Professional Documents
Culture Documents
Shusterman Neal, Elfman Eric - Strych Tesli. Stowarzyszenie Accelerati
Shusterman Neal, Elfman Eric - Strych Tesli. Stowarzyszenie Accelerati
Strych Tesli.
Stowarzyszenie Accelerati
Rozdział 1
WSZYSTKO PRZEMIJA
Gdybyście zapytali Caitlin Westfield, dlaczego kupiła na garażowej wyprzedaży ten
stary magnetofon, podałaby wam mnóstwo logicznych powodów:
1. Był „obiektem znalezionym”, który mogła wykorzystać w swoim projekcie
plastycznym, układając z jego części rodzaj zdekonstruowanego asamblażu.
2. To odlotowy przykład technologii retro i przypuszczalnie przedstawia wartość
muzealną, jeśli nie roztrzaska go na kawałki.
3. Ten nowo przybyły do miasta chłopiec, który go sprzedawał, sprawiał wrażenie,
jakby rozpaczliwie potrzebował pieniędzy.
Wszystkie te powody mogły być prawdziwe, jednak żaden nie stanowił
wystarczającego wyjaśnienia. W gruncie rzeczy Caitlin nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego
poczuła potrzebę nabycia owego przedmiotu - z wyjątkiem tego, że w osobliwy sposób ją
przyciągał.
A wszystko zaczęło się od zielonej ulotki.
Gdyby ulotka miała inną barwę, Caitlin być może nie zatrzymałaby się, żeby ją
przeczytać, ale jaskrawozielony to jej ulubiony kolor. Często malowała sobie paznokcie
dokładnie tym odcieniem zieleni. Uznała to za przypadek, jednak ostatecznie zacznie wątpić,
czy przypadki w ogóle istnieją.
„Starocie, tradycyjne zabawki, meble i cała masa innych wspaniałych rzeczy” - głosiła
ulotka. Umysł Caitlin natychmiast wszedł na wysokie obroty. Jej pasją - chociaż rodzice i jej
chłopak Theo nazwaliby to raczej „hobby” - było wynajdywanie uroczych rustykalnych,
niekiedy zardzewiałych, zapomnianych przedmiotów i rozbijanie ich ciężkim dwuręcznym
młotem.
Potrzaskane kawałki przyklejała do płótna, tworząc estetycznie prowokacyjne wzory i
przekształcając odpadki w sztukę. Nazywała to „śmiecioplastyką”.
Oczywiście jej nauczyciel plastyki, skończony dureń, niezmiennie stawiał jej oceny
niedostateczne, ponieważ nie potrafiła narysować patery z owocami.
Ale za to umiała rozbić taką paterę!
Caitlin to jedna z tych nielicznych dziewczyn, które potrafią osiągnąć doskonałą
równowagę między byciem szalenie popularną i szalenie oryginalną. Była jedyną
cheerleaderką w historii swojej szkoły, która poleciła ojcu, aby zgłosił za nią wniosek
patentowy, ponieważ osobiście przeprojektowała pompony i obecnie używa ich cały jej
zespół. To pomysłowy zestaw błyszczących przedmiotów, które łatwo wpadają w oko - w
przenośni, a niekiedy także dosłownie.
Wyprzedaże garażowe stanowiły najważniejszy teren łowiecki dla jej śmiecioplastyki,
lecz ta wyprzedaż szczególnie ją zainteresowała, gdyż Caitlin rozpoznała adres. Ten dom był
czymś w rodzaju miejscowej legendy - obszerne szkaradzieństwo wciśnięte między
konwencjonalną zabudowę tej podmiejskiej okolicy. Nie rezydencja, ale wyraźnie większy od
innych budynków na tej ulicy. Caitlin przypuszczała, że w końcu ktoś go kupi i przekształci w
pensjonat albo zakład pogrzebowy.
W każdym razie ciekawiło ją, kto się tam wprowadził.
Chciała tam pójść z Theo, ale jak zwykle zaesemesował: „sp”, co znaczyło, że się
spóźni.
Odpowiedziała: „snm”, co w ich kodzie oznaczało „spotkamy się na miejscu”, chociaż
wiedziała, że Theo nie raczy się zjawić - zwłaszcza jeśli akurat grał mecz. Toteż zadzwoniła,
aby mu przypomnieć, że obiecał jej towarzyszyć.
- No cóż - odparł - jak to mówią: „Najlepszymi planami jest piekło wybrukowane”.
Caitlin wolała uważać jego notoryczne przekręcanie przysłów i powiedzeń za bystre i
zamierzone, gdyż inna możliwość była zbyt żenująca, by brać ją pod uwagę.
W końcu Theo oświadczył, że przyjdzie, „jeśli będzie mógł”, co znaczyło, że nie
przyjdzie, więc Caitlin postanowiła nie przejmować się jego nieobecnością.
Ale gdy już miała wyjść z domu, rozpętała się burza. Najpierw spadek ciśnienia
zamglił wszystkie okna, a potem niebo objawiło obłąkańczy zamiar zmuszenia ludzi, aby
zaczęli budować arki przed potopem. Chociaż Caitlin zależało na dotarciu na wyprzedaż i
obejrzeniu tamtego budynku, musiała pogodzić się z kaprysem pogody.
Gotowa była poprzestać na popcornie i filmie w telewizji, lecz nagle zmieniła zdanie i
wybiegła w ulewny deszcz.
***
Nick stał bezradnie, wpatrując się w rozłożone na długim podjeździe rupiecie, które
gwałtowna ulewa doprowadziła do jeszcze bardziej opłakanego stanu.
- Nie stercz tam tak! - krzyknął ojciec. - Zanieśmy te rzeczy do garażu!
Nick, jego tata i brat wybiegli na deszcz. Desperacko starali się przenieść wszystkie
przedmioty w bezpieczne miejsce, ale sprawa przedstawiała się beznadziejnie. Zajęłoby im to
ponad godzinę. Nie ma mowy, żeby zdążyli, zanim wszystko doszczętnie zmoknie.
- Nie rozumiem tego - powiedział Nick, gnając do garażu z naręczem klamotów. -
Sprawdziłem prognozę pogody. Zapowiadano jedynie częściowe zachmurzenie. Żadnych
opadów deszczu w całym stanie Kolorado.
- Prognozy pogody nigdy nie są trafne - zauważył ojciec. - Pamiętasz, jak było u nas w
domu?
- To było na Florydzie! - Nick poczuł lekkie ukłucie w sercu, gdyż nawet tata wciąż
uważał Florydę za ich prawdziwy dom. - Tutaj jest Środkowy Zachód i nie powinny zdarzać
się takie ulewne deszcze.
- Środkowy Zachód? - spytał Danny. - Myślałem, że Kolorado leży na zachodzie.
- To rejon Gór Skalistych - wyjaśnił tata. - Znajduje się dalej na zachód od
Środkowego Zachodu, ale jeszcze nie na zachodzie.
Danny kiwnął głową, jakby doskonale zrozumiał.
Po dwóch kursach pomiędzy podjazdem i garażem wszyscy trzej przemokli do suchej
nitki, a wnieśli tylko drobną część gratów.
- Jaki to ma sens? - rzucił Nick. - Nawet jeśli wniesiemy wszystko, nikt nie przyjdzie
w taki deszcz. Nic z tego nie wyjdzie.
- Powiem ci coś - odezwał się tata. - Włożyłeś w to wiele wysiłku. To też jest coś
warte. - Wyjął z portfela trzy dwudziestki i podał Nickowi. - Sześćdziesiąt dolarów.
Prawdopodobnie i tak nie zarobiłbyś na tym więcej.
Chłopiec zerknął do portfela, w którym nic nie zostało.
- Zatrzymaj te pieniądze, tato - odparł, machnąwszy ręką. - Ja pewnie przepuściłbym
je na niezdrowe słodycze.
Ojciec jeszcze przez chwilę z nadzieją podsuwał Nickowi banknoty, a potem je
schował.
- No cóż - rzekł - w takim razie przynajmniej popodziwiajmy tutejszy deszcz.
Rozłożył trzy powyciągane leżaki i ustawił je w garażu przodem do otwartych drzwi.
Na tym mogłoby się skończyć, gdyby ta burza nie spowodowała skutków całkowicie
niezamierzonych przez tych, którzy ją wywołali.
Ulewie zawsze towarzyszą ciężkie burzowe chmury, które przesłaniają sporą część
blasku słońca. Dlatego w garażu nawet teraz, o dziewiątej rano, panował półmrok. Aby go
rozproszyć, należałoby zapalić światło, jednak w tym starym garażu nigdy nie zainstalowano
lampy.
- Jest za ciemno i nie mogę oglądać mojego komiksu! - jęknął Danny.
- Więc idź do domu - poradził mu Nick.
- Nie! - odparł młodszy brat. - Chcę podziwiać deszcz, tak jak powiedział tata.
- W takim razie może podłącz do kontaktu tę rzecz - odezwał się ojciec, wskazując kąt
w głębi garażu.
„Tą rzeczą” była stara lampa estradowa, a właściwie pojedyncza ogromna żarówka na
szczycie zardzewiałego pręta. Przypominała olbrzymi elektryczny wacik na patyczku.
Nickowi niełatwo przyszło znieść ją ze strychu, gdyż była ciężka i wysoka. Nie wystawili jej
razem z resztą gratów, ponieważ na pochyłym podjeździe by się przewróciła.
Nick wstał, odszukał gniazdko elektryczne, przesunął lampę na środek garażu i
wetknął wtyczkę. Na pręcie tuż pod żarówką znalazł niewielką gałkę i przekręcił ją o ćwierć
obrotu w prawo. Wielka żarówka zaświeciła niczym latarnia morska i - na dobre czy na złe -
rozpoczął się proces przemiany świata.
***
Caitlin śmiertelnie się bała, że znowu trafi ją piorun.
Teoretycznie wiedziała, jak mało jest to prawdopodobne. Usunęła z uszu obydwa
kolczyki, a jedynym metalowym przedmiotem, jaki miała przy sobie, był telefon komórkowy.
Wprawdzie posiadał wbudowaną wewnętrzną antenę, ale nie ściągnąłby piorunów bardziej,
niż uczyniłyby to metaliczne pompony.
Nikt nie winił Caitlin za jej astrafobię, czyli obawę przed błyskawicami, gdyż miała
do niej prawo. Niemniej jednak było to uciążliwe.
Dziś jednak odsunęła od siebie ten lęk, gdy energicznym krokiem szła przez burzę -
ponieważ z jakiegoś powodu, którego nie potrafiłaby wskazać swoim palcem z paznokciem
pomalowanym na zielono, coś przyciągało ją do tej garażowej wyprzedaży. Dotarcie tam było
ważniejsze niż uchronienie się przed piorunem.
Gdy zbliżała się do tego starego wiktoriańskiego domu, musiała w duchu przyznać, że
jego wielkość wywarła na niej wrażenie. Zarazem jednak z bliska budynek wyglądał na
jeszcze bardziej podupadły niż z ulicy. Miał popękane belki nośne, a w kilku oknach zbite
szyby i porwane siatki. Fragmenty drewnianej ozdobnej listwy wykończeniowej przegniły lub
całkiem odpadły, a cała konstrukcja wymagała remontu. Caitlin zastanawiała się, co za
rodzina zdecydowała się wprowadzić do takiego domu. Jak źle musi powodzić się tym
ludziom, skoro nie pozostało im nic innego, niż zamieszkać w tej ruderze. Nie wspominając
już o tym, że muszą sprzedawać stare rupiecie na garażowej wyprzedaży, zamiast wywieźć je
na wysypisko śmieci.
Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że pomimo ulewy nie zjawiła się pierwsza.
Kilkanaście osób stało już na deszczu - niektórzy z parasolami, inni bez. Wszyscy z wielkim
zapałem szperali pośród przesiąkniętych wodą przedmiotów, nawet jeśli nie mieli pojęcia,
czego właściwie szukają.
W garażu płonęło niezwykle frapujące światło. Zdawało się niczym siła grawitacji
przyciągać Caitlin, a także najwyraźniej wszystkich innych, do tej wyprzedaży.
Gdy przepychała się przez tłum do stołu ogrodowego ustawionego przed garażem,
minęła dwóch chłopaków, których znała ze szkoły. Jednym był Vince, ponury koleś ubrany
całkiem na czarno, a drugim krępy Latynos, którego imienia nie potrafiła sobie przypomnieć.
Pomachała im uprzejmie i poszła dalej podjazdem.
Rodzinie, która zorganizowała tę garażową wyprzedaż - a ściślej biorąc, nastolatkowi,
który ją prowadził - dosłownie brakowało rąk, by przyjąć wszystkie pieniądze, które mu
wciskano. Jego młodszy brat wciąż przyklękał i podnosił upuszczone banknoty.
Przy stole ogrodowym jakiś starszy pan wziął do ręki wielką wielofasetową szklaną
tubę. Podniósł ją w górę ku lampie w garażu i obserwował, jak pryzmat wewnątrz rury
rozszczepia światło na małe tęcze.
- To prawdziwy antyk, przypuszczalnie wart furę pieniędzy - powiedział chłopiec
prowadzący wyprzedaż.
- Dam ci za nią czterdzieści dolarów - oświadczył mężczyzna.
Chłopiec się roześmiał.
- Chciałem zażądać dwudziestu, ale zgodzę się na tę cenę.
Mężczyzna wręczył mu dwa banknoty i odszedł, tuląc szklaną rurę w ramionach jak
niemowlę.
Caitlin przyglądała się, jak dwie kobiety starały się na wyprzódki zwrócić na siebie
uwagę chłopca. Jedna chciała kupić coś, co wyglądało na elektryczny przesiewacz do mąki, a
drugiej zależało na jakiejś staroświeckiej fryzjerskiej suszarce do włosów. Obydwie
równocześnie podały mu pieniądze.
- Musisz być niezłym sprzedawcą - zwróciła się Caitlin do chłopca, gdy obie klientki
odeszły z nabytkami. - Żadna z tych rzeczy nie była warta tyle, ile za nią zapłaciły.
- Wiem - odrzekł szeptem. - Ja też tego nie rozumiem.
Wręczył banknoty bratu, który upychał pieniądze w pojemniku śniadaniowym z logo
filmu XMen.
Caitlin przypuszczała, że starszy chłopiec jest mniej więcej w jej wieku. Miał krótko
ostrzyżone czarne włosy wystające spod czapeczki baseballowej klubu Tampa Rays, która
tylko częściowo zasłaniała niewielki opatrunek nad lewym okiem. Nastolatek był ładnie
opalony, ale jego ubranie pozostawało jakieś trzy lata w tyle za aktualną modą. „Floryda!” -
parsknęła w duchu i poczuła dla niego odrobinę współczucia. Przez głowę przemknęło jej
słowo „asamblaż”: znaleziony obiekt, który należało uzupełnić skrawkami i kawałkami
innych rzeczy, by zmienić go w coś nowego, lepszego.
Chłopiec mówił dalej:
- Nigdy nie sądziłem, że w tej części stanu Kolorado ludzie mają aż tyle pieniędzy.
- Nie mają - odparła.
Zamilkła, czekając, aż on przedstawi się z przesadnym entuzjazmem, gdyż tak właśnie
reagowała na nią większość chłopaków. Kiedy tego nie zrobił, zdumiona postanowiła sama
wykonać pierwszy krok.
- A tak w ogóle to jestem Caitlin.
- A ja Nick - odrzekł. Szeroko rozłożył ręce nad stołem. - Trochę się spóźniłaś, żeby
kupić coś ładnego, ale nadal jest tu kilka rzeczy, a w garażu zostało jeszcze parę większych
przedmiotów. Mogę ci je pokazać, jeśli zechcesz. Miłej zabawy!
- Dziękuję - wybąkała, nieco rozczarowana jego reakcją, i powiodła wzrokiem po
zbiorowisku rupieci.
Vince, jeszcze bardziej ponury niż zwykle, podszedł do stołu ogrodowego, niosąc
jakąś czarną skrzynkę, która trochę przypominała akumulator do samochodu, jednak nim nie
była. Rdza przeżarła górną powierzchnię, z której wystawały pogięte przewody z przetartą
izolacją, zaczepione luźno wokół elektrod.
- Co to jest? - zapytał Nicka bez żadnych wstępów.
Nick przyjrzał się uważnie.
- Myślę, że to stare elektryczne mokre ogniwo, bateria. Ale już martwa, wyładowana.
Vince wzruszył ramionami.
- Wszystko umiera - oznajmił. - Baterie nie są wyjątkiem. Wezmę ją.
- Eee... dobrze - wyjąkał Nick.
- Vince, zwariowałeś? - spytała Caitlin. - To tylko stara wyładowana bateria.
- Wielkie dzięki za zabijanie sprzedaży bolesną prawdą - rzekł do niej z uśmiechem
Nick. Odwrócił się z powrotem do Vince’a: - Ale ona ma rację. To nie jest warte...
- Dam ci za nią dziesięć dolców - przerwał mu Vince, a brat Nicka otworzył pojemnik
śniadaniowy niczym paszczę owadożernej rośliny.
- Ale ona nie jest warta nawet centa - zaprotestował Nick.
- W porządku, dam ci dziewięć dolarów - oświadczył Vince.
Nick zmierzył go długim, ciężkim spojrzeniem, a potem spiorunował wzrokiem
Caitlin. W końcu znów popatrzył na Vince’a.
- Wezmę trzy - powiedział. - I to moja ostateczna cena.
- Niełatwo się z tobą targuje - stwierdził Vince i wrzucił trzy banknoty jednodolarowe
do wypchanego pieniędzmi pojemnika.
- To chyba nie powinno odbywać się w ten sposób - rzekła sucho Caitlin, kiedy Vince
oddalił się z bezużyteczną baterią.
Nick odwrócił się do niej gwałtownie.
- Owszem. Więc co się dzieje? - zapytał.
- Co masz na myśli? - wymamrotała zaskoczona.
- Wszystkich tych ludzi, którzy przyszli tu pomimo burzy i wciskają mi pieniądze. To
wygląda na jakąś zmowę. Coś jakby: „Wyrazy współczucia z okazji Dnia Nowo Przybyłej
Rodziny”, czy coś w tym rodzaju.
- To wariactwo - rzekła i odwróciła się od niego.
Podczas gdy zajmował się kolejną klientką - zakonnicą ze staroświeckim
odkurzaczem - Caitlin musiała w duchu przyznać, że sama też odczuwa desperackie
pragnienie wyszperania tutaj dla siebie jakiegoś specjalnego przedmiotu.
Przeszła na koniec ogrodowego stołu i znalazła się obok tego latynoskiego chłopaka,
którego imię miała na końcu języka, lecz nie mogła go sobie przypomnieć. Marshall albo
Randall czy jakoś tak. W ubiegłym roku w szkole krążyła plotka o jakimś jego problemie
rodzinnym, lecz Caitlin nie obeszło to na tyle, by zwróciła na nią uwagę.
- Cześć, Caitlin - zagadnął Marshall/Randall. - Niewiele znajdziesz tu rzeczy, które by
cię zainteresowały. To tylko sterta starych śmieci, w dodatku już przebrana.
- No cóż, tak się składa, że szukam...
-...czegoś nowego, oczywiście - wszedł jej w słowo Marshall/Randall.
- Właściwie czegoś starego - poprawiła go Caitlin. - Czegoś...
- Czegoś trendy, co? Niczego takiego też tu nie ma - mówił zachwycony, że kończy za
nią zdania. - Wszystko to stare barachła. Zresztą, czego innego można się spodziewać na
garażowej wyprzedaży, no nie?
- Mitchell, tak? - powiedziała, przypomniawszy sobie nagle jego imię.
- Po prostu Mitch.
Chciała go zapytać, czy jego też przyciągnął tutaj jakiś osobliwy impuls, ale
ostatecznie spytała tylko:
- Dlaczego tu przyszedłeś?
Mitch poruszył się z zakłopotaniem pod jej przenikliwym spojrzeniem.
- Pomyślałem po prostu, że... eee... wpadnę... eee... przepraszam, muszę już iść.
Caitlin nie przywykła do tego, żeby ludzie porzucali ją w połowie konwersacji.
Zazwyczaj to ona tak postępowała. Najczęściej uznawała, że ma ważniejsze lub ciekawsze
zajęcia niż ciągnięcie nudnej rozmowy z nieciekawymi typkami. Dlatego kompletnie
zaskoczyło ją zachowanie Mitcha, który przeszedł na drugi koniec stołu ogrodowego, gdzie
zapewne dostrzegł swój Obiekt Zainteresowania.
***
Chociaż początkowo wydawało się, że ta garażowa wyprzedaż zrobi klapę, zaledwie
kilka minut po rozpętaniu się burzy zaczęły przybywać tłumy ludzi. Nickowi nawet nie
przyszło do głowy, by powiązać światło rzucane przez starą lampę estradową z napływem
klientów. Dlaczego miałby tak pomyśleć?
Najpierw sprzedał zabójczy toster najbliższej sąsiadce - starszej kobiecie, chyba
rówieśniczce tego urządzenia. Potem jakaś spięta dziewczyna kupiła skrzynkowy aparat
fotograficzny. Pewien facet zapłacił za coś, co wedle przypuszczenia Nicka było
staromodnym odbiornikiem telewizyjnym. Inna kobieta kupiła mikser z dziwacznymi
ostrzami, ktoś nabył przedmiot wyglądający na żeliwną suszarkę do bielizny. Kupiono nawet
starą maszynę do szycia (czy może sokowirówkę do warzyw).
Tata ledwie nadążał z zanoszeniem rzeczy do samochodów klientów, a Danny musiał
skrzynką na narzędzia zastąpić pojemnik śniadaniowy, który okazał się zbyt mały, by
pomieścić wszystkie pieniądze. Jednak w miarę trwania wyprzedaży podekscytowanie Nicka
zmieniło się w konsternację, a potem w podejrzliwość. Zastanawiał się, co Caitlin szepcze do
tego pękatego chłopaka. Może oboje obmawiają go za plecami? Po chwili istotnie chłopak
podszedł do niego.
- Cześć, jestem Mitch. Mitch Murló.
- Merlot? - spytał Nick. - Tak jak to wino?
- Nie, Murló. Jakby ścisnąć razem Murphy i López, a potem odciąć im końcówki. To
pomysł moich rodziców - nazwisko pół hiszpańskie, pół irlandzkie, które brzmi z francuska. -
Mitch rozejrzał się z aprobatą. - Fajną wyprzedaż urządziłeś... Będziesz chodzić do
gimnazjum Rocky Point czy może jesteś starszy albo młodszy, a ja nie odgadłem twojego
wieku?
- Eee... - Nickowi zajęło chwilę ułożenie w myśli schematu zdania wypowiedzianego
przez Mitcha. - Eee... no tak, nie, to znaczy trafnie odgadłeś. Będę chodził do trzeciej klasy.
Zacznę...
-...w poniedziałek? - wszedł mu w słowo Mitch. - Super! Powinniśmy pogadać -
powiem ci, których nauczycieli unikać i gdzie możesz bezpiecznie usiąść, nie narażając się na
lanie.
- Dzięki. Właściwie ja...
- Chcesz usłyszeć to od razu? Jasna sprawa. Więc przede wszystkim jest pani
Kottswold...
Nicka przydzielono już do grup lekcyjnych, toteż dyskusja o unikaniu nauczycieli nie
miała sensu. Ale Mitchowi najwyraźniej do rozmowy nie był potrzebny inny rozmówca
oprócz niego samego. Nick musiał znieść jeszcze minutę opisu szkolnych błahostek, zanim
udało mu się skierować konwersację na garażową wyprzedaż.
- Pewnie, dobrze wiedzieć to wszystko. A więc... co ty tu masz?
- Och, racja. - Mitch popatrzył na przedmiot, który trzymał w ręku. Wydawał się
niemal zaskoczony jego widokiem, nawet trochę zakłopotany. - To prezent urodzinowy dla
mojej młodszej siostry. - Uniósł w górę metalowe urządzenie w kształcie dysku z umocowaną
pośrodku strzałką. Była to prawdopodobnie zabawka - przypominała wczesną wersję „Zobacz
i nazwij” odlaną ze stali. Ale zamiast rysunków wiejskich zwierząt widniały tam symbole
geometryczne wyryte wokół okręgu. Na końcu sprężynowej linki znajdował się pierścień z
kości słoniowej. - Wygląda dobrze - powiedział Mitch.
- Eee... no tak - wybąkał Nick. - Twoją siostrę na pewno bardziej ucieszy ten
dziwaczny rupieć niż coś...
-...coś nowego w firmowym pudełku? Jasne, że tak! Ona jest przeciwna całej tej
amerykańskiej korporacyjnej komercjalizacji urodzin - oznajmił Mitch, bawiąc się linką
urządzenia. - A tak w ogóle, ile to kosztuje?
Nick wzruszył ramionami.
- Myślałem o...
- Mam przy sobie tylko dziesiątaka - oświadczył Mitch i wyjął portfel z tylnej
kieszeni. - Ale mogę przynieść z domu więcej.
- No dobra, co tu jest grane? - rzucił ostro Nick. - Czy to Caitlin namówiła cię do
tego? Co wy wszyscy knujecie?
- Nie wiem, o czym mówisz - odparł oburzony Mitch, podając mu
dziesięciodolarówkę.
Nick z westchnieniem wziął banknot.
- Świetnie. Mam nadzieję, że twojej siostrze spodoba się prezent.
***
Kiedy Caitlin podeszła bliżej garażu, zobaczyła to. Idealny przedmiot.
Stary magnetofon szpulowy. Duże, masywne urządzenie o rozmiarze walizki plus
dwie szpule taśmy magnetofonowej wielkości talerzy. W błysku natchnienia ujrzała gotowy
nowy projekt śmiecioplastyczny. Wybebeszy tę machinę i rozmieści przewody oraz inne
elementy elektroniczne nad nią i wokół niej. Następnie owinie cały ten bałagan taśmą
magnetofonową. Miała już nawet tytuł: „Szaleństwo medialne”.
Pognała z powrotem do Nicka i - nie mogąc się opanować - wyjęła z torebki banknoty.
Chociaż pojmowała, że wpada w tę samą pułapkę co pozostali, nie potrafiła tego
powstrzymać. Zamierzała wydać najwyżej dziesięć dolarów, ale zdała sobie sprawę, że
podaje Nickowi dwudziestkę.
- Ile chcesz za ten magnetofon? - spytała. - Tyle wystarczy? Mam więcej.
Nick spojrzał na banknot, lecz nie chciał go wziąć. Potrząsnął tylko głową.
- To stary grat! Nie jest nic wart. Co się z tobą dzieje?
Caitlin poczuła, że łzy - prawdziwe łzy - zakręciły się jej w oczach.
- Nie wiem! Nie wiem! Weź pieniądze i pozwól mi to zabrać! Bo jeśli nie, sama nie
wiem, co zrobię!
Oszołomiony Nick wyciągnął rękę, ale nie było jasne, czy zamierza przyjąć pieniądze,
czy ująć jej dłoń. Zanim chwycił ją za rękę, ostatnią myślą Caitlin było, że wyglądał jak jeleń
na szosie schwytany w snop reflektorów samochodu.
Okazało się, że był ku temu powód.
***
Mężczyzna jadący ulicą samochodem marki Buick nie przyspieszył celowo. Jednakże
nagle poczuł tak silne pragnienie, by jak najszybciej dotrzeć na tę wyprzedaż garażową, że nie
potrafił się powstrzymać. Ledwie zauważył, że wjechał na krawężnik, a potem drzewo przed
nim wydało mu się tylko drobną, nieznaczącą przeszkodą. Strugi deszczu zalewały przednią
szybę pojazdu, a wycieraczki były niesprawne, toteż w ogóle nie dostrzegł dwojga
dzieciaków na swojej drodze. Zobaczył jednak stojący przed garażem stół z towarami
oświetlony wyjątkowym światłem, które można by określić jedynie jako frapujące.
***
Nick nie miał czasu na zastanawianie się, tylko na działanie. Wpadł na Caitlin i
przewrócił ją na ziemię tuż przedtem, nim samochód wbił się w drzewo za nimi. Gdyby
zawahał się choć ułamek sekundy, pojazd zmiażdżyłby ich oboje, ale instynktownie
zareagował na tyle szybko, by ich ocalić. Teraz leżeli tuż obok siebie na mokrej trawie i
dziewczyna wpatrywała się w niego.
- Przepraszam, ale czy omal nie zginęliśmy? - spytała.
- Chyba tak - odrzekł.
Pomógł jej wstać i oboje wpatrzyli się w pojazd, którego przód został całkowicie
zgnieciony uderzeniem w pień drzewa. Zabawne, ale moment tuż po tym, jak cudem uniknęli
śmierci, wydawał się równie zwyczajny jak moment tuż przed tym zdarzeniem. Nick
przypuszczał, że wagę owej chwili uświadomi sobie znacznie później, kiedy będzie miał już
czas, by wkurzyć się na tę sytuację.
Podbiegł do nich Danny.
- Czy ktoś zginął? - zapytał. - Tata jest w łazience, ale jeśli ktoś umarł, wyciągnę go
stamtąd.
Kierowca wyplątał się z poduszek powietrznych i wysiadł z samochodu, ale zamiast
go obejrzeć, zapytał wszystkich obecnych:
- Czy to garażowa wyprzedaż? Coś jeszcze zostało?
Potem podszedł do długiego stołu, żeby tak jak inni pogrzebać pośród resztek
odpadków rupieci Nicka. Zostały tam tylko połamane fragmenty przedmiotów, których nie
dałoby się zidentyfikować nawet w całości, a co dopiero teraz, kiedy były w kawałkach.
Mimo to ludzie nadali szperali w nich niczym poszukiwacze skarbów.
- Ci goście to czubki! - stwierdziła Caitlin, po czym dodała: - A ja przed chwilą byłam
jednym z nich!
Widocznie szok wywołany otarciem się o śmierć wyrwał ją z dziwacznego stanu, w
jakim się wcześniej znajdowała. Jednak nawet teraz Nick mimo woli zauważył, że
dziewczynę ciągnie z powrotem do tego magnetofonu szpulowego w garażu, i poszedł tam za
nią.
- Już ci za niego zapłaciłam, prawda? - spytała.
Stała przy znalezisku i niemal zaborczo trzymała na nim rękę.
Z ulicy wciąż napływali kolejni przemoknięci ludzie. Wielu z nich nie miało strojów
przeciwdeszczowych ani nawet parasoli. Wydawało się, że są przyciągani do tego miejsca jak
ćmy do płomienia.
„Albo do żarówki” - pomyślał Nick.
Odwrócił się do olbrzymiej żarówki na stojaku, która oświetlała garaż i rzucała długie,
przypominające szprychy cienie w kierunku tłumu ludzi oglądających przedmioty
wystawione na sprzedaż. Jej światło było dziwne. Może nie hipnotyczne, ale kojące.
Przenikliwe. Nick czuł, że przyciąga go ono jak jakaś tajemna grawitacja. Czy to obłęd?
Sięgnął do lampy, ujął wyłącznik w kciuk i palec wskazujący i przekręcił go.
Światło zgasło. Włókno żarówki żarzyło się jeszcze przez chwilę nikłą pomarańczową
poświatą, a potem całkowicie ściemniało. A kiedy Nick popatrzył na ludzi grzebiących
pośród rzeczy na stole, zobaczył, że każdy po raz ostatni rzucił okiem na trzymany w ręku
kawałek połamanego śmiecia, po czym go odłożył.
- No cóż - odezwał się któryś - to niewątpliwie była strata czasu.
Wszyscy pozostali zdawali się z tym zgadzać, wyrażając uczucia od rozczarowania do
niesmaku:
- Nie mogę uwierzyć, że dla czegoś takiego zrezygnowałem z obejrzenia meczu.
- Spójrzcie na moją sukienkę! Cała przemoczona!
- Mają niezły tupet, nazywając to wyprzedażą garażową.
- Czy ja przed chwilą wjechałem samochodem w drzewo?
Nikt z nich najwidoczniej nie pamiętał, że jeszcze przed momentem byli skłonni
oddać wszystkie pieniądze, jakie mieli przy sobie, na znalezione tutaj przedmioty.
Caitlin stanęła obok Nicka i westchnęła głęboko.
- Czuję się już lepiej.
- Przypuszczam, że teraz już wcale nie chcesz tego magnetofonu, co?
Spuściła wzrok z lekkim poczuciem winy.
- Właściwie nadal go chcę - odrzekła - tylko... nie tak bardzo jak przedtem.
Nick kiwnął głową i wyjął z pudełka z pieniędzmi dwudziestkę.
- Proszę - powiedział, podając ją Caitlin. - I tak zarobiłem dość pieniędzy. Możesz go
wziąć za darmo.
Niechętnie przyjęła banknot, wyraźnie zakłopotana całym zdarzeniem.
- Dziękuję - wymamrotała. - Jest za wielki, bym mogła zanieść go pieszo do domu.
Wrócę później z mamą.
- Kiedy przyjdziesz, mogłabyś zostać na kolacji - zaproponował.
Ale Caitlin rzuciła mu niepewny, przepraszający uśmiech i odparła:
- Może tylko zabiorę magnetofon.
- W porządku - rzekł, starając się ukryć zakłopotanie i rozczarowanie. - W każdym
razie dzięki, że wpadłaś.
I Caitlin odeszła - ot tak, po prostu - razem z wszystkimi innymi ludźmi, których
zupełnie przestały interesować rupiecie na stole ogrodowym. Ostatni ulotnił się mężczyzna,
który wjechał w drzewo. Wrzucił do bagażnika odłamane kawałki przodu karoserii, a potem
odjechał z trudem, trzymając na kolanach sflaczałą poduszkę powietrzną.
No cóż, Nick mógł się przynajmniej pocieszyć niewiarygodnie wypchanym portfelem,
nawet jeśli miał niejasne poczucie, że te pieniądze w istocie mu się nie należą - że zostały
wyłudzone dzięki niezamierzonemu oszustwu.
- Rany - powiedział tata, wychodząc z domu, aby obejrzeć barachło rozłożone na
stole. - Poszło świetnie!
- No tak - przyznał Nick. - Zaskakująco świetnie.
- Może chodźmy coś zjeść - odezwał się Danny. - Konam z głodu.
- Idźcie sami. Ja stawiam - oświadczył Nick i wręczył ojcu kilka banknotów ze
skrzynki na narzędzia. - Tylko przynieście też coś dla mnie. Zostanę i posprzątam ten
bałagan.
Gdy tata i brat odjechali, wniósł do domu lampę estradową, a potem wrócił na dwór z
wielką torbą na śmieci. Zanim zaczął wrzucać do niej pozostałe rupiecie, na długi podjazd
wjechał jeszcze jeden, ostatni samochód - opalizujący biały SUV. Pomimo deszczu jego
karoseria wydawała się zupełnie sucha. Nick przypuszczał, że to jakieś złudzenie optyczne.
Gdy niebo przeszyła błyskawica, wszystkie czworo drzwi otworzyło się równocześnie
i z auta wysiadło czterech wysokich mężczyzn. Każdy nosił ubranie w innym pastelowym
kolorze - kremowym, seledynowym, bladoniebieskim i lawendowym - jakby wybierali się na
paradę wielkanocną. Jednym gładkim, niemal tanecznym ruchem czterej nieznajomi
otworzyli parasole.
Podeszli do stołu ogrodowego i stanęli wokół Nicka, który usiłował nie poczuć lęku, a
przynajmniej go nie okazać.
- Bardzo żałujemy, że się spóźniliśmy - powiedział najwyższy z całej czwórki. -
Usłyszeliśmy o tym w ostatniej chwili.
Jeden z pozostałych uniósł egzemplarz ulotki i odczytał na głos:
- „Starocie, tradycyjne zabawki, meble i cała masa innych wspaniałych rzeczy”.
Ten najwyższy facet nosił trzyczęściowy garnitur w kolorze waniliowym, pozostali
natomiast byli ubrani w spodnie i wykrochmalone koszule. Być może wskutek złudzenia
optycznego albo kontrastu między pastelowymi barwami i ponurą pogodą ich stroje zdawały
się niemal jarzyć.
- Cała masa innych wspaniałych rzeczy - powtórzył mężczyzna i błysnął pozornie
wesołym, a w istocie zimnym uśmiechem, który przejął Nicka dreszczem lęku. - Niestety,
przypuszczam, że nikt się nie zjawił w taką burzę.
Pozostała trójka zareagowała na te słowa śmiechem, jakby rzucił dowcip, którego
Nick nie zrozumiał.
- Może jednak - facet w waniliowym garniturze sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki i wyjął portfel - wciąż jeszcze moglibyśmy sprawić, by ten dzień ci się opłacił.
- Właściwie... - Nick zawiesił głos, napawając się tą chwilą - sprzedaliśmy praktycznie
wszystko.
Olśniewający uśmiech mężczyzny zblakł i zmienił się w kwaśny grymas, a pozostali
trzej przestali się śmiać.
- Tak - ciągnął Nick - pomimo deszczu przyszło mnóstwo ludzi. Przykro mi.
Waniliowy Garnitur zerknął na towarzyszy i wskazał głową stół ogrodowy. Rozeszli
się wachlarzykiem i zaczęli oglądać to, co zostało. Były to głównie osobiste drobiazgi Nicka,
które zabrał ze sobą z Florydy.
- Cóż, szkoda - powiedział Pan Waniliowy Garnitur, odwracając się znowu do Nicka.
- Wielka szkoda.
- Dla was - uściślił chłopiec.
Mężczyzna milczał przez chwilę, a potem skinął głową.
- Oczywiście, dla nas. Ty za to jesteś szczęściarzem. - Na twarz powrócił mu
przyprawiający o gęsią skórkę „przyjazny” uśmiech. - Słuchaj, czy przypadkiem nie zapisałeś
nazwisk i adresów osób, którym sprzedałeś te przedmioty?
- Podczas garażowej wyprzedaży? Pan chyba żartuje!
Pomimo dziwaczności całej tej sytuacji Nick nie potrafił powstrzymać śmiechu.
Potem odwrócił się i zobaczył, że pozostali mężczyźni zbierają ze stołu niesprzedane rzeczy i
zgarniają te drobne, połamane resztki do pudełek i toreb, które skądś wydobyli.
- Zaraz! - rzucił, podnosząc głos. - Co wy robicie?
- Nie denerwuj się - rzekł mężczyzna, kładąc przed nim na stole
pięćdziesięciodolarowy banknot. - Jestem pewien, że to z nawiązką pokryje koszty. - Wyjął z
portfela wizytówkę, błyszczącą jak jego garnitur, i delikatnie położył ją na
pięćdziesięciodolarówce. - Ale gdyby przypadkiem ktoś zwrócił cokolwiek z kupionych tu
rzeczy, proszę, żebyś się ze mną skontaktował.
Nick przecząco potrząsnął głową.
- Nie... eee... naprawdę nie sądzę, by...
Mężczyzna dołożył jeszcze jeden banknot pięćdziesięciodolarowy, tworząc z nich i
wizytówki rodzaj walutowego sandwicza.
- Wynagrodzimy ci stracony czas. Bardzo hojnie wynagrodzimy - dodał z naciskiem.
Zanim Nick zdołał odpowiedzieć, czterej mężczyźni wskoczyli z powrotem do SUVa,
zabierając ze sobą pudełka i torby. Gdy samochód wyjeżdżał tyłem z podjazdu, Nick zobaczył
przez przednią szybę, że Pan Waniliowy Garnitur gniewnie wyszarpnął z kieszeni komórkę.
Potem opony zapiszczały na asfalcie, gdy kierowca zmieniał biegi. Pojazd pomknął ulicą, a
jego przyciemnione szyby nie pozwalały dostrzec siedzących w środku ludzi.
Nick popatrzył na dwie pięćdziesięciodolarówki leżące na stole. Pomyślał, że chyba
niewiele już może na to poradzić, i dołączył je do reszty banknotów w pudełku po
narzędziach.
- To tyle, jeśli chodzi o sprzątnięcie bałaganu - mruknął, zgniótł wizytówkę w małą
kulkę i wrzucił ją do pustej torby na śmieci.
Rozdział 3
PRÓBA, PRÓBA
Caitlin przez cały dzień unikała Nicka z powodów, które miały niewiele wspólnego z
nim, a bardzo dużo z przedmiotem kupionym na wyprzedaży garażowej.
Poprzedniego dnia, w niedzielę, zamierzała spędzić ranek na tworzeniu swojego dzieła
sztuki. Wdziała ubranie robocze, rozłożyła w garażu brezentową plandekę i umieściła
pośrodku nieszczęsny, bezbronny magnetofon. Zbliżyła się do niego i uniosła dwuręczny
młot, zastanawiając się, ilu uderzeń będzie trzeba, żeby go odpowiednio zdeformować.
Ale nigdy jeszcze nie używała magnetofonu szpulowego i przyznawała w duchu, że
jest zaintrygowana. Czy to możliwe, że ta rzecz nadal działa?
Poszukała przewodu zasilania, lecz go nie znalazła. Jednak gdy wcisnęła klawisz
odtwarzania, szpule zaczęły się obracać, przesuwając taśmę wzdłuż głowicy. Najwyraźniej
taśma była pusta.
Caitlin nacisnęła STOP, podłączyła mikrofon i wcisnęła klawisz nagrywania.
- Próba, próba. Mówi Caitlin Westfield. Próba, próba.
Potem przewinęła taśmę do tyłu, aż licznik pokazał „000”, i włączyła odtwarzanie.
„Próba, próba - zabrzmiał jej głos z głośnika. - Mówi Caitlin Westfield i to jest
marnowanie czasu”.
Omal jej to umknęło, gdyż po prawdzie nie słuchała uważnie i rzeczywiście myślała,
że to marnowanie czasu.
- Dziwne - mruknęła i natychmiast uznała, że się przesłyszała.
Ponownie odtworzyła nagranie. Kiedy po raz drugi usłyszała to samo, doszła do
wniosku, że widocznie tak właśnie powiedziała, ponieważ jakie mogłoby być inne
wyjaśnienie?
Aby się upewnić, znowu wcisnęła klawisz nagrywania.
- Próba, próba. Sprawdzam jeszcze raz tę głupią machinę, żeby móc ją rozbić i mieć to
z głowy.
A jej odtworzony z taśmy głos powiedział:
„Próba, próba. Sprawdzam jeszcze raz tę głupią machinę, żeby się nie wkurzyć”.
Teraz Caitlin istotnie się wkurzyła.
Jeśli to jakiś trik, nie dawało się go wyjaśnić. Serce zaczęło jej bić w niezdrowo
szybkim tempie. Ponownie włączyła odtwarzanie, a gdy szpule się kręciły, przyjrzała się
urządzeniu ze wszystkich możliwych stron, szukając czegoś niezwykłego.
I wtedy zadzwoniła jej komórka.
Wyjęła ją z kieszeni i spojrzała na wyświetlacz. To był Theo. Jej chłopak miał talent
do telefonowania w najbardziej nieodpowiednich momentach. Przełączyła komórkę na
głośnik i odłożyła ją, aby mieć wolne obie ręce i móc zbadać magnetofon.
- Hej, Caitlin, to ja.
- Hej.
- Co robisz?
- Projekt plastyczny.
- Och. Dzwonię, bo całą paczką wybieramy się do centrum handlowego. Może
poszlibyśmy do kina na ten nowy horror?
- Naprawdę bardzo bym chciała, ale jestem trochę zajęta - odparła. - Wpadniesz
później?
- Tak, jasne, możemy się spotkać.
- No to cześć, Theo.
- Cześć.
Dopiero gdy się rozłączyła, zorientowała się, że magnetofon nadal nagrywał.
Zatrzymała go i przyglądała mu się przez pełną minutę, nie mogąc uwierzyć, że myśli
to, co myśli - a wiedziała, że jeśli się nie myli, to jest naprawdę wielka sprawa.
Cofnęła taśmę do początku i nacisnęła odtwarzanie.
„Hej, Caitlin, to ja”.
„Hej”.
„Cokolwiek robisz, jest nieważne, ale muszę zapytać, więc mimo wszystko mi
powiedz”.
„Projekt plastyczny - jakby w ogóle obchodziło cię cokolwiek, co dla mnie ma
znaczenie”.
„Och. Dzwonię, bo nie chcę być jedynym facetem w centrum handlowym bez
dziewczyny. Będziemy się obściskiwać w kinie”.
„To brzmi okropnie. Już skończyłam tę rozmowę, ale możesz wpaść później, bo być
może będę się nudziła”.
„Tak, jasne, może wtedy się poobmacujemy”.
„No to cześć, Theo”.
„Hmm, ciekawe, co będzie na lunch?”.
Caitlin spokojnie wyłączyła magnetofon, owinęła go plandeką, wyniosła z garażu i
wrzuciła do pojemnika na śmieci.
Później poszła do swojej sypialni, zasunęła kotary i schowała się pod kołdrę.
Urządzenie poleżało w kontenerze na śmieci przez dziewięćdziesiąt minut. Potem
Caitlin wyjęła je i przytargała na górę do swojego pokoju. Porzuciła wszelkie zamiary jego
roztrzaskania. Nie wiedziała, czym jest ta rzecz ani dlaczego potrafi robić to, co robi. Ale nie
miała wątpliwości, że ten stary magnetofon brał słowa, które wypowiedziałeś, i zmieniał je w
to, co naprawdę myślałeś. Co więcej, urządzenie zdawało się sięgać głębiej, do uczuć, które
można było sobie uświadomić dopiero po odtworzeniu nagrania.
Dla takiej dziewczyny jak Caitlin, o sercu owiniętym tyloma warstwami maskującymi,
że nigdy nie była pewna, co naprawdę czuje, to urządzenie było albo wybawieniem, albo
katastrofą.
***
W poniedziałek, gdy Nick usiłował dopasować się do nowej szkoły, Caitlin zmagała
się z drobnym wyłomem, który ten szpulowy magnetofon uczynił w jej obronnym pancerzu.
Jej starannie wypracowany polor towarzyski działał tylko wówczas, gdy była szczerze
przekonana, że naprawdę jest tą osobą, jaką stara się być na zewnątrz.
Uważała się za dziewczynę, która nie prowadzi żadnych gierek i mówi wprost to, co
myśli, nie dbając, czy zostanie zaakceptowana, czy nie. Jednak niewiarygodna natura tego
magnetofonu nasunęła jej podejrzenie, że w niej samej są rzeczy, o których nie wie
wszystkiego.
Zawsze była nieustraszona, lecz to budziło w niej lęk.
Przez cały dzień jej myśli krążyły wokół tego nowego, Nicka, oraz sposobu, w jaki
owo niezwykłe światło przyciągnęło ją i wszystkich pozostałych na garażową wyprzedaż.
Nick bohatersko ocalił jej życie. Spróbowała wyobrazić sobie Theo w tej roli, lecz nie
potrafiła. Nie chodzi o to, że Theo nie był przyzwoitym gościem - po prostu to do niego nie
pasowało.
Caitlin coraz wyraźniej wyczuwała zagadkową aurę wokół Nicka Slate’a. Zdawał się
przekształcać energię szkoły. Zdołał nawet upokorzyć Heisenberga.
Pod koniec dnia bardziej niż cokolwiek innego trapiło ją własne zainteresowanie
Nickiem. W zdrowym odruchu postanowiła więc się wycofać i pod żadnym pozorem nie
wpuszczać go do swego świata.
***
Świat Nicka tego popołudnia miał niewiele wspólnego z niepojętymi przedmiotami z
wyprzedaży garażowej, za to bardzo wiele z niezrozumiałym zadaniem domowym z
matematyki. Pomimo uwagi Vince’a, że ta buda jest żałosna, musiała być jednak mniej
żałosna niż poprzednia szkoła Nicka w Tampie, ponieważ trzecioklasiści gimnazjum w
Colorado Springs wydawali się znacznie bardziej zaawansowani w matematyce. Nick w
swoim pokoju na poddaszu starał się, jak mógł nadrobić braki, gdyż bez względu na pogląd
dyrektora szkoły naprawdę istniał.
Danny natomiast uznał fakt swojego formalnego nieistnienia za wystarczający powód,
by nie odrobić lekcji.
- Nie co dzień się zdarza, że cię wykasowują - powiedział. - Zamierzam maksymalnie
to wykorzystać.
Nick musiał przyznać, że jak na kogoś nieistniejącego, on sam zrobił całkiem spore
wrażenie pierwszego dnia w gimnazjum Rocky Point. Nie miał pojęcia, jak mu pójdzie
drugiego dnia - nie tylko w nauce, ale także na gruncie towarzyskim. Przyszła mu na myśl
Caitlin i jej chłopak. Theo był wysoki, głównie z powodu długiej szyi z grdyką wielkości
pięści Nicka. Nick zaś jak dotąd jeszcze nie wszedł w fazę gwałtownego wzrostu, chociaż
ojciec utrzymywał, że to genetycznie nieuniknione.
- To wszystko wyłącznie kwestia percepcji - powtarzał synowi. - Uważaj się za
wysokiego, a inni też będą tak o tobie myśleć.
Nick jednak wątpił, czy jakikolwiek rodzaj sugestii psychicznej podziała na Caitlin.
Zrobił sobie przerwę w odrabianiu lekcji i zszedł na dół. Zobaczył, że brat czeka na
frontowym podwórzu na powrót ojca z całodziennego poszukiwania pracy. Danny z
roztargnieniem rzucał w górę piłkę baseballową, lecz udawało mu się łapać ją tylko co drugi
raz.
Nick westchnął. Danny urodził się już po okresie gry ojca w pierwszej lidze
baseballowej, ale wciąż żył w cieniu tamtego czasu. Wayne Slate był świetnym miotaczem,
lecz niestety, lepiej pamiętano jego mierną przeciętną wyników w odbijaniu piłki. „Kiepski”
Wayne to niechciana ksywka, którą ojciec nosił o wiele dłużej niż swoją koszulkę zawodnika
pierwszoligowej drużyny. Nickowi z natury całkiem dobrze szło zarówno rzucanie piłki, jak i
odbijanie jej kijem. W istocie był poniekąd gwiazdą w swojej drużynie dziecięcej ligi
baseballowej w Tampie. Lecz u Danny’ego nie ujawnił się żaden wczesny talent sportowy.
Danny kolejny raz upuścił piłkę i Nick uznał, że jego praca domowa z matematyki
może zaczekać. Wyszedł na dwór i dołączył do brata.
- Hej, kosmito! - zawołał. - Do zabawy w łapanie piłki potrzeba dwóch osób.
Danny rzucił mu ją.
- Potrzebujemy rękawic baseballowych - oświadczył. - Tata mówi, że jego stara
rękawica jest w pudle w piwnicy, ale ja nie chcę jej używać. Śmierdzi spalenizną.
Nick lekko rzucił piłkę, a Danny chwycił ją i powiedział:
- Cofnij się.
Nick usłuchał, lecz mimo to musiał się mocno wyciągnąć, by złapać następny rzut.
Brat miał przynajmniej dobrą rękę. Nick odrzucił piłkę od dołu. Tym razem Danny ją upuścił.
- To przez skiśnienie - usprawiedliwił się. - W Kolorado jest rzadsze powietrze i piłka
dziwnie skręca.
- Masz na myśli ciśnienie - poprawił go Nick, gdy brat cisnął mu piłkę tak
gwałtownie, że musiał podskoczyć, by ją złapać. - Kiedy rzucasz, rób wykrok - poradził,
odrzucając piłkę z powrotem.
- Robię.
- Drugą nogą.
- To głupio wygląda.
- Przestań się spierać i zrób, co mówię.
- Nie jesteś mamą. Nie możesz mi mówić, co mam robić - odparł Danny.
Nick przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem odwrócił wzrok. Spojrzenie brata
wydawało się oskarżycielskie.
W tym momencie mignął mu znajomy opalizujący SUV złowrogo sunący powoli
ulicą. Nick nie wiedział, co o tym myśleć - a nawet gdyby wiedział, tę myśl wybiłaby mu z
głowy piłka, która walnęła go prosto w szwy na czole.
- Au! - jęknął i odwrócił się do młodszego brata, który sprawiał wrażenie jednocześnie
przerażonego i zadowolonego. - Danny, to naprawdę zabolało!
- Przepraszam. Nie zamierzałem trafić cię w to samo miejsce co toster. Po prostu
celowałem w głowę. - Danny spuścił wzrok. - Byłem pewien, że złapiesz piłkę. Chwytasz
każdy rzut.
Nick nie miał serca na niego wrzasnąć. A kiedy znowu spojrzał na ulicę, SUVa już nie
było.
Parę minut później wrócił tata z jedzeniem na wynos i kilkoma mglistymi namiarami
na pracę.
- Z byłymi baseballistami - rzekł do synów - ludzie często pogrywają bardziej
nieczysto niż miotacz z ligi podwórkowej.
W Tampie świetnie potrafił wykonywać rozmaite „dziwne roboty”, ale widocznie tutaj
żadne roboty nie były wystarczająco dziwne.
Kiedy wszyscy trzej dochodzili do domu, Nick spostrzegł na progu mały biały
prostokąt. Gdy tata i brat weszli już do środka, schylił się i podniósł go. Była to wizytówka
niejakiego doktora Alana Jorgensona. A po wygładzonych zagięciach poznał, że to ta sama
karta wizytowa, którą zgniótł i wyrzucił podczas garażowej wyprzedaży.
Rozdział 6
OBIEKTY ZAINTERESOWANIA
Kiedy ma się do czynienia z równaniem ze zbyt wieloma zmiennymi, problem polega
na tym, że liczba możliwych rozwiązań zaczyna wydawać się nieskończona. Chociaż
superkomputery potrafią błyskawicznie rachować do entego miejsca po przecinku, potrzeba
błysku ludzkiej intuicji, by skondensować tony obliczeń do czegoś tak prostego jak „E =
mc2”. Im prostsze rozwiązanie, tym trudniej do niego dojść.
Urządzona przez Nicka garażowa wyprzedaż dostarczyła więcej zmiennych, niż jest
liter na ich oznaczenie, i wytworzyła zasłonę dymną skrywającą tę prawdę, że jakiś świetny
ścisły, naukowy umysł już znalazł eleganckie rozwiązanie.
Później tego wieczoru pewna dość uparta zmienna zjawiła się u Nicka.
***
Po kolacji Mitch stanął przed frontowymi drzwiami domu Nicka, trzymając pod pachą
tę nieporęczną rzecz „Zobacz i nazwij”.
- Stary, jesteś dla mnie bohaterem - powiedział, dysząc ciężko. Widocznie
przypedałował tu rowerem pełnym gazem. - Ta sprawa z Heisenbergiem przetrwa w
legendzie jeszcze długo po tym, gdy my, zwykli śmiertelnicy, już pomrzemy.
- Dzięki - odrzekł Nick i mimo woli się uśmiechnął.
Zważywszy na to wszystko, Mitch może się okazać nie najgorszym kumplem, jeśli
pominąć jego irytującą gadatliwość. I jak dotąd jako jedyny zadał sobie trud, by nawiązać
znajomość. To się liczy.
- Posłuchaj - zaczął Nick - właśnie miałem...
-...wziąć sobie coś do picia? Czy ja też mogę się napić?
Chociaż Nick nie to zamierzał powiedzieć, jednak podziałało.
- Jasne, wejdź - rzucił.
Gdy zmierzali do kuchni, liczył w myśli, ile sekund Mitch zdoła pozostać cicho.
Doszedł tylko do siedmiu.
- Więc to coś - odezwał się Mitch, lekko potrząsając zabawką „Zobacz i nazwij” -
mówię ci, to jest niesamowite. To, co ci powiedziało w szkole, okazało się przydatne,
prawda?
Nick wzruszył ramionami.
- Myślę, że mogłoby się okazać przydatne.
Pomyślał o swojej komórce dzwoniącej w klasie. Zastanawiał się, czy nadal musi
zostawać za karę po lekcjach, skoro nie istnieje.
- Chodzi mi o to, że ten przedmiot wie o różnych rzeczach - wyjaśnił Mitch i podsunął
go Nickowi. - Po prostu pociągnij za linkę.
Nick otworzył lodówkę, w której na półce stała butelka soku jabłkowego. Wyjął ją i
zdjął zakrętkę.
- No dalej, Nick, pociągnij za linkę - ponaglał go Mitch.
Nick z westchnieniem szarpnął linkę, puścił ją i mruknął:
- Świetnie, ale naprawdę uważam, że...
I wtedy maszyna powiedziała:
-...nie powinieneś pić tego soku.
Nick spojrzał z zaciekawieniem na Mitcha, a potem na butelkę, z której miał właśnie
pociągnąć łyk. Myślał, że sok jest nieklarowany, ale teraz, kiedy przyjrzał się jego barwie,
wydał mu się zepsuty. Powąchał i poczuł ostry, kwaśny, zjełczały odór. Oszołomiony,
odstawił butelkę na blat kuchenny.
- Danny! - zawołał. - Czy tata kupił ten sok dzisiaj?
Brat wetknął głowę do kuchni i przyjrzał się butelce.
- Ten? Nie, prawdopodobnie stoi tu od lat. Tata uważa, że to próbka moczu stryjecznej
babki Grety.
Nick kiwnął głową.
- Dzięki. Możesz już iść.
Czując mdłości z więcej niż jednego powodu, Nick wziął ten przedmiot od Mitcha, na
którego twarzy widniał uśmiech wyrażający niezachwianą satysfakcję.
- Widzisz? Mówiłem ci - rzekł Mitch. - Ta rzecz to nie jest „Zobacz i nazwij”, lecz
raczej „Zamknij się i słuchaj”.
Nick umieścił urządzenie na stole i przytrzymał je jedną ręką, a drugą pociągnął za
linkę i powiedział:
- Mój ojciec...
-...powinien znowu grać w baseball - dokończyła machina.
Wtedy Nick przypomniał sobie, jak toster roztrzaskał wszystkie żarówki w kuchni.
Nie mówiąc już o zwęgleniu grzanek.
A jeśli nie tylko te dwa przedmioty są takie niezwykłe?
Popatrzył na Mitcha, który nadal był zbyt zadowolony z siebie i z urządzenia, by móc
dostrzec ogólniejsze konsekwencje. Zdjął czapkę baseballową i poskrobał się w głowę, jakby
to mogło pobudzić mu pamięć. Kto nabył rozmaite inne przedmioty na tej wyprzedaży?
Oprócz Mitcha pamiętał tylko dwa imiona.
- Mitch, wiesz, gdzie mieszkają Vince i Caitlin? - zapytał.
***
Chociaż dotarli do domu Vince’a po zmroku, budynek jarzył się własnym blaskiem
dorównującym jasnością światłu dziennemu. Był wręcz przesadnie iluminowany zbyt
wieloma reflektorami ogrodowymi, rozstawionymi tak, by nadać mu wystrzałowy wygląd.
Dom miał niebieskie otynkowanie z różową listwą wykończeniową. Wzdłuż ścieżki wiodącej
do frontowych drzwi rosły barwne kwiaty, na których przysiadały chmary kolibrów.
- To jest dom Vince’a? - spytał z niedowierzaniem Nick.
Nie potrafił nawet pomieścić w jednej połówce mózgu tamtego ubierającego się na
czarno, ponurego chłopaka i tego domu.
- Jestem pewien, że mieszkanie tutaj go unieszczęśliwia - oświadczył Mitch.
Jeśli się nad tym zastanowić, zapewne właśnie o to chodzi Vince’owi.
Napis na wycieraczce głosił: „Ogromnie się cieszymy, że przyszedłeś”. Jednakże
brzegi wycieraczki były osmalone, jakby ktoś próbował ją podpalić.
Nick zapukał i drzwi otworzyła kobieta będąca uosobieniem słodyczy i maniakalnej
energii.
- Cześć! Co was sprowadza, chłopcy?
- Eee... przyszliśmy zobaczyć się z Vince’em - wyjaśnił Nick.
Wydawało się, że nic nie mogłoby bardziej jej uradować. Naprawdę.
- Czyż to nie cudowne? Wiecie, Vince’a nie odwiedza zbyt wielu gości. Ogromnie się
cieszę, że przyszliście.
- Tak - rzekł Nick - wycieraczka już nam to powiedziała.
Matka Vince’a wprowadziła ich do środka i otworzyła drzwi, za którymi znajdowały
się schody do sutereny.
- Vince! - zawołała. - Dwaj twoi młodzi przyjaciele przyszli się z tobą zobaczyć.
A z dołu dobiegł głos pełen niechęci:
- Idź sobie. Znowu próbujesz mnie nabrać.
- Nie, nie tym razem - powiedziała matka. Odwróciła się do Nicka i Mitcha. - Zejdźcie
na dół. Wiem, że on ucieszy się z waszej wizyty.
Zeszli obaj po schodach do sutereny. Nazwanie jej „nieukończoną” byłoby pobożnym
życzeniem. Dwie ściany pokrywała drewniana boazeria, obecnie pomalowana na czarno.
Dwie pozostałe stanowiła pierwotna, z grubsza tylko ociosana skała, w której wykuto tę norę
(bo doprawdy, jak inaczej nazwać to miejsce?). Pośrodku stało biurko, kilka krzywych
regałów i wojskowe łóżko polowe. Jedyne okno, umieszczone tuż pod sufitem, zasłaniała
jakaś płachta. W wiadomościach telewizyjnych, kiedy zszokowani sąsiedzi już wypowiedzą
opinie w rodzaju: „On był zawsze taki cichy i zamknięty w sobie”, następnym ujęciem będzie
widok tej piwnicy.
- Och, to wy - mruknął Vince z bezbrzeżnym rozczarowaniem.
- Masz tu supermetę - powiedział Mitch, rozglądając się wokoło. - Niesamowite, co
można zrobić z brudu.
- Kolory przyprawiają mnie o ból głowy. A więc, czego chcecie? Jestem zajęty.
- Chcieliśmy pogadać z tobą o tej rzeczy, którą kupiłeś na garażowej wyprzedaży -
oznajmił Nick.
Teraz Vince stał się podejrzliwy.
- Kupiłem ją nieodwołalnie. Nie możecie dostać jej z powrotem.
Nick tego nie kwestionował. W każdym razie jeszcze nie teraz.
- Chcę się tylko dowiedzieć, czy już jej użyłeś.
- Tak - odrzekł Vince.
- I co ta rzecz wtedy zrobiła?
Podejrzliwość Vince’a wyraźnie wzrosła.
- Skąd wiecie, że w ogóle coś zrobiła?
Nick skinął głową na Mitcha, który wyjął „Zamknij się i słuchaj”, pociągnął za linkę i
powiedział:
- Na twoim miejscu...
-...starałbym się uniknąć przedwczesnej śmierci - dokończył brzękliwy mechaniczny
głos.
Nicka i Mitcha trochę to zaniepokoiło, ale Vince rzucił tylko:
- Tego nie można uniknąć. Chodźcie, coś wam pokażę.
Na biurku obok sterty zakurzonych podręczników szkolnych stało kuliste akwarium z
mętną wodą. Na powierzchni wody unosiła się martwa złota rybka. Jej śmierć niewątpliwie
była przedwczesna.
Vince podniósł jakąś szmatę, odsłaniając stare elektryczne mokre ogniwo, które
wyglądało na równie zardzewiałe i toksyczne jak wtedy, gdy kupił je na wyprzedaży.
Zawahał się.
- Jesteście pewni, że chcecie to zobaczyć?
Nick skinął głową. Widział, że cokolwiek to jest, Vince’a korci, by o tym
porozmawiać - lecz oprócz matki odkurzającej na górze meble miotełką z piór nie ma z kim.
- Sashimi umarł dwa dni temu - oznajmił Vince.
- Przykro mi - rzekł Mitch.
- Nie, wcale nie jest ci przykro. Nie kłam w takich sprawach. To irytujące. - Vince
wpatrzył się ponuro w akwarium. - Zamierzałem urządzić mu tradycyjny uroczysty pogrzeb,
ale nie mogłem się do tego zabrać. A wczoraj zacząłem majstrować przy tym ogniwie
elektrycznym, rozumiecie? I zanurzyłem obydwie elektrody w akwarium...
Nick mu przerwał:
- Dlaczego miałbyś wkładać dwie elektrody baterii do akwarium z martwą złotą
rybką?
- A dlaczego miałbym tego nie zrobić? - odparował Vince i zamrugał z satysfakcją,
jakby uznał to za sprytną ripostę.
Nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, podszedł do baterii, chwycił obydwa przewody i
zanurzył je w wodzie.
Rozległo się ciche elektryczne brzęczenie i w tej samej chwili Sashimi, unoszący się
dotąd na grzbiecie, obrócił się i zaczął pływać w kółko w mętnej wodzie akwarium, jak gdyby
nigdy nic.
- Niemożliwe! - wykrzyknął Mitch i cofnął się o krok.
- On żyje! Żyje!!! - zawołał Vince, wymachując rękami jak szalony naukowiec. Potem
opuścił je i bąknął: - Przepraszam, ale zawsze chciałem powiedzieć to na głos.
Nick mógł tylko w osłupiałym milczeniu gapić się na akwarium.
- Super, co? - rzekł Vince i skrzyżował ramiona na piersi, ogromnie z siebie dumny. -
Założę się, że nikt inny w mieście nie ma wskrzeszonej złotej rybki.
- Założę się, że masz rację - powiedział Nick.
Ostrożnie wyjął druty z wody i Sashimi natychmiast ponownie znieruchomiał.
Nick wpatrywał się w baterię, bojąc się uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczył.
- Czy ty w ogóle pojmujesz, jakie to nienaturalne?
- Jasne - odrzekł Vince takim tonem, jakby to było oczywiste. - Ale czyż to nie
wspaniałe? Już kiedy kupowałem tę rzecz, wiedziałem, że jest w niej coś dziwnego. Nie
umiałem tylko określić, co takiego.
- Coś podobnego jak sposób, w jaki czułeś się przyciągany na tamtą wyprzedaż? -
zasugerował Nick.
- Możliwe - rzucił Vince, wzruszając ramionami. Ale po chwili zastanowienia jakby
go olśniło i kiwnął głową. - Tak, dokładnie to samo!
Podczas wyprzedaży Nick zauważył, że ludzi coś zdawało się przyciągać do
określonych przedmiotów. Wówczas niewiele o tym myślał, a teraz nie bardzo wiedział, co
ma z tym począć.
Mitch wziął ze stołu ogniwo elektryczne i zaniósł pod ścianę, gdzie leżała kasetka
zawierająca rozmaite martwe insekty, między innymi wielką tarantulę. Umieścił bliźniacze
elektrody na grzbiecie pająka, który stanął na tylnych nogach i bryznął na niego jadem.
Vince ziewnął.
- Daj sobie spokój. Wypróbowałem już to wszystko.
- Czy to działa także na większe stworzenia? - chciał wiedzieć Nick.
- Hmm - mruknął Vince. - Dobre pytanie. Zaczekaj chwilę.
Pognał po schodach na górę i niebawem wrócił, niosąc wyjętego z lodówki surowego
kurczaka zamarynowanego w szklanej misie.
Trzej chłopcy popatrzyli po sobie i Nick skinął głową. Vince przytknął elektrody do
różowego mięsa.
Udka martwego kurczaka zaczęły się poruszać, a nagie, bezpióre skrzydła załopotały
szaleńczo, ochlapując ich cytrynowosojową marynatą.
Nick i Mitch wrzasnęli, a Vince westchnął usatysfakcjonowany.
- Czekałem na to całe życie - oznajmił. Potem zrobił coś bardzo dla siebie
niecodziennego: uśmiechnął się. - Rozważałem, czy nie przedstawić tego na szkolnym
pikniku naukowym. Myślę, że miałbym szansę na pierwszą nagrodę, nawet gdyby Heather
North znowu przygotowała pokaz „Chemia wypieku ciasteczek”.
- Nie możesz przynieść tego na piknik naukowy. Nie można pozwolić, aby inni ludzie
to zobaczyli. - Nick wziął głęboki wdech. Wiedział, że musi to powiedzieć i jak to zostanie
przyjęte. - Przykro mi, Vince, ale nie możesz zatrzymać tej rzeczy. - Odwrócił się do Mitcha.
- Ani ty swojej.
Obaj mocniej przycisnęli do siebie nabyte przedmioty. Tymczasem Nick mówił dalej:
- Te obiekty - czymkolwiek są - muszą trafić w ręce... w ręce...
Urwał.
- W czyje ręce? - spytał Vince. - Rządu? Jakiejś korporacji? Naszych rodziców?
Możesz wyobrazić sobie moją matkę z tym czymś?
Nick westchnął.
- Nawet nie zamierzam próbować.
I wtedy Mitch powiedział z zakłopotaniem:
- Mój tata by wiedział, co z tym zrobić.
Vince skwitował to śmiechem.
- Twój tata? Chyba żartujesz? Nie dałbym złamanego grosza za jego rozum.
Słysząc to, Mitch aż się skulił.
- Mówię tylko - podjął Nick - że nie nam jest pisane użycie tych przedmiotów.
- A jeśli jednak nam? - odezwał się Mitch.
Nick i Vince odwrócili się do niego. Mitch jeszcze mocniej przycisnął do piersi
urządzenie „Zamknij się i słuchaj”.
- Nie wiem jak wy, ale ja czułem, że ta rzecz należy do mnie, jeszcze zanim w ogóle ją
zobaczyłem.
- Ja także - przyznał Vince.
Nick, nieco poirytowany, wydął wargi.
- Dlaczego każdy to czuje, a ja nie?
Mitch wzruszył ramionami.
- Może dlatego, że pozbyłeś się wszystkich tych rzeczy.
Obydwaj ściskali w dłoniach swoje skarby tak mocno, aż zbielały im kłykcie, jakby
sądzili, że Nick wyrwie im je z trupio zimnych palców. Powrócił myślą do garażowej
wyprzedaży. Wspomniał nieznajome twarze ludzi, którzy desperacko chwytali rzeczy i
zabierali je ze sobą. Jak wiele osób jakaś siła przyciągnęła na tę wyprzedaż i napełniła szałem
zakupów? Wszystkie te przedmioty, te „rupiecie” były teraz rozsiane po całej okolicy.
- A jeżeli wszystkie rzeczy ze strychu mają niezwykłe właściwości? - powiedział
Nick. - I jeśli niektóre z nich są niebezpieczne?
- No cóż - odrzekł Vince - zasada „Nie przyjmujemy zwrotów” oznacza, że to już nie
twoje zmartwienie, prawda?
Jednak Nick w przeciwieństwie do niego nie potrafił tak beztrosko zrzucić z siebie
odpowiedzialności. Zwłaszcza że pamiętał o tamtym dziwnym opalizującym białym SUVie i
mężczyźnie w błyszczącym waniliowym garniturze oraz jego kohorcie. Oni niewątpliwie
wiedzieli o rzeczach ze strychu. Dlatego się zjawili i dlatego zabrali resztki pozostałe po
wyprzedaży - lecz to, na czym naprawdę im zależało, wykupiono przed ich przyjazdem. Nick
intuicyjnie wiedział, że nie powinno się pozwolić, by te przedmioty dostały się w ich ręce.
Może więc to, iż zostały rozproszone po całym mieście, było najlepszym sposobem ich
ukrycia... Wiedział jednak, że jeśli nie odszuka tych rzeczy, z pewnością uczyni to ten
waniliowy bubek.
- Coś wam powiem - odezwał się, uświadomiwszy sobie, że Vince i Mitch to teraz
najmniejsze z jego zmartwień. - Pozwolę wam zatrzymać wasze przedmioty - tymczasowo -
ale pod jednym warunkiem. Absolutnie nikomu o nich nie powiecie.
Vince od razu się zgodził.
- Dyskrecja stanowi kluczowy element w moim życiu. Ale ten tutaj Mitch to żywy
system nagłaśniający.
Nick popatrzył na Mitcha, który lekko się zaczerwienił, prawdopodobnie dlatego, że
Vince miał rację.
- Co ty na to, Mitch? - zapytał. - Możesz obiecać, że dochowasz tajemnicy? I
dotrzymasz słowa?
Mitch zrobił jeszcze bardziej zbolałą minę. Zacisnął dłonie w pięści, jakby gotował się
na tortury, i odpowiedział:
- Każcie mi przysiąc. Każcie mi przysiąc na Biblię, jak w sądzie. To jedyny sposób,
żeby mnie uciszyć.
Nick już chciał kpiąco przewrócić oczami, ale zorientował się, że Mitch mówi
zupełnie poważnie.
- Vince, masz tu gdzieś Biblię? - zapytał.
Vince uśmiechnął się krzywo.
- Żartujesz? Moja matka ma całą kolekcję. Chcesz tę z ilustracjami Thomasa
Kinkaida? A może Biblię Smurfów?
- Masz jakąś, która wygląda naprawdę groźnie?
Vince kiwnął głową.
- Wiem, o co ci chodzi.
Weszli po schodach i Vince z półki pełnej oprawionych w ramki budujących cytatów
oraz sztucznych roślin domowych o nienaturalnie jaskrawozielonych liściach zdjął rodzinną
Biblię, która z pewnością służyła już kilku pokoleniom. Była oprawna w zniszczoną czarną
skórę ze srebrnym gotyckim krzyżem. Budziła lęk niemal równie wielki jak hiszpańska
inkwizycja.
- O rany - wyjąkał nieco wstrząśnięty Mitch. - Nie spodziewałem się czegoś takiego.
Vince podniósł księgę.
- Nazywam ją Biblią Potępienia. Kiedy przy rozmaitych okazjach mówią mi, że mogę
trafić do piekła, wyobrażam sobie, że właśnie tak będzie wyglądać brama do niego.
Mitch nieśmiało położył rękę na woluminie i solennie przysiągł, że nie powie
absolutnie nikomu o tej rzeczy „Zamknij się i słuchaj” pod groźbą piekielnych ogni i siarki.
Kiedy już złożył tę przysięgę, wyraźnie mu ulżyło.
- Tak - powiedział. - To wystarczy.
- I jeszcze jedno - dodał Nick. - Musicie obaj pomóc mi odnaleźć i odzyskać pozostałe
przedmioty.
- Masz na myśli chodzenie od drzwi do drzwi? - spytał Mitch. - Nie jestem w tym
dobry. W zeszłym roku w harcerstwie sprzedawałem ozdobny papier do pakowania
prezentów i okazało się, że jakimś cudem pod koniec miałem go więcej niż na początku.
- Zostawcie to mnie - rzekł Vince. - Znam sposoby odnajdywania nawet najlepiej
ukrytych rzeczy.
Osiągnąwszy porozumienie w tych dręczących go kwestiach, Nick odrobinę się
uspokoił.
- Zróbcie coś dla mnie - poprosił Vince. - Jeżeli po drodze zagadnie was moja matka,
powiedzcie jej, że zachowywałem się przyjaźnie i towarzysko.
- Ale przecież w gruncie rzeczy tak właśnie było - powiedział Mitch.
Vince spiorunował go wzrokiem i rzucił:
- Zjeżdżajcie stąd.
***
- Nie chcemy chyba, żeby się wkurzyła - powiedział Nick do Mitcha, gdy zbliżali się
do domu Caitlin. - Ani żeby pomyślała, że to jakaś wielka sprawa. A kiedy zobaczy nas
obydwu przed drzwiami, może się przestraszyć.
- Ale to przecież jest wielka sprawa - zaoponował Mitch. - A Caitlin Westfield
niczego się nie boi.
- Być może - przyznał Nick. - Ale jedna osoba to tylko gość, który wpadł z wizytą,
dwie natomiast to już spisek. Dlatego powinieneś zaczekać tutaj i pozwolić, żebym ja sam z
nią porozmawiał.
W końcu Mitch się zgodził. Oczywiście prawdziwym powodem, dla którego Nick
wykluczył go z tego akurat równania, była chęć porozmawiania z Caitlin w cztery oczy.
Tak więc Mitch przyczaił się w cieniu po drugiej stronie ulicy, a Nick zadzwonił do
drzwi Caitlin. Czekając, chodził tam i z powrotem po wielkim ganku tego wielkiego domu i
zastanawiał się, czy może właśnie teraz dusi ją ten facet z wielką grdyką. W końcu Caitlin
otworzyła drzwi. Była sama, ale nie wydawała się zachwycona jego widokiem.
- Cześć - rzuciła. - Jesteś Nick, tak?
- Tak. Przepraszam, że nie uprzedziłem i w ogóle, ale naprawdę muszę z tobą
porozmawiać.
Skrzyżowała ramiona na piersi.
- O czym?
Nie ułatwiała mu sprawy i zauważył, że nie zaprasza go do środka.
- O pewnym przedmiocie z garażowej wyprzedaży. On może być... niebezpieczny.
Właśnie. A ja chciałem cię po prostu ostrzec. Z radością zwróciłbym ci pieniądze za ten
magnetofon szpulowy.
- Dzięki za troskę, ale dałeś mi go za darmo, a poza tym jestem z niego bardzo
zadowolona, bez względu na to, czy jest niebezpieczny, czy nie.
Nick wiedział, że musi ostrożnie dobierać słowa, aby nie wzbudzić w niej podejrzeń.
- No cóż, wobec tego może przynajmniej powiesz mi, czy on... działa?
- Przykro mi, że cię rozczaruję, ale nie działa - odparła Caitlin, ze zniecierpliwieniem
potrząsając głową.
- Naprawdę? - spytał i zamrugał zaskoczony.
- Sam powiedziałeś, że to rupieć.
Rzeczywiście tak jej powiedział, ale to było, zanim jeszcze zobaczył toster w akcji. I
tę rzecz „Zamknij się i słuchaj”. I ogniwo elektryczne.
- Czy przynajmniej mogę go wypróbować? - zapytał.
- Za późno - odparła Caitlin. - Rozbiłam go i wykorzystałam w moim projekcie
plastycznym.
To wytrąciło Nicka z równowagi.
- Co zrobiłaś?!
- Dwuręcznym młotem. Na drobne kawałeczki. Przykleiłam je do dużego płótna.
Dałam temu tytuł Szaleństwo medialne. Tak więc, cokolwiek cię niepokoiło, już nie musisz
się tym martwić.
Nick stał przez chwilę, niezdolny wydusić ani słowa.
- Och, no cóż - zdołał wreszcie wyjąkać - skoro go rozbiłaś...
- Rozbiłam. Coś jeszcze?
- Nie, to wszystko.
- A zatem żegnaj - powiedziała.
Właściwie nie zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, ale zamknęła je wystarczająco
mocno, by jasno dać do zrozumienia, że jej „żegnaj” naprawdę znaczyło „żegnaj”.
***
W domu Caitlin oparła się plecami o drzwi, usiłując powstrzymać łzy. Nasłuchiwała,
dopóki nie dobiegł jej odgłos otwarcia i zamknięcia frontowej bramy. Dopiero wtedy wyjrzała
przez okno, by się upewnić, że Nick naprawdę odszedł.
Poszła na górę i zamknęła się w swojej sypialni. Potem weszła do szafy wnękowej i
jej drzwi też zamknęła. Siedząc ukryta pod wiszącymi bluzkami i sukienkami, włączyła
magnetofon i otworzyła swój pamiętnik.
Chociaż pamiętnikom powinno się powierzać najgłębsze, najbardziej osobiste myśli,
Caitlin miała dość oleju w głowie, by wiedzieć, że tego rodzaju spisane wynurzenia
wykorzystuje się często jako dowody oskarżenia w sądzie albo źródła kompromitujących
faktów w plotkarskich notkach prasowych na temat celebrytów. Ponieważ zaś żywiła
niezłomne pragnienie, by pewnego dnia zyskać czymś sławę, nie zamierzała podsycać ognia
publicznej ciekawości zamieszczaniem w swoim pamiętniku czegokolwiek „głębokiego”.
Pisała głównie o swoich codziennych zajęciach oraz o rzeczach, jakie ludzie z jej otoczenia z
przyjemnością o sobie przeczytają, jeżeli ten pamiętnik kiedykolwiek trafi w ich ręce.
Bywało, że Caitlin rzeczywiście chciała napisać coś prawdziwego, ale stwierdzała, że nie wie,
od czego zacząć. To tak bardzo ją irytowało, że w końcu przestała w ogóle próbować.
Teraz celowo wybrała z pamiętnika całkiem zwyczajny ustęp, którego nawet nie
pamiętała, po czym wcisnęła w magnetofonie klawisz nagrywania i odczytała na głos:
***
„Drogi pamiętniku, dzisiaj w szkole podczas grupowej debaty argumentowałam za
samochodami o napędzie elektrycznym i pokonałam przeciwną stronę. Byłam całkiem pewna
swoich tez, więc wiedziałam, że pójdzie mi świetnie. Później gratulowano mi i czułam się
wspaniale. Pomyślałam, że może dzięki moim talentom prowadzenia dyskusji osiągnę coś w
życiu. Albo dzięki mojej sztuce. Ludzie uwielbiają kolekcję moich potrzaskanych obiektów, a
rodzice bardzo się cieszą ze stopni, jakie dostaję w szkole. Lubią nawet moich przyjaciół, pod
tym względem są wyjątkowi. Mama i tata są super. Mama praktykuje filozofię zen, spędza
spokojnie czas w ogrodzie, a tata ciężko pracuje, żebyśmy zawsze mieli co jeść. Dziś
wieczorem Theo przyszedł na kolację. Zabawne, zawsze jest taki zakłopotany przy moich
rodzicach, ale to część jego uroku. Wiem, że zostaniemy ze sobą. Czeka mnie świetlana
przyszłość, ale teraz muszę już wrócić do tworzenia kolejnego dzieła sztuki!”.
***
Caitlin zatrzasnęła dziennik, zatrzymała taśmę i przewinęła ją do początku.
Wstrzymując oddech, przysunęła palec do klawisza odtwarzania i dotknęła go lekko. Jakaś jej
część nie chciała go nacisnąć. Caitlin miała wrażenie, że stoi na skraju urwiska i ma skoczyć
we własną otchłań, w której obawia się utonąć. W końcu jednak zamknęła oczy, pochyliła się
do przodu i mocno wcisnęła klawisz.
***
Drogi pamiętniku, dzisiaj w szkole podczas grupowej debaty argumentowałam za
samochodami o napędzie elektrycznym i przerażające jest to, że chociaż mogłam sprawiać
wrażenie pewnej siebie, w rzeczywistości nie miałam pojęcia, o czym mówię. Jeśli ludzie
kiedykolwiek odkryją, jak bardzo jestem niepewna i zagubiona, po prostu załamię się i umrę.
Rozbijam przedmioty wcale nie ze względu na sztukę. Robię to, ponieważ czuję gniew, ale
nie wiem na co, i to budzi we mnie jeszcze większy gniew. Moi rodzice nie dostrzegają tego
wszystkiego. Widzą tylko moje dobre stopnie i to, jak wielu mam przyjaciół, i myślą, że
wszystko jest w porządku. Tak samo udają, że z nimi nie dzieje się nic złego. Ale ja wiem, że
mama popada w depresję, a tata pogrąża się w pracy, żeby nie myśleć o niczym innym. I jest
jeszcze Theo, który dziś wieczorem znowu przyszedł nieproszony na kolację. Wiem, że go
nie poślubię ani nic w tym rodzaju - wątpię, czy nasz związek dotrwa choćby do liceum - ale
będzie następny Theo, a potem kolejny. Pewnego dnia, jeśli nie będę ostrożna, ugrzęznę w
małżeństwie z jakimś Theo. A na samą myśl o tym mam ochotę jeszcze coś roztrzaskać.
***
Caitlin wyłączyła maszynę. Te potworną, cudowną maszynę, która potrafiła dogrzebać
się do samego dna jej duszy i ująć w słowa rzeczy, których Caitlin nie umiała nazwać.
Rzeczy, przed którymi podświadomie broniła się z taką siłą, że to do cna ją wyczerpywało.
Ale gdy teraz usłyszała je wypowiedziane na głos, poczuła się zarazem zdruzgotana i
uwolniona.
Zaczęła szlochać. Wiedziała, że to wszystko prawda. Jednakże kiedy usłyszała siebie
wypowiadającą tę prawdę, wydała się jej ona mniej potężna i groźna. Może nie musi się jej
obawiać. I może pewnego dnia, jeśli wystarczająco uważnie wsłucha się w odtwarzany głos
swego serca, naprawdę pozna samą siebie.
Rozdział 7
ALTERNATYWNY GENIUSZ
Sytuacja Nicka w gimnazjum mimo wszystko się stabilizowała. Pedagog szkolny
zalecił mu sensowny plan nadrobienia zaległości w nauce, a nawet wstawił się za nim u
dyrektora, którego Nick dotąd sekretnie nazywał „Dyrektorem Kto”, ponieważ nie poznał
jeszcze jego nazwiska. Okazało się, że dyrektor nazywa się Watt.
- Powiadomię cię, kiedy twoje papiery dotrą w końcu z Danii - zapewnił go dyrektor
Watt. Ten sam błąd komputerowy, przez który Nick i jego brat formalnie zawieruszyli się jak
bagaż na lotnisku, sprokurował teraz wersję, iż obaj przenieśli się tu z Duńskiej Akademii w
Kopenhadze. - Wiemy, że wystąpiła usterka techniczna - przyznał dyrektor - ale poradzimy
sobie z nią.
Najwyraźniej przyjęcie nowego zagranicznego ucznia podniosło prestiż szkoły.
W trakcie szkolnych dni wypełnionych zajęciami, kiedy wszystko wydawało się takie
proste i zwyczajne, Nickowi łatwo przyszło chwilowo zapomnieć o niezwykłych
przedmiotach ze strychu, które obecnie były rozrzucone po całym Colorado Springs, a może
nawet jeszcze dalej.
Kiedy spotykał na korytarzu Caitlin albo Vince’a, wymieniali porozumiewawcze
skinienia, jakby wszyscy troje należeli do jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Mitch nie był tak
dyskretny - przedstawiał im obszernie swoje kolejne teorie i kilka razy inni uczniowie omal
go nie usłyszeli. Na szczęście w gimnazjum nikt nie zwracał na to uwagi.
- To przedmioty ze statku kosmicznego obcych - sugerował. Albo: - Przemycono je tu
z Atlantydy, zanim została zatopiona.
Nickowi najbardziej podobała się inna teoria Mitcha:
- Wszyscy jesteśmy uwięzieni we śnie, a te przedmioty przysłano, aby nas z niego
wyrwać.
Nick podejrzewał jednak, że prawda jest o wiele bardziej racjonalna, a zarazem
surrealna.
Na gruncie towarzyskim Nick nadal stanowił dla kolegów z klasy zagadkę, jednak nie
było już mowy o jakiejkolwiek wzajemnej wrogości. Mógł żyć na swój sposób, nawet jeśli
formalnie pochodził z Danii.
Co zaskakujące, trapiła go jedyna kwestia, o której sądził, że nie będzie żadnym
problemem: Mała Liga Baseballowa. Wcześniej zakładał, że wstąpi do którejś z
młodzieżowych drużyn w Colorado Springs, ale już rozpoczął się sezon, skompletowano
zespoły i rozgrywano mecze. Początkowo stanowczo mu odmówiono i powiedziano, żeby
zgłosił się w przyszłym roku, jednak status jego ojca, byłego miotacza drużyny Tampa Rays,
sprawił, że Nickowi wyjątkowo zaproponowano sprawdzian, który miał się odbyć w
najbliższy czwartek.
- Jestem przekonany, że pokażesz im, jak należy grać - powiedział tata tego dnia rano,
zanim Nick wyszedł do szkoły, po czym wręczył mu kupioną specjalnie na tę okazję nową
rękawicę baseballową, gdyż stara spłonęła w pożarze.
Podczas lunchu Nick celowo stanął w kolejce ostatni, by móc bez przeszkód
porozmawiać chwilę z panną Planck.
- Chciałem pani podziękować - rzekł, gdy podawała mu wyglądającą całkiem
apetycznie lasagne. - Rada dotycząca Heisenberga rzeczywiście okazała się bezcenna, tak jak
pani mówiła.
- Cieszę się, że ktoś dla odmiany wykorzystał moją wiedzę - odrzekła. - Czy mogę ci
jeszcze w czymś pomóc?
Westchnął.
- Jest pewna niesamowita sprawa, o której wolałaby pani nie wiedzieć.
- Skarbie, zarabiam na życie, serwując pomyje. Odrobina niesamowitości ubarwi ten
mdły i nijaki dzień.
Nick się uśmiechnął. Myślał o pannie Planck trochę jak o barmanie z filmów, który
styka się z ludźmi ze wszystkich środowisk, ma oryginalny światopogląd i chętnie dzieli się
nim z tymi, którzy chcą słuchać.
- W ubiegły weekend urządziłem garażową wyprzedaż. A teraz martwię się, że nie
powinienem był sprzedać tych rzeczy.
Panna Planck zastanowiła się nad tym.
- Cóż, jak powiadają, jeżeli coś kochasz, uwolnij to.
- Nie kochałem żadnego z tych przedmiotów.
- W takim razie masz problem. - Zaśmiała się i nałożyła mu słuszną porcję
chlebowego puddingu. Przez chwilę patrzyła czule na Nicka, po czym powiedziała: - Jestem
przekonana, że tak czy inaczej, wypełnisz te puste miejsca, które pozostały po tych rzeczach.
***
Z drugiego końca stołówki Petula przyglądała się, jak Nick prowadzi długą
konwersację z panną Planck. Zmierzyła czas i wyszło dokładnie półtorej minuty. Porządnie ją
to zezłościło, gdyż obydwie jej dotychczasowe rozmowy z Nickiem nie trwały w sumie nawet
tyle. O czym on mógł tak rozprawiać z kobietą wydającą lunch w stołówce?
Kiedy wreszcie odszedł z tacą, by usiąść przy stoliku, Petula ruszyła prosto do panny
Planck.
- Przepraszam, ale... - zaczęła.
- Panno GrabowskiJones, czy nie dostałaś już swojego lunchu?
Wytrąciło ją z równowagi to, że panna Planck zna jej nazwisko.
- Tak, ale nie o to mi chodzi.
- Och, a zatem zapewne zgłaszasz się na ochotnika do pomocy przy czyszczeniu
sreber stołowych.
- Niezupełnie. Chciałam się tylko dowiedzieć, o czym rozmawiała pani z Nickiem
Slate’em.
- Czy wzięłaś pod uwagę, że to mogła być prywatna rozmowa?
Petula skrzyżowała ramiona na piersi.
- A czy pani wzięła pod uwagę to, że jesteśmy w publicznej szkole?
Panna Planck zaczęła zdejmować potrawy z podgrzewanych tac.
- Doskonale - rzekła. - Kiedy dostaniesz się do liceum, powinnaś zapisać się na zajęcia
z Advanced Banter*. Przypuszczam, że świetnie sobie poradzisz.
Przez chwilę Petula rozkoszowała się myślą, że naprawdę mogą istnieć takie zajęcia i
że mogłaby na nich brylować. Potem jednak uświadomiła sobie, że panna Planck z niej kpi.
Obrzuciła ją swoim najbardziej druzgocącym spojrzeniem, lecz panny Planck nie dało się
zdruzgotać. Tego rodzaju kobiety ojciec Petuli nazywał „przystojnymi”. Petula rozumiała, że
miał na myśli kobiety niegdyś piękne, które jednak osiągnęły już wiek, gdy na ich twarzach
zaczyna się pojawiać zarost.
Panna Planck pomachała do niej chochlą.
- Och, nie bądź takim ponurakiem, Petulo. Jeśli już musisz wiedzieć, Nick
podziękował mi za udzielenie mu nader istotnych informacji na temat szkoły i podzielił się ze
mną spostrzeżeniami dotyczącymi jego garażowej wyprzedaży.
- Czy wspomniał o mnie?
- Dlaczego miałby to zrobić?
- Byłam na tej wyprzedaży.
- Cóż, moja droga, o ile mi wiadomo, nie ty jedna. - Panna Planck zamilkła na chwilę i
uważnie przyjrzała się Petuli. - Ten chłopiec ci się podoba, tak?
- Nie! - zaprzeczyła gwałtownie Petula.
- Widać to jak na dłoni - rzekła panna Planck, a Petula odruchowo spojrzała w dół na
swoją dłoń, chociaż wiedziała, że to przenośnia. - To ty puściłaś przez głośniki tę okropną
rozmowę, prawda?
Zszokowana Petula tylko szeroko otworzyła oczy.
- Och, nie próbuj zaprzeczać. W tej szkole tylko ty jesteś na tyle podła, by zrobić coś
takiego. Sądziłaś, że w ten sposób odsuniesz Nicka od Caitlin, ale się nie udało, co?
Petula potwierdziła skinieniem głowy.
- Skarbie, to była błędna taktyka. - Panna Planck nachyliła się możliwie jak najbliżej i
rzekła cicho: - Jeśli pragniesz wywrzeć na kimś wrażenie, najlepiej mieć coś, czego on
potrzebuje. Nawet jeśli nie wie, co to takiego.
***
BeefORama to bar z hamburgerami znajdujący się kilka przecznic od szkoły, który
desperacko usiłował stać się trendy, ale był do tyłu o jeden trend. Lokal był niczym
nauczyciel, który używa przestarzałego wyrażenia „klapa” i w ten sposób sam ją ponosi.
Młodzież akceptowała bezguście tego baru, ponieważ podawano tam znośne hamburgery, po
których jak dotąd nikt nie wyzionął ducha.
Nick i Mitch czekali, aż jedyna zabiegana kelnerka przyniesie im menu. Ale Nick nie
myślał o jedzeniu ani nawet o czekającym go niebawem baseballowym sprawdzianie. Dumał
o swoim strychu, a raczej, mówiąc ściślej, o przedmiotach, które z niego zniknęły.
- Poza tobą, Vince’em, Caitlin i moją zrzędliwą sąsiadką nie znam żadnej z osób,
które kupiły rzeczy na garażowej wyprzedaży - powiedział. - To nie jest zwykłe szukanie igły
w stogu siana. Nie wiemy nawet, gdzie jest ten stóg!
- Ta sprawa z pewnością sama się rozwiąże - odrzekł Mitch i znowu skinął na
kelnerkę.
- Dlaczego jesteś tego taki pewien?
Mitch uniósł „Zamknij się i słuchaj” i szarpnął za linkę.
- Problem Nicka... - zaczął.
A maszyna dokończyła:
-...sam się rozwiąże.
Nick popatrzył gniewnie na urządzenie. Linka została z powrotem wciągnięta, a
strzałka przestała się obracać.
- Naprawdę nie cierpię tego ustrojstwa.
- Chodzi o to, stary, że musisz po prostu żyć i przestać się zamartwiać rzeczami, na
które nie masz wpływu. - Mitch poklepał urządzenie. - I cieszyć się tymi, na które masz
wpływ!
- Nie jesteś ani odrobinę ciekaw tego, jak działają wszystkie te przedmioty z mojego
strychu? - Nick wziął od Mitcha „Zamknij się i słuchaj” i odwrócił. Na spodzie widniał taki
sam ozdobny napis: „Własność N.T.” jak na tosterze. - Ani tego, kim jest N.T.?
Nagle nie wiadomo skąd zjawiła się Petula.
- Nikola Tesla, ty idioto. Macie coś przeciwko temu, że się do was dosiądę? Lepiej dla
was, żebyście nie mieli.
Odsunęła Mitcha na koniec ławki, żeby móc usiąść dokładnie naprzeciwko Nicka, i w
geście pojednania - albo może, aby go przekupić - postawiła na stole między nimi pojemnik z
frytkami.
- Proszę, częstuj się.
- Nikola jaki? - spytał Nick.
- Och tak, ten gość od wynalazków - przypomniał sobie Mitch. - Jego imieniem
nazwano tę alternatywną szkołę.
- Gość od wynalazków?! - Petula popatrzyła z oburzeniem na Mitcha. - Gość od
wynalazków? On był największym uczonym wszech czasów. Niegdyś miał tutaj
laboratorium.
Nick wzruszył ramionami.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Chyba żartujesz? Wynalazł świetlówki, prąd zmienny, bezprzewodowe przesyłanie
energii i radio!
- Ha, mylisz się! - rzekł Nick. - Radio wynalazł Marconi.
Petula przecząco potrząsnęła głową.
- Nie, Marconi skopiował patenty Tesli. Tesla pozwał go do sądu i wygrał, ale było
już za późno. Marconiemu przyznano Nagrodę Nobla, a Tesla dostał guzik z pętelką.
- Powiedz mi więc, panno Petupedio, dlaczego wszystkie jego graty trafiły na mój
strych?
- Nie jestem pewna. Muszę zebrać więcej danych.
- Zaraz, badałaś już tę sprawę? - zawołał Nick, a potem do niego dotarło. - Garażowa
wyprzedaż... kupiłaś coś, prawda?
Petula uśmiechnęła się szeroko.
- Może gdybyś nie gapił się przez cały czas na mokry podkoszulek Caitlin,
zapamiętałbyś, że kupiłam ten stary aparat fotograficzny.
Mitch, który tymczasem chyłkiem pożarł wszystkie frytki Petuli, zapytał:
- I co on robi?
- Zdjęcia, kretynie.
- A więc ja jestem idiotą, a on kretynem - powiedział trochę rozzłoszczony Nick. -
Mam wezwać kelnerkę, żebyś ją też mogła obrazić?
- Używam tych słów pieszczotliwie - wyjaśniła. Wyjęła z torebki świstek papieru i
podała Nickowi. - Jeśli chcesz poznać warunki, na jakich skłonna jestem udzielić ci
informacji o aparacie, spotkaj się ze mną pod tym adresem w piątek o ósmej wieczorem. -
Wstając, zerknęła na Mitcha, który miał wargi umazane keczupem niczym szminką, i
dorzuciła: - Przyjdź sam!
***
- Zdajesz sobie sprawę, że robimy dla ciebie wyjątek, godząc się na ten sprawdzian? -
powiedział trener do Nicka, który zjawił się później tego popołudnia na teście.
- Tak, wiem i dziękuję. Obiecuję, że nie będzie pan rozczarowany.
Trener był ojcem zawodnika broniącego pierwszej bazy, który powinien grać raczej w
piłkę nożną, ponieważ piłki stale turlały mu się pod nogami. Ale, oczywiście, nie można
powiedzieć tego trenerowi, jeśli nie chce się grzać ławy.
- Zakładam, że jesteś miotaczem, jak twój ojciec.
- Od pięciu lat. Wcześniej grałem w dziecięcą odmianę baseballu.
- Jasne - rzekł trener i zawołał do aktualnego miotacza drużyny: - Hej, Theo, zrób
sobie przerwę i niech ten dzieciak przez chwilę porzuca!
- Theo?
W kole miotacza stał nie kto inny jak chłopak Caitlin. Nick się uśmiechnął. Niewiele
rzeczy sprawiłoby mu większą satysfakcję niż wysłanie Theo do zespołu rezerwowego.
Theo zbiegł truchtem z boiska.
- Dobra, spadaj stąd - zwrócił się do Nicka. - Chyba że chcesz, żebym ci w tym
pomógł.
- W porządku, Nicky, zobaczmy, co potrafisz - burknął trener.
- Mam na imię Nick - rzekł Nick i zastanowił się, czy poprawiając trenera, skazał się
na siedzenie na ławce rezerwowych obok gracza, który powiedział, że jego dzieciak to
oferma.
Wbiegł w koło miotacza. Reszta drużyny przyglądała mu się z umiarkowanym
zainteresowaniem.
Łapacz zajął swoją pozycję, zawodnik odbijający wszedł do bazy, a z niemal pustej
trybuny Mitch zawołał:
- Hej, pałkarz, machaj pałką!
Nick chciał mu powiedzieć, żeby się zamknął, lecz uświadomił sobie, że jeśli odezwie
się do Mitcha, tym samym zdradzi się, że go zna. Starał się więc udawać, że Mitch nie
istnieje.
Pożałował przelotnie, że nie ma tutaj taty, aby mógł być świadkiem jego chwili
chwały, lecz zaraz się zreflektował, że może to i lepiej. Kiedy chodziło o baseball, ojciec
zawsze robił się smutny. Żal z powodu tego, co mogłoby być, gdyby sprawy potoczyły się
inaczej.
Odbijający stuknął kijem w podłoże, a potem uniósł go w gotowości, czekając na rzut
Nicka.
Nick skoncentrował się na piłce. Zamachnął się i...
- Hej, pałkarz, machaj pałką! - wrzasnął Mitch.
Przez to rzut zupełnie Nickowi nie wyszedł. Piłka nawet nie doleciała do strefy
odbicia.
Łapacz rzucił się na ziemię za piłką, a trener powiedział do Nicka:
- Nie przejmuj się. Spróbuj jeszcze raz.
Nick wiedział, że jest wystarczająco dobry. Wcześniej obserwował trening zespołu i
zyskał pewność, że jest lepszym miotaczem niż Theo, ich primadonna o gęsiej szyi, i że biega
wokół baz zwinniej niż którykolwiek z zawodników. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał
zapracować na swoją pozycję w drużynie, ale kiedy w końcu zabłyśnie, satysfakcja okaże się
tym większa.
Zamachnął się do drugiego rzutu i przez chwilę - tylko mgnienie - zastanowił się, czy
ktokolwiek tutaj kupił coś z rzeczy z jego strychu. I ta chwila zawahania zakłóciła rzut.
- Hej, pałkarz, machaj pałką!
Ten drugi rzut nie wypadł tak źle jak pierwszy, ale był o wiele za wysoki, by łapacz
mógł dosięgnąć piłki. Uderzyła w siatkę osłaniającą i odbiła się z głośnym stukotem.
Tym razem trener nic nie powiedział. Skinął tylko na łapacza, żeby dał Nickowi
jeszcze jedną szansę.
Nick usiłował się skupić, zamierzyć się do perfekcyjnego rzutu, jaki wykonywał
zawsze, ilekroć było to najbardziej potrzebne. Kiedy ostatnio grał w meczu, z trybun
obserwowała to jego matka. Rzucił wtedy piłkę nie do odbicia. Gdy po finałowym strike’u
drużyna nosiła go na rękach, mama stała na trybunie i wiwatowała.
Kiedy teraz zamachnął się do trzeciego rzutu, potrafił myśleć tylko o tym, że ona już
nigdy nie zobaczy go grającego - i chociaż Mitch tym razem się nie odezwał, nie miało to
znaczenia. Mając umysł pochłonięty myślami o matce, Nick rzucił prosto w odbijającego.
- Au! Co ty wyprawiasz, do licha? - wrzasnął odbijający, rozcierając posiniaczone
ramię.
- Przepraszam! - zawołał Nick. - To niechcący, ja po prostu...
Trener przez kilka sekund sprawdzał, jak bardzo ucierpiał odbijający, a potem
niechętnie wszedł do koła miotacza.
- Synu - rzekł, zdejmując czapkę, jakby miał powiadomić Nicka, że umarł jego pies. -
Przykro mi to powiedzieć, ale może rzucanie nie jest twoją mocną stroną.
- Ale właśnie jest - wyjąkał Nick. - W tym jestem najlepszy.
Trener popatrzył na zawodnika odbijającego, który wciąż tarł ramię, a potem znowu
na Nicka.
- Wybacz, synu, ale myślę, że musisz jeszcze trochę poćwiczyć. Może w przyszłym
roku - powiedział i odszedł.
Nick miał ochotę cisnąć mu w głowę rękawicą. Nie chciał jednak dać Theo i reszcie
zespołu satysfakcji oglądania swego gniewu. Zamiast tego zdjął rękawicę i rzucił ją graczowi
broniącemu pierwszej bazy, który nie zdołał jej złapać, i upadła na ziemię u jego stóp.
- Zatrzymaj ją - powiedział mu Nick. - Może któregoś dnia uda ci się jednak chwycić
nią piłkę.
***
- Zgadnij, co się dziś wydarzyło! - zawołał Danny.
Aż podskakiwał z podekscytowania, gdy Nick wszedł do domu.
- Ukąsił cię radioaktywny pająk i teraz potrafisz łapać złodziei jak muchy.
- Nie - powiedział Danny. - Dostałem się do drużyny baseballowej dziewięciolatków.
Nick tylko popatrzył na niego w milczeniu.
- Trener powiedział, że jestem urodzonym graczem zewnętrznego pola! - dodał z
dumą młodszy brat.
W tej chwili przez głowę Nicka przeleciało mnóstwo piłek zepsutych przez
Danny’ego, lecz zamiast powiedzieć coś, czego później by żałował, okazał wielkoduszność i
zmusił się do uśmiechu.
- To wspaniale, Danny. Mama byłaby z ciebie dumna.
Potem poszedł do swojego pokoju na strychu, wciągnął za sobą drabinkę i nie pojawił
się już przez resztę wieczoru.
* Zbiór zabawnych cytatów i złotych myśli (wszystkie przypisy pochodzą od
tłumacza).
Rozdział 9
PRZYPADEK MURLÓ
Choć nikt go o to nie podejrzewał, Mitch Murló miał własne życie.
Nie było ono jednak godne pozazdroszczenia - a przynajmniej nie w ciągu ostatniego
roku. Jego matka, która dawniej zawsze się o niego troszczyła, obecnie rzadko bywała w
domu, ponieważ musiała pracować na dwóch posadach, aby zarobić na utrzymanie Mitcha i
jego młodszej siostry. Jego ojciec zaś, który też niegdyś zawsze poświęcał mu swój czas,
przebywał teraz daleko.
Kiedy w mieście zjawił się Nick, Mitch dostrzegł szansę zdobycia przyjaciela, który
nic nie wie o kłopotach jego rodziny - więc, oczywiście, nieco zbyt nachalnie starał się z nim
zaprzyjaźnić. Czyż można go o to winić? Mitch zdawał sobie sprawę, że Nick nie pozostanie
w tej niewiedzy wiecznie - ludzie przecież plotkowali - ale chwilowo ich obu połączyło coś
wspólnego: nagłe zainteresowanie zaginionymi wynalazkami niezwykłego szalonego
naukowca.
Mitch żywił w duchu nadzieję, że ich przyjaźń być może przetrwa nawet „dzień
rodziny Murló”.
***
W sobotę o ósmej rano Mitch siedział przy kuchennym stole i wpatrywał się w leżące
przed nim urządzenie „Zamknij się i słuchaj”. Rozluźnił krawat, który już zaczynał go dusić.
Machina w przerażającym milczeniu cierpliwie czekała na okazję, by dopowiedzieć
jego myśli. Małe kółko z kości słoniowej zdawało się szyderczo prowokować Mitcha, by za
nie pociągnął.
- Czy mogę się tym pobawić? - spytała Madison, jego pięcioletnia siostrzyczka.
- Nie - odparł. - To nie zabawka.
- Wygląda jak zabawka.
- Ale nią nie jest.
- Więc ty nie będziesz się mógł bawić Panem McGrizzly - oświadczyła Madison.
Demonstracyjnie pomachała mu przed nosem pluszowym misiem i dumnie wyszła z
kuchni, zostawiając Mitcha samego z urządzeniem, które było wszystkim, tylko nie zabawką.
Wziął głęboki wdech, pociągnął za linkę i trzymał ją napiętą.
- Mój ojciec... - zaczął i puścił linkę.
A machina dokończyła:
-...nie może się doczekać, kiedy cię zobaczy.
Mitch westchnął. Nie to chciał usłyszeć. Jego krawat znów zdawał się zmieniać w
stryczek, więc rozluźnił go szarpnięciem. Potem pociągnął za linkę i spróbował ponownie.
- Mój ojciec potrzebuje tylko...
-...zobaczyć ciebie i twoją siostrę.
Mitch z irytacją walnął pięścią w stół. Raz jeszcze chwycił pierścień i pociągnął.
- Nie mogę odwiedzić dziś mojego ojca...
-...nie uśmiechając się.
Wsparł głowę na dłoniach. Nie ma z tego wyjścia, a ta przeklęta maszyna tylko
jeszcze bardziej mu to uzmysławiała.
Nie chodzi o to, że Mitch nie kochał ojca - owszem, kochał go - ale te weekendowe
wizyty były ostatnio coraz trudniejsze do zniesienia, coraz bardziej krępujące. Mitch wiedział,
że reaguje małostkowo. Ale obecnie działy się wokół niego rzeczy ważniejsze niż jego
osobiste problemy. Więź pomiędzy nim a tym urządzeniem stawała się coraz silniejsza. Miał
niemal wrażenie, jakby był teraz częścią tej maszynerii. Najistotniejszą częścią.
Nie pojmował tego, tak jak nie pojmował, w jaki sposób ta machina może robić to, co
robi. Wiedział tylko, że on, a także Nick, Caitlin, Vince i wszyscy inni, na których
oddziaływały te dziwaczne rupiecie ze strychu, są częścią jakiegoś niewidzialnego
mechanizmu, który został uruchomiony przez garażową wyprzedaż i teraz miele trybami,
zmierzając ku jakiemuś mrocznemu, tajemniczemu celowi.
- Albo może po prostu mam bzika - powiedział na głos.
Usłyszawszy własne słowa, poczuł się o wiele lepiej.
„Jakie to dziwne - pomyślał - że wolę zbzikować, niż mieć rację”.
Matka weszła do kuchni, jak zwykle z telefonem komórkowym przyklejonym do
ucha.
- Naprawdę, Mario, pogoda jest taka nieprzewidywalna, na przykład ta gwałtowna
ulewa w zeszłym tygodniu, a opony w moim samochodzie są łyse i nie mam pieniędzy, żeby
je wymienić, więc któregoś dnia po prostu sfruniemy z szosy i wylądujemy martwi w rowie, i
nikt nie znajdzie nas przez wiele miesięcy, i wiesz, co jeszcze...?
Mitcha zdumiewało, że potrafiła tak mówić bez pauzy na oddech. Jedynym sposobem
dojścia wtedy do słowa było mówienie razem z nią coraz głośniej - coś jak próba wjazdu na
autostradę, kiedy żaden kierowca nie chce cię przepuścić.
- Mamo, mam mnóstwo zadane w szkole i muszę przygotować na poniedziałek duży
projekt, a nie mogę odrabiać lekcji w samochodzie - wiesz, że podczas jazdy dostaję mdłości -
więc jeżeli pojadę dzisiaj, obleję i...
-...stale zapala się lampka „sprawdź silnik”, co to w ogóle znaczy „sprawdź silnik”,
dlaczego po prostu nie wskazuje, co jest nie w porządku, bo gdyby tak robiła...
-...i ty, i tata będziecie mogli winić tylko siebie za to, że przeszkodziliście mi odrobić
pracę domową na poniedziałek. I W KOŃCU PRZEZ WAS WYŚLĄ MNIE DO SZKOŁY
ALTERNATYWNEJ!!
- Zaczekaj, Mario - rzuciła matka i wreszcie odsunęła telefon od ucha. - Co ty tam
znowu marudzisz?
- Mówię o mojej pracy domowej, którą...
-...z łatwością odrobisz, jeżeli nie będziesz czekał na ostatnią chwilę - dokończyła,
przeinaczając to, co chciał powiedzieć, i podjęła rozmowę przez telefon, wciąż bez
zaczerpnięcia oddechu.
„Szkoła alternatywna - pomyślał Mitch - nosząca imię właśnie Nikoli Tesli, twórcy
maszyny, która ostatnio wydaje się rządzić moim życiem”.
Wziął ze stołu „Zamknij się i słuchaj” i zmierzając do drzwi, pociągnął za linkę.
- Niedługo wrócę! - zawołał do mamy. - Idę...
-...zobaczyć się z Nickiem - dokończyło urządzenie.
Tym razem powiedziało dokładnie to, co on zamierzał powiedzieć.
***
Jednakże Nick właśnie w tej chwili rozważał pewną nieoczekiwaną propozycję.
- Chcesz do mnie wpaść? - spytała go Caitlin przez telefon po mniej więcej dziewięciu
sekundach wstępnej pogawędki.
Nie wiedział nawet, skąd wzięła jego numer.
- Że co? - rzucił jak imbecyl, a potem upuścił komórkę, lecz zdążył ją złapać, zanim
upadła na podłogę.
- Potrzebna mi pomoc przy nowym projekcie plastycznym - wyjaśniła Caitlin. -
Wymaga on rozsadzenia puszek farby petardami M80, a żaden z moich innych przyjaciół nie
chce znowu oberwać odłamkiem.
W tym momencie Nick dla Caitlin rzuciłby się nawet na eksplodujący granat od
paintballa, jednak nie zamierzał się jej do tego przyznać.
- Chyba mógłbym wpaść - odrzekł.
- Jesteś ubezpieczony? - zapytała.
- Eee... tak - wydukał, co było lepsze niż powiedzenie: „Muszę to sprawdzić w mojej
teczce ze sprawami, o których nie mam zielonego pojęcia”.
- To dobrze - rzekła pogodnie. - A więc do zobaczenia za pół godziny.
- W porządku. A jeśli nawet projekt nie wypali, zawsze możesz zrobić mi łaskę... -
chciał powiedzieć: „...i porozmawiać ze mną”, lecz w tym momencie coś trzasnęło i
połączenie się urwało, pozostawiając Nicka zadręczającego się tym, czy Caitlin przypadkiem
nie usłyszała w ostatnim słowie „l” zamiast „ł”.
Włożył ładne ubranie, uważając jednak, aby się przesadnie nie wystroić. Spryskał
twarz wodą kolońską, a potem ją zmył i wyszedł z domu na to bombowe spotkanie z Caitlin.
Był tak zatopiony w myślach, że kiedy zobaczył Mitcha jadącego na rowerze, już nie
zdążył się przed nim schować.
- Cześć, idziesz dokądś? - zagadnął Mitch.
- Aha - mruknął zdawkowo Nick, nie chcąc wdawać się w szczegóły, gdyż wówczas
nigdy nie zdołałby go spławić. - Dlaczego jesteś w białej koszuli i krawacie? Czy to ma jakiś
związek z religią? Zamierzasz zapukać do mojego domu i zostawić pod drzwiami broszurkę?
Miał to być żart, ale Mitch odpowiedział z niejakim smutkiem w głosie:
- Nie, nic z tych rzeczy.
Mitch wydawał się zakłopotany. To było do niego niepodobne. Zazwyczaj po prostu
zaczynał gadać, nie zważając na to, czy rozmówca ma ochotę go słuchać.
- Wiesz, Mitch, właściwie jestem teraz zajęty, więc...
- Mam się dziś spotkać z tatą. Pomyślałem, że mógłbyś pojechać ze mną. Jestem
pewien, że on z przyjemnością by cię poznał.
„Zastanówmy się - pomyślał Nick. - Wyrafinowane spotkanie z Caitlin i jej sztuką czy
przesiadywanie z Mitchem i jego ojcem?”.
Tego w ogóle nie dawało się porównać! Nie ma mowy.
- Może kiedy indziej - odparł.
- Tak, jasne, rozumiem. - Na twarzy Mitcha znów pojawił się ten nietypowy dla niego
wyraz. Coś między grymasem mdłości a żałosnym spojrzeniem małego psiaka. - Chodzi po
prostu o to, że tata myśli, że ja nie mam żadnych przyjaciół. Wiesz, chciałem mu pokazać, że
się myli.
Nick wziął głęboki wdech, aby móc skutecznie stawić czoło desperacji Mitcha.
„Zastanówmy się - pomyślał. - Wyrafinowane spotkanie z Caitlin czy moje
sumienie?”. Tym razem decyzja była trochę trudniejsza, jednak szala mentalnej wagi Nicka
nadal przechylała się na stronę Caitlin.
- Innym razem - powtórzył. - Obiecuję - dodał, a to, iż mówił szczerze, wystarczyło,
by uciszyć jego wyrzuty sumienia.
O dziwo, Mitch nie zaczął się spierać, tylko dał za wygraną.
- Jasne. No to trzymaj się - rzekł, po czym zawrócił i popedałował z powrotem.
Wyglądało to tak, jakby od początku wiedział, że nic nie wskóra, jeszcze zanim
spróbował.
Dla Nicka było jasne, że Mitch potrzebuje jego wsparcia - i to teraz, a nie „kiedy
indziej”. Problem polegał więc na tym, jak przeważyć szalę na stronę Mitcha, skoro na
drugiej tak twardo siedziała Caitlin?
Ku zaskoczeniu Nicka odpowiedź przyszła łatwo.
- Mitch, zaczekaj! - zawołał i pobiegł do niego środkiem jezdni. - Coś ci powiem.
Pojadę dzisiaj z tobą pod jednym warunkiem.
- Tak?
- Kiedy wrócimy, oddasz mi „Zamknij się i słuchaj”.
Przez chwilę Mitch miał minę, jakby dźgnięto go sztyletem w serce. Ale potem
spojrzał Nickowi w oczy, wyciągnął rękę i powiedział:
- Umowa stoi.
***
Jak powszechnie wiadomo, kuchenka mikrofalowa została wynaleziona przypadkiem,
kiedy pracownik naukowy przechodził w pobliżu wielkiego magnetronu i zorientował się, że
batonik w jego kieszeni się roztopił.
Pierwszy sztuczny słodzik odkryto, gdy pewien naukowiec usiadł do kolacji i
zorientował się, że chleb jest nieoczekiwanie słodki. Postanowił wówczas prześledzić, jakich
substancji chemicznych dotykał tamtego dnia, aż wreszcie udało mu się ustalić, które z nich
połączyły się w coś, co smakuje jak cukier.
A zabawka Slinky**? Została wynaleziona, kiedy inżynier okrętowy niechcący strącił
z blatu sprężynę i zobaczył, jak kroczy ona po podłodze.
Oczywiście, wszystko to mogłoby bardzo łatwo się nie wydarzyć. Facet od
mikrofalówki mógł przysmażyć sobie serce, a nie czekoladę w kieszeni koszuli. Gdyby
geniusz od słodziku rozsądnie umył ręce przed jedzeniem, nigdy niczego by nie odkrył. A
marynarz od zabawki Slinky mógł porzucić żonę i dzieci i wstąpić do jakiejś boliwijskiej
sekty religijnej, i wszelki słuch by po nim zaginął. (Właściwie tak zrobił - jednak dopiero po
wynalezieniu tych sprężyn, które potrafią schodzić po schodach pojedynczo albo parami, co
na zawsze zmieniło nasze dzieciństwo).
Szczęśliwe przypadki i nieoczekiwane wynalazki. W świecie nauki to raczej reguła
niż wyjątek. Na przykład Petula GrabowskiJones dokonała szokującego odkrycia, kiedy
wywołała zdjęcie, które zrobiła w jasnym świetle dnia swojemu pieskowi chihuahua o
imieniu Hemoroid, siedzącemu na narożnym stoliku w salonie. Zamiast fotografii psa
otrzymała zdjęcie swojej matki, która w środku nocy w tym samym miejscu wyciągała
pieniądze z portfela męża. To przypadkowe odkrycie dało Petuli tak pożądany wgląd w istotę
działania owego „wadliwie funkcjonującego” skrzynkowego aparatu fotograficznego - oraz
umożliwiło uzyskanie pokaźnych dochodów poprzez szantaż.
Ostatnią natomiast rzeczą, jaką spodziewała się odkryć Caitlin Westfield, było to, że
rozsadzanie petardami puszek farby bez pomocy Nicka okazało się zupełnie niezabawne - co
z kolei nieoczekiwanie odkryło przed nią jej własne sekretne pobudki. Uświadomiła sobie
nagle, że wymyśliła cały ten projekt artystyczny wyłącznie po to, by spędzić popołudnie z
Nickiem.
Jeśli zaś chodzi o Nicka, to dokonał on równie niespodziewanego dla siebie odkrycia,
że - podobnie jak w przypadku asteroidy, która spowodowała niegdyś wyginięcie dinozaurów,
umożliwiając ewolucję ssaków - w Mitchu kryje się więcej, niż wskazywałby na to jego
apodyktyczny, nietaktowny sposób bycia.
***
- Mój tata mieszka na strzeżonym osiedlu - oznajmił Mitch Nickowi podczas tej
długiej jazdy nie wiadomo dokąd.
Siedzieli z tyłu rodzinnego samochodu. Mama Mitcha prowadziła, trzymając -
całkowicie sprzecznie z prawem - przytkniętą do ucha komórkę, przez którą bez przerwy
rozmawiała. Obok niej siedziała siostrzyczka Mitcha i kopała w plastikową deskę rozdzielczą,
jakby chciała roztrzaskać schowek.
- Czym zajmuje się twój tata? - zapytał Nick.
- Pracował w branży komputerowej, ale teraz ma państwową posadę - odpowiedział
Mitch.
Nick kiwnął głową, lecz w gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Nadal w duchu
przeklinał siebie za to, że wybrał jazdę tym cholernym pontiakiem rodziny Murló, zamiast
spędzić dzień z Caitlin.
Mitch pogmerał przy „Zamknij się i słuchaj”, lecz nie pociągnął za linkę. Nick
zastanawiał się, czy przyjaciel powstrzymuje się ze względu na przysięgę złożoną na Biblię
Potępienia Vince’a, czy może chodzi mu po głowie jakaś myśl, której nie chce dokończyć.
- Wiesz, że będzie najlepiej, jeśli ta rzecz wróci na mój strych, prawda? - powiedział
Nick.
Mitch nie spojrzał na niego.
- Nie ma znaczenia, co myślę. Zawarłem umowę, no nie? - Przesunął dłonią po
zimnej, metalicznej obudowie urządzenia. - Ostatnio mam wrażenie, jakby to wiedziało, co
zamierzam powiedzieć, jeszcze zanim to powiem. Wariactwo, prawda?
- Tak, wariactwo - przytaknął Nick, ale wiedział swoje.
***
Ekskluzywne strzeżone osiedle, w którym przebywał ojciec Mitcha, miało bramę z
budką strażniczą - a właściwie nawet dwie bramy. Miało też ogrodzenie pod napięciem i
wieże z uzbrojonymi strażnikami. Zważywszy na to wszystko, niewiele istniało miejsc lepiej
strzeżonych niż Stanowy Zakład Karny Kolorado.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - zapytał Nick Mitcha, gdy czekali w kolejce przed
wykrywaczem metalu.
- Powiedziałem - odparł Mitch. - Tylko nie potrafiłeś czytać między wierszami.
Nick nie chciał pytać, jakie przestępstwo popełnił ojciec Mitcha, że trafił do więzienia
o maksymalnie zaostrzonym rygorze - chociaż w drodze od bramy do wykrywacza metalu
dokładnie dwadzieścia trzy razy przemknęło mu przez głowę określenie „seryjny morderca”.
- Mój ojciec to geniusz komputerowy - wyjaśnił w końcu Mitch. - Zaprojektował dla
ponadnarodowych banków elektroniczny system transferu środków finansowych. Przy okazji
odkrył, że bankowa sieć elektroniczna jest powiązana jeszcze ściślej niż internet. Stworzył
więc niewykrywalny program, który potrafił wniknąć do dowolnego losowo wybranego konta
i pobrać z niego jeden cent. Wypróbował go i wylądował tutaj. Ten program chyba nie był aż
tak niewykrywalny, jak sądził.
- Wsadzono go do więzienia za kradzież jednego centa?
- Tak jakby - odrzekł Mitch. - Ukradł po jednym cencie z każdego konta bankowego
na świecie.
- Niemożliwe - powiedział Nick. - To musiało dać...
Mitch pociągnął za linkę urządzenia „Zamknij się i słuchaj”, które dokończyło:
-...725 milionów 452 tysiące 344 dolary. I 39 centów.
Nicka zatkało.
- Nigdy nie lubiłem biznesowych wspólników mojego taty - oświadczył Mitch,
opróżniając kieszenie do plastikowego pojemnika na ruchomej taśmie stanowiska ochrony. -
Byli potwornie odrażający.
Urządzenie „Zamknij się i słuchaj” w niczym nie przypominało osobistych
drobiazgów, z jakimi mieli zazwyczaj do czynienia ochroniarze więzienia podczas
rutynowych kontroli. Nicka zaniepokoiło, że Mitch zabrał tę rzecz ze sobą, ale ponieważ był
oszołomiony całą tą nieoczekiwaną sytuacją, zauważył to dopiero, gdy zaczęli ich sprawdzać
uzbrojeni strażnicy. Wprawdzie aparat rentgenowski nie wykrył wewnątrz tego urządzenia
niczego, co jednoznacznie świadczyłoby o przestępczym zamiarze, jednak ów przedmiot był
zbyt niezwykły, by oficer dyżurny pozwolił go wnieść.
- Wykonałem to na lekcję prac technicznych - powiedział Mitch. - Obiecałem tacie, że
mu pokażę.
- Mitch, może po prostu zanieś to z powrotem do samochodu - rzekła jego matka,
zabierając z pojemnika swoją komórkę i biżuterię. - A następnym razem zrób coś z plastiku.
Oczywiście, nie miała pojęcia, czym naprawdę jest ten przedmiot. Ale siostra Mitcha
widocznie się tego domyśliła - chociaż nic jej nie powiedział - gdyż pociągnęła za linkę w
momencie, gdy strażnik zaczął mówić:
- Niestety, nie mogę...
-...przygruchać dziewczyny, nie łgając o sobie.
Strażnik osłupiał, siostrzyczka Mitcha natomiast zaśmiała się zachwycona.
- To zabawne - orzekła.
Oficer wyraźnie nie wiedział, jak postąpić.
- Czyżby? - mruknął, gdy Madison ponownie szarpnęła za linkę. - Cóż, nie sądzę, by...
-...ktokolwiek musiał wiedzieć, że nadal mieszkam ze swoją matką.
Madison znowu się roześmiała.
- Chce pan usłyszeć, co jeszcze powie?
- Nie! - Czerwony na twarzy strażnik oddał urządzenie Mitchowi. - Przechodźcie.
***
Nick spodziewał się bariery z kuloodpornego szkła pomiędzy więźniami i
odwiedzającymi, lecz jej nie było. Był tylko pokój ze stołami i mnóstwem strażników.
Pomieszczenie przenikała woń przypominająca zapach w starej siłowni - lekko metaliczna i
lekko cuchnąca - a jedyne, co odróżniało więźniów od gości, to noszone przez tych
pierwszych jaskrawo-pomarańczowe uniformy.
- Mamy nadzieję, że już niedługo nie będziemy musieli tu przyjeżdżać - powiedział
Mitch, szukając wzrokiem ojca, który jednak jeszcze się nie zjawił. - W przyszłym miesiącu
tata stanie przed komisją orzekającą o zwolnieniach warunkowych. Jego adwokat złożył
wniosek o skrócenie wyroku ze względu na dobre sprawowanie, a tata naprawdę jest
grzeczny.
Nick nie wiedział, czy ma usiąść, stać, czy wynieść się stąd w diabły. To nie lekkie
więzienie dla urzędników, w jakim spodziewałby się znaleźć hakera komputerowego. To
miejsce było prawdziwym mamrem - z mężczyznami, którzy posiwieli od ciężkich przeżyć i
jeszcze cięższych zbrodni. Większość z nich miała tyle tatuaży, że ledwie mieściły się na ich
ciałach.
W końcu strażnik przyprowadził ojca Mitcha i podekscytowana Madison zaczęła
podskakiwać. Pan Murló był szczuplejszy niż syn, ale miał takie same kędzierzawe włosy i
szorstki głos. Miał też nieśmiałe spojrzenie oszołomionej niewinności, jak gdyby nawet teraz,
po tak długim pobycie w więzieniu, wciąż nie potrafił pojąć sytuacji, w jakiej się znalazł.
Wydawał się niezmiernie uradowany widokiem swojej rodziny, lecz Nick wyczuwał w nim
trwałą melancholię - być może jedyną cechę wspólną z jego współwięźniami.
Usiedli przy jednym z wolnych stolików. Nick też przysunął sobie krzesło, lecz czuł
się strasznie zakłopotany. Mitch przedstawił go: „Nick, mój najlepszy przyjaciel”, co, jak się
zdaje, ogromnie ucieszyło pana Murló. Madison opowiedziała o klasowym przedstawieniu
teatralnym, w którym grała ważną rolę plomby w zębie.
Ojciec Mitcha przyjrzał się z zaciekawieniem urządzeniu „Zamknij się i słuchaj”.
- Co to takiego?
Ale ponieważ siedziała z nimi mama, Mitch schował tę rzecz pod stół i zmienił temat,
pytając o jakość tutejszego jedzenia i o szansę ojca na zwolnienie warunkowe. Dopiero kiedy
matka wyszła zaprowadzić Madison do toalety, wyjął z powrotem urządzenie.
- Mitch - odezwał się Nick - myślę, że nie...
-...że nie powinienem go użyć - dokończył Mitch. - Wiem, że tak myślisz, i wiem, co
ci przyrzekłem. Ale dopóki jesteśmy tutaj, ta rzecz nadal jest moja i po prostu muszę to
zrobić.
Nick popatrzył na niego, potem na jego ojca, i pojął, że cokolwiek Mitch zamierza
uczynić, nie zdoła go powstrzymać.
- Dawno temu, kiedy byłem dzieckiem, też miałem taką zabawkę - powiedział z
nostalgią pan Murló.
Mitch potrząsnął głową.
- Nie taką jak ta.
- Twoja mama powiedziała, że zrobiłeś to na zajęciach technicznych.
- Niezupełnie - odparł Mitch.
Nie próbował wyjaśniać. Zamiast tego rozejrzał się, chcąc się upewnić, że nikt nie
siedzi na tyle blisko, by podsłuchać, po czym urządził ojcu krótki pokaz dopowiadania
niedokończonych zdań.
- Drużyna Colorado Rockies...
-...zdobędzie w tym roku 83 i 79 punktów - dokończyła maszyna.
- Poziom bezrobocia...
-...zmniejszy się o 3,2 procent.
- Twoja ulubiona restauracja...
-...splajtuje w przyszłym miesiącu.
- Wylosowane jutro numery Lotto...
-...wszystkie będą podzielne przez trzy.
Mitch na moment odwrócił wzrok, starając się ukradkiem otrzeć oczy. Jego ojciec
uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Fajna zabawka - powiedział. - Sam zaprogramowałeś te odpowiedzi?
- Ty ją wypróbuj - zaproponował Mitch.
Nick chciał coś powiedzieć, powstrzymać bieg wypadków, zanim sprawy zajdą za
daleko, lecz one gnały naprzód w oszałamiającym tempie wyścigowego bolidu z Mitchem
siedzącym za kierownicą. Mitch, który zawsze był w dwóch trzecich utrapieniem, a w jednej
trzeciej nieudacznikiem, teraz wykazywał niezłomną determinację i w pełni panował nad
sytuacją. Dokładnie wiedział, co zamierza osiągnąć.
Gdy jego ojciec nie sięgnął po linkę, Mitch znów zaczął ją pociągać, za każdym razem
nieco mocniej.
- Twoi partnerzy biznesowi...
-...wykorzystali cię.
- Zasługujesz...
-...na coś lepszego niż to, co cię spotkało.
- Potrzebujesz tego urządzenia...
-...żeby udzieliło ci kluczowej odpowiedzi.
Potem podsunął machinę ojcu.
- Tato, zapytaj tę rzecz, gdzie oni ukryli pieniądze. Ponieważ jeśli zdołasz dowieść, że
to ci dranie je mają, a nie ty - udowodnisz tym, że jesteś niewinny i że to oni je ukradli.
Proszę, tato, zapytaj.
Pan Murló z powątpiewaniem, a jednak zarazem z lekką obawą dotknął pierścienia na
końcu linki i ujął go w palce, lecz nadal nie zdecydował się pociągnąć.
- Są rzeczy dziwniejsze na niebie i ziemi... - zaczął.
- Trzymajmy się raczej ziemi - przerwał mu Mitch.
Jego ojciec wziął głęboki wdech i rozejrzał się, czy inni więźniowie nie patrzą. Potem
z pełnym napięcia wyczekiwaniem pociągnął za linkę i puścił ją.
- Moje zwolnienie warunkowe...
-...nie zostanie ci przyznane do końca życia.
Machina z cichym warkotem wciągnęła do końca linkę i umilkła. Mitch spuścił głowę,
nie potrafiąc spojrzeć ojcu w oczy.
- Nie o to miałeś spytać - rzekł bardzo cicho.
Ojciec nic nie odpowiedział. Wydawał się nieobecny, zamknięty w sobie. W tym
momencie wróciła matka z Madison, prowadząc z córką jednostronną rozmowę o właściwym
używaniu urządzeń sanitarnych w publicznej toalecie. Widząc milczących męża i syna,
rozpoczęła niekończący się monolog, przechodząc drogą luźnych skojarzeń od higieny
osobistej poprzez kwestię osobistego szkolenia do szkolnych ocen Madison.
Mitch przyciskał teraz kurczowo do piersi urządzenie „Zamknij się i słuchaj”. Nick
nagle zdał sobie sprawę, że bez względu na to, ile zdań potrafi zakończyć ta maszyna i jakie
wyroki przez to wydać, nie umie jednego: zakończyć odsiadywania wyroku przez ojca
Mitcha.
- Nie powinieneś był tego robić - rzekł Mitch.
Nick nie był pewien, czy powiedział to do ojca, czy do „Zamknij się i słuchaj”. Cała
niedawna pewność siebie Mitcha błyskawicznie roztrzaskała się o bandę i został z niej tylko
rozbity wrak.
- Przykro mi, Mitch - odezwał się.
- Nie! - rzucił gwałtownie przyjaciel, a potem dodał spokojniej: - Po prostu nic nie
mów.
***
Kiedy pożegnali się z panem Murló i wrócili do samochodu, Mitch zgodnie z
przyrzeczeniem wręczył urządzenie „Zamknij się i słuchaj” Nickowi.
- Jest twoje - powiedział.
Wprawdzie Nick wiedział, że ta rzecz, podobnie jak wszystkie pozostałe dziwne
obiekty, powinna trafić z powrotem na jego strych - jednak coś w sposobie, w jaki Mitch
wydawał polecenia machinie, uświadomiło mu, iż to nie takie proste.
Aparat rentgenowski odsłonił wewnętrzny mechanizm tego przedmiotu. Nie odsłonił
natomiast zewnętrznego mechanizmu, a Mitch niejako stanowił obecnie jego część.
Nick pojął, jak powinien postąpić.
- Nie - odpowiedział Mitchowi, zwracając mu urządzenie. - Na razie je zatrzymaj.
Mitch popatrzył na niego z takim samym wyrazem twarzy, jaki miał jego ojciec tuż
przed pociągnięciem za linkę, które zdecydowało o jego losie.
- Naprawdę? Mówisz serio? - spytał.
Nick skinął głową.
- Nikt nie potrafi posługiwać się tą maszyną lepiej niż ty. A poza tym myślę, że on
chciał, abyś przez jakiś czas miał ją u siebie.
- Kto, mój ojciec? - spytał Mitch.
- Nie - odparł Nick. - Tesla.
***
Tego wieczoru Mitch po powrocie nie zjadł kolacji, gdyż zupełnie nie miał apetytu,
tylko od razu poszedł do swojego pokoju. Jeszcze niedawno był przekonany, że ta machina
udzieli jemu i ojcu wystarczających wskazówek, by mogli naprawić sytuację i uzyskać
uniewinnienie taty. Wszystko to wydawało się jedynie kwestią odpowiedniego rozpoczęcia
zdania. Owszem, maszyna wprawdzie nie zawsze podejmowała myśl w kierunku
zamierzonym przez mówiącego, ale nawet poruszanie się okrężną drogą jest lepsze niż
tkwienie przed ślepym murem.
Teraz jednak to już nie tylko mur, ale grobowiec. Rzeczywistość wygląda tak, że jego
ojciec nigdy nie opuści więzienia. Urządzenie wyraziło to całkowicie jasno.
Strasznie jest utracić nadzieję. Czasami pozostałą po niej ranę wypełnia bliznowata
tkanka, zapiekła, jątrząca się i wstrętna. Kiedy indziej jednak - jak to było z rozcięciem na
czole Nicka - ta rana zostaje zdezynfekowana, troskliwie zszyta i staje się istotną częścią
twojej osobowości.
Tak więc Mitch, samotny w swoim pokoju, trzymał w objęciach urządzenie „Zamknij
się i słuchaj”, kołysał się w przód i w tył i szlochał bezgłośnie, gdyż nie chciał, by usłyszała
go matka. Ale nawet pogrążony w smutku i żalu zawarł stanowczo pakt sam ze sobą. Dowie
się, jakich ma prawdziwych przyjaciół, i będzie cenił owe przyjaźnie. I nigdy nie pozwoli dać
się wykorzystać tak, jak jego ojca wykorzystali szemrani bogaci partnerzy biznesowi w
jasnych opalizujących garniturach.
** Spiralna sprężyna, która może się rozciągać, wskutek czego wykonuje szereg
trików, takich jak schodzenie po schodach czy kroczenie po podłodze.
Rozdział 11
ZNAK ACCELERATICH
Nick odsunął się na krześle do tyłu od ekranu komputera i uniósł złoty wpinany
znaczek do światła wpadającego przez świetlik strychu. Litera A zalśniła.
Spędził połowę popołudnia na szukaniu w internecie czegoś podobnego do tego
znaczka, lecz bez rezultatu. Zeskanował go nawet, a potem spróbował użyć porównywarki
Google’a. Nic.
To „A” musiało być skrótem czegoś, symbol nieskończoności przypuszczalnie
również coś znaczył. Ale wobec braku jakichkolwiek wskazówek wszystko to tylko domysły.
- Wcale mnie nie dziwi, że niczego nie znalazłeś - oświadczyła Caitlin, kiedy do niej
zadzwonił.
Nick nie był pewien, czy to oznacza, że uważa go za nieporadnego, czy też wręcz
przeciwnie. Nie zamierzał jednak użyć magnetofonu szpulowego, by się tego dowiedzieć. To
byłoby zdecydowanie zbyt podstępne.
- W porządku - rzekła - przejdziemy więc do planu awaryjnego.
- Nie wiedziałem nawet, że mamy jakiś plan awaryjny.
- Zawsze jest jakiś plan awaryjny - powiedziała, po czym wyjaśniła, że w mieście
mieszka pewien jubiler - ekspert w zakresie biżuterii i innych ozdób.
- Wolałbym nikomu nie pokazywać tego znaczka - odparł Nick.
- Nie martw się - uspokoiła go. - To przyjaciel naszej rodziny; bywamy u niego od lat.
Jest wzorem dyskrecji.
- Cokolwiek to znaczy - mruknął Nick.
- To znaczy, że możemy mu zaufać. Zresztą już się z nim umówiłam. Zazwyczaj w
niedziele nie pracuje do późna, ale chyba durzy się w mojej matce i wciąż ma nadzieję, że ona
pewnego dnia wejdzie do jego sklepu i poleci, by wycenił jej ślubną obrączkę. Tak więc dla
mnie zrobił wyjątek. Mamy się z nim spotkać dziś wieczorem o wpół do ósmej.
***
Caitlin lubiła wierzyć, że jej życie to nieustanne pasmo przygód, jednak dotychczas
tylko je sobie zmyślała. Lecz to teraz było czymś realnym - albo właściwie raczej surrealnym.
Chodziło o wydarzenie o epokowym znaczeniu, które w dodatku - mówiąc z pewną przesadą
- działo się na jej własnym podwórku. Obecnie uczestniczyła w prawdziwie tajemniczej
sprawie, w którą byli zamieszani podejrzani, elegancko ubrani ludzie, sekretny symbol, a
także bystry i niebrzydki chłopiec. Przypuszczała, że mógłby nawet wyrosnąć z
niebrzydkiego na naprawdę przystojnego, gdyby reszta jego twarzy dogoniła uszy i gdyby
zrobił coś z tymi stale przylizanymi włosami.
Zrezygnowana zdawała sobie sprawę, że żadna taka przemiana nie grozi Theo.
Owszem, był dość przystojny, jeśli nie ma się nic przeciwko dodatkowemu kręgowi
szyjnemu, ale jego bystrość... no cóż, znajdował się stale w samym środku krzywej Gaussa.
Nie był głupi, tylko po prostu rozpaczliwie przeciętny - co nie musiałoby przeszkadzać,
gdyby nie jego permanentne zadowolenie z siebie.
Może więc ta puszczona przez szkolny radiowęzeł rozmowa ujawniająca prawdziwe
myśli miała jednak swoją nieoczekiwaną dobrą stronę.
Nick zjawił się o siódmej. Pieszo.
- Nie masz roweru? - spytała.
- Straciłem w pożarze.
- Racja, przepraszam. Możesz pożyczyć rower mojego taty.
Nick tak zrobił i chociaż ten rower był dla niego trochę za duży, dobrze sobie radził.
Jechali obok siebie samym środkiem ścieżki rowerowej do sklepu jubilerskiego Svedberg i
Synowie. Piękna Biżuteria.
- Więc jak Danny i twój ojciec uporali się z tym, co zaszło podczas meczu
baseballowego? - zagadnęła Caitlin.
- Nijak - odparł Nick. - Danny to dzieciak, który nie przejmuje się zbytnio, kiedy
zdarza się coś nadzwyczajnego, tylko po prostu to akceptuje, a tata - no cóż, gdy staje w
obliczu czegoś, czego nie rozumie, zaczyna z dziwacznym zapałem zajmować się sprawami,
które rozumie. Kiedy wychodziłem, kosił chwasty na trawniku.
- Po zmroku?
- No właśnie.
Wjechali do dzielnicy handlowej. Eleganckie, świeżo wyremontowane sklepy
wciskały się między stare, w których chyba od zarania dziejów nie zmieniano aranżacji w
witrynach. Był tu magazyn z tkaninami oferujący szkaradne resztki z lat siedemdziesiątych
ubiegłego wieku i sklep obuwniczy ze spłowiałym od słońca plakatem Hush Puppies,
cokolwiek to znaczyło. Nawet w blasku dnia te starsze sklepy wyglądały odrażająco, a co
najmniej okropnie przygnębiająco - ale w niedzielny wieczór, gdy nie było przechodniów,
ciemne szyby okien wystawowych sprawiały ponure, złowrogie wrażenie.
Caitlin zahamowała przed sklepem jubilerskim Svedberga, a Nick zatrzymał się tuż za
nią. Wnętrze było ciemne, tak jak wszystkie inne tutaj.
- Jesteś pewna, że on tam jest? - spytał. - Może zapomniał.
Caitlin zsiadła z roweru i nacisnęła klamkę, całkowicie pewna, że drzwi są zamknięte
- ale otworzyły się, kiedy je pchnęła. Z wnętrza wionęło ciepłe powietrze. Zadźwięczał
dzwonek nad drzwiami - dziwnie głośno w panującej ciszy, aż Caitlin się wzdrygnęła. Widząc
to, Nick zarżał śmiechem, a ona rzuciła mu gniewne spojrzenie. Niewątpliwie, gdyby to on
otwierał drzwi, też by się wzdrygnął.
Powinna była zapamiętać ten dzwonek z dzieciństwa - ale już od wielu lat tu nie była.
Dawniej ojciec przyprowadzał ją tutaj w walentynki i zawsze w panicznym pośpiechu
wybierał razem z nią w ostatniej chwili prezent dla mamy. Potem Caitlin przychodziła
ponownie, tym razem z matką, która zwracała prezent i wybierała coś innego, co rzeczywiście
się jej podobało. Był to sekret, który znali tylko ona, mama i pan Svedberg - toteż Caitlin
odczuwała osobliwy rodzaj wspólnoty z tym człowiekiem. Współspiskowcy tajnej intrygi
jubilerskiej.
- Czy to ty, panno Westfield? - dobiegł ich głos z zaplecza. - Wchodź, wchodź.
Mdłe światło na tyłach sklepu rzucało długie nikłe cienie pierścionków, naszyjników i
bransoletek w gablotach. Nie było na tyle silne, by ta biżuteria zalśniła. W głębi, w małym
warsztacie jubilerskim siedział, jak zawsze, znużony pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna.
Wydał się Caitlin taki sam jak dawniej, może tylko trochę bardziej przykurzony. Oczy miał
nieco za małe w stosunku do twarzy, co usiłował kompensować, otwierając je szeroko,
ilekroć mówił. Sprawiało to wrażenie, jakby stale zdumiewał się tym, że bierze udział w
rozmowie.
- Dzień dobry, panie Svedberg - powiedziała. - Jestem niewymownie wdzięczna, że
znalazł pan czas, aby się z nami dzisiaj spotkać.
Podniósł wzrok i uśmiechnął się cieplej, niż, zda się, pozwalała atmosfera tego
pomieszczenia.
- To niemożliwe! - wykrzyknął. - Kiedy ostatni raz cię widziałem, panno Westfield,
byłaś o, taka malutka, i trzymałaś się kurczowo nogawki spodni mamusi paluszkami lepkimi
od lodów. - I mrugnął. Zawsze do niej mrugał. Kolejny dowód ich jubilerskiej konspiracji.
Zakłopotana tym mrugnięciem odwróciła wzrok, tak jak czyniła przed laty. - Jak się miewa
twoja matka?
- Świetnie - odrzekła, notując w duchu, że nie zapytał o jej ojca.
Svedberg odwrócił się do Nicka.
- A to z pewnością ten młody człowiek, o którym mi mówiłaś.
- Nick Slate. Jestem jej przyjacielem - powiedział, podając rękę na powitanie.
- Cóż, Nicku Slate, przyjacielu, to bardzo rycerskie z twojej strony, że eskortujesz
młodą damę w tę ciemną noc.
- Nie jest tak ciemno - rzuciła Caitlin, nieco zniecierpliwiona tą pogawędką.
Ona i Nick usiedli obok siebie na stołkach przy stole jubilerskim. Wyobraziła sobie, że
wyglądają oboje jak nerwowa młoda para wybierająca pierścionek zaręczynowy. Ogarnęła ją
złość na Nicka, chociaż to nie była jego wina.
Stary jubiler w milczeniu wodził wzrokiem między nimi. Caitlin zaniepokoiła się, że
być może istnieje jakiś zbiór zasad takich prywatnych transakcji, które naruszyła.
- A więc... - zaczęła.
- A więc - podjął Svedberg - wspomniałaś, że chcesz, bym oszacował jakąś ozdobę,
prawda?
Nick sięgnął do kieszeni.
- To wpinany znaczek. Mam go tutaj.
Odwinął znaczek z bibułki, a Caitlin z irytacją przewróciła oczami. Nie przynosi się
do jubilera czegoś cennego owiniętego w bibułkę. Powinien był przynajmniej włożyć go do
aksamitnego woreczka. Z pewnością jego matka ma jakiś w szkatułce z biżuterią... Potem
nagle przypomniała sobie, że Nick stracił matkę, i zapragnęła go przeprosić, mimo iż przecież
niczego nie powiedziała.
Trzymał znaczek w ręku, ale nie podał go jeszcze Svedbergowi. Spojrzał na Caitlin.
- Jesteś pewna?
Odwróciła się do jubilera.
- Mój przyjaciel chce mieć pewność, że ta konsultacja pozostanie ściśle poufna.
- Oczywiście - odrzekł Svedberg; wyglądało, że teraz już nie może się doczekać, by
zobaczyć ten przedmiot.
Nick położył znaczek na pokrytym filcem blacie stołu jubilerskiego. Znaczek zalśnił
w świetle roboczej lampy.
Jeśli Caitlin spodziewała się jakiejś spektakularnej reakcji Svedberga, spotkało ją
rozczarowanie. Jubiler po prostu wziął znaczek do ręki i popatrzył nań przez olbrzymie szkło
powiększające.
- Hmm... - mruknął w zamyśleniu i delikatnie dotknął znaczka koniuszkiem palca. -
Najprawdopodobniej złoto... bardzo wysokiej próby, przypuszczam, że
dwudziestoczterokaratowe. Nadzwyczaj misterna robota; emblemat został odlany, a nie
odciśnięty. - Westchnął i zważył znaczek na dłoni. - Ale niestety jest bardzo lekki, więc nawet
jeśli to czyste złoto, nie będzie zbyt wiele wart.
- Czy rozpoznaje pan symbol na nim? - zapytała Caitlin. - Może ten znaczek ma
większą wartość jako dzieło sztuki, niż wskazywałaby na to jego waga.
Gdy jubiler przyglądał się frontowi znaczka, Nick powiedział bezgłośnie do Caitlin:
„Dzieło sztuki?”, ale ostentacyjnie go zignorowała.
- To litera „V” z tradycyjnymi laseczkami - wymamrotał Svedberg - przecięta cyfrą
osiem. Coś mi to przypomina...
- Proszę odwrócić znaczek - polecił Nick. - To litera A, nie V. Pozioma ósemka jest
chyba symbolem nieskończoności?
Gdy tylko jubiler odwrócił znaczek właściwą stroną do góry, jeszcze bardziej
wytrzeszczył i tak już szeroko otwarte oczy, umilkł nagle i znieruchomiał. Caitlin wyobraziła
sobie, że wszystkie zegarki w szklanych gablotkach również się zatrzymały.
- Co to jest? - zapytał Nick.
Svedberg zawahał się przez moment i z zakłopotaniem poruszył się na krześle.
- Niestrawność - powiedział. - Mój lekarz mówi, że powinienem unikać ostrych
potraw, ale uwielbiam od czasu do czasu zjeść paprykę chilli.
Wstał i zwrócił Nickowi znaczek.
- Żałuję, że nie mogę bardziej pomóc. Niemniej jednak życzę powodzenia.
- Ale chwileczkę - rzekł Nick. Popatrzył na Caitlin, jakby to ona była winna nagłej
zmiany zachowania jubilera, a potem przeniósł spojrzenie z powrotem na Svedberga. -
Powiedział pan, że coś mu to przypomina...
- Pomyliłem się - odparł szybko jubiler. - W tym zawodzie ogląda się tyle wzorów, że
łatwo je ze sobą pomylić.
Caitlin jednakże wyczuła, że coś przed nimi zataił. Problem w tym, jak wydobyć z
niego informację, którą najwyraźniej ukrywa. Po chwili przyszło jej do głowy rozwiązanie.
Okazało się dziecinnie proste, ale też tak podstępne, że ogarnęło ją zakłopotanie - jednak w
tym jednym przypadku uznała, iż cel uświęca środki.
- Moja matka będzie bardzo rozczarowana - powiedziała.
Na te słowa Svedberg wyraźnie się ożywił.
- Nie mów mi, że to należy do twojej matki!
- Dostała to w prezencie.
- Od kogo?
- Tego właśnie nie jest całkiem pewna. Przysłano go jej anonimowo.
Svedberg popatrzył podejrzliwie na Nicka i zapytał Caitlin:
- Skoro zatem ten przedmiot należy do twojej matki, to dlaczego on miał go w
kieszeni?
- Chyba pan żartuje? - rzekł Nick bez wahania. - Widzi pan, jakie ona ma obcisłe
dżinsy? Do jej kieszeni nic nie da się włożyć.
- To prawda - przytaknęła Caitlin z cierpkim uśmiechem. - Ponieważ Nick ma ubranie
tak źle dopasowane, poprosiłam go, żeby schował ten znaczek. - Uśmiechnęła się słodko do
Svedberga. - Moja mama byłaby ogromnie wdzięczna, gdyby się dowiedziała, co to jest.
Wówczas może zdołalibyśmy odgadnąć, kto jej to przysłał.
Svedberg popatrzył na nich oboje i Caitlin wyczuła, że jego postanowienie, by
zachować milczenie, zaczyna się chwiać. Potrzeba tylko jeszcze jednego lekkiego pchnięcia...
- Ona zawsze tak czule o panu mówi. Właśnie dlatego do pana przyszłam -
pomyślałam, że chętnie pan jej pomoże.
To podziałało. Svedberg oparł dłoń na gablocie jubilerskiej, jakby dla zachowania
równowagi.
- Nie sądzę, abyście słyszeli o... - zniżył głos do szeptu - Acceleratich?
Caitlin popatrzyła na Nicka, który tylko wzruszył ramionami.
- Wystarczy powiedzieć - ciągnął jubiler - że ktokolwiek przysłał to twojej matce, nie
ma z tym żartów. Przyprowadź ją tu jutro wieczorem, a powiem jej wszystko, co wiem.
- Mam ją tu przyprowadzić?
- Tak.
- Jutro?
- Czy nie wyraziłem się jasno?
Caitlin poczuła w głowie zamęt na myśl, że miałaby wtajemniczyć w to matkę. Ale
Nick wstał i przejął inicjatywę.
- Dziękuje, panie Svedberg - powiedział i uścisnął mu dłoń. - Jestem pewien, że pani
Westfield będzie wdzięczna za pańską pomoc.
I oboje wyszli, o czym dźwięk dzwonka nad drzwiami oznajmił każdemu, kto mógłby
znajdować się w pobliżu.
***
Historia świata pełna jest rozmaitych paskudnych tajnych stowarzyszeń, które
poświęcały się albo poprawie losu ludzkości, albo jej zniszczeniu. Jednak bez względu na ich
cele wszystkie miały jedną wspólną cechę. Każde wyróżniało się jakimś idiotycznym
znaczkiem, idiotycznym nakryciem głowy albo absurdalnie idiotycznym uściskiem rąk. Tak
więc jeśli chodzi o tajne stowarzyszenia, Accelerati znajdowali się na szczycie olbrzymiej
piramidy.
Całkiem serio zainteresowali się Nickiem i gdyby wiedział, jak wielkie wydarzenia
skupiają się obecnie wokół niego, być może uciekłby na drugi koniec świata. Lecz w tym
przypadku niewiedza była jego największym atutem.
***
Natychmiast po powrocie do domu Nick pognał na górę do swojego pokoju i
spróbował znaleźć w internecie słowo „Accelerati”. Ale w momencie, gdy wcisnął enter,
komputer wysiadł. Nick ponownie go załadował i spróbował jeszcze raz, używając innej
wyszukiwarki, lecz komputer znowu siadł, a potem kolejny raz. Nick zastanawiał się, czy
Caitlin ma podobny problem, ale nie chciał do niej dzwonić, gdyż obraziła się za jego uwagę
o jej dżinsach.
- Musiałem coś wymyślić! - powiedział jej, kiedy wyszli od jubilera. - I podziałało,
prawda?
Jednakże Caitlin nie potrafiła ścierpieć jakiejkolwiek krytyki swojego gustu w
dziedzinie mody, bez względu na pobudki, toteż Nick miał u niej przechlapane - przynajmniej
do jutra rano.
To go rozwścieczyło, gdyż oprócz niej nie znał nikogo innego, z kim mógłby omówić
tę sprawę. Nie mógł porozmawiać o niej z Mitchem, który i tak miał już zbyt wiele zmartwień
po tych pamiętnych odwiedzinach u ojca. A chociaż Vince wiedział, że coś się święci, nie był
osobą, która wzbudzałaby w Nicku krzepiące poczucie zaufania.
Pozostawała jeszcze Petula. Ale czyż Nick nie dość już wycierpiał?
***
Gdy w poniedziałek rano Nick wychodził do szkoły, przed drzwiami jego domu zjawił
się Vince z kijem baseballowym w ręku.
- To dla ciebie - powiedział.
- Bardzo śmieszne - mruknął Nick; przypuszczał, że Vince usłyszał od Caitlin albo
może od Mitcha o przygodzie Danny’ego ze spadającą gwiazdą.
- Ja nie żartuję - rzekł Vince. - Ten kij pochodzi z twojej garażowej wyprzedaży.
Nick w ogóle go nie pamiętał.
- Jak go znalazłeś?
- Istnieje mroczny podziemny świat osobników oddających się rozbijaniu skrzynek
pocztowych - powiedział Vince. - W trakcie swoich działań zużywają oni mnóstwo kijów
baseballowych, toteż zawsze szukają tanich. Kiedy więc przypomniałem sobie, że na twojej
wyprzedaży był taki kij, od razu wiedziałem, gdzie mam go szukać.
Nick wziął go od Vince’a tak ostrożnie, jakby ten kij był zrobiony ze szkła.
- Nie wygląda na zniszczony - zauważył.
- Rozbijanie skrzynek odbywa się tylko w co w drugie wtorki, więc mieliśmy
szczęście - wyjaśnił Vince. - Wisisz mi piętnaście dolców.
Nick chętnie zapłacił i zaniósł ten przedmiot z powrotem w kąt strychu, zadowolony,
że przynajmniej tym razem wszystko poszło dobrze.
Jednakże w szkole okazało się, że z Mitchem nie jest dobrze. Nick zauważył, że na
lekcjach przyjaciel był jak na siebie dziwnie milczący, a podczas lunchu, kiedy zaczynał
mówić, nie kończył żadnego zdania. Nie prowadził też głośnych rozmów ani nie wtrącał się w
cudze sprawy. Siedział tylko i jadł, a potem odniósł naczynia i w milczeniu przyglądał się
światu wokół siebie. Nick skończył lunch i podszedł do niego.
- Cześć - rzucił niepewnie.
- Cześć.
- Zostawiłeś to w domu?
Obaj wiedzieli, o czym mówił.
- Ta rzecz nie jest mi niezbędna do życia - burknął Mitch, a potem dodał: - Wcale mi
jej nie brakuje.
Chociaż Nick widział, że to nieprawda, powiedział jednak:
- Dobrze, że nie wziąłeś jej ze sobą. To dowodzi, że ty nad nią panujesz, a nie
odwrotnie.
Ta uwaga sprawiła, że Mitch niemal się uśmiechnął.
- Tak, racja, co? To znaczy... ta rzecz jest tym, czym jest... ale ja jestem tym, kim
jestem, z nią czy bez niej. - Znowu spochmurniał. - Tylko... kim ja właściwie jestem?
Nick wzruszył ramionami.
- Pół latynoskim, pół irlandzkim chłopakiem z nazwiskiem brzmiącym jak francuskie.
- Właśnie - rzekł Mitch ze smutkiem. - Nawet moje nazwisko nie wie, kim jestem.
Nick nie zamierzał jeszcze bardziej go dołować.
- Coś ci powiem. Kiedy znajdziemy otwieracz Tesli do puszek z kryzysem
tożsamości, ty pierwszy będziesz mógł go użyć.
- Nie - odparł Mitch z niechętnym uśmiechem. - Otworzyłby prawdopodobnie puszkę
Pandory.
Ale Nick wiedział, że puszka Pandory pełna robaków już została otwarta - i te robaki
szybko przemieniają się w kobry.
***
Po szkole Nick zaproponował Mitchowi, aby towarzyszył im obojgu w drugiej
wyprawie do Svedberga. Uradowało go, że Caitlin wzdragała się trochę na myśl, iż Mitch
miałby się do nich przyłączyć. To oznaczało, że wolałaby spędzić ten czas tylko z nim, ale
uważał, iż Mitch zasłużył na to, by włączyć go w tę sprawę.
- Dobrze rozumiem? - zagadnął Mitch, gdy siedzieli w autobusie jadącym do
śródmieścia. - Znaleźliście znaczek jakiegoś tajnego stowarzyszenia, a teraz jubiler
zakochany w mamie Caitlin ma wam wszystko o tym opowiedzieć?
- Właściwie zgodził się opowiedzieć mojej matce - uściśliła Caitlin.
- A co na to twój ojciec? - spytał Mitch.
Zawahała się.
- No, on o tym nic nie wie...
- Umawiasz swoją mamę na randkę z jakimś facetem za plecami ojca?
- Nie chwytasz, Mitch - wtrącił się Nick. - Jej matki tam nie będzie.
Mitch milczał przez chwilę, wreszcie zapytał:
- Czy ona o tym wie?
Nick dał za wygraną. Mitch, usiłując przyspieszyć tok rozmowy, wrzucał bowiem ze
zgrzytem więcej biegów niż kierowca ich autobusu. Ale - świadomie czy nie - poruszył
jednak istotną kwestię. Svedberg rzeczywiście myśli, że to będzie coś w rodzaju randki.
Nick odwrócił się do Caitlin.
- A jeśli on nie zechce nam nic powiedzieć, gdy twoja mama się nie zjawi?
- Za bardzo się tym martwisz - odparła szorstko. - Ugłaszczę go słodkimi słówkami.
Patrz i ucz się.
Kiedy wysiedli z autobusu za rogiem obok sklepu jubilera, niecierpliwe oczekiwanie
Nicka sięgnęło zenitu. W duchu żywił nieśmiałą nadzieję, że wyjaśnienia Svedberga obejmą
nie tylko Acceleratich, lecz również przedmioty z jego strychu.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Caitlin, gdy zbliżali się do sklepu.
Nick pierwszy zorientował się, że coś jest bardzo nie w porządku, gdy spostrzegł
niepokojąco znajomy zielonobrązowy szyld nad wejściem. Dotknął ramienia Caitlin, by
zwrócić jej na to uwagę. Spojrzała na niego, zobaczyła w jego oczach wyraz osłupiałego
niedowierzania, a potem popatrzyła na sklep.
Tam, gdzie jeszcze wczoraj był zakład jubilerski Svedberg i Synowie. Piękna
Biżuteria, teraz znajdowała się kawiarnia Starbucks.
- A więc najpierw napijemy się mrożonej kawy? - spytał Mitch.
- To niemożliwe - powiedziała Caitlin głosem odrobinę wyższym z napięcia. - To było
tutaj, pomiędzy bankiem a zakładem fryzjerskim, pamiętasz, Nick?
- Tak, pamiętam - potwierdził.
Gdyby wczoraj nie widział tego na własne oczy, pomyślałby, że Caitlin postradała
zmysły.
- Musicie się mylić - odezwał się Mitch. - To znaczy kawiarnie Starbucks przecież nie
pojawiają się znikąd przez jedną noc, prawda?
Nick wszedł do środka, a za nim podążyli Caitlin i Mitch, który już wyjmował portfel,
aby złożyć zamówienie.
Zamiast stęchłego zapachu starego sklepu jubilerskiego w nozdrza uderzyła Nicka
woń świeżo parzonej kawy. Po prawej stronie, gdzie wczoraj były gabloty wystawowe,
siedzieli teraz ludzie z napojami i laptopami, a w miejscu kontuaru po lewej znajdowała się
lada z ekspresem do kawy.
Nick ruszył prosto do kasjerki, nie zważając na to, że wepchnął się przed kilka osób
stojących w kolejce.
- Kim jesteś i co tu się dzieje? - zapytał kasjerkę, nastolatkę zaledwie kilka lat starszą
od niego. - I nie próbuj udawać, że nie masz pojęcia, o czym mówię.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odpowiedziała.
- O sklepie jubilerskim Svedberga. Był tutaj dokładnie... - spojrzał na zegarek -
dwadzieścia godzin temu.
- Nic o tym nie wiem - odparła dziewczyna, wzruszając ramionami. - Pracuję w
kawiarni na Czwartej Ulicy, ale powiedziano mi, żebym dzisiaj przyszła tutaj.
Caitlin, która przy drugim końcu lady wypytywała pracownika zajmującego się
parzeniem kawy, potrząsnęła głową w kierunku Nicka, jakby chciała powiedzieć: „Te pajace
nic nie wiedzą”.
- Kto jest tu kierownikiem? - spytał Nick kasjerkę.
- Ja. A teraz wybacz, ale ludzie czekają, żeby złożyć zamówienia - odrzekła i
odwróciła się do stojącej za nim kobiety.
Cofnął się o krok i patrzył, jak niczego nieświadoma kasjerka obsługuje równie
nieświadomych klientów.
Podeszła do niego Caitlin; drżała ze zdenerwowania.
- Mogę kupić ci coś do picia? - zapytał ją Nick.
- Kawę cappuccino - powiedziała. - Może być duża.
- Hej, słuchajcie.
Oboje odwrócili się do Mitcha, który wyglądał na równie zaniepokojonego jak oni.
- Myślałem, że mnie wkręcacie - rzekł - dopóki nie znalazłem tego w kącie sali.
I pokazał im pierścionek z diamentem.
Ostatecznie postanowili dać sobie spokój z kawą i jak najszybciej się stamtąd wynieść.
***
Resztę popołudnia spędzili w barze z hamburgerami, lecz chociaż złożyli zamówienie,
nie tknęli jedzenia i ich frytki pozostały w pojemniku zimne, zeschnięte i samotne.
Caitlin wciąż była wyraźnie wstrząśnięta i unikała wzroku ich obydwu.
- Słuchajcie, musi istnieć jakieś... - zaczął Nick.
Rąbnęła pięścią w stół tak mocno, że większość frytek wysypała się na blat.
- Jeśli powiesz: „logiczne wytłumaczenie”, walnę cię w twarz tak, że znajdziesz swoje
oczy w sąsiednim mieście.
Nick zsunął z czoła czapkę baseballową. Reakcja Caitlin trochę go zdenerwowała, ale
też nawet mu zaimponowała.
- Hej, wy - odezwał się Mitch, wciąż trzymając pierścionek. - Myślę, że ten diament
jest prawdziwy. Sprawdzę to. - Zrobił nim na szybie okiennej rysę na tyle dużą, że gdyby
właściciel baru to zobaczył, mógłby go pozwać do sądu. - Jak myślicie, ile jest wart?
Caitlin wyrwała mu pierścionek z ręki.
- Nie należy do ciebie, tylko do Svedberga. A gdy go odnajdziemy, zwrócimy mu.
Jarzysz?
Nick wziął głęboki wdech. Czuł się w obowiązku stwierdzić oczywisty fakt.
- Svedberg zniknął. Musimy przyjąć to do wiadomości.
Caitlin skrzyżowała ramiona na piersi i patrząc przez okno, a nie na Nicka, oznajmiła
porywczo:
- Niczego nie przyjmuję do wiadomości!
- Kto za tym stoi? - spytał Mitch.
Ale Nick wiedział, że lepiej nie wciągać w to Mitcha jeszcze głębiej.
- Wolałbyś nie wiedzieć.
Może sprawił to ton głosu Nicka albo wyraz jego twarzy, ale ciekawość Mitcha
rozwiała się równie nagle jak sklep jubilerski Svedberga. Spojrzał na stół.
- Co za marnotrawstwo - rzekł, jednak nie zaczął jeść frytek.
Caitlin wstała gwałtownie.
- Mam dość. Wracam do moich planów artystycznych, szkolnych i cheerleaderskich.
- A co z twoimi planami dotyczącymi Theo? - zapytał Nick i natychmiast tego
pożałował.
Wydęła wargi.
- Przynajmniej wiem, że on nie zmieni się jutro w kawiarnię.
- Owszem - przyznał Nick. - Ale mógłby się zmienić w ekspres do kawy.
Caitlin zmierzyła go gniewnym spojrzeniem, które powinno w jednej chwili spalić go
na popiół.
- To nawet nie było zabawne - rzuciła, odwróciła się i wściekła ruszyła w kierunku
toalety.
Nick poszedł za nią i zaczął nerwowo chodzić po korytarzu. Nie wiedział, co ma
powiedzieć Caitlin, kiedy wyjdzie. Jak mógłby ją strofować, skoro czuje się równie niepewny
i zagubiony jak ona?
Pojawiła się chwilę później, ale nie była już zła. Płakała. Podniosła wzrok i zobaczyła
go. Pomyślał, że mogłaby odwrócić głowę, by ukryć łzy, lecz tego nie zrobiła.
- Zazwyczaj nie przydarzają mi się dziwaczne rzeczy - wyjąkała przez łzy. - To ja się
im przydarzam.
Chociaż Nick nie miał pojęcia, co to miało znaczyć, wiedział dokładnie, jak ona się
czuje. Zanim się zorientował, obejmował ją ramieniem. Nie pamiętał nawet, by jego mózg
wysłał do ręki takie polecenie.
- To nie koniec świata - rzekł do Caitlin.
- Wiem - odpowiedziała - tylko po prostu...
Ale nie dokończyła, ponieważ pojawił się Mitch i objął ramionami ich oboje.
- Dobry pomysł - skomentował. - Grupowy uścisk.
I stali tam tak, dopóki nie musieli ustąpić z drogi komuś, kto chciał skorzystać z
toalety.
***
Nick wrócił do domu i od razu poszedł na górę do swojego pokoju. Starannie wciągnął
za sobą drabinkę i wśliznął się pod kołdrę, zdecydowany uciec w nieświadomość. Przez
dziesięć minut rzucał się i przewracał w pościeli, nie mogąc się rozgrzać, zbyt naładowany
adrenaliną, by poczuć ulgę. Nie potrafiłby powiedzieć, czy jest bardziej wyczerpany
fizycznie, czy psychicznie. Żałował, iż pośród przedmiotów na strychu nie ma urządzenia,
które mogłoby sprawić, że kompletnie zapomniałby o tym, co się dziś wydarzyło. Ale nawet
jeżeli machina zapewniająca rozkoszną ignorancję kiedykolwiek była na tym strychu, została
sprzedana po okazyjnej cenie na jego garażowej wyprzedaży.
Usiadł w łóżku, zastanawiając się, czy nie zasiąść do komputera. Mógłby jeszcze raz
poszukać w internecie informacji o Tesli i dowiedzieć się rzeczy, których nie wie nawet
Petula. I wtedy zauważył, że jego brudne ubrania znowu leżą w stercie pośrodku pokoju, a
łóżko i biurko ponownie odsunęły się od ścian. Co więcej, przedmioty odzyskane przez niego
po garażowej wyprzedaży wyglądały, jakby zastygły w trakcie przemieszczania się w
kierunku centrum strychu.
Sięgnął pod materac i wyjął rękawicę baseballową, po prostu po to, by się upewnić, że
jest nadal tam, gdzie ją zostawił. Potem wstał i zbliżył się do środka pokoju. Nie mógł dłużej
zaprzeczać, że jakiś rodzaj grawitacji przyciąga tam wszystkie obiekty.
Wyczuł żar promieniujący z tego miejsca. Znajdowało się dokładnie pod świetlikiem,
więc może to słońce je ogrzało. Ale przecież nie powinno być tu nadal ciepło, teraz, o
zmierzchu...
Nick położył się na plecach pośród swoich rzeczy do prania, podłożył sobie rękawicę
baseballową pod głowę jak poduszkę i napawał się tym ciepłem. Jednak to było coś więcej
niż tylko ciepło. Leżąc tam, doświadczał niezaprzeczalnego wrażenia... połączenia. Tylko tak
potrafił to określić. Pomyślał o wszystkich rzeczach, które były wcześniej na tym strychu. Nie
miał pojęcia, gdzie się teraz znajdują ani w jaki sposób są używane, a jednak jakimś cudem
gdzieś tam je wyczuwał - równie wyraźnie, jak czuł swoje palce u rąk i nóg. Te przedmioty są
częścią niego - a raczej, ujmując to precyzyjniej, on jest ich częścią. Było to nadzwyczaj
przyjemne uczucie. Tak przyjemne, że całe jego ciało się odprężyło i zapadł w spokojny,
szczęśliwy sen.
***
Danny obudził go szarpnięciem.
- Przez cały czas się tu chowałeś. Wiedziałem!
Nick dopiero po chwili w pełni się ocknął. Nadal leżał pod świetlikiem, tylko że teraz
światło zmierzchu ustąpiło miejsca nocy.
- Nie chowałem się - odpowiedział bratu. - Po prostu się zdrzemnąłem.
- Tata myśli, że nie ma cię w domu, że celowo nie wróciłeś. - W głosie Danny’ego
brzmiał dziwny smutek. - Co robisz z moją rękawicą? Myślałem, że oni ją zabrali.
- Tak, oni też myśleli, że ją zabrali - rzekł Nick.
Niepokoił się, że Danny może zrobić z tego wielką sprawę, ale nie zrobił. I to też
wydawało się dziwne.
- Ominęła cię kolacja - oznajmił młodszy brat. - Tata przyrządził pieczeń, ale się
przypaliła, więc nazwał ją „zwęgloną cajuńską wołowiną”.
Nick nie pamiętał, by ojciec kiedykolwiek używał urządzeń kuchennych.
- Dlaczego? Z jakiej okazji? - zapytał.
Danny długo wpatrywał się w niego w milczeniu, a potem się zaczerwienił.
- Z żadnej. Nieważne - wybąkał wreszcie i wyszedł.
Kilka chwil później Nick usłyszał, jak piętro niżej brat trzasnął drzwiami swojej
sypialni.
I wtedy Nicka zalała fala takiego smutku i żalu, że niemal zgiął się wpół z bólu -
jednak ten ból nie ograniczał się do jego brzucha, lecz wypełniał go całego.
Dziś były urodziny mamy.
To nie znaczy, że rozmawiali na ten temat. Ojciec z pewnością o tym nie wspomniał -
a ponieważ nieustannie odczuwali bolesny ciężar jej nieobecności, w ich codziennym życiu
nic nie wskazywało, że w kalendarzu wyłania się mroczny cień tej daty.
Jak mógł zapomnieć o urodzinach swojej matki? Co z niego za syn? Niemal widział,
jak ona potrząsa nad nim głową. „Nicky, Nicky, Nicky, gdzie ty masz głowę?”. Tylko jej
jednej pozwalał mówić do siebie Nicky. Teraz nikomu nie wolno tak się do niego zwracać i
nikomu nigdy nie będzie wolno.
Wyszedł ze swojego pokoju i w pośpiechu omal nie spadł z drabinki, która potem
podjechała z powrotem pod sufit, gdy jej sprężyny uruchomił jego ostatni sus.
Na dole w salonie ojciec podłączył odtwarzacz wideo do telewizora i teraz oglądał
stary mecz baseballowy. Chociaż sylwetki zawodników na boisku były zbyt odległe, by Nick
mógł dojrzeć ich twarze, rozpoznał po numerze na koszulce miotacza i sposobie poruszania
się młodsze wcielenie taty.
Ojciec obrzucił go przelotnym spojrzeniem i znów wpatrzył się w ekran telewizora.
- To ostatni mecz przed tym, w którym doznałem kontuzji łokcia. Zagrałem niemal
idealnie.
Nick przyglądał się, jak ojciec wykonał doskonały rzut. To było dziesięć lat temu, ale
zdawało się, że od tego czasu minęło sto lat.
- Tato, przepraszam...
- Ciii - uciszył go ojciec, a potem dodał: - Nie masz za co przepraszać.
Nick usiadł obok niego na sofie. Już po chwili uświadomił sobie, dlaczego tata ogląda
to nagranie. W rodzinie to ojciec zawsze filmował kamerą wideo - ale tym razem był na
boisku. To oznaczało, że kamerę trzymał ktoś inny.
„Nicky, przestań się wiercić” - usłyszał głos matki. Obraz się zakołysał i przez
moment obiektyw kierował się w górę, a potem powrócił widok boiska. Nick usłyszał
młodszego siebie skarżącego się, że jest mu zimno, że chce pić i hot doga. Ile miał wtedy lat,
cztery? Danny’ego nie było jeszcze na świecie.
„Nicky, patrz na tatusia”.
„Patrzę, ale on na mnie nie patrzy”.
„To dlatego, że obserwuje zawodnika odbijającego piłkę”.
„Ale teraz spojrzał w bok”.
„Bo teraz pilnuje biegaczy”.
„Żeby nie ukradli bazy?”.
„Właśnie!”.
I wtedy ojciec swoim rzutem wyeliminował z gry odbijającego przeciwników, a
gracze drużyny atakującej wbiegli na boisko przy akompaniamencie ogłuszających braw i
wiwatów.
Nick wiedział, że jest mnóstwo filmów wideo z matką, ale wiedział też, dlaczego
ojciec wybrał właśnie ten. Gdyby ją zobaczył, jak uśmiecha się do kamery i wykonuje zwykłe
codzienne czynności, nie zdołałby tego znieść. Lecz z samym brzmieniem jej głosu potrafił
sobie jakoś poradzić.
- Byłaby szczęśliwa, gdybyś wyszedł gdzieś dzisiaj z przyjaciółmi - powiedział do
niego ojciec. - Cieszyłaby się, wiedząc, że tak dobrze radzisz sobie w nowym... - nie
dokończył, gdyż głos zdławiły mu łzy.
Nick poczuł, że zaraz też wybuchnie płaczem, ale nie mógł do tego dopuścić. Gdy
jeden z nich się rozklejał, pozostała dwójka musiała być silna. W ten sposób wspierali się
nawzajem. Toteż przytulił się do ojca, jak robił dawniej, kiedy był mały, i poprosił:
- Tato, możesz puścić od początku? Chcę zobaczyć cały mecz.
- Jasne, Nick - odrzekł ojciec.
Przewinął taśmę do tyłu, a potem razem słuchali, jak matka usiłuje przez niemal dwie
godziny zabawiać małego Nicky’ego.
Dopiero kiedy nagranie się skończyło, zorientowali się, że Danny ulotnił się z domu.
Rozdział 14
MĘŻCZYZNA W SZUFLADZIE
Vince nigdy nie sądził, że jego znajomość lokalizacji i przynależności religijnej
wszystkich kostnic w mieście kiedykolwiek okaże się przydatna - chyba że miałby szczęście
być świadkiem śmiertelnego karambolu z udziałem wielu pojazdów albo klęski żywiołowej,
która pochłonęłaby liczne ofiary. Mimo to nie potrafił się powstrzymać i zgromadził te
informacje. Jeśli chodzi o zbieranie ciekawostek dotyczących rozmaitych patologii, jego
umysł przypominał poplamioną krwią stalową, sprężynową pułapkę.
Ponieważ Svedberg to skandynawskie nazwisko, a wszyscy znani Vince’owi
Skandynawowie byli luteranami, wywnioskował więc, że zwłoki Svedberga znajdują się w
kostnicy zakładu pogrzebowego Clausing & Corkery, gdzie oczekują na pochówek pod
koniec tygodnia.
- Słuchaj, Nick - zagadnął Vince, gdy podchodzili do uroczego wiktoriańskiego
budynku kostnicy - to wygląda jak twój dom, co? - A widząc zakłopotanie Nicka, dodał: - Nie
przejmuj się, jestem pewien, że jeżeli w twoim domu są jakieś ciała, to tylko przypadkiem.
- Wejdźmy już i miejmy to z głowy - powiedział Nick.
- Ale jak dostaniemy się do środka? - zapytała Caitlin.
Vince podał Nickowi ciężką baterię.
- Kiedy na dworze jest wilgoć, zamek w bocznych drzwiach się zacina - oznajmił. -
Czasami nie zaskakuje do końca i można go otworzyć nawet kartą kredytową.
- Skąd to wiesz? - spytała Caitlin nieco drżącym głosem.
- No cóż, czasem, gdy nie mogę zasnąć...
- Przestań natychmiast - przerwała mu, unosząc rękę. - Już w połowie tego zdania mój
wskaźnik przerażających obrazów minął czerwoną kreskę.
Vince wzruszył ramionami i przypomniał samemu sobie, że ze spraw osobistych
powinno się zwierzać tylko o tyle, o ile jest to absolutnie konieczne.
Boczne drzwi, nieużywane przez ogół odwiedzających kostnicę, były zaniedbane i
zniszczone przez wpływ czynników atmosferycznych. Vince ujął klamkę, by opanować
drżenie ręki, a potem, tak jak powiedział, wystarczyło trochę pomajstrować przy zamku kartą
kredytową i drzwi ustąpiły.
- Voila - rzekł, trzymając je szeroko otwarte. A gdy Nick i Caitlin zawahali się przed
wkroczeniem w mroczną czeluść za drzwiami, rzucił: - Nie bądźcie tacy strachliwi. Nie ma
tam nic prócz nieboszczyków.
I śmiało wszedł w ciemną otchłań, wiedząc, że podążą za nim.
Szedł po omacku w głąb korytarza, aż dotarł do panelu alarmu. Z doświadczenia
wiedział, że ma trzydzieści sekund na wyłączenie systemu alarmowego. Kiedyś celowo
uruchomił alarm, a potem ukrył się i obserwował, jak strażnik ochrony wprowadził kod.
Usłyszał, że tamtych dwoje weszło za nim do korytarza, a potem stalowe drzwi
zamknęły się ze zgrzytem, gdy wstukiwał cyfry przy świetle swojego iPhone’a.
- Zatrudniają emerytowanego gliniarza, który zagląda tu mniej więcej co godzinę -
wyjaśnił.
- Teraz nie ma tu żadnych strażników? - spytał szeptem Nick, rozglądając się wokoło.
- Nie - odparł Vince. - Ci goście tutaj nie potrzebują, żeby trzymać ich za rączki.
Powinno nam pójść gładko, ale miejcie uszy szeroko otwarte, na wypadek gdyby ktoś wszedł.
- Oczy szeroko otwarte. Uszy się nastawia - poprawiła go niewzruszenie Caitlin. -
Wyrażaj się precyzyjnie.
- Po prostu nasłuchujcie - rzekł Vince.
Poprowadził ich schodami w dół, a potem do pomieszczenia, w którym
przygotowywano zwłoki. Na ścianach wisiały rozmaite służące do tego narzędzia, a pośrodku
podłogi wyłożonej zielonymi kafelkami stał stół ze zlewem.
Vince rozłożył ręce.
- Tutaj się to odbywa. Egipcjanie używali do tego soli morskiej i lnianego płótna, ale
dziś mamy formaldehyd i stal nierdzewną.
- Stary, wystarczy - powiedział Nick.
- W porządku - zgodził się Vince, konstatując, iż nie każdy ma tak zdrowy stosunek
do życia i śmierci jak on. - Zajrzyjmy do szuflad lodówki, dobrze?
Zaprowadził ich przez pokój do rzędu kwadratowych drzwi chłodni wbudowanych w
ścianę. Zdenerwowani Nick i Caitlin zatrzymali się w pewnej odległości od nich.
- Po prostu powiedz nam, kiedy go znajdziesz - rzekł Nick.
Caitlin miała zamknięte oczy, a on spoglądał w dół na trzymaną w rękach wielką
baterię, wyraźnie unikając patrzenia gdziekolwiek indziej.
Vince westchnął.
- Widzę, że będę musiał sam odwalić tę część roboty.
Bez wahania otworzył pierwsze z licznych drzwi, za którymi znajdowali się aktualni
klienci kostnicy.
W pierwszych dwóch szufladach leżały kobiety. Vince poznał to nawet bez patrzenia
na przywieszki przymocowane do palców ich stóp.
Trzecia i czwarta szuflada były puste. Ale piąta zawierała wygraną.
Vince wysunął stalową płytę na całą długość.
- Panie i panowie, oto zmarły pan Svedberg - powiedział i ściągnął z niego płótno
teatralnym gestem iluzjonisty.
Nick i Caitlin zbliżyli się ostrożnie, podczas gdy Vince uważnie wpatrywał się w
Svedberga, który wyglądał jak każdy nieboszczyk. Nie było niczego szczególnego ani w tych
zwłokach, ani w sposobie ich ułożenia.
- Czasami - rzekł Vince, wskazując na twarz Svedberga - mają jedno oko otwarte,
jakby do ciebie mrugali.
Słysząc to, Caitlin wzdrygnęła się i jęknęła cicho.
- Po prostu to zrób - powiedział Nick do Vince’a, podając mu baterię.
Vince pogrzebał w kieszeniach, wyjął dwa izolowane przewody, podłączył jedne
końce do ogniwa elektrycznego, a drugie przysunął do klatki piersiowej Svedberga. Wziął
głęboki wdech i uświadomił sobie nagle, że to zupełnie co innego niż ryba, żaba czy opos.
Wiedział, że niewątpliwie będzie to dla niego życiowy punkt zwrotny.
„Całkiem dosłownie zwrotny między życiem i śmiercią” - pomyślał.
I przytknął elektrody do piersi Svedberga.
***
Alfred Svedberg rychło zdał sobie sprawę, że najbardziej irytującym aspektem bycia
wskrzeszonym wcale nie jest paskudne miejsce, w jakim się znajdujesz, ani ostry, drażniący
zapach płynu do balsamowania, lecz nagły i przemożny apetyt na peklowaną wołowinę z
kapustą stanowiącą bogate źródło żelaza. Ponieważ nieboszczycy są anemiczni - i nic
dziwnego, skoro pozbawiono ich całej krwi - osławione upodobanie żywych trupów do
wyjadania ludziom mózgów bierze się po prostu z uzasadnionej potrzeby, którą można by z
łatwością zaspokoić szpinakiem.
- Co z wami, do diabła? - rzucił Svedberg. - Nie widzicie, że jestem zajęty?
Instynktownie wiedział, że nie żyje. Świadomość własnej śmierci wydaje się
uniwersalnym elementem procesu ożywiania, chociaż aby tego dowieść, niezbędne są dalsze
badania.
- Panie Svedberg - odezwała się dziewczyna. Z początku jej nie rozpoznał, gdyż ze
swego miejsca widział ją do góry nogami. - Przepraszamy, że pana niepokoimy, ale miał pan
nam udzielić pewnej ważnej informacji, zanim pan... To znaczy, zanim pan...
- Zanim zostałem zamordowany? To chciałaś powiedzieć?
- Więc to było morderstwo - rzekł stojący obok niej chłopiec; trzymał jakieś
sześcienne urządzenie, w którym Svedberg natychmiast rozpoznał źródło swojej
nieoczekiwanej energii życiowej.
Teraz już zidentyfikował dwoje spośród trojga dzieciaków. Odwiedzili go krótko
przed jego śmiercią. Młoda Caitlin Westfield i Nick jakiś tam. I to go rozwścieczyło.
- Dlaczego miałbym z wami rozmawiać? To przez was mnie zamordowano! Miałem
tyle planów, tyle lat życia przed sobą...
- Ale już pan nie ma - powiedział chłopak przytykający elektrody do jego piersi. -
Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to nam pomóc. Być może nawet wskazać ludzi, którzy to
panu zrobili.
Svedberga znacznie mniej interesowała zemsta niż powrót do stanu bycia martwym, z
którego tak brutalnie go wyrwano. Zdawał sobie jednak jasno sprawę, że tych troje nie
odejdzie, dopóki czegoś im nie powie.
- Dobrze - rzekł.
Spróbował skrzyżować ręce na piersi, ale odkrył, że obie ma całkiem sztywne, jakby
cierpiał na podwójną kontuzję łokcia tenisisty, której nie mogą wyleczyć żadne zabiegi
fizjoterapeutyczne. A chociaż jego szczęka była nieco mniej zesztywniała, ta rozmowa
stanowiła dla niego wysiłek, jakiego żaden nieboszczyk nie powinien znosić.
- Proszę - powiedział Nick. - Musimy się jak najwięcej dowiedzieć o Acceleratich.
- Macie w ogóle pojęcie, co oni mi zrobią? - spytał Svedberg.
- Eee... co jeszcze mogliby panu zrobić? - zauważyła Caitlin.
Svedberg musiał przyznać jej rację.
- Jeśli wam powiem, zostawicie mnie potem w spokoju?
Kiwnęli głowami, więc zaczął mówić.
A ktokolwiek wymyślił porzekadło: „Martwi nie mają nic do powiedzenia”, z
pewnością nigdy nie znał Alfreda Svedberga.
***
- Mój dziadek nie był zwykłym jubilerem, lecz gemmologiem. Badał cenne kamienie
szlachetne. W istocie zsyntetyzował pierwszy sztuczny diament, który nosi nazwę cubic
cyrkonia. Oczywiście, nigdy nie zyskał sławy i uznania. Jako członek Acceleratich
zobowiązany był zachować anonimowość. Chociaż zabroniono mu mówić o tym
komukolwiek, nawet swojej rodzinie, zwierzył mi się zaledwie kilka dni przed śmiercią.
Powiedział mi, że Accelerati powstali przeszło sto lat temu. Było to elitarne
stowarzyszenie założone przez człowieka, którego historia uznała za największego wynalazcę
wszech czasów - Thomasa Alvę Edisona.
Wedle słów dziadka Edisona znużyły napuszone pozy i przyziemne dążenia innych
bogatych przemysłowców. Pragnął stworzyć stowarzyszenie intelektualistów, naukowców,
wynalazców i wielkich myślicieli, którzy mogą odmienić świat i dokonają tego. Lecz od
samego początku Edison miał ukryty zamysł. Acceleratim w istocie nigdy nie zależało na
oświeceniu ludzkości. Byli ciemną stroną geniuszu, mrocznym cieniem inwencji. Zawsze
chodziło im i zawsze będzie chodzić o władzę. Nie o jakieś mgliste idealistyczne
sprawowanie kontroli - ale o władzę w dosłownym sensie. Elektryczność, paliwa - właśnie
energia napędza nasz świat. Celem Edisona było opanowanie całej tej dziedziny, od
produkcji, poprzez dostawę, do konsumpcji - i prawie mu się to udało. Nie bez powodu blisko
połowa amerykańskich firm energetycznych ma w nazwie nazwisko Edisona.
Och, bez wątpienia był błyskotliwym człowiekiem, zarówno jako wynalazca, jak i
biznesmen, ale brakowało mu trochę do geniuszu, jakiego potrzeba, aby naprawdę zapanować
nad globalnym dostarczaniem energii. Właśnie dlatego stworzył stowarzyszenie Accelerati,
dzięki czemu pozyskał moc intelektu kilku największych na świecie umysłów. Umysłów
ludzi równych Einsteinowi, Fermiemu czy Bohrowi, których nazwisk świat jednak nigdy nie
pozna z powodu składanej przez Acceleratich przysięgi zachowania anonimowości.
To oni zdetonowali pierwszą bombę atomową półtora kilometra pod Harvardem, wiele
lat przedtem, zanim Oppenheimer rozpoczął swoje eksperymenty. To oni wysłali pierwszy
sygnał telewizyjny, kiedy społeczeństwo dopiero zaczynało przyzwyczajać się do radia. A
gdy zdarzało się, że któryś członek stowarzyszenia ginął, to właśnie oni za tym stali -
likwidowali tę osobę, a czasami również całe jej otoczenie w jakimś niecodziennym
„wypadku” albo w katastrofie naturalnej, w której nie było niczego naturalnego. Stanowiło to
ostrzeżenie dla innych członków, że przeciwstawienie się Acceleratim grozi surowymi
konsekwencjami.
Po śmierci Edisona Accelerati kontynuowali poszukiwania nowych źródeł energii - z
rezultatami tak wspaniałymi jak mikrofalowe, bezprzewodowe przesyłanie prądu
elektrycznego i tak katastrofalnymi jak Czarnobyl. Mój dziadek jeszcze długo po tym, jak
zdał sobie sprawę, kim oni naprawdę są, udawał lojalnego członka stowarzyszenia, aby
chronić swoją rodzinę. Kiedy już opanowali jego sekretną metodę produkcji sztucznych
diamentów - jedno z wielu źródeł finansowania ich działalności - nie mieli z niego wielkiego
pożytku, toteż zostawili go w spokoju.
Zniszczyła ich próba wykorzystania energii geotermalnej. W 1980 roku zadufani w
sobie Accelerati zebrali się, aby być świadkami narodzin nowej ery i świętować własną
błyskotliwość, gdy prototypowy silnik geotermalny czerpał energię z wnętrza uśpionego
wulkanu. Jednak silnik zawiódł i w efekcie doszło do eksplozji, która uśmierciła Acceleratich
- wydarzenie to stało się w świecie znane jako „erupcja” Góry Św. Heleny.
Kilka lat później mój dziadek zmarł przekonany, że Accelerati zniknęli, rozpłynęli się
we własnej w pełni zasłużonej anonimowości. Ja też tak sądziłem, dopóki nie przynieśliście
mi tego znaczka. Powinienem wtedy natychmiast spakować się i wyjechać. Byłem jednak na
tyle głupi, by uznać, że może mnie nie obserwują. Ale oni zawsze obserwują. Zobaczyłem go
przez oszklone drzwi mojego sklepu zaraz po waszym wyjściu. Wysoki mężczyzna w białym
garniturze, z pilotem w ręku. Wiedzieliście, że uniwersalny pilot można przekalibrować na
elektryczną sygnaturę ludzkiego serca? Nie? Ja też nie wiedziałem.
***
Wypowiedziawszy te ostatnie słowa, Svedberg zamilkł z dość kwaśną miną. Nick czuł
zarówno ulgę z powodu światła, jakie martwy mężczyzna rzucił na tę sprawę, jak i
przerażenie jej skalą.
- Tesla i Edison się nienawidzili - zauważył.
- Zazdrość to potężny bodziec - powiedział Svedberg. - Tesla miał to, czego
brakowało Edisonowi: ów najwyższy poziom transcendentalnego geniuszu. Był jedynym
uczonym, który potrafiłby urzeczywistnić wszystkie marzenia Edisona. Accelerati nieustannie
usiłowali dostać w łapy jego sekretne wynalazki, lecz nigdy im się to nie udało.
Nick popatrzył na pozostałych, ale mieli wzrok utkwiony w Svedbergu, który zaśmiał
się z czegoś, co przyszło mu na myśl.
- Dziadek opowiedział mi o legendzie głoszącej, że największy z wynalazków Tesli
został ukryty właśnie tutaj, w Colorado Springs, i zamaskowany jako artykuł gospodarstwa
domowego. - Z politowaniem potrząsnął głową. - Ludzie skłonni są uwierzyć we wszystko.
Umilkł nagle i przestał się uśmiechać, gdy jego wzrok padł na ogniwo elektryczne
utrzymujące go chwilowo przy życiu.
- Och - westchnął tylko.
Wówczas Caitlin wyjęła z kieszeni pierścionek z diamentem - jedyną pozostałość po
sklepie Svedberga - położyła jubilerowi na dłoni i zacisnęła na nim jego palce. Nick widział,
że oczy ma pełne łez.
- Tak mi przykro, panie Svedberg - powiedziała. - Znalazł się pan tutaj przeze mnie.
To ja przyczyniłam się do pańskiej śmierci i nigdy sobie tego nie wybaczę.
- No cóż, panno Westfield, ponieważ ty i twoja matka byłyście dla mnie zawsze
bardzo uprzejme, dam ci coś, co otrzymało niewielu ludzi, a może nawet dotąd jeszcze nikt.
Absolutne przebaczenie zza grobu.
- Formalnie rzecz biorąc, nie leży pan jeszcze w grobie - zauważył Vince.
- Nie powinieneś być tak niegrzeczny wobec człowieka w moim stanie - odparł
Svedberg. - A teraz, jeśli pozwolicie...
Odsunął obydwie elektrody od swojej piersi i powrócił do stanu, w którym niczego już
nie mógł zrobić.
Rozdział 17
BONK
Można by się spodziewać, że ogłoszenie końca świata wywoła powszechną panikę i
grabieże sklepów ze sprzętem elektronicznym - ale potrzeba czasu, by wybuchnął tego
rodzaju masowy chaos. Sprawa z Obiektem Niebieskim Felicity Bonk była jak nieoczekiwane
odwiedziny krewnej, która zadzwoniła, oznajmiając, iż wpadnie z wizytą, w momencie gdy
jej samochód już wjeżdżał na podjazd, co nie pozostawiając czasu nawet na sprzątnięcie
domu.
Świat skończy się w poniedziałek. Kropka. Koniec.
Gdy podano tę informację do publicznej wiadomości, miejsca kultu natychmiast
szczelnie wypełnili ludzie poszukujący zbawienia duszy, ale kina również zapełniły się
ludźmi żądnymi ostatniej ucieczki od rzeczywistości. Jeśli chodzi o stawienie czoła końcowi
świata, każdy sposób jest dobry. No, może z wyjątkiem faceta, który na modłę Archimedesa
pobiegł nago przez ogród kaktusów otaczający muzeum w Colorado Springs. Jednakże to, co
krzyczał, nie było słowem „Eureka!”.
W weekend na falach eteru zaroiło się od oburzonych i pełnych potępienia ekspertów,
którzy oskarżali rządy państw na całym świecie o albo: a) ukrywanie prawdy, albo: b) zbyt
wielką nieudolność, by zdołały poznać prawdę, zanim było już za późno. Ale ostatecznie te
zarzuty nie miały znaczenia i szybko ucichły. Żadne wcześniejsze ostrzeżenia nie mogłyby
powstrzymać ani zmienić końcowego rezultatu. Felicity Bonk była olbrzymia i poruszała się z
wielką prędkością, toteż bez względu na to, w którym miejscu globu się znajdowałeś,
wyłączy ci światło w poniedziałek o 17:19 czasu północnoamerykańskiego, z dokładnością do
jednej minuty.
Poniedziałkowy ranek zastał Colorado Springs w osobliwym stanie wzmożonej
normalności. Kursowały szkolne autobusy, gazeciarze przemierzali na rowerach swoje
zwykłe trasy, klienci nowej kawiarni Starbucks w śródmieściu ubolewali nad tym, że już
nigdy nie poznają zakończeń ulubionych seriali telewizyjnych. Kiedy staje się w obliczu
końca wszystkiego, znacznie łatwiej pogryzać go po kawalątku, niż pochłaniać wielkimi,
niemożliwymi do strawienia kęsami.
W zasadzie ludzie zajęli się swoimi zwykłymi, codziennymi sprawami - bo co innego
mogliby zrobić? Co zadziwiające, mniej więcej połowa uczniów szkoły Nicka zjawiła się na
zajęciach, ponieważ ich rodzice oświadczyli, że potrzebują czasu, aby się przygotować -
jakby koniec świata wymagał starannego zaplanowania i spakowania bagaży.
- W tych okolicznościach - ogłosił na pierwszej lekcji nauczyciel matematyki w klasie
Nicka - piątkowy test został odwołany.
Kilkoro uczniów odruchowo zaczęło wiwatować, nie całkiem pojmując, że to nie test
odwołano, lecz piątek. Trzeba przyznać, że nauczyciel matematyki okazał się oddany swemu
przedmiotowi, toteż godzinę lekcyjną spędzono na obliczaniu prędkości i trajektorii asteroidy,
podczas gdy zdolniejsi uczniowie próbowali przewidzieć, na ile kawałków rozpadnie się
planeta Ziemia. Ustalono zgodnie, że na szesnaście.
Nauczyciel angielskiego postanowił stosownie do okazji przeczytać im wiersz dla
dzieci Dobranoc, księżycu, a potem polecił, by w milczeniu rozważyli głębię znaczenia tego
utworu. Nauczyciel przedmiotu nauka o społeczeństwie, pan Brown, na lekcji pociągał
whisky Jack Daniels prosto z butelki, śmiał się bez przerwy i powtarzał: „I co mi teraz zrobią,
zwolnią mnie?”.
Ku rozczarowaniu Nicka Caitlin nie zjawiła się w szkole. Została w domu na żądanie
rodziców, którzy kazali jej też wyłączyć komórkę, ponieważ nie chcieli, by ich córka strawiła
ostatni dzień na Ziemi na „bezsensownej gadaninie”, jak to nazwali. Tak więc Caitlin zamiast
tego zajęła się własną formą kopiowania. Gorączkowo skanowała swoje dzieła plastyczne,
fotografie i inne osobiste przedmioty i przesyłała do chmury internetowej, żywiąc irracjonalne
przekonanie, że nawet po zniknięciu Ziemi chmura internetowa przetrwa.
***
Mitch także nie przyszedł do szkoły. Postanowił spędzić ten dzień w łóżku, a matka
mu na to pozwoliła. Nie spał jednak, tylko usiłował przeżyć całe swoje życie w jeden dzień.
Zamknął oczy i wszystko sobie wyobraził. Ukończy studia na uniwersytecie Yale (czemu
nie?), zrobi magisterium z prawa na Harvardzie (czemu nie?), zostanie prokuratorem, wniesie
oskarżenie przeciwko draniom, przez których jego ojciec trafił do więzienia, i uzyska dla nich
karę śmierci (czemu nie?). Ponadto ożeni się z Petulą GrabowskiJones, która, kiedy już
wyrośnie ze swojej fazy dziwactw, zostanie sławną supermodelką (co prawda, dzięki jego
koneksjom). W swoich fantazjach Mitch odnalazł i zwrócił wszystkie te skradzione wirtualne
jednocentówki - a banki powodowane wielką wdzięcznością pozwoliły mu zatrzymać połowę
tej sumy. Za część z owych 375 milionów dolarów kupił sobie własną wyspę i wystrzelił z
niej statek kosmiczny dla rozrywki i zysku.
Mógłby umrzeć dziś w bardzo podeszłym wieku i ogromnie szczęśliwy, gdyby nie
jedna rzecz. Urządzenie „Zamknij się i słuchaj”, które przyniósł z powrotem z domu Nicka,
zaczęło działać jeszcze dziwaczniej niż zwykle...
***
Jeśli zaś chodzi o Vince’a, to jego szybka i bezbolesna śmierć pozwoliła mu uniknąć
wszystkich tych nieprzyjemności. W gruncie rzeczy szkoda, gdyż Vince’owi bardziej niż
komukolwiek innemu sprawiłoby radość obserwowanie końca świata.
Jego matka - już nie tak radosna jak jej dom, jednak wciąż niezdolna do bycia tak
ponurą, jak wcześniej był jej syn - zerwała wszystkie co do jednego nagradzane kwiaty ze
swojego ogrodu i wypełniła dom wieńcami w żywych kolorach. Zachowała tylko jedną różę,
którą zaniosła do kostnicy i położyła na piersi Vince’a.
Wybrała tę z największą ilością kolców, ponieważ wiedziała, że właśnie tego by
chciał.
***
Można by się spierać o znaczenie wielkich, epokowych momentów w dziejach.
Niewielu ludzi pojmuje, że o losach świata decydują nie te wielkie chwile, lecz drobne, które
mijają niepostrzeżenie. Moment, w którym kapitan E.J. Smith wydał na mostku „Titanica”
rozkaz: „Cała naprzód”, zanim udał się na nocny spoczynek. Moment, gdy Albert Einstein
uznał, że ma już dosyć, i porzucił swoją pozbawioną perspektyw pracę w Urzędzie
Patentowym. Moment, w którym sir Isaac Newton, znużony oślepiającym blaskiem słońca,
powiedział: „A co mi tam, usiądę sobie pod tą jabłonią”.
Taka właśnie drobna, niezauważalna chwila, prowadząca do wydarzenia ostatecznego
i epokowego, które dosłownie wstrząsnęło posadami świata, nastąpiła, gdy Nick Slate
postanowił urządzić garażową wyprzedaż. Dla Nicka było oczywiste, że asteroidę
przyciągnęła tutaj baseballowa rękawica jego młodszego brata - ponieważ pomimo ruchów
obrotowego i wirowego Ziemi punkt uderzenia asteroidy wypadał według obliczeń dokładnie
w tym samym kompleksie sportowym, w którym Danny wypowiedział swoje życzenie do
spadających gwiazd. Gdyby Nick zostawił strych w spokoju, jego brat nigdy nie użyłby tej
rękawicy.
Przez cały dzień Nick nie potrafił się powstrzymać od rozglądania się wokoło i
bezcelowego dręczenia się nieuchronnym faktem, że wszystko to zniknie - przez niego. Czy
sprawy mogłyby potoczyć się jakkolwiek gorzej, gdyby Accelerati weszli w posiadanie
wszystkich wynalazków Tesli?
Na długo przed zakończeniem zajęć lekcyjnych większość rodziców przezwyciężyła
początkowy psychologiczny mechanizm wyparcia i przyjechała, by zabrać swoje dzieci ze
szkoły. Ojciec Nicka nie był wyjątkiem. On, Danny i Nick razem spędzili to popołudnie.
O 16:30 - niecałą godzinę przed kresem wszystkiego - pan Slate smażył na grillu steki,
choć wcześniej zamierzał zachować je na przyszły weekend. Wewnątrz domu telewizor był
nastawiony na kanał, który prezentował zaimprowizowany maraton odcinków serialu Strefa
zmroku - a nie na wiadomości, w których jak się zdaje, pokazywano głównie rozmaite
uroczystości z udziałem sławnych osób, celebrujące koniec świata.
Nick przyjrzał się bratu, który siedział przy stoliku ogrodowym i wyglądał na nieco
znudzonego całym tym zamieszaniem wokół końca świata.
„Czy on wie? - zastanawiał się. - Czy się domyślił, że to jego rękawica spowodowała
to wszystko?”.
- Danny - zagadnął.
Brat podniósł głowę. Nick otworzył usta, by mówić dalej, ale zdał sobie sprawę, że
niczego nie da się tu powiedzieć. Jeżeli Danny wie, nic go nie pocieszy, a jeśli nie wie, nie
trzeba go martwić.
- Co? Zamierzasz mi powiedzieć, że mnie kochasz, jak tata robi przez cały dzień? -
Kiedy Nick nie odpowiedział, Danny spuścił wzrok i zacisnął pięść. - Wiesz co? Jestem
zadowolony - oświadczył. - Ponieważ to oznacza, że wcześniej spotkamy się z mamą.
Nick nie potrafił się powstrzymać - podszedł do brata i uściskał go chyba najmocniej
w życiu.
- Masz rację, Danny.
Brat wzruszył ramionami.
- Gdyby chodziło tylko o mnie, bałbym się śmierci. Ale ponieważ to dotyczy
wszystkich, nie boję się. Czy to nie dziwne?
Nick tylko uśmiechnął się do niego i powiedział:
- Może pomóż tacie przy tych stekach.
Danny wstał i dołączył do ojca przy grillu, a Nick poszedł na górę do swojej sypialni,
by spróbować odnaleźć przynajmniej trochę z tego nastawienia, które osiągnął jego młodszy
brat. Ale nie mógł już położyć się w swoim „szczęśliwym miejscu”, ponieważ pośrodku
strychu znajdowały się wszystkie przedmioty, które zgromadził wespół z Caitlin. Nadal były
ułożone tak, że tworzyły częściowo skompletowane urządzenie. Czymkolwiek ono było,
jakkolwiek działało, nie miało to już znaczenia. Nick nigdy się tego nie dowie.
Gdy wpatrywał się w tę nieukończoną machinę, poczuł, że narasta w nim gniew.
Wszystko, co mu się przydarzyło, wszystko, przez co przeszedł, wszystko, co usiłował
rozwikłać, było obecnie bez znaczenia. Jak Tesla mógł postąpić tak głupio i zostawić tutaj te
rzeczy, by odnalazł je niczego niepodejrzewający świat? A może zrobił to umyślnie. Ostatni
okrutny żart spłatany światu, który nie chciał rozpoznać i docenić jego błyskotliwego
geniuszu.
Nick powinien był spalić te przedmioty, kiedy miał po temu okazję. Ale wciąż nie
było jeszcze za późno, by je zniszczyć - nie siłą uderzenia asteroidy, lecz siłą jego własnych
rąk.
Omiótł wzrokiem pomieszczenie i spostrzegł w kącie kij baseballowy - jedyny
przedmiot, dla którego on i Caitlin nie potrafili znaleźć właściwego miejsca w tym skupisku
dziwacznych obiektów. Podniósł kij i popatrzył na stertę pośrodku pokoju.
„To za wszystkie drużyny, w których nigdy nie zagram. To za tę dziewczynę, której
nigdy nie pocałuję. To za mężczyznę, którym nigdy się nie stanę. To za tych parszywych
Acceleratich. I za Vince’a”.
Z całą wściekłością, jaką w sobie odnalazł, uniósł kij, napiął ramiona i odchylił się do
tyłu, gotów się zamachnąć.
***
Kiedy przez żal Petuli z powodu tego, co zaszło między nią a Nickiem Slate’em,
przedarła się informacja, że cała ludzkość wkrótce stanie się historią, dziewczyna wzięła to
osobiście do siebie. Jak kosmos śmie kłaść kres jej życiu w tym najokropniejszym z
momentów?
Gdy poznała precyzyjnie dzień i godzinę owej globalnej katastrofy, wyszła na swoje
podwórko na tyłach domu dokładnie dwadzieścia cztery godziny wcześniej, by pstryknąć
zdjęcie końca świata. Potem udała się do panny Planck, by je wywołać. Nie zastała jej w
domu, więc musiała wedrzeć się przez okienko piwniczne.
Wywołana fotografia dowiodła, że ten kataklizm istotnie jest nieunikniony. Zdjęcie
zrobione na podwórzu Petuli nie przedstawiało podwórza. Widniały na nim płomienie oraz na
wpół stopione odłamki głazów fruwające we wszystkich kierunkach.
Aparat fotograficzny nie kłamał. To rzeczywiście był koniec planety Ziemia. Dopóki
Petula nie zobaczyła tego zdjęcia, kataklizm nie wydawał się jej realny, ale teraz prawda
przeszyła jej serce tak, jak nie zdołał tego uczynić złocisty szpikulec.
W domu jej rodzice z satysfakcją wrzeszczeli na siebie nawzajem, usiłując wcisnąć
kłótnie całego życia w ten niewielki przedział czasu, jaki im pozostał.
Teraz Petula umrze, nie zaznawszy miłości Nicka. Jej jedyną pociechą było to, że on
także zginie.
Aby poprawić sobie nastrój, spędziła resztę popołudnia na układaniu listy ludzi,
których śmierć ją uszczęśliwi - od nikczemnych dyktatorów po wszystkie te irytujące osoby,
które jeżdżą po ścieżce rowerowej parami obok siebie, jakby należała tylko do nich.
Odizolowana w swoim pokoju Petula nie mogła wiedzieć, że panna Planck znalazła jej
negatyw z wizerunkiem końca świata i wpadła na kilka pomysłów w tej kwestii.
W poniedziałek rano Petula nie poszła do szkoły, gdyż nikogo szczególnie nie
pragnęła zobaczyć ani czule pożegnać. W domu panowała niemal kompletna cisza, ponieważ
rodzice nie odzywali się do siebie. Jej chihuahua Hemoroid w błogiej nieświadomości
obgryzał gumową kość, co prawdopodobnie będzie robił w psim raju przez całą wieczność.
Petula zadała sobie pytanie: „Gdyby został mi z życia tylko jeden dzień, jak bym go
spędziła?”. W przeszłości wielokrotnie stawiała sobie to pytanie jako czysto hipotetyczne i jej
hipotetyczne odpowiedzi były zawsze wzniosłe i pełne poświęcenia - na przykład karmienie
sierot lub niesienie pociechy starszym ludziom. Jednakże w rzeczywistości pragnęła jedynie,
nim świat się skończy, obejrzeć trzy pierwsze filmy z cyklu Gwiezdnych Wojen. Wyliczyła,
że asteroida okaże się litościwa i położy kres życiu na Ziemi, zanim ona musiałaby zobaczyć
JarJar Binksa w epizodzie Mroczne widmo.
Było późne popołudnie; druga Gwiazda Śmierci miała właśnie zostać roztrzaskana, a
za kilka minut ten sam los spotka Ziemię. I właśnie wtedy w drzwiach pokoju Petuli stanęła
panna Planck...
***
Na strychu Nick, z uniesionym kijem i wzrokiem utkwionym w tajemnicze wynalazki
Tesli leżące przed nim w stercie, zrobił krok do przodu, by się zamachnąć...
...gdy jakiś głos za jego plecami powiedział:
- Nick...
Obejrzał się i zobaczył Mitcha, który stał za nim obok otworu klapy i jak zawsze
kurczowo ściskał w dłoniach urządzenie „Zamknij się i słuchaj”. Wyglądał na zmartwionego,
z oczywistych powodów.
- Co ty tu robisz? - zapytał go Nick. - Powinieneś być w domu z mamą i siostrą.
- Byłem, ale ta rzecz... coś z nią jest nie w porządku.
Irytacja Nicka zwróciła się ku Mitchowi.
- Jakie to ma teraz znaczenie? - rzucił.
Mitch z zakłopotaniem wzruszył ramionami. Nie potrafił spojrzeć w oczy Nickowi,
który pojął, że obecność przyjaciela tutaj ma niewiele wspólnego z trzymanym przez niego
przedmiotem.
- Dlaczego naprawdę tu przyszedłeś, Mitch?
- No... tak sobie pomyślałem... Wiesz, że ta asteroida Bonk składa się głównie z rudy
miedzi. A mój ojciec ukradł trzysta pięćdziesiąt ciężarówek pełnych miedziaków. To znaczy,
jasne, te monety były wirtualne - ale czy nie dostrzegasz związku?
Nick pokręcił głową.
- Właściwie nie.
- Życie jego i moje zostało zrujnowane przez kupę miedzi. Coś w tym musi być. To
jest jakby... sam nie wiem... jakby Bóg puszczał do nas oko.
Nick w końcu się uśmiechnął.
- Rozumiem, Mitch - rzekł. W tych ostatnich minutach Mitch nie potrzebował mamy
ani siostry, tylko przyjaciela. Kogoś, z kim czuł więź, z kim się identyfikował. - Grosze z
nieba.
- Tak. Dziwne, co?
Nick rzucił okiem na „Zamknij się i słuchaj”.
- Więc co jest nie w porządku z tym ustrojstwem?
- Patrz. - Mitch pociągnął za linkę i przytrzymał ją. - Asteroida zmierzająca ku Ziemi
będzie...
Puścił linkę, a machina powiedziała:
- Muuuuu!
Spróbował ponownie:
- Planeta Ziemia wkrótce...
- Kwik! Kwik!
I trzeci raz:
- Za niespełna dwadzieścia minut wszyscy na Ziemi będą...
- Gul, gul, gul!
- Widzisz! - rzekł Mitch. - Zepsuło się. I to w najgorszym możliwym momencie.
Nick rozważył to i gdzieś w tyle głowy zaświtała mu mglista myśl. Coś, czego nie
potrafił jeszcze uchwycić.
- Mitch... - powiedział niepewnie - co się stanie, jeśli pozwolisz tej machinie odezwać
się pierwszej?
Przyjaciel wzruszył ramionami i spróbował. Szarpnął linkę, a maszyna powiedziała:
- Krowa robi...
- Muuu! - rzekł Mitch. Zakrył usta dłonią, jakby nieoczekiwanie beknął. -
Przepraszam, po prostu mi się wyrwało.
- Zrób to jeszcze raz! - nalegał Nick.
Mitch pociągnął linkę, a urządzenie powiedziało:
- Świnia robi...
- Kwik! Kwik! - dokończył Mitch. - Hej, przestań! - rzucił z pretensją do Nicka, jakby
to on go do tego zmuszał.
Czy to możliwe, że Mitch tak bardzo złączył się z tą rzeczą, że kończył jej myśli? A
jeżeli ten związek sięga głębiej? Jeżeli to urządzenie zapewnia Mitchowi tajemniczy rodzaj
łączności ponad i poza wszystkim, co obaj potrafiliby pojąć?
- Jeszcze raz! - polecił Nick. - Nie przestawaj!
Mitch wciąż na nowo pociągał linkę, pozwalając, by machina rozpoczynała zdania, a
potem wyrzucał z siebie ich zakończenia.
- Kura robi...
- Ko, ko!
- Pies robi...
- Hau, hau!
- Farmer sprzedaje swoją kukurydzę...
-...po pięć dolarów i osiemdziesiąt cztery centy za buszel według dzisiejszych cen na
rynku towarowym. - Mitch ze zdumienia wytrzeszczył oczy, gdy te słowa wyszły z jego ust. -
Skąd ja to wiedziałem?
- Dalej, dalej! - ponaglił go Nick.
Mitch świadomy wagi tej chwili, czując nagły przypływ adrenaliny, z całych sił
szarpnął za linkę...
...i linka pękła.
Tarcza urządzenia „Zamknij się i słuchaj” obróciła się w ciszy.
- No, to tyle - rzucił Mitch.
Lecz Nick wcale nie był tego taki pewien.
- Poziom opadów deszczu w Topeka, Kansas, w zeszłym miesiącu był... - zaczął.
A Mitch dokończył:
-...wyższy niż w jakimkolwiek innym mieście w stanie Kansas.
- Wieża Eiffla... - zaczął Nick.
-...ma dokładnie trzysta czterdzieści siedem zużytych gum do żucia przylepionych do
dźwigarów - dokończył Mitch.
- Koniec świata nastąpi...
-...dokładnie za szesnaście minut i czterdzieści trzy sekundy albo za cztery miliardy
sześćset milionów lat.
- Bingo! - zawołał Nick.
- N-42 - odpowiedział Mitch. - Wygrywający numer przy najwyższej puli bingo w
historii. Skąd ja to wszystko wiem?
- Nie wiesz! - rzekł Nick. - W jakiś sposób łączysz się z wszechświatem! Urządzenie
„Zamknij się i słuchaj” upodobniło cię do tych radioteleskopów, które mogą odbierać śladowe
echo Wielkiego Wybuchu.
Zszokowany Mitch kiwnął głową.
- Racja - wymamrotał.
- A ta cała sprawa z nami dwoma połączonymi ze sobą - może to prawda. Może
będzie trzeba nas obydwu, żeby naprawić sytuację.
- Jak?
Nick starał się szybko ogarnąć umysłem to, czego się przed chwilą dowiedział.
Istniały obecnie dwie możliwości. Świat skończy się albo za kilka minut, albo za kilka
miliardów lat, jak powinien. To oznaczało, że wciąż można uniknąć kataklizmu
spowodowanego przez Felicity Bonk. Wszystko zależy od zdania, które on zacznie... a Mitch
dokończy.
Powiedział więc:
- Rozwiązanie tego wszystkiego...
A Mitch dokończył:
-...jest dosłownie w twoich rękach.
- Aha! A zatem istnieje jakieś rozwiązanie! - wykrzyknął Nick. - Ale co to znaczy?
- No, a co masz w rękach? - spytał Mitch o wiele bardziej nieśmiało niż zwykle.
Nick spojrzał w dół na kij baseballowy, który nadal ściskał w dłoniach. Jeszcze przed
chwilą czuł, że musi zamachnąć się nim i roztrzaskać wszystkie te zwariowane twory Tesli.
Tyle tylko, że teraz zauważył, iż ten przedmiot jest właściwie całkiem inny niż wszystkie kije
baseballowe, jakie kiedykolwiek trzymał w rękach. Miał odmienny punkt ciężkości i zdawał
się wibrować jakimś uśpionym rezonansem, niczym pudło gitary kilka chwil po wybrzmieniu
akordu.
Czy ta rzecz ma swoje miejsce w niekompletnym urządzeniu znajdującym się przed
nim? A może jej przeznaczenie jest odrębne? Nadal związane z tamtym urządzeniem, ale
odrębne. Jak sposób, w jaki rękawica zwabiła Obiekt Niebieski Felicity Bonk na randkę z
Ziemią.
Rękawica i kij. Mecz baseballowy byłby niepełny bez nich obydwu.
A bardzo wiele meczów wygrywa się pod koniec dziewiątej, ostatniej rundy.
Rozdział 24
REZERWOWY
- Słuchaj, tato - powiedział Nick, schodząc wraz z Mitchem po schodach. - Co
powiesz na małą partyjkę baseballu, zanim odejdziemy?
Ojciec porzucił smażenie steków i siedział teraz na sofie z Dannym, obejmując go
ramieniem. Żadnej muzyki, telewizji ani gier wideo. Obaj po prostu napawali się samym
aktem życia, śpiewem ptaków na dworze, wonią kurzu w tym starym domu. Nick
przypuszczał, że w końcu wszyscy pojmą, iż najlepsze rzeczy w życiu są proste i nic nie
kosztują.
Tata przez chwilę spoglądał na niego skonsternowany, a potem się uśmiechnął.
- Zanim odejdziemy... - powtórzył. - Tak, Nick. Myślę, że właśnie to powinniśmy
zrobić.
I nawet Danny, który od czasu feralnego kosmicznego incydentu unikał baseballu,
teraz się zgodził.
Nie pojechali do kompleksu sportowego. Nie było już czasu. Zamiast tego poszli do
parku oddalonego tylko o przecznicę. Znajdowało się tam trawiaste boisko bez żadnych
wytyczonych linii i tania składana siatka osłaniająca. I oczywiście oprócz nich czterech w
parku nie było nikogo.
Nick popatrzył w górę na wschód, skąd z wysoka nadlatywała asteroida. Potem
spojrzał na zegarek. Do zderzenia zostały zaledwie cztery minuty, a ta rzecz na niebie ciągle
wydawała się mniejsza niż Księżyc.
- Myślałem, że będzie wyglądała na większą - rzekł Mitch.
- Ma tylko siedemdziesiąt pięć kilometrów średnicy - przypomniał Nick.
Przypuszczał, że asteroida zolbrzymieje i przesłoni niebo dopiero w ostatnich
sekundach przed zderzeniem.
Na boisku zajął pozycję w kole miotacza, mając za plecami błyskawicznie nadlatującą
asteroidę. W ręku trzymał piłkę podpisaną przez wszystkich członków drużyny Tampa Rays.
- Grajcie w strefie dalszego środkowego obrońcy - powiedział do Danny’ego i Mitcha.
- Ale nie mamy rękawic - zauważył Danny.
- To nieważne - odparł Nick i tamci dwaj pobiegli do ogrodzenia.
W bazie domowej ojciec oparł kij na ramieniu i powiedział:
- Kocham cię, Nick.
Nick usiłował powstrzymać łzy, lecz okazało się to trudne.
- Ja też cię kocham, tato.
A potem zamachnął się i rzucił najważniejszą piłkę w swoim życiu.
***
Trzecia zasada dynamiki Newtona głosi, że każdej akcji odpowiada równa jej
przeciwna reakcja. Kiedy rzuci się mocno piłkę baseballową, jej reakcją jest poszybowanie
poza stadion. To właśnie proste prawa fizyki umożliwiają grę w baseball.
„Kiepski” Wayne Slate wiedział, że to będzie ostatnie odbicie piłki w jego życiu. Jego
jedyna szansa, aby się zrehabilitować. Aby porządnie uderzyć piłkę. Popatrzył na asteroidę na
niebie, nad głową syna. Na przekór losowi zamachnie się kijem i walnie piłkę z całych sił,
posyłając ją prosto ku tej zabójczej kamiennej bryle.
Determinacja, z jaką zamierzył się kijem na piłkę ciśniętą przez swojego syna, była
nieporównywalna z jakąkolwiek inną analogiczną w jego życiu. To była jego chwila. Włożył
w ten zamach całą duszę. Wywinął kijem i czekał na owo wspaniałe uczucie, gdy zszyta skóra
uderzy w drewno - na moment, gdy kij zetknie się z piłką.
Jednakże Nick rzucił podkręconą piłkę - i był to dobry rzut. Piłka poleciała prosto w
kierunku ojca, a potem gwałtownie skręciła w prawo, mijając o centymetr koniec kija, którym
się zamachnął. Uderzyła z trzaskiem w siatkę osłaniającą i upadła na ziemię, pozostawiając
„Kiepskiego” Wayne’a Slate’a smutnym, niespełnionym...
...ale siła tego zamachu, spotęgowana przez osobliwą naturę owego staroświeckiego
kija, musiała dokądś trafić...
Fala uderzeniowa rozprzestrzeniła się od bazy domowej jak grom dźwiękowy,
zwalając z nóg Nicka, Danny’ego i Mitcha. Poza granicą parku roztrzaskała szyby w oknach,
jednak olbrzymia większość jej energii skierowała się w niebo...
***
- Pomyślałam, że ty i ja mogłybyśmy uciąć sobie małą pogawędkę w to urocze
popołudnie - powiedziała panna Planck, stając w drzwiach pokoju Petuli.
Petula spiorunowała ją wzrokiem.
- O czym można by rozmawiać... - zerknęła na zegarek - gdy światu pozostały tylko
cztery minuty?
- O tym! - rzekła panna Planck, unosząc w górę metrowej długości tekturową tubę do
przesyłek pocztowych.
- Przykro mi to mówić - odparła Petula - ale chyba przegapiła pani koniec godzin
pracy firmy kurierskiej FedEx.
- A może jednak nie. Mogę wejść?
Gdzieś w ciągu dnia rodzice Petuli pogodzili się i teraz ckliwie wpatrywali się w
siebie nawzajem, siedząc przy kuchennym stole. Nie był to widok, który Petula pragnęłaby
zabrać ze sobą w nicość. Zamknęła więc drzwi do kuchni.
Panna Planck usiadła na sofie, na której kilka dni temu Mitch całował Petulę, i
rozwinęła wydruk zdjęcia, które dziewczyna zrobiła wczoraj - tylko, że teraz miało ono
wymiary metr dwadzieścia na metr. Podobnie jak tamto mniejsze, to zdjęcie wielkości plakatu
ukazywało jak na dłoni obraz całkowitego zniszczenia, do którego pozostało zaledwie kilka
minut.
- Pozwoliłam sobie powiększyć twoją wspaniałą fotografię - i spójrz, jaka wciąż jest
wyraźna. Można dostrzec szczegóły powierzchni rozpalonego głazu, każdą drobinę płonącej
lawy. Ten twój skrzynkowy aparat fotograficzny naprawdę - ujmijmy to tak - „wyprzedza
swój czas”.
Petula skrzyżowała ramiona na piersi.
- A więc domyśliła się pani. Dużo nam to teraz pomoże.
Panna Planck zignorowała tę fatalistyczną uwagę.
- Powiedz mi, Petulo, gdzie zrobiłaś to zdjęcie?
- Na podwórku za domem.
Panna Planck skinęła głową.
- Pokaż mi to miejsce.
Petula zaprowadziła ją na podwórze zarośnięte chwastami, które już nigdy nie zostaną
wyrwane, i dmuchawcami, które już nie rozsieją nasion.
- Pokaż, gdzie stałaś - powiedziała spokojnie panna Planck.
- Po co? - spytała Petula.
- Po prostu zrób, o co cię proszę.
Petula przeszła w miejsce, z którego wczoraj zrobiła zdjęcie, a panna Planck stanęła
przed nią w odległości mniej więcej dwóch metrów, rozwinęła ten wielki obraz Armageddonu
i trzymała go w szeroko rozpostartych rękach.
- Założę się - rzekła - że punktualnie o siedemnastej dziewiętnaście to odzwierciedli
scenę, którą twojemu aparatowi jest przeznaczone uchwycić.
- Tak. I co z tego?
- Spójrz na zegarek.
Petula zerknęła na swój zegarek, który pokazywał 17:19.
- Zaraz... ale... nie rozumiem... - wyjąkała.
Ale potem zobaczyła śmiejące się oczy panny Planck nad ogromnym zdjęciem i
prawda uderzyła ją z siłą meteoru.
- Nie zrobiłam zdjęcia końca świata! - wykrzyknęła. - Zrobiłam zdjęcie fotografii
końca świata.
Podniosła do oczu dłonie z palcami ułożonymi w kwadratowy kształt wizjera, by
zobaczyć obraz, który uchwyciłby aparat fotograficzny. Rzeczywiście, jej stary skrzynkowy
aparat zrobił zdjęcie dokładnie tego momentu w czasie.
- Kiedy poznasz przyszłość - rzekła panna Planck, powtarzając myśl, którą Petula
sformułowała już wcześniej - możesz albo pozwolić, żeby ta przyszłość ci się przydarzyła,
albo ją stworzyć.
I w tym momencie fala uderzeniowa trafiła je z taką mocą, że obaliła obydwie na
ziemię i wyrwała z rąk panny Planck to wielkie zdjęcie. Uleciało w niebo jak utracony
latawiec.
***
W bazie domowej ojciec Nicka spojrzał ponuro w dół na piłkę, w którą nie trafił.
Podniósł ją i westchnął.
- A więc to chyba prawda. Teraz już na zawsze zostanę „Kiepskim” Wayne’em
Slate’em.
Nick podbiegł do niego z ramionami szeroko rozpostartymi do uścisku. Pana Slate’a
zdumiało, że syn w takiej chwili potrafi się uśmiechać.
Oszołomiony Danny nadbiegł chwilę później, a tuż za nim Mitch.
- Co to było? - spytał Danny. - Myślałem, że to asteroida.
- Wówczas nas by tu już nie było - zauważył Mitch.
- To było wspaniałe uderzenie - odpowiedział Nick.
- Na wypadek, gdybyś nie zauważył: nie trafiłem w piłkę - rzekł tata.
Z twarzy Nicka nie zniknął uśmiech.
- W takim razie jak to się stało, że kij pękł?
Pan Slate popatrzył w dół. Istotnie, pośrodku kija baseballowego widniało podłużne
pęknięcie.
- Niech mnie licho! - wykrzyknął.
Prawda dotarła do niego dopiero, gdy podniósł wzrok i zobaczył, że asteroida już się
nie powiększa. Właściwie wydawała się nawet nieco mniejsza i prześlizgiwała się ukośnie po
niebie. Żaden z nich nie chciał powiedzieć na głos, że coś się zmieniło - jakby wypowiedzenie
tej myśli mogło zapeszyć.
Wszyscy czterej obserwowali Niebieski Obiekt Felicity Bonk przez pięć minut, potem
przez dziesięć i dwadzieścia - jeszcze długo po tym, jak miał uderzyć w Colorado Springs.
Pan Slate podniósł pęknięty kij. Czasami kije baseballowe mają korkowe rdzenie,
które zapewniają im większą siłę uderzenia. Nie miał pojęcia, co jest w rdzeniu tego
konkretnego kija, i podejrzewał, że nigdy się tego nie dowie - ale ostatecznie to bez
znaczenia. Liczył się jedynie skutek. Pomyślał o wydarzeniach minionych kilku tygodni.
Rękawica baseballowa ściągała rzeczy z nieba, a teraz kij odesłał je z powrotem. I ogarnęło
go zdumienie.
Rozdział 25