You are on page 1of 202

Eric Elfman, Neal Shusterman

Strych Tesli.

Stowarzyszenie Accelerati
Rozdział 1

COŚ JAK DZIURA W GŁOWIE


Nicka uderzył latający toster. A raczej, ściślej mówiąc, spadający toster. Staroświecki,
chromowany i tak masywny, że zarysował parkiet - ale najpierw zdążył rozciąć mu czoło.
- Au! - jęknął Nick.
Wypowiedział jeszcze kilka bardziej dosadnych słów, spadając z rozchwierutanej
sprężynowej drabinki wiodącej na strych, która podjechała z powrotem pod sufit niczym
zejściówka lądującego statku kosmicznego.
Jego młodszy brat Danny pognał korytarzem, wrzeszcząc:
- Tato! Nicka zabił strych!
Rzeczywiście, krwi było mnóstwo, jak na miejscu zbrodni. Jej widok zaniepokoił
Nicka, jednak bardziej martwiła go reakcja ojca, jakiej się po nim spodziewał, po tym
wszystkim, przez co niedawno przeszli.
Ich tata przybiegł i szybko ocenił sytuację.
- Już dobrze, już dobrze - powiedział, jak mówił zawsze, kiedy sprawy zdecydowanie
nie szły dobrze.
Zdjął podkoszulek i przycisnął do rany. Był spocony od wnoszenia pudeł do domu i
Nick przypuszczał, że to niezbyt higieniczne, ale kiedy z głowy tryska ci krew, lepiej się nie
spierać.
- Danny, wsiadaj do samochodu - rzucił ojciec.
Wziął Nicka na ręce - niegdyś grał w baseball i wciąż był silny - i zniósł po schodach.
- Tato, mogę zejść sam. Dostałem w głowę, nie w nogi - zaprotestował Nick, który
niedawno skończył czternaście lat i już od niepamiętnych czasów ojciec go nie nosił.
Gdy znaleźli się za wypaczonymi, łuszczącymi się z farby frontowymi drzwiami ich
nowego domu, Nick wyobraził sobie, że wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa przyglądają się z
rozbawieniem tej dramatycznej rodzinnej scence.
„No, super! - pomyślał zgryźliwie. - Wymarzone wejście smoka”.
Samochód nadal był załadowany większością tego, co zostało z ich dobytku.
Wszystkie rzeczy wciąż lekko zalatywały spalenizną - nieustanne przypomnienie powodu, dla
którego przemierzyli cały kraj, by tu zamieszkać. Po drodze do Colorado Springs wóz dwa
razy się psuł i Nick zastanawiał się, czy teraz też się nie rozkraczy, zanim dotrą na pogotowie.
- Po prostu cały czas przyciskaj ranę - polecił tata.
Uruchomił silnik i tyłem wyjechał z podjazdu, miażdżąc kołami parę kartonowych
pudeł. Koszulka była teraz przesiąknięta nie tylko potem, ale też krwią. Pomknęli przez
nieznaną im okolicę na poszukiwanie szpitala, nie mając zielonego pojęcia, jak go znaleźć.
***
Gdyby dwa miesiące temu wróżka przepowiedziała Nickowi, że opuści Tampę na
Florydzie i przeprowadzi się do Colorado Springs, zażądałby zwrotu pieniędzy. To po prostu
nie mieściło się w głowie. Jego mama była cenioną dentystką, a tata... no cóż, zazwyczaj miał
pracę, wszyscy go znali i lubili. Według Nicka ich życie opierało się na całkiem solidnych
fundamentach.
Jednakże pożar potrafi zniszczyć gmach życia nawet najbardziej harmonijnej rodziny.
***
Znalezienie szpitala w pierwszym dniu pobytu w nowym miejscu nastręcza licznych
trudności. Zwłaszcza gdy GPS w komórce nie działa, ponieważ twój ojciec zapomniał
zapłacić rachunek. Nick przypuszczał, że zanim tam dotrą, rana zdąży się zagoić albo on
wykrwawi się na śmierć, gdyż tata nie był człowiekiem, który nawet w takich
nadzwyczajnych okolicznościach zapytałby kogokolwiek o drogę.
Kiedy w końcu znaleźli szpital miejski w Colorado Springs, okazał się taki sam jak
wszystkie inne. Izbę przyjęć wypełniał tłum osób kaszlących, ze złamaniami albo z
zakrwawionymi prowizorycznymi opatrunkami i panowała tam atmosfera zniecierpliwienia i
irytacji.
Krwawienie Nicka niemal ustało, ale nadal przyciskał podkoszulek do rany. Obok
niego Danny grał w kieszonkową grę komputerową, a ojciec wypełniał formularze, a potem
usiłował przekonać Cesarzową Izby Przyjęć, że ich ubezpieczenie jest ważne także w
Kolorado. Nickowi przypominało to negocjacje z terrorystami.
Tuż przedtem, zanim Nicka zabrano na założenie szwów, Danny zapytał go, nie
podnosząc głowy znad gry:
- Czy ty też umrzesz?
Nick już miał rzucić jakąś złośliwą uwagę o zadawaniu głupich pytań, lecz
nieoczekiwanie zalała go fala zrozumienia. Albo może był to skutek wstrząśnienia mózgu.
- Nic mi się nie stanie - odrzekł. - Nikomu z nas nic się nie stanie.
Danny w końcu podniósł wzrok na starszego brata.
- Udowodnij to.
Nick nie odpowiedział. W teorii przenieśli się tutaj, aby rozpocząć nowe wspaniałe
życie. Jednak w rzeczywistości nawet najwspanialsze teorie bywają niemożliwe do
udowodnienia.
***
Kiedy widzisz szalejący, nieposkromiony ogień, trudno ci uwierzyć, że to tylko prosta
reakcja chemiczna: uwolnienie potencjalnej energii w postaci światła i ciepła. Ogień wydaje
się żywą istotą, obdarzoną duszą równie ciemną i mroczną, jak jasne są jego płomienie. Jeśli
przyjrzysz mu się wystarczająco długo, możesz naprawdę nabrać przeświadczenia, że jego
niszczycielska siła bierze się z wściekłej furii i okrutnego pragnienia sprawiania bólu.
Pożar, który pochłonął rodzinny dom Nicka Slate’a i całkowicie odmienił jego życie,
był takim właśnie ogniem, płonącym tak straszliwie i żarłocznie, że w ciągu kilku minut
obrócił budynek w popioły.
Wszyscy czworo obudzili się wtedy chyba jednocześnie. Ojciec popędził do pokoju
Danny’ego, a matka - do pokoju Nicka. Potem zbiegli po schodach; dym był już tak gęsty, że
nic nie widzieli.
Nick wstrzymał oddech i pochylił się nisko. Znał swój dom na tyle dobrze, by
wiedzieć, co ma zrobić: u stóp schodów skręci w prawo, przejdzie pięć metrów i wybiegnie
frontowymi drzwiami.
Ale czas i przestrzeń wyglądają zupełnie inaczej, kiedy ogarnia cię panika.
Nick wpadł na ścianę, stracił orientację i gwałtownie wciągnął w płuca czarny dym.
Natychmiast się rozkaszlał i zakręciło mu się w głowie.
- Biegnij, Nick! - usłyszał głos mamy. - Nie zatrzymuj się!
Potem w kuchni coś eksplodowało. Fala uderzeniowa przetoczyła się przez hol i
wyrwała z zawiasów frontowe drzwi. Poprzez dym i płomienie Nick dostrzegł tlącą się
futrynę, a za nią nocne niebo, i rzucił się ku niej. Uciekł na trawnik przed domem, dołączając
do ojca i brata.
Był pewien, że matkę ma tuż za sobą.
Ale kiedy się odwrócił, nie zobaczył jej, tylko płonący dom.
- Mamo! - zawołał.
Ojciec odsunął go na bok i pobiegł z powrotem do drzwi.
W głębi duszy Nick wierzył, że tata nadal jest tym bohaterem, jakim był niegdyś.
Wierzył, że wbiegnie w płomienie i wyniesie żonę w ramionach, jak na tym starym zdjęciu,
gdy przenosił ją, świeżo poślubioną, przez próg.
Jednak zanim ojciec zdążył dotrzeć do domu, drugi wybuch odrzucił go do tyłu.
Jednocześnie zawalił się ganek, co zablokowało wejście do budynku. Wszyscy trzej stali tak
osłupiali, że nie mogli nawet krzyczeć z rozpaczy, i przyglądali się bezradnie, jak ich życie
wali się w gruzy, grzebiąc matkę Nicka.
***
Nickowi szybko i sprawnie założono teraz cztery szwy. Lekarz dyżurny przez cały
czas trwania zabiegu opisywał wyjątkowo paskudne rany, jakie zdarzało mu się zszywać,
jakby uważał niewielkie rozcięcie na czole od uderzenia tostera za coś wręcz niestosownego.
Zdawało się, że wrażenie wywarłoby na nim dopiero to, gdyby klatkę piersiową chłopca
rozerwał wyłaniający się z niej ósmy pasażer Nostromo; taka rana z pewnością wymagałaby
poważnego zszycia.
- Blizna to niekoniecznie coś złego - powiedział ojciec w drodze powrotnej do rudery,
którą odziedziczyli. - Dowodzi, że coś w życiu przeszedłeś. Harry Potter ma szramę na czole,
a popatrz, ile osiągnął.
- Tato, Harry Potter to postać fikcyjna - przypomniał Nick.
- Nie rozumiesz, o co mi chodzi - rzekł ojciec i przez resztę jazdy z takim zapałem
wychwalał blizny, że Danny postanowił też się jednej dorobić.
Kiedy zbliżali się do zarośniętego chwastami podjazdu i wznoszącego się za nim
zniszczonego wiktoriańskiego domu, Nick popatrzył na okna na piętrze, przypominające
pełne bezbrzeżnego smutku oczy. Poczuł przypływ mdłości, które nie miały nic wspólnego z
odniesioną raną.
- Hej - powiedział tata. - Już tak wiele przeszliśmy. - Grubymi palcami delikatnie
musnął opatrunek na czole syna. - Może wybierz sobie pokój.
***
Dom, do którego się wprowadzili, przez lata stał pusty, lecz meble nadal zachowały
zapach stryjecznej babki Grety. Wprawdzie Nick nigdy nie poznał babki Grety, ale był
pewien, że właśnie tak pachniała.
To ojciec zdecydował o przeprowadzce. Nick mógłby wszcząć awanturę i nalegać,
aby zostali w Tampie. Wiedział, że tata, załamany po niedawnej tragedii, by ustąpił. Lecz
zamiast tego powiedział: „Dobrze, pojedźmy tam - przejmując rolę osoby przytakującej ojcu,
którą wcześniej odgrywała mama. - To będzie fajna przygoda”.
Tak więc zabrali ocalałą resztkę swoich rzeczy z pokoju hotelowego, w którym
koczowali przez ostatnie dwa miesiące, i wyruszyli do Colorado Springs.
***
Ojciec powrócił do wyładowywania pudeł z samochodu, a Danny usadowił się przed
telewizorem i zmieniał kanały z jednej wersji śnieżenia na następną, nie potrafiąc uwierzyć,
że w tym domu nie ma zainstalowanej telewizji kablowej.
Na piętrze Nick odnalazł groźny toster i podniósł go z podłogi.
Było to stare urządzenie z chromowanej stali, o opływowych kształtach, którego
powierzchnię zaczęła już nadżerać rdza. Podstawę wykonano z jakiegoś czarnego tworzywa -
nie całkiem gumy i nie całkiem plastiku - a dwie szczeliny na grzanki wypełniały spiralne
zwoje drutu niknące w ciemnym wnętrzu. Jak na tak niewielki przedmiot, toster był
absurdalnie ciężki.
Nicka niepokoiło w nim coś jeszcze, ale nie potrafił określić, co takiego. Jedno było
pewne: to zabytek, idealnie pasujący do miejsca, z którego pochodził.
Nick zatem ponownie sięgnął w górę i pociągnął klapę wejścia na strych. Drewniana
drabinka rozłożyła się gładko i chłopiec cofnął się na wypadek, gdyby coś jeszcze
postanowiło spaść. Kiedy nic takiego się nie stało, wspiął się na strych z tosterem w ręce.
Znalazł się w pomieszczeniu o wiele większym, niż się spodziewał. Nagie drewniane
belki nośne pokryte pajęczynami zbiegały się wysoko nad jego głową niczym krawędzie
ostrosłupa.
Zastanawiał się, gdzie odłożyć toster, ale zorientował się, że nie ma tu ani odrobiny
miejsca. Właśnie dlatego toster spadł. Strych był zagracony starymi rzeczami, dla których
określenie „rupiecie” byłoby komplementem.
Kanapy i fotele tak zjedzone przez mole, że pozostało z nich niewiele więcej oprócz
sprężyn. Zardzewiały rower nienadający się do naprawy. Masywny magnetofon szpulowy.
Zabytkowy skrzynkowy aparat fotograficzny. Jakiś staroświecki odkurzacz na pompkę.
Elektryczny mikser z dziwnymi płaskimi ostrzami. A także wiele innych przedmiotów
wątpliwej technologii, których przeznaczenia Nick nawet nie próbował odgadnąć.
Wyobraził sobie strych bez tych gratów i pomyślał, że mogłoby to być całkiem znośne
miejsce do zamieszkania.
Danny wytknął głowę przez otwór klapy.
- Założę się, że jest tu mnóstwo pająków.
- Tylko te pożerające ludzi - odparował Nick.
- Ha, ha - powiedział Danny, lecz na wszelki wypadek się wycofał.
Rozejrzawszy się po tym cmentarzysku rupieci, Nick wpadł na prosty pomysł - który,
jak się niebawem okazało, odmienił nie tylko bieg jego życia, ale także losy ludzkości.
Postanowił urządzić garażową wyprzedaż rzeczy używanych.
Rozdział 2

WSZYSTKO PRZEMIJA
Gdybyście zapytali Caitlin Westfield, dlaczego kupiła na garażowej wyprzedaży ten
stary magnetofon, podałaby wam mnóstwo logicznych powodów:
1. Był „obiektem znalezionym”, który mogła wykorzystać w swoim projekcie
plastycznym, układając z jego części rodzaj zdekonstruowanego asamblażu.
2. To odlotowy przykład technologii retro i przypuszczalnie przedstawia wartość
muzealną, jeśli nie roztrzaska go na kawałki.
3. Ten nowo przybyły do miasta chłopiec, który go sprzedawał, sprawiał wrażenie,
jakby rozpaczliwie potrzebował pieniędzy.
Wszystkie te powody mogły być prawdziwe, jednak żaden nie stanowił
wystarczającego wyjaśnienia. W gruncie rzeczy Caitlin nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego
poczuła potrzebę nabycia owego przedmiotu - z wyjątkiem tego, że w osobliwy sposób ją
przyciągał.
A wszystko zaczęło się od zielonej ulotki.
Gdyby ulotka miała inną barwę, Caitlin być może nie zatrzymałaby się, żeby ją
przeczytać, ale jaskrawozielony to jej ulubiony kolor. Często malowała sobie paznokcie
dokładnie tym odcieniem zieleni. Uznała to za przypadek, jednak ostatecznie zacznie wątpić,
czy przypadki w ogóle istnieją.
„Starocie, tradycyjne zabawki, meble i cała masa innych wspaniałych rzeczy” - głosiła
ulotka. Umysł Caitlin natychmiast wszedł na wysokie obroty. Jej pasją - chociaż rodzice i jej
chłopak Theo nazwaliby to raczej „hobby” - było wynajdywanie uroczych rustykalnych,
niekiedy zardzewiałych, zapomnianych przedmiotów i rozbijanie ich ciężkim dwuręcznym
młotem.
Potrzaskane kawałki przyklejała do płótna, tworząc estetycznie prowokacyjne wzory i
przekształcając odpadki w sztukę. Nazywała to „śmiecioplastyką”.
Oczywiście jej nauczyciel plastyki, skończony dureń, niezmiennie stawiał jej oceny
niedostateczne, ponieważ nie potrafiła narysować patery z owocami.
Ale za to umiała rozbić taką paterę!
Caitlin to jedna z tych nielicznych dziewczyn, które potrafią osiągnąć doskonałą
równowagę między byciem szalenie popularną i szalenie oryginalną. Była jedyną
cheerleaderką w historii swojej szkoły, która poleciła ojcu, aby zgłosił za nią wniosek
patentowy, ponieważ osobiście przeprojektowała pompony i obecnie używa ich cały jej
zespół. To pomysłowy zestaw błyszczących przedmiotów, które łatwo wpadają w oko - w
przenośni, a niekiedy także dosłownie.
Wyprzedaże garażowe stanowiły najważniejszy teren łowiecki dla jej śmiecioplastyki,
lecz ta wyprzedaż szczególnie ją zainteresowała, gdyż Caitlin rozpoznała adres. Ten dom był
czymś w rodzaju miejscowej legendy - obszerne szkaradzieństwo wciśnięte między
konwencjonalną zabudowę tej podmiejskiej okolicy. Nie rezydencja, ale wyraźnie większy od
innych budynków na tej ulicy. Caitlin przypuszczała, że w końcu ktoś go kupi i przekształci w
pensjonat albo zakład pogrzebowy.
W każdym razie ciekawiło ją, kto się tam wprowadził.
Chciała tam pójść z Theo, ale jak zwykle zaesemesował: „sp”, co znaczyło, że się
spóźni.
Odpowiedziała: „snm”, co w ich kodzie oznaczało „spotkamy się na miejscu”, chociaż
wiedziała, że Theo nie raczy się zjawić - zwłaszcza jeśli akurat grał mecz. Toteż zadzwoniła,
aby mu przypomnieć, że obiecał jej towarzyszyć.
- No cóż - odparł - jak to mówią: „Najlepszymi planami jest piekło wybrukowane”.
Caitlin wolała uważać jego notoryczne przekręcanie przysłów i powiedzeń za bystre i
zamierzone, gdyż inna możliwość była zbyt żenująca, by brać ją pod uwagę.
W końcu Theo oświadczył, że przyjdzie, „jeśli będzie mógł”, co znaczyło, że nie
przyjdzie, więc Caitlin postanowiła nie przejmować się jego nieobecnością.
Ale gdy już miała wyjść z domu, rozpętała się burza. Najpierw spadek ciśnienia
zamglił wszystkie okna, a potem niebo objawiło obłąkańczy zamiar zmuszenia ludzi, aby
zaczęli budować arki przed potopem. Chociaż Caitlin zależało na dotarciu na wyprzedaż i
obejrzeniu tamtego budynku, musiała pogodzić się z kaprysem pogody.
Gotowa była poprzestać na popcornie i filmie w telewizji, lecz nagle zmieniła zdanie i
wybiegła w ulewny deszcz.
***
Nick stał bezradnie, wpatrując się w rozłożone na długim podjeździe rupiecie, które
gwałtowna ulewa doprowadziła do jeszcze bardziej opłakanego stanu.
- Nie stercz tam tak! - krzyknął ojciec. - Zanieśmy te rzeczy do garażu!
Nick, jego tata i brat wybiegli na deszcz. Desperacko starali się przenieść wszystkie
przedmioty w bezpieczne miejsce, ale sprawa przedstawiała się beznadziejnie. Zajęłoby im to
ponad godzinę. Nie ma mowy, żeby zdążyli, zanim wszystko doszczętnie zmoknie.
- Nie rozumiem tego - powiedział Nick, gnając do garażu z naręczem klamotów. -
Sprawdziłem prognozę pogody. Zapowiadano jedynie częściowe zachmurzenie. Żadnych
opadów deszczu w całym stanie Kolorado.
- Prognozy pogody nigdy nie są trafne - zauważył ojciec. - Pamiętasz, jak było u nas w
domu?
- To było na Florydzie! - Nick poczuł lekkie ukłucie w sercu, gdyż nawet tata wciąż
uważał Florydę za ich prawdziwy dom. - Tutaj jest Środkowy Zachód i nie powinny zdarzać
się takie ulewne deszcze.
- Środkowy Zachód? - spytał Danny. - Myślałem, że Kolorado leży na zachodzie.
- To rejon Gór Skalistych - wyjaśnił tata. - Znajduje się dalej na zachód od
Środkowego Zachodu, ale jeszcze nie na zachodzie.
Danny kiwnął głową, jakby doskonale zrozumiał.
Po dwóch kursach pomiędzy podjazdem i garażem wszyscy trzej przemokli do suchej
nitki, a wnieśli tylko drobną część gratów.
- Jaki to ma sens? - rzucił Nick. - Nawet jeśli wniesiemy wszystko, nikt nie przyjdzie
w taki deszcz. Nic z tego nie wyjdzie.
- Powiem ci coś - odezwał się tata. - Włożyłeś w to wiele wysiłku. To też jest coś
warte. - Wyjął z portfela trzy dwudziestki i podał Nickowi. - Sześćdziesiąt dolarów.
Prawdopodobnie i tak nie zarobiłbyś na tym więcej.
Chłopiec zerknął do portfela, w którym nic nie zostało.
- Zatrzymaj te pieniądze, tato - odparł, machnąwszy ręką. - Ja pewnie przepuściłbym
je na niezdrowe słodycze.
Ojciec jeszcze przez chwilę z nadzieją podsuwał Nickowi banknoty, a potem je
schował.
- No cóż - rzekł - w takim razie przynajmniej popodziwiajmy tutejszy deszcz.
Rozłożył trzy powyciągane leżaki i ustawił je w garażu przodem do otwartych drzwi.
Na tym mogłoby się skończyć, gdyby ta burza nie spowodowała skutków całkowicie
niezamierzonych przez tych, którzy ją wywołali.
Ulewie zawsze towarzyszą ciężkie burzowe chmury, które przesłaniają sporą część
blasku słońca. Dlatego w garażu nawet teraz, o dziewiątej rano, panował półmrok. Aby go
rozproszyć, należałoby zapalić światło, jednak w tym starym garażu nigdy nie zainstalowano
lampy.
- Jest za ciemno i nie mogę oglądać mojego komiksu! - jęknął Danny.
- Więc idź do domu - poradził mu Nick.
- Nie! - odparł młodszy brat. - Chcę podziwiać deszcz, tak jak powiedział tata.
- W takim razie może podłącz do kontaktu tę rzecz - odezwał się ojciec, wskazując kąt
w głębi garażu.
„Tą rzeczą” była stara lampa estradowa, a właściwie pojedyncza ogromna żarówka na
szczycie zardzewiałego pręta. Przypominała olbrzymi elektryczny wacik na patyczku.
Nickowi niełatwo przyszło znieść ją ze strychu, gdyż była ciężka i wysoka. Nie wystawili jej
razem z resztą gratów, ponieważ na pochyłym podjeździe by się przewróciła.
Nick wstał, odszukał gniazdko elektryczne, przesunął lampę na środek garażu i
wetknął wtyczkę. Na pręcie tuż pod żarówką znalazł niewielką gałkę i przekręcił ją o ćwierć
obrotu w prawo. Wielka żarówka zaświeciła niczym latarnia morska i - na dobre czy na złe -
rozpoczął się proces przemiany świata.
***
Caitlin śmiertelnie się bała, że znowu trafi ją piorun.
Teoretycznie wiedziała, jak mało jest to prawdopodobne. Usunęła z uszu obydwa
kolczyki, a jedynym metalowym przedmiotem, jaki miała przy sobie, był telefon komórkowy.
Wprawdzie posiadał wbudowaną wewnętrzną antenę, ale nie ściągnąłby piorunów bardziej,
niż uczyniłyby to metaliczne pompony.
Nikt nie winił Caitlin za jej astrafobię, czyli obawę przed błyskawicami, gdyż miała
do niej prawo. Niemniej jednak było to uciążliwe.
Dziś jednak odsunęła od siebie ten lęk, gdy energicznym krokiem szła przez burzę -
ponieważ z jakiegoś powodu, którego nie potrafiłaby wskazać swoim palcem z paznokciem
pomalowanym na zielono, coś przyciągało ją do tej garażowej wyprzedaży. Dotarcie tam było
ważniejsze niż uchronienie się przed piorunem.
Gdy zbliżała się do tego starego wiktoriańskiego domu, musiała w duchu przyznać, że
jego wielkość wywarła na niej wrażenie. Zarazem jednak z bliska budynek wyglądał na
jeszcze bardziej podupadły niż z ulicy. Miał popękane belki nośne, a w kilku oknach zbite
szyby i porwane siatki. Fragmenty drewnianej ozdobnej listwy wykończeniowej przegniły lub
całkiem odpadły, a cała konstrukcja wymagała remontu. Caitlin zastanawiała się, co za
rodzina zdecydowała się wprowadzić do takiego domu. Jak źle musi powodzić się tym
ludziom, skoro nie pozostało im nic innego, niż zamieszkać w tej ruderze. Nie wspominając
już o tym, że muszą sprzedawać stare rupiecie na garażowej wyprzedaży, zamiast wywieźć je
na wysypisko śmieci.
Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że pomimo ulewy nie zjawiła się pierwsza.
Kilkanaście osób stało już na deszczu - niektórzy z parasolami, inni bez. Wszyscy z wielkim
zapałem szperali pośród przesiąkniętych wodą przedmiotów, nawet jeśli nie mieli pojęcia,
czego właściwie szukają.
W garażu płonęło niezwykle frapujące światło. Zdawało się niczym siła grawitacji
przyciągać Caitlin, a także najwyraźniej wszystkich innych, do tej wyprzedaży.
Gdy przepychała się przez tłum do stołu ogrodowego ustawionego przed garażem,
minęła dwóch chłopaków, których znała ze szkoły. Jednym był Vince, ponury koleś ubrany
całkiem na czarno, a drugim krępy Latynos, którego imienia nie potrafiła sobie przypomnieć.
Pomachała im uprzejmie i poszła dalej podjazdem.
Rodzinie, która zorganizowała tę garażową wyprzedaż - a ściślej biorąc, nastolatkowi,
który ją prowadził - dosłownie brakowało rąk, by przyjąć wszystkie pieniądze, które mu
wciskano. Jego młodszy brat wciąż przyklękał i podnosił upuszczone banknoty.
Przy stole ogrodowym jakiś starszy pan wziął do ręki wielką wielofasetową szklaną
tubę. Podniósł ją w górę ku lampie w garażu i obserwował, jak pryzmat wewnątrz rury
rozszczepia światło na małe tęcze.
- To prawdziwy antyk, przypuszczalnie wart furę pieniędzy - powiedział chłopiec
prowadzący wyprzedaż.
- Dam ci za nią czterdzieści dolarów - oświadczył mężczyzna.
Chłopiec się roześmiał.
- Chciałem zażądać dwudziestu, ale zgodzę się na tę cenę.
Mężczyzna wręczył mu dwa banknoty i odszedł, tuląc szklaną rurę w ramionach jak
niemowlę.
Caitlin przyglądała się, jak dwie kobiety starały się na wyprzódki zwrócić na siebie
uwagę chłopca. Jedna chciała kupić coś, co wyglądało na elektryczny przesiewacz do mąki, a
drugiej zależało na jakiejś staroświeckiej fryzjerskiej suszarce do włosów. Obydwie
równocześnie podały mu pieniądze.
- Musisz być niezłym sprzedawcą - zwróciła się Caitlin do chłopca, gdy obie klientki
odeszły z nabytkami. - Żadna z tych rzeczy nie była warta tyle, ile za nią zapłaciły.
- Wiem - odrzekł szeptem. - Ja też tego nie rozumiem.
Wręczył banknoty bratu, który upychał pieniądze w pojemniku śniadaniowym z logo
filmu XMen.
Caitlin przypuszczała, że starszy chłopiec jest mniej więcej w jej wieku. Miał krótko
ostrzyżone czarne włosy wystające spod czapeczki baseballowej klubu Tampa Rays, która
tylko częściowo zasłaniała niewielki opatrunek nad lewym okiem. Nastolatek był ładnie
opalony, ale jego ubranie pozostawało jakieś trzy lata w tyle za aktualną modą. „Floryda!” -
parsknęła w duchu i poczuła dla niego odrobinę współczucia. Przez głowę przemknęło jej
słowo „asamblaż”: znaleziony obiekt, który należało uzupełnić skrawkami i kawałkami
innych rzeczy, by zmienić go w coś nowego, lepszego.
Chłopiec mówił dalej:
- Nigdy nie sądziłem, że w tej części stanu Kolorado ludzie mają aż tyle pieniędzy.
- Nie mają - odparła.
Zamilkła, czekając, aż on przedstawi się z przesadnym entuzjazmem, gdyż tak właśnie
reagowała na nią większość chłopaków. Kiedy tego nie zrobił, zdumiona postanowiła sama
wykonać pierwszy krok.
- A tak w ogóle to jestem Caitlin.
- A ja Nick - odrzekł. Szeroko rozłożył ręce nad stołem. - Trochę się spóźniłaś, żeby
kupić coś ładnego, ale nadal jest tu kilka rzeczy, a w garażu zostało jeszcze parę większych
przedmiotów. Mogę ci je pokazać, jeśli zechcesz. Miłej zabawy!
- Dziękuję - wybąkała, nieco rozczarowana jego reakcją, i powiodła wzrokiem po
zbiorowisku rupieci.
Vince, jeszcze bardziej ponury niż zwykle, podszedł do stołu ogrodowego, niosąc
jakąś czarną skrzynkę, która trochę przypominała akumulator do samochodu, jednak nim nie
była. Rdza przeżarła górną powierzchnię, z której wystawały pogięte przewody z przetartą
izolacją, zaczepione luźno wokół elektrod.
- Co to jest? - zapytał Nicka bez żadnych wstępów.
Nick przyjrzał się uważnie.
- Myślę, że to stare elektryczne mokre ogniwo, bateria. Ale już martwa, wyładowana.
Vince wzruszył ramionami.
- Wszystko umiera - oznajmił. - Baterie nie są wyjątkiem. Wezmę ją.
- Eee... dobrze - wyjąkał Nick.
- Vince, zwariowałeś? - spytała Caitlin. - To tylko stara wyładowana bateria.
- Wielkie dzięki za zabijanie sprzedaży bolesną prawdą - rzekł do niej z uśmiechem
Nick. Odwrócił się z powrotem do Vince’a: - Ale ona ma rację. To nie jest warte...
- Dam ci za nią dziesięć dolców - przerwał mu Vince, a brat Nicka otworzył pojemnik
śniadaniowy niczym paszczę owadożernej rośliny.
- Ale ona nie jest warta nawet centa - zaprotestował Nick.
- W porządku, dam ci dziewięć dolarów - oświadczył Vince.
Nick zmierzył go długim, ciężkim spojrzeniem, a potem spiorunował wzrokiem
Caitlin. W końcu znów popatrzył na Vince’a.
- Wezmę trzy - powiedział. - I to moja ostateczna cena.
- Niełatwo się z tobą targuje - stwierdził Vince i wrzucił trzy banknoty jednodolarowe
do wypchanego pieniędzmi pojemnika.
- To chyba nie powinno odbywać się w ten sposób - rzekła sucho Caitlin, kiedy Vince
oddalił się z bezużyteczną baterią.
Nick odwrócił się do niej gwałtownie.
- Owszem. Więc co się dzieje? - zapytał.
- Co masz na myśli? - wymamrotała zaskoczona.
- Wszystkich tych ludzi, którzy przyszli tu pomimo burzy i wciskają mi pieniądze. To
wygląda na jakąś zmowę. Coś jakby: „Wyrazy współczucia z okazji Dnia Nowo Przybyłej
Rodziny”, czy coś w tym rodzaju.
- To wariactwo - rzekła i odwróciła się od niego.
Podczas gdy zajmował się kolejną klientką - zakonnicą ze staroświeckim
odkurzaczem - Caitlin musiała w duchu przyznać, że sama też odczuwa desperackie
pragnienie wyszperania tutaj dla siebie jakiegoś specjalnego przedmiotu.
Przeszła na koniec ogrodowego stołu i znalazła się obok tego latynoskiego chłopaka,
którego imię miała na końcu języka, lecz nie mogła go sobie przypomnieć. Marshall albo
Randall czy jakoś tak. W ubiegłym roku w szkole krążyła plotka o jakimś jego problemie
rodzinnym, lecz Caitlin nie obeszło to na tyle, by zwróciła na nią uwagę.
- Cześć, Caitlin - zagadnął Marshall/Randall. - Niewiele znajdziesz tu rzeczy, które by
cię zainteresowały. To tylko sterta starych śmieci, w dodatku już przebrana.
- No cóż, tak się składa, że szukam...
-...czegoś nowego, oczywiście - wszedł jej w słowo Marshall/Randall.
- Właściwie czegoś starego - poprawiła go Caitlin. - Czegoś...
- Czegoś trendy, co? Niczego takiego też tu nie ma - mówił zachwycony, że kończy za
nią zdania. - Wszystko to stare barachła. Zresztą, czego innego można się spodziewać na
garażowej wyprzedaży, no nie?
- Mitchell, tak? - powiedziała, przypomniawszy sobie nagle jego imię.
- Po prostu Mitch.
Chciała go zapytać, czy jego też przyciągnął tutaj jakiś osobliwy impuls, ale
ostatecznie spytała tylko:
- Dlaczego tu przyszedłeś?
Mitch poruszył się z zakłopotaniem pod jej przenikliwym spojrzeniem.
- Pomyślałem po prostu, że... eee... wpadnę... eee... przepraszam, muszę już iść.
Caitlin nie przywykła do tego, żeby ludzie porzucali ją w połowie konwersacji.
Zazwyczaj to ona tak postępowała. Najczęściej uznawała, że ma ważniejsze lub ciekawsze
zajęcia niż ciągnięcie nudnej rozmowy z nieciekawymi typkami. Dlatego kompletnie
zaskoczyło ją zachowanie Mitcha, który przeszedł na drugi koniec stołu ogrodowego, gdzie
zapewne dostrzegł swój Obiekt Zainteresowania.
***
Chociaż początkowo wydawało się, że ta garażowa wyprzedaż zrobi klapę, zaledwie
kilka minut po rozpętaniu się burzy zaczęły przybywać tłumy ludzi. Nickowi nawet nie
przyszło do głowy, by powiązać światło rzucane przez starą lampę estradową z napływem
klientów. Dlaczego miałby tak pomyśleć?
Najpierw sprzedał zabójczy toster najbliższej sąsiadce - starszej kobiecie, chyba
rówieśniczce tego urządzenia. Potem jakaś spięta dziewczyna kupiła skrzynkowy aparat
fotograficzny. Pewien facet zapłacił za coś, co wedle przypuszczenia Nicka było
staromodnym odbiornikiem telewizyjnym. Inna kobieta kupiła mikser z dziwacznymi
ostrzami, ktoś nabył przedmiot wyglądający na żeliwną suszarkę do bielizny. Kupiono nawet
starą maszynę do szycia (czy może sokowirówkę do warzyw).
Tata ledwie nadążał z zanoszeniem rzeczy do samochodów klientów, a Danny musiał
skrzynką na narzędzia zastąpić pojemnik śniadaniowy, który okazał się zbyt mały, by
pomieścić wszystkie pieniądze. Jednak w miarę trwania wyprzedaży podekscytowanie Nicka
zmieniło się w konsternację, a potem w podejrzliwość. Zastanawiał się, co Caitlin szepcze do
tego pękatego chłopaka. Może oboje obmawiają go za plecami? Po chwili istotnie chłopak
podszedł do niego.
- Cześć, jestem Mitch. Mitch Murló.
- Merlot? - spytał Nick. - Tak jak to wino?
- Nie, Murló. Jakby ścisnąć razem Murphy i López, a potem odciąć im końcówki. To
pomysł moich rodziców - nazwisko pół hiszpańskie, pół irlandzkie, które brzmi z francuska. -
Mitch rozejrzał się z aprobatą. - Fajną wyprzedaż urządziłeś... Będziesz chodzić do
gimnazjum Rocky Point czy może jesteś starszy albo młodszy, a ja nie odgadłem twojego
wieku?
- Eee... - Nickowi zajęło chwilę ułożenie w myśli schematu zdania wypowiedzianego
przez Mitcha. - Eee... no tak, nie, to znaczy trafnie odgadłeś. Będę chodził do trzeciej klasy.
Zacznę...
-...w poniedziałek? - wszedł mu w słowo Mitch. - Super! Powinniśmy pogadać -
powiem ci, których nauczycieli unikać i gdzie możesz bezpiecznie usiąść, nie narażając się na
lanie.
- Dzięki. Właściwie ja...
- Chcesz usłyszeć to od razu? Jasna sprawa. Więc przede wszystkim jest pani
Kottswold...
Nicka przydzielono już do grup lekcyjnych, toteż dyskusja o unikaniu nauczycieli nie
miała sensu. Ale Mitchowi najwyraźniej do rozmowy nie był potrzebny inny rozmówca
oprócz niego samego. Nick musiał znieść jeszcze minutę opisu szkolnych błahostek, zanim
udało mu się skierować konwersację na garażową wyprzedaż.
- Pewnie, dobrze wiedzieć to wszystko. A więc... co ty tu masz?
- Och, racja. - Mitch popatrzył na przedmiot, który trzymał w ręku. Wydawał się
niemal zaskoczony jego widokiem, nawet trochę zakłopotany. - To prezent urodzinowy dla
mojej młodszej siostry. - Uniósł w górę metalowe urządzenie w kształcie dysku z umocowaną
pośrodku strzałką. Była to prawdopodobnie zabawka - przypominała wczesną wersję „Zobacz
i nazwij” odlaną ze stali. Ale zamiast rysunków wiejskich zwierząt widniały tam symbole
geometryczne wyryte wokół okręgu. Na końcu sprężynowej linki znajdował się pierścień z
kości słoniowej. - Wygląda dobrze - powiedział Mitch.
- Eee... no tak - wybąkał Nick. - Twoją siostrę na pewno bardziej ucieszy ten
dziwaczny rupieć niż coś...
-...coś nowego w firmowym pudełku? Jasne, że tak! Ona jest przeciwna całej tej
amerykańskiej korporacyjnej komercjalizacji urodzin - oznajmił Mitch, bawiąc się linką
urządzenia. - A tak w ogóle, ile to kosztuje?
Nick wzruszył ramionami.
- Myślałem o...
- Mam przy sobie tylko dziesiątaka - oświadczył Mitch i wyjął portfel z tylnej
kieszeni. - Ale mogę przynieść z domu więcej.
- No dobra, co tu jest grane? - rzucił ostro Nick. - Czy to Caitlin namówiła cię do
tego? Co wy wszyscy knujecie?
- Nie wiem, o czym mówisz - odparł oburzony Mitch, podając mu
dziesięciodolarówkę.
Nick z westchnieniem wziął banknot.
- Świetnie. Mam nadzieję, że twojej siostrze spodoba się prezent.
***
Kiedy Caitlin podeszła bliżej garażu, zobaczyła to. Idealny przedmiot.
Stary magnetofon szpulowy. Duże, masywne urządzenie o rozmiarze walizki plus
dwie szpule taśmy magnetofonowej wielkości talerzy. W błysku natchnienia ujrzała gotowy
nowy projekt śmiecioplastyczny. Wybebeszy tę machinę i rozmieści przewody oraz inne
elementy elektroniczne nad nią i wokół niej. Następnie owinie cały ten bałagan taśmą
magnetofonową. Miała już nawet tytuł: „Szaleństwo medialne”.
Pognała z powrotem do Nicka i - nie mogąc się opanować - wyjęła z torebki banknoty.
Chociaż pojmowała, że wpada w tę samą pułapkę co pozostali, nie potrafiła tego
powstrzymać. Zamierzała wydać najwyżej dziesięć dolarów, ale zdała sobie sprawę, że
podaje Nickowi dwudziestkę.
- Ile chcesz za ten magnetofon? - spytała. - Tyle wystarczy? Mam więcej.
Nick spojrzał na banknot, lecz nie chciał go wziąć. Potrząsnął tylko głową.
- To stary grat! Nie jest nic wart. Co się z tobą dzieje?
Caitlin poczuła, że łzy - prawdziwe łzy - zakręciły się jej w oczach.
- Nie wiem! Nie wiem! Weź pieniądze i pozwól mi to zabrać! Bo jeśli nie, sama nie
wiem, co zrobię!
Oszołomiony Nick wyciągnął rękę, ale nie było jasne, czy zamierza przyjąć pieniądze,
czy ująć jej dłoń. Zanim chwycił ją za rękę, ostatnią myślą Caitlin było, że wyglądał jak jeleń
na szosie schwytany w snop reflektorów samochodu.
Okazało się, że był ku temu powód.
***
Mężczyzna jadący ulicą samochodem marki Buick nie przyspieszył celowo. Jednakże
nagle poczuł tak silne pragnienie, by jak najszybciej dotrzeć na tę wyprzedaż garażową, że nie
potrafił się powstrzymać. Ledwie zauważył, że wjechał na krawężnik, a potem drzewo przed
nim wydało mu się tylko drobną, nieznaczącą przeszkodą. Strugi deszczu zalewały przednią
szybę pojazdu, a wycieraczki były niesprawne, toteż w ogóle nie dostrzegł dwojga
dzieciaków na swojej drodze. Zobaczył jednak stojący przed garażem stół z towarami
oświetlony wyjątkowym światłem, które można by określić jedynie jako frapujące.
***
Nick nie miał czasu na zastanawianie się, tylko na działanie. Wpadł na Caitlin i
przewrócił ją na ziemię tuż przedtem, nim samochód wbił się w drzewo za nimi. Gdyby
zawahał się choć ułamek sekundy, pojazd zmiażdżyłby ich oboje, ale instynktownie
zareagował na tyle szybko, by ich ocalić. Teraz leżeli tuż obok siebie na mokrej trawie i
dziewczyna wpatrywała się w niego.
- Przepraszam, ale czy omal nie zginęliśmy? - spytała.
- Chyba tak - odrzekł.
Pomógł jej wstać i oboje wpatrzyli się w pojazd, którego przód został całkowicie
zgnieciony uderzeniem w pień drzewa. Zabawne, ale moment tuż po tym, jak cudem uniknęli
śmierci, wydawał się równie zwyczajny jak moment tuż przed tym zdarzeniem. Nick
przypuszczał, że wagę owej chwili uświadomi sobie znacznie później, kiedy będzie miał już
czas, by wkurzyć się na tę sytuację.
Podbiegł do nich Danny.
- Czy ktoś zginął? - zapytał. - Tata jest w łazience, ale jeśli ktoś umarł, wyciągnę go
stamtąd.
Kierowca wyplątał się z poduszek powietrznych i wysiadł z samochodu, ale zamiast
go obejrzeć, zapytał wszystkich obecnych:
- Czy to garażowa wyprzedaż? Coś jeszcze zostało?
Potem podszedł do długiego stołu, żeby tak jak inni pogrzebać pośród resztek
odpadków rupieci Nicka. Zostały tam tylko połamane fragmenty przedmiotów, których nie
dałoby się zidentyfikować nawet w całości, a co dopiero teraz, kiedy były w kawałkach.
Mimo to ludzie nadali szperali w nich niczym poszukiwacze skarbów.
- Ci goście to czubki! - stwierdziła Caitlin, po czym dodała: - A ja przed chwilą byłam
jednym z nich!
Widocznie szok wywołany otarciem się o śmierć wyrwał ją z dziwacznego stanu, w
jakim się wcześniej znajdowała. Jednak nawet teraz Nick mimo woli zauważył, że
dziewczynę ciągnie z powrotem do tego magnetofonu szpulowego w garażu, i poszedł tam za
nią.
- Już ci za niego zapłaciłam, prawda? - spytała.
Stała przy znalezisku i niemal zaborczo trzymała na nim rękę.
Z ulicy wciąż napływali kolejni przemoknięci ludzie. Wielu z nich nie miało strojów
przeciwdeszczowych ani nawet parasoli. Wydawało się, że są przyciągani do tego miejsca jak
ćmy do płomienia.
„Albo do żarówki” - pomyślał Nick.
Odwrócił się do olbrzymiej żarówki na stojaku, która oświetlała garaż i rzucała długie,
przypominające szprychy cienie w kierunku tłumu ludzi oglądających przedmioty
wystawione na sprzedaż. Jej światło było dziwne. Może nie hipnotyczne, ale kojące.
Przenikliwe. Nick czuł, że przyciąga go ono jak jakaś tajemna grawitacja. Czy to obłęd?
Sięgnął do lampy, ujął wyłącznik w kciuk i palec wskazujący i przekręcił go.
Światło zgasło. Włókno żarówki żarzyło się jeszcze przez chwilę nikłą pomarańczową
poświatą, a potem całkowicie ściemniało. A kiedy Nick popatrzył na ludzi grzebiących
pośród rzeczy na stole, zobaczył, że każdy po raz ostatni rzucił okiem na trzymany w ręku
kawałek połamanego śmiecia, po czym go odłożył.
- No cóż - odezwał się któryś - to niewątpliwie była strata czasu.
Wszyscy pozostali zdawali się z tym zgadzać, wyrażając uczucia od rozczarowania do
niesmaku:
- Nie mogę uwierzyć, że dla czegoś takiego zrezygnowałem z obejrzenia meczu.
- Spójrzcie na moją sukienkę! Cała przemoczona!
- Mają niezły tupet, nazywając to wyprzedażą garażową.
- Czy ja przed chwilą wjechałem samochodem w drzewo?
Nikt z nich najwidoczniej nie pamiętał, że jeszcze przed momentem byli skłonni
oddać wszystkie pieniądze, jakie mieli przy sobie, na znalezione tutaj przedmioty.
Caitlin stanęła obok Nicka i westchnęła głęboko.
- Czuję się już lepiej.
- Przypuszczam, że teraz już wcale nie chcesz tego magnetofonu, co?
Spuściła wzrok z lekkim poczuciem winy.
- Właściwie nadal go chcę - odrzekła - tylko... nie tak bardzo jak przedtem.
Nick kiwnął głową i wyjął z pudełka z pieniędzmi dwudziestkę.
- Proszę - powiedział, podając ją Caitlin. - I tak zarobiłem dość pieniędzy. Możesz go
wziąć za darmo.
Niechętnie przyjęła banknot, wyraźnie zakłopotana całym zdarzeniem.
- Dziękuję - wymamrotała. - Jest za wielki, bym mogła zanieść go pieszo do domu.
Wrócę później z mamą.
- Kiedy przyjdziesz, mogłabyś zostać na kolacji - zaproponował.
Ale Caitlin rzuciła mu niepewny, przepraszający uśmiech i odparła:
- Może tylko zabiorę magnetofon.
- W porządku - rzekł, starając się ukryć zakłopotanie i rozczarowanie. - W każdym
razie dzięki, że wpadłaś.
I Caitlin odeszła - ot tak, po prostu - razem z wszystkimi innymi ludźmi, których
zupełnie przestały interesować rupiecie na stole ogrodowym. Ostatni ulotnił się mężczyzna,
który wjechał w drzewo. Wrzucił do bagażnika odłamane kawałki przodu karoserii, a potem
odjechał z trudem, trzymając na kolanach sflaczałą poduszkę powietrzną.
No cóż, Nick mógł się przynajmniej pocieszyć niewiarygodnie wypchanym portfelem,
nawet jeśli miał niejasne poczucie, że te pieniądze w istocie mu się nie należą - że zostały
wyłudzone dzięki niezamierzonemu oszustwu.
- Rany - powiedział tata, wychodząc z domu, aby obejrzeć barachło rozłożone na
stole. - Poszło świetnie!
- No tak - przyznał Nick. - Zaskakująco świetnie.
- Może chodźmy coś zjeść - odezwał się Danny. - Konam z głodu.
- Idźcie sami. Ja stawiam - oświadczył Nick i wręczył ojcu kilka banknotów ze
skrzynki na narzędzia. - Tylko przynieście też coś dla mnie. Zostanę i posprzątam ten
bałagan.
Gdy tata i brat odjechali, wniósł do domu lampę estradową, a potem wrócił na dwór z
wielką torbą na śmieci. Zanim zaczął wrzucać do niej pozostałe rupiecie, na długi podjazd
wjechał jeszcze jeden, ostatni samochód - opalizujący biały SUV. Pomimo deszczu jego
karoseria wydawała się zupełnie sucha. Nick przypuszczał, że to jakieś złudzenie optyczne.
Gdy niebo przeszyła błyskawica, wszystkie czworo drzwi otworzyło się równocześnie
i z auta wysiadło czterech wysokich mężczyzn. Każdy nosił ubranie w innym pastelowym
kolorze - kremowym, seledynowym, bladoniebieskim i lawendowym - jakby wybierali się na
paradę wielkanocną. Jednym gładkim, niemal tanecznym ruchem czterej nieznajomi
otworzyli parasole.
Podeszli do stołu ogrodowego i stanęli wokół Nicka, który usiłował nie poczuć lęku, a
przynajmniej go nie okazać.
- Bardzo żałujemy, że się spóźniliśmy - powiedział najwyższy z całej czwórki. -
Usłyszeliśmy o tym w ostatniej chwili.
Jeden z pozostałych uniósł egzemplarz ulotki i odczytał na głos:
- „Starocie, tradycyjne zabawki, meble i cała masa innych wspaniałych rzeczy”.
Ten najwyższy facet nosił trzyczęściowy garnitur w kolorze waniliowym, pozostali
natomiast byli ubrani w spodnie i wykrochmalone koszule. Być może wskutek złudzenia
optycznego albo kontrastu między pastelowymi barwami i ponurą pogodą ich stroje zdawały
się niemal jarzyć.
- Cała masa innych wspaniałych rzeczy - powtórzył mężczyzna i błysnął pozornie
wesołym, a w istocie zimnym uśmiechem, który przejął Nicka dreszczem lęku. - Niestety,
przypuszczam, że nikt się nie zjawił w taką burzę.
Pozostała trójka zareagowała na te słowa śmiechem, jakby rzucił dowcip, którego
Nick nie zrozumiał.
- Może jednak - facet w waniliowym garniturze sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki i wyjął portfel - wciąż jeszcze moglibyśmy sprawić, by ten dzień ci się opłacił.
- Właściwie... - Nick zawiesił głos, napawając się tą chwilą - sprzedaliśmy praktycznie
wszystko.
Olśniewający uśmiech mężczyzny zblakł i zmienił się w kwaśny grymas, a pozostali
trzej przestali się śmiać.
- Tak - ciągnął Nick - pomimo deszczu przyszło mnóstwo ludzi. Przykro mi.
Waniliowy Garnitur zerknął na towarzyszy i wskazał głową stół ogrodowy. Rozeszli
się wachlarzykiem i zaczęli oglądać to, co zostało. Były to głównie osobiste drobiazgi Nicka,
które zabrał ze sobą z Florydy.
- Cóż, szkoda - powiedział Pan Waniliowy Garnitur, odwracając się znowu do Nicka.
- Wielka szkoda.
- Dla was - uściślił chłopiec.
Mężczyzna milczał przez chwilę, a potem skinął głową.
- Oczywiście, dla nas. Ty za to jesteś szczęściarzem. - Na twarz powrócił mu
przyprawiający o gęsią skórkę „przyjazny” uśmiech. - Słuchaj, czy przypadkiem nie zapisałeś
nazwisk i adresów osób, którym sprzedałeś te przedmioty?
- Podczas garażowej wyprzedaży? Pan chyba żartuje!
Pomimo dziwaczności całej tej sytuacji Nick nie potrafił powstrzymać śmiechu.
Potem odwrócił się i zobaczył, że pozostali mężczyźni zbierają ze stołu niesprzedane rzeczy i
zgarniają te drobne, połamane resztki do pudełek i toreb, które skądś wydobyli.
- Zaraz! - rzucił, podnosząc głos. - Co wy robicie?
- Nie denerwuj się - rzekł mężczyzna, kładąc przed nim na stole
pięćdziesięciodolarowy banknot. - Jestem pewien, że to z nawiązką pokryje koszty. - Wyjął z
portfela wizytówkę, błyszczącą jak jego garnitur, i delikatnie położył ją na
pięćdziesięciodolarówce. - Ale gdyby przypadkiem ktoś zwrócił cokolwiek z kupionych tu
rzeczy, proszę, żebyś się ze mną skontaktował.
Nick przecząco potrząsnął głową.
- Nie... eee... naprawdę nie sądzę, by...
Mężczyzna dołożył jeszcze jeden banknot pięćdziesięciodolarowy, tworząc z nich i
wizytówki rodzaj walutowego sandwicza.
- Wynagrodzimy ci stracony czas. Bardzo hojnie wynagrodzimy - dodał z naciskiem.
Zanim Nick zdołał odpowiedzieć, czterej mężczyźni wskoczyli z powrotem do SUVa,
zabierając ze sobą pudełka i torby. Gdy samochód wyjeżdżał tyłem z podjazdu, Nick zobaczył
przez przednią szybę, że Pan Waniliowy Garnitur gniewnie wyszarpnął z kieszeni komórkę.
Potem opony zapiszczały na asfalcie, gdy kierowca zmieniał biegi. Pojazd pomknął ulicą, a
jego przyciemnione szyby nie pozwalały dostrzec siedzących w środku ludzi.
Nick popatrzył na dwie pięćdziesięciodolarówki leżące na stole. Pomyślał, że chyba
niewiele już może na to poradzić, i dołączył je do reszty banknotów w pudełku po
narzędziach.
- To tyle, jeśli chodzi o sprzątnięcie bałaganu - mruknął, zgniótł wizytówkę w małą
kulkę i wrzucił ją do pustej torby na śmieci.
Rozdział 3

NIE PRZYJMUJEMY SZPROTÓW


Migoczący blask. Drzwi otwierają się gwałtownie. Płomienie. Dym. Słowa zagłusza
ryk ognia, huk płomieni, skwierczenie żaru. Nick krzyczy do mamy - jeszcze przed ułamkiem
sekundy była tuż za nim... ale sekunda może rozszczepić się na milion różnych kierunków...
Nick obudził się z tego snu w mrocznym świetle poranka wpadającym przez
niewielkie, pokryte szronem okno na przeciwległej ścianie jego pokoju na poddaszu. Wysoko
w górze, gdzie zbiegały się cztery trójkątne płaszczyzny dachu, znajdował się świetlik, ale
pomalowano go czarną farbą. Nick wiedział o istnieniu tego świetlika tylko dzięki drobnym
plamkom w miejscach łuszczenia się farby. Nawet w najjaśniejszych porach dnia strych był
pogrążony w półmroku.
Po zniknięciu wszystkich rupieci pomieszczenie sprawiało wrażenie ogołoconego.
Trzeba będzie włożyć mnóstwo pracy, żeby nadać mu przytulny, domowy charakter. Łóżko i
niewielkie biurko Nicka - obecnie taty nie było stać na kupienie mu niczego więcej - otaczała
pusta przestrzeń strychu. Nick liczył, że wkrótce zapełni to miejsce meblami, na pewno
wstawi panoramiczny odbiornik telewizyjny, a może też automat do gry we flippera albo stół
bilardowy.
„Jasne - pomyślał - śnij dalej”.
Żadna z tych rzeczy nie weszłaby tu przez otwór klapy w podłodze, nawet gdyby
mogli sobie pozwolić na ich kupno.
Ziewając i drapiąc się, zwlókł się z łóżka i potknął o swoje buty i brudne ubranie.
Pociągnął rączkę zwalniającą rozchwierutaną drabinkę i zlazł po niej na korytarz na
pierwszym piętrze. Podążył nim do schodów i zszedł na parter do kuchni.
Jego brat siedział przy stole i pośpiesznie jadł płatki śniadaniowe, pilnie studiując
tekst z tyłu pudełka. W otwartych tylnych drzwiach stał ojciec, jeszcze we flanelowym
szlafroku.
Na dworze, tuż przed drzwiami, stali starsza kobieta z sąsiedniego domu we
własnoręcznie zrobionym na drutach swetrze z napisem: „Kocham mojego mopsa” oraz mops
ubrany w podobny sweter opatrzony napisem: „Kocham moją panią”.
- Powinien się pan wstydzić - powiedziała kobieta do taty Nicka. - Ktoś mógł zostać
ranny.
Pod ramieniem, niczym metalową piłkę do rugby, trzymała porysowany chromowany
przedmiot. Był to ów budzący grozę toster, którego Nick miał nadzieję już nigdy więcej nie
oglądać.
- No... - bąknął ojciec, usiłując uruchomić mózg jeszcze nienapędzony kofeiną - jak
było napisane na afiszu, nie przyjmujemy szprotów... splotów... eee... zwrotów.
- Ja się tym zajmę, tato - oświadczył Nick i ruszył do tylnych drzwi.
Ojciec nie oponował. Zaczął szperać w szafkach w poszukiwaniu kawy,
zapomniawszy, że jeszcze jej nie kupił.
- Czy wystąpił jakiś problem z pani nabytkiem, szanowna pani? - spytał Nick.
- Nie próbuj mnie ugłaskać słodkimi słówkami - burknęła. - Wy, sprzedawcy, wszyscy
jesteście tacy sami.
- Sprzedawcy? - powtórzył Nick, unosząc ręce w obronnym geście. - Jestem jeszcze
dzieckiem.
- Wabicie klienta, bajerujecie, a potem zostawiacie go na lodzie - ciągnęła, nie
zważając na jego protest.
Nick nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale kobieta mówiła głosem
zdecydowanie zbyt irytującym jak na tak wczesną porę.
- Dobrze - powiedział. - Przyjmę go z powrotem. Ile jestem pani winien?
- Dwadzieścia dolarów.
- Ona zapłaciła pięć - odezwał się Danny znad swojej miski z płatkami. - Pamiętam.
- Pięć za toster, reszta za szkody - warknęła. - I będziecie mieli szczęście, jeśli was nie
pozwę.
Nick sięgnął do kieszeni i znalazł pięć zmiętych banknotów jednodolarowych. Podał
je kobiecie.
- Oto pięć dolarów za toster. Jeśli chce pani więcej, proszę się skontaktować z moim
adwokatem.
Kobieta z ociąganiem wzięła pieniądze i wcisnęła Nickowi w ręce toster.
- Co z nim jest nie w porządku? - zapytał. - Spalił grzankę?
Sąsiadka wybuchnęła szczekliwym śmiechem.
- Sam się przekonaj - warknęła, odsłaniając protezę dentystyczną. - Jestem pewna, że
ogromnie urozmaici wasze rodzinne śniadanie.
Kiedy wyszła, postawił na blacie toster, który zachwiał się lekko na nierównych
nóżkach.
„Czy powinienem spróbować? - pomyślał Nick. - Prawdopodobnie nie”.
- Zrobisz grzankę? - zapytał Danny. - W spiżarni znalazłem trochę dżemu. Jest
zielony.
- To nie dżem, tylko pewnie galaretka miętowa - wyjaśnił Nick.
- Więc dlaczego na słoiku jest napisane „Truskawki”?
- Hm - mruknął Nick. - Może lepiej tego nie jedzmy.
Obejrzał toster i przesunął dłońmi po chromowanej obudowie. Teraz, kiedy dokładniej
mu się przyjrzał, dostrzegł zaskakujące wyżłobienia i wgłębienia niemające żadnego związku
z przyrządzaniem grzanek. Nie były to też wgniecenia. Wydawało się, że zaprojektowano je
celowo.
Na spodzie wygrawerowano pochyłym, pełnym zawijasów pismem: „Własność N.T.”.
Nick zastanowił się przelotnie, czy ten napis znajdował się tam już wcześniej, i uznał, że go to
nie obchodzi. Potem zauważył jeszcze jedno.
- On nie ma żadnej wtyczki.
- Może działa na baterie? - zasugerował Danny.
- Hm... możliwe.
Nick wziął dwie kromki białego chleba, wsunął je w szczeliny, a następnie spuścił w
dół masywną czarną dźwignię. W chwili gdy chleb znalazł się w tosterze, rozległo się
buczenie i spirale wewnątrz zaczęły się jarzyć.
- Wydaje się w porządku - orzekł Nick, zastanawiając się, o co chodziło tej starszej
kobiecie. - Chyba rzeczywiście działa na baterie.
Po chwili buczenie wzrosło od cichego brzęczenia do bzyczenia roju pszczół, a potem
do ryku silnika odrzutowca. Żarówki lamp na suficie pękły, gdy z tostera wytrysnął łuk
jaskrawego niebieskiego światła, które cisnęło Nicka na przeciwległą ścianę. I wtedy
niebieskie światło zgasło, a toster ucichł.
- Tato! - wrzasnął Danny. - Ten toster znowu zabił Nicka!
Ojciec, którego wyprawa na poszukiwanie kawy zawiodła do odległego krańca domu,
wrócił pędem do kuchni.
- Co się dzieje? - spytał. - I co się stało ze wszystkimi lampami?
- Toster chyba spowodował krótkie spięcie czy coś w tym rodzaju - odpowiedział
Nick i potrząsnął głową, żeby mu się w niej przejaśniło.
- Wspaniale. Spróbuję znaleźć skrzynkę z bezpiecznikami, gdy już zawiozę was do
szkoły.
Nick wstał i obejrzał swoją klatkę piersiową, czy przypadkiem nie ma w niej wielkiej
ziejącej dziury wypalonej przez elektryczność, ale nic nie znalazł. Czymkolwiek była ta
gwałtowna erupcja energii, nie okazała się śmiercionośna. Nawet go nie zraniła.
W tym momencie toster brzęknął i wyskoczyły z niego grzanki spalone na cienkie
płatki dymiącego węgla.
Rozdział 4

HEISENBERG I ZASADA DYREKTORA


Pierwszego dnia w nowym gimnazjum nie chcesz się niczym wyróżniać.
Dla Nicka wystarczająco okropne byłoby, gdyby zaczynał na początku roku
szkolnego, razem ze wszystkimi. Rozpoczynanie nauki w nowej szkole w kwietniu czyniło z
niego nieznaną istotę, zagadkowego intruza przybyłego z jakiegoś egzotycznego stanu
Ameryki. Dziewczyny będą odnosić się do niego nieufnie, chłopaki potraktują go
podejrzliwie, a wszyscy tutaj nie cierpią jego ulubionych drużyn sportowych, którym teraz
będzie musiał kibicować potajemnie. Nickowi nie mieściło się w głowie, jak ktokolwiek
potrafi przetrwać przenosiny do nowego gimnazjum.
Tego ranka starannie wybrał ubranie. Nijakie dżinsy bez żadnej metki producenta - na
wypadek, gdyby jakaś firma była tutaj w niełasce. Zwykły beżowy podkoszulek, który będzie
pasował do koloru każdego ubrania, jakie ludzie wokół niego mogliby nosić. Tego
pierwszego dnia zrezygnował nawet z czapki baseballowej klubu Tampa Rays. Zamierzał
zanurkować w rojące się od rekinów wody tej szkoły bez choćby najcichszego pluśnięcia.
Na nieszczęście dla Nicka Mitch był głośny jak wystrzały armatnie.
Ledwie Nick wszedł do szkoły, gdy z przeciwnego krańca korytarza dobiegło go
wołanie zagłuszające wszystkie rozmowy wokoło:
- Cześć, Nick, chodź tu, to ja, Mitch! Cześć wszystkim, to Nick - on jest tym
NOWYM!
Wszystkie oczy zwróciły się na Nicka z tym osobliwie osądzającym spojrzeniem
trzecioklasistów, wyrażającym milcząco: „On nie jest jednym z nas”, spojrzeniem, które
wielu nauczycieli przypłaciło długotrwałą terapią psychiatryczną.
- Nazywasz się Nick? - rzucił ktoś. - Mamy tu już zbyt wielu Nicków.
- Jest milutki - odezwała się jakaś dziewczyna.
- Nie, wcale nie jest - zaprzeczył inny głos.
Nagle korytarz wydał się Nickowi obstawiony dwoma szeregami ludzi, którzy
zamierzali go wychłostać. Musiał tamtędy przejść, a jeszcze nawet nie rozległ się dzwonek na
pierwszą lekcję.
Zobaczył kilka znajomych twarzy.
Była tam Caitlin. Obejmował ją ramieniem niczym macką ośmiornicy gość, który
wyglądał na zbyt wysokiego jak na trzecioklasistę. Gdy Nick ją mijał, posłała mu taki sam
zakłopotany uśmiech, jakim pożegnała go na wyprzedaży. Tamtego wieczoru wróciła i
odebrała magnetofon od jego taty, akurat kiedy Nick brał prysznic. Wiedział, że nie mogła
tego zaplanować, chociaż wyglądało, jakby to zrobiła.
Spostrzegł dziewczynę z warkoczykami, którą też widział na wyprzedaży. Teraz
patrzyła na niego, jakby był kawałkiem mięsa na targu, a ona zastanawiała się, czy go kupić.
Nie przypominał sobie, czy kiedykolwiek powiedziała mu, jak ma na imię.
Był także Vince, który odezwał się do niego monotonnym głosem Lurcha z Rodziny
Addamsów:
- Witamy w najbardziej żałosnej budzie na tej i wszystkich innych planetach.
I oczywiście na końcu korytarza stał Mitch. Wszystkie wypowiadane przez niego
słowa mogłyby równie dobrze być kartkami z napisem: „Kopnij mnie” przyklejanymi na
całym ciele Nicka.
- Stary, czekałem na ciebie - rzekł. Potem zwrócił się do znudzonego chłopaka
stojącego obok: - Hej, poznałeś już tego nowego gostka?
Nick złapał Mitcha za ramię i odciągnął go na bok, z dala od tłumu.
- Już wszystkich o to zapytałeś. Proszę, nie powtarzaj tego.
- Przepraszam - rzucił Mitch. - Chciałem ci tylko pomóc. Wiem, jak ciężko jest
przenieść się do nowej szkoły. - Zagadnął jakiegoś przechodzącego obok sportsmena: - To
Nick z Tampy. Prawdopodobnie kibicuje Bukanierom, no nie?
To sprowokowało rzuconą gdzieś za plecami Nicka uwagę: „Oni są do dupy!”, która
ukoronowała jego podróż na ciemną stronę.
Tymczasem sportsmen minął ich bez słowa, po drodze potrącając Nicka tak mocno, że
omal nie wytrącił mu książek z rąk. Czy zrobił to celowo, czy po prostu był niezdarą, Nick
nie potrafiłby powiedzieć, ale impet uderzenia cisnął go na uczniowskie szafki z taką siłą, że
zabrzęczało mu w czaszce.
Mitch tego nie zauważył.
- Słuchaj - odezwał się, gdy zabrzmiał pierwszy dzwonek - muszę ci coś pokazać.
- Może kiedy indziej, dobrze? - próbował się wymigać Nick.
Potrząsnął głową, by mu się w niej przejaśniło, i usiłował dotrzeć na swoją pierwszą
lekcję w tej szkole, która teraz stała się już dla niego piekłem. Ale Mitch przyczepił się do
niego jak rzep.
- To ta rzecz z garażowej wyprzedaży. Jest w niej coś dziwnego.
Nick przypomniał sobie kobietę z tosterem i wziął głęboki wdech.
- Nigdy nie twierdziłem, że będzie działać. Na żadnej wyprzedaży...
-...nie ma zwrotów, wiem - dokończył Mitch, kiwając głową. - Ale ja nie chcę jej
zwrócić. Po prostu musisz zobaczyć, co ona robi. - Pogrzebał w plecaku i z trudem wyciągnął
z niego urządzenie. Do tego czasu korytarz niemal całkiem opustoszał. - Wiesz, chciałam się
tym trochę pobawić ubiegłej nocy, zanim dam go w prezencie siostrze. No dalej, pociągnij za
linkę.
Dla świętego spokoju Nick ujął pierścień z kości słoniowej i szarpnął za linkę,
rozkręcając sprężynę.
- Mitch - powiedział - naprawdę nie mogę zajmować się tym teraz. Muszę...
-...sprawdzić swoją kieszeń, zanim będzie za późno - odezwało się urządzenie ostrym
głosem.
- Słyszałeś? - spytał podekscytowany Mitch. - Posłuchaj tej maszyny, stary. Zrób, co
mówi!
Ale ponieważ zaraz miał rozbrzmieć ostatni dzwonek, Nickowi zabrakło cierpliwości
na ten kawał wymyślony przez Mitcha.
- Nie będę słuchał żadnej durnej maszyny - odparł, przepchnął się obok Mitcha i
pognał do klasy, nie mając ani chwili do stracenia.
Skierował się do pierwszego wolnego miejsca, jakie zdołał znaleźć: stolika z
podnoszonym blatem przy końcu sali. Gdy w klasie jeszcze cichł gwar, Nick wśliznął się na
krzesło. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
„Znowu w siodle - pomyślał, lecz w tej samej chwili w jego kieszeni rozdzwoniła się
komórka, którą zapomniał wyłączyć.
I znów wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego.
- Czyj to telefon komórkowy? - zapytał nauczyciel. - Proszę mi go dać.
A ktoś w klasie powiedział:
- Ha, ha, ten nowy już podpadł i za karę zostanie po lekcjach.
***
Jedzenie w stołówkach w całym wszechświecie jest takie samo. Przekracza bariery
czasu i przestrzeni jako uniwersalna stała. A chociaż Nick tęsknił za tym, co znajome, ten
akurat pewnik nie wydawał mu się szczególnie pocieszający. Gdy wreszcie odszukał
stołówkę, był już ostatni w kolejce.
- Nie zatrzymujcie się, dostaniecie to, co dostaniecie. Żadnego grymaszenia, nie
jestem dzisiaj w nastroju - powiedziała kobieta wydająca posiłki.
Podobnie jak wszystkie inne pracownice stołówki była ubrana w biały uniform
podobny do tego, jaki noszą pielęgniarki. Obsługiwała każdego szybko i sprawnie, dzięki
czemu kolejka przesuwała się prędzej niż w szkole Nicka.
„Nie - uświadomił sobie. - Teraz tu jest moja szkoła”.
- Nie cierpię, kiedy panna Planck jest w takim podłym humorze - odezwała się
dziewczyna stojąca przed nim. - Zawsze dostaję wtedy coś, przed czego zjedzeniem mam
skrupuły.
To ta z warkoczami. Z bliska Nick mógł dostrzec, że jej włosy rozdzielono z tak
surową bezwzględnością, iż zdawały się rozciągać czaszkę na dwoje. Mimo to warkocze były
trochę nierówne, jak obrazek, którego nie da się powiesić na ścianie prosto.
- Mam na imię Petula - powiedziała i podała Nickowi rękę. - Jak „SPAtula”, z
akcentem na pierwszą sylabę, a nie na drugą, jak „peTUnia”.
- A ja Nick jak... - zdecydował się nie dokończyć zdania.
- Z „k” czy bez „k” na końcu? - chciała wiedzieć. - Takie rzeczy są ważne.
- Z „k” - odrzekł.
Petula odwróciła się, żeby popatrzeć, jak panna Planck nakłada jej lunch na talerz.
- Dostajesz wołowinę - oznajmiła panna Planck. - Ryby już się skończyły. Nie moja
wina, to nie ja załatwiam dostawy produktów.
- Na deser chciałabym... - zaczęła Petula.
- Dostaniesz to, co dostaniesz - przerwała jej panna Planck, stawiając na tacy talerzyk
z galaretką owocową.
Petula popatrzyła na Nicka i wskazała na czerwoną kulkę.
- Mówiłam ci - mruknęła.
Nie pojmował, jakie obiekcje mogłaby mieć wobec owocowej galaretki. Jednakże
dziewczyna, odchodząc, zrzuciła ją do kosza na śmieci.
Widząc, że został już tylko Nick, panna Planck zrobiła sobie chwilę przerwy, aby
odetchnąć i otrzeć czoło, zanim go obsłuży.
- Jesteś nowy czy tylko niedawno ostrzyżony, tak że mogę zobaczyć twoją twarz?
- Nowy - odpowiedział. - Ta dziewczyna chyba nie lubi galaretki owocowej.
- Wiem - rzekła panna Planck. - Petula nie potrzebuje deseru. Nawet bez cukru ma aż
nadto energii. - Przyjrzała mu się. - Coś się zmieniło czy nadal jest do dupy być nowym?
Uśmiechnął się ujęty jej bezpośredniością.
- Całkiem do dupy.
Nałożyła mu na talerz łyżkę wołowej brei, a potem jeszcze dokładkę.
- Wiesz co, mam dziś dobry humor, więc udzielę ci kilku rad.
- Powiedziała pani, zdaje się, że jest w bardzo złym humorze.
- Nie słuchałeś. Powiedziałam, że nie jestem w nastroju. - Wskazała na stoliki w
stołówce. - Trzeci stolik na lewo? Przeklęty. Bez względu na to, kto tam siądzie, nigdy nie
kończy się to dobrze. Jeszcze nikt oprócz mnie tego nie zauważył.
Wskazała inny stolik.
- Drugi w tylnym rzędzie. Ci, którzy tam siadają, uważają się za popularnych, ale tacy
nie są. Usiądź z nimi, a głowa spuchnie ci tak, że nie przejdziesz przez drzwi.
Pokazała kolejny stolik.
- Środkowy w pierwszym rzędzie. Siedzą tam przyszli dyrektorzy generalni firm z
pierwszej pięćsetki listy magazynu „Fortune”. Nie daj się zwieść ich pryszczom.
Nick starał się przyswoić sobie te informacje, zapamiętać twarze i miejsca.
- Zatem, jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, gdzie powinienem usiąść? - zapytał.
- To bez znaczenia. Według moich obserwacji miejsce odnajduje dzieciaka, a nie
odwrotnie. - Panna Planck nałożyła mu jeszcze jedną łyżkę wołowej brei. Potem nachyliła się
ku niemu nad szklaną ladą i szepnęła: - Ale jeśli naprawdę chcesz zostać zaakceptowany jak
nikt wcześniej, powiem ci, co musisz zrobić.
Nick przysunął się trochę bliżej.
- Słucham.
- Widzisz tego krótko ostrzyżonego chłopaka?
Popatrzył we wskazanym kierunku i zobaczył wielkiego typa siedzącego przy stoliku
tyłem do nich z innymi, równie potężnie zbudowanymi gośćmi. Stolik był na osiem osób, ale
ich mieściło się tylko czterech.
- Podejdź tam - mówiła dalej panna Planck - i zrzuć na niego całą tacę jedzenia.
- Co takiego? - niemal krzyknął Nick.
- Daję ci bezcenną radę, chłopcze - powiedziała panna Planck. - Bezcenną! A nie robię
tego dla każdego.
Nicka zatkało. Mógł tylko gapić się na nią bez słowa, otwierając i zamykając usta jak
ryba.
- Ale ten gość jest dwa razy większy ode mnie - zdołał w końcu wydusić. - Zabije
mnie.
- Zaufaj mi - wyszeptała panna Planck, a coś w jej wzroku przekonało Nicka, że
istotnie powinien.
Ruszył powoli, a gdy znalazł się bliżej wskazanego stolika, zdał sobie sprawę, że to
ten sam napakowany osiłek, który dziś rano na korytarzu zepchnął go na bok niczym pociąg
towarowy.
Przełknął nerwowo ślinę. Poczuł, że już ma ochotę zwymiotować lunch, mimo iż
jeszcze nawet go nie zjadł. Ale zaufał kobiecie zza lady i mijając tego typa, przechylił tacę i
wysypał wielką potrójną porcję wołowej brei, purée z ziemniaków oraz galaretkę owocową
nie tylko na jego koszulę, ale też na głowę, ramiona i kolana.
- Co do...? Co do...? - wyjąkał zaskoczony osiłek.
- Oj, przepraszam.
Chłopak wstał. Był o głowę wyższy od Nicka. Z wściekłości trząsł się cały niczym
pocisk termonuklearny tuż przed wystrzeleniem.
I w końcu Nick pojął, że Colorado Springs usiłuje go zabić. Najpierw ten spadający
toster. Potem samochód, który podczas ulewy wpadł w poślizg i omal nie wbił jego i Caitlin
w drzewo. Dziś rano porażenie prądem. A teraz to.
Ale wtedy za plecami Nicka ktoś zaczął klaskać. Potem dołączył ktoś jeszcze.
Wkrótce w całej stołówce wybuchły owacyjne brawa. Gdy osiłek stał tam, zbyt rozgniewany,
by móc zrobić cokolwiek oprócz kipienia z wściekłości, wszyscy zaczęli wiwatować.
Zabrzmiał dzwonek i tłum uczniów zaczął wylewać się ze stołówki. Do Nicka
podchodzili nieznajomi i klepali go po plecach.
- Człowieku, to była klasyka!
- Heisenberg sobie na to zasłużył.
- Tak - przytaknął ktoś inny. - Chciałem to zrobić od lat, ale nigdy się nie odważyłem.
Fala wychodzących dosłownie poniosła Nicka za drzwi. Obejrzał się i zobaczył pannę
Planck. Stała za podgrzewanymi tacami z ramionami skrzyżowanymi na piersi i uśmiechała
się triumfalnie.
***
Pod koniec ostatniej lekcji Nicka wywołano z klasy do gabinetu dyrektora.
Przypuszczał, że chodzi o jego wyczyn w stołówce, a utwierdził go w tym widok taty
siedzącego obok dyrektora szkoły.
- To był wypadek - wypalił. - Nie chciałem tego zrobić. Poza tym to nie mój pomysł.
- Usiądź, Nick - polecił dyrektor, którego nazwiska chłopiec nawet jeszcze nie poznał.
- Jak się zdaje, mamy problem z twoim wykazem ocen.
- Jaki problem? - spytał Nick, obawiając się usiąść.
- Taki, że ten wykaz nie istnieje.
- Słucham? - odezwał się zaskoczony ojciec.
- Według gimnazjum w Tampa Heights - powiedział dyrektor, zerkając na ekran
komputera - nie ma żadnego ucznia o nazwisku Nicholas Slate. Ani w tej szkole, ani w całym
okręgu. A chociaż znalazłem na portalu SpaceBook piętnastu Nicków Slate’ów, żaden z nich
nie jest tobą.
- Co takiego? - rzekł Nick. - Mam stronę na SpaceBooku. Ja istnieję.
Dyrektor uniósł ręce.
- W porządku. Zachowajmy spokój. Nie ma potrzeby wzywać policji.
Te słowa, oczywiście, tylko jeszcze bardziej zaniepokoiły ojca Nicka.
- A zatem w waszym systemie komputerowym jest usterka. I co z tego?
Dyrektor zaniósł się długim śmiechem.
- Tu jest Colorado Springs, siedziba NORAD, Dowództwa Obrony
Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej. My nie miewamy usterek - powiedział, a
potem spoważniał.
- Więc co pan sugeruje? - zapytał ojciec.
- Po prostu stwierdzam oczywisty fakt, że pan i pańscy synowie nie jesteście osobami,
za które się podajecie.
- Co takiego?! Czy akta Danny’ego też zniknęły?
- I że ty, chłopcze, będziesz musiał rozpocząć naukę od szkoły podstawowej.
Dyrektor mówił jeszcze przez chwilę, przyglądając się im podejrzliwie i rzucając
zawoalowane groźby, aż wreszcie ojciec wypadł jak burza z gabinetu i pognał do samochodu.
Nick poszedł zabrać książki ze swojej szafki. Lekcje skończyły się już przed
dwudziestoma minutami i hol był niemal pusty. Chłopak dał w końcu upust frustracji,
trzaskając drzwiczkami szafki - i nagle zorientował się, że ktoś stoi nieopodal, tarasując
korytarz i blokując drogę ucieczki.
Heisenberg.
Nick wiedział bez cienia wątpliwości, że zaraz dostanie największe lanie w życiu.
Heisenberg podszedł do niego z twarzą zastygłą w śmiertelnie groźnym grymasie. I
zanim Nick zdołał cokolwiek powiedzieć, podniósł go i objął w niedźwiedzim uścisku.
- Dziękuję ci - rzekł. - Na zajęciach z kontrolowania gniewu powiedziano mi, że
zostanę poddany próbie. To oni cię wysłali, prawda?
Nick usiłował odpowiedzieć, ale uścisk był tak mocny, że brakło mu tchu.
Heisenberg dodał ze łzami w oczach:
- Zdałem ten test. Chyba nigdy jeszcze nie byłem taki szczęśliwy.
Potem postawił Nicka na ziemi i pobiegł poszukać chusteczek higienicznych.
Rozdział 5

PRÓBA, PRÓBA
Caitlin przez cały dzień unikała Nicka z powodów, które miały niewiele wspólnego z
nim, a bardzo dużo z przedmiotem kupionym na wyprzedaży garażowej.
Poprzedniego dnia, w niedzielę, zamierzała spędzić ranek na tworzeniu swojego dzieła
sztuki. Wdziała ubranie robocze, rozłożyła w garażu brezentową plandekę i umieściła
pośrodku nieszczęsny, bezbronny magnetofon. Zbliżyła się do niego i uniosła dwuręczny
młot, zastanawiając się, ilu uderzeń będzie trzeba, żeby go odpowiednio zdeformować.
Ale nigdy jeszcze nie używała magnetofonu szpulowego i przyznawała w duchu, że
jest zaintrygowana. Czy to możliwe, że ta rzecz nadal działa?
Poszukała przewodu zasilania, lecz go nie znalazła. Jednak gdy wcisnęła klawisz
odtwarzania, szpule zaczęły się obracać, przesuwając taśmę wzdłuż głowicy. Najwyraźniej
taśma była pusta.
Caitlin nacisnęła STOP, podłączyła mikrofon i wcisnęła klawisz nagrywania.
- Próba, próba. Mówi Caitlin Westfield. Próba, próba.
Potem przewinęła taśmę do tyłu, aż licznik pokazał „000”, i włączyła odtwarzanie.
„Próba, próba - zabrzmiał jej głos z głośnika. - Mówi Caitlin Westfield i to jest
marnowanie czasu”.
Omal jej to umknęło, gdyż po prawdzie nie słuchała uważnie i rzeczywiście myślała,
że to marnowanie czasu.
- Dziwne - mruknęła i natychmiast uznała, że się przesłyszała.
Ponownie odtworzyła nagranie. Kiedy po raz drugi usłyszała to samo, doszła do
wniosku, że widocznie tak właśnie powiedziała, ponieważ jakie mogłoby być inne
wyjaśnienie?
Aby się upewnić, znowu wcisnęła klawisz nagrywania.
- Próba, próba. Sprawdzam jeszcze raz tę głupią machinę, żeby móc ją rozbić i mieć to
z głowy.
A jej odtworzony z taśmy głos powiedział:
„Próba, próba. Sprawdzam jeszcze raz tę głupią machinę, żeby się nie wkurzyć”.
Teraz Caitlin istotnie się wkurzyła.
Jeśli to jakiś trik, nie dawało się go wyjaśnić. Serce zaczęło jej bić w niezdrowo
szybkim tempie. Ponownie włączyła odtwarzanie, a gdy szpule się kręciły, przyjrzała się
urządzeniu ze wszystkich możliwych stron, szukając czegoś niezwykłego.
I wtedy zadzwoniła jej komórka.
Wyjęła ją z kieszeni i spojrzała na wyświetlacz. To był Theo. Jej chłopak miał talent
do telefonowania w najbardziej nieodpowiednich momentach. Przełączyła komórkę na
głośnik i odłożyła ją, aby mieć wolne obie ręce i móc zbadać magnetofon.
- Hej, Caitlin, to ja.
- Hej.
- Co robisz?
- Projekt plastyczny.
- Och. Dzwonię, bo całą paczką wybieramy się do centrum handlowego. Może
poszlibyśmy do kina na ten nowy horror?
- Naprawdę bardzo bym chciała, ale jestem trochę zajęta - odparła. - Wpadniesz
później?
- Tak, jasne, możemy się spotkać.
- No to cześć, Theo.
- Cześć.
Dopiero gdy się rozłączyła, zorientowała się, że magnetofon nadal nagrywał.
Zatrzymała go i przyglądała mu się przez pełną minutę, nie mogąc uwierzyć, że myśli
to, co myśli - a wiedziała, że jeśli się nie myli, to jest naprawdę wielka sprawa.
Cofnęła taśmę do początku i nacisnęła odtwarzanie.
„Hej, Caitlin, to ja”.
„Hej”.
„Cokolwiek robisz, jest nieważne, ale muszę zapytać, więc mimo wszystko mi
powiedz”.
„Projekt plastyczny - jakby w ogóle obchodziło cię cokolwiek, co dla mnie ma
znaczenie”.
„Och. Dzwonię, bo nie chcę być jedynym facetem w centrum handlowym bez
dziewczyny. Będziemy się obściskiwać w kinie”.
„To brzmi okropnie. Już skończyłam tę rozmowę, ale możesz wpaść później, bo być
może będę się nudziła”.
„Tak, jasne, może wtedy się poobmacujemy”.
„No to cześć, Theo”.
„Hmm, ciekawe, co będzie na lunch?”.
Caitlin spokojnie wyłączyła magnetofon, owinęła go plandeką, wyniosła z garażu i
wrzuciła do pojemnika na śmieci.
Później poszła do swojej sypialni, zasunęła kotary i schowała się pod kołdrę.
Urządzenie poleżało w kontenerze na śmieci przez dziewięćdziesiąt minut. Potem
Caitlin wyjęła je i przytargała na górę do swojego pokoju. Porzuciła wszelkie zamiary jego
roztrzaskania. Nie wiedziała, czym jest ta rzecz ani dlaczego potrafi robić to, co robi. Ale nie
miała wątpliwości, że ten stary magnetofon brał słowa, które wypowiedziałeś, i zmieniał je w
to, co naprawdę myślałeś. Co więcej, urządzenie zdawało się sięgać głębiej, do uczuć, które
można było sobie uświadomić dopiero po odtworzeniu nagrania.
Dla takiej dziewczyny jak Caitlin, o sercu owiniętym tyloma warstwami maskującymi,
że nigdy nie była pewna, co naprawdę czuje, to urządzenie było albo wybawieniem, albo
katastrofą.
***
W poniedziałek, gdy Nick usiłował dopasować się do nowej szkoły, Caitlin zmagała
się z drobnym wyłomem, który ten szpulowy magnetofon uczynił w jej obronnym pancerzu.
Jej starannie wypracowany polor towarzyski działał tylko wówczas, gdy była szczerze
przekonana, że naprawdę jest tą osobą, jaką stara się być na zewnątrz.
Uważała się za dziewczynę, która nie prowadzi żadnych gierek i mówi wprost to, co
myśli, nie dbając, czy zostanie zaakceptowana, czy nie. Jednak niewiarygodna natura tego
magnetofonu nasunęła jej podejrzenie, że w niej samej są rzeczy, o których nie wie
wszystkiego.
Zawsze była nieustraszona, lecz to budziło w niej lęk.
Przez cały dzień jej myśli krążyły wokół tego nowego, Nicka, oraz sposobu, w jaki
owo niezwykłe światło przyciągnęło ją i wszystkich pozostałych na garażową wyprzedaż.
Nick bohatersko ocalił jej życie. Spróbowała wyobrazić sobie Theo w tej roli, lecz nie
potrafiła. Nie chodzi o to, że Theo nie był przyzwoitym gościem - po prostu to do niego nie
pasowało.
Caitlin coraz wyraźniej wyczuwała zagadkową aurę wokół Nicka Slate’a. Zdawał się
przekształcać energię szkoły. Zdołał nawet upokorzyć Heisenberga.
Pod koniec dnia bardziej niż cokolwiek innego trapiło ją własne zainteresowanie
Nickiem. W zdrowym odruchu postanowiła więc się wycofać i pod żadnym pozorem nie
wpuszczać go do swego świata.
***
Świat Nicka tego popołudnia miał niewiele wspólnego z niepojętymi przedmiotami z
wyprzedaży garażowej, za to bardzo wiele z niezrozumiałym zadaniem domowym z
matematyki. Pomimo uwagi Vince’a, że ta buda jest żałosna, musiała być jednak mniej
żałosna niż poprzednia szkoła Nicka w Tampie, ponieważ trzecioklasiści gimnazjum w
Colorado Springs wydawali się znacznie bardziej zaawansowani w matematyce. Nick w
swoim pokoju na poddaszu starał się, jak mógł nadrobić braki, gdyż bez względu na pogląd
dyrektora szkoły naprawdę istniał.
Danny natomiast uznał fakt swojego formalnego nieistnienia za wystarczający powód,
by nie odrobić lekcji.
- Nie co dzień się zdarza, że cię wykasowują - powiedział. - Zamierzam maksymalnie
to wykorzystać.
Nick musiał przyznać, że jak na kogoś nieistniejącego, on sam zrobił całkiem spore
wrażenie pierwszego dnia w gimnazjum Rocky Point. Nie miał pojęcia, jak mu pójdzie
drugiego dnia - nie tylko w nauce, ale także na gruncie towarzyskim. Przyszła mu na myśl
Caitlin i jej chłopak. Theo był wysoki, głównie z powodu długiej szyi z grdyką wielkości
pięści Nicka. Nick zaś jak dotąd jeszcze nie wszedł w fazę gwałtownego wzrostu, chociaż
ojciec utrzymywał, że to genetycznie nieuniknione.
- To wszystko wyłącznie kwestia percepcji - powtarzał synowi. - Uważaj się za
wysokiego, a inni też będą tak o tobie myśleć.
Nick jednak wątpił, czy jakikolwiek rodzaj sugestii psychicznej podziała na Caitlin.
Zrobił sobie przerwę w odrabianiu lekcji i zszedł na dół. Zobaczył, że brat czeka na
frontowym podwórzu na powrót ojca z całodziennego poszukiwania pracy. Danny z
roztargnieniem rzucał w górę piłkę baseballową, lecz udawało mu się łapać ją tylko co drugi
raz.
Nick westchnął. Danny urodził się już po okresie gry ojca w pierwszej lidze
baseballowej, ale wciąż żył w cieniu tamtego czasu. Wayne Slate był świetnym miotaczem,
lecz niestety, lepiej pamiętano jego mierną przeciętną wyników w odbijaniu piłki. „Kiepski”
Wayne to niechciana ksywka, którą ojciec nosił o wiele dłużej niż swoją koszulkę zawodnika
pierwszoligowej drużyny. Nickowi z natury całkiem dobrze szło zarówno rzucanie piłki, jak i
odbijanie jej kijem. W istocie był poniekąd gwiazdą w swojej drużynie dziecięcej ligi
baseballowej w Tampie. Lecz u Danny’ego nie ujawnił się żaden wczesny talent sportowy.
Danny kolejny raz upuścił piłkę i Nick uznał, że jego praca domowa z matematyki
może zaczekać. Wyszedł na dwór i dołączył do brata.
- Hej, kosmito! - zawołał. - Do zabawy w łapanie piłki potrzeba dwóch osób.
Danny rzucił mu ją.
- Potrzebujemy rękawic baseballowych - oświadczył. - Tata mówi, że jego stara
rękawica jest w pudle w piwnicy, ale ja nie chcę jej używać. Śmierdzi spalenizną.
Nick lekko rzucił piłkę, a Danny chwycił ją i powiedział:
- Cofnij się.
Nick usłuchał, lecz mimo to musiał się mocno wyciągnąć, by złapać następny rzut.
Brat miał przynajmniej dobrą rękę. Nick odrzucił piłkę od dołu. Tym razem Danny ją upuścił.
- To przez skiśnienie - usprawiedliwił się. - W Kolorado jest rzadsze powietrze i piłka
dziwnie skręca.
- Masz na myśli ciśnienie - poprawił go Nick, gdy brat cisnął mu piłkę tak
gwałtownie, że musiał podskoczyć, by ją złapać. - Kiedy rzucasz, rób wykrok - poradził,
odrzucając piłkę z powrotem.
- Robię.
- Drugą nogą.
- To głupio wygląda.
- Przestań się spierać i zrób, co mówię.
- Nie jesteś mamą. Nie możesz mi mówić, co mam robić - odparł Danny.
Nick przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem odwrócił wzrok. Spojrzenie brata
wydawało się oskarżycielskie.
W tym momencie mignął mu znajomy opalizujący SUV złowrogo sunący powoli
ulicą. Nick nie wiedział, co o tym myśleć - a nawet gdyby wiedział, tę myśl wybiłaby mu z
głowy piłka, która walnęła go prosto w szwy na czole.
- Au! - jęknął i odwrócił się do młodszego brata, który sprawiał wrażenie jednocześnie
przerażonego i zadowolonego. - Danny, to naprawdę zabolało!
- Przepraszam. Nie zamierzałem trafić cię w to samo miejsce co toster. Po prostu
celowałem w głowę. - Danny spuścił wzrok. - Byłem pewien, że złapiesz piłkę. Chwytasz
każdy rzut.
Nick nie miał serca na niego wrzasnąć. A kiedy znowu spojrzał na ulicę, SUVa już nie
było.
Parę minut później wrócił tata z jedzeniem na wynos i kilkoma mglistymi namiarami
na pracę.
- Z byłymi baseballistami - rzekł do synów - ludzie często pogrywają bardziej
nieczysto niż miotacz z ligi podwórkowej.
W Tampie świetnie potrafił wykonywać rozmaite „dziwne roboty”, ale widocznie tutaj
żadne roboty nie były wystarczająco dziwne.
Kiedy wszyscy trzej dochodzili do domu, Nick spostrzegł na progu mały biały
prostokąt. Gdy tata i brat weszli już do środka, schylił się i podniósł go. Była to wizytówka
niejakiego doktora Alana Jorgensona. A po wygładzonych zagięciach poznał, że to ta sama
karta wizytowa, którą zgniótł i wyrzucił podczas garażowej wyprzedaży.
Rozdział 6

OBIEKTY ZAINTERESOWANIA
Kiedy ma się do czynienia z równaniem ze zbyt wieloma zmiennymi, problem polega
na tym, że liczba możliwych rozwiązań zaczyna wydawać się nieskończona. Chociaż
superkomputery potrafią błyskawicznie rachować do entego miejsca po przecinku, potrzeba
błysku ludzkiej intuicji, by skondensować tony obliczeń do czegoś tak prostego jak „E =
mc2”. Im prostsze rozwiązanie, tym trudniej do niego dojść.
Urządzona przez Nicka garażowa wyprzedaż dostarczyła więcej zmiennych, niż jest
liter na ich oznaczenie, i wytworzyła zasłonę dymną skrywającą tę prawdę, że jakiś świetny
ścisły, naukowy umysł już znalazł eleganckie rozwiązanie.
Później tego wieczoru pewna dość uparta zmienna zjawiła się u Nicka.
***
Po kolacji Mitch stanął przed frontowymi drzwiami domu Nicka, trzymając pod pachą
tę nieporęczną rzecz „Zobacz i nazwij”.
- Stary, jesteś dla mnie bohaterem - powiedział, dysząc ciężko. Widocznie
przypedałował tu rowerem pełnym gazem. - Ta sprawa z Heisenbergiem przetrwa w
legendzie jeszcze długo po tym, gdy my, zwykli śmiertelnicy, już pomrzemy.
- Dzięki - odrzekł Nick i mimo woli się uśmiechnął.
Zważywszy na to wszystko, Mitch może się okazać nie najgorszym kumplem, jeśli
pominąć jego irytującą gadatliwość. I jak dotąd jako jedyny zadał sobie trud, by nawiązać
znajomość. To się liczy.
- Posłuchaj - zaczął Nick - właśnie miałem...
-...wziąć sobie coś do picia? Czy ja też mogę się napić?
Chociaż Nick nie to zamierzał powiedzieć, jednak podziałało.
- Jasne, wejdź - rzucił.
Gdy zmierzali do kuchni, liczył w myśli, ile sekund Mitch zdoła pozostać cicho.
Doszedł tylko do siedmiu.
- Więc to coś - odezwał się Mitch, lekko potrząsając zabawką „Zobacz i nazwij” -
mówię ci, to jest niesamowite. To, co ci powiedziało w szkole, okazało się przydatne,
prawda?
Nick wzruszył ramionami.
- Myślę, że mogłoby się okazać przydatne.
Pomyślał o swojej komórce dzwoniącej w klasie. Zastanawiał się, czy nadal musi
zostawać za karę po lekcjach, skoro nie istnieje.
- Chodzi mi o to, że ten przedmiot wie o różnych rzeczach - wyjaśnił Mitch i podsunął
go Nickowi. - Po prostu pociągnij za linkę.
Nick otworzył lodówkę, w której na półce stała butelka soku jabłkowego. Wyjął ją i
zdjął zakrętkę.
- No dalej, Nick, pociągnij za linkę - ponaglał go Mitch.
Nick z westchnieniem szarpnął linkę, puścił ją i mruknął:
- Świetnie, ale naprawdę uważam, że...
I wtedy maszyna powiedziała:
-...nie powinieneś pić tego soku.
Nick spojrzał z zaciekawieniem na Mitcha, a potem na butelkę, z której miał właśnie
pociągnąć łyk. Myślał, że sok jest nieklarowany, ale teraz, kiedy przyjrzał się jego barwie,
wydał mu się zepsuty. Powąchał i poczuł ostry, kwaśny, zjełczały odór. Oszołomiony,
odstawił butelkę na blat kuchenny.
- Danny! - zawołał. - Czy tata kupił ten sok dzisiaj?
Brat wetknął głowę do kuchni i przyjrzał się butelce.
- Ten? Nie, prawdopodobnie stoi tu od lat. Tata uważa, że to próbka moczu stryjecznej
babki Grety.
Nick kiwnął głową.
- Dzięki. Możesz już iść.
Czując mdłości z więcej niż jednego powodu, Nick wziął ten przedmiot od Mitcha, na
którego twarzy widniał uśmiech wyrażający niezachwianą satysfakcję.
- Widzisz? Mówiłem ci - rzekł Mitch. - Ta rzecz to nie jest „Zobacz i nazwij”, lecz
raczej „Zamknij się i słuchaj”.
Nick umieścił urządzenie na stole i przytrzymał je jedną ręką, a drugą pociągnął za
linkę i powiedział:
- Mój ojciec...
-...powinien znowu grać w baseball - dokończyła machina.
Wtedy Nick przypomniał sobie, jak toster roztrzaskał wszystkie żarówki w kuchni.
Nie mówiąc już o zwęgleniu grzanek.
A jeśli nie tylko te dwa przedmioty są takie niezwykłe?
Popatrzył na Mitcha, który nadal był zbyt zadowolony z siebie i z urządzenia, by móc
dostrzec ogólniejsze konsekwencje. Zdjął czapkę baseballową i poskrobał się w głowę, jakby
to mogło pobudzić mu pamięć. Kto nabył rozmaite inne przedmioty na tej wyprzedaży?
Oprócz Mitcha pamiętał tylko dwa imiona.
- Mitch, wiesz, gdzie mieszkają Vince i Caitlin? - zapytał.
***
Chociaż dotarli do domu Vince’a po zmroku, budynek jarzył się własnym blaskiem
dorównującym jasnością światłu dziennemu. Był wręcz przesadnie iluminowany zbyt
wieloma reflektorami ogrodowymi, rozstawionymi tak, by nadać mu wystrzałowy wygląd.
Dom miał niebieskie otynkowanie z różową listwą wykończeniową. Wzdłuż ścieżki wiodącej
do frontowych drzwi rosły barwne kwiaty, na których przysiadały chmary kolibrów.
- To jest dom Vince’a? - spytał z niedowierzaniem Nick.
Nie potrafił nawet pomieścić w jednej połówce mózgu tamtego ubierającego się na
czarno, ponurego chłopaka i tego domu.
- Jestem pewien, że mieszkanie tutaj go unieszczęśliwia - oświadczył Mitch.
Jeśli się nad tym zastanowić, zapewne właśnie o to chodzi Vince’owi.
Napis na wycieraczce głosił: „Ogromnie się cieszymy, że przyszedłeś”. Jednakże
brzegi wycieraczki były osmalone, jakby ktoś próbował ją podpalić.
Nick zapukał i drzwi otworzyła kobieta będąca uosobieniem słodyczy i maniakalnej
energii.
- Cześć! Co was sprowadza, chłopcy?
- Eee... przyszliśmy zobaczyć się z Vince’em - wyjaśnił Nick.
Wydawało się, że nic nie mogłoby bardziej jej uradować. Naprawdę.
- Czyż to nie cudowne? Wiecie, Vince’a nie odwiedza zbyt wielu gości. Ogromnie się
cieszę, że przyszliście.
- Tak - rzekł Nick - wycieraczka już nam to powiedziała.
Matka Vince’a wprowadziła ich do środka i otworzyła drzwi, za którymi znajdowały
się schody do sutereny.
- Vince! - zawołała. - Dwaj twoi młodzi przyjaciele przyszli się z tobą zobaczyć.
A z dołu dobiegł głos pełen niechęci:
- Idź sobie. Znowu próbujesz mnie nabrać.
- Nie, nie tym razem - powiedziała matka. Odwróciła się do Nicka i Mitcha. - Zejdźcie
na dół. Wiem, że on ucieszy się z waszej wizyty.
Zeszli obaj po schodach do sutereny. Nazwanie jej „nieukończoną” byłoby pobożnym
życzeniem. Dwie ściany pokrywała drewniana boazeria, obecnie pomalowana na czarno.
Dwie pozostałe stanowiła pierwotna, z grubsza tylko ociosana skała, w której wykuto tę norę
(bo doprawdy, jak inaczej nazwać to miejsce?). Pośrodku stało biurko, kilka krzywych
regałów i wojskowe łóżko polowe. Jedyne okno, umieszczone tuż pod sufitem, zasłaniała
jakaś płachta. W wiadomościach telewizyjnych, kiedy zszokowani sąsiedzi już wypowiedzą
opinie w rodzaju: „On był zawsze taki cichy i zamknięty w sobie”, następnym ujęciem będzie
widok tej piwnicy.
- Och, to wy - mruknął Vince z bezbrzeżnym rozczarowaniem.
- Masz tu supermetę - powiedział Mitch, rozglądając się wokoło. - Niesamowite, co
można zrobić z brudu.
- Kolory przyprawiają mnie o ból głowy. A więc, czego chcecie? Jestem zajęty.
- Chcieliśmy pogadać z tobą o tej rzeczy, którą kupiłeś na garażowej wyprzedaży -
oznajmił Nick.
Teraz Vince stał się podejrzliwy.
- Kupiłem ją nieodwołalnie. Nie możecie dostać jej z powrotem.
Nick tego nie kwestionował. W każdym razie jeszcze nie teraz.
- Chcę się tylko dowiedzieć, czy już jej użyłeś.
- Tak - odrzekł Vince.
- I co ta rzecz wtedy zrobiła?
Podejrzliwość Vince’a wyraźnie wzrosła.
- Skąd wiecie, że w ogóle coś zrobiła?
Nick skinął głową na Mitcha, który wyjął „Zamknij się i słuchaj”, pociągnął za linkę i
powiedział:
- Na twoim miejscu...
-...starałbym się uniknąć przedwczesnej śmierci - dokończył brzękliwy mechaniczny
głos.
Nicka i Mitcha trochę to zaniepokoiło, ale Vince rzucił tylko:
- Tego nie można uniknąć. Chodźcie, coś wam pokażę.
Na biurku obok sterty zakurzonych podręczników szkolnych stało kuliste akwarium z
mętną wodą. Na powierzchni wody unosiła się martwa złota rybka. Jej śmierć niewątpliwie
była przedwczesna.
Vince podniósł jakąś szmatę, odsłaniając stare elektryczne mokre ogniwo, które
wyglądało na równie zardzewiałe i toksyczne jak wtedy, gdy kupił je na wyprzedaży.
Zawahał się.
- Jesteście pewni, że chcecie to zobaczyć?
Nick skinął głową. Widział, że cokolwiek to jest, Vince’a korci, by o tym
porozmawiać - lecz oprócz matki odkurzającej na górze meble miotełką z piór nie ma z kim.
- Sashimi umarł dwa dni temu - oznajmił Vince.
- Przykro mi - rzekł Mitch.
- Nie, wcale nie jest ci przykro. Nie kłam w takich sprawach. To irytujące. - Vince
wpatrzył się ponuro w akwarium. - Zamierzałem urządzić mu tradycyjny uroczysty pogrzeb,
ale nie mogłem się do tego zabrać. A wczoraj zacząłem majstrować przy tym ogniwie
elektrycznym, rozumiecie? I zanurzyłem obydwie elektrody w akwarium...
Nick mu przerwał:
- Dlaczego miałbyś wkładać dwie elektrody baterii do akwarium z martwą złotą
rybką?
- A dlaczego miałbym tego nie zrobić? - odparował Vince i zamrugał z satysfakcją,
jakby uznał to za sprytną ripostę.
Nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, podszedł do baterii, chwycił obydwa przewody i
zanurzył je w wodzie.
Rozległo się ciche elektryczne brzęczenie i w tej samej chwili Sashimi, unoszący się
dotąd na grzbiecie, obrócił się i zaczął pływać w kółko w mętnej wodzie akwarium, jak gdyby
nigdy nic.
- Niemożliwe! - wykrzyknął Mitch i cofnął się o krok.
- On żyje! Żyje!!! - zawołał Vince, wymachując rękami jak szalony naukowiec. Potem
opuścił je i bąknął: - Przepraszam, ale zawsze chciałem powiedzieć to na głos.
Nick mógł tylko w osłupiałym milczeniu gapić się na akwarium.
- Super, co? - rzekł Vince i skrzyżował ramiona na piersi, ogromnie z siebie dumny. -
Założę się, że nikt inny w mieście nie ma wskrzeszonej złotej rybki.
- Założę się, że masz rację - powiedział Nick.
Ostrożnie wyjął druty z wody i Sashimi natychmiast ponownie znieruchomiał.
Nick wpatrywał się w baterię, bojąc się uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczył.
- Czy ty w ogóle pojmujesz, jakie to nienaturalne?
- Jasne - odrzekł Vince takim tonem, jakby to było oczywiste. - Ale czyż to nie
wspaniałe? Już kiedy kupowałem tę rzecz, wiedziałem, że jest w niej coś dziwnego. Nie
umiałem tylko określić, co takiego.
- Coś podobnego jak sposób, w jaki czułeś się przyciągany na tamtą wyprzedaż? -
zasugerował Nick.
- Możliwe - rzucił Vince, wzruszając ramionami. Ale po chwili zastanowienia jakby
go olśniło i kiwnął głową. - Tak, dokładnie to samo!
Podczas wyprzedaży Nick zauważył, że ludzi coś zdawało się przyciągać do
określonych przedmiotów. Wówczas niewiele o tym myślał, a teraz nie bardzo wiedział, co
ma z tym począć.
Mitch wziął ze stołu ogniwo elektryczne i zaniósł pod ścianę, gdzie leżała kasetka
zawierająca rozmaite martwe insekty, między innymi wielką tarantulę. Umieścił bliźniacze
elektrody na grzbiecie pająka, który stanął na tylnych nogach i bryznął na niego jadem.
Vince ziewnął.
- Daj sobie spokój. Wypróbowałem już to wszystko.
- Czy to działa także na większe stworzenia? - chciał wiedzieć Nick.
- Hmm - mruknął Vince. - Dobre pytanie. Zaczekaj chwilę.
Pognał po schodach na górę i niebawem wrócił, niosąc wyjętego z lodówki surowego
kurczaka zamarynowanego w szklanej misie.
Trzej chłopcy popatrzyli po sobie i Nick skinął głową. Vince przytknął elektrody do
różowego mięsa.
Udka martwego kurczaka zaczęły się poruszać, a nagie, bezpióre skrzydła załopotały
szaleńczo, ochlapując ich cytrynowosojową marynatą.
Nick i Mitch wrzasnęli, a Vince westchnął usatysfakcjonowany.
- Czekałem na to całe życie - oznajmił. Potem zrobił coś bardzo dla siebie
niecodziennego: uśmiechnął się. - Rozważałem, czy nie przedstawić tego na szkolnym
pikniku naukowym. Myślę, że miałbym szansę na pierwszą nagrodę, nawet gdyby Heather
North znowu przygotowała pokaz „Chemia wypieku ciasteczek”.
- Nie możesz przynieść tego na piknik naukowy. Nie można pozwolić, aby inni ludzie
to zobaczyli. - Nick wziął głęboki wdech. Wiedział, że musi to powiedzieć i jak to zostanie
przyjęte. - Przykro mi, Vince, ale nie możesz zatrzymać tej rzeczy. - Odwrócił się do Mitcha.
- Ani ty swojej.
Obaj mocniej przycisnęli do siebie nabyte przedmioty. Tymczasem Nick mówił dalej:
- Te obiekty - czymkolwiek są - muszą trafić w ręce... w ręce...
Urwał.
- W czyje ręce? - spytał Vince. - Rządu? Jakiejś korporacji? Naszych rodziców?
Możesz wyobrazić sobie moją matkę z tym czymś?
Nick westchnął.
- Nawet nie zamierzam próbować.
I wtedy Mitch powiedział z zakłopotaniem:
- Mój tata by wiedział, co z tym zrobić.
Vince skwitował to śmiechem.
- Twój tata? Chyba żartujesz? Nie dałbym złamanego grosza za jego rozum.
Słysząc to, Mitch aż się skulił.
- Mówię tylko - podjął Nick - że nie nam jest pisane użycie tych przedmiotów.
- A jeśli jednak nam? - odezwał się Mitch.
Nick i Vince odwrócili się do niego. Mitch jeszcze mocniej przycisnął do piersi
urządzenie „Zamknij się i słuchaj”.
- Nie wiem jak wy, ale ja czułem, że ta rzecz należy do mnie, jeszcze zanim w ogóle ją
zobaczyłem.
- Ja także - przyznał Vince.
Nick, nieco poirytowany, wydął wargi.
- Dlaczego każdy to czuje, a ja nie?
Mitch wzruszył ramionami.
- Może dlatego, że pozbyłeś się wszystkich tych rzeczy.
Obydwaj ściskali w dłoniach swoje skarby tak mocno, aż zbielały im kłykcie, jakby
sądzili, że Nick wyrwie im je z trupio zimnych palców. Powrócił myślą do garażowej
wyprzedaży. Wspomniał nieznajome twarze ludzi, którzy desperacko chwytali rzeczy i
zabierali je ze sobą. Jak wiele osób jakaś siła przyciągnęła na tę wyprzedaż i napełniła szałem
zakupów? Wszystkie te przedmioty, te „rupiecie” były teraz rozsiane po całej okolicy.
- A jeżeli wszystkie rzeczy ze strychu mają niezwykłe właściwości? - powiedział
Nick. - I jeśli niektóre z nich są niebezpieczne?
- No cóż - odrzekł Vince - zasada „Nie przyjmujemy zwrotów” oznacza, że to już nie
twoje zmartwienie, prawda?
Jednak Nick w przeciwieństwie do niego nie potrafił tak beztrosko zrzucić z siebie
odpowiedzialności. Zwłaszcza że pamiętał o tamtym dziwnym opalizującym białym SUVie i
mężczyźnie w błyszczącym waniliowym garniturze oraz jego kohorcie. Oni niewątpliwie
wiedzieli o rzeczach ze strychu. Dlatego się zjawili i dlatego zabrali resztki pozostałe po
wyprzedaży - lecz to, na czym naprawdę im zależało, wykupiono przed ich przyjazdem. Nick
intuicyjnie wiedział, że nie powinno się pozwolić, by te przedmioty dostały się w ich ręce.
Może więc to, iż zostały rozproszone po całym mieście, było najlepszym sposobem ich
ukrycia... Wiedział jednak, że jeśli nie odszuka tych rzeczy, z pewnością uczyni to ten
waniliowy bubek.
- Coś wam powiem - odezwał się, uświadomiwszy sobie, że Vince i Mitch to teraz
najmniejsze z jego zmartwień. - Pozwolę wam zatrzymać wasze przedmioty - tymczasowo -
ale pod jednym warunkiem. Absolutnie nikomu o nich nie powiecie.
Vince od razu się zgodził.
- Dyskrecja stanowi kluczowy element w moim życiu. Ale ten tutaj Mitch to żywy
system nagłaśniający.
Nick popatrzył na Mitcha, który lekko się zaczerwienił, prawdopodobnie dlatego, że
Vince miał rację.
- Co ty na to, Mitch? - zapytał. - Możesz obiecać, że dochowasz tajemnicy? I
dotrzymasz słowa?
Mitch zrobił jeszcze bardziej zbolałą minę. Zacisnął dłonie w pięści, jakby gotował się
na tortury, i odpowiedział:
- Każcie mi przysiąc. Każcie mi przysiąc na Biblię, jak w sądzie. To jedyny sposób,
żeby mnie uciszyć.
Nick już chciał kpiąco przewrócić oczami, ale zorientował się, że Mitch mówi
zupełnie poważnie.
- Vince, masz tu gdzieś Biblię? - zapytał.
Vince uśmiechnął się krzywo.
- Żartujesz? Moja matka ma całą kolekcję. Chcesz tę z ilustracjami Thomasa
Kinkaida? A może Biblię Smurfów?
- Masz jakąś, która wygląda naprawdę groźnie?
Vince kiwnął głową.
- Wiem, o co ci chodzi.
Weszli po schodach i Vince z półki pełnej oprawionych w ramki budujących cytatów
oraz sztucznych roślin domowych o nienaturalnie jaskrawozielonych liściach zdjął rodzinną
Biblię, która z pewnością służyła już kilku pokoleniom. Była oprawna w zniszczoną czarną
skórę ze srebrnym gotyckim krzyżem. Budziła lęk niemal równie wielki jak hiszpańska
inkwizycja.
- O rany - wyjąkał nieco wstrząśnięty Mitch. - Nie spodziewałem się czegoś takiego.
Vince podniósł księgę.
- Nazywam ją Biblią Potępienia. Kiedy przy rozmaitych okazjach mówią mi, że mogę
trafić do piekła, wyobrażam sobie, że właśnie tak będzie wyglądać brama do niego.
Mitch nieśmiało położył rękę na woluminie i solennie przysiągł, że nie powie
absolutnie nikomu o tej rzeczy „Zamknij się i słuchaj” pod groźbą piekielnych ogni i siarki.
Kiedy już złożył tę przysięgę, wyraźnie mu ulżyło.
- Tak - powiedział. - To wystarczy.
- I jeszcze jedno - dodał Nick. - Musicie obaj pomóc mi odnaleźć i odzyskać pozostałe
przedmioty.
- Masz na myśli chodzenie od drzwi do drzwi? - spytał Mitch. - Nie jestem w tym
dobry. W zeszłym roku w harcerstwie sprzedawałem ozdobny papier do pakowania
prezentów i okazało się, że jakimś cudem pod koniec miałem go więcej niż na początku.
- Zostawcie to mnie - rzekł Vince. - Znam sposoby odnajdywania nawet najlepiej
ukrytych rzeczy.
Osiągnąwszy porozumienie w tych dręczących go kwestiach, Nick odrobinę się
uspokoił.
- Zróbcie coś dla mnie - poprosił Vince. - Jeżeli po drodze zagadnie was moja matka,
powiedzcie jej, że zachowywałem się przyjaźnie i towarzysko.
- Ale przecież w gruncie rzeczy tak właśnie było - powiedział Mitch.
Vince spiorunował go wzrokiem i rzucił:
- Zjeżdżajcie stąd.
***
- Nie chcemy chyba, żeby się wkurzyła - powiedział Nick do Mitcha, gdy zbliżali się
do domu Caitlin. - Ani żeby pomyślała, że to jakaś wielka sprawa. A kiedy zobaczy nas
obydwu przed drzwiami, może się przestraszyć.
- Ale to przecież jest wielka sprawa - zaoponował Mitch. - A Caitlin Westfield
niczego się nie boi.
- Być może - przyznał Nick. - Ale jedna osoba to tylko gość, który wpadł z wizytą,
dwie natomiast to już spisek. Dlatego powinieneś zaczekać tutaj i pozwolić, żebym ja sam z
nią porozmawiał.
W końcu Mitch się zgodził. Oczywiście prawdziwym powodem, dla którego Nick
wykluczył go z tego akurat równania, była chęć porozmawiania z Caitlin w cztery oczy.
Tak więc Mitch przyczaił się w cieniu po drugiej stronie ulicy, a Nick zadzwonił do
drzwi Caitlin. Czekając, chodził tam i z powrotem po wielkim ganku tego wielkiego domu i
zastanawiał się, czy może właśnie teraz dusi ją ten facet z wielką grdyką. W końcu Caitlin
otworzyła drzwi. Była sama, ale nie wydawała się zachwycona jego widokiem.
- Cześć - rzuciła. - Jesteś Nick, tak?
- Tak. Przepraszam, że nie uprzedziłem i w ogóle, ale naprawdę muszę z tobą
porozmawiać.
Skrzyżowała ramiona na piersi.
- O czym?
Nie ułatwiała mu sprawy i zauważył, że nie zaprasza go do środka.
- O pewnym przedmiocie z garażowej wyprzedaży. On może być... niebezpieczny.
Właśnie. A ja chciałem cię po prostu ostrzec. Z radością zwróciłbym ci pieniądze za ten
magnetofon szpulowy.
- Dzięki za troskę, ale dałeś mi go za darmo, a poza tym jestem z niego bardzo
zadowolona, bez względu na to, czy jest niebezpieczny, czy nie.
Nick wiedział, że musi ostrożnie dobierać słowa, aby nie wzbudzić w niej podejrzeń.
- No cóż, wobec tego może przynajmniej powiesz mi, czy on... działa?
- Przykro mi, że cię rozczaruję, ale nie działa - odparła Caitlin, ze zniecierpliwieniem
potrząsając głową.
- Naprawdę? - spytał i zamrugał zaskoczony.
- Sam powiedziałeś, że to rupieć.
Rzeczywiście tak jej powiedział, ale to było, zanim jeszcze zobaczył toster w akcji. I
tę rzecz „Zamknij się i słuchaj”. I ogniwo elektryczne.
- Czy przynajmniej mogę go wypróbować? - zapytał.
- Za późno - odparła Caitlin. - Rozbiłam go i wykorzystałam w moim projekcie
plastycznym.
To wytrąciło Nicka z równowagi.
- Co zrobiłaś?!
- Dwuręcznym młotem. Na drobne kawałeczki. Przykleiłam je do dużego płótna.
Dałam temu tytuł Szaleństwo medialne. Tak więc, cokolwiek cię niepokoiło, już nie musisz
się tym martwić.
Nick stał przez chwilę, niezdolny wydusić ani słowa.
- Och, no cóż - zdołał wreszcie wyjąkać - skoro go rozbiłaś...
- Rozbiłam. Coś jeszcze?
- Nie, to wszystko.
- A zatem żegnaj - powiedziała.
Właściwie nie zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, ale zamknęła je wystarczająco
mocno, by jasno dać do zrozumienia, że jej „żegnaj” naprawdę znaczyło „żegnaj”.
***
W domu Caitlin oparła się plecami o drzwi, usiłując powstrzymać łzy. Nasłuchiwała,
dopóki nie dobiegł jej odgłos otwarcia i zamknięcia frontowej bramy. Dopiero wtedy wyjrzała
przez okno, by się upewnić, że Nick naprawdę odszedł.
Poszła na górę i zamknęła się w swojej sypialni. Potem weszła do szafy wnękowej i
jej drzwi też zamknęła. Siedząc ukryta pod wiszącymi bluzkami i sukienkami, włączyła
magnetofon i otworzyła swój pamiętnik.
Chociaż pamiętnikom powinno się powierzać najgłębsze, najbardziej osobiste myśli,
Caitlin miała dość oleju w głowie, by wiedzieć, że tego rodzaju spisane wynurzenia
wykorzystuje się często jako dowody oskarżenia w sądzie albo źródła kompromitujących
faktów w plotkarskich notkach prasowych na temat celebrytów. Ponieważ zaś żywiła
niezłomne pragnienie, by pewnego dnia zyskać czymś sławę, nie zamierzała podsycać ognia
publicznej ciekawości zamieszczaniem w swoim pamiętniku czegokolwiek „głębokiego”.
Pisała głównie o swoich codziennych zajęciach oraz o rzeczach, jakie ludzie z jej otoczenia z
przyjemnością o sobie przeczytają, jeżeli ten pamiętnik kiedykolwiek trafi w ich ręce.
Bywało, że Caitlin rzeczywiście chciała napisać coś prawdziwego, ale stwierdzała, że nie wie,
od czego zacząć. To tak bardzo ją irytowało, że w końcu przestała w ogóle próbować.
Teraz celowo wybrała z pamiętnika całkiem zwyczajny ustęp, którego nawet nie
pamiętała, po czym wcisnęła w magnetofonie klawisz nagrywania i odczytała na głos:
***
„Drogi pamiętniku, dzisiaj w szkole podczas grupowej debaty argumentowałam za
samochodami o napędzie elektrycznym i pokonałam przeciwną stronę. Byłam całkiem pewna
swoich tez, więc wiedziałam, że pójdzie mi świetnie. Później gratulowano mi i czułam się
wspaniale. Pomyślałam, że może dzięki moim talentom prowadzenia dyskusji osiągnę coś w
życiu. Albo dzięki mojej sztuce. Ludzie uwielbiają kolekcję moich potrzaskanych obiektów, a
rodzice bardzo się cieszą ze stopni, jakie dostaję w szkole. Lubią nawet moich przyjaciół, pod
tym względem są wyjątkowi. Mama i tata są super. Mama praktykuje filozofię zen, spędza
spokojnie czas w ogrodzie, a tata ciężko pracuje, żebyśmy zawsze mieli co jeść. Dziś
wieczorem Theo przyszedł na kolację. Zabawne, zawsze jest taki zakłopotany przy moich
rodzicach, ale to część jego uroku. Wiem, że zostaniemy ze sobą. Czeka mnie świetlana
przyszłość, ale teraz muszę już wrócić do tworzenia kolejnego dzieła sztuki!”.
***
Caitlin zatrzasnęła dziennik, zatrzymała taśmę i przewinęła ją do początku.
Wstrzymując oddech, przysunęła palec do klawisza odtwarzania i dotknęła go lekko. Jakaś jej
część nie chciała go nacisnąć. Caitlin miała wrażenie, że stoi na skraju urwiska i ma skoczyć
we własną otchłań, w której obawia się utonąć. W końcu jednak zamknęła oczy, pochyliła się
do przodu i mocno wcisnęła klawisz.
***
Drogi pamiętniku, dzisiaj w szkole podczas grupowej debaty argumentowałam za
samochodami o napędzie elektrycznym i przerażające jest to, że chociaż mogłam sprawiać
wrażenie pewnej siebie, w rzeczywistości nie miałam pojęcia, o czym mówię. Jeśli ludzie
kiedykolwiek odkryją, jak bardzo jestem niepewna i zagubiona, po prostu załamię się i umrę.
Rozbijam przedmioty wcale nie ze względu na sztukę. Robię to, ponieważ czuję gniew, ale
nie wiem na co, i to budzi we mnie jeszcze większy gniew. Moi rodzice nie dostrzegają tego
wszystkiego. Widzą tylko moje dobre stopnie i to, jak wielu mam przyjaciół, i myślą, że
wszystko jest w porządku. Tak samo udają, że z nimi nie dzieje się nic złego. Ale ja wiem, że
mama popada w depresję, a tata pogrąża się w pracy, żeby nie myśleć o niczym innym. I jest
jeszcze Theo, który dziś wieczorem znowu przyszedł nieproszony na kolację. Wiem, że go
nie poślubię ani nic w tym rodzaju - wątpię, czy nasz związek dotrwa choćby do liceum - ale
będzie następny Theo, a potem kolejny. Pewnego dnia, jeśli nie będę ostrożna, ugrzęznę w
małżeństwie z jakimś Theo. A na samą myśl o tym mam ochotę jeszcze coś roztrzaskać.
***
Caitlin wyłączyła maszynę. Te potworną, cudowną maszynę, która potrafiła dogrzebać
się do samego dna jej duszy i ująć w słowa rzeczy, których Caitlin nie umiała nazwać.
Rzeczy, przed którymi podświadomie broniła się z taką siłą, że to do cna ją wyczerpywało.
Ale gdy teraz usłyszała je wypowiedziane na głos, poczuła się zarazem zdruzgotana i
uwolniona.
Zaczęła szlochać. Wiedziała, że to wszystko prawda. Jednakże kiedy usłyszała siebie
wypowiadającą tę prawdę, wydała się jej ona mniej potężna i groźna. Może nie musi się jej
obawiać. I może pewnego dnia, jeśli wystarczająco uważnie wsłucha się w odtwarzany głos
swego serca, naprawdę pozna samą siebie.
Rozdział 7

NIE MA CO WIĘCEJ GADAĆ


Podczas gdy zainteresowanie Caitlin Nickiem miało w tym momencie dość letnią
temperaturę, zainteresowanie nim Petuli GrabowskiJones było rozpalone do czerwoności.
Stwierdzenie, że Petula zadurzyła się w Nicku, nie byłoby całkiem ścisłe. Petula w
ogóle uwielbiała wszystko, co nowe - czy to technologię, czy ludzi.
W dziedzinie fotografowania była jednak zwolenniczką starej szkoły i równie chętnie
co swojego aparatu cyfrowego używała klasycznego nikona 35 mm ojca. „Najlepsze efekty są
warte tego, by na nie poczekać” - zwykła mawiać. Odnosiła to do fotografii, ale nie do ludzi.
W przypadku ludzi chciała natychmiastowych efektów.
Co do tego staroświeckiego skrzynkowego aparatu fotograficznego, który kupiła na
garażowej wyprzedaży, to był on klasycznym przykładem starej szkoły. Właściwie zaś
wywodził się z jeszcze dawniejszych czasów - raczej z przedszkola.
Eksperymentowała z nim - sfotografowała ojca, kiedy stał, opierając się o ścianę
pokoju dziennego, rozmawiał przez komórkę i jednocześnie drapał się pod pachą. Petula
preferowała zdjęcia nieupozowane. Były nieskończenie bardziej prawdziwe i krępujące.
Wywołała wielki negatyw w ciasnej szafie wnękowej. To miejsce ledwie nadawało się na
ciemnię, ale spełniało swoją funkcję.
Negatyw wyszedł prawie całkiem czarny i Petula uznała, że aparat jest pęknięty, lecz
postanowiła mimo wszystko zrobić odbitkę. Gdy w kuwecie z roztworem wywołującym
pojawił się niemal całkowicie biały obraz pozytywu, zobaczyła, że fotografia wcale nie jest
pusta. W istocie zrobiła doskonałe zdjęcie ściany pokoju dziennego, tyle że nie było na nim
ojca.
Przez chwilę zabawiała się ekscytującą myślą, że jej ojciec jest wampirem, który nie
pojawia się na zdjęciach, ale niestety, był na to zbyt nijaki. Nie, musi istnieć inne
wytłumaczenie. Podniosła aparat, obejrzała go ze wszystkich stron i znalazła wygrawerowany
na spodzie drobnymi literami napis: „Własność N.T.”.
Umieściła tę informację w strefie swego mózgu zarezerwowanej dla kwestii
wymagających dalszego zbadania.
***
Następnego dnia w szkole Petula kontynuowała uważną obserwację Nicka Slate’a.
Ustaliła, że Nick prowadzi własną uważną obserwację Caitlin, która włóczyła się po całej
szkole z jakimś urządzeniem również kupionym na garażowej wyprzedaży.
Petula dopadła Nicka między lekcjami przy jego szafce.
- Wiesz, że ona ma chłopaka - powiedziała.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Daj spokój, gapisz się na nią, jakby była kawałkiem polędwicy skwierczącym na
grillu. Po co narażać się na rozczarowanie?
Nick zatrzasnął drzwi szafki.
- Nawet cię nie znam, Petula. Dlaczego próbujesz dawać mi rady?
- Uważam to za społeczny obowiązek - odrzekła, ciesząc się w duchu, że pamiętał jej
imię i prawidłowo je wymówił.
- Jeśli będę chciał usłyszeć twoją opinię, poproszę o nią.
- Nie, nie poprosisz. Jesteś taki jak inni chłopcy - zanadto napędzany przez hormony,
aby dostrzec to, co masz tuż przed oczami.
- Przez to, co w tej chwili mam przed oczami, spóźnię się na zajęcia, jeśli natychmiast
nie zejdzie mi z oczu.
- Rób, jak uważasz - rzuciła.
Szło jej lepiej niż w większości innych kontaktów z chłopcami i żywiła wielką
nadzieję, że ich dwoje może czekać wspólna przyszłość.
- Kiedy odzyskasz rozsądek, zadzwoń do mnie - powiedziała. - Mój kalendarz jest
dość wypełniony, ale być może w ten weekend znajdę czas na randkę.
- Przykro mi, Petulo, ale już w czwartej klasie podstawówki przestały mnie
interesować dziewczynki z warkoczykami.
Zatkało ją. Nikt - absolutnie nikt - nie krytykował jej warkoczy. Były jej znakiem
firmowym. Nie tyle fryzurą, ile stylem życia. Przez lata przymuszała włosy do rośnięcia w
odpowiednich kierunkach, tak aby mogła robić przedziałek idealnie pośrodku. To nie jej
wina, że po lewej stronie głowy ma więcej włosów niż po prawej. Zawsze uważała tę
niewielką asymetrię za uroczo oryginalną.
- Ponieważ jesteś tutaj nowy, zapomnę o tym, co przed chwilą powiedziałeś -
oświadczyła.
Nick wzruszył ramionami i energicznym krokiem oddalił się na lekcje. Spoglądając za
nim, postanowiła w jednej chwili, że Nick Slate jeszcze doceni to cudo, jakim jest Petula
GrabowskiJones. Nawet gdyby miało go to zabić.
***
Tego wtorkowego poranka Caitlin wcześnie zjawiła się w szkole. Miała zadanie do
wykonania. Razem z Theo taszczącym dość ciężki magnetofon wędrowała po korytarzach i
wyszukiwała przyjaciół oraz nauczycieli - o wiele mniej przypadkowo, niż na to wyglądało.
- Cześć, realizuję multimedialny projekt artystyczny, do którego być może włączę
wasze odpowiedzi - mówiła ludziom, podtykając im mikrofon, a potem zadawała pytania
takie, jak:
„Pani Applebaum, proszę mi powiedzieć, co pani sądzi o naszym dyrektorze?”.
„Ashley, kto jest twoją najlepszą przyjaciółką?”.
„Drew, jesteś napastnikiem i gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej. Co myślisz o
naszym rozgrywającym? Czy z nim naprawdę zdobędziemy puchar?”.
W rzeczywistości nie zamierzała rozpowszechnić odpowiedzi na te pytania, ale miała
dociekliwy umysł i chciała poznać prawdę.
- Caitlin, ten magnetofon jest strasznie ciężki. Mogę go na chwilę postawić? - zapytał
Theo po mniej więcej pięciu minutach.
- Nie bądź mięczakiem. Wcale nie jest ciężki dla takiego silnego faceta jak ty.
Wiedziała, że machina niewątpliwie przełoży to na: „Jeżeli ci pochlebię, zrobisz
wszystko, czego zażądam”.
W porze lunchu kontynuowała te „przypadkowe” wywiady. I właśnie wtedy podszedł
do niej wzburzony Nick.
- Przez cały dzień obserwuję, jak używasz tego magnetofonu. Powiedziałaś, że go
rozbiłaś.
- Przepraszam, skłamałam.
- Musimy o tym porozmawiać.
- Co to za gość? - spytał Theo. - I o czym chce z tobą rozmawiać?
- Nie przejmuj się, Theo, to nic ważnego.
W tym momencie Theo się rozpromienił.
- Och, to ty obrzuciłeś Heisenberga wołowiną. To było super!
- Nick, naprawdę nie mam teraz czasu na pogawędki - stwierdziła Caitlin. - Ale czy
mógłbyś odpowiedzieć mi na kilka pytań?
- Chcę się tylko dowiedzieć, czy ten magnetofon robi coś dziwnego - rzekł stanowczo.
- O co konkretnie mnie oskarżasz?
Cofnął się o krok.
- Oskarżam cię? Ja tylko zapytałem.
- Czy ty ją nękasz? - chciał wiedzieć Theo, który sądził, że bierze udział w tej
rozmowie. - Bo my tutaj absolutnie nie tolerujemy nękania. Jestem w radzie uczniowskiej i
zabrakło mi tylko trzech głosów, żeby wybrano mnie na jej przewodniczącego. To mi
zapewnia znaczącą pozycję w szkole. Wystarczy, że powiem słowo dyrektorowi, a zostaniesz
zawieszony.
Nick potrząsnął głową.
- Żeby móc zostać zawieszonym, trzeba istnieć.
Ta uwaga na tyle zbiła Theo z tropu, że przez chwilę się nie odzywał.
- Nie ma żadnego powodu do niepokoju, Nick - zapewniła Caitlin. - Po prostu
dokonuję kilku nagrań do mojego projektu artystycznego.
- Jeśli ta machina zacznie ujawniać jakieś niezwykłe właściwości, musisz mnie o tym
powiadomić. To ważne.
- Dobrze - odrzekła. - Jeżeli zauważę coś dziwnego, ty pierwszy się o tym dowiesz.
- Chwila - wtrącił się Theo. - Caitlin ma powiedzieć najpierw mnie.
***
Petula przyglądała się tej wymianie zdań z drugiego końca stołówki. Wprawdzie nie
mogła usłyszeć, czego dotyczy rozmowa, lecz to nie miało znaczenia. Istotne było, że Nick
nadal poświęca całą uwagę dziewczynie bardziej popularnej w szkole od niej.
Nieważne, że to Theo dźwigał dla Caitlin ten ciężki przedmiot. Nieważne, że Caitlin
zdawała się opędzać od Nicka niczym od uprzykrzonej muchy.
Liczyło się tylko to, że Petula nie zamierzała odpuścić.
Obserwowała Caitlin, która kontynuowała w stołówce przeprowadzanie wywiadów.
Po lunchu Caitlin bezskutecznie próbowała zmieścić ten wielki magnetofon w swojej szafce,
a potem poleciła Theo, by zaniósł go do pracowni plastycznej. O tej godzinie lekcyjnej nie
było zajęć z plastyki, więc po dzwonku na koniec przerwy Petula, zamiast wrócić do klasy,
wśliznęła się do pracowni. Wprawdzie Caitlin zabrała ze sobą mikrofon, ale Petula mogła
odsłuchać nagrania. Przewinęła taśmę i wcisnęła klawisz odtwarzania.
Caitlin zadawała bardzo osobiste pytania - i Petulę zaskoczyło, że ludzie udzielali
nadzwyczaj szczerych odpowiedzi. Pani Applebaum określiła ich dyrektora jako „srebrnego
lisa” - cokolwiek to znaczyło - a napastnik i gwiazdor szkolnej drużyny futbolowej wyznał, że
skrycie durzy się w rozgrywającym. Nic z tego, co Petula usłyszała, szczególnie jej nie
zainteresowało - dopóki nie doszła do pewnej rozmowy.
Nie uważała się za intrygantkę. Wolała myśleć o sobie jako o kimś uprawiającym
inżynierię interpersonalną. Chodziło jej tylko o to, żeby od czasu do czasu wsadzić kij w
mrowisko. Tak czy owak, kiedy odsłuchiwała tę rozmowę, przyszedł jej do głowy wspaniały
pomysł. Potem nagrała ją na komórkę i po prostu musiała się uśmiechnąć. Zapowiadał się
fantastyczny dzień!
***
Piekło może się rozpętać na rozmaite sposoby, podobnie jak mogą powstać rozmaite
wzory rozbryźniętych plam, gdy różne rzeczy wpadną w wentylator. Tego konkretnego dnia
incydent, o którym mowa, wydarzył się dokładnie o 14:19. Trwała siódma, ostatnia godzina
lekcyjna. Nick usiłował nadrobić zaległości z historii powszechnej. Mógłby przysiąc, że tutaj
dotyczyła ona jakiegoś alternatywnego świata, całkowicie odmiennego od tego, o którym
uczył się w szkole na Florydzie. Nauczycielka dotarła właśnie gdzieś między Sumerię a
Fenicję, kiedy we wszystkich klasach rozbrzmiały na cały regulator głośniki szkolnego
radiowęzła. Każdy spodziewał się jakiegoś ogłoszenia dotyczącego kursowania szkolnych
autobusów lub odwołania treningu sportowego, lecz zamiast tego puszczono nagranie
konwersacji trzech osób.
„Przez cały dzień zbierałem się na odwagę, żeby z tobą porozmawiać. Powiedziałaś,
że rozbiłaś ten magnetofon”.
Nick natychmiast rozpoznał swój głos i tę rozmowę. Ale czy rzeczywiście powiedział
to głośno?
„Skłamałam, ale miałam dobry powód, którego jednak nie zamierzam ci wyjawić” -
usłyszał słowa Caitlin, które też nie padły w tej rozmowie.
„Jak to możliwe, że potrafisz być jednocześnie tak ładna i tak irytująca?”.
Poczuł, że się czerwieni. Pojął, że coś tu jest naprawdę bardzo nie w porządku.
Popatrzył na Caitlin, która także uczestniczyła w zajęciach z historii. Zerknęła na niego z taką
paniką w oczach, jakby zaczęto losowo sprawdzać uczniowskie szafki albo jakby nadciągało
tsunami.
„Eee... och, czy moje terytorium jest zagrożone? - zabrzmiał głos Theo. - Szybko,
spław tego gościa”.
Caitlin odpowiedziała na to: „Fuj, Theo! Czy zawsze musisz się wtrącać? Odczep się i
pomyśl o lunchu albo o czymś takim”.
Kilka osób w klasie zachichotało. Na szczęście Theo tutaj nie było; miał teraz inną
lekcję - ale gdziekolwiek się znajdował, niewątpliwie też tego słuchał.
„Och, to ty obrzuciłeś Heisenberga wołowiną - powiedział Theo. - Cieszę się, że to nie
ja zrobiłem - zsikałbym się ze strachu!”.
Jeszcze więcej osób w klasie się roześmiało. Caitlin wpatrywała się prosto przed
siebie, jakby tekst tej rozmowy wyświetlano na klasowej tablicy interaktywnej.
A potem zrobiło się naprawdę ciekawie.
„Nick - rzekła Caitlin. - Jesteś miły, ale wciąż mnie denerwujesz. Mam pomysł! Może
odpowiesz mi na kilka pytań, tak abym wiedziała, czy lubisz mnie tak bardzo, jak ja
mogłabym ewentualnie polubić ciebie?”.
„Chcę się tylko dowiedzieć - usłyszał własny głos - czy ten magnetofon robi coś
dziwnego”.
Dokładnie to powiedział i dokładnie to myślał. Jednakże odpowiedź Caitlin była
zupełnie inna.
„Cicho! Chcesz, żeby moi tak zwani przyjaciele odkryli, co knuję?”.
W tamtej chwili zdał sobie sprawę, że Caitlin przeszła do defensywy. I rzeczywiście,
usłyszał siebie mówiącego: „O rany, chyba śnię. Ona się naprawdę broni”.
„Hej! Halo! - krzyknął Theo. - Znam takie trudne słowa jak nękanie i tolerancja. Jeżeli
wy dwoje nadal będziecie mnie ignorować, pobiegnę na skargę do dyrektora!”.
„Dyrektor to kretyn” - odrzekł Nick.
Teraz ścisnął dłońmi głowę; zastanawiał się, czy może być jeszcze gorzej.
Na drugim końcu klasy Caitlin wyglądała, jakby zastygła w czasie i przestrzeni, gdy
słuchała siebie mówiącej: „Odsłaniam sekrety innych, żeby dowartościować siebie. Nikomu
to nie szkodzi, więc daj mi spokój”.
„Caitlin, nie masz pojęcia, w jak wielkie tarapaty możemy wpaść. Teraz pewnie
powiesz coś wymijająco i lekceważąco, żeby zmusić mnie do odejścia”.
„Świetnie - rzekła Caitlin. - Teraz użyję mojej zwykłej sztuczki: powiem coś
wymijająco i lekceważąco, żeby zmusić cię do odejścia”.
A na koniec tego wszystkiego odezwał się Theo: „Ciekawe, co będzie na lunch?”.
***
Nauczycielka próbowała kontynuować wykład, ale bez przekonania. Ta lekcja historii
była już tylko historią. Mniej więcej dziesięć sekund po wybrzmieniu nagrania Caitlin
wypadła z klasy niczym huragan emocjonalnego cierpienia. Nick wiedział już teraz, na czym
polega niezwykłe działanie jej nabytku z garażowej wyprzedaży. Był wprawdzie zakłopotany,
lecz to drobnostka w porównaniu z upokorzeniem, jakie przeżyła Caitlin. Ludzie już mu
gratulowali i składali kondolencje z powodu tego, że otwarcie nazwał dyrektora kretynem. To
niewątpliwie jeszcze bardziej unieśmiertelni go w tym gimnazjum, ale doprawdy nie
potrzebował tego rodzaju złej sławy zaledwie drugiego dnia w nowej szkole.
Po lekcjach wszyscy na korytarzach rozprawiali wyłącznie o Caitlin. „Czy teraz
można jej wierzyć?” - dobiegały Nicka głosy. „Powiedziała o nas: »Tak zwani przyjaciele«?”.
„Próbowała wyciągnąć brudy, żeby wykorzystać je przeciwko nam?”.
Nick dobrze pamiętał, że Caitlin nawet nie napomknęła o chęci użycia tych nagrań
przeciwko komukolwiek - a ponieważ to urządzenie obnażało wszelkie kłamstwa, miał
pewność, że istotnie nie zamierzała tego zrobić - lecz to nie powstrzymało ludzi przed
rozmaitymi insynuacjami.
Theo też pojawił się na korytarzu i starał się zminimalizować poniesione straty:
mieszał Caitlin z błotem w nadziei, że w ten sposób odwróci uwagę od własnego wstydliwego
położenia. Jednakże koledzy pytali go wciąż, jakie zna jeszcze inne trudne słowa.
- Na przykład „krwiak okołooczodołowy”! - odpowiadał każdemu, czemu
towarzyszyło uniesienie zaciśniętej pięści.
Było to medyczne określenie podbitego oka. Nickowi mimo wszystko zaimponowało,
że Theo przewidział to pytanie i jeszcze przed końcem lekcji wyszukał w internecie ów
termin.
Nick zdołał opuścić szkołę, unikając wezwania do dyrektora, i udał się prosto do
domu Caitlin.
Otworzyła jej matka. Wyglądała na bardzo zdenerwowaną, lecz przypuszczalnie było
to nic w porównaniu z rozpaczą Caitlin.
- Ona miała okropny dzień - oznajmiła. - Byłeś razem z nią na którejś lekcji? Możesz
mi powiedzieć, co się stało?
Nick uznał, że najlepiej zareagować wzruszeniem ramion mającym oznaczać, że nie
ma pojęcia, o co chodzi.
***
Łatwo było znaleźć pokój Caitlin. Miał na drzwiach napis: „Pokój Caitlin” zrobiony z
połamanych kawałków jej znalezionych obiektów. Nick zapukał tak cicho, że wręcz
niesłyszalnie, więc zastukał ponownie.
Usłyszał, jak jęknęła:
- Idź sobie.
- Caitlin, to ja, Nick.
- W takim razie idź sobie jeszcze szybciej.
Nigdy wcześniej nie wszedł nieproszony do pokoju dziewczyny. Właściwie w ogóle
jeszcze nigdy nie wszedł do pokoju dziewczyny. Nacisnął klamkę i okazało się, iż drzwi nie
są zamknięte na klucz, co oznaczało, że Caitlin w głębi duszy chciała, aby ktoś wszedł.
Zasłony były zaciągnięte, a lampy zgaszone. W półmroku wyglądało, jakby na łóżku
leżała kobieta bez głowy. Ale to Caitlin po prostu ukryła twarz pod poduszką.
- Której części zdania „Idź sobie” nie zrozumiałeś? - spytała głosem stłumionym przez
poduszkę. - Nie chcę cię w moim pokoju, chyba że wiesz, kto puścił tę taśmę.
Ale ponieważ niczym w niego nie cisnęła, został i usiadł w fotelu przy biurku.
- Niestety, nie mam pojęcia - odrzekł.
Zamilkł i siedział tam, czując się okropnie niezręcznie i czekając, aż Caitlin znowu się
odezwie.
- Mogłeś mnie ostrzec - powiedziała.
- Zrobiłem to - przypomniał. - Nie pamiętasz?
- Mam na myśli: wtedy, kiedy mi go sprzedałeś.
- Wiedziałem o tych rupieciach na moim strychu tyle co ty, więc mnie nie obwiniaj.
W końcu Caitlin odrzuciła poduszkę i wbiła wzrok w sufit.
- Dlaczego po prostu nie wyrosły mi skrzydła i nie poszybowałam w niebo?
- Słucham?
- Chodzi mi o to, że jeśli już musiało mi się przydarzyć coś nieprawdopodobnego,
dlaczego to nie mogłoby być wspaniałe, a nie coś, co zrujnowało mi życie?
Teraz, gdy wzrok przyzwyczaił mu się już do półmroku, Nick zobaczył, że Caitlin ma
oczy czerwone od płaczu.
- Nie mów tak - rzekł łagodnie. - Wszystko będzie dobrze.
Wreszcie spojrzała na niego z gniewem, znajdując ujście dla całej swojej frustracji.
- Co ty o tym wiesz? Nie możesz wiedzieć, jak to jest, kiedy życie w jednej
idiotycznej chwili wali ci się w gruzy.
Nick wziął głęboki wdech.
- Myślę, że wiem. - I powiedział jej o sprawach, o których nie mówił od dnia, gdy jego
własne życie runęło w gruzy: - Wprowadziliśmy się tutaj, ponieważ nasz dom spłonął. Tata,
brat i ja zdążyliśmy się wydostać. Ale mama zginęła w płomieniach. I chodzi o to, że... - To
była najtrudniejsza część. Zamknął oczy, by móc to powiedzieć: -...myślę, że to była moja
wina. - Wtedy nie potrafił już dłużej się powstrzymać i wybuchnął płaczem. - Wiem, że to
moja wina.
Uświadomił sobie, że stracił wszelkie szanse, jakie mógł mieć u Caitlin. Która
dziewczyna zainteresuje się facetem wparowującym do jej pokoju tylko po to, żeby się
rozbeczeć? Nawet jeśli wcześniej nie uważała, że jest żałosny, teraz niewątpliwie tak o nim
myśli.
Postarał się najlepiej, jak mógł, otrzeć oczy, a kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że ona
też płacze.
- Jestem taką idiotką - wyjąkała.
- Nie - zaprzeczył. - To ja jestem idiotą.
Caitlin pomyślała chwilę.
- Mam przyjaciół, którzy kilka lat temu stracili swoje domy w szalejącym pożarze...
Nick przypomniał sobie, że słyszał o częstych pożarach w Colorado Springs.
Przynajmniej przeprowadził się do miasta, w którym ludzie mogli zrozumieć jego tragedię.
- Ja sama przeżyłam raz pożar - oznajmiła Caitlin.
- Co się stało?
- W mojej elektrycznej kuchence zabawce doszło do zwarcia.
- Było bardzo źle?
- Strasznie - odrzekła. - Straciłam ciasteczka czekoladowe z orzechami.
Powiedziała to z tak poważną miną, że Nick nieoczekiwanie dla samego siebie
parsknął śmiechem. Caitlin też się roześmiała. Po chwili ich łzy należały już do przeszłości,
nawet jeśli o nich nie zapomnieli.
- No dobrze - przyznała Caitlin - to, co się dzisiaj wydarzyło, to nie koniec świata. Ale
jak mam wrócić do szkoły po tym, co wszyscy usłyszeli?
- Oto co, według mnie, się wydarzy: przez jakiś czas każdy będzie się tym ekscytował.
Niektórzy z twoich przyjaciół cię porzucą. Przede wszystkim zaś ci, którzy w gruncie rzeczy
cię nie lubią, jeszcze bardziej cię znienawidzą.
- I to ma mnie pocieszyć? - spytała.
Nick uniósł ręce.
- Za to twoi prawdziwi przyjaciele zrozumieją i bez względu na wszystko zostaną przy
tobie. A potem, po pewnym czasie, po tygodniu, miesiącu...
- Po dziesięciu latach? - podsunęła.
- Możliwe. To, co ci się przytrafiło, w pewnym sensie przypomina gwałtowny pożar.
Widziałem raz taki w telewizji. Powiedzieli, że szalejące pożary muszą zdarzać się tak często,
gdyż zarośla i lasy są zbyt gęste. Wystarczy upalny dzień i buch! Ale zdrowe drzewa zawsze
przetrwają. Istnieją nawet pewne nasiona, które nie wyrosną, dopóki najpierw nie spłoną. -
Nick wzruszył ramionami. - Straciłaś dzisiaj kilkoro przyjaciół? Być może, ale to nie byli
prawdziwi przyjaciele. To tylko krzaki. A ci, którzy zrozumieli i cię nie opuścili? To zdrowe
drzewa.
Caitlin rozważyła to i uśmiechnęła się.
- Myślę, że ty jesteś całkiem zdrowym drzewem.
- Tak - mruknął. - Wierzbą płaczącą.
- Przynajmniej nie jesteś lipą - powiedziała i oboje znów się roześmiali.
Nick popatrzył na magnetofon w kącie pokoju. Wyobraził sobie, jak Caitlin biegła
przez całą drogę do domu, trzymając go w objęciach - był dla niej zbyt ciężki, a jednak go
przydźwigała.
- Więc naprawdę uważasz, że jestem miły, tak?
- Co takiego?
- Tak właśnie powiedziałaś.
- Nie, tak właśnie nie powiedziałam - poprawiła go. - I jeśli nie chcesz, żebym
poszukała drwala, który porąbie cię na wióry, więcej o tym nie wspominaj.
Nick wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Wystarczyło, żebyś sama wcześniej ciachnęła siekierą ten magnetofon.
- Au! - krzyknęła Caitlin tak głośno, że jej matka podeszła do drzwi i spytała
zaniepokojona:
- Czy wszystko tam u was w porządku?
- Tak - odpowiedziała. - Być może zwymiotuję, ale poza tym nic nam nie jest.
- Mam ci przynieść Pepto Bismol?
- Mówiłam w przenośni, mamo. Boże, czasami bierzesz wszystko tak dosłownie.
Nick już miał zabrać magnetofon, lecz Caitlin go powstrzymała.
- Najpierw zrobimy jedną rzecz - powiedziała.
Przewinęła taśmę do początku i nacisnęła klawisz nagrywania, a potem oboje czekali
w milczeniu, podczas gdy maszyna kasowała wszystko, co Caitlin wcześniej zarejestrowała.
I chociaż siedzieli w kompletnej ciszy, Nick nie czuł się ani trochę skrępowany.
***
Nick wziął magnetofon do domu. Rozważał umieszczenie go w garażu, ale obawiał
się, że Danny czy nawet ojciec mogliby zacząć przy nim majstrować. W końcu zaniósł
magnetofon z powrotem na strych razem z tosterem oraz lampą estradową, dzięki której
garażowa wyprzedaż odniosła tak wielki sukces. Te trzy niezwykłe przedmioty ozdobiły jego
nową sypialnię i wszystkich trzech bał się użyć.
Jeśli chodzi o „Zamknij się i słuchaj” oraz wskrzeszające ogniwo elektryczne, będzie
musiał liczyć na to, że Vince i Mitch dotrzymają słowa i nikomu o nich nie wspomną. Zresztą
bardziej martwiły go pozostałe przedmioty, o których nic nie wiedzieli. Wszystkie one są
gdzieś tam, u innych ludzi. Telewizor, odkurzacz i kto wie co jeszcze.
Nie można było w żaden sposób dowiedzieć się, czy nowi właściciele odkryli
osobliwe cechy swoich nabytków ani na czym polegają te cechy - i co ważniejsze, dlaczego
owe przedmioty tak dziwacznie działają. Nick żałował, że nie potrafi rzucić światła na tę
sytuację, która pozostawała równie ciemna jak jego sypialnia na strychu, gdzie żadne
sztuczne światło nie mogło rozproszyć mrocznych cieni.
Spojrzał w górę na trójkątne tafle szkła osadzone w miejscu, gdzie ostrosłupowo
zbiegały się ściany strychu, i na czarną farbę przesłaniającą dzienne światło. Cóż, być może
rzeczy z garażowej wyprzedaży powinny pozostać na zawsze ukryte w mroku, ale z
pewnością nie dotyczy to jego pokoju. Z tym przynajmniej mógł coś zrobić.
Zszedł do garażu i odszukał składaną drabinkę, którą wcześniej wypatrzył. Ze starej
szafki z narzędziami wyjął skrobak do farby. Przyniósł jedno i drugie na strych. Wdrapał się
po drabince do świetlika i zaczął zeskrobywać farbę.
Wyjrzał przez skrawek szyby, który przed chwilą oczyścił, i zobaczył, jak ojciec i
Danny rzucają sobie piłkę. Danny używał starej rękawicy baseballowej taty i szło mu całkiem
nieźle. Nicka napełnił otuchą widok brata i ojca spędzających razem proste, szczęśliwe
chwile. Odważył się nawet pozwolić sobie na myśl, że być może wszystko znowu się ułoży.
Może nie idealnie, ale przynajmniej dobrze.
Gdy wrócił do oczyszczania szyb z farby, zauważył jakiś przedmiot wetknięty za ramę
trójkątnych tafli szkła i wyciągnął go. Była to wizytówka doktora Alana Jorgensona. W tym
momencie dostrzegł na ulicy niewyraźny jaskrawy błysk. Nie był pewien, ale wyglądało to na
lśniący biały SUV.
Rozdział 8

ALTERNATYWNY GENIUSZ
Sytuacja Nicka w gimnazjum mimo wszystko się stabilizowała. Pedagog szkolny
zalecił mu sensowny plan nadrobienia zaległości w nauce, a nawet wstawił się za nim u
dyrektora, którego Nick dotąd sekretnie nazywał „Dyrektorem Kto”, ponieważ nie poznał
jeszcze jego nazwiska. Okazało się, że dyrektor nazywa się Watt.
- Powiadomię cię, kiedy twoje papiery dotrą w końcu z Danii - zapewnił go dyrektor
Watt. Ten sam błąd komputerowy, przez który Nick i jego brat formalnie zawieruszyli się jak
bagaż na lotnisku, sprokurował teraz wersję, iż obaj przenieśli się tu z Duńskiej Akademii w
Kopenhadze. - Wiemy, że wystąpiła usterka techniczna - przyznał dyrektor - ale poradzimy
sobie z nią.
Najwyraźniej przyjęcie nowego zagranicznego ucznia podniosło prestiż szkoły.
W trakcie szkolnych dni wypełnionych zajęciami, kiedy wszystko wydawało się takie
proste i zwyczajne, Nickowi łatwo przyszło chwilowo zapomnieć o niezwykłych
przedmiotach ze strychu, które obecnie były rozrzucone po całym Colorado Springs, a może
nawet jeszcze dalej.
Kiedy spotykał na korytarzu Caitlin albo Vince’a, wymieniali porozumiewawcze
skinienia, jakby wszyscy troje należeli do jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Mitch nie był tak
dyskretny - przedstawiał im obszernie swoje kolejne teorie i kilka razy inni uczniowie omal
go nie usłyszeli. Na szczęście w gimnazjum nikt nie zwracał na to uwagi.
- To przedmioty ze statku kosmicznego obcych - sugerował. Albo: - Przemycono je tu
z Atlantydy, zanim została zatopiona.
Nickowi najbardziej podobała się inna teoria Mitcha:
- Wszyscy jesteśmy uwięzieni we śnie, a te przedmioty przysłano, aby nas z niego
wyrwać.
Nick podejrzewał jednak, że prawda jest o wiele bardziej racjonalna, a zarazem
surrealna.
Na gruncie towarzyskim Nick nadal stanowił dla kolegów z klasy zagadkę, jednak nie
było już mowy o jakiejkolwiek wzajemnej wrogości. Mógł żyć na swój sposób, nawet jeśli
formalnie pochodził z Danii.
Co zaskakujące, trapiła go jedyna kwestia, o której sądził, że nie będzie żadnym
problemem: Mała Liga Baseballowa. Wcześniej zakładał, że wstąpi do którejś z
młodzieżowych drużyn w Colorado Springs, ale już rozpoczął się sezon, skompletowano
zespoły i rozgrywano mecze. Początkowo stanowczo mu odmówiono i powiedziano, żeby
zgłosił się w przyszłym roku, jednak status jego ojca, byłego miotacza drużyny Tampa Rays,
sprawił, że Nickowi wyjątkowo zaproponowano sprawdzian, który miał się odbyć w
najbliższy czwartek.
- Jestem przekonany, że pokażesz im, jak należy grać - powiedział tata tego dnia rano,
zanim Nick wyszedł do szkoły, po czym wręczył mu kupioną specjalnie na tę okazję nową
rękawicę baseballową, gdyż stara spłonęła w pożarze.
Podczas lunchu Nick celowo stanął w kolejce ostatni, by móc bez przeszkód
porozmawiać chwilę z panną Planck.
- Chciałem pani podziękować - rzekł, gdy podawała mu wyglądającą całkiem
apetycznie lasagne. - Rada dotycząca Heisenberga rzeczywiście okazała się bezcenna, tak jak
pani mówiła.
- Cieszę się, że ktoś dla odmiany wykorzystał moją wiedzę - odrzekła. - Czy mogę ci
jeszcze w czymś pomóc?
Westchnął.
- Jest pewna niesamowita sprawa, o której wolałaby pani nie wiedzieć.
- Skarbie, zarabiam na życie, serwując pomyje. Odrobina niesamowitości ubarwi ten
mdły i nijaki dzień.
Nick się uśmiechnął. Myślał o pannie Planck trochę jak o barmanie z filmów, który
styka się z ludźmi ze wszystkich środowisk, ma oryginalny światopogląd i chętnie dzieli się
nim z tymi, którzy chcą słuchać.
- W ubiegły weekend urządziłem garażową wyprzedaż. A teraz martwię się, że nie
powinienem był sprzedać tych rzeczy.
Panna Planck zastanowiła się nad tym.
- Cóż, jak powiadają, jeżeli coś kochasz, uwolnij to.
- Nie kochałem żadnego z tych przedmiotów.
- W takim razie masz problem. - Zaśmiała się i nałożyła mu słuszną porcję
chlebowego puddingu. Przez chwilę patrzyła czule na Nicka, po czym powiedziała: - Jestem
przekonana, że tak czy inaczej, wypełnisz te puste miejsca, które pozostały po tych rzeczach.
***
Z drugiego końca stołówki Petula przyglądała się, jak Nick prowadzi długą
konwersację z panną Planck. Zmierzyła czas i wyszło dokładnie półtorej minuty. Porządnie ją
to zezłościło, gdyż obydwie jej dotychczasowe rozmowy z Nickiem nie trwały w sumie nawet
tyle. O czym on mógł tak rozprawiać z kobietą wydającą lunch w stołówce?
Kiedy wreszcie odszedł z tacą, by usiąść przy stoliku, Petula ruszyła prosto do panny
Planck.
- Przepraszam, ale... - zaczęła.
- Panno GrabowskiJones, czy nie dostałaś już swojego lunchu?
Wytrąciło ją z równowagi to, że panna Planck zna jej nazwisko.
- Tak, ale nie o to mi chodzi.
- Och, a zatem zapewne zgłaszasz się na ochotnika do pomocy przy czyszczeniu
sreber stołowych.
- Niezupełnie. Chciałam się tylko dowiedzieć, o czym rozmawiała pani z Nickiem
Slate’em.
- Czy wzięłaś pod uwagę, że to mogła być prywatna rozmowa?
Petula skrzyżowała ramiona na piersi.
- A czy pani wzięła pod uwagę to, że jesteśmy w publicznej szkole?
Panna Planck zaczęła zdejmować potrawy z podgrzewanych tac.
- Doskonale - rzekła. - Kiedy dostaniesz się do liceum, powinnaś zapisać się na zajęcia
z Advanced Banter*. Przypuszczam, że świetnie sobie poradzisz.
Przez chwilę Petula rozkoszowała się myślą, że naprawdę mogą istnieć takie zajęcia i
że mogłaby na nich brylować. Potem jednak uświadomiła sobie, że panna Planck z niej kpi.
Obrzuciła ją swoim najbardziej druzgocącym spojrzeniem, lecz panny Planck nie dało się
zdruzgotać. Tego rodzaju kobiety ojciec Petuli nazywał „przystojnymi”. Petula rozumiała, że
miał na myśli kobiety niegdyś piękne, które jednak osiągnęły już wiek, gdy na ich twarzach
zaczyna się pojawiać zarost.
Panna Planck pomachała do niej chochlą.
- Och, nie bądź takim ponurakiem, Petulo. Jeśli już musisz wiedzieć, Nick
podziękował mi za udzielenie mu nader istotnych informacji na temat szkoły i podzielił się ze
mną spostrzeżeniami dotyczącymi jego garażowej wyprzedaży.
- Czy wspomniał o mnie?
- Dlaczego miałby to zrobić?
- Byłam na tej wyprzedaży.
- Cóż, moja droga, o ile mi wiadomo, nie ty jedna. - Panna Planck zamilkła na chwilę i
uważnie przyjrzała się Petuli. - Ten chłopiec ci się podoba, tak?
- Nie! - zaprzeczyła gwałtownie Petula.
- Widać to jak na dłoni - rzekła panna Planck, a Petula odruchowo spojrzała w dół na
swoją dłoń, chociaż wiedziała, że to przenośnia. - To ty puściłaś przez głośniki tę okropną
rozmowę, prawda?
Zszokowana Petula tylko szeroko otworzyła oczy.
- Och, nie próbuj zaprzeczać. W tej szkole tylko ty jesteś na tyle podła, by zrobić coś
takiego. Sądziłaś, że w ten sposób odsuniesz Nicka od Caitlin, ale się nie udało, co?
Petula potwierdziła skinieniem głowy.
- Skarbie, to była błędna taktyka. - Panna Planck nachyliła się możliwie jak najbliżej i
rzekła cicho: - Jeśli pragniesz wywrzeć na kimś wrażenie, najlepiej mieć coś, czego on
potrzebuje. Nawet jeśli nie wie, co to takiego.
***
BeefORama to bar z hamburgerami znajdujący się kilka przecznic od szkoły, który
desperacko usiłował stać się trendy, ale był do tyłu o jeden trend. Lokal był niczym
nauczyciel, który używa przestarzałego wyrażenia „klapa” i w ten sposób sam ją ponosi.
Młodzież akceptowała bezguście tego baru, ponieważ podawano tam znośne hamburgery, po
których jak dotąd nikt nie wyzionął ducha.
Nick i Mitch czekali, aż jedyna zabiegana kelnerka przyniesie im menu. Ale Nick nie
myślał o jedzeniu ani nawet o czekającym go niebawem baseballowym sprawdzianie. Dumał
o swoim strychu, a raczej, mówiąc ściślej, o przedmiotach, które z niego zniknęły.
- Poza tobą, Vince’em, Caitlin i moją zrzędliwą sąsiadką nie znam żadnej z osób,
które kupiły rzeczy na garażowej wyprzedaży - powiedział. - To nie jest zwykłe szukanie igły
w stogu siana. Nie wiemy nawet, gdzie jest ten stóg!
- Ta sprawa z pewnością sama się rozwiąże - odrzekł Mitch i znowu skinął na
kelnerkę.
- Dlaczego jesteś tego taki pewien?
Mitch uniósł „Zamknij się i słuchaj” i szarpnął za linkę.
- Problem Nicka... - zaczął.
A maszyna dokończyła:
-...sam się rozwiąże.
Nick popatrzył gniewnie na urządzenie. Linka została z powrotem wciągnięta, a
strzałka przestała się obracać.
- Naprawdę nie cierpię tego ustrojstwa.
- Chodzi o to, stary, że musisz po prostu żyć i przestać się zamartwiać rzeczami, na
które nie masz wpływu. - Mitch poklepał urządzenie. - I cieszyć się tymi, na które masz
wpływ!
- Nie jesteś ani odrobinę ciekaw tego, jak działają wszystkie te przedmioty z mojego
strychu? - Nick wziął od Mitcha „Zamknij się i słuchaj” i odwrócił. Na spodzie widniał taki
sam ozdobny napis: „Własność N.T.” jak na tosterze. - Ani tego, kim jest N.T.?
Nagle nie wiadomo skąd zjawiła się Petula.
- Nikola Tesla, ty idioto. Macie coś przeciwko temu, że się do was dosiądę? Lepiej dla
was, żebyście nie mieli.
Odsunęła Mitcha na koniec ławki, żeby móc usiąść dokładnie naprzeciwko Nicka, i w
geście pojednania - albo może, aby go przekupić - postawiła na stole między nimi pojemnik z
frytkami.
- Proszę, częstuj się.
- Nikola jaki? - spytał Nick.
- Och tak, ten gość od wynalazków - przypomniał sobie Mitch. - Jego imieniem
nazwano tę alternatywną szkołę.
- Gość od wynalazków?! - Petula popatrzyła z oburzeniem na Mitcha. - Gość od
wynalazków? On był największym uczonym wszech czasów. Niegdyś miał tutaj
laboratorium.
Nick wzruszył ramionami.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Chyba żartujesz? Wynalazł świetlówki, prąd zmienny, bezprzewodowe przesyłanie
energii i radio!
- Ha, mylisz się! - rzekł Nick. - Radio wynalazł Marconi.
Petula przecząco potrząsnęła głową.
- Nie, Marconi skopiował patenty Tesli. Tesla pozwał go do sądu i wygrał, ale było
już za późno. Marconiemu przyznano Nagrodę Nobla, a Tesla dostał guzik z pętelką.
- Powiedz mi więc, panno Petupedio, dlaczego wszystkie jego graty trafiły na mój
strych?
- Nie jestem pewna. Muszę zebrać więcej danych.
- Zaraz, badałaś już tę sprawę? - zawołał Nick, a potem do niego dotarło. - Garażowa
wyprzedaż... kupiłaś coś, prawda?
Petula uśmiechnęła się szeroko.
- Może gdybyś nie gapił się przez cały czas na mokry podkoszulek Caitlin,
zapamiętałbyś, że kupiłam ten stary aparat fotograficzny.
Mitch, który tymczasem chyłkiem pożarł wszystkie frytki Petuli, zapytał:
- I co on robi?
- Zdjęcia, kretynie.
- A więc ja jestem idiotą, a on kretynem - powiedział trochę rozzłoszczony Nick. -
Mam wezwać kelnerkę, żebyś ją też mogła obrazić?
- Używam tych słów pieszczotliwie - wyjaśniła. Wyjęła z torebki świstek papieru i
podała Nickowi. - Jeśli chcesz poznać warunki, na jakich skłonna jestem udzielić ci
informacji o aparacie, spotkaj się ze mną pod tym adresem w piątek o ósmej wieczorem. -
Wstając, zerknęła na Mitcha, który miał wargi umazane keczupem niczym szminką, i
dorzuciła: - Przyjdź sam!
***
- Zdajesz sobie sprawę, że robimy dla ciebie wyjątek, godząc się na ten sprawdzian? -
powiedział trener do Nicka, który zjawił się później tego popołudnia na teście.
- Tak, wiem i dziękuję. Obiecuję, że nie będzie pan rozczarowany.
Trener był ojcem zawodnika broniącego pierwszej bazy, który powinien grać raczej w
piłkę nożną, ponieważ piłki stale turlały mu się pod nogami. Ale, oczywiście, nie można
powiedzieć tego trenerowi, jeśli nie chce się grzać ławy.
- Zakładam, że jesteś miotaczem, jak twój ojciec.
- Od pięciu lat. Wcześniej grałem w dziecięcą odmianę baseballu.
- Jasne - rzekł trener i zawołał do aktualnego miotacza drużyny: - Hej, Theo, zrób
sobie przerwę i niech ten dzieciak przez chwilę porzuca!
- Theo?
W kole miotacza stał nie kto inny jak chłopak Caitlin. Nick się uśmiechnął. Niewiele
rzeczy sprawiłoby mu większą satysfakcję niż wysłanie Theo do zespołu rezerwowego.
Theo zbiegł truchtem z boiska.
- Dobra, spadaj stąd - zwrócił się do Nicka. - Chyba że chcesz, żebym ci w tym
pomógł.
- W porządku, Nicky, zobaczmy, co potrafisz - burknął trener.
- Mam na imię Nick - rzekł Nick i zastanowił się, czy poprawiając trenera, skazał się
na siedzenie na ławce rezerwowych obok gracza, który powiedział, że jego dzieciak to
oferma.
Wbiegł w koło miotacza. Reszta drużyny przyglądała mu się z umiarkowanym
zainteresowaniem.
Łapacz zajął swoją pozycję, zawodnik odbijający wszedł do bazy, a z niemal pustej
trybuny Mitch zawołał:
- Hej, pałkarz, machaj pałką!
Nick chciał mu powiedzieć, żeby się zamknął, lecz uświadomił sobie, że jeśli odezwie
się do Mitcha, tym samym zdradzi się, że go zna. Starał się więc udawać, że Mitch nie
istnieje.
Pożałował przelotnie, że nie ma tutaj taty, aby mógł być świadkiem jego chwili
chwały, lecz zaraz się zreflektował, że może to i lepiej. Kiedy chodziło o baseball, ojciec
zawsze robił się smutny. Żal z powodu tego, co mogłoby być, gdyby sprawy potoczyły się
inaczej.
Odbijający stuknął kijem w podłoże, a potem uniósł go w gotowości, czekając na rzut
Nicka.
Nick skoncentrował się na piłce. Zamachnął się i...
- Hej, pałkarz, machaj pałką! - wrzasnął Mitch.
Przez to rzut zupełnie Nickowi nie wyszedł. Piłka nawet nie doleciała do strefy
odbicia.
Łapacz rzucił się na ziemię za piłką, a trener powiedział do Nicka:
- Nie przejmuj się. Spróbuj jeszcze raz.
Nick wiedział, że jest wystarczająco dobry. Wcześniej obserwował trening zespołu i
zyskał pewność, że jest lepszym miotaczem niż Theo, ich primadonna o gęsiej szyi, i że biega
wokół baz zwinniej niż którykolwiek z zawodników. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał
zapracować na swoją pozycję w drużynie, ale kiedy w końcu zabłyśnie, satysfakcja okaże się
tym większa.
Zamachnął się do drugiego rzutu i przez chwilę - tylko mgnienie - zastanowił się, czy
ktokolwiek tutaj kupił coś z rzeczy z jego strychu. I ta chwila zawahania zakłóciła rzut.
- Hej, pałkarz, machaj pałką!
Ten drugi rzut nie wypadł tak źle jak pierwszy, ale był o wiele za wysoki, by łapacz
mógł dosięgnąć piłki. Uderzyła w siatkę osłaniającą i odbiła się z głośnym stukotem.
Tym razem trener nic nie powiedział. Skinął tylko na łapacza, żeby dał Nickowi
jeszcze jedną szansę.
Nick usiłował się skupić, zamierzyć się do perfekcyjnego rzutu, jaki wykonywał
zawsze, ilekroć było to najbardziej potrzebne. Kiedy ostatnio grał w meczu, z trybun
obserwowała to jego matka. Rzucił wtedy piłkę nie do odbicia. Gdy po finałowym strike’u
drużyna nosiła go na rękach, mama stała na trybunie i wiwatowała.
Kiedy teraz zamachnął się do trzeciego rzutu, potrafił myśleć tylko o tym, że ona już
nigdy nie zobaczy go grającego - i chociaż Mitch tym razem się nie odezwał, nie miało to
znaczenia. Mając umysł pochłonięty myślami o matce, Nick rzucił prosto w odbijającego.
- Au! Co ty wyprawiasz, do licha? - wrzasnął odbijający, rozcierając posiniaczone
ramię.
- Przepraszam! - zawołał Nick. - To niechcący, ja po prostu...
Trener przez kilka sekund sprawdzał, jak bardzo ucierpiał odbijający, a potem
niechętnie wszedł do koła miotacza.
- Synu - rzekł, zdejmując czapkę, jakby miał powiadomić Nicka, że umarł jego pies. -
Przykro mi to powiedzieć, ale może rzucanie nie jest twoją mocną stroną.
- Ale właśnie jest - wyjąkał Nick. - W tym jestem najlepszy.
Trener popatrzył na zawodnika odbijającego, który wciąż tarł ramię, a potem znowu
na Nicka.
- Wybacz, synu, ale myślę, że musisz jeszcze trochę poćwiczyć. Może w przyszłym
roku - powiedział i odszedł.
Nick miał ochotę cisnąć mu w głowę rękawicą. Nie chciał jednak dać Theo i reszcie
zespołu satysfakcji oglądania swego gniewu. Zamiast tego zdjął rękawicę i rzucił ją graczowi
broniącemu pierwszej bazy, który nie zdołał jej złapać, i upadła na ziemię u jego stóp.
- Zatrzymaj ją - powiedział mu Nick. - Może któregoś dnia uda ci się jednak chwycić
nią piłkę.
***
- Zgadnij, co się dziś wydarzyło! - zawołał Danny.
Aż podskakiwał z podekscytowania, gdy Nick wszedł do domu.
- Ukąsił cię radioaktywny pająk i teraz potrafisz łapać złodziei jak muchy.
- Nie - powiedział Danny. - Dostałem się do drużyny baseballowej dziewięciolatków.
Nick tylko popatrzył na niego w milczeniu.
- Trener powiedział, że jestem urodzonym graczem zewnętrznego pola! - dodał z
dumą młodszy brat.
W tej chwili przez głowę Nicka przeleciało mnóstwo piłek zepsutych przez
Danny’ego, lecz zamiast powiedzieć coś, czego później by żałował, okazał wielkoduszność i
zmusił się do uśmiechu.
- To wspaniale, Danny. Mama byłaby z ciebie dumna.
Potem poszedł do swojego pokoju na strychu, wciągnął za sobą drabinkę i nie pojawił
się już przez resztę wieczoru.
* Zbiór zabawnych cytatów i złotych myśli (wszystkie przypisy pochodzą od
tłumacza).
Rozdział 9

USIĄDŹ I ZJEDZ TROCHĘ KALMARA


Wielki matematyk Archimedes powiedział kiedyś: „Dajcie mi punkt podparcia, a
poruszę Ziemię”. Oczywiście, zdarzyło mu się też, że biegał goły po ulicach, krzycząc
„Eureka!”, co tylko dowodzi, iż nawet największe umysły w historii miewają czasem
zaburzenia.
Weźmy takiego Euklidesa, który nawet już udowodniwszy, że najkrótszą odległością
między dwoma punktami jest linia prosta, notorycznie się wszędzie spóźniał. Nie
wspominając o Pitagorasie.
Rzadko pamiętamy o tym, iż wielcy myśliciele, którzy zmienili świat, miewają
niekiedy ataki serca, ponoszą straty i zostają wykluczeni z ulubionych sportów. Zapominamy,
że byli ludźmi.
Nick Slate nie miał pojęcia, jak ważną rolę wkrótce odegra w wielkim planie dziejów.
Ale jedno było pewne: nic z tego nie byłoby możliwe, gdyby nie miał zwyczajnych ludzkich
kłopotów.
Jednym z jego kłopotów była Petula GrabowskiJones.
***
Petula powiedziała: „Punktualnie o ósmej wieczorem”. Wprawdzie Nick nie chciał
sprawiać wrażenia, iż pragnie mieć z nią cokolwiek wspólnego, ale przecież oświadczyła, że
posiada informację, której desperacko potrzebował. Tak więc zjawił się pięć minut przed
czasem.
Petula, oczywiście, przyszła dziesięć minut wcześniej.
Zanim ją zobaczył, pomyślał, że widocznie pomylił adres. Tym umówionym miejscem
była restauracja. Nie bar typu „siadaj i szamaj”, lecz lokal, w którym ceny potraw są
absurdalnie wielkie, porcje śmiesznie małe, menu wypisano w obcym języku, a kelnerzy są
ubrani lepiej od ciebie.
Petula siedziała sama przy stoliku. Miała wysoko upięte włosy i elegancką sukienkę
zaprojektowaną z uwzględnieniem krągłych kształtów w odpowiednich miejscach. Niestety,
Petula nie miała żadnych dostrzegalnych krągłości, toteż sukienka wisiała na niej jak
czerwona atłasowa toga.
Gdy Nick wszedł do restauracji, podniosła na niego wzrok.
- Co ty wyprawiasz? - spytała ostro. - Nie wpuszczają tutaj w dżinsach. Siadaj, zanim
ktoś zauważy.
Nick się rozejrzał. Nikt im się nie przyglądał z wyjątkiem starszej pary, która
uśmiechnęła się do nich i posłała spojrzenia w stylu: „Och, młodzieńcza miłość”.
- Więc jakie są twoje warunki? - spytał Nick.
Petula się uśmiechnęła.
- Jeżeli potrzebujesz informacji, będziesz musiał mnie oczarować i uwieść, żeby ją
dostać. Ale uprzedzam: nie całuję się na pierwszej randce. Chyba że będziesz chciał.
Zjawił się kelner i płynnym ruchem postawił na stole talerz z jakąś potrawą, której
Nick nigdy nie widział. Wyglądała jak miniaturowe krążki cebuli, ale wątpił w trafność
swego domysłu.
- Pańska partnerka pozwoliła sobie zamówić jako przystawkę kalmary - poinformował
go kelner.
- Ona nie jest moją partnerką - zaprzeczył Nick, a potem zwrócił się do Petuli: - Nie
jesteś moją partnerką.
- Nie czepiajmy się słów - powiedziała. - Siadaj i zjedz trochę kalmara.
Nickowi przemknęło przez głowę milion powodów, by nie usiąść, lecz wszystkie one
blakły w porównaniu z jednym powodem, na którym mu zależało. Klapnął więc na krzesło,
ugryzł gniewnie krążek kalmara i rzucił:
- Cokolwiek masz mi do powiedzenia, lepiej niech będzie tego warte. A przy okazji:
nie stać mnie na ten lokal.
- Wyluzuj, mam bon do tej restauracji. - Pomachała mu nim przed nosem. -
Oczywiście, jest przeterminowany, ale udamy, że o tym nie wiedzieliśmy.
- Świetnie - rzekł i wbił na widelec następny krążek. - Ale lepiej, żeby twoja
informacja okazała się równie dobra jak te kalmary.
Petula uśmiechnęła się triumfalnie.
- Cierpliwości. To dopiero przystawka.
Tak więc Nick musiał przetrwać nie tylko kalmary, lecz także sałatkę oraz
pogawędkę, która miała równie mało sensu, jak małe były porcje, zanim Petula zechciała
cokolwiek mu wyjawić.
On natomiast ochoczo zrelacjonował jej wszystko, czego od wczoraj się dowiedział w
trakcie własnego prywatnego śledztwa: że Tesla i Thomas Edison się nienawidzili, że
niektórych osiągnięć Tesli do dziś nie udało się powtórzyć oraz że w wieku czterdziestu lat
ten wynalazca zarobił swój pierwszy milion, ale rozdał całą sumę.
Wszystko to Petula skwitowała jedynie słowami:
- Powiedz mi coś, o czym nie wiem.
Dopiero gdy czekali na główne dania, wystąpiła z czymś, co nie było powszechnie
wiadome.
- Tesla był człowiekiem bardzo skrytym. Plotkowano, że ma sekretną garsonierę i
romansuje z jakąś kobietą z wyższych sfer w Colorado Springs, ale nikt z piszących w
kolumnach towarzyskich ówczesnych gazet, jakie czytałam, nie wiedział, kim ona jest.
Nick zastanowił się nad tym. Nie trzeba było Euklidesa, aby połączyć ze sobą te dwa
punkty.
- Moją stryjeczną babką Gretą? - zapytał.
Myśl, że jego babka miała jakikolwiek romans, przejęła go dreszczem.
- Najwidoczniej tak - potwierdziła Petula. - Ona była flądrą. Tak dawniej nazywano
dziwki.
- To wyjaśnia, dlaczego jego rzeczy znajdują się na moim strychu.
- Tak i nie - odrzekła zagadkowo.
Zjawiły się główne dania: dla Petuli wędzony tuńczyk ahi z remuladą ćwikłową
zaprawioną lawendą i dla Nicka grillowana kanapka z serem. W tym momencie rozmowa się
skończyła, gdyż Petula wyznawała niewzruszoną zasadę, aby nie mówić podczas jedzenia.
Jednakże między siódmym a ósmym kęsem powiedziała:
- Pytanie, jakie powinieneś sobie zadać, brzmi: dlaczego ulokował te rzeczy na jej
strychu, a nie na swoim?
***
Zgodnie z przewidywaniem Petuli udawanie niewiedzy o utracie ważności bonu
zapewniło im darmowy posiłek. Chociaż Petula domagała się, by Nick odprowadził ją do
domu, doszedł tylko do rogu jej ulicy - ponieważ gdyby dotarł dalej, ta sytuacja zaczęłaby
zanadto przypominać randkę, co wprawiłoby go w zakłopotanie.
Uzyskana od niej informacja była warta ścierpienia kolacji, jednakże Petula nadal coś
przed nim zatajała.
- Wciąż mi nie powiedziałaś, co robi ten stary aparat fotograficzny - wytknął jej. - To
znaczy, oczywiście, oprócz robienia zdjęć.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła. - To zwykły aparat fotograficzny - nie
wyrastają mu nogi i nie tańczy.
Wprawdzie Nick wcale nie był tego taki pewny, ale nie chciał jeszcze bardziej
podsycić ciekawości Petuli.
- Mniejsza z tym. Chodzi mi po prostu o to, że należał do Tesli, który, jak mówisz, był
geniuszem.
- Czasami aparat fotograficzny jest tylko aparatem fotograficznym - odrzekła.
Wyciągnęła ręce, oczekując uścisku na dobranoc, ale Nick trzymał swoje w
kieszeniach.
- No, to cześć - rzucił, po czym udało mu się umknąć.
Chociaż wiedział, że w tym aparacie musi kryć się coś więcej, niż widać na pierwszy
rzut oka, był zadowolony, że Petula jeszcze tego nie odkryła.
Kiedy dotarł do domu, spostrzegł zaczajonego na ganku Vince’a. Uznał, że ten
chłopak świetnie potrafi się czaić.
- Masz - powiedział Vince i podał mu przedmiot, który Nick rozpoznał z wyprzedaży:
elektryczny wentylator z dziwacznymi sześciokątnymi łopatami. - Podsłuchiwałem radio
policyjne i usłyszałem o apartamentowcu, w którym sfiksowała klimatyzacja. Zamroziła cały
dom. Śnieg na korytarzach i tak dalej. Ten wentylator pracował w mieszkaniu 4-G. Nikt nie
miał pojęcia, że on to wszystko spowodował.
- Świetnie się spisałeś, Vince.
- Chcesz sprawdzić, czy uda nam się zahibernować psa twoich sąsiadów?
- Kuszące, ale nie.
Nick zaniósł wentylator na górę na strych. Pośrodku pomieszczenia zobaczył stertę
swoich brudnych ubrań. Dziwne. Nie zostawił ich tak. Kiedy żyła mama, od czasu do czasu
zgarniała nieświeże ubrania Nicka i wkładała mu pod pościel na łóżku jako ostentacyjne
przypomnienie, by włożył je do kosza na brudną bieliznę. Ale mamy już nie ma, a jego rzeczy
zazwyczaj walały się po podłodze, dopóki wreszcie nie miał tego dosyć i ich nie uprał.
Zastanawiał się, czy to jakiś żart Danny’ego. Tak czy inaczej, ponieważ ubrania
złożono w poręczny stos, zniósł je na dół do starej pralki. Ona z pewnością nie została
zaprojektowana przez Teslę, gdyż nie robiła niczego niezwykłego - jeśli nie liczyć tego, że
skakała podczas cykli odwirowywania. Kiedy tylko stracił brudne rzeczy z oczu, natychmiast
o nich zapomniał - a gdy wrócił na górę do siebie, nie zauważył, że jego łóżko i biurko
przesunęły się o kilka centymetrów od ściany w kierunku środka pokoju.
Rozdział 10

PRZYPADEK MURLÓ
Choć nikt go o to nie podejrzewał, Mitch Murló miał własne życie.
Nie było ono jednak godne pozazdroszczenia - a przynajmniej nie w ciągu ostatniego
roku. Jego matka, która dawniej zawsze się o niego troszczyła, obecnie rzadko bywała w
domu, ponieważ musiała pracować na dwóch posadach, aby zarobić na utrzymanie Mitcha i
jego młodszej siostry. Jego ojciec zaś, który też niegdyś zawsze poświęcał mu swój czas,
przebywał teraz daleko.
Kiedy w mieście zjawił się Nick, Mitch dostrzegł szansę zdobycia przyjaciela, który
nic nie wie o kłopotach jego rodziny - więc, oczywiście, nieco zbyt nachalnie starał się z nim
zaprzyjaźnić. Czyż można go o to winić? Mitch zdawał sobie sprawę, że Nick nie pozostanie
w tej niewiedzy wiecznie - ludzie przecież plotkowali - ale chwilowo ich obu połączyło coś
wspólnego: nagłe zainteresowanie zaginionymi wynalazkami niezwykłego szalonego
naukowca.
Mitch żywił w duchu nadzieję, że ich przyjaźń być może przetrwa nawet „dzień
rodziny Murló”.
***
W sobotę o ósmej rano Mitch siedział przy kuchennym stole i wpatrywał się w leżące
przed nim urządzenie „Zamknij się i słuchaj”. Rozluźnił krawat, który już zaczynał go dusić.
Machina w przerażającym milczeniu cierpliwie czekała na okazję, by dopowiedzieć
jego myśli. Małe kółko z kości słoniowej zdawało się szyderczo prowokować Mitcha, by za
nie pociągnął.
- Czy mogę się tym pobawić? - spytała Madison, jego pięcioletnia siostrzyczka.
- Nie - odparł. - To nie zabawka.
- Wygląda jak zabawka.
- Ale nią nie jest.
- Więc ty nie będziesz się mógł bawić Panem McGrizzly - oświadczyła Madison.
Demonstracyjnie pomachała mu przed nosem pluszowym misiem i dumnie wyszła z
kuchni, zostawiając Mitcha samego z urządzeniem, które było wszystkim, tylko nie zabawką.
Wziął głęboki wdech, pociągnął za linkę i trzymał ją napiętą.
- Mój ojciec... - zaczął i puścił linkę.
A machina dokończyła:
-...nie może się doczekać, kiedy cię zobaczy.
Mitch westchnął. Nie to chciał usłyszeć. Jego krawat znów zdawał się zmieniać w
stryczek, więc rozluźnił go szarpnięciem. Potem pociągnął za linkę i spróbował ponownie.
- Mój ojciec potrzebuje tylko...
-...zobaczyć ciebie i twoją siostrę.
Mitch z irytacją walnął pięścią w stół. Raz jeszcze chwycił pierścień i pociągnął.
- Nie mogę odwiedzić dziś mojego ojca...
-...nie uśmiechając się.
Wsparł głowę na dłoniach. Nie ma z tego wyjścia, a ta przeklęta maszyna tylko
jeszcze bardziej mu to uzmysławiała.
Nie chodzi o to, że Mitch nie kochał ojca - owszem, kochał go - ale te weekendowe
wizyty były ostatnio coraz trudniejsze do zniesienia, coraz bardziej krępujące. Mitch wiedział,
że reaguje małostkowo. Ale obecnie działy się wokół niego rzeczy ważniejsze niż jego
osobiste problemy. Więź pomiędzy nim a tym urządzeniem stawała się coraz silniejsza. Miał
niemal wrażenie, jakby był teraz częścią tej maszynerii. Najistotniejszą częścią.
Nie pojmował tego, tak jak nie pojmował, w jaki sposób ta machina może robić to, co
robi. Wiedział tylko, że on, a także Nick, Caitlin, Vince i wszyscy inni, na których
oddziaływały te dziwaczne rupiecie ze strychu, są częścią jakiegoś niewidzialnego
mechanizmu, który został uruchomiony przez garażową wyprzedaż i teraz miele trybami,
zmierzając ku jakiemuś mrocznemu, tajemniczemu celowi.
- Albo może po prostu mam bzika - powiedział na głos.
Usłyszawszy własne słowa, poczuł się o wiele lepiej.
„Jakie to dziwne - pomyślał - że wolę zbzikować, niż mieć rację”.
Matka weszła do kuchni, jak zwykle z telefonem komórkowym przyklejonym do
ucha.
- Naprawdę, Mario, pogoda jest taka nieprzewidywalna, na przykład ta gwałtowna
ulewa w zeszłym tygodniu, a opony w moim samochodzie są łyse i nie mam pieniędzy, żeby
je wymienić, więc któregoś dnia po prostu sfruniemy z szosy i wylądujemy martwi w rowie, i
nikt nie znajdzie nas przez wiele miesięcy, i wiesz, co jeszcze...?
Mitcha zdumiewało, że potrafiła tak mówić bez pauzy na oddech. Jedynym sposobem
dojścia wtedy do słowa było mówienie razem z nią coraz głośniej - coś jak próba wjazdu na
autostradę, kiedy żaden kierowca nie chce cię przepuścić.
- Mamo, mam mnóstwo zadane w szkole i muszę przygotować na poniedziałek duży
projekt, a nie mogę odrabiać lekcji w samochodzie - wiesz, że podczas jazdy dostaję mdłości -
więc jeżeli pojadę dzisiaj, obleję i...
-...stale zapala się lampka „sprawdź silnik”, co to w ogóle znaczy „sprawdź silnik”,
dlaczego po prostu nie wskazuje, co jest nie w porządku, bo gdyby tak robiła...
-...i ty, i tata będziecie mogli winić tylko siebie za to, że przeszkodziliście mi odrobić
pracę domową na poniedziałek. I W KOŃCU PRZEZ WAS WYŚLĄ MNIE DO SZKOŁY
ALTERNATYWNEJ!!
- Zaczekaj, Mario - rzuciła matka i wreszcie odsunęła telefon od ucha. - Co ty tam
znowu marudzisz?
- Mówię o mojej pracy domowej, którą...
-...z łatwością odrobisz, jeżeli nie będziesz czekał na ostatnią chwilę - dokończyła,
przeinaczając to, co chciał powiedzieć, i podjęła rozmowę przez telefon, wciąż bez
zaczerpnięcia oddechu.
„Szkoła alternatywna - pomyślał Mitch - nosząca imię właśnie Nikoli Tesli, twórcy
maszyny, która ostatnio wydaje się rządzić moim życiem”.
Wziął ze stołu „Zamknij się i słuchaj” i zmierzając do drzwi, pociągnął za linkę.
- Niedługo wrócę! - zawołał do mamy. - Idę...
-...zobaczyć się z Nickiem - dokończyło urządzenie.
Tym razem powiedziało dokładnie to, co on zamierzał powiedzieć.
***
Jednakże Nick właśnie w tej chwili rozważał pewną nieoczekiwaną propozycję.
- Chcesz do mnie wpaść? - spytała go Caitlin przez telefon po mniej więcej dziewięciu
sekundach wstępnej pogawędki.
Nie wiedział nawet, skąd wzięła jego numer.
- Że co? - rzucił jak imbecyl, a potem upuścił komórkę, lecz zdążył ją złapać, zanim
upadła na podłogę.
- Potrzebna mi pomoc przy nowym projekcie plastycznym - wyjaśniła Caitlin. -
Wymaga on rozsadzenia puszek farby petardami M80, a żaden z moich innych przyjaciół nie
chce znowu oberwać odłamkiem.
W tym momencie Nick dla Caitlin rzuciłby się nawet na eksplodujący granat od
paintballa, jednak nie zamierzał się jej do tego przyznać.
- Chyba mógłbym wpaść - odrzekł.
- Jesteś ubezpieczony? - zapytała.
- Eee... tak - wydukał, co było lepsze niż powiedzenie: „Muszę to sprawdzić w mojej
teczce ze sprawami, o których nie mam zielonego pojęcia”.
- To dobrze - rzekła pogodnie. - A więc do zobaczenia za pół godziny.
- W porządku. A jeśli nawet projekt nie wypali, zawsze możesz zrobić mi łaskę... -
chciał powiedzieć: „...i porozmawiać ze mną”, lecz w tym momencie coś trzasnęło i
połączenie się urwało, pozostawiając Nicka zadręczającego się tym, czy Caitlin przypadkiem
nie usłyszała w ostatnim słowie „l” zamiast „ł”.
Włożył ładne ubranie, uważając jednak, aby się przesadnie nie wystroić. Spryskał
twarz wodą kolońską, a potem ją zmył i wyszedł z domu na to bombowe spotkanie z Caitlin.
Był tak zatopiony w myślach, że kiedy zobaczył Mitcha jadącego na rowerze, już nie
zdążył się przed nim schować.
- Cześć, idziesz dokądś? - zagadnął Mitch.
- Aha - mruknął zdawkowo Nick, nie chcąc wdawać się w szczegóły, gdyż wówczas
nigdy nie zdołałby go spławić. - Dlaczego jesteś w białej koszuli i krawacie? Czy to ma jakiś
związek z religią? Zamierzasz zapukać do mojego domu i zostawić pod drzwiami broszurkę?
Miał to być żart, ale Mitch odpowiedział z niejakim smutkiem w głosie:
- Nie, nic z tych rzeczy.
Mitch wydawał się zakłopotany. To było do niego niepodobne. Zazwyczaj po prostu
zaczynał gadać, nie zważając na to, czy rozmówca ma ochotę go słuchać.
- Wiesz, Mitch, właściwie jestem teraz zajęty, więc...
- Mam się dziś spotkać z tatą. Pomyślałem, że mógłbyś pojechać ze mną. Jestem
pewien, że on z przyjemnością by cię poznał.
„Zastanówmy się - pomyślał Nick. - Wyrafinowane spotkanie z Caitlin i jej sztuką czy
przesiadywanie z Mitchem i jego ojcem?”.
Tego w ogóle nie dawało się porównać! Nie ma mowy.
- Może kiedy indziej - odparł.
- Tak, jasne, rozumiem. - Na twarzy Mitcha znów pojawił się ten nietypowy dla niego
wyraz. Coś między grymasem mdłości a żałosnym spojrzeniem małego psiaka. - Chodzi po
prostu o to, że tata myśli, że ja nie mam żadnych przyjaciół. Wiesz, chciałem mu pokazać, że
się myli.
Nick wziął głęboki wdech, aby móc skutecznie stawić czoło desperacji Mitcha.
„Zastanówmy się - pomyślał. - Wyrafinowane spotkanie z Caitlin czy moje
sumienie?”. Tym razem decyzja była trochę trudniejsza, jednak szala mentalnej wagi Nicka
nadal przechylała się na stronę Caitlin.
- Innym razem - powtórzył. - Obiecuję - dodał, a to, iż mówił szczerze, wystarczyło,
by uciszyć jego wyrzuty sumienia.
O dziwo, Mitch nie zaczął się spierać, tylko dał za wygraną.
- Jasne. No to trzymaj się - rzekł, po czym zawrócił i popedałował z powrotem.
Wyglądało to tak, jakby od początku wiedział, że nic nie wskóra, jeszcze zanim
spróbował.
Dla Nicka było jasne, że Mitch potrzebuje jego wsparcia - i to teraz, a nie „kiedy
indziej”. Problem polegał więc na tym, jak przeważyć szalę na stronę Mitcha, skoro na
drugiej tak twardo siedziała Caitlin?
Ku zaskoczeniu Nicka odpowiedź przyszła łatwo.
- Mitch, zaczekaj! - zawołał i pobiegł do niego środkiem jezdni. - Coś ci powiem.
Pojadę dzisiaj z tobą pod jednym warunkiem.
- Tak?
- Kiedy wrócimy, oddasz mi „Zamknij się i słuchaj”.
Przez chwilę Mitch miał minę, jakby dźgnięto go sztyletem w serce. Ale potem
spojrzał Nickowi w oczy, wyciągnął rękę i powiedział:
- Umowa stoi.
***
Jak powszechnie wiadomo, kuchenka mikrofalowa została wynaleziona przypadkiem,
kiedy pracownik naukowy przechodził w pobliżu wielkiego magnetronu i zorientował się, że
batonik w jego kieszeni się roztopił.
Pierwszy sztuczny słodzik odkryto, gdy pewien naukowiec usiadł do kolacji i
zorientował się, że chleb jest nieoczekiwanie słodki. Postanowił wówczas prześledzić, jakich
substancji chemicznych dotykał tamtego dnia, aż wreszcie udało mu się ustalić, które z nich
połączyły się w coś, co smakuje jak cukier.
A zabawka Slinky**? Została wynaleziona, kiedy inżynier okrętowy niechcący strącił
z blatu sprężynę i zobaczył, jak kroczy ona po podłodze.
Oczywiście, wszystko to mogłoby bardzo łatwo się nie wydarzyć. Facet od
mikrofalówki mógł przysmażyć sobie serce, a nie czekoladę w kieszeni koszuli. Gdyby
geniusz od słodziku rozsądnie umył ręce przed jedzeniem, nigdy niczego by nie odkrył. A
marynarz od zabawki Slinky mógł porzucić żonę i dzieci i wstąpić do jakiejś boliwijskiej
sekty religijnej, i wszelki słuch by po nim zaginął. (Właściwie tak zrobił - jednak dopiero po
wynalezieniu tych sprężyn, które potrafią schodzić po schodach pojedynczo albo parami, co
na zawsze zmieniło nasze dzieciństwo).
Szczęśliwe przypadki i nieoczekiwane wynalazki. W świecie nauki to raczej reguła
niż wyjątek. Na przykład Petula GrabowskiJones dokonała szokującego odkrycia, kiedy
wywołała zdjęcie, które zrobiła w jasnym świetle dnia swojemu pieskowi chihuahua o
imieniu Hemoroid, siedzącemu na narożnym stoliku w salonie. Zamiast fotografii psa
otrzymała zdjęcie swojej matki, która w środku nocy w tym samym miejscu wyciągała
pieniądze z portfela męża. To przypadkowe odkrycie dało Petuli tak pożądany wgląd w istotę
działania owego „wadliwie funkcjonującego” skrzynkowego aparatu fotograficznego - oraz
umożliwiło uzyskanie pokaźnych dochodów poprzez szantaż.
Ostatnią natomiast rzeczą, jaką spodziewała się odkryć Caitlin Westfield, było to, że
rozsadzanie petardami puszek farby bez pomocy Nicka okazało się zupełnie niezabawne - co
z kolei nieoczekiwanie odkryło przed nią jej własne sekretne pobudki. Uświadomiła sobie
nagle, że wymyśliła cały ten projekt artystyczny wyłącznie po to, by spędzić popołudnie z
Nickiem.
Jeśli zaś chodzi o Nicka, to dokonał on równie niespodziewanego dla siebie odkrycia,
że - podobnie jak w przypadku asteroidy, która spowodowała niegdyś wyginięcie dinozaurów,
umożliwiając ewolucję ssaków - w Mitchu kryje się więcej, niż wskazywałby na to jego
apodyktyczny, nietaktowny sposób bycia.
***
- Mój tata mieszka na strzeżonym osiedlu - oznajmił Mitch Nickowi podczas tej
długiej jazdy nie wiadomo dokąd.
Siedzieli z tyłu rodzinnego samochodu. Mama Mitcha prowadziła, trzymając -
całkowicie sprzecznie z prawem - przytkniętą do ucha komórkę, przez którą bez przerwy
rozmawiała. Obok niej siedziała siostrzyczka Mitcha i kopała w plastikową deskę rozdzielczą,
jakby chciała roztrzaskać schowek.
- Czym zajmuje się twój tata? - zapytał Nick.
- Pracował w branży komputerowej, ale teraz ma państwową posadę - odpowiedział
Mitch.
Nick kiwnął głową, lecz w gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Nadal w duchu
przeklinał siebie za to, że wybrał jazdę tym cholernym pontiakiem rodziny Murló, zamiast
spędzić dzień z Caitlin.
Mitch pogmerał przy „Zamknij się i słuchaj”, lecz nie pociągnął za linkę. Nick
zastanawiał się, czy przyjaciel powstrzymuje się ze względu na przysięgę złożoną na Biblię
Potępienia Vince’a, czy może chodzi mu po głowie jakaś myśl, której nie chce dokończyć.
- Wiesz, że będzie najlepiej, jeśli ta rzecz wróci na mój strych, prawda? - powiedział
Nick.
Mitch nie spojrzał na niego.
- Nie ma znaczenia, co myślę. Zawarłem umowę, no nie? - Przesunął dłonią po
zimnej, metalicznej obudowie urządzenia. - Ostatnio mam wrażenie, jakby to wiedziało, co
zamierzam powiedzieć, jeszcze zanim to powiem. Wariactwo, prawda?
- Tak, wariactwo - przytaknął Nick, ale wiedział swoje.
***
Ekskluzywne strzeżone osiedle, w którym przebywał ojciec Mitcha, miało bramę z
budką strażniczą - a właściwie nawet dwie bramy. Miało też ogrodzenie pod napięciem i
wieże z uzbrojonymi strażnikami. Zważywszy na to wszystko, niewiele istniało miejsc lepiej
strzeżonych niż Stanowy Zakład Karny Kolorado.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - zapytał Nick Mitcha, gdy czekali w kolejce przed
wykrywaczem metalu.
- Powiedziałem - odparł Mitch. - Tylko nie potrafiłeś czytać między wierszami.
Nick nie chciał pytać, jakie przestępstwo popełnił ojciec Mitcha, że trafił do więzienia
o maksymalnie zaostrzonym rygorze - chociaż w drodze od bramy do wykrywacza metalu
dokładnie dwadzieścia trzy razy przemknęło mu przez głowę określenie „seryjny morderca”.
- Mój ojciec to geniusz komputerowy - wyjaśnił w końcu Mitch. - Zaprojektował dla
ponadnarodowych banków elektroniczny system transferu środków finansowych. Przy okazji
odkrył, że bankowa sieć elektroniczna jest powiązana jeszcze ściślej niż internet. Stworzył
więc niewykrywalny program, który potrafił wniknąć do dowolnego losowo wybranego konta
i pobrać z niego jeden cent. Wypróbował go i wylądował tutaj. Ten program chyba nie był aż
tak niewykrywalny, jak sądził.
- Wsadzono go do więzienia za kradzież jednego centa?
- Tak jakby - odrzekł Mitch. - Ukradł po jednym cencie z każdego konta bankowego
na świecie.
- Niemożliwe - powiedział Nick. - To musiało dać...
Mitch pociągnął za linkę urządzenia „Zamknij się i słuchaj”, które dokończyło:
-...725 milionów 452 tysiące 344 dolary. I 39 centów.
Nicka zatkało.
- Nigdy nie lubiłem biznesowych wspólników mojego taty - oświadczył Mitch,
opróżniając kieszenie do plastikowego pojemnika na ruchomej taśmie stanowiska ochrony. -
Byli potwornie odrażający.
Urządzenie „Zamknij się i słuchaj” w niczym nie przypominało osobistych
drobiazgów, z jakimi mieli zazwyczaj do czynienia ochroniarze więzienia podczas
rutynowych kontroli. Nicka zaniepokoiło, że Mitch zabrał tę rzecz ze sobą, ale ponieważ był
oszołomiony całą tą nieoczekiwaną sytuacją, zauważył to dopiero, gdy zaczęli ich sprawdzać
uzbrojeni strażnicy. Wprawdzie aparat rentgenowski nie wykrył wewnątrz tego urządzenia
niczego, co jednoznacznie świadczyłoby o przestępczym zamiarze, jednak ów przedmiot był
zbyt niezwykły, by oficer dyżurny pozwolił go wnieść.
- Wykonałem to na lekcję prac technicznych - powiedział Mitch. - Obiecałem tacie, że
mu pokażę.
- Mitch, może po prostu zanieś to z powrotem do samochodu - rzekła jego matka,
zabierając z pojemnika swoją komórkę i biżuterię. - A następnym razem zrób coś z plastiku.
Oczywiście, nie miała pojęcia, czym naprawdę jest ten przedmiot. Ale siostra Mitcha
widocznie się tego domyśliła - chociaż nic jej nie powiedział - gdyż pociągnęła za linkę w
momencie, gdy strażnik zaczął mówić:
- Niestety, nie mogę...
-...przygruchać dziewczyny, nie łgając o sobie.
Strażnik osłupiał, siostrzyczka Mitcha natomiast zaśmiała się zachwycona.
- To zabawne - orzekła.
Oficer wyraźnie nie wiedział, jak postąpić.
- Czyżby? - mruknął, gdy Madison ponownie szarpnęła za linkę. - Cóż, nie sądzę, by...
-...ktokolwiek musiał wiedzieć, że nadal mieszkam ze swoją matką.
Madison znowu się roześmiała.
- Chce pan usłyszeć, co jeszcze powie?
- Nie! - Czerwony na twarzy strażnik oddał urządzenie Mitchowi. - Przechodźcie.
***
Nick spodziewał się bariery z kuloodpornego szkła pomiędzy więźniami i
odwiedzającymi, lecz jej nie było. Był tylko pokój ze stołami i mnóstwem strażników.
Pomieszczenie przenikała woń przypominająca zapach w starej siłowni - lekko metaliczna i
lekko cuchnąca - a jedyne, co odróżniało więźniów od gości, to noszone przez tych
pierwszych jaskrawo-pomarańczowe uniformy.
- Mamy nadzieję, że już niedługo nie będziemy musieli tu przyjeżdżać - powiedział
Mitch, szukając wzrokiem ojca, który jednak jeszcze się nie zjawił. - W przyszłym miesiącu
tata stanie przed komisją orzekającą o zwolnieniach warunkowych. Jego adwokat złożył
wniosek o skrócenie wyroku ze względu na dobre sprawowanie, a tata naprawdę jest
grzeczny.
Nick nie wiedział, czy ma usiąść, stać, czy wynieść się stąd w diabły. To nie lekkie
więzienie dla urzędników, w jakim spodziewałby się znaleźć hakera komputerowego. To
miejsce było prawdziwym mamrem - z mężczyznami, którzy posiwieli od ciężkich przeżyć i
jeszcze cięższych zbrodni. Większość z nich miała tyle tatuaży, że ledwie mieściły się na ich
ciałach.
W końcu strażnik przyprowadził ojca Mitcha i podekscytowana Madison zaczęła
podskakiwać. Pan Murló był szczuplejszy niż syn, ale miał takie same kędzierzawe włosy i
szorstki głos. Miał też nieśmiałe spojrzenie oszołomionej niewinności, jak gdyby nawet teraz,
po tak długim pobycie w więzieniu, wciąż nie potrafił pojąć sytuacji, w jakiej się znalazł.
Wydawał się niezmiernie uradowany widokiem swojej rodziny, lecz Nick wyczuwał w nim
trwałą melancholię - być może jedyną cechę wspólną z jego współwięźniami.
Usiedli przy jednym z wolnych stolików. Nick też przysunął sobie krzesło, lecz czuł
się strasznie zakłopotany. Mitch przedstawił go: „Nick, mój najlepszy przyjaciel”, co, jak się
zdaje, ogromnie ucieszyło pana Murló. Madison opowiedziała o klasowym przedstawieniu
teatralnym, w którym grała ważną rolę plomby w zębie.
Ojciec Mitcha przyjrzał się z zaciekawieniem urządzeniu „Zamknij się i słuchaj”.
- Co to takiego?
Ale ponieważ siedziała z nimi mama, Mitch schował tę rzecz pod stół i zmienił temat,
pytając o jakość tutejszego jedzenia i o szansę ojca na zwolnienie warunkowe. Dopiero kiedy
matka wyszła zaprowadzić Madison do toalety, wyjął z powrotem urządzenie.
- Mitch - odezwał się Nick - myślę, że nie...
-...że nie powinienem go użyć - dokończył Mitch. - Wiem, że tak myślisz, i wiem, co
ci przyrzekłem. Ale dopóki jesteśmy tutaj, ta rzecz nadal jest moja i po prostu muszę to
zrobić.
Nick popatrzył na niego, potem na jego ojca, i pojął, że cokolwiek Mitch zamierza
uczynić, nie zdoła go powstrzymać.
- Dawno temu, kiedy byłem dzieckiem, też miałem taką zabawkę - powiedział z
nostalgią pan Murló.
Mitch potrząsnął głową.
- Nie taką jak ta.
- Twoja mama powiedziała, że zrobiłeś to na zajęciach technicznych.
- Niezupełnie - odparł Mitch.
Nie próbował wyjaśniać. Zamiast tego rozejrzał się, chcąc się upewnić, że nikt nie
siedzi na tyle blisko, by podsłuchać, po czym urządził ojcu krótki pokaz dopowiadania
niedokończonych zdań.
- Drużyna Colorado Rockies...
-...zdobędzie w tym roku 83 i 79 punktów - dokończyła maszyna.
- Poziom bezrobocia...
-...zmniejszy się o 3,2 procent.
- Twoja ulubiona restauracja...
-...splajtuje w przyszłym miesiącu.
- Wylosowane jutro numery Lotto...
-...wszystkie będą podzielne przez trzy.
Mitch na moment odwrócił wzrok, starając się ukradkiem otrzeć oczy. Jego ojciec
uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Fajna zabawka - powiedział. - Sam zaprogramowałeś te odpowiedzi?
- Ty ją wypróbuj - zaproponował Mitch.
Nick chciał coś powiedzieć, powstrzymać bieg wypadków, zanim sprawy zajdą za
daleko, lecz one gnały naprzód w oszałamiającym tempie wyścigowego bolidu z Mitchem
siedzącym za kierownicą. Mitch, który zawsze był w dwóch trzecich utrapieniem, a w jednej
trzeciej nieudacznikiem, teraz wykazywał niezłomną determinację i w pełni panował nad
sytuacją. Dokładnie wiedział, co zamierza osiągnąć.
Gdy jego ojciec nie sięgnął po linkę, Mitch znów zaczął ją pociągać, za każdym razem
nieco mocniej.
- Twoi partnerzy biznesowi...
-...wykorzystali cię.
- Zasługujesz...
-...na coś lepszego niż to, co cię spotkało.
- Potrzebujesz tego urządzenia...
-...żeby udzieliło ci kluczowej odpowiedzi.
Potem podsunął machinę ojcu.
- Tato, zapytaj tę rzecz, gdzie oni ukryli pieniądze. Ponieważ jeśli zdołasz dowieść, że
to ci dranie je mają, a nie ty - udowodnisz tym, że jesteś niewinny i że to oni je ukradli.
Proszę, tato, zapytaj.
Pan Murló z powątpiewaniem, a jednak zarazem z lekką obawą dotknął pierścienia na
końcu linki i ujął go w palce, lecz nadal nie zdecydował się pociągnąć.
- Są rzeczy dziwniejsze na niebie i ziemi... - zaczął.
- Trzymajmy się raczej ziemi - przerwał mu Mitch.
Jego ojciec wziął głęboki wdech i rozejrzał się, czy inni więźniowie nie patrzą. Potem
z pełnym napięcia wyczekiwaniem pociągnął za linkę i puścił ją.
- Moje zwolnienie warunkowe...
-...nie zostanie ci przyznane do końca życia.
Machina z cichym warkotem wciągnęła do końca linkę i umilkła. Mitch spuścił głowę,
nie potrafiąc spojrzeć ojcu w oczy.
- Nie o to miałeś spytać - rzekł bardzo cicho.
Ojciec nic nie odpowiedział. Wydawał się nieobecny, zamknięty w sobie. W tym
momencie wróciła matka z Madison, prowadząc z córką jednostronną rozmowę o właściwym
używaniu urządzeń sanitarnych w publicznej toalecie. Widząc milczących męża i syna,
rozpoczęła niekończący się monolog, przechodząc drogą luźnych skojarzeń od higieny
osobistej poprzez kwestię osobistego szkolenia do szkolnych ocen Madison.
Mitch przyciskał teraz kurczowo do piersi urządzenie „Zamknij się i słuchaj”. Nick
nagle zdał sobie sprawę, że bez względu na to, ile zdań potrafi zakończyć ta maszyna i jakie
wyroki przez to wydać, nie umie jednego: zakończyć odsiadywania wyroku przez ojca
Mitcha.
- Nie powinieneś był tego robić - rzekł Mitch.
Nick nie był pewien, czy powiedział to do ojca, czy do „Zamknij się i słuchaj”. Cała
niedawna pewność siebie Mitcha błyskawicznie roztrzaskała się o bandę i został z niej tylko
rozbity wrak.
- Przykro mi, Mitch - odezwał się.
- Nie! - rzucił gwałtownie przyjaciel, a potem dodał spokojniej: - Po prostu nic nie
mów.
***
Kiedy pożegnali się z panem Murló i wrócili do samochodu, Mitch zgodnie z
przyrzeczeniem wręczył urządzenie „Zamknij się i słuchaj” Nickowi.
- Jest twoje - powiedział.
Wprawdzie Nick wiedział, że ta rzecz, podobnie jak wszystkie pozostałe dziwne
obiekty, powinna trafić z powrotem na jego strych - jednak coś w sposobie, w jaki Mitch
wydawał polecenia machinie, uświadomiło mu, iż to nie takie proste.
Aparat rentgenowski odsłonił wewnętrzny mechanizm tego przedmiotu. Nie odsłonił
natomiast zewnętrznego mechanizmu, a Mitch niejako stanowił obecnie jego część.
Nick pojął, jak powinien postąpić.
- Nie - odpowiedział Mitchowi, zwracając mu urządzenie. - Na razie je zatrzymaj.
Mitch popatrzył na niego z takim samym wyrazem twarzy, jaki miał jego ojciec tuż
przed pociągnięciem za linkę, które zdecydowało o jego losie.
- Naprawdę? Mówisz serio? - spytał.
Nick skinął głową.
- Nikt nie potrafi posługiwać się tą maszyną lepiej niż ty. A poza tym myślę, że on
chciał, abyś przez jakiś czas miał ją u siebie.
- Kto, mój ojciec? - spytał Mitch.
- Nie - odparł Nick. - Tesla.
***
Tego wieczoru Mitch po powrocie nie zjadł kolacji, gdyż zupełnie nie miał apetytu,
tylko od razu poszedł do swojego pokoju. Jeszcze niedawno był przekonany, że ta machina
udzieli jemu i ojcu wystarczających wskazówek, by mogli naprawić sytuację i uzyskać
uniewinnienie taty. Wszystko to wydawało się jedynie kwestią odpowiedniego rozpoczęcia
zdania. Owszem, maszyna wprawdzie nie zawsze podejmowała myśl w kierunku
zamierzonym przez mówiącego, ale nawet poruszanie się okrężną drogą jest lepsze niż
tkwienie przed ślepym murem.
Teraz jednak to już nie tylko mur, ale grobowiec. Rzeczywistość wygląda tak, że jego
ojciec nigdy nie opuści więzienia. Urządzenie wyraziło to całkowicie jasno.
Strasznie jest utracić nadzieję. Czasami pozostałą po niej ranę wypełnia bliznowata
tkanka, zapiekła, jątrząca się i wstrętna. Kiedy indziej jednak - jak to było z rozcięciem na
czole Nicka - ta rana zostaje zdezynfekowana, troskliwie zszyta i staje się istotną częścią
twojej osobowości.
Tak więc Mitch, samotny w swoim pokoju, trzymał w objęciach urządzenie „Zamknij
się i słuchaj”, kołysał się w przód i w tył i szlochał bezgłośnie, gdyż nie chciał, by usłyszała
go matka. Ale nawet pogrążony w smutku i żalu zawarł stanowczo pakt sam ze sobą. Dowie
się, jakich ma prawdziwych przyjaciół, i będzie cenił owe przyjaźnie. I nigdy nie pozwoli dać
się wykorzystać tak, jak jego ojca wykorzystali szemrani bogaci partnerzy biznesowi w
jasnych opalizujących garniturach.
** Spiralna sprężyna, która może się rozciągać, wskutek czego wykonuje szereg
trików, takich jak schodzenie po schodach czy kroczenie po podłodze.
Rozdział 11

POZA LEWYM POLEM BOISKA


Następnego ranka Danny rozgrywał swój pierwszy mecz baseballowy.
Ojciec był tym podekscytowany jak mały chłopiec, który dostał bilet na krajowy finał
ligi baseballu. Nigdy nie emocjonował się aż tak bardzo meczami Nicka. Nie znaczy to, że
mniej go kochał; po prostu zawsze żywił absolutną pewność, że Nick zagra dobrze. Natomiast
fakt, że Danny w ogóle zagra, był czymś niecodziennym i powodem do świętowania.
Nick szczerze chciał kibicować młodszemu bratu, ale po ciężkim dniu spędzonym z
Mitchem przez całą noc rzucał się i przewracał w łóżku, dręczony wszelkimi rodzajami
koszmarów. W tych snach nawiedzały go mroczne obrazy miliardów skradzionych
jednocentówek spadających z nieba, żarówek przyciągających ludożercze ćmy oraz
czerwonej atłasowej sukienki Petuli.
Dlatego rano nigdzie się nie wybierał. Jednak o 7:54 Danny zdołał jakoś ściągnąć
drabinkę wiodącą na strych, wspiął się po niej i zaczął skakać po łóżku Nicka w nowiutkich
butach z korkami, zapominając, że pod kołdrą znajdują się kolana brata. Nick wykopał go z
łóżka na stertę brudnych ubrań pośrodku pokoju.
- Dotarłem do bazy! - zawołał Danny.
- Spadaj z boiska! - polecił Nick, wskazując drabinkę.
- Nie, dopóki ty też nie pójdziesz - odparł Danny. Popatrzył z lekkim zdziwieniem na
brata. - Dlaczego twoje łóżko stoi tutaj?
- O co ci chodzi? - spytał Nick.
Ale kiedy się rozejrzał, zrozumiał, co Danny miał na myśli. Jego łóżko nie stało już
przy ścianie - podobnie zresztą jak biurko. Obydwa meble przemieściły się o mniej więcej pół
metra w kierunku środka strychu. O tak wczesnej porze Nick był jednak zbyt zaspany, by
zastanawiać się nad takimi irytująco dziwacznymi sprawami. Przepchnął więc tylko meble z
powrotem na dawne miejsca, wygonił Danny’ego ze strychu i niechętnie zaczął się ubierać,
by pójść na mecz brata.
Usiłował dostrzec zalety tej sytuacji. Pomyślał, że być może obejrzenie meczu
baseballowego maluchów pozwoli mu oderwać myśli od cudacznych niesamowitości, które
otaczały go, odkąd tutaj przybył.
Niestety, tak się nie stało.
***
Lokalny stadion stanowił część olbrzymiego podmiejskiego kompleksu sportowego,
szczycącego się czterema boiskami do baseballu, sześcioma do piłki nożnej, niezliczonymi
kortami tenisowymi i parkietami do koszykówki, a nawet lodowiskiem hokejowym. Niestety,
było tam najwyżej dwanaście miejsc parkingowych. Tak więc Nick i jego nastawiony zbyt
entuzjastycznie ojciec musieli przewędrować prawie kilometr od dość odległego parkingu
restauracji Taco Bell, zanim wreszcie zasiedli na trybunie.
Wszędzie dookoła siedzieli obcy - jednak tu i ówdzie jakaś twarz wydawała się
Nickowi znajoma. Zastanawiał się, czy niektórzy z tych ludzi byli na garażowej wyprzedaży i
czy mógłby w jakiś podstępny sposób wydobyć od nich informacje, co kupili i co dziwnego
robią nabyte przez nich przedmioty.
Wszyscy wstali do hymnu Gwiaździsty sztandar i Nick w pełnym napięcia
podekscytowaniu oczekiwał na pierwszy rzut meczu. Wprawdzie odczuwał niejaką gorycz z
powodu tego, że sam nie rzuca dla drużyny, do której niedawno próbował się dostać - i która
rozgrywała teraz spotkanie na sąsiednim boisku - ale musiał w duchu przyznać, że jest
podekscytowany, a także troszkę podenerwowany debiutem brata. Zwłaszcza kiedy Danny,
grający na prawym polu, wybiegł przez pomyłkę na lewe.
- Jeśli piłka przeleci mi nad głową, czy powtórzą rzut? - zapytał go Danny dziś rano.
- Po prostu ją złap, a nie będziesz musiał się tym martwić - odpowiedział mu Nick.
Pierwszy zawodnik odbijający drużyny przeciwnej dotarł do bazy dzięki temu, że
ostro odbił piłkę, której nie zdołał chwycić lewy obrońca. Drugi odbijający został
wyeliminowany, ale trzeci posłał piłkę wysoko do wewnętrznej strefy prawego pola.
Danny z najwyższą koncentracją, z jaką mógłby wykonywać w pamięci dzielenie
liczb wielocyfrowych, uniósł rękawicę i piłka - dziw nad dziwy! - wpadła prosto w nią, jakby
odbijający właśnie tam celował.
Ojciec wyskoczył w górę tak gwałtownie, że wytrącił z ręki siedzącej obok matki
innego gracza kubełek z popcornem.
- Hurra, Danny! Brawooo!
Nick spojrzał na oszołomioną kobietę, która miała teraz bluzkę poplamioną tłuszczem.
- Eee... tato? - odezwał się.
Ujrzawszy, co narobił, ojciec usiadł, nieco zakłopotany.
- Przepraszam - wymamrotał. Podniósł puste wiaderko i podał synowi. - Nick, bądź
tak dobry, pójdź do baru szybkiej obsługi i powiedz, żeby ponownie je napełnili dla tej miłej
pani. Ja stawiam - dodał i aby go zmotywować, wręczył mu dość pieniędzy, by Nick mógł
kupić też coś dla siebie.
Ale gdy Nick już odchodził, usłyszał, jak kobieta powiedziała:
- Proszę się nie przejmować - mój syn kupił mi na garażowej wyprzedaży elektryczny
przyrząd do usuwania plam. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałam!
Nicka tak pochłonęło rozmyślanie o możliwych niewłaściwych sposobach użycia
elektrycznego przyrządu do usuwania plam skonstruowanego przez szalonego geniusza, że
nie zauważył, kto do niego podszedł, dopóki nie poczuł klepnięcia w ramię.
- Mogę wepchnąć się przed ciebie do kolejki? - zapytała Caitlin. - W końcu jesteś mi
coś winien za to, że wczoraj wystawiłeś mnie do wiatru.
Każda inna dziewczyna wyglądałaby dziwacznie w krzykliwie różowym podkoszulku
i okularach przeciwsłonecznych z oprawkami w tym samym kolorze, ale Caitlin potrafiła
uczynić z tego oryginalny styl.
- Nie wystawiłem cię do wiatru - przypomniał jej. - Zostawiłem ci wiadomość na
komórce. Uwierz mi, Mitch kompletnie by się załamał, gdybym nie pojechał z nim odwiedzić
jego ojca.
- W mamrze? Jesteś odważniejszy, niż myślałam. - Stanęła obok niego. - Co cię tu
sprowadziło?
- Mecz młodszego brata. A ciebie?
Caitlin rzuciła szybkie spojrzenie na sąsiednie boisko baseballowe.
- Nic nie poradzę, że przepadam za preclami.
Nick jednak nie dał się zwieść.
- Przyszłaś obejrzeć mecz Theo, prawda? Nie mów mi, że nadal z nim jesteś.
- Nie... Tak... Sama nie wiem. - Skrzyżowała ramiona na piersi, zirytowana tym
pytaniem, a może też lekko zirytowana sobą. - Szczerze mówiąc, chyba głównie z
przyzwyczajenia. Nauczono mnie stosować recykling, zamiast wyrzucać rzeczy.
- Więc przetop go na krzesełko ogrodowe i ofiaruj jakiejś organizacji charytatywnej.
Caitlin popatrzyła na Nicka oskarżycielsko.
- Dlaczego cię to obchodzi? Słyszałam, że kilka dni temu poszedłeś wieczorem na
randkę z Petulą.
To była nieprawda z tylu powodów, że nie wiedział, od którego zacząć.
- Kto ci to powiedział?
- Nikt. Umieściła na swojej stronie SpaceBooka film wideo z kamery monitoringu w
restauracji.
- To nie była randka! Po prostu zależało mi na zdobyciu pewnej informacji.
- Skoro tak mówisz - rzekła Caitlin.
Zamówiła precel i wyglądała na bardzo z siebie zadowoloną. Nick kupił drugą porcję
popcornu, a dla siebie napój gazowany. Już miał wrócić samotnie na odkrytą trybunę, gdy
Caitlin delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu.
- Prowadź - powiedziała.
- Hę?
- Chcę dołączyć do grupy kibicującej twojemu bratu. To będzie znacznie
przyjemniejsze niż przyglądanie się, jak fani drużyny przeciwnej ciskają w Theo orzeszkami
ziemnymi.
- Co takiego?
- Jest uczulony na orzeszki ziemne. Najwyraźniej żadne przepisy gry nie zabraniają
przeszkadzania zawodnikowi poprzez wykorzystanie jego alergii.
Fakt, że Caitlin wolała wrócić z nim na trybunę, niż oglądać mecz Theo, napełnił
Nicka radością. Rozważył, czy podać jej rękę i pomóc przejść między ciasnymi rzędami
krzesełek na trybunie, przez które niełatwo się przedostać, nawet jeśli nie siedzi na nich setka
ludzi - ale uznał, że taki gest byłby trochę zbyt nachalny.
Rozpoczęła się już druga runda i drużyna Danny’ego znowu grała w polu. Nadal
żadna ze stron nie zdobyła punktu, ale jeden zawodnik znajdował się w drugiej bazie i żaden
nie został zbity. Nick miał nadzieję, że dubletu nie spowodował błąd Danny’ego.
- Ostre płaskie odbicie tuż obok obrońcy trzeciej bazy - poinformował go ojciec, jakby
czytał mu w myślach. - To było solidne uderzenie. Całe szczęście, że skończyło się tylko na
dublecie.
- Tato, to moja przyjaciółka Caitlin - przedstawił ją Nick.
- Cześć - rzucił ojciec z roztargnieniem, nie odrywając wzroku od boiska.
- Podobno grał pan w pierwszej lidze - zagadnęła Caitlin.
To wystarczyło, by się do niej odwrócił.
- Wieki temu i tylko przez dwa lata.
- To więcej, niż może powiedzieć o sobie większość ludzi.
Przyjął z wdzięcznością ten komplement, a potem mrugnął do Nicka, wprawiając go
w ogromne zakłopotanie, i powiedział:
- Cieszę się, że zawierasz przyjaźnie.
Zanim ta sytuacja mogła stać się jeszcze bardziej krępująca, rozległ się suchy odgłos
uderzenia kijem. Piłka śmignęła między centrem a Dannym i poszybowała wysoko. Obaj
rzucili się ku niej. Było oczywiste, że ma ją złapać center - w istocie nawet to krzyknął - ale
gdy spadała, Danny uniósł rękawicę i piłka wpadła w sam jej środek z przyjemnym głuchym
odgłosem. Wyglądało to tak, jakby lecąc w powietrzu, nieznacznie skręciła. Jako miotacz
Nick wiedział, że podkręcona piłka może wyczyniać cuda, lecz zazwyczaj dzieje się tak, gdy
leci ona w kierunku zawodnika odbijającego, a nie od niego. Ale darowanemu koniowi nie
zagląda się w zęby. Po prostu dziś Danny ma swój dzień, i tyle!
Tata znowu wyskoczył w górę - tym razem uważał, żeby nie wytrącić sąsiadce
popcornu - i wiwatował głośniej niż którykolwiek z rodziców. Nick też zaczął krzyczeć,
chociaż nie aż tak głośno.
- Twój brat jest całkiem niezły - orzekła Caitlin.
Nick pęczniał z dumy. Radość z sukcesu brata złagodziła jego rozczarowanie tym, że
sam nie dostał się do drużyny.
W następnej rundzie kolejna piłka pomknęła w kierunku Danny’ego jak pocisk.
Uderzył ją chłopak, który wyglądał na dużo starszego dla tej grupy wiekowej. Było wyraźnie
widać, że piłka wyleci poza boisko - i przebije którąś z dwunastu przednich szyb
samochodów na parkingu.
Danny cofnął się najdalej, jak zdołał, aż uderzył plecami o płot okalający zewnętrzną
strefę boiska. Daremnie uniósł w górę rękawicę...
...i wtedy trajektoria lecącej łukiem piłki nagle uległa zmianie. Piłka runęła w dół jak
spadający uszkodzony samolot i wylądowała prosto w rękawicy Danny’ego.
Tłum jęknął.
- Niemożliwe! - zawołał ktoś. - Widzieliście to?
- Czy odbiła się od jakiegoś ptaka? - spytał ktoś inny.
- Może to przez podmuch wiatru.
Caitlin z lękiem w oczach popatrzyła na Nicka, który w tym momencie zrozumiał.
- Tato, to nie jest twoja stara rękawica, prawda? - zapytał.
A ojciec odrzekł:
- Nie. Pochodzi z twojej garażowej wyprzedaży. - Uśmiechnął się szeroko, dumny z
gry swojego cudownego dziecka. - Włożyłem ci za nią do pudełka pięć dolarów. Jest warta
każdego centa tej sumy.
Nick wstał.
- Ile to jest zbić? - spytał.
- Dwa - odpowiedział ojciec. - Postaraj się skupić.
Nick znowu spojrzał na Caitlin. Teraz nie tylko rozumieli się bez słów; było tak, jakby
czytali w swoich myślach.
- Nie tylko nie możemy mu jej odebrać w środku rundy... - rzekła.
- W ogóle nie możemy mu jej odebrać - dokończył Nick.
Jak bowiem mógłby oznajmić bratu, że w gruncie rzeczy wcale nie zasłużył na tę
chwilę triumfu? Że jest tylko dodatkiem do tej rękawicy?
Teraz piłka potoczyła się po ziemi do lewego obrońcy i zawodnik odbijający dotarł do
bazy. Następna nie doleciała do strefy odbicia, gdyż wyślizgnęła się miotaczowi z ręki.
Przeciwnicy mieli już swoich zawodników w pierwszej i drugiej bazie. Kolejna ostro
uderzona piłka minęła linię karną przy trzeciej bazie i wszystkie bazy zostały obsadzone. Ale
Nick nie przejmował się tymi gośćmi w bazach. Martwił go następny odbijający - wielki
chłopak, który najwyraźniej planował home run, czyli uderzenie poza pole gry.
Przy pierwszym rzucie gracz odbijający zamachnął się, trafił i piłka poszybowała
wysoko w zewnętrzną strefę lewego pola. Tłum zerwał się na nogi i krzyknął w oczekiwaniu.
Lewy dalszy obrońca ustawił się, by ją złapać - ale piłka skręciła ostro jak bumerang z lewego
pola, śmignęła nad głową centra i poleciała prosto ku Danny’emu.
Danny’emu ze zdumienia szczęka opadła niemal do kolan. Nastawił rękawicę, a piłka
szybowała w jej kierunku... Nagle jednak rozbrzmiał ryk głośniejszy niż ten wydawany przez
tłum i z nieba nadleciała kula ognia, ciągnąc za sobą smugę czarnego dymu. Ognista kula
gwałtownie runęła w dół, trafiła w piłkę baseballową, w jednej chwili spaliła ją na popiół i
wpadła w sam środek rękawicy Danny’ego.
Impet uderzenia zbił chłopca z nóg. Danny upadł do tyłu, poszorował plecami po
trawie, dosłownie wyrył ciałem bruzdę w ziemi, aż wreszcie zatrzymał się kilkanaście
centymetrów od płotu ogradzającego prawe pole gry.
Przez chwilę wszyscy zamarli bez ruchu. Tłum milczał zszokowany. Potem gracze na
boisku wrzasnęli jednym głosem i w panice rozbiegli się na wszystkie strony. Nick, ojciec i
Caitlin przeskoczyli nad rzędami widzów, wpadli na boisko i popędzili do Danny’ego, który
leżał na plecach, a z jego rękawicy nadal unosił się dym.
Tata dobiegł do niego pierwszy.
- Już dobrze, już dobrze - powiedział, tuląc go do siebie.
Danny popatrzył na nich w górę oszołomionym wzrokiem.
- Czy ją złapałem? - spytał.
- Tak, Danny - odrzekł Nick. - Złapałeś.
Ostrożnie ściągnął rękawicę z dłoni brata. Wewnątrz tlił się rozpalony do czerwoności
kamienny odłamek wielkości grejpfruta. Danny złapał meteoryt.
***
Ponieważ przepisy gry nie wspominają ani słowa o nieoczekiwanych kosmicznych
incydentach, mecz został odwołany z powodu „trudnych warunków pogodowych”. Wezwano
policję, aby powstrzymała tłumy gapiów, którzy porzucili wszystkie inne rozgrywane tego
dnia spotkania sportowe. Boisko otoczono kordonem jako obszar katastrofy - i tak też
wyglądało. Walały się na nim porzucone przez spanikowanych graczy rękawice i czapki, a
nawet jeden zapomniany but z korkami, który wyglądał, jakby usiłował dotrzeć do trzeciej
bazy.
Ratownicy medyczni zbadali Danny’ego, który powinien mieć przynajmniej
koszmarnie wybity bark z przemieszczeniem kości jak stąd do sąsiedniego miasta, ale jak się
zdaje, nie odniósł żadnych obrażeń.
- Mógłbyś opowiedzieć nam dokładnie, co zaszło? - spytali go, podczas gdy ojciec
przechadzał się nerwowo, wciąż nie mogąc pojąć, co się stało.
- Podniosłem w górę rękawicę i złapałem spadającą gwiazdę - odpowiedział radośnie
Danny. - Czy trafię do wiadomości telewizyjnych?
Nick i Caitlin przypatrywali się temu wszystkiemu, nie mając możliwości
zapanowania nad przebiegiem wydarzeń - jednak wydawało się, że tę sytuację kontroluje ktoś
inny.
- Dzieje się tutaj coś dziwnego - zauważyła Caitlin.
- To bardzo oględnie powiedziane! - zripostował Nick.
- Nie... mówię o tym, co powiedział twój brat. Miał rację - powinien trafić do
wiadomości telewizyjnych. Ale od tego incydentu minęła już niemal godzina, a czy widziałeś
choćby jednego reportera?
Istotnie, nie zjawili się żadni reporterzy, żadne furgonetki stacji telewizyjnych.
Kamień z nieba wpadł dzieciakowi prosto w rękę - to nie była zwykła lokalna ciekawostka, to
ogólnokrajowa sensacja! Bomba na skalę światową! A jednak nikt tego nie relacjonował.
Dlaczego?
Zamiast furgonetek telewizyjnych na boisko wjechała szybko cała flota lśniących
białych SUVów - wszystkie identyczne jak ten, który pojawił się podczas garażowej
wyprzedaży Nicka.
Wysiadło z nich kilkanaście elegancko ubranych osób - mężczyzn i kobiet. Ich stroje,
tak jak tamtych na wyprzedaży, utrzymane były w opalizujących pastelowych odcieniach.
Nick złapał Caitlin za przegub.
- Znam tych ludzi - powiedział. - W każdym razie kilku z nich.
- Kim oni są?
Pomyślał o wizytówce, która pojawiała się wciąż od nowa bez względu na to, ile razy
ją wyrzucał. Nie potrafił sobie przypomnieć widniejącego na niej nazwiska i przypuszczał, że
celowo wymazał je z pamięci.
- Wymuskane podejrzane typki z kupą forsy - odrzekł.
Caitlin się skrzywiła.
- Tacy są najgorsi.
Pod wpływem zwariowanego przeczucia Nick sięgnął do kieszeni i natrafił na coś
kształtem i dotykiem przypominającego wizytówkę. Nie chciał tego wyjąć i przekonać się,
czy to rzeczywiście wizytówka.
Ochroniarz stadionu, stanowiący pierwszą linię obrony, zastąpił drogę nadchodzącej
grupie mężczyzn i kobiet. Na jej czele kroczył wysoki gość, który wcześniej pojawił się na
garażowej wyprzedaży. Tym razem jego garnitur pochłaniał światło tak, że wydawał się
koloru raczej bladobrzoskwiniowego niż waniliowego. Mężczyzna pokazał jakąś odznakę i
strażnik ochrony cofnął się pośpiesznie, jakby ten facet był radioaktywny. Następnie
przemierzającą boisko grupę próbowali powstrzymać policjanci. Facet znowu machnął
odznaką i stropieni gliniarze bez słowa sprzeciwu przepuścili przybyszów.
Elegancko ubrana grupa rozproszyła się po terenie z przyrządami przypominającymi
wykrywacze metalu i różdżki. Podczas gdy badali boisko, Pan BrzoskwiniowoKremowy
ruszył prosto w kierunku rodziny Slate’ów.
Kiedy ojciec Nicka zobaczył zbliżającego się mężczyznę, zostawił Danny’ego
siedzącego z tyłu ambulansu.
- O co chodzi? - zapytał.
Nick i Caitlin przyglądali się temu z pewnej odległości.
Mężczyzna błysnął odznaką, a ojciec popatrzył na nią.
- Jest pan z Departamentu Obrony? - upewnił się.
- Na to wygląda - odrzekł tamten i schował odznakę. - Podobno doszło tu dziś do
jakiegoś incydentu. Chciałbym z panem o tym porozmawiać.
- To nie był żaden incydent - odparł ojciec, teraz już opryskliwym tonem. - To był
meteoryt, a nie atak rakietowy. Coś, co nie powinno interesować narodowej służby
bezpieczeństwa. Jeśli jest pan z Departamentu Obrony, marnuje pan swój czas.
Mężczyzna posłał mu protekcjonalny uśmiech.
- Po prostu wykonuję swoją pracę, proszę pana. Czy to prawda, że pański syn złapał
ten meteoryt?
Ojciec uciekł spojrzeniem w bok.
- I co z tego? Zdarzają się dziwniejsze rzeczy.
Obaj wiedzieli jednak, że to, ściśle biorąc, nie jest prawdą.
W tym momencie ratownicy medyczni zawołali ojca, żeby wypełnił kilka formularzy.
Na odchodnym rzucił Panu BrzoskwiniowoKremowemu podejrzliwe spojrzenie.
Wówczas przybysz płynnym ruchem obrócił głowę jak sowa i popatrzył na Nicka,
który poczuł, że temperatura krwi spadła mu o kilka stopni.
- Cześć, Nick - powiedział mężczyzna. - Miło cię znowu widzieć.
Nick odwrócił się do Caitlin, szukając u niej wsparcia, ale gdzieś się ulotniła.
Mężczyzna wyciągnął do niego rękę, jednak Nick jej nie uścisnął.
- Nie ufasz mi. Nie dziwię ci się. Na zaufanie trzeba zasłużyć.
- Jeżeli jest pan z Departamentu Obrony, dlaczego nie powiedział pan tego na
garażowej wyprzedaży?
- Z Departamentu Obrony? - rzucił przechodzący obok policjant. - Ci ludzie są z FBI.
Nick wsparł ręce na biodrach.
- Więc jak to właściwie jest?
Mężczyzna wyjął odznakę i otworzył okładkę.
- Ty mi powiedz.
Nick spojrzał na oficjalny dokument tożsamości i odczytał na głos:
- Doktor Alan Jorgenson, Mroczny Lord Sithów?
Jorgenson westchnął i przewrócił oczami.
- Na to wygląda.
- Czy to jakiś żart?
Nieco zakłopotany Jorgenson schował odznakę.
- Ten przedmiot to nie dowód tożsamości, lecz neuroantagonistyczne lustro. Kiedy na
nie patrzysz, odbija najbardziej przerażającą rzecz, jaką spodziewasz się zobaczyć.
- Przepraszam, ale nie wierzę w magię - powiedział Nick.
- Tym lepiej dla ciebie - odrzekł Jorgenson. - My też w nią nie wierzymy. To nauka.
Ludziom mniej oświeconym może wydawać się magią, ale osoby takie jak ty i ja potrafią
dostrzec prawdę: zastosowanie w praktyce naukowych magicznych sztuczek. - Uśmiechnął
się. - Jak ta kwantowa wizytówka. Z pewnością pojawia się w najbardziej
nieprawdopodobnych miejscach, nieprawdaż?
Czekał na odpowiedź, ale ponieważ Nick się nie odezwał, mówił dalej:
- No cóż, zgodnie z zasadami fizyki kwantowej ta wizytówka pozostanie przy tobie,
dopóki nie wręczysz jej komuś innemu. Wtedy stanie się problemem tego kogoś.
- A te odlotowe garnitury? - Nick musiał o nie zapytać. - Czy to też magiczne
sztuczki?
- Tak - odrzekł bez wahania Jorgenson. - Są wykonane z tkaniny czasoprzestrzennej. -
Zamilkł na chwilę, po czym powiedział: - Żartowałem. - A gdy Nick się nie roześmiał,
wygładził marynarkę i wyjaśnił: - Zrobiono je z pajęczyny pająków z Madagaskaru. Bardzo
rzadko spotykany materiał. I niezwykle wygodny. Jeśli chcesz, mogę załatwić ci takie
ubranie.
Te słowa zdołały wreszcie wywołać śmiech Nicka. Głównie dlatego, że Jorgenson
zaproponował to serio. Nick rozejrzał się po jego towarzyszach, którzy za pomocą
dziwacznych przyrządów sprawdzali boisko baseballowe.
- Kim naprawdę jesteście? - spytał.
- Tylko naukowcami z Uniwersytetu Stanu Kolorado - odpowiedział Jorgenson i
przeszedł do rzeczy: - Posłuchaj, być może twój ojciec i wszyscy tutaj myślą, że to było
przypadkowe wydarzenie, ale my dwaj wiemy lepiej. Tak więc, Nick, proszę cię w imię
nauki, opowiedz mi dokładnie, w jaki sposób ten meteoryt został ściągnięty z nieba.
Nagle za ich plecami odezwał się Danny:
- To ja go złapałem.
Wysiadł z ambulansu.
- Danny, bądź cicho - rzekł Nick.
- Przez cały dzień chwytałem piłki. Jestem w tym naprawdę dobry. Ale nigdy nie
myślałem, że złapię spadającą gwiazdę. Hej, słuchajcie, czy mogę wypowiedzieć życzenie
albo coś w tym rodzaju?
Jorgenson klęknął przy Dannym, by zrównać się z nim wzrostem. Nick zobaczył, że
wzrok mężczyzny, gładki jak pajęcza sieć, prześliznął się ku rękawicy leżącej na zderzaku
karetki. Potem Jorgenson z szerokim uśmiechem spojrzał znowu na Danny’ego.
- A jakie to byłoby życzenie, młody człowieku?
- Przepraszam - rzekł ojciec, zmierzając do nich energicznym krokiem - ale kto
pozwolił panu rozmawiać z moimi synami?
Jorgenson wstał, nieco poirytowany.
- Proszę wybaczyć, jeśli zachowałem się trochę zbyt natarczywie.
- Co to ma znaczyć? Od kiedy to Departament Obrony przesłuchuje dzieci?
Jorgenson uniósł ręce w ugodowym geście.
- Nie dajmy się ponieść emocjom.
Jedna z kobiet z jego zespołu, ubrana równie elegancko jak on, przyniosła mu
zwęglony odłamek kamienia z kosmosu. Jorgenson wziął go, obrócił w dłoni i przyjrzał mu
się, jakby to była kryształowa kula.
- Czy to ten? Nadzwyczajny.
- I jest mój - oznajmił Danny, zabierając mu go z ręki.
- Zgadza się - poparł syna pan Slate. - Pierwsza zasada baseballu: to, co złapiesz, jest
twoje.
- Poza tym - dodał Nick - meteoryt to jak skrawek lądu. Należy do pierwszej osoby,
która zgłosi do niego prawa. To nie podlega dyskusji.
- Nie da się temu zaprzeczyć - rzekł ojciec z triumfalnym uśmiechem. - Tak więc, jeśli
rząd Stanów Zjednoczonych chce przejąć własność mojego syna, jestem pewien, że uda mu
się to osiągnąć na drodze długiego, uciążliwego procesu sądowego.
Jorgenson westchnął z irytacją.
- Nikt nie wspomniał nic o przejęciu waszej własności. Skłonni jesteśmy zapłacić za
ten meteoryt. - Wskazał głową zderzak ambulansu. - I oczywiście za rękawicę, którą został
złapany.
- Tato, nie! - zawołał Danny.
Jorgenson wyjął notes wypisał liczbę.
- Czy ta suma będzie wystarczająca?
Podał kartkę ojcu, którego oczy się rozszerzyły, ale tylko nieznacznie.
- No cóż...
- Nie ma mowy - powiedział Danny.
Ojciec nie ustąpił.
- Przykro mi, ale te rzeczy nie są na sprzedaż.
- A teraz? - spytał Jorgenson i pokazał mu inną, większą liczbę.
Ojciec wyglądał jak domek z kart gotów się zawalić, dopóki nie zobaczył łez w
oczach Danny’ego. W tym momencie wkroczył Nick.
- Tato, co jest dla ciebie ważniejsze: pieniądze czy twój syn?
Pan Slate wziął głęboki wdech i domek z kart zmienił się w kamienną fortecę.
- Przykro mi, moja decyzja jest ostateczna.
Nick sądził, że na tym koniec - dopóki Jorgenson nie wyjął książeczki czekowej.
- Powiem panu coś, panie Slate. Podobno jest pan bezrobotny. A tak się składa, że
wiem o wolnej posadzie w NORAD, Dowództwie Obrony Północnoamerykańskiej
Przestrzeni Powietrznej. Praca dla człowieka właśnie takiego jak pan, z pańskimi
kwalifikacjami.
- Praca? - powtórzył ojciec.
- Na tym czeku jest suma równa miesięcznej pensji. A do tego dochodzą niebotyczne
premie.
Wypełnił czek i podał panu Slate’owi.
Nick nie widział kwoty na czeku, ale jakakolwiek była, sprawiła, że ojciec odwrócił
się do Danny’ego i polecił:
- Daj temu człowiekowi jego kamień.
Jorgenson pomimo protestów Danny’ego wyrwał mu z rąk meteoryt.
- I rękawica - przypomniał.
- Odczep się! - krzyknął Danny, chociaż właściwie użył trochę innego zwrotu.
- Odpuść, Danny - rzekł do niego Nick. - Prawdopodobnie lepiej, żeby trafiła do nich.
- Zdjął rękawicę ze zderzaka i podał Jorgensonowi. - Jeżeli dzięki temu tata dostanie pracę, to
było warto.
Jorgenson wziął rękawicę, ale przyjrzał się jej nieco podejrzliwie.
- Dość niezwykła, prawda? Niewątpliwie stara, a jednak wydaje się niemal
niezniszczona...
Nick głęboko zaczerpnął powietrze. Wiedział, że na tej rękawicy nie ma absolutnie
żadnych śladów tego, że złapano w nią odłamek rozpalonego do czerwoności żelaza. Fakt ów
nie umknął uwagi człowieka tak spostrzegawczego jak Jorgenson. Nadzwyczaj
spostrzegawczego.
- Co ty tam masz, Nick? - zapytał.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Daj spokój. Co tam chowasz za plecami?
Jorgenson sięgnął mu za plecy i znalazł drugą rękawicę, którą Nick ukrywał. Ta też
była stara i w przeciwieństwie do pierwszej bardzo zniszczona, jakby co najmniej walczono w
niej na wojnie.
Jorgenson się uśmiechnął.
- Myślę, że to tę rękawicę przed chwilą nabyłem.
Nick zaczerwienił się i spuścił głowę.
- Dobrze to rozegrałeś - powiedział Jorgenson. Wziął od niego rękawicę, a pierwszą
upuścił na ziemię. Przyjrzał się pęknięciom skóry. - Prawie mnie nabrałeś.
Wręczył rękawicę jednemu ze swych towarzyszy, który wsunął ją do plastikowej
torebki i pobiegł szybkim truchtem do miejsca, gdzie czekały SUVy.
Jorgenson, znów całkowicie opanowany i niezmiernie z siebie zadowolony, zwrócił
się do pana Slate’a:
- Ta posada jest prawdziwa, podobnie jak wynagrodzenie. Pan i pańscy chłopcy
przekonacie się, że jesteśmy waszymi przyjaciółmi i dobrze wam życzymy.
Odwrócił się i odszedł. Danny wbił wzrok w ziemię i nogą w bucie z korkami kopnął
kawałek darniny. Nick, czerwony na twarzy, nadal patrzył gdzieś w bok.
Caitlin nadbiegła skądś równie nagle, jak wcześniej zniknęła.
- Nick, widziałam, co się wydarzyło. Bardzo mi przykro.
Rzucił okiem na naukowców, którzy wsiadali do swoich pojazdów i odjeżdżali z
boiska.
- Nie przejmuj się tym - rzucił.
- No cóż, może to poprawi ci nastrój. Krążyłam pośród tych naukowców, starając się
maksymalnie im naprzykrzać i dowiedzieć się, co kombinują. Jak można się było spodziewać,
zbywali mnie bzdurami w rodzaju: „Gromadzimy dane”, „Szukamy anomalii” i podobnym
bełkotem. W sumie starali się, żeby brzmiało to naukowo, a jednocześnie żeby niczego
właściwie mi nie powiedzieć. A potem natknęłam się na faceta mierzącego długość bruzdy,
którą Danny wyrył sobą w murawie boiska, i to odpadło mu z klapy marynarki.
Podała Nickowi złoty przypinany znaczek, mniejszy od kciuka. Wyglądał jak litera A,
lecz zamiast prostej poprzeczki miał poziomą ósemkę - symbol nieskończoności.
- Chwileczkę - rzekł z namysłem Nick. - Jorgenson też miał wpięty w klapę jakiś
znaczek.
- Wszyscy mieli - szepnęła Caitlin i dodała z uśmiechem: - Tak więc oni mają coś
twojego, a teraz ty masz coś, co należy do nich.
Podniósł wzrok i zobaczył, że ostatni SUV zjeżdża z boiska.
- Kto powiedział, że mają coś mojego? - rzekł.
Schylił się i podniósł z trawy rękawicę baseballową, którą Jorgenson lekceważąco
porzucił. Tę, którą Nick tak ochoczo mu zaoferował. Tę, która nie nosiła żadnych śladów
tego, by kiedykolwiek złapano w nią cokolwiek, a zwłaszcza meteoryt.
Kąciki ust Caitlin uniosły się w uśmiechu.
- To niemożliwe, nie zrobiłeś tego!
- Posłuchaj - odrzekł, wzruszając ramionami - to Jorgenson wyraźnie zażądał tej
rękawicy, którą trzymałem za plecami - a którą, jak przypuszczam, upuścił obrońca drugiej
bazy, kiedy z wrzaskiem wiał z boiska.
Caitlin popatrzyła na Nicka z podziwem.
- To było mistrzowskie posunięcie.
- Nie - odparł. - Po prostu zastosowanie w praktyce magicznej sztuczki.
Rozdział 12

JEDZENIE DAJE DO MYŚLENIA


Podczas gdy tej niedzieli Nick i Caitlin byli świadkami meczu baseballowego na
kosmicznym poziomie, Petula też przeżywała własny dzień cudów. Chociaż starała się
zachować dyskrecję, gdy tego ranka w centrum miasta robiła zdjęcia nieporęcznym
skrzynkowym aparatem fotograficznym - to ten dziwaczny przedmiot trzymany przez
dziwaczną dziewczynę przyciągał powszechną uwagę, która prawdopodobnie mogła wkrótce
wzrosnąć wykładniczo do kwadratu, a może nawet do sześcianu.
„I co z tego, niech się gapią. Nic mnie to nie obchodzi” - pomyślała.
Żałowała, że nie może skierować aparatu na tych ludzi, którzy przyglądają się jej
podejrzliwie, i w ten sposób odebrać im dusz, w co wierzy się w niektórych kulturach - ale,
niestety, jej skrzynkowy aparat tego nie potrafił.
Park Acaçia, leżący w tej części Colorado Springs, którą foldery turystyczne nazywają
„uroczą”, oferował jej liczne sposobności do wykonywania eksperymentalnych fotografii. Na
przykład fontanna Wuja Wilbera, źródło radości dla małych dzieci, które pragną złapać ostre
przeziębienie, stwarzała okazję do świetnej sesji zdjęciowej. Nawet teraz, na początku
kwietnia, otaczał ją krąg dzieciaków, które być może chciały ożywić wspomnienie
ubiegłorocznego lata, kiedy to oblewały je strumienie wody tryskające w nierównomiernych
odstępach z licznych dysz i otworów tej irytująco kapryśnej fontanny. Przemoczone do suchej
nitki dzieci mogły później po powrocie do domów przekonywać rodziców, że nie muszą już
brać prysznica.
Petula była ciekawa, czy nocami fontannę nawiedzają pijacy, bezdomni włóczędzy,
narkomani i dilerzy - cztery kategorie ludzi typowe dla każdego amerykańskiego
śródmiejskiego parku. Czy zdjęcia, które zrobi w dziennym świetle, pośród rojącej się wokoło
dzieciarni, po wywołaniu ukażą nocną, bardziej podejrzaną stronę życia Wuja Wilbera?
Ku swej radości odkryła, że pierścień ręcznej regulacji ostrości aparatu jest
wyskalowany od jednego do dwudziestu czterech, co sugerowało, iż w istocie spełnia całkiem
inną funkcję. Petula dotąd robiła wszystkie zdjęcia z ustawieniem dwanaście, co niewątpliwie
oznaczało, że pstrykała fotki przyszłości odległej o dwanaście godzin. Ale wejrzenie w
jutrzejszy dzień zamiast tylko w najbliższą noc to dopiero będzie coś! Już nie mogła się
doczekać.
W pobliżu rogu parku stał kiosk z gazetami, uparcie czepiający się słabnącej nadziei
na niecyfrową przyszłość. Sprzedawca był tak stary, że przypuszczalnie mógł już zalatywać
płynem do balsamowania. Petula pomyślała, że skoro spędził tyle czasu w tej małej
drewnianej budce, przeniesienie się do trumny nie będzie stanowiło dla niego wielkiego
problemu. Roześmiała się głośno. Tego rodzaju żartobliwe obserwacje sprawiały, że bardzo
lubiła spędzać czas na dworze, pośród ludzi.
- Może chcesz cukierka w ten piękny dzień, młoda damo? - zapytał starzec, widząc jej
wesoły nastrój.
- Nie - odparła Petula. - Chcę tylko zrobić zdjęcie.
- Cóż, w takim razie zamiast cukierka ofiaruję ci słodki uśmiech - powiedział.
Zachichotał ze swojego żartu i uśmiechnął się. Pstryknęła zdjęcie, które objęło tylko
pół jego twarzy, ponieważ w istocie nie chodziło jej o niego, tylko o gazetę obok. Wcześniej
nastawiła już aparat na dwadzieścia cztery godziny naprzód. Będzie nadzwyczaj interesujące
przeczytać jutrzejszy nagłówek już dziś po południu, kiedy wywoła negatyw, i wymyślić jakiś
sposób wykorzystania zdobytej wiedzy o przyszłości.
I wtedy usłyszała za plecami:
- Czy to staroświecki skrzynkowy aparat fotograficzny? Mój dziadek miał taki sam!
Odwróciła się i zobaczyła osobę, która wydała się jej znajoma, a której jednak nie
rozpoznała.
- Petula GrabowskiJones! Powinnam była się domyślić, że to właśnie ty używasz
takiego jawnie anachronicznego przedmiotu.
Dopiero teraz Petula uświadomiła sobie, że stoi przed nią panna Planck, kobieta
wydająca posiłki w stołówce. Pierwszy raz widziała ją poza jej naturalnym środowiskiem i
nawet bez siatki na włosy. To było krępujące. A fakt, iż panna Planck niosła kilka toreb z
produktami ze sklepu dla smakoszy, jeszcze bardziej zmącił poczucie rzeczywistości Petuli.
Kobieta spostrzegła jej zdumione spojrzenie, odgadła powód i zaśmiała się.
- Skarbie, wprawdzie zarabiam na życie, serwując breję, ale to nie znaczy, że zabieram
pracę do domu.
- Przepraszam - wymamrotała Petula i odwróciła wzrok z nietypowym dla siebie
zakłopotaniem.
Panna Planck postawiła torby na ziemi.
- Pozwól, że rzucę okiem na ten twój aparat.
Petula zawahała się, ale zdała sobie sprawę, że odmowa mogłaby dla niej oznaczać
gorsze lunche do końca roku. Jeśli w ogóle nauczyła się czegoś przez lata pobytu w szkole, to
tego, że należy utrzymywać przyjazne stosunki z dwiema osobami: panną Planck oraz
kuratorem okręgowym. Tego drugiego miała w kieszeni, na wypadek gdyby chciała uzyskać
wpływ na głosowanie w całym okręgu. Ale panna Planck zawsze wznosiła między sobą a
Petulą mur oficjalnej, ściśle służbowej relacji. Teraz nadarzyła się okazja, by go zburzyć.
- Oczywiście - odrzekła Petula i podała jej aparat. - Ostrożnie, jest stary.
Panna Planck obróciła go w dłoniach jak kostkę Rubika.
- Aparat mojego dziadka był marki Seneca Scout, ale na tym nie ma nazwy
producenta.
- Myślę, że to był model beta. Wie pani, prototyp - powiedziała Petula, zadowolona,
że panna Planck nie zauważyła inicjałów wygrawerowanych na spodzie.
- Piękny! - pochwaliła panna Planck i zwróciła jej aparat. - Dobrze o niego dbaj,
skarbie. Sprzedając prototyp w takim dobrym stanie, mogłabyś zapewnić sobie sfinansowanie
nauki w college’u.
Dla Petuli było to jak policzek.
- Dostanę stypendium - oznajmiła. - Naukowe albo sportowe, z badmintona.
- Czyżby? Nie wiedziałam, że ktokolwiek jeszcze gra dziś w badmintona.
- Rzeczywiście nie - przyznała Petula. - Właśnie dlatego łatwo otrzymać takie
stypendium.
Panna Planck skinęła głową z pozorną aprobatą, po czym schyliła się i podniosła
swoje torby. Widocznie jednak olej z trufli zaprawiony koprem włoskim wyciekł i
rozmiękczył papierową torbę, gdyż pękła i wszystko wysypało się z niej na chodnik - od
pasztetu z gęsich wątróbek po borowiki.
Panna Planck wykrzyknęła słowo, które często słyszała w odniesieniu do podawanych
przez siebie lunchów, a potem uklękła, by pozbierać rozsypane produkty. Petula, nie chcąc
wydać się nieskorą do pomocy, przyłączyła się do tych ratowniczych wysiłków,
przytrzymując stopą butelkę oliwek kalamata, żeby nie sturlała się na jezdnię.
Stary człowiek w budce z gazetami dał im kilka małych plastikowych torebek, lecz
było jasne, że bez wielkiej torby na zakupy ze sklepu dla smakoszy panna Planck nie poradzi
sobie sama.
- Pomożesz mi zanieść to wszystko do domu? - zapytała Petulę. - Czy może
zamierzasz zostawić mnie z tym na lodzie? Mieszkam naprzeciwko parku.
- Hm... - mruknęła Petula z uśmiechem, jak miała nadzieję, rozbrajającym. - Większe
porcje lunchu i będę mogła sama wybierać kawałki pizzy?
Panna Planck odwzajemniła jej uśmiech.
- Myślę, że to się rozumie samo przez się.
- I mój wybór deseru?
- Przeciągasz strunę.
Petula zaakceptowała warunki i uścisnęły sobie dłonie, pieczętując umowę. Z
aparatem fotograficznym w jednej ręce i kilkoma torbami w drugiej Petula przeszła z panną
Planck przez park Acaçia, pamiętając o tym, by jak zawsze wykrzywić się szyderczo do Wuja
Wilbera usadowionego w fontannie.
- Od jak dawna interesujesz się fotografią? - spytała panna Planck.
- Odkąd pamiętam - odrzekła. - Plasterki życia są łatwiejsze do strawienia niż pełna,
nieobrobiona porcja.
Panna Planck się roześmiała.
- Sama lepiej bym tego nie ujęła.
Mieszkała w eleganckim nowoczesnym domu, zupełnie innym, niż Petula się
spodziewała po kobiecie o takim charakterze. Ale gdy Petula kładła artykuły spożywcze na
kuchennym blacie, doszła do wniosku, że charakter tej kobiety ze stołówki jest nader
nieprzewidywalny. Uświadomiła to sobie jeszcze mocniej, kiedy panna Planck powiedziała:
- Zejdźmy na dół, pokażę ci moją ciemnię.
Gdy na poły obca osoba zaprasza do obejrzenia swojej ciemni, każdy rozsądny
człowiek powinien uciec jak najdalej, bijąc rekord prędkości naziemnej. Jednakże Petula
zawsze nosiła przy sobie pieprz w sprayu, a ponadto miała brązowy pas z teorii dżiudżitsu,
uważała zatem, iż zdoła się obronić, gdyby się okazało, że panna Planck podaje w stołówce
miejscowe dzieci jako ragout wołowe, jak pewna kierowniczka szkolnej stołówki w Phoenix.
Gdy schodziły po schodach, Petula zauważyła wiszące na ścianach liczne oprawione
w ramki czarnobiałe artystyczne zdjęcia.
- Pani też fotografuje?
- Zajmowałam się tym amatorsko - wyjaśniła panna Planck. - Ale ostatecznie okazało
się, że z tego nie starczy mi nawet na opłacenie rachunków.
Otworzyła drzwi do piwnicy, którą przerobiła na taką ciemnię, o jakiej Petula zawsze
marzyła. Pełno tu było wszelkiego rodzaju najwyższej klasy sprzętu do wywoływania zdjęć -
od powiększalnika dyfuzyjnego Omega po płukarkę do odbitek firmy Arkay. Jednak całe to
wyposażenie przykrywały zakurzone plastikowe płachty.
Panna Planck westchnęła.
- Wciąż sobie powtarzam, że wrócę do fotografowania, ale po śmierci Charliego po
prostu straciłam do tego serce.
- To był pani mąż?
- Mój piesek chihuahua.
- Ja też mam pieska chihuahua! - wykrzyknęła Petula.
Panna Planck skrzyżowała ramiona na piersi i oparła się o futrynę.
- Interesujące. Czy wierzysz, że pewne rzeczy dzieją się nieprzypadkowo, że mają
swoją przyczynę?
- Nie.
- No cóż, zatem uznajmy za szczęśliwy zbieg okoliczności to, że ja mam od dawna
nieużywaną ciemnię, a ty masz aparat, który nigdy nawet nie słyszał o fotografii cyfrowej.
Rozdział 13

ZNAK ACCELERATICH
Nick odsunął się na krześle do tyłu od ekranu komputera i uniósł złoty wpinany
znaczek do światła wpadającego przez świetlik strychu. Litera A zalśniła.
Spędził połowę popołudnia na szukaniu w internecie czegoś podobnego do tego
znaczka, lecz bez rezultatu. Zeskanował go nawet, a potem spróbował użyć porównywarki
Google’a. Nic.
To „A” musiało być skrótem czegoś, symbol nieskończoności przypuszczalnie
również coś znaczył. Ale wobec braku jakichkolwiek wskazówek wszystko to tylko domysły.
- Wcale mnie nie dziwi, że niczego nie znalazłeś - oświadczyła Caitlin, kiedy do niej
zadzwonił.
Nick nie był pewien, czy to oznacza, że uważa go za nieporadnego, czy też wręcz
przeciwnie. Nie zamierzał jednak użyć magnetofonu szpulowego, by się tego dowiedzieć. To
byłoby zdecydowanie zbyt podstępne.
- W porządku - rzekła - przejdziemy więc do planu awaryjnego.
- Nie wiedziałem nawet, że mamy jakiś plan awaryjny.
- Zawsze jest jakiś plan awaryjny - powiedziała, po czym wyjaśniła, że w mieście
mieszka pewien jubiler - ekspert w zakresie biżuterii i innych ozdób.
- Wolałbym nikomu nie pokazywać tego znaczka - odparł Nick.
- Nie martw się - uspokoiła go. - To przyjaciel naszej rodziny; bywamy u niego od lat.
Jest wzorem dyskrecji.
- Cokolwiek to znaczy - mruknął Nick.
- To znaczy, że możemy mu zaufać. Zresztą już się z nim umówiłam. Zazwyczaj w
niedziele nie pracuje do późna, ale chyba durzy się w mojej matce i wciąż ma nadzieję, że ona
pewnego dnia wejdzie do jego sklepu i poleci, by wycenił jej ślubną obrączkę. Tak więc dla
mnie zrobił wyjątek. Mamy się z nim spotkać dziś wieczorem o wpół do ósmej.
***
Caitlin lubiła wierzyć, że jej życie to nieustanne pasmo przygód, jednak dotychczas
tylko je sobie zmyślała. Lecz to teraz było czymś realnym - albo właściwie raczej surrealnym.
Chodziło o wydarzenie o epokowym znaczeniu, które w dodatku - mówiąc z pewną przesadą
- działo się na jej własnym podwórku. Obecnie uczestniczyła w prawdziwie tajemniczej
sprawie, w którą byli zamieszani podejrzani, elegancko ubrani ludzie, sekretny symbol, a
także bystry i niebrzydki chłopiec. Przypuszczała, że mógłby nawet wyrosnąć z
niebrzydkiego na naprawdę przystojnego, gdyby reszta jego twarzy dogoniła uszy i gdyby
zrobił coś z tymi stale przylizanymi włosami.
Zrezygnowana zdawała sobie sprawę, że żadna taka przemiana nie grozi Theo.
Owszem, był dość przystojny, jeśli nie ma się nic przeciwko dodatkowemu kręgowi
szyjnemu, ale jego bystrość... no cóż, znajdował się stale w samym środku krzywej Gaussa.
Nie był głupi, tylko po prostu rozpaczliwie przeciętny - co nie musiałoby przeszkadzać,
gdyby nie jego permanentne zadowolenie z siebie.
Może więc ta puszczona przez szkolny radiowęzeł rozmowa ujawniająca prawdziwe
myśli miała jednak swoją nieoczekiwaną dobrą stronę.
Nick zjawił się o siódmej. Pieszo.
- Nie masz roweru? - spytała.
- Straciłem w pożarze.
- Racja, przepraszam. Możesz pożyczyć rower mojego taty.
Nick tak zrobił i chociaż ten rower był dla niego trochę za duży, dobrze sobie radził.
Jechali obok siebie samym środkiem ścieżki rowerowej do sklepu jubilerskiego Svedberg i
Synowie. Piękna Biżuteria.
- Więc jak Danny i twój ojciec uporali się z tym, co zaszło podczas meczu
baseballowego? - zagadnęła Caitlin.
- Nijak - odparł Nick. - Danny to dzieciak, który nie przejmuje się zbytnio, kiedy
zdarza się coś nadzwyczajnego, tylko po prostu to akceptuje, a tata - no cóż, gdy staje w
obliczu czegoś, czego nie rozumie, zaczyna z dziwacznym zapałem zajmować się sprawami,
które rozumie. Kiedy wychodziłem, kosił chwasty na trawniku.
- Po zmroku?
- No właśnie.
Wjechali do dzielnicy handlowej. Eleganckie, świeżo wyremontowane sklepy
wciskały się między stare, w których chyba od zarania dziejów nie zmieniano aranżacji w
witrynach. Był tu magazyn z tkaninami oferujący szkaradne resztki z lat siedemdziesiątych
ubiegłego wieku i sklep obuwniczy ze spłowiałym od słońca plakatem Hush Puppies,
cokolwiek to znaczyło. Nawet w blasku dnia te starsze sklepy wyglądały odrażająco, a co
najmniej okropnie przygnębiająco - ale w niedzielny wieczór, gdy nie było przechodniów,
ciemne szyby okien wystawowych sprawiały ponure, złowrogie wrażenie.
Caitlin zahamowała przed sklepem jubilerskim Svedberga, a Nick zatrzymał się tuż za
nią. Wnętrze było ciemne, tak jak wszystkie inne tutaj.
- Jesteś pewna, że on tam jest? - spytał. - Może zapomniał.
Caitlin zsiadła z roweru i nacisnęła klamkę, całkowicie pewna, że drzwi są zamknięte
- ale otworzyły się, kiedy je pchnęła. Z wnętrza wionęło ciepłe powietrze. Zadźwięczał
dzwonek nad drzwiami - dziwnie głośno w panującej ciszy, aż Caitlin się wzdrygnęła. Widząc
to, Nick zarżał śmiechem, a ona rzuciła mu gniewne spojrzenie. Niewątpliwie, gdyby to on
otwierał drzwi, też by się wzdrygnął.
Powinna była zapamiętać ten dzwonek z dzieciństwa - ale już od wielu lat tu nie była.
Dawniej ojciec przyprowadzał ją tutaj w walentynki i zawsze w panicznym pośpiechu
wybierał razem z nią w ostatniej chwili prezent dla mamy. Potem Caitlin przychodziła
ponownie, tym razem z matką, która zwracała prezent i wybierała coś innego, co rzeczywiście
się jej podobało. Był to sekret, który znali tylko ona, mama i pan Svedberg - toteż Caitlin
odczuwała osobliwy rodzaj wspólnoty z tym człowiekiem. Współspiskowcy tajnej intrygi
jubilerskiej.
- Czy to ty, panno Westfield? - dobiegł ich głos z zaplecza. - Wchodź, wchodź.
Mdłe światło na tyłach sklepu rzucało długie nikłe cienie pierścionków, naszyjników i
bransoletek w gablotach. Nie było na tyle silne, by ta biżuteria zalśniła. W głębi, w małym
warsztacie jubilerskim siedział, jak zawsze, znużony pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna.
Wydał się Caitlin taki sam jak dawniej, może tylko trochę bardziej przykurzony. Oczy miał
nieco za małe w stosunku do twarzy, co usiłował kompensować, otwierając je szeroko,
ilekroć mówił. Sprawiało to wrażenie, jakby stale zdumiewał się tym, że bierze udział w
rozmowie.
- Dzień dobry, panie Svedberg - powiedziała. - Jestem niewymownie wdzięczna, że
znalazł pan czas, aby się z nami dzisiaj spotkać.
Podniósł wzrok i uśmiechnął się cieplej, niż, zda się, pozwalała atmosfera tego
pomieszczenia.
- To niemożliwe! - wykrzyknął. - Kiedy ostatni raz cię widziałem, panno Westfield,
byłaś o, taka malutka, i trzymałaś się kurczowo nogawki spodni mamusi paluszkami lepkimi
od lodów. - I mrugnął. Zawsze do niej mrugał. Kolejny dowód ich jubilerskiej konspiracji.
Zakłopotana tym mrugnięciem odwróciła wzrok, tak jak czyniła przed laty. - Jak się miewa
twoja matka?
- Świetnie - odrzekła, notując w duchu, że nie zapytał o jej ojca.
Svedberg odwrócił się do Nicka.
- A to z pewnością ten młody człowiek, o którym mi mówiłaś.
- Nick Slate. Jestem jej przyjacielem - powiedział, podając rękę na powitanie.
- Cóż, Nicku Slate, przyjacielu, to bardzo rycerskie z twojej strony, że eskortujesz
młodą damę w tę ciemną noc.
- Nie jest tak ciemno - rzuciła Caitlin, nieco zniecierpliwiona tą pogawędką.
Ona i Nick usiedli obok siebie na stołkach przy stole jubilerskim. Wyobraziła sobie, że
wyglądają oboje jak nerwowa młoda para wybierająca pierścionek zaręczynowy. Ogarnęła ją
złość na Nicka, chociaż to nie była jego wina.
Stary jubiler w milczeniu wodził wzrokiem między nimi. Caitlin zaniepokoiła się, że
być może istnieje jakiś zbiór zasad takich prywatnych transakcji, które naruszyła.
- A więc... - zaczęła.
- A więc - podjął Svedberg - wspomniałaś, że chcesz, bym oszacował jakąś ozdobę,
prawda?
Nick sięgnął do kieszeni.
- To wpinany znaczek. Mam go tutaj.
Odwinął znaczek z bibułki, a Caitlin z irytacją przewróciła oczami. Nie przynosi się
do jubilera czegoś cennego owiniętego w bibułkę. Powinien był przynajmniej włożyć go do
aksamitnego woreczka. Z pewnością jego matka ma jakiś w szkatułce z biżuterią... Potem
nagle przypomniała sobie, że Nick stracił matkę, i zapragnęła go przeprosić, mimo iż przecież
niczego nie powiedziała.
Trzymał znaczek w ręku, ale nie podał go jeszcze Svedbergowi. Spojrzał na Caitlin.
- Jesteś pewna?
Odwróciła się do jubilera.
- Mój przyjaciel chce mieć pewność, że ta konsultacja pozostanie ściśle poufna.
- Oczywiście - odrzekł Svedberg; wyglądało, że teraz już nie może się doczekać, by
zobaczyć ten przedmiot.
Nick położył znaczek na pokrytym filcem blacie stołu jubilerskiego. Znaczek zalśnił
w świetle roboczej lampy.
Jeśli Caitlin spodziewała się jakiejś spektakularnej reakcji Svedberga, spotkało ją
rozczarowanie. Jubiler po prostu wziął znaczek do ręki i popatrzył nań przez olbrzymie szkło
powiększające.
- Hmm... - mruknął w zamyśleniu i delikatnie dotknął znaczka koniuszkiem palca. -
Najprawdopodobniej złoto... bardzo wysokiej próby, przypuszczam, że
dwudziestoczterokaratowe. Nadzwyczaj misterna robota; emblemat został odlany, a nie
odciśnięty. - Westchnął i zważył znaczek na dłoni. - Ale niestety jest bardzo lekki, więc nawet
jeśli to czyste złoto, nie będzie zbyt wiele wart.
- Czy rozpoznaje pan symbol na nim? - zapytała Caitlin. - Może ten znaczek ma
większą wartość jako dzieło sztuki, niż wskazywałaby na to jego waga.
Gdy jubiler przyglądał się frontowi znaczka, Nick powiedział bezgłośnie do Caitlin:
„Dzieło sztuki?”, ale ostentacyjnie go zignorowała.
- To litera „V” z tradycyjnymi laseczkami - wymamrotał Svedberg - przecięta cyfrą
osiem. Coś mi to przypomina...
- Proszę odwrócić znaczek - polecił Nick. - To litera A, nie V. Pozioma ósemka jest
chyba symbolem nieskończoności?
Gdy tylko jubiler odwrócił znaczek właściwą stroną do góry, jeszcze bardziej
wytrzeszczył i tak już szeroko otwarte oczy, umilkł nagle i znieruchomiał. Caitlin wyobraziła
sobie, że wszystkie zegarki w szklanych gablotkach również się zatrzymały.
- Co to jest? - zapytał Nick.
Svedberg zawahał się przez moment i z zakłopotaniem poruszył się na krześle.
- Niestrawność - powiedział. - Mój lekarz mówi, że powinienem unikać ostrych
potraw, ale uwielbiam od czasu do czasu zjeść paprykę chilli.
Wstał i zwrócił Nickowi znaczek.
- Żałuję, że nie mogę bardziej pomóc. Niemniej jednak życzę powodzenia.
- Ale chwileczkę - rzekł Nick. Popatrzył na Caitlin, jakby to ona była winna nagłej
zmiany zachowania jubilera, a potem przeniósł spojrzenie z powrotem na Svedberga. -
Powiedział pan, że coś mu to przypomina...
- Pomyliłem się - odparł szybko jubiler. - W tym zawodzie ogląda się tyle wzorów, że
łatwo je ze sobą pomylić.
Caitlin jednakże wyczuła, że coś przed nimi zataił. Problem w tym, jak wydobyć z
niego informację, którą najwyraźniej ukrywa. Po chwili przyszło jej do głowy rozwiązanie.
Okazało się dziecinnie proste, ale też tak podstępne, że ogarnęło ją zakłopotanie - jednak w
tym jednym przypadku uznała, iż cel uświęca środki.
- Moja matka będzie bardzo rozczarowana - powiedziała.
Na te słowa Svedberg wyraźnie się ożywił.
- Nie mów mi, że to należy do twojej matki!
- Dostała to w prezencie.
- Od kogo?
- Tego właśnie nie jest całkiem pewna. Przysłano go jej anonimowo.
Svedberg popatrzył podejrzliwie na Nicka i zapytał Caitlin:
- Skoro zatem ten przedmiot należy do twojej matki, to dlaczego on miał go w
kieszeni?
- Chyba pan żartuje? - rzekł Nick bez wahania. - Widzi pan, jakie ona ma obcisłe
dżinsy? Do jej kieszeni nic nie da się włożyć.
- To prawda - przytaknęła Caitlin z cierpkim uśmiechem. - Ponieważ Nick ma ubranie
tak źle dopasowane, poprosiłam go, żeby schował ten znaczek. - Uśmiechnęła się słodko do
Svedberga. - Moja mama byłaby ogromnie wdzięczna, gdyby się dowiedziała, co to jest.
Wówczas może zdołalibyśmy odgadnąć, kto jej to przysłał.
Svedberg popatrzył na nich oboje i Caitlin wyczuła, że jego postanowienie, by
zachować milczenie, zaczyna się chwiać. Potrzeba tylko jeszcze jednego lekkiego pchnięcia...
- Ona zawsze tak czule o panu mówi. Właśnie dlatego do pana przyszłam -
pomyślałam, że chętnie pan jej pomoże.
To podziałało. Svedberg oparł dłoń na gablocie jubilerskiej, jakby dla zachowania
równowagi.
- Nie sądzę, abyście słyszeli o... - zniżył głos do szeptu - Acceleratich?
Caitlin popatrzyła na Nicka, który tylko wzruszył ramionami.
- Wystarczy powiedzieć - ciągnął jubiler - że ktokolwiek przysłał to twojej matce, nie
ma z tym żartów. Przyprowadź ją tu jutro wieczorem, a powiem jej wszystko, co wiem.
- Mam ją tu przyprowadzić?
- Tak.
- Jutro?
- Czy nie wyraziłem się jasno?
Caitlin poczuła w głowie zamęt na myśl, że miałaby wtajemniczyć w to matkę. Ale
Nick wstał i przejął inicjatywę.
- Dziękuje, panie Svedberg - powiedział i uścisnął mu dłoń. - Jestem pewien, że pani
Westfield będzie wdzięczna za pańską pomoc.
I oboje wyszli, o czym dźwięk dzwonka nad drzwiami oznajmił każdemu, kto mógłby
znajdować się w pobliżu.
***
Historia świata pełna jest rozmaitych paskudnych tajnych stowarzyszeń, które
poświęcały się albo poprawie losu ludzkości, albo jej zniszczeniu. Jednak bez względu na ich
cele wszystkie miały jedną wspólną cechę. Każde wyróżniało się jakimś idiotycznym
znaczkiem, idiotycznym nakryciem głowy albo absurdalnie idiotycznym uściskiem rąk. Tak
więc jeśli chodzi o tajne stowarzyszenia, Accelerati znajdowali się na szczycie olbrzymiej
piramidy.
Całkiem serio zainteresowali się Nickiem i gdyby wiedział, jak wielkie wydarzenia
skupiają się obecnie wokół niego, być może uciekłby na drugi koniec świata. Lecz w tym
przypadku niewiedza była jego największym atutem.
***
Natychmiast po powrocie do domu Nick pognał na górę do swojego pokoju i
spróbował znaleźć w internecie słowo „Accelerati”. Ale w momencie, gdy wcisnął enter,
komputer wysiadł. Nick ponownie go załadował i spróbował jeszcze raz, używając innej
wyszukiwarki, lecz komputer znowu siadł, a potem kolejny raz. Nick zastanawiał się, czy
Caitlin ma podobny problem, ale nie chciał do niej dzwonić, gdyż obraziła się za jego uwagę
o jej dżinsach.
- Musiałem coś wymyślić! - powiedział jej, kiedy wyszli od jubilera. - I podziałało,
prawda?
Jednakże Caitlin nie potrafiła ścierpieć jakiejkolwiek krytyki swojego gustu w
dziedzinie mody, bez względu na pobudki, toteż Nick miał u niej przechlapane - przynajmniej
do jutra rano.
To go rozwścieczyło, gdyż oprócz niej nie znał nikogo innego, z kim mógłby omówić
tę sprawę. Nie mógł porozmawiać o niej z Mitchem, który i tak miał już zbyt wiele zmartwień
po tych pamiętnych odwiedzinach u ojca. A chociaż Vince wiedział, że coś się święci, nie był
osobą, która wzbudzałaby w Nicku krzepiące poczucie zaufania.
Pozostawała jeszcze Petula. Ale czyż Nick nie dość już wycierpiał?
***
Gdy w poniedziałek rano Nick wychodził do szkoły, przed drzwiami jego domu zjawił
się Vince z kijem baseballowym w ręku.
- To dla ciebie - powiedział.
- Bardzo śmieszne - mruknął Nick; przypuszczał, że Vince usłyszał od Caitlin albo
może od Mitcha o przygodzie Danny’ego ze spadającą gwiazdą.
- Ja nie żartuję - rzekł Vince. - Ten kij pochodzi z twojej garażowej wyprzedaży.
Nick w ogóle go nie pamiętał.
- Jak go znalazłeś?
- Istnieje mroczny podziemny świat osobników oddających się rozbijaniu skrzynek
pocztowych - powiedział Vince. - W trakcie swoich działań zużywają oni mnóstwo kijów
baseballowych, toteż zawsze szukają tanich. Kiedy więc przypomniałem sobie, że na twojej
wyprzedaży był taki kij, od razu wiedziałem, gdzie mam go szukać.
Nick wziął go od Vince’a tak ostrożnie, jakby ten kij był zrobiony ze szkła.
- Nie wygląda na zniszczony - zauważył.
- Rozbijanie skrzynek odbywa się tylko w co w drugie wtorki, więc mieliśmy
szczęście - wyjaśnił Vince. - Wisisz mi piętnaście dolców.
Nick chętnie zapłacił i zaniósł ten przedmiot z powrotem w kąt strychu, zadowolony,
że przynajmniej tym razem wszystko poszło dobrze.
Jednakże w szkole okazało się, że z Mitchem nie jest dobrze. Nick zauważył, że na
lekcjach przyjaciel był jak na siebie dziwnie milczący, a podczas lunchu, kiedy zaczynał
mówić, nie kończył żadnego zdania. Nie prowadził też głośnych rozmów ani nie wtrącał się w
cudze sprawy. Siedział tylko i jadł, a potem odniósł naczynia i w milczeniu przyglądał się
światu wokół siebie. Nick skończył lunch i podszedł do niego.
- Cześć - rzucił niepewnie.
- Cześć.
- Zostawiłeś to w domu?
Obaj wiedzieli, o czym mówił.
- Ta rzecz nie jest mi niezbędna do życia - burknął Mitch, a potem dodał: - Wcale mi
jej nie brakuje.
Chociaż Nick widział, że to nieprawda, powiedział jednak:
- Dobrze, że nie wziąłeś jej ze sobą. To dowodzi, że ty nad nią panujesz, a nie
odwrotnie.
Ta uwaga sprawiła, że Mitch niemal się uśmiechnął.
- Tak, racja, co? To znaczy... ta rzecz jest tym, czym jest... ale ja jestem tym, kim
jestem, z nią czy bez niej. - Znowu spochmurniał. - Tylko... kim ja właściwie jestem?
Nick wzruszył ramionami.
- Pół latynoskim, pół irlandzkim chłopakiem z nazwiskiem brzmiącym jak francuskie.
- Właśnie - rzekł Mitch ze smutkiem. - Nawet moje nazwisko nie wie, kim jestem.
Nick nie zamierzał jeszcze bardziej go dołować.
- Coś ci powiem. Kiedy znajdziemy otwieracz Tesli do puszek z kryzysem
tożsamości, ty pierwszy będziesz mógł go użyć.
- Nie - odparł Mitch z niechętnym uśmiechem. - Otworzyłby prawdopodobnie puszkę
Pandory.
Ale Nick wiedział, że puszka Pandory pełna robaków już została otwarta - i te robaki
szybko przemieniają się w kobry.
***
Po szkole Nick zaproponował Mitchowi, aby towarzyszył im obojgu w drugiej
wyprawie do Svedberga. Uradowało go, że Caitlin wzdragała się trochę na myśl, iż Mitch
miałby się do nich przyłączyć. To oznaczało, że wolałaby spędzić ten czas tylko z nim, ale
uważał, iż Mitch zasłużył na to, by włączyć go w tę sprawę.
- Dobrze rozumiem? - zagadnął Mitch, gdy siedzieli w autobusie jadącym do
śródmieścia. - Znaleźliście znaczek jakiegoś tajnego stowarzyszenia, a teraz jubiler
zakochany w mamie Caitlin ma wam wszystko o tym opowiedzieć?
- Właściwie zgodził się opowiedzieć mojej matce - uściśliła Caitlin.
- A co na to twój ojciec? - spytał Mitch.
Zawahała się.
- No, on o tym nic nie wie...
- Umawiasz swoją mamę na randkę z jakimś facetem za plecami ojca?
- Nie chwytasz, Mitch - wtrącił się Nick. - Jej matki tam nie będzie.
Mitch milczał przez chwilę, wreszcie zapytał:
- Czy ona o tym wie?
Nick dał za wygraną. Mitch, usiłując przyspieszyć tok rozmowy, wrzucał bowiem ze
zgrzytem więcej biegów niż kierowca ich autobusu. Ale - świadomie czy nie - poruszył
jednak istotną kwestię. Svedberg rzeczywiście myśli, że to będzie coś w rodzaju randki.
Nick odwrócił się do Caitlin.
- A jeśli on nie zechce nam nic powiedzieć, gdy twoja mama się nie zjawi?
- Za bardzo się tym martwisz - odparła szorstko. - Ugłaszczę go słodkimi słówkami.
Patrz i ucz się.
Kiedy wysiedli z autobusu za rogiem obok sklepu jubilera, niecierpliwe oczekiwanie
Nicka sięgnęło zenitu. W duchu żywił nieśmiałą nadzieję, że wyjaśnienia Svedberga obejmą
nie tylko Acceleratich, lecz również przedmioty z jego strychu.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Caitlin, gdy zbliżali się do sklepu.
Nick pierwszy zorientował się, że coś jest bardzo nie w porządku, gdy spostrzegł
niepokojąco znajomy zielonobrązowy szyld nad wejściem. Dotknął ramienia Caitlin, by
zwrócić jej na to uwagę. Spojrzała na niego, zobaczyła w jego oczach wyraz osłupiałego
niedowierzania, a potem popatrzyła na sklep.
Tam, gdzie jeszcze wczoraj był zakład jubilerski Svedberg i Synowie. Piękna
Biżuteria, teraz znajdowała się kawiarnia Starbucks.
- A więc najpierw napijemy się mrożonej kawy? - spytał Mitch.
- To niemożliwe - powiedziała Caitlin głosem odrobinę wyższym z napięcia. - To było
tutaj, pomiędzy bankiem a zakładem fryzjerskim, pamiętasz, Nick?
- Tak, pamiętam - potwierdził.
Gdyby wczoraj nie widział tego na własne oczy, pomyślałby, że Caitlin postradała
zmysły.
- Musicie się mylić - odezwał się Mitch. - To znaczy kawiarnie Starbucks przecież nie
pojawiają się znikąd przez jedną noc, prawda?
Nick wszedł do środka, a za nim podążyli Caitlin i Mitch, który już wyjmował portfel,
aby złożyć zamówienie.
Zamiast stęchłego zapachu starego sklepu jubilerskiego w nozdrza uderzyła Nicka
woń świeżo parzonej kawy. Po prawej stronie, gdzie wczoraj były gabloty wystawowe,
siedzieli teraz ludzie z napojami i laptopami, a w miejscu kontuaru po lewej znajdowała się
lada z ekspresem do kawy.
Nick ruszył prosto do kasjerki, nie zważając na to, że wepchnął się przed kilka osób
stojących w kolejce.
- Kim jesteś i co tu się dzieje? - zapytał kasjerkę, nastolatkę zaledwie kilka lat starszą
od niego. - I nie próbuj udawać, że nie masz pojęcia, o czym mówię.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odpowiedziała.
- O sklepie jubilerskim Svedberga. Był tutaj dokładnie... - spojrzał na zegarek -
dwadzieścia godzin temu.
- Nic o tym nie wiem - odparła dziewczyna, wzruszając ramionami. - Pracuję w
kawiarni na Czwartej Ulicy, ale powiedziano mi, żebym dzisiaj przyszła tutaj.
Caitlin, która przy drugim końcu lady wypytywała pracownika zajmującego się
parzeniem kawy, potrząsnęła głową w kierunku Nicka, jakby chciała powiedzieć: „Te pajace
nic nie wiedzą”.
- Kto jest tu kierownikiem? - spytał Nick kasjerkę.
- Ja. A teraz wybacz, ale ludzie czekają, żeby złożyć zamówienia - odrzekła i
odwróciła się do stojącej za nim kobiety.
Cofnął się o krok i patrzył, jak niczego nieświadoma kasjerka obsługuje równie
nieświadomych klientów.
Podeszła do niego Caitlin; drżała ze zdenerwowania.
- Mogę kupić ci coś do picia? - zapytał ją Nick.
- Kawę cappuccino - powiedziała. - Może być duża.
- Hej, słuchajcie.
Oboje odwrócili się do Mitcha, który wyglądał na równie zaniepokojonego jak oni.
- Myślałem, że mnie wkręcacie - rzekł - dopóki nie znalazłem tego w kącie sali.
I pokazał im pierścionek z diamentem.
Ostatecznie postanowili dać sobie spokój z kawą i jak najszybciej się stamtąd wynieść.
***
Resztę popołudnia spędzili w barze z hamburgerami, lecz chociaż złożyli zamówienie,
nie tknęli jedzenia i ich frytki pozostały w pojemniku zimne, zeschnięte i samotne.
Caitlin wciąż była wyraźnie wstrząśnięta i unikała wzroku ich obydwu.
- Słuchajcie, musi istnieć jakieś... - zaczął Nick.
Rąbnęła pięścią w stół tak mocno, że większość frytek wysypała się na blat.
- Jeśli powiesz: „logiczne wytłumaczenie”, walnę cię w twarz tak, że znajdziesz swoje
oczy w sąsiednim mieście.
Nick zsunął z czoła czapkę baseballową. Reakcja Caitlin trochę go zdenerwowała, ale
też nawet mu zaimponowała.
- Hej, wy - odezwał się Mitch, wciąż trzymając pierścionek. - Myślę, że ten diament
jest prawdziwy. Sprawdzę to. - Zrobił nim na szybie okiennej rysę na tyle dużą, że gdyby
właściciel baru to zobaczył, mógłby go pozwać do sądu. - Jak myślicie, ile jest wart?
Caitlin wyrwała mu pierścionek z ręki.
- Nie należy do ciebie, tylko do Svedberga. A gdy go odnajdziemy, zwrócimy mu.
Jarzysz?
Nick wziął głęboki wdech. Czuł się w obowiązku stwierdzić oczywisty fakt.
- Svedberg zniknął. Musimy przyjąć to do wiadomości.
Caitlin skrzyżowała ramiona na piersi i patrząc przez okno, a nie na Nicka, oznajmiła
porywczo:
- Niczego nie przyjmuję do wiadomości!
- Kto za tym stoi? - spytał Mitch.
Ale Nick wiedział, że lepiej nie wciągać w to Mitcha jeszcze głębiej.
- Wolałbyś nie wiedzieć.
Może sprawił to ton głosu Nicka albo wyraz jego twarzy, ale ciekawość Mitcha
rozwiała się równie nagle jak sklep jubilerski Svedberga. Spojrzał na stół.
- Co za marnotrawstwo - rzekł, jednak nie zaczął jeść frytek.
Caitlin wstała gwałtownie.
- Mam dość. Wracam do moich planów artystycznych, szkolnych i cheerleaderskich.
- A co z twoimi planami dotyczącymi Theo? - zapytał Nick i natychmiast tego
pożałował.
Wydęła wargi.
- Przynajmniej wiem, że on nie zmieni się jutro w kawiarnię.
- Owszem - przyznał Nick. - Ale mógłby się zmienić w ekspres do kawy.
Caitlin zmierzyła go gniewnym spojrzeniem, które powinno w jednej chwili spalić go
na popiół.
- To nawet nie było zabawne - rzuciła, odwróciła się i wściekła ruszyła w kierunku
toalety.
Nick poszedł za nią i zaczął nerwowo chodzić po korytarzu. Nie wiedział, co ma
powiedzieć Caitlin, kiedy wyjdzie. Jak mógłby ją strofować, skoro czuje się równie niepewny
i zagubiony jak ona?
Pojawiła się chwilę później, ale nie była już zła. Płakała. Podniosła wzrok i zobaczyła
go. Pomyślał, że mogłaby odwrócić głowę, by ukryć łzy, lecz tego nie zrobiła.
- Zazwyczaj nie przydarzają mi się dziwaczne rzeczy - wyjąkała przez łzy. - To ja się
im przydarzam.
Chociaż Nick nie miał pojęcia, co to miało znaczyć, wiedział dokładnie, jak ona się
czuje. Zanim się zorientował, obejmował ją ramieniem. Nie pamiętał nawet, by jego mózg
wysłał do ręki takie polecenie.
- To nie koniec świata - rzekł do Caitlin.
- Wiem - odpowiedziała - tylko po prostu...
Ale nie dokończyła, ponieważ pojawił się Mitch i objął ramionami ich oboje.
- Dobry pomysł - skomentował. - Grupowy uścisk.
I stali tam tak, dopóki nie musieli ustąpić z drogi komuś, kto chciał skorzystać z
toalety.
***
Nick wrócił do domu i od razu poszedł na górę do swojego pokoju. Starannie wciągnął
za sobą drabinkę i wśliznął się pod kołdrę, zdecydowany uciec w nieświadomość. Przez
dziesięć minut rzucał się i przewracał w pościeli, nie mogąc się rozgrzać, zbyt naładowany
adrenaliną, by poczuć ulgę. Nie potrafiłby powiedzieć, czy jest bardziej wyczerpany
fizycznie, czy psychicznie. Żałował, iż pośród przedmiotów na strychu nie ma urządzenia,
które mogłoby sprawić, że kompletnie zapomniałby o tym, co się dziś wydarzyło. Ale nawet
jeżeli machina zapewniająca rozkoszną ignorancję kiedykolwiek była na tym strychu, została
sprzedana po okazyjnej cenie na jego garażowej wyprzedaży.
Usiadł w łóżku, zastanawiając się, czy nie zasiąść do komputera. Mógłby jeszcze raz
poszukać w internecie informacji o Tesli i dowiedzieć się rzeczy, których nie wie nawet
Petula. I wtedy zauważył, że jego brudne ubrania znowu leżą w stercie pośrodku pokoju, a
łóżko i biurko ponownie odsunęły się od ścian. Co więcej, przedmioty odzyskane przez niego
po garażowej wyprzedaży wyglądały, jakby zastygły w trakcie przemieszczania się w
kierunku centrum strychu.
Sięgnął pod materac i wyjął rękawicę baseballową, po prostu po to, by się upewnić, że
jest nadal tam, gdzie ją zostawił. Potem wstał i zbliżył się do środka pokoju. Nie mógł dłużej
zaprzeczać, że jakiś rodzaj grawitacji przyciąga tam wszystkie obiekty.
Wyczuł żar promieniujący z tego miejsca. Znajdowało się dokładnie pod świetlikiem,
więc może to słońce je ogrzało. Ale przecież nie powinno być tu nadal ciepło, teraz, o
zmierzchu...
Nick położył się na plecach pośród swoich rzeczy do prania, podłożył sobie rękawicę
baseballową pod głowę jak poduszkę i napawał się tym ciepłem. Jednak to było coś więcej
niż tylko ciepło. Leżąc tam, doświadczał niezaprzeczalnego wrażenia... połączenia. Tylko tak
potrafił to określić. Pomyślał o wszystkich rzeczach, które były wcześniej na tym strychu. Nie
miał pojęcia, gdzie się teraz znajdują ani w jaki sposób są używane, a jednak jakimś cudem
gdzieś tam je wyczuwał - równie wyraźnie, jak czuł swoje palce u rąk i nóg. Te przedmioty są
częścią niego - a raczej, ujmując to precyzyjniej, on jest ich częścią. Było to nadzwyczaj
przyjemne uczucie. Tak przyjemne, że całe jego ciało się odprężyło i zapadł w spokojny,
szczęśliwy sen.
***
Danny obudził go szarpnięciem.
- Przez cały czas się tu chowałeś. Wiedziałem!
Nick dopiero po chwili w pełni się ocknął. Nadal leżał pod świetlikiem, tylko że teraz
światło zmierzchu ustąpiło miejsca nocy.
- Nie chowałem się - odpowiedział bratu. - Po prostu się zdrzemnąłem.
- Tata myśli, że nie ma cię w domu, że celowo nie wróciłeś. - W głosie Danny’ego
brzmiał dziwny smutek. - Co robisz z moją rękawicą? Myślałem, że oni ją zabrali.
- Tak, oni też myśleli, że ją zabrali - rzekł Nick.
Niepokoił się, że Danny może zrobić z tego wielką sprawę, ale nie zrobił. I to też
wydawało się dziwne.
- Ominęła cię kolacja - oznajmił młodszy brat. - Tata przyrządził pieczeń, ale się
przypaliła, więc nazwał ją „zwęgloną cajuńską wołowiną”.
Nick nie pamiętał, by ojciec kiedykolwiek używał urządzeń kuchennych.
- Dlaczego? Z jakiej okazji? - zapytał.
Danny długo wpatrywał się w niego w milczeniu, a potem się zaczerwienił.
- Z żadnej. Nieważne - wybąkał wreszcie i wyszedł.
Kilka chwil później Nick usłyszał, jak piętro niżej brat trzasnął drzwiami swojej
sypialni.
I wtedy Nicka zalała fala takiego smutku i żalu, że niemal zgiął się wpół z bólu -
jednak ten ból nie ograniczał się do jego brzucha, lecz wypełniał go całego.
Dziś były urodziny mamy.
To nie znaczy, że rozmawiali na ten temat. Ojciec z pewnością o tym nie wspomniał -
a ponieważ nieustannie odczuwali bolesny ciężar jej nieobecności, w ich codziennym życiu
nic nie wskazywało, że w kalendarzu wyłania się mroczny cień tej daty.
Jak mógł zapomnieć o urodzinach swojej matki? Co z niego za syn? Niemal widział,
jak ona potrząsa nad nim głową. „Nicky, Nicky, Nicky, gdzie ty masz głowę?”. Tylko jej
jednej pozwalał mówić do siebie Nicky. Teraz nikomu nie wolno tak się do niego zwracać i
nikomu nigdy nie będzie wolno.
Wyszedł ze swojego pokoju i w pośpiechu omal nie spadł z drabinki, która potem
podjechała z powrotem pod sufit, gdy jej sprężyny uruchomił jego ostatni sus.
Na dole w salonie ojciec podłączył odtwarzacz wideo do telewizora i teraz oglądał
stary mecz baseballowy. Chociaż sylwetki zawodników na boisku były zbyt odległe, by Nick
mógł dojrzeć ich twarze, rozpoznał po numerze na koszulce miotacza i sposobie poruszania
się młodsze wcielenie taty.
Ojciec obrzucił go przelotnym spojrzeniem i znów wpatrzył się w ekran telewizora.
- To ostatni mecz przed tym, w którym doznałem kontuzji łokcia. Zagrałem niemal
idealnie.
Nick przyglądał się, jak ojciec wykonał doskonały rzut. To było dziesięć lat temu, ale
zdawało się, że od tego czasu minęło sto lat.
- Tato, przepraszam...
- Ciii - uciszył go ojciec, a potem dodał: - Nie masz za co przepraszać.
Nick usiadł obok niego na sofie. Już po chwili uświadomił sobie, dlaczego tata ogląda
to nagranie. W rodzinie to ojciec zawsze filmował kamerą wideo - ale tym razem był na
boisku. To oznaczało, że kamerę trzymał ktoś inny.
„Nicky, przestań się wiercić” - usłyszał głos matki. Obraz się zakołysał i przez
moment obiektyw kierował się w górę, a potem powrócił widok boiska. Nick usłyszał
młodszego siebie skarżącego się, że jest mu zimno, że chce pić i hot doga. Ile miał wtedy lat,
cztery? Danny’ego nie było jeszcze na świecie.
„Nicky, patrz na tatusia”.
„Patrzę, ale on na mnie nie patrzy”.
„To dlatego, że obserwuje zawodnika odbijającego piłkę”.
„Ale teraz spojrzał w bok”.
„Bo teraz pilnuje biegaczy”.
„Żeby nie ukradli bazy?”.
„Właśnie!”.
I wtedy ojciec swoim rzutem wyeliminował z gry odbijającego przeciwników, a
gracze drużyny atakującej wbiegli na boisko przy akompaniamencie ogłuszających braw i
wiwatów.
Nick wiedział, że jest mnóstwo filmów wideo z matką, ale wiedział też, dlaczego
ojciec wybrał właśnie ten. Gdyby ją zobaczył, jak uśmiecha się do kamery i wykonuje zwykłe
codzienne czynności, nie zdołałby tego znieść. Lecz z samym brzmieniem jej głosu potrafił
sobie jakoś poradzić.
- Byłaby szczęśliwa, gdybyś wyszedł gdzieś dzisiaj z przyjaciółmi - powiedział do
niego ojciec. - Cieszyłaby się, wiedząc, że tak dobrze radzisz sobie w nowym... - nie
dokończył, gdyż głos zdławiły mu łzy.
Nick poczuł, że zaraz też wybuchnie płaczem, ale nie mógł do tego dopuścić. Gdy
jeden z nich się rozklejał, pozostała dwójka musiała być silna. W ten sposób wspierali się
nawzajem. Toteż przytulił się do ojca, jak robił dawniej, kiedy był mały, i poprosił:
- Tato, możesz puścić od początku? Chcę zobaczyć cały mecz.
- Jasne, Nick - odrzekł ojciec.
Przewinął taśmę do tyłu, a potem razem słuchali, jak matka usiłuje przez niemal dwie
godziny zabawiać małego Nicky’ego.
Dopiero kiedy nagranie się skończyło, zorientowali się, że Danny ulotnił się z domu.
Rozdział 14

BEZ RÓŻNICY, KIM JESTEŚ


Pierwszą myślą Nicka było, że Danny’ego porwał Jorgenson - zorientował się, że
dostał niewłaściwą rękawicę, i wrócił, aby się zemścić. Jednak, gdyby tak było, Nick coś by
usłyszał. Poza tym zniknęła kurtka Danny’ego, co wskazywało, że sam wyszedł z domu.
Dokąd i po co, można było tylko zgadywać.
- Twój brat prawie nie zna tego miasta - pieklił się ojciec. - Dokąd mógł pójść?
- Lepiej, że go nie zna. Dzięki temu jest niewiele miejsc, do których mógłby się udać -
zauważył Nick.
Pojechali do szkoły i przemierzyli pieszo jej najbliższą okolicę, szukając śladów
Danny’ego. Weszli do lodziarni, którą odwiedzili już dwa razy, odkąd przenieśli się do tego
miasta. Pan Slate już miał zadzwonić pod numer alarmowy 911, gdy ich uwagę przyciągnął
jaskrawy błysk na niebie.
- Czy to było...? - zaczął Nick.
Zanim zdołał dokończyć, drugi raz coś śmignęło w dół oślepiającą smugą i
wylądowało gdzieś w pobliżu. Gdy po chwili zdarzyło się to po raz trzeci, Nick i ojciec
pędzili już samochodem w kierunku kompleksu sportowego.
***
Zjawili się akurat, by zobaczyć, jak kolejna spadająca gwiazda pomknęła w dół
niczym rakieta i rąbnęła w rękawicę Danny’ego z odgłosem przypominającym cichy grom.
Impet uderzenia pchnął chłopca do tyłu i powlókł po ziemi, wyorując nim w murawie długą
bruzdę tak jak poprzednio. Tyle tylko, że teraz wokoło widniało wiele innych identycznych
bruzd.
- Danny! - zawołał ojciec i pognał ku niemu przez boisko.
Danny już wstał, uniósł rękawicę i znów przyjął pozycję gotowości.
- Odejdźcie! - wrzasnął ze wzrokiem wbitym w niebo. - Muszę to zrobić! Muszę to
zrobić.
Zanim ojciec zdążył do niego dobiec, następny meteoryt runął w dół nie wiadomo
skąd, przyciągany do rękawicy Danny’ego.
- Tato! - krzyknął Nick.
Ojciec obejrzał się w samą porę, by zobaczyć nadlatujący meteoryt, i dał nura,
uskakując mu z drogi. Rozpalony odłamek powlókł Danny’ego jeszcze dalej niż poprzednio.
A jednak chłopiec błyskawicznie cisnął na ziemię dymiącą bryłkę żelaza i znowu wstał.
- Na miłość boską, co się dzieje? - zawołał ojciec.
Nick dopadł do brata, zanim ten zdążył ponownie wystawić w górę rękawicę, lecz
Danny zaczął się z nim szamotać, jakby jego życie zależało od tego, czy złapie jeszcze jedną
szybującą rozżarzoną kulę.
- W tym coś musi być, Nick - rzucił z desperacją. - Musi coś być.
- O czym ty mówisz?
Szeroko otwarte oczy Danny’ego spoglądały błagalnie i lśniły w nich łzy.
- O życzeniu przy spadających gwiazdach. One spadają z jakiegoś powodu i ja wiem
dlaczego. - Walcząc z Nickiem, uniósł rękę w rękawicy. - Żeby spełniło się życzenie. Żeby
sprowadzić mamę z powrotem.
Nagle nocne niebo zajaśniało jaskrawiej niż w dzień. Nick się odwrócił i zobaczył, że
mknie ku nim ognista kula mniej więcej wielkości pralki. Zdarł rękawicę z dłoni Danny’ego,
cisnął ją wysoko w górę i uskoczył w jedną z bruzd, pociągając za sobą brata.
Zwalił się na nich ogłuszający ryk, gdy meteor trafił w rękawicę i rozorał ziemię,
która zadrżała wokoło.
Kiedy grzmot ucichł, Nick podniósł głowę i zobaczył rów głębokości co najmniej
trzech metrów. Meteor przebił wielką dziurę w płocie ogradzającym prawe pole boiska i
obalił kilka drzew. Nick spostrzegł ten rozwścieczony kawałek nieba leżący na końcu rowu,
rozpalony do białości, która zmieniała się powoli w rozżarzoną czerwień, gdy stygł. Rękawica
jakimś cudem ochroniła jego brata przed innymi meteorytami, ale wątpił, czy ocaliłaby go
przed tym olbrzymem.
Danny, leżąc obok niego w rowie z mocno zaciśniętymi powiekami, wymamrotał:
- Życzę sobie, żeby ona wróciła. Życzę sobie, żeby ona wróciła.
Błagał pole pełne gwiazd, które spadły z nieba, by spełniło jego najskrytsze życzenie.
Po chwili słowa przeszły w cichy szloch.
- Już dobrze, Danny. Wszystko będzie dobrze - zabrzmiał głos za nimi.
Nick odwrócił się i zobaczył, że podchodzi do nich ojciec. Patrzył na nich z
niedowierzaniem i osłupieniem, lecz mimo to pochylił się, chwycił Danny’ego w mocne
ramiona i zniósł go z boiska. Nick podążył za nim.
Jeszcze zanim dotarli do samochodu, Danny zasnął i zwisł bezwładnie na rękach ojca.
Przez całą drogę do domu Nick i tata milczeli, bo co można było rzec? Ojciec wiedział, że na
pytania, które mógłby zadać, Nick nie będzie potrafił odpowiedzieć.
Dopiero kiedy położył młodszego syna do łóżka i otulił kołdrą, oparł się o framugę
drzwi Danny’ego, jakby potrzebował podpory, spojrzał na Nicka i powiedział:
- Myślę, że twój brat skończył z baseballem.
Nick spodziewał się, że ojciec powie coś jeszcze. Ale on tylko go uściskał,
przypomniał mu, że jutro ma szkołę, i poszedł spać. Widocznie wolał szaleństwo snów od
obecnego szaleństwa rzeczywistości.
Nick wcale mu się nie dziwił, gdyż czuł dokładnie to samo. Na górze na strychu
przysunął łóżko z powrotem do ściany i położył się na nim; wolał trzymać się z daleka od
środka pokoju. Obrócił w palcach znaczek Acceleratich. Miał dość całej tej sprawy, ale
wiedział, że już zbyt głęboko w niej ugrzązł i nic nie może na to poradzić. Jedyna pociecha,
że deszcz meteorytów ustał, zanim zdołał wyrządzić poważną szkodę.
Oczywiście Nick nie miał pojęcia, że w odległości sześćdziesięciu dziewięciu
milionów kilometrów asteroida wielkości mniej więcej wyspy Rhode Island zmieniła swoją
trajektorię o jeden stopień, kiedy Danny uniósł rękawicę wysoko w górę. Jeden stopień -
drobiazg w wielkim planie wszechrzeczy, ale wystarczająco dużo, by skierować tę asteroidę
na kurs zderzenia z planetą Ziemia.
Rozdział 15

BRZEMIĘ RZECZY BARDZIEJ NIŻ DZIWNYCH


Nazajutrz w szkole rozmawiano wyłącznie o deszczu meteorytów, który spadł na
kompleks sportowy. Mimo iż nie było o nim absolutnie żadnej wzmianki w mediach,
wiadomość przekazywana z ust do ust rozeszła się szybko - i równie szybko została
zniekształcona i kosmicznie wyolbrzymiona, aż wreszcie kilka zwykłych skalnych odłamków
stało się obcymi, którzy wylądowali na boisku baseballowym. Ralphy Sherman twierdził
nawet, że widział jednego z nich.
- Wszystkie trzy jego głowy spojrzały mi w oczy, a potem wyrwał mi portfel i uciekł
miejskim autobusem.
Nikt mu jednak nie uwierzył, gdyż, jak powszechnie wiadomo, autobusy w Colorado
Springs nie kursują po dziewiątej wieczorem.
Dla Nicka prozaiczne zajęcia lekcyjne w gimnazjum stanowiły miłą, nawet jeśli nieco
otępiającą odskocznię od problemów kosmicznej intrygi. Potem zjawił się Vince z całym
zestawem kijów do krokieta.
- Masz - powiedział, podając je Nickowi. - Odkupiłem je w drodze do szkoły. Jesteś
mi winien czterdzieści trzy dolary.
Wyglądały na zwykłe kije do krokieta - i nie bez powodu.
- Nie pochodzą z mojego strychu - rzekł Nick.
- Co takiego? Ale przecież słyszałem, jak ten facet mówił, że kupił je na garażowej
wyprzedaży.
Nick wzruszył ramionami.
- Nie na mojej.
- Stójcie! - usłyszeli za plecami. Odwrócili się i zobaczyli Petulę wpatrującą się w nich
przenikliwie. - Czy to są kije do krokieta?
- W istocie - potwierdził Vince.
- Nikt dziś już nie gra w krokieta - powiedziała. - Co oznacza wyższe stypendium dla
mnie. Ile za nie chcesz?
Ostatecznie Vince ograniczył swoje straty, sprzedając kije Petuli za dwadzieścia
dolarów.
W trakcie ostatniej lekcji Nick ponownie został wezwany do gabinetu dyrektora
Watta. Dyrektor złożył mu najszczersze wyrazy współczucia.
- Jak to? - spytał Nick, kurczowo ściskając poręcze fotela. - Co się stało?
- Chodzi o zamieszanie z twoim wykazem ocen - odrzekł dyrektor. - Mam dobrą i złą
wiadomość. Dobra jest taka, że nie pochodzisz już z Danii. Rzeczywiście uczęszczałeś do
gimnazjum w Tampa Heights.
- No dobrze, a...
- Zła wiadomość jest taka, że zostałeś uznany za zmarłego, poczynając od dwunastego
lutego.
Znaczenie tej daty natychmiast stało się dla Nicka jasne. To był dzień pożaru. Nagle
odniósł wrażenie, że klimatyzacja w pokoju powiała lodowatym chłodem.
- Mój brat też?
- Będziesz musiał to sprawdzić w szkole podstawowej - odrzekł dyrektor. Z szarej
kartonowej teczki wyjął arkusz papieru i podał Nickowi. Był to akt zgonu. - Muszę wyznać,
że martwi mnie, iż jesteś oficjalnie uznany za zmarłego, Nicku Slate. W naszej szkole takie
rzeczy się nie zdarzają.
Nick przyjrzał się aktowi zgonu. Ktokolwiek go sporządził, zadał sobie wiele trudu,
by nadać mu autentyczny wygląd. Ale dlaczego? Odpowiedź znalazł na dole strony, gdzie
widniała niewielka, ręcznie odbita litera „A” przekreślona symbolem nieskończoności.
To było ostrzeżenie. Groźba. Accelerati, kimkolwiek byli, wiedzieli już, że Nick wie.
A skoro potrafili namieszać w szkolnych dokumentach, kto wie, jakie jeszcze szkody mogą
wyrządzić.
- Ktoś chciał mi zrobić primaaprilisowy kawał, to wszystko - powiedział Nick do
dyrektora Watta.
- Prima aprilis był kilka tygodni temu.
- Ale nie chiński prima aprilis. Niech pan nadal obserwuje moje dokumenty - rzekł
Nick. Wstał i ruszył do drzwi. - Jestem pewien, że w przyszłym tygodniu będę żywy, ale z
Marsa.
***
Kiedy Nick wrócił do domu, brzęk garnków i patelni oraz odgłos podśpiewywania
oznajmiły mu, że ojciec znowu gotuje. Pomyślał, że czeka ich rychły koniec świata, ponieważ
fakt, iż tata przygotowuje domowy posiłek drugi wieczór z rzędu, stanowi z pewnością
zapowiedź apokalipsy.
Idąc do kuchni, rzucił przelotne spojrzenie na Danny’ego - który siedział na podłodze
w salonie i zmagał się z urządzeniem sterującym grą wideo, co ostatnio robił często wskutek
pożałowania godnego braku kablówki z internetem w domu. Na ekranie eksplodowały głowy
- rezultat działania jakiejś potężnej broni, której realny krewniak być może znajduje się na
strychu.
Nick widział brata po raz pierwszy od tamtego pokazu fajerwerków ognistych ciał
niebieskich z ubiegłej nocy. Zawahał się w łukowo sklepionym wejściu do salonu, wiedząc,
że musi obchodzić się z Dannym jak z jajkiem.
- Cześć - rzekł łagodnie.
- Nie chcę o tym rozmawiać! - burknął Danny.
- W porządku - powiedział Nick. - Nie zamierzałem pytać.
Danny zatrzymał grę i spojrzał na niego, jakby czegoś w nim szukał. Ale Nick
wiedział, że czegokolwiek brat by wypatrywał, on tego w sobie nie ma.
- Chciałem udawać, że nic się nie wydarzyło, ale nie potrafię - wyznał Danny. Przez
kilka chwil wpatrywał się w dół w spłowiały dywan, a potem dodał: - Z tym domem dzieje się
coś złego, prawda?
- Nie złego, tylko dziwnego - odpowiedział Nick.
- Nie - zaprzeczył Danny z lekką irytacją. - Dziwna jest pożyczka na łysinie dyrektora
mojej szkoły. Dziwni są nasza sąsiadka i jej pies w identycznych swetrach. Ale to?
- Racja - przyznał Nick, przypominając sobie uwagę Mitcha. - Powiedzmy po prostu:
ten dom jest, jaki jest.
Danny powrócił do gry wideo, ale bez wielkiego zapału, i jego wirtualne wcielenie od
czasu do czasu detonowało własną głowę.
- A więc, czy tak było tylko z tą rękawicą baseballową, czy ze wszystkimi rzeczami ze
strychu? - zapytał.
Nick zastanowił się, czy nie skłamać po to, by chronić brata, ale Danny
prawdopodobnie już wcześniej domyślił się odpowiedzi.
- Zdaję sobie sprawę, że to przerażające - powiedział - ale wiesz co? Wszystko na tym
świecie jest przerażające, dopóki tego nie zrozumiesz.
- A ty rozumiesz, co się tutaj dzieje?
- Nie - przyznał Nick. - Dlatego też się boję.
- Naprawdę?
- Tak... ale myślę, że byłoby lepiej, gdybyś pozwolił mi bać się za nas obydwu.
Danny rozważył sens tego zdania i kiwnął głową.
- Mogę tak zrobić.
Rozpoczął nową grę, zadowolony, że zrzucił na brata ciężar wszystkich tych spraw
bardziej niż dziwnych.
Nick wszedł do kuchni. Ojciec nadal podśpiewywał. Brzmiało to niemal, jakby
śpiewał po włosku, ale zaraz przeszło w mnóstwo rampampam w miejscu, gdzie powinny być
włoskie słowa. Najwyraźniej w menu przewidziano makaron.
- Znalazłem w internecie przepis na sos mięsny - oznajmił. - Dostał ocenę pięć
gwiazdek na pięć możliwych od czterystu dwunastu osób z całego świata.
- Świetnie... - rzekł Nick. - Tato, dobrze się czujesz?
- Lepiej niż dobrze. - Pan Slate zamieszał sos tak energicznie, że opryskał ścianę za
kuchenką. - Pamiętasz, jak ten gość Jorgenson mówił o pracy? Okazało się, że to prawda.
Dowiedzieli się skądś, że byłem technikiem w Tampie. Teraz będę naprawiał i konserwował
fotokopiarki dla NORAD za trzykrotnie wyższą pensję!
- NORAD?
Nick słyszał o Dowództwie Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i
wiedział, że jego siedziba znajduje się gdzieś w pobliżu Colorado Springs, ale nie mieściło
mu się w głowie, że jego ojciec miałby tam pracować. Było to równie nieprawdopodobne
jak... no, jak to, że sklep jubilerski Svedberg i Synowie rozpłynie się w powietrzu.
- Zacząłem pracę dzisiaj. I jestem zachwycony! - Ojciec uśmiechnął się promiennie
jak mały chłopiec. - Mam certyfikat bezpieczeństwa i prawo wstępu wszędzie. A
przynajmniej wszędzie tam, gdzie są fotokopiarki.
Odcedził makaron, a Nick w tym czasie usiłował przesiać w umyśle wielką nowinę
ojca. Jorgenson musi mieć znajomości niebotycznie wysoko, jeżeli mógł załatwić tacie pracę
w NORAD.
- Och, ludzie w NORAD wyjaśnili mi, co się stało podczas meczu - oznajmił ojciec. -
Ta rękawica baseballowa jest elementem jakiegoś starego eksperymentalnego systemu
obronnego. Rękawica ma wmontowany czip samonaprowadzający. A te meteoryty były w
rzeczywistości zamaskowanymi próbnymi pociskami. Przypuszczam, że idea polegała na
tym, by zaatakować wroga tak, aby to wyglądało na przypadkowe zdarzenie kosmiczne!
Bardzo kontrowersyjny pomysł. Myślę, że dlatego go zarzucono.
Nick milczał. Chciał powiedzieć: „Okłamują cię, tato. Okłamują cię, żeby cię
powstrzymać przed zadawaniem pytań”. Ale kiedy alternatywą jest uwierzenie w to, iż twój
ośmioletni syn ściągał z nieba prawdziwe meteoryty, wówczas kłamstwo - jakiekolwiek -
przynosi upragnioną ulgę. Gdyby ojciec tak rozpaczliwie nie pożądał jakiegoś prostego
wytłumaczenia, uświadomiłby sobie, że jeśli to rzeczywiście byłaby prawda, nigdy by mu jej
nie zdradzono. Kto ujawnia tajne informacje militarne konserwatorowi fotokopiarek?
- Nie wiem, jak ta rzecz trafiła na nasz strych - ciągnął ojciec, polewając makaron
sosem mięsnym. - Może twoja stryjeczna babka Greta wygrała ją w pokera od jakiegoś
generała. Ponoć w swoim czasie prowadziła dość burzliwe życie.
Nick usiadł przy stole z ojcem i bratem i w milczeniu jadł pięciogwiazdkowe
spaghetti. Tak, tata miał teraz pracę, ale Jorgenson nie załatwił mu jej w odruchu
wspaniałomyślności. Uczynił to, aby mieć całą rodzinę Slate’ów na oku. W ten sposób dawał
Nickowi do zrozumienia, że jeżeli nie będzie posłuszny, zapłaci za to jego ojciec.
Nick musiał spojrzeć prawdzie w oczy: ta sprawa zdecydowanie go przerasta. Postąpi
najrozsądniej, jeśli wycofa się teraz, zanim ktoś ucierpi. Powinien dać Jorgensonowi to, na
czym tamtemu zależy, i już nigdy więcej nie wspomnieć choćby słówkiem o Acceleratich.
Mogłoby nawet do tego dojść, gdyby po kolacji nie postanowił sprawdzić w dziale
sportowym gazety wyników meczów baseballowych. Kiedy ją przeglądał, zdał sobie sprawę,
że zamiast tego patrzy na stronę z nekrologami.
Nigdy nie czytał nekrologów. Wierzył w dziwaczny przesąd, że mógłby zobaczyć tam
swoje nazwisko, dostać zawału i w ten sposób spełniłaby się przepowiednia o jego śmierci.
Wiedział, że to absurd, niemniej jednak sama myśl o tym wystarczała, by powstrzymać go
przed przeglądaniem nekrologów. Lecz tym razem uczynił wyjątek. I pośród różnych
miejscowych zmarłych spoglądających na niego ze stronicy gazety, jeden wyglądał znajomo.
Nick przeprosił, wstał od stołu i poszedł na górę zadzwonić do Caitlin.
- Eee... znalazłem Svedberga - powiedział, gdy odebrała telefon; wciąż trzymał w ręku
stronę z nekrologami.
- To wspaniale! Gdzie on jest? Porozmawia z nami?
- Z tym mógłby być problem - odparł. Nagle coś przyszło mu do głowy. - Chociaż
właściwie może i nie...
***
Dom Vince’a i jego matki był równie radośnie kolorowy jak zawsze.
- Vincent! - zawołała w dół do piwnicy, kiedy już przywitała Nicka i Caitlin w
drzwiach. - Wysyłam do ciebie twoich przyjaciół. Proszę, upewnij się, że jesteś przyzwoicie
ubrany i możesz się im pokazać.
- Przyjaciół? - powtórzył Vince takim tonem, jakby to słowo było obce czy nawet
niepożądane. - Jasne, przyślij ich tu na dół.
W istocie Vince nie był przyzwoicie ubrany. Miał na sobie slipy - w żółtym kolorze
taśmy, jaką policja ogradza miejsca przestępstw - z nadrukiem: OSTROŻNIE!
ZAWARTOŚĆ MOŻE EKSPLODOWAĆ!
Caitlin natychmiast zakryła oczy dłonią.
- Vince! - rzekła z wyrzutem.
- Przepraszam - rzucił i szybko wciągnął podarte dżinsy. - Teraz lepiej?
- Tylko częściowo - odparła. - Dopóki nie wyrobisz sobie jakichś mięśni klatki
piersiowej, nalegam, abyś nosił koszulkę. Rozumiemy się?
Vince westchnął i włożył koszulkę.
- Nikt już nie potrafi docenić uroku niedożywienia.
Napis na koszulce głosił: „Wyjedz sobie serce, zanim ja ci to zrobię” - co było tylko
odrobinę lepsze niż hasło na gatkach.
Przez to wszystko Nick zachichotał nerwowo. Szokowało go, że Caitlin widzi Vince’a
w bieliźnie, a jednocześnie zazdrościł mu takiej wizualnej intymności z nią, nawet jeśli ona
sobie tego nie życzyła.
- Gdzie jest to ogniwo elektryczne? - zapytał.
- Wiedziałem, że macie jakiś ukryty interes - rzekł z goryczą Vince. - Wiedziałem, że
nie odwiedzilibyście mnie, gdybyście niczego ode mnie nie chcieli.
- Szanujemy twoją prywatność - powiedziała Caitlin. - Prawda, Nick?
- Tak... to znaczy, nie zawracalibyśmy ci głowy, gdybyśmy naprawdę nie musieli.
Vince kilka razy powiódł spojrzeniem między nimi obojgiem, po czym oświadczył:
- Nie użyłem tego ogniwa do niczego głupiego. Jeśli już musicie wiedzieć,
eksperymentuję z nim, aby dokładnie zrozumieć, jak ono działa. - Usiadł na łóżku, wyjął
notes i zaczął go kartkować. - Potrafi ożywić martwe zwierzę przejechane przez samochód,
ale tylko te jego części, które nie zostały zmiażdżone.
Caitlin lekko zzieleniała.
- Och, fuj.
- To dotyczy oposów, szopów, wiewiórek...
- Już rozumiemy - przerwał mu Nick. - Co jeszcze odkryłeś?
Vince przewrócił stronę w notesie.
- To ogniwo nie wskrzesi wypchanego zwierzęcia ani niczego w tym rodzaju.
Wypróbowałem je też na steku. Smażony - nie, ale surowy - tak. Mój okaz, surowy
nowojorski stek, waga trzydzieści deko, zaczął się wić, kiedy przytknąłem do niego elektrody.
- Wić się? - powtórzyła słabo Caitlin.
- Tak, zaczął spełzać z talerza i... - Caitlin popatrzyła na Vince’a, a on szybko
przewrócił stronę. - Kilka dni temu wziąłem ze sobą to ogniwo do muzeum i kiedy nikt nie
patrzył, podłączyłem je do szkieletu dinozaura.
- Co zrobiłeś?! - wykrzyknął Nick.
- Nie denerwuj się, nie oddziałało w żaden sposób na te kości. - Vince ze smutkiem
potrząsnął głową. - Szkoda, to byłoby urocze. Moja teoria jest następująca: ta bateria może
ożywić coś, co ma tkankę jeszcze w przyzwoitym stanie i zachowało pewną integralność
mięśni.
- Na przykład świeżo zmarłego nieboszczyka? - zasugerował Nick.
Oboje z Caitlin nachylili się bliżej, czekając na odpowiedź.
Vince uśmiechnął się szeroko.
- Słuchajcie, do czego z tym dojdziemy?
Rozdział 16

MĘŻCZYZNA W SZUFLADZIE
Vince nigdy nie sądził, że jego znajomość lokalizacji i przynależności religijnej
wszystkich kostnic w mieście kiedykolwiek okaże się przydatna - chyba że miałby szczęście
być świadkiem śmiertelnego karambolu z udziałem wielu pojazdów albo klęski żywiołowej,
która pochłonęłaby liczne ofiary. Mimo to nie potrafił się powstrzymać i zgromadził te
informacje. Jeśli chodzi o zbieranie ciekawostek dotyczących rozmaitych patologii, jego
umysł przypominał poplamioną krwią stalową, sprężynową pułapkę.
Ponieważ Svedberg to skandynawskie nazwisko, a wszyscy znani Vince’owi
Skandynawowie byli luteranami, wywnioskował więc, że zwłoki Svedberga znajdują się w
kostnicy zakładu pogrzebowego Clausing & Corkery, gdzie oczekują na pochówek pod
koniec tygodnia.
- Słuchaj, Nick - zagadnął Vince, gdy podchodzili do uroczego wiktoriańskiego
budynku kostnicy - to wygląda jak twój dom, co? - A widząc zakłopotanie Nicka, dodał: - Nie
przejmuj się, jestem pewien, że jeżeli w twoim domu są jakieś ciała, to tylko przypadkiem.
- Wejdźmy już i miejmy to z głowy - powiedział Nick.
- Ale jak dostaniemy się do środka? - zapytała Caitlin.
Vince podał Nickowi ciężką baterię.
- Kiedy na dworze jest wilgoć, zamek w bocznych drzwiach się zacina - oznajmił. -
Czasami nie zaskakuje do końca i można go otworzyć nawet kartą kredytową.
- Skąd to wiesz? - spytała Caitlin nieco drżącym głosem.
- No cóż, czasem, gdy nie mogę zasnąć...
- Przestań natychmiast - przerwała mu, unosząc rękę. - Już w połowie tego zdania mój
wskaźnik przerażających obrazów minął czerwoną kreskę.
Vince wzruszył ramionami i przypomniał samemu sobie, że ze spraw osobistych
powinno się zwierzać tylko o tyle, o ile jest to absolutnie konieczne.
Boczne drzwi, nieużywane przez ogół odwiedzających kostnicę, były zaniedbane i
zniszczone przez wpływ czynników atmosferycznych. Vince ujął klamkę, by opanować
drżenie ręki, a potem, tak jak powiedział, wystarczyło trochę pomajstrować przy zamku kartą
kredytową i drzwi ustąpiły.
- Voila - rzekł, trzymając je szeroko otwarte. A gdy Nick i Caitlin zawahali się przed
wkroczeniem w mroczną czeluść za drzwiami, rzucił: - Nie bądźcie tacy strachliwi. Nie ma
tam nic prócz nieboszczyków.
I śmiało wszedł w ciemną otchłań, wiedząc, że podążą za nim.
Szedł po omacku w głąb korytarza, aż dotarł do panelu alarmu. Z doświadczenia
wiedział, że ma trzydzieści sekund na wyłączenie systemu alarmowego. Kiedyś celowo
uruchomił alarm, a potem ukrył się i obserwował, jak strażnik ochrony wprowadził kod.
Usłyszał, że tamtych dwoje weszło za nim do korytarza, a potem stalowe drzwi
zamknęły się ze zgrzytem, gdy wstukiwał cyfry przy świetle swojego iPhone’a.
- Zatrudniają emerytowanego gliniarza, który zagląda tu mniej więcej co godzinę -
wyjaśnił.
- Teraz nie ma tu żadnych strażników? - spytał szeptem Nick, rozglądając się wokoło.
- Nie - odparł Vince. - Ci goście tutaj nie potrzebują, żeby trzymać ich za rączki.
Powinno nam pójść gładko, ale miejcie uszy szeroko otwarte, na wypadek gdyby ktoś wszedł.
- Oczy szeroko otwarte. Uszy się nastawia - poprawiła go niewzruszenie Caitlin. -
Wyrażaj się precyzyjnie.
- Po prostu nasłuchujcie - rzekł Vince.
Poprowadził ich schodami w dół, a potem do pomieszczenia, w którym
przygotowywano zwłoki. Na ścianach wisiały rozmaite służące do tego narzędzia, a pośrodku
podłogi wyłożonej zielonymi kafelkami stał stół ze zlewem.
Vince rozłożył ręce.
- Tutaj się to odbywa. Egipcjanie używali do tego soli morskiej i lnianego płótna, ale
dziś mamy formaldehyd i stal nierdzewną.
- Stary, wystarczy - powiedział Nick.
- W porządku - zgodził się Vince, konstatując, iż nie każdy ma tak zdrowy stosunek
do życia i śmierci jak on. - Zajrzyjmy do szuflad lodówki, dobrze?
Zaprowadził ich przez pokój do rzędu kwadratowych drzwi chłodni wbudowanych w
ścianę. Zdenerwowani Nick i Caitlin zatrzymali się w pewnej odległości od nich.
- Po prostu powiedz nam, kiedy go znajdziesz - rzekł Nick.
Caitlin miała zamknięte oczy, a on spoglądał w dół na trzymaną w rękach wielką
baterię, wyraźnie unikając patrzenia gdziekolwiek indziej.
Vince westchnął.
- Widzę, że będę musiał sam odwalić tę część roboty.
Bez wahania otworzył pierwsze z licznych drzwi, za którymi znajdowali się aktualni
klienci kostnicy.
W pierwszych dwóch szufladach leżały kobiety. Vince poznał to nawet bez patrzenia
na przywieszki przymocowane do palców ich stóp.
Trzecia i czwarta szuflada były puste. Ale piąta zawierała wygraną.
Vince wysunął stalową płytę na całą długość.
- Panie i panowie, oto zmarły pan Svedberg - powiedział i ściągnął z niego płótno
teatralnym gestem iluzjonisty.
Nick i Caitlin zbliżyli się ostrożnie, podczas gdy Vince uważnie wpatrywał się w
Svedberga, który wyglądał jak każdy nieboszczyk. Nie było niczego szczególnego ani w tych
zwłokach, ani w sposobie ich ułożenia.
- Czasami - rzekł Vince, wskazując na twarz Svedberga - mają jedno oko otwarte,
jakby do ciebie mrugali.
Słysząc to, Caitlin wzdrygnęła się i jęknęła cicho.
- Po prostu to zrób - powiedział Nick do Vince’a, podając mu baterię.
Vince pogrzebał w kieszeniach, wyjął dwa izolowane przewody, podłączył jedne
końce do ogniwa elektrycznego, a drugie przysunął do klatki piersiowej Svedberga. Wziął
głęboki wdech i uświadomił sobie nagle, że to zupełnie co innego niż ryba, żaba czy opos.
Wiedział, że niewątpliwie będzie to dla niego życiowy punkt zwrotny.
„Całkiem dosłownie zwrotny między życiem i śmiercią” - pomyślał.
I przytknął elektrody do piersi Svedberga.
***
Alfred Svedberg rychło zdał sobie sprawę, że najbardziej irytującym aspektem bycia
wskrzeszonym wcale nie jest paskudne miejsce, w jakim się znajdujesz, ani ostry, drażniący
zapach płynu do balsamowania, lecz nagły i przemożny apetyt na peklowaną wołowinę z
kapustą stanowiącą bogate źródło żelaza. Ponieważ nieboszczycy są anemiczni - i nic
dziwnego, skoro pozbawiono ich całej krwi - osławione upodobanie żywych trupów do
wyjadania ludziom mózgów bierze się po prostu z uzasadnionej potrzeby, którą można by z
łatwością zaspokoić szpinakiem.
- Co z wami, do diabła? - rzucił Svedberg. - Nie widzicie, że jestem zajęty?
Instynktownie wiedział, że nie żyje. Świadomość własnej śmierci wydaje się
uniwersalnym elementem procesu ożywiania, chociaż aby tego dowieść, niezbędne są dalsze
badania.
- Panie Svedberg - odezwała się dziewczyna. Z początku jej nie rozpoznał, gdyż ze
swego miejsca widział ją do góry nogami. - Przepraszamy, że pana niepokoimy, ale miał pan
nam udzielić pewnej ważnej informacji, zanim pan... To znaczy, zanim pan...
- Zanim zostałem zamordowany? To chciałaś powiedzieć?
- Więc to było morderstwo - rzekł stojący obok niej chłopiec; trzymał jakieś
sześcienne urządzenie, w którym Svedberg natychmiast rozpoznał źródło swojej
nieoczekiwanej energii życiowej.
Teraz już zidentyfikował dwoje spośród trojga dzieciaków. Odwiedzili go krótko
przed jego śmiercią. Młoda Caitlin Westfield i Nick jakiś tam. I to go rozwścieczyło.
- Dlaczego miałbym z wami rozmawiać? To przez was mnie zamordowano! Miałem
tyle planów, tyle lat życia przed sobą...
- Ale już pan nie ma - powiedział chłopak przytykający elektrody do jego piersi. -
Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to nam pomóc. Być może nawet wskazać ludzi, którzy to
panu zrobili.
Svedberga znacznie mniej interesowała zemsta niż powrót do stanu bycia martwym, z
którego tak brutalnie go wyrwano. Zdawał sobie jednak jasno sprawę, że tych troje nie
odejdzie, dopóki czegoś im nie powie.
- Dobrze - rzekł.
Spróbował skrzyżować ręce na piersi, ale odkrył, że obie ma całkiem sztywne, jakby
cierpiał na podwójną kontuzję łokcia tenisisty, której nie mogą wyleczyć żadne zabiegi
fizjoterapeutyczne. A chociaż jego szczęka była nieco mniej zesztywniała, ta rozmowa
stanowiła dla niego wysiłek, jakiego żaden nieboszczyk nie powinien znosić.
- Proszę - powiedział Nick. - Musimy się jak najwięcej dowiedzieć o Acceleratich.
- Macie w ogóle pojęcie, co oni mi zrobią? - spytał Svedberg.
- Eee... co jeszcze mogliby panu zrobić? - zauważyła Caitlin.
Svedberg musiał przyznać jej rację.
- Jeśli wam powiem, zostawicie mnie potem w spokoju?
Kiwnęli głowami, więc zaczął mówić.
A ktokolwiek wymyślił porzekadło: „Martwi nie mają nic do powiedzenia”, z
pewnością nigdy nie znał Alfreda Svedberga.
***
- Mój dziadek nie był zwykłym jubilerem, lecz gemmologiem. Badał cenne kamienie
szlachetne. W istocie zsyntetyzował pierwszy sztuczny diament, który nosi nazwę cubic
cyrkonia. Oczywiście, nigdy nie zyskał sławy i uznania. Jako członek Acceleratich
zobowiązany był zachować anonimowość. Chociaż zabroniono mu mówić o tym
komukolwiek, nawet swojej rodzinie, zwierzył mi się zaledwie kilka dni przed śmiercią.
Powiedział mi, że Accelerati powstali przeszło sto lat temu. Było to elitarne
stowarzyszenie założone przez człowieka, którego historia uznała za największego wynalazcę
wszech czasów - Thomasa Alvę Edisona.
Wedle słów dziadka Edisona znużyły napuszone pozy i przyziemne dążenia innych
bogatych przemysłowców. Pragnął stworzyć stowarzyszenie intelektualistów, naukowców,
wynalazców i wielkich myślicieli, którzy mogą odmienić świat i dokonają tego. Lecz od
samego początku Edison miał ukryty zamysł. Acceleratim w istocie nigdy nie zależało na
oświeceniu ludzkości. Byli ciemną stroną geniuszu, mrocznym cieniem inwencji. Zawsze
chodziło im i zawsze będzie chodzić o władzę. Nie o jakieś mgliste idealistyczne
sprawowanie kontroli - ale o władzę w dosłownym sensie. Elektryczność, paliwa - właśnie
energia napędza nasz świat. Celem Edisona było opanowanie całej tej dziedziny, od
produkcji, poprzez dostawę, do konsumpcji - i prawie mu się to udało. Nie bez powodu blisko
połowa amerykańskich firm energetycznych ma w nazwie nazwisko Edisona.
Och, bez wątpienia był błyskotliwym człowiekiem, zarówno jako wynalazca, jak i
biznesmen, ale brakowało mu trochę do geniuszu, jakiego potrzeba, aby naprawdę zapanować
nad globalnym dostarczaniem energii. Właśnie dlatego stworzył stowarzyszenie Accelerati,
dzięki czemu pozyskał moc intelektu kilku największych na świecie umysłów. Umysłów
ludzi równych Einsteinowi, Fermiemu czy Bohrowi, których nazwisk świat jednak nigdy nie
pozna z powodu składanej przez Acceleratich przysięgi zachowania anonimowości.
To oni zdetonowali pierwszą bombę atomową półtora kilometra pod Harvardem, wiele
lat przedtem, zanim Oppenheimer rozpoczął swoje eksperymenty. To oni wysłali pierwszy
sygnał telewizyjny, kiedy społeczeństwo dopiero zaczynało przyzwyczajać się do radia. A
gdy zdarzało się, że któryś członek stowarzyszenia ginął, to właśnie oni za tym stali -
likwidowali tę osobę, a czasami również całe jej otoczenie w jakimś niecodziennym
„wypadku” albo w katastrofie naturalnej, w której nie było niczego naturalnego. Stanowiło to
ostrzeżenie dla innych członków, że przeciwstawienie się Acceleratim grozi surowymi
konsekwencjami.
Po śmierci Edisona Accelerati kontynuowali poszukiwania nowych źródeł energii - z
rezultatami tak wspaniałymi jak mikrofalowe, bezprzewodowe przesyłanie prądu
elektrycznego i tak katastrofalnymi jak Czarnobyl. Mój dziadek jeszcze długo po tym, jak
zdał sobie sprawę, kim oni naprawdę są, udawał lojalnego członka stowarzyszenia, aby
chronić swoją rodzinę. Kiedy już opanowali jego sekretną metodę produkcji sztucznych
diamentów - jedno z wielu źródeł finansowania ich działalności - nie mieli z niego wielkiego
pożytku, toteż zostawili go w spokoju.
Zniszczyła ich próba wykorzystania energii geotermalnej. W 1980 roku zadufani w
sobie Accelerati zebrali się, aby być świadkami narodzin nowej ery i świętować własną
błyskotliwość, gdy prototypowy silnik geotermalny czerpał energię z wnętrza uśpionego
wulkanu. Jednak silnik zawiódł i w efekcie doszło do eksplozji, która uśmierciła Acceleratich
- wydarzenie to stało się w świecie znane jako „erupcja” Góry Św. Heleny.
Kilka lat później mój dziadek zmarł przekonany, że Accelerati zniknęli, rozpłynęli się
we własnej w pełni zasłużonej anonimowości. Ja też tak sądziłem, dopóki nie przynieśliście
mi tego znaczka. Powinienem wtedy natychmiast spakować się i wyjechać. Byłem jednak na
tyle głupi, by uznać, że może mnie nie obserwują. Ale oni zawsze obserwują. Zobaczyłem go
przez oszklone drzwi mojego sklepu zaraz po waszym wyjściu. Wysoki mężczyzna w białym
garniturze, z pilotem w ręku. Wiedzieliście, że uniwersalny pilot można przekalibrować na
elektryczną sygnaturę ludzkiego serca? Nie? Ja też nie wiedziałem.
***
Wypowiedziawszy te ostatnie słowa, Svedberg zamilkł z dość kwaśną miną. Nick czuł
zarówno ulgę z powodu światła, jakie martwy mężczyzna rzucił na tę sprawę, jak i
przerażenie jej skalą.
- Tesla i Edison się nienawidzili - zauważył.
- Zazdrość to potężny bodziec - powiedział Svedberg. - Tesla miał to, czego
brakowało Edisonowi: ów najwyższy poziom transcendentalnego geniuszu. Był jedynym
uczonym, który potrafiłby urzeczywistnić wszystkie marzenia Edisona. Accelerati nieustannie
usiłowali dostać w łapy jego sekretne wynalazki, lecz nigdy im się to nie udało.
Nick popatrzył na pozostałych, ale mieli wzrok utkwiony w Svedbergu, który zaśmiał
się z czegoś, co przyszło mu na myśl.
- Dziadek opowiedział mi o legendzie głoszącej, że największy z wynalazków Tesli
został ukryty właśnie tutaj, w Colorado Springs, i zamaskowany jako artykuł gospodarstwa
domowego. - Z politowaniem potrząsnął głową. - Ludzie skłonni są uwierzyć we wszystko.
Umilkł nagle i przestał się uśmiechać, gdy jego wzrok padł na ogniwo elektryczne
utrzymujące go chwilowo przy życiu.
- Och - westchnął tylko.
Wówczas Caitlin wyjęła z kieszeni pierścionek z diamentem - jedyną pozostałość po
sklepie Svedberga - położyła jubilerowi na dłoni i zacisnęła na nim jego palce. Nick widział,
że oczy ma pełne łez.
- Tak mi przykro, panie Svedberg - powiedziała. - Znalazł się pan tutaj przeze mnie.
To ja przyczyniłam się do pańskiej śmierci i nigdy sobie tego nie wybaczę.
- No cóż, panno Westfield, ponieważ ty i twoja matka byłyście dla mnie zawsze
bardzo uprzejme, dam ci coś, co otrzymało niewielu ludzi, a może nawet dotąd jeszcze nikt.
Absolutne przebaczenie zza grobu.
- Formalnie rzecz biorąc, nie leży pan jeszcze w grobie - zauważył Vince.
- Nie powinieneś być tak niegrzeczny wobec człowieka w moim stanie - odparł
Svedberg. - A teraz, jeśli pozwolicie...
Odsunął obydwie elektrody od swojej piersi i powrócił do stanu, w którym niczego już
nie mógł zrobić.
Rozdział 17

CZEGO DOKONAŁ DLA NAS OSTATNIO TELESKOP HUBBLE’A?


Niezależnie od innych właściwości skrzynkowy aparat fotograficzny Petuli miał
zwykłą funkcję robienia zdjęć. Z pierścieniem regulacji temporalnej nastawionym na zero
wykonane nim zdjęcie nocnego nieba ukazywałoby jedynie księżyc, kilka ptaków i
przelatujący od czasu do czasu samolot. Aby zobaczyć, co czeka planetę Ziemia, Petula
musiałaby przekręcić regulator o tydzień naprzód, a wtedy być może uzyskałaby kompletnie
inny obraz. Niestety, maksymalny zakres regulacji wynosił dwadzieścia cztery godziny w
przyszłość.
Tak więc tylko jakiś olbrzymi teleskop mógłby wykryć ukradkowe zbliżanie się ciała
znanego pod nazwą Obiekt Niebieski Felicity Bonk. Nosił tę nazwę z tego prostego powodu,
że został sprzedany piętnastoletniej dziewczynie uczestniczącej w szkolnej wycieczce
edukacyjnej do Narodowego Obserwatorium Radioastronomicznego w Nowym Meksyku.
Znajduje się tam ogromny zestaw radioteleskopów, nazwany zupełnie niepomysłowo
Ogromnym Zestawem.
Felicity rok wcześniej nabyła tę asteroidę, ponieważ nadanie nazwy asteroidzie
kosztowało zaledwie dziesięć dolarów, podczas gdy w przypadku gwiazdy trzeba było
wysupłać gigantyczną sumę siedemdziesięciu pięciu dolarów.
Jak powie wam każdy agent, przy kupowaniu nieruchomości liczą się tylko trzy
rzeczy: lokalizacja, lokalizacja i jeszcze raz lokalizacja. Obiekt Niebieski Felicity Bonk
znajdował się w poślednim rejonie Układu Słonecznego. To znaczy, dopóki kilka dni temu
nie zaczął się gwałtownie przemieszczać.
Ponieważ większość teleskopów na całym świecie usiłuje uchwycić takie kosmiczne
sławy jak pozerskie obłoki Magellana, nielubiące się fotografować czarne dziury czy
galaktyki o niesamowitych kanibalistycznych zwyczajach, minęło sporo czasu, zanim
astronomiczni paparazzi skierowali swoje obiektywy na cichy, skromny Obiekt Niebieski
Felicity Bonk.
To teleskop Hubble’a, wolny od zniekształceń powodowanych przez atmosferę, jako
pierwszy zaobserwował w swoim peryferyjnym polu widzenia ruch tej asteroidy. A dokonane
pośpiesznie przez NASA obliczenia, korygowane dwukrotnie z powodu błędów wynikłych w
trakcie konwersji na system metryczny, potwierdziły, że owa asteroida znajduje się na kursie
kolizyjnym z perłą słonecznej nieruchomości, mianowicie z planetą Ziemia.
Przy prędkości 110 milionów kilometrów na godzinę za siedem dni asteroida położy
wprawdzie szczęśliwie kres programom reality show, ale położy też kres rzeczywistości.
Uwzględniając prędkości asteroidy i ruchu wirowego Ziemi, ustalono, że miejsce
przewidywanego uderzenia znajduje się w pobliżu kompleksu sportowego w Colorado
Springs. Osłupiałemu astronomowi, który dokonał tego odkrycia, pozostała do
rozstrzygnięcia jedna nader ważna kwestia: czy o bliskim końcu świata stosowniej jest
powiadomić przełożonego emailem, telefonicznie, czy SMSem?
Rozdział 18

NIE MA MIEJSCA NA „BYĆ MOŻE”


Matematyk Gödel stwierdził, że żadne równanie nie jest kompletne, ponieważ
doskonale kompletne równanie musi zawierać zalążki własnej destrukcji. Innymi słowy,
każde równanie posiada z konieczności swoją kłopotliwą zmienną. Każdą przyjemność musi
zepsuć uprzykrzona mucha.
Petula GrabowskiJones była taką właśnie muchą - chociaż bardziej przypominała
komarnicę ze względu na zdolność wysysania krwi z innych, mniejszych much. W
poniedziałek i wtorek spędziła większość wolnego czasu na robieniu zdjęć, które były o wiele
mniej bezcelowe, niż się wydawały. Petula odkryła, że najbardziej irytujące w poznawaniu
przyszłości w przedziale od jednej do dwudziestu czterech godzin jest to, że ta przyszłość
okazuje się przeważnie zupełnie nieciekawa.
Mogła zrobić zdjęcie szkolnej stołówki i po wywołaniu dowiedzieć się, co dany uczeń
będzie nazajutrz jadł na lunch i z kim usiądzie przy stoliku. Ale kogo to w gruncie rzeczy
obchodzi? I tak przecież każdy wie, co dadzą jutro na lunch i obok kogo będzie siedział.
Aby zrobić interesujące zdjęcia przyszłości, należałoby spróbować odgadnąć nie
tylko, kiedy wydarzy się coś ciekawego, ale także gdzie. W dodatku, gdy Petula wywołała
liczne zdjęcia w ciemni panny Planck, zorientowała się, że powinna się skupić nie na wielkich
wizjach przyszłości, lecz na umykających uwagi drobiazgach. Właśnie te drobne szczegóły
decydują o całej różnicy między „teraz” i „potem”.
W środę przed rozpoczęciem lekcji Petula odciągnęła na bok Heather North, która
cieszyła się w szkole znacznie większą popularnością od niej.
- Nie pytaj, skąd to wiem - szepnęła - ale Tommy Woodruff zamierza dzisiaj umówić
się z tobą na randkę. Prawdę mówiąc, nie zdziwi mnie, jeśli jeszcze dziś włożysz jego
koszulkę piłkarską. Jeżeli tak się stanie, jesteś mi taką winna.
Między drugą a trzecią lekcją Petula przyparła do muru dyrektora Watta.
- Wiem, że szuka pan jakiegoś sposobu, by zwolnić z pracy pana Browna. Niech pan
nie próbuje zaprzeczać. Pewne rzeczy są powszechnie wiadome.
Dyrektor nie odpowiedział, tylko spojrzał na nią z lekko rozbawioną, ale też lekko
przerażoną miną.
- Więc w trakcie przerwy w zajęciach - wyszeptała Petula - jeśli przypadkiem zajdzie
pan do jego gabinetu, zastanie go pan żłopiącego samotnie butelkę whisky Jack Daniels. Mam
nadzieję, że będzie pan pamiętał, kto dał panu ten cynk.
Mrugnęła do niego i wesolutko poszła dalej.
A kiedy podczas lunchu żałośnie słabowita Cindy Hawthorne dostała jednego ze
swych obfitych krwotoków z nosa, któż znajdował się obok i poratował ją wielką stertą
serwetek, które akurat „przypadkiem” trzymał w ręce?
- Dziękuję, Petulo - powiedziała Cindy. - Naprawdę jestem ci ogromnie wdzięczna.
Petula skonstatowała, iż spełnianie dobrych uczynków sprawia jej przyjemność, kiedy
wie, że te inwestycje się jej zwrócą.
Dopiero pod koniec dnia zaczęła się niepokoić o tkankę wszechświata, ponieważ
siedem minut przed momentem, w którym, jak pokazało zrobione przez nią zdjęcie, Heather
North będzie nosić koszulkę futbolową Tommy’ego Woodruffa, dziewczyna wciąż jeszcze
nie miała jej na sobie. Tommy był już w szatni dla chłopców i przebierał się przed treningiem
futbolowym. Jeżeli to się nie wydarzy, będzie oznaczało, iż aparat w istocie nie robi zdjęć
rzeczywistej przyszłości, tylko możliwej. A Petula najbardziej na świecie nie znosiła pojęcia
wielkiego „być może”.
„Może będzie coś ciekawego w telewizji”. „Może ludzie jednak przyjdą na twoją
imprezę z okazji równonocy”. „Może rodzice w tym roku nie zapomną o twoich urodzinach”.
Nie, w twardej trójwymiarowej realności jej skrzynkowego aparatu fotograficznego
nie ma miejsca na niepewność.
Tak więc Petula wpadła jak burza do przebieralni dla chłopców - wybiórczo ignorując
rzeczy, których nie życzyła sobie widzieć - odszukała Tommy’ego Woodruffa i powiedziała
mu bez ogródek:
- Mam nadzieję, że wiesz, iż Heather tylko czeka, żebyś się z nią umówił. Więc wyjdź
stąd, daj jej swoją koszulkę i w ten sposób przypieczętuj układ.
Nieco oszołomiony tą wiadomością Tommy Woodruff wciągnął spodnie, wyszedł z
szatni i z o wiele większym wdziękiem, niż Petula się po nim spodziewała, oświadczył
Heather North, że „naprawdę ogromnie” ją lubi, po czym wręczył jej swoją koszulkę w
dowód szczerego uczucia. Heather włożyła ją i chwilę później paradowała już korytarzem,
radosna jak skowronek, mijając właśnie to miejsce, które Petula sfotografowała dokładnie
dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
I to wtedy Petula uświadomiła sobie prawdziwą potęgę swego aparatu. Owo doniosłe
odkrycie mogło wszystko zmienić - i ostatecznie tak się stanie. Ponieważ chociaż było jasne,
że Petula nie ma żadnej władzy przekształcania przyszłości, to jeśli pozna tę przyszłość,
będzie dysponowała pełnią możliwości, by ją wykreować.
Pierwsza dokonana z premedytacją próba wykorzystania tej wiedzy przez Petulę
dotyczyła aktualnego przedmiotu jej obsesji - Nicka Slate’a. Jej plan był prosty: musi jakoś
zwabić Nicka do swojego salonu, podczas gdy rodzice będą jeszcze w pracy, i rozbudzić jego
szalejące hormony poprzez prowokacyjną rozmowę i swoje kobiece sposoby. I tak, krok po
kroku, to popołudnie skończy się sesją namiętnych pocałunków godną umieszczenia w
Księdze rekordów Guinnessa albo przynajmniej na YouTube.
Petuli pozostało jedynie sfotografowanie sofy dokładnie dwadzieścia cztery godziny
wcześniej, aby się przekonać, czy jej plan się powiedzie.
Jeżeli na zdjęciu nie będzie Nicka z nią na kanapie, oszczędzi jej to zachodu
aranżowania tego spotkania. W ten sposób mogłaby nie tracić czasu i angażować się tylko w
te projekty, o których będzie wiedziała z góry, że zakończą się sukcesem. Czyż istnieje
bowiem większa potęga niż zdolność porzucania zamysłów skazanych na niepowodzenie,
jeszcze zanim podejmie się próbę ich realizacji?
Tak więc z pierścieniem regulacji temporalnej aparatu nastawionym precyzyjnie na
dwadzieścia cztery godziny naprzód Petula pstryknęła fotkę swojej sofy, a następnie czym
prędzej pośpieszyła do panny Planck, której ciemni przywykła już używać.
- Moi rodzice są strasznie wścibscy - wyjaśniła jej. - A ja nie lubię, by ktokolwiek
węszył w moich fotografiach.
- I masz rację - przyznała panna Planck, po czym kontynuowała własne węszenie,
przyglądając się rozmaitym odbitkom wiszącym na sznurkach rozciągniętych w całej ciemni
niczym niegdyś pranie w biednych dzielnicach.
Jednak z jakiegoś powodu ciekawość panny Planck nie przeszkadzała Petuli tak
bardzo jak zachowanie rodziców, kiedy w domu wtykali nosy do jej ciemni.
- Plasterki życia - powiedziała z zadumą panna Planck. - Niewątpliwie potrafisz
trafnie portretować ludzi. Ale podobają mi się nawet te martwe natury - dodała, wskazując
zdjęcia pustych korytarzy i wolnych stolików - efekt przypadków, kiedy Petuli nie udało się
uchwycić obiektywem nikogo robiącego cokolwiek. - Masz ciekawą wrażliwość.
I wyszła, zostawiając Petulę samą, by mogła zająć się udoskonalaniem swej
przyszłości.
Najdłużej trwało wywoływanie negatywu - umieszczenie filmu w małym bębnie,
napełnienie go chemikaliami i potrząsanie nim niczym jednym z koktajli jej ojca. Najpierw
roztwór wywołujący, potem kąpiel płucząca i wreszcie utrwalacz. Petula powinna zaczekać,
aż negatyw wyschnie, lecz tym razem brakło jej cierpliwości.
Zamiast tego włożyła go od razu do powiększalnika. Ku jej radości negatyw ukazał
obraz dwojga ludzi na sofie przytulonych do siebie. Z mocno bijącym sercem wyregulowała
ostrość. Czerwony blask lampy ciemniowej jeszcze potęgował jej emocje, które przeszły
jednak szybko od radosnego wyczekiwania do zgoła odmiennego uczucia... Wrzasnęła nagle,
gdy zobaczyła dokładnie, kto siedzi obok niej na kanapie.
To nie był Nick, tylko Mitch. I istotnie, oboje namiętnie się całowali.
***
Przeżycia Caitlin tego popołudnia, chociaż nie aż tak przerażające jak Petuli, w
najwyższym stopniu odbiegały od normy. Wydawało się jej dziwaczne, że po spędzeniu
ubiegłego wieczoru na rozmowie z nieboszczykiem miałaby zajmować się szkolnymi
lekcjami - jednak sam fakt zdobycia wiedzy o Acceleratich nie dostarczył jej żadnego
sposobu przeciwstawienia się temu stowarzyszeniu. W istocie nawet jeszcze pogorszył
sytuację. Obecnie wiedziała, że Accelerati istnieją od wielu pokoleń - niczym drzewo, które
zapuściło korzenie w system kanałów ściekowych - i wzrośli w siłę, stosując bezwzględne
metody. Pojmowała, że nie da się z nimi walczyć zwykłymi środkami.
Podczas lunchu usiadła w stołówce z Theo, nie z Nickiem, próbując znaleźć
zapomnienie w kontakcie z czymś prostszym - a z Theo wszystkie kontakty są proste. Był
białym chlebem dla jej masła orzechowego i dżemu. Zaś fakt, że nadal chciał siedzieć obok
niej, choć doznał z jej strony publicznego upokorzenia, zasługiwał poniekąd na podziw. Albo
Theo był na tyle pewny siebie, że się tym nie przejmował, albo po prostu nie miał pojęcia, co
innego mógłby zrobić.
A może siedział z nią, ponieważ wiedział, że dopóki ona jest przy nim, nie przebywa
w towarzystwie Nicka. Chociaż dzisiaj Nick był ostatnią osobą, obok której Caitlin chciałaby
siedzieć, gdyż rozmowa o wypadkach z ubiegłej nocy raczej nie wpłynęłaby dobrze na jej
trawienie.
Tak więc panna Planck zaserwowała jej swą zwykłą breję, a potem Theo zaserwował
swoje zwykłe brednie. I przez chwilę Caitlin mogła udawać, że wszystkie jej problemy
dotyczą wyłącznie spraw mieszczących się w szacownych murach gimnazjum Rocky Point.
- Deszcze meteorów są do bani - oznajmił Theo.
- Nie wszystkie - zaoponowała Caitlin.
- Ale te, przez które zamyka się boiska baseballowe, tak. Wszystkie nasze mecze jako
gospodarzy zawieszono na czas nieokreślony - i to jedynie z powodu kupy kamieni.
Wyżłobił w purée ziemniaczanym koryto dla rzeki sosu pieczeniowego, a potem
spiętrzył ją w kilku miejscach za pomocą kawałków duszonej wołowiny. Caitlin od dawna
wiedziała, że Theo jest niedościgłym mistrzem bawienia się jedzeniem.
- Więc czy my nadal jakby chodzimy ze sobą? - spytał.
- Zapytaj mnie o to w przyszłym tygodniu - odparła.
- Dobrze - rzekł - zatem życzę ci smacznego.
Po czym wstał i odszedł, zabierając ze sobą talerz z rzeką sosu. Już to jedno by
wystarczyło, aby uświadomić Caitlin, że nie ma dla niej drogi powrotnej. Jakikolwiek kurs
przybierze jej życie, wiedziała, że jej dni białego chleba się skończyły.
***
Kiedy Caitlin wróciła do domu, zastała Pana Accelerati we własnej osobie - czyli
Jorgensona - siedzącego w kuchni. Czuł się jak u siebie i popijał herbatę z filiżanki.
Już samo to wydawało się wystarczająco dziwne, ale jeszcze bardziej niepokojący był
fakt, że jej matka najwyraźniej wpadła w jeden ze swych szałów gotowania i postanowiła
przyrządzić wykwintny posiłek. Poruszając się w tempie uczestniczki konkursu kulinarnego,
otwierała i zamykała szuflady, rozstawiała rondle i miski i kładła produkty spożywcze na
skraju blatu kuchennego, skąd w każdej chwili mogły spaść.
I wszystko to robiła, nie zwracając najmniejszej uwagi na Jorgensona, jakby wcale go
tu nie było.
- Mamo, co robisz? - spytała Caitlin.
- To jest kaczka w sosie z zielonego pieprzu i brandy - a przynajmniej będzie, kiedy
skończę - wyjaśniła, stawiając energicznie na stole srebrną miskę tuż przed panem
Jorgensonem, który tylko spojrzał na Caitlin i uśmiechnął się.
- A co on tu robi, mamo?
- Jaki on?
- Nie widzisz tego mężczyzny siedzącego na środku naszej kuchni?
- No, tak, rzeczywiście siedzi - powiedziała matka. Przez moment skupiła spojrzenie
na Jorgensonie, po czym powróciła do swoich zadań i otworzyła lodówkę. - Zobaczmy, czy
wystarczy nam masła.
Jorgenson nadal szczerzył zęby w uśmiechu do Caitlin.
- Mamo, czy zaprosiłaś go do nas?
- Nie, był tu już, kiedy wróciłam do domu - odrzekła z roztargnieniem matka. -
Posłuchaj, Caitlin, albo pomożesz mi przygotować kolację, albo idź odrabiać lekcje. Ale
proszę, nie przeszkadzaj mi. To skomplikowany przepis.
- Ale mamo...
- Na twoim miejscu istotnie bym jej nie przeszkadzał - odezwał się Jorgenson
łagodnym tonem. - Cokolwiek powiesz, tylko wprawi ją w zakłopotanie i skomplikuje
sprawę. - Uniósł w górę mały breloczek do kluczy. - To naprawdę całkiem proste -
oświadczył jowialnie. - Czip wewnątrz tego urządzenia wysyła sygnał oddziałujący na
ośrodek logiczny mózgu osoby, do której zostało ono dostrojone. Ów sygnał sugeruje tej
osobie, że w jej aktualnej sytuacji nie ma absolutnie nic niezwykłego. Patrz!
Zwrócił się do matki Caitlin:
- Pani Westfield, zamierzam włożyć pani kota do kuchenki mikrofalowej.
- Bardzo proszę. Niech pan nie zapomni w połowie czasu pieczenia przewrócić go na
drugą stronę.
Jorgenson z miłym uśmiechem odwrócił się do Caitlin.
- Widzisz?
Dziewczyna, kipiąc z wściekłości, rzuciła:
- Jeżeli pan choćby dotknie Kalibana...
Jorgenson podniósł ręce.
- Zapomnij o tym. Po prostu przedstawiłem ci to jako przykład.
- Dlaczego pan tu przyszedł?
- Chcę oszczędzić twojemu przyjacielowi Nickowi ogromnego cierpienia i miałem
nadzieję, że mogłabyś mi w tym pomóc. - Zerknął na jej matkę, po czym znów spojrzał na
Caitlin. - Jest piękny dzień. Może usiądźmy na dworze w waszym ogródku.
Chociaż była to ostatnia rzecz, na jaką Caitlin miała ochotę, zgodziła się.
Mężczyzna wstał i nalał jej herbaty do małej filiżanki. Caitlin nieufnie przyjrzała się
napojowi.
- Skąd mam wiedzieć, czy pan mnie nie otruje?
- Panno Westfield, w istocie jest wręcz przeciwnie. Liście tej koenzymowej „herbaty
długowieczności” pochodzą z wybranych roślin, genetycznie zmodyfikowanych w celu
uzyskania największych wartości leczniczych. Ta rozpuszczalna ziołowa herbata wyleczy cię
ze wszystkiego, co mogłoby ci dolegać - od zwykłego przeziębienia po rozmaite guzy
nowotworowe.
- A jeśli to pan mi dolega?
- Cóż, jesteśmy tu, aby porozmawiać o najlepszym lekarstwie na to, nieprawdaż?
Podał jej filiżankę. Oboje wyszli na dwór i usiedli na werandzie.
Caitlin rzeczywiście była ciekawa, więc skosztowała herbaty, która okazała się słodka
i aromatyczna. Natychmiast poczuła się dużo bardziej zrelaksowana, a nawet zdrowsza.
Przypuszczała, że to pierwsza z wielu pułapek, jakie Jorgenson na nią zastawił. Odstawiła
filiżankę i skrzyżowała ramiona na piersi.
- Och, i jeszcze jedno - dorzucił. - Jak się zorientujesz, ta herbata intensywnie wpływa
na pamięć - i sprawi, że poczujesz chęć wyjawienia prawdy o sprawach, które nagle sobie
przypomnisz.
- Serum prawdy?
- Daj spokój, to środek ziołowy. Co najwyżej mieszanka ziół i przypraw.
Wypita na pusty żołądek herbata szybko podziałała. Caitlin przypomniała sobie
raptem, gdzie zostawiła swój pojemnik na drugie śniadanie. W trzeciej klasie.
- Więc jak to się odbędzie? - zapytała.
- Bardzo prosto - odrzekł Jorgenson. - Zadam ci kilka łatwych pytań, a ty powiesz mi
to, czego chcę się dowiedzieć. Jeśli będziesz współpracować, zagwarantuję bezpieczeństwo
Nickowi, jego rodzinie i wszystkim twoim przyjaciołom.
- A jeżeli w ogóle nie odpowiem?
- Wówczas żadna ilość herbaty długowieczności nie zapewni nikomu z nich zdrowia.
Była to ledwie skrywana groźba. Caitlin pamiętała, co Accelerati zrobili ze
Svedbergiem, i wiedziała, że Jorgenson nie blefuje. Zaczęła się wręcz zastanawiać, czy ujdzie
z życiem z tego spotkania.
Z drugiej strony Jorgenson nie wie, ile martwy Svedberg powiedział jej i Nickowi o
Acceleratich. Caitlin pojęła, że jej jedyną szansą jest sprytne rozegranie tej gry, więc
powiedziała:
- Jeżeli odpowiem na pańskie pytanie, sprawiedliwość wymaga, aby pan odpowiedział
na moje. A ponieważ wypił pan tę samą herbatę co ja, wiem, że będzie pan szczery.
Jorgenson najeżył się, ale tylko nieznacznie.
- Zgoda - rzekł. Pochylił się do przodu. - Gdzie jest ta rękawica
balistycznograwitacyjna?
Caitlin rozważyła, jak mogłaby ominąć prawdę, mimo iż poczuła nagłe pragnienie, by
ją wyjawić. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że odpowiedź jest oczywista i jeśli jej
udzieli, poda jedynie informację, którą Jorgenson i tak już zna. On ją po prostu testuje.
- Przypuszczalnie pod dwutonowym meteorytem, o ile nie spłonęła.
Skinął głową.
- Dowiemy się, czy ocalała, kiedy ją odkopiemy.
- Teraz moja kolej - rzekła Caitlin. - W jaki sposób zmieniliście tak szybko sklep
Svedberga w kawiarnię?
- Selektywne rozciągnięcie czasu - wyjaśnił bez wahania. - Potrafimy podróżować
pomiędzy sekundami, robić w pięć godzin to, co normalnie zajęłoby pięć dni. W istocie
zawarliśmy bardzo lukratywną umowę z siecią Starbucks na urządzanie kawiarń w ciągu
jednej nocy. - Mówiąc to wszystko, Jorgenson przez cały czas wpatrywał się jej w oczy. - A
teraz podaj mi lokalizację Emitera Dalekosiężnego Energii.
Caitlin już miała mu powiedzieć, że nie wie, o czym on mówi, ale przyszło jej na
myśl, że to pytanie daje jej więcej informacji, niż sądziła. Zastanowiła się szybko, jak
odpowiedzieć szczerze, i rzekła:
- Gdybym znała odpowiedź, nasza rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej,
nieprawdaż?
Jorgensona wyraźnie to nie zadowoliło, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć,
Caitlin zapytała:
- Co z nim zrobicie, kiedy go odnajdziecie?
- To, czego Tesla nigdy nie był w stanie zrobić. Uruchomimy go. - A potem dodał
szybko: - Oczywiście, w celu polepszenia losu ludzkości.
- Oczywiście - odrzekła Caitlin. - Tak, jak wy je definiujecie.
Jorgenson walnął dłonią w blat małego stolika tak mocno, aż podskoczyła jej
filiżanka.
- A teraz powiedz mi o wszystkich obiektach, które już macie, i o działaniu każdego z
nich.
Jeżeli to była gra, Jorgenson właśnie zrzucił planszę na ziemię.
- Dziękuję za herbatę - powiedziała Caitlin z o wiele większym spokojem, niż go
czuła. - Ale nie mam ochoty niczego więcej panu mówić. I to właśnie jest prawda.
- To... wielka... szkoda - rzekł Jorgenson, wypowiadając z naciskiem każde słowo dla
podkreślenia, jak istotnie wielka jest to szkoda. I dodał opanowanym tonem: - Wiesz,
mógłbym w tej chwili poderżnąć ci gardło, a twoja matka z radością podałaby mi ręcznik,
żebym powycierał krew. Zdajesz sobie z tego sprawę, nieprawdaż?
Caitlin wzięła powoli głęboki wdech i odrzekła całkiem spokojnie:
- Zabicie mnie nie pomoże wam ani trochę bardziej niż zabicie Svedberga.
Oczy Jorgensona błysnęły gniewnie, ale powstrzymała go szczerość w jej głosie.
Wstał i wygładził opalizującą marynarkę.
- Panno Westfield, gdy coś staje na drodze większego dobra, często jest miażdżone
kołami postępu. Pamiętaj, że cię ostrzegłem.
Gdy opuścił ogród, Caitlin wróciła do kuchni, gdzie jej matka grzebała głęboko w
kredensie.
- Czego szukasz? - spytała ją Caitlin.
- Wyciskacza do czosnku.
Caitlin podążyła za odgłosem stłumionego miauczenia do kuchenki mikrofalowej.
Szybkim szarpnięciem otworzyła drzwiczki i ujrzała siedzącego w środku swojego kota
Kalibana. Był cały i zdrowy. Bez wątpienia umieścił go tam Jorgenson, podróżując pomiędzy
sekundami.
Rozdział 19

KUFER Z UTRACONYMI WSPOMNIENIAMI


Nick, zanim jeszcze usłyszał opowieść Svedberga, potwornie bał się Acceleratich. A
jednak odkrycie, że są oni jeszcze potężniejsi i groźniejsi, niż sobie wyobrażał, zamiast
spotęgować grozę, przyniosło mu osobliwe poczucie ulgi.
Świadomość, że Accelerati mogą z łatwością rozdeptać go jak robaka, nasuwała
istotne pytanie: dlaczego tego nie zrobili? Przecież jeśli zobaczysz w swoim pokoju pająka,
po prostu najzwyczajniej go rozgniatasz - chyba że masz jakiś powód, by pozostawić go przy
życiu. Może po to, aby chwytał muchy albo jak w przypadku tych pająków z Madagaskaru -
tkał cenną jedwabistą pajęczynę.
Z jakiegokolwiek powodu Accelerati potrzebowali Nicka, dawało mu to nad nimi
wyraźną przewagę, ponieważ on z pewnością ich nie potrzebował.
- Szukają czegoś o nazwie Emiter Dalekosiężny Energii - poinformowała go Caitlin.
Niespodziewanie wpadła do niego później tego popołudnia, wbiegła pędem po
schodach, a potem po drabince na strych. To pierwszy przypadek w liczącej trzynaście
miliardów lat historii wszechświata, że jakaś dziewczyna znalazła się w sypialni Nicka.
Na szczęście to Caitlin przez cały czas mówiła, gdyż inaczej mogłaby zauważyć, że
Nickowi przynajmniej na parę pierwszych minut odebrało mowę. Najpierw opowiedziała mu
o mrożącym krew w żyłach spotkaniu z samym Wielkim Acceleratim - czy jaki tam tytuł nosi
ten przywódca śmiertelnie groźnego tajnego stowarzyszenia. Potem zaczęli dyskutować o
zagadce Emitera Dalekosiężnego Energii.
- Myślisz, że to coś, co kupiono na garażowej wyprzedaży? - spytał Nick.
Caitlin przecząco potrząsnęła głową.
- Mówił o tym, jakby to było coś większego. Nie rzecz, lecz miejsce.
- Może jakiś obiekt, który zbudował Tesla? - zasugerował Nick. - Taki jak wieża
Wardenclyffe.
Zbierając informacje o tym szalonym naukowcu, który obecnie zawładnął jego
życiem, Nick dowiedział się, że Tesla zaczął wznosić w Nowym Jorku wieżę wysokości
przeszło sześćdziesięciu metrów, zwieńczoną olbrzymią miedzianą kulą. Teraz szybko
zrelacjonował Caitlin najważniejsze fakty. Wieża miała przesyłać drogą powietrzną energię
elektryczną ze Stanów Zjednoczonych do Europy. Tym samym powstałaby pierwsza w
świecie „sieć bezprzewodowa” i chociaż tę metodę zaprojektowano niemal sto lat temu,
przewyższyłaby dzisiejszą technologię... gdyby została zrealizowana. Niestety, Tesli zabrakło
pieniędzy, zanim zdążył ukończyć budowę wieży.
- Czymkolwiek jest ten emiter, oni desperacko usiłują go odszukać - powiedziała
Caitlin.
- Co oznacza, że my musimy znaleźć go pierwsi - zawyrokował Nick.
- Mnóstwo rzeczy musimy znaleźć pierwsi - przypomniała mu Caitlin.
- Racja. Więc co jeszcze zrobił Jorgenson?
- Dał mi jakąś wykręcającą umysł herbatę, po której przypomniałam sobie wszystkie
miejsca, w jakich chowałam mój smoczek, kiedy miałam dwa latka. Ta herbata zmusiła mnie
też do mówienia prawdy - ale tylko o sprawach, o których miałam ochotę rozmawiać, tak
więc Jorgenson niewiele ze mnie wyciągnął. Gdyby zaparzył mi drugą torebkę, mogłabym
sobie przypomnieć poprzednie wcielenia.
Nick usłyszał warkot samochodu na podjeździe - to jego ojciec wrócił do domu po
swoim drugim triumfalnym dniu jako króla konserwacji fotokopiarek w NORAD. Popatrzył
na Caitlin siedzącą na skraju łóżka, pomyślał o ojcu wchodzącym do domu i odruchowo
poczuł się, jakby przyłapano go na czymś zdrożnym. Własna reakcja go zirytowała, gdyż
przecież nie robił nic złego - i to zirytowało go jeszcze bardziej.
- Czegokolwiek Jorgenson ode mnie chce - rzekł do Caitlin - nie mogę mu tego dać,
nawet przypadkiem. Wówczas bowiem trafię do szuflady obok Svedberga.
A potem usłyszał, jak Danny zawołał u stóp drabinki wiodącej na strych:
- Tato, u Nicka w pokoju na górze jest dziewczyna i oni szepczą sobie jakieś sekrety!
Na co ojciec odpowiedział:
- Najwyższy czas!
Nick poczerwieniałby jak burak, ale gdzieś głęboko jego podświadomość uznała, że
nie warto.
Caitlin wstała.
- Lepiej już pójdę, zanim któryś z moich domowych zwierzaków skończy w kuchence
mikrofalowej.
- Co takiego?
- To długa historia.
Odprowadziłby ją do drzwi, lecz w tym momencie odezwał się jego telefon. Chociaż
wyświetlacz pokazywał, że dzwoni Eleanor Roosevelt, okazało się, że to Petula.
- Chcę ci tylko oznajmić - warknęła - że czynię cię odpowiedzialnym za to, co
wydarzy się jutro po południu.
I z trzaskiem rzuciła słuchawkę.
***
Nick obudził się o świcie z pewnym pomysłem. Poczuł taki przypływ adrenaliny, że
nie guzdrał się jak zwykle każdego ranka, tylko w ciągu pięciu minut ubrał się i zbiegł po
schodach na parter. Tam zatrzymał go ojciec, który ponieważ miał obecnie pracę, też wstał
bladym świtem. W marynarce i krawacie wyglądał o wiele bardziej profesjonalnie niż
zazwyczaj.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał syna.
Nick usłyszał na zewnątrz warkot śmieciarek i głośny zgrzytliwy odgłos towarzyszący
podnoszeniu i opróżnianiu kontenerów. Z desperackim jękiem uświadomił sobie, że dziś jest
dzień wywożenia śmieci, co oznaczało, że nie pozostało mu wiele czasu na zrealizowanie
swojego planu.
- Na poranne bieganie - wypalił w odpowiedzi.
- Naprawdę? Od kiedy biegasz?
- Od teraz - odparł i wypadł za drzwi, zanim ojciec mógłby mu zadać jeszcze jakieś
pytania.
Ciężarówki wywożące śmieci roiły się wszędzie; sprawiało to wrażenie inwazji
zielonych metalicznych stworów. Na niektórych mijanych przez Nicka ulicach wielkie
plastikowe pojemniki zostały już opróżnione, podczas gdy na innych jeszcze oczekiwały
nieuniknionego.
Gdy dotarł na ulicę Caitlin, stała tam już śmieciarka. Nie mając ani chwili do
stracenia, otworzył kontener przed domem Caitlin i zanurzył ręce w obrzydliwych odpadkach.
Posiekana cebula, obierki ziemniaków, skóra kaczki w ciemnoczerwonym sosie. Te wstrętne
resztki przylgnęły mu do dłoni i ciamkały między palcami.
Jakie ma szanse znalezienia tej rzeczy? Jakie są szanse, że ona w ogóle tam jest? Nick
przekopał się przez następną warstwę odpadków. Śmieciarka stała już przy sąsiednim domu, a
jej kierowca przyglądał się Nickowi złowrogo, jakby zamierzał podnieść go wielkim
hydraulicznym czerpakiem i razem ze śmieciami wrzucić do wywrotki.
Gdy Nick podniósł głowę, zobaczył Caitlin. Stała na chodniku w piżamie we wzorek z
gwiaździstym niebem i patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby do reszty postradał zmysły.
- Powiesz mi łaskawie, dlaczego grzebiesz w śmieciach przed moim progiem?
- Nie przed twoim progiem, tylko przy krawężniku.
Wreszcie wymacał czubkami palców drobną siateczkę o znajomej konsystencji
przymocowaną do cienkiego sznureczka i wydobył ją z pojemnika. Z jego palców zwisała
torebka herbaty ekspresowej z małą przywieszką, na której widniała niewielka litera „A”,
symbol Acceleratich.
- Pora na herbatę! - rzekł wesoło.
***
Minutę później Nick mył ręce w kuchennym zlewie, a Caitlin nastawiała czajnik z
wodą. Oboje naprędce wymyślili na wpół przekonującą historyjkę dla jej rodziców, mającą
wyjaśnić, dlaczego Nick zjawił się u niej tak wcześnie. Coś o konieczności zaobserwowania
śpiewu ptaków o świcie na lekcję biologii.
- Zjesz coś? - spytała go matka Caitlin. - Nie przypuszczam, abyś zjadł śniadanie,
zanim przyszedłeś tutaj o takiej nieludzko wczesnej porze.
- Nie, dziękuję. Wystarczy mi trochę herbaty - odpowiedział pogodnie.
Jednak napar, który Caitlin mu nalała, ledwie przypominał herbatę. Był słaby i blady.
- Niczego nie czuję - szepnął do niej po wypiciu pierwszej filiżanki.
- No cóż, ta torebka była już używana - zauważyła.
- A co powinienem czuć?
- Najpierw poczujesz się... zdrowy. Później zaczniesz sobie przypominać dziwne
rzeczy i zapragniesz powiedzieć o nich prawdę.
Po czwartej filiżance, gdy słaba herbata chlupotała mu w żołądku, zaczął doświadczać
nikłego, ale niezaprzeczalnego dobrego samopoczucia. A potem, chwilę później...
- Jadłem czekoladę, kiedy pierwszy raz sam zawiązałem sobie sznurowadła! W
dzieciństwie moim ulubionym daniem była fasolka szparagowa! Kiedy miałem pięć lat,
często dłubałem w nosie i chowałem gluty pod stołem kuchennym!
- Fuj!
Nick nie chciał mówić Caitlin tego wszystkiego, ale kiedy już zaczął, zdał sobie
sprawę, że trudno mu przestać. A potem przypomniał sobie coś zarazem radosnego i
smutnego:
- Na moim przyjęciu z okazji szóstych urodzin mama pachniała jak kwiaty magnolii.
Caitlin wydawała się podekscytowana, Nick zaś czuł się tylko dziwnie. Jakby
otworzył kufer pełen rzeczy, co do których nigdy nie uświadomił sobie, że je zgubił.
Przymknął oczy i skoncentrował się na aktualnym zadaniu - powodzie, dla którego przyszedł
tu, jeszcze zanim wywieziono śmieci. Powrócił myślą do dnia tamtej garażowej wyprzedaży.
- Sprzedaliśmy trzydzieści dwa przedmioty ze strychu... - powiedział i zaczął sobie
przypominać, do kogo trafiły. - Ruda kobieta w kwiecistej sukni kupiła staroświecką
fryzjerską suszarkę do włosów. - Wskazał notes na stole, przypominając Caitlin, aby
zapisywała wszystko, co będzie mówił. - Był tam brązowy cadillac. Z wgniecionym
zderzakiem. Numer rejestracyjny FGT385.
- Czy to ten samochód, który omal nas nie przejechał? - spytała.
- Nie, tamten to złoty buick - odparł i zawahał się, kiedy powróciła do niego tamta
scena: bliskość Caitlin, ciepło jej policzka przy jego policzku, gdy ratował jej życie.
- Zapisałam - oznajmiła Caitlin. - Mów dalej.
Nick niechętnie porzucił ten obraz i powrócił do przypominania sobie kolejnych
rzeczy.
- Stara tara trafiła do jakiegoś brodatego mężczyzny w hawajskiej koszuli. Nosił
okulary w szylkretowej oprawce i przyjechał zielonym saturnem, który wydawał zabawny
odgłos przy wrzucaniu biegów...
Skutki działania herbaty trwały mniej więcej piętnaście minut, a potem pamięć Nicka
zaczęła słabnąć. Wkrótce powrócił do normalności, chociaż owa normalność wydawała mu
się dość szara i monotonna po epizodzie władania pamięcią absolutną.
- Czujesz się teraz otępiały, prawda? - spytała Caitlin.
- Tak - przyznał. - Jeszcze bardziej niż zwykle.
Roześmiała się z tej uwagi.
Razem przejrzeli informacje, które podał. Opisy ludzi i pojazdów, numery
rejestracyjne i lista przedmiotów, o których nawet nie pamiętał, że je sprzedał. Wprawdzie nie
miał adresów, jednak zyskał co najmniej kilkadziesiąt tropów.
- Myślisz, że rozpoznałbyś tych ludzi, gdybyś ich znowu zobaczył?
Nick zamknął oczy i spróbował sobie wyobrazić te osoby, które przed chwilą wydobył
z głębin pamięci na powierzchnię. Poczuł pewność, że teraz potrafiłby wyodrębnić je z tłumu.
Skinął głową, a Caitlin się uśmiechnęła.
- Macie tu całkiem sporą listę ptasich śpiewów - powiedział jej ojciec, gdy
przechodząc przez kuchnię, spojrzał przelotnie na notes.
- Tak - odrzekła i rzuciła Nickowi porozumiewawczy uśmiech. - Nie uwierzyłbyś,
tato, co usłyszałam w tej kuchni.
***
Nick zasadniczo nie opuszczał lekcji w szkole, jeśli nie liczyć wybiegu z udawaniem,
że katar był objawem ciężkiej grypy, który zastosował, gdy nie przygotował się do klasówki.
Jednakże dziś jawnie zlekceważył swoje uczniowskie obowiązki i bez skrupułów
wybrał się na wagary, by móc poświęcić cały dzień na przeprowadzenie rekonesansu w
okolicy. Przyglądał się markom, modelom i tablicom rejestracyjnym samochodów
zaparkowanych na ulicach i podjazdach, a także twarzom ludzi na targowiskach i w centrach
handlowych, starając się nie poddać rozpaczy, kiedy przez cały ranek nie znalazł niczego ani
nikogo znajomego.
Wreszcie około południa jego wysiłki zaczęły przynosić efekty. Rozpoznał numer
rejestracyjny pojazdu na podjeździe i zadzwonił do drzwi domu. Otworzyła kobieta, którą
pamiętał z garażowej wyprzedaży. Według notatek zapisanych przez Caitlin nabyła zestaw
staromodnych wałków do włosów.
Nick wyjaśnił, że przez przypadek sprzedał jej kilka przedmiotów posiadających dla
niego wartość sentymentalną i że byłby szczęśliwy, mogąc odkupić je za cenę o pięćdziesiąt
procent wyższą od pierwotnej. Kobieta była jeszcze szczęśliwsza, gdy zwracała mu te wałki.
- I tak nigdy nie miałam okazji ich użyć - oznajmiła. - Nie wiem, co mnie opętało, że
je kupiłam.
Potem mimochodem wspomniała Nickowi, że jedna z jej sąsiadek nabyła fryzjerską
suszarkę do włosów i „ma z nią problemy”.
Nick spostrzegł, że kobieta, która kupiła suszarkę, ma głowę nieco większą od
przeciętnej. Nie wiedział, czy było tak już, zanim użyła suszarki, czy nie. Odkupienie tego
przedmiotu okazało się kosztowne, ponieważ wprawdzie kobieta twierdziła, że ta suszarka
wywołuje u niej migreny, jednak wyczuła desperację Nicka i nalegała, by zapłacił jej
trzykrotność sumy, jaką na nią wydała. W końcu Nick dobił targu i przydźwigał do domu to
duże, nieporęczne urządzenie w kształcie jajka.
Później udało mu się jeszcze odnaleźć w sklepie z artykułami używanymi elektryczny
mikser z płaskimi ostrzami i odkupił go ze znaczną marżą. Potem jednak zaczęło mu iść
gorzej.
Rozpoznał starszego pana, który wychodził ze sklepu spożywczego, i poszedł za nim
pod jego dom.
- Proszę mi wybaczyć - zagadnął najuprzejmiej, jak potrafił. - Wydaje mi się, że mógł
pan być na mojej garażowej wyprzedaży.
Starzec zrobił się nagle ogromnie wzburzony.
- Będziesz musiał porozmawiać z moim synem - rzekł.
Kiedy otworzył drzwi, Nick ujrzał za nimi czterdziestokilkuletniego mężczyznę,
niewątpliwie pochodzącego z tej samej puli genów.
- To on - powiedział starszy mężczyzna.
- Widzę - oznajmił młodszy.
W cieniu za nimi Nick dostrzegł chłopca mniej więcej w jego wieku, który przyglądał
mu się podejrzliwie.
Spróbował sprzedać swoją niezbyt przekonującą historyjkę o sentymentalnej wartości
szklanej lampy próżniowej, którą nabył staruszek - ale bez powodzenia.
- Jeżeli mój ojciec rzeczywiście kupił coś na twojej garażowej wyprzedaży - a nie
mówię, że tak było - obecnie to stanowi naszą własność.
- Tak - dorzucił chłopak zza ich pleców. - Więc spadaj.
Nick usłyszał gdzieś w głębi domu płacz niemowlęcia.
- A teraz wybacz, ale muszę się zająć sprawami rodzinnymi - powiedział mężczyzna
w średnim wieku i zatrzasnął Nickowi drzwi przed nosem.
Nick zanotował adres. Stary człowiek, który kupił tę lampę próżniową, najwidoczniej
odkrył, co ona potrafi, i podzielił się tą wiedzą z rodziną. Odzyskanie lampy może wymagać
trochę zachodu, ale Nick już wiedział, gdzie ona się znajduje.
Ostatnie spotkanie tego dnia było najdziwniejsze.
Odnalazł brązowego cadillaca stojącego przed zwyczajnym podmiejskim domkiem
szeregowym. Kiedy zapukał do drzwi, otworzyła kobieta. Zanim zdążył coś powiedzieć,
jęknęła cicho i zawołała:
- Nie! Jest mój!
- Jeśli tylko pozwoli mi pani wyjaśnić... - zaczął Nick.
- Odejdź albo wezwę policję! - rzuciła i po raz drugi dzisiejszego dnia zatrzaśnięto mu
drzwi przed nosem.
Tym razem Nick nie zamierzał dać się tak łatwo zbyć. Walnął pięścią w drzwi.
- Chcę tylko porozmawiać! - krzyknął.
Żadnej reakcji. Załomotał ponownie, jeszcze głośniej.
Usłyszał dobiegający z wnętrza domu dziwny, wysoki, świergotliwy dźwięk. Chciał
po raz trzeci uderzyć w drzwi, lecz jego ręka natrafiła na pustkę. Drzwi zniknęły. Kobieta
zniknęła. W istocie zniknął cały dom.
Pozostały tylko cementowy chodnik, na którym Nick stał, dziura w ziemi tam, gdzie
przedtem była piwnica, i rury tryskające wodą, jakby wciąż miały dokąd ją pompować.
- Hej, ty tam! - zawołał ktoś za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył tłustego
mężczyznę prowadzącego na smyczy jeszcze bardziej tłustego psa. - Co, u diabła, zrobiłeś z
tym domem?
Nick rzucił się do ucieczki i nie zatrzymał się, póki nie dotarł do swojego pokoju na
strychu. Dopiero tam trochę się uspokoił. Wcześniej przymocował łóżko i biurko do ścian,
lecz to nie zapobiegło temu, by „szczęśliwe miejsce” w centrum pomieszczenia nadal
przyciągało go do siebie.
Ostatnio Nick coraz częściej, gdy czuł się niespokojny, kładł się na podłodze w tym
dziwnym miejscu. Ciepło i osobliwe uczucie połączenia działały na niego kojąco i pozwalały
nabrać dystansu do trosk i kłopotów.
Wiedział, że to miejsce również musiało zostać zaprojektowane celowo. Wyobrażał
sobie Teslę siedzącego pośrodku pokoju i używającego owego miejsca jak relaksującej
kąpieli dla swego mózgu pracującego na najwyższych obrotach. Skoro potrafi ono jakoś
odsuwać meble od ścian, z pewnością mogło porządkować rozproszone myśli geniusza.
Lecz nawet kojąca natura strychu nie zdołała teraz uspokoić Nicka, skoro widział
przed chwilą, jak cały budynek wykonał kwantowy przeskok z jego okolicy.
- Oddychaj miarowo - powiedział sobie. - Nie myśl o tym za dużo.
I wkrótce opanował gorączkową gonitwę myśli. Zadziwiające, jak wiele
nieprawdopodobnych rzeczy mógł objąć umysłem, kiedy nie miał innego wyjścia.
***
Petula natomiast była głęboko rozgoryczona rzeczami, które musiała objąć umysłem.
Przez cały dzień snuła się po szkole jak nadąsany zombi, po części dlatego, że w nocy nie
zmrużyła oka, a po części dlatego, że wiedziała już, co ją czeka w najbliższej przyszłości i że
to nie będzie miłe.
Na domiar złego w środku dnia zgubiła torebkę. Wskutek tego musiała wrócić do
domu pieszo, gdyż kierowca autobusu nie wpuszczał pasażerów bez biletów
wieloprzejazdowych, nawet jeśli ich znał.
Dotarła do domu o godzinie T minus 15 minut, wciąż odliczając czas. Z narastającym
poczuciem nieuchronności poprawiła poduszki na kanapie i czekała. O godzinie T minus 5
zadźwięczał dzwonek do drzwi. Otworzyła i ujrzała Mitcha.
- O rety, co za niespodzianka - rzekła beznamiętnie.
- Znalazłem ją w szkole - oznajmił, podając jej torebkę. - To chyba twoja.
- Wspaniałe. Członek rodziny kryminalistów próbuje być uczciwy.
- Nie jesteśmy rodziną kryminalistów. Mojego tatę wrobiono.
- Wszystko jedno - rzuciła Petula. - Przypuszczam, że oczekujesz nagrody?
- Właściwie nie oczekiwałem żadnej, ale skoro proponujesz...
- Więc wejdź i miejmy to z głowy.
Zaprowadziła Mitcha do sofy, a kiedy zawahał się, czy usiąść, pchnęła go na nią.
Wydawał się nieco oszołomiony i skonsternowany, co tylko jeszcze bardziej zirytowało
Petulę.
- Ładny dom - powiedział.
- Naprawdę? - rzuciła. - Nie potrafisz wymyślić lepszego tekstu?
- Kiedy naprawdę uważam, że jest ładny.
- Wiem, po co tu przyszedłeś. Nawet nie próbuj zaprzeczać. Ale będziesz musiał
zaczekać dokładnie półtorej minuty.
- Och, naprawdę? - zdziwił się Mitch. A potem spytał: - Na co mam czekać?
- Jakbyś nie wiedział!
Sięgnęła po kryształową salaterkę z cukierkami miętowymi, którą zawczasu
przygotowała.
- Zjedz miętówkę - poleciła.
- Nie, dziękuję - odparł.
- Powiedziałam: zjedz miętówkę!!!
I Mitch usłuchał, niczym słaby umysł kontrolowany przez Moc.
- Wolę cukierki o smaku golterii - oświadczył, zapamiętale żując miętówkę.
- Dokończ ją - powiedziała Petula.
Odrzuciła włosy w stylu „podejdź do mnie”, który podpatrzyła u modelek w telewizji,
i przy tym jeden z jej warkoczy smagnął Mitcha po twarzy.
- Hej, uważaj - rzucił Mitch.
Złapała go za koszulę.
- Chcę, żeby to było jasne - rzekła. - Bez względu na to, co ci przyjdzie do tego
twojego ptasiego móżdżku, to absolutnie nic nie znaczy.
Po czym zerknęła na zegarek, przyciągnęła Mitcha bliżej i zabrała się do całowania.
Z początku Mitch się opierał, być może przytłoczony niezwykłą intensywnością i
wprawą, jaką Petula osiągnęła, ćwicząc przy licznych okazjach całowanie swego chihuahua,
aby przygotować się do prawdziwej akcji. Wszystko jest względne, toteż Petula uznała
pocałunek z Mitchem za znacznie bardziej ekscytujący niż z jej psem - a także zdała sobie
sprawę, że trwa on o wiele dłużej, niż planowała. W istocie trwał o wiele dłużej, niż było
konieczne, aby dowieść nieomylności jej skrzynkowego aparatu fotograficznego.
Mitch już dawno zwiotczał bezwładnie na sofie; być może zemdlał wskutek braku
tlenu.
Wreszcie Petula odepchnęła go od siebie, podała mu następną miętówkę i zagoniła go
w stronę drzwi.
- Więc chcesz, żebyśmy chodzili razem do kina czy coś w tym rodzaju? - zapytał.
Chociaż uznała ten pomysł za kłopotliwie kuszący, odpowiedziała jednak:
- Nigdy w życiu. I nikomu o tym nie powiesz.
Potem znowu go pocałowała i wypchnęła za drzwi.
***
Liczbę urojoną, oznaczaną symbolem i, definiuje się jako pierwiastek kwadratowy z
minus jeden. Taka wielkość matematycznie nie może istnieć, gdyż żaden rezultat mnożenia
jakiejkolwiek liczby przez samą siebie nie jest liczbą ujemną - chyba że tą liczbą byłaby
przypadkiem Petula Grabowski-Jones. Po spotkaniu z Mitchem Petula czuła się tak
zdezorientowana i wyzuta z logiki, że stanowiła doskonałe uosobienie liczby urojonej.
Ten nagły i nieoczekiwany pociąg do Mitcha Murló pozostawał w całkowitej
sprzeczności z wszystkimi jej planami. Prawdziwym celem Petuli był Nick. Zła na swoje
zdradzieckie emocje, wypadła jak burza z domu z aparatem fotograficznym w ręku,
zdecydowana za wszelką cenę zrobić zdjęcia jutrzejszej przyszłości, o której wiedziała już, że
potrafi ją wykreować.
Postanowiła, że jutro dokładnie o wpół do piątej po południu podejdzie do frontowych
drzwi domu Nicka. On jej otworzy, a wtedy ona skruszy jego opór tą samą wypraktykowaną
mocą pocałunku, która zmieniła Mitcha w miętową galaretkę. Odbierze serce Nicka tej
płochej i pretensjonalnej Caitlin. Petula nie miała wątpliwości, że zdoła tego dokonać.
Teraz potrzebowała tylko zdjęć, które dowiodą, że osiągnie sukces.
Tak więc stanęła przed domem Nicka i pstryknęła serię fotek frontowych drzwi.
Potem pobiegła do ciemni panny Planck, by je wywołać - przekonana, że w jej fantazji nie ma
niczego urojonego.
Ale, och, jak wiele może zmienić jeden dzień! Wywołane zdjęcia nie ukazały bowiem
triumfalnego romansu na progu domu Nicka. Zamiast tego widnieli tam policjanci i karetka
pogotowia. Z frontowych drzwi wywożono na noszach kogoś przykrytego prześcieradłem.
Kogoś, kto sfotografowany zarówno ostro, jak i nieostro, bez wątpienia był martwy.
Rozdział 20

OGNISKO Z PRZEKLĘTYCH PRZEDMIOTÓW


Theo nie miał złudzeń i zdawał sobie sprawę, że jego związek z Caitlin jest
pozbawiony jakichkolwiek perspektyw. Pochodzili z całkiem odmiennych planet - ona ze
świata twórczej ekspresji, a on z Ziemi. Ona poświęca się marzeniom o rzeczach
nieistniejących, ale możliwych do urzeczywistnienia, podczas gdy on żyje przyziemnie. A
chociaż Caitlin nadal czyniła nieprzekonujące gesty mające świadczyć o chęci kontynuowania
ich związku, Theo już wymeldował się z niego w ekspresowym tempie. Gdyby bowiem
ułożyć listę powodów, dla których oboje mieliby być ze sobą, liczyłaby najwyżej dwanaście
punktów.
Dojście do siebie po rozstaniu z Caitlin nie stanowiło dla Theo problemu, ale nie
potrafił pogodzić się z faktem, że ona spędza teraz czas z tym nowym chłopakiem z Florydy,
który nie umie nawet przyzwoicie rzucić piłką baseballową. W dodatku Theo miał Nicka stale
przed oczami na zajęciach z przedmiotów ścisłych, gdyż ten głupi niedojda siedział w klasie
dokładnie naprzeciwko niego. To czyniło dla Theo owe lekcje nieznośnymi. Nick był dla
niego jak orzeszek ziemny czający się pośród innych składników mieszanki energetyzującej.
Nie znaczy to, że przedstawiał sobą tego rodzaju śmiertelne niebezpieczeństwo, aby przez
niego Theo mógł trafić do szpitala, niemniej jednak na swój sposób stanowił zagrożenie dla
życia takiego, jakie wiódł Theo. Ten chłopak emanował intensywną atmosferą dziwności,
której Theo nie umiał rozgryźć - jakby Nick był otoczony federalnym programem ochrony
świadków. Albo kosmitą. Albo kosmitą objętym federalnym programem ochrony świadków.
A fakt, iż Caitlin porzuciła Theo dla takiego odmieńca, był dla niego czymś na podobieństwo
źle rzuconej piłki, której nie potrafił złapać.
W końcu Theo postanowił coś z tym zrobić - w dniu, w którym w pracowni fizycznej
doszło do trzęsienia ziemi.
Pan Hoffman, nauczyciel fizyki, ogłosił jakiś czas temu, że każdy z uczniów ma
przygotować projekt na zajęcia laboratoryjne - w kolejności alfabetycznej, ku rozpaczy
Adama Aaronsona i Heather Aardmore.
Theo umoszczony bezpiecznie w przedziale nazwisk od L do P wiedział, że ma przed
sobą jeszcze wiele tygodni rozkosznego nieróbstwa, zanim będzie musiał wystąpić z jakąś
niewydarzoną, skleconą w domu prezentacją.
Tego dnia pokazu dokonywał Jason Berring, którego Theo lubił nazywać Boring, czyli
Nudziarzem.
- Mój projekt - oznajmił Nudziarz, stojąc na przedzie klasy - to własnej roboty
urządzenie do wywoływania lokalnego trzęsienia ziemi, które sam zaprojektowałem i
własnoręcznie wykonałem ze zbędnych elementów, jakie osobiście znalazłem u siebie w
domu. Nudziarz postawił na stole przed sobą coś przypominającego staroświeckie radio.
Nick, siedzący po drugiej stronie przejścia, naprzeciwko Theo, zerwał się z krzesła i
zawołał:
- Zgłaszam sprzeciw!
- Nie jesteśmy na sali sądowej, Slate - powiedział nauczyciel i zachichotał.
- Siadaj i pozwól Nudziarzowi dokończyć prezentację - rzucił Theo i zobaczył z
satysfakcją, że Nick zrezygnował z protestów i usiadł.
- Idźmy dalej - rzekł Nudziarz, obracając jedną z dwóch tarcz urządzenia. - Muszę
tylko ustalić częstotliwość rezonerską tej sali.
- Czy nie masz przypadkiem na myśli częstotliwości rezonansu, Jason? - zasugerował
pan Hoffman.
- Tak, to też - rzekł Nudziarz.
Gdy nadal kręcił tarczą, dostrajając poziom elektryczności statycznej, Theo krzyknął:
- Jeśli uda ci się przynajmniej zrzucić stanik panny Flannigan, postawię ci szóstkę z
plusem!
Wszyscy w klasie się roześmiali, nawet dziewczyny.
- Już mam! - oznajmił z dumą Nudziarz i przysunął dłoń do drugiego pokrętła
regulującego natężenie.
Theo doświadczył tego najpierw jako niskiego dudnienia w swoich wnętrznościach. Z
miny Nicka poznał, że on też to poczuł. Nick sprawiał jednak wrażenie o wiele bardziej
spanikowanego. Potem stolik Theo zaczął drgać i przesunął się szybko o kilkanaście
centymetrów.
- A teraz patrzcie - zapowiedział Nudziarz i przekręcił regulator natężenia o kilka
kresek w górę.
Cała sala zaczęła się trząść, żyrandole się zakołysały, a ekranujące dźwięki płytki
sufitowe spadały jak olbrzymie płatki śniegu.
Gdy podłoga klasy podskoczyła, a potem opadła niczym na ekstremalnej kolejce
górskiej, rozległ się czyjś szaleńczy wrzask. Theo, który nigdy nie przepadał za jazdą kolejką
górską, nie miał stuprocentowej pewności, że to nie on tak wrzeszczy.
Był zbyt przerażony, by cokolwiek zrobić, i mógł tylko patrzeć, jak Nick rzucił się w
kierunku urządzenia. Ponieważ wszystko potwornie się trzęsło, Theo wątpił, czy Nickowi w
ogóle uda się dotrzeć do tego ustrojstwa, ale mu się udało i je wyłączył.
Drgania ustały i sala powróciła do mniej więcej normalnego stanu. Zanim Theo zdołał
złapać oddech, zobaczył, że Nick spiorunował wzrokiem Jasona - który nie wydawał się już
takim nudziarzem - chwycił maszynę do wywoływania trzęsień ziemi i wybiegł z nią za
drzwi.
***
Dyrektor Watt, niepewny, jak ma zareagować na ten incydent, zamknął pracownię
fizyczną na resztę dnia, a Jasonowi kazał za karę zostać po lekcjach w szkole. Ponadto w
formie ostrzeżenia tymczasowo zawiesił pana Hoffmana.
Fakt, iż Nick zdołał uratować sytuację, był dla Theo niczym sól sypana na otwarty
grób. Zarówno Nick, jak i Caitlin zniknęli ze szkoły. Plotkowano, że urwali się razem.
Teraz Theo nie miał już najmniejszych wątpliwości, że to otwarta wojna. Nieważne,
kto ostatecznie zostanie obiektem uczuć Caitlin. Liczyło się tylko to, kto nim nie zostanie.
Zgodziłby się, aby Caitlin poświęcała czas i uwagę każdemu, komu jej się żywnie spodoba - z
wyjątkiem Nicka Slate’a.
Usłyszał już wcześniej, że ojciec Nicka był niegdyś zawodowym graczem w baseball.
W innych okolicznościach ten fakt mógłby połączyć obydwu chłopców więzią przyjaźni.
Theo uświadomił sobie nagle, że to wciąż jest możliwe, gdyż jak powiadają: „Lepszy mądry
wróg... niż przyjaciel w biedzie”.
***
Nick nie miał wątpliwości, że gdyby błyskawicznie nie wyłączył machiny Tesli do
wywoływania trzęsienia ziemi, runęłaby cała szkoła, a może nawet też wszystkie okoliczne
domy.
Tesla niewątpliwie był geniuszem - i równie niewątpliwie miał nierówno pod sufitem.
- Nie do wiary, że nic nie poczułaś - zwrócił się Nick do Caitlin, gdy pośpiesznie
oddalali się od szkoły.
- Byłam na drugim końcu budynku.
- Gdyby to potrwało jeszcze trzydzieści sekund, z tego budynku nic by nie zostało.
- Czy ty przypadkiem nie przesadzasz? - spytała sceptycznym tonem.
Nick przystanął i spojrzał na nią.
- Trzymam w ręku tę maszynę do wywoływania trzęsienia ziemi.
Caitlin popatrzyła na niego, a potem na owo urządzenie przypominające stare radio i
przyznała:
- Racja.
Ruszyli dalej.
- Wyobrażasz sobie, co mogliby zrobić Accelerati, gdyby ta maszyna dostała się w ich
łapy? - zagadnął.
- Przypuszczam, że nie chodziłoby im o to, aby zaprezentować ją na swoim pikniku
naukowym.
Nick wziął głęboki wdech i podjął decyzję.
- Musimy ją zniszczyć - powiedział. - Musimy zniszczyć wszystkie te przedmioty.
***
Metoda spalonej ziemi to stosowana od dawna, uświęcona tradycją taktyka wojenna.
Wieśniacy zagrożeni podbiciem przez najeźdźców palili swoje domostwa i uprawy zbóż, aby
pozbawić ich dachu nad głową i pożywienia. Armie niszczyły swoją broń, by uniemożliwić
wrogom użycie jej przeciw nim.
Rosjanie z sukcesem posłużyli się tą strategią przeciwko ogromnie tym zirytowanemu
Napoleonowi, paląc wszystko, co posiadali, i wycofując się w głąb swego kraju. A ponieważ
Rosja jest bezkresna, nie zabrakło im miejsca do odwrotu i w efekcie Napoleon poniósł
klęskę.
Nick zdał sobie sprawę, że znalazł się obecnie w stanie wojny z Acceleratimi.
Owszem, to całkiem odmienny rodzaj wojny, niemniej jednak rządzą nią takie same reguły.
Accelerati chcą posiąść rzeczy, które należą do niego, i podobnie jak armia napoleońska
dysponują siłą, z którą trzeba się liczyć. Ale, tak jak armię Napoleona, można ich pokonać.
Jedynym sposobem zwyciężenia Acceleratich jest całkowite i kompletne
unicestwienie przedmiotów, które pragną zdobyć.
Przed dwoma miesiącami Nick przeżył straszliwy pożar, który uśmiercił jego matkę.
Dziś jednak sam zamierzał wzniecić podobny.
***
Nick nie odzyskał jeszcze wszystkich tych przeklętych rzeczy, które zostały kupione
na garażowej wyprzedaży. Daleko mu było do tego. Ale mógł spalić przynajmniej te obiekty,
które posiadał.
Wysłał esemesy do Mitcha i Vince’a. Napisał, żeby przyszli do niego, każdy ze swoim
przedmiotem ze strychu, i że wyjaśni im wszystko osobiście. Wiedział bowiem, że gdyby już
teraz zdradził im swój plan, żaden z nich by się nie zjawił.
Oboje z Caitlin wynieśli na podwórze za domem wszystkie wynalazki Tesli - a także
szkaradny stolik pozostawiony przez stryjeczną babkę Gretę, ponieważ Caitlin stwierdziła, iż
jest tak brzydki, że również należy go spalić.
Gdy ułożyli wszystkie te przedmioty w stos, powiedziała:
- Potrzebujemy jeszcze akcelerantu.
- Czego? - spytał zdziwiony Nick.
- No wiesz, benzyny albo alkoholu. Czegoś, co sprawi, że te rzeczy zajmą się ogniem.
- Och, racja - przyznał.
Wszedł do domu, lecz znalazł tylko wielką butlę oleju do smażenia. Wrócił i pokazał
ją Caitlin.
- Czy to wystarczy?
- Lepszy rydz niż kanarek, jak by powiedział Theo - odrzekła.
Nick odkręcił nakrętkę i już miał rozlać olej na stertę, ale Caitlin go powstrzymała.
- Wiesz, od dawna chciałam wykonać kolaż ze zdjęć płonących przypadkowo
dobranych przedmiotów.
- Caitlin, to poważna sprawa, a nie jeden z twoich projektów śmiecioplastycznych.
Spojrzała na niego urażona.
- Sztuka jest poważną sprawą. Przynajmniej dla mnie. Myślałam, że to rozumiesz.
- Rozumiem, ale...
- Skoro tak czy owak zamierzamy spalić te rzeczy, czy możemy przynajmniej
osiągnąć efekt artystyczny? Zrobię zdjęcia i wykonam kolaż, który nie tylko będzie dziełem
sztuki, ale też rozwścieczy Acceleratich.
- Czy to zajmie ci dużo czasu? - spytał Nick, nawet nie starając się ukryć
zniecierpliwienia.
Caitlin nie odpowiedziała, tylko podeszła do sterty przedmiotów i zaczęła je
przekładać.
- Jeżeli przechylimy w ten sposób magnetofon szpulowy i zawiesimy wentylator na
wysięgniku lampy, możemy ustawić na szczycie radio i całość będzie przypominała wieżę
gotyckiego kościoła.
Nick, trzymając w ręku butlę z olejem, obserwował, jak Caitlin twórczo zmienia układ
przedmiotów.
- One mają wyżłobienia, dzięki którym bardzo dobrze trzymają się jedne na drugich -
zauważyła.
I wtedy Nickowi coś zaczęło świtać. Początkowo nie był pewien, co to takiego - może
przebłysk intuicji, a być może wzór formujący się w podświadomości. W każdym razie gdy
przyglądał się tym obiektom i sposobowi, w jaki Caitlin układa je w stertę, odniósł wrażenie,
że potrafi przewidzieć, gdzie umieści każdy następny przedmiot. Rowkowany spód
pojemnika z lokówkami pasował doskonale do wierzchu pokrywy magnetofonu szpulowego.
Rozstaw dwóch dziwacznych płaskich łopatek trzepaczki do jajek idealnie odpowiadał
rozstawowi szczelin tostera. To nie mógł być przypadek!
- Prawie gotowe - oznajmiła Caitlin. - Nie mogę tylko znaleźć odpowiedniego miejsca
dla kija baseballowego i tej ohydnej suszarki do włosów.
- Caitlin, jak się nazywa ta rzecz, której szukają Accelerati?
- Nazwali to Emiter Dalekosiężny Energii.
- Myślę, że być może właśnie na niego patrzymy.
Gdy teraz oboje spojrzeli na stos rzeczy przed nimi, uderzyło ich, że tworzą sensowny
układ. Oczywiście, niektóre znajdowały się w niewłaściwych miejscach, a wielu przedmiotów
brakowało, niemniej jednak Nick uświadomił sobie, że każdy z obiektów ze strychu oraz
sposoby ich działania stanowią część większej całości.
Caitlin zadrżała.
- To jeszcze jeden powód, by się ich pozbyć! - powiedziała.
Cisnęła resztę rzeczy na stos, nie troszcząc się już o ich estetyczne rozmieszczenie, i
podniosła butlę. Ruszyła naprzód, gotowa wylać olej na stertę, lecz Nick ją powstrzymał.
- Caitlin, to było dzieło życia Tesli. Jego największe osiągnięcie. Właśnie na nie
patrzymy.
Westchnęła.
- A więc nie podpalimy tego, tak?
Nick potrząsnął głową. Pojął, że zyskali przewagę. Wiedzą coś, o czym Accelerati nie
mają pojęcia.
- Rozłóżmy emiter na części - odrzekł. - Zanim ktokolwiek to zobaczy.
Rozdział 21

POCHMURNO, Z DZIESIĘCIOPROCENTOWYM PRAWDOPODOBIEŃSTWEM


ŚMIERCI
Uważa się, że w każdym momencie gdzieś na świecie istnieje dziesięć straszliwych
morskich fal - olbrzymich gór wodnych, które powstają wyłącznie za sprawą przypadkowego
zestroju niewielkich, chaotycznie działających sił: grawitacji, pływów, wiatru i
przemieszczania się ryb.
Kiedy wszystkie te przypadkowe czynniki wystąpią równocześnie, tworzy się fala,
której potężnemu naporowi nic nie jest w stanie się oprzeć. Ponieważ jednak oceany są tak
rozległe, przeważająca większość tych groźnych fal przechodzi niezauważona - chyba że ktoś
znajdzie się na drodze którejś z nich.
Tego popołudnia szereg przypadkowo działających sił skupionych w domu Nicka miał
doprowadzić jedną z nich do śmierci przez utonięcie. Jedyne pytanie brzmiało: Kto będzie tą
osobą?
***
Przypadkowa Siła numer jeden: Danny.
Danny’ego uszczęśliwił niezwykły obrót zdarzeń minionego tygodnia. Ludzie
nazywali go już Dannym Chwytającym Gwiazdy - co mogłoby być okropne, gdyby nie to, że
mówili ze szczerym podziwem.
Krążyły plotki, że uczestniczy w jakimś tajnym rządowym projekcie, a wiarygodności
tym pogłoskom dodawał fakt, iż jego ojciec otrzymał sekretną posadę w NORAD pod
przykrywką konserwatora fotokopiarek.
Ilekroć go o to pytano, Danny odpowiadał cytatem z jednego ze swoich ulubionych
filmów Ninja Nanny 3: „Zaprzysiężono mnie, abym dochował w tej kwestii tajemnicy. Mogę
jedynie powiedzieć, że jestem zarejestrowaną bronią”. Po takiej ripoście szkolne zabijaki były
zbyt przestraszone, by móc zareagować inaczej niż tylko szyderczym uśmieszkiem, a niemal
wszyscy inni zabiegali o uwagę Danny’ego. Kilku uczniom w szkole skonfiskowano nawet
ich komórki, gdy próbowali umieścić zdjęcia Danny’ego w internecie.
A kiedy myślał, że sprawy nie mogą już iść lepiej, dostał dziś jeszcze w szkole szóstkę
za referat na temat amerykańskiej transkontynentalnej linii kolejowej. Zademonstrował
podczas niego autentyczny żelazny bolec do mocowania szyn, który pomalował złotą farbą i
przytwierdził do drewnianej podstawki, ostrzem do góry.
Zawiezienie tego przedmiotu autobusem do domu okazało się kłopotliwe. Jednak
Danny nie zamierzał porzucić rzeczy, nad której wykonaniem tak bardzo się natrudził - bez
względu na to, że kierowca autobusu uważał ją za niebezpieczną.
- Przebijesz tym komuś śledzionę - powiedział kierowca.
Danny jednak się tym nie przejmował. Zamierzał umieścić bolec w swoim pokoju na
półce, w bezpiecznej odległości od czyjejkolwiek śledziony. Oczywiście, chwilowo zadowolił
się pozostawieniem go we frontowym holu razem ze swoim plecakiem - i całkiem o nim
zapomniał, gdy poszedł włączyć telewizor.
Ku jego frustracji ekran nadal tylko śnieżył.
- Co takiego? - zawołał Danny z irytacją.
Wiedział, że monter telewizji kablowej miał się zjawić dzisiaj między ósmą rano a
końcem swojej zmiany. Ale ponieważ w domu dotąd nie było nikogo, by go wpuścić, być
może wciąż nie podłączono im kablówki.
Gdy Danny ponuro rozważał potworną perspektywę życia bez telewizji, ktoś
zadzwonił do drzwi. Chłopiec wyskoczył w górę i pognał otworzyć, omal nie potykając się po
drodze o złocisty bolec.
Okazało się jednak, że to nie gość od kablówki, tylko ten odrażający typek Vince,
targający coś, co przypominało stary akumulator samochodowy.
- Och, to tylko ty - rzucił rozczarowany Danny.
- Gdzie jest twój brat? - spytał Vince.
- Skąd mam wiedzieć?
Po chwili Nick wparował z podwórza za domem, niosąc naręcze rupieci, i Danny
mógł wrócić do swoich spraw. Wciąż opłakując brak mediów, rzucił się na starą kanapę, by
czekać na montera. Wylądował na niej tak ciężko, że wzbił kłąb kurzu i wstrząsnął
oprawionym w grube ramy portretem stryjecznej babki Grety, wskutek czego obluzował się
hak, na którym obraz wisiał na ścianie nad kanapą.
***
Przypadkowa Siła numer dwa: Vince.
Vince podejrzewał, że Nick zamierza go nakłonić, aby zwrócił mu ogniwo
elektryczne. Dlatego zastanawiał się, czy w ogóle przynieść je ze sobą. Istniała jednak nikła
szansa, że Nick wymyślił jakiś nowy sposób wykorzystania ogniwa, na który wcześniej nie
wpadli.
Oczywiście, Vince sam też o tym rozmyślał. Mógłby na przykład założyć prywatną
agencję detektywistyczną i rozwiązywać zagadki zabójstw dzięki sekretnym rozmowom ze
zmarłymi ofiarami, jak w tym programie telewizyjnym, który kiedyś widział. Niewątpliwie
dałoby się na tym sporo zarobić. Niestety, w Colorado Springs popełniano zbyt mało
morderstw, by takie przedsięwzięcie mogło stać się opłacalne. Vince musiałby przenieść się
do jakiejś większej stolicy zbrodni, takiej jak Bogota czy Denver.
- Dobrze, że przyszedłeś - rzekł Nick na jego widok. - Przyniosłeś to?
Vince uniósł ciężkie ogniwo elektryczne trochę wyżej, tak aby Nick mógł je zobaczyć
znad sterty dźwiganych przez siebie przedmiotów. Wszystkie niewątpliwie pochodziły ze
strychu.
- Doskonale - powiedział Nick. - Zanieś tę rzecz na górę.
- Po co? Żeby wróciła na ten strych i gniła tam przez następnych siedemdziesiąt pięć
lat? Nie ma mowy!
- Zrób to, Vince! - ponagliła go Caitlin, która też targała kilka staroci. - Nick chyba
wpadł na jakiś trop.
- Raczej wpadł w obłęd. Nie oddam wam tego ogniwa. Koniec, kropka.
- Myślisz, że co zamierzam z nim zrobić? Spalić? - spytał Nick, a Caitlin z niejasnego
dla Vince’a powodu się roześmiała. - Po prostu mi je pożycz, dobra? Obiecuję, że nie
będziesz rozczarowany.
- A jeżeli będę?
- Eee... popraw mnie, jeśli się mylę - odezwała się Caitlin - ale czy miejsce, w którym
mieszkasz, nie jest jednym wielkim rozczarowaniem?
Vince musiał przyznać jej rację, więc poszedł za nimi na górę na strych.
***
Przypadkowa Siła numer trzy: Theo.
Theo nie był głupi. Dużej dozy inteligencji wymagało precyzyjne wykalkulowanie, na
jak niewielki procent odrabiania prac domowych może sobie pozwolić, by mimo to zaliczać
wszystkie zajęcia. W istocie szczycił się tym, iż potrafi tak manipulować otrzymywanymi
stopniami, by osiągnąć zamierzoną przez siebie średnią ocen cztery minus. O przyjęciu do
college’u decydują bowiem dopiero stopnie z liceum, a tam Theo zamierzał cudownym
sposobem dostawać wyłącznie szóstki, za co jego uradowani rodzice nagrodzą go, kupując
mu samochód. Będzie zarządzał swoją średnią ocen dokładnie tak, jak jego ojciec zarządza
portfelem akcji, i dzięki temu uzyska wstęp na co najmniej połowę uniwersytetów, które go
interesują - z pomocą stypendium baseballowego lub bez niego. Kiedy zaś już znajdzie się w
college’u, wróci znowu do czwórek z minusem. Miał już to wszystko dokładnie przemyślane.
Theo tak wprawnie umiał pozostawać przeciętny, że czuł głęboką więź z tatą Nicka,
który - według informacji, jakie zebrał na jego temat - był w przeszłości dość przeciętnym
zawodowym graczem baseballowym. „Kiepski” Wayne, jak go nazywano w trakcie krótkich
dwóch lat jego występów w zespole Tampa Bay Rays, był całkiem dobrym miotaczem,
jednak nie rzucał na tyle olśniewająco, by pozbyć się tej ksywki. Ten nieszczęsny gość
potrzebował swojego fana. A Theo potrzebował jakiegoś sposobu wciśnięcia się pomiędzy
Nicka i Caitlin. Jak powiadają: „To mogłaby być wspaniała runda pięknej przyjaźni”.
Theo czaił się za żywopłotem w miejscu, gdzie nie można go było dostrzec z domu
Nicka, dopóki nie zobaczył pana Slate’a, który wjechał na podjazd, zaparkował i wyjął z
samochodu dwie papierowe torby z jedzeniem na wynos. Theo dopadł go, zanim ojciec Nicka
dotarł do frontowych drzwi.
- Panie Slate, czy mógłbym zamienić z panem kilka słów? - zagadnął, przybierając
swoją najbardziej ujmującą minę, która działała na dziewczęta, dorosłych oraz niektóre rasy
psów.
- Słucham - odrzekł mężczyzna z lekkim niepokojem.
- Wiem, że jest pan ojcem Nicka... ale zastanawiałem się... czy jest pan także TYM
Wayne’em Slate’em z drużyny Tampa Bay Rays?
Tata Nicka odrobinę bardziej się wyprostował.
- Słyszałeś o mnie?
Theo podszedł o starannie wyliczone trzy kroki bliżej.
- Czy o panu słyszałem? Pan chyba żartuje? Jest pan jedynym miotaczem, który
kiedykolwiek wyeliminował z gry Tylera Spornaka dwukrotnie w jednej rundzie.
Slate zachichotał.
- Nie powinienem być dumny z tego, że w jednej rundzie awansowałem z ostatniego
miejsca listy graczy na pierwsze.
- Nieee... Jeśli pozwoli mi pan tak powiedzieć: widzi pan boisko w połowie puste. Był
pan najlepszym zawodnikiem, jakiego wówczas Rays mieli. Założę się, że doprowadziłby ich
pan aż do finału ligi, gdyby nie kontuzja ręki.
Pan Slate popatrzył z niedowierzaniem na Theo.
- Skąd to wszystko wiesz? W czasach, kiedy grałem, byłeś małym chłopcem.
- Też jestem miotaczem. Historyczna perspektywa to istotny element tej gry. - Theo
zrobił jeszcze krok do przodu i zagrał szybką wygrywającą piłkę: - Byłbym zaszczycony,
gdyby zechciał pan podpisać to dla mnie.
Wyjął oficjalną kartę baseballową firmy Topps z wizerunkiem Wayne’a Slate’a,
wyglądającego na trochę szczuplejszego i młodszego niż obecnie. Karta kosztowała Theo na
eBayu pięćdziesiąt dolarów oraz jeszcze dwadzieścia pięć za dostawę w ciągu jednego
wieczoru. Nawet jeśli reszta jego planu się nie powiedzie, liczył, że dzięki karcie z
autografem ta inwestycja mu się zwróci.
- Niech mnie diabli - rzekł Slate, potrząsając głową. - Niegdyś miałem mnóstwo tych
kart, ale straciłem je w pożarze. Masz pióro?
Theo sprawdził kieszenie, chociaż wiedział, że są puste.
- Do licha! No jasne, zapomniałem.
- Wejdziesz do środka? - zaproponował mężczyzna. - Nie powiedziałeś, jak się
nazywasz.
- Theodore - odrzekł Theo z triumfalnym uśmiechem. - Jestem przyjacielem Nicka.
- Wobec tego może zjedz z nami kolację - powiedział pan Slate i drugą ręką, tą, w
której nie trzymał karty, podniósł w górę wielkie papierowe torby.
- Pachnie smakowicie. Co to jest?
- Tajskie potrawy.
- Super! Nigdy jeszcze nie jadłem niczego tajskiego - oświadczył Theo.
I nic dziwnego, zważywszy na to, że kuchnia tajska opiera się w znacznej mierze na
orzeszkach ziemnych.
***
Przypadkowa Siła numer cztery: Caitlin.
Początkowo Caitlin była przekonana, że Nick zwariował, kiedy wystąpił z tą nową
teorią, iż wszystkie owe urządzenia w jakiś sposób do siebie pasują. Gdy jednak ułożyli je na
podwórku, a potem ponownie pośrodku strychu, zobaczyła, że ich dziwne kształty oraz
pozornie zbędne rowki i wyżłobienia na powierzchniach nie są jedynie ozdobą.
Owszem, każdy z tych przedmiotów był odrębnym wynalazkiem i miał niezwykłe
właściwości, ale wszystkie one stanowiły również elementy układanki - i Caitlin zdała sobie
sprawę, iż w istocie zaprzeczała temu tylko dlatego, że sama pierwsza na to nie wpadła.
Ostatecznie przecież to ona jest artystką sztuk wizualnych z wyostrzonym zmysłem
przestrzennym.
Musiała jednak przyznać, że odkąd poznała Nicka, miał kilka momentów genialnego
natchnienia, podczas których uchwycił całościowy obraz tak, jak nie zdołał tego uczynić nikt
inny. Z tego powodu jeszcze bardziej go polubiła.
Nick i Vince rozgryźli teraz, gdzie należy umieścić ogniwo elektryczne, a Caitlin, nie
chcąc okazać się gorsza, przełożyła przezroczystą suszarkę fryzjerską w kształcie jajka niżej,
nad lampę estradową.
Suszarka znalazła się na swoim miejscu, obejmując kopułą żarówkę lampy.
- Doskonale - zawyrokował Nick.
Lampa jako jedyny z przedmiotów całej konstrukcji miała przewód zasilania, ale nie
podłączył jej do gniazdka. Podczas garażowej wyprzedaży zwabiła dziesiątki kupujących.
Caitlin zastanowiła się, co ta lampa mogłaby przyciągnąć teraz, gdyby Nick ją włączył, i po
namyśle uznała, że wolałaby się tego nie dowiedzieć.
- Wciąż brakuje nam zbyt wielu elementów - powiedział Nick.
- Jesteś pewien, że chcesz złożyć tę rzecz? - spytała Caitlin. - Chodzi mi o to, że Tesla
był wprawdzie geniuszem, lecz także wariatem, prawda? Kto wie, w jaki sposób zadziała to
urządzenie?
Nick nie odpowiedział; być może podzielał jej wątpliwości.
Jeszcze przez chwilę wszyscy troje przyglądali się układowi przedmiotów, a potem
Nick rzekł:
- Słuchajcie, a co z wałkami do włosów?
- Nadal są na dworze - odpowiedziała Caitlin. - Zaraz je przyniosę.
Zeszła po drabince ze strychu, a potem schodami na parter. Gdy przebiegała przez
kuchnię do tylnych drzwi, nagle coś ją uderzyło i jej umysł stanął dęba.
Dlaczego Theo siedzi tu przy kuchennym stole nad jedzeniem na wynos?
Odwróciła się powoli, całkowicie przekonana, że to musi być ktoś inny, że wzrok
spłatał jej figla. Ale Theo wciąż tam był; rozpierał się na krześle z zadowoloną miną i tylko
czekał, by go zauważyła.
- Co ty tu robisz? - usłyszała Caitlin swój głos.
Theo wzruszył ramionami jak gdyby nigdy nic.
- Czy nie mogę spędzać czasu z moim przyjacielem Nickiem Slate’em i jego sławnym
ojcem?
Caitlin rzadko odbierało mowę, lecz teraz tak się właśnie stało. Kilkakrotnie otworzyła
i zamknęła usta, niczym ryba rozpaczliwie łapiąca powietrze. W końcu opanowała zamęt w
głowie na tyle, by wydusić:
- Co?
- Tak - rzekł Theo, krzyżując ramiona na piersi. - Jestem obecnie oficjalnym
przyjacielem rodziny. Pan Slate właśnie zszedł do piwnicy, by odszukać kilka sportowych
utensyliów, jak je nazywamy.
- Chyba nie mówisz poważnie?
- Och, całkiem poważnie - zapewnił. - I odtąd Nick i ja będziemy trzymać się razem
jak wróbelki nierozłączki.
Oszołomiona Caitlin wgapiła się w niego.
- W istocie - mówił dalej - zamierzam być tu zawsze wtedy, kiedy i ty tu jesteś. Kto
powiedział, że troje to tłum?
Perspektywa tego, by Theo zatruwał swoją obecnością atmosferę między nią a
Nickiem, wydała się Caitlin absolutnie niedopuszczalna. Powiedzieć, że byłoby to krępujące,
to zdecydowanie za mało. Na myśl o tym, że jej poniekąd były chłopak miałby się
kumplować z jej poniekąd przyszłym chłopakiem, Caitlin niemal eksplodowała głowa.
Ale, oczywiście, nie eksplodowała. Sprawienie, aby jej głowa eksplodowała, było
zadaniem miniaturowych cewek Tesli, które nieświadoma niczego Caitlin miała zaraz
przynieść z podwórza na tyłach domu.
***
Przypadkowa Siła numer pięć: Petula.
Petula zawsze podziwiała doskonałą sylwetkę Elviry Gulch z Czarnoksiężnika z
Krainy Oz jadącej na rowerze do domu Dorotki. Jednakże na współczesnych rowerach
uzyskanie takiej sylwetki jest niemożliwe, chyba że nie trzyma się kierownicy. Toteż Petula
stała się mistrzynią tego, co nazywała „jazdą na rowerze w stylu Wenus z Milo” - czyli,
inaczej mówiąc, jazdy bez trzymanki. To oczywiście oznaczało, że nie mogła też użyć
hamulców - ale Petula nie była osobą, która zatrzymałaby się przed czymkolwiek. I właśnie
dlatego omal nie padła ofiarą wypadku drogowego, gdy furgonetka telewizji kablowej
LifeLine, która wtoczyła się na podjazd domu Nicka, zahamowała z piskiem opon zaledwie
kilkanaście centymetrów od niej.
- Co pan wyprawia? - wrzasnęła Petula na Przypadkową Siłę numer sześć: faceta od
kablówki.
Ale nie zaczekała na odpowiedź. Był tylko facetem od kablówki i to stanowiło dla niej
wystarczające wyjaśnienie. Z wprawą zeskoczyła z jadącego roweru i pozwoliła, by wturlał
się na trawnik, gdzie stracił pęd i się przewrócił.
Oto, co wiedziała: punktualnie o 16:30 z domu Nicka zostanie wywieziony na noszach
trup do ambulansu czekającego na podjeździe. Nie miała jednak pojęcia, kiedy nastąpi ta
śmierć ani kto umrze. Ze zdjęcia nie dało się wywnioskować, czy ciało pod prześcieradłem
jest kobiece, czy męskie.
Szczerze mówiąc, nie obchodziło jej, kim jest nieboszczyk, o ile to nie będzie Nick.
Weszła do domu bez pukania czy dzwonienia do drzwi i prawie potknęła się o
osadzony na podstawce złoty szpikulec, sterczący tuż za progiem z jakiegoś powodu, którego
nie potrafiła odgadnąć.
Irytujący młodszy brat Nicka przepchnął się obok niej, krzycząc:
- Przyjechał monter kablówki! Przyjechał monter kablówki! - jak mógłby zawołać
Paul Revere, gdyby bardziej interesowało go obejrzenie nadejścia Brytyjczyków w
wiadomościach telewizyjnych sieci CNN.***
Wyglądało na to, że w domu panuje całkiem ożywiony ruch. Petula przebiegła przez
pokoje, starając się zorientować w sytuacji. Wewnątrz znajdowało się więcej osób, niż się
spodziewała. Vince i Nick schodzili po schodach z pierwszego piętra. Jakiś mężczyzna,
przypuszczalnie ojciec Nicka, wołał z piwnicy:
- Nadal szukam! Wiem, że to gdzieś tu jest!
W kuchni Caitlin gapiła się na Theo - a skąd on się tu wziął, tego nikt nie potrafiłby
odgadnąć.
Właściwie to była dobra wiadomość. Gdy monter kablówki dołączył do reszty, Petula
szybko obliczyła prawdopodobieństwo. Istniała tylko jedna szansa na siedem, że to Nick
„kopnie w kalendarz” - ulubiony eufemizm jej ojca oznaczający wykitowanie. Oczywiście,
tak przedstawiały się szanse, jeśli nie uwzględniała siebie.
A potem przyszło jej do głowy, że nie ma żadnego powodu, by wykluczyć siebie z
tego rachunku. Teraz, gdy już się tu znalazła, ponosiła identyczne ryzyko kopnięcia w
kalendarz jak wszyscy inni.
Wbiegła po schodach w kierunku Nicka, odpychając na bok Vince’a, który zleciał na
sam dół i omal nie skręcił sobie karku - ale jednak tylko omal. Blisko, lecz niezupełnie.
- Co ty wyprawiasz? - krzyknął Vince.
- To dzisiaj popularne pytanie - zauważył gość od kablówki, idąc do salonu, i mrugnął
do Petuli w sposób niemal odrażający.
Zignorowała to i odwróciła się do Nicka.
- Chodź ze mną - powiedziała. - Grozi ci niebezpieczeństwo.
- O czym ty mówisz?
Złapała go za koszulę i zaczęła nim potrząsać.
- Nie rozumiesz, idioto? Próbuję ocalić ci życie.
- Przed czym?
Spoliczkowała go tak, jak robią to w filmach, aby wbić mu trochę rozumu do głowy,
ale Nick tylko jej oddał, co tak ją rozwścieczyło, że uderzyła go ponownie.
Caitlin, która stała u stóp schodów i przyglądała się temu zajściu, spytała:
- Czy ja też mogę dać jej w twarz?
- Proszę bardzo - odrzekł Nick.
Przepchnął się obok Petuli i wziął od Caitlin przedmiot, który mu podawała - coś
jakby pojemnik ze staromodnymi wałkami do włosów.
- Co ona w ogóle tutaj robi? - zapytała go Caitlin.
Petula wyjątkowo nie znosiła, by mówiono o niej w trzeciej osobie. Lecz zanim
zdążyła to komukolwiek wytknąć, obydwoje wbiegli po schodach z powrotem na górę i
błyskawicznie zniknęli na strychu.
Petuli nie spodobało się, że Caitlin i Nick znajdą się na strychu sami, chociaż humor
poprawiła jej myśl, że Caitlin ma jedną szansę na osiem, by dzisiaj umrzeć. Być może,
pomyślała, Nick jest seryjnym mordercą i właśnie w tej chwili dusi ją na strychu. Jeśli tak,
Petula zachowa dla siebie jego mroczny sekret i to połączy ich na wieki.
Wiedziała jednak, iż nie może na to liczyć. Musi zmniejszyć prawdopodobieństwo
śmierci Nicka i swojej, dodając do równania kogoś jeszcze. Kogoś, kto ma o wiele większą
szansę naturalnego wyzionięcia ducha.
Czyż nie mogłaby to być ta słabowita starsza kobieta mieszkająca po sąsiedzku?
***
Przypadkowa Siła numer siedem: Mitch.
Mitch wiedział, że Nick zamierza poprosić go o zwrot urządzenia „Zamknij się i
słuchaj”, ponieważ samo go o tym poinformowało. Ale powiedziało mu też - niezależnie od
tego, jak Mitch formułował pierwszą połowę zdania - że powinien spełnić tę prośbę. Tak więc
wziął maszynę i udał się do domu Nicka.
Ostatnią rzeczą, jaką spodziewał się ujrzeć, gdy zbliżał się do budynku, była Petula
niemal wlokąca przez trawnik w kierunku frontowych drzwi Przypadkową Siłę numer osiem,
jakąś starą kobietę. Mały piesek w zrobionym na drutach swetrze - który wprawiał w
zakłopotanie zarówno psa, jak i owcę, która dostarczyła nań wełny - gniewnie chwytał Petulę
zębami za kostki.
- Niech się pani pośpieszy! Potrzebujemy pani pomocy! - wrzasnęła Petula starszej
pani do ucha. - Ktoś umiera! Ktoś umiera!
- Umiera? - powtórzył Mitch. - Kto umiera?
Petula popatrzyła na niego, wyraźnie zbita z tropu tym pytaniem.
- Jeszcze nie wiem - burknęła i dalej ciągnęła staruszkę w stronę domu, a potem
przepchnęła ją przez frontowe drzwi.
Petula miała tyle ujmujących dziwactw, które Mitch przed ich wczorajszym
pocałunkiem mógłby błędnie uznać za irytujące. Uśmiechnął się na tę myśl.
Wrzucił do ust ciągutkę, która dziwnym trafem miała dokładnie taką samą średnicę co
jego tchawica, i wszedł za nimi do domu.
***
Przypadkowa Siła numer dziewięć: pan Slate.
Pan Slate grzebał w pokrytej pajęczynami piwnicy. Przepełniała go gorzkosłodka
nostalgia, jakiej doświadcza tylko ktoś przypominający sobie, kim niegdyś był.
Pośród nielicznych rzeczy ocalałych z pożaru znajdowała się piłka baseballowa
podpisana przez całą drużynę Tampa Ray. Jakiś czas temu wrzucił ją do pudła razem z
kilkoma innymi osmalonymi bibelotami. Ponieważ jednak wszystkie te rzeczy nadal
śmierdziały spalenizną, schował pudło w piwnicy - gdyż pamięć o pożarze zdominowała
wszelkie związane z nimi miłe wspomnienia.
Dopiero teraz, gdy natknął się na swego osobistego fana, przypomniał sobie o tej
piłce. Dla Nicka i Danny’ego niewiele znaczyła, ponieważ kiedy dorastali, była dla nich tylko
ozdobą na półce - ale wiedział, że na Theodorze mogłaby zrobić wrażenie. Gdyby tylko
zdołał sobie przypomnieć, do którego pudła ją wsadził.
- Zaraz wracam! - zawołał. - Już prawie znalazłem.
Sięgnął po najdalsze pudło, nieświadomy tego, że rozdarł ręką szereg pajęczyn i
zakłócił spokój kilku ogromnie urażonym czarnym wdowom.
***
Oraz Przypadkowa Siła numer dziesięć: Nick.
Podczas gdy Caitlin usiłowała odgadnąć, gdzie zestaw lokówek wpasuje się w
urządzenie, które konstruowali, Nick zszedł na parter zobaczyć, o co chodzi w całym tym
zamieszaniu.
Ujrzał Petulę ganiającą po schodach w górę i w dół z kobietą z sąsiedztwa.
- Tędy, na górę - poleciła jej Petula.
Starsza pani, dysząc i sapiąc, weszła pośpiesznie na szczyt schodów tylko po to, by
usłyszeć tam od Petuli, że musi zbiec z powrotem na dół. Wprawdzie Petula była w Colorado
Springs ambasadorem nienormalności, jednak to zachowanie nawet jak na nią wydawało się
dziwaczne.
- Co ty robisz? - zapytał ją Nick. - Chcesz, żeby ta nieszczęsna kobieta dostała ataku
serca?
- Sza - uciszyła go Petula. - To nasz mały sekret.
Nick chwycił ją za ramię i sprowadził na dół po schodach, a potem wyprowadził przez
frontowe drzwi, gdzie wpadł na faceta od kablówki, który także wychodził.
- Nick! - zawołał Danny, nie posiadając się z radości. - Mamy sześćset
dziewięćdziesiąt dwie stacje! Chcesz je zobaczyć?
- Jestem teraz trochę zajęty - odpowiedział starszy brat. - Zacznij sam, a ja potem do
ciebie doszlusuję.
- Ja je z nim obejrzę - oznajmił Vince. - Surfowanie po kanałach to jedyny sport, w
którym jestem naprawdę dobry. Właściwie mam nadzieję, że pewnego dnia zostanę w nim
zawodowcem.
Kiedy oboje dotarli na trawnik, Nick nie dał Petuli szansy na żadne wykręty i zmusił
ją, by wyjawiła prawdę.
- Mów, co w ciebie wstąpiło! - zażądał. - Normalnie po angielsku, nie po petuliańsku.
Petula wzięła głęboki wdech i rzuciła mu smakowity kąsek:
- Ktoś w tym domu dzisiaj umrze. Nieważne, skąd to wiem. Po prostu wiem.
Przyszłam uratować ci życie, więc mógłbyś przynajmniej okazać mi wdzięczność!
- Umrze? Co to znaczy: umrze?
- Cóż, tak na poczekaniu przychodzą mi do głowy trzy definicje, ale w żadnej nie ma
czasowników. Kapujesz?
Nick dodał dwa do dwóch.
- Ten aparat fotograficzny, który kupiłaś na garażowej wyprzedaży!
- Mniejsza z tym.
- On pokazuje przyszłość?
- Mniejsza z tym! - powtórzyła Petula.
Nagle zamarła, a Nick podążył wzrokiem za jej spojrzeniem w kierunku podjazdu,
gdzie facet od kablówki zbyt szybko cofał furgonetkę, nie widząc znajdujących się z tyłu
staruszki i jej psa.
- Hej! Niech pani uważa! - krzyknął Nick.
Starsza pani podniosła głowę, zobaczyła furgonetkę i w ostatniej chwili uskoczyła z
drogi. Furgonetka przetoczyła się nad mopsem ubranym w sweter, ale ponieważ pies był
bardzo mały, podwozie tylko przesunęło się nad nim i zwierzę wyszło z tego incydentu bez
szwanku, a jedynie jeszcze bardziej niż zwykle rozzłoszczone.
- Dlaczego to zrobiłeś?! - wrzasnęła Petula na Nicka. - Byłoby już po wszystkim. Ale
nie, ty musiałeś ocalić tę starą paniusię!
- Miałem pozwolić, żeby ten samochód ją zmiażdżył?
- Tak! - potwierdziła stanowczo Petula. - Lepiej, żeby zginęła ona niż ty czy ja albo
ktokolwiek inny w twoim domu!
Nick nie miał czasu na obalanie tej logiki przepowiedzianej śmierci. Odwrócił się i
wbiegł z powrotem do środka, a za nim Petula przeliczająca szanse ponownie na jedną do
ośmiu.
***
Mitcha nigdy nie posądzono o posiadanie zdolności jasnowidzenia ani o jakikolwiek
kontakt z wibracjami o nadnaturalnych częstotliwościach. W istocie, z trudnością
przychodziło mu nawet dostrojenie stacji w radiu w samochodzie matki.
Być może jednak symbiotyczny związek z urządzeniem „Zamknij się i słuchaj”
nastroił jego metafizyczną świadomość, gdyż Mitch miał teraz wyraźne złe przeczucie. A
może powodem było po prostu oświadczenie Petuli, że dziś ktoś tutaj umrze. Jednakże
wszędzie wokół niego wrzała gorączkowa aktywność i nic nie wskazywało na to, by
ktokolwiek miał paść trupem. No, może z wyjątkiem tego, że padła regulacja dźwięku w
telewizorze i młodszy brat Nicka najwyraźniej nie potrafił temu zaradzić.
- Nie mogę też zmieniać kanałów - poskarżył się Danny Vince’owi, siedząc obok
niego na sofie. - To coś już się zepsuło - dodał i trzasnął pilotem w stół.
Vince musiał niemal wrzeszczeć, żeby przebić się przez ryk telewizora:
- Prawdopodobnie trzeba tylko zmienić baterie. Daj mi pilota.
Dźwięk telewizora i rozmowa były tak głośne, że Mitchowi zaczęło szybko walić
serce. Mocniej possał ciągutkę i niemal odruchowo pociągnął za linkę urządzenia „Zamknij
się i słuchaj”.
- Powinienem teraz... - zaczął i puścił linkę. Ale telewizor grał tak głośno, że Mitch
nie usłyszał odpowiedzi. Przytknął więc sobie urządzenie do ucha, ponownie pociągnął linkę i
powtórzył: - Powinienem teraz...
-...wyjść stąd. Natychmiast.
Mitch był tym tak zszokowany, że westchnął cicho, co sprawiło, iż ciągutka w ustach
sturlała mu się po języku w kierunku języczka podniebienia, który sterczał jak pojedynczy
odwrócony kręgiel na torze kręglarskim.
A Mitch miał za chwilę zdobyć ostatni punkt.
***
Petula najbardziej ze wszystkich uczuć nienawidziła bezradności. Nienawidziła
wiedzieć, że coś z całą pewnością się wydarzy, a zarazem mieć świadomość, iż nie może tego
powstrzymać ani nad tym zapanować. Próbowała, ale ta przeklęta starsza kobieta po prostu
nie chciała umrzeć.
- Nick! Nie! - zawołała Petula.
Pobiegła za nim, gdy dotarł do frontowych drzwi. Miała nadzieję, że przypływ
adrenaliny da jej dość siły, by mogła złapać Nicka i rzucić na trawnik, gdzie będzie
bezpieczny. Zamiast tego adrenaliny wystarczyło jej tylko na to, by wejść do domu trochę
zbyt szybko, wskutek czego potknęła się o próg i upadła głową naprzód w kierunku złocistego
szpikulca, który, zda się, umieszczono tam specjalnie, żeby się na niego nabiła.
***
Na dole w piwnicy pan Slate wreszcie namacał coś chłodnego i okrągłego. Znajomy
kształt piłki baseballowej w dłoni przywołał wspomnienie, które zawsze budziło w nim dobry
nastrój. Ta piłka z pewnością zrobi wrażenie na Theodorze. „Być może - pomyślał pan Slate -
będę mógł mu opowiedzieć o tym meczu przeciwko drużynie Chicago Cubs, w którym
prawie nie dopuściłem do zdobycia żadnej bazy. Dzisiaj nikt nie nazwie mnie »Kiepskim«
Wayne’em!”.
Wayne Slate na swoje szczęście, a może nieszczęście, miał ręce gęsto porośnięte
włosami. To niewygodne, gdy sięga się w miejsca zasnute siecią pajęczyn - a teraz jego ręka
została spowita pajęczynami niemal jak kokonem. Lecz to jeszcze nie wszystko.
W życiu każdego człowieka nadchodzi chwila, gdy musi stawić czoło pająkowi ze
swych koszmarnych snów. Ale w przypadku Wayne’a Slate’a ów pech dopadł go od razu
potrójnie.
***
Theo nie interesowała piłka z autografami drużyny Rays - oprócz, być może, gotówki,
jaką mógłby za nią dostać na eBayu, gdyby nadarzyła się taka sposobność. Niemniej jednak,
jeśli na użytek pana Slate’a uda, że z podziwem przygląda się tej piłce, zjedna go sobie i
umocni swoją pozycję przyjaciela rodziny. Reakcja Caitlin już była bezcenna, a dalsze profity
z jego śmiałej operacji mogą jedynie wzrosnąć, dowodząc prawdziwości starego przysłowia:
„Sukces to najlepsza zemsta nieudacznika”.
Pełen wielkich nadziei Theo zanurzył nadziany na widelec kawałek kurczęcia satay w
dziwnym beżowym sosie, który ani trochę nie pachniał orzeszkami ziemnymi, i podniósł go
do ust.
***
Nieświadoma tego wszystkiego Caitlin czekała samotnie na górze na strychu - i
zaczynała się już zastanawiać, co zatrzymało Nicka. Sądząc z wyglądu tego w połowie
zbudowanego urządzenia, które miała przed sobą, nadal brakowało jeszcze co najmniej
kilkunastu elementów. Ale może ta maszyna nie potrzebuje ich wszystkich, by działać - lub
przynajmniej częściowo działać. Jednakże Caitlin w żaden sposób nie potrafiła odgadnąć,
gdzie miałyby pasować wałki do włosów. Otworzyła pudełko, w którym się znajdowały, i
zadumała się nad nimi. Sześć niebieskawoszarych cylindrów z ciasno zwiniętego drutu.
Pomyślała, że być może pudełko to tylko pojemnik, a każdy wałek należy wpasować w
urządzenie osobno, w innym miejscu. Gdyby tak rzeczywiście było, musiałaby jedynie wyjąć
je z pudełka i znaleźć dla nich właściwe lokalizacje.
Gdy sięgała po jeden z wałków, nie przyszło jej do głowy, że ze zwiniętego drutu robi
się elektryczne transformatory - a ten, wykonany z hartowanego tantalu i zaprojektowany
przez Nikolę Teslę, może być co najmniej śmiertelnie niebezpieczny. W istocie, dotknięcie
ich gołymi rękami byłoby o wiele groźniejsze niż ponowne trafienie przez piorun.
***
Fakt, iż facet od kablówki zostawił telewizor w tak dalece niedoskonałym stanie,
rozwścieczył Danny’ego. Chłopiec nadal walił pilotem w stół, wyładowując złość na tym
głupim przyrządzie.
- Tato! - zawołał. - Czy mamy w domu baterie?
Spróbował podważyć pokrywkę przegródki na baterie. Nie wiedział nawet, czy
potrzebne są baterie AA, czy AAA, czy też jedna z tych kretyńskich małych kwadratowych,
które powinny zapewnić funkcjonowanie detektorów dymu, ale najwidoczniej nie działały na
tyle sprawnie, by ocalić życie jego mamie. Z tego powodu Danny całym sercem nienawidził
baterii, toteż teraz wciąż uderzał pilotem o blat stołu, podczas gdy Vince podszedł do
odbiornika telewizyjnego, by ściszyć dźwięk w tradycyjny, staroświecki sposób.
Wszedł Nick, wyraźnie poirytowany, i popatrzył na Danny’ego tak, jakby telewizor
ryczał z jego winy.
- Przycisz to! - krzyknął, jak gdyby Danny już wcześniej nie usiłował tego zrobić.
Lecz zanim Danny zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Nick wyrwał mu pilota z ręki i
sam spróbował.
„Świetnie - pomyślał Danny. - Niech on zdobędzie baterie”. Rzucił się do tyłu na starą
sofę, przez co ponownie wzbił kłąb kurzu i ponownie wstrząsnął portretem babki Grety - tym
razem na tyle mocno, że zrzucił go ze ściany.
***
Chociaż Nick nie mógł w żaden sposób o tym wiedzieć - w chwili, gdy wyrwał
Danny’emu pilota, zbiegły się ze sobą wielorakie kosmiczne nici ludzkiego losu. Mitch
wcześniej przeczuł, że ten moment nadchodzi, jednak teraz był całkowicie zajęty tym, by
uchronić się przed udławieniem. Petula przelotnie dostrzegła ów moment w znamiennym
zdjęciu zrobionym jej aparatem - lecz w tej chwili o wiele bardziej interesował ją pewien
metalowy przedmiot, w kierunku którego upadała i który ewentualnie mógł przebić jej serce.
Kiedy Nick wycelował pilota w stronę telewizora i wcisnął włącznik, wiedział tylko,
że wokół rozpętało się piekło. Za jego plecami ze ściany runął obraz; Mitch rzucił się
brzuchem na róg stolika; a tata wypadł z piwnicy, piszcząc jak mała dziewczynka.
Wiele ludzkich istnień zostało tego dnia ocalonych wskutek owego wysokiego,
przenikliwego wrzasku pana Slate’a, znacznie głośniejszego niż ryk telewizora. Z powodu
tego wrzasku Caitlin upuściła na strychu pojemnik z wałkami, które potoczyły się po
podłodze, iskrząc i skwiercząc ostrzegawczo, że nie należy ich dotykać.
Usłyszawszy ten wrzask, Theo zastygł bez ruchu w chwili, gdy już miał włożyć do ust
śmiercionośny dla siebie sos z orzeszków ziemnych.
Ten wrzask sprawił również, że Danny poderwał się z sofy ułamek sekundy przedtem,
nim spadający obraz oprawiony w ciężką dębową ramę rąbnął w miejsce, na którym chłopiec
przed chwilą siedział.
Jeśli chodzi o Mitcha, uderzenie przeponą w róg stołu podziałało: wypchnęło mu z
tchawicy ciągutkę, która poszybowała w kierunku frontowych drzwi i odbiła się od złocistego
szpikulca na podstawce - nie dość mocno, by go przewrócić, ale na tyle mocno, aby nieco go
przesunąć. Dzięki temu, gdy Petula upadła, ten ostry bolec nie przebił jej serca, tylko rozdarł
bluzkę i paskudnie zadrapał bok.
W kuchni Theo zareagował błyskawicznie i widelcem z niezjedzonym kawałkiem
kurczaka satay strącił wstrętne pająki czarne wdowy z ramienia pana Slate’a, zanim zdążyły
go ukąsić, a potem szybko rozgniótł je podeszwą buta.
W salonie zaś nadal ryczał odbiornik telewizyjny, gdyż podjęta przez Nicka próba
wyłączenia go nie odniosła żadnego skutku.
A przynajmniej nie wobec telewizora.
***
Vince nigdy nie lubił dziecięcych zabaw, do których zmuszano go w zerówce.
Wówczas był już na tyle spostrzegawczy i zdystansowany, by zauważyć, że niemal wszystkie
z tych gier pomyślano tak, aby izolować i/lub upokorzyć pojedyncze dziecko - mianowicie
jego. Zawsze ktoś zostaje z gorącym ziemniakiem w ręku. Jest mnóstwo kaczek, ale tylko
jedna gęś. Jakiś nieszczęśnik musi być tym ostatnim, całkiem przegranym. I jak każdy wie, w
dziecięcej piosence o farmerze ser zostaje sam.**** Niedługo potem Vince postanowił
świadomie objąć tę rolę i zaczął się szczycić swą posępną samotnością.
Jeśli chodzi o Vince’a, dzisiejszy nieprzyjemny obrót wydarzeń był po prostu
ostateczną konsekwencją przewodniego motywu jego życia. Wszechświat raz jeszcze wybrał
go na tego przegranego.
Vince nie mógł w żaden sposób wiedzieć, że pilot nie podziałał w ręku Danny’ego,
gdyż został zakodowany na bioelektryczny odcisk palca Nicka, tak aby tylko on mógł się nim
posłużyć. Vince nie mógł również wiedzieć, że tego pilota nie zaprogramowano na sześćset
dziewięćdziesiąt dwa kanały telewizji kablowej LifeLine, ponieważ nie pochodził z firmy
LifeLine.
Był prezentem od Acceleratich.
Kiedy Nick wcisnął guzik na pilocie, wyłączył serce Vince’a, tak jak to wcześniej
uczyniono nieszczęsnemu panu Svedbergowi. Nie było żadnej nadziei.
Vince umarł, zanim jeszcze upadł na podłogę.
*** Paul Revere - amerykański złotnik i patriota, uczestnik rewolucji amerykańskiej,
zasłynął tym, że zaalarmował powstańców o zbliżaniu się wojsk brytyjskich przed bitwą pod
Lexington.
**** W popularnej dziecięcej piosence każda z postaci chwyta kolejną, m.in. pies
kota, kot mysz, a mysz ser, który zostaje na końcu sam.
Rozdział 22

JAK POKAZANO W TELEWIZJI


- Nieeeee!
Nick o ułamek sekundy za późno zorientował się, co się stało. Kiedy wcisnął
wyłącznik, poczuł, że z „pilota” wydobył się dziwny niewidzialny impuls - i instynktownie
pojął, że to nie jest zwykłe urządzenie.
Vince stał przy odbiorniku telewizyjnym, usiłując ręcznie ściszyć głos. Znajdował się
dokładnie na linii tego bioelektrycznego impulsu. Nick upuścił przyrząd i podbiegł do
Vince’a. Nie potrafił zastosować resuscytacji krążeniowooddechowej, którą widział kiedyś
tylko w telewizji. Jednak rozpaczliwie starał się uciskać klatkę piersiową przyjaciela, dopóki
nie podbiegł ojciec. Pan Slate też nie znał zasad resuscytacji krążeniowooddechowej, lecz
miał tę przewagę, że o wiele dłużej oglądał ją w programach telewizyjnych. Teraz spróbował
ją zastosować, podczas gdy Caitlin, przyglądająca się temu wszystkiemu ze zgrozą ze
schodów, wyjęła komórkę i zadzwoniła pod numer alarmowy 911.
Gdy stało się jasne, że dla Vince’a nie da się już nic zrobić, wściekłość Nicka zwróciła
się od tego przyrządu ku jedynej osobie, która wiedziała, że do jego domu zawita śmierć.
***
Petula oglądała jeszcze z troską swoją ranę, gdy podszedł do niej rozwścieczony Nick.
Dopiero przed chwilą uświadomiła sobie, że zginął Vince, a nie ona - lecz zrozumiała, iż
poczucie ulgi nie potrwa długo.
- Wiedziałaś! - wrzasnął na nią Nick. - Wiedziałaś i nie zrobiłaś nic, by temu
zapobiec!
- Nie wiedziałam, co konkretnie się wydarzy - usiłowała wyjaśnić. - Wiedziałam
tylko, że coś się stanie. I nie mogłabym tego powstrzymać, nawet gdybym próbowała!
- To nie ma znaczenia! - krzyknął. - Nawet jeśli nic nie mogłaś zrobić, nawet jeśli
sprawa była beznadziejna, powinnaś próbować! Próbować i ani na moment nie przestawać!
To ty jesteś odpowiedzialna za jego śmierć!
Petula usiłowała go przekonywać - wytłumaczyć, że nie da się zmienić obrazu
przyszłości. Można co najwyżej liczyć na ujęcie go w ramy. Ale bez względu na to, co
mówiła, Nick ją obwiniał.
Nie takiego przebiegu zdarzeń się spodziewała. Kiedy śmierć ciachnęła kosą, Petula
sądziła, że Nick w końcu zrozumie i okaże wdzięczność. Że pojmie, jak bardzo jej na nim
zależało - ponieważ zaryzykowała własne życie i zjawiła się tutaj, by go ocalić. Lecz zamiast
tego on...
- Wynoś się stąd! - warknął. - Wynoś się albo przysięgam, że trzeba będzie wywieźć
dwa trupy!
A chociaż Petula wiedziała z fotografii, że nic takiego się nie wydarzy, odrzekła:
- A więc dobrze. Chyba już pójdę.
Odwróciła się i wyszła szybko, zanim ktokolwiek mógłby zobaczyć jej łzy.
***
Po wyjściu Petuli Nick odwrócił się znowu ku tej straszliwej scenie. Wcześniej tylko
raz doświadczył czegoś równie przytłaczająco nieprawdopodobnego i nieodwracalnego.
Czegoś, co na zawsze zmieniło jego samego i jego życie.
Natychmiast powróciło do niego wspomnienie tamtego pożaru - tego, jak stał
bezradnie na trawniku, gdy ojciec pognał w stronę ganku po matkę. Lecz zanim zdążył tam
dotrzeć, ganek eksplodował. Płomienie strzeliły w górę niczym rozwierające się bramy
samego piekła, pochłaniając świat taki, jaki Nick dotąd znał. I oto teraz znów dopadł go
podobny szok - lecz tym razem nie sparaliżował Nicka, tylko uczynił go hiperświadomym
wszystkiego, co działo się wokoło.
Stękanie ojca, który na próżno próbował nadal uciskać klatkę piersiową leżącego
bezwładnie Vince’a... łkanie Caitlin, gdy rozmawiała z dyspozytorem pod numerem 911...
Mitch, który stał zaledwie metr obok i pociągnął za linkę tego swojego kretyńskiego
urządzenia, lecz był zanadto przestraszony, by ją puścić, czy choćby tylko rozpocząć zdanie...
i trzaśnięcie tylnych drzwi, gdy Theo wymknął się ukradkiem, aby uniknąć wszelkich
ewentualnych oskarżeń.
Danny podniósł pilota i popatrzył na Nicka, oczekując jakiegoś wyjaśnienia. Nick
jednak tylko wyrwał mu go z dłoni. Danny wcześniej nie mógł go użyć. Nick instynktownie
pojął, że ten przyrząd był przeznaczony dla niego i tylko dla niego. Nie, Accelerati nie zabiją
go, ale ostrzegli, że uśmiercą kogoś mu bliskiego - każdego, kto jest mu bliski - i że zrobią to
właśnie rękami Nicka.
Coś mu mówiło - tak jak wtedy, gdy umarła jego matka - że to koniec świata. Jednak
tym razem to było coś więcej niż tylko jego wewnętrzny głos.
Nad całą tą tragedią w salonie rozbrzmiewał szaleńczo dźwięk telewizora, którego nie
udało się wyciszyć. Prezenter wiadomości z miną o wiele poważniejszą, niż zazwyczaj
miewają prezenterzy, powiedział coś, co sprawiło, że śmierć przyjaciela Nicka wydała się
niewiele znaczącym epizodem w porównaniu z całokształtem sytuacji.
Świat rzeczywiście miał się wkrótce skończyć - zginąć z zimnych, kamiennych rąk
Felicity Bonk.
Rozdział 23

BONK
Można by się spodziewać, że ogłoszenie końca świata wywoła powszechną panikę i
grabieże sklepów ze sprzętem elektronicznym - ale potrzeba czasu, by wybuchnął tego
rodzaju masowy chaos. Sprawa z Obiektem Niebieskim Felicity Bonk była jak nieoczekiwane
odwiedziny krewnej, która zadzwoniła, oznajmiając, iż wpadnie z wizytą, w momencie gdy
jej samochód już wjeżdżał na podjazd, co nie pozostawiając czasu nawet na sprzątnięcie
domu.
Świat skończy się w poniedziałek. Kropka. Koniec.
Gdy podano tę informację do publicznej wiadomości, miejsca kultu natychmiast
szczelnie wypełnili ludzie poszukujący zbawienia duszy, ale kina również zapełniły się
ludźmi żądnymi ostatniej ucieczki od rzeczywistości. Jeśli chodzi o stawienie czoła końcowi
świata, każdy sposób jest dobry. No, może z wyjątkiem faceta, który na modłę Archimedesa
pobiegł nago przez ogród kaktusów otaczający muzeum w Colorado Springs. Jednakże to, co
krzyczał, nie było słowem „Eureka!”.
W weekend na falach eteru zaroiło się od oburzonych i pełnych potępienia ekspertów,
którzy oskarżali rządy państw na całym świecie o albo: a) ukrywanie prawdy, albo: b) zbyt
wielką nieudolność, by zdołały poznać prawdę, zanim było już za późno. Ale ostatecznie te
zarzuty nie miały znaczenia i szybko ucichły. Żadne wcześniejsze ostrzeżenia nie mogłyby
powstrzymać ani zmienić końcowego rezultatu. Felicity Bonk była olbrzymia i poruszała się z
wielką prędkością, toteż bez względu na to, w którym miejscu globu się znajdowałeś,
wyłączy ci światło w poniedziałek o 17:19 czasu północnoamerykańskiego, z dokładnością do
jednej minuty.
Poniedziałkowy ranek zastał Colorado Springs w osobliwym stanie wzmożonej
normalności. Kursowały szkolne autobusy, gazeciarze przemierzali na rowerach swoje
zwykłe trasy, klienci nowej kawiarni Starbucks w śródmieściu ubolewali nad tym, że już
nigdy nie poznają zakończeń ulubionych seriali telewizyjnych. Kiedy staje się w obliczu
końca wszystkiego, znacznie łatwiej pogryzać go po kawalątku, niż pochłaniać wielkimi,
niemożliwymi do strawienia kęsami.
W zasadzie ludzie zajęli się swoimi zwykłymi, codziennymi sprawami - bo co innego
mogliby zrobić? Co zadziwiające, mniej więcej połowa uczniów szkoły Nicka zjawiła się na
zajęciach, ponieważ ich rodzice oświadczyli, że potrzebują czasu, aby się przygotować -
jakby koniec świata wymagał starannego zaplanowania i spakowania bagaży.
- W tych okolicznościach - ogłosił na pierwszej lekcji nauczyciel matematyki w klasie
Nicka - piątkowy test został odwołany.
Kilkoro uczniów odruchowo zaczęło wiwatować, nie całkiem pojmując, że to nie test
odwołano, lecz piątek. Trzeba przyznać, że nauczyciel matematyki okazał się oddany swemu
przedmiotowi, toteż godzinę lekcyjną spędzono na obliczaniu prędkości i trajektorii asteroidy,
podczas gdy zdolniejsi uczniowie próbowali przewidzieć, na ile kawałków rozpadnie się
planeta Ziemia. Ustalono zgodnie, że na szesnaście.
Nauczyciel angielskiego postanowił stosownie do okazji przeczytać im wiersz dla
dzieci Dobranoc, księżycu, a potem polecił, by w milczeniu rozważyli głębię znaczenia tego
utworu. Nauczyciel przedmiotu nauka o społeczeństwie, pan Brown, na lekcji pociągał
whisky Jack Daniels prosto z butelki, śmiał się bez przerwy i powtarzał: „I co mi teraz zrobią,
zwolnią mnie?”.
Ku rozczarowaniu Nicka Caitlin nie zjawiła się w szkole. Została w domu na żądanie
rodziców, którzy kazali jej też wyłączyć komórkę, ponieważ nie chcieli, by ich córka strawiła
ostatni dzień na Ziemi na „bezsensownej gadaninie”, jak to nazwali. Tak więc Caitlin zamiast
tego zajęła się własną formą kopiowania. Gorączkowo skanowała swoje dzieła plastyczne,
fotografie i inne osobiste przedmioty i przesyłała do chmury internetowej, żywiąc irracjonalne
przekonanie, że nawet po zniknięciu Ziemi chmura internetowa przetrwa.
***
Mitch także nie przyszedł do szkoły. Postanowił spędzić ten dzień w łóżku, a matka
mu na to pozwoliła. Nie spał jednak, tylko usiłował przeżyć całe swoje życie w jeden dzień.
Zamknął oczy i wszystko sobie wyobraził. Ukończy studia na uniwersytecie Yale (czemu
nie?), zrobi magisterium z prawa na Harvardzie (czemu nie?), zostanie prokuratorem, wniesie
oskarżenie przeciwko draniom, przez których jego ojciec trafił do więzienia, i uzyska dla nich
karę śmierci (czemu nie?). Ponadto ożeni się z Petulą GrabowskiJones, która, kiedy już
wyrośnie ze swojej fazy dziwactw, zostanie sławną supermodelką (co prawda, dzięki jego
koneksjom). W swoich fantazjach Mitch odnalazł i zwrócił wszystkie te skradzione wirtualne
jednocentówki - a banki powodowane wielką wdzięcznością pozwoliły mu zatrzymać połowę
tej sumy. Za część z owych 375 milionów dolarów kupił sobie własną wyspę i wystrzelił z
niej statek kosmiczny dla rozrywki i zysku.
Mógłby umrzeć dziś w bardzo podeszłym wieku i ogromnie szczęśliwy, gdyby nie
jedna rzecz. Urządzenie „Zamknij się i słuchaj”, które przyniósł z powrotem z domu Nicka,
zaczęło działać jeszcze dziwaczniej niż zwykle...
***
Jeśli zaś chodzi o Vince’a, to jego szybka i bezbolesna śmierć pozwoliła mu uniknąć
wszystkich tych nieprzyjemności. W gruncie rzeczy szkoda, gdyż Vince’owi bardziej niż
komukolwiek innemu sprawiłoby radość obserwowanie końca świata.
Jego matka - już nie tak radosna jak jej dom, jednak wciąż niezdolna do bycia tak
ponurą, jak wcześniej był jej syn - zerwała wszystkie co do jednego nagradzane kwiaty ze
swojego ogrodu i wypełniła dom wieńcami w żywych kolorach. Zachowała tylko jedną różę,
którą zaniosła do kostnicy i położyła na piersi Vince’a.
Wybrała tę z największą ilością kolców, ponieważ wiedziała, że właśnie tego by
chciał.
***
Można by się spierać o znaczenie wielkich, epokowych momentów w dziejach.
Niewielu ludzi pojmuje, że o losach świata decydują nie te wielkie chwile, lecz drobne, które
mijają niepostrzeżenie. Moment, w którym kapitan E.J. Smith wydał na mostku „Titanica”
rozkaz: „Cała naprzód”, zanim udał się na nocny spoczynek. Moment, gdy Albert Einstein
uznał, że ma już dosyć, i porzucił swoją pozbawioną perspektyw pracę w Urzędzie
Patentowym. Moment, w którym sir Isaac Newton, znużony oślepiającym blaskiem słońca,
powiedział: „A co mi tam, usiądę sobie pod tą jabłonią”.
Taka właśnie drobna, niezauważalna chwila, prowadząca do wydarzenia ostatecznego
i epokowego, które dosłownie wstrząsnęło posadami świata, nastąpiła, gdy Nick Slate
postanowił urządzić garażową wyprzedaż. Dla Nicka było oczywiste, że asteroidę
przyciągnęła tutaj baseballowa rękawica jego młodszego brata - ponieważ pomimo ruchów
obrotowego i wirowego Ziemi punkt uderzenia asteroidy wypadał według obliczeń dokładnie
w tym samym kompleksie sportowym, w którym Danny wypowiedział swoje życzenie do
spadających gwiazd. Gdyby Nick zostawił strych w spokoju, jego brat nigdy nie użyłby tej
rękawicy.
Przez cały dzień Nick nie potrafił się powstrzymać od rozglądania się wokoło i
bezcelowego dręczenia się nieuchronnym faktem, że wszystko to zniknie - przez niego. Czy
sprawy mogłyby potoczyć się jakkolwiek gorzej, gdyby Accelerati weszli w posiadanie
wszystkich wynalazków Tesli?
Na długo przed zakończeniem zajęć lekcyjnych większość rodziców przezwyciężyła
początkowy psychologiczny mechanizm wyparcia i przyjechała, by zabrać swoje dzieci ze
szkoły. Ojciec Nicka nie był wyjątkiem. On, Danny i Nick razem spędzili to popołudnie.
O 16:30 - niecałą godzinę przed kresem wszystkiego - pan Slate smażył na grillu steki,
choć wcześniej zamierzał zachować je na przyszły weekend. Wewnątrz domu telewizor był
nastawiony na kanał, który prezentował zaimprowizowany maraton odcinków serialu Strefa
zmroku - a nie na wiadomości, w których jak się zdaje, pokazywano głównie rozmaite
uroczystości z udziałem sławnych osób, celebrujące koniec świata.
Nick przyjrzał się bratu, który siedział przy stoliku ogrodowym i wyglądał na nieco
znudzonego całym tym zamieszaniem wokół końca świata.
„Czy on wie? - zastanawiał się. - Czy się domyślił, że to jego rękawica spowodowała
to wszystko?”.
- Danny - zagadnął.
Brat podniósł głowę. Nick otworzył usta, by mówić dalej, ale zdał sobie sprawę, że
niczego nie da się tu powiedzieć. Jeżeli Danny wie, nic go nie pocieszy, a jeśli nie wie, nie
trzeba go martwić.
- Co? Zamierzasz mi powiedzieć, że mnie kochasz, jak tata robi przez cały dzień? -
Kiedy Nick nie odpowiedział, Danny spuścił wzrok i zacisnął pięść. - Wiesz co? Jestem
zadowolony - oświadczył. - Ponieważ to oznacza, że wcześniej spotkamy się z mamą.
Nick nie potrafił się powstrzymać - podszedł do brata i uściskał go chyba najmocniej
w życiu.
- Masz rację, Danny.
Brat wzruszył ramionami.
- Gdyby chodziło tylko o mnie, bałbym się śmierci. Ale ponieważ to dotyczy
wszystkich, nie boję się. Czy to nie dziwne?
Nick tylko uśmiechnął się do niego i powiedział:
- Może pomóż tacie przy tych stekach.
Danny wstał i dołączył do ojca przy grillu, a Nick poszedł na górę do swojej sypialni,
by spróbować odnaleźć przynajmniej trochę z tego nastawienia, które osiągnął jego młodszy
brat. Ale nie mógł już położyć się w swoim „szczęśliwym miejscu”, ponieważ pośrodku
strychu znajdowały się wszystkie przedmioty, które zgromadził wespół z Caitlin. Nadal były
ułożone tak, że tworzyły częściowo skompletowane urządzenie. Czymkolwiek ono było,
jakkolwiek działało, nie miało to już znaczenia. Nick nigdy się tego nie dowie.
Gdy wpatrywał się w tę nieukończoną machinę, poczuł, że narasta w nim gniew.
Wszystko, co mu się przydarzyło, wszystko, przez co przeszedł, wszystko, co usiłował
rozwikłać, było obecnie bez znaczenia. Jak Tesla mógł postąpić tak głupio i zostawić tutaj te
rzeczy, by odnalazł je niczego niepodejrzewający świat? A może zrobił to umyślnie. Ostatni
okrutny żart spłatany światu, który nie chciał rozpoznać i docenić jego błyskotliwego
geniuszu.
Nick powinien był spalić te przedmioty, kiedy miał po temu okazję. Ale wciąż nie
było jeszcze za późno, by je zniszczyć - nie siłą uderzenia asteroidy, lecz siłą jego własnych
rąk.
Omiótł wzrokiem pomieszczenie i spostrzegł w kącie kij baseballowy - jedyny
przedmiot, dla którego on i Caitlin nie potrafili znaleźć właściwego miejsca w tym skupisku
dziwacznych obiektów. Podniósł kij i popatrzył na stertę pośrodku pokoju.
„To za wszystkie drużyny, w których nigdy nie zagram. To za tę dziewczynę, której
nigdy nie pocałuję. To za mężczyznę, którym nigdy się nie stanę. To za tych parszywych
Acceleratich. I za Vince’a”.
Z całą wściekłością, jaką w sobie odnalazł, uniósł kij, napiął ramiona i odchylił się do
tyłu, gotów się zamachnąć.
***
Kiedy przez żal Petuli z powodu tego, co zaszło między nią a Nickiem Slate’em,
przedarła się informacja, że cała ludzkość wkrótce stanie się historią, dziewczyna wzięła to
osobiście do siebie. Jak kosmos śmie kłaść kres jej życiu w tym najokropniejszym z
momentów?
Gdy poznała precyzyjnie dzień i godzinę owej globalnej katastrofy, wyszła na swoje
podwórko na tyłach domu dokładnie dwadzieścia cztery godziny wcześniej, by pstryknąć
zdjęcie końca świata. Potem udała się do panny Planck, by je wywołać. Nie zastała jej w
domu, więc musiała wedrzeć się przez okienko piwniczne.
Wywołana fotografia dowiodła, że ten kataklizm istotnie jest nieunikniony. Zdjęcie
zrobione na podwórzu Petuli nie przedstawiało podwórza. Widniały na nim płomienie oraz na
wpół stopione odłamki głazów fruwające we wszystkich kierunkach.
Aparat fotograficzny nie kłamał. To rzeczywiście był koniec planety Ziemia. Dopóki
Petula nie zobaczyła tego zdjęcia, kataklizm nie wydawał się jej realny, ale teraz prawda
przeszyła jej serce tak, jak nie zdołał tego uczynić złocisty szpikulec.
W domu jej rodzice z satysfakcją wrzeszczeli na siebie nawzajem, usiłując wcisnąć
kłótnie całego życia w ten niewielki przedział czasu, jaki im pozostał.
Teraz Petula umrze, nie zaznawszy miłości Nicka. Jej jedyną pociechą było to, że on
także zginie.
Aby poprawić sobie nastrój, spędziła resztę popołudnia na układaniu listy ludzi,
których śmierć ją uszczęśliwi - od nikczemnych dyktatorów po wszystkie te irytujące osoby,
które jeżdżą po ścieżce rowerowej parami obok siebie, jakby należała tylko do nich.
Odizolowana w swoim pokoju Petula nie mogła wiedzieć, że panna Planck znalazła jej
negatyw z wizerunkiem końca świata i wpadła na kilka pomysłów w tej kwestii.
W poniedziałek rano Petula nie poszła do szkoły, gdyż nikogo szczególnie nie
pragnęła zobaczyć ani czule pożegnać. W domu panowała niemal kompletna cisza, ponieważ
rodzice nie odzywali się do siebie. Jej chihuahua Hemoroid w błogiej nieświadomości
obgryzał gumową kość, co prawdopodobnie będzie robił w psim raju przez całą wieczność.
Petula zadała sobie pytanie: „Gdyby został mi z życia tylko jeden dzień, jak bym go
spędziła?”. W przeszłości wielokrotnie stawiała sobie to pytanie jako czysto hipotetyczne i jej
hipotetyczne odpowiedzi były zawsze wzniosłe i pełne poświęcenia - na przykład karmienie
sierot lub niesienie pociechy starszym ludziom. Jednakże w rzeczywistości pragnęła jedynie,
nim świat się skończy, obejrzeć trzy pierwsze filmy z cyklu Gwiezdnych Wojen. Wyliczyła,
że asteroida okaże się litościwa i położy kres życiu na Ziemi, zanim ona musiałaby zobaczyć
JarJar Binksa w epizodzie Mroczne widmo.
Było późne popołudnie; druga Gwiazda Śmierci miała właśnie zostać roztrzaskana, a
za kilka minut ten sam los spotka Ziemię. I właśnie wtedy w drzwiach pokoju Petuli stanęła
panna Planck...
***
Na strychu Nick, z uniesionym kijem i wzrokiem utkwionym w tajemnicze wynalazki
Tesli leżące przed nim w stercie, zrobił krok do przodu, by się zamachnąć...
...gdy jakiś głos za jego plecami powiedział:
- Nick...
Obejrzał się i zobaczył Mitcha, który stał za nim obok otworu klapy i jak zawsze
kurczowo ściskał w dłoniach urządzenie „Zamknij się i słuchaj”. Wyglądał na zmartwionego,
z oczywistych powodów.
- Co ty tu robisz? - zapytał go Nick. - Powinieneś być w domu z mamą i siostrą.
- Byłem, ale ta rzecz... coś z nią jest nie w porządku.
Irytacja Nicka zwróciła się ku Mitchowi.
- Jakie to ma teraz znaczenie? - rzucił.
Mitch z zakłopotaniem wzruszył ramionami. Nie potrafił spojrzeć w oczy Nickowi,
który pojął, że obecność przyjaciela tutaj ma niewiele wspólnego z trzymanym przez niego
przedmiotem.
- Dlaczego naprawdę tu przyszedłeś, Mitch?
- No... tak sobie pomyślałem... Wiesz, że ta asteroida Bonk składa się głównie z rudy
miedzi. A mój ojciec ukradł trzysta pięćdziesiąt ciężarówek pełnych miedziaków. To znaczy,
jasne, te monety były wirtualne - ale czy nie dostrzegasz związku?
Nick pokręcił głową.
- Właściwie nie.
- Życie jego i moje zostało zrujnowane przez kupę miedzi. Coś w tym musi być. To
jest jakby... sam nie wiem... jakby Bóg puszczał do nas oko.
Nick w końcu się uśmiechnął.
- Rozumiem, Mitch - rzekł. W tych ostatnich minutach Mitch nie potrzebował mamy
ani siostry, tylko przyjaciela. Kogoś, z kim czuł więź, z kim się identyfikował. - Grosze z
nieba.
- Tak. Dziwne, co?
Nick rzucił okiem na „Zamknij się i słuchaj”.
- Więc co jest nie w porządku z tym ustrojstwem?
- Patrz. - Mitch pociągnął za linkę i przytrzymał ją. - Asteroida zmierzająca ku Ziemi
będzie...
Puścił linkę, a machina powiedziała:
- Muuuuu!
Spróbował ponownie:
- Planeta Ziemia wkrótce...
- Kwik! Kwik!
I trzeci raz:
- Za niespełna dwadzieścia minut wszyscy na Ziemi będą...
- Gul, gul, gul!
- Widzisz! - rzekł Mitch. - Zepsuło się. I to w najgorszym możliwym momencie.
Nick rozważył to i gdzieś w tyle głowy zaświtała mu mglista myśl. Coś, czego nie
potrafił jeszcze uchwycić.
- Mitch... - powiedział niepewnie - co się stanie, jeśli pozwolisz tej machinie odezwać
się pierwszej?
Przyjaciel wzruszył ramionami i spróbował. Szarpnął linkę, a maszyna powiedziała:
- Krowa robi...
- Muuu! - rzekł Mitch. Zakrył usta dłonią, jakby nieoczekiwanie beknął. -
Przepraszam, po prostu mi się wyrwało.
- Zrób to jeszcze raz! - nalegał Nick.
Mitch pociągnął linkę, a urządzenie powiedziało:
- Świnia robi...
- Kwik! Kwik! - dokończył Mitch. - Hej, przestań! - rzucił z pretensją do Nicka, jakby
to on go do tego zmuszał.
Czy to możliwe, że Mitch tak bardzo złączył się z tą rzeczą, że kończył jej myśli? A
jeżeli ten związek sięga głębiej? Jeżeli to urządzenie zapewnia Mitchowi tajemniczy rodzaj
łączności ponad i poza wszystkim, co obaj potrafiliby pojąć?
- Jeszcze raz! - polecił Nick. - Nie przestawaj!
Mitch wciąż na nowo pociągał linkę, pozwalając, by machina rozpoczynała zdania, a
potem wyrzucał z siebie ich zakończenia.
- Kura robi...
- Ko, ko!
- Pies robi...
- Hau, hau!
- Farmer sprzedaje swoją kukurydzę...
-...po pięć dolarów i osiemdziesiąt cztery centy za buszel według dzisiejszych cen na
rynku towarowym. - Mitch ze zdumienia wytrzeszczył oczy, gdy te słowa wyszły z jego ust. -
Skąd ja to wiedziałem?
- Dalej, dalej! - ponaglił go Nick.
Mitch świadomy wagi tej chwili, czując nagły przypływ adrenaliny, z całych sił
szarpnął za linkę...
...i linka pękła.
Tarcza urządzenia „Zamknij się i słuchaj” obróciła się w ciszy.
- No, to tyle - rzucił Mitch.
Lecz Nick wcale nie był tego taki pewien.
- Poziom opadów deszczu w Topeka, Kansas, w zeszłym miesiącu był... - zaczął.
A Mitch dokończył:
-...wyższy niż w jakimkolwiek innym mieście w stanie Kansas.
- Wieża Eiffla... - zaczął Nick.
-...ma dokładnie trzysta czterdzieści siedem zużytych gum do żucia przylepionych do
dźwigarów - dokończył Mitch.
- Koniec świata nastąpi...
-...dokładnie za szesnaście minut i czterdzieści trzy sekundy albo za cztery miliardy
sześćset milionów lat.
- Bingo! - zawołał Nick.
- N-42 - odpowiedział Mitch. - Wygrywający numer przy najwyższej puli bingo w
historii. Skąd ja to wszystko wiem?
- Nie wiesz! - rzekł Nick. - W jakiś sposób łączysz się z wszechświatem! Urządzenie
„Zamknij się i słuchaj” upodobniło cię do tych radioteleskopów, które mogą odbierać śladowe
echo Wielkiego Wybuchu.
Zszokowany Mitch kiwnął głową.
- Racja - wymamrotał.
- A ta cała sprawa z nami dwoma połączonymi ze sobą - może to prawda. Może
będzie trzeba nas obydwu, żeby naprawić sytuację.
- Jak?
Nick starał się szybko ogarnąć umysłem to, czego się przed chwilą dowiedział.
Istniały obecnie dwie możliwości. Świat skończy się albo za kilka minut, albo za kilka
miliardów lat, jak powinien. To oznaczało, że wciąż można uniknąć kataklizmu
spowodowanego przez Felicity Bonk. Wszystko zależy od zdania, które on zacznie... a Mitch
dokończy.
Powiedział więc:
- Rozwiązanie tego wszystkiego...
A Mitch dokończył:
-...jest dosłownie w twoich rękach.
- Aha! A zatem istnieje jakieś rozwiązanie! - wykrzyknął Nick. - Ale co to znaczy?
- No, a co masz w rękach? - spytał Mitch o wiele bardziej nieśmiało niż zwykle.
Nick spojrzał w dół na kij baseballowy, który nadal ściskał w dłoniach. Jeszcze przed
chwilą czuł, że musi zamachnąć się nim i roztrzaskać wszystkie te zwariowane twory Tesli.
Tyle tylko, że teraz zauważył, iż ten przedmiot jest właściwie całkiem inny niż wszystkie kije
baseballowe, jakie kiedykolwiek trzymał w rękach. Miał odmienny punkt ciężkości i zdawał
się wibrować jakimś uśpionym rezonansem, niczym pudło gitary kilka chwil po wybrzmieniu
akordu.
Czy ta rzecz ma swoje miejsce w niekompletnym urządzeniu znajdującym się przed
nim? A może jej przeznaczenie jest odrębne? Nadal związane z tamtym urządzeniem, ale
odrębne. Jak sposób, w jaki rękawica zwabiła Obiekt Niebieski Felicity Bonk na randkę z
Ziemią.
Rękawica i kij. Mecz baseballowy byłby niepełny bez nich obydwu.
A bardzo wiele meczów wygrywa się pod koniec dziewiątej, ostatniej rundy.
Rozdział 24

REZERWOWY
- Słuchaj, tato - powiedział Nick, schodząc wraz z Mitchem po schodach. - Co
powiesz na małą partyjkę baseballu, zanim odejdziemy?
Ojciec porzucił smażenie steków i siedział teraz na sofie z Dannym, obejmując go
ramieniem. Żadnej muzyki, telewizji ani gier wideo. Obaj po prostu napawali się samym
aktem życia, śpiewem ptaków na dworze, wonią kurzu w tym starym domu. Nick
przypuszczał, że w końcu wszyscy pojmą, iż najlepsze rzeczy w życiu są proste i nic nie
kosztują.
Tata przez chwilę spoglądał na niego skonsternowany, a potem się uśmiechnął.
- Zanim odejdziemy... - powtórzył. - Tak, Nick. Myślę, że właśnie to powinniśmy
zrobić.
I nawet Danny, który od czasu feralnego kosmicznego incydentu unikał baseballu,
teraz się zgodził.
Nie pojechali do kompleksu sportowego. Nie było już czasu. Zamiast tego poszli do
parku oddalonego tylko o przecznicę. Znajdowało się tam trawiaste boisko bez żadnych
wytyczonych linii i tania składana siatka osłaniająca. I oczywiście oprócz nich czterech w
parku nie było nikogo.
Nick popatrzył w górę na wschód, skąd z wysoka nadlatywała asteroida. Potem
spojrzał na zegarek. Do zderzenia zostały zaledwie cztery minuty, a ta rzecz na niebie ciągle
wydawała się mniejsza niż Księżyc.
- Myślałem, że będzie wyglądała na większą - rzekł Mitch.
- Ma tylko siedemdziesiąt pięć kilometrów średnicy - przypomniał Nick.
Przypuszczał, że asteroida zolbrzymieje i przesłoni niebo dopiero w ostatnich
sekundach przed zderzeniem.
Na boisku zajął pozycję w kole miotacza, mając za plecami błyskawicznie nadlatującą
asteroidę. W ręku trzymał piłkę podpisaną przez wszystkich członków drużyny Tampa Rays.
- Grajcie w strefie dalszego środkowego obrońcy - powiedział do Danny’ego i Mitcha.
- Ale nie mamy rękawic - zauważył Danny.
- To nieważne - odparł Nick i tamci dwaj pobiegli do ogrodzenia.
W bazie domowej ojciec oparł kij na ramieniu i powiedział:
- Kocham cię, Nick.
Nick usiłował powstrzymać łzy, lecz okazało się to trudne.
- Ja też cię kocham, tato.
A potem zamachnął się i rzucił najważniejszą piłkę w swoim życiu.
***
Trzecia zasada dynamiki Newtona głosi, że każdej akcji odpowiada równa jej
przeciwna reakcja. Kiedy rzuci się mocno piłkę baseballową, jej reakcją jest poszybowanie
poza stadion. To właśnie proste prawa fizyki umożliwiają grę w baseball.
„Kiepski” Wayne Slate wiedział, że to będzie ostatnie odbicie piłki w jego życiu. Jego
jedyna szansa, aby się zrehabilitować. Aby porządnie uderzyć piłkę. Popatrzył na asteroidę na
niebie, nad głową syna. Na przekór losowi zamachnie się kijem i walnie piłkę z całych sił,
posyłając ją prosto ku tej zabójczej kamiennej bryle.
Determinacja, z jaką zamierzył się kijem na piłkę ciśniętą przez swojego syna, była
nieporównywalna z jakąkolwiek inną analogiczną w jego życiu. To była jego chwila. Włożył
w ten zamach całą duszę. Wywinął kijem i czekał na owo wspaniałe uczucie, gdy zszyta skóra
uderzy w drewno - na moment, gdy kij zetknie się z piłką.
Jednakże Nick rzucił podkręconą piłkę - i był to dobry rzut. Piłka poleciała prosto w
kierunku ojca, a potem gwałtownie skręciła w prawo, mijając o centymetr koniec kija, którym
się zamachnął. Uderzyła z trzaskiem w siatkę osłaniającą i upadła na ziemię, pozostawiając
„Kiepskiego” Wayne’a Slate’a smutnym, niespełnionym...
...ale siła tego zamachu, spotęgowana przez osobliwą naturę owego staroświeckiego
kija, musiała dokądś trafić...
Fala uderzeniowa rozprzestrzeniła się od bazy domowej jak grom dźwiękowy,
zwalając z nóg Nicka, Danny’ego i Mitcha. Poza granicą parku roztrzaskała szyby w oknach,
jednak olbrzymia większość jej energii skierowała się w niebo...
***
- Pomyślałam, że ty i ja mogłybyśmy uciąć sobie małą pogawędkę w to urocze
popołudnie - powiedziała panna Planck, stając w drzwiach pokoju Petuli.
Petula spiorunowała ją wzrokiem.
- O czym można by rozmawiać... - zerknęła na zegarek - gdy światu pozostały tylko
cztery minuty?
- O tym! - rzekła panna Planck, unosząc w górę metrowej długości tekturową tubę do
przesyłek pocztowych.
- Przykro mi to mówić - odparła Petula - ale chyba przegapiła pani koniec godzin
pracy firmy kurierskiej FedEx.
- A może jednak nie. Mogę wejść?
Gdzieś w ciągu dnia rodzice Petuli pogodzili się i teraz ckliwie wpatrywali się w
siebie nawzajem, siedząc przy kuchennym stole. Nie był to widok, który Petula pragnęłaby
zabrać ze sobą w nicość. Zamknęła więc drzwi do kuchni.
Panna Planck usiadła na sofie, na której kilka dni temu Mitch całował Petulę, i
rozwinęła wydruk zdjęcia, które dziewczyna zrobiła wczoraj - tylko, że teraz miało ono
wymiary metr dwadzieścia na metr. Podobnie jak tamto mniejsze, to zdjęcie wielkości plakatu
ukazywało jak na dłoni obraz całkowitego zniszczenia, do którego pozostało zaledwie kilka
minut.
- Pozwoliłam sobie powiększyć twoją wspaniałą fotografię - i spójrz, jaka wciąż jest
wyraźna. Można dostrzec szczegóły powierzchni rozpalonego głazu, każdą drobinę płonącej
lawy. Ten twój skrzynkowy aparat fotograficzny naprawdę - ujmijmy to tak - „wyprzedza
swój czas”.
Petula skrzyżowała ramiona na piersi.
- A więc domyśliła się pani. Dużo nam to teraz pomoże.
Panna Planck zignorowała tę fatalistyczną uwagę.
- Powiedz mi, Petulo, gdzie zrobiłaś to zdjęcie?
- Na podwórku za domem.
Panna Planck skinęła głową.
- Pokaż mi to miejsce.
Petula zaprowadziła ją na podwórze zarośnięte chwastami, które już nigdy nie zostaną
wyrwane, i dmuchawcami, które już nie rozsieją nasion.
- Pokaż, gdzie stałaś - powiedziała spokojnie panna Planck.
- Po co? - spytała Petula.
- Po prostu zrób, o co cię proszę.
Petula przeszła w miejsce, z którego wczoraj zrobiła zdjęcie, a panna Planck stanęła
przed nią w odległości mniej więcej dwóch metrów, rozwinęła ten wielki obraz Armageddonu
i trzymała go w szeroko rozpostartych rękach.
- Założę się - rzekła - że punktualnie o siedemnastej dziewiętnaście to odzwierciedli
scenę, którą twojemu aparatowi jest przeznaczone uchwycić.
- Tak. I co z tego?
- Spójrz na zegarek.
Petula zerknęła na swój zegarek, który pokazywał 17:19.
- Zaraz... ale... nie rozumiem... - wyjąkała.
Ale potem zobaczyła śmiejące się oczy panny Planck nad ogromnym zdjęciem i
prawda uderzyła ją z siłą meteoru.
- Nie zrobiłam zdjęcia końca świata! - wykrzyknęła. - Zrobiłam zdjęcie fotografii
końca świata.
Podniosła do oczu dłonie z palcami ułożonymi w kwadratowy kształt wizjera, by
zobaczyć obraz, który uchwyciłby aparat fotograficzny. Rzeczywiście, jej stary skrzynkowy
aparat zrobił zdjęcie dokładnie tego momentu w czasie.
- Kiedy poznasz przyszłość - rzekła panna Planck, powtarzając myśl, którą Petula
sformułowała już wcześniej - możesz albo pozwolić, żeby ta przyszłość ci się przydarzyła,
albo ją stworzyć.
I w tym momencie fala uderzeniowa trafiła je z taką mocą, że obaliła obydwie na
ziemię i wyrwała z rąk panny Planck to wielkie zdjęcie. Uleciało w niebo jak utracony
latawiec.
***
W bazie domowej ojciec Nicka spojrzał ponuro w dół na piłkę, w którą nie trafił.
Podniósł ją i westchnął.
- A więc to chyba prawda. Teraz już na zawsze zostanę „Kiepskim” Wayne’em
Slate’em.
Nick podbiegł do niego z ramionami szeroko rozpostartymi do uścisku. Pana Slate’a
zdumiało, że syn w takiej chwili potrafi się uśmiechać.
Oszołomiony Danny nadbiegł chwilę później, a tuż za nim Mitch.
- Co to było? - spytał Danny. - Myślałem, że to asteroida.
- Wówczas nas by tu już nie było - zauważył Mitch.
- To było wspaniałe uderzenie - odpowiedział Nick.
- Na wypadek, gdybyś nie zauważył: nie trafiłem w piłkę - rzekł tata.
Z twarzy Nicka nie zniknął uśmiech.
- W takim razie jak to się stało, że kij pękł?
Pan Slate popatrzył w dół. Istotnie, pośrodku kija baseballowego widniało podłużne
pęknięcie.
- Niech mnie licho! - wykrzyknął.
Prawda dotarła do niego dopiero, gdy podniósł wzrok i zobaczył, że asteroida już się
nie powiększa. Właściwie wydawała się nawet nieco mniejsza i prześlizgiwała się ukośnie po
niebie. Żaden z nich nie chciał powiedzieć na głos, że coś się zmieniło - jakby wypowiedzenie
tej myśli mogło zapeszyć.
Wszyscy czterej obserwowali Niebieski Obiekt Felicity Bonk przez pięć minut, potem
przez dziesięć i dwadzieścia - jeszcze długo po tym, jak miał uderzyć w Colorado Springs.
Pan Slate podniósł pęknięty kij. Czasami kije baseballowe mają korkowe rdzenie,
które zapewniają im większą siłę uderzenia. Nie miał pojęcia, co jest w rdzeniu tego
konkretnego kija, i podejrzewał, że nigdy się tego nie dowie - ale ostatecznie to bez
znaczenia. Liczył się jedynie skutek. Pomyślał o wydarzeniach minionych kilku tygodni.
Rękawica baseballowa ściągała rzeczy z nieba, a teraz kij odesłał je z powrotem. I ogarnęło
go zdumienie.
Rozdział 25

SPRAWY, KTÓRE NIE CAŁKIEM ROZUMIEMY


Kiedy stało się jasne, że Ziemia ocalała i będzie nadal istniała w nieskończoność,
ludzie się wkurzyli. Wcześniej na całym świecie rozdano cenne posiadłości i poczyniono
szokujące wyznania, by oczyścić sumienia i uwolnić się od poczucia winy - a wszystko to w
przekonaniu, że nie przeżyje nikt, kto mógłby tego pożałować.
Ale astronomowie się pomylili i Felicity Bonk okazała się kapryśną kochanką.
Chociaż bowiem bezwstydnie umizgiwała się do naszego globu, coś wytrąciło ją ze śmiałego
kursu i pozostawiło na nieszkodliwej, platonicznej orbicie, skąd ledwie mogła oddziaływać
jedynie na morskie pływy.
Nazajutrz rano ogłoszono święto narodowe i zorganizowano uroczystą paradę,
podczas której prawdziwa Felicity Bonk we własnej osobie jechała na pierwszej platformie i
machała do zgromadzonych tłumów, jakby dokonała czegoś więcej niż zapłacenie dziesięciu
dolarów za duży kamień. Nim minęło południe, ludzie już spierali się o to, jak nazwać ten
uroczysty dzień i czy nie powinno się go od przyszłego roku przenieść na poniedziałek, aby
stworzyć trzydniowy weekend. W każdym razie Wtorek Bonk, jak go obecnie nazywano,
niewątpliwie będzie w nadchodzących latach świętowany w takiej czy innej formie.
***
Petula, pomimo postanowienia, by tego nie robić, zadzwoniła tamtego ranka do
Mitcha.
- Obiecałam sobie, że prędzej nastąpi koniec świata, niż przyjmę twoje zaproszenie do
kina - rzekła. - Prawie trafiłam.
Następnie podała mu czas, miejsce i tytuł wybranego przez siebie filmu oraz
zasugerowała, że ofiarowanie jej bukiecika kwiatów nie będzie nietaktem.
Jednakże Mitch miał inne plany.
- Właściwie zamierzam dzisiaj odwiedzić ojca - oznajmił jej. - Po tym, co się zdarzyło
wczoraj, zacząłem naprawdę doceniać tę niewielką ilość czasu, jaki mogę z nim spędzać.
- Co takiego?! - wykrzyknęła Petula ze stosownym oburzeniem. - Czy ojciec jest dla
ciebie ważniejszy od randki ze mną?
- No... tak - wyznał niechętnie. - Ale ty też jesteś ważna.
- Doskonale. Nie dostaniesz kolejnej szansy. Co powiesz na niedzielę?
Mitch się zgodził i Petula rzuciła słuchawkę, zirytowana swoją radością z powodu
tego, że się z nią umówił.
***
Tego popołudnia Petula wybrała się z panną Planck na spacer po parku Acaçia, w
którym niedawno po raz pierwszy zawarły bliższą znajomość na gruncie wspólnego
zainteresowania fotografowaniem.
- Nie możemy zapominać - rzekła panna Planck - że to my dwie ocaliłyśmy świat.
- Skąd pani wie?
- To proste - wyjaśniła panna Planck. - Gdyby nie nasza interwencja - ja uniosłam w
górę powiększone zdjęcie dokładnie w takim czasie i miejscu, abyś ty mogła sfotografować je
skrzynkowym aparatem - twoje zdjęcie końca świata stałoby się rzeczywistością. Dzięki nam
do tego nie doszło.
- Wciąż tego nie rozumiem - wyznała Petula. - Jeżeli aparat zrobił zdjęcie zdjęcia,
skąd się wziął ten pierwotny obraz?
Panna Planck się uśmiechnęła.
- Ach, uwielbiam paradoksy. Ty nie? - Przeszły kawałek dalej. - Pomyśl o tym, kiedy
będziesz zasypiać. To lepsze niż liczenie owiec.
Ta uwaga sprawiła, że Petula się uśmiechnęła.
Było późne popołudnie. Głosy dzieci na placu zabaw cichły w oddali, gdy obie
zbliżały się do domu panny Planck. W tej ustronnej części parku były niemal same. I wtedy
panna Planck odwróciła się do Petuli i powiedziała z serdecznym uśmiechem:
- Mam dla ciebie prezent. Coś bardzo szczególnego dla upamiętnienia twoich
szlachetnych czynów.
Otworzyła małe jubilerskie puzderko, ukazując lśniący złoty wpinany znaczek w
kształcie litery „A”, lecz przeciętej poprzecznie symbolem nieskończoności.
- Noś go tuż przy sercu, Petulo - powiedziała - ale nie pozwól, by ktokolwiek go
zobaczył.
- Co to jest?
- Znak, że należysz do niezwykłej organizacji.
Petula obróciła w palcach ten mały znaczek, przyglądając się, jak odbija światło. Nikt
nigdy nie ofiarował jej w prezencie biżuterii, jeśli nie liczyć obrączki przyjaźni, którą nosiła
na małym palcu. Ale tę obrączkę sama sobie kupiła.
- Czy ta organizacja... jest tajna?
- Wyjątkowo tajna. To grupa ludzi nadzwyczaj mądrych, niezmiernie bystrych,
których przeznaczeniem jest kierować losem całej ludzkości.
Petuli to się spodobało, więc przypięła znaczek pod kołnierzykiem bluzki, tak aby był
niewidoczny.
- Dziękuję, panno Planck - rzekła. - Ale skoro należy pani do tej grupy, to dlaczego
pracuje pani w szkolnej stołówce?
- Działamy we wszystkich środowiskach, skarbie - wyjaśniła panna Planck z nikłym
uśmiechem. - Właśnie dzięki temu odnajdujemy tych, których miejsce jest pośród nas... oraz
obserwujemy pewne osoby, które nas interesują.
- A zatem jest pani tajną agentką - stwierdziła Petula.
Panna Planck wstała i ruszyły dalej razem obok siebie.
- Wolę nazywać to ukrywaniem się w codzienności.
Do Petuli bardzo przemówiły te słowa. W pewnym sensie czuła się, jakby przez całe
życie ukrywała się w codzienności, ale teraz to będzie celowe. Pomyślała o tym, jak Nick ją
upokorzył, a przecież ona tylko próbowała go ocalić. Przeniknęła ją lodowata fala gniewu.
- O czym tak rozmyślasz? - spytała panna Planck.
- O tym, że sukces to najlepsza zemsta.
- Nie, moja droga - poprawiła ją panna Planck. - Najlepszą zemstą jest zemsta. Ale
będziemy miały mnóstwo czasu na rozmowy o tych kwestiach.
- Czy poznam innych członków tego klubu i dowiem się więcej o tym, czym się
zajmujecie? - zapytała Petula.
- Tak - odrzekła panna Planck. - Tak. I nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jak
pasjonujące stanie się wkrótce twoje życie.
***
Dopiero teraz, kiedy kosmiczny kryzys został zażegnany, myśli Nicka i Caitlin
zwróciły się ku ich poległemu przyjacielowi. Siedzieli oboje w pokoju Nicka - ona zapłakana,
a on bliski łez - i ubolewali nad tym, że na nieszczęsnego Vince’a tak precyzyjnie zastawiono
śmiertelną pułapkę. Chociaż Nick wiedział, że zrobili to Accelerati, nie potrafił zapomnieć, iż
to on własnoręcznie wycelował i odpalił broń, która zabiła Vince’a.
- Nie możesz tak myśleć - powiedziała Caitlin kojącym głosem. - W ten sposób
sprawiasz, że oni zwyciężają.
Nick tylko potrząsnął głową.
- To mogło się przytrafić każdemu z nas - mówiła dalej. - Twojemu ojcu. Twojemu
bratu.
- Mam się cieszyć, że Vince zginął zamiast nich? Albo zamiast ciebie? Nikt nie
powinien był umrzeć.
Caitlin przygarbiła się i westchnęła.
- Przepraszam. Po prostu próbuję ci pomóc.
Nick delikatnie dotknął jej kolana; taki gest jeszcze tydzień temu wydałby mu się
straszliwie krępujący.
- Wiem - rzekł. - Dziękuję.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, przyglądając się niekompletnej machinie Tesli.
- Bez wszystkich tych brakujących elementów - odezwała się Caitlin - nigdy jej nie
uruchomimy. Prawdopodobnie nigdy się nawet nie dowiemy, jak właściwie ona działa.
- Nie jestem tego taki pewien - powiedział Nick. Wstał, podszedł do tego dziwnie
wyglądającego urządzenia i przyjrzał mu się ze wszystkich stron, tak jak wczoraj. -
Wiedziałaś, że ta asteroida składa się głównie z rudy miedzi? NASA już wspomina o
wysłaniu na nią sondy górniczej.
- Świetnie - rzekła Caitlin. - I co z tego?
- Zastanawiam się nad jedną rzeczą - mówił powoli. - Jądro ziemi to głównie żelazo,
prawda? Właśnie dlatego mamy potężne pole magnetyczne. A wiesz, co się stanie, kiedy
wprawisz kupę miedzi w ruch wirowy wokół pola magnetycznego?
Caitlin myślała przez chwilę, a potem westchnęła urywanie.
- To generator.
- Tak wielki, że mógłby zasilić darmową energią cały świat. Uczynić z niego raj -
czyli E.D.E.N. - dodał z naciskiem.
- Emiter Dalekosiężny ENergii - powiedziała Caitlin.
- Właśnie - przytaknął Nick. - To jedyne urządzenie zdolne wykorzystać taką ilość
energii.
Rzucił okiem na niekompletną elektroniczną układankę Tesli znajdującą się w
„szczęśliwym miejscu” jego pokoju, dokładnie pod stożkowatym świetlikiem, i oczekującą na
resztę swoich zabłąkanych części. Jednak nawet nieukończona, machina emanowała
elektryzującą aurą wyczekiwania. Zdawało się, jakby Tesla przewidział i zaplanował to
wszystko - garażową wyprzedaż, asteroidę, triumfalny zamach kijem ojca Nicka.
- Wiem, że to brzmi dziwacznie - rzekł Nick do Caitlin - ale mam wrażenie, jakbyśmy
wszyscy byli częścią tej machiny. Wszystko to, co zrobiliśmy, i to, co jeszcze musimy zrobić
- jest ze sobą powiązane.
Obawiał się, że Caitlin może uznać go za czubka, lecz ona powiedziała:
- Wiem, co masz na myśli.
Konsekwencje tej idei przyprawiły ich oboje o zawrót głowy. Nick aż musiał usiąść na
łóżku. A gdy to zrobił, wyczuł pod pościelą jakiś drobny kształt.
- Jadasz chipsy w łóżku? - spytała z uśmiechem Caitlin.
- To nie chips - odparł.
Odrzucił pościel i znalazł zdjęcie. Przedstawiało nie kogoś, lecz coś. Rozgwieżdżone
niebo.
- Wiem, co to jest - oznajmiła Caitlin. - To mgławica Koński Łeb.
Nick lekko pobladł.
- Accelerati - powiedział.
To jedyne możliwe wyjaśnienie. Byli tutaj i podrzucili mu do łóżka Koński Łeb jako
ostrzeżenie.
Odwrócił zdjęcie. Na tylnej stronie znajdowała się parafraza powiedzenia
przypisywanego założycielowi Acceleratich Thomasowi Edisonowi: „Nigdy nie robimy
niczego przypadkowo”.
Nick wziął głęboki wdech.
- Tesla też nie. Ani ja - rzekł do Caitlin i zgniótł zdjęcie w dłoni.
Podszedł do maszyny i podjął decyzję. Żaden rezultat nie jest pewny, nawet kiedy się
takim wydaje. Los może się odmienić wskutek machnięcia kijem baseballowym, pstryknięcia
włącznika albo zamknięcia obwodu elektrycznego. Ten trochę zwariowany geniusz, który
przygotował potencjalny koniec świata, jego potencjalne ocalenie oraz całą potencjalną
energię, jakiej ów świat mógłby kiedykolwiek potrzebować, wiedział o tym lepiej niż
ktokolwiek inny.
Wszystko sprowadza się do tego, jak daleko odważysz się posunąć, aby osiągnąć coś,
co świat uważa za niemożliwe.
Tak więc, przyjmując lekcję od Tesli, Nick uklęknął i wyjął ogniwo elektryczne ze
środka machiny, ponieważ obecnie było potrzebne gdzie indziej.
Gdy je wyciągał, tkwiący nieco wyżej toster spadł i znowu uderzył go w głowę.
- Au - jęknął i przycisnął dłoń do czoła. Caitlin podbiegła do niego. - Wspaniale -
mruknął. - Tylko tego mi potrzeba - kolejnej jazdy na pogotowie.
- Pozwól mi obejrzeć - rzekła. Wzięła go za rękę i odsunęła ją od czoła. - Nie krwawi,
chociaż może ci wyskoczyć paskudny guz. - Ujęła jego głowę w dłonie, nachyliła się i
pocałowała go w czoło. - Proszę. Już lepiej.
Przez kilka sekund Nick czuł się, jakby zwaliło go z nóg uderzenie kosmicznego kija
baseballowego Tesli, ale tylko się uśmiechnął.
- To o wiele lepsza kuracja niż założenie szwów - rzekł do niej. Wstał i ruszył do
drabinki. - Chodź.
- Dokąd idziemy? - zapytała Caitlin, także wstając.
- A jak myślisz? - odparł. - Odszukać Vince’a.
Zerknęła na ogniwo elektryczne w jego rękach i zrozumiała.
- Chyba nie mówisz poważnie?
- Dlaczego nie?
Na moment odebrało jej mowę; wreszcie wyjąkała:
- Nie możemy przecież trzymać tego urządzenia podłączonego do Vince’a
dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu...
Nick wzruszył ramionami.
- Dlaczego nie? - powtórzył.
A ponieważ Caitlin w istocie nie potrafiła znaleźć żadnego powodu, dla którego nie
mieliby tego zrobić, też wzruszyła ramionami i rzekła:
- Dobrze.
- Poza tym właśnie tego Vince zawsze pragnął, czyż nie? Zostać wskrzeszonym
żywym trupem. I tak już był czymś w rodzaju zombi. Teraz stanie się nim oficjalnie.
- Czy to aby nie powinno nas niepokoić? - spytała Caitlin, gdy oboje schodzili po
skrzypiącej drabince. - Eksperymentowanie z życiem, śmiercią i sprawami, które nie całkiem
rozumiemy?
- Gdybyśmy je całkiem rozumieli - powiedział Nick - jaki byłby sens
eksperymentowania z nimi?
I wyszli razem w słoneczne popołudnie. Ich serca wypełniała rzadka i szczególna
radość, gdy szli ożywić swego martwego przyjaciela.

You might also like