horyzont, wyschniętą łąkę, linię gór. Doszedłszy do drzew, uchwycił ręką
pień, zrzucił mundur, oddarł rękaw koszuli. Zwilżył gałgan śliną i przyłożył
do skaleczonego czoła. Owinął szmatę wokół głowy, głowy, która pękała,
ilekroć suche gałęzie zatrzeszczały obok niego pod ciężarem nieznanych
butów. Przyćmione bólem spojrzenie powędrowało w górę, wzdłuż stojących
nad nim nóg; żołnierz należał do oddziałów rewolucyjnych i dźwigał na ple-
cach inne ciało, krwawiący, rozwiązany wór.
— Znalazłem go na skraju lasu. Umierał. Rozwalili mu ramię, panie
poruczniku.
Żołnierz wysoki, ogorzały, mrużył przez chwilę oczy, zanim rozpoznał
dystynkcje.
ko, jak trup.
Zsunął ciężar z pleców i ułożył ciało pod drzewem: to samo zrobił on pół
godziny, piętnaście minut temu. Żołnierz przybliżył twarz do ust rannego.
Artemio Cruz poznał te otwarte usta, wysokie kości policzkowe, zamknięte
oczy.
— Tak. Nie żyje. Gdybym nadszedł trochę wcześniej, może byłby
uratowany.
Kwadratową ręką zamknął oczy zmarłego. Zapiął srebrną sprzączkę pasa
i pochylając głowę, powiedział przez zaciśnięte zęby:
— Psiakrew, panie poruczniku, gdyby nie było nä świecie kilku
walecznych ludzi, jak ten, co by się stało z innymi?
Odwrócił się plecami do żołnierza i do trupa, pobiegł znów w stronę
równiny. Tak było lepiej. Choćby miał nic nie słyszeć i nie widzieć. Choćby
świat miał przejść obok niego, jak zbłąkany cień. Choćby wszystkie
pozostałe jeszcze odgłosy wojny, a także pokoju — wiatr, ptaki, daleki ryk
bydła — miały się zamienić w teh jedyny głuchy werbel, który wchłania
wszystkie dźwięki i łączy je w jednym smutku. Potknął się o leżące ciało.
Klęknął nad trupem nie wiedząc, dlaczego to robi, na kilka minut przedtem,
zanim ten głos przedarł się przez głuche bicie werbla:
— Poruczniku... Poruczniku Cruz...
Ręka dotknęła ramienia porucznika, który podniósł głowę.
— Pan jest ranny, poruczniku. Proszę jechać z nami. Federalni uciekli.
Jimenez utrzymał się. Proszę wracać z nami do koszar w Rio Hondo. Oddział
kawalerii stoczył wielką bitwę, dwoił się i troił. Proszę z nami. Nie wygląda
pan dobrze.
Oparł się na ramieniu oficera.
— Do koszar? Tak. Wracajmy.
Nić była zgubiona. Nić, która go prowadziła, dzięki której mógł
przebiegać, nie błądząc, przez labirynt wojny. Nie błądząc. Nie dezerterując.
Nie miał siły utrzymać cugli. Ale koń szedł uwiązany do wierzchowca majora
Gavilán w ciągu tej mozolnej przeprawy przez góry, odgradzające pole bitwy
od doliny, gdzie ona czeka na niego. Nić została za nim. Tam, w dole,
miasteczko Rio Hondo nie zmieniło się: w otoczeniu nopali te same domki o
podziurawionych dachach i murach z niewy- palanej cegły, różowych,
czerwonych, białych, które zostawił dziś rano. Zdawało mu się, że obok
zielonych warg wąwozu dostrzega dom, okno, gdzie musi czekać na niego
Regina.
Gavilán kłusował przed nim. W zapadającym zmierzchu cień góry osłonił
znużone ciała dwóch wojskowych. Koń majora zatrzymał się na chwilę,
czekając, aż dogoni go koń porucznika. Gavilán poczęstował go
cygarem. Zaledwie zgasł płomyk, konie ruszyły znowu kłusa. Twarz majora
była ściągnięta bólem. Artemio Cruz spuścił głowę. Zasłużył na to. Dowiedzą
się prawdy o jego dezercji w czasie bitwy i zerwą mu dystynkcje. Ale nie
poznają całej prawdy: nie będą wiedzieli, że chciał się uratować, żeby
powrócić do miłości Reginy, i nie zrozumieliby, gdyby im tłumaczył. Nie
dowiedzą się także, że porzucił tamtego rannego żołnierza, że mógł ocalić
tamto życie. Miłość Reginy odkupi winę, zapłaci za porzuconego żołnierza.
Tak być powinno. Spuścił głowę i wydało mu się, że po raz pierwszy w życiu
odczuwa wstyd. Wstyd: tego nie było w jasnych, przejrzystych oczach majora
Gavilán. Oficer pogłaskał wolną ręką jasną brodę, potarganą i zakurzoną.
— Zawdzięczamy panu życie, poruczniku. Pan i pańscy ludzie
powstrzymali atak. Generał powita pana jak bohatera... Artemio... Mogę
nazywać pana po imieniu?
Major próbował się uśmiechnąć. Położył wolną rękę na ramieniu
porucznika i ciągnął śmiejąc się sucho:
— Tyle czasu walczymy obok siebie i widzi pan, nawet nie mówimy sobie
po imieniu.
Major Gavilán oczyma prosił o odpowiedź. Noc zeszła w dół, jasna jak
kryształ i ostatni blask zachodu ukazał się zza gór,, dalekich już, ukrytych w
ciemności, skurczo
nych. W koszarach płonęły ognie, których z daleka nie można było dostrzec.
— Parszywe psy — powiedział nagle major urywanym głosem. —
Zaskoczyli niespodziewanie miasto około pierwszej. Oczywiście do koszar nie
doszli. Ale powetowali to sobie na sąsiednich dzielnicach. Tam pokazali, co
umieją. Przyrzekli zemścić się na wszystkich miastach, które nam okazały
pomoc. Wzięli dziesięciu zakładników i oznajmili, że ich powieszą, jeżeli nie
wycofamy się stąd. Generał odpowiedział im ogniem z moździerzy.
Ulice wypełniali żołnierze i ludność cywilna; zbłąkane psy i zbłąkane
dzieci, płaczące na progach. Kilka podpalonych domów nie spłonęło jeszcze
doszczętnie i kobiety siedziały na środku ulicy, na materacach i
wyciągniętych z pożaru krzesłach.
— Porucznik Artemio Cruz — szepnął Gavilán pochylając się do ucha
jednego z żołnierzy.
— Porucznik Cruz — pobiegł do kobiet szept żołnierzy.
Ludzie rozstąpili się, aby przepuścić konie: siwego wierzchowca majora,
nerwowego, przestraszonego wśród tłumu, który cisnął się wokół nich, i
karego konia porucznika, który ze spuszczonym łbem wlókł się za siwkiem.
Wyciągnęło się kilka rąk. Byli to ludzie z oddziału kawalerii pod dowództwem
porucznika. Ściskali jego nogi na powitanie,
wskazywali czoło, obwiązane gałganem na- siąkłym krwią. Giuchym szeptem
winszowali mu zwycięstwa. Przejechali przez miasto. W głębi opadał stromo
wąwóz i drzewa kołysały się na wieczornym wietrze. Podniósł oczy. biały
domek. Poszukał okna. Wszystkie były zamknięte. Blask świec oświetlał
wejścia do kilku domów. W niektórych bramach siedziały w kucki ciemne
postacie, pochylone głowy otulone były w czarne chusty.
— Nie odcinać ichl — krzyknął porucznik Aparicio z konia, nie hamując
go i odtrącając ręce wyciągnięte ku niemu błagalnie. — Niech to wszyscy
zapamiętają! Niech dobrze wiedzą, przeciw komu walczymy. Przeciw tym,
którzy zabijają własnych braci. Przyjrzyjcie im się dobrzel Tak wymordowali
całe plemię Yaki, bo nie chciało oddać swojej ziemi! Tak wymordowali
robotników z Rio Blanco i Cananea za to, że nie chcieli umierać z głodu. Tak
wymordują wszystkich, jeżeli ich przedtem nie .zniszczymy. Patrzcie!
Palec młodego porucznika Aparicio obiegł kępę drzew w pobliżu wąwozu:
konopne sznury, źle splecione, szorstkie, wyciskały jeszcze krew z szyi, ale
otwarte oczy, fioletowe języki, bezwładne ciała, kołysane wiatrem, który dął
od strony gór, były martwe. Na wysokości spojrzeń czasem błędnych, czasem
pełnych furii, najczęściej łagodnych — nie rozumiejących, pełnych
spokojnego bó-
]u — tylko zabłocone sandały, bose nogi jakiegoś dziecka, czarne pantofle
kobiety. Artemio Cruz zsiadł z konia. Podszedł bliżej. Ucałował
nakrochmaloną spódnicę Reginy, ze złamanym ochrypłym krzykiem: jego
pierwszy płacz męski.
Aparicio i Gavilán zaprowadzili go do pokoju dziewczyny. Zmusili go, żeby
się położył, obmyli ranę, zmienili brudną szmatę na bandaż. Kiedy wyszli,
objął ramionami poduszkę i ukrył twarz. Chciał spać, nic więcej, i powiedział
sobie, że może sen potrafi ich znowu zrównać, połączyć. Uświadomił sobie,
że to niemożliwe, że teraz na tym łóżku z żółtą moskitierą można uchwycić,
bardziej intensywnie niż wtedy, gdy leżała obok niego, zapach wilgotnych
włosów, gładkiego ciała, ciepłych ud. Była tam, bardziej realna, bardziej
żywa niż kiedykolwiek w rozgorączkowanej głowie młodego człowieka;
podobna do samej siebie, bardziej do niego przynależna w jego pamięci.
Może nigdy w ciągu kilku miesięcy ich miłości nie podziwiał z takim
wzruszeniem piękna oczu ani nie mógł porównać ich, tak jak teraz, z ich
błyszczącymi w wodzie bliźniakami: czarne gemmy, spokojne, głębokie,
morze pod słońcem, głąb piasku przesypywanego w głębi czasu, ciemne
czereśnie z drzewa ciała i ognia głębi. Nigdy jej tego nie powiedział. Nie
zdążył. Zabrakło czasu dla tylu niewymówionych słów miłości. Nie
było czasu na słowo ostatnie. Może gdyby zamknął oczy, powróciłaby,
przywołana znów do życia przez pieszczoty, pulsujące w końcach jego
palców. Może wystarczyło myśleć
o niej, żeby ją mieć całą przy sobie. Kto wie, czy pamięć potrafi naprawdę
przedłużyć życie, splatać ich nogi, otwierać okna porankowi, czesać włosy i
wskrzeszać zapachy, szelesty, dotyk. Usiadł na łóżku. Poszukał po omacku,
w ciemnym pokoju butelki mezcalu*. Tym razem alkohol miał służyć nie
zapomnieniu,- lecz przeciwnie, ożywieniu' wspomnień, wywołaniu ich z
ukrycia. Powróci na skały tamtej plaży, kiedy biały spirytus wieje ogień w
jego wnętrzności. Powróci. Dokąd? Na tę mityczną plażę, która nigdy nigdzie
nie istniała? Do tego dziecinnego kłamstwa, do tej bajki o spotkaniu nad
morzem, wymyślonej przez nią po to, żeby on mógł czuć się czysty, niewinny,
pewien miłości? Rzucił szklankę z mezcalem na podłogę. Do tego służył
alkohol, do rozbijania kłamstw. To było piękne kłamstwo.
|— Gdzieśmy się poznali?
— Nie pamiętasz?
— Ty mi powiedz.
— Nie pamiętasz tej plaży? Chodziłam tam co popołudnie.
— Już pamiętam. Zobaczyłaś moje odbicie w wodzie obok twojego.
— Pamiętaj to. I już nigdy nie chciałam przeglądać się w wodzie bez
twojego odbicia przy moim.
— Tak, pamiętam."
On powinien wierzyć w to piękne kłamstwo, zawsze, aż do końca. To
nieprawda, że wszedł do tego miasteczka w stanie Sinaloa jak do tylu
innych, szukając pierwszej kobiety przechodzącej nieostrożnie ulicą. Nie-
prawda, że ta osiemnastoletnia dziewczyna została siłą wciągnięta na konia i
zgwałcona, cichaczem, w ogólnej sypialni oficerów, daleko od morza,
zwrócona twarzą do gór, suchych i ciernistych. To nieprawda, że przebaczyła
mu bez słów uczciwość Reginy, kiedy opór ustąpił miejsca rozkoszy i
ramiona, które nigdy w życiu nie dotknęły mężczyzny, po raz pierwszy
oplotły go z radością, a wilgotne usta, otwarte, powtarzały tylko jak
wczorajszej nocy, że tak, że było jej dobrze, że chce więcej, że boi się tego
szczęścia. Regina o spojrzeniu sennym i płonącym. Spokojnie akceptowała
prawdę swojej rozkoszy i przyznała, że jest w nim zakochana. Bajkę o morzu
i odbiciu w uśpionej wodzie wymyśliła po to, żeby zapomnieć wszystko, czego
później, gdy on także ją pokocha, mógł się wstydzić. Kobieta jego życia,
Regina, klacz pełna słodyczy, czysta wróżka niespodzianki, kobieta nie
znająca słów przeproszenia, usprawiedliwienia. Nigdy nie zaznał nudy, nigdy
go nie drażniła 116
płaczliwymi skargami. Będzie zawsze, w jednym miasteczku czy w drugim.
Może już w tej chwili rozproszy się przywidzenie, majak bezwładnego ciała
zwisającego na sznurze, i ona... ona już czeka w innym mieście. Wyprzedziła
go tylko, nic więcej. Tak jak zawsze. Wyjechała, nie narzekając, dalej na
południe. Przeszła przez linie Federalnych i wynajęła pokoik w następnym
miasteczku. Tak, bo ona nie mogła żyć bez niego ani on bez niej. Trzeba
tylko wyjść, wsiąść na konia, chwycić pistolet, prowadzić dalej ofensywę,
odnaleźć ją na następnym postoju.
W ciemnościach poszukał munduru. Skrzyżował na piersi ładownice.
Kary koń stał spokojnie, przywiązany do słupa. Ludzie nie odchodzili od
szubienic, ale on nie spojrzał już w tę stronę. Wsiadł na konia i pojechał do
koszar.
— Którędy wyszli ci, te sk...syny? — krzyknął do żołnierza, który stał na
warcie.
— Z drugiej strony wąwozu, panie poruczniku. Mówią, że okopali się koło
mostu, czekają na posiłki. Tak wygląda, jakby chcieli wziąć to miasto drugi
raz. Niech pan wejdzie i zje coś.
Zsiadł z konia. Bez pośpiechu podszedł do ognia rozpalonego na
podwórzu, gdzie na skrzyżowanych kijach kołysały się gliniane garnki i
kobiety miesiły ciasto. Włożył chochlę do wrzącej zupy, czuł smak cebuli,
sproszkowanej papryki, oreganu, żuł tortillas z północy, twarde, świeże; był
żywy.
Wyrwał z zardzewiałej żelaznej obręczy pochodnię oświetlającą wejście do
koszar. Zagłębił ostrogi w brzuchu karego konia. Ci, co jeszcze pozostali na
ulicy, odsunęli się na bok, zaskoczony koń próbował stanąć dęba, ale on
mocno trzymał cugle; znów ukłuł go i poczuł w końcu, że koń rozumie. To
już nie był koń rannego dezertera, który tego popołudnia przejeżdżał przez
góry. To był inny koń: zrozumiał. Potrząsnął grzy-, wą, aby dać mu do
zrozumienia: mógł liczyć na bojowego wierzchowca, gnanego tym samym
pośpiechem i furią co jeździec. A jeździec unosił w górę pochodnię i oświetlał
już pole, otaczające miasteczko aż do mostu nad wąwozem.
Rozpalone ognisko oświetlało także wejście na most. Wojskowe czapki
Federalnych lśniły bladym,' czerwonawym blaskiem. Ale kopyta karego
konia ciągnęły za sobą całą siłę ziemi, biegły zbierając trawę, kurz i ciernie;
wlokąc smugę iskier, sypiących się z pochodni w jego ręku, Artemio Cruz
rzucił się w kierunku wartownika, przeskoczył przez ogień, wystrzelił z
pistoletu, oddał wystrzał skierowany przeciw zdumionym oczom, ciemnym
karkom, ciałom, które nie rozumiały, potykały się z pośpiechem, cofając
armaty, nie mogąc dostrzec w ciemnościach nocy samotnego jeźdźca, który
musi
dotrzeć na południe, do następnego miasteczka, gdzie go oczekują...
— Z drogi, łotry, zbrodniarze, sk...syny — krzyczy tysiąc głosów tego
człowieka.
Głos bólu i pragnienia, głos pistoletu; ramię, które przybliża pochodnię do
skrzyń z prochem i każe wybuchnąć działom, i zmusza do ucieczki konie bez
jeźdźców, pośród chaosu rżeń, nawoływań i huku. Huk eksplozji znajduje
teraz dalekie echo w zabłąkanych odgłosach miasteczka, w dzwonie, który
zaczyna bić na czerwonawej wieży kościoła, w drganiu ziemi pod kopytami.
Kawaleria rewolucyjna przebiega teraz przez most i napotyka zniszczenie,
ucieczkę i zgaszone ognie, lecz nie napotyka ani wojska Federalnego, ani
oficera, który galopuje na południe z wysoko wzniesioną żagwią ponad
rozpłomienionymi oczyma swego konia, pędzi na południe, z nicią w ręku,
na południe.
Nie zginąłem. Przeżyłem. Regina. Jakie było twoje imię? Regina. Jak się
nazywałeś ty, bezimienny żołnierzu? Przeżyłem. Wy zginęliście. Ja
przeżyłem. Ach, nareszcie zostawili mnie w spokoju. Myślą, że śpię.
Przypomniałem sobie, przypomniałem sobie twoje imię. Ale ty nie masz
imienia. I obydwoje idą teraz ku mnie, trzymając się za ręce, z pustymi
oczodołami, myśląc, że mnie przekonają,
obudzą moją litość. Ach, nie. Nie zawdzięczam wam życia. Zawdzięczam je
mojej dumie, słyszycie? Zawdzięczam życie mojej dumie. Rzuciłem wyzwanie.
Ośmieliłem się. Cnoty? Pokora? Miłosierdzie? Ach, można żyć bez tego,
można żyć. Nie można żyć bez dumy. Litość? Cóż by komu z niej przyszło?
Pokora? Ty, Catalino, cóż byś uczyniła z moją pokorą? Zwyciężyłabyś mnie.
swoją pogardą, porzuciłabyś mnie. Wiem, że zasłaniasz się świętością
sakramentu. He, he! Gdyby nie moje bogactwo, nie zawahałabyś się przed
rozwodem. A ty, Tereso, jeśli mimo faktu, że cię utrzymuję, nienawidzisz
mnie i lżysz, cóż byś zrobiła, nienawidząc mnie w nędzy, lżąc mnie w
biedzie? Wyobraźcie sobie Arte- mia Cruz bez mojej dumy, faryzeuszki. Czy
widzicie siebie w tym tłumie, ze zmęczonymi, spuchniętymi nogami, wiecznie
wyczekujące autobusu na wszystkich rogach ulic? Czy widzicie siebie jako
ekspedientki sklepowe, urzędniczki w biurze, stukające na maszynie,
zawijające paczki, oszczędzające, by kupić na raty samochód, płacące
miesięczny procent za zakupioną działkę, marzące o lodówce, zapalające
świece przed posągiem Matki Boskiej na intencję zachowania złudzeń?
Wyobraźcie sobie, że siedzicie co sobota w dzielnicowym kinie, gryząc
orzeszki, gonicie za taksówką po wyjściu, że bywacie raz na miesiąc w
kawiarni czy restauracji. Wyobraźcie sobie siebie ze
wszystkimi upokorzeniami, których wam oszczędziłem, zmuszone krzyczeć,
że nie ma jak Meksyk, po to, by czuć, że żyjecie, zmuszone wysławiać nasz
rodzimy folklor, sarapes i Cantiflasa, muzykę mariachis i mole poblano * po
to, żeby czuć, że żyjecie. Ach, wyobraźcie sobie, że naprawdę musicie wierzyć
w wota, pielgrzymki do miejsc świętych, po to, żeby utrzymać się przy życiu.
— Domine non sum dignus...
Po pierwsze, chcą zawiesić wszystkie pożyczki banków amerykańskich
dla Linii Kolejowej Pacyfiku. Wiecie, ile procent rocznie płaci Kolej od tych
pożyczek? Trzydzieści dziewięć milionów pesos. Po drugie chcą wygryźć
wszystkich członków Komitetu Modernizacji Kolei. Wiecie, ile zysku nam
przynoszą? Dziesięć milionów rocznie. Po trzecie, chcą wykurzyć wszystkich,
którzy, jak my, żyru ją pożyczki amerykańskie dla Kolei. Wfe pan, ile pan
zarobił i ile zarobiłem ja w zeszłym roku?
— Three million pesos each... Ig
—• Zgadza się. I na tym nie koniec. Proszę łaskawie zatelefonować do
National Fruit
Express, że przywódcy komunistów chcą zabronić wynajmowania wagonów
chłodniczych, co przynosi towarzystwu dwadzieścia milionów pesos rocznie,
a nam niezłą prowizję."
He, he. To było dobrze wytłumaczone. Zakute łby. Gdybym nie bronił ich
interesów, tych matołków! Och, wynoście się wszyscy, dajcie mi słuchać.
Zobaczymy, czy nie zrozumiecie. Zobaczymy, czy nie zrozumiecie, co znaczy
ramię zgięte w łokciu...
„— Usiądź, koteczku. Zaraz się tobą zajmę. Diaz, uważaj, żeby nie przeszedł
ani jeden wiersz na temat represji policyjnych przeciw tym krzykaczom.
— Ale zdaje się, że jest jeden zabity, proszę pana. Poza tym, to było w
samym centrum miasta. Trudno będzie...
— Nic z tych rzeczy. To rozkaz góry.
— Ale wiem na pewno, że gazeta robotnicza zamieści tę wiadomość.
— A ty od czego jesteś? Czy ci nie płacę za ruszanie głową? A za ćo ci płaci
wydział prasowy ministerstwa? Uprzedź prokuraturę i niech zamkną
drukarnię." -
Jak mało potrzebuję, żeby myśleć! Jedna iskierka. Jedna iskierka, żeby
ożywić tę skomplikowaną, olbrzymią sieć. Inne stworzenia potrzebują na to
potężnego prądu elektrycznego, który by mnie zabił. Ja muszę żeglować po
mętnych wodach, komunikować się na daleki dystans, odpierać wrogów.
Ach, tak. Przepuść to. Nie interesuje mnie.
„— ... Maria Luisa. Ten Juan Felipe Couto jak zawsze chce chytrzyć... To
wszystko, Diaz. Podaj mi szklankę wody, ślicznotko. Powiedziałem: udaje
spryciarza. Zupełnie tak samo jak Federico Robles, pamiętasz? Ale ze mną
tak łatwo nie pójdzie...
— Kiedy, szefie?
— Dzięki mojej pomocy uzyskał koncesję na budowę tej szosy w
Sonorze. Postarałem się nawet, żeby mu zatwierdzili kosztorys, prawie trzy
razy wyższy od prawdziwego, biorąc pod uwagę, że szosa przechodzi przez
tereny nawodnione, które kupiłem od właścicieli. Dowiedziałem się właśnie,
że łobuz także kupił swoje ziemie w tych stronach i zamierza zmienić trasę
szosy tak, żeby przechodziła przez jego posiadłości, nie moje.
—Co za Świnia! A wygląda na przyzwoitego!
— No więc, laleczko; rozumiesz, parę żarcików w twojej kronice na
temat bliskiego
* rozwodu naszego bohatera. Bardzo delikatnie, tylko tak, żeby go trochę
nastraszyć...
— Tak, szefie, mamy nawet parę fotografii pana Couto w kabarecie, w
towarzystwie uroczej blondynki, która nie jest panią Couto.
— To zachowaj na wypadek, gdyby nie odpowiedział..
Mówią, że cząsteczki gąbki nie są ni-
czym połączone, a jednak gąbka tworzy jed- j nolitą całość; tak mówią,
pamiętam, bo siy- I szałem, że jeśli rozedrze się gwałtownie gąbkę, to strzępy
połączą się z powrotem, J gąbka nigdy nie traci swojej spoistości, szuka
sposobu połączenia na nowo rozproszonych komórek, nigdy nie umiera, ach,
nie umiera nigdy.
— Tego ranka czekałem na niego z ra- dością. Przejechaliśmy konno przez
rzekę.
— Ty go zabrałaś dla siebie — wydarłaś go mnie.
Wstaje pośród oburzonych okrzyków kobiet i bierze je pod ręce, a ja myślę o
cieśli, I a potem o jego synu, i o tym, czego byśmy sobie oszczędzili, gdyby go
zostawiono w spokoju razem z jego dwunastoma agentami public relations,
swobodnego jak koza, żyjącego ze sławą swoich cudów, w poszukiwaniu
darmowych obiadów i bezpłatnych noclegów zarezerwowanych dla świętych
znachorów i pustelników, dopóki nie zwycięży go starość i zapomnienie, a
Catalina i Teresa, i Gerardo siedzą w fotelach w głębi sypialni. Ile czasu
potrwa, zanim sprowadzą mi księdza, przyśpieszą moją śmierć, wydrą ze
mnie wyznania? Ach, chciałbym wiedzieć. Jak się będą dobrze bawićl Ależ
zabawa! Ty, Catalino, gotowa jesteś powiedzieć mi to, czego nigdy mi nie
powiedziałaś, po to tylko, żeby mnie zmiękczyć i skłonić do wyznań. Ale ja
wiem, co ty chciałabyś wie-
dzieć. I wykrzywiona złością twarz twojej córki tego nie ukrywa. Za chwilę
zjawi tutaj ten nieszczęśnik, będzie pytać, popłakiwać, będzie próbował
wywęszyć, czy w końcu coś na tym skorzysta. Myślicie, że taką fortunę
można zmarnować dzieląc ją między troje błaznów, trzy nietoperze, które
nawet nie umieją latać. Trzy nietoperze bez skrzydeł, trzy myszy. Wiem, że
mną pogardzają. Ze nie potrafią uniknąć tej nienawiści, jaką czują żebracy.
Że nienawidzą futer, które noszą, domów, w których mieszkają, klejnotów,
którymi olśniewają wszystkich, dlatego że to ja im to wszystko dałem. Nie,
nie dotykajcie mnie teraz.
— Zostawcie mnie...
— Ale przyszedł Gerardo... Gerardito... twój zięć... spójrz na niego.
— Ach, biedactwo...
— Don Artemio...
— Mamo, nie wytrzymam. Nie wytrzymam! Nie wytrzymam!
— Chory jest...
— O, jeszcze wstanę, zobaczycie...
— Mówiłam, że on udaje.
— Daj mu odpocząć.
— Mówię ci, że się zgrywa. Udaje, jak zawsze, żeby drwić sobie z nas, jak
zawsze, jak zawsze.
— Nie, nie, doktor mówi...
’ — Co tam doktor! Ja go znam lepiej. To jeszcze jedna komedia.
— Nie mów nic.
Nie mów nic. Te oleje. Namaszczają «ii olejem wargi. Powieki. Dziurki w
nosie. Nie wiedzą, ile to kosztowało. One nie musiały decydować. Ręce.
Zimne jak lód stopy, których już nie czuję. One nie wiedzą. One nie musiały
wszystkiego ryzykować. Oczy. Rozchylają moje nogi i nacierają mi tym ole-
jem uda.
Ego te absQlvo...
One nie wiedzą. Ona nie przemówiła. Nie powiedziała.
Przeżyjesz lat siedemdziesiąt i jeden, nie zdając sobie sprawy: nie zatrzymasz
się, by pomyśleć, że twoja krew. krąży, twoje serce bije, twoja wątroba
wydziela żółć, twoje nerki produkują mocz, twoja trzustka reguluje procent
cukru we krwi; nie wywołałeś tych funkcji twoją myślą: będziesz wiedział, że
oddychasz, ale nie będziesz* o tym myślał, bo oddychanie nie zależy od
twojej myśli; nie będziesz się tym interesował, będziesz po prostu tylko żył;
potrafisz opanować funkcje twego ciała, udawać śmierć, przechodzić przez
ogień, znosić łoże najeżone odłamkami szkła, po prostu będziesz żył i
pozwolisz, żeby twoje funkcje radziły sobie same. Aż do dnia dzisiejszego.
Dnia, kiedy funkcje bezwolne zmuszą cię do zainteresowania, opanują cię i
w końcu zniszczą:
będziesz myślał, że oddychasz, ilekroć powietrze z trudem przemknie do
twoich płuc, będziesz myślał o krążeniu krwi, ilekroć naprężają się boleśnie
żyły twego brzucha: zwyciężą cię, bo cię zmuszą, żebyś myślał, że żyjesz,
zamiast żyć. Tryumf. Spróbujesz to sobie wyobrazić — taka jest ta jasność
widzenia, która zmusza cię, byś dostrzegał najlżejsze drgnienie, wszystkie
ruchy przyciągania, separacji i coś jeszcze straszniejszego: ruch czegoś, co
się już nie rusza — i wewnątrz ciebie, w twoich wnętrznościach, ta lepka
błona wyściela jamę twego brzucha i owinie się wokół kiszek: jedna z jej fałd,
ta fałda w tkance, naczyniach krwionośnych i limfatycznych, która łączy
żołądek i jelita ze ściankami jamy brzusznej, ta fałdka tkanek tłuszczowych
przestanie być zasilana przez tętnicę brzuszną strumieniem twojej krwi,
która odżywia twój żołądek i twoje jelita, przenika do dna fałdki i spływa
ukośnie do dna średniego jelita, po okrążeniu trzustki, tworząc inną arterię,
a ta z kolei reguluje odpływ krwi do twojej dwunastnicy i nasady trzustki,
przechodzi przez dwunastnicę, okrąża aortę, żyłę próżną dolną, twój prawy
przewód moczowy, nerw udowo-sromowy i naczynia powrózka nasiennego.
Przez siedemdziesiąt jeden lat krew tej arterii będzie obiegać twoje wnętrz-
ności, gęsta, purpurowa, bez twojej wiedzy. Dzisiaj się o tym dowiesz.
Zatrzyma się.
Koryto rzeki wyschnie. Przez siedemdziesiąt jeden lat ta arteria będzie
dokonywać wy-' czerpującego wysiłku, ale w czasie spadku jest moment, w
którym pod presją jednego z kręgów stosu pacierzowego będzie musiała
pójść naprzód, a jednocześnie w dół i nagle znowu wstecz. Przez
siedemdziesiąt jeden lat twoja arteria krezkowa będzie przechodzić, pod
presją, przez tę próbę, przez to salto mortale, aż do dnia dzisiejszego. Dziś
już nie wytrzyma ucisku. Dzisiaj szybki ruch tłoka w dół, w przód i wstecz
zatrzyma sparaliżowana masa krwi, sina skała, która zagrodzi dopływ do
twoich wnętrzności; uczu- jesz pulsowanie wzrastającego ucisku, będziesz je
czuł: to twoja krew zatrzymuje się po raz pierwszy, niezdolna już wartko pły-
nąć do brzegu twego życia, staje zablokowana, by skrzepnąć we wrzątku
twoich wnętrzności, aby zgnić, bez ruchu, nie do- sięgnąwszy brzegu twego
życia.
I teraz Catalina podejdzie do ciebie i spyta, czy czegoś nie potrzebujesz,
ty, który możesz już tylko walczyć z twoim coraz to ostrzejszym bólem,
próbować go odeprzeć wolą snu, odpoczynku, i Catalina nie potrafi
powstrzymać tego gestu, tego wysunięcia naprzód ręki, którą natychmiast
cofnie lękliwie i razem z drugą ręką złoży na swych piersiach matrony, aby
po chwili wyciągnąć ją na nowo i tym razem zbliżyć, drżącą, do twego czoła:
pogładzi twoje czo
ło, i ty nie spostrzeżesz, pogrążony w swym cierpieniu, nie zauważysz, że po
raz pierwszy w ciągu wielu dziesiątków lat Catalina przybliża ręką do twego
czoła, głaszcze je, odsuwa siwiejące kosmyki, zlepione potem, i przygładza je
znowu, z lękiem pełnym wdzięczności za to, że w końcu przezwycięży go
tkliwość, z tkliwością, która się wstydzi samej siebie, ze wstydem, który w
końcu ustąpi wobec pewności, że ty nie wiesz nawet, że ona cię głaszcze;
może wraz z palcami przesuwa po twoim czole słowa i chciałaby je zmieszać
z twoim wspomnieniem, które powraca z głębi tych godzin, nieświadome,
obce twojej woli, ale tkwiące mocno pośród mimowolnych wspomnień, tych,
co wślizgują się przez szpary w ścianie twego bólu, i powtarza ci teraz te
słowa, których nie słyszałeś wtedy. Ona także będzie myślała o swojej
dumie. I wtedy narodzi się iskierka. Usłyszysz ją w tym wspólnym lustrze, w
tej tafli wodnej, która będzie odbijała twarze obojga, i wciągnie was, zatopi
oboje, kiedy spróbujecie się pocałować w płynnym odbiciu waszych twarzy.
Dlaczego nie odwrócisz głowy, by spojrzeć na Catalinę z ciała i krwi, dlaczego
całujesz 'tylko jej chłodne odbicie? Dlaczego ona nie przybliża swojej twarzy
do twojej, dlaczego, tak jak ty, zagłębia ją w zastygłej tafli i powtarza ci,
teraz, kiedy jej nie słuchasz: „Nie zapanowałam nad sobą". Może jej
głaszcząca ręka mówi ci o nadmiarze wol* ności, który niszczy wolność.
Wolność, która wznosi wieżę bez końca, nie sięga nieba, lecz otwiera
przepaść, rozbija ziemię. Nazwiesz ją: rozdział, separacja; zaprzesz się:
duma; przeżyjesz to, Artemio Cruz, bo zaryzykujesz: podejmiesz ryzyko
wolności, wygrasz, będziesz wygrywał, • a gdy zniszczysz wszystkich wrogów,
sam staniesz się swoim własnym wrogiem, aby dalej prowadzić bitwę dumy:
po zwyciężeniu wszystkich pozostaje ci tylko zwyciężyć samego siebie: twój
nieprzyjaciel wyjdzie z ram lustra, aby stoczyć tę ostatnią bitwę; wroga
nimfa, córa bogów, matka uwodziciela o koźlich nogach, matka jedynego
boga, który umarł za czasów człowieka: z lustra wyłoni się matka Wielkiego
Boga Pana, nimfa dumy, twój sobowtór, znowu twój sobowtór: twój ostatni
nieprzyjaciel na wyludnionej ziemi ofiar twojej dumy; przeżyjesz, dęwiesz się,
że cnota jest tylko pożądana, ale pycha jest tylko potrzebna; a jednak ta
ręka, która w ostatniej chwili gładzi twoje czoło, zdoła wreszcie uciszyć krzyk
urągania, przypomnieć ci, że przy końcu, bodaj przy końcu, pycha jest
zbyteczna, a pokora potrzebna: jej blade palce dotkną twego czoła w go-
rączce, zechcą ukoić twój ból, zechcą powiedzieć ci to, czego nie mówiły
przez czterdzieści trzy lata.
ie słyszał, kiedy to powiedziała, budząc się ze swej bezsenności: „Nie |
zapanowałam nad sobą". Leżała na łóżku obok niego. Kasztanowate włosy
zakrywały jej twarz i we wszystkich załamaniach ciała czuła tą znużoną
wilgoć, to zmęczenie lata. Przesunęła ręką po ustach i zobaczyła z daleka
nowy dzień słońca w zenicie, popołudniowej ulewy i wieczornego przejścia od
dusznego upału do chłodu. Nie chciała pamiętać o tym, co się działo w nocy.
Ukryła twarz w poduszce i powtórzyła: „Nie zapanowałam nad sobą".
Swit wymiótł strzępy nocy i wszedł, chłodny i jasny, przez otwarte okno
sypialni. Na nowo zarysował szczegóły, które ciemność stopiła w jednym
jedynym uścisku.
„Jestem młoda, mam prawo".
Włożyła na siebie koszulę i odsunęła się od mężczyzny, zanim słońce
wzniosło się do linii gór.
„Mam prawo: to jest uświęcone przez Kościół."
Teraz z okna sypialni widziała je nad szczytami dalekiej Citlatepetl. Stała
chwilę
przy oknie, kołysząc dziecko w ramionach.
„Och, co za słabość. Zawsze po przebudzeniu ta słabość, ta nienawiść, ta
pogarda, której jeszcze nie odczuwam dość mocno..."
Jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem uśmiechniętego Indianina, który
przechodził przez furtkę w ogrodzie. Ventura zdjął słomiany kapelusz i
pochylił przed nią głowę.
kiedy się budzę i patrzę na ciało śpiące obok mnie..."
Białe zęby Indianina błyszczały, kiedy przybliżał się jego pan.
„Czy on mnie kocha naprawdę?" *
Pan wepchnął sobie koszulę do obcisłych spodni, a Indianin przeszedł pod
oknem, gdzie stała kobieta.
„Pięć lat już mija..."
Odwróciła się plecami do pola.
— Co cię sprowadza tak wcześnie, Ventura?
— Uszy mnie tu przyprowadziły. Czy mogę przynieść wody?
— Wszystko we wsi przygotowane?
Ventura skinął głową, podszedł do studni
i zanurzył wiadro w wodzie. Wypił łyk i napełnił wiadro znowu.
„Może on sam zapomniał, dlaczego się że mną ożenił...’’
— I co ci mówią twoje uszy?
— Ze stary don Pizarro nie może pana ¿cierpieć.
— To już wiem.
— I mówią mi jeszcze uszy, że on myśli skorzystać z zamieszania podczas
dzisiejszej uroczystości, żeby wyrównać z panem rachunki.
ii i teraz kocha mnie naprawdę..." •
— Błogosławione twoje uszy, Ventura.
, — Błogosławiona moja matka, która mnie nauczyła mieć je zawsze
dobrze umyte i oczyszczone z wosku.
■ — Wiesz, co trzeba zrobić, i „... kocha mnie i wielbi moją urodę..."
Indianin roześmiał się bezdźwięcznie, pogłaskał .wystrzępione brzegi
swego kapelusza i spojrzał na osłonięty dachówkami taras, gdzie ta piękna
kobieta usiadła już w koły-
• szącym się fotelu.
„... moją namiętność..."
Ventura pamiętał ją od lat, siedzącą zawsze w tym miejscu, czasem z
wielkim zaokrąglonym brzuchem, czasem smukłą i milczącą, zawsze obcą
temu, co się działo naokoło. Nie docierały do jej uszu przyjazdy i odjazdy
wozów z ziarnem, ryk byków znaczonych żelazem, suche uderzenia o ziemię
spadających jabłek w Iecie, w ogrodzie założonym przez nowego pana wokół
wiejskiego domku.
„... to, czym ja jestem..."
Obserwowała dwóch mężczyzn. Obserwowała ich spojrzeniem królika,
który patrzy na przestrzeń, dzielącą go od wilków. Śmierć don Gsmaliela’
ogołociła ją nagle, zburzyła
dumne szańce obronne z pierwszych mie- Ą sięcy. Ojciec reprezentował
pewną ciągłość H porządku i hierarchii. Jednocześnie pierwsza ciąża
dostarczała pretekstu do oddalenia i wyniosłości.
„Mój Boże, dlaczego nie mogę być w nocy taka sama, jak w dzień?"
A on, odwracając twarz, by iść za spojrzeniem Indianina, napotkał
nieruchomą twarz swojej żony i pomyślał, że w ciągu tych pierwszych lat jej
chłód był mu obojętny, jemu samemu brakowało woli, by * zająć się jej
światem, tym światem drugorzęd- I nym, do którego on nie potrafi się włą-
czyć, znaleźć w nim swego miejsca i swego I imienia.
„... w nocy taka jak w dzień..."
Wzywały go inne rzeczy, pilniejsze.
(— Pan gubernator nie zajmuje się nami, panie Artemio, dlatego •
przychodzimy pana prosić o pomoc.
— Od tego jestem, chłopcy. Będziecie mieli nową drogę przez wieś,
przyrzekam wam to, ale pod jednym warunkiem: nie noście swojego ziarna
do młyna don Castula Pizarro. Nie widzicie, że ten stary sknera nie chce
oddać do podziału ani kawałeczka swojej ziemi? Nie popierajcie go. Przynieś-
cie wszystko do mego młyna i dajcie mi zająć się sprzedażą ziarna na rynku.
— Ma pan rację, ale don Pizarro nas zabije, jeżeli to zrobimy.
— Ventura, rozdaj chłopcom karabiny, niech się nauczą bronić.)
Kołysała sią powoli w fotelu. Przypominała sobie, liczyła dni, a nieraz
miesiące, w czasie których nie otwierały sią jej zaciśnięte wargi. „On mi
nigdy nie wyrzucał chłodu, z jakim go traktują w dzień."
Wszystko zdawało sią poruszać bez jej udziału. On wieczorem zsiadał z
konia, z pęcherzami na stwardniałych od pracy rękach i twarzą umazaną
kurzem i potem, przechodził z daleka z batem w ręku i szedł rzucić się czym
prędzej na łóżko, by nazajutrz wstać znowu przed świtem i jak co dzień
nadzorować pracę na ziemiach, które powinny dawać, rodzić plony, być jego
piedestałem.
„Tak, jakby wystarczała mu ta namiętność, z jaką go przyjmuję w nocy."
Pola kukurydziane na małej nawodnionej przestrzeni otaczającej ruiny
starych ha- cjend: Bernal, Labastida, Pizarro, tam dalej, ziemie agawy i
pulque *, gdzie znowu zaczynała się twarda glina.
(— Czy są jakieś skargi, Ventura?
' — Pan wie, jak jest. Nie narzekają głośno, bo mimo wszystko teraz żyje im
się lepiej niż dawniej. Ale rozumieją, że pan rozdzielił między nich tylko
ziemie nie nawod
nione, a sobie zostawił te, które można nawodnić.
— I co jeszcze?
— No, że pan dalej każe sobie płacić procenty od pożyczek, tak samo jak
przedtem don Gamaliel.
— Słuchaj, Ventura. Idź i wytłumacz im,- że procenty naprawdę wysokie
pobieram tylko od tych, co mają wielkie majątki, jak Pizarro, i od handlarzy.
I jeżeli oni czują się pokrzywdzeni przez te pożyczki, to z tym skończę.
Myślałem, że im oddaję przysługę. Ale jeżeli...
— Nie, to nie to...
— Powiedz im, że wkrótce spłacę hipotekę Pizarrowi i wtedy oddam im te
ziemie, które odbiorę staremu. Powiedz, żeby byli cierpliwi i mieli zaufanie, a
zobaczą.)
„Energiczny i męski w każdym calu. Ale to zmęczenie, te troski oddalają
go ode mnie. Nigdy nie żądałam od niego tej miłości w pośpiechu, którą mi
dawał co noc.''
Don Gamaliel, który lubił towarzystwo, spacery i wygody miejskie w
Puebla, zaniedbał swoją wiejską rezydencję i pozwolił zięciowi administrować
wszystkim według własnego upodobania.
„Przyjęłam go tak, jak ojciec chciał, bez zastrzeżeń i bez tłumaczeń.
Zostałam kupiona i tak miało pozostać..."
Ale dopóki żył jej ojciec, ona mogła co dwa tygodnie- jeździć do Puebla i
spędzać
dzień przy nim, napełniać spiżarnie jego ulubionymi słodyczami i serami,
chodzić z nim do kościoła Świętego Franciszka, klękać przed mumią
świętego Sebastiana de Aparicio, spacerować po rynku Parian, okrążać stary
arsenał, żegnać się wodą święconą z wielkich chrzcielnic kamiennych
katedry, albo choćby tylko przyglądać się swemu ojcu, jak spacerował po
dziedzińcu...
„Och tak, jakże nie miałam go usłuchać, on mnie chronił, był moim
oparciem."
...Tak długo, jak on żył, możliwości lepszego życia nie były zupełnie
stracone, a dobrze znany i kochany świat dzieciństwa był dość realny, aby
mogła potem wracać na wieś' do męża, bez zbytniego żalu.
„Bez głosu i postawy, kupiona, jego niemy świadek."
Mogła myśleć o sobie jak o przejezdnym gościu w tym obcym świecie
wydobytym z błota przez jej męża. Jej światem rzeczywistym było cieniste
patio starego domu w Puebla, przyjemności śnieżnego obrusa rozpostartego
na mahoniowym stole, dotykanie ręcznie malowanej porcelany, srebrnych
nakryć, zapachy...
„konfitur z gruszek, pigwy, kompotu z brzoskwiń."
(— Wiem już, że doprowadził pan do ruiny don Leona Labastida. Te trzy
domy w Puebla warte są fortunę.
— Pan widzi, jak to jest, Pizarro. Labasti- da bez końca żąda pożyczek,
nie pytając
0 procenty. On sam założył stryczek na swoją szyję.
— Pewnie się pan cieszy patrząc na upadek starych, dumnych nazwisk.
Ale ze mną tak nie będzie, ja nie jestem jednym z tych miejskich fircyków,
jak Labastida.
.— Niech pan tylko spłaca punktualnie swoje zobowiązania i nie myśli z
góry o tym, co się może stać.
— Ja się nie dam tak łatwo złamać, Cruz. Na to panu przysięgam.)
Don Gamaliel czuł, że zbliża się jego śmierć, i sam przygotowywał
wszystko do swego pogrzebu, .z wszelkimi szczegółami i luksusem. Zięć nie
mógł mu odmówić tysiąca pesos w gotówce, których zażądał stary.
Chroniczny bronchit przeszedł w stan ostry, drogi oddechowe były zapchane,
tak że płuca mogły chwytać tylko tę odrobinę rozrzedzonego powietrza, która
zdołała się przedrzeć przez stwardniałą masę flegmy, podrażnionej tkanki i
krwi.
„Ach tak, przypadkowe narzędzie rozkoszy."
Stary zamówił karawan ze srebrnymi ozdobami, całun z czarnego
aksamitu i zaprząg ośmiu koni, z nabijaną srebrem uprzężą
1 czarnymi pióropuszami. Kazał się zawieźć w swoim fotelu na kółkach na
balkon w salonie i płonącymi gorączką oczyma patrzył
na karawan z końmi w pióropuszach, paradujący ulicą.
„Matka? Któż może rodzić bez radości i bez bólu?"
Młodej mężatce kazał wydostać z gabloty
i wyczyścić cztery złote kandelabry: miały płonąć przy jego trumnie, zarówno
w czasie czuwania, jak i mszy żałobnej. Prosił, żeby go sama ogoliła, broda
jeszcze mogła rosnąć przez kilka godzin: tylko szyję i policzki; kazał też
trochę przystrzyc bródkę i wą- sy. Prosił, żeby go ubrała w koszulę ze
sztywnym gorsem i frak i żeby otruła psa.
„Nieruchoma i niema: przez dumę."
Córkę uczynił dziedziczką swego majątku, a zięciowi powierzył zarząd nad
nim. Wspomniał o tym tylko w testamencie. Zawsze traktował ją jak małą
dziewczynkę, dziecko, które wyrosło przy nim, i nigdy nie mówił o śmierci
syna ani o pierwszej wizycie zięcia. Śmierć zdawała się okazją, aby
unieważnić te fakty na zawsze, odtworzyć na nowo, w końcowym akcie,
stracony świat.
„Czy mam prawo niszczyć jego miłość, jeżeli ta miłość jest prawdziwa?"
Na dwa dni przed śmiercią don Gamaliel opuścił fotel na kółkach i położył
się do łóżka. Oparty o stos poduszek, zachował swą elegancką,
wyprostowaną postawę, swój orli
i delikatny profil. Raz po raz wyciągał rękę, by się upewnić, że córka jest przy
nim. Pies
leżał pod łóżkiem skowycząc. Wreszcie usta otwarły się w spazmie
przerażenia i ręka nie miała już siły wyciągnąć się, pozostała nieruchoma na
piersi. Catalina siedziała bez ruchu, patrząc na tę rękę. Pierwszy raz była
obecna przy śmierci. Matka umarła, kiedy ona była jeszcze dzieckiem.
Gonzalo umarł daleko.
„A więc to jest ten spokój, taki bliski, ta ręka, która się nie rusza."
Niewiele osób szło za wspaniałym karawanem w drodze do kościoła
Świętego Franciszka, a później na cmentarz na wzgórzu. Może bali się
spotkania z zięciem zmarłego. Jej mąż kazał odnająć dom w Pue- bla.
„Jakże czułam się wtedy bezbronna! Dziecko nie wystarczyło. Nie
wystarczył Lorenzo.
I myślałam, jakie byłoby moje życie z tamtym, widywanym tylko z okna,
życie, do którego ten nie dopuścił.
(— Teraz stary Pizarro siedzi przez cały dzień przed oknem swojej
hacjendy ze strzelbą w rękach. Już nie ma nic więcej prócz domu.
— Tak, Ventura, to wszystko, co mu zostało.
— Nie, jeszcze mu zostało kilku chłopaków, którzy bardzo się odgrażają i
którzy mu będą wierni aż do śmierci.
— Wiem o tym, Ventura, zapamiętaj ich twarze.)
Którejś nocy ona uświadomiła sobie, że szpieguje go mimo woli.
Niepostrzeżenie zapominała o tej szczerej obojętności pierwszych lat, i
zaczynała szukać o szarej godzinie spojrzenia swego męża, obserwować jego
powolne ruchy, kiedy wyciągał nogi na skórzanym taborecie obitym skórą
albo schylał się, by zapalić w starym kominku w chłodne wieczory na wsi.
„Ach, to musiało być spojrzenie słabe, pełne współczucia dla siebie samej
i szukające jego współczucia, i niespokojne, tak, bo nie mogłam zapanować
nad smutkiem i bezsilnością, w jakich pogrążyła mnie ta śmierć. Myślałam,
że ten niepokój jest tylko mój."
Nie zauważyła, że jednocześnie zaczął ją obserwować nowy człowiek
nowymi oczyma, które wyrażały spokój i pewność, jakby chciał jej dać do
zrozumienia, że czas trudności już się skończył.
I— Teraz wszyscy się pytają, kiedy pan rozdzieli między nich ziemie don
Pizarra.
— Powiedz, żeby mieli cierpliwość. Czy nie widzą, że Pizarro jeszcze nie
skapitulował? Powiedz im, żeby czekali cierpliwie, ze strzelbami w
pogotowiu, na wypadek, gdyby stary ośmielił się mnie zaczepić. Kiedy
wszystko się uspokoi, rozdzielę ziemię pomiędzy nich.
— Ja zachowam pański sekret. Wiem, że najlepsze ziemie don Pizarra już
pan wy
mienia z kolonizatorami na place pod budowę w Puebla.
— Drobni właściciele także dadzą chłopom pracę, Ventura. Masz, weź to i
bądź spokojny.
— Dziękuję, don Artemio. Pan już wie, że ja...)
Nowy człowiek, który teraz, po zabezpieczeniu podstaw dobrobytu, gotów
był jej dowieść, że jego siła służy także w chwilach szczęśliwości. Tego
wieczora, gdy ich spojrzenia wreszcie zatrzymały się, by ofiarować sobie
moment milczącej uwagi; ona po raz pierwszy od długiego czasu pomyślała,
jak wygląda jej uczesanie, i podniosła rękę, by przygładzić kasztanowate,
opadające na kark włosy.
„... a on, stojąc przy kominku, uśmiechał się do mnie, jakby... jakby
szczerze... Czy mam prawo odmawiać śobie samej możliwego szczęścia?"
(— Powiedz im, żeby oddali strzelby, Ventura, już im nie są potrzebne.
Teraz każdy ma swoją działkę, a większe obszary należą do mnie albo do
moich protegowanych. Już nie mają czego się bać.
— No pewnie, panie. Oni się zgadzają i dziękują panu za pomoc.
Niektórzy marzyli, że dostaną coś więcej, znacznie więcej, ale teraz już się
zgadzają i mówią, że lepsze to niż nic.
— Wybierz dziesięciu czy dwunastu naj
silniejszych i tym daj karabiny. Nie chcę, żeby były jakieś dąsy z jednej czy z
drugiej strony.)
„Potem czułam urazę. Dałam się ponieść zmysłom... I podobało mi się to.
Co za upokorzenie!”
On chciał zatrzeć wspomnienia początków ich wspólnego życia. Chciał,
żeby go kochała, wymazując z pamięci to, co ją zmusiło do małżeństwa.
Leżąc obok swej żony w milczeniu prosił — wiedziała o tym — aby ich
splecione, palce w tej godzinie oznaczały coś więcej niż bezpośrednią odpo-
wiedź na ich głód.
„Może gdybym wyszła za tamtego, czułabym coś więcej, nie wiem, znałam
tylko miłość mego męża: ach, tak, dawaną z pasją, wymagającą, jak gdyby
nie mógł żyć ani chwili dłużej nie wiedząc, czy ja też to czuję."
Wyrzucał to sobie, myśląc, że pozory mówią przeciw niemu. Jak ją
przekonać, że kochał ją od chwili, gdy ją ujrzał pierwszy raz przechodzącą
przez ulicę w Puebla, nie wiedząc jesżcze, kim ona jest?
„Ale kiedy się rozłączamy, kiedy śpimy, kiedy rozpoczynamy nowy dzień
życia, nie pozostaje nic, żaden gest, żaden ruch w świetle dnia nie
przypomina tej miłości nocnej.”
Mógłby jej o tym powiedzieć, ale jedno wyjaśnienie zobowiązywałoby do
drugiego, a wszystkie wyjaśnienia prowadziłyby do
pewnego określonego dnia i miejsca, do celi więziennej w październikową
noc. Tego chciał uniknąć i wiedział, że aby to zrobić, może ją tylko posiąść
bez słów; powiedział sobie, że jego ciało i tkliwość potrafią mówić bez słów.
Potem zaczęła go dręczyć inna wątpliwość. Czy ta dziewczyna zrozumie
wszystko, co on chciałby powiedzieć, biorąc ją w ramiona? Czy potrafi ocenić
intencje tkliwości? Czy jej reakcja seksualna nie była przesadna, wyuczona,
naśladowana? Czy w płomieniu jej własnej namiętności nie ginęła wszelka
możliwość prawdziwego zrozumienia? Może to był wstyd. Może chęć, aby ta
miłość po ciemku była czymś nietykalnym za dnia. Ale on nie odważał się
pytać, mówić. Ufał, że fakty w końcu same się narzucą; przyzwyczajenie,
konieczność. W którą stronę mogła się zwrócić? Jej jedyna przyszłość była
przy nim. Może ten prosty fakt oczywisty w końcu każe jej zapomnieć o tym,
co było na początku. Zasypiał obok żony z tą nadzieją, marzeniem już teraz.
„Mam prosić o przebaczenie za to, że zapomniałam, wśród rozkoszy, o
przyczynach mojej nienawiści... Mój Boże, jakże mogę odpowiedzieć na tę
siłę, na blask tych zielonych oczu? Jakaż może być moja własna siła, kiedy
te ramiona dzikie, czułe, obejmują mnie, nie pytając o pozwolenie, o prze-
baczenie za tof co mogłabym mu rzucić

w twarz... Och, to nie ma nazwy, to się dzieje, zanim zdążę pomyśleć, co to


jest."
i— Tyle milczenia jest w tej nocy, Cata- lino... Boisz się je przerwać? Czy
ono coś ci mówi?
— Nie... Nie mów.
— Nigdy mnie o nic nie prosisz. Chciałbym, żeby czasem...
••
— Słowa zostawiam tobie... Ty wiesz... te rzeczy... które...
— Tak. Słowa nie są potrzebne. Podobasz mi się, podobasz mi się, nigdy
nie myślałem, że...)
Pozwoli ponieść się zmysłom. Pozwoli się kochać, ale po przebudzeniu
znowu przypomni sobie wszystko i przeciwstawi swoją milczącą zawziętość
sile mężczyzny.
„Nie powiem ci tego. Zwyciężasz mnie w nocy. Ja zwyciężam cię w dzień.
Nie powiem ci. Tego, że nigdy nie wierzyłam w to, co nam opowiedziałeś. Mój
ojciec potrafił ukryć upokorzenie za swoją godnością, wiel- kopaństwem, ale
ja potrafię mścić go potajemnie i do końca życia."
Wstawała splatając rozpuszczone włosy, nie patrząc na łóżko w nieładzie,
zapalała nocną lampkę i modliła się w/milczeniu, tak jak w milczeniu,
podczas godzin słońca, miała okazać, że nigdy nie została zwyciężona,
choćby każda noc i druga ciąża miały temu przeczyć. I tylko w momentach
prawdziwej samotności, kiedy ani uraza za przeszłość,
ani wstyd nocnych rozkoszy nie zajmowały jej myśli, umiała sobie
powiedzieć uczciwie, że on, jego życie, jego siła...
„... zapraszają mnie do tej dziwnej przygody, która napełnia mnie
lękiem..."
To było zaproszenie do przygody, do rzucenia się głową n&przód w
przyszłość nieznaną, w której środki nie będą uświęcone obyczajem.
Wszystko obmyślał i stwarzał od początku, jak gdyby nic przedtem się nie
działo. Adam bez ojca, Mojżesz bez tablic. Nie takie było życie, nie taki był
świat, urządzony przez don Gamaliela.
„Kim on jest? Jak powstał z samego siebie? Nie, nie mam dość odwagi, by
mu towarzyszyć. Muszę się hamować. Nie powinnam płakać, kiedy
wspominam moje życie lat dziewczęcych. O, tęsknoto..."
Porównywała szczęśliwe dni dzieciństwa z tym niezrozumiałym galopem
twardych twarzy, ambicji, fortun zrujnowanych lub stworzonych z niczego,
wyczerpanych hipotek, absurdalnych dążeń, ujarzmionych dum...
(— Twój mąż doprowadził nas do nędzy. Nie możemy utrzymywać z tobą
stosunków. Ty jesteś częścią tego, co on z nami zrobił.)
To była prawda. Ten człowiek.
„Ten człowiek, który mnie nieodparcie pociąga, ten człowiek, który może
mnie kocha naprawdę, ten człowiek, któremu nie wiem, co mam mówić, ten
człowiek, który mnie
prowadzi i wlecze za sobą od rozkoszy do wstydu, od najgorszego wstydu do
rozkoszy najbardziej, najbardziej..."
Ten człowiek przyszedł po to, żeby ich zniszczyć: zniszczył ich już, a ona,
sprzedając mu się, zdołała uratować tylko swoje ciało; duszy — nie. Długie
godziny spędzała przy oknie wychodzącym na pola, patrząc na dolinę
ocienioną krzewami amerykańskiego pieprzu, od czasu do czasu kołysząc
dziecko, oczekując na drugi poród, wyobrażając sobie przyszłość, jaką mógł
jej dać awanturnik. Obejmował w posiadanie świat tak samo, jak brał ciało
swej żony, z radością, przezwyciężając wstyd, łamiąc reguły przyzwoitości.
Kazał siadać przy swoim stole tym ludziom, administratorom jego ziemi,
chłopom o błyszczącym spojrzeniu, ludziom, którzy nie znali dobrych
manier. Obalił wszystkie hierarchie ustanowione przez don Gamaliela.
Zmienił dom w szopę dla najemnych robotników, którzy mówili o rzeczach
niezrozumiałych, nudnych, bez wdzięku. Zaczynał (przyjmować delegacje
>sąisiadów, słuchać pochlebstw. Powinien jechać do stolicy, być członkiem
nowego Kongresu. Żądali tego. Któż, jeśli nie on, mógł ich reprezentować?
Gdyby on i jego małżonka chcieli kiedyś dokonać objazdu miasteczek w
niedzielę, przekonaliby się, jak są popularni i jak pewny jest jego wybór.
Ventura ponownie skłonił głowę, zanim
włożył kapelusz. Powóz zajechał przed ganek. Obrócił się plecami do
Indianina i poszedł w stronę fotela, na którym kołysała się brzemienna
kobieta.
„Czy też jest moim obowiązkiem zachować urazę do końca?'.'
Wyciągnął rękę i ona ujęła ją. Gnijące jabłka pękały pod ich stopami, psy
szczekając obskoczyły powóz, gałęzie śliw były jeszcze mokre od rosy.
Pomagając żonie wsiąść do powozu, mimowolnie uścisnął jej ramię i
uśmiechnął się.
— Nie wiem, czy cię nie obraziłem w czymkolwiek? Jeżeli tak, to proszę
cię
o przebaczenie.
Czekał przez chwilę. Gdyby przynajmniej okazała jakieś zmieszanie. To by
wystarczyło: jakikolwiek gest, który choćby nawet nie wyrażał sympatii,
objawiałby bodaj najmniejszą słabość, miękkość, potrzebę opieki.
„Gdybym tylko mogła się zdecydować, gdybym mogła!"
Tak jak w czasie pierwszego spotkania wziął ją za rękę i tak jak wtedy
napotkał zimne ciało bez śladu wzruszenia. Ujął lejce, a ona usiadła obok
niego i otworzyła niebieską parasolkę, nie obdarzywszy swego męża ani
jednym spojrzeniem.
— Pilnujcie dziecka.
„Podzieliłam swoje życie na dzień i noc, jak gdyby dla zadowolenia dwóch
racji 148
bytu. Dlaczego nie mogę wybrać jednej, mój Boże."
Spoglądał cały czas na wschód. Wzdłuż drogi ciągnęły się pola
kukurydziane pocięte strumyczkami wody, którą kanalizo- wali chłopi
ręcznie, kierując ją na młode zasiewy i ochraniając wzgórki, gdzie ukrywało
się ziarno. W dali szybowały krogulce, wynurzały się zielone berła agawy?
pracowały maczety robiąc nacięcia na pniach: ten życiodajny sok. Tylko
jastrząb z wysokości mógł dostrzec wilgotną żyzną plamę otaczającą ziemie
nowego pana, dawne posiadłości Berna!a, Labastidy i Pizarra.
„Tak, on mnie kocha, musi mnie kochać."
Srebrzyste kreski strumyczków kończyły się szybko i wyjątek ustępował
miejsca regule: kredowej równinie kaktusów. Na widok przejeżdżającego
powozu pracujący chłopi opuszczali maczety i motyki, mulnicy poganiali
osły; tumany kurzu unosiły się nad inną suchą, wypaloną ziemią. Przed
powozem, niby rój czarnych owadów, ciągnęła procesja religijna. Wkrótce ją
doścignęli.
„Dałam mu chyba ku temu wszystkie powody. Czyż nie pochlebia mi jego
namiętność? Czy nie pochlebiają mi słowa miłości, jego śmiałość, rozkosz,
którą mu daję? Nawet teraz. Nawet kiedy jestem w ciąży, nie zostawia mnie
w spokoju. Tak, to wszystko mi pochlebia."
Zatrzymał ich żółwi krok pokutników:
dzieci w białych tunikach obramowanych złotem, tu i ówdzie aureole ze
srebrnego papieru i drutu drżące nad czarnymi głowami; kobiety w czarnych
rebozos, z czerwonymi policzkami i szklanym spojrzeniem; żegnające się i
szeptem odmawiające stare litanie, czołgające się na kolanach, bose, z
rękami okręconymi różańcem; tu podtrzymywano kalekę, który miał złożyć
wotum, tam biczowano grzesznika, który z radością przyjmował razy,
zostawiające krwawe pręgi na obnażonych plecach i biodrach otoczonych
pasem z cierni; pod cierniowymi wieńcami spływały krwią ciemne czoła;
szkaplerze z liści, nopalu raniły nagie piersi. Szepty w języku tubylczym
prawie nie wzbijały się ponad poziom zbroczonej krwią ziemi, deptanej przez
bose stopy, stwardniałe, przywykłe do tej drugiej warstwy skóry, jaką utwo-
rzyło błoto. Powóz nie mógł posuwać się da- lej.
„Dlaczego nie umiem przyjąć tego wszystkiego bez jakiegoś przykrego
uczucia, bez rezerwy? Chciałabym przyjmować to jako dowód, że on nie
może oprzeć się powabom mojego ciała, a mogę tylko widzieć w tym moje
zwycięstwo, triumfować, że co noc potrafię wyrwać z niego tę miłość, a
nazajutrz pogardzić nią, być jak zawsze chłodna i daleka. Dlaczego się nie
zdecyduję? Dlaczego muszę się zdecydować?"
Chorzy przyciskali do skroni okłady z ce
buli i pozwalali wachlować się poświęconymi palmami; setki, setki:
nieprzerwany jęk
i szepty modlitw; nawet psy, zaślinione, pokryte parchami, dyszały po
cichutku, przebiegając wśród wolno sunącej ciżby, oczekującej pojawienia
się w dali wież z różowego stiuku, majolikowej bramy i kopuł zdobnych żółtą
mozaiką. Pokutnicy podnosili do warg wydrążone tykwy i po brodach ciekła
gęsta pulque niby ropa. Kaprawe oczy, wywracające białkami, owrzodzone
twarze, ogolone czaszki chorych dzieci, nogi we wrzodach, w ranach, czoła
zżarte przez syj filis: piętno konkwistadora • na ciele podbitego ludu.
Czołgali się na klęczkach, na czworakach, w kierunku sanktuarium wznie-
sionego na cześć boga Hiszpanów; setki, setki: nogi, ręce, znaki krzyża, jęki,
wrzody, pchły, błoto, wargi, zęby; setki.
„Muszę się zdecydować: w moim życiu nie ma innych możliwości, jak
tylko być aż do śmierci żoną tego człowieka. Dlaczego -się z tym nie
pogodzić? Tak, pomyśleć to łatwo. Trudniej zapomnieć o powodach. Boże.
Boże, powiedz mi, czy to ja sama niszczę moje szczęście? Powiedz, czy
powinnam je przełożyć ponad moje obowiązki siostry i córki..."
Powóz z trudem torował sobie drogę po zakurzonej ścieżce pośród ciał,
które nie znały pośpiechu, które posuwały się na klęczkach, na czworakach,
w stronę sanktuarium. Płoty
z kaktusów po obu stronach nie pozwalały zjechać z drogi i okrążyć procesji.
Biała kobieta z chusteczką przy nosie broniła się przed słońcem parasolką,
kołysząc ją lekko ponad ramionami pokutników? oczy gazeli, różowe
koniuszki uszów, olśniewająca biel skóry, piersi wysoko sterczące pod
błękitnym jedwabiem, duży brzuch, małe skrzyżowane stopy i atłasowe
pantofelki.
„Mamy syna. Mój ojciec i brat nie żyją. Dlaczego hipnotyzuje mnie
przeszłość? Powinnam patrzeć przed siebie. I nie umiem się zdecydować. Czy
mam pozwolić, żeby fakty, los, coś z zewnątrz zdecydowało za mnie? To
możliwe. Boże. Oczekuję drugiego dziecka."
Ręce wyciągnęły się ku niej: najpierw okaleczona dłoń starego siwego
Indianina, potem nagie ramiona kobiet; cichy szept zachwytu i tkliwości,
chęć dotknięcia jej, urywane miękkie sylaby: „Mamita, mamita". Powóz
zatrzymał się i on wyskoczył, wymachując batem nad ciemnymi głowami,
krzycząc, żeby się rozstąpili; wysoki, czarno ubrany, w kapeluszu
naciśniętym aż po brwi.
„Boże, dlaczego postawiłeś mnie w tej sytuacji?"
Ona chwyciła lejce, gwałtownie skierowała konia w prawo, przewracając
ludzi na ziemię, aż koń zarżał, podniósł przednie nogi, druzgocąc gliniane
naczynia, koszyki z gdaczącymi kurami, uderzając po głowach prze
wróconych Indian, i zakręcił sią w koło, lśniący od potu, z naprężonymi
mięśniami szyi i oczyma wychodzącymi z oczodołów: uczuła' na swoim ciele
wszystkie poty, rany
i robactwo, oszołomiona krzykami, duszącym zapachem pulque. Stojąc
wyprostowana, utrzymywana w równowadze ciężarem swego brzucha,
uderzyła lejcami po grzbiecie zwierzęcia. Tłum otworzył przejście, wśród
krótkich, cichych okrzyków zdumienia, ramion wzniesionych do góry i
szamotania się ciał odrzuconych ku żywopłotom. Obróciła powóz kierując go
z powrotem na drogę,
„Dlaczego dałeś mi to życie, w którym muszę wybierać? Nie na to się
urodziłam...'*
dysząc ciężko, uciekając od tych ludzi w stronę budynku zagubionego w
blaskach słońca, ukrytego pośród drzew, posadzonych jego ręką.
„Nie jestem silna. Chciałam tylko spokojnego życia, w którym inni
wybieraliby za mnie. Nie... nie potrafię się zdecydować. Nie mogę... Nie
mogę..."
Długie stoły rozstawiono w pobliżu sanktuarium w pełnym słońcu.
Chmary much latały nad wielkimi garnkami fasoli i stosami tacos *
spiętrzonych na obrusie z gazety. Dzbany pulque i nalewki z wiśni, kaczany
młodej kukurydzy, trójkolorowe bloki cia
sta z migdałami urozmaicały bezbarwność jedzenia i garnków.
Przewodniczący zarządu miejskiego wszedł na estradą, przedstawił pana
Cruz i wygłosił pochwałę jego dzielności i wytrwałości, a on zgodził się na
wysunięcie jego kandydatury do kongresu, uzgodnionej już na kilka miesięcy
przedtem w Puebla i w Mexico z rządem, w uznaniu jego zasług
rewolucyjnych i dobrego przykładu, jaki dał wycofując się z wojska, by
wprowadzać w życie uchwałę o reformie agrarnej, a także ze względu na
wielce pożyteczną akcję, jaką rozwijał ustanawiając w okręgu porządek na
własną odpowiedzialność i ryzyko, w zastępstwie nie istniejącej władzy
regularnej. Otaczał ich głuchy i uporczywy szept pokutników, którzy
wchodzili
i wychodzili ze świątyni, wznosząc modły błagalne do swej Dziewicy i swego
Boga, jęcząc, słuchając przemówień i pociągając z dzbanów. Ktoś krzyknął.
Rozległo się kilka strzałów, ale kandydat na posła nie stracił zimnej krwi, a
Indianie nie przestali żuć swoich facos. Oddał głos innej osobistości lokalnej,
podczas gdy bęben tubylców grzmiał na jego cześć, a słońce kryło się za
góry.
— Mówiłem panu — szepnął Ventura, kiedy okrągłe krople punktualnego
deszczu zaczęły z pluskiem uderzać o jego kapelusz. — Zbiry don Pizarra.
Celowali, ledwie pan wszedł na trybunę.
On, bez kapelusza, nakrył sobie głowę kaftanem z liści kukurydzy.
— No i co?
— Załatwieni — uśmiechnął się Ventura. — Mieliśmy ich na oku, jeszcze
zanim zaczęła się uroczystość.
Wsadził nogę w strzemię swego konia.
— Podrzućcie ich pod same drzwi Pizarra.
Nienawidził jej, kiedy wszedł do pobie»
lonego wapnem pustego pokoju i zastał ją samą, kołyszącą się w swoim
fotelu i kurczącą ramiona, jakby odczuła nagły chłód, jak gdyby jego oddech,
suchy pot jego ciała, ton jego . głosu, którego się bała, wnosiły z sobą
lodowaty podmuch. Prosty, szczupły nos jego żony zadrżał: on rzucił
kapelusz na stół i poszedł naprzód rysując ostrogami podłogę z cegieł.
— Przestraszyli mnie...
Nie odpowiedział. Zdjął przemoczony płaszcz i rozciągnął go przed
kominkiem. Krople deszczu ze szmerem spływały z dachu. Pierwszy raz w
życiu próbowała się przed nim wytłumaczyć.
— Pytali o moją żonę. Dzisiaj był dla mnie ważny dzień.
— Tak, wiem o tym.
— Jak ci powiedzieć, • żebyś zrozumiała... wszyscy... każdemu z nas
potrzeba świadków naszego życia, po to, żeby je przeżyć.
— Tak...
— Ty...
— Ja nie wybrałam mojego życia — powiedziała głośno, przyciskając
obiema dłońmi poręcze fotela. — Jeśli zmuszasz ludzi, żeby spełniali twoją
wolę, nie możesz od nich oczekiwać wdzięczności...
— Wbrew twojej woli? Więc .dlaczego mnie pragniesz? Dlaczego wyjesz z
rozkoszy w łóżku, żeby potem przemawiać do mnie z taką twarzą? Kto cię
potrafi zrozumieć?
— Podły!
— Odpowiedz, hipokrytko, dlaczego?
— Z każdym innym mężczyzną byłoby tak samo. — Podniosła wzrok,
żeby spojrzeć mu w oczy. To zostało już powiedziane. Wolała się poniżać: —
Co ty wiesz o tym? Mogłabym dać ci inną twarz, inne imię...
— Catalino... Ja cię kochałem. Z mojej strony nie mam sobie nic do
wyrzucenia.
— Zostaw mnie. Jestem w twoich rękach na zawsze. Masz, czego
chciałeś. Niech ci to wystarczy, nie żądaj rzeczy niemożliwych.
. — Dlaczego się skarżysz? Wiem, że mnie pożądasz.
— Zostaw mnie. Nie dotykaj. Nie rzucaj mi w twarz mojej słabości.
Przysięgam ci, że więcej nie pozwolę sobie... na to.
— Jesteś moją żoną.
— Nie zbliżaj się. Niczego ci nie odmówię. To należy do ciebie. Jest
częścią twego zwycięstwa.
— Tak. I będziesz musiała to żnosić do końca życia.
— Teraz wiem, w czym szukać pocieszenia. Bóg jest ze mną. Przy nim, przy
moich dzieciach, nie zbraknie mi pociechy.
— Dlaczego Bóg miałby być z tobą, komediantko?
— Nie obchodzą mnie twoje zniewagi. Wiem już, gdzie szukać pociechy.
~ Po czym się chcesz pocieszać?
— Jakbyś tego nie wiedział! Po tym, że żyję z człowiekiem, który upokorzył
mego ojca i zdradził mego brata.
— Pożałujesz tego, Catalino Bernal. Teraz będę ci przypominał twego ojca i
twego brata za każdym razem, kiedy rozłożysz nogi.
— Już nie potrafisz mnie obrazić.
— Nie bądź taka pewna.
— Rób, co chcesz. Boli cię prawda: Zabiłeś mojego brata.
— Twój brat nie zdążył paść ofiarą niczyjej zdrady. Miał ochotę zostać
męczennikiem. Nie -chciał się uratować.
— On zginął, a ty żyjesz i korzystasz z jego dziedzictwa. To wszystko, co
wiem.
— W takim razie spalaj się i wiedz, że. nigdy • się ciebie nie wyrzeknę,
nawet po śmierci, bo ja także umiem upokarzać. Pożałujesz, że nie wzięłaś
tego w rachubę.
— Myślisz, że nie dostrzegłam w tobie zwierzęcia, kiedy mówiłeś, że mnie
kochasz?
— Nie tylko tak cię kochałem, chciałem, żebyś dzieliła ze mną życie.
— Nie dotykaj mnie. Tego nigdy nie zdołasz kupić.
— Zapomnij o tym dniu. Pamiętaj, że będziemy żyć razem do końca.
— Odejdź. Tak. Pamiętam. O tych wszystkich latach przed nami.
— W takim razie mi przebacz. Proszę cię
o to po raz drugi.
— A ty byś mi przebaczył?
— Nie mam ci nic do przebaczania.
— Przebaczysz mi to, że ja ci przebaczyć nie mogę? Że nie mogę sobie
przebaczyć zapomnienia, w którym pogrąża się tamten, ten, którego
pragnęłam naprawdę? Gdybym chociaż mogła przypomnieć sobie dobrze jego
jysy... Za to także cię nienawidzę, za to, że kazałeś mi zapomnieć jego
twarz... Gdybym chociaż poznała jego miłość, zanim poznałam twoją!
Mogłabym powiedzieć, że żyłam... Spróbuj zrozumieć: jego nienawidzę więcej
jeszcze niż ciebie, za to, że dał się przestraszyć i nie wrócił... Może mówię ci
te wszystkie rzeczy dlatego, że nie mogę ich powiedzieć jemu... Tak, powiedz
mi, że to tchórzostwo. Może, ja nie wiem, ja... jestem słaba, a ty, jeśli chcesz,
możesz mieć wiele kobiet, ale ja jestem przykuta do jednego mężczyzny, do
ciebie. Gdyby on zabrał mnie siłą, dzisiaj nie musiałabym go wspominać,
nienawidzić go, nie' pamiętając już nawet
jego twarzy. Zostałam z moim rozczarowaniem na zawsze, rozumiesz?...
Posłuchaj, słuchaj dobrze... Nie mam odwagi siebie obwiniać za wszystko, co
sią stało, i jego także nie ma w pobliżu, zrzucam więc winę na ciebie, bo
jesteś dosyć silny, żeby wszystko udźwignąć... powiedz mi, czy mi to prze-
baczasz, bo ja nie będę mogła przebaczyć tobie, póki nie przebaczę sobie
samej i temu, który odszedł... ponieważ był za słaby. Ale nie chcę myśleć ani
mówić, pozwól mi odejść w spokoju i prosić o przebaczenie Boga, nie ciebie...
— Uspokój się. Wolałem już twoje obłudne milczenie.
— Teraz wiesz. Możesz mnie ranić, ile razy zechcesz, dałam ci broń do
ręki. Chcę, żebyś i ty także mnie nienawidził, żebyśmy skończyli raz na
zawsze ze. złudzeniami.
— Prościej byłoby zapomnieć wszystko i zacząć od nowa.
— Nie, nie tak zostaliśmy stworzeni.
Nieruchoma, siedząc naprzeciw niego,
przypomniała sobie swoją pierwszą decyzję tamtego wieczora, kiedy don
Gamaliel uprzedził ją, co się dzieje: poddać się, ale nie bezsilnie. Złożyć z
siebie ofiarę, po to, żeby później ją pomścić.
— Nic nie zdoła powstrzymać mojej nienawiści, rozumiesz? Podaj mi
chociaż jeden powód, który pozwoliłby mi się zawahać.
— Nienawiść jest zbyt łatwa.
— Mówiłam ci, żebyś mnie nie dotykał!
— Najłatwiej nienawidzić, powtarzam. Miłość jest trudniejsza i więcej
wymaga.
— Tak, nienawiść jest naturalna. Nie kosztuje mnie nic.
— Nie wymaga starań ani wysiłków. Przychodzi sama z siebie.
— Nie dotykaj mnie!
Nie spojrzała więcej na swego męża. Milczenie pozwalało nie odczuwać
bliskości tego mężczyzny, wysokiego i czarno ubranego, o gęstych wąsach.
Czuł jakiś ucisk w czole i w karku, jakby dźwigał ciężki kamień na głowie.
Czytał dalej w pięknych i chmurnych oczach swojej żony. Jej zamknięte usta
rzucały mu w twarz, z grymasem ukrytej pogardy, słowa, których nigdy nie
wypowiedzą:
„Myślisz, że po tym wszystkim, co zrobiłeś, masz jeszcze prawo do
miłości? Myślisz, że można zmienić prawa życia, tak żebyś prócz tego, co
zdobyłeś, otrzymał jeszcze nagrodę? Straciłeś twoją niewinność w jednym
świecie? Nie możesz jej odzyskać w innym, w świecie uczuć. Może miałeś
swój własny ogród. Ja także miałam mój, mój mały raj. Oboje go straciliśmy.
Staraj się żyć wspomnieniem. We mnie nie znajdziesz tego, co już
poświęciłeś, co straciłeś na zawsze i z własnej woli. Nie wiem, skąd
przychodzisz. Nie wiem, co zrobiłeś. Wiem tylko, że w twoim życiu straciłeś
to, co po- 160
tem i mnie kazałeś stracić: spokojny sen, niewinność. Nigdy już nie
będziemy tacy jak dawniej."
Chciał wyczytać te słowa w nieruchomej twarzy swojej małżonki.
Bezwiednie zbliżył się do tych racji, których ona nie wypowiadała. Słowo
wróciło do swego ukrytego lęku. Potomek Kaina: to straszliwe słowo nie po-
winno nigdy wyjść z ust tej, która, choćby miała* wyrzec się wszelkiej nadziei
miłości, będzie, mimo wszystko, jego świadkiem — niemym, podejrzliwym —
przez resztę jego życia. Zacisnął szczęki. Tylko jeden akt z jego strony
mógłby może rozplątać ten węzeł obcości i urazy. Tylko tych kilka słów
wypowiedzianych teraz albo nigdy więcej. Gdyby ona je zaakceptowała,
mogliby zapomnieć i rozpocząć od nowa. Jeśli nie...
„Tak, jestem żywy i jestem tutaj, przy tobie, bo pozwoliłem, żeby inni
umierali za mnie. Mogę ci mówić o tych, co zginęli, ponieważ umyłem ręce i
wzruszyłem ramionami. Przyjmij mnie takim, jakim jestem, z tymi winami, i
patrz na mnie jak na człowieka, któremu potrzebne... Przestań mnie
nienawidzić. Miej nade mną litość, Catalino kochana. Bo cię kocham: zważ
na jednej szali moje winy, a na drugiej moją miłość, a przekonasz się, że.
moja miłość waży więcej."
Nie śmiał. Zapytywał sam siebie, dlaczego nie śmie. Dlaczego ona nie
żądała od niego prawdy — której nie byłby zdolny wyjawić,
wiedząc, że to tchórzostwo oddala ich od siebie jeszcze bardziej i czyni jego
także odpowiedzialnym za przegraną miłość — po to, żeby oboje oczyścili się
z winy, którą on, dla zbawienia swej duszy, musiał podzielić?
„Sam, nie, sam nie mogę."
W ciągu tej krótkiej minuty intymności i milczenia...
„Teraz jestem dość silna... Moją siłą jest przyjmowanie rzeczy
nieodwracalnych bez walki."
... On także uznał niemożność odwrotu, zapomnienia... Ona wstała,
mówiąc, że idzie do dziecka. Został sam i wyobraził ją sobie, klęczącą przed
krucyfiksem z kości słoniowej, dopełniającą ostatniego aktu, który ją
uwolni...
„... od mego przeznaczenia i od mojej winy, kurczowo uczepioną
zbawienia osobistego, odrzucającą to, co powinno być nasze, choćbym ci to
ofiarował w milczeniu; już nie wrócisz."
Skrzyżował ramiona i wyszedł na ciemne pole, podnosząc głowę, by
powitać błyszczące towarzystwo Wenus, pierwszej gwiazdy na firmamencie.
Kiedyś, pewnej nocy, dawno już temu, patrzył w gwiazdy. Nic nie zyskuje się
na tym wspomnieniu. Nie jest już tym samym człowiekiem, gwiazdy także
nie są już tymi, po których wędrowało jego młodzieńcze spojrzenie.
Deszcz ustał. Z ogrodu dochodził przenikliwy zapach owoców guyaba i
jabłek, śliwek i gruszek. To on zasadził drzewa w ogrodzie. On postawił
ogrodzenie, które dzieliło dom i pole, jego prywatną posiadłość od ziem
uprawnych.
Kiedy podeszwy butów dotknęły wilgotnej ziemi, wepchnął ręce w
kieszenie spodni i skierował się powoli w stronę furtki. Otworzył ją i szedł
dalej, do sąsiedniego folwarku. W czasie pierwszej ciąży jego żony ta młoda
Indianka przyjmowała go od czasu do czasu, w absolutnym milczeniu, nie
pytając go o nic i nie prosząc.
Wszedł bez stukania, gwałtownym pchnięciem otwierając drzwi chylącego
się do ruiny domku z nie wypalanej cegły. Ujął ramię dziewczyny, budząc ją
ze snu, dotykając już ciepła tego ciemnego, uśpionego ciała. Ona z
przerażeniem patrzyła na wzburzoną twarz swego pana, na potargane włosy,
spadające na oczy z zielonego szkła, grube wargi otoczone twardym
zarostem.
— Chodź, nie bój się.
Podniosła ramiona, żeby narzucić biały kaftan, i wyciągnęła rękę po szal.
Wyprowadził ją za drzwi. Mruczała cicho jak cielę złapane na lasso, on
podniósł twarz ku niebu, iskrzącemu się w tę noc wszystkimi swymi
światłami.
— Widzisz tę błyszczącą gwiazdę? Wygląda, jakby można było wziąć ją w
rękę,
HI
prawda? Ale nawet ty wiesz, że nigdy jej nie dotkniesz. Trzeba wyrzec się
tego, czego nie możemy dotknąć rękami. Chodź, będziesz mieszkać ze mną w
dużym domu.
Dziewczyna weszła do ogrodu ze spuszczoną głową. Drzewa obmyte
deszczem błyszczały w ciemności. Fermentującą ziemię wypełniły gęste
zapachy. Oddychał głęboko.
A na górze, w sypialni, ona zostawiła drzwi uchylone i położyła się z
powrotem do łóżka. Zapaliła nocną lampkę. Odwróciła się twarzą do ściany,
skrzyżowała ręce i zacisnęła nogi. W chwilę później wysunęła je z łóżka i po
omacku poszukała pantofli na podłodze. Wstała i zaczęła chodzić wzdłuż
pokoju, podnosząc i opuszczając głowę. Bezwiednie ukołysała dziecko śpiące
w małym łóżeczku. Pogłaskała swój brzuch. Położyła się z powrotem i
pozostała już tak, bez. ruchu, czekając, aż kroki mężczyzny dadzą się słyszeć
na korytarzu.
Pozwalam im robić, co chcą, nie mogę myśleć ani pragnąć niczego,
przyzwyczajam się do tego bólu: nic nie może trwać wiecznie, nie
przechodząc w zwyczaj. Ból, który czuję pod żebrami, w okolicy pępka, we
wnętrznościach, jest już moim bólem, tym, który mnie przeraża. Smak
wymiotów na języku jest moim smakiem, opuchnięty brzuch to mój poród,
dziecko, które wydam na
świat, śmiać mi się chce. Próbuję go dotknąć, przebiegam ręką od pępka do '
podbrzusza. Nowy. Okrągły. Miękki. Ale zimny pot ustępuje. Ta bezbarwna
twarz, którą dostrzegam w niesymetrycznych szkiełkach torebki Teresy,
kiedy ona przechodzi obok mnie. Ani na chwilę się nie rozstaje ze swoją
torebką, jakby w pokoju byli złodzieje. Cierpię i znoszę wszystko. Nic już nie
wiem. Doktor odszedł. Powiedział, że sprowadzi innych lekarzy. Nie chce
brać na siebie* odpowiedzialności. Nie wiem już nic. Ale ich widzę. Weszli.
Otwierają się i zamykają mahoniowe drzwi i nie słychać kroków na grubym
dywanie. Zamknęli okna. Zapuścili z szelestem szare zasłony. Weszli. Ach,
jest jedno okno. Jest świat na zewnątrz. Jest ten wiatr z gór, który potrząsa
koronami drzew, czarnych i cienkich. Trzeba odetchnąć.
— Otwórzcie okno.
— Nie, nie. Zaziębisz się, to ci zaszkodzi.
— Otwórzcie...
— Domirie, non sum dignus...
— S... na Boga...
• — ... bo w niego wierzysz...
"Dobra gra. To było bardzo sprytne. Uspokoiłem się. Już nie myślę o tych
rzeczach. Tak, po co mam go lżyć, skoro nie istnieje? Tak. To mi dobrze robi.
Przyjmę wszystko, bo buntować się przeciw niemu to znaczy przyznawać, że
istnieje. Tak zrobię. Nie wiem, o czym myślałem. Przepraszam. Ten
ksiądz mnie rozumie. Przepraszam. Nie przyznam im racji moim buntem.
Tak jest lepiej. Muszę zrobić znudzoną minę. Taka będzie
najodpowiedniejsza. He znaczenia przywiązują do tego wszystkiego. Do
faktu, który dla osoby najbardziej zainteresowanej, dla mnie, oznacza koniec
znaczenia. Teraz jesteśmy na prostej drodze. Tylko tak. Kiedy zdaję sobie
sprawę, że wszystko przestanie mieć znaczenie, inni próbują zrobić z tego
coś
0 znaczeniu największym: własny ból, zbawienie cudzej duszy. Wydaję ten
głuchy dźwięk nosem, pozwalam im robić, co chcą,
1 krzyżuję ręce na brzuchu. Och, wynoście się wszyscy, dajcie mi słuchać.
Zobaczymy, czy mnie nie zrozumieją. Czy nie zrozumieją, co znaczy ramię
zgięte w łokciu...
„... twierdzą, że tu, w Meksyku, można produkować takie same wagony.
Ale my temu przeszkodzimy, prawda? Dwadzieścia milionów pesos to półtora
miliona dolarów.
„— Plus our commissions. *
— Lód zaszkodzi panu na katar.
— Just hay fever. Well, I'll be...*
— Jeszcze nie skończyłem. Zresztą mówią, że prowizje pobrane od
towarzystw górniczych za transport z centrum Republiki do granicy są
niesłychanie niskie, że właściwie sprowadzają się do subsydium. Mówią, że
drożej wypada przewóz jarzyn niż minerałów z naszych kopalń.
— Nasty, nasty... *
— Oczywiście, że tak, pan rozumie, że jeśli podwyższą prowizję, nie
opłaci nam się eksploatować kopalń.
— Less profits, sure, lesprofitsure, less- lessless..." *
Co się dzieje, Padilla? Padilla, zlituj się! Co to za kakofonia? Na miłość
boską, Padilla!
— Skończyła się taśma. Chwileczkę. Odwrócę na drugą stronę.
— On nie słucha, panie doktorze.
Padilla musi się uśmiechać, tak jak on to
umie. Padilla mnie zna. Ja słucham. Och, ja słucham! Ten hałas wypełnia
elektrycznością mój mózg. Ten dźwięk mojego własnego głosu, tak, to mój
głos, który znowu zaczyna piszczeć i którego można słuchać na wywrót,
podobny do pisku wiewiórki, ale mój głos, tak jak moje imię, które ma tylko
jedenaście liter i może się pisać na tysiąc sposobów Amuo Reoztrir Zurteo
Marzi Itzau Erimor, ale ma swój klucz, swego patrona, Artemio Cruz, ach,
moje nazwisko, poznaję moje nazwisko, które zgrzyta, zatrzymuje się,
biegnie w przeciwnym kierunku.
„— Niech pan będzie tak uprzejmy, Mr. Corkery, i przetelegrafuje to
wszystko
zainteresowanym instytucjom nadrzędnym w Stanach Zjednoczonych. Niech
poruszą tamtejszą prasę przeciwko komunistycznym pracownikom kolei w
Meksyku.
— Sure, if you say the're commies, I feel it my duły to uphold by any
means our... *
— Tak, tak, tak. Jak to dobrze, że nasze ideały zbiegają się z naszymi
interesami, prawda? I jeszcze jedna rzecz: proszę pomówić z ambasadorem,
niech wywrze presję na rząd meksykański, który dopiero co objął władzę i
jeszcze jest niedojrzały.
— Oh, we never intervene *!
— Proszę wybaczyć moją szorstkość. Niech mu pan powie, żeby
rozpatrzył tę sprawę spokojnie i wyraził obiektywną opinię, zważywszy jego
naturalną troskę o interesy poddanych amerykańskich w Meksyku. Niech im
wytłumaczy, że trzeba utrzymać przychylny klimat dla inwestycji, a przy tym
wzburzeniu...
— Okey, okey."
Och, co za bombardowanie, grad słów, znaków, bodźców dla moich
zmęczonych uszu, co za zmęczenie, och, co za język bez języka. Ale ja to
wszystko mówiłem, to jest moje życie, muszę je słyszeć. Och, nie rozumieją
mego gestu, bo ledwie mogę poru
szyć palcami. Wyłączcie teraz, mam dość, to już nie istnieje, nie ma nic
wspólnego ze mną, pusta gadanina. Muszę im coś powiedzieć:
— Opanowałeś go i odebrałeś mnie.
— Tego ranka czekałem na niego z radością. Przejechaliśmy konno przez
rzekę.
— To twoja wina. Twoja. Ty jesteś winien wszystkiemu.
Teresa opuściła gazetę na ziemię. Cata- lina mówi podchodząc do łóżka, tak
jakbym ja nie mógł jej słyszeć:
— Wygląda bardzo niedobrze.
— Czy już powiedział, gdzie jest? — pyta Teresa najciszej jak może.
Catalina zaprzecza ruchem głowy.
— Adwokaci nie mają go u siebie. Musi być pisany ręką. Chociaż on byłby
zdolny umrzeć bez testamentu, byle tylko utrudnić nam życie.
Słucham ich z zamkniętymi oczyma i udaję, udaję.
— Ksiądz nie mógł nic z niego wydobyć?
Catalina musiała zaprzeczyć. Czuję, że
klęka u wezgłowia i mówi powoli, łamiącym się głosem:
— Jak się czujesz? Nie masz ochoty chwilę porozmawiać, Artemio?...
Chodzi o bardzo ważną rzecz... Artemio... Nie wiemy, czy zostawiłeś
testament. Chciałybyśmy wiedzieć, gdzie...
Ból przechodzi. One nie widzą zimnego
potu, który spływa po moim czole, ani mego naprężonego bezruchu. Słyszę
głosy, ale dopiero teraz mogę znowu rozróżnić sylwetki. Wszystko wraca na
swoje pierwotne miejsce i widzę je w całości, ich twarze i gesty, i chcę, aby
ból powrócił do mego brzucha. Mówię sobie, mówię jasno, że ich nie kocham,
że nigdy ich nie kochałem.
— ... chciałybyśmy wiedzieć, gdzie...
Wyobraźcie sobie, małpy, siebie, w obliczu sklepikarza, który nie chce dawać
na kredyt, gospodarza, który was eksmituje, adwokata krętacza, lekarza
^wydrwigrosza, wyobraźcie sobie, że należycie do nędznej klasy średniej,
małpy, że stoicie w ogonku po chude mleko, po to, żeby zapłacić podatek,
uzyskać audiencję, otrzymać pożyczkę; że stoicie w ogonku tych, co marzą,
żeby wznieść się wyżej, i pękają z zawiści na widok przejeżdżającej
samochodem żony i córki Artemia Cruz, zazdroszczą im willi w Las Lomas de
Chapultepec, futra z nurków, naszyjnika ze szmaragdów, podróży za
granicę; wyobraźcie sobie, że znajdujecie się w świecie bez mojej dumy i
mego zdecydowania, w świecie, do którego należałybyście, gdybym ja był
cnotliwy i pokorny: na dole, tam gdzie ja zacząłem i skąd wyszedłem. Albo
na górze, gdzie jestem teraz: tylko tam, wierzcie mi, jest jakaś godność, nie
we środku, nie w zawiści, monotonii, staniu w ogonkach. Wszystko albo nic:
zna-
cie moje hasło? Rozumiecie? Wszystko albo nic, wszystko stawiać na czarne
albo wszystko na czerwone; i wszystko z ikrą, rozumiecie? Z ikrą. Grać o
najwyższe stawki, ryzykować własną skórą, narażać się na rozstrzelanie
przez tych z dołu lub tych z góry: oto co znaczy być człowiekiem, takim, jak
ja nim byłem, nie takim, jak wy byście chciały, pół-mężczyzną, takim, co
krzyczy, gdy jest wściekły: takim, co chodzi do burdeli i po knajpach,
mężczyzną z kartek pocztowych, ach, nie, ja nie! Ja nie musiałem na was
krzyczeć, nie musiałem się upijać po to, aby was przestraszyć; nie musiałem
was bić, żeby narzucić moją wolę, nie musiałem się upokarzać, żeby prosić
was o wasze tkliwe uczucia. Ja wam dałem bogactwo nie oczekując nagrody,
sympatii, zrozumienia, a ponieważ niczego nie żądałem, nie byłyście zdolne
mnie opuścić, porzucić, uczepiłyście się mego luksusu, przeklinając mnie,
tak jak prawdopodobnie nigdy nie przeklinałybyście mojej nędznej pensji
miesięcznej w żółtej kopercie, ale zmuszone mnie szanować, tak jak nie
szanowałybyście mojej przeciętności. Ach, biedne idiotki, zawistne, bezsilne
kr ©tynki! Macie wszystkie korzyści bogactwa, a zachowałyście dusze
służących. Gdybyście przynajmniej wykorzystały to, co wam dałem,
gdybyście zrozumiały, do czego służą przedmioty zbytku, jak ich należy
używać! Ja tymczasem miałem wszystko, sły-
szycie? Kochałem Reginę, nazywała się Regina i kochała mnie, kochała mnie
bez pieniędzy, jeździła za mną, oddała mi swoje życie tam, na najniższych
szczeblach drabiny, słyszycie mnie? Słyszałem cię, Catalino, słyszałem, jak
powiedziałaś pewnego dnia: „Twój ojciec, twój ojciec, Lorenzo... Czy myślisz...
Czy myślisz, że można się z nim zgodzić? Nie wiem... Ludzie święci... praw-
dziwi męczennicy..."
— Domijie non sum dignus...
Uczujesz na dnie twego bólu ten zapach kadzidła, który nie chce się
rozproszyć, i będziesz wiedział, za twoimi zamkniętymi oczyma, że okna
także zostały zamknięte, że już nie oddychasz świeżym powietrzem, tylko
duszną wonią kadzidła, zapaszkiem księdza, który przyjdzie dać ci
rozgrzeszenie, ostatni obrządek, o który nie poprosisz, przyjmiesz go jednak,
żeby ich nie uradować widokiem twego buntu w ostatniej chwili, będziesz
chciał, żeby wszystko przeszło bez potrzeby zachowania wdzięczności dla
kogokolwiek, będziesz chciał zapamiętać siebie jako tego, który nie
zawdzięcza nic nikomu: ona ci w tym przeszkodzi, jej wspomnienie — na-
zwiesz ją Regina; nazwiesz ją Laura, nazwiesz ją Catalina, nazwiesz ją Lilia
— które zsumuje wszystkie twoje wspomnienia i zmusi cię, żebyś ją
rozpoznał, ale nawet tę
wdzięczność przeobrazisz (będziesz to wiedział, w każdym krzyku ostrego
bólu) we współczucie dla siebie samego, w zgubę twojej zguby; nikt ci nie da
więcej, żeby ci więcej odebrać, niż ta kobieta, kobieta, którą kochałeś pod
czterema różnymi imionami. Któż może ci dać więcej?
Będziesz się opierał, bo uczyniłeś potajemny ślub: nie uznawać twoich
długów. Tym samym zapomnieniem otoczysz Teresę i Gerarda,
zapomnieniem, które usprawiedliwisz, bo nic o nich nie będziesz wiedział, bo
ta dziewczyna będzie rosła przy matce, z dala od ciebie, który żyjesz tylko dla
swego syna, bo Teresa wyjdzie za mąż, za tego chłopca, którego twarzy nigdy
nie będziesz mógł zapamiętać, tego młodego człowieka niewyraźnego,
szarego, który nie powinien zajmować i marnotrawić krótkiego czasu,
łaskawie udzielonego twej pamięci. A Sebastian, nie będziesz chciał
wspominać twego nauczyciela Sebastiana, nie zechcesz zapamiętać sobie
jego kwadratowych rąk, które będą cię ciągnęły za uszy, jego rąk białych od
kredy, twoich godzin przed tablicą, kiedy uczyłeś się pisać, mnożyć, rysować
domy i koła, nie będziesz chciał: to jest twój dług.
Będziesz krzyczał i te ramiona powstrzymają cię: będziesz chciał wstać i
chodzić, aby uśmierzyć twój ból:
będziesz wąchał kadzidło
będziesz wąchał zamknięty ogród będziesz myślał, że nie można wybierać,
że nie powinno się wybierać, że tego dnia nie wybierałeś, pozwoliłeś
decydować in- nym, nie mogłeś być odpowiedzialny, nie stworzyłeś żadnej z
dwóch moralności, które tego dnia ubiegały się o ciebie; nie mogłeś być
odpowiedzialny za alternatywy, I których nie stworzyłeś? to będzie marzenie;
I z dala od twego ciała, które krzyczy i wije się w konwulsjach, z dala od tego
noża, który wbił się w twój brzuch, Wydzierając z ciebie łzy, będziesz śnił o
tym porządku życia, stworzonym przez ciebie samego, i którego nigdy nie
będziesz mógł powtórzyć, bo świat nie da ci po temu sposobności, bo świat
da ci tylko prawa ustanowione, swoje sprzeczne kodeksy, ty nie będziesz o
nich marzył, nie będziesz myślał, nie będziesz nimi żył, kadzidło będzie
zapachem, który ma swój czas trwania, który się liczy, ojciec Paez zamieszka
w twoim domu, ukrywany w piwnicy przez Catalinę: ty nie będziesz winien
temu, co się stanie, nie będziesz za to odpowiedzialny:
nie zapamiętasz tego, co powiecie sobie ty i on, tamtego wieczora w
piwnicy, nie będziesz pamiętał, czy to on, czy ty powiedziałeś, jak się nazywa
potwór, który dobrowolnie przebiera się za kobietę, dobrowolnie się kastruje,
z własnej woli upija się
fikcyjną krwią Boga — ale który kocha, przysięgam ci, bo miłość boża jest
wielka i zamieszkuje wszystkie ciała, usprawiedliwia ich istnienie: mamy
nasze ciała z woli i błogosławieństwa Boga, aby dać im chwile miłości, z
których życie chciałoby nas ogołocić; nie odczuwaj wstydu, nie odczuwaj nic,
a w zamian za to zapomnisz o swoich troskach; i to nie może być grzechem,
bo wszystkie słowa i wszystkie czyny naszej krótkiej, pośpiesznej miłości,
zawsze dzisiejszej, nigdy dnia jutrzejszego, są niczym innym, tylko pociechą,
jaką dajemy sobie nawzajem ty i ja, akceptacją koniecznego zła w życiu,
które potem usprawiedliwi nasza skrucha. Bo jak może istnieć prawdziwa
skrucha, bez uznania prawdziwego zła, które w nas tkwi? Jakże mamy
klęknąć i błagać
o przebaczenie za grzech, jeżeli go wpierw nie popełnimy? Zapomnij o twoim
życiu, pozwól mi zgasić światło, zapomnij o wszystkim, a potem razem
będziemy błagać
o przebaczenie i wzniesiemy do niebios modlitwę, która zmaże nasze minuty
miłości: aby uświęcić to ciało, które zostało stworzone przez Boga i mówi o
Bogu w każdym pragnieniu spełnionym i niespełnionym, mówi o Bogu w
każdej potajemnej pieszczocie, w darze tego nasienia, które Bóg umieścił w
tobie:
żyć to znaczy zdradzać twego Boga, każdy akt życia, każdy czyn, który
afirmuje nas
jako istoty żywe, wymaga gwałcenia przykazań twojego Boga: będziesz
rozmawiał tej nocy z majorem Gavilán w burdelu, otoczony przez wszystkich
starych towarzyszy, i nie zapamiętasz, coście mówili tej nocy, nie
zapamiętasz, czy to oni mówili, czy ty, głosem zimnym, który nie będzie
głosem ludzi: zimnym głosem władzy i własnego interesu: życzymy wszel-
kiego dobra ojczyźnie, tak długo jak to będzie zgodne z naszym własnym
dobrem; bądźmy inteligentni, a możemy zajść daleko; róbmy to, co
konieczne, nie próbujmy niemożliwości, zdecydujmy tutaj, tej nocy, jakie
akty przemocy i okrucieństwa będą nam użyteczne teraz, abyśmy nie musieli
ich powtarzać później; stopniujmy dobrodziejstwa, aby lud mógł się raczyć
ich smakiem: rewolucję można zrobić bardzo prędko, ale jutro będą od nas
żądać więcej-: coraz to więcej, i cóż ofiarujemy im wtedy, jeśli wszystko
zrobiliśmy i daliśmy już przedtem? Oprócz może naszego poświęcenia
osobistego: po co umierać, skoro nie zobaczymy owoców naszego
bohaterstwa. Miejmy zawsze coś w rezerwie, jesteśmy ludźmi, nie
męczennikami; wszystko nam będzie wolno, jeśli zatrzymamy władzę; kiedy
stracisz władzę, jesteś skończony; trzeba zrozumieć naszą szansę: jesteśmy
młodzi, ale otoczeni nimbem i prestiżem rewolucji zbrojnej i triumfującej; po
co walczyliśmy? Po to,
żeby zginąć z głodu? Kiedy trzeba, przemoc jest rzeczą słuszną: władzy się
nie dzieli?
a jutro? Jutro będziemy w grobie, panie deputowany, panie Cruz, niech
ci, co przyjdą po nas, radzą sobie, jak mogą;
domine, non sum dignus, domine, non sum dignus: tak, człowiek, który
może boleściwie rozmawiać z Bogiem, człowiek, który może przebaczyć
grzech, bo sam go popełnił, kapłan, który ma prawo być nim, bo jego ludzka
nędza pozwala mu doświadczyć łask odkupienia na swoim własnym ciele,
zanim obieca odkupienie innym: domine, non sum dignus:
ty odrzucisz winę, ty nie będziesz odpowiedzialny za moralność, której nie
stworzyłeś, którą zastałeś już gotową, ty pragnąłbyś
pragnąłbyś
pragnąłbyś
pragnąłbyś
o tak, szczęśliwe były te dni z mistrzem Sebastianem, którego nie
zechcesz już więcej wspominać, dni, kiedy siedząc na jego kolanach uczyłeś
się tych założeń elementarnych, z których trzeba wyjść, jeśli chcesz być
człowiekiem wolnym, a nie niewolnikiem przykazań pisanych bez zasięgania
twej rady; o tak, szczęśliwe były te dni nauki i terminowania, te roboty,
których on cię wyuczył, żebyś potrafił zarabiać na życie, te dni kuźni i
młotów, kiedy Sebastian
powracał zmęczony i zaczynał lekcje tylko dla ciebie, po to, żebyś mógł się
wybić i stworzyć twoje własne przykazania: ty zbuntowany, ty wolny, ty
nowy i jedyny: nie zechcesz tego pamiętać: on cię wysłał, ty poszedłeś do
rewolucji, nie ode mnie pochodzi to wspomnienie, nie dotrze do ciebie: nie
otrzymasz odpowiedzi na dwa kodeksy przeciwstawne i narzucone; ty,
niewinny,
ty będziesz pragnął niewinności, ty nie wybierałeś wtedy, tamtej nocy.
lUfiM wrócił spojrzenie swych zielonych oczu w stroną okna i tamten zapytał
go, czy chciałby się czegoś napić, a on zamrugał powiekami i zwrócił
spojrzenie swych zielonych oczu w stronę okna. Wtedy tamten grubas, który
aż do tej chwili pozostał bardzo, bardzo spokojny, wyszarpnął gwałtownie
pistolet zza pasa i rzucił go na stół; słyszał brzęk szklanek i butelek i wy-
ciągnął rękę, ale tamten już się uśmiechał, zanim on zdążył nazwać uczucie
fizyczne, jakie wywołał na dnie jego żołądka ten brutalny gest, uderzenie w
stół i echo, którym odpowiedziały te szklaneczki z niebieskiego szkła, białe
butelki. Ale tamten uśmiechnął się i samochód przejechał pędem uliczką
pośród przerażonych krzyków i przekleństw, a reflektory oświetliły okrągłą
głowę tamtego. Tamten przekręcił bębenek rewolweru i pokazał, że zawiera
tylko dwie kule, przekręcił go na nowo, odciągnął kurek i przyłożył lufę do
skroni. On usiłował odwrócić wzrok, ale w tym pokoju nie mógł znaleźć
jakiegoś stałego punktu, który pozwoliłby skupić na sobie spojrzenie: nagie
ściany pomalowane na niebiesko, gładka kamienna podłoga, dwa stoły, dwa
krzesła, dwaj mężczyźni. Tamten czekał, aż zielone oczy przestaną krążyć po
pokoju i powrócą do zaciśniętej pięści, rewolweru i skroni. Gruby uśmiechał
się, ale był spocony, i on także. Usiłował dosłyszeć wśród ciszy tykanie
zegarka w prawej kieszeni kamizelki. Może bił mniej głośno niż jego serce; to
nie miało znaczenia, bo detonacja pistoletu brzmiała w jego uszach już na
długo przedtem, a jednocześnie cisza tłumiła wszystkie inne odgłosy, nawet
możliwy — jeszcze nie teraz — strzał rewolwerowy. Gruby czekał. Widział go.
Gruby pociągnął za cyngiel i suchy metaliczny szczęk zagubił się w ciszy, a
za oknem noc była taka sama jak przedtem, bez księżyca. Tamten trzymał
wciąż lufę przy skroni i zaczął się uśmiechać, potem głośno śmiać: grube
ciało trzęsło się wewnątrz, jak galareta, od środka, bo na zewnątrz wcale się
nie poruszało. Tak trwali przez kilka sekund i on także się nie poruszył;
wdychał teraz ten zapach kadzidła, który od rana towarzyszył mu wszędzie, i
tylko poprzez urojone kłęby dymu dostrzegał twarz tamtego, który dalej
śmiał się w głębinach brzucha, zanim z powrotem położył rewolwer na stole i
jego krótkie, żółte palce z wolna popchnęły broń ku niemu. Wyraz błogiej
ulgi w oczach grubasa mógł oznaczać powstrzymywane łzy/ nie
chciał tego sprawdzać. Jego żołądek kurczył się na wspomnienie — może
jeszcze nie wspomnienie — tej opasłej sylwetki z lufą przyłożoną do skroni;
strach tamtego, zwłaszcza strach pokonany, ściskał mu wnętrzności i
przeszkadzał mówić: to byłby koniec, gdyby go znaleziono w tym pokoju z
nieżywym grubasem, gdyby mieli dowód przeciw niemu. Rozpoznał już
przedtem swoją własną broń, przechowywaną zawsze w szufladzie komody i
dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że grubas podsuwa mu ją, nie doty-
kając metalu, z dłonią zawiniętą w chusteczkę, która może zsunęłaby się z
ręki, gdyby... Ale gdyby się nie zsunęła, samobójstwo byłoby oczywiste. Dla
kogo? Szef policji pada martwy w pustym pokoju, naprzeciw swego wroga.
Kto kogo sprzątnął? Tamten rozluźnił pas i duszkiem wypił do dna swoją
szklankę. Pot spływał po jego szyi i tworzył dwie mokre plamy pod pachami.
Palce tak krótkie, że wydawały się ucięte, w dalszym ciągu posuwały broń ku
niemu. Cóż ma powiedzieć? Że jeśli o niego chodzi, próba dała pomyślne
wyniki, nie złamie się. Zapytał, o jakiej próbie mowa, a tamten odpowiedział,
że z jego strony wszystko w porządku, że nie ma sobie nic do wyrzucenia,
jeśli chodzi o to, by umrzeć, to on się nie łamie, że nie można wciąż dreptać
w miejscu i że tak, a nie inaczej stoją sprawy. Jeśli to. go nie przekonuje, to
już nie wiadomo,
co go może przekonać. To jest dowód — powiedział gruby — że powinien
przejść na ich stronę. Jeden z nich gotów był narazić życie na dowód, że
chcą go mieć po tej stronie. Czy to mało? Zapalił papierosa i poczęstował go,
a wtedy on zapalił swego i przybliżył zapałkę do twarzy grubasa, koloru ka-
wy, ale gruby zgasił ją dmuchnięciem i on uczuł się osaczony. Wziął do ręki
rewolwer i położył papierosa na brzegu szklanki; utrzymując go w chwiejnej
równowadze, nie zdając sobie sprawy» że popiół spadł do środka i osiada na
dnie. Przyłożył. lufę rewolweru do skroni i nie uczuł zimna, chociaż myślał,
że powinien je uczuć, i przypomniał sobie, że ma trzydzieści osiem lat, ale że
to nikogo nie ochodzi, tym mniej grubasa, a już najmniej jego samego.
Tego ranka ubrał się przed wielkim owalnym lustrem w swojej sypialiii i
duszny zapach kadzidła dotarł do jego nozdrzy, a on udał, że go nie czuje. Z
ogrodu, z tej ziemi suchej i czystej o tej porze rokufj napływał zapach
kasztanów. Zobaczył mężczyznę mocno zbudowanego, o silnych ramionach,
płaskim brzuchu, bez tłuszczu, o jędrnych mu- skułach wokół ciemnego
pępka, tam gdzie kończyło 'Się owłosienie podbrzusza. Przesunął ręką po
policzkach, po nosie. z garb- kiem i znowu uczuł zapach kadzidła. Wybrał
czystą koszulę z komody i nie zauwa
żył, że nie ma tam rewolweru, skończył się ubierać i otworzył drzwi sypialni.
„Nie mam czasu, naprawdę nie mam czasu. Mówię ci, że nie mam czasu."
W ogrodzie były rośliny dekoracyjne, zasadzone w kształt podkowy i
kwiatu lilii, róże i inne krzewy. Ich zielona frędzla otaczała jednopiętrowy
dom zbudowany w stylu florenckim, ze smukłymi kolumnami i fryzami z
gipsu nad bramą. Ściany zewnętrzne pomalowane były na różowo, a w
salonach, które przebiegł tego ranka, blask światła, niepewny jeszcze o tej
godzinie, uwydatniał kontury krętych świeczników z marmuru, aksamitne
kotary, wysokie krzesła kryte brokatem, gabloty i pozłacane brzegi przy-
tulnych fotelików. Ale zatrzymał się przed bocznymi drzwiami w głębi
salonu, z ręką na mosiężnej klamce. Nie chciał otworzyć ich i wejść.
„Był własnością pewnej rodziny, która wyemigrowała do Francji.
Kupiliśmy go za bezcen, ale odnowienie drogo nas kosztowało. Powiedziałam
memu mężowi: pozwól mi samej wszystkim się zająć, zdaj się na mnie, ja
wiem, jak trzeba..."
Grubas zeskoczył z krzesła, lekki, napompowany powietrzem, i podbił
rękę ściskającą rewolwer: wystrzału nikt nie usłyszał, bo godzina była późna
i byli tu sami; tak, może dlatego nikt go nie usłyszał i kula utkwiła w
niebieskiej ścianie pokoju. Komendant
śmiał się i mówił, że wystarczy już zabawy na ten dzień, a zwłaszcza zabaw
niebezpiecznych; po co, skoro wszystko można by ułożyć tak łatwo. Tak
łatwo — pomyślał on — pora już, żeby wszystko szło łatwo. Czy nigdy nie
będę żył spokojnie?
— Dlaczego mnie nie zostawią w spokoju? Dlaczego?
— Przecież to proste, bracie. Od ciebie zależy.
— Gdzie jesteśmy?
Nie przyszedł tutaj: przywieźli go i chociaż znajdowali się w centrum miasta,
szofer zmylił jego orientację, skręcał w lewo, potem w prawo, zmieniając
hiszpański wykres ulic, oparty na liniach prostych, w labirynt wciągających,
nieuchwytnych okrągłości. Wszystko tu było nieuchwytne, jak krótka i
krucha dłoń tamtego, który wyrwał mu broń, nie przestając się śmiać, i
usiadł z powrotem, znowu gruby, spocony, z iskrzącymi się oczyma.
— Co, może nie jesteśmy twardzi? Wybieraj zawsze przyjaciół spośród
największych sk...synów...^bo z nimi nie przegrasz. Napijmy się jeszcze.
Wypili i gruby powiedział, że ten świat dzieli się na twardych i na
wymoczków i że pora już wybrać. Dodał, że szkoda byłoby, gdyby
deputowany — to znaczy on — nie potrafił wybrać w porę, bo on i jego kole-
dzy to równe chłopy, grają uczciwie i wszy
stkim dają szansę, tylko że nie wszyscy są tak przytomni jak pan
deputowany. Niektórzy są uparci, koniecznie chcą postawić na swoim i
rozrabiają, kiedy tak łatwo przesiąść się na innego konia, jakby nigdy nic, i
nazajutrz obudzić się po właściwej stronie. Chyba nie pierwszy raz mu się
zdarza zmieniać skórę? Gdzież był przez ostatnie piętnaście lat? Usypiał go
teraz ten głos, tłusty jak ciało mówiącego, natarczywy i pełzający niby wąż:
gardło złożone z ruchomych elastycznych obręczy, przesycone zapachem
alkoholu i hawańskich cygar, i :— Zapalisz?

Grubas patrzył na niego uporczywie, podczas gdy on w dalszym ciągu


bezmyślnie bawił się sprzączką u pasa. Wreszcie cofnął palce, bo srebrna
blaszka przypomniała mu chłód czy ciepło rewolweru i chciał mieć wolne
ręce.
— Jutro księża idą na rozwałkę. To ci także mówię w dowód przyjaźni, bo
wiem, że potrafisz trzymać język za zębami.
Odsunęli swoje krzesła, gruby podszedł do okna i zaczął głośno bębnić w
szybę. Dał znak, po czym wyciągnął do niego rękę. Zostawił grubasa w
drzwiach i zszedł po wąskich, ciemnych i cuchnących schodach; potrącił po
drodze wiadro ze śmieciami, rozeszła się woń zgniłych łupin pomarańcz i
wilgotnej gazety. Człowiek, który stał w drzwiach, podniósł palec do białego
ka-
pelusza, wskazując mu drogę na Avenida 16 de Septiembre.
, — Co o tym myślisz?
— Że powinniśmy przejść na stronę tamtego.
, — Nie ja.
— A ty?
— Ja słucham, co mówicie.
— Cży aby nikt inny nie słucha?
— Do Saturno można mieć zaufanie. Od niej nic nie wyjdzie.
— Jeżeli się nie ruszą, to ja ich ruszę.
— Poszliśmy za szefem i z nim zostaniemy.
— Ten już wykończony. Nowy uszył mu buty.
— Co proponujesz?
— Według mnie trzeba się dołączyć.
— Prędzej dam sobie obciąć uszy. Kim u diabła jesteśmy?
■ Jak?
— Są sposoby.
— Ale dyskretnie, nie na chama, co?
— Jasne. Najpierw trzeba zbadać, skąd wiatr wieje...
— Nie, nie. Ja nic nie mówię.
— Niby tak, niby nie.
— Ja mówię, że trzeba pójść na całego. Albo z tym, albo z tamtym.
— Generale, obudź się pan, bo już świta.
— No więc?
— A no tak. Każdy wie, z czego chleb je.
— No, ale...
• «— Ja też tak myślą.
— Wiąc uważasz, że szef nie ma szans? i — Tak mi się coś zdaje, że...
— Co?
— Nic, tylko mi sią zdaje.
— A ty, jak decydujesz?
|g&4- Mnie sią też zaczyna zdawać...
— Ostatecznie, jakby coś nie tak, zapomnicie, co się tu mówiło.
— Komu by się chciało pamiętać!
— Ja tylko tak, na wszelki wypadek, żeby nie było wątpliwości.
— Do cholery z wątpliwościami!
— Ty stul pysk! Przynieś nam coś do picia.
— To za... wątpliwości...
— Więc jak, nie idziemy razem?
— Owszem, razem, tylko że każdy na własne konto.
— Bo ostatecznie koryto będzie tam, gdzie zawsze...
— Tam, gdzie zawsze, to prawda.
— Pan nie będzie jadł, generale Jimenez?
— Każdy niech orze, jak może.
— Ale teraz, jeżeli ktoś puści parę z gęby...
— Wypluj to słowo, bracie. Czy nie jesteśmy braćmi, my wszyscy tutaj?
|— Tak by się zdawało, ale potem człowiek przypomina sobie, z jakiej
mamusi się
. urodził, i, szczerze mówiąc, tu zaczynają się “
wątpliwości.
— Ta cholerna niepewność, jak mówi Sa- 1
turno.
— Cholerna, pułkowniku Gavilán.
— A człowiek sobie przypomina...
— Człowiek idzie i decyduje sam, na to nie ma rady.
— Ale trzeba ratować skórę, nie?
— Z honorem, panie deputowany, zawsze z honorem.
— Oczywiście, że z honorem, panie generale, kto by zaprzeczał!
— No więc?
— Tu o niczym nie było mowy.
— Absolutnie o niczym.
— Więc naprawdę odstawią naszego szefa?
— Którego? Dawnego czy obecnego?
— Dawnego, dawnego.
Chicago, Chicago that toddling town: Saturno podniosła igłę i zaklaskała w
ręce.
„Po kolei, córeczki, według porządku". On tymczasem wcisnął kapelusz na
głowę i roz- * sunął firanki śmiejąc się, ale ujrzał je tylko z boku, odbite w
poplamionym lustrze salonu, ciemnoskóre, lecz upudrowane i wysmarowane
kremem, z muszkami, przylepionymi na piersiach, koło ust, w
lakierowanych pantofelkach, w krótkich spódniczkach, z malowanymi na
niebiesko powiekami, i zobaczył wyciągniętą rękę Cerbera, także wystrojo
nego i wypudrowańego. „A mały upominek dla mnie, proszą pana?"
Dalej wszystko także pójdzie gładko, myślał drapiąc sią po brzuchu, i
zatrzymał sią w ogródku przed domem publicznym, wdychając zapach rosy i
świeży chłód wody w fontannie: generał Jimenez zdjął pewnie niebieskie
okulary i pociera łuszczące, sią powieki, a łuski skóry spadają mu na brodą;
prosi, żeby mu ktoś ściągnął buty, bo jest zmęczony i przyzwyczajony do
pomocy w zdejmowaniu butów, i wszyscy będą się śmiać, bo kiedy
dziewczyna się pochyli, generał skorzysta z tego, by podnieść jej spódniczkę i
pokazać pośladki, drobne, okrągłe, ciemne, w liliowych jedwabiach; chociaż
niektórzy będą woleli inny, rzadszy widok: oczy generała, zwykle ukryte, a
teraz szeroko -otwarte, jak wielkie, mdłe ostrygi, i wszyscy bracia, kumple i
przyjaciele wyciągną ramiona i każą ściągać z siebie marynarki młodym
pensjonariuszkom Saturno, ale one, jak pszczoły, będą krążyć wokół tych,
co są ubrani po wojskowemu, tak jakby żadna nie wiedziała, co znajdzie pod
mundurem ze złotymi naszywkami i guzikami z orłem i wężem; widział je
już, jak krążyły tak wokół niego niby fruwające motyle, które przed chwilą
wyroiły się z poczwarek; pewnie unoszą w górę ciemne ramiona, z
puderniczką i puszkiem w ręku, posypując białym pudrem głowy przyjaciół,
braci, kum
pli, rozwalonych na łóżkach, w koszulach poplamionych koniakiem; z
sąsiednich pokoi sączą się tony charlestona, a one rozbierają ich powoli,
całując każdą obnażoną część ciała i podnosząc krzyk, ilekroć któryś wy-
ciągnął rękę. Spojrzał na swoje paznokcie usiane białymi punkcikami, co
jakoby oznaczało kłamliwość, z półksiężycami na kciukach, i w tej samej
chwili tuż obok niego zaszczekał pies. Podniósł kołnierz marynarki i ruszył w
stronę swego domu, chociaż wolałby wrócić do tamtego i zasnąć w uścisku
upudrowanych ramion, i uwolnić się od tego kwasu, który zżerał nerwy i nie
pozwalał mu zamknąć oczu, każąc mu stać tu i patrzeć na szeregi niskich,
szarych domów, z balkonami zdobnymi w porcelanowe i szklane doniczki, na
rzędy suchych, zakurzonych palm alei, niepotrzebnie wąchać resztki
kukurydzy z papryką i winegretów.
Przesunął dłonią po szorstkich policzkach. Długo przebierał wśród
licznych kluczy, zanim znalazł właściwy. Ona jest pewnie teraz na dole.
Bezszelestnie wchodziła i schodziła po stopniach okrytych dywanem, i
zawsze przerażała się na jego widok: „Och, jak mnie przestraszyłeś! Nie
spodziewałam się ciebie tak wcześnie! Byłam pewna, że wrócisz później".
Zadawał sobie pytanie, czemu ona przybiera ten porozumiewawczy ton, żeby
mu wytknąć jego winę. Ale to były słowa, a spotkania, siła przyciągająca,
stłumio
na w nim, zaczęła działać; oddalenia, które z czasem ich zbliżały, nie miały
nazwy ani przedtem, ani potem, bo obydwa akty, zbliżenie i oddalenie, były
jednym i tym samym. Kiedyś w ciemności spotkały się ich palce na poręczy i
ona uścisnęła jego dłoń, a on zapalił światło, żeby się nie potknęła, bo nie
wiedział, że ona schodzi, kiedy on wchodził na górę. Ale jej oczy nie wyrażały
tego, co palce, i natychmiast zgasiła światło. W pierwszej chwili chciał to
nazwać per- wersją, ale i to nie było właściwe słowo, bo obyczaj nie może być
perwersją, skoro przestaje być czymś z góry obmyślonym i wyjątkowym. A
przecież w nocy miał. ją obok siebie w łóżku: miękki przedmiot, owinięty w
jedwab i lniane prześcieradła, wyczuwany dotykiem raczej niż oglądany, bo
światła w sypialni zawsze były zgaszone w takich momentach; tylko w tym
jednym momencie na schodach, i wtedy ona nie zakryła twarzy i nie
przybrała maski. Tylko raz, więc nie było powodu tego wspominać, a jednak
rozpalało jego wnętrzności to gorz- ko-słodkie pragnienie, żeby ten moment
się powtórzył. Pomyślał to i poczuł, kiedy się ten moment powtórzył, kiedy
powtórzył się tego samego ranka i ta sama ręka dotknęła jego ręki, tym
razem na schodach, prowadzących do piwnicy, ale nie zapaliło się światło i
ona powtórzyła tylko: „Czego tu szukasz?'', zanim się poprawiła i dodała
obojętnym gło-
sein: „Och, jak się przestraszyłam. Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie"
: — głosem obojętnym i bez ironii, a on tylko wdychał ten zapach, niemal
cielesny, zapach ze słowami i przyśpiewem.
Otworzył drzwi piwnicy i z początku nie dostrzegł go, bo zdawał się
utkany z dymów kadzidła: ona ujęła prawe ramię podziemnego lokatora,
który próbował ukryć fałdy sutanny i rozpędzić święte dymy wymachując
rękami, póki nie uświadomił sobie, jak bezużyteczne jest to wszystko — jej -
opieka, jego czarny strach; spuścił głowę, na znak rezygnacji, i ruch ten
powinien był go pocieszyć, upewnić, że spełnia — dla swojej własnej
satysfakcji, jeśli nie dla satysfakcji dwojga świadków, którzy patrzyli nie na
niego, lecz sobie w oczy — uświęcone akty pokory. Chciał, prosił, żeby
wchodzący mężczyzna spojrzał na niego, poznał go, lecz zerkając z ukosa,
ksiądz zobaczył, że tamten nie potrafi oderwać wzroku od oczu kobiety ani
ona od jego oczu, mimo że w tym momencie obejmowała, chroniła sługę bo-
żego, a sługa boży w skurczu swego żołądka, w żółci nabiegłej do oczu i
języka, czuł zapowiedź grozy, której w pewnej chwili — następnej, bo nié
będzie innej — nie potrafi już ukryć. Pozostaje tylko ta chwila — pomyślał
ksiądz — żeby zgodzić się z losem, ale w tej chwili nie ma świadków. Ten
człowiek o zielonych oczach prosił: żądał od
niej, by ośmieliła się zażądać, ryzykując jego „tak" lub „nie", a ona nie mogła
odpowiedzieć, już nie mogła odpowiedzieć. Wyrzekając się możliwości
odpowiedzi czy żądania — myślał ksiądz — poświęciła od tego dnia to życie,
życie księdza. Płomień świec ukazywał matowość skóry, substancji, która
podtrzymuje przezroczystość i blask. Czarnym bliźniaczym cieniem świece
powtarzały wszystkie białe plamy twarzy, szyi, ramion. Czekał, aż otworzy
usta. Widział skurcz tej szyi, którą chciałby całować. Ksiądz westchnął: ona
nie poprosi o nic, a jemu, w obecności tego mężczyzny o zielonych oczach,
pozostaje tylko. ten jeden moment, by dać wyraz rezygnacji, bo jutro już nie
będzie do tego zdolny, będzie za późno, jutro rezygnacja zapomni swego
imienia, przybierze nazwę jelit, wnętrzności, a jelita nie znają słów bożych.
Spał do południa. Obudziły go dźwięki katarynki, dochodzące z ulicy, i
nie próbował rozpoznać piosenki, bo cisza poprzedniej nocy — lub jej
wspomnienie, które było nocą i ciszą —« narzucała długie martwe momenty
przecinające melodię i natychmiast wracały melancholijne tony przenikające
przez uchylone okno, nim to bezgłośne wspomnienie na nowo je przerwało.
Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, usłyszał stłumiony śmiech i
powiedział:
— Dobrze.
—■ Jest już u szefa policji, panie deputowany.
— Ach, tak.
— Pan Prezydent wie o wszystkim.
— W takim razie...
— Sam wiesz. Jeden gest. Wstąpisz tylko. Nie trzeba nic mówić.
— O której godzinie?
— Wpadnij koło drugiej.
— Dobrze.
Słyszała go z sąsiedniego pokoju i rozpłakała się, z uchem przyłożonym
do drzwi, potem przestała słuchać i otarła łzy, zanim usiadła przed lustrem.
Kupił gazetę od chłopca i próbował ją czytać, prowadząc samochód, ale
zdołał tylko rzucić okiem na nagłówki donoszące o rozstrzelaniu tych, którzy
próbowali zamachu na życie drugiego przywódcy, kandydata. Przypomniał
go sobie w jego wielkich chwilach, podczas kampanii przeciw Villi w pałacu
prezydenckim, kiedy wszyscy przysięgali mu wierność, i spojrzał na
fotografię ojca Pro z rozkrzyżowanymi ramionami, w ogniu salwy plutonu
egzekucyjnego. Przed jego oczyma przesuwały się białe płócienne dachy
nowych samochodów, krótkie spódnice i wysokie jak dzwony kapelusze
kobiet, modne spodnie baloon współczesnych elegantów, pucybuty rozloko-
wani na ziemi wokół fontanny w kształcie żaby. Ale to nie miasto defilowało
przed
jego szklanym, w jeden punkt skierowanym wzrokiem, lecz słowo.
Delektował się nim, widząc je w spojrzeniach, pośpiesznie rzucanych mu z
chodników i krzyżujących się z jego spojrzeniem, w pozach ludzi, w prze-
lotnych gestach, mruganiu oczyma, we wzruszaniu ramion, w plugawych
gestach palców. Uczuł się niebezpiecznie żywy, uczepiony kierownicy,
oszołomiony widokiem twarzy, gestów, palców pokazujących figę, między
dwoma ruchami wahadła zegara. Musi to zrobić dzisiaj, bo jutro będzie za
późno i dzisiejsi skrzywdzeni skrzywdzą z kolei jego. Oślepił go odbłysk szyby
i podniósł rękę do powiek: zawsze umiał dobrze wybierać, iść za wodzem u
progu kariery, przeciw wodzowi u schyłku. Rozpostarł się przed nim
olbrzymi plac Zócalo i stragany uliczne pod arkadami, a dzwony katedry
zaczęły donośnie wybijać godzinę drugą. Pokazał legitymację poselską
strażnikowi przy wielkiej bramie na ulicy Moneda. W krystalicznym
powietrzu, zimy górskiej rysowała się eklezjastyczna sylwetka starej dzielnicy
Mexico. Grupy studentów w okresie egzaminacyjnym przechodziły ulicami
Argentina i Guatemala. Zatrzymał automobil na dziedzińcu. Wszedł do
windy. Obiegł salony z meblami z różanego drzewa i lśniącymi żyrandolami i
zajął miejsce w poczekalni. Wokół niego ciche głosy podnosiły się tylko, by
wypowiedzieć z namaszczeniem dwa sło
wa: „Pan Prezydent", wymawiane z najrozmaitszym akcentem.
— Pan deputowany Cruz? Proszę wejść,
Gruby otworzył ramiona i przez chwilę klepali się po plecach, ocierali się
biodrami. Gruby śmiał się jak zawsze, z wewnątrz i do wewnątrz, przytknął
wskazujące palce do skroni, jakby pokazywał strzał w głowę, i znów zaczął
się śmiać bezgłośnie, milczącym podrygiwaniem brzucha i ciemnych po-
liczków. Z trudem zapiął kołnierz munduru i zapytał go, czy przejrzał prasę.
Odpowiedział, że tak, że teraz rozumie grę, ale to wszystko nie ma znaczenia,
przyszedł tylko złożyć uszanowanie Panu Prezydentowi, powtórnie wyrazić
całkowite poparcie i zgłosić gotowość do usług, a gdy gruby zapytał, czy nie
ma jakiegoś życzenia, zaczął mówić
o pewnych leżących odłogiem terenach na peryferiach miasta, które dziś są
niewięle warte, ale z czasem można by podzielić je na parcele; tamten
przyrzekł załatwić tę sprawę, bo ostatecznie są już kolegami, są braćmi, a
pan deputowany walczy przecież od trzynastego roku i już ma prawo żyć
bezpiecznie z dala od politycznych huśtawek; powiedział mu to wszystko
klepiąc go po ramieniu, po czym znowu zaczął uderzać dłonią po jego
plecach i po biodrach, żeby przypieczętować przyjaźń. Otwarły się drzwi
o pozłacanych gałkach i z drugiego gabinetu wyszedł generał Jimenez,
pułkownik Ga-
vilan i inni przyjaciele, którzy poprzedniej nocy byli u Saturno; przeszli, nie
dostrzegając go, z pochylonymi głowami, a gruby znów wybuchnął śmiechem
i rzekł, że wielu spośród dawnych przyjaciół uczuło nagłą potrzebę
zgłoszenia się do dyspozycji Pana Prezydenta w tej godzinie zjednoczenie na-
rodu, i wyciągnął ramię, zapraszając go do wejścia.
W głębi gabinetu, przy lampie, rzucającej zielonawe światło, zobaczył te
oczy, dwie śruby w głębi czaszki, te oczy tygrysa na czatach, spuścił głowę i
rzekł:
— Do pańskich usług, Panie Prezydencie, przychodzę służyć panu
bezwarunkowo, może pan być pewien, Panie Prezydencie...
Wdycham ten stary olej, którym pomazali mi oczy, wargi, zimne stopy,
sine ręce, uda,
i proszę, żeby otworzyli okno: chcę odetchnąć. Wydaję głuchy świst przez
dziurki nosa i pozwalam im robić, co chcą, krzyżuję ręce na brzuchu. Lniane
płótno prześcieradła, jego świeży chłód. To także jest ważne. Cóż oni wiedzą,
Catalina, ksiądz, Teresa, Gerardo?
— Zostawcie mnie...
— Co może, wiedzieć doktor! Ja go znam lepiej! Jeszcze raz chce sobie z
nas zadrwić.
— Nie mów nic,
— Teresita, nie dokuczaj twemu ojcu... to znaczy twojej matce... Nie
widzisz, że...
— Ty jesteś równie winna jak i on. Ty, przez twoją słabość i tchórzostwo,
a on...
— Dosyć, dosyć.
— Dobry wieczór.
— Tutaj.
— Dosyć, na miłość boską.
— Mówcie, mówcie dalej.
O czym myślałem? Co sobie przypominałem?
— ... jak żebraków. Dlaczego zmusza Gerarda do pracy?
Co oni wiedzą, Catalina, ksiądz, Teresa, Gerardo? Jakie znaczenie będą
mieć ich błazeńska żałoba i kondolencje w gazetach? Kto będzie miał
uczciwość powiedzieć, jak ja, że moją jedyną miłością było posiadanie
materialne, posiadanie rzeczy na własność, zmysłami? Tego tylko chcę.
Prześcieradła, których dotykam ręką. I cała reszta, to wszystko, co teraz
mam przed oczyma. Podłoga z włoskiego marmuru, w czarne i zielone żyłki.
Butelki, które zachowały słońce lata z tamtych miejsc. Stare obrazy, z
których opada werniks, które w jednej barwnej plamie skupiają światło
słońca albo płomień świec, które mogę powoli przebiegać wzrokiem lub
dotykiem, siedząc na sofie z białej skóry nabijanej złotem, z kieliszkiem
koniaku w jednej ręce i cygarem w drugiej, ubrany w lekki jedwabny
smoking i miękkie
lakierowane pantofle, depcąc gruby, tłumiący kroki dywan z najlepszej
wełny.-Tam człowiek bierze w posiadanie pejzaż i twarze innych ludzi. Tam,
albo siedząc na tarasie nad Pacyfikiem, patrząc na zachód słońca,
odtwarzając wszystkimi zmysłami najgłębsze rozkosze, przypływ i odpływ,
szmer srebrnych fal na wilgotnym piasku. Ziemia. Ziemia, która się daje
tłumaczyć na język pieniędzy. Tereny miasta, nad którymi zaczyna się
wznosić las rusztowań. Żółte i zielone pola, zawsze najlepsze, w pobliżu
hydrantów, rozbrzmiewające warkotem traktorów. Pochyłe tereny w górach
bogatych w rudy, brunatne kufry. Maszyny: ten drażniący zapach maszyny
rotacyjnej, wyrzucającej zadrukowane arkusze w przyśpieszonym rytmie...
Co to, don Artemio, źle się pan czuje?
— Nie, to tylko ten upał. Słońce praży. Co nowego, Mena? Mógłby pan
otworzyć okno?
—W tej chwili."
Ach, odgłosy uliczne. Wszystkie naraz. Nie sposób odróżnić jednych od
drugich. Ach, hałas ulicy. ..
Czego pan sobie życzy, don Artemio?
— Mena, pan wie, z jakim entuzjazmem broniliśmy aż do ostatniej chwili
prezydenta Batisty. Ale teraz, kiedy już nie jest przy władzy, to już nie takie
łatwe, a tym trudniej bronić generała Trujillo, chociaż nadal jest
prezydentem. Pan reprezentuje oby
dwóch i powinien zrozumieć... To drażliwa sprawa...
— Dobrze, niech się pan nie przejmuje, don Artemio, postaram się to
załatwić. Chociaż przy tylu ludziach oskubanych przez nacjonalizację... Ale
skoro już o tym mówimy, przyniosłem tu panu artykuł, w którym tłumaczę,
co zdziałał „Benefaktor". To już wszystko.
— Dobrze. Proszę mi to zostawić. Ach, Diaz, dobrze, że pan przyszedł.
Proszę to złożyć na pierwszą stronę z fikcyjnym podpisem. Do widzenia,
Mena, czekam na wiadomości od pana."
Wiadomości. Czekam na wiadomości. Wiadomości z moich białych warg...
daj, rękę, dajcie mi rękę, jakiś inny puls, żeby ożywić mój, białe wargi...
— To twoja wina, tylko twoja.
— Ulżyło ci? Zrób tak. Przejechaliśmy konno przez rzekę. Wróciliśmy w
moje strony. Moje strony.
— ... chciałybyśmy wiedzieć, gdzie... Nareszcie, nareszcie sprawiają mi tę
przyjemność: przychodzą prosić mnie o to dosłownie na klęczkach. Ksiądz
pewnie coś im szepnął. Coś musi krążyć nade mną, bardzo blisko, skoro one
tak zbliżają się do mego wezgłowia z tym drżeniem, którego nie mogę nie
zauważyć. Próbują odgadnąć mój figiel, jaki chcę im spłatać, ten ostatni
figiel, którym się tak delektowałem w samotności,
ostatnie upokorzenie, którego wszystkimi konsekwencjami nie będę się już
mógł cieszyć, ale te pierwsze spazmy sprawiają mi rozkosz już w tej chwili.
Może to już ostatni błysk triumfu.
— Gdzie...— szepczę tak słodko, tak głęboko udając... — gdzie... dajcie
mi pomyśleć... Tereso, zdaje się, że pamiętam... Poszukajcie szkatułki
mahoniowej, gdzie chowam cygara... Ma podwójne dno...
Nie muszę kończyć. Obie wstają i biegną do olbrzymiego stołu w kształcie
podkowy, przy którym, jak one myślą, czasem spędzam w nocy bezsenne
godziny na czytaniu: chciałyby, żeby tak było. Dwie kobiety szamoczą się z
szufladami, rozrzucają wszystkie papiery i znajdują w końcu mahoniową
szkatułkę. Ach, więc to było tam. Ale tam była inna. Albo ją przyniosły. Ich
palce gorączkowo szukają podwójnego dna, odrywają drzewo. Nie ma nic.
Kiedy jadłem ostatni raz? Mocz oddałem już dawno. Ale jeść. Wymiotowałem.
Ale jeść.
„— Dzwoni pan podsekretarz, don Arte- mio/1
Zasunęli firanki, prawda? To już noc, prawda? Niektóre rośliny
potrzebują nocnego światła, żeby kwitnąć. Powój otwiera kielich o
zmierzchu. Powój. W tamtej chacie był powój, w chacie nad rzeką. Rozkwitał
wieczorem.
„— Dziękuję pani... Tak, Artemio Cruz
przy aparacie. Nie, nie, mowy nie ma o ugodzie. To wyraźna próba obalenia
rządu. Uzyskali już to, że cały związek wystąpił z partii rządowej, jeżeli tak
dalej pójdzie, na czym będziecie się opierać, panie ministrze? Tak... To
jedyna droga: nie uznać strajku, posłać na nich wojsko, puścić w ruch pałki
i aresztować przywódców... Ależ oczywiście, bardzo poważne, panie
ministrze..."
Mimoza także, pamiętam, że mimoza też czuje: może być wrażliwa i
wstydliwa, czysta i pulsująca życiem, mimoza...
„— ... tak, oczywiście, i jeszcze coś, żeby nie było niedomówień: jeśli
panowie okażecie słabość, ja i moi wspólnicy wycofamy kapitały, umieścimy
je za granicami Meksyku. Co by pan powiedział, gdyby w ciągu dwóch
tygodni odpłynęło z kraju sto milionów dolarów na przykład? Co? Nie, rozu-
miem doskonale. To drobiazg..."
Tak. Skończyło się. To było wszystko. Wszystko? Kto wie? Nie pamiętam.
Od dawna już nie słucham głosu w magnetofonie. Od dawna już udaję tylko,
a naprawdę myślę o rzeczach, które lubię jeść, tak, myśleć
o jedzeniu to ważniejsze, bo nie jadłem nic od wielu godzin, i Padilla wyłącza
aparat, a ja mam oczy wciąż zamknięte i nie wiem, co myślą, co mówią
Catalina, Teresa, Ge- rardo, mała — nie, Gloria wyszła, odeszła już dobrą
chwilę temu z synem Padilli, pewnie się gdzieś całują w salonie, korzysta
jąc, że nikogo nie ma — bo oczy mam wciąż zamknięte i myślę tylko o
wieprzowych kotletach, o pieczeni z polędwicy, pieczonych prosiakach,
indykach z farszem, o zupach, które mi tak smakują, tak, prawie tak‘samo,
jak desery, ach, zawsze lubiłem łasować, a tutaj słodycze są wspaniałe,
ciastka z migdałami i ananasem, z orzechem kokosowym... ach i' jeszcze
zsiadłe mleko i mleko z karmelem, kulki z Zamory, mrożone konfitury i ryby,
huachinangos, sole, węgorze, ostrygi*i kraby.
— Przejechaliśmy konno przez rzekę. I dotarliśmy do morza. Do
Veracruz.
Langusty, homary i ośmiornice, ceiviches § piwo gorzkie jak morze, myślę
o piwie,
0 dziczyżnie z Yutacan i o tym, że nie jestem stary, nie, chociaż kiedyś
byłem, w lustrze, i o dobrze przyrządzonych serach, jak mi smakowały,
myślę, chcę, jakie to przyjemne, jak mnie nudzi słuchanie własnego głosu,
och, ten mój głos, równy, sugestywny, autorytatywny, zawsze gram tę samą
rolę, zawsze, jakie to nudne, kiedy będę mógł jeść, jeść, jeść: jem, śpię,
cudzołożę, a reszta, co? co? co? kto chce jeść, spać
1 cudzołożyć za moje pieniądze? Ty, Padilla, i ty, Catalino, i ty, Tereso, i ty,
Gerardo,
i ty, Paquito Padilla — tak się nazywasz? — w ciemnym salonie albo w moim
gabinecie, który pewnie pożerasz wargi mojej wnuczki
ty, który jesteś jeszcze młody, bo ja nie mieszkam tutaj, wy jesteście młodzi,
a ja umiem dobrze żyć, dlatego żyję nie tutaj, ja jestem już stary, co?, stary,
który ma swoje dziwactwa i ma prawo je mieć, bo się skurwił i skurwił
innych, wybrał w porę, jak tamtej nocy, ach, przypomniałem sobie tę noc, to
słowo, tę kobietę; dajcie mi jeść, czemu nie dajecie mi jeść, wynoście się, aj,
boli, wynoście się, chinguen a su mądre!*
Wymówisz je: to twoje słowo, a twoje słowo jest moim; słowo honoru,
słowo mężczyzny, słowo spod latarni, przekleństwo, pozdrowienie, słowo
życia, wiąż ikrwi, wspomnienie, głos rozpaczy, wyzwolenie nędzarzy, hasło
możnych, wezwanie do bójki i do roboty, epigraf miłości, znamię rozpoznaw-
cze, groźba i drwina, słowo-świadek, słowo- -towarzysz zabawy i pijatyki,
szpada walecznych, tron potęgi, godło rasy, ostatnia deska ratunku,
zawołanie rodowe, streszcze
nie historii, herb narodowy Meksyku: twoje słowo.
Chinguen a su mądre
Hijo de la chingada
smutek i błazenada, meksykańska ballada. Ci, których urodziła
chingada, ci, którym oczy zamknęła chingada. To ona odpiera ciosy, ona
rozdaje karty, ona gra o najwyższą stawkę, osłania nieśmiałość i podwójną
grę, odsłania rywalizację i odwagę, ona upaja, krzyczy, żyje w każdym łóżku,
prezy- duje ucztom i festynom przyjaźni, nienawiści, potęgi. Nasze słowo. Ty
i ja, członkowie tego bractwa, zakonu, któremu patronuje chingada. Jesteś,
kim jesteś, bo umiałeś pieprzyć, a nie dałeś, się opieprzyć. Jesteś, kim
jesteś, bo nie umiałeś pieprzyć, a dałeś się opieprzyć. Łańcuch, który skuwa
nas wszystkich, związanych ze wszystkimi sk...synami, którzy nas
poprzedzili, i tymi, którzy przyjdą po nas; będziesz dziedziczył po twojej
matce, a po tobie przejmą spadek inni: jesteś synem jej synów, będziesz
ojcem innych jej synów; nasze słowo za każdą twarzą, za każdym znakiem,
każdym draństwem i szwindlem.
Dokąd idziesz z tym słowem?
Och, misterium, złudzenie, nostalgia — myślisz, że to słowo zaniesie cię z
powrotem do twoich początków? Jakich początków? Nie twoich: nikt nie
chce wracać do kłamstw
o wieku złotym, do mrocznych legend, do
zwierzęcego ryku, do walki o mięso niedźwiedzie, do. jaskini i kamienia
łupanego, do ofiar składanych bogom i szaleństwa, do strachu, który nie ma
nazwy, do obalonego fetysza, do lęku przed słońcem, burzą, zaćmieniem
słonecznym, ogniem, przed maskami, bożkami, przed pokwitaniem, przed
wodą, głodem, bezbronnością, do lęku kosmicznego: chingada, świątynia
negacji, krwawy ołtarz grozy.
Och, misterium, oszustwo, złudzenie: myślisz, że z tym słowem pójdziesz
naprzód, że na tej drodze znajdziesz twoją afirmację? Ku jakiej przyszłości?
Nie ty: nikt nie chce iść obarczony brzemieniem przekleństwa, podejrzenia,
frustracji, urazy, nienawiści, zawiści, pogardy, niepewności, nędzy, naduży-
cia, zniewagi, zastraszenia, fałszywej dumy, brawury, korupcji, pod tym
brzemieniem, które na ciebie wkłada twoja chingada-chingada.
Zostaw to słowo na drodze, zamorduj bronią, która nie jest jej bronią,
zabijmy ją, to słowo, które nas rozdziela, zaraża swoją podwójną trucizną
pogańskiego bóstwa i krzyża, niech to nie będzie ani nasza odpowiedź, ani
nasze nieuchronne fatum.
Módl się, podczas gdy kapłan namaszcza ci ostatnimi olejami wargi, nos,
powieki, ramiona, nogi, podbrzusze, proś, żeby to nie było naszą
odpowiedzią, naszym przeznaczeniem: chingada, hijos de Ja chingada,
słowo, które zatruwa miłość, zrywa więzy przy
jaźni, miażdży tkliwość, słowo, które rozłącza, niszczy, zaszczepia jad;
najeżone wężami i metalem łono kamiennej matki, Ja chingada, pijana
czkawka kapłana we wnętrzu piramidy, władcy na tronie, archima- dryty w
katedrze; dym, Hiszpania i Ana- huac, dym, nawóz jej ciała, jej poświęcenia,
honory, niewola, świątynie, języki: kogo dziś będziesz pieprzył, żeby istnieć?
Kogo jutro? Kogo będziesz używał, kogo nadużywał? Hijos de la chingada to
te przedmioty, które kochasz, te istoty ludzkie, które przekształcisz w
narzędzie twego użytku, twojej przyjemności, twego panowania, twojej po-
gardy, twego zwycięstwa, twego życia: hi jo de la chingada, przedmiot twego
użytku, coś lepszego niż-nic zmagasz się nie zwyciężasz
słyszysz szept innych modłów, szepty, które nie słuchają twojej własnej
modlitwy: niech to nie będzie nasza odpowiedź ani nasz los: obmyj się z tego
brudu zmagasz się nie zwyciężasz
dźwigałeś je przez całe życie, to brzemię... jesteś synem zgwałconej matki,
zniewagi, którą zmazałeś, znieważając innych,
zapomnienia, którego ci trzeba, by pamiętać.
tego nieskończonego łańcucha naszych, krzywd zmagasz się
trudzisz mnie, zwyciężasz mnie, zmuszasz mnie do zstąpienia z tobą do
tego piekła; pragniesz wspominać inne rzeczy, nie to, zmuszasz mnie, bym
zapomniał, że to będzie- -nigdy, że jest, nigdy, że było: zwyciężasz mnie tym
słowem, chingada zmagasz się odpocznij
śnij o twojej czystości
powiedz, że próbowałeś, że spróbujesz, że pewnego dnia gwałt ci odpłaci
tą samą monetą, zwróci ku tobie swoje drugie oblicze: kiedy zechcesz za
młodu deptać po tym, za co powinieneś być wdzięczny na starość; w dniu
kiedy zrozumiesz coś, zauważysz, że coś się kończy, pewnego dnia, w którym
się obudzisz — zwyciężam cię — i ujrzysz się w lustrze, ujrzysz nareszcie, że
zostawiłeś coś za sobą: przypomnisz sobie: ten pierwszy dzień bez młodości,
pierwszy dzień nowego czasu: ustal go, ustalisz, tak jak ustawia się posąg,
aby obejrzeć go ze wszystkich stron, rozsuniesz firanki, by wpuścić do
pokoju ten świeży podmuch poranny: ach, jakże cię wypełni ta świeżość,
zapomnisz
o tym zapachu kadzidła, zapachu, który idzie za tobą wszędzie, ach, jakże
cię oczyści, nie dopuści do ciebie wątpliwości, nie zaprowadzi cię do tego
pierwszego zwątpienia.
bzsunął firanki i odetchnął świeżym powietrzem. Do pokoju wdarł się po- _J
ranny wiatr od morza, oznajmiając swą obecność poruszeniem firanek.
Wyjrzał przez okno: te godziny świtu były najlepsze, najjaśniejsze, godziny
wiosny każdego dnia. Wkrótce zdławi je słońce. Ale o siódmej rano plażę
naprzeciw balkonu rozświetlał spokój świeżości i ciszy. Ledwie było słychać
szum fal, a głosy nielicznych amatorów porannej kąpieli nie zdołały zakłócić
uroczystego spotkania wschodzącego słońca z gładką taflą oceanu i
piaskiem, uczesanym przez nocny przypływ. Rozsunął firanki
i odetchnął czystym powietrzem. Troje dzieci szło przez plażę z wiaderkami,
zbierając skarby, które zostawiła noc: muszle, rozgwiazdy, kawałki
wypolerowanego drzewa. Niedaleko od brzegu kołysała się żaglówka,
przezroczyste niebo kładło na ziemi świetliste smugi przesączone przez filtr
bladej zieleni. Aleją między hotelem i plażą nie przejeżdżał żaden samochód.
Zsunął z powrotem storę i poszedł do łazienki wykładanej kafelkami w
mauretań-
skie wzory. Zobaczył w lustrze swoją twarz obrzękłą od snu, który przecież
był tak krótki, tak do snu niepodobny. Zamknął cicho drzwi. Otworzył krany
i zatkał umywalkę. Rzucił kurtkę od piżamy na pokrywę sedesu. Wybrał
nową żyletkę, wyjął ją z woskowanego papieru i włożył w pozłacaną ma-
szynkę. Potem wrzucił maszynkę do ciepłej wody, zwilżył ręcznik i przykrył
sobie nim twarz. Para osiadła na lustrze. Otarł je ręką
i zapalił jarzeniową lampkę nad lustrem. Wycisnął z tubki krem do golenia,
* nowej produkcji amerykańskiej, i posmarował nim policzki, brodę i szyję.
Sparzył sobie palce wyjmując maszynkę z wody. Skrzywił się, lewą ręką
naciągnął skórę na policzku i zaczął się golić, starannie przesuwając ma-
szynkę z góry do dołu, wciągając wargi do środka. W gorącej parze zaczął się
pocić, uczuł kilka kropli spływających mu po żebrach. Teraz golił się pod
włos, powoli, gładząc dłonią podbródek, by się upewnić, czy skóra zmiękła.
Znowu otworzył krany, zwilżył ręcznik, przykrył sobie twarz. Obmył uszy z
piany i natarł twarz płynem odświeżającym. Oczyścił żyletkę i umieścił, ją z
powrotem w maszynce, a tę w skórzanej pochewce. Wyciągnął zatyczkę z
umywalki
i przez chwilę przyglądał się, jak spływa szara kałuża piany i pozlepianych
włosków. Obserwował rysy swojej twarzy: chciał zobaczyć to samo odbicie,
co zawsze. Ociera
jąc znowu kropelki pary z lustra, uczuł podświadomie — o tej wczesnej
godzinie drobnych, lecz nieodzownych czynności, niedyspozycji
gastrycznych, nieokreślonych apetytów i niepożądanych zapachów, otaczają-
cych podświadome życie we śnie — że minęło wiele czasu, odkąd, goląc się
codziennie przed lustrem łazienki, widział siebie naprawdę. Prostokąt ze
szkła i rtęci i jedyny prawdziwy portret tej twarzy o zielonych oczach i
energicznych ustach, o szerokim czole i wydatnych kościach policzkowych.
Otworzył usta i wysunął język najeżony białymi wysepkami, potem poszukał
w lustrze pustych jam po zębach, które stracił. Otworzył apteczkę i wyjął
mostki śpiące na dnie szklanki z wodą. Opłukał je pośpiesznie i, obrócony
plecami do lustra, założył je na miejsce. Wycisnął z tubki zie- lonawą pastę
na szczoteczkę i umył zęby. Potem zrzucił spodnie piżamy i odkręcił
prysznic. Ręką sprawdził temperaturę wody
i uczuł nierówny strumień na karku, namy- dlając swoje chude ciało o
wystających żebrach, płaskim brzuchu i mięśniach, które zachowały jeszcze
pewne nerwowe napięcie, ale wykazywały już tendencję do wiotcze- nia, w
sposób, który mu się wydał groteskowy. Musi nad nimi czuwać pilnie,
zwłaszcza kiedy, jest obserwowany, jak teraz, w ciągu tych dni, przez
niedyskretne spojrzenia w hotelu i na plaży. Nadstawił twarz pod
prysznic, zamknął krany i wytarł się ręcznikiem. Doznał znowu uczucia
przyjemności, kiedy nacierał sobie klatkę piersiową i pachy lawendową wodą
kolońską i czesał grzebieniem gęste włosy. Wyjął z szafy ściennej granatowe
kąpielówki i białą koszulkę polo. Włożył włoskie pantofle plażowe, płócienne,
na sznurkowej podeszwie, i powoli otworzył drzwi łazienki.
Wiatr w dalszym ciągu poruszał firankami
i słońce nie zdołało rozbłysnąć. Szkoda byłoby, prawdziwa szkoda, gdyby
dzień okazał się zmarnowany. We wrześniu nigdy nie wiadomo. Spojrzał na
szerokie łóżko małżeńskie. Lilia spała ciągle w tej samej pozycji, swobodnej,
spontanicznej: głowa wsparta na barku i ramię wyciągnięte na poduszce,
obnażone plecy i zgięte kolano, wystające spod kołdry. Zbliżył się do młodego
ciała, na którym to pierwsze światło igrało wdzięcznie, oświetlając złotawy
puszek na ramionach i wilgotne kąciki powiek, warg, pachy koloru słomy.
Pochylił się, by spojrzeć na kropelki potu nad wargami i uczuć ciepło bijące
od tego ciała śpiącego zwierzątka, brązowego od słońca i niewinnie
bezwstydnego. Półotware wargi zamknęły się i dziewczyna westchnęła.
Zszedł na śniadanie.
Skończywszy pić kawę, otarł serwetką usta
i rozejrzał się dokoła. O tej godzinie przychodziły na śniadanie dzieci w
towarzystwie
swoich bon. Gładkie i mokre głowy zdradzały te, które nie oparły się pokusie
kąpieli przed śniadaniem i zamierzały wrócić zaraz w mokrym trykocie na
plażę, gdzie panował ów czas istniejący poza czasem, czas, w którym tylko
wyobraźnia każdego dziecka nadawała dowolny rytm krótkim
i długim godzinom zamków i fortec z piasku, wesołych pogrzebów, spacerów
po wodzie, rozciągniętych ciał, zabaw i pisków w nietykalnej otoczce wody.
Dziwnie było patrzeć na te dzieci, szukające już w otwartej przed ich oczyma
przestrzeni własnego odosobnionego miejsca na zamek z piasku czy' zabawę
w pogrzeb. Teraz dzieci odeszły
i zaczynali się schodzić dorośli mieszkańcy hotelu.
Zapalił papierosa i czekał na to uczucie leciutkiego zawrotu głowy, które
od kilku miesięcy następowało po pierwszym porannym zaciągnięciu się
dymem. Wybiegł wzrokiem daleko poza jadalnię, ku wygiętej linii plaży, która
biegła zygzakiem od krańca pełnego morza do półksiężyca zatoki, w tej chwili
usianej żaglami i rozbrzmiewającej dalekim gwarem. Obok niego przeszło z
gestem powitania znajome małżeństwo. Skinął im głową i znów zaciągnął się
papierosem.
Hałas w jadalni wzrastał: brzęk widelców o talerze, odgłosy łyżeczek
uderzających o brzegi filiżanek, odkorkowywanych butelek i pykania wody
mineralnej, przesu-
wanych krzeseł, rozmów, gości przy stole.
I wzrastający szum fal, którego nie zdołał stłumić gwar ludzki. Od .stołu
widać było nowe fasadowe oblicze Acapulco pośpiesznie zmontowane dla
wygody licznych turystów amerykańskich, których wojna pozbawiła plaż w
Waikiki, Portofino czy Biarritz, a także po to, by zakryć ponure błotniste
zaplecze nagich rybaków i chat wypełnionych dziećmi z wydętym brzuchem,
parszywych psów, cuchnących rynsztoków, trychin i bakcyli. I zawsze dwa
czasy istniejące w tym mieście o janusowej twarzy, tak dalekim od tego,
czym było, tak dalekim od tego, czym chce być. Palił, siedząc z lekko zdrę-
twiałymi nogami, które już nie znosiły nawet o jedenastej rano tego lekkiego
obuwia letniego. Ukradkiem potarł sobie kolano. Zimno musiało tkwić
wewnątrz niego, bo ranek promieniał jedynym okrągłym światłem, a czaszka
słońca wrzała pod pomarańczowym pióropuszem. I już wchodziła Lilia. Oczy
przysłoniła czarnymi okularami* Wstał i przysunął jej krzesło. Dał znak kel-
nerowi. Zauważył szepty znajomego małżeństwa. Lilia kazała sobie podać
papayę i kawę.
— Dobrze spałaś?
Dziewczyna skinęła głową potwierdzająco, uśmiechnęła się riie otwierając
ust i pogłaskała jego brunatną dłoń odcinającą się od bieli obrusa.
— Czy nie przyszły jeszcze gazety z Meksyku? — spytała krając plaster
owocu na małe kawałeczki. — Może pójdziesz zobaczyć?
— Dobrze. Pośpiesz się. Jacht czeka na nas w południe.
-— Gdzie będziemy jeść obiad?
— W klubie.
Poszedł do biura hotelowego. Tak, ten dzień będzie taki sam jak
wczorajszy, złożony z trudnych rozmów, leniwych pytań
i odpowiedzi. Ale noc, bez słów, to już co innego. Po cóż żądać więcej?
Milczący układ nie wymagał prawdziwej miłości ani nawet czegoś na kształt
prawdziwego zainteresowania. Chciał dziewczyny na weekend. Miał ją. W
przyszły poniedziałek wszystko, się skończy,* nie zobaczy jej więcej. Czego
można jeszcze wymagać? Kupił gazety i wszedł na górę, przebrać się w
spodnie z flaneli.
W samochodzie Lilia pogrążyła się w gazetach i rzuciła parę uwag na
temat kroniki filmowej. Skrzyżowała opalone na brązowo nogi i zsunęła
jeden sandał ze stopy. On zapalił trzeciego rannego papierosa, nie powiedział
jej, że jest wydawcą tej gazety, zabawiał się obserwacją napisów reklamo-
wych nad nowymi gmachami i dziwnego sąsiedztwa piętnastopiętrowego
hotelu i restauracji, gdzie podawano hamburgery, z nagim wzgórzem, które
opadało w stronę szosy
ukazując czerwonawy brzuch z wypatroszonymi przez koparkę
wnętrznościami.
Lilia lekko wskoczyła na mostek, podczas gdy on usiłował odnaleźć
równowagę, zanim postawił stopę na jachcie. Xavier Ada- me już tam był i
podał im rękę, pomagając przejść z kołyszącego się mostka na pokład.
Niemal nagi, w króciutkich spodenkach kąpielowych i z ciemną,
nasmarowaną olejkiem twarzą wokół niebieskich oczu i gęstych, ruchliwych
brwi. Wyciągnął rękę ruchem niewinnego wilka: śmiały, naiwny, skryty.
— Don Rodrigo pyta, czy nie mają państwo nic przeciw temu, żeby zabrać
mnie z sobą na spacer.
Skinął głową i ulokował się w cieniu, w głębi kabiny. Adame mówił do
Lilii:
— ... Stary obiecał mi to już tydzień temu, a potem zapomniał.
Lilia uśmiechnęła się, rozpościerając ręcznik na nasłonecznionej rufie.
— Napijesz się czegoś? — zapytał Lilii, kiedy zbliżył się posługacz ze
stolikiem na kółkach, zastawionym butelkami i przekąskami.
Lilia, leżąc w słońcu, zaprzeczyła gestem. On przyciągnął stolik i gryzł
migdały, podczas gdy chłopak przygotowywał gin and tonie. Xavier Adame
znikł na dachu kabiny. Słychać było jego energiczne kroki, kilka
pośpiesznych zdań, zamienionych na mostku,
a później ruch ciał układających się na dachu.
Mały jacht wolno wypłynął z zatoki. Przykrył głowę czapką z
przezroczystym daszkiem i schylił się, żeby wypić gin and tonie.
Przed nim słońce powlekało blaskiem ciało. Lilii. Dziewczyna rozwiązała z
tyłu opalacz i ukazały się nagie plecy. Całe ciało drgnęło z radości. Uniosła
ramiona i zawinęła na karku lśniące miedziane włosy. Cieniutkie strużki
potu spływały po jej szyi, okrągłych ramionach i gładkich plecach o wyraźnie
zarysowanej linii kręgosłupa. Patrzył na nią z głębi kabiny. Teraz zaśnie w
tej samej pozycji co rano, leżąc na boku, ze zgiętym kolanem. Zobaczył, że
wygoliła sobie pachy. Motor ruszył i fale rozdzieliły się, tworząc dwa
spienione, szybko mknące grzbiety, wzbijając drobniutki słony deszcz,
spryskując ciało Lilii. Woda morska zmoczyła majteczki kąpielowe,
oblepiając je wokół bioder i między pośladkami. Mewy z krzykiem zbliżały się
do statku. Powoli sączył cocktail przez słomkę. To młode ciało, zamiast go
podniecać, drażniło go, pobudzało do jakiejś złośliwej powściągliwości.
Siedząc na leżaku w głębi kabiny zabawiał się tłumieniem swoich żądz,
trzymaniem ich w rezerwie na noc, milczącą i samotną, kiedy ciała znikają w
ciemnościach i nie mogą być przedmiotem porównań. W nocy będzie miał
dla niej tylko ręce, doświadczone, ko
chające cierpliwość i niespodzianki. Opuścił oczy, i spojrzał na te smagłe
ręce o naprężonych, zielonkawych żyłach, umiejące zastąpić siłę i
niecierpliwość czasów dawniej-; szych.
Znajdowali się na pełnym morzu. Nad niezamieszkałym-wybrzeżem,
skalistym i porosłym gęstymi zaroślami, unosił się palący blask. Jacht
dokonał wirażu i jedna z fal rozbiła się, przeskakując nad pokładem i
zalewając ciało Lilii. Dziewczyna krzyknęła radośnie i uniosła biust, dwa
różowe punkty, które zdawały się sprężynami twardych piersi. Położyła się z
powrotem. Służący zbliżył się z aromatyczną tacą ułożonych na warstwie
lodu śliwek, brzoskwiń, pomarańcz obranych ze skórki.. Zamknął oczy i
pozwolił się zarysować; trudnemu uśmiechowi, któty narzuciła myśl: to
lśniące ciało, ta smukła kibić i pełne uda także noszą w sobie v-. ukrytego w
komórce na razie mikroskopijnie maleńkiej —■ raka czasu. Cud
krótkotrwały jak efemeryda: czym będzie się różniła z biegiem lat od tego
drugiego ciała, które teraz ją posiada? Trup w słońcu ociekający oliwą i
potem, ciało, z którego wraz z potem wypływa jego zwiewna młodość,
utracona w mgnieniu oka; zwiędła skóra, uda, które zwiotczeją na skutek
porodów i zwyczajnego, niespokojnego pobytu na ziemi elementarnych
rutyn, wieczyście powtarzanych, pozbawionych ory
ginalności. Otworzył oczy. Patrzył na nią.
Xavier zsuwał się z dachu. Zobaczył owłosione nogi, potem ukryty pod
slipami kłębek seksu, wreszcie brązowy tors. Xavier szedł wilczym krokiem,
schylając się, by wejść do otwartej ■ kabiny i wziąć z tacy dwie brzoskwinie.
Uśmiechnął się do niego i wyszedł z owocami w ręku. Przykucnął przed Lilią,
z rozsuniętymi nogami tuż przed twarzą dziewczyny, dotknął jej ramienia.
Lilia uśmiechnęła się i wzięła jedną z brzoskwiń, mówiąc coś, czego nie
dosłyszał, bo słowa zgubiły się w hałasie motoru, bryzy, mocno bijących fal.
Teraz ich usta poruszały się w jednoczesnym ruchu żucia i sok ciekł po
brodach. Gdyby chociaż... Tak. Młody człowiek zwarł nogi i ułożył się na
rufie. Podniósł uśmiechnięte oczy, marszcząc czoło, patrząc w białe niebo
południa. Lilia spojrzała na niego i poruszyła wargami. Xavier wyciągnął
ramię i pokazał coś na brzegu. Przysunął się jeszcze bliżej i oboje,.śmieli się,
kiedy zawiązywał jej z tyłu opalacz; ipotem ona usiadła, z mokrym biustem
wyraźnie zarysowanym pod tkaniną, jedną ręką przysłoniła oczy, żeby
zobaczyć coś, co jej wskazywał na dalekiej linii maleńkiej plaży, która
wyglądała jak muszla rzucona między zarośla. Xavier wstał i krzyknął
pilotowi jakiś rozkaz: Jacht obrócił się znowu i popłynął w kierunku plaży.
Dziew-
czyna położyła się z powrotem na rufie i przyciągnęła do siebie torbę, żeby
poczęstować Xaviera papierosem. Rozmawiali.
Widział te dwa ciała siedzące tuż obok siebie, jednakowo brązowe i
jednakowo gładkie, utworzone z jednej nieprzerwanej linii od stóp do głów.
Nieruchome, lecz pełne napięcia, wyczekujące, zjednoczone swoją nowością,
swoim ledwie ukrywanym pragnieniem spróbowania się, ukazania się sobie
nawzajem. Pociągnął cocktail ze słomki i włożył ciemne okulary, które pod
czapką z daszkiem prawie zupełnie zasłaniały jego twarz. Kończyli obgryzać
pestki brzoskwiń i zapewne mówią:
„Bardzo smaczne" albo może:
„Lubię zapach brzoskwiń" coś, czego nikt nie powiedział nigdy przed nimi,
słowa mówione ciałem, obecnością tych, co rozpoczynają życie. Pewnie
mówią: „Dlaczego nie widzieliśmy się nigdy przedtem? Ja często bywam w
klubie..."
„Ja nie... Chodź, wyrzucimy pestki. Razem, raz, dwa..."
Zobaczył, jak jednocześnie rzucają pestki w wodę, ze śmiechem, który nie
dotarł do kabiny. Zobaczył siłę jego ramion.
— Wygrałem — powiedział Xavier, kiedy pestki bezszelestnie pogrążyły
się w morzu, daleko od jachtu. Roześmiała się. Wrócili na
dawne miejsce i ułożyli się wygodnie, jak przedtem.
— Lubisz narty wodne?
— Nie wiem, nie próbowałam.
— Chodź, pokażę ci.
O czym mogą mówić? Zakaszlał i przyciągnął do siebie stolik na kółkach,
żeby przygotować drugi cocktail. Xavier zapewne próbuje się dowiedzieć,
jakiego rodzaju parę tworzą Lilia i on. Ona pewnie opowie mu swoją krótką i
brudną historię. On wzruszy ramionami, zmusi ją, żeby zapragnęła młodego
ciała wilka, przynajmniej na jedną noc, dla odmiany. Ale kochać się...
kochać...
mź Najważniejsze, żeby ramiona były dobrze naprężone, rozumiesz? Nie
zginać ramion.
— Najpierw popatrzę, jak ty to robisz.
— Dobrze. Zaczekaj, aż dobijemy do małej plaży.
Och, tak! Być młodym i bogatym!
Jacht zatrzymał się o kilka metrów od ukrytej plaży. Zakołysał się,
znużony, wypuszczając swój benzynowy oddech, plamiąc morze
przezroczyste w tym miejscu jak zielona szyba, ukazując białe dno. Xavier
wziął narty i wrzucił je do wody, potem sam skoczył, wynurzył się
uśmiechnięty i umocował narty do nóg.
— Rzuć mi linę.
Dziewczyna znalazła linę i rzuciła ją młodemu człowiekowi. Jacht znowu
ruszył na
przód, Xavier wyprostowany, z jednym ramieniem wzniesionym w górę,
sunął śladem bruzdy, którą rysował statek, podczas gdy Lilia obserwołała
go, a on popijał gin and lonic; ta wstęga morza, która rozdzielała młodych,
zbliżała ich w tajemniczy sposób, łącząc ich ściślej niż oiasny uścisk i utrwa-
lając to nieruchome zbliżenie, jak gdyby jacht nie pruł wód Pacyfiku, jak
gdyby Xavier był posągiem, wyrzeźbionym w marmurze na zawsze,
holowanym przez statek, jak gdyby Lilia zatrzymała się na jednej z tych fal,
które zdawały się nie mieć substancji własnej; podnosiły się, rozbijały, ginęły
i zespalały się znowu — tworząc inne fale, wiecznie w ruchu, wiecznie te-
same, istniejąc poza czasem, odbijając tylko obraz własny, obszar fal,
początków czasu, tysiąclecia straconego i tysiąclecia, które miało nastąpić.
Zagłębił ciało w niskim i wygodnym fotelu. Co teraz wybierze? Jak uniknie
tego hazardu najeżonego koniecznościami nieuniknionymi, umykającymi
jego kontroli?
Xavier puścił linę i zanurzył się w morzu naprzeciwko plaży. Lilia
wskoczyła do wody nie patrząc na żadnego z nich. Ale wyjaśnienie nastąpi.
Jakie? Czy Lilia wytłumaczy to jemu? Czy Xavier zażąda tłumaczeń od Lilii?
Czy Lilia wytłumaczy się Xavierowi? Kiedy głowa. Lilii, oświetlona tysiącem
dziwnych odblasków słońca i morza, ukazała się w wodzie obok głowy
młodego człowieka, wie-
dział, że nikt prócz niego samego nie ośmieli się żądać wyjaśnień; że tam, w
dole, w spokojnych falach tej przeźroczystej zatoki nikt nie. będzie pytał o
przyczyny i nic nie powstrzyma nieuniknionego spotkania, nikt nie zniszczy
tego, co było, tego, co być musi. Cóż staje pomiędzy młodymi ludźmi? To cia-
ło zagłębione w leżaku, przybrane w koszulkę polo, flanelowe spodnie i
czapkę z daszkiem? To bezsilne spojrzenie? Tam, w dole, ciała płynęły w
milczeniu i burta na wysokości jego oczu nie pozwalała mu dostrzec tego, co
się dzieje. Xavier gwizdnął. Jacht ruszył i Lilia ukazała się na chwilę, stojąc
na powierzchni morza. Przewró-* ciła się, jacht stanął. Śmiechy pełne,
otwarte, dobiegły do jego uszu. Nigdy nie słyszał, ‘ żeby tak się śmiała. Jak
gdyby dopiero się narodziła, jak gdyby nie było przeszłości, milowych
kamieni historii, brzemion wstydu, czynów popełnionych przez nią, przez
niego.
Przez wszystkich. To było słowo nie do zniesienia: wszyscy. Gorzki
grymas nie zdołał powstrzymać tego słowa, które cisnęło się na usta. Które
łamało wszystkie sprężyny władzy i winy, panowania jednej osoby nad
innymi, nad kimś, nad dziewczyną w jego mocy, kupioną przez niego,
wprowadzając ich w bezkresny świat czynów pospolitych, podobnych
przeznaczeń, doświadczeń bez etykiet własności. ’A więc ta kobieta nie
została naznaczona na zawsze? Nie będzie
na zawsze kobietą posiadaną przez niego chwilowo? Czy nie to będzie jej
definicją i nieuniknionym losem: być tym, czym była, ponieważ w pewnej
chwili należała do niego? Czy Lilia może kochać tak, jak gdyby on nigdy nie
istniał?
Podniósł się, poszedł w kierunku rufy i zawołał:
— Już późno! Trzeba wracać do klubu na obiad.
Czuł jakąś sztywność w twarzy, w całej swej postaci, jakby powlekała ją
warstwa białego krochmalu, wtedy uświadomił sobie, że jego krzyk nie dotarł
do niczyich uszu, nie mogły go słyszeć dwa lekkie ciała płynące pod
opalizującą wodą: równolegle, nie dotykając jedno drugiego, jak gdyby uno-
siły się w drugiej warstwie powietrza.
Xavier Adame zostawił ich na przystani i wrócił na pokład: chciał jeszcze
pojeździć na nartach. Stojąc na dziobie statku przesłał im pożegnanie:
machał w powietrzu trykotową koszulką, a w jego oczach nie było nic z tego,
co on chciałby w nich zobaczyć. Tak, jak podczas obiadu na brzegu zatoki,
pod dachem z palm, nie zobaczył tego, co chciał, w kasztanowatych oczach
Lilii. Xavier nie zapytał o nic. Lilia nie opowiedziała mu tej żałosnej historii z
melodramatu, której smakiem delektował się w duchu, nad filiżanką
zimnego rosołu Vichyssoise. To małżeństwo z klasy średniej i pospolity
czarny charakter, smątny tyran, karzący zdradę, rozwód i prostytucja.
Chciałby to opowiedzieć Xavierowi, może powinien to zrobić. Trudno mu było
jednak przypomnieć sobie tę historię, bo uciekła z oczu Lilii* tego
popołudnia, tak jakby w ciągu ranka przeszłość uciekła z jej życia.
Teraźniejszość jednak nie mogła uciec; przeżywali ją siedząc na krzesłach
wyplatanych ze słomy i jedząc obiad specjalnie zamówiony: Vichyssoise,
langusta, Cótes-du- -Rhóne, Baked Alaska. Siedziała naprzeciwko, kupiona,
zapłacona przez niego. Zatrzymał w powietrzu mały widelczyk do skoru-
piaków wpół drogi do ust: zapłacona przez niego, a przecież mu się
wymykała. Nie mógł jej dłużej zatrzymać. Tego wieczora, tego samego
wieczora, odnajdzie Xaviera, spotkają się ukradkiem, już sobie wyznaczyli
spotkanie. A oczy Lilii zagubione w pejzażu ]||p żaglowców i śpiącej wody
nie mówiły nic.
Mógłby to z niej wyciągnąć, zrobić scenę...
Uczuł się nieswojo, w jakiejś fałszywej sytuacji, i wrócił do przerwanego
jedzenia. Co teraz?... Nieuniknione spotkanie, które sprzeciwia się jego
woli... Ach, w poniedziałek wszystko się skończy, nie zobaczy jej więcej, nie
będzie jej szukał po ciemku, nagi, pewien, że napotka to ciepło zwinięte w
kłębek pośród prześcieradeł, nie będzie więcej...
— Nie jesteś śpiący? — spytała Lilia, kiedy podano deser. — Wino cię nie
usypia? <*
— Owszem. Trochę. Nałóż sobie, proszę.
— Nie, nie chcę lodów... Mam ochotę się zdrzemnąć.
Po powrocie do hotelu Lilia pomachała mu ręką na pożegnanie, a on
przeszedł na drugą stronę alei i kazał chłopcu ustawić leżak w cieniu palmy.
Z trudem zapalił cygaro — niewidzialny wiatr, nie wiadomo z której strony
wiejący w to upalne popołudnie, uporczywie gasił zapałki. W pobliżu niego
kilka młodych par odbywało popołudniową sjestę, drzemiąc w objęciach:
jedni ze splecionymi nogami, inni z głowami przytulonymi pod ręcznikiem.
Zaczął pragnąć, żeby Lilia zeszła i położyła głowę na jego chudych, twardych
kolanach, okrytych flanelą. Cierpiał, czuł się zraniony, niepewny. Cierpiał
nad tajemnicą tej miłości, której nie mógł dotknąć. Bolało go wspomnienie
tego błyskawicznie zawiązującego się spisku, porozumienia bez słów,
zawartego przed jego oczyma przy pomocy gestów, które same w sobie
niczego nie wyrażały, ale w obecności tego mężczyzny, tego mężczyzny kry-
jącego się za daszkiem przeciwsłonecznym, za czarnymi okularami... Jedna ż
dziewcząt przeciągnęła się leniwie i wziąwszy garść piasku zaczęła go sypać
na szyję swego towarzysza. Krzyknęła, kiedy tamten skoczył z udanym
gniewem i chwycił ją wpół. Oboje potoczyli się po piasku, ona podniosła się i
uciekła, on za nią, aż złapał ją znowu,
dyszącą, rozedrganą i zaniósł w ramionach do morza. Artemio Cruz zrzucił
lekkie włoskie sandały i uczuł pod stopami ciepły piasek. Przebiec przez
plażę, aż do końca, samemu. Iść za spojrzeniem utkwionym we własne
ślady, nie widząc, że fala je zaciera, i że każdy nowy ślad, stopa odgnieciona
w mokrym piasku, jest jedynym świadectwem swego istnienia, świadectwem,
które zaraz zniknie.
Słońce znajdowało się teraz na wysokości jego oczu.
Młodzi kochankowie wyszli z morza: oszołomiony, nie mógł zmierzyć
czasu trwania ich długiego aktu, spełnionego niemal na samej plaży, ale pod
osłoną pościeli morza, srebrzystego w blaskach zachodu. Z rozigra- nej
brawury, z jaką weszli do wody, teraz pozostały już tylko dwie głowy,
przybliżone do siebie w milczeniu, i spuszczone oczy tej wspaniałej
dziewczyny, brązowej od słońca, czarnowłosej, młodej... Młodej. Młodzi poło-
żyli się z powrotem na piasku, tuż przy nim i skryli głowy pod jednym
ręcznikiem. Okrywała ich także powoli zbliżająca się noc tropiku. Murzyn,
który wynajmował leżaki, zaczął je zbierać. Podniósł się więc i wrócił do
hotelu. Positanowił popływać trochę w basenie przed wejściem na górę.
Wszedł do kabiny i usiadłszy na ławeczce zaczął zdejmować sandały.
Zasłaniały go metalowe szafki, gdzie przechowywano ubranie gości.
Słyszał odgłos kroków, stąpanie mokrych stóp po chodniku z linoleum za
swoimi plecami, głosy, zdyszane śmiechy, wycieranie się ręcznikami. Zdjął
koszulę. Z drugiej strony drzwiczek kabiny doleciał go zapach potu, czarnego
tytoniu i wody kolońskiej. Kłąb dymu wzbił się aż pod sufit.
— Piękna i bestia dzisiaj się nie pokazali.
— Nie, dziś nie...
— Babka jest piorunująca, to trzeba przyznać...
— Aż szkoda. Ten grzyb chyba niewiele może jej sprawić przyjemności...
— Ryzykuje apopleksją.
— Pewnie. Pośpiesz się.
Odeszli. Włożył z powrotem sandały i wyszedł także, nakładając koszulę.
Wszedł po schodach do sypialni. Otworzył drzwi. Nic, co mogłoby go
zdziwić. Łóżko było zgniecione po drzemce, ale Lilii ani śladu. Zatrzymał się
na środku klimatyzowanego pokoju. Wentylator wirował jak schwytany sęp.
Na zewnątrz, na tarasie, jeszcze jedna noc cykad i świetlików. Jeszcze jedna
noc. Zamknął okno, żeby zapach nie uleciał. Jego zmysły chłonęły ten
aromat perfum przed chwilą użytych, potu, mokrych ręczników,
kosmetyków. Ale te rzeczy, te zapachy, miały inną nazwę. Poduszka, leszcze
wgnieciona, była ogrodem, ziemią, mokrym piaskiem, morzem. Powoli
podszedł do szuflady, gdzie ona... Wziął do rąk jedwab
ny biustonosz, dotknął go policzkiem, przesunął po szorstkiej brodzie. Musi
być przygotowany. Musi się wykąpać, ogolić na nowo, na tę noc. Rzucił
biustonosz i innym krokiem, teraz energicznym, skierował się do łazienki.
Zapalił światło. Odkręcił kran z ciepłą wodą. Rzucił koszulę na pokrywę
sedesu. Otworzył apteczkę. Zobaczył te przedmioty, rzeczy ich obojga. Tubki
pasty do zębów, krem do golenia, szylkretowe grzebienie, cold cream,
flakonik z aspiryną, pastylki przeciw nadkwasocie, opaski hygieniczne, woda
lawendowa, niebieskie żyletki, brylan- tyna, róż do policzków, pigułki
przeciw bólom żołądka, żółty płyn do płukania gardła, prezerwatywy,
pudełko z plastrami, buteleczka jodyny, flakonik szamponu, pęsetki, no-
życzki do paznokci, kredka do warg, krople do oczu, maść eukaliptusowa,
dezodorant. Wziął maszynkę do golenia. Była pełna włosów grubych
kasztanowatych, które utkwiły między żyletką i zębatą blaszką. Stanął przed
lustrem z maszynką do golenia w rękach. Przytknął ją do warg i bezwiednie
zamknął oczy. Gdy je otworzył, teń stary człowiek
0 zapadniętych oczach, szarych policzkach
1zwiędłych wargach, który nie był już tamtym, dobrze znanym odbiciem,
odesłał mu z lustra drwiący grymas.
Widzę ich. Weszli. Otwierają się, zamykają mahoniowe drzwi i nie słychać
kroków na grubym dywanie. Zamknęli okna. Zapuścili, z szelestem, szare
firanki. Chcę ich prosić, żeby otworzyli, żeby otworzyli okna. Za oknami jest
świat. Jest ten wiatr od gór, potrząsający gałęziami czarnych drzew. Trzeba
oddychać... Weszli.
— Podejdź, córeczko, żeby cię poznał. Powiedz mu swoje imię.
Pachnie ładnie. Pachnie przyjemnie. Ach tak, jeszcze mogę widzieć
zaróżowione policzki, błyszczące oczy, całą wdzięczną, szczupłą sylwetkę,
która drobnymi kroczkami zbliża się do mego łóżka.
— Jestem... jestem Gloria.
— Tego ranka czekałem na niego z radością. Przejechaliśmy konno przez
rzekę.
— Widzisz, jak skończył? Widzisz, widzisz? Tak jak mój brat. Tak
skończył.
— Ulżyło ci? Zrób to.
— Ego te absolvo...
Świeży i słodki szelest nowych banknotów i czeków w rękach takiego
człowieka jak ja. Bezszelestny start luksusowego samochodu specjalnie
skonstruowanego, z klimatyzacją, barem, telefonem, poduszkami i ta-
boretem do oparcia nóg — co, drogi księże? Tam, tam na górze także, co?
Jak to z tym jest? A to niebo, które panuje nad niezliczonym mrowiem ludzi
o twarzach ukrytych, zapomnianych nazwiskach, nazwiskach, któ-
rych tysiące figurują na listach personelu kopalni, fabryki, gazety; ta
bezimienna twarz, która przychodzi mi winszować -w dzień moich imienin,
ukrywa oczy pod hełmem, kiedy odwiedzam szyby, zgina kark, gd^r
objeżdżam pola, rysuje moje karykatury w dziennikach opozycyjnych. A jak z
tym? To, i owszem, to istnieje, to jest moje. To się nazywa być prawdziwym
Bogiem, co? Być tym, który budzi strach i nienawiść i tak dalej, to znaczy
naprawdę być Bogiem, co? Powiedz mi, księże, jak to wszystko ocalić, a
pozwolę ci odprawić wszystkie ceremonie, będę się bił w piersi, pójdę na
klęczkach do sanktuarium, napiję się octu i włożę koronę cierniową.
Powiedz, księże, jak mam to wszystko zbawić, bo duch...
— ... i Syna, i Ducha Świętego, amen.
Jest wciąż tutaj, na klęczkach, ze swoją wymokłą twarzą. Próbuję się
odwrócić do niego plecami. Ból w boku mi nie pozwala. Aaaj. Już .pewnie
kończy. Będę rozgrzeszony. Chcę spać. Nowe ukłucie... już nadchodzi...
nadchodzi... Aaaj...Aaaj. I kobiety. Nie, nie te. Kobiety. Te, co kochają. Jak?
Tak. Nie. Nie wiem. Zapomniałem tej twarzy. Na Boga, zapomniałem. To była
moja twarz, jakże ją zapomnieć.
„— Padilla... Padilla. Zawołaj mi szefa informacji i redaktora Kroniki
Dnia."
Twój głos, Padilla, pusty dźwięk twego głosu w interfonie.
„— Tak, don Artemio. Don Artemio, jest »pilna sprawa. Indianie burzą się.
Chcą, żeby im wypłacić to odszkodowanie za wycięcie lasów.
— He to jest? Co?
— Pół miliona.
— Nic więcej? Powiedz naczelnikowi okręgu, żeby ich wziął na smyczę, bo
za to mu płacę. Tego tylko brakowało.
— Mena czeka tu na korytarzu. Co mu powiedzieć?
— Niech wejdzie/'
Ach, Padilja, nie mogę otworzyć oczu i zobaczyć cię, ale mogę widzieć
twoje myśli, Padilla, za tą maską bólu; człowiek, który kona, nazywa się
Artemio Cruz, po prostu Artemio Cruz, tylko ten. człowiek umiera, prawda?
Nikt więcej. To jakby zrządzenie losu, które opóźnia inne śmierci. Tym razem
umiera tylko Artemio Cruz. I ta śmierć może zastąpić inną, może twoją,
Padilla... Ach nie. Mam jeszcze pewne rzeczy do zrobienia. Nie bądźcie tacy
pewni, nie.,.
— Mówiłam ci, że on udaje...
— Zostaw go w spokoju.
— A ja mówię, że to komedia! .
Widzę je obydwie z daleka. Ich palce pośpiesznie otwierają podwójne dno,
delikatnie wysuwają deseczkę. Nie ma nic. Ale ja już wyciągam ramię w
stronę dębowej boazerii, wskazując wielką szafę ścienną, która zajmuje cały
jeden bok sypialni. Biegną do
szafy, otwierają wszystkie drzwi, wyjmują wszystkie wieszaki, na których
wiszą granatowe ubrania, garnitury, dwurzędówki, kurtki z irlandzkiego
welwetu, nie pamiętając, że to nie są moje ubrania, że moje zostały w moim
domu, tamtym domu, przeszukują wszystkie kieszenie, podczas gdy ja
wskazuję im obydwiema rękami, którymi z wielkim trudem poruszam, że
może ten dokument schowany jest w jednej z wewnętrznych kieszeni po
prawej stronie którejś marynarki. Ich podniecenie wzrasta, Teresa i Catalina
grzebią już wszędzie bez żadnego skrępowania, rzucają na dywan
przeszukane marynarki, póki nie przejrzą wszystkich, a potem zwracają oczy
na mnie. Nie mogę przybrać uroczystego wyrazu twarzy. W okopach
poduszek ledwie mogę się ruszać i oddycham z trudem, ale mojemu
spojrzeniu nie umyka ani jeden szczegół. Jest szybkie i drapieżne. Ręką daję
znak, żeby się przybliżyły.
— Przypominam sobie... w bucie... teraz pamiętam dobrze.
Widzieć je obie na czworakach pod lawiną marynarek i spodni, jak
prezentują mi swoje szerokie zady, kręcąc pośladkami, dysząc
nieprzyzwoicie, szamocząc się pośród moich butów... gorzka słodycz
wypełnia moje oczy, podnoszę rękę do serca i zamykam powieki.
— Regina...
Oburzone szepty i wysiłki dwóch kobiet
giną w ciemności. Poruszam wargami, żeby wymówić to imię. Nie mam już
wiele czasu na wspominanie, na to, żeby przypomnieć sobie tamtego, tego,
którego ona kochała... Regina...
„— Padilla, Padilla... Zjadłbym coś lekkiego. Trochę mi dokucza żołądek.
Pójdziesz ze mną, jak tylko tamto będzie gotowe..."
Jak? Wybierasz, budujesz, robisz, zachowujesz, przedłużasz: nic więcej...
Ja...
„— Tak jest, do widzenia. Moje uszanowanie.
— Ma pan rację. Łatwo ich zmiażdżyć.
— Nie, Padilla, wcale niełatwo. Daj mi ten półmisek... ten z małymi
kanapkami. Widziałem tych ludzi w akcji. Kiedy się raz zdecydują, bardzo
trudno ich powstrzymać.”
Jak to było w tej piosence?
Na południe wyruszyłem, nieszczęsny wygnaniec Udręczony i stęskniony do
ciebie, kochanie,
Och, te noce, te niedobre, bez ciebie spędzone,
, I żadnych życzliwych oczu, zwróconych w mą stronę... Tylko twoje oczy
czarne, choć dalekie, mnie broniły I po roku mi do ciebie wrócić
pozwoliły... *
„— Dlatego trzeba działać od razu, teraz, kiedy rodzi się to niezadowolenie
i bunt przeciw nam, i zdławić wszystko w zarodku. Brak im organizacji i
stawiają wszystko na
jedną kartą. Niech pan bierze kanapki, wystarczy dla nas obydwóch...
— Dym bez ognia!"
Mam Łu parą pistoletów i woreczek z prochem,
Pora zrobić z nich użytek i postrzelać trochę 1
Wrócę wnet, jak tylko skończę, co mam do roboty,
A ty przez ten czas, kochana, nie uschnij z tęsknoty...
|— Nie, jeżeli oni mają racją. A nie mają racji. A pan, który był marksistą za
młodych lat, powinien to zrozumieć lepiej. Niech pan nie ufa temu, co sią
dzieje. Ja teraz...
— Jest Campanela."
Co oni powiedzieli? Cysta? Krwotok? Przepuklina? Perforacja? Niedrożność?
Kolit?
Ach, Padilla, powinienem nacisnąć guzik, bo ty wchodzisz, Padilla, nie widzą
cię, bo mam oczy zamknięte; mam oczy zamknięte, bo już nie ufam tej
maleńkiej, niedoskonałej błonie, która kiedyś była moją siatkówką. Co
będzie, jeżeli otworzę oczy, a siatkówka nic już nie przyjmie, nic nie przekaże
mózgowi? Co wtedy?
— Otwórzcie okno.
— To twoja wina. Tak samo było z moim bratem.
* Tak.
Nie będziesz wiedział, nie zrozumiesz, dlaczego Catalina siedząc obok ciebie
chce z tobą podzielić to wspomnienie, to wspo
mnienie, które próbuje stłumić wszystkie inne. Ty na tej ziemi, Lorenzo na
tamtej. Co ona chce wydobyć z pamięci? Ty i Gonzalo w tym więzieniu?
Lorenzo bez ciebie na tamtej górze? Nie będziesz wiedział, nie zrozumiesz,
czy ty jesteś nim, czy on będzie tobą, czy ten dzień przeżyłeś bez niego, czy z
nim, czy on przeżył go za ciebie, czy ty za niego. Będziesz pamiętał. Tak, tego
ostatniego dnia ty i on byliście razem — więc on nie przeżył tego za ciebie ani
ty za niego — byliście tam razem. On zapytał, czy jedziecie razem aż do
morza; jechaliście konno; spyta cię, czy dojedziecie na koniach aż do morza;
spyta,' gdzie będziecie jedli, i powiedział ci — powie ci — „papo", uśmiechnie
się, podniesie ramię ze strzelbą i wyjdzie z rzeki z obnażonym torsem,
trzymając w górze strzelbę i brezentowe plecaki. Jej tam nie będzie. Catalina
sobie tego nie przypomni. Dlatego ty będziesz się starał to wspominać, żeby
zapomnieć to, co ona chciałaby wywołać z twojej pamięci. Ona będzie żyła
zasklepiona w milczeniu i będzie drżała, kiedy on wróci na kilka dni do
stolicy, żeby się pożegnać. Gdybyż wrócił tylko po to, żeby się pożegnać. Ona
w to wierzy. On tego nie zrobi. Wsiądzie na statek w Veracruz, wodpły- nie.
Odejdzie. Ona będzie musiała pamiętać tę sypialnię, gdzie opary snu usiłują
przetrwać, chociaż wiosenne powietrze wchodzi przez otwarty balkon. Ona
będzie mu
siała pamiętać oddzielne łóżka, oddzielne pokoje, jedwabne poduszki,
wygniecione prześcieradła w dwóch oddzielnych pokojach, wygięte sprężyny
materaców, odciśnięty kształt ciał tych, którzy spali w tych łóżkach. Ona nie
może pamiętać kłębów klaczy, które wyglądają jak dwie czarne gemmy zmyte
przez błotnistą rzekę. Ty, tak. Na drugim brzegu rzeki ty i on dostrzeżecie
widmo ziemi wznoszące się nad mgłami poranka. Ta walka między ciemną
knieją a promienistym słońcem zmaterializuje się podwójnym odblaskiem
wrzechrzeczy, w fatamorganie wody splecionej z żarem ziemi. Zapach
bananów. To będzie Cocuya. Catali- na nie dowie się nigdy, czym była, czym
będzie Cocuya. Usiądzie na brzegu łóżka czekając na mnie, z lustrem w
jednej ręce a szczotką w drugiej, rozdrażniona, z gorzkim smakiem żółci w
ustach, postanowieniem, że tak tu pozostanie, nie ruszając, się, patrząc w
pustkę, mówiąc sobie, że taka zawsze pozostaje scena po odejściu aktorów:
pusta. Nie: tylko ty i on usłyszycie tętent kopyt na porowatej ziemi wybrzeża.
A po wyjściu z wody uczujecie świeżość pomieszaną z gorącą fermentacją
lasu i obej.- rzycie się wstecz na tę powolną rzekę, łagodnie poruszającą
licheny na drugim brzegu. A dalej w głębi ścieżki kwitnącego tytoniu,
pomalowany na nowo fronton ha- cjendy Cocuya, zbudowanej na. cienistym
placu. Catalina powtórzy: „Mój Boże, nie zasługuję na to", podniesie lustro i
zapyta, czy to właśnie zobaczy Lorenzo po powrocie, jeżeli wróci: ten
podwójny podbródek, wzrastającą deformację szyi. Gzy dostrzeże zmar-
szczki, które zaczną się ukazywać wokół powiek i na policzkach? Catalina
zobaczy w lustrze jeszcze jeden siwy włos i wyrwie go. A ty, z twoim synem u
boku, zagłębisz się w lesie. Zobaczysz przed tobą nagie plecy twego syna, na
które także będą padać na przemian cienie drzew i rozproszone promienie
słońca, przedzierające się przez gęsty dach gałęzi. Sękate korzenie drzew
przebiją skorupę ziemi, tworząc wyboje wzdłuż ścieżki wyciętej maczetą.
Ścieżki, która wkrótce znowu zarośnie lianami. Lorenzo popędzi kłusem,
wyprostowany, nie poruszając głową, okładając szpicrutą boki klaczy, by
odstraszyć brzęczące muchy. Catalina powtórzy sobie, że on nie będzie jej
ufał, nie będzie jej ufał, jeśli nie zobaczy jej taką samą jak dawniej, kiedy był
dzieckiem, i z jękiem upadnie znów na łóżko, z otwartymi ramionami, ze
zmąconym wzrokiem, zsunie z nóg jedwabne pantofelki i będzie myśleć o
swoim synu tak podobnym do ojca, tak szczupłym, tak ciemnowłosym.
Suche gałęzie zatrzeszczą pod kopytami konia i otworzy się równina biała od
pióropuszy falujących trzcin. Lorenzo ostrogami popędzi konia. Odwróci gło-
wę z podniesionym ramieniem i radosnym
okrzykiem: silne ramię, oliwkowa skóra, biały uśmiech, jak za czasów twojej
młodości; on i te miejsca przypomną ci twoją młodość i nie zechcesz
powiedzieć Lorenzowi, ile znaczy dla ciebie ta ziemia, bo gdybyś to zrobił,
narzuciłbyś mu swoje uczucie; będziesz wspominał, żeby pamiętać wewnątrz
wspomnienia. Catalina leżąc na łóżku będzie wspominać dotyk dziecięcych
dłoni Lorenza w czasie ciężkich dni po śmierci starego Gamaliela, będzie
wspominać dziecko klęczące przy niej, z głową na jej kolanach, wtedy gdy
nazywała go radością swego życia, bo zanim się urodził, cierpiała wiele, nie
mogąc się poskarżyć, ponieważ miała święte obowiązki, a dzieciak patrzył na
nią nie rozumiejąc: dlaczego, dlaczego, dlaczego. Ty przywieziesz Lorenza
tutaj, żeby się nauczył kochać tę ziemię sam, z własnego impulsu, bez
potrzeby twoich tłumaczeń, wyjaśnienia przyczyn tkliwej wytrwałości i
zapału, z jakim odbudowałeś spalone ściany hacjendy i na nowo zacząłeś
uprawiać ugory. Nie dlaczego, bez dlaczego, dlaczego. Wyjdziecie na słońce.
Ty weźmiesz kapelusz z szerokim* rondem, włożysz go na głowę. Wiatr,
wydarty przez galop ze świetlistego, nieruchomego powietrza, wypełni twoje
usta, oczy, głowę. Lorenzo pogalopuje naprzód, unosząc tuman białego
kurzu na drodze otwartej pośród plantacji, a ty, jadąc za nim, będziesz
wiedział, że obaj czujecie
to samo: pęd rozdyma żyły, pobudza krążącą krew, zaostrza wzrok, na tej
rozległej ziemi, pełnej soków żywotnych, tak różnej od płaskowyży i pustyń,
które ty poznasz, podzielonej na wielkie kwadraty czerwone, zielone i czarne,
najeżone wysokimi palmami, głębokiej i zmąconej, pachnącej nawozem i
łupinami owoców, ziemi, która utrzymuje w napięciu rozbudzone,
egzaltowane zmysły twego syna i twoje własne, podczas tego galopu, który
wyrywa z otępienia wszystkie nerwy, wszystkie zapomniane mięśnie twego
ciała. Twoje ostrogi zagłębią się aż do krwi w brzuchu złotogniadego konia;
zrozumiesz, że Lorenzo żąda wyścigu. Jego pytające spojrzenie będzie ucinać
zdanie Cataliny. Ona zamilknie, zada sobie pytanie, jak daleko można zajść
tą drogą, powie sobie, że to kwestia czasu, że argumenty trzeba odsłaniać po
łjochu, stopniowo, dopóki on nie potrafi dobrze ich zrozumieć. Ona siedząca
na fotelu, a on u jej stóp, obejmując ramionami jej kolana. Ziemia zagrzmi
pod kopytami; ty schylisz głowę, jakbyś chciał ją przybliżyć do ucha konia i
zachęcić go słowami, ale istnieje ów ćlężar, Indianin Yaki, leżący twarzą w
dół, przerzucony za tobą przez grzbiet twojego konia, Yaki, który wyciągnie
ramię, by uczepić się twego pasa, ból uśpi cię, twoje ramię i noga zwisną
bezwładnie, a Yaki wciąż będzie się czepiał twego pasa, jęcząc, z rozpaloną
twarzą, pło
nący od gorączki; będziecie mijać skaliste wzgórza, jedno po drugim,
posuwając się pod ochroną cieni w kanionie gór, odkrywając wewnętrzne
kamienne doliny, głębokie wąwozy w dawnych łożyskach rzek, drogi porosłe
ciernistymi krzakami i zielskiem. Kto będzie wspominał z tobą? Lorenzo bez
ciebie w tamtych górach? Gonzalo z tobą w tej celi?
(1915: 22 października)
winął się w niebieskie, sarape, bo lodowaty wiatr o tej. godzinie urągał,
wśród szmeru ścierniska, upałowi dnia. Spędzili całą noc pod gołym niebem,
bez jedzenia. Niecałe dwa kilometry przed nimi sterczały bazaltowe szczyty
gór, których podnóża tkwiły w surowej pustyni. Od trzech dni oddział
zwiadowczy posuwał się prawie na ślepo, kierując się tylko węchem do-
wódcy, pewnego, że zna manewry i szlaki, którymi szły kolumny Francis ca
Villi, teraz zdziesiątkowane i cofające się w popłochu.
O sześćdziesiąt kilometrów w tyle główne siły czekały tylko na przybycie
pędzącego na łeb, na szyję emisariusza oddziału, by rzucić się na niedobitki
wojska Villi i nie dopuścić do ich połączenia ze świeżymi oddziałami w
Chichuahua. Ale gdzież mogą być teraz te rozproszone jednostki buntow-
ników? Kapitan myślał, że to wie: na jakiejś ścieżynce górskiej, posuwające
się najtrudniejszą drogą. Czwartego dnia — dzisiejszego — ich oddział
powinien zagłębić • się w góry, podczas gdy wojsko wierne Carran- zy
ciągnęło w kierunku obozu, który o świ
cie on i jego ludzie powinni opuścić. Wczoraj skończyły się ostatnie zapasy
żywności. A sierżant, który wyruszył o zmierzchu, zabierając z sobą manierki
całego oddziału do strumienia, spływającego ze szczytu gór i wsiąkającego w
pierwsze piaski pustyni, wrócił z niczym. Zobaczył tylko wyschnięte,
popękane łożysko, pocięte czerwonymi żyłami. Kiedy przejeżdżali tędy dwa
lata temu, był okres deszczów, a teraz tylko okrągła rozżarzona kula
kołysała się nad głowami żołnierzy od świtu do zmierzchu. Obozowali nie
rozpalając ognia: czujki mogły ich wyśledzić z góry. Zresztą nie było to po-
trzebne. Nie zostało już hic do ugotowania, a na bezkresach pustyni ognisko
nikogo nie mogło rozgrzać. Otulając się szczelnie, pogładził "dłonią chude
policzki: gęste wąsy łączyły się z kilkudniową brodą, kurz za- sechł w
kącikach warg, na brwiach, na czubku nosa. Osiemnastu żołnierzy
obozowało
o kilka metrów od dowódcy; on śpi i czuwa sam, zawsze jakiś pasek ziemi
oddziela go od jego ludzi. Nie opodal końskie grzywy falowały na wietrze, a
czarne sylwetki koni odcinały się na żółtej skórze ziemi. Kapitan chciał wejść
na górę: źródło strumienia było w górach i pośród skał rodził się ten sa-
motny powiew świeżości. Chciał wejść — nieprzyjaciel zapewne był już
niedaleko. Tej nocy czuł naprężenie w całym ciele. Głód i pragnienie
podkrążyły jego oczy, te
zielone oczy o bystrym i zimnym spojrzę-
Maska kurzu pozostała nieruchoma i czujna. Czekał pierwszych promieni
jutrzenki, aby wyruszyć czwartego dnia, zgodnie z rozkazem. Nikt prawie nie
spał, bo obserwowano go z daleka, jak siedział z podkurczonymi kolanami,
owinięty w niebieskie sarape, bez ruchu. Ci, którzy próbowali zamknąć oczy,
musieli zwalczyć pragnienie, głód i znużenie. Ci, co nie patrzyli na dowódcę,
spoglądali na rząd koni ze związanymi na supeł ogonami. Cugle były
przymocowane do pnia grubego mezkitu, który sterczał z ziemi jak
zagubiony palec. Znużone konie stały ze zwieszonymi łbami. Słońce miało
zaraz ukazać się zza gór. Już czas.
Wszyscy oczekiwali tego momentu, kiedy dowódca wstał, odrzucił
niebieskie sarape i ukazał ładownice na piersi, błyszczącą sprzączkę
oficerskiego pasa i sztylpy ze świńskiej skóry. Bez słowa cały oddział zerwał
się na nogi i podszedł do koni. Dowódca miał rację: jasne smugi w kształcie
wachlarza ukazały się spoza najniższych szczytów, rysując na niebie
świetlisty łuk, powitany jazgotem przez niewidzialne ptactwo, dalekie, lecz
panujące nad olbrzymią ciszą opuszczonej ziemi. Dał znak Tobiaszowi,
Indianinowi z plemienia Yaki, i rzekł w jego języku:
— Ty zostaniesz z tyłu, a jak tylko do-
244
M
strzeżemy nieprzyjaciela, odjedziesz co koń wyskoczy, uprzedzić tamtych.
Indianin skinął głową i włożył swój płaski, okrągły kapelusz, ozdobiony
czerwonym piórem wetkniętym za wstążkę. Dowódca skoczył na siodło i
oddział pocwałował w kierunku wejścia do gór: kanionu z przełęczami barwy
ochry.
Po ścianie kanionu biegły gzymsy: żołnierze ruszyli w kierunku drugiej
perci, najwęższej, lecz dostatecznie szerokiej, by konie mogły przejść
pojedynczo, tej,.co prowadziła do źródła. Puste manierki uderzały głucho o 1
uda jeźdźców, szmery spadających spod kopyt kamyków powtarzał ten pusty
i głęboki dźwięk, który ginął bez echa, z jednym suchym uderzeniem
naciągniętego bębna. Ze szczytu przełęczy widać było krótką kolumnę, która
sunęła z pochylonymi głowami, po omacku. Tylko on nie odrywał wzroku od
szczytów gór, przymrużając oczy, by je. uchronić od blasku, pozostawiając
koniom troskę o nierówności gruntu. Jadąc na czele oddziału, nie czuł ani
lęku, ani dumy. Strach został za nim, nie po pierwszych, lecz po wielokrotnie
powtarzanych starciach, które uczyniły niebezpieczeństwo Chlebem
powszednim, a spokój czymś zaskakującym. Dlatego też ta zupełna cisza
kanionu przerażała go skrycie i ściągał cugle, bezwiednie naprężając mięśnie
ramion i rąk, aby móc szybko uchwycić pistolet. Zdawało mu
się, że nie zna uczucia pychy. Przeszkodził temu najpierw strach, potem
przyzwyczajenie. Nie mógł czuć się dumny, kiedy pierwsze kule zaświstały
mu nad uchem. Zycie w jakiś cudowny sposób zwyciężało, ilekroć pocisk
chybiał celu; wtedy mógł tylko czuć się zdumiony, w obliczu ślepej mądrości
swego ciała, zdolnego wywijać się, podnosić i schylać, by ukryć twarz za
pniem drzewa. Zdumienie i pogarda, ilekroć myślał
o uporze, z jakim ciało — szybsze niż wola — broniło się samo. Nie mógł
odczuwać dumy, kiedy po wielu bitwach tak przywykł do tego upartego
świstu, że go nawet nie słyszał. Przeżywał lęk, opanowany i niejasny, tylko w
tych momentach, kiedy otaczał go niespodziewany spokój. Wysunął naprzód
szczękę, gestem wyrażającym podejrzliwość.
Uporczywe gwizdanie żołnierza tuż za jego plecami utwierdziło go w
poczuciu niebezpieczeństwa. W chwilę później gwizd zagłuszyła nagła salwa i
dobrze znany okrzyk bojowy Villistów. Jazda nieprzyjacielska przypuszczała
samobójczy atak: konie wraz z jeźdźcami rzuciły się głową na dół po stromej,
niemal pionowej ścianie kanionu, podczas gdy strzelcy, ukryci za trzecim
występem, otworzyli ogień celując w oddział zwiadowców. Broczące krwią
zwierzęta stawały dęba i toczyły się w dół, pośród huku, na ostre głazy dna.
Odwrócił głowę i zobaczył, jak Tobiasz za przykładem Yillistów rzuca się
ze stromej ściany w daremnej próbie wypełnienia rozkazu: koń Indianina
pośliznął się i przez sekundę spadał, zanim roztrzaskał się na dnie wąwozu i
przygniótł swoim ciężarem jeźdźca. Wycie stawało się coraz głośniejsze przy
akompaniamencie wzmożonego ognia; ześliznął się wzdłuż lewego boku
konia i potoczył się w dół. Usiłował panować nad upadkiem, czepiając się
gruntu stopami i dłońmi. Przed jego wzrokiem migały ułamki obrazów,
drgające brzuchy stających dęba koni, tam, w górze, pośród równie da-
remnej strzelaniny zwiadowców zaskoczonych na tej wąskiej ścieżynie, bez
możliwości schronienia się ani zawrócenia wierzchowców. Upadł, drapiąc
paznokciami ścianę, a jeźdźcy Villi runęli na drugą perć i zaczęła się walka
wręcz: dzikie tarzanie się splecionych ciał. i oszalałych koni. Zakrwawionymi
rękami dotknął dna wąwozu i wyciągnął z pochwy pistolet. Czekało go tylko
nowe milczenie. Oddział był rozbity. Z broczącymi krwią ramionami i
skaleczoną jedną nogą powlókł się w stronę' olbrzymiego głazu.
— Wychodź, kapitanie Cruz! Poddaj się!
Odpowiedział wydobywając z trudem głos
z wyschniętego gardła:
— Żeby dać się rozstrzelać? Nie ruszę się stąd.
Ale prawa ręka, zesztywniała z bólu, ledwie mogła utrzymać pistolet.
Podnosząc ra
mię uczuł głębokie ukłucie w brzuchu; ze spuszczoną głową, gdyż ból nie
pozwalał mu podnieść oczu, strzelał, póki nie wyczerpały się kule i kurek
powtórzył tylko swoje własne metaliczne szczęknięcie. Rzucił pistolet za
skałę i głos z góry rozległ się znowu:
— Wychodź! Ręce na kark!
Po drugiej stronie skały leżało przeszło trzydzieści koni martwych i
konających. Niektóre próbowały unieść łeb, opierając się na złamanej nodze,
większość miała poharatane czoła, szyje, brzuchy. A ludzie z obydwu
oddziałów, czasem jeszcze na końskim grzbiecie, czasem pod koniem, leżeli
w pozycjach niedbałych, na wznak, z otwartymi ustami, jakby czekali wody z
wyschłego strumienia, lub twarzą w dół, uczepieni skał. Wszyscy nieżywi,
prócz Indianina, który jęczał, przygnieciony ciężarem swej kaszta- nqwatej
klaczy.
jp Dajcie mi wyciągnąć tego człowieka — krzyknął do ludzi stojących na
szczycie. — To może jeden z waszych.
Jak? Jakimi ramionami, jaką siłą? Ledwie pochylił się, aby ująć pod pachy
ciało Tobiasza, miażdżone ciałem konia, kiedy tuż obok niego zagwizdała
kula i uderzyła w kamień. Podniósł oczy. Dowódca zwycięskiego oddziału w
białym, błyszczącym z daleka kolonialnym kasku powstrzymał gestem
strzelającego. Pot zmieszany z kurzem spły
nął wzdłuż ramion do przegubów i jeśli jedno ramią odmawiało wszelkiego
ruchu, drugie, posłuszne skoncentrowanej woli, zdołało wyciągnąć spod
konia górną połową ciała Tobiasza.
Usłyszał za sobą szybkie kopyta koni Vil- listów, którzy oderwali sią od
kolumny, żeby go pojmać. Byli już nad nim, kiedy zmiażdżone nogi
Indianina wynurzyły sią spod brzucha zwierzęcia. Rące Villistów zerwały
ładownice z jego piersi.
Była siódma rano.
O czwartej po południu, wchodząc w bramą więzienia Perales, prawie już
nie pamiętał forsownego marszu, który pułkownik Villistów, Zagal, narzucił
swoim ludziom i dwom jeńcom. Dziewięć godzin na przebycie ścieżek Sierry i
zejście do miasteczka w stanie Chichuahua. Z głową, którą przeszywał co
chwila głuchy ból, ledwie mógł uświadomić sobie, jaką drogą idą. Naj-
trudniejszą, jak się zdawało. Najprostszą dla tego, kto jak Zagai towarzyszył
Pan- chowi Villa od pierwszych pościgów i od dwudziestu lat przebiegał te
góry, tak że znał wszystkie kryjówki, przełęcze, kaniony, wszystkie skróty.
Hełm kolonialny w kształcie grzyba zakrywał pół twarzy Zagala, ale jego
długie, mocne zęby były wciąż wyszczerzone w obramowaniu czarnych
wąsów i bródki. Szczerzył je, kiedy z wielkim trudem podsadzono kapitana
na konia i poha
ratane ciało biednego Yaki położono twarzą w dół na zadzie tego samego
zwierzęcia. Śmiał się, kiedy Tobiasz wyciągnął ramię i uczepił się
kapitańskiego pasa. Śmiał się, kiedy kolumna ruszyła i zanurzyła się w
ciemną gardziel wąwozu, prawdziwą jaskinię z dwoma otworami, nie znaną
jemu ani innym ludziom Carranzy, i która pozwalała w ciągu jednej godziny
przebyć czterogodzinną drogę pod otwartym niebem. Ale z tego wszystkiego
zdawał sobie sprawę ledwie w połowie. Wiedział, że obie strony w tej wojnie
stronnictw rozstrzeliwały na miejscu oficerów partii przeciwnej i zastanawiał
się, dlaczego pułkownik Zagai prowadzi go w nieznanym kierunku.
Ból usypiał go. Ramię i noga, zmiażdżone w czasie upadku, zwisały
martwo, a Indianin czepiał się wciąż' jego pasa, jęcząc, z purpurową twarzą.
Jedno po drugim mijali skaliste wzgórza, posuwając się pod ochroną cieni
wzdłuż podnóża gór, odkrywając doliny wydrążone w skale, głębokie
przepaście nad dawnymi łożyskami rzek, drogi, na których cierniste krzaki i
zarośla osłaniały kolumnę w marszu. Może tylko ludzie Pancho Villi znali te
przejścia — powiedział sobie — i dlatego mogli przedtem wygrać ten łańcuch
bitew partyzanckich, które złamały trzon dyktatury. Mistrzowskie
zaskoczenia, okrążenia, szybkie ucieczki po uderzeniu. Wręcz przeciwnie niż
jego włas
na, szkoła generała Alvaro Obregón była szkołą bitwy prawidłowej,
klasycznej, na otwartej przestrzeni, ze ścisłymi wskazówkami i
manewrowaniem na uprzednio zbadanym terenie.
— Nie rozpraszać się, iść w szyku — krzyczał pułkownik Zagai, ilekroć
objeżdżał kolumnę dokoła, łykając kurz i szczerząc zęby. — Teraz
wyjeżdżamy z gór i nie wiadomo, co nas czeka. Bądźcie wszyscy gotowi.
Pochylić się. Dobrze otwierać oczy, żeby z daleka dojrzeć tuman kurzu.
Wszyscy razem zobaczymy lepiej niż ja sam.
Masy skał zaczęły rzednąć. Kolumna znajdowała się na płasko ściętym
wierzchołku i pod ich stopami otwierała się pustynia Chichuahua, falista,
upstrzona mezkitami. Podmuchy górskiego powietrza studziły żar słońca:
warstwa świeżości, która nigdy nie dotykała rozpalonych brzegów ziemi.
— Zejdziemy skrótem, przez kopalnię — zawołał Zagai. — Cruz,' niech
pański towarzysz trzyma się mocno, bo zejście jest strome.
Ręka Indianina zacisnęła się kurczowo wokół kapitańskiego pasa, ale w
tym uścisku było coś więcej niż. lęk przed upadkiem: uporczywa chęć
porozumienia się. Artemio schylił głowę, pogłaskał szyję konia, a potem
zwrócił twarz w stronę purpurowej twarzy Tobiasza.
Indianin szepnął w swoim języku:
-r- Będziemy przejeżdżać obok kopalni opuszczonej od dawnych czasów.
Przed jednym z wejść zawróć konia i wjedź do środka, pełno tam gruzu i nie
znajdą cię.
On nie przestawał gładzić grzywy. Obrócił znowu głowę i zjeżdżając ku
pustyni próbował dostrzec wejście, o którym mówił Tobiasz.
Indianin szepnął:
— Zapomnij o mnie. Ja mam połamane nogi.
Dwunasta? Pierwsza? Słońce stawało się coraz cięższe.
Na grani pokazało się kilka kóz, kilku żołnierzy podniosło karabiny.
Jedna uciekła, druga spadła, osunęła się ze swego piedestału. Jeden z
żołnierzy zsiadł i załadował ją sobie na plecy.
— Niech to będzie ostatnie polowanie — powiedział Zagai swoim
ochrypłym, uśmiechniętym głosem. — Tych dwóch kul zabraknie ci kiedyś,
kapralu Payśn.
Potem unosząc się w strzemionach rzekł do całej kolumny:
— Zrozumcie jedno, łobuzy: ludzie Car- ranzy następują nam na pięty.
Nie marnujcie amunicji. Cóż wy myślicie? 2e idziemy zwycięskim pochodem,
na południe, jak przedtem? Nie i nie! Pobici wracamy na północ, skąd
przyszliśmy.
— Prawda, pułkowniku — jęknął zdławio
nym głosem kapral. — Ale przynajmniej będziemy mieli włożyć co do gęby.
— Ani do gęby, ani do d... — krzyknął Zagai.
Żołnierze zaśmiali się i kapral Pay&n załadował zabitą kozę na swego
konia.
— Nie pić wody ani pinole *, póki nie zje- dziemy w dół — rozkazał Zagai.
Ale jego myśl skupiała się już wokół ścieżynek, którymi schodzili. Tuż za
zakrętem znajdowało się otwarte wejście do kopalni.
Podkowy konia dowódcy zawadziły o wąskie szyny sterczące o pół metra
na zewnątrz. Artemio Cruz zsunął się z konia. Stoczył się po łagodnym
zboczu, nim zaskoczone karabiny zdążyły złożyć się do strzału, i w ciemności
upadł na kolana: huknęły pierwsze strzały i okrzyki.' Nagły chłód uśmierzył
ból, sprawił, że głowa stała się lekka. Ciemność oślepiła go i odebrała po-
czucie równowagi. Skierował się w głąb, nogi biegły zapominając o bólu,
dopóki ciało nie uderzyło o skałę. Rozpostarte ramiona napotkały dwa
otwory, dwa oddzielne chodniki. Z jednego wionął chłodny wiatr, z drugiego
zatęchłe ciepło. Wyciągnięte ręce uczuły w czubkach palców te dwie prze-
ciwstawne temperatury. Znów zaczął biec, wybrawszy stronę ciepłą, gdyż ten
otwór wydawał się głębszy. Słyszał za sobą kroki
i brzęk ostróg. Zapałka rzuciła pomarańczowy blask, stopa trafiła w próżnię,
a ciało z głuchym łoskotem uderzyło o spróchniałe belki. Na górze nie
ustawał brzęk ostróg i słabe echo głosów pełzających po ścianach kopalni..
Zbieg podniósł się z wysiłkiem, próbując zorientować się w wymiarach dołu,
w który wpadł, szukać wyjścia,, którędy mógłby się wymknąć.
„Lepiej tu zaczekać..."
Głosy na górze rozbrzmiały silniej, jakby żołnierze się kłócili. Potem dał
się słyszeć wyraźnie śmiech pułkownika Zagai. Głosy odcfaliły się. Ktoś
gwizdnął z daleka: jeden gwizd krótki, ostrzegawczy. Do jego kryjówki
docierały inne dźwięki, nieokreślone, głuche, trwały przez kilka minut.
Potem cisza. Oczy zaczęły przywykać do ciemności.
»Wygląda, jakby odeszli. Może to zasadzka. Lepiej zaczekać tutaj”. W
cieple opuszczonej galerii dotknął i pomacał żebra potłuczone w upadku.
Znajdował się na okrągłej przestrzeni bez wyjścia: zapewne dno otworu.
Kilka połamanych belek leżało na ziemi, inne podtrzymywały słaby, gliniany
dach. Upewnił się co do trwałości jednej z nich i usiadł, czekając, pozwalając
mijać godzinom. Jedna z desek, nachylona pod kątem, prowadziła aż do
otworu, przez który wpadł: nietrudno było doczołgać się po niej z powrotem
do wejścia. Dotknął kilku dziur w spodniach, w kurtce, od której o/ie-
rwały się złote galony. Zmęczenie, głód, senność. Młode ciało wyprostowało
nogi. Ciemność, odpoczynek, lekkie dyszenie, mocne pulsowanie w udach i
zamknięte oczy. Pomyślał o kobietach, ciało tych, które znał,- uciekało z jego
wyobraźni. Ostatnia była z Fresnillo. Odświętnie wystrojona prostytutka.
Jedna z tych, które płaczą, kiedy je spytać: „Skąd jesteś?'' „Dlaczego wylądo-
wałaś tutaj?'/ Pytanie, które stawia się zawsze, żeby zacząć rozmowę i
dlatego, że wszystkie przepadają za zmyślaniem swoich historii. Ta nie, ta
tylko płakała. A wojna się nie kończy. Jasne, że to już ostatnie operacje.
Skrzyżował ręce na piersiach i próbował oddychać regularnie. Kiedy opanują
rozproszoną armię Pancho Villi, będzie pokój. Pokój.
„Co będę robił, kiedy to się skończy? I po oo myśleć, że się skończy. Ja
tak nigdy nie myślę."
Może pokój będzie oznaczał sposobność do pracy, budowania. W swoich
wędrówkach po Meksyku był świadkiem zniszczenia. Ale niszczono pola,
które można zasiać na nowo. W Bajío widział kiedyś piękne pole, można było
przy nim zbudować dom z arkadami i ogrodem pełnym kwiatów, hodować
kwiaty. Widzieć, jak rozwija się nasienie, czuwać nad nim, dbać o młode
pędy, zbierać owoce. To mogłoby być dobre życie, dobre życie.
„Nie śpij, bądź w pogotowiu."
Uszczypnął się w udo. Mięśnie karku pociągnęły w tył jego głowę. Żadne
hałasy nie dobiegały z góry. Można było spróbować zbadać sytuację. Oparł
się na sterczącej belce, żeby dosięgnąć nogą występów w skale. Zdrowym
ramieniem przerzucał się od występu do występu, aż wreszcie wbił paznokcie
w brzegi górnej platformy. Wysunął głowę. Znajdował się w ciepłym
chodniku. Ale teraz wydawał się ciemniejszy i bardziej gorący niż przedtem.
Poszedł w kierunku rozwidlenia galerii. Rozpoznał go, bo obok chodnika bez
wentylacji znajdował się drugi, gdzie dął wiatr. Ale dalej światło już nie
wpadało przez wejście do kopalni. Czy zapadła już noc? Czyżby stracił
rachubę godzin?
Po omacku jego ręce szukały wejścia. Zamknęła je nie noc, lecz barykada
ciężkich' głazów, które zwalili tu Villiści przed odejściem. Zamurowali go w
tym grobie wyczerpanych złóż.
Nerwy żołądka przekazały mu dokładne wrażenie: to już koniec.
Odruchowo rozszerzył nozdrza, w urojonym wysiłku oddychania. Podniósł
palce do skroni i pogładził je. Drugi chodnik, ten z wentylacją. Powietrze
napływało z zewnątrz, przychodziło z pustyni, chłostane przez słońce.
Pobiegł do drugiego chodnika. Nozdrza przywierały do tego słodkiego
powietrza, poruszanego podmuchem, i opierając ręce o ściany, brnął, $o-
tykając się, przez ciemność. Kropla wody spadła mu na rękę. Przysunął
otwarte usta do ścian szukając źródła wilgoci. Z pułapu kapały te rzadkie,
powolne perły. Złapał jeszcze jedną na język, czekał na trzecią, czwartą.
Pochylił głowę. Galeria zdawała się kończyć. Węszył, skąd napływa
powietrze. Napływało z dołu, czuł je wokół kostek u nóg. Ukląkł, szukał
rękami. Wyłaniało się stąd, z tego niewidzialnego otworu: ze zwalonej galerii.
Głazy nie były zaryte w ziemię, dawały się ruszyć z miejsca. Zaczął je
odrzucać, aż szczelina poszerzyła się, a w końcu barykada runęła: za stertą
zwalonych kamieni otwierała się nowa galeria, oświetlona srebrnymi żyłami.
Wsunął ciało w otwór i zrozumiał, że nie może Się wy- ' prostować, mieścił
się tylko w pozycji leżącej. Czołgał się więc na brzuchu nie wiedząc, dokąd
zaprowadzi go ta wędrówka płaza. Szare żyły kruszcu, złote połyski ofi-
cerskich szlif: tylko te nierówne blaski oświetlały powolne pełznięcie węża w
śmiertelnym całunie. Jego oczy odbijały najczarniejsze zakątki ciemności, a
po brodzie spływał strumyczek śliny. Uczuł w ustach smak tamaryndy: może
mimowolne wspomnienie owocu, który nawet w pamięci drażni gruczoły
ślinowe, może bezpośredni wysłannik zapachu, który ulatnia się z jakiegoś
dalekiego ogrodu i który nieruchome powietrze pustyni przyniosło aż do
ciasnej galerii.
Wyostrzony węch pochwycił coś więcej. Cały łyk powietrza. Pełne płuco.
Nieomylny zapach bliskiej ziemi. Nieomylny dla kogoś, kto tyle czasu spędził
zamknięty w suchym smaku skały. Pochyła galeria prowadziła w dół. Teraz
zatrzymywała się nagle i opadała stromo na szeroką przestrzeń wewnętrzną i
dno z piasku. Uwiesił się brzegu wyższej galerii i opadł na miękkie łoże. Ja-
kieś roślinne ramiona przedostały się aż tutaj. Którędy?
„Tak, teraz to znowu wspina się na górę. Ależ tak, to światło! Zdawało się,
że odblask piasku, a to jest światło!"
Puścił się biegiem w kierunku zalanego słońcem otworu. Biegł nie
.słuchając i nie widząc. Nie słysząc dźwięku gitary i głosu, który śpiewał;
leniwy, zmysłowy głos znu-' żonego żołnierza:
Dziewczęta z Durango noszą suknie niebieskie i zielone Niebezpieczne z nich
ptaszki — lepiej nie patrz w tę
stronę *
Nie widząc małego ogniska, nad którym kołysał się szkielet kozy
upolowanej w górach, ani palców oddzierających strzępy mięsa od skóry.
Upadł, nie widząc i nie słysząc, na oświetloną słońcem ziemię. W tym
słońcu pierwszych godzin popołudnia oświetlającym bia-
ły hełm kolonialny niby grzyb z wapna, jakże miał dostrzec człowieka, który
śmiał się
i wyciągał do niego rękę:
— Prędzej, kapitanie, bo się przez pana spóźnimy. Niech pan patrzy na
swego Indianina, jaki ma apetyt. Teraz można otworzyć manierki.
Dziewczęta z Chichuahua wyskakują ze skóry I śnią się im po nocach nasze
zgrzebne mundury...
Jeniec uniósł w górę twarz i nim dostrzegł grupę żołnierzy pułkownika
Zagai, przebiegł oczyma pustynny pejzaż, rozległy i powolny, milczący i
ciężki, pełen kamieni i kolczastych kaktusów. Potem wyprostował się
i podszedł do biwakujących. Indianin wlepił oczy w niego. Wyciągnął ramię,
oddarł strzęp mięsa z lędźwi kozy i usiadł, by go zjeść.
Perales.
Miasteczko zbudowane * z adobe, niczym nie różniące się od innych.
Tylko jedna ulica i plac przed ratuszem były wybrukowane. Resztę ulic
stanowiły drogi, wydeptane bosymi stopami dzieci, łapami indyków
stroszących pióra na skrzyżowaniach i psów, czasem drzemiących na
słońcu, a czasem biegnących całą sforą, z głośnym ujadaniem, nie wiadomo
dokąd. Co najwyżej jeden lub dwa ładne domy z dużym gankiem, bramą z
kutego żelaza i blaszanymi rynnami —
zazwyczaj siedziby miejscowego lichwiarza i szefa politycznego (jeśli nie byli
jedną i tą samą osobą), którzy teraz uciekli przed doraźną sprawiedliwością
Pancho Villi. Wojsko zajęło obie rezydencje, wypełniając dziedzińce ukryte za
długim murem, który zwracał ku ulicy swoje oblicze twierdzy. Konie i słoma,
skrzynie z amunicją i narzędzia — to, co Dywizja Północna w rozsypce
zdołała ocalić w swoim marszu powrotnym do punktu wyjścia. Panującym
kolorem był szary, tylko fasada siedziby władz miała tony różowe,
zacierające się natychmiast na bokach i na dziedzińcu, przechodzące w ten
sam szarobrunatny kolor ziemi. W pobliżu był strumień, dlatego zbudowano
to miasteczko, którego bogactwo ograniczało się do pewnej ilości indyków i
kur, kilku poletek kukurydzy zeschniętej na zakurzonych uliczkach, dwóch
kuźni, warsztatu stolarskiego, sklepiku z towarami mieszanymi i kilku
warsztatów rękodzielniczych. Żyło się tu z łaski niebios. Żyło się w głębokim
milczeniu. Jak w większości małych miasteczek meksykańskich, trudno było
odgadnąć, gdzie się ukrywają mieszkańcy. Rano, tak jak po południu, po
południu, tak jak i w nocy, słyszało się czasem stuk uporczywego młota albo
płacz nowo narodzonego dziecka, ale na rozpalonych ulicach trudno byłoby
spotkać żywą duszę. Czasem zza drzwi wyglądały dzieci, małe, bose. Wojsko
także pozostawało za
murami w zarekwirowanych domach lub na dziedzińcu siedziby władz i w
tym kierunku ciągnęła zmęczona kolumna. Kiedy zsiedli z koni, zbliżył się
strażnik i pułkownik Zagai wskazał Indianina Yaki.
— Ten ma iść do aresztu. Pan pójdzie ze mną, Cruz.
Teraz pułkownik się nie śmiał. Otworzył drzwi pobielonego wapnem biura
i rękawem otarł pot z czoła. Rozluźnił pas i usiadł. Jeniec patrzył na niego
stojąc...
— Niech pan sobie przysunie krzesło, kapitanie, porozmawiamy trochę.
Chce pan papierosa?
Jeniec skorzystał z propozycji i blask zapalniczki przybliżył do siebie dwie
twarze.
— No cóż — uśmiechnął się znowu Zagai — sprawa jest bardzo prosta.
Pan mógłby nam powiedzieć, jakie są plany tych, co nas ścigają, a my
wypuścimy pana na wolność. Mówię z panem szczerze. Wiemy, że jesteśmy
zgubieni, ale tak czy inaczej chcemy się bronić. Pan jest dobrym żołnierzem i
nie może tego nie rozumieć.
— Jasne. Dlatego właśnie nic nie powiem.
— Dobrze. Tak czy inaczej pan mógłby nam powiedzieć bardzo niewiele.
Pan i ci wszyscy polegli, co zostali w kanionie, tworzyliście oddział
zwiadowczy, to można poznać od razu. To znaczy, że główne siły wojska
znajdują się niedaleko. Wywąchąli na-
wet szlak, którym posuwaliśmy się na północ. Ale ponieważ wy nie znacie
tego przejścia przez góry, jasne, że musieliby ciągnąć przez całą równinę, a
to zabrałoby kilka dni. Chodzi więc o to: ilu ich jest, czy są oddziały, które
wyruszyły naprzód pociągiem, na ile oblicza pan ich zapasy amunicji, ile
dział mają z sobą? Jaką taktykę obrali? Gdzie przyłączą się luźne brygady,
które idą naszym śladem? Niech pan pomyśli, jakie to proste: pan mi to
wszystko powie i jest wolny. Moje słowo.
— Jakie gwarancje mi pan daje?
— Caramba, kapitanie! Tak czy owak przegramy. Mówię z panem
otwarcie. Dywizja jest rozbita. Podzieliła się na oddziały, które zaginą w
górach, coraz szczuplejsze, bo po drodze będą zostawać w swoich domach,
swoich wsiach. Jesteśmy zmęczeni. Mamy już za sobą wiele lat walki, od
czasu kiedy powstaliśmy przeciw Porfiriowi. Walczyliśmy w szeregach
Madery, potem przeciwko czerwonym Orozca, potem przeciw pelonom
Huerty, a teraz przeciwko wam, łobuzom CarTanzy. To już wiele lat.
Jesteśmy zmęczeni. Nasi ludzie są niby jaszczurki, przybierają kolor ziemi,
chowają ’ się do dziur, z których wyszli, z powrotem przeobrażają się w
chłopów i na nowo zaczynają czekać na godzinę dalszej walki, choćby miała
wybić za sto lat. Oni już wiedzą, że tym razem przegraliśmy, tak jak
zapatyści na po
łudniu. Wygraliście wy. Po co ma pan umierać, skoro wygrana jest po waszej
stronie. Niech nam pan da zginąć w bitwie. Niczego więcej od pana nie
żądam. Niech nam pan da przegrać z odrobiną honoru.
— Pancho Villa jest gdzie indziej, nie w tym mieście.
— Nie. On idzie przodem. A ludzie zostają po drodze. Już nas zostało
bardzo niewielu.
— Jakie gwarancje mi dajecie?
— Zostawimy pana przy życiu tutaj, w więzieniu, póki nie przyjdą wasi
ludzie, żeby pana wyzwolić.
— To znaczy, jeśli nasi wygrają. Jeżeli nie...
— Jeżeli ich pobijemy, damy panu konia i może pan uciekać.
— Żeby strzelić mi w plecy, kiedy wyruszę.
— Słucham pana...
— Nie. Nie mam nic do powiedzenia.
— W więzieniu jest pański przyjaciel Yaki i pan Bernal, wysłannik
Carranzy. Niech pan czeka razem z nimi na rozkaz rozstrzelania.
Zagai wstał. W żadnym z nich nie było śladu wzruszenia. Tę zdolność
utracili obaj, każdy po swojej stronie, zniszczyły ją codzienne fakty,
nieustające starcia ich ślepej walki. Rozmawiali jak automaty, bez naj-
mniejszego udziału uczuć. Zagai próbował uzyskać informacje i dawał
sposobność wy
boru między wolnością i rozstrzelaniem, jeniec informacji odmawiał. Ale
działali nie jako Zagai i Cruz, lecz jak tryby dwóch przeciwstawionych sobie
maszyn wojennych. Dlatego wzmianka o rozstrzelaniu została przyjęta przez
jeńca z absolutną obojętnością, tak absolutną, że to dzięki niej musiał sobie
uświadomić potworny spokój, z jakim akceptował własną śmierć. Wtedy on
także wstał, zaciskając szczęki.
— Pułkowniku Zagai, już od bardzo dawna słuchamy rozkazów, nie
zostawiając sobie czasu na to, by zrobić coś — jak by tu powiedzieć? — coś,
co znaczyłoby: to zrobię ja, jako Artemio Cruz, tę partię rozgrywam ja sam,
Artemio Cruz, nie jako oficer wojska. Jeśli mnie pan ma zabić, proszę mnie
zabić jako Artemia Cruz. Pan sam powiedział, że to już koniec, że jesteśmy
zmęczeni. Nie chcę zginąć jako ostatnia ofiara sprawy zwycięskiej i pan także
z pewnością nie chce ginąć jako ostatnia ofiara sprawy przegranej. Niech
pan będzie człowiekiem, pułkowniku, i pozwoli mnie być człowiekiem. Pro-
ponuję panu pojedynek na pistolety. Proszę nakreślić linię na podwórzu i
obaj wyjdziemy uzbrojeni z dwóch przeciwległych kątów. Jeśli pan zdąży
trafić mnie, zanim przejdę kreskę, dobije mnie pan. Jeśli przez nią przejdę,
nim pan strzeli, puści mnie pan wolno.
— Kapralu Payan! ~ krzyknął Zagai
z błyskiem w oczach. — Proszę go zaprowadzić do celi.
Potem zwrócił się do jeńca:
— Nie podam wam godziny egzekucji, tak że bądźcie gotowi w każdej
chwili. Może to być za godzinę, może być jutro albo pojutrze. Proszę
pomyśleć o tym, co powiedziałem.
Zachodzące słońce wpadało przez kraty ukazując na żółtym tle sylwetki
dwóch ludzi, jeden z nich stał, drugi leżał. Tobiasz próbował wymruczeć
powitanie. Drugi, ten, który przechadzał się nerwowo po celi, podszedł do
niego, kiedy drzwi się zamknęły i klucze strażnika zazgrzytały w zamku.
— Pan kapitan Artemio Cruz? Jestem adwokat Gonzalo Bernal, wysłany
w misji przez premiera don Venustiano Carranza.
Ubrany był po cywilnemu, w garnitur z kaszmiru koloru kawy, z patką z
tyłu. Artemio obserwował go jak wszystkich cywilów, którzy od czasu do
czasu mieszali się ze spoconą grupą tych, co walczyli: bystrym spojrzeniem,
pół drwiącym, pół obojętnym. Bernal mówił dalej przesuwając chusteczką po
szerokim czole i blond wą- sach.
— Z Indianinem jest bardzo źle. Ma złamaną nogę.
Kapitan wzruszył ramionami.
— Tyle, ile mu zostało do przeżycia, jeszcze wytrzyma.
— Co pan wie? — spytał Bernal nie odejmując, chusteczki od warg, tak
że słowa wyszły stłumione.
— Wszystkich nas postawią pod ścianą. Ale nie mówią, o której godzinie.
W każdym razie nie grozi nam śmierć od przeziębienia.
— Nie ma nadziei, żeby nasi przyszli przedtem?
Teraz kapitan się zatrzymał — krążył dotychczas po celi, obserwując
dach, ściany, zakratowane okienko, podłogę z ubitej ziemi, w instynktownym
poszukiwaniu otworu, przez który można by uciec — i spojrzał na nowego
nieprzyjaciela: szpiega osadzonego w celi.
— Nie ma wody? — zapytał.
— Yaki wypił wszystko. .
Indianin jęknął. Kapitan nachylił się nad tą twarzą koloru miedzi,
spoczywającą na kamiennym wezgłowiu nagiej ławki, która służyła jako
łóżko i krzesło zarazem. Jego policzek zatrzymał się tuż przy policzku
Tobiasza i po raz pierwszy, z siłą, która kazała mu się cofnąć, uczuł
obecność tej twarzy, która nigdy nie była niczym więcej, jak tylko ciemną
plamą, częścią oddziału, łatwiej rozpoznawalną w nerwowej ruchliwości jego
ciała niż w tym spokoju, tym bólu. Tobiasz miał twarz — i on ją zobaczył.
Setki białych kresek — kreski śmiechu i smutku, i oczu zmrużonych przed
słoń-
cem — przebiegało przez kąciki powiek nad szerokimi kośćmi policzkowymi.
Grube wargi uśmiechały się łagodnie, a w brązowych wąskich oczach było
coś, co przypominało studnię mętnego światła, wyraz zafascynowania,
gotowość.
— Przyszedłeś — powiedział Tobiasz w swoim języku, którego kapitan
nauczył się w codziennym obcowaniu z żołnierzami z gór Sinaloa.
Ścisnął żylastą rękę Indianina:
— Tak, Tobiaszu. Lepiej, żebyś od razu to wiedział: rozstrzelają nas.
— Tak musi być. Ty też zrobiłbyś tak samo.
— Tak.
Milczeli. Słońce tymczasem gasło. Trzej mężczyźni przygotowywali się do
spędzenia tu nocy. Bernal przechadzał się wolno po celi. Cruz wstał, a potem
znów usiadł na podłodze z ziemi, kreśląc palcem zygzaki. Na korytarzu
zapalono lampę naftową i usłyszeli odgłos poruszających się szczęk straż-
nika. Zimny wiatr zerwał się na pustynnych polach.
Wstał znowu i podszedł do drzwi celi: grube nie heblowane deski sosny
ocote i ten mały otwór na wysokości oczu. Po drugiej stronie otworu wił się
sznureczek dymu z papierosa skręconego z liści kukurydzy. Zacisnął pięści
na zardzewiałych prętach kraty
i patrzył na płaskonosy profil strażnika.
Czarne kosmyki włosów wychodziły spod płóciennej czapki, opadając na
kwadratową kość policzkową bez zarostu. Poszukał jego spojrzenia i kapral
odpowiedział szybkim gestem głowy i wolnej ręki, milczącym „czego chcesz".
Druga ręka ściskała karabin.
— Czy macie już rozkaz na jutro?
Kapral spojrzał na niego wielkimi, żółtymi oczyma. Nie odpowiedział.
— Nie znam tej okolicy. A ty?
— Ja jestem stąd — powiedział kapral.
— Jak wygląda to miejsce?
— Jakie?
— To, gdzie nas rozstrzelają. Co stamtąd widać?
Zatrzymał się i dał kapralowi znak, żeby mu podał zapalniczkę.
— Co tam widać?
Dopiero wtedy przypomniał sobier że zawsze patrzył przed siebie od tej
pierwszej nocy, kiedy przeszedł przez góry i uciekł ze starego domu w
Veracruz. Od tego czasu nie obejrzał się ani razu. Od tego czasu chciał
wiedzieć, że jest sam, zdany wyłącznie na własne siły... A teraz... nie mógł
się powstrzymać od tego pytania: jak to wygląda, co stamtąd widać — może
w ten sposób chciał ukryć tę dręczącą chęć przypomnienia sobie, tę siłę, z
jaką przyciągał go obraz gęstych paproci i powolnych rzek, kwiatów powoju
na ścianie chaty, krochmalonej spódnicy i miękkich włosów pachnących
pigwą...
— Wyprowadzą was na tamto podwórze 7 tvłu — powiedział kapral. — A
co stamtąd widać? Co może być widać? Wysoki mur, nagir poharatany od
tych kul, którymi wciąż go musimy dziurawić.
— A góry? Nie widać gór?
— Prawdę mówiąc, nie pamiętam.
— Dużo razy to widziałeś?...
— Tak...
— Może ten, co strzela, lepiej widzi, co się dzieje, niż rozstrzeliwany.
— Coś ty, nigdy nie byłeś w plutonie egzekucyjnym?
(Tak, ale nie patrzyłem na to, nigdy nie myślałem o tym, co się wtedy
czuje, o tym, że kiedyś może przyjść kolej na mnie. Dlatego nie mam prawa
pytać ciebie, prawda? Ty tylko zabijałeś, tak jak ja, nie zatrzymując na
niczym uwagi. Dlatego nikt nie wie, co się wtedy czuje, i nikt nie może tego
opowiedzieć. Gdyby mogli wrócić, gdyby można opowiedzieć, co to jest,
słyszeć salwę i uczuć ją w piersi, w twarzy. Gdyby można opowiedzieć
prawdę o tym, może już nie mielibyśmy odwagi zabijać, nigdy więcej. Albo
może nikt nie dbałby o to, że umiera... To może być straszne... ale może być
tak naturalne, jak narodziny... Co o tym wiemy, ty i ja?)
— Ech, kapitanie, te naszywki już ci się na nic nie przydadzą. Daj mi je.
Kapral wsadził rękę między kraty, a on
obrócił się do niego plecami. Żołnierz śmiał się.
Yaki mruczał coś w swoim języku. Podszedł więc do niego, aby położyć
rękę na pałającym gorączką czole i usłyszeć słowa. Płynęły śpiewnie jak
melodia.
— Co on mówi?
— Opowiada różne rzeczy. O tym, jak rząd odebrał im ziemie, które
zawsze uprawiali, żeby je oddać cudzoziemcom. O tym, jak walczyli w ich
obronie, i wtedy przyszło wojsko federalnych i zaczęli obcinać mężczyznom
ręce, i gnali przez góry. Wodzów wsadzili na kanonierkę, przywiązali im cię-
żary do nóg i rzucili w morze.
Yaki mówił z zamkniętymi oczyma: — Nam, tym, co zostali, kazali
ustawić się w długi rząd i stamtąd, z Sinaloa, pognali nas na drugą stronę aż
do Yuacatan.
— Mówili, jak musieli iść pieszo do Yucatan i starcy, kobiety i dzieci
padały trupem po drodze. Ci, co doszli do plantacji agaw, zostali sprzedani
jako niewolnicy
i rozdzielono mężów z żonami. Jak zmuszali kobiety do spania z
Chińczykami, żeby zapomniały własnego języka i rodziły więcej robotników...
— Wróciłem, wróciłem. Jak tylko się dowiedziałem, że wybuchła wojna,
wróciłem z moimi braćmi, żeby walczyć przeciw krzywdzie.
»Yaki śmiał się cichutko, a on uczuł nagle
pilną potrzebę. Wstał, rozpiął spodnie i słuchał plusku strumienia
spływającego na podłogę. Ze zmarszczonym czołem myślał, jaki koniec
spotyka mężnych, którzy umierają z wilgotną plamą na spodniach
wojskowych. Bernal stał teraz ze skrzyżowanymi ramionami, jak gdyby
szukał poprzez wysokie pręty promienia księżyca dla tej nocy ciemnej
i zimnej. Czasem uporczywe uderzenia młotów w mieście docierały aż do
nich, psy wyły. Jakieś urywki rozmów bez sensu. Artemio Cruz otrzepał
kurtkę i podszedł do młodego adwokata.
— Są papierosy?
— Tak... zdaje się, że tak... Gdzieś tu były.
— Daj jeden Indianinowi.
— Proponowałem mu już przedtem. Nie chciał.
— Ma swoje?
— Chyba mu się skończyły.
— Może żołnierze mają karty.
; — Nie, nie mógłbym się skupić. Chyba nie-mógłbym...
— Chce ci się spać?
— Nie.
— Masz rację. Nie trzeba spać.
— Myślisz, że kiedyś będziesz żałować?
— Jak?
— To znaczy tego, że zasnąłeś przed...
— A to dowcipne?
— O tak. Lepiej wspominać. Mówią, że wspominać to dobra rzecz.
— Niewiele życia za nami.
— To prawda. Indianin ma nad nami przewagę. Może dlatego chce mu się
mówić.
— Tak. Nie, nie rozumiem cię.
— Mówię, że Yaki ma przynajmniej co wspominać.
— Może w jego języku wspomina się inaczej.
— Ta cała droga z Sinaloa. To, co nam opowiedział przed chwilą.
fi Tak.
— Regina...
— Co mówisz?
— Nic. Powtarzam sobie tylko imiona.
— Ile inasz lat?
— Niedługo dwadzieścia sześć. A ty?
-T- Dwadzieścia dziewięć. Ja też niewiele mam do wspominania. I to życie
cholernie mi się popsuło, tak nagle!
— Kiedy człowiek zaczyna wspominać dzieciństwo?
— Prawda. To trudne.
— Wiesz? Teraz, kiedy mówiliśmy...
— Tak?
— Powtarzałem sobie pewne imiona. Wiesz? Już nie tak brzmią. Już nic
nie znaczą.
— Niedługo zacznie świtać.
— Nie myśl o tym.
— Plecy mi się okropnie pocą.
— Daj mi papierosa. Co ci jest?
— Przepraszam cię. Weź. Może być, że nic się nie czuje.
— Tak mówią.
— Kto tak mówi, Cruz?
— Na pewno. Ci, co zabijają.
— To dla ciebie takie ważne?
— No...
— Dlaczego nie myślisz o...
— O czym? O tym, że wszystko będzie tak samo, chociaż nas zabiją?
— Nie, nie myśl o przyszłości, myśl o tym, co było. Ja myślę o tych
wszystkich, którzy zginęli w rewolucji.
— Tak. Pamiętam: Bule, Aparicio, Gomez, kapitan Tiburcio Amarillas...
może jeszcze kilku.
— Założę się, że nie wymienisz nawet dwudziestu nazwisk. I nie tylko
tych. Jak się nazywali wszyscy polegli? Nie tylko ci z tej rewolucji, ze
wszystkich rewolucji, wszystkich wojen i nawet ci, którzy umarli we
własnym łóżku. Kto o nich pamięta?
— Dajże mi papierosa.
— Przepraszam.
— Teraz tak, rzeczywiście wzeszedł księżyc.
— Chcesz go zobaczyć? Jeżeli staniesz na moich ramionach, może ci się
uda...
— Nie. Nie warto.
— Dobrze, że mi zabrali zegarek.
— Tak.
— Chcę powiedzieć, dlatego, żeby nie liczyć...
— Tak, tak też zrozumiałem.
— Noc dawniej wydawała się dłuższa... dłuższa...
— Wciąż chce mi się siusiać.
— Spójrz na Tobiasza. Zasnął. Dobrze przynajmniej, że nikt nie okazał
strachu.
— Jeszcze jeden przeklęty dzień w tym zamknięciu.
— Kto wie. Mogą przyjść w każdej chwili.
— Nie ci. Ci lubią tę zabawę. Rozstrzeliwanie o świcie za bardzo weszło w
zwyczaj. Pobawią się.
— Mówią, że jest bardzo porywczy, tto prawda?

— Villa, tak. Nie Zagai.


— Cruz... Czy to nie absurd?
— Co?
— Umrzeć z rąk jednego z wodzów, a nie wierzyć w żadnego.
— Czy nas wyprowadzą wszystkich razem, czy jednego po drugim?
— Łatwiej od razu, nie? Ty jesteś wojskowym.
— Nie przychodzi ci do głowy żaden pomysł? Żeby stąd wyjść?
— Opowiem ci coś. Uśmiejesz się.
— Co takiego?
— Nie mówiłbym ci o tym, gdybym nie był pewien, że stąd nie wyjdę.
Carranza wysłał mnie w tej misji tylko po to, żeby
mnie złapali i żeby to oni byli odpowiedzialni za moją śmierć. Powiedział
sobie, że lepiej mieć martwego bohatera niż żywego zdrajcą.
— Ty, zdrajca?
— Zależy jak na to patrzeć. Ty tylko brałeś udział w bitwach, słuchałeś
rozkazów i nigdy nie podejrzewałeś twoich dowódców.
I ||jl Pewno. Chodzi o to, żeby wygrać wojnę... A co, ty nie jesteś z
Obregonem i Car- ranzą?
Tak samo mógłbym być z Zapatą i Vil- lą. Nie wierzę w żadnego.
— No więc?
— To właśnie jest dramat. Są tylko oni. Nie wiem, czy pamiętasz sam
początek. To było jeszcze tak niedawno, ale wydaje się takie dalekie... kiedy
przywódcy nie mieli dla mnie znaczenia. Kiedy się walczyło nie po to, żeby
wywyższyć jednego człowieka, ale wszystkich.
— Mam oskarżać naszych ludzi? Rewolucja to tylko to, nic więcej:
wierność przywódcom.
— Tak. Nawet Yaki, który najpierw poszedł bić się o swoje ziemie, bije się
tylko za generała Obregona przeciwko generałowi Villi. Nie, dawniej było
inaczej. Zanim to wszystko zgniło, rozsypało się na partie. Wieś, przez którą
przeszła rewolucja, była wsią, gdzie chłop uwalniał się od długów,
gdzie wywłaszczano tych, co pożyczali na lichwę, gdzie wyzwalano więźniów
politycznych i obalano dawnych kacyków. Ale spójrz tylko, jak odchodzili i
zostawali w tyle ci, co myśleli, że rewolucja jest nie po to, żeby wysławiać
przywódców, ale po to, żeby wyzwolić lud.
— Będzie i na to czas.
— Nie, nie będzie. Rewolucję zaczyna się kształtować na polach bitwy, ale
kiedy zacznie gnić, jest zgubiona, choćby dalej wygrywano bitwy militarne.
Wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni. Daliśmy się podzielić i pozwoliliśmy
objąć władzę chciwym, ambitnym, miernotom. Ci, którzy pragną prawdziwej
rewolucji, radykalnej, nieprzejednanej, są na nieszczęście ludźmi ciemnymi i
okrutnymi... A ludzie wykształceni chcą tylko rewolucji połowicznej, dającej
się pogodzić z jedyną rzeczą, która ich interesuje: utuczyć się, obrosnąć w
pióra, zająć miejsce elity don Porfiria. Na tym polega dramat Meksyku.
Spójrz na mnie. Spędziłem życie nad lekturą Kropotkina, Bakunina, starego
Plechanowa, żyję pogrążony w moich książkach od dziecka i dyskutuję,
dyskutuję. A kiedy przyjdzie moment, muszę stanąć po stronie Carranzy, bo
to on wydaje mi się rozsądny i przyzwoity, nie budzi we mnie strachu.
Rozumiesz to świństwo? Villa i Zapata... Boję się łachmaniarzy. „Będę czło-
wiekiem niemożliwym tak długo, póki nie
zmienią sią ci, co dziś są możliwi." Ach, tak. Czemu nie.
— Bezczelny się robisz w godzinę śmierci.
— „To jest radykalna wada mego charakteru, umiłowanie fantazji,
niewiarygodnych przygód, przedsięwzięć, które otwierają horyzonty
bezkresne i nieprzewidziane." Ach, tak. Czemu nie.
— Dlaczego nigdy nie powiedziałeś tego tam, przedtem?
— Mówiłem to od 1913 roku, słyszał to ode mnie Iturbe, Lucio Blanco,
Buelna, wszyscy uczciwi wojskowi, którzy nigdy nie pretendowali do roli
przywódców. Dlatego nie umieli przerwać gry staremu Carranzy, który całe
życie poświęcił na to, by siać kąkol niezgody, bo inaczej któż by go nie wy-
sadził z siodła, starego i nieudolnego? Dlatego pchał w górę ludzi
przeciętnych jak Pablo Gonzalez, takich, którzy nie mogli* go zaćmić, i w ten
sposób rozbił rewolucję, zamienił ją w wojnę partii.
— I dlatego cię wysłali do Perales?
— Z misją przekonania Villistów, że powinni się poddać. Jakbyśmy nie
wiedzieli wszyscy, że uciekają w rozsypce i w swojej desperacji rozstrzeliwują
każdego z klanu Carranzy, który im wpadnie w ręce. Stary nie lubi sobie
brudzić rąk. Woli, żeby brudne roboty wykonywał za niego nieprzyjaciel.
Artemio, Artemio, przywódcy nie stanęli na wysokości swego ludu i swojej
rewolucji!
— Czemu nie przejdziesz na stronę Villi?
— Drugiego caudilla? Spróbować, jak długo się utrzyma, a potem przejść
do innego i jeszcze innego, po to, żeby w końcu znaleźć się w takiej samej
celi jak ta i czekać na rozstrzelanie?
— Ale tym razem uratujesz skórę...
— Nie... Wierz mi, Cruz, chciałbym przeżyć, wrócić do Puebla. Zobaczyć
moją żonę, mego syna... Moja żona Luiza i Pancholin. I moja siostrzyczka,
Catalina, która tak bardzo mnie potrzebuje... I mój ojciec, mój stary don
Gamaliel, tak stary, tak ślepy... Chciałbym spróbować mu wytłumaczyć, dla-
czego się wmieszałem w to wszystko. On nigdy nie rozumiał, że są obowiązki,
które trzeba wypełnić, choćby się z góry wiedziało, że się przegra. Dla niego
ten porządek był wieczny: hacjenda, zamaskowana lichwa, to wszystko...
Gdyby chociaż znalazł się ktoś, kogo mógłbym prosić, żeby poszedł do niego,
żeby im coś ode innie powiedział... Ale stąd, wiem to dobrze, nikt nie wyjdzie
żywy. Nie, wszystko jest ponurą zabawą w skreślanie, w odpadanie. Żyjemy
pośród zbrodniarzy i karłów, bo wielki wódz otacza się pigmejami, którzy go
nie mogą zasłonić, rzucić cienia, a mniejszy wódz musi zabijać wielkiego,
żeby wspiąć się do góry. Co za szkoda, Artemio. Jakże potrzebne jest to
wszystko, co się dzieje, i jak niepotrzebnie próbuje ktoś temu prze
szkadzać... Nie tego chcieliśmy, kiedy rozpoczęliśmy rewolucję z całym
narodem w 1913... I ty także, trzeba, żebyś się zdecydował. Z chwilą gdy
odpadnie Zapata i Villa, zostaną tylko dwaj przywódcy, twoi przywódcy
obecni. Z kim pójdziesz?
— Moim przywódcą jest generał Obregón.
— Dobrze chociaż, że się już zdecydowałeś. Zobaczymy, czy nie zapłacisz
za to życiem, zobaczymy, czy...
— Zapominasz, że lada chwila mają nas rozstrzelać.
Bernal roześmiał się, zaskoczony, jak gdyby ciężar łańcuchów kazał mu
cofnąć rękę wyciągniętą do kradzieży... Położył dłoń na ramieniu towarzysza
i rzekł:
— Przeklęta mania polityczna! A może to intuicja. A ty, dlaczego nie
przejdziesz na stronę Villi?
Nie widział dobrze twarzy Gonzala Bernal, ale odgadywał w ciemności te
drwiące oczka, tę wszystkowiedzącą minę paniczyków z dyplomami, którzy
nie wąchali prochu i tylko bardzo wiele gadali, podczas gdy oni wygrywali
bitwy. Szorstkim gestem odsunął się od Bernala.
— Co cię ugryzło? — uśmiechnął się adwokat.
Artemi o Cruz mruknął i zapalił na nowo zgasłego papierosa.
— Tak się nie mówi — rzekł przez zaciśnięte zęby. — Chcesz, żebym ci
powie-
dział, co myślę? Rzygać mi się chce, kiedy widzę takich, co się wywnętrzają,
kiedy ich nikt o to nie prosił, tym bardziej, kiedy śmierć zagląda w oczy.
Zamknij gębę, panie uczony, i mów sobie w duszy, co chcesz, ale mnie daj
umrzeć po męsku.
Głos Gonzala powlókł się warstwą metalu.
— Słuchaj, mój ty twardy, jesteśmy tu trzej, wszyscy skazani na śmierć.
Yaki opowiedział nam swoje życie...
— To było życie mężczyzny. Miał prawo mówić.
— A ty?
— Ja tylko walczyłem. Jeśli było coś więcej, nie pamiętam.
— Kochałeś jakąś kobietę...
Zacisnął pięści.
— ... miałeś rodziców, czy ja wiem, może masz syna. Nie? Ja tak, Cruz.
Ja myślę, że moje życie było życiem mężczyzny, który chciałby być wolny,
żeby żyć dalej. Ty nie? Nie chciałbyś w tej chwili pieścić?...
Głos Bernala łamał się w momencie, kiedy ręce Artemia Cruz odnalazły
go w ciemności, przycisnęły do ściany bez słowa, z głuchym rykiem wbijając
paznokcie w klapę kaszmirowej marynarki tego nowego wroga, uzbrojonego
w myśli i uczucia, który tylko powtarzał ukryte myśli kapitana, jeńca, jego:
co się stanie po naszej śmierci? I Ber- nal powtarzał to, mimo zadających mu
ból zaciśniętych pięści:
— ... gdyby nas nie zabili, zanim skończymy trzydzieści lat, jakie byłoby
nasze życie? Chciałem zrobić jeszcze tyle rzeczy... .
Aż do chwili kiedy on, z ociekającymi potem plecami, z twarzą tuż przy
twarzy Bernala, także szepnął: — ... wszystko będzie dalej tak samo. Tak
jakbyś tego nie wiedział... że wzejdzie słońce, że dalej będą się rodzić dzieci,
chociaż ty i ja będziemy gnili w ziemi. Tak jakbyś nie wiedział!
Gwałtowny uścisk rozluźnił się: Bernal osunął się na podłogę. Artemio
Cruz podszedł do drzwi celi, zdecydowany: poda Zagalowi fałszywe dane,
zażąda uratowania Indianina, zostawi Bernala własnemu losowi.
Kiedy kapral pełniący straż zaprowadził go do pułkownika, czuł tylko ten
utracony ból, to wspomnienie Reginy, gorzkie i słodkie, które tak ukrywał, a
które teraz wypłynęło na powierzchnię, prosząc go, żeby żył, tak jakby
kobieta nieżyjąca potrzebowała wspomnienia żywego mężczyzny, żeby
pozostać czymś więcej niż ciałem pożeranym przez robaki w bezimiennym
grobie, w bezimiennym mieście.
~ Niełatwo będzie panu nas oszukać — powiedział swoim wiecznie
uśmiechniętym głosem pułkownik Zagai. — Zaraz wyjdą dwa oddziały, żeby
sprawdzić, czy to, co pan opowiada, jest prawdą, a jeżeli nie albo jeżeli atak
nastąpi z innej strony, to poleć
duszę Bogu i myśl, że zarobiłeś parę godzin życia, ale kosztem honoru.
Zagai wyciągnął przed siebie nogi i poruszył palcami stopy w skarpetce.
Buty stały na stole, sponiewierane, bez prawideł.
— A Yaki?
— Tego nie było w umowie. Spójrz: noc się dłuży. Po . co łudzić tych
biedaków wschodem słońca. Kapralu Payan... Wyślemy na lepszy świat
dwóch więźniów. Wyprowadzić ich z celi za dom.
— Yaki nie może iść — powiedział kapral.
— Dajcie mu marihuany — zaśmiał się Zagai. — Wynieście go na
noszach i podeprzyjcie, jak się da, o ścianę.
Co widzieli Tobiasz i Gonzalo Bernal? To samo, co kapitan, chociaż ten
stał wyżej od nich, obok Zagała, na tarasie dowództwa. Tam, w dole wynosili
Indianina na noszach, a Bernal szedł, z* opuszczoną głową. Obydwóch
postawiono pod ścianą między dwiema lampami naftowymi.
Gęsta noc, w której blaski jutrzenki opóźniały swe nadejście i w której nie
było widać zarysu gór, nawet w chwili gdy z czerwonawym spazmem huknęły
karabiny i Bernal wyciągnął rękę, żeby dotknąć ramienia Tobiasza. Yaki
pozostał oparty o mur zasłonięty noszami. Lampy rzuciły blask na
zmienioną twarz poznaczoną kulami. Oświetliły tylko stopy leżącego na ziemi
Gonzala
Bernal i dwa spływające z nich strumyczki krwi.
— Masz tu swoich zmarłych — powiedział Zagai.
Nowa strzelanina, krótka i gęsta, zawtórowała jego słowom i natychmiast
przyłączyło się ochrypłe działo, rozbijając jeden z węgłów budynku. Krzyk
Villistów wzbił się ponad biały taras, gdzie Zagai ryczał.
— Są tu! Znaleźli nas! To ludzie Car- ranzy!
W tej samej chwili Artemio Cruz przewrócił go na ziemię zaciskając rękę
— która jakby nagle ożyła i odzyskała wszystkie swoje siły — na kolbie
pistoletu pułkownika. Uczuł dotknięcie suchego metalu lufy. Zagłębił ją w
plecach Zagała, a prawym ramieniem otoczył szyję pułkownika, ścisnął ją i
przytrzymał na ziemi, z zaciśniętymi szczękami i pianą na wargach. Sponad
gzymsu mógł dostrzec zamieszanie panujące na podwórzu, gdzie dokonano
egzekucji. Żołnierze z plutonu biegli, depcąc po trupach Bernala i Tobiasza,
przewracając lampy naftowe; następujące raz po raz eksplozje rozlegały się w
całym miasteczku Perales wśród blasku pożarów, przy wtórze krzyków, tę-
tentu galopujących kopyt i rżenia koni. Na podwórze wybiegli nowi żołnierze
Yilliści, wkładając w pośpiechu kurtki, zapinając pasy. Światła
przewróconych lamp rysowały złotawą linię na kążdym profilu, każdym pa
sie, każdym guziku. Ręce wyciągały się po karabiny i ładownice. Z
pośpiechem otwarto wrota stajni i rżące konie wbiegły na podwórze, | gdy
jeźdźcy wskoczyli na siodła, wypadły przez otwartą bramę. Kilku opóź-
nionych popędziło za nimi i wreszcie podwórze zostało puste. Trupy Bernala
i Yaki. Dwie lampy naftowe. Wrzawa oddalała się, szła naprzeciw
nieprzyjaciela. Więzień puścił Zagała. Pułkownik pozostał na klęczkach,
kaszląc, głaszcząc skręconą szyję. Ledwie zdołał wydobyć głos z gardła:
— Nie poddawać się! Jestem tutaj!
Ranek ukazał swoją niebieską powiekę
nad pustynią.
Najbliższe hałasy ucichły. Ulicami biegli Villiści na spotkanie
nieprzyjaciela. Ich białe bluzy zabarwiły się na niebiesko. Ani jeden szmer
nie dobiegł z podwórza. Zagai wstał i zaczął rozpinać szarą kurtkę, obna-
żając pierś do strzału. Kapitan także poszedł naprzód z pistoletem w ręku. —
Moja propozycja stoi — powiedział suchym głosem do pułkownika.
— Zejdźmy na dół — rzekł Zagai opuszczając ramiona. Zeszli do biura
pułkownika i Zagai wyjął kolta z szuflady.
Poszli, obydwaj uzbrojeni, przez zimne korytarze, na podwórze. Obliczyli
połowę prostokąta. Pułkownik nogą odepchnął na bok głowę Bernala.
Kapitan podniósł lampy naftowe.
Stanęli w przeciwległych rogach podwórza. Zaczęli iść naprzód.
Zagai wystrzelił pierwszy i jego kula trafiła w leżące ciało Indianina
Tobiasza. Zatrzymał się i światełko nadziei rozjaśniło jego czarne oczy:
tamten szedł naprzód nie strzelając. Pojedynek kończył się gestem honoru.
Pułkownik uczepił się — jedna, dwie, trzy sekundy — nadziei, że tamten
uszanuje jego męstwo, że obydwaj spotkają się w połowie podwórza bez
wystrzału.
Obydwaj zatrzymali się w połowie podwórza.
Uśmiech powrócił na twarz pułkownika. Kapitan przeszedł
wyimaginowaną linię. Zagai śmiejąc się zrobił przyjazny gest ręką i w tej
samej chwili dwie kule przeszyły mu żołądek. Artemio Cruz patrzył, jak tam-
ten zgina się wpół i pada do jego stóp. Wtedy wypuścił z rąk pistolet, który
upadł na zalaną potem czaszkę pułkownika, i stał nieruchomo; w tym
samym miejscu.
Wiatr z pustyni poruszył kręte kosmyki włosów na jego czole, strzępy
kurtki poplamionej potem, oddarte rzemyki skórzanych sztylp. Nie golona od
pięciu dni broda powlekała policzki, a zielone oczy gubiły się za zasłoną
zakurzonych rzęs i suchych łez. Samotny bohater na zamkniętym murami
pobojowisku. Bohater bez świadków. Stojący pośród poległych, otoczony
pustką, podczas
gdy bitwa przy dźwięku bębnów toczyła się poza miastem.
Spuścił wzrok. Martwe ramię pułkownika wyciągało się w stronę martwej
głowy Gon- zala. Yaki siedział oparty o ścianę, jego plecy zostawiły krwawy
ślad na płótnie noszy. Artemio Cruz pochylił się nad pułkownikiem i
zamknął mu oczy.
Wyprostował się i szybko odetchnął powietrzem, w którym chciał
odnaleźć swoje życie i swoją wolność, podziękować im, nazwać je po imieniu.
Ale był sam. Nie miał świadków. Nie miał towarzyszy. Głuchy krzyk wydarł
się z jego gardła, stłumiony ołowiem w dali.
„Jestem wolny, jestem wolny!"
Przycisnął złączone pięści do brzucha i twarz wykrzywiła mu się bólem.
Podniósł wzrok i zobaczył wreszcie to, co miał widzieć o świcie skazaniec:
daleką linię gór, bielejące już niebo, mury z niewypalanej cegły. Słyszał to, co
miał słyszeć skazaniec
o świcie: ćwierkanie ukrytych ptaków, krzyk głodnego niemowlęcia, ten
dziwny stuk młotów jakiegoś robotnika w miasteczku, obcy niezmiennej,
monotonnej, zagubionej gdzieś kanonadzie i strzelaninie, która trwała za
jego plecami. Bezimienna praca, silniejsza niż huk bitwy, pewna, że gdy
przeminie bitwa, śmierć, zwycięstwo, słońce znowu wzejdzie i będzie
wschodzić każdego dnia...
Ja już nie mogę niczego pragnąć, pozwalam im robić wszystko. Próbuję
go dotknąć. Przesuwam ręką od pępka do podbrzusza. Okrągły. Miękki. Już
nie wiem. Doktor odszedł. Powiedział, że idzie szukać innych lekarzy. Nie
chce sam brać na siebie odpowiedzialności. Ja nie wiem. Ale widzę. Weszli.
Mahoniowe drzwi otwierają się i zamykają, nie słychać kroków na grubym
dywanie. Zamknęli okno. Z szelestem zasunęli szare firanki. Weszli.
— Przybliż się, córeczko... tak, żeby cię poznał... powiedz mu swoje imię.
Pachnie ładnie. Ładnie. Ach tak, jeszcze mogę dostrzec zarumienione
policzki, błyszczące oczy, całą młodą sylwetkę, która drobnym krokiem
przybliża się do mojego łóżka.
I — To ja... To ja, Gloria...
Próbuję wyszeptać jej imię. Wiem, że nie słychać moich słów. Ale
przynajmniej za to powinienem być wdzięczny Teresie, że przybliżyła do mnie
młode ciało swojej córki. Gdybym tylko mógł lepiej widzieć jej twarz. Gdybym
lepiej mógł widzieć jej grymas. Musi czuć ten zapach martwej skóry, wy-
miotów i krwi, musi patrzeć na tę zapadłą pierś, tę szarą, nie ogoloną brodę,
ten śluz płynący z nosa, tę ślinę zaschniętą na wargach i podbródku, te uszy
pełne woskowiny, te puste oczy, które muszą próbować jakiegoś innego
spojrzenia...
Oddalają ją ode mnie.
— Biedactwo... przejęła się okropnie...
— Co?
— Nic, ojcze, odpoczywaj.
Podobno jest zaręczona z synem Padilli. Jak on ją musi całować, jakie słowa
mówi do niej, ach, te rumieńcel Wchodzą i wychodzą. Dotykają mego
ramienia, poruszają głowami, mruczą słowa pociechy, tak, nie wiedzą, że ich
słucham mimo wszystko: słucham tych najdalszych rozmów, prowadzonych
w kątach sypialni, nie bliskich, nie tych słów wymawianych przy moim wez-
głowiu.
— Co pan o tym sądzi, panie Padilla?
— Niedobrze, niedobrze.
— Zostawia całe imperium.
— Tak.
— Tyle lat kierował swoimi interesami.
— Trudno go będzie zastąpić.
—• A ja panu powiem. Nikt się do tego lepiej nie nadaje od pana.
— Owszem, orientuję się we wszystkim.
— A kto zajmie pana miejsce, w tych warunkach?
— Nie brak ludzi kompetentnych.
— Oczywiście. Zupełnie nowy podział odpowiedzialności.
Ach, Padilla, zbliż się. Przyniosłeś magnetofon?
— Czy pan sobie zdaje sprawę?
— Don Artemio... Przynoszę panu...
„— Tak, panie dyrektorze.
— Niech pan będzie gotowy. Rząd okaże się nieugięty, a pan musi być
przygotowany do objęcia kierownictwa związku.
— Tak, panie dyrektorze.
— Uprzedzam pana, że te stare wygi także się iprzygotowują. Już dałem
do zrozumienia władzom, że pan jest tym człowiekiem, któremu udzielamy
pełnego zaufania. Nie zje pan czegoś?'
— Dziękuję, ale już jestem po obiedzie. Jadłem przed chwilą.
— Niech pan nie da sobie zdmuchnąć mandatu sprzed nosa. Trzeba się
trochę poruszać, zadziałać przez główny sekretariat, przez CTM, tą drogą.
— Oczywiście, panie dyrektorze. Może pan na mnie liczyć.
— Do widzenia, Campanela. Tylko po cichutku! I oczy mieć otwarte.
Bardzo uważać. Chodźmy, Padilla."
Tak. Skończyło się. To było wszystko. To było wszystko? Kto wie. Nie
przypominam sobie. Od dawna już nie słucham głosów w magnetofonie. Od
dawna już udaję. Kto mnie dotyka? Kto tu jest tak blisko innie? Jakie to
niepotrzebne, Catalino. Mówię sobie: jaka niepotrzebna, jaka niepotrzebna
czułość. Pytam: co mi powiesz? Myślisz, że wreszcie znalazłaś słowa, których
nigdy nie odważyłaś się wymówić? Ach, kochałaś mnie? Dlaczego nigdy sobie
tego nie powie
dzieliśmy? Ja cię kochałem? Już nie pamiętam. Twoja pieszczota każe mi na
ciebie spojrzeć i nie wiem, nie rozumiem, czemu siedząc obok mnie dzielisz
wreszcie ze mną to wspomnienie i tym razem nie ma wyrzutu w twoich
oczach. Duma. Ocaliła nas duma. Zabiła nas duma.
— ... za te nędzne grosze obraża nas, drwi sobie z nas razem z tą kobietą,
świeci nam przed oczyma swoim zbytkiem i rzuca nam jałmużnę, jakbyśmy
byli żebrakami.
Nie zrozumieli. Nie zrobiłem nic dla nich. Nie brałem ich w rachubę.
Zrobiłem to dla siebie. Nie interesują mnie te historie. Nie interesuje mnie
wspomnienie życia' Teresy i Gerarda. Nie obchodzą mnie.
—. Dlaczego nie zażądałeś, żeby ci dał miejsce, jakie ci się należy,
Gerardo? Jesteś tak samo odpowiedzialny, jak i on!
— Uspokój .się, Teresita, zrozum moją sytuację, ja się na nic nie skarżę.
— Trochę godności osobistej. Nawet tego...
— Dajcie mu odpocząć.
— Jeszcze stajesz po jego stronie! Nikomu tak nie zalał saała za skórę,
jak tobie!
Ja uszedłem z życiem, Regino. Jak się nazywałaś? Nie. Ty, Regino. Jak
się nazywałeś, bezimienny żołnierzu? Gonzalo. Gon- zalo Bernal. Biedny,
nieszczęsny Yaki. Ja przeżyłem. Wyście zginęli.
— A i mnie też. Nigdy mu tego nie za
pomnę. Nie był nawet na moim ślubie. Na moim ślubie, swojej córki!
Nigdy nie rozumieli. Nie potrzebowałem ich. Zrobiłem wszystko sam.
Żołnierz. Yaki. Regina. Gonzalo.
— Zniszczył nawet to, co kochał. Ty wiesz coś o tym, mamo.
- Przestań. Na miłość boską, nie mów już nic.
Testament? Nie martwcie się: istnieje spisany dokument z pieczęciami, z
podpisem notariusza, nie zapominam o nikim. Dlaczego miałbym o nich
zapomnieć, nienawidzić ich? Czy w skrytości ducha nie byłybyście mi za to
wdzięczne? Nie byłoby wam przyjemnie myśleć, że aż do ostatniego momentu
myślałem o was, żeby wypłatać wam figla? Nie, wspominam was z
obojętnością czynu dokonanego na zimno. Droga Catalino, miła córko,
wnuczko, zięciu: dzielę między was to bajeczne bogactwo, które wy
publicznie będziecie przypisywać moim wysiłkom, mojej wytrwałości,
poczuciu odpowiedzialności, moim zaletom osobistym. Zróbcie to. Usiądźcie
sobie spokojnie. Zapomnijcie, że to bogactwo zdobyłem narażając skórę, nie
wiedząc o tym, w walce, której nie chciałem rozumieć, bo nie było mi
wygodnie rozumieć, wiedzieć, pojmować tę walkę, bo wiedzieć, rozumieć ją
mogli tylko ci, co niczego nie oczekiwali za swoje poświęcenie.- To jest
poświęcenie, prawda? Dać wszystko,
nie otrzymując nic w zamian. Jak zatem nazwać to, kiedy się daje wszystko
w zamian za wszystko? Ale tamci nie ofiarowali mi wszystkiego. To ona dała
mi wszystko. Nie wziąłem tego. Nie umiałem wziąć. Jak to nazwać?
„— Okey. The picture's clear enough. Say, the old boy at the Embassy
wants to make a speech comparing this Cuban mess with the old time
mexican revolution... Why don't you prepare the climate with an editorial *...
— Tak, tak. Zrobimy to. Jakieś dwadzieścia tysięcy pesos?
— Seems fair enough. Any ideas? *
— Owszem. Proszę mu powiedzieć, żeby wykazał jasno kontrast między
ruchem anarchistycznym, krwawym, niszczącym własność prywatną i
wszystkie prawa ludzkie, a rewolucją zachowującą ład, pacyfistyczną i
legalną, jak rewolucja meksykańska, którą kierowała klasa średnia
inspirowana przez Jeffersona. Zresztą ludzie mają krótką pamięć. Proszę im
powiedzieć, że to nam pochlebia.
— Fine. So long, Mr. Cruz, it's always *...
if
Och, co za ostrzał słów, znaków, bodźców dla moich zmęczonych uszu,
och, co za znużenie, nie zrozumieją mego gestu, bo ledwie mogę ruszać
palcami, niech już zamkną... już mnie to znudziło, co to ma wspólnego,
puste gadanie, co za nuda!
— W imię Ojca i Syna...
— Tego ranka czekałem na niego z radością. Przejechaliśmy konno przez
rzekę.
— Dlaczego oderwałeś go ode mnie? Zapiszę wam w testamencie
bezużyteczne
ofiary z życia, martwe imiona Reginy, tamtego Yaki... Tobiasz, teraz
pamiętam, mówili na niego Tobiasz... Gonzala Bernal, bezimiennego
żołnierza. A ona? Tamta druga? >
— Otwórzcie okno.
— Nie. Zaziębisz się, to ci zaszkodzi. Laura. Dlaczego? Dlaczego wszystko
stało
się właśnie tak? Dlaczego?
Ty będziesz żył: znowu dotkniesz prześcieradeł i będziesz wiedział, że
przeżyłeś, pomimo czasu i ruchu, .które — sekundę po sekundzie —
skracają twój los: między bezwładem i szaleństwem jest linia życia: przy-
goda: wyobrazisz sobie największe bezpieczeństwo; nigdy się nie poruszać:
będziesz widział siebie nieruchomego, osłoniętego przed groźbą,
przypadkiem, niepewnością: twój spokój nie zatrzyma czasu, który płynie
bez ciebie, chociaż ty go wynajdujesz i mierzysz, czasu, który zaprzecza
twemu bezruchowi i naraża cię na swoją własną groźbę wygaśnięcia:
awanturniku, będziesz mierzył twoją szybkość szybkością czasu, który
wymyślisz, żeby stworzyć złudzenie dłuższego pobytu na ziemi, czasu, który
twój mózg stworzy przez dostrzeganie tych zmian światła i ciemności na
tarczy zegarowej snu: przez zatrzymywanie tych obrazów łagodnego spokoju,
któremu grożą czarne skłębione chmury, zapowiedź grzmotu, potomstwo
błyskawicy, wyładowanie w postaci deszczu, nieuniknione pojawienie się
łuku tęczy; przez słuchanie cyklicznych nawoływań zwierząt w lesie,
sygnałów czasu; głuchy ryk wojny, wycie czasu żałoby i czasu uciechy; i
wreszcie przez to mówienie o czasie, myślenie
0 nie istniejącym czasie wszechświata, który nie zna czasu, bo nigdy się nie
skończy: nie miał początku, nie będzie miał końca
1 nie wie, że ty wymyślisz miarę nieskończoności, rezerwę rozumu:
ty będziesz wynajdował i mierzył czas, który nie istnieje,
ty będziesz wiedział, rozróżniał, obliczał, oceniał, wyobrażał sobie,
przewidywał i w końcu uznasz, że nie ma innej rzeczywistości prócz tej,
którą stworzył twój mózg; nauczysz się hamować własną gwałtowność, by
opanować twoich wrogów, nauczysz się pocierać dwa kawałki drzewa, póki
nie wy-
krzeszesz ognia, bo musisz umieścić pochodnię przed wejściem do twojej
jaskini i odstraszyć zwierzęta, które cię nie rozpoznają, nie rozróżnią twego
ciała od ciała innych zwierząt i będziesz musiał zbudować tysiąc świątyń,
podyktować tysiąc praw, napisać tysiąc książek, oddać cześć tysiącu bogów,
namalować tysiąc obrazów, zmontować tysiąc maszyn, opanować tysiąc
miast, rozbić tysiąc atomów, żeby znowu rzucić twoją płonącą żagiew u
wejścia do jaskini, i zrobisz to wszystko dlatego, że myślisz? że rozwinąłeś
kłębek nerwów w twoim mózgu, gęstą sieć zdolną odbierać informacje,
przekazywać je od przodu wstecz: przeżyjesz nie dlatego, że jesteś
najsilniejszy, lecz przez niejasny przypadek w świecie coraz zimniejszym, w
którym przetrwać mogą tylko organizmy zdolne zachować temperaturę
swego ciała w zmieniającym się środowisku, ci, którzy potrafią
skoncentrować tę masę nerwów w czaszce, przewidzieć niebezpieczeństwo,
szukać pożywienia, organizować swój ruch i nadać kierunek swemu pły-
waniu w oceanie okrągłym, który roi się życiem i daje świadectwo
początkom: w głębinach morza pozostaną gatunki wymarłe i zagubione,
twoje siostry, miliony sióstr, które nie wynurzyły się z wody, ze swymi pięciu
gwiazdami zdolnymi kurczyć się i rosnąć, pięcioma palcami zagłębionymi w
drugim brzegu, w stałym lądzie, w wyspach jutrzenki:
ty wynurzysz się wraz z amebą, skrzyżowaniem płaza-ptaka: ptaki, które
rzucą się z nowych szczytów w nowe przepaście, ucząc się na klęskach,
podczas gdy płazy już latają, a ziemia stygnie: przeżyjesz wraz z ptakami,
które chroni upierzenie, rozgrzewa szybkość ich ciepła, wtedy gdy zimne
płazy śpią, zapadają w zimowy letarg, a w końcu giną: i zagłębisz palce stopy
w stałym lądzie, w wyspach jutrzenki, i spocony jak koń wdrapiesz się na
nowe drzewa zachowując twoją stałą temperaturę, a kiedy zejdziesz znowu
na ziemię, twoje komórki mózgowe będą odmienione, twoje funkcje życiowe
zautomatyzowane, twoje konstanty wodoru, cukru, wapnia, wody, tlenu do-
kładnie określone: swobodna myśl ponad sferą bezpośrednich odczuć i
konieczności życiowych
zejdziesz na ziemię z twoimi miliardami komórek mózgowych, z baterią
elektryczną w głoWie, plastyczny, zmienny, aby badać, zaspokajać twoją
ciekawość, proponować sobie cele, realizować je kosztem jak najmniejszego
wysiłku, unikać trudności, przewidywać, uczyć się, przypominać sobie i za-
pominać, łączyć idee, rozpoznawać formy, sumować stopnie na tym
marginesie, jaki zostawia konieczność, przeciwstawiać twoją wolę sile
przyciągania i odpychania fizycznego, szukać warunków sprzyjających, mie-
rzyć rzeczywistość kryteriami minimum,
skrycie pożądając maksimum, lecz nie narażając się na monotonię frustracji:
przyzwyczajać się, dostosowywać do wymagań życia dzielonego z innymi:
pragnąć: pragnąć, by twoje pragnienie i pożądany przedmiot były jednym i
tym samym, marzyć o spełnieniu bezpośrednim,
o utożsamieniu zupełnym pożądania z tym, czego pożądasz: rozpoznawać
siebie samego: rozpoznawać innych i dać im się rozpoznać, i wiedzieć, że
przeciwstawiasz się każdej jednostce, *bo każda jednostka jest .iiową
przeszkodą na drodze do osiągnięcia twego celu: będziesz wybierał, aby
przeżyć, wybierzesz spośród nieskończonego mnóstwa luster tylko jedno, to
jedno, które będzie cię odbijać w nieskończoność, nieodwracalnie, które
wypełni czarnym cieniem inne zwierciadła, zabijesz je, nim zaproponujesz
sobie raz jeszcze te nieskończone drogi wyboru: będziesz decydował,
wybierzesz jedną z dróg, poświęcisz inne: poświęcisz się wybierając,
przestaniesz być wszystkimi innymi ludźmi, którymi być mogłeś, aby ci inni
ludzie —• aby jeden inny człowiek spełnił za ciebie życie, które okaleczyłeś,
wybierając, mówiąc tak lub nie, decydując, by nie twoje pragnienie,
utożsamione z twoją wolnością wskazało ci labirynt, lecz twój interes, twój
strach, twoja duma:
zlękniesz się miłości, tego dnia: ale będziesz mógł ją odzyskać, odpocz-
niesz z zamkniętymi oczyma, lecz nie przestaniesz widzieć, nie przestaniesz
pragnąć, bo w ten sposób uczynisz twoim to, czego pragniesz:
pamięć jest zaspokojonym pragnieniem dziś, kiedy twoje życie i twoje
przeznaczenie są jedną i tą samą rzeczą.
apałkę, potarł ją o szorstką
i przybliżył go do papierosa. Zamknął oczy. Zaciągnął się dymem. Wy-
prostował nogi i zagłębił się w aksamitnym fotelu, wolną ręką pogłaskał
aksamit i wdychał przez chwilę zapach chryzantem ułożonych w
kryształowym flakonie na stoliku za jego plecami. Słuchał powolnej muzyki z
fonografu, także za jego plecami.
— Zaraz będę gotowa.
Po omacku poszukał wolną ręką otwartego albumu, leżącego na
orzechowym stoliku na prawo. Dotknął tekturowych kopert, przeczytał:
Deutsche Grainophongesellschaft i słuchał wiolonczeli, która wkraczała ma-
jestatycznie, oddalała się i przybliżała, tłumiąc w końcu skrzypce i odsyłając
je na drugi plan chóru. Przestał słuchać. Poprawił sobie krawat i przez kilka
sekund gładził wzdęty jedwab, szeleszczący leciutko pod dotknięciem
palców.
— Przygotować ci coś do picia?
Podszedł do niskiego stolika na kółkach,
na którym stały butelki i szklaneczki, wy-
pudeleczka, patrzył chwilę na
brał butelkę szkockiej whisky i szklaneczkę z czeskiego szkła, odmierzył w
szklance dwa palce whisky, potem wybrał kawałek lodu i dolał trochę wody.
— To samo co dla ciebie.
Powtórzył więc poprzednią czynność, ujął obydwa kieliszki w ręce, uderzył
jednym
0 drugi, obracał chwilę w dłoniach, żeby dobrze zmieszać whisky i wodę i
zbliżył się do drzwi sypialni.
— Jeszcze chwileczkę.
— Wybrałeś to z myślą o mnie?
— Tak. Pamiętasz?
Ü Tak.
— Wybacz, że się spóźniam.
Wrócił do fotela. Wziął znowu album
1 umieścił go sobie na kolanach. Werke von Georg Friedrich Händel.
Słuchali dwóch koncertów w tej zbyt mocno ogrzewanej sali i przypadkowo
usiedli obok siebie. Usłyszała, że on mówi po hiszpańsku — mówił do swego
przyjaciela, że w sali jest za gorąco. Poprosił ją o program po angielsku, a
ona uśmiechnęła się i odpowiedziała po hiszpańsku: „Proszę bardzo, z
przyjemnością". Uśmiechnęli się oboje. Concerti Grossi opus 6.
Umówili się na spotkanie za miesiąc, kiedy oboje mieli tu przyjechać, w
kawiarni na rue Caumartin, tuż przy bulwarze des Capucines. On miał
powrócić tu wiele lat później bez niej i nie mógł odnaleźć do
kładnie tego samego miejsca, pragnąc zobaczyć ją znowu, zamówić to samo
co wtedy w tej kawiarni, którą pamiętał z dekoracją w barwach czerwieni i
sepii, z krzesłami z rzymskiego marmuru, z długim barem z czerwonawego
drzewa. Wtedy nie była to kawiarenka na świeżym powietrzu, ale stale
otwarta, bez drzwi. Pili likier crème de menthe z wodą. Poprosił znów o to
samo. Powiedziała, że wrzesień to najlepszy miesiąc, koniec września,
początek października. Babie lato. Powrót z wakacji. Zapłacił. Ona ujęła go
za rękę, śmiejąc się, oddychając głęboko, i szli przez dziedzińce Palais-Royal,
przez galerie i podwórka, depcąc pierwsze zeschłe liście, pod eskortą gołębi i
weszli do restauracji o małych stolikach i aksamitnych krzesłach, o ścianach
z lustrami w ramach malowanych złotem, sepią, błękitem.
— Jestem gotowa.
Spojrzał przez ramię i zobaczył, że wychodzi z pokoju przypinając
kolczyki, przygładzając ręką włosy barwy miodu. Podał jej przygotowaną
whisky. Wypiła mały łyk, marszcząc nos, usiadła w czerwonym fotelu
krzyżując nogi i podniosła szklankę na wysokość oczu. Odpowiedział jej tym
samym gestem i uśmiechnął się, podczas gdy ona strzepnęła pyłek z klapy
czarnego żakietu. Klawesyn prowadził centralny refren tego decrescendo
przy akompaniamencie skrzypiec. Wyobraził sobie melodię, jako zejście
z wysokości w dół, nie jako marsz naprzód, zejście lekkie, niedostrzegalne,
przeobrażające się na płaskiej ziemi w serię radosnych kontrapunktów
pośród poważnych i ostrych tonów skrzypiec. Klawesyn służył tylko jako
skrzydła, po to, aby’opaść i dotknąć ziemi. Teraz muzyka na ziemi tańczyła.
Spojrzeli na siebie.
— Lauro...
Dała znak palcem wskazującym i zaczęli znowu słuchać, ona z
kieliszkiem w ręce, on stojąc, obracając wokół osi globus, który zatrzymywał
od czasu do czasu, żeby przyjrzeć się figurom pociągniętym srebrną kreską
ponad przypuszczalną figurą konstelacji: kruk, tarcza, zając, ryba, ołtarz,
centaur. Igła zawirowała ‘nad milczeniem, podszedł do gramofonu, zdjął ją z
płyty, położył na widełkach.
— Bardzo ładnie urządziłaś to mieszkanie.
— Tak. Jest interesujące. Ale nie wszystkie rzeczy się zmieściły.
— Wygląda bardzo dobrze.
— Musiałam wynająć piwnicę, żeby złożyć to wszystko, co się nié
zmieściło.
— Gdybyś chciała, mogłabyś...
— Dziękuję — powiedziała, śmiejąc się. — Gdybym chciała mieć tylko
duży dom, zostałabym w tamtym.
— Chcesz jeszcze słuchać muzyki czy pójdziemy?
— Nie. Skończmy ten cocktail i wychodzimy.
Zatrzymali się przed tym obrazem i ona powiedziała, że podoba jej się
bardzo i że zawsze przychodzi nań popatrzeć, bo te stojące- pociągi, ten dym
niebieski, te wielkie domy niebieskie i żółte w głębi, te postacie zamazane,
ledwie naszkicowane, ten okropny dach z żelaza i matowego szkła nad dwor-
cem Saint-Lazare, pędzla Moneta — to wszystko bardzo jej się podoba, to
właśnie jej się podoba w tym mieście, gdzie rzeczy nie są może bardzo
piękne, gdy się je ogląda szczegółowo każdą z osobna, ale oglądane w całości
są niezrównane. On powiedział, że to jest tylko jej sposób widzenia, a ona
roześmiała się, pogładziła jego rękę i powiedziała mu, że ma rację, że po
prostu jej się podoba, wszystko jej się podoba i że jest zadowolona. W wiele
lat później wrócił obejrzeć ten obraz, kiedy już był umieszczony w Jeux-de-
Paume, i guide powiedział mu, że to bardzo ciekawe malowidło, w ciągu
trzydziestu lat wartość obrazu wzrosła w czwórnasób i teraz kosztuje kilka
tysięcy dolarów, bardzo godne uwagi.
Zbliżył się, zatrzymał się za nią, pogładził oparcie fotela, potem dotknął
palców Laury. Pochyliła głowę nad ręką mężczyzny, otarła policzek o palce.
Westchnęła, odsunęła się i pociągnęła z kieliszka. Odrzuciła głowę do tyłu, z
zamkniętymi oczyma, i połknęła
łyk whisky, przetrzymawszy go między językiem a podniebieniem.
— Moglibyśmy wrócić w przyszłym roku.
Nie wydaje ci się?
— Tak. Moglibyśmy wrócić.
— Często wspominam, jak spacerowaliśmy po ulicach.
— Ja też. Nigdy nie byłeś w Village. Pamiętam, że to ja cię tam
zaprowadziłam.
— Tak. Moglibyśmy wrócić.
— W tym mieście jest coś tak żywotnego. Pamiętasz? Nie mogłeś się
nauczyć rozróżniać zapachu morza i rzeki. Nie mogłeś jej umiejscowić.
Szliśmy do brzegów Hudsonu i zamykaliśmy oczy, żeby rozpoznać zapach.
Wziął rękę Laury i ucałował jej palce. Zadzwonił telefon. Podszedł i ujął
słuchawkę, podniósł ją i słuchał głosu, który powtarzał: halo... halo...
Laura?
Położył rękę na czarnej słuchawce i podał ją Laurze. Postawiła szklaneczkę
na stoliku i podeszła do telefonu.
— Słucham?
— Laura? Tu Catalina.
— Słucham cię. Jak się miewasz?
— Nie przeszkodziłam ci w czymś?
— Miałam zaraz wyjść.
— Nie zabiorę ci dużo czasu. I
— Powiedz, o co chodzi.
— Nie przeszkadzam ci?
— Nie, mówię ci, że nie.
— Zdaje się, że popełniłam błąd. Powinnam ci była powiedzieć.
— Tak.
— Tak. Tak. Powinnam kupić od ciebie tę sofę. Teraz, kiedy urządziłam
nowy dom, zrozumiałam. Pamiętasz tę sofę, tę obitą brokatem. Wiesz,
wyglądałaby bardzo dobrze w hallu, bo kupiłam gobeliny do dekoracji hallu i
myślę, że do nich idealnie pasowałaby twoja sofa.
— Możliwe. Ale może byłoby za dużo haftów.
'— Nie, nie. Moje gobeliny są w ciemnym tonie, a twoja sofa w jasnym, tak że
tworzyłyby ładny kontrast.
— Ale wiesz, że tę sofę postawiłam tutaj, w mieszkaniu.
— Ach, nie mów tak. Masz za dużo mebli. Czy nie mówiłaś, że więcej niż
połowę musiałaś złożyć w piwnicy? Opowiadałaś mi przecież.
— Tak. Ale urządziłam salon w ten sposób...
— Więc pomyśl nad tym. Kiedy przyjdziesz zobaczyć nowy dom?
' — Kiedy zechcesz?
— Nie, nie tak ogólnikowo. Wyznacz dzień, napijemy się herbaty i
pogawędzimy.
— W piątek?
,____Nie, w piątek nie mogę, ale w czwartek tak.
— W takim razie w czwartek.
— Ale mówię ci, bez twojej sofy mój hall jest na nic. Wolałabym w ogóle
nie mieć westibulu, rozumiesz? Nie ma żadnego charakteru, ni pies, ni
wydra. Mieszkanie łatwo urządzić. Zobaczysz.
— Wobec tego w czwartek.
— Spotkałam twego męża na ulicy. Ukłonił mi się bardzo uprzejmie.
Lauro, to grzech, grzech, żebyście się mieli rozwieść. Uważam, że jest bardzo
przystojny. Widać, że brak mu ciebie. Dlaczego, Lauro, dlaczego?
— To już minęło.
— Wobec tego w czwartek. Dwie samotne kobiety, nagadamy się do woli.
— Tak, Catalino, do czwartku.
— Do widzenia.
Poprosił ją do tańca i przeszli przez salony pełne palm w doniczkach w
hotelu Plaża i weszli na parkiet, wziął ją w ramiona, a ona gładziła jego
palce, chłonęła ciepło ręki, pochyliła głowę na ramię partnera, odsunęła ją,
patrzyła na niego przenikliwie, tak jak on patrzył na nią: patrzyli, patrzyli,
zielone oczy, szare oczy, patrzyli na siebie, sami w sali tanecznej z tą
orkiestrą, która grała bluesa powoli, patrzyli, dotykali swoich palców,
obejmował jej talię, wirowali powoli, ta spódnica z fal- banami, ta spódnica...
Powiesiła słuchawkę, spojrzała na niego
i czekała. Podeszła do brokatowej sofy, pogłaskała ją i znów spojrzała na
niego.
— Może zapalisz lampę? Tę obok ciebie. Dziękuję.
— Ona nie wie o niczym.
Laura odsunęła się i spojrzała:
Nie, tak jest za jasno. Jeszcze nie umiem dobrze rozmieścić światła. To
nie to samo, co oświetlić duży dom.
Uczuła się zmęczonas siadła na sofie, wzięła ze stolika książkę fnałego
formatu, oprawną w skórę i zaczęła przerzucać kartki. Odgarnęła na bok
blond włosy, które zakrywały jej pół twarzy, przysunęła książkę do światła i
przeczytała półgłosem kilka linijek, z wysoko uniesionymi brwiami i lekkim
wyrazem rezygnacji na wargach. Potem zamknęła książkę i powiedziała:
„Calderon de la Barca". — I powtórzyła z pamięci, patrząc na mężczyznę:
„Czy nie przyjdzie radość pewnego dnia? Boże, dlaczego stworzyłeś kwiaty,
jeśli (powonienie nie ma cieszyć się ich aromatem?"
Wyciągnęła się na sofie recytując dalej dokładnie, zmęczonym głosem,
który nie słucha sam siebie i nie chce być słuchany: „...jeśli uszy nie mają
ich słyszeć? jeśli nie mają cieszyć się ich widokiem oczy?” — i uczuła jego
rękę na swojej szyi, dotykającą pereł.
— Nie zmuszałem cię...
—- Nie, ty nie masz z tym nic wspólnego. To przyszło jeszcze przed tobą.
— Ale dlaczego?
— Mam trzydzieści pięć lat. Trudno zaczynać na nowo. Och, może dlatego,
że mam zbyt wielkie pojęcie o sobie... wydaje mi się, że mam prawo do
innego traktowania... do tego, żeby nie być rzeczą, lecz osobą...
— A ze mną?
— Nie wiem. Nie wiem. Mam trzydzieści pięć lat. Trudno zaczynać w tym
wieku na nowo, chyba że ktoś nam poda rękę... Rozmawialiśmy tamtego
wieczora, pamiętasz?
— W Nowym Jorku.
— Tak. Powiedzieliśmy, że musimy się poznać...
— ... że bardziej niebezpiecznie jest zamykać drzwi niż je otwierać... Czyż
nie poznałeś mnie już?
— Nigdy nic nie mówisz. Nigdy o nic mnie nie prosisz.
— Powinnam cię o coś prosić, prawda? Dlaczego?
— Nie wiem.
— Nie wiesz. Będziesz wiedział dopiero, kiedy ci to przeliteruję.
— Może.
— Kocham cię. Powiedziałeś mi, że mnie kochasz. Nie chcesz zrozumieć...
Daj mi papierosa.
Wyjął pudełko z kieszeni marynarki.
Wziął zapałkę i zapalił, podczas gdy ona wybrała papierosa i, czując bibułkę
na wargach, zwilżyła ją. Kawałek bibułki przylgnął do jej warg. Oderwała go
palcami, zgniotła w palcach w małą kuleczkę, odrzuciła ją lekko i czekała.
Patrzył na nią.
— Może wrócę do moich studiów. Kiedy miałam piętnaście lat, chciałam
malować. Później o tym zapomniałam. .
— Nie wyjdziemy?
Zdjęła pantofle, oparła wygodnie głowę
o poduszkę i wypuszczała w górę kółeczka dymu pod sufit.
— Dać ci jeszcze jedną whisky?
— Tak, daj mi.
Zdjął kieliszek ze stołu, spojrzał na ślad szminki na brzegach i słuchał
brzęku kostki lodu uderzającej o szkło; podszedł do niskiego. stoliczka, znów
odmierzył whisky, wziął jeszcze jedną kostkę lodu srebrnymi
szczypczykami...
— Nie dolewaj wody...
Zapytała go, czy nie chciałby wiedzieć, na co czy na kogo patrzy
dziewczyna na huśtawce biało ubrana — w bieli i w cieniu — z błękitnymi
kokardami zdobiącymi sukienkę. Powiedziała mu, że zawsze coś pozostaje
poza obrazem, bo świat przedstawiony na obrazie musi rozciągać się dalej,
być pełen innych kolorów, innych obecności, innych życzeń i pytań,
przyczyn, dzięki którym obraz został namalowany, dla których
istnieje. Wyszli na ulicę w słońcu września. Śmiejąc się szli pod arkadami
rue de Rivoli i ona powiedziała, że powinien poznać plac Vosges, który jest
może najpiękniejszy ze wszystkich. Zatrzymali taksówkę. On rozpostarł na
kolanach plan metra, a ona przesuwała palcem wzdłuż czerwonej linii, po-
tem zielonej, trzymając go pod rękę, oddychając tuż przy nim, mówiąc, że
zachwycają ją te nazwy, że je może powtarzać bez końca: Richard-Lenoir,
Ledru-Rollin, Fil- les-du-Cal vaire.. .
Podał jej kieliszek i znowu zaczął obracać glob niebieski, czytając nazwy:
Lupus, Crater, Sagittarius, Piscis, Argo navis, Libra Serpens. Obracał go
wodząc palcem po stra- tosferze, dotykając palcem zimnych, dalekich
gwiazd.
— Co robisz?
— Patrzę na ten świat.
— Ach.
Pochylił się, pocałował jej włosy, skinęła głową z uśmiechem.
— Twoja żona chce mieć tę kanapę.
— Słyszałem.
— Jak mi radzisz? Czy mam się okazać wielkoduszna?
— Jak chcesz.
— Czy też obojętna? Zapomnieć, że z nią rozmawiałam? Wolę być
obojętna. Szlachetność jest czasami jak brzydka obelga bez puenty. Nie
uważasz?
> — Nie rozumiem cię.
— Zrób trochę muzyki.
— Co byś chciała usłyszeć?
— To samo. Nastaw tę samą płytę.
Odczytał cyfry na czterech stronach i ułożył płyty według kolejności,
nacisnął guzik i płyta opadła z suchym szelestem na zamszowy krążek.
Wdychając tę mieszaninę wosku, rozgrzanych szklanych rurek i pole-
rowanego drzewa, znów usłyszał skrzydła klawesynu, lekkie zejście ku
wesołości, rezygnację klawesynu, rezygnację lotu, po to, by dotknąć
skrzypcami stałego gruntu, podpory, ramion giganta.
. — Czy dosyć głośno?
• Trochę głośniej... Artemio...
— Tak?
— Nie mogę tak dłużej, kochanie. Musisz teraz wybrać.
— Bądź cierpliwa, Lauro. Zrozum...
— Co?
— Nie zmuszaj mnie.
— Do czego? Boisz się mnie?
— Czyż nie dobrze nam tak, jak jest? Czego brakuje?
— Kto wie? Może nie brakuje niczego.
— Nie słyszę cię. i
— Nie, nie ściszaj. Słuchaj przy muzyce. Zaczynam się męczyć.
— Nie oszukałem cię. Nie zmuszałem. .
— Nie zmieniłam cię, to co innego. Nie jesteś gotowy.
— Kocham cię właśnie tak, jak było między nami dotychczas.
— Jak pierwszego dnia.
— Tak, w ten sposób.
— Już nie jest pierwszy dzień. Teraz mnie znasz. Powiedz.
-— Zrozum. Lauro, proszę cię. Te rzeczy są szkodliwe, mogą zaszkodzić
nam obojgu. Trzeba być ostrożnym... Trzeba się strzec...
— Czego? Pozorów? Czy strachu? Nic się nie stanie, możesz być pewien,
że się nie stanie.
— Mieliśmy wyjść.
Skrzypce potrąciły o szyby: radość, rezygnacja. Radość tego
wymuszonego grymasu w cieniu oczu jasnych i błyszczących. Wziął kapelusz
leżący na krześle. Podszedł do drzwi. Zatrzymał się z ręką na klamce. Od-
wrócił głowę. Spojrzał za siebie. Laura, skurczona, ściskała w ramionach
poduszki, odwrócona plecami do niego. Wyszedł zamykając ostrożnie drzwi.
Budzę się znowu, ale tym razem z krzykiem: ktoś wbił mi nóż długi i
zimny w brzuch, ktoś z zewnątrz? ja nigdy nie mógłbym się tak targnąć na
własne życie — jest ktoś, ktoś inny, kto wbił stal w moje wnętrzności;
wyciągam ramiona, z wysiłkiem próbuję się podnieść i oto już cudze ra-
miona, cudze ręce przytrzymują mnie, każąc 312
być spokojnym, mówiąc, że nie powinienem się ruszać, czyjś palec nakręca
cyfry na tarczy telefonu, myli się, nakręca znowu, znów się myli, wreszcie
uzyskuje połączenie, wzywa doktora, prędko, jak najprędzej, bo chciałbym
wstać i ukryć ból, ruszając się, a oni mi nie pozwalają — jacy „oni", kto to
może być? — i skurcze podchodzą coraz wyżej — wyobrażam je sobie niby
pierścienie węża, wspinają się do piersi, do gardła i wypełniają mi język,
usta, ta przeżuta gorzka pasta jakiegoś dawnego jedzenia, o którym już
zapomniałem i które teraz zwracam, z pochyloną głową, na próżno szukając
nocnika, a nie tego dywanu poplamionego cuchnącym gęstym sokiem mego
żołądka; nie zatrzymuje się, drapie mnie we środku, jest taki gorzki i
łaskocze mi gardło, pobudza do śmiechu, co za straszliwe łaskotki; nie
przestaje, to jakieś dawno strawione wymioty pomieszane z krwią, wymiotuję
na dywan w sypialni i nie potrzebuję widzieć swojej twarzy, żeby czuć jej
bladość, siny kolor warg i przyśpieszony rytm serca, podczas gdy puls
zanika w przegubie; wbili mi nóż w pępek,' ten sam pępek, który niegdyś
mnie odżywiał, kiedyś, już dawno, i nie mogę wierzyć temu, co mówią mi
palce, kiedy dotykam mego brzucha, który jest jeszcze przytwierdzony do
mego ciała, ale nie jest moim brzuchem — wzdęty, nabrzmiały od tych
gazów, które czuję, krą
żące, i nie mogę ich z siebie wyrzucić, te erupcje, które podchodzą aż do
gardła i wracają znów do brzucha, do kiszek i nie mogę ich się pozbyć, za to
mogę wdychać mój własny cuchnący oddech, teraz kiedy udało mi się znów
położyć i czuć, że obok mnie z pośpiechem czyszczą dywan; czuję zapach
wody z mydłem, mokrej ścierki, która usiłuje zwyciężyć ten smród
wymiotów; chcę wstać, jeżeli przejdę przez pokój, ból minie, ja wiem, że
minie.
— Otwórzcie okno.
— Zniszczył nawet to, co kochał, mamo, sama wiesz!
— Nie mów. Ńa miłość boską, już nie mów.
— Czy nie zabił Lorenza, czy...?
— Milcz, Tereso. Zabraniam ci mówić. Sprawiasz mi ból.
Słyszysz, Lorenzo? Nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Niech wygarną
wszystko. Od dawna wiem, co mówią, chociaż nie ośmielają się powiedzieć
tego mnie samemu. Niech powiedzą teraz. Niech korzystają. Narzuciłem im
swoją wolę. One nie zrozumiały. Patrzą na mnie jak posągi, podczas gdy
ksiądz namaszcza olejem moje powieki, uszy, wargi, stopy i ręce, między
nogami, blisko seksu. Włącz magnetofon, Padilla.
— Przejechaliśmy przez rzekę...
Przytrzymuje mnie ona, Teresa, i teraz
widzę strach w jej oczach, grymas paniki
na wykrzywionych nie umalowanych war- cfach, a na ramionach Cataliny
nieznośne brzemię słów nigdy nie wypowiedzianych i których ja nie pozwolę
jej wymówić; udaje im się położyć mnie z powrotem; nie mogę, ból ’ zgina
mnie wpół, muszę dotknąć czubka stóp czubkiem ręki, żeby wiedzieć, że
stopy są tam jeszcze, nie odpadły, zlodowaciałe, martwe, martwe już, i
dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że zawsze, przez całe życie istniał
niedostrzegalny ruch we wnętrznościach, przez cały czas, ruch, który
dopiero teraz poznaję, ponieważ nagle przestałem go czuć; zatrzymał się, to
był ruch falowy, towarzyszył mi przez całe życie, a teraz go nie czuję, nie
czuję, ale patrzę na moje nowe paznokcie, granatowe, prawie czarne,
przybierają tę nową szatę na śmierć — aaj, to już nie, już nie, to minie, nie
chcę tej niebieskiej skóry zabarwionej krwią, chcę innego błękitu, błękitu
nieba, błękitu wspomnień, błękitu koni, które przebywają rzekę, błękitu
lśniących koni i zieleni morza, błękitu kwiatów, ja nie chcę być błękitny, nie,
nie, nie, aaaj- aaaj, i muszę opaść na plecy, bo nie wiem, w którą stronę się
wykręcić, jak się poruszyć, nie wiem, w którą stronę zwrócić ramiona i nogi,
których już nie czuję, nie wiem, w którą stronę patrzeć, już nie chcę wstać,
bo nie wiem, dokąd iść, mam tylko ten ból w pępku, ten ból w brzuchu, ten
ból koło żeber,
ten ból w odbytnicy, kiedy się nadymam na próżno, z całych sił,
nadymam się z rozstawionymi nogami i nic już nie czuję, ale słyszę łkanie
Teresy i czuję rękę Cataliny na moim ramieniu.
Nie wiem, nie rozumiem, czemu, siedząc przy mnie, dzielisz wreszcie ze
mną to wspomnienie i tym razem bez wyrzutu w oczach. Ach, gdybym
zrozumiał. Gdybyśmy się zrozumieli. Może jest jakaś inna błona za
otwartymi oczyma i dopiero teraz ją rozerwiemy, zobaczymy, może. Ciało
może dawać tyle, ile otrzymuje ze spojrzenia, z pieszczoty. Dotykasz mnie.
Dotykasz mojej ręki i czuję twoją rękę nie czując własnej. Dotyka mnie.
Catalina gładzi moją rękę. Czyżby mnie kochała? Pytam się. Nie rozumiem.
Czy to miłość? Byliśmy do tego tak przyzwyczajeni. Kiedy ja ofiarowywałem
miłość, ona odpłacała mi wyrzutami, kiedy ona ofiarowywała miłość, ja
odpłacałem dumą: to może dwie połowy jednego uczucia, może. Dotyka
mnie. Chce przypomnieć sobie to razem ze mną, tylko to, zrozumieć.
— Dlaczego?
— Przejechaliśmy konno przez rzekę.
Ja przeżyłem. Regina. Jak się nazywałaś? Nie. Ty, Regino. Jak się
nazywałeś ty, żołnierzu bez imienia? Ja żyję. Wyście zginęli. Ja przeżyłem.
— Zbliż się, córeczko, niech cię pozna, powiedz mu swoje imię.
Ale słyszę szloch Teresy i czuję rękę Cataliny na moim ramieniu i słyszę
szybkie, skrzypiące kroki tego człowieka, który maca mój brzuch, bierze
mnie za puls, gwałtem otwiera moje powieki i zalewa mi oczy fałszywym
światłem, które zapala się i gaśnie, i znowu mnie maca po brzuchu, wsadza
mi palec w kiszkę stolcową, wsadza gorący, umoczony w spirytusie
termometr do ust, i tamte głosy milkną, a ten, kto przyszedł, mówi coś z
błiska, w głąb tunelu.
I— Nic nie można stwierdzić. Może to być przepuklina uwięźnięta,
zapalenie otrzewnej. Może kolka nerkowa. W tym wypadku trzeba by
wstrzyknąć dwa centygramy morfiny. Ale to może być niebezpieczne.
Powinien się wypowiedzieć jeszcze inny lekarz.
Aj, bólu, który zwyciężasz sam siebie, przedłużasz się aż do nieczułości,
aż do przeobrażenia się w coś normalnego, aj, bólu, nie zniósłbym już twego
braku, przyzwyczajam się już do ciebie.
— Proszę coś powiedzieć, don Artemio. Proszę mówić, odezwać się.
— ... nie pamiętam jej, już jej nie pamiętam, tak, jakże mam ją
zapomnieć...
— Proszę spojrzeć: kiedy mówi: puls zatrzymuje się zupełnie.
— Niech mu pan da zastrzyk, doktorze, niech przestanie cierpieć.
— Musi zbadać go jeszcze inny lekarz. To niebezpieczne.
— ... jak mogę zapomnieć...
— Proszę odpocząć. Proszę nic nie mówić. Tak. Kiedy pan ostatni raz
oddał mocz?
— Rano... nie, dwie godziny temu, bezwiednie.
— Zachowano go?
— Nie... Nie...
— Proszę mu dać kaczkę. Trzeba zachować mocz i zrobić analizę.
— Nie byłem tam. Jak mogę pamiętać?
Znowu ten zimny przyrząd. Znowu martwy
członek w metalowej rurze. Nauczę się żyć z tym wszystkim. Atak, w moim
wieku to się zdarza, atak to nic nadzwyczajnego, to przejdzie, musi przejść,
ale tak mało już czasu zostało. Dlaczego nie dają mi przypomnieć sobie tego?
Tak, kiedy ciało było młode; kiedyś było młode, było młode... Ach, ciało
umiera z bólu, ale mózg wypełnia się światłem, rozdzielają się, wiem, że się
rozłączają: bo teraz przypominam sobie tę twarz.
— Uczyń* akt skruchy, mój synu.
Mam syna, ja go spłodziłem, bo teraz przypominam sobie tę twarz, jak ją
uchwycić, żeby nie uciekła, w jaki sposób, na Boga, jak...
Będziesz wołał z głębi twojej pamięci; spuścisz głowę, jakbyś chciał ją
przybliżyć do ucha konia i ukłuć go ostrogą słów. Będziesz czuł — i twój syn
powinien czuć to samo — ten dymiący, dziki oddech, ten
pot, te naprężone nerwy, ten szklany wzrok wysiłku. Głosy umilkną wśród
tętentu kopyt i on krzyknie: „Nigdy nie umiałeś sobie radzić z tą kobyłą, tato.
Kto cię uczył jeździć konno? Mówię ci, że nie dajesz rady kobyle". —
„Zobaczymy!" — „Musisz mi powiedzieć wszystko, Lorenzo, jak dotychczas,
zupełnie tak samo jak dotychczas... nie powinieneś się wstydzić niczego
opowiadać twojej matce, nie, nigdy się nie wstydź przede mną, jestem twoim
najlepszym przyjacielem, może jedynym przyjacielem". Ona powtórzy te
słowa tego ranka leżąc w łóżku, tego wiosennego ranka, i będzie sobie
powtarzała wszystkie rozmowy, które sobie przygotowała, od czasów
dzieciństwa swego syna, odbierając mi go, zajmując się nim cały dzień, nie
chcąc przyjąć niańki, zamykając dziewczynkę od szóstego roku życia w
klasztornym internacie, żeby poświęcić cały czas synowi, żeby Lorenzo
przywykł do tego wygodnego życia bez decyzji i wyborów. Szybki pęd
wyciśnie łzy z twoich oczu, obejmiesz nogami brzuch konia, rzucisz się
gwałtownie na grzywę, ale czarna klacz będzie wciąż trzy skoki przed tobą.
Wyprostujesz się, zmęczony, zwolnisz galop. Tamto wyda ci się piękniejsze,
patrzeć, jak klacz i młody jeździec oddalają się, z tym tętentem ginącym w
chórze ptactwa, wrzasku papug, w rykach dobiegających z gór; będziesz
musiał zmrużyć oczy, żeby
nie stracić z oczu klaczy Lorenza, która teraz zejdzie ze ścieżki, żeby znów
puścić się kłusa w stronę zarośli, z powrotem do rzeki. Nie bez trudnych
decyzji, bez niepokojących konieczności wybierania — powie sobie Catalina,
myśląc o tym, że ty z początku pomagałeś jej twoją obojętnością, niechcący,
bo ty należałeś do innego świata, tego świata trudu i siły, który ona poznała,
kiedy objąłeś ziemię don Gamaliela; nie sprzeciwiając się, by dziecko
przylgnęło do jej świata sypialń w półmroku? naturalna skłonność, klimat
wykluczeń i wcieleń prawie niedostrzegalnych, stworzony przez nią pośród
pobożnych szeptów i milczących kłamstw. Klacz Lorenza zboczy ze ścieżki,
żeby znów cwałować przez gąszcz, z po- ; wrotem do rzeki. Wzniesione ramię
chłopca wskaże na wschód, skąd wyszło słońce, w stronę laguny, oddzielonej
od morza barierą rzeki. Zamkniesz oczy, czując znowu, jak gorąca para
wzbija się aż do twojej twarzy, jak chłodny cień opada na twoją głowę.
Pozwolisz, żeby koń sam szedł dalej i kołysał się na przepoconym siodle. Za
twoimi zamkniętymi powiekami rozproszy się w niewidzialnych szczelinach
kształt słońca i kształt cienia, ukaże się błękitne widmo sylwetki młodej i
silnej. Obudzisz się tego ranka, jak co dzień, z oczekiwaną radością. „Zawsze
nadstawiałam drugi policzek — będzie powtarzać Catalina trzymając dziecko
przy
sobie — zawsze, zawsze znosiłam wszystko. Gdyby nie ty..." i będziesz
kochał te oczy zdziwione, pytające, które pozwolą się prowadzić. „Któregoś
dnia opowiem ci..." Nie pomylisz się, zabierając Lorenza do Cocuya, od
dwunastego roku życia, powtórzysz: nie, to nie była pomyłka. Tylko dla niego
będziesz kupował ziemię, odbudujesz hacjendę i zostawisz go tam,
hacjendera-dziecko, odpowiedzialnego za zbiory, poznającego życie koni i
polowanie. Będzie się uczył pływać, łowić ryby. Zobaczysz go z daleka na
koniu i powiesz sobie, że już jest obrazem twojej młodości, silny i smukły, z
zielonymi oczyma nad wystającymi kośćmi policzkowymi. Wciągniesz w
płuca zgniłą woń mulistego brzegu. „Któregoś dnia opowiem ci... Twój ojciec,
twój ojciec, Lorenzo". Zsiądziecie z koni tuż przy falujących szuwarach jezior-
ka. Obdarzone wolnością konie opuszczą łby, będą lizać wodę, będą lizać
jeden drugiego wilgotnymi pyskami. I natychmiast pobiegną'wolno, jak
zahipnotyzowane, rozdzielając wysokie trawy, powiewając grzywami,
wzbijając kłęby piany, złociste w słońcu i odblaskach wody. Lorenzo położy
rękę na twoim ramieniu. „Twój ojciec, twój ojciec, Lorenzo... Lorenzo, czy
naprawdę kochasz Boga, naszego Pana? Czy wierzysz we wszystko, czego cię
nauczyłam? Wiesz, że Kościół jest ciałem bożym na ziemi, a księża
ministrami Boga? Wierzysz???" Lorenzo
położy rękę na twoim ramieniu. Spojrzycie sobie w oczy, uśmiechniecie się.
Otoczysz ramieniem szyję Lorenza, on uda, że uderza cię pięścią w brzuch,
ty potargasz jego włosy, śmiejąc się, będziecie się mocować w walce
udawanej, ale zaciętej, upartej, parskając i sapiąc, póki nie opadniecie zmę-
czeni na trawę, śmiejąc się i dysząc. „Mój Boże, czemu cię o to pytam. Nie
mam prawa, prawdę mówiąc nie mam prawa... Nie wiem nic o świętych, o
męczennikach... Myślisz, że można to przyjąć? Nie wiem, czemu cię pytam..."
Powrócą konie, zmęczone jak i wy, i teraz pójdziecie pieszo, prowadząc je
wzdłuż piaszczystego pomostu, który prowadzi do morza, do otwartego
morza, Lo- renzo, Artemio, do pełnego morza, i tam pobiegnie Lorenzo,
szybki i zwinny, do fal, które będą rozbijać się wokół jego talii, do zielonego
morza tropiku, które zmoczy jego spodnie, morza strzeżonego niskim lotem
mew, morza, które tylko wysuwa swój znużony język na piasek, morza, z
którego ty, wiedziony nagłym instynktem, nabierzesz wody w dłoń i
podniesiesz do ust: smak gorzkiego piwa, zapach melona, guayaby, pigwy,
poziomki. Rybacy wywloką swoje ciężkie sieci na piasek, podejdziecie do
nich, razem z nimi będziecie rozbijać muszle ostryg, z nimi jeść kraby i
langusty, a Cata- lina, sama, spróbuje zamknąć oczy i zasnąć, czekając na
powrót Lorenza, którego
nie widuje od dwóch lat, odkąd skończył piętnaście, i Lorenzo tłukąc różową
skorupę langusty i z wdzięcznością przyjmując od rybaków ofiarowany
plaster cytryny, zapyta cię, czy nigdy nie myślisz o tym, co jest po drugiej
stronie morza* bo jemu się zdaje, że ziemia wszędzie jest podobna, tylko mo-
rze inne. Powiesz mu, że istnieją wyspy. Lorenzo powie, że w morzu dzieje się
tyle rzeczy i dlatego ludzie powinni być lepsi, pełniejsi, kiedy są blisko
morza. I ty będziesz chciał tylko, kładąc się z powrotem na piasku i
słuchając starej, veracruzańskiej gitary rybaków, będzie chciał tylko mu wy-
tłumaczyć, że kiedyś, czterdzieści lat temu, coś rozbiło się tutaj, po to, żeby
coś się zaczęło albo żeby coś innego, jeszcze nowszego, nie zaczęło się nigdy.
W mglistym słońcu jutrzenki, w twardym stopionym słońcu południa na
czarnych ścieżkach i koło tego morza, tego morza, teraz spokojnego,
zielonego, istniała dla ciebie wizja, marzenie, nie realne, lecz prawdziwe i
mogło... To nie to — sama prawda tych utraconych możliwości —
zaniepokoiło cię tak bardzo, kazało wrócić do Cocuya razem z Lorenzem, ale
coś trudniejszego — powiesz to z zamkniętymi oczyma, czując smak
skorupiaków w ustach, a w uszach dźwięki pieśni z Vera- cruz, zagubiony w
bezkresie tego zmierzchu — coś, .co trudniej jest wyrazić, pomyśleć
samemu, i chociaż chciałbyś to po
wiedzieć twemu synowi, nie ośmielisz się; on musi zrozumieć sam; patrzysz,
jak on zaczyna rozumieć, klęka zwrócony twarzą do morza, z rozpostartymi
palcami ręki, pod niebem nagle zasnutym chmurami, pociemniałym. „Za
dziesięć dni odpływa statek. Już kupiłem bilet". Niebo i wyciągnięta dłoń
Lorenza, otwarta na przyjęcie pierwszych kropel deszczu, jakby o nie żebrał:
„Ty nie zrobiłbyś tak samo, ojcze? Ty przecież nie zostałeś w domu. Wierzyć?
Nie wiem. Ty mnie przyprowadziłeś tutaj, pokazałeś to wszystko. Tak jakbym
z powrotem miał przeżyć twoje życie, rozumiesz?" — „Tak". „Teraz jest ten
front. To jedyny front, jaki został. Pojadę"... Och, ten ból, aj, to ukłucie, ach,
jakże będziesz chciał podnieść się, pobiec, zapomnieć o tym bólu, poruszając
się, pracując, krzycząc, rozkazując: i nie dadzą ci, wezmą za ramiona, każą
być spokojnym, zmuszą cię, fizycznie, żebyś dalej pamiętał, a ty nie będziesz
chciał, aj, nie chcesz; marzyły ci się tylko twoje dni; nie chcesz wiedzieć, że
pewnego dnia, który jest bardziej twoim niż jakikolwiek inny, bo jest
jedynym dniem, jaki ktoś przezył za ciebie, jedynym, jaki będziesz
wspominał za kogoś, krótki dzień trwogi, dzień białych topól, Artemio, twój
dzień także, twoje życie także... aj...
tał na dachu z karabinem w ręku i myślał o tych dniach, kiedy obaj
^jeździli na polowanie nad jezioro. Ale to była zardzewiała strzelba,
niezdatna dla myśilirwego. Z dachu widać było fasadę kate- dry. 'Pozostał
tylko fronton, jak łuska, bez podłogi i dąchu. Za fasadą bomby zniszczyły
wszystko. Widać było jakieś sprzęty, stare, pogrzebane, ulicą szedł
mężczyzna z podniesionym kołnierzem, a za nim, rzędem, dwie czarno
ubrane kobiety. Mrugali oczyma, nieśli w rękach tobołki i szli niepewnym
krokiem obok fasady. Wystarczyło na nich spojrzeć, żeby rozpoznać wrogów.
Hej, na drugi chodnik!
Krzyknął do nich z tego miejsca na dachu, mężczyzna podniósł twarz i
słońce oślepiło jego oczy w okularach. Pomachał ramieniem wskazując, żeby
przeszli na drugą stronę ulicy, z dala od fasady, która w każdej chwili groziła
zawaleniem. Przeszli na drugą stronę ulicy i z daleka już rozległy się salwy
artylerii faszystów — miały dźwięk głuchy, kiedy zapadały się w szczeliny
gór, i ostry, gdy przecinały powietrze. Potem
usiadł na worku z piaskiem. Obok niego Miguel. Nie rozstawał się z
karabinem. Z dachu widzieli wyludnione ulice miasteczka. Na ulicach
kratery, zwalone słupy telegraficzne, poplątane druty — to nie kończące się
echo salw i grzechot karabinów, płyty chodnika suche i zimne; tylko fasada
dawnej kurii biskupiej stała jeszcze na tej ulicy.
— Została nam tylko jedna taśma z nabojami — powiedział do Miguela i
Miguel odparł: — Zaczekajmy do wieczora. Później...
Oparli się o mur i zapalili papierosy. Miguel okręcił szyję szalikiem,
zakrywając rudą brodę. Tam, daleko, góry, góry pokryte śniegiem, śnieg nie
tylko na szczytach, ale niżej, chociaż błyszczało słońce. Rano sierra odcinała
się wyraźnie i zdawała się posuwać ku nim. Później, o zmierzchu, miała się
cofnąć; nie będzie już widać tych żlebów i sosen na zboczach. Pod koniec
dnia będą wyglądać tylko jak daleka liliowa masa.
Ale tego dnia w południe Miguel spojrzał w słońce mrużąc oczy i
powiedział: „Gdyby nie ten huk, można by pomyśleć, że jest pokój. Piękne są
te zimowe dni. Spójrz, jak nisko leży śnieg”.
Spojrzał na głębokie, białe bruzdy biegnące od oczu Miguela do zarośniętego
policzka; te bruzdy były jak śnieg jego twarzy. Nie zapomni ich, bo w nich
nauczył się widzieć radość, odwagę, wściekłość, spokój. Czasem zwyciężali,
zanim ich odrzucono
z powrotem. Czasem tylko przegrywali. Ale przed wygraną czy przegraną w
liniach twarzy Miguela już było to, co powinni myśleć. Wiele się nauczył z
twarzy Miguela. Nie widział tylko nigdy jego łez.
Zgasił papierosa rozgniatając go o dach, posypały się iskry. Zapytał
Miguela, czemu przegrywają, a ten wskazał góry graniczne i powiedział: „Bo
nasze karabiny nie przeszły przez to".
Miguel także zgasił papierosa i zaczął nucić:
Los cuatro generales, los cuatro generales Los cuatro generales, mamita
mía,
Que se han alzado... *
a on zawtórował także opierając się o worki z piaskiem:
Para la Nochebuena, mamita mía,
Serán ahorcados, serán ahorcados...
Śpiewali dużo, dla zabicia czasu. Wiele godzin było takich jak ta, kiedy
trzeba było czuwać i nic się nie działo, i wtedy śpiewali. Nie zapowiadali, co
będą śpiewać. Nie wstydzili się też śpiewać wobec innych. Tak samo jak
wtedy, kiedy śmieli się bez powodu i bili się dla zabawy, i także śpiewali
blisko Cocuya, z rybakami. Tylko że teraz
śpiewali dla dodania sobie odwagi, chociaż słowa piosenki brzmiały jak
szyderstwo, bo czterej generałowie nie zostali powieszeni, lecz trzymali ich
osaczonych w tym miasteczku, a przed nimi były góry granicy. Już nie mieli
dokąd się cofać.
Słońce zaczynało kryć się wcześnie, około czwartej po południu. Pogładził
swoją strzelbę z żółto pomalowaną kolbą i'włożył czapkę. Owinął się
szalikiem, za przykładem Miguela. Od wielu dni chciał mu coś zapropo-
nować. Jego buty były zniszczone, ale jeszcze się trzymały. Miguel natomiast
miał tylko stare sandały owinięte w szmaty i umocowane sznurkiem. Chciał
mu powiedzieć, że mogliby zamieniać się butami: jednego dnia ty, a drugiego
dnia ja. Ale nie śmiał. Bruzdy w twarzy przyjaciela mówiły mu, że nie
powinien tego robić. Teraz chuchali w ręce, bo wiedzieli, co to znaczy spędzić
zimową noc na dachu. Wtedy z głębi ulicy, jakby wyłaniając się z jednego z
tych kraterów, wybiegł żołnierz, nasz, republikanin. Machał ramionami i w
końcu upadł twarzą do ziemi. Za nim biegli inni stukając butami o
rozwalone chodniki. Kanonada, która zdawała się tak daleka, przybliżyła się
nagle i jeden z żołnierzy krzyknął:
— Broń, dajcie broń!
— Nie zatrzymywać się! — krzyknął człowiek, który szedł na czele
naszych żołnierzy. — Wystrzelają was jak kaczki.
Przebiegli pod nimi, a oni wymierzyli karabin w głąb ulicy; przypuszczali,
że ich gonią.
— Muszą być blisko — powiedział do Miguela.
— Celuj, Mexicano, mierz dobrze — i wziął w ręce ostatnią taśmę
nabojów, jaka im została.
Ale wyprzedził ich inny. karabin. O dwie czy trzy przecznice dalej inne
ukryte gniazdo, ale faszystowskie, wyczekiwało na moment naszego odwrotu
i teraz ołów sypał się na ulicę zabijając naszych żołnierzy. Ale nie oficera: ten
upadł na twarz i krzyczał: Położyć się na brzuchu! Nigdy się nie nauczycie!
Obrócił lufę, żeby strzelać w to ukryte gniazdo, i słońce znikłb za górami.
Wibracje karabinu wstrząsały jego całym ciałem. Miguel mruknął: „Odwaga
nie wystarczy. Ci rudzi Maurowie mają lepszy sprzęt".
Bo nad ich głowami warczały motory.
— Caproni.
Walczyli ramię przy ramieniu, ale nie wi-. dzieli się już w ciemności.
Miguel wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia. Drugi raz tego dnia włoskie
lotnictwo bombardowało miasto.
— Chodźmy, Lorenzo, Caproni wróciły.
Dokąd iść? Co? Zostawić karabin?
— Na nic się już nie przyda. Nie ma kul.
Karabin nieprzyjacielski także umilkł. Pod nimi ulicą przeszła grupa
kobiet. Dostrzegli je, bo śpiewały głośno:
Con Lister y Campesino,
Con Ga/dn y con Modesio,
Con el comandanie Carlos
No hay millcianos con miedo...
Dziwnie brzmiały te głosy w tym huku bomb, ale były mocniejsze, bo
pociski padały tylko od czasu do czasu, a one śpiewały bez ustanku. „I nie
dlatego, żeby to były marsowe głosy żołnierzy, tatusiu, tylko głosy
zakochanych dziewcząt. Śpiewały żołnierzom Republiki, tak jak swoim
narzeczonym, a tam, w górze, Miguel i ja, zanim porzuciliśmy karabin,
dotknęliśmy przypadkiem naszych dłoni i pomyśleli o tym samym. Że
śpiewają to dla nas, dla Miguel a i Lorenza, i że kochają nas".
W tej chwili zawaliła się fasada kościoła
i rzucili się na ziemię, obsypani pyłem, a on przypomniał sobie Madryt w
dniach swego przybycia, kawiarnie pełne ludzi do drugiej
i trzeciej w nocy, gdzie jego przyjaciele rozmawiali tylko o wojnie i byli pewni
zwycięstwa. Myślał wtedy, że Madryt będzie się dalej bronił i że dziewczęta
madryckie, jak w piosence, będą sobie z łusek pocisków robić papiloty...
Powlekli się w kierunku krętych schodów. Miguel był bez broni. On szedł
ściskając w ręku żółtą strzelbę. Wiedział, że mają tylko jedną strzelbę na
pięciu
żołnierzy. Postanowił nie wyrzucać swojej strzelby.
Zeszli w dół kręconymi schodkami.
„Zdaje mi się, że jakieś dziecko płakało w pokoju. Nie wiem, bo mogłem
pomylić ten płacz z jękiem syren."
Ale wyobraził je sobie tam, w pustym domu, porzucone. Zeszli po
omacku. Po tych ciemnościach na ulicy wydało im się jasno jak w dzień.
Miguel powiedział: „No pasa- ran" — i kobiety odpowiedziały: „No pasa- ran".
Oślepiła ich ciemność i musieli chyba posuwać się niepewnym krokiem, bo
jedna, z kobiet podbiegła do nich i powiedziała: „Nie tędy. Chodźcie z nami".
Kiedy oswoili się ze światłem nocy, wszyscy leżeli na chodniku, twarzą w
dół. Zwały gruzu osłaniały ich przed kulami nieprzyjaciela, ulica była
zamknięta, wdychał pył, ale także pot dziewcząt leżących obok niego.
Spróbował zobaczyć twarze. Zobaczył tylko beret i czapkę z włóczki. Potem
dziewczyna, która leżała obok niego, podniosła twarz i ujrzał jej włosy
kasztanowate, pobielone wapnem. Powiedziała:
— Jestem Dolores.
— Lorenzo. A to jest Miguel.
— Zgubiłyśmy naszą grupę.
— Jesteśmy z czwartego korpusu.
— Jak stąd wyjdziemy?
— Trzeba okrążyć i przejść przez most.
i— Znacie to miejsce?
— Miguel zna.
p| Tak, znam.
— Skąd jesteś?
— Z Meksyku.
— Ach, dlatego tak łatwo cię rozumieć!
Samoloty oddaliły się i wszyscy wstali.
Nuri w berecie i Maria w wełnianej czapce powiedziały im swoje imiona, a
oni powtórzyli swoje. Dolores miała na sobie spodnie i kożuszek, a tamte
dwie — kombinezony i peleryny. Posuwali się rzędem przez pustą ulicę tuż
pod murami wysokich domów, pod ciemnymi balkonami, z oknami
otwartymi, jakby to było lato. Słyszeli ten nie kończący się gruchot, ale nie
wiedzieli, skąd pochodzi. Czasem deptali po odłamkach zbitych szyb, a
Miguel, który szedł pierwszy, ostrzegał ich, żeby uważali na kable. Jakiś pies
zaczął na nich szczekać u wylotu ulicy i Miguel rzucił w niego kamieniem.
Na jednym z balkonów siedział w bujającym się fotelu starzec z głową
okręconą szalem. Nie spojrzał na przechodzących i nie wiedzieli, co tam robi:
czeka na czyjś powrót czy na wschód słońca. Nie patrzył na nich.
Lorenzo odetchnął głęboko. Zostawili za sobą miasteczko i wyszli na szosę
wysadzaną nagimi topolami. Tej jesieni nikt nie zbierał suchych liści i
szeleściły pod ich stopami, sczerniałe już od wilgoci. Spojrzał na mokre
szmaty owijające nogi Miguela i miał ochotę jeszcze raz zaproponować mu
swoje buty, ale jego towarzysz szedł krokiem tak pewnym, niosły go nogi tak
mocne i .proste, że zrozumiał bezcelowość ofiarowywania mu czegoś, czego
nie potrzebował. W dali oczekiwały ich te ciemne zbocza. Może wtedy będzie
ich potrzebował, teraz nie. Teraz przed nimi był most, a pod nim płynęła
rzeka, wzburzona i głęboka. Zatrzymali się, by na nią popatrzeć.
— Miałem nadzieję, że będzie zamarznięta — powiedział z gestem
zniechęcenia.
— W Hiszpanii rzeki nigdy nie zamarzają — szepnął Miguel.
— Dlaczego? — spytała Dolores Lorenza.
— Bo wtedy nie musielibyśmy przechodzić przez most.
, — Dlaczego? — spytała teraz Maria i wszystkie trzy, z pytającym
spojrzeniem, wyglądały jak zaciekawione dziewczynki.
Miguel wytłumaczył:
— Dlatego, że mosty zwykle są podminowane.
Mała grupa nie poruszyła się. Rzeka, wartka i biała, przepływająca u jego
stóp, zahipnotyzowała ich. Wreszcie Miguel 'podniósł twarz i spojrzał w
stronę gór mówiąc:
. — Jeżeli przejdziemy przez most, możemy dotrzeć do gór, a stamtąd do
granicy. Jeżeli nie przejdziemy, wystrzelaj4 nas;
I— No więc? — powiedziała Maria, tłumiąc szloch, i po raz pierwszy dwaj
mężczyźni
zobaczyli jej spojrzenie zmęczone i szklane. — Co z tego?
— To, żeśmy już przegrali — krzyknął Miguel, zacisnął puste pięści i
poruszył się, jakby szukał karabinu na usłanej czarnymi liśćmi ziemi. — Nie
ma już odwrotu. Nie mamy już ani lotnictwa, ani artylerii, ani nic.
Lorenzo nie poruszył się. Stał patrząc na Miguela, aż wreszcie Dolores,
ciepła ręka Dolores, pięć palców, które wyciągnęła spod pachy, ujęło pięć
palców chłopaka i zrozumiał. Poszukała jego oczu i on także zobaczył wtedy
pierwszy raz jej oczy. Zamrugała rzęsami i zobaczył, że jej oczy są zielone jak
morze u nas, w naszym kraju. Widział ją nie umalowaną i potarganą, z
suchymi, popękanymi wargami. Troje tamtych nie patrzyło na nich. Poszli
dalej, on i ona, trzymając się za ręce, i weszli na most. Zawahał się chwilę.
Ona nie. Dziesięć złączonych palców wydzielało z siebie ciepło, pierwsze
ciepło, jakie uczuł w ciągu' tych wszystkich miesięcy.
„... jedyne ciepło, jakie czułem w ciągu wszystkich tych miesięcy
powolnego cofania się w kierunku Katalonii i Pirenejów..."
Słuchali szumu rzeki pod stopami i trzeszczenia drewnianych desek
mostu. Jeśli tamci krzyczeli na nich z drugiego brzegu, oni nie słyszeli.
„Moje serce biło mocno. Ten przyśpie
szony rytm widocznie dawał się wyczuć w mojej ręce, bo ona podniosła ją i
przyłożyła do piersi, i wtedy poczułem bicie jej serca..."
Potem już szli obok siebie bez lęku i most stał się krótszy.
Po drugiej stronie rzeki wyrosło coś, czego nie widzieli przedtem. Wysoki
wiąz bez liści, wielki, piękny, biały. Nie pokrywał go śnieg, lecz błyszczący
lód. Błyszczał jak klejnot, olśniewająco biały w ciemności. Lorenzo uczuł
ciężar swojej strzelby na ramieniu, ciężar swoich nóg, swoich ołowianych
stóp na deskach mostu — tak lekki, świetlisty i biały wydał im się ten wiąz,
który na nich czekał. Lodowaty wiatr oślepiał ich. Zamknął oczy.
„Zamknąłem oczy, tatusiu, i otworzyłem je z obawą, że drzewa już tam
nie będzie..."
Wtedy stopy poczuły ziemię, zatrzymali się, nie odwracając głowy, pobiegli
oboje do wiązu nie zważając na krzyki Miguela
i dwóch dziewcząt, nie słysząc kroków towarzyszy biegnących przez most,
pobiegli
i objęli nagi pień, biały i oblodzony, za- kołysali nim i perły szronu spadały
im na głowy, dotknęli swoich rąk obejmując go
i gwałtownie wypuścili z objęć drzewo, żeby paść sobie w ramiona. Dolores
cofnęła się
okrok, żeby mógł lepiej zobaczyć jej zielone oczy, wilgotne i półotwarte usta,
zanim przytuliła głowę do piersi chłopca i pod
niosła twarz, podając mu usta, zanim nadejdą i otoczą ich towarzysze.
„Jaka ciepła jesteś, Dolores, jakże już cię kocham."
Usiedli na występie skalnym u podnóża gór, pod koroną śniegów. Miguel i
tamte dziewczęta poszli szukać suchych gałęzi i rozpalili ogień. Lorenzo
usiadł obok Dolores i znowu ujął jej rękę. Maria wydostała z kieszeni
wyszczerbiony kubek, napełniła go śniegiem. Postawili go na ogniu i znalazł
się jeszcze kawałek koziego sera. Potem Nuri wydostała zza pazuchy kilka
zgniecionych torebek herbaty Liptona i wszyscy śmieli się na widok twarzy
kapitana angielskiego jachtu, która zdobiła torebki.
Nuri opowiedziała, jak przed upadkiem Barcelony przyszły paczki z
herbatą i mlekiem skondensowanym, wysłane przez Amerykanów. Nuri była
pulchna i wesoła, przed wojną pracowała w tkalni. Marla wspominała swoje
studenckie czasy w Madrycie, kiedy mieszkała w Ciudad Universitaria, brała
udział w manifestacjach przeciw Primo de Riveirze i płakała na premierach
sztuk Garda Lorki.
„Papier mam oparty na kolanach i piszę do ciebie, ale potrafię tylko
opowiedzieć
o mojej pierwszej wizycie w Toledo, które sobie wyobrażałem tak, jak je
malował El Greco, owinięte burzą błyskawic i zielonych chmur, rozłożone
nad szerokim Tagiem, mias-
to, jak by to powiedzieć, miasto prowadzące wojną przeciw samemu sobie. A
zobaczyłem miasto zalane słońcem, miasto słońca i milczenia, i zburzony
Alkazar, bo obraz El Gre- ca — próbuję im powiedzieć — to cała Hiszpania, a
rana Hiszpanii otwiera się od morza do morza. To zobaczyłem tutaj, tato. To
próbuję im wytłumaczyć..."
To im wytłumaczył, zanim Miguel zaczął opowiadać, jak przyłączył się do
brygady pułkownika Asencio i jak trudno mu było nauczyć się walczyć.
Mówił, że wszyscy w wojsku ludowym są bardzo dzielni, ale to nie wystarczy,
żeby wygrać. Trzeba umieć walczyć. A zaimprowizowani żołnierze nieprędko
zrozumieli, że istnieją reguły bezpieczeństwa i że lepiej nie umierać, tylko żyć
dalej, żeby walczyć dalej. Poza tym, kiedy już nauczą się bronić, trzeba
jeszcze nauczyć się atakować. A kiedy już nauczą się tego wszystkiego,
trzeba jeszcze nauczyć się rzeczy najtrudniejszej, osiągnąć najtrudniejsze
zwycięstwo, to znaczy zwycięstwo nad sobą samym', przezwyciężać siebie,
swoje przyzwyczajenia i wygody. Miguel krytykował anarchistów, którzy
według niego byli elementem destrukcyjnym, i potępiał handlarzy bronią
obiecujących Republice broń, którą już przedtem sprzedali Francowi.
Powiedział, że jego największym cierpieniem, tym, które zabierze do grobu,
jest to, że nie może zrozumieć, czemu wszyscy robotnicy świata nie
powstali zbrojnie, żeby nas bronić w Hiszpanii, bo jeżeli Hiszpania przegra,
to tak jakby wszyscy przegrali. To powiedziawszy rozdzielił na pół papierosa i
połowę dał Meksykaninowi, palili obaj w milczeniu, potem podał papierosa
Dolores, żeby i ona zaciągnęła się dymem. Z daleka słyszeli huk strzelaniny,
bardziej ostrej. Widać było żółty blask, wachlarz dymu i pyłu w ciemności.
— Figueras — powiedział Miguel. — Ostrzeliwują Figueras.
Spojrzeli w stronę Figueras. Dolores była przy nim. Nie mówiła do nich
wszystkich. Mówiła tylko do niego, kiedy patrzyli na tuman kurzu i słuchali
tych dalekich strzałów. Powiedziała, że ma dwadzieścia dwa lata, trzy lata
więcej od niego, a on dodał sobie lat i powiedział, że skończył już dwa-
dzieści cztery. Powiedziała, że jest z Albacete i że poszła na wojnę razem ze
swoim narzeczonym. Studiowali razem — na wydziale chemii — i ona poszła
za nim, ale jego rozstrzelali Maurowie w Oviedo. On powiedział jej, że
przyjechał z Meksyku, że tam mieszka na gorącej ziemi, blisko morza, gdzie
jest mnóstwo owoców. Poprosiła, żeby jej opowiedział o owocach tro-
pikalnych i śmieszyły ją nazwy, których nigdy nie słyszała: mamey brzmiało
dla niej jak nazwa trucizny, a guanabana jak nazwa ptaka. Powiedział jej, że
kocha konie i że
kiedy przyjechał, najpierw był w kawalerii, ale teraz nie było już kawalerii
ani nic. Ona powiedziała, że nigdy nie jeździła konno, próbował jej
wytłumaczyć rozkosz, jaką jest jazda konno wzdłuż morza o świcie, z
obnażonym torsem i ustami pełnymi soli, kiedy powietrze pachnie jodem i
ciemność pierzcha, ale jeszcze kropi leciutki deszczyk i miesza się z pianą,
wzbijającą się spod kopyt konia. To się jej podobało. Powiedziała, że może
zostało jeszcze wspomnienie tej soli w ulsitach, i pocałowała go. Tamci
zasnęli przy ogniu, który już zagasał. Podniósł się, żeby go rozniecić na no-
wo, czując jeszcze smak jej warg. Zobaczył, że tamci troje już śpią, przytuleni
do siebie, dla ciepła, i wrócił do niej. Rozpięła kurtkę podbitą baranami,
przyciągnęła go do siebie, tak by otulić jego plecy, a on splótł ręce na
plecach dziewczyny i jej drelichowej bluzie. Powiedziała mu szeptem do
ucha, że powinni wyznaczyć sobie jakieś miejsce na spotkanie, w razie gdyby
się rozłączyli. Powiedział jej, że spotkają się w kawiarni, którą on zna w
pobliżu placu Cibeles, kiedy wyzwolimy Madryt, a ona odpowiedziała, że
zobaczą się w Meksyku, i on przytaknął, na placu portowym Veracruz, pod
arkadami w kawiarni. Będą pili kawę i jedli raki.
Ona uśmiechnęła się, a on powiedział, że chciałby potargać jej włosy i
całować piersi, więc przysunęła się, zdjęła mu czapkę
i czochrała jego włosy, kiedy on wsunął ręce pod drelichowy bluzę i szukał
piersi, a potem nie myślał już o niczym, a ona na pewno także nie, bo jej głos
nie wymawiał słów, lecz wyrażał wszystko, co myślała, w nieustającym
pomruku, który znaczył jednocześnie: dziękuję, kocham cię, nie zapominaj,
chodź... .
Teraz wspinają się pod górę i po raz pierwszy Miguel idzie z trudem, ale
nie z powodu stromego zbocza. Mróz dobrał się do jego stóp, mróz z ostrymi
zębami, które wszyscy czują •- w twarzy. Dolores wspiera się na ramieniu
kochanka i Lorenzo, gdy spojrzy na nią z ukosa, widzi grymas wysiłku w jej
twarzy, ale kiedy spojrzy prosto w jej oczy, dziewczyna uśmiecha się. On
chciałby tylko — tak samo jak wszyscy — żeby nie było burzy. Tylko on
jeden ma broń i jego strzelba ma tylko dwie kule. Miguel powiedział im, żeby
się nie bali.
„Nie boję się. Po drugiej stronie jest granica i spędzimy tę noc we Francji,
w łóżku, pod dachem. Zjemy coś gorącego. Myślę
o tobie i jestem pewien, że nie czułbyś wstydu, że zrobiłbyś to samo co ja. Ty
także walczyłeś i cieszyła cię myśl, że zawsze jest ktoś, kto walczy dalej. Ale
tym razem ta walka jest skończona. Kiedy przejdziemy przez granicę,
skończą się rozbite brygady międzynarodowe i zacznie się co innego. Nigdy
nie zapomnę tego życia, ojcze, bo
w nim nauczyłem się wszystkiego, co wiem. To bardzo proste. Opowiem ci o
tym po powrocie. Teraz brakuje mi słów".
Dotknął palcem listu, który miał w kieszonce koszuli. Nie mógł otworzyć
ust na zimnie. Oddychał z trudem. Spomiędzy zębów sączył się biały opar.
Posuwali się bardzo wolno. Jak okiem sięgnąć ciągnął długi szereg
uciekinierów, nie widać było końca. Przed nimi wlokły się wozy napełnione
zbożem i kiełbasami, które chłopi zabierali z sobą do Francji, szły kobiety
dźwigające materace i kołdry, inne niosły obrazy i krzesła, miednice, lustra.
Chłopi mówili, że we Francji dalej będą siać zboże. Szły także dzieci, niektóre
niesiono na rękach. Ziemia była sucha, jałowa, porosła gąszczem. Wspinali
się pod górę. Czuł zaciśniętą pięść Dolores przy swoim boku i czuł także, że
musi ją ocalić i bronić. Kochał ją więcej niż wczoraj w nocy i wiedział, że
jutro będzie ją kochał więcej niż dziś. Ona jego także. Nie trzeba było tego
mówić. Podobali się sobie wzajemnie. Tak. Podobamy się sobie. Umieli już
śmiać się razem. -Mieli różne rzeczy do opowiadania.
Dolores odłączyła się od niego i pobiegła do Marii. Milicjantka zatrzymała
się przed skałą, z ręką na czole. Powiedziała, że to nic, że czuje się tylko
zmęczona. Musieli odsunąć się na bok, żeby przepuścić zsiniałe twarze,
zdrętwiałe ręce, ciężkie wozy.
Dolores wzięła ją pod rękę i dalej szły razem, i wtedy właśnie, tak, wtedy,
usłyszeli zbliżający się warkot motoru i stanęli. Nie widać było samolotu.
Wszyscy wytężali wzrok, ale niebo zasnute było mgłą. Miguel pierwszy
dostrzegł czarne skrzydła, swastykę, i pierwszy krzyknął: „Padnij! Twarzą do
ziemi!"
Wszyscy padli twarzą do ziemi, pośród skał, pod wozami. Wszyscy, prócz
tej strzelby, w której są jeszcze dwie kule. I nie strzela przeklęta, żółta,
zardzewiała strzelba, nie strzela, chociaż on naciska kurek, wciąż stojąc, aż
wreszcie warkot przechodzi nad ich głowami, wypełnia ich na chwilę cieniem
i ołowiem, rozpryskującym się- nad głowami, grzmiącym na kamieniach.
— Padnij, Lorenzo! Na ziemię, Mexica- no!
Padnij, padnij, padnij, Lorenzo, i te nowe buty, na wyschniętą ziemię, ty,
Lorenzo, i twoją meksykańska strzelba. Fala zalewa ci żołądek, jakbyś niósł
ocean wewnątrz siebie, i oto już twoja twarz dotyka ziemi, twoje oczy zielone
i otwarte morzy półsen między słońcem i nocą, słyszysz jej krzyk i wiesz, że
nareszcie buty będą służyły biednemu Miguelowi, Miguelowi z jasną brodą i
białymi zmarszczkami, i że za chwilę Dolores upadnie na ciebie, Lorenzo, a
Miguel, płacząc po raz pierwszy, powie jej, że już nic nie da się zrobić, że
muszą iść
dalej w drogę, bo życie jest po drugiej stronie gór, życie i wolność, bo tak
trzeba, tak brzmiały te słowa, które napisał; wzięli ten list, wydostali go z
zakrwawionej koszuli, ona ścisnęła go w rękach. „Jak gorąco! Jeśli spadnie
śnieg, pogrzebie go" — i wtedy pocałowałaś go jeszcze raz, Dolores, leżąc na
jego ciele, a on zapragnął zabrać cię nad morze, konno, zanim zaśnie z
twoim obrazem w oczach... jakże zielone... nie zapominaj...
Powiedziałbym sam sobie prawdę, gdybym nie czuł moich białych warg,
gdybym nie leżał. zgięty wpół, niezdolny panować nad sobą, gdybym mógł
znieść ciężar kołdry, gdybym nie zaczynał znów wymiotować' tą flegmą, tą
żółcią; powiedziałbym sobie, że nie wystarczy powtórzyć czasu i miejsca;
powiedziałbym sobie, że coś więcej, jakieś nigdy nie wyrażone pragnienie,
kazało mi go zaprowadzić — aj, nie wiem, nie rozumiem — tak, zmusić go,
żeby znalazł końce nitki, którą ja zerwałem, nawiązał na nowo moje życie,
wypełnił moje drugie przeznaczenie, drugą część, której nie mogłem wy-
pełnić, a ona pyta mnie tylko siedząc u mego wezgłowia:
— Dlaczego tak się stało? Powiedz mi, dlaczego... Ja wychowałam go
inaczej. Dlaczego zabrałeś go sobie?
— Czyż nie posłał na śmierć własnego jedynego syna? Czy nie rozłączył
go z tobą -i ze mną, po to, żeby zmarnować? Czy nie tak?
— Tereso, twój ojciec cię nie słucha...
— Udaje. Zamyka oczy i udaje.
H Milcz.
|| Milcz.
Już nie wiem. Ale ich widzę. Weszli. Otwierają się, zamykają mahoniowe
drzwi i słychać kroki na grubym dywanie. Zamknęli okna. Zasunęli z
szelestem szare firanki. Weszli.
— Jestem... jestem Gloria.
Świeży i miły szelest nowych banknotów i bonów, kiedy bierze je do ręki
człowiek taki jak ja. Lekki start luksusowego samochodu, specjalnie
skonstruowanego, z klimatyzacją, barem, telefonem, poduszkami i pod-
nóżkiem. Co ty na to, księże? Tam, w górze, także? Jak to z tym jest?
— Chcę tam wrócić, do ziemi...
— Dlaczego tak się stało? Powiedz! Dlaczego? Ja go wychowałam inaczej.
Dlaczego mi go odebrałeś?
I nie rozumie, że jast coś bardziej bolesnego niż porzucony trup, niż lód i
słońce, które go grzebały, niż oczy na zawsze otwarte, wydziobane przez
ptaki. Catalina przestaje nacierać watą moje skronie i odsuwa się, nie wiem,
czy płacze; próbuję podnieść rękę, żeby ją odnaleźć, wysiłek spra
wia, że przeszywają mnie krótkie ukłucia od ramienia do piersi i od piersi do
brzucha, że pomimo porzuconego trupa, mimo oczu otwartych na zawsze,
wydziobanych przez ptaki, jest coś gorszego: te niepohamowane wymioty, ta
uporczywa potrzeba wydalenia kału i to, że się tego zrobić nie może, nie
można nawet wydalić gazów z tego wzdętego brzucha, nie można
powstrzymać tego rozprzestrzenionego bólu, nie można znaleźć pulsu w
przegubie, nie czuć już nóg, ale czuć, że krew wycieka, spływa do wnętrza,
tak, do wnętrza, ja to wiem, a oni nie, i nie mogę ich przekonać, nie .widzą,
jak wypływa z moich warg, płynie między nogami: nie wierzą w to, mówią
tylko, że już nie mam temperatury, ach, temperatury, mówią tylko zapaść,
zapaść, odgadują tylko guzy, guz
o zatartych obrysach, to mówią, kiedy mnie podtrzymują, macają, mówią o
m ar murkowa- tości skóry, o Sinych plamach na brzuchu, którego ja już nie
czuję, już nie widzę, że mimo porzuconego trupa, mimo słońca i lodu, które
go pogrzebały i mimo oczu otwartych na zawsze, wydziobywanych przez
ptaki, jest coś gorszego: nie móc już o nim myśleć, pamiętać go tylko z tych
portretów, z tych przedmiotów pozostawionych w sypialni, tych książek z
notatkami — ale nic już nie pachnie jego potem, nigdzie nie odnajdę koloru
jego skóry to, że nie mogę o nim myśleć, kiedy go już nie mogę widzieć i
czuć;
jechał konno tego ranka; to pamiętam: dostałem list*z zagranicznymi
pieczęciami, ale pomyśleć o tym
ach, śniłem, wyobrażałem sobie, dowiedziałem się tych imion,
zapamiętałem te piosenki, aj, dziękuję, ale wiedzieć? Jak mogę wiedzieć? Nie
wiem, nie wiem, jaka była ta wojna, z kim rozmawiał przed śmiercią, jak się
nazywali mężczyźni, kobiety, którzy mu towarzyszyli do śmierci, co myślał,
jak był ubrany, co jadł tego dnia, nie wiem; wymyślam- krajobrazy,
wymyślam miasta, wymyślam imiona i już ich nie pamiętam: Miguel, José,
Federico, Luis, Consuelo, Dolores, Maria, Esperanza, Mercedes, Nuri,
Guadalupe, Esteban, Manuel, Aurora, Guadarrama, Pirineos, Figueras,
Toledo, Teruel, Ebro, Guernica, Guadalajara? Porzucony trup, lód i słońce,
które go pogrzebały, oczy otwarte na zawsze, wydziobane przez ptaki;
aj, dzięki, że mi pokazałeś, czym mogłoby być moje życie, aj, dzięki, że
przeżyłeś ten dzień dla mnie,
bo jest coś, co gorzej boli: co? jak? Tak, to istnieje, to jest moje. Tak, to
jest być Bogiem, co? wzbudzać strach i nienawiść i co tam jeszcze, tak, to
jest być naprawdę Bogiem, co? Powiedzcie mi, jak to wszystko mam
uratować, a pozwolę dopełnić wszystkich ceremonii, będę się bił
w piersi, pójdę na kolanach do jakiegoś sanktuarium, napiję się octu i włożę
cierniową koronę. Powiedzcie, jak to wszystko uratować, bo duch...
— ... i Syna i Ducha Świętego, amen...
Jest coś boleśniejszego:
— Nie, w takim wypadku byłby guz miękki, owszem, ale także skręt albo
częściowe wystąpienie na wierzch któregoś z jelit.
— Powtarzam: to jest niedrożność. Takie bóle wywołuje tylko skręt pętli
jelita cienkiego, i stąd niedrożność.
— W takim wypadku trzeba by operować.
— Może wywiązać się gangrena i nie potrafimy tego uniknąć.
— Cyanosis jest już oczywista...
,' — Facies...
1 — Hipotermia...
— Lipotimia...
Milczcie! Milczcie!
— Otwórzcie okna!
Nie mogę się poruszyć, nie wiem, w którą stronę patrzeć, dokąd się obrócić,
nie czuję temperatury, tylko zimno, które napływa od nóg, ale nie zimno i
gorąco reszty ciała, tych wszystkich rzeczy ukrytych, których nigdy nie
widziałem...
•— Biedactwo... jakie okropne wrażenie.
Milczcie... odgaduję, jak wyglądam, nie mówcie mi... wiem, że mam czarne
paznokcie, niebieską skórę... milczcie..,
— Apendicitis?
— Musimy operować.
— To ryzykowne.
— Powtarzam: kolka nerkowa. Dwa cen- tygramy morfiny i uspokoi się.
— To ryzykowne.
— Nie ma krwotoku.
Dzięki. Mogłem był umrzeć w Perales. Mogłem umrzeć z tym żołnierzem.
Mogłem umrzeć w tym nagim pokoju, naprzeciw tego grubasa. Przeżyłem. Ty
umarłeś. Dzięki.
— Trzymajcie go. Basen.
— Widzisz, jak skończył? Widzisz, widzisz? Tak samo jak mój brat. Tak
skończył!
— Trzymajcie go. Basen.
Trzymajcie go. Odchodzi. Zatrzymajcie go. Wymiotuje. Wymiotuje ten
smak, który przedtem tylko wąchał. Już nie może się odwrócić. Wymiotuje
twarzą do góry. Wymiotuje swoje gówno. Cieknie mu po wargach, po
szczękach. Jego odchody. One krzyczą. Nie słyszę ich, ale trzeba krzyknąć.
Nie przechodzi. To nie następuje. Trzeba krzyczeć, żeby nie przyszło.
Przytrzymują mnie, cisną. Już nie. Odchodzi. Odchodzi bez niczego, nagi.
Bez swoich rzeczy. Trzymajcie go. Odchodzi.
Przeczytasz ten list wysłany z obozu koncentracyjnego, z pieczęcią
zagraniczną, podpisany Miguel, i w środku drugi list, na-
bazgrany w pośpiechu, podpisany Łorenzo; otrzymasz ten list, przeczytasz:
„Nie boją się... Wspominam ciebie... Nie czułbyś wstydu... Nigdy nie
zapomną tego życia, tatusiu, bo w nim się nauczyłem wszystkiego, co
wiem... Opowiem ci, jak. wrócę"; przeczytasz i wybierzesz po raz drugi, tym
razem wybierzesz inne życie.
Wybierzesz inaczej, postanowisz zostawić go w rękach Cataliny, nie
wywieziesz go na tę ziemię, nie postawisz go nad brzegiem jego własnego
wyboru, nie popchniesz go ku temu śmiertelnemu przeznaczeniu, które
mogło być twoim, nie każesz mu zrobić tego, czego ty nie zrobiłeś, odkupić
twoje potępione życie, nie pozwolisz, żebyś na tej skalistej ścieżce tym razem
umarł ty, a ocalała ona.
Wybierzesz inaczej: obejmiesz ramieniem tego rannego żołnierza, który
wchodzi do lasku, położysz go, obmyjesz poszarpane ramię wodą z tego
źródełka wypalonego słońcem pustyni, obandażujesz, zostaniesz z nim, przy
nim, będziesz czekał, aż was dostrzegą, wezmą do niewoli, rozstrzelają w
miasteczku o zapomnianej nazwie, jak tamto, zakurzone, całe z ądobe i liści
kaktusa, karabiny wycelowane w niego i w ciebie, w dwóch ludzi bez
imienia, nagich, zakopanych we wspólnym grobie bez płyty i napisu: zmarły
w dwudziestym czwartym roku życia; nie ma już alej, labiryntów, wyborów,
zabity,
zabity, wyciągnięty z objęć bezimiennego żołnierza, ocalonego przez ciebie,
zabity. \
Powiesz Laurze: tak.
Powiesz tamtemu grubasowi w pustym pokoju pomalowanym szafirową
farbą: nie.
Wybierzesz inaczej: pozostaniesz tam z Bernalem i Tobiaszem, podzielisz ich
los, nie pójdziesz na to zakrwawione podwórze, żeby się usprawiedliwić, żeby
myśleć, że śmiercią Zagała zmażesz śmierć twoich towarzyszy.
Nie pójdziesz do starego Gamaliela z Pu- ebla.
Nie weźmiesz Lilii tamtej nocy, kiedy wróci, nie pomyślisz, że nigdy już nie
będziesz mógł mieć innej kobiety.
Tej nocy przerwiesz milczenie, odezwiesz się do Cataliny, poprosisz ją o
przebaczenie, powiesz jej o tych, co umarli za ciebie, poprosisz, żeby cię
zaakceptowała takim, jaki jesteś, z twoimi winami, żeby cię nie nienawidziła.
Zostaniesz w hacjendzie z Lunerem, nigdy nie porzucisz tego miejsca.
Zostaniesz z twoim nauczycielem Sebastianem — takim, jaki był, takim, jaki
był — nie pójdziesz na północ, by przystąpić do rewolucji.
Będziesz peonem.
Będziesz kowalem.
Zostaniesz z daleka, razem z tymi, którzy zostali z daleka.
350
\
Nie będziesz miał siedemdziesięciu lat, siedemdziesięciu dziewięciu kilo
wagi i stu osiemdziesięciu dwóch centymetrów wzrostu, nie będziesz miał
sztucznych zębów, palił czarnych papierosów, używał koszul z włoskiego
jedwabiu, kolekcjonował spinek, zamawiał krawatów w pewnym magazynie
nowojorskim, nie będziesz nosił tych granatowych garniturów z trzema
guzikami, wybierał kaszmiru irlandzkiego, pił gin and tonie, nie będziesz
miał volvó, cadillaca i mikrobusu rambler, nie będziesz pamiętał i kochał
tego obrazu Renoira, jadał jajek po- ches na śniadanie i grzanek z
marmoladą Blackwell's, nie będziesz czytał co rano dziennika, którego jesteś
właścicielem, przeglądał Life'u i Paris-Match w niektóre wieczory, nie
będziesz słyszał obok siebie tych inwokacji, tego chóru, tej nienawiści, która
pragnie ci wydrzeć życie przed czasem, która przywołuje, przywołuje bez
końca to, co ty mogłeś sobie wyobrazić z uśmiechem, jeszcze niedawno, a
czego teraz już nie zniesiesz.
De protundia clamavl
De prolundls clamavl
Patrz na mnie teraz, słuchaj mnie, zapal światło w moich oczach, żebym
nie zasnął w śmierci /Bo w dniu, w którym go skosztujesz, na pewno
umrzesz/ Nie. ciesz się z śmierci bliźniego, pamiętaj, że umrzemy
Wszyscy /Śmierć i piekło wrzucone zostały do jeziora ognistego i to była
druga śmierć/ To, czego się boję, przychodzi, to, co mnie przestrasza,
posiada mnie /Jak gorzkie jest twoje wspomnienie jak na człowieka, który
czuje się zadowolony ze swych bogactw/ Czyżby otwarły się . dla ciebie wrota
śmierci?/ Od kobiety począł się grzech i przez nią umieramy wszyscy/ Czy
widziałeś wrota do kraju ciemności? /Jasny jest twój sąd dla potrzebującego
i tego, który wyczerpał swe siły/ A jakie owoce zebrali wówczas? Te, których
teraz się wstydzą, bo ich końcem jest śmierć/ Bo głód ciała jest śmiercią: •
Słowo Boże, życie, wyznanie śmierci
de prolundis clamavi, Domine,
omnes eodem cogimur, omnium versalur urna
quae quasi saxum Tantalum semper impendet
quid quisque vilet, numquam homini salis cautum est in
horas
mors tamen inclusum protrahet inde caput nascentis morimur, iinisque ab
origine pendet atque in se sua per vestigia volvitur annus omnia te vita
perluncta aequentur
chór, grobowiec, głosy, stos żałobny, będziesz sobie "wyobrażał w
zapomnianej strefie twojej świadomości te obrządki, te ceremonie, te
zachody słońca, pogrzeb, spalenie zwłok, balsamowanie; zwłoki wystawio
ne na wierzchołku wieży, tak, by nie ziemia, lecz samo powietrze je
rozkładało; zamknięty w grobie wraz z twymi martwymi niewolnikami;
opłakiwany przez najęte płaczki, a razem z tobą pochowają twoje najcenniej-
sze rzeczy, twoje towarzystwo, czarne klejnoty; czuwanie, straż przy
zwłokach,
requiem aelernam clona eis, Domine
de prolundis clamavi, Domine
głos Laury, która często mówiła o tych rzeczach, siedząc na podłodze z
podwiniętymi nogami, z małą oprawną książeczką w rękach... mówi, że
wszystko może być dla nas śmiertelne, nawet to, co nam daje życie... mówi,
że nie ma lekarstwa na śmierć, że nie mogąc uleczyć śmierci, nędzy,
ciemnoty, lepiej o nich nie myśleć... mówi, że bać się trzeba tylko nagłej
śmierci, dlatego w domach możnych mieszkają spowiednicy, mówi, że zna
człowieka; lęka się śmierci nie wtedy, gdy grozi niebezpieczeństwo, lecz poza
nim... mówi, że rozmyślanie o śmierci jest rozmyślaniem o wolności... mówi,
że ciche są twoje kroki, zimna śmierci... mówi, że godziny nie oszczędzą cię,
godziny, które piłują gałąź dni... mówi, pokazując mi przecięty ciasny
węzeł... mówi, czyż moje drzwi nie są zrobione z podwójnych płyt metalu?
mówi, że czeka mnie tysiąc- śmierci, bo czekam na samo życie, mówi, że
chcieć
żyć, kiedy Bóg chce, byś umierał... mówi: po co skarby, wasale, służba?
Po co? po co? Niech intonują, śpiewają, jęczą; nie dotkną uroczystych
płaskorzeźb, kunsztownych boazerii, odlewów z gipsu i szuflad
inkrustowanych kością i szylkrer tem, tarcz herbowych, ozdobnych klamek,
kufrów z żelaznym okuciem, stołków z wonnej sosny ayacahuite, stall chóru,
barokowych gzymsów i szat, wklęsłych grzbietów krzeseł, mebli o wygiętych
nogach, polichromii masek, złocistych guzów, wytłaczanych skór, lwich łap z
pazurami, tkanych srebrem ornatów, foteli krytych adamaszkiem,
aksamitnych kanap, stołów refektarza, dzbanów i amfor, rżniętych
kryształów, łóżek z baldachimami, dywanów z najcieńszej wełny, kluczy z
kutego żelaza, popękanych płócien, jedwabi i kaszmirów, brokatów i atłasów,
kandelabrów, z brązu i, ręcznie malowanej porcelany, rozpalonych belek
pułapu — tego. nie dotkną: to będzie twoje:
I wyciągniesz rękę: zwyczajny dzień, który jednak będzie, dniem
wyjątkowym, trzy, cztery lata temu: nie będziesz pamiętał; przypomnisz
sobie dla przypomnienia; nie, przypomnisz sobie, bo to, co sobie
przypominasz przede wszystkim,kiedy próbujesz, to pewien dzień oddzielony
od innych, dzień uroczysty, dzień- wypróżniający się czerwonymi cyframi;i to
będzie dzień —. ty sam to wtedy pomyślisz —
w którym wszystkie imiona, osoby, słowa, fakty pewnego cyklu fermentują i
rozsadzają skortipę ziemi; to będzie noc, w której ty będziesz święcił nowy*
rok, twoje artretycz- ne palce z trudem uchwycą poręcz z kutego żelaza,
drugą rękę wepchniesz do kieszeni marynarki i ciężkim krokiem zejdziesz na
dół.
Wyciągniesz rękę:
trudem ujął żelazną poręcz. Wsadził drugą rękę do kieszeni marynarki i
ciężkim krokiem zeszedł w dół nie patrząc na nisze poświęcone madonnom
meksykańskim: Guadslupe, Zapopan, Remedios. Zachodzące słońce
wpadając przez witraże ozłociło szaty posągów, szerokie spódnice podobne
do srebrnych żagli, zaczerwieniło wypalone drzewo pułapu, oświetliło pół
twarzy człowieka. Miał już na sobie smokingowe spodnie, koszulę i krawat;
w zarzuconym na wierzch czerwonym szlafroku wyglądał jak stary i
zmęczony czarnoksiężnik; wyobraził sobie ponowne odegranie tej nocy
widowiska, którym niegdyś umiał się delektować: ze znudzeniem rozpozna te
same twarze, te' same zdania, które rok po roku nadawały ton balowi
sylwestrowemu w olbrzymiej rezydencji w Coyoacan.
Kroki zabrzmiały głucho na podłodze z tezonłle. Stopy lekko obciśnięte
czarnymi lakierkami poruszały się z tą chwiejną ociężałością, której już nie
mógł uniknąć.
Wysoki, kołysząc się na niezdecydowanych obcasach, z masywnym
torsem i ob
wisłymi rękami, na których rysowały się grube żyły, powoli okrążył.
wybielone wapnem korytarze, depcąc po puszystych dywanach, przeglądając
się w powleczonych patyną lustrach rozmieszczonych tu i ówdzie, małych
zwierciadłach komód w stylu kolonialnym, przesuwając palcami po tarczach
herbowych i ozdobnych klamkach kufrów z żelaznym okuciem, taboretach z
wonnej sosny ayacahuite i bogatej markieterii. Służący otworzył mu drzwi do
wielkiej sali, stary zatrzymał się ostatni raz przed lustrem i poprawił sobie
węzeł krawata. Dłonią przygładził siwe, falujące włosy, otaczające wysokie
czoło. Ścisnął szczękę, żeby umocnić sztuczne zęby i wszedł do sali z wy-
woskowaną posadzką; szeroki parkiet z lśniącego cedru, do tańca ogołocony
z dywanów, otwierający się na ogród z trawnikami i tarasy z miękkiej cegły;
na ścianach obrazy z okresu kolonii: święty Sebastian, święta Łucja, święty
Hieronim, święty Michał.
W sali czekali go fotografowie. zgromadzeni wokół fotela z zielonego
adamaszku pod żyrandolem o pięćdziesięciu świecach zwisającym z sufitu.
Zegar stojący na kominku wybił siódmą. Obite skórą krzesła przysunięte
były do ognia, rozpalonego w zimowe dni. Skinął głową na powitanie i usiadł
w fotelu, poprawiając sztywny gors z piki i mankiety. Drugi lokaj podszedł z
dwoma szarymi owczarkami o różowych
pyskach i smutnych oczach i włożył smycze z szorstkiej skóry do rąk swego
pana. Obroże psów nabijane brązem lśniły w blasku świateł. Podniósł głowę
i znów zacisnął zęby. Płomienie magnezji oświetliły wielką siwą głowę
odcieniem wapna. W miarę jak fotografowie wymyślali nowe pozy, coraz
częściej przygładzał sobie włosy i przesuwał palcami po dwóch workach
ciężko- zwisających po obu stronach nosa aż do szyi. Tylko wysokie kości
policzkowe miały dawną twardość mimo przebiegającej po nich sieci
zmarszczek, zaczynających się od powiek, które z każdym dniem zapadały
się głębiej, jak gdyby chciały chronić to spojrzenie zgorzkniałe i drwiące
zarazem, te zielone tęczówki ukryte między fałdami luźnej skóry.
Jeden z owczarków zaszczekał i próbował się wyrwać. Płomień magnezji
wybuchł akurat w momencie, kiedy pies ściągnął swego pana z fotela i
kamera, uchwyciła wyraz sztywnego zaskoczenia w jego twarzy. Inni
fotografowie spojrzeli surowo na tego, który zrobił zdjęcie. Sprawca nietaktu*
wyciągnął czarny kwadrat z kamery i podał w milczeniu innemu fotografowi.
Kiedy fotografowie wyszli, wyciągnął drżącą rękę i wyjął papierosa z
filtrem ze srebrnej kasetki, która stała na stole z nie heblowanego drzewa. Z
trudem wykrzesał płomyk z zapalniczki i kiwając głową, wolno
przebiegł wzrokiem stare obrazy olejne, powleczone werniksem, z plamami
martwej przestrzeni światła padającego wprost, które zasłaniało szczegóły
środkowej powierzchni, ale w zamian dawało matową wypukłość w rogach,
gdzie panował ton żółty i czerwonawe cienie. Pogładził adamaszek i przez filtr
zaciągnął się dymem. Lokaj podszedł bezgłośnie i zapytał, czy mu coś podać;
Skinął głową i kazał przynieść kieliszek wytrawnego Martini. Lokaj otworzył
drzwiczki z rzeźbionego cedru, odkrywając lustrzaną etażerkę, na której
stały butelki z kolorowymi etykietami: trunki barwy opalu, szmaragdu,
czerwieni, kryształowej bieli: Chartreuse, Peppermint, Acquavit, Vermouth,
Courvoisier, Long John, Calvados, Armagnac, Beherovka, Pernod i rzędy
kieliszków z grubego rżniętego kryształu lub cieniutkiego1 brzęczącego szkła.
Wziął kieliszek do ręki. Kazał lokajowi zejść do piwnicy i wybrać trzy marki
wina do kolacji. Wyciągnął nogi i myślał, z jaką drobiazgową starannością
czuwał nad budową i wygodami tego domu, swego prawdziwego domu.
Catalina mogła mieszkać w pałacu na Las Lomas, pozbawionym wszelkiej'
osobowości, identycznie' podobnym do wszystkich rezydencji milionerów. On
wolał te stare miiry z ich dwoma stuleciami piaskowca i tezontle, które w
jakiś tajemniczy sposób przybliżały go do epizodów z przeszłości, do obrazu
zie
mi, którego nie chciał stracić zupełnie^ Tak, zdawał sobie sprawę, że we
wszystkim tym była namiastka, trochę sztuczek magicznych. A jednak
drzewo, kamień, kraty rzeźby, stoły refektarzowe, ozdobne meble, rzeźbione
ramy drzwi, robota tokarska foteli sprzymierzyły się, aby zwrócić mu
naprawdę, z leciutkim zapachem tęsknoty, scenę, atmosferę, wrażenia
dotyku i węchu z czasów młodości.
Lilia narzekała, ale Lilia nigdy nie zrozumie. Co mógł mówić tej
dziewczynie pułap z antycznymi belkami? Okno z wyginaną zardzewiałą
kratą? Uroczysty dotyk ornatu na kominku, ze złotymi łuskami, haf-
towanego srebrną nitką? A ten zapach skrzyń z sosny ayacahuite? Połysk
kuchni z kafelkami w ludowe wzory? Arcybiskupie krzesła w jadalni? Tak
wspaniałe, zmysłowe, tak uroczyste było posiadanie tych pized- miotów, jak
posiadanie pieniędzy i najbardziej oczywistych oznak dobrobytu. Ach, ten
smak, zmysłowość martwych przedmiotów, co to za rozkosz i przepych.
Tylko raz do roku uczestniczyli w tym wszystkim goście zaproszeni na
słynne przyjęcie w noc sylwestrową... Dzień wielorakich rozkoszy, bo goście
mieli uznać ten dom za jego właściwą siedzibę i myśleć o samotnej Ca-
talinie, która wraz z resztą rodziny, to jest Teresą i Gerardem, jadła o tej
porze kolację w rezydencji Las Lomas... On tymczasem przedstawiał Lilię i
otwierał drzwi błę
kitnej jadalni z błękitną porcelaną, błękitnym lnianym obrusem, błękitnymi
ścianami... gdzie leje się wino i krążą półmiski najbardziej wyszukanych
potraw, różowe ryby i aromatyczne skorupiaki, tajemnicze zioła, słodycze...
Czy musi przerwać mu tę chwilę odpoczynku? Odgłos klapiących pantofli
Lilii na posadzce. Jej nie pomalowane paznokcie na drzwiach sali. Twarz pod
grubą warstwą kremu. Chce wiedzieć, czy różowa suknia będzie odpowiednia
na dzisiejszą noc. Nie chce wyglądać rażąco jak w zeszłym roku, wywoływać
tego pogardliwego niesmaku. Ach, on już pije? Dlaczego jej nié poprosi do
towarzystwa? Ona zaczyna już mieć dość tego braku zaufania, tych trunków
zamkniętych na kłódkę, tego impertynenckiego lokaja, który jej odmawia
prawa wchodzenia do piwnicy. Nudzi się. Jakby o tym nie wiedział!
Chciałaby być starą, brzydką, żeby już raz ją uwolnił i pozwolił żyć według
własnych upodobań. Nikt jej nie zatrzymuje? A pieniądze, luksus, dom?
Duże pieniądze, wielki luksus, ale bez radości, bez rozrywek, bez prawa
wypicia kieliszka. Jasne, że tak, kocha go bardzo. Mówiła mu to tysiące razy.
Kobiety przyzwyczajają się do wszystkiego. Zależy od troskliwości, jaką się
im okazuje. Mogą przywyknąć równie dobrze do miłości młodzieńczej, jak i
do miłości ojcowskiej. Jasne, że dba o niego, co za
pytanie. Już osiem lat. żyją z sobą i on nie robił jej scen, nie karcił... Po
prostu związał jej ręce, nic więcej. Ale ona chciałaby- się trochę zabawić,*
rozerwać... Co? Wyobraża sobie, że jest taka głupia? Dobrze, nigdy nie znała
się na żartach, to prawda, ale coś przecież rozumie... Nikt nie jest wiecznie
młody... Kurze łapki naokołó oczu... Ciało... tylko że on także już do niej
przy-, wykł, prawda? W jego wieku trudno byłoby zaczynać na nowo. Mimo
tylu milionów niełatwo i nieprędko można znaleźć kobietę... przeklęte
babki... znają tyle sposobów, tak się lubią dawać prosić, przedłużać wstępne
starania, odmowa, wątpliwości, czekanie, pokusa... Aj, to wszystko! f nabijać
starych w butelkę... Jćisne, że z nią mu najwygodniej... I ona nie skarży się,
nie, skądże! Nawet pochlebia to jej próżności, że przychodzą składać jej
hołdy w każdy Nowy Rok... I kocha go, tak, przysięga, za bardzo już się do
niego przyzwyczaiła. Ale jakże jej tu nudno! Cóż by w tym było złego mieć
kilka bliskich przyjaciółek, wyjść od czasu do czasu, rozerwać się... tak, raz
na tydzień bodaj wypić kieliszek...
On siedział nieporuszóny. Nie przyznawał jej tego prawa dręczenia go, a
jednak... apatyczne zmęczenie, obce zupełnie jegó naturze, kazało mu tam
zostać i z kieliszkiem Martini w stwardniałych palcach słuchać głupiej pa-
planiny tej kobiety, z każdym dniem bar-
dziej wulgarnej i... nie, jeszcze była pociągająca, chociaż nieznośna. Jak nad
nią zapa- no^ć? Wszystko, nad czym panował, słuchało go teraz tylko na
skutek jakiejś pró- longacji jego siły z lat młodych. Lilia mogła go porzucić:
serce mu się ścisnęło... Nie wystarczało tamto wszystko, żeby stłumić ten
lęk... może już nie będzie innej sposobności... zostanie sam... Z trudem
poruszył palcami, przedramieniem, łokciem i popielniczka spadła na dywan,
rozsypały się niedopałki żółte i wilgotne na jednym końcu,, z wierzchu
warstewka białego pyłu, szary popiół, czarne środki. Pochylił się, żeby je
zebrać, oddychając z trudem.
-— Nie schylaj się. Zawołam Serafina.
Dobrze.
Może... Niesmak. Ale wstręt, obrzydzenie... Wciąż wyobraźnia opanowana
podejrzeniami... Mimowolne roztkliwienie kazało mu odwrócić głowę i
spojrzeć na nią.
Widział ją stojącą we framudze drzwi... Urażona, łagodna... Włosy
zrobione na popielato blond i ta smagła cera... Ona także nie może wrócić...
Nigdy tego nie odzyska i to ich zrównywało, mimo- przegrody wieku i
charakteru. Sceny, po co? Uczuł się zmęczony. Nic , więcej... Zdecydowała
wola i przeznaczenie..’. Skończone... Żadnych wspomnień, żadnych imion,
prócz tych, które już znał... Pogładził znów adamaszkowe obicie. Niedopałki,
rozsypany popiół o niezbyt
miłym zapachu. I Lilia stojąca u progu z natłuszczoną twarzą...
Ona w progu drzwi. On zagłębiony w adamaszkowym fotelu. Westchnęła i
klapiąc pantoflami wróciła do sypialni, a on czekał nie ruszając się z fotela,
nie myśląc o niczym, aż zaskoczyła go ciemność, gdy zobaczył swoje odbicie
w szklanych drzwiach prowadzących do ogrodu. Wszedł kamerdyner ze
smokingiem, chusteczką i butelką wody kolońskiej. Starzec pozwolił włożyć
na siebie smoking i rozpostarł chusteczkę, żeby kamerdyner skropił ją wodą
kolońską. Kiedy wetknął chusteczkę do kieszeni na piersi, jego spojrzenie
napotkało wzrok służącego. Służący spuścił oczy. Nie. Po co ma się
zastanawiać nad tym, co może czuć ten człowiek?
— Serafinie, sprzątnij to, prędko!
Dźwignął się, opierając obie dłonie o poręcze fotela. Zrobił kilka kroków w
kierunku kominka i pogłaskał toledańskie kraty. Uczuł oddech ognia na
twarzy i rękach. Poszedł naprzód słysząc gwar, pierwsze głosy — zachwytu,
podziwu — w sieni, przedsionku domu. Serafin kończył zbierać niedopałki.
Kazał dorzucić do ognia i w chwili gdy chłopak manewrował
pogrzebaczem, weszli państwo Regules. Z drzwi jadalni wyszedł drugi lokaj z
tacą w ręku. Roberto Regules wziął kieliszek, podczas gdy młoda para —
Betina i jej mąż, młody Ceballos — trzymając się za ręce, okrążała salę,
głośno podziwiając stare obrazy, odlewy z gipsu i złote, majestatyczne
płaskorzeźby; szuflady inkrustowane kością i szylkretem, meble
o wygiętych nogach, polichromię masek. Stał odwrócony plecami do drzwi,
kiedy kieliszek rozprysnął się na podłodze, wydając odgłos pękniętego
dzwonu i rozległ się szyderczy głos Lilii. Stary i goście ujrzeli nie umalowaną
twarz kobiety, która wychylała się zza drzwi uczepiona framugi: — Hallo,
Hallo! Szczęśliwego Nowego Roku! Nie martw się, staruszku, za godzinę
prżejdzie mi i zejdę na dół, jakby nigdy nic... Chciałam tylko powiedzieć, że
postanowiłam spędzić bardzo przyjemny wieczór noworoczny, bardzo
przyjemny!
Podszedł do niej chwiejnym, ociężałym krokiem, a ona zawołała: —
Znudziło mi się już patrzeć w telewizor przez cały boży dzień... staruszku!
Głos Lilii przybierał tony coraz bardziej piskliwe:
— Znam już na pamięć te wszystkie historie kowbojów... pum-pum...
szeryf z Arizony... obóz czerwonoskórych... już mi się śnią po nocach urocze
głosiki... Wypij pepsi, staruszku, to moja rada, pewność i bezpieczeństwo!
Artretyczna ręka uderzyła w nie umalowaną twarz i farbowane loki
opadły na oczy
Lilii. Powstrzymała oddech. Odwróciła się i odeszła, trzymając się za
policzek. Wrócił do grupy gości. Spoglądał przenikliwie na każdego z nich
przez kilka sekund z podniesioną wysoko głową. Regules podniósł kieliszek
whisky i ukrył za nim wzrok. Detina uśmiechnęła się i podeszła do gos-
podarza z papierosem w ręku, jakby chciała prosić o ogień:
— Gdzie pan zdobył tę wspaniałą skrzynię?
Stary odsunął się, a służący Serafin przybliżył zapałkę do twarzy
dziewczyny, która musiała oddalić głowę od piersi starego i odwrócić się doń
plecami. Z głębi hallu za Lilią wchodzili muzykanci, owinięci w szaliki,
dygocący z zimna. Jaime Ceballos stuknął w palce naśladując dźwięk
kastanietów i obrócił się na piętach, jak tancerz flamenco.
Na stole z rzeźbionymi nogami, zdobnymi w głowy delfinów, pod
świecznikami z brązu, kuropatwy obłożone plasterkami słoniny w winnym
sosie, pstrągi owinięte w liście musztardy tarragońskiej, dzikie kaczki z po-
marańczami, karpie z garniturem małży i krewetek, katalońska bullinada,
pachnąca oliwkami, płonący coq-au-vin, gołębie nadziewane karczochami,
dzwonka białego węgorza na lodzie, różowe langusty udekorowane
pieczarkami, plasterkami cytryny i pomidorów, szynka z Bayonne, pieczeń
wo
łowa z sosem armagnac, szyjki gęsie faszerowane, purée z kasztanów,
pieczonych jabłek i orzechów, i rozmaitość sosów: cebulowy, pistacjowy i
czosnkowy ze ślimakami. Gdy otwarły się drzwi z kunsztownymi rogami
obfitości i tłustymi amorkami z polichromią z klasztoru w Queretaro, w jego
oczach zabłysnął ten dziwny wyraz; otworzył oba skrzydła na oścież, śmiejąc
się ochrypłym, suchym śmieszkiem, ilekroć lokaj podawał półmisek z saskie]
porcelany jednemu z setki gości... Brzęk srebra na błękitnych talerzach,
kryształowe kieliszki wyciągające się w kierunku butelek podsuwanych przez
służbę. Kazał otworzyć drzwi do ogrodu w cieniu czereśni i śliw, nagich i
wątłych między kamiennymi posągami: lwy, anioły, braciszkowie,, którzy
wyemigrowali z pałaców i klasztorów Wicekrólestwa. Wybuchła orgia
fajerwerków puszczanych w stronę cieplarni, białe snopy iskier przeszyte
czerwonym lotem wachlarza z żółtymi serpentynami; źródło otwartych blizn
nocy, świętujący monarchowie, wystawiający na pokaz swoje złote medale na
czarnym suknie nocy, świetliste wozy pędzące ku gwiazdom w żałobie. Śmiał
się tym mrukliwym śmiechem poprzez zamknięte wargi. Opróżnione
półmiski zapełniano na nowo, pojawiały się nowe ptaki, ryby, mięsa. Nagie
ramiona krążyły dokoła starego, który siedział w niszy dawnego chóru,
pośród kunsztownie rzeźbionych ław. Perfumy ko
biet, okrągłość dekoltów, sekret wygolonych pach, uszy obwieszone
kolczykami, białe szyje i ściśnięte talie z fruwającymi wokół falbanami ze
złocistej lamy. Wdychał zapach lawendy i zapalonych papierosów, szminki
do ust i tuszu do rzęs, pantofelków kobiecych i rozlanego koniaku, ciężkiego
trawienia i lakieru do paznokci. Podniósł w górę kieliszek i wstał; służący
podał smycze psów, które miały mu towarzyszyć przez resztę nocy.
Rozpoczęły się okrzyki i toasty noworoczne, brzęk kieliszków rozbijanych
0 podłogę. Ramiona wzniosły się, aby uczcić to święto czasu, ten pogrzeb,
ten stos żałobny pamięci, to sfermentowane zmartwychwstanie wszystkich
czynów — przy dźwiękach orkiestry, która zaczęła grać „Jaskółki" —
wszystkich zdarzeń, słów i rzeczy martwych zamkniętego cyklu, dla
uczczenia zwłoki udzielonej stu życiom, które odsuwały na bok swoje
problemy, mężczyźni
1 kobiety, ®y powiedzieć sobie raz po raz z .wilgotnym spojrzeniem, że nie
będzie innego czasu niż ten, przeżyty i przedłużony w ciągu tych chwil,
sztucznie rozciąganych przez wybuchy fajerwerków i dźwięk rozkołysanych
dzwonów. Lilia pogładziła go po szyi, jakby przepraszała; on wiedział może,
że trzeba wyrzec się wielu rzeczy, stłumić wiele pragnień, aby w jedynym
momencie pełni poznać pełną radość, bez kosztów wstępnych, i ona powinna
mu być wdzięczna
za ten moment; mówił to szeptem. Kiedy skrzypce w salonie znowu zaczęły
grać melodię „Les pauvres gens de Paris", Lilia, z dobrze mu znanym
grymasem, wzięła go pod rękę, on jednak potrząsnął przecząco białą głową i
poszedł za psami do fotela, który miał zajmować aż do końca przyjęcia,
naprzeciw tańczących par... będzie się bawił obserwując twarze w maskach,
łagodne, sprytne, złośliwe, tępe i inteligentne, myśląc
o losie, o szczęściu, jakie mieli oni wszyscy i on... twarze, ciała, taniec istot
wolnych jak on... umacniają go, upewniają, poruszając się .lekko po
wywoskowanym parkiecie pod świetlistym żyrandolem... wyzwolić
wspomnienia odbierając im przezroczystość... perwersyjnie zmuszając go, by
tym lepiej wykorzystywał to wszystko... wolność i władzę... nie jest sam, ci
tańczący towarzyszą mu, mówi mu o tym przyjemne ciepło w brzuchu,
satysfakcja wnętrzności, czarna gwardia, karnawałowa eskorta potężnej sta-
rości, siwizny, artretyzmu, ociężałości... echo upartego, ochrypłego śmiechu,
odbite w ruchu jego zielonych źrenic. Ludzie nowego ładu, jak i on, czasem
nawet nowszego niż jego ład, wirują, wirują... zna ich... przemysłowcy...
handlowcy... agenci, deputowani... synowie dobrych rodzin... ministrowie,
dziennikarze... żony, kochanki... narzeczone... rajfurki... wirują strzępy
rozmów tych, którzy mijają go, tańcząc.
— Tak... Pójdziemy później... Ale mój ojciec... kocham cię... Wolny?...
Słyszałam... czasu mamy aż za diiżo... W takim razie.., w ten sposób...
chciałabym... Dokąd?... tak, słucham cię... nie, więcej już nie... podobało ci
się?... trudno... to już stracone... znakomite... wykończony... zupełnie
słusznie... Hm mmmmm...
Hmmmmmm! Umiał czytać w oczach, w ruchu warg ludzi. Mógł im
powiedzieć, co myślą, nawet gdy milczeli... mógł im powiedzieć, kim są...
mógł im przypomnieć ich prawdziwe nazwiska, fałszywe bankructw -i.
dewaluacje zawczasu oznajmiane, spekulacje na cenach... manipulacje
bankowe... gierki polityczne... nowe latyfundia... wzmianki w gazecie po tyle
i tyle za wiersz... rozdęte kontrakty na roboty publiczne... trwonienie
ojcowskiej fortuny... łapówki w ministerstwach, fałszywe nazwiska: Arturo
Capde- vila, Juań Felipe Couto, Sebastian Ibargüen, Vincente Castañeda,
Pedro Caseaux, Jenaro Arriaga, Jaime Ceballos, Pepito Ibargüen, Roberto
Regules... Skrzypce grały, wirowały spódnice i ogony fraków... Nie będą
mówić
0 tym wszystkim... będą mówić o podróżach
1 miłości, o domach i samochodach, o wakacjach i zabawach, o klejnotach i
służących,
o chorobach i księżach... ale są tutaj, dworacy króla... zniszczyć ich albo
pochwalić kilkoma wierszami w dzienniku... narzucić im obecność Lilii,
nakłaniać ich niedosłyszal
nym głosem, żeby tańczyli, jedli, pili... wyczuwać, gdy się zbliżają...
— Musiałem go przyprowadzić, choćby tylko po to, żeby zobaczył ten
wspaniały obraz Archanioła, o, ten.» -
— Zawsze to mówiłem: trzeba mieć gust don Artemia...
— Jakże możemy panu się zrewanżować?
— Słusznie nie przyjmuje pan zaproszeń...
— Wszystko było tak wyśmienite, że zupełnie oniemiałem, nie znajduję
słów, don Artemio... Co za wino! A te kaczki i wszystkie królewskie
smakołyki...
... odwrócić twarz i nie rozumieć... wystarczają mu hałasy... nie chce
patrzyć na nic... zmysły radował sam szmer, dotykanie, zapachy, smak,
obrazy... Niech go nazywają, chichocąc, mumią z Coyoacan... niech wy-
śmiewają się ukradkiem z Lilii... Są tutaj, tańczą przed nim...
Podniósł ramię dając znak kapelmistrzowi; orkiestra urwała wpół taktu i
wszyscy przestali tańczyć; skrzypce podjęły wschodnie potpourri; goście
rozstąpili się, tworząc szpaler; zza drzwi wybiegła półnaga kobieta, falując
ramionami i biodrami, zajmując cały środek salonu; wesoły okrzyk, tancerka
uklękła naprzeciw bębnów, których rytm panował nad ruchami jej talii; ciało
nasmarowane oliwą, pomarańczowe wargi, białe powieki i niebieskie brwi;
tańczyła okrążając zgromadzonych, poruszając brzuchem w spaz
mach coraz to szybszych; wybrała starego Ibargiiena i powlokła go za ramię
na środek parkietu. Usadziła go na podłodze w pozycji boga Wisznu i krążyła
wokół starca, który próbował naśladować jej ruchy; wszyscy uśmiechali się;
ona podeszła do Capdevili, zmusiła go, by zdjął marynarkę i zaczął tańczyć
wokół Ibargiiena; amfitrion śmiał się, zagłębiony w adamaszkowym fotelu,
gładząc smycze psów; tancerka wskoczyła na plecy Couto i zachęciła kilka
kobiet, żeby poszły za jej przykładem; ściany huczały śmiechem, koafiury
rozsypywały się w cwale, pot wy-, stąpił na rozczerwienionych twarzach
amazonek, gniotły się spódnice podnoszone nad kolana. Kilku młodych ludzi
ze złośliwym chichotem podstawiało nogę apoplektycznym rumakom,
hasającym między dwoma tańczącymi starcami i kobietą o rozstawionych
udach.
Podniósł wzrok, jakby się wynurzał z fal, unoszony nurtem; ponad
potarganymi głowami, gęstwą falujących ramion, jasne sklepienie z belek i z
białych ścian, oleje z XVIII wieku i rzeźbione anioły; wytężone ucho
uchwyciło podziemne odgłosy: olbrzymie szczury, o czarnych zębach i
spiczastych pyskach, zaludniały strychy i piwnice tego dawnego klasztoru
Św. Hieronima i czasami ukazywały się bezwstydnie w kątach salonu. W
ciemnościach nad głowami i pod stopami uczestników festynu czekały...
może... sposobności, by zaskoczyć ich wszystkich, roznieść zarazę...
gorączkę i ból głowy, mdłości i dreszcze, twarde i bolesne obrzmienia pod
pachami... czarne plamy na skórze... krwawe wymioty... Gdyby znowu skinął
ramieniem, żeby służący żelaznymi sztabami zatarasowali wyjścia... drogi
ucieczki z tego domu pełnego amfor i waz, kunsztownych boazerii, łóżek z
baldachimem i firankami... kluczy z kutego żelaza, kufrów z okuciami i stall,
posągów, mnichów i lwów... i gdyby zmusić tę gromadę ludzi do pozostania
tutaj, na tonącym okręcie, do nacierania ciała octem, zapalania ogni z
wonnego drzewa, zawieszania naszyjników z macierzanki, odpędzania ze
wstrętem zielonych brzęczących much... podczas gdy on każe tańczyć, żyć,
pić... Poszukał Lilii w tym przypływie ludzkiej fali; piła sama i w milczeniu, w
jakimś kącie salonu, z niewinnym uśmiechem na ustach obrócona plecami
do tańców i kawalkad... kilku mężczyzn biegło do toalety... już podnosili rękę
do rozporka... kobiety szły się przypudrować, już otwierając wieczorowe
torebki... Uśmiechnął się okrutnie: oto jedyna rzecz wywołująca radość i
wielkoduszność. Chichocząc w milczeniu wyobrażał sobie ich wszystkich,
każdego po kolei, czekających rzędem przed dwiema toaletami na parterze;
opróżnianie pęcherza wypełnionego wykwintnymi trunkami, wydalanie
resztek jedzenia, przygoto
wywanego przez dwa dni z drobiazgową starannością, kunsztem, smakiem...
tak dalekimi od tego ostatecznego przeznaczenia kaczek, langust, sosów,
kremów... Ach, tak, największa przyjemność w ciągu całej nocy...
Nużyli się prędko. Bailarina skończyła tańczyć i otoczyła ją ogólna
obojętność. Ludzie wracali do swoich rozmów, żądali jeszcze szampana,
rozsiadali się w głębokich sofach; inni wracali z wycieczki, zapinając roz-
porki, chowając puderniczki do wieczorowych torebek. Wyczerpywano się.
Krótka orgia przewidziana z góry... punktualne podniecenie figurujące w
programie... głosy przybierały z powrotem cichy ton, zwykłą rezerwę ludzi
meksykańskiego płaskowyżu, wracały troski, jakby szukając odwetu za
miniony, krótki moment.
— ... nie, bo po cortisonie dostaję wysypki...
— ... nie wyobrażasz sobie, jakie wspaniałe rekolekcje miał ojciec
Martínez...
— ... spójrz na nią: kto by to powiedział, podobno byli...
— ... musiałam ją zwolnić z miejsca... .
— ... Luis wraca taki zmęczony, że ma już tylko ochotę...
— ... nie, Jaime nie lubi...
— ... przewróciło jej się w głowie...
— ... patrzeć w telewizję...
— ... dzisiejsza służba jest nie do wytrzymania...
— ... są kochankami od dwudziestu lat...
— ... jak pan chce dać prawo głosowania tej zgrai Indian...
— ... a żona sama w domu, nigdy...
— ... to już sprawy wielkiej polityki, dostaliśmy...
— ... PR w dalszym ciągu typuje kandydatów i już...
— ... z rozporządzenia samego prezydenta...
— ... ja owszem, mam odwagą...
— ... Laura, zdaje się, że miała na imię Laura...
— ... pracuje nas tylko kilku...
— ... jeżeli znowu chodzi o podatek dochodowy...
— ... dla trzydziestu milionów próżniaków...
— ... umieszczę moje oszczędności w Szwajcarii...
— ... komuniści rozumieją tylko...
— ... nie, Jaime, lepiej mu dać spokój...
— ... to będzie fantastyczny interes...
— ... tylko pałkami...
— ... trzeba inwestować sto milionów...
— ... to wspaniały Dali...
— ... i odzyskamy je za parę lat...
— ... przesłali mi to pośrednicy z mojej galerii...
— ... albo mniej...
— ... w Nowym Jorku...
— ... mieszkała długo we Francji. Rozczarowanie, podobno...
— ... spotkamy się i pogadamy, same kobiety...
— ... Paryż jest miastem świateł tylko w opowiadaniach...
— ... i zabawimy się same...
— ... jeżeli chcesz, jutro już możemy jechać do Acapulco...
— ... śmieszne; przemysł szwajcarski...
— ... ambasador Stanów Zjednoczonych te- telefonował do mnie, żeby mnie
uprzedzić...
— ... funkcjonuje dzięki tym dziesięciu milionom dolarów...
— ... Laura, Laura Rivière... wyszła tam drugi raz za mąż...
— ... moją awionetką...
— ... które my, Latyno-Amerykanie, złożyliśmy w tamtejszych bankach...
— ... żaden kraj nie jest bezpieczny od dywersji...
— ... jak to nie, czytałam w „Excelsio- rze,r...
— ... powiem ci: tańczy bosko...
— ... Rzym to wieczne miasto par exce- lence...
— ... ale jest bez grosza...
— ... musiałem się dobrze napracować, żeby związać koniec z końcem...
— ... to szczyt dobrego smaku...
— ... po co mam płacić podatki rządowi złodziei...
— ... nazywają go mumią, mumia z Coyo-
___ ... Darling, to fantazja, nie krawiec...
— ... kredyty na rolnictwo...
— ... mówią ci, że takie rzeczy nigdy mu się nie udają...
— ... biedna Catalina...
— ... a kto będzie kontrolował suszę i mróz?
— ... nie ma co mówić, bez inwestycji amerykańskich...
— ... podobno to była wielka miłość, ale...
— ... Madryt cudowny, Sewilla urocza...
— ... nigdy nie wyleziemy z tego dołu...
— ... ale Meksyk...
— ... konwenanse zwyciężyły, rozumiesz?
— ... pani domu, gdyby nie...
— ... odzyskuję czterdzieści centavos na każdym peso...
— ... dają nam swoje pieniądze i swoje „know-how"...
— ... zanim mu pożyczyłem...
— ... i jeszcze się skarżymy...
— ... to było dwadzieścia lat temu...
;— ... zgoda: kacyki, sprzedajni liderzy i co tylko chcesz...
— ... udekorował mi wszystko na złoto i biało, wyobrażasz sobie!
— ... ale dobry polityk nie próbuje zmienić rzeczywistości...
— ... pan prezydent zaszczyca mnie swoją przyjaźnią...
— ... tylko stara się ją wykorzystać i pracować w jej duchu...
— ... dzięki tym interesom, jakie robi z Juanem Felipe, na pewno...
— ... prowadzi wielką działalność charytatywną, ale nigdy o niej nie
mówi...
— ... ja mu tylko powiedziałem: nie ma
o co...
— ... wszyscy zawdzięczamy sobie wzajemnie małe usługi, czy nie?
— ... co by dała za to, żeby się uwolnić!
— ... ja bym z tym prędzej skończyła, biedna Catalina!
— ... targował się, ale za niecałe dziesięć tysięcy dolarów...
— ... Laura, zdaje się, miała na imię Laura, zdaje się, że była bardzo
ładna...
— ... ale cóż chcesz, co ma biedna dziewczyna zrobić?
Oddalał ich i przybliżał: przypływ i odpływ rozmów, tańców. Dopiero teraz
ten młodzieniec o jasnych włosach i szczerym uśmiechu przykucnął koło
fotela starego, kołysząc kieliszkiem szampana w jednej ręce, a kładąc druga
na poręczy fotela. Młodzieniec spytał, czy mu nie przeszkadza, a stary po-
wiedział: — Nie robił pan nic innego przez cały wieczór, panie Ceballos — i
nie spojrzał na młodego, obserwując wciąż ludzkie rojowisko... niepisana
reguła... goście nie powinni się do niego zbliżać, wyjąwszy krótkie pochwały
pod adresem domu i kolacji... szanować dystans, a za gościnność dziękować
dobrą zabawą... Scena i fotel...
najwidoczniej młody Ceballos nie zdawał sobie sprawy. — Wie pan?
Podziwiam pana... — Stary pogrzebał w kieszeni i wyciąg- .nął zmiętą paczkę
papierosów, zapalił nie patrząc na młodego, który mówił, że tylko król może
patrzeć z taką pogardą, z jaką on na nich patrzył, kiedy... a on go zapytał,
czy pierwszy raz jest u niego w domu, i młody odpowiedział, że tak. —
Pański teść nie...? — Oczywiście, że tak... — W takim razie.., — Te przepisy
zostały ułożone bez mojej wiedzy, don Artemio... nie mógł się oprzeć... z
oczyma wilgotnymi... kłęby dymu... zwrócił się twarzą do Jaimego i
młodzieniec spojrzał mu w oczy bez mrugnięcia... bystre spojrzenie... gia
warg i szczęk... starego... młodego... poznał, że... ach, zbił go z tropu... — Co
takiego, panie Ceballos? Co poświęcił? Nie rozumiem pana... — Nie rozumiał
go, mówił, że nie rozumie. Zaśmiał się sarkastycznie przez nos. — Rany,
jakie sobie zadajemy przez wzajemną zdradę, przyjacielu... Z kim on mówi,
jak mu się wydaje? Czy nie przyszło mu na myśl, że ja oszukuję sam siebie?
Jaime podsunął mu popielniczkę... ach, przejechali konno przez rzekę tego
ranka...
Szukam usprawiedliwienia?... — I obserwował, nie będąc
obserwowanym... — Oczywiście, pański teść i inne osoby z pańskiego
otoczenia... przejechali przez rzekę tego ranka... — że nasze bogactwo ma
swoje uspra-
wiedliwienie, pracowaliśmy, żeby je osiągnąć... — nasza nagroda, co? — ...
zapytał go, czy pojadą razem nad morze... — Wie pan, dlaczego patrzę z góry
na tych ludzików, i czemu nad nimi panuję? — Jaime przysunął mu
popielniczkę, zgasił niedopałek... wynurzył się z brodu rzeki, z nagim
torsem... — Ach, pan się zbliżył, ja pana nie wołałem... — Jaime przymknął
oczy i pociągnął łyk z kieliszka... — Traci pan swoje złudzenia?... Ona
powtarzała: „Nie zasługuję na to, mój Boże”, podnosząc lustro, pytając się,
czy to jest to, co on zobaczy, gdy wróci. — Biedna Catalina... Bo ja się nie
mylę... dostrzegą na drugim brzegu rzeki widmo ziemi, tak, widmo... Jak się
panu podoba ten bal? Vacilón, que rico vacilón cza cza cza... Pachniało
bananami. Cocuya... Nie obchodzi mnie to... ukłuł konia ostrogami, obrócił
ku niemu twarz, uśmiechnął się — ... moje obrazy, moje wina, moje meble,
panuję nad nimi, tak jak nad wami... Tak się panu zdaje?.,, on i te miejsca
przypomniały ci twoją własną młodość. — Władza ma wartość sama w sobie,
to wiem dobrze, i żeby ją posiąść, trzeba robić wszystko... ale nie. chciałeś
mu powiedzieć, ile to dla ciebie znaczyło, żeby nie sugerować jego uczuć... —
... tak, jak ja to robiłem; i pański teść, i ci wszyscy, którzy tańczą przed
nami... tego ranka czekałem na niego z radością... — ... tak jak
i pan będzie musiał robić, jeśli chce... —
Współpracować z panem, don Artemio, może w którymś ze swoich
przedsiębiorstw mógłby pan... wzniesione ramię chłopca wskazywało na
wschód, tam gdzie wynurza się słońce, w stronę laguny... — Zwykle
załatwiamy to w inny sposób... konie pobiegły wolno, rozdzielając splątane
trawy, powiewając grzywami, wzbijając pianę... — Teść wzywa mnie i daje do
zrozumienia, że jego żięć... spojrzeli sobie w oczy, uśmiechnęli się... — Ale
widzi pan, ja mam inne ideały... do morza otwartego, swobodnego, dokąd
pobiegł Lorenzo, gibki, zwinny, ku falom, które załamywały się wokół jego
talii: i— Przyjął rzeczy takie, jakimi są: stał się realistą... — Tak, właśnie.
Tak samo jak pan, don Artemio... spytał go, czy nigdy nie myślał o tym, co
jest po drugiej stronie morza, ziemia wszędzie jest do siebie podobna, tylko
morze jest inne... — Tak jak ja!... — powiedział mu, że są wyspy... — ...
walczył w czasie rewolucji, narażał swoją skórę, stał pod ścianą, czekając na
rozstrzelanie? ... morze smakowało jak gorzkie piwo, zapach melona, pigwy,
poziomki... — Co?... — Nie... ja... — Za dziesięć dni odpływa statek. Już
kupiłem bilet... — Przybywa pan na koniec uczty, przyjacielu. Niech się pan
pośpieszy, żeby zebrać okruszyny... — Ty nie zrobiłbyś tak samo, tato?...
— ... tam, w górze, przez czterdzieści lat, bo zostaliśmy ochrzczeni w tej
chwale... — Tak... — ale jfan? Sądzi pan,
że to się dziedziczy? W jaki sposób przedłużą...?— Teraz jest ten front.
Myślę, że jedyny, jaki został... — Tak... — nasza władza?... — Muszę już
iść... — Wyście nas nauczyli, jak... — Ba, przychodzi pan za późno, mówię
panu... czekałem na niego z radością tego ranka... — Niech inni próbują go
oszukać, ja nigdy się nie oszukiwałem, dlatego jestem tutaj... przejechali
przez rzekę konno... — śpiesz się pan, nasyć się, bo to już koniec... spytał
go, czy pojadą razem aż do morza... — A co mnie to obchodzi... Morze,
strzeżone niskim lotem mew... Umrę i będzie mi się chciało śmiać... morze,
które wysuwa tylko swój znużony język na plażę... — ...
i będzie mnie śmieszyć myśl... ku falom, załamującym się wokół jego talii...
— ... utrzymać żywym świat, dla którego nie ma wymiarów... stary przybliżył
głowę do ucha Ceballosa... morze, które smakuje gorzkim piwem... — Mam
panu coś wyznać?... morze, które pachnie melonem i guayabą... uderzył
wskazującym palcem w kieliszek młodzieńca... rybacy, wlokący swoje sieci
po piasku... — ... prawdziwa potęga rodzi się zawsze z buntu... — Wierzyć?
Nie wiem. Ty mnie przywiozłeś tutaj, pokazałeś te wszystkie rzeczy... — A
pan... wy... dziesięć otwartych palców pod zasnutym chmurami niebem, z
twarzą zwróconą ku morzu... — ... a wy... już nie macie tego, co trzeba...
Spojrzał znów w stronę salonu.
— A wiąc — szepnął Jaime — czy mogę odwiedzić pana... któregoś dnia?
— Proszę się porozumieć z Padillą. Dobranoc.
Zegar w salonie wydzwonił trzy uderzenia. Stary westchnął, targnął
smycze uśpionych psów, które nastawiły uszu i zerwały się na nogi, podczas
gdy on, opierając się o poręcze fotela, wstawał z wysiłkiem, a orkiestra
milkła.
Przeszedł przez salon wśród szeptów dziękczynnych i pochylonych głów
gości. Lilia przecisnęła się ku niemu
— Przepraszam państwa...
i ujęła jego zesztywniałe ramię. On z podniesioną głową (Laura, Laura),
ona ze wzrokiem spuszczonym i uważnym, przeszli szpalerem, jaki utworzyli
goście, pośród uroczystych płaskorzeźb kunsztownych boazerii, odlewów z
gipsu i złota; szuflad inkrustowanych kością i szylkretem, tarcz herbowych,
ozdobnych klamek, kufrów z żelaznymi okuciami, stołków z wonnej sosny
ayacahuite, stall chóru, barokowych gzymsów i szat, wklęsłych grzbietów
krzeseł, mebli o wygiętych nogach, polichromii maselc, guzów z brązu,
wytłaczanych skór, lwich łap z pazurami, tkanych srebrem ornatów, foteli
krytych adamaszkiem, aksamitnych kanap, stołów refektarza, dzbanów i
amfor, rżniętych kryształów, łóżek z baldachimami, dywanów z najcieńszej
wełny, kluczy z kutego że
laza, popękanych płócien, jedwabi i kaszmirów, brokatów i atłasów,
kandelabrów i ręcznie malowanej porcelany, rozpalonych belek pułapu, aż
doszli do pierwszego stopnia schodów. Wtedy on pogłaskał rękę Lilii, a ona
pomogła mu wejść na górę, podtrzymując jego łokieć, pochylając się, aby
podeprzeć go lepiej. Uśmiechnęła się:
— Bardzo jesteś zmęczony?
Potrząsnął głową i znów pogłaskał jej rękę.
Obudziłem się... jeszcze raz... ale tym razem... tak... w tym samochodzie,
karetce... jedzie bez hałasu... to jeszcze nie jest chyba prawdziwa
przytomność... choć wytrzeszczam oczy, nie widzę... przedmiotów... osób...
białe błyszczące jajka przed moimi oczyma... mleczna ściana, która mnie
odgradza od świata, od tych rzeczy, których można dotknąć, i od obcych
głosów... jestem odgrodzony... umieram... odłączam się... nie, atak... atak
może się zdarzyć staremu w moim wieku... śmierć, nie, wyłączenie, nie... nie
chcę tego powiedzieć... chcę o to spytać... ale mówię... gdybym dokonał
wysiłku... tak... już słyszę wycie syreny... to karetka sanitarna... wycie
syreny i mego własnego gardła... moje gardło ciasne i zamknięte... ślina
przepływa przez nie... do studni bez dna... wyłączyć się... testament? Och,
nie martwcie się... jest
papier zapisany, opieczętowany, złożony u notariusza... nie zapomniałem o
nikim... czemuż miałbym ich zapomnieć, nienawidzić? Czy nie byłoby wam
przyjemnie wiedzieć, że aż do ostatniego momentu myślałem o was, żeby
sobie zadrwić? Ach, co za uciecha, ile śmiechu... nie... wspominam was z
obojętnością załatwionej na zimno sprawy, formalności... rozdzielić między
was to bogactwo, które publicznie będziecie przypisywać mojej energii,
wysiłkom, poczuciu odpowiedzialności... moim zaletom osobistym... zróbcie
to... bądźcie spokojni... zapomnijcie, że tę fortunę wygrałem, zaryzykowałem,
wygrałem... oddać wszystko za nic... czyż nie prawda?... ale oddać wszystko
za wszystko, jak to nazwać?... nazwijcie to, jak chcecie... powrócili, nie dali
za -wygraną... tak, myślę i uśmiecham się... drwię z siebie samego, kpię z
was... kpię z mojego życia... czy to nie mój przywilej? Czy to nie jedyny
moment, żeby tak robić... nie mogłem kpić, dopóki żyłem... teraz, tak... mój
przywilej... pozostawię im testament... przekażę im te martwe imiona...
Regina... Tobiasz... Paez... Gonzalo... Zagai... Laura, Laura... Lorenzo...
żebyście o mnie nie zapomnieli, gdy odejdę... mogę tu myśleć
i pytać sam siebie... nie wiedząc o tym... bo te ostatnie myśli... to wiem...
myślę, ukrywam... biegną niezależnie od mojej woli, ach, tak... jak gdyby
mózg, mózg... pytanie... odpowiedź wyprzedza pytanie... prawdopo-
dobnie... są jednym i tym samym... żyć to znowu rozstać się z tym Mulatem
przy chacie nad rzeką... z Cataliną, gdybyśmy z sobą rozmawiali... w tym
więzieniu, owego ranka... nie przepływaj morza, nie ma wysp, to nieprawda,
oszukałem cię... z nauczycielem. Esteban? Sebastian?... nie pamiętam...
nauczył mnie tylu rzeczy... nie pamiętam... opuściłem go i poszedłem na
północ... ach, tak... tak, tak, życie byłoby inne... ale tylko to... inne... nie
życie tego konającego... nie, konającego nie... mówię wam, że nie, nie, nie...
atak... stary człowiek, atak... rekonwalescencja, tak... tylko inna... cudza...
inna... ale także odłączona... ach, rozczarowanie... ani życie, ani śmierć...
rozczarowanie... na ziemi człowieka... życie ukryte... ukryta śmierć...
nieodwracalny termin... bez czucia... mój Boże... ach, to może być ostatnia
transakcja... kto mi kładzie ręce na ramionach?... wierzyć w Boga, tak, to
dobra inwestycja, oczywiście... kto mnie zmusza, bym się póło-, żył na nowo,
jak gdybym chciał się stąd podnieść?... czy jest inna możliwość wiary w
swoje dalsze istnienie, nawet jeśli się w nie nie wierzy? Boże, Boże, Boże...
wystarczy powtórzyć tysiąc razy jedno słowo, aby straciło wszelki sens i stało
się, tylko różańcem... pustych sylab... Boże, Boże, jakie suche są moje
wargi... Boże... oświeć tych, co zostają... każ im pomyśleć o mnie od czasu
do czasu... spraw, aby moja pamięć
nie zaginęła... myślę... ale nie widzę ich wyraźnie... nie widzę... mężczyźni i
kobiety w żałobie... rozbija się to czarne jajko mego wzroku i widzę... i widzę,
że żyją dalej... wracają do swoich zajęć, rozrywek, intryg, nie pamiętając... o
biednym zmarłym... który Słucha stuku łopaty i padających grud... wilgotnej
ziemi... na jego twarz, słyszy, jak posuwają się naprzód, pełzną, pełzną dróż-
kami... tak krętymi... robaki... z gardła leje się ślina jak ocean... głos... który
chce ożyć... żyć dalej... podjąć życie w tym miejscu, w którym przecięła je
inna... śmierć... nie, zacząć na nowo od początku... zmartwychwstać...
urodzić się na nowo... znowu decydować... zmartwychwstać... wybierać na
nowo... nie... jaki lód w skroniach... paznokcie niebieskie... brzuch wzdęty...
wymioty... łajno... nie umieraj, nie rozumiejąc, nie... nie... ach, stare...
bezsilne baby... które miałyście wszystkie przedmioty zbytku... ale puste gło-
wy i serca... gdyby przynajmniej zrozumiały, do czego to służy, jak się
używa... tych rzeczy... nawet i to nie... a ja miałem wszystko... słyszycie?
wszystko... co się kupuje
i czego kupić nie można... miałem Reginę... słyszycie? Kochałem Reginę...
nazywała się Regina... i kochała mnie... kochała bez pieniędzy, szła za
mną... oddała mi życie... tam, na dole... Regina... Regina... jakże cię ko-
cham... jak cię kocham dzisiaj... nie potrzebując cię mieć blisko... jak
wypełniasz moje
serce tą radością... ciepłem... pogrążasz mnie... w twoim dawnym zapachu...
zapomnianym, Regino... wspominałem cię... Widziałaś? taką, jaką jesteś, jak
mnie kochasz... jakże kochałem cię w świecie... którego nikt nam nie może
wydrzeć... Regino, tobie i mnie... w świecie... który zabieram z sobą i niosę
osłaniając obydwiema rękami... jakby to był płomień... mały i żywy... który
mi darowałaś... ty mi dałaś... dałaś mi... wziąłem go... ale tobie dałem... aj,
czarne oczy, ciało smagłe i pachnące, aj, czarne wargi, ciemna miłość, której
nie mogę dotknąć, nazwać po imieniu, powtórzyć, aj, twoje ręce, Regino...
twoje ręce na mojej szyi... i zapomnienie
o tych spotkaniach... zapomnienie o wszystkim, co istniało... poza tobą i
mną... ach, Regino... nie myśleć, nie mówić... w uścisku ciemnych ud... o
bogactwie poza czasem, aj, moja niepowtarzalna duma... duma z miłości do
ciebie... wyzwanie bez odpowiedzi... cóż może powiedzieć nam świat,
Regino... co może dodać do tego... jaki rozum zdoła przemówić... do szaleń-
stwa... naszej miłości? Co? Gołąb, róża, powój, piana, koniczyna, klucz,
skrzynia, gwiazda, zjawa, ciało... jakże cię nazwać... kochana... jak się
przybliżyć do ciebie, błagać... gładzić policzki... całować... koniuszki uszu...
oddychać tobą... powiedzieć twoim oczom... jak porzucić swoją samotność...
by zagubić się... w samotności obojga... jak po
wtórzyć, że cię kocham... jak odpędzić twoje wspomnienie, by czekać na twój
powrót? Regina, Regina... ten ból wraca, Regino... budzę się... z tego półsnu,
w jakim pogrążył mnie zastrzyk... budzę się z bólem w trzewiach, Regino,
podaj mi rękę, nie opuszczaj mnie, nie chcę się budzić nie znajdując cię przy
sobie, moja najdroższa, Laura, uwielbiana kobieta, moje zbawcze
wspomnienie, moja spódnico z perkalu... Regino, boli mnie... moja tkliwość
niepowtarzalna, mój zadarty nosku, boli mnie, Regino, czuję, że mnie boli,
Regino, przyjdź, żebym przeżył to, wyszedł z tego raz jeszcze... Regino,
przyjdź oddać jeszcze raz twoje życie za moje, Regino, umrzyj znowu, żebym
ja żył. Regina. Żołnierz. Regina. Lorenzo. Lilia. Laura. Ca- talina. Obejmijcie
mnie. Nie. Ten lód na skroniach... Mózgu, nie umieraj... rozum... chcę go
znaleźć... chcę... chcę... ziemia... kraj... kochałem się, chciałem wrócić...
rozum nierozumu... patrzeć z wysokości na życie, które się przeżyło, i nie
widzieć nic... a jeśli nie widzę nic... a jeśli nie widzę nic... po co umierać w
cierpieniu... dlaczego nie żyć dalej... życiem martwym... po co przechodzić z
nicości żywej do nicości martwej... ucicha... ustaje... wycie syreny... sfora
psów... zatrzymuje się karetka... zmęczony... jeszcze bardziej zmęczony...
jeszcze bardziej zmęczony, nie... ziemia... światło wchodzi do moich oczu...
inny głos...
— Operuje doktor Sabines. Rozum? Rozum?
Wózek biegnie po szynach, oddala się od karetki. Rozum?
TY nie -będziesz mógł być bardziej zmęczony, niż jesteś, już nie; to
dlatego, że przebyłeś wiele drogi konno, na piechotę, w starych pociągach, a
kraj nie kończy się nigdy. Zapamiętasz kraj? Będziesz niósł z sobą czerwone
pustynie, stepy agawy i kaktusa, świat nopalu, strefę lawy i zastygłych
kraterów, złote kopuły i wykute w kamieniu strzelnice, mury żelazobetonowe
i mury z tezontle, wioski z adobe i chaty trzcinowe, ścieżki czarnego błota,
drogi suszy, wargi morza, wybrzeża porosłe gąszczem i zapomniane, słodkie
doliny zboża i kukurydzy, pastwiska północy, jeziora Bajío, wysokie, rzadkie
lasy, gałęzie obładowane jemiołą, białe szczyty, asfaltowe równiny, porty ma-
larii i burdelów, wyschłe szkielety agaw Yucatanu, zagubione rzeki, wartko,
spływające ze ścian kanionów, kopalnie złota i srebra; to wszystko pójdzie z
tobą; Indianie różnych głosów: Cora, Yaki, Huichol, Pima, Seri, Chontal,
Huasteca, Totomaca, Nahua, Maya, piszczałka i bęben, taniec trójkowy,
gitara i cytra, głowy przybrane piórami,
szczupłe kościste sylwetki z Michoacan, przysadziste z Tlaxcala, jasne oczy z
Sinaloa, białe zęby z Chiapas, huipiles, grzebienie z Veracruz, warkocze
Miksteków, pasy Tzo- tzilów, rebozos z Santa Maria, inkrustowane drzewo z
Puebla, szkła z Jalisco, nefryt z Oaxaca; ruiny węża, ruiny czarnej głowy,
kościoły i tryptyki, barwy i rzeźby, pogańska wiara Tonatzińtla i
Tlacochaguaya, stare nazwy. Teotihuac&n i Papantla, Tula
i Uxmal; dźwigasz z sobą to wszystko i uginasz się pod ciężarem: to bryły
kamienne bardzo ciężkie na jednego człowieka: nie ruszały się nigdy, a ty je
niesiesz przywiązane do szyi, ważą ciężko, weszły w twoje trzewia: to twoje
bakterie, twoje pasożyty, ameby...
twoja ziemia
pomyślisz, że twoja ziemia odkryta została na nowo w tych wędrówkach
wojennych wzdłuż i wszerz, pierwsze stopy przebiegły góry i wąwozy,
wzniesione niby zaciśnięte pięści, grożące rozpaczliwemu, powolnemu
postępowi szos i szyn, tamy i słupa telegraficznego; ta przyroda, która
odrzuca podział i nie przyjmuje panowania; uparta w swej niedostępnej
samotności, podarowała ludziom zaledwie kilka dolin i kilka rzek, nadal
zachowując w niepodzielnym władaniu gładkie, niedosiężne turnie, płaską,
spaloną pustynię i wyludnione wybrzeża; a oni, zafascynowani tą wyniosłą
potęgą, pozostaną
391
z utkwionymi w nią oczyma; skoro niegościnna przyroda obraca się do
człowieka plecami, człowiek obróci się plecami do szerokiego, zapomnianego
morza, gnijącego w swej gorącej płodności, wrzącego zagubionymi skarbami
zostawisz w spadku ziemię nie zobaczysz nigdy więcej tych twarzy, które
znałeś w Somora i Chichuahua, twarzy, które pewnego dnia widzisz
cierpliwe, a nazajutrz wściekłe, rzucone w tę walkę bez wytłumaczenia i
paliatywu; w ten uścisk ludzi, których inni ludzie rozłączyli, w ten potok
słów; tu jestem, istnieję wraz z tobą i z tobą, i z tobą także, z wszystkimi
potępionymi twarzami i dłońmi wyjętymi spod prawa; miłość, dziwna miłość
powszechna, która wygaśnie sama z siebie; powiesz to sobie samemu, bo ją
przeżyłeś
i nie rozumiałeś jej, żyjąc; dopiero w chwili śmierci przyjmiesz ją i powiesz
otwarcie, że nawet nie rozumiejąc bałeś się jej w każdym dniu twej potęgi;
zlękniesz się, że to miłosne spotkanie wybuchnie na nowo; teraz umrzesz i
już nie będziesz się bał, bo tego nie zobaczysz, ale powiesz innym, żeby się
bali, niech się boją tego fałszywego spokoju, który im w testamencie
przekazujesz, niech się boją tej sztucznej zgody, magicznej mocy słów,
uświęconej chciwości, niech się boją niesprawiedliwości, która już nie wie, że
jest niesprawiedliwa
przyjmą twój legat, to prawo do szacunku, które zdobyłeś dla nich, bądą
dziękowali bosemu Artemio Cruz za to, że ich uczynił ludźmi szanowanymi,
będą dziękowali mu za to, że nie zgodził się żyć w lepiance Murzynów... za
to, że poszedł stoczyć walkę
0 życie; usprawiedliwią cię, bo sami już nie będą mieli tego
usprawiedliwienia, nie będą mogli mówić o bitwach i wodzach jak ty, ani-
kryć się za nimi, by usprawiedliwić grabież w imię rewolucji, usprawiedliwić
wzrost własnej potęgi wzrostem potęgi rewolucji; pomyślisz i zdziwisz się: ja-
kie usprawiedliwienie znajdą tamci, jaką barierę przeciwstawią? To im nie
przyjdzie na myśl, będą korzystać, póki mogą, z tego, co im zostawiasz, i
będą żyć, okazując żal
1 wdzięczność — publicznie, więcej żądać nie możesz — kiedy ty będziesz
czekał, oddzielony metrem ziemi; czekał, aż uczu- jesz znowu tabun stóp
ponad twoją martwą głową i wtedy powiesz:
— Wrócili. Nie dali za wygraną
i uśmiechniesz się: będziesz z nich drwił, drwił z siebie samego: to twój
przywilej: będzie cię kusić tęsknota: oto sposób upiększenia przeszłości: nie
zrobisz tego: przekażesz im w testamencie daremne
i niepotrzebne śmierci, martwe imiona, imiona tych, co polegli po to, by żyło
twoje imię, imiona ludzi wyzutych z posiadłości po to, by twoje było
imieniem posiadacza; -
imiona zapomniane po to, by twego nie zapomniano nigdy: zapiszesz im ten
kraj, zapiszesz twój dziennik, przepychanie się łokciami i pochlebstwa,
sumienie uśpione fałszywą mową ludzi przeciętnych, zapiszesz hipoteki,
upodloną klasę, potęgę bez wielkości, uświęconą głupotę, skarlałą ambicję,
błazeński kompromis, zgniłą retorykę, tchórzostwo, które stało się in-
stytucją, prostacki egoizm;
zapiszesz złodziejskich przywódców tego kraju, jego uległe związki
zawodowe, jego nowe latyfundia, jego amerykańskie inwestycje, jego
wtrącanych do więzienia robotników, jego monopole i wielką prasę, jego
peonów, policjantów i tajnych agentów, jego depozyty złożone za granicą,
jego spekulantów i lichwiarzy, jego służalczy parlament, jego żarłocznych
ministrów z ich wykwintnymi rezydencjami, jego rocznice i święta narodowe,
jego pchły i jego robaczywe tortillas, jego Indian analfabetów i jego bezro-
botnych, jego ogołocone lasy, jego ludzi tłustych, uzbrojonych w aqualung i
wypchane akcjami portfele, i jego ludzi chudych, uzbro- ! jonych w pazury:
niechże mają swój Meksyk, niech biorą twoje dziedzictwo:
przekażesz twarze łagodne, obce, bez jutra, bo robią wszystko dzisiaj,
mówią dzisiaj, istnieją w teraźniejszości i są teraźniejszością, mówią „jutro",
bo jutro ich nie obchodzi: ty będziesz ich przyszłością nie będąc
nią, ty skończysz się dzisiaj, myśląc o jutrze, oni będą jutrem, ponieważ żyją
tylko dziś: twój naród
twoja śmierć: zwierzę, które przewidujesz swoją śmierć, sławisz twoją
śmierć pieśnią
i tańcem, malujesz ją, pamiętasz o niej za życia:
twoja ziemia rodzinna: nie umrzesz nie wróciwszy do niej: ta wioska u
podnóża góry, która liczy trzystu mieszkańców i kilka jej dachów ledwie
prześwituje pośród gąszczu liści na łagodnym zboczu, towarzyszącym rzece
w jej drodze do pobliskiego morza: niby zielony półksiężyc, łuk Tamiahua i
Coatzacoalcos pożre białe oblicze morza, próbując daremnie — bo sam
pożarty zostanie przez mglisty pierścień gór, siedzibę i granicę mesety
indiańskiej — połączyć się z archipelagiem tropiku o wdzięcznej falistości i
załamanych konturach ciała; półksiężyc Veracruz — tęsknie wyciągnięta
ręka Meksyku, niezmiennego, suchego i smutnego, klasztoru z kamienia,
zamkniętego pośród wysokich gór — będzie miał inną historię, związany
nicią z Antylami, Oceanem, a dalej Morzem Śródziemnym, które prawdziwie
zwyciężone zostanie dopiero przez kontraforty Sierra Mądre Oriental: tam,
gdzie spotykają się wulkany i wznoszą milczące emblematy kaktusa, zginie
świat, który wysyła grzywy swo-
ich fal z cieśniny Bosforu i zatok Morza Egejskiego, aromat swoich winnic i
swoje delfiny z Syrakuz i Tunisu, swój głęboki zew rozpoznania z Andaluzji i
bram Gibraltaru, swoją służalczość Negra-dworaka w peruce z Haiti i
Jamajki, swoje tańce i bębny, ceiby i korsarzy, i konkwistadorów z Kuby;
czarna ziemia wchłania przypływ morza: przy balkonach z kutego żelaza i
arkadach kawiarń na placu Veracruz zatrzymują się dalekie fale, pośród
białych kolumn rezydencji wiejskich, pośród zmysłowych cichych głosów i
sennych ruchów umrą ostatnie opary; tutaj będzie granica, potem wzniesie
się posępny piedestał orła i kamienia: słup graniczny, którego nie obali nikt:
ani ludzie z Extremadury i Kastylii, którzy wyczerpali swe siły u podnóża gór
i potem, sami o tym nie wiedząc, zostali zwyciężeni w swojej próbie wspięcia
się na szczyty niedostępne, próbie, która pozwoliła im zniszczyć i znie-
kształcić tylko pozory; ofiary skoncentrowanego głodu zakurzonych
posągów, śle-, pej żarłoczności laguny, która wchłonęła złoto i cement, i
oblicza wszystkich konkwistadorów, usiłujących ją pogwałcić; ani korsarze
ładujący na swoje brygan- tyny tarcze, zrzucane z szyderczym śmiechem ze
szczytu góry przez tubylców; ani mnisi, którzy przebyli Paso de la Malinche,
aby dać nowe przebrania nietykalnym bogom, rzeźbionym w zniszczalnym
kamieniu,
lecz mieszkającym w powietrzu; ani Murzyni przewiezieni na tropikalne
plantacje i osłabieni przez rozkosze przeżywane w ramionach Indianek, które
wkrótce zwyciężyły rasę kędzierzawych głów; ani książęta, co zeszli z
żaglowców imperium i, dając się omamić słodkiemu mirażowi palm i rajskich
owoców, z kuframi pełnymi koronek i pach- nideł, wspięli się na mesetę o
ścianach podziurawionych od kul; ani nawet kacykowie w trój graniastych
kapeluszach i epoletach, którzy w niemym oporze wysokich gór znaleźli w
końcu druzgocącą klęskę, pokonani głuchym szyderstwem i obojętnością;
ty będziesz dzieckiem, które rodzi się na ziemi, znajduje ziemię, wychodzi
z jej początków, znajduje jej przeznaczenie dziś, kiedy śmierć stawia znak
równości między początkiem i końcem, przewleka między nimi, pomimo
wszystko, nić wolności.
budził się, słysząc szept Lunera, wyrzekającego na pijaka, kiedy wszyst-
kie koguty — ptaki w żałobie, skazane na służalczą egzystencję podwórzową,
po zlikwidowaniu hodowli, niegdyś, przeszło pół wieku temu stanowiącej
dumę hacjendy, gdyż jej okazy rywalizowały z tresowanymi do walki
kogutami wielkiego pana tej okolicy — oznajmiały krótki świt tropikalny,
który był końcem nocy dla pana Pedrito, pogrążonego w jeszcze jednej
samotnej pijatyce, tam, na wyłożonym kolorowymi płytami tarasie starego,
zrujnowanego domu. Pijacki śpiew pana docierał aż do palmowego dachu,
pod którym Lunero krzątał się już, polewając wodą podłogę z ubitej ziemi.
Nabierał wodę w dłonie, z miski przyniesionej tu z innego miejsca, z wymalo-
waną dekoracją przedstawiającą kaczki i małe czerwone kwiatki, niegdyś
połyskujące lakierem. Lunero rozpalił ogień w kociołku z żarem, żeby
zagrzać resztki ryby, pozostałe z poprzedniego dnia, i przymrużywszy oczy
wybierał z koszyka owoce o naj
ciemniejszych skórkach, te, które należało zjeść najprędzej, zanim zgnilizna,
siostra płodności, zniszczy je i napełni robakami. Później, kiedy dym z
blaszanej płyty rozbudził chłopca do reszty, ochrypłe śpiewy pijaka ucichły,
ale jeszcze słychać było jego ciężkie kroki, coraz dalsze, a wreszcie ostatnie
trzaśnięcie drzwiami. m. preludium długiego ranka bezsenności pana
Pedrito, kiedy leżał z twarzą zagłębioną w poduszce, na nagim czerwonym
materacu, bez prześcieradeł, zaplątany w moskitierę w wielkim łożu z
baldachimem, zrozpaczony, bo skończyły się już zapasy trunku. Przedtem —
wspominał Lunero, głaszcząc potarganą głowę chłopca, który podszedł do
ognia, w krótkiej koszuli odsłaniającej pierwsze cienie wieku dojrzewania —
kiedy ziemi było dużo, chaty murzyńskie stały daleko od wielkiego domu i
nie wiadomo było, co się w nim dzieje, bo grube kucharki i młode Metyski,
które zajmowały się sprzątaniem i krochmaleniem koszul, nie przychodziły
na pogawędki do obcego świata mężczyzn o skórze spalonej słońcem na
polach tytoniowych. Teraz wszystko można było oglądać z bliska, bo z
dawnej hacjendy, coraz bardziej uszczuplanej przez lichwiarzy i wrogów
politycznych dawnego, zmarłego właściciela, pozostał tylko dom bez szyb i
chatka Lunera. Wspomnienia licznej służby zachowała tylko Indianka
Barakoa, która nadal pielęgnowała
starą panią Ludivinięf zamkniętą w błękitnym pokoju w głębi domu; tutaj
mieszkali tylko Lunero i chłopiec, i tylko oni dwaj pracowali.
Mulat usiadł na ziemi i podzielił rybę: połowę wrzucił do glinianej rynki, a
resztę zostawił na blasze. Dał chłopcu jedno mango, sobie obrał banana i
obaj zjedli w milczeniu. Kiedy zagasł mały wzgórek popiołu, przez jedyny
otwór w chacie — drzwi, okno, próg dla węszących psów, granica dla czerwo-
nych mrówek, które zatrzymywała kreska wapna — wdarła się duszna
chmura powoju, który Lunero posadził pod ścianą przed laty, żeby zakryć
szare niewypalane cegły i oplą- tać chatę tym aromatem nocnych kwiatów.
Nie rozmawiali z sobą. Ale obaj, Mulat i dziecko, odczuwali tę samą radosną
wdzięczność wobec losu za to, że są razem; radość, której nie mieli nigdy
wypowiedzieć, której nigdy nie wyrażali nawet uśmiechem, bo byli tu nie po
to, żeby rozmawiać lub uśmiechać się, ale żeby jeść i spać razem, i razem
wychodzić z chaty każdego ranka, zawsze cichego, pełnego tropikalnej
wilgoci, i razem wykonywać prace potrzebne po to, by dalej pędzić dni i
dawać Indiance Bara- koi monety, które w każdą sobotę opłacały jedzenie
dla staruszki i butelki wódki dla pana Pedrito. Ładne były te duże niebieskie
butelki z uchwytami ze skóry, chronione przed upałem w koszyku plecionym
z trzciny, brzu-
chatę, o krótkiej i wąskiej, szyjce. Pan Pedrito wyrzucał je przed drzwi domu
i co miesiąc Lunero wyruszał do osiedla u podnóża gór z długim drągiem,
który służył na hacjendzie do noszenia wiader z wodą, i wracał dźwigając go
na ramionach, obwieszony butelkami, bo muł, który pełnił tę funkcję
przedtem, już zdechł. To osiedle u podnóża gór było jedynym w pobliżu.
Liczyło trzystu mieszkańców, kilka słomianych dachów ledwie
prześwitujących przez gąszcz liści, uczepionych łagodnego zbocza, które
towarzyszyło rzece w jej biegu do morza.
Chłopiec wyszedł z chaty i pobiegł ścieżką między paprociami
otaczającymi szare, miękkie pnie mangowców. Błotniste zbocze pod niebem,
ukrytym pośród czerwonych kwiatów i żółtych owoców, zaprowadziło go dó
brzegu rzeki, która w tym miejscu zaczynała się rozszerzać. Lunero wyciął tu
maczetą otwór w zaroślach, rodzaj małej polanki, gdzie obaj oddawali się
swoim codziennym zajęciom. Wkrótce nadszedł Mulat zaciskając po drodze
pas drelichowych spodni o szerokich nogawkach — wspomnienie jakiejś
dawnej mody marynarskiej. Chłopak zdjął z zardzewiałej obręczy niebieskie,
krótkie spodenki, które suszyły się tam przez całą noc, i włożył je na siebie.
Pasy kory man- grosowej leżały oczyszczone i pocięte, z końcami
zanurzonymi w wodzie. W tej odleg
łości od morza rzeka przybierała szerszy oddech» brzeg zarastały kępy
paproci i bananowców. Gęste zarośla wydawały się wyższe niż niebo, płaskie,
niskie, jaśniejące blaskiem. Lunero zatrzymał się z nogami zanurzonymi w
mule. Obydwaj “Wiedzieli, co mają robić. Lunero wziął kawałek szklanego
papieru i dalej wygładzał szorstką korę z rozmachem, od którego drżały
grube żyły przedramienia. Chłopak przysunął kulawy spróchniały taboret i
ustawił go wewnątrz żelaznej obręczy zawieszonej na drągu przechodzącym
przez jej środek. Z dziesięciu otworów przewierconych w obręczy zwisało
tyleż samo knotów. Chłopak obrócił kołem i schylił się, by zapalić ogień pod
kotłem; gęsta para uniosła się nad bulgocącym woskiem mirtowym. Koło
zawirowało i chłopak zaczął wlewać wosk do otworów.
— Wkrótce dzień Oczyszczenia — powiedział Lunero nie wyjmując
gwoździ z ust.
— Kiedy?
Płomień małego ogniska w słońcu oświetlił zielone oczy chłopca.
— Drugiego, Cruz nino, drugiego. Wtedy sprzedamy więcej świec, nie
tylko ludziom z wioski, ale i z całej okolicy. Wiedzą, że tu się wyrabia
najlepsze świece.
— Pamiętam, jak było zeszłego roku.
Czasem gorący wosk pryskał na ich ciała, niby smagnięcie biczem.
Chłopak miał całe usta w bliznach, małych i okrągłych.
— W ten dzień suseł szuka swojego cienia.
i — Skąd wiesz?
— To taka baśń, przynieśli ją ludzie z innych stron.
Lunero sięgnął po młotek i zmarszczył ciemne czoło.
— Nifio Cruz, myślisz, że już umiesz robić czółna?
Wielki biały uśmiech rozjaśnił twarz chłopca. Zielone błyski rzeki i wilgotne
paprocie podkreślały bladość jego kościstej twarzy. Włosy, uczesane przez
rzekę, nad szerokim czołem, ciemnym karkiem, miały połysk miedziany, ale
przy samej skórze były czarne. Wszystkie odcienie zielonego owocu biegły po
chudych ramionach i torsie o silnych mięśniach, rozwiniętych od pływania
przeciw prądowi; białe zęby zabłysły w głośnym wybuchu śmiechu, który
wstrząsnął ciałem, ochłodzonym w rzece o mulistych brzegach i dnie
porosłym trawą.
— Tak, już umiem. Widziałem, jak ty to robisz.
Mulat spuścił oczy, przywykłe do patrzenia w ziemię, pogodne, lecz bystre i
przenikliwe.
.— Jeżeli Lunero odejdzie, potrafisz sam wszystko zrobić?
Chłopak przestał obracać żelazną obręcz.
— Jeżeli Lunero odejdzie?
— Jeżeli będzie musiał odejść.
Nie powinien nic mówić — myślał Mulat — nie powie nic, odejdzie tak,
jak odchodzili jego bliscy, bo wie, że tak trzeba, i akceptuje swój los, i czuje
całą przepaść przyczyn i wspomnień między tą świadomością i tą akceptacją
a świadomością i odmową innych ludzi. I chociaż wie, że nic nie powinien
mówić, wie także, że chłopak — jego towarzysz od dnia swego urodzenia —
widział i obserwował z zaciekawieniem tego człowieka w obcisłym prze-
poconym tużurku, który wczoraj pytał o Lu- nera.
— Już wiesz, sprzedać. świece we wsi i zrobić więcej świec na dzień
Oczyszczenia, i zanosić co miesTąc puste butelki, i. stawiać panu Pedrito
przed drzwiami... budować czółna i zabierać wszystkie w dół rzeki co trzy
miesiące... i dawać złoto Barakoi, a sobie zachować jedną sztukę, już wiesz, i
łowić ryby, charales, w tym samym miejscu co zawsze...
Na małej polance nad rzeką ucichło skrzypienie zardzewiałej obręczy i
senne uderzenia młota Lunera. Pośród zieleni rósł szmer wartkiej wody,
unoszącej do morza łodygi wyciśniętej trzciny cukrowej i pnie drzew,
zwalonych piorunem w czasie nocnej burzy, i trawy z pól na górze.
Trzepotały żółte i czarne motyle lecąc także w kierunku morza. Chłopiec
opuścił ramiona i zapytał spuszczonych oczu Mulata:
— Odchodzisz?
— Ty nie znasz wszystkich spraw tutejszych. Dawniej cała ziemia, nawet
góry, należały do ludzi stąd. Potem ją stracili. Pan dziadek umarł, pana
Atanasio ugodziła kula zdrajcy i potem wszystko leżało odłogiem albo
przeszło w ręce innych. Zostałem tylko ja i przez czternaście lat dawali mi
spokój. Ale teraz musiała przyjść moja godzina.
Lunero przerwał, bo nie wiedział, jak mówić dalej. Srebrzyste prążki na
wodzie rozpraszały jego myśli, a mięśnie domagały się dalszego zatrudnienia.
Trzynaście lat temu, kiedy oddali mu dziecko, myślał powierzyć go opiece
motyli, jak dawnego króla z białych baśni, i poczekać, aż wróci potężny i
wspaniały. Ale śmierć pana Atanasio pozwoliła mu zachować dziecko bez
zatargów z panem Pedrito i z babką, która żyła już wtedy zamknięta w tym
niebieskim pokoju z koronkowymi firankami i świecznikami, pobrzękującymi
w czasie burzy, i nigdy nie miała się dowiedzieć, że dziecko rośnie o
kilkanaście metrów od jej obwarowanego obłędu. Tak, pan Atanasio umarł
bardzo w porę: ten kazałby zabić dziecko, Lunero je ocalił. Ostatnie pola
tytoniu przeszły w ręce nowego kacyka, a im został tylko ten skrawek ziemi
nad rzeką i zarośla, i stary dom, jak pusty, pęknięty garnek. Widział, jak
wszyscy robotnicy przeszli na ziemię nowego pana i jak zaczęli przybywać
nowi, *
sprowadzeni stamtąd, z góry, żeby pracować na nowych plantacjach, i jak z
innych miasteczek i wsi zaczęto ściągać ludzi, a on, Lunero, musiał wymyślić
tę robotę z czółnami i świecami, żeby zarobić na chleb dla wszystkich, i
myślał, że z tej nieproduktywnej odrobiny ziemi pomiędzy rzeką a zrujnowa-
nym domem nikt go nie wypędzi, bo nikt ich nie zauważy. Tak też trwało
przez lat czternaście, ale kiedyś przecież kacyk musiał zakończyć swoje
uparte przetrząsanie okolicy i znaleźć ostatnią igłę w stogu siana. I dlatego
wczoraj wieczorem, dusząc się z gorąca w swoim czarnym tużurku i z ocie-
kającymi potem skrońmi, zjawił się agent werbujący robotników dla kacyka,
aby zawiadomić Lunera, że już jutro — dziś —- ma iść na hacjendę pana na
południu stanu, bo brak jest dobrych pracowników przy tytoniu, a on,
Lunero, już czternaście lat próżnuje, opiekując się pijakiem i starą wariatką.
I tego wszystkiego Lunero nie potrafił opowiedzieć małemu, bo zdawało mu
się, że tamten go nie zrozumie. Chłopak znał tylko tę robotę nad rzeką i
świeży chłód wody przed posiłkiem, i wycieczki na wybrzeże, gdzie
ofiarowywano mu kraby i rzeczne raki, albo do sąsiedniej Wioski indiańskiej,
gdzie nikt z nim nie rozmawiał.
Ale w rzeczywistości Mulat wiedział, że gdyby zaczął ciągnąć nić historii,
rozprułaby się cała tkanina i trzeba byłoby dojść do pó-
czątku i zgubić dziecko. A kochał je — powiedział to sobie w tej chwili Mulat
o długich ramionach, zgięty nad korą, którą polerował. Kochał od czasu,
kiedy zbito kijami jego siostrę Isabel Cruz i wręczono mu dziecko, a Lunero
nakarmił go w. chacie mlekiem starej kozy, jedynego bydlęcia, które zostało
z trzody hafcjendera, i rysował mu na ziemi litery, których go nauczono,
kiedy był dzieckiem i służył u Francuzów w Veracruz; nauczył go także
pływać, odróżniać i lubić owoce, władać maczetą, robić świece, śpiewać
pieśni przywiezione przez ojca Lunera z Santiago de Cuba, kiedy wybuchła
wojna i rodziny przeniosły się wraz ze służbą do Veracruz. I to było
wszystko, co Lunero chciał wiedzieć o dziecku. I może nie trzeba było
wiedzieć więcej, chyba jeszcze to, że chłopak także kochał Lunera i nie chciał
żyć bez niego. Te zagubione cienie świata — pan Pedrito, Indianka Barakoa,
babka Ludivinia — wysuwały się teraz na pierwszy plan, realne i wyraźnie
zarysowane, żeby rozłączyć go z Lunerem. To oni byli tym czymś obcym,
odgrodzonym od Ich wspólnego życia. I to było wszystko, co myślał chłopak,
i wszystko, co rozumiał.
— Uważaj, bo zabraknie świec i ksiądz będzie się gniewał — powiedział
Lunero.
Nieoczekiwany wiatr potrząsnął zawieszonymi świecami, tak że się
zderzyły; przestraszona papuga krzyknęła w zaroślach.
Lunero podniósł się i wszedł do rzeki, gdzie zarzucona była sieć na ryby.
Mulat zanurzył się i wyszedł po chwili, z siecią przewieszoną przez ramię.
Chłopak zdjął spodenki i rzucił się do wody. Wszystkimi porami ciała uczuł
świeżość, jak nigdy, zanurzył się i otworzył oczy: krystaliczne fale pierwszej
bystrej warstwy biegły nad dnem zielonym i błotnistym. A wyżej, z tyłu —
teraz dał się unosić prądowi jak strzała —| był ten dom, do którego nie
wszedł ani razu przez trzynaście lat, i ta kobieta, którą znał tylko z imienia.
Lunero smażył już ryby i otwierał maczetą papayę. Ledwie minęło południe,
promienie słońca przebijały dach z liści palmowych, kłując ostro, nim
zaczęły chylić się w stronę zachodu. Godzina nieruchomych gałęzi, w której
nawet rzeka zdawała się wstrzymywać swój nurt. Chłopak wyciągnął się
nago pod samotną palmą i uczuł ciepło promieni, które coraz dalej odrzucały
cień pnia i pióropusza. Słońce rozpoczęło ostatni etap swego biegu; niemniej
ukośne promienie jak gdyby wspinały się w górę, oświetlając Wszystkie pory
ciała. Najpierw stopy, oparte o pień, potem łydki i uśpiony seks, płaski
brzuch i tors, stwardniały od wody, wysoką szyję i mocno zarysowaną
szczękę, całą dolną część twarzy, w której światło zaczęło żłobić głębokie
kąciki ust, połączone z twardymi policzkami, otaczającymi jasność oczu,
zagu
bionych w popołudniowej sjeście, głębokiej i spokojnej. Mały spał, a Lunero
wyciągnięty tuż obok, twarzą do ziemi, bębnił palcami w czarny garnek. Z
wolna jego uderzenia przybrały rytm. Pozorne znużenie ciała było w
rzeczywistości kontemplacyjnym napięciem tańczącego ramienia, które
wydobywało skoncentrowane tony z glinianego garnka, i, jak co wieczór,
wśród coraz szybciej napływających wspomnień zaczynał szeptać pieśń
swego dzieciństwa i życia, którego już nie było, kiedy to jego przodkowie
wkładali pod uroczystą ceibą czapki ozdobione grzechotkami i pocierali sobie
ramiona wódką, a tamten człowiek siedział na krześle z głową okrytą białym
płótnem i wszyscy pili, aż do czarnego cukru na dnie, mieszaninę soku z
kukurydzy i gorzkich pomarańcz, i tłumaczono dzieciom, że nie powinny
wieczorem śpiewać.
ło...
Ja kija de Yeye
Je gusła mar ido... de otra mu jer
Rytm stawał się coraz szybszy. Rozpostarte ramiona dotknęły wilgotnej
ziemi, a dłonie wciąż ją uderzały. Lunero przyciskał do niej brzuch i szeroki
uśmiech wytrysł na jego twarzy, łamiąc policzki przyklejone do szerokich
kości. Popołudniowe słońce padało na okrągłą i kędzierzawą głowę Mulata,
który nie mógł podnieść się ze swej pozycji, ocieka-
jąc potem, spływającym po żebrach, z czoła, między udami; jego śpiew
stawał się coraz głębszy i bardziej milczący. Im mniej go słyszał, tym głębiej
go odczuwał i tym mocniej przywierał do ziemi, jakby chciał ją posiąść.
„Tolahijaeyeyeye..." Za chwilę uśmiech miał wybuchnąć i przynieść
zapomnienie o człowieku w czarnym tużurku, tym, co przyjdzie wieczorem,
który już zapadał, i on, Lunero, zagubił się w swoim śpiewie i swoim tańcu
na leżąco, przenoszącym go w świat wspomnień młodości..
Za nim zielone drzewa i dom hacjendy,
o którym śni chwilami dziecko drzemiące w słońcu. Te poczerniałe ściany,
spalone kiedy przeszli tędy liberałowie w końcowej kampanii przeciw
imperium, już po śmierci Maksymiliana, i zastali rodzinę, która odstąpiła
swoje sypialnie marszałkowi wojsk francuskich, a swoje piwnice wojskom
konserwatystów. Na hacjendzie Cocuya zaopatrywali się żołnierze Napoleona
III wyprowadzając muły obładowane konserwami, fasolą i tytoniem, tuż pod
nosem partyzantów Juareza, w górach, gdzie krążyły podówczas owe bandy
włóczęgów, dokonując napadów na obozy francuskie, równiny i fortece w po-
bliżu Veracruz. A w pobliżu hacjendy żuawi spotykali gromady ludzi z gitarą
i harfą, śpiewające: Balaju se fué a la guerra y no me quiso llevar”, a tutejsze
Indianki i Mulatki osładzały im trudy wojskowego życia.
Rodzili się Metysi o niebieskich oczach i różowej jak ananas skórze i
jasnowłosi Mulaci, którzy nosili nazwiska Garduno i Alvarez, choć powinni
byli się nazywać Dubois i Gar- nier. Tak, tego samego popołudnia, zmiaż-
dżonego upałem, stara Ludivinia, zamknięta na zawsze w sypialni w
otoczeniu absurdalnych świeczników — dwa zwisały z pobielanego wapnem
sufitu, jeden stał w kącie przy łóżku z kolumnami — pośród firanek ze
zżółkłej koronki, wachlowana przez Indiankę Barakoę, która straciła swe
pierwotne imię, by otrzymać inne, murzyńskie, tak bardzo nie pasujące do
jej orlego profilu i lśniących warkoczy: stara Ludivinia - nuci z szeroko
otwartymi oczyma tę przeklętą piosenkę, której, gdyby rozporządzała pełnią
świadomości, nie byłaby sobie przypomniała, a jednak chce ucieszyć nią
swoje uszy, bó piosenka wyśmiewa generała Juana Nepomucena Almonte,
dawnego przyjaciela ich domu. Złączony więzami wielkiej zażyłości z
nieboszczykiem Ireneuszem Mencha- ca, mężem Ludivinii, Almonte należał
do świty generała Santa Anna, ale później, gdy zbawca' Meksyku, wielki
protektor rodziny Menchaca — ich życia i majątku — próbował wrócić z
któregoś z rzędu wygnania i wylądowawszy w kraju leczył się z ataku
dyzenterii, Almonte wzgardził dawną Wiernością, kazał byłego przyjaciela
aresztować Francuzom i załadować z powrotem
na statek. San Juan Nepomuceno, la monda. I Ludivinia przypomina sobie
ciemną twarz. Jana Nepomucena Almonte, syna tysiąca kobiet posiadanych
przez księdza Morelos, i wykrzywia bezzębne usta, nucąc drwiącą strofkę
przeklętej pieśni juarystów, którzy upokorzeniem zabili generała Santa
Anna: „... y que te lo pareciera, que llegaran los ladrones, se robaran a tu
vieja y le bajaran los calzones" J Ludivinia zachichotała i gestem nakazała
Indiance przyśpieszyć ruchy wachlarza z liści palmy. Zatęchły pokój,
pobielony wapnem, pachniał zamkniętym w ścianach tropikiem,
przeobrażonym w sztuczny chłód. Zacieki wilgoci na ścianach radowały oko
starej, bo przywodziły jej na myśl inne klimaty, te z lat jej dzieciństwa, zanim
wyszła za porucznika Irene o Menchaca i połączyła swoje losy z losami i
życiem generała Antonio Lopez de Santa Anna, i z jego łaski otrzymała żyzne
ziemie nad rzeką, ziemie czarne i rozległe, położone blisko gór i morza. „Alla
en Francia, guiri, guiri, guiri, se murió Benito Juarez, se acabó la libertad." *
Potem usta wykrzywił grymas niechęci i rozpękła się na tysiąc upudro-
wanych warstw cała twarz, połączona już
teraz tylko siatką niebieskich żył. Drżące szpony Ludivinii oddaliły nowym
gestem Indiankę i zafalowały rękawy z czarnego jedwabiu i mankiety z
wystrzępionej koronki. Koronka i kryształy, ale nie tylko to: stoły z
rzeźbionego drzewa topoli, z ciężkim marmurowym blatem i kolekcją zegarów
śpiących pod szklanymi kloszami, stoły o powykręcanych nogach,
zakończonych kulą, wiklinowe krzesła na biegunach na ceglanej podłodze,
przykryte stosem sukien z tiur- niurą, których już nigdy nie nosiła później,
rzeźbione boazerie, mosiężne gałki, kufry
0 metalowych okuciach, nabijane srebrnymi gwoździami, owalne portrety
nieznanych Kreolów, sztywnych, powleczonych werniksem, z wy czesanymi
baczkami, szylkretowy- mi grzebieniami, ramy obrazów świętych z
wytłaczanej blachy, Dzieciątko Jezus z Atocha w ramach z pozłacanego
drzewa, które spróchniało, ledwie zatrzymując pierwszą złotą warstwę,
wreszcie łóżko z girlandą posrebrzanych liści, z baldachimem
1 kolumienkami: siedziba bezkrwistego ciała, gniazdo zdławionych woni i
poplamionych prześcieradeł, garście słomy wyłażące z dziur w materacu..
Pożar nie dotarł do tego pokoju. Nie dotarła też wiadomość o utracie ziemi
ani
o śmierci syna, zabitego w zasadzce, ani
o narodzinach dziecka w murzyńskiej chacie; wieści nie, ale docierały tu
przeczucia.
— Indianko, przynieś dzbanek z wodą.
Czekała, aż Indianka wyjdzie, po czym, naruszając wszystkie reguły,
rozsunęła firanki, by zobaczyć, co się dzieje za oknem. Widziała, jak rośnie
to nieznane dziecko, szpiegowała je od dawna przez okno, podpatrując życie
po drugiej stronie koronek. Widziała już przedtem takie zielone oczy i
chichotała z radości na myśl, że jej krew płynie w jeszcze jednym młodym
ciele, jej, Ludi- vinii, w której mózgu wyryta była pamięć stu lat, a w
zmarszczkach twarzy zachowały się warstwy powietrza i ziemi, i słońca już
dawno zagasłego. Ona przetrwała. Ona przeżyła. Z trudem dotarła do okna,
posuwając się prawie na czworakach, wpatrzona we własne kolana, z
rękoma opartymi na udach. Głowa o białych kosmykach zagłębiona była w
ramionach, miejscami wystających ponad czaszką. Ale przeżyła. Żyła wciąż
tutaj, usiłując w rozgrzebanym łóżku przybierać pozy tej młodej i pięknej
kobiety, która niegdyś otwierała drzwi domu w Cocuya długiemu pochodowi
hiszpańskich prałatów, kupców francuskich, szkockich inżynierów, Brytyj-
czyków handlujących akcjami, lichwiarzy i awanturników, którzy
przechodzili tędy w drodze do México, w poszukiwaniu możliwości, jakie
ofiarowywał kraj młody i opanowany przez anarchię: jego barokowe katedry,
jego kopalnie złota i srebra, pałace z tezontle i rzeźbionego kamienia, jego
kler zajęty
MN
o l/lzar
wielkimi interesami, jego permanentny karnawał polityczny i wiecznie
zadłużony rząd, jego koncesje celne, łatwo udzielane elo- kwentnym
cudzoziemcom. Były to dni chwały, kiedy rodzina Menchaca oddała rządy na
hacjendzie w ręce najstarszego syna, imieniem Atanasio, by stał się
mężczyzną, zmuszony co dzień stawiać czoło służbie, bandytom, Indianom, a
sama przeniosła się do stolicy błyszczeć na dworze Jego Wysokości. Jakżeby
generał Santa Anna mógł żyć bez swego druha Menchaca — obecnie
pułkownika — który znał się jak nikt na walce kogutów i potrafił pić całą
noc, wspominając kampanię Ca- samata, wyprawy Barradasa, El Alamo i
San Jacinto, wojnę cukierników, a nawet klęski zadane przez armię
jankesów, o których generał mówił z cynicznym śmiechem, stukając
drewnianą nogą o podłogę, podnosząc w górę kieliszek i gładząc czarne
włosy Flor de Mexico, nieletniej żony, zaprowadzonej do łóżka nie wystygłego
jeszcze po ostatnim śmiertelnym jęku pierwszej małżonki. Potem przyszły
dni smutku, kiedy Pan został wygnany z Meksyku przez bandę liberałów, a
ich rodzina wróciła na hacjendę, by bronić swego mienia: tysięcy hektarów
podarowanych przez hulaszczego tyrana, objętych w posiadanie bez pytania
miejscowych chłopów, którzy musieli pozostać jako najemcy lub
wyemigrować do podnóża gór. Ziemie uprawiane przez nową i tanią siłę
roboczą, Murzynów z Wysp Karaibskich, i rozszerzone dzięki dochodom z
hipotek, narzuconych wszystkim drobnym właścicielom z okolicy. Stosy
suszących się na słońcu liści tytoniu. Wozy naładowane bananami i mango.
Stada kóz, które pasły się na pierwszych stokach Sierra Mądre. A we środku
budynek mieszkalny, z czerwoną wieżyczką, stajnie rozbrzmiewające
rżeniem, spacery powozem i przejażdżki łodzią. I syn
0 zielonych oczach, Atanasio, biało ubrany, na białym koniu, także
podarowanym przez generała Santa Anna, cwałujący poprzez żyzne pola z
batem w ręku, skory narzucać swą wolę, zaspokajać swe żądze ciałem mło-
dych wieśniaczek i z bandą importowanych Murzynów bronić integralności
ziemi przed coraz częstszymi napadami partyzantów Juareza.
I ostatnie dni imperium, kiedy stary Ire- neo Menchaca dowiedział się, że
Santa Anna wraca z wygnania, by proklamować nową republikę: stary
wyjechał swoim czarnym powozem do Veracruz, gdzie na przystani
oczekiwała go szalupa, i nocą z pokładu „Virginii" Santa Anna i jego
niemieccy korsarze dawali znaki przed fortem San Juan de Ulua, nie
otrzymując żadnej odpowiedzi. Garnizon portu był po stronie Imperium
1 drwił sobie z upadłego tyrana, który spacerował po pokładzie pod
chorągiewkami, zrozpaczony, rzucając przekleństwa. Żagle wy-
dęły się znowu, a dwaj st&rży przyjaciele grali w karty w kajucie kapitana.
jankesa: płynęli po morzu ciepłym, łagodnym, wzdłuż ledwie dostrzegalnej
linii wybrzeża, za mgłą upału. Roziskrzone furią oczy dyktatora zobaczyły
białą sylwetkę portu Sisal. I stary kuternoga wysiadł na ląd, wraz ze swym
starym druhem, rzucił wezwanie Yu- catańczykom, powracając do swoich
snów
o wielkości: Maksymilian został skazany na śmierć w Oueretaro i
Republika miała prawo liczyć znowu na patriotyzm i ofiarność swego
naturalnego, prawdziwego wodza, swego monarchy bez korony. Opowiadano
o tym Ludivinii: jak zostali ujęci przez komendanta portu, wysłani do
Campeche i tam przeprowadzeni przez ulice w kajdanach, poszturchiwani
przez strażników, jak zwykli złodzieje. O tym, jak ich wrzucono do piwnicy
więziennej. Tego lata w więzieniu bez latryn umarł na puchlinę wodną stary
pułkownik Menchaca i jednocześnie dzienniki północne podały wiadomość,
że Santa Anna został stracony przez zwolenników Juareza, podobnie jak
niewinny książę Triestu. Nie: tylko zwłoki Ireneo Menchaca pogrzebano na
cmentarzu naprzeciw zatoki, po życiu złożonym z hazardów i loterii, jak życie
samego kraju, a Santa Anna, z wieczystym grymasem zaraźliwego obłędu,
wyruszył na nowe wygnanie.
Powiedział jej o tym Atanasio w to pa-
hiiętne, upalne popołudnie i od tego dnia stara Ludivinia nie wyszła już z
pokoju, dokąd zabrała swoje najlepsze stroje, kandelabry z jadalni, nabijane
srebrem kufry, najcenniejsze obrazy. Aby oczekiwać śmierci, którą w swej
romantycznej wyobraźni widziała' tuż za progiem, ale która zwlekała z
nadejściem od trzydziestu pięciu lat. Trzydzieści pięć pustych lat, które były
niczym dla kobiety dziewięćdziesięciotrzyletniej, urodzonej w roku pierwszej
rewolucji, kiedy zaczęto się dobijać do bram parafii Dolores i Ludivinia
przyszła na świat za drzwiami, w które łomotali terroryści. Teraz straciła
rachubę lat i ów rok 1903 był dla niej tylko czasem wykradzionym jej
własnej śmierci z żalu, która powinna była nastąpić zaraz po śmierci
pułkownika. Tak jak nie istniał dla niej, w roku 68, pożar domu. Ogień
zatrzymał się przed progiem zapieczętowanego pokoju i gdy synowie (był
jeszcze drugi, nie tylko Atanasio, ale ona kochała tylko jego) krzyczeli, by się
ratowała, ona barykadowała drzwi meblami, krztusząc się gęstym dymem,
wdzierającym się przez wszystkie szpary. Nie chciała widzieć nikogo prócz
Indianki, bo ktoś musiał jej przynosić jedzenie i reperować czarne suknie.
Nie chciała wiedzieć o niczym, tylko wspominać przeszłość. Zamknięta w
czterech ścianach straciła rozum do reszty i w umyśle zostało tylko to, co
najważniejsze: jej wdowieństwo,
przeszłość i, nagle, to dziecko, biegające daleko za jakimś nieznanym
Mulatem.
— Indianko, przynieś mi wody.
Ale zamiast Baracoi w drzwiach ukazało się to żółte widmo.
Ludivinia krzyknęła bezgłośnie i cofnęła się w głąb łóżka; zapadłe oczy
otwarły się szeroko ze zgrozy i wszystkie łuski twarzy zdawały się
rozsypywać w proszek. Mężczyzna zatrzymał się na progu i wyciągnął drżącą
rękę.
HSl To ja, Pedro...
Ludivinia nie zrozumiała. Strach przeszkadzał jej mówić, ale ramiona
zdołały się poruszyć gestem odmowy, egzorcyzmu, pośród szelestu czarnych
gałganów, w chwili gdy upiór sunął naprzód z otwartymi ustami.
— Tak, to ja — powiedział, pocierając rzadką, niechlujną brodę i.
mrugając nerwowo powiekami. — Ja, Pedro.
Skamieniała ze strachu staruszka nie zrozumiała, co mówi do niej ten
łachman, cuchnący potem i gorzałką.
j|i Tak... nic już nie zostało. Wiesz? Wszystko... do diabła... i teraz... —
bełkotał szlochając bez łez. iii Zabierają Murzyna... ale ty nie wiesz, mamo...
— Atanasio...
— Nie... Pedro — pijak rozwalił się w fotelu, jakby dotarł do portu, z
którego wyruszył. —- Zabierają Murzyna... tego, co nam daje jeść.'. tobie i
mnie...
— Nie, Mulata. Mulata i chłopca...
Ludivinia słuchała, ale nie' patrzyła na
przemawiające do niej widmo, bo nie mógł mieć ciała głos, który dawał się
słyszeć wewnątrz niedostępnej jaskini.
— No, więc Mulata i chłopca... Co ty na to?
— Tego, który biega tam, daleko. Widziałam go. Lubię na niego patrzeć.
To jeszcze dziecko.
— Najemca przyszedł mnie uprzedzić.,,: Zbudził mnie w samo południe...
Zabierają Murzyna... Co zrobimy?
Sp Zabierają Murzyna? Folwark jest pełen Murzynów. Pułkownik mówi,
że są tańsi i mogą więcej pracować. Ale jeżeli go tak lubisz, podnieś mu
dniówkę do sześciu realów..
I pozostali tak, słupy soli, myśląc o tym, co chcieliby powiedzieć później,
kiedy już to się stanie i nie będzie dziecka między nimi. Ludivinia usiłowała
dostrzec wzrokiem tę obecność, na którą się nie zgadzała: kim jest ten
człowiek, który, ‘ celowo, dopiero dzisiaj wyciągnął i otrzepał z. kurzu swoje
najlepsze ubranie, by przekroczyć próg jej pokoju. Tak: sztywny gors z
plisami, spleśniały w zamkniętej szafie, w tropikalnym klimacie, wąskie
spodnie, za obcisłe, za wąskie na ten mały brzuch tego wyniszczonego ciała.
Stare ubranie nie wytrzymało próby potu — skutki tytoniu i alkoholu — a
szklane oczy nie miały nic wspólnego
z tym, co oznaczało to ubranie: oczy pijaka bez złośliwości, obce wszelkiej
rozmowie, od piętnastu lat. Ach — westchnęła Ludivi- nia opadając z
powrotem na swoje rozgrzebane łóżko, przyjmując wreszcie do wiadomości,
że ten głos miał ciało i twarz — to nie Atanasio, który był jej prawdziwym
synem, jedynym godnym rodu potomkiem w linii męskiej; ten jest mężczyzną
— myślała stara — ale nie takim, jakim byłaby ona w męskim wydaniu,
jakim był Atanasio. I dlatego kochała jednego syna, a nie drugiego —
westchnęła — syna, który zawsze tkwił korzeniami w miejscu, jakie im przy-
padło na ziemi, a nie tego, który już po klęsce sprawy chciał tylko nadal
używać, tam, wysoko, w pałacach, tego, co już im się nie należało. Była tego
pewna: kiedy wszystko było ich własnością, mieli prawo narzucić swoją
obecność całemu krajowi, kiedy nic im nie pozostało, ich miejsce było w tych
czterech ścianach.
Matka i syn spoglądali na siebie rozdzieleni murem zmartwychwstania.
(— Przychodzisz mi powiedzieć, że nie ma już ziem ani wielkości dla nas,
że inni wywłaszczyli nas tak, jak myśmy wywłaszczyli tych, którzy tu byli
przed nami, pierwszych właścicieli wszystkiego? Przychodzisz mi powiedzieć
to, co już wiem w głębi duszy, od pierwszej nocy spędzonej w domu mego
męża?
— To tylko pretekst. Przychodzę, bo nie chcę dłużej być sam.
— Chciałabym przypomnieć sobie twój obraz z czasów dzieciństwa.
Wtedy cię kochałam, bo młoda matka musi kochać wszystkie swoje dzieci. Z
biegiem lat uczymy się rozumu. Nie kocha się kogoś bez przyczyny. Wspólna
krew w żyłach nie wystarcza. Jedyną przyczyną jest krew kochana bez przy-
czyny.
— Chciałem być silny, jak mój brat. Trzymałem żelazną ręką tego Mulata
i dziecko, zabroniłem im przestępować progi tego domu. Tak jak Atanasio,
pamiętasz? Ale wtedy tyle było tu rąk do pracy. Teraz został tylko Mulat i
dzieciak. Mulat odchodzi.
— Zostałeś sam. Przychodzisz do mnie, żeby nie być sam. Myślisz, że
mnie doskwiera samotność, widzę to w twoich małych oczkach, pełnych
współczucia. Głupi, jak zawsze, i słaby; to nie mój syn, który nikogo nie
prosił
o współczucie, ale mój własny obraz z czasów, kiedy byłam młodą mężatką.
Teraz nie, teraz już nie. Teraz mam przy sobie całe życie, ono mi towarzyszy i
pozwala nie być starą. Stary jesteś ty, bo myślisz, że wszystko się skończyło,
stary z twoimi' siwymi włosami, twoim pijaństwem i brakiem woli. Ach,
widzę cię, widzę, chingao. Jesteś taki sam jak wtedy, kiedy pojechałeś z
nami do stolicy: ten sam, co myślał, że nasza potęga
pozwala trwonić fortuną na kobiety i pijatyki, zamiast umacniać ją i używać
jej jak bata: myślałeś, że nasza potąga przeminęła bez szkody dla ciebie, że
możesz zostać tam, w stolicy bez naszej pomocy, kiedy my musieliśmy
wrócić znów na tę ognistą ziemię, do tego źródła wszystkiego, do tego piekła
piekieł, z którego wyszliśmy i do którego musimy zstąpić na nowo. Powąchaj!
To jest zapach silniejszy niż pot koński i proch... Czułeś kiedy zapach
spółkowania mężczyzny z kobietą? Tym pachnie ta ziemia tutaj, pościelą, na
której kwitła namiętność, a ty nigdy o tym nie wiedziałeś... Ach, głaskałam
cię, kiedy się urodziłeś, i karmiłam piersią, i mówiłam ci: mój synku,
syneczku, i pamiętałam tylko ten moment, w którym twój ojciec cię spłodził z
całym zaślepieniem miłości, przeznaczonej nie na to, by cię spłodzić, lecz
żeby dać mi rozkosz... I to pozostało, a ty znikłeś... Tam, za ścianami,
słyszysz...
— Dlaczego nic nie mówisz? Dobrze, już niech tak będzie, nie mów nic, to
już i tak coś znaczy widzieć cię tutaj, patrzącą na mnie w ten sposób, to już
coś więcej niż to nagie łóżko i te bezsenne noce.
— Szukasz kogoś? A to dziecko tam, czyż nie jest żywe? Pewnie myślisz,
że ja nic nie wiem, że nic stąd nie widzę... Jakbym mogła nie wyczuć, że ‘w
pobliżu krąży moja nowa krew, potomek mego męża i Atanasia,
nowy Menchaca, nowy mężczyzna jak oni, tam, za ścianami tego domu,
słyszysz? Krew rozumie, nie potrzebuje się zbliżać...)
— Lunero — powiedział chłopiec, gdy obudził się z drzemki i zobaczył, że
Mulat leży, wyczerpany, na ziemi coraz wilgotniejszej.— Chcę wejść do
dużego domu.
Później, kiedy wszystko już będzie skończone, stara Ludivinia przerwie
swoje milczenie i wyjdzie jak kruk bez skrzydeł, oślepiona ciemnością,
nieprzywykła do niej pośród nigdy nie gaszonych świec, aby krzyczeć na
ścieżkach paproci, z oczyma utkwionymi w zarośla, wreszcie spoglądającymi
w stronę gór, aby wyciągać ramiona do istoty, którą spodziewa się spotkać
za każdą gałęzią smagającą jej ramiona i plecy, jej twarz pooraną martwymi
żyłami. I będzie wdychać ten zapach ziemi i wykrzykiwać swoim głuchym
głosem imiona zapomniane i usłyszane niedawno, będzie gryzła z furią białe
palce, bo coś w głębi niej — lata, pamięć, przeszłość, która była całym jej
życiem — powie jej, że jeszcze istnieje cząstka życia poza jej stuleciem
wspomnień:'możność kochania nowej istoty zrodzonej z własnej krwi, coś, co
nie umarło wraz ze śmiercią jej męża i syna. Ale teraz, mając przed sobą
pana Pedrito w sypialni, której nie opuściła od trzydziestu pięciu lat,
Ludivinia myślała, że jest tym węzłem, który łączy wspomnienia z otaczającą
je teraźniejszością.
Pan Pedrito pogładził zmierzwioną bródką i odezwał się znowu, tym razem
głośno:
— Mamo, ty nie wiesz...
Spojrzenie starej odebrało mu głos.
(— O czym? Że nic nie może trwać? Że ta cała potęga opierała się na
zwykłych pozorach, na niesprawiedliwości, która musiała paść ofiarą innej
niesprawiedliwości? Że wrogowie, których kazaliśmy rozstrzelać, by nadal
być panami, że wrogowie, którym twój ojciec kazał ucinać język lub ręce,
żeby nadal być panem, którym odebrał ziemię, żeby zacząć panować, przeżyli
dzień zwycięski i podłożyli ogień pod nasz dom, że przyszli pewnego dnia i
odebrali nam to, co nie było nasze, to, co nam dała nasza siła, a nie nasze
prawo? Że pomimo wszystko twój brat nie uznał porażki i nadal był
Atanasiem Menchaca, nie tam,. w stolicy, z dala od niebezpieczeństw, ale tu,
na dole, pośród swoich sług, stawiając czoło niebezpieczeństwom, gwałcąc
Mulatki i Indianki, a nie jak ty, uwodząc łatwe kobiety? Że ź tysiąca dzikich,
pośpiesznych stosunków twego brata musiał pozostać jeden ślad, jeden
jedyny ślad jego przejścia przez naszą ziemię? Że z wszystkich synów
spłodzonych przez Atanasia wzdłuż i wszerz naszych posiadłości, jeden
musiał narodzić się blisko? Że tego dnia, kiedy narodził się jego syn w
murzyńskiej chacie — tak jak się powi
nien narodzić, tam, na dole, żeby jeszcze raz dowieść siły ojca — tego
samego dnia, on, Atanasio...)
Pan Pedrito nie wyczytał tych słów w oczach Ludivinii. Spojrzenie
staruchy, z dala od jej zniszczonej twarzy, kołysało się jak fala marmuru w
płynnym żarze sypialni. Mężczyzna w ciasnym ubraniu nie musiał słuchać
głosu Ludivinii.
(— Nie masz mi nic do wyrzucenia... Ja też jestem twoim synem. Moja
krew była ta sama co Atanasia... a więc dlaczego, tej nocy...? Mnie tylko
powiedziano: „Sierżant Robaina z dawnego wojska generała znalazł to, czego
tak szukaliście, zwłoki pułkownika Menchaca na cmentarzu Campeche".
Drugi żołnierz, który widział, gdzie pogrzebano twego ojca, bez napisu na
grobie, powiedział to sierżantowi, kiedy go wysłano do garnizonu w porcie. I
sierżant, wbrew rozkazom, wykradł nocą kości pułkownika Menchaca i teraz
skorzystał ze swego przeniesienia do Jalisco, żeby wstąpić tutaj i żeby wam
to oddać. „Czekam was, ciebie i twego brata, w nocy, po jedenastej na
polanie w lesie, o dwa kilometry od miasteczka, tam gdzie niegdyś stał słup
do wieszania zbuntowanych Indian". Dałem się wciągnąć w pułapkę?
Atanasio uwierzył tak samo jak ja: oczy napełniły mu się łzami i ani przez
chwilę nie podejrzewał podstępu. Aj, po cóż przyjechałem do Cocuya akurat
w tym cza-
if)
Hm»
sie? Tak, bo zaczynało mi już brakować pieniędzy w Mexico, a Atanasio
nigdy mi niczego nie odmawiał, nawet wolał, żebym się trzymał daleko stąd,
bo chciał być jedynym Menchaca w okolicy, jedynym twoim strażnikiem.
Świecił wtedy czerwony księżyc najgorętszej pory roku, kiedy przyjechaliśmy
konno na miejsce spotkania. Czekał tam już sierżant Robaina, którego
znaliśmy jako dzieci, oparty o swego perszerona. Jego zęby błyszczały jak
ryż, tak samo jak białe wąsy. Pamiętaliśmy go z naszych lat dziecinnych,
towarzyszył generałowi Santa Anna i słynął z ujeżdżania źrebaków, zawsze
śmiał się tak samo, jak gdyby sam był stworzony dla jakiegoś gigantycznego
żartu. I po boku konia zwisała brudna torba, tak jak oczekiwaliśmy.
Atanasio uściskał sierżanta, a ten śmiał się jak nigdy, prawie gwizdał ze
śmiechu, i wtedy wyszli z gąszczu czterej ludzie, wyraźnie widoczni w świetle
księżyca, bo wszyscy byli biało ubrani. „Dusze pokutujące w czyśćcu —
krzyknął roześmiany głos sierżanta — duszyczki, co przychodzą po tych,
którym mało tego, że stracili wszystko, i starają się jeszcze to odzyskać." A
potem twarz mu się zmieniła i on także przystąpił do Atanasia. Nikt nie
patrzył na mnie, przysięgam ci, szli tylko naprzód ze wzrokiem utkwionym w
mego brata, jak gdybym ja nie istniał. I nie wiem nawet, jak zdołałem wsiąść
na konia i uciec z tego przeklętego
koła czterech ludzi, którzy sunęli naprzód z obnażonymi maczetami, kiedy
Atanasio krzyczał do mnie głosem ochrypłym i zarazem spokojnym: „Wracaj
do domu, bracie, pamiętaj o tym, co z sobą niesiesz", i czułem kolbę
uderzającą o moje kolana, ale nie mogłem już widzieć, jak czterej ludzie
zbliżyli się do Atanasia, najpierw związali mu nogi, a potem poćwiartowali
go, posiekali na kawałki, tam, w środku lasu, żeby wszystko odbyło się po
cichu. Jakiej pomocy mogłem szukać na hacjendzie, kiedy wiedziałem, że on
już nie żyje i że zginął z rąk chłopów nowego kacyka, który prędzej czy
później musiał zabić Atanasia, żeby zostać prawdziwym władcą? I od tego
czasu któż mógł mu się sprzeciwić? Nie chciałem nawet oglądać nowej
palisady zbudowanej nazajutrz dokoła naszych pól przez nowego pana, który
nas pobił na naszej własnej ziemi. Po co? Robotnicy przeszli do niego nie
pisnąwszy słowem, nie mógł być gorszy od Atanasia. I jakby dając mi do
zrozumienia, że mam siedzieć cicho, pluton federalny spędził tu cały tydzień,
nie ruszając się i pilnując nowych granic. Jakże mogłem się ruszyć?
Musiałem im być jeszcze wdzięczny za to, że mi darowali życie. I nie bez
powodu po miesiącu generał Porfirio Diaz odwiedził nowy pałac w okolicy.
Nie oszczędzili mi nawet szyderstwa. Razem z okaleczonym trupem Atanasia
oddali mi
kości krowy, wielką czaszkę z rogami: to, co niósł sierżant w swojej torbie. Ja
tylko zawiesiłem tę nabitą strzelbę przed drzwiami domu, kto wie, może na
cześć biednego Atanasia, może to był akt hołdu. Prawdę mówiąc ;tej nocy...
nie przyszło mi na myśl, że ją mam przy sobie, gdy wsiadałem na konia,
chociaż kolba uderzała mnie w kolano, podczas tej jazdy takiej długiej,
mamo, przysięgam ci, długiej bez końca...)
. — Tam nie można wchodzić —.powiedział Lunero i podniósł się
skończywszy swój taniec grozy i męki, taniec swego milczącego pożegnania w
ostatnie popołudnie spędzone z chłopcem. Było już po piątej i wkrótce miał
przyjść najemca.
— Spróbuj się ukryć w głębi kraju — powiedział mu wczoraj. — Tylko
spróbuj. Mamy coś lepszego niż psy gończe: tych wszystkich nieszczęśników,
którzy wolą wydać nam w ręce opornego peona, niż widzieć,- że ktoś ocalał
przed tym, co ich spotkało.
Nie, myśli Lunera, osaczonego wreszcie strachem i tęsknotą, pobiegły ku
piaszczystemu wybrzeżu. Jaki ogromny wydał się chłopcu, kiedy stał
obserwując wartki bieg rzeki ku Zatoce Meksykańskiej! Jak nieskończenie
uroczyste i dziwne wydało mu się jego trzydzieści pięć lat i jego ciało barwy
cynamonu, jego różowe dłonie. Oczy Lunera utkwione były w brzeg morza i
powieki
zdawały się pomalowane na biało, nie przez wiek, który tak rozjaśnia
spojrzenie tej rasy, lecz przez nostalgię, która jest innym wiekiem, starszym,
zwróconym ku przeszłości. Tam, w dali, ławica piasku przerywająca bieg
rzeki tworzyła brunatną plamę na pierwszej granicy morza. Ale dalej
rozpoczynał się świat wysp, a później można było dojść do kontynentu, gdzie
ktoś taki jak on mógł się zagubić w lasach i powiedzieć, że wrócił. Z tyłu
zostawały góry, Indianie, meseta. W tył nie chciał patrzeć. Westchnął
głęboko i spojrzał w stronę morza, jakby w nim była zaklęta wolność i pełnia.
Chłopczyk zrzucił pęta wstydu i podbiegł do Mulata.
— Nie odchodź, Lunero...
— Niño Cruz, na Boga, co ■ można na to poradzić?
Zmieszany Mulat głaskał włosy chłopca i nie mógł wymknąć się uczuciu
szczęścia, w tej chwili, której zawsze tak się obawiał, tak bolesnej. Chłopczyk
podniósł ku niemu twarz:
— Musisz z nimi porozmawiać i powiedzieć, że nie możesz iść...
— Z tamtymi?
— Tak, w pałacu.
— Nas tam nie chcą, niño Cruz, Nigdy tam nie wejdziesz. Chodź,
będziemy dalej pracować. Dużo dni upłynie jeszcze, zanim
odejdę. Kto wie, może nie będę musiał odejść nigdy.
Szumiąca rzeka powitała ciało Lunera, który zanurzył się, by uniknąć
słów i dotyku rąk młodego towarzysza całego swego życia. Chłopak powrócił
do swojej roboty przy świecach i znowu uśmiechnął się, kiedy Lu- nero,
płynąc przeciw prądowi, zaczął trzepotać nogami udając, że się topi, a potem
wynurzył się jak strzała, fiknął kozła w wodzie i pojawił się znowu z kijem w
zębach. Potem na brzegu zaczął się otrząsać jak pies, wydając komiczne
odgłosy, a wreszcie usiadł, odwrócony plecami do dziecka, przed kawałkami
wygładzonej kory i wziął do ręki młotek i gwoździe: najemca za chwilę już tu
będzie. Słońce skrywało się za korony drzew, Lunero nie chciał myś^ leć o
tym, o czym powinien myśleć, ostrze goryczy przecinało jego szczęśliwość,
już utraconą.
■— Przynieś mi szklanego papieru z chaty — powiedział do chłopca,
pewien, że to słowa jego pożegnania.
Mógł iść tak ubrany, w codziennej koszuli i spodniach. Po co się
przebierać? Teraz, kiedy słońce już zaszło, będzie stał na straży u wylotu
ścieżki, żeby mężczyzna w surducie nie musiał zbliżać się do chaty.
— Tak — powiedziała Ludivinia — Bara- koa mówiła mi to wszystko. O
tym, że żyjemy z pracy małego i Mulata. Chcesz
się przyznać do tego, że dzięki nim mamy co jeść? I nie wiesz, co robić?
Prawdziwy głos staruchy było trudno usłyszeć. Przywykły do tak długiego
samotnego szeptu wytryskał z uroczystej ciszy jak siarkowe źródło.
— ... to, co zrobiliby twój ojciec i twój brat: wyjść i bronić tego Mulata i
dziecka, nie dopuścić, żeby nam ich zabrali... jeżeli trzeba, oddać życie za to,
by po nas nie deptano... Wyjdziesz ty, czy ja mam wyjść, chingao?
Przyprowadź tu tego chłopca, chcę z nim mówić...
Ale chłopiec nie rozróżnił głosów ani nawet twarzy: tylko sylwetki za
koronkową zasłoną, teraz, kiedy Ludivinia z gestem zniecierpliwienia kazała
panu Pedrito zapalić świece. Chłopiec odszedł ód okna i wspięty na
czubkach palców okrążył wielki dom w poszukiwaniu frontowego wejścia z
kolumnami poczerniałymi od sadzy i zapomnianym tarasem, gdzie wisiał
hamak samotnych festynów pana Pedrita. I coś jeszcze: nad drzwiami, na
dwóch zardzewiałych hakach, strzelba, którą pan Pedrito wziął z sobą tej
nocy 1889 roku i od tego czasu przechowywał starannie naoliwioną i zawsze
gotową, jak ostatni szaniec swego tchórzostwa, wiedząc dobrze, że nigdy jej
nie użyje.
Podwójna lufa błyszczała jaśniej niż białe nadproże; chłopiec przekroczył
próg: to, co było dawniej salonem, straciło, podłogę i su
fit. Zielone światło pierwszych godzin nocnych sączyło się z góry, oświetlając
dywan z trawy i popiołów, gdzie rechotało kilka żab, a w kątach utworzyły
się sadzawki wody deszczowej. Dalej otwierał się dziedziniec porosły
chwastami i drzwi w głębi przepuszczały smugę światła z zamieszkałego
pokoju. Dochodzące stamtąd głosy brzmiały coraz donośniej. Na
przeciwległym krańcu, gdzie mieściło się to, co zostało ze starej kuchni —
ukazała się Indianka Barakoa, rozglądając się podejrzliwie, nie wierząc włas-
nym szeroko otwartym oczom. Chłopak ukrył się w mrokach salonu.
Wyszedł na taras i ułożywszy dwie ukruszone cegły jedna na drugiej, stanął
na nich, tak by dosięgnąć strzelby ńad drzwiami. Głosy słychać było
wyraźnie, mieszanina anemicznej furii i bełkotliwych usprawiedliwień.
Wreszcie z sypialni wysunął się cień, poły surduta fruwały w podnieceniu, a
stopy w skórzanych butach dudniły głucho na kamiennych płytach
korytarza. Chłopiec nie czekał dłużej: znał drogę, na którą skierują się te
stopy; ściskając dubeltówkę w ramionach, pobiegł w stronę ścieżki
prowadzącej do chaty.
A Lunero już czekał, daleko od pałacu i od chaty, w miejscu gdzie łączyły
się drogi czerwonej ziemi. Było około siódmej wieczorem. Teraz już zjawi się
lada chwila. Spoglądał natężając wzrok, w obie strony szerokiej drogi. Koń
najemcy powinien przy-
433
nieść z sobą olbrzymi tuman kurzu. Ale nie ten daleki huk, tę podwójną
eksplozję, którą Lunero usłyszał gdzieś z tyłu za swymi plecami i która przez
chwilę nie pozwoliła mu się poruszyć ani pomyśleć.
Bo chłopiec zaszył się w gąszcz z dubeltówką w rękach, w obawie, że
kroki go dosięgną, i zobaczył przechodzące ciasne buty, szare spodnie i
brzegi surduta: ten sam tużu- rek co wczoraj, nie miał już wątpliwości, w
chwili gdy mężczyzna bez twarzy wszedł do chaty i krzyknął: „Lunero!". W
jego zniecierpliwionym głosie chłopiec usłyszał ten sam gniew i pogróżkę,
które zauważył wczoraj w ruchach tamtego człowieka w surducie, kiedy
pytał o Mulata. Kto mógł szukać Mulata, po co, jeśli nie po to, żeby go za-
brać przemocą? A dubeltówka ważyła ciężko, pod jej ciężarem rósł milczący
gniew chłopca — gniew, bo już wiedział, że w życiu istnieją wrogowie, i nie
było już nieprzerwanego szumu rzeki i pracy; gniew, bo teraz odkrywał
rozstanie. Z chaty wyszły nogi w spodniach, szary surdut, a on podniósł
dubeltówkę do góry, wycelował i nacisnął kurek.
— Cruz! Dziecko moje! — krzyknął ‘Lunero, kiedy znalazł się blisko
zmasakrowanej twarzy don Pedrita, koszuli zafarbowanej krwią i sztucznie
wyszczerzonego uśmiechu nagłej śmierci. — Cruz!
A rozdygotany chłopak, wychodząc z gę
stwiny, nie musiał rozpoznawać tej twarzy we krwi i prochu, twarzy
mężczyzny, którego zawsze widywał z daleka, rozchełstanego, z butelką w
ręku, w podziurawionej kamizelce na zapadłej, wątłej piersi. To nie był on i
nie tamten elegant, który przyjeżdżał z Mexico, wymuskany, i którego pa-
miętał Lunero; tak jak nie był-tym dzieckiem, które pieściły przed
sześćdziesięciu laty ręce Ludivinii Menchaca: to była twarz bez rysów,
zakrwawiony gors koszuli, bezmyślny grymas ust. Tylko cykady. Lunero
zrozumiał, co się stało. Ani on, ani chłopak nie poruszyli się, ale Mulat
zrozumiał. Pan umarł dla niego. Ludivinia otworzyła oczy, pośliniła
wskazujący palec i zgasiła świecę u wezgłowia: niemal na czworakach
podeszła do okna. Coś się stało. Kandelabr jeszcze raz cichutko zabrzęczał.
Stało się na zawsze. Zadrgał od podwójnego wystrzału. Słuchała dalekich
głosów, póki nie umilkły, zagłuszone przez chór owadów nocnych. Tylko cy-
kady. Barakoa w kuchni, nie zważając na wygasły ogień, drżała na myśl, że
wróciły czasy strzałów. Ludivinia także nie poruszyła się, dopóki w ciszy nie
zwyciężyła jej ta bezsilna furia, która już nie mieściła się w zamknięciu
czterech ścian. Wyszła, potykając się, jakby nagle skurczona, pod nocnym
niebem, widocznym przez wszystkie otwory spalonego domu: niewielki biały,
pomarszczony robak, poczwarka wyciągająca
ramiona w nadziei dotknięcia ludzkiego kształtu, oglądanego z okna od lat.
Przez trzynaście lat wiedziała, że jest blisko, a teraz dopiero chciała go
dotknąć i zawołać po imieniu, zamiast wyczuwać tylko jego obecność: Cruz,
Cruz, bez prawdziwego imienia i nazwiska, ochrzczony przez Mulatów
sylabami Isabel Cruz albo Cruz Isabel, matki, zbitej kijami przez Atanasia:
pierwsza kobieta w okolicy, która mu dała syna. Stara od lat nie znała
ciemności, nogi trzęsły się pod nią, ale szła naprzód uparcie, wlokła się, z
ramionami otwartymi na spotkanie ostatniego uścisku życia. Ale zbliżył się
do niej tylko ten tętent kopyt i tuman kurzu. Tylko ten spocony koń, który
zatrzymał się, rżąc, kiedy skurczona postać Ludivinii zastąpiła drogę i
najemca krzyknął z siodła:
— Gdzie się podział chłopak i Murzyn, stara czarownico? Mów, gdzie są,
bo poszczuję na was wojsko i psy.
A Ludwinia mogła tylko odpowiedzieć zaciśniętą nerwowo pięścią,
potrząsaną w ciemności, i swoim przekleństwem.
— Chingao — rzuciła słowem w tę twarz, której nie mogła dostrzec,
\vysoko na siodle. — Chingao — powtórzyła czując dech koński w pobliżu
wzniesionej pięści.
Bat przeciął jej plecy i Ludwinia padła na ziemię, a koń zatoczył koło,
obsypał ją kurzem i pognał daleko od hacjendy.
Wiem, że przebijają mi skórę na ramieniu tą igłą, krzyczę, zanim jeszcze
poczuję jakikolwiek ból: zapowiedź tego bólu dociera do mego mózgu, zanim
uczuje go skóra... ach... żeby mnie uprzedzić o bólu, jaki będę czuł... ostrzec
mnie, żebym zdał sobie sprawę... żebym czuł ten ból silniej... bo świado-
mość... osłabia... czyni ze mnie ofiarę... kiedy zdaję sobie sprawę... sił, które
nie będą mnie pytały... nie będą mnie brały w rachubę... tak: organy bólu...
działające wolniej, są silniejsze niż organy mego refleksu... ból, który już nie
jest... bólem, ale to wszystko jedno... wiem... że dotykają brzucha... ostroż-
nie... wzdęty brzuch... miękki... niebieski... dotykają go... nie mogę tego
znieść... dotykają namydloną ręką... ta brzytwa, która mi goli podbrzusze...
nie mogę znieść... krzyczę... muszę krzyczeć... trzymają mnie... ramiona...
plecy... krzyczę, żeby puścili... dajcie umrzeć spokojnie... nie dotykajcie... nie
mogę znieść dotknięcia... ten rozpalony żołądek... wrażliwy... jak zranione
oko... nie zniosę... nie wiem... przytrzymują mnie... podpierają... moje
wnętrzności nie ruszają się... nie ruszają się, teraz to czuję, gazy nagroma-
dzone nie wychodzą... paraliżują... nie krążą te ciecze, które powinny płynąć,
już nie płyną... rozdymają mnie... puls już nie bije... nie wiem, gdzie się
obrócić, kogo prosić
o pomoc, o wskazówki, żeby wstać i pójść... nadymam się... prę... nie
przypływa krew...
wiem, że nie przypływa tam, gdzie powinna dotrzeć... powinna wyjść przez
usta... przez odbytnicę... nie wychodzi... nie wiedzą, odgadują... macają
mnie... macają serce, które bije prędko... ujmują mój przegub bez pulsu...
zginam się... zginam we dwoje... biorą mnie pod pachy... zasypiam... kładą
mnie z powrotem... zginam się... zasypiam... mówię im... muszę im
powiedzieć, nim zasnę... mówię... nie wiem, kim są... „Przejechaliśmy konno
przez rzekę"... czuję mój własny oddech... cuchnący... otwierają się drzwi...
otwierają się okna... biegnę... popychają mnie... widzę niebo... widzę
zamazane światła, które przechodzą przed moim wzrokiem... dotykam...
wącham... widzę... czuję... zabierają mnie... przejeżdżam obok... obok...
przez korytarz... udekorowany... przechodzę obok, dotykam, wącham, widzę,
czuję uroczyste płaskorzeźby, kunsztowne boazerie, odlewy z gipsu i złota,
szuflady inkrustowane kością i szylkretem, tarcze herbowe, ozdobne klamki,
kufry z żelaznymi okuciami, stołki z wonnej sosny ayacahuite, stalle chóru,
barokowe gzymsy i szaty, wklęsłe grzbiety krzeseł, meble o wygiętych
nogach, polichromię masek, guzy z brązu, wytłaczane skóry, lwie łapy z
pazurami, tkane srebrem ornaty, fotele kryte adamaszkiem, aksamitne
kanapy, stoły refektarza, dzbany i amfory, rżnięte kryształy, łóżka z
baldachimami, dywany z najcieńszej wełny, klucze z kutego żelaza,
akker
popękane płótna, jedwabie i kaszmiry, brokaty i atłasy, kandelabry i ręcznie
malowaną porcelanę, rozpalone belki pułapu — tego nie dotkną... to nie
będzie do nich należało... powieki... trzeba otworzyć powieki... otwórzcie
okna... toczę się... wielkie ręce — olbrzymie stopy... zasypiam... światła,
które przesuwają się przed moimi otwartymi powiekami... światła nieba...
otwórzcie gwiazdy... nie wiem...
Ty będziesz tutaj, na pierwszych szczytach gór, które za twoimi plecami
rosną, coraz wyższe w coraz to rzadszym powietrzu... U twoich stóp opadać
będzie zbocze jeszcze otulone gęstymi gałęźmi i nocnymi zgrzytami, póki nie
rozpłynie się w tropikalną równinę, błękitny dywan, równinę, która uniesie
się, okrągła i spowijająca... Zatrzymasz się na pierwszej płaszczyźnie skały,
zabłąkany w niezrozumieniu tego, co się stało, końca życia, w którego
wieczność potajemnie wierzyłeś... Życie w chacie oplecionej kwiatami w
kształcie dzwonu, kąpiele i łowienie ryb w rzece, praca przy wyrobie świec z
wosku mirtowego, towarzystwo Mulata Lunera... Ale w obliczu twego
wewnętrznegp wstrząsu... szpilka w pamięci, druga szpilka w wyczuwaniu
przyszłości... otworzy się na nowo ten świat nocy i gór, a jego ciemne światło
utoruje sobie drogę
w oczach także nowych i zabarwionych tym, co przestało być życiem, żeby
stać się wspomnieniem dziecka, które teraz przejdzie w sferę tego, co
niepokonane, obce własnym siłom, rozległości ziemi... Wolny od fatalizmu
jednego miejsca i jednych narodzin, oddany w niewolę innemu
przeznaczeniu, nowemu, nieznanemu, temu, co się zamyka za sierrą
oświetloną gwiazdami. Siedząc, odzyskując oddech, ujrzysz szeroką
panoramę, która się przed tobą roztoczy: światło nieba usianego gwiazdami
będzie do ciebie docierać równomiernie i stale... Będzie się kręcić ziemia w
swoim niezmiennym ruchu wokół własnej osi i panującego nad nią słońca,
ziemia i księżyc będą obracać się wokół samych siebie i planety
przeciwległej, a jedno i drugie wokół wspólnego pola wzajemnego ciążenia...
cały królewski dwór słońca będzie się poruszał wewnątrz białej wstęgi, a
smuga płynnego pyłu uniesie się pod jasnym sklepieniem tropikalnej nocy,
w wieczystym tańcu splecionych palców, w dialogu wszechświata bez
kierunku i granic... a migotliwe światło dalej będzie oblewać ciebie, równinę,
góry ze stałością obcą ruchowi gwiazdy i obrotom ziemi, satelita i gwiazda,
układ galaktyczny, spoistość, zwartość, elastyczne ruchy, które jednoczą i
zwierają siły świata, tworzą litą skałę, zaciskają twoje własne ręce, złączone
tej nocy^w pierwszym okrzyku zdumienia... Będziesz chciał utkwić wzrok
w jedynej gwieździe i zabrać całe jej światło, to światło zimne, niewidzialne,
jak barwa światła słonecznego... ale to światło nie daje się wyczuć skórą...
Zmrużysz oczy i w nocy, tak jak i w dzień, nie dostrzeżesz prawdziwej barwy
światła, wzbronionej oczom człowieka... zagubisz się w kontemplacji białego
światła, które przeniknie do twojej źrenicy urywanym i nierównym rytmem...
Ze wszystkich swoich źródeł całe światło wszechświata rozpocznie swój bieg
pośpieszny i kręty, okrążając ulotną obecność uśpionych ciał
wszechświata... Poprzez ruchomą koncentrację rzeczy dotykalnych łuki
światła połączą się, rozłączą i w stałości swego pędu stworzą pełny kontur,
armaturę... Uczujesz nadchodzące światła, a równocześnie... bliskie zapachy
gór i równiny: mirt i papaya, królowa nocy i kwiat tytoniu pachnącego,
ananas drzewiasty i tulipanowiec, wanilia i storczyk, fiołek leśny, mimoza,
kwiat tygrysi... zobaczysz jasno, jak się cofają coraz głębiej, w zawrotnym
napływie ściętych lodem wysp... coraz dalej od pierwszej eksplozji i
pierwszego pęknięcia... Napłynie światło do twoich oczu, płynąc jednocześnie
do najdalszego brzegu przestrzeni... Uczepisz się rękami występu skały i
zamkniesz oczy... Znowu usłyszysz bliskie granie cykad, beczenie
zbłąkanego stada... Wszystko w tym momencie zamkniętych oczu będzie
zdawało się zmierzać równocześnie naprzód i w tył,
do ziemi, która jest oparciem wszystkiego... ten sęp, który lata, węsząc
przynętę, nad najgłębszym zakrętem rzeki Veracruz, a potem przysiądzie na
nieruchomym głazie, gotów wzbić się do lotu, który przetnie w ciemnych
falach uporczywie niezmienny blask gwiazd. I nic nie będziesz czuł... Nic nie
poruszy się w ciemności: nawet sęp nie zmąci bezruchu. Bieg, wirowanie,
nieskończony ruch wszechświata nie obejmą twoich nieruchomych oczu,
stóp, szyi... Będziesz patrzył na uśpioną ziemię... Cała ziemia: skały
i żyły kruszców, masa gór, gęstość zaoranego pola, bieg* rzeki, ludzie i
domy, zwierzęta i ptaki, nieznane warstwy podziemnego ognia będą się
opierafy nieprzerwanemu, nieodwracalnemu ruchowi, ale nie wytrzymają...
Ty będziesz się bawił kamykiem, czekając na powrót Lunera i muła, zrzucisz
go w dół ze zbocza, by zdobył minutę własnego życia, szybki, energiczny,
małe wędrujące słońce, kalejdoskop podwójnych świateł... Prawie tak szybki
jak światło, które z nim kontrastuje; po chwili— ziarno zagubione u podnóża
gór, w blasku gwiazd wciąż płynącym od swego początku, z szybkością
nieuchwytną
i zupełną... Twój wzrok zagubi się w przepaści, w którą stoczył się kamyk...
Oprzesz brodę na ręku i twój profil zarysuje się wyraźnie nad linią horyzontu
nocy... Będziesz nowym elementem krajobrazu, który prędko zniknie, by po
drugiej stronie §óry
szukać niepewnej przyszłości swego życia... Ale już, tutaj, zacznie się
przybliżać i przestanie być przeszłością... Niewinność zginie, nie z rąk
winnych, lecz w obliczu miłosnego zdumienia... Tak wysoko, na takich wyży-
nach nie byłeś nigdy... Nie widziałeś nigdy skrzyżowań takich szerokości...
Bliskość świata nad rzeką będzie tylko wymiarem bezkresu, którego
istnienia nie -podejrzewałeś ... i nie będziesz czuł się mały, wpatrując się bez
końca, w « tym pogodnym lenistwie niepewności, w dalekie skłębione
chmury, falującą płaszczyznę ziemi, pionowo wspinające się niebo...
Uczujesz się lepszy... spokojny i daleki, nie będziesz wiedział, że jesteś na
nowym lądzie, który wynurzył się z morza ledwie kilka godzin temu, aby zde-
rzyć, jedna z drugą, kordyliery, i pomarszczyć się, jak pergamin zmięty
potężną dłonią Trzeciorzędu... Będziesz się czuł wysoki, na szczycie góry,
prostopadły do pola, równoległy do linii horyzontu... i uczujesz siebie w
ciemnościach, w zagubionym kącie słońca: w czasie... Tam, daleko, czy te
konstelacje są takie, jak dostrzega je gołe oko, jedna obok drugiej, czy też
rozdziela je niezmierzony czas? Zawiruje druga planeta nad twoją głową i
czas planety będzie podobny do siebie samego: ciemna, daleka rotacja
dopełni się w tej chwili, jedynego dnia jednego roku, miary merkuriańskiej,
oddzielonego na zawsze od dni twoich lat... To „te
raz" nie będzie już twoim, tak jak nie będzie twoją teraźniejszość gwiazd, w
które znów będziesz patrzył, odgadując minione światło obcego czasu, może
martwego... Światło dostrzeżone przez ciebie będzie tylko widmem tego
światła, które rozpoczęło swą wędrówkę przed wieloma twymi latami, wie-
loma stuleciami: Czy będzie dalej żyła ta gwiazda? Będzie żyła, dopóki widzą
ją twoje oczy... I dowiesz się dopiero, że już była martwa, gdy na nią
patrzyłeś, przyszłej nocy, gdy wreszcie dotrze do twoich oczu — jeśli istnieje
jeszcze — światło, które rzeczywiście wytrysło, w teraźniejszości gwiazdy,
wtedy gdy twoje oczy patrzyły na dawne światło i myślały, że spojrzeniem
nadają mu imię... Martwe w zarodku to, co będzie żywe w twoich zmysłach...
stracone, wyschłe źródło światła, które będzie dalej wędrować, już bez
początku, ku oczom chłopca, pewnej nocy, innego czasu... Innego czasu...
Czasu, który wypełnia życie, czyny, myśli, ale który nigdy nie będzie
nieubłaganie przepływał między pierwszym słupem granicznym przeszłości a
ostatnim przyszłości... Czasu, który będzie istniał tylko w rekonstrukcji
samotnej pamięci, w locie samotnego pragnienia, stracony, skoro tylko
wyczerpie się możliwość życia, wcielony w tę pojedynczą istotę, którą
będziesz ty, dziecko, a już umierający starzec, ty, który tej nocy, w
tajemniczym obrządku,
<4Bakker
wiążesz z sobą małe owady, czepiające się skał na zakręcie, i bezkresne
gwiazdy wirujące w ciszy nad niezgłębionym dnem przestrzeni... Nic się nie
stanie w bezszelestnej minucie, która należy do ziemi, firmamentu i ciebie...
Wszystko będzie istnieć, poruszać się, łączyć i rozłączać w rzece przemian,
która w tym momencie wszystko to w sobie rozpuści, wszystko doprowadzi
do rozkładu, i nie podniesie się ani jeden głos na alarm... Słońce spala się
żywcem, żelazo rozsypuje się w proch, nigdzie nie skierowana energia
rozprasza się w przestrzeni, masa zużywa się w promieniowaniu, ziemię
studzi chłód śmierci... A ty będziesz czekał na Mulata i na. muła, żeby
przejechać przez góry i zacząć żyć, wypełniać czas, wykonywać figury i kroki
makabrycznej zabawy, w której życie będzie iść naprzód w tym samym
czasie, gdy życie będzie umierać, obłąkanego tańca, w którym czas będzie
pożerał czas i nic nie zdoła zatrzymać nieustającego wyścigu przemijania...
Dziecko, ziemia, wszechświat; pewnego dnia wszystkim trojgu zabraknie
światła, ciepła, życia... Pozostanie tylko całkowita jedność, zapomniana, bez
imienia
i bez człowieka, który mógłby nadać jej imię; stopione w jedną masę, czas i
przestrzeń* materia i energia... I wszystkie rzeczy będą miały tę samą
nazwę... żadnej... Ale jeszcze nie... Jeszcze będziesz słyszał przeciągłe „ooo”
Lunera i dudnienie kopyt
na kamieniach... Jeszcze będzie biło twoje serce rytmem przyśpieszonym,
świadomym wreszcie, że od dziś rozpoczyna się nieznana przygoda, otwiera
się świat przed tobą
i ofiaruje ci swój czas... Ty istniejesz, stoisz na górze... Odpowiadasz
gwizdaniem na zew Lunera... Będziesz żył... Będziesz tym punktem, w
którym spotykają się racja i porządek powszechny... Twoje ciało ma swoją
rację bytu. Ma rację bytu twoje życie. Jesteś, będziesz, byłeś wcielonym
wszechświatem... Dla ciebie staną w płomieniach galaktyki i zapali się
słońce. Po to, żebyś kochał
i żył, i istniał... Po to, byś znalazł tajemnicę
i umarł, nie mogąc się nią podzielić, bo posiądziesz ją dopiero wtedy, gdy
twoje oczy zamkną się na zawsze... Ty, Cruz, trzynastoletni, stojący prosto
na krawędzi życia... Ty, twoje zielone oczy, szczupłe ramiona, włosy mie-
dziane od słońca... Ty, przyjaciel Mulata, pogrążonego w mrokach
zapomnienia... Ty będziesz imieniem świata... Ty usłyszysz przeciągłe „ooo"
Lunera... Ty zobowiążesz egzystencję całego w nieskończoność ciągnącego
się fresku wszechświata... Ty usłyszysz tętent kopyt muła na skale. W tobie
stykają się gwiazdy i ziemia... Ty usłyszysz strzał ponad krzykiem Lunera...
Na twoją głowę spadną — jakby wracały z podróży bez początku ani końca w
czasie — obietnice miłości i samotności, nienawiści i wysiłku, gwałtu i
tkliwości, przyjaźni i rozczarowania,
czasu i niepamięci, niewinności i zdumienia... Ty będziesz słyszał ciszę nocy,
w której nie będzie krzyku Lunera ani echa kopyt... W twoim sercu,
otwartym dla życia, tej nocy, w twoim sercu otwartym...
HKsr n, zgięty wpół, zwinięty w kłębek, ■■ pośród tych skurczów, on z głową
Ijsł-j ciemną od krwi, zawieszony, przytrzymywany przez najcieńsze nitki:
otwarty wreszcie do życia. Lunero podtrzymał ramiona swej siostry Isabel
Cruz albo Cruz Isabel; zamknął oczy, żeby nie widzieć, co się dzieje między
jej rozstawionymi nogami. Zapytał z odwróconą twarzą: „Policzyłaś dni?", a
ona nie mogła odpowiedzieć, bo krzyczała w milczeniu, z zamkniętymi war-
gami, z zaciśniętymi zębami, i czuła, że głowa już się wysuwa, już idzie,
kiedy Lunero trzymał ją za ramiona, tylko Lunero z przygotowaną miską
wrzącej wody na ogniu, nożem i czystymi szmatami; a on wychodził, głową w
dół, popychany skurczami brzucha, coraz częstszymi, i Lunero musiał
puścić ramiona Cruz Isabel, Isabel Cruz, uklęknąć między otwartymi nogami
i przyjąć tę wilgotną, czarną głowę, małe, lepkie ciało, związane z ciałem
Cruz Isabel, Isabel Cruz, małe ciało, wreszcie oddzielone od jej ciała, ode-
brane rękami Lunera, teraz, kiedy kobieta przestała jęczeć, oddychała,
pozwalała wy-
jBakker i
mknąć się głębokiemu wydechowi, białymi dłońmi ocierała pot z twarzy,
szukała, szukała go, wyciągając ramiona: Lunero przeciął pępowinę, związał
końce, umył małe ciałko, twarz, pogładził go, pocałował, chciał go podać
swojej siostrze, ale Cruz Isabel, Isabeł Cruz, jęczała już w nowym skurczu
bólu, a buty przybliżały się do chaty, gdzie kobieta leżała na ziemi pod
dachem palmowym, buty przybliżały się, a Lunero trzymał to ciałko głową w
dół, uderzył je otwartą dłonią, żeby mały zapłakał* żeby zapłakał, podczas
gdy zbliżały się buty; zapłakał: zapłakał i zaczął żyć...
Ja nie wiem... nie wiem... czy on był mną... czy ty byłeś nim... czy ja
jestem tobą, mną i nim... Ty... niosę cię wewnątrz siebie i umrzesz razem ze
mną... Bóg... On... niosłem go w sobie i umrze razem ze mną... oni trzej...
którzy mówili... Ja... będę go niósł wewnątrz i umrze wraz ze mną... sam...
Ty nie będziesz już wiedział: nie poznasz twego otwartego serca, tej nocy,
twego otwartego serca... Mówią: „skalpel, skalpel"... Ja to słyszę, ja, który
wciąż wiem, kiedy ty już nie wiesz i zanim będziesz wiedział... ja, który byłem
nim, będę tobą... słucham na dnie kryształu, za lustrem, w głębi, poniżej,
ponad tobą i nim... „Skalpel"... otwierają cię... kauteryzują... otwierają
brzuch... nóż cienki, zimny, dokładny rozdziela tkanki... znajdują ten płyn w
dole biodrowym... znajdują ten zwój podrażnionych jelit, wzdętych,
przywiązanych do twojej krezki nacieczonej, przekrwionej... znajdują miejsce
zgorzeli zalane cuchnącym płynem... Mówią, powtarzają „infarctus, zawał
krezki", patrzą na twoje rozszerzone wnętrzności, ciemnoczerwone, prawie
czarne... mówią... powtarzają... „puls, temperatura" „perforacja samoistna"...
jeść, gryźć... krwawa ciecz wypływa z twego otwartego brzucha... mówią,
powtarzają... „to na nic”... „na nic"... wszyscy trzej... ten skrzep odrywa się,
oderwie się od czarnej krwi... zacznie krążyć, zatrzyma się... zatrzymał się,
stanie.;, stanął... twoje milczenie... twoje oczy otwarte... bez wzroku... twoje
skostniałe palce... bez czucia... twoje paznokcie czarne, błękitne... twoje
drżące szczęki... Artemio Cruz... nazwisko... „nie warto"... „serce"...
„masaż"... „nie warto"... nie będziesz już wiedział... niosłem cię w sobie
i umrę | tobą... my wszyscy trzej... umrzemy... Ty... umierasz... umarłeś...
umrę...
Hawana, maj i960 Mexico, grudzień 1961

You might also like