Professional Documents
Culture Documents
– Tennessee Williams
Szklana menażeria**
tęsknię za Tobą. Minęło zaledwie pięć dni, ale tęsknię, jakby to było pięć lat. Może
dlatego, że nie wiem, czy to koniec, czy jeszcze kiedyś ze sobą porozmawiamy. To znaczy, na
pewno będziemy sobie mówili „cześć” przed chemią albo na korytarzu, ale czy kiedykolwiek
będzie jak dawniej? To właśnie mnie przygnębia. Miałam wrażenie, że mogę Ci powiedzieć
o wszystkim. Myślę, że czułeś to samo. Mam taką nadzieję.
Zamierzam więc powiedzieć Ci wszystko teraz, póki wciąż mam odwagę. Przestraszyło
mnie to, co się wydarzyło między nami w jacuzzi. Wiem, że dla Ciebie to był dzień jak co dzień,
kolejny dzień z życia Petera, ale dla mnie znaczyło to znacznie więcej i dlatego tak
zareagowałam. Spanikowałam nie tyle przez to, co ludzie mówili o tym zdarzeniu i o mnie, ale
raczej przez sam fakt, że to się zdarzyło. Jakie to było proste, jak dużą sprawiło mi przyjemność.
Poczułam strach i wyładowałam napięcie na Tobie. Przepraszam Cię za to z całego serca.
Czasem podobasz mi się tak, że nie mogę tego wytrzymać. To uczucie wypełnia mnie po
brzegi i mam wrażenie, że lada chwila się przeleje. Lubię cię do tego stopnia, że nie wiem, co
z tym począć. Kiedy wiem, że niebawem znów Cię zobaczę, serce wali mi jak młotem. A kiedy
patrzysz na mnie, tak jak patrzysz, czuję się najszczęśliwszą dziewczyną na świecie.
To, co powiedział o Tobie Josh, nie jest prawdą. Wcale nie pociągnąłeś mnie na dno.
Wręcz przeciwnie. Ty mnie obudziłeś. Ofiarowałeś mi pierwszą historię miłosną, Peterze. Proszę,
nie pozwól, by już dobiegła końca.
Kitty marudziła przez cały ranek, a zarówno Margot, jak i tatę podejrzewam
o noworocznego kaca. A ja? Mam różowe okulary i list, który wypala dziurę w kieszeni mojej
kurtki.
Jeszcze kiedy wkładamy buty, Kitty usiłuje się wykręcić od włożenia hanboka do cioci
Carrie i wujka Victora.
– Popatrz na rękawy! Sięgają mi ledwie poniżej łokcia!
– Takie mają być – mówi tata bez przekonania.
Kitty wskazuje na mnie i Margot.
– To czemu ich są odpowiedniej długości? – chce wiedzieć.
Babcia kupiła nam hanboki, kiedy ostatnim razem była w Korei. Hanbok Margot ma żółte
bolerko i soczyście zieloną spódnicę. Mój jest intensywnie różowy z bolerkiem w kolorze kości
słoniowej i długą jaskraworóżową wstążką w haftowane kwiaty. Spódnica jest obszerna, szeroka
jak dzwonek i sięga samej podłogi. W odróżnieniu od stroju Kitty, który kończy się na wysokości
kostek.
– Nie nasza wina, że rośniesz jak na drożdżach – mówię, poprawiając kokardę.
Kokardę najtrudniej właściwie przypiąć. Musiałam wiele razy obejrzeć filmik na
YouTubie, żeby zrozumieć, jak to zrobić, a mimo to wygląda koślawo i smętnie.
– Spódnica też jest za krótka – burczy, unosząc ją do góry.
Prawda jest taka, że Kitty nienawidzi nosić hanboka, bo trzeba się w nim delikatnie
poruszać i przytrzymywać jedną ręką poły spódnicy – w przeciwnym razie się rozejdą.
– Wszyscy kuzyni będą tak ubrani i babcia będzie zadowolona – mówi tata, pocierając
skronie. – Koniec tematu.
W samochodzie Kitty powtarza w kółko: „Nie cierpię Nowego Roku”, co wprawia
wszystkich oprócz mnie w nie najlepszy nastrój. Margot już i tak była na wpół struta, bo musiała
wstać bladym świtem, żeby dotrzeć z górskiej chatki przyjaciół na czas do domu. Pozostaje też
kwestia prawdopodobnego kaca. Mojego nastroju nic nie jest jednak w stanie popsuć, bo
właściwie nawet nie ma mnie w tym aucie. Jestem zupełnie gdzie indziej, rozmyślam o liście do
Petera i zastanawiam się, czy widać, że płynie z głębi serca, i kiedy mu go wręczę, i co Peter
powie, i co to będzie oznaczało. Czy powinnam wrzucić mu go do skrzynki? Zostawić w szkolnej
szafce? Kiedy go znów zobaczę, czy się do mnie uśmiechnie, zażartuje dla rozładowania
atmosfery? Czy będzie udawał, że go nie przeczytał, żeby obojgu nam oszczędzić przykrości? To
byłoby chyba najgorsze. Muszę sobie przypominać, że Peter jest mimo wszystko życzliwy
i otwarty i niezależnie od sytuacji nie będzie okrutny. Przynajmniej tego mogę być pewna.
– Nad czym się tak głęboko zastanawiasz? – pyta mnie Kitty.
Ledwo ją słyszę.
– Halo?
Zamykam oczy i udaję, że śpię, ale w wyobraźni widzę wyłącznie twarz Petera. Nie
wiem, czego dokładnie od niego chcę, na co jestem gotowa – czy damsko-męskiej poważnej
miłości dużego kalibru, czy tylko tego, co było między nami wcześniej, zabawy i całowania się,
czy czegoś w połowie drogi – ale wiem, że nie mogę wymazać z myśli jego twarzy Przystojnego
Chłopca. Jego uśmieszku, który pojawia się, kiedy wymawia moje imię. Tego, że kiedy jest
blisko, zapominam czasem o oddychaniu.
U cioci Carrie i wujka Victora oczywiście żadna z naszych kuzynek nie ma na sobie
hanboka, a Kitty robi się fioletowa z wysiłku, by nie nawrzeszczeć na tatę. Margot i ja też
krzywo na niego patrzymy. Niezbyt wygodnie jest siedzieć cały dzień w hanboku. Ale babcia
posyła mi pełen aprobaty uśmiech, co wszystko wynagradza.
Kiedy w przedpokoju zdejmujemy buty i kurtki, szepczę do Kitty:
– Może dorośli dadzą nam więcej kasy za to, że się przebrałyśmy.
– Dziewczynki, wyglądacie uroczo – mówi, ściskając nas, ciocia Carrie. – Haven
odmówiła włożenia swojego stroju!
Haven przewraca na te słowa oczami.
– Świetna fryzura – mówi do Margot.
Między mną a Haven jest zaledwie kilka miesięcy różnicy, ale czuje się ode mnie o wiele
starsza. Zawsze próbuje się trzymać z Margot.
Najpierw odbębniamy ukłony. W kulturze koreańskiej należy w Nowy Rok ukłonić się
starszym i życzyć im szczęścia, a w zamian dostaje się pieniądze. O kolejności decyduje wiek,
więc kiedy najstarsza dorosła osoba, czyli babcia, siada jako pierwsza na kanapie, kłaniają jej się
najpierw ciocia Carrie i wujek Victor, potem tata, a potem wszyscy aż do Kitty, która jest
najmłodsza. Kiedy nadchodzi kolej taty, by usiąść na kanapie i otrzymać swoje pokłony, koło
niego leży pusta poduszka, jak w każdy Nowy Rok od śmierci mamy. Czuję ucisk w piersi na
widok taty siedzącego samotnie, uśmiechającego się dzielnie i rozdającego dziesięciodolarowe
banknoty. Babcia zagląda mi znacząco w oczy i chyba myśli o tym samym co ja. Kiedy
przychodzi moja kolej, klękam z rękami złożonymi przed czołem i przysięgam sobie, że
w przyszłym roku nie zobaczę już taty samotnie siedzącego na kanapie.
Dostajemy dziesięć dolarów od cioci Carrie i wujka Victora, dziesięć od taty, dziesięć od
cioci Min i wujka Sama, którzy nie są prawdziwymi ciocią i wujkiem, tylko dalszymi kuzynami
(a może są wujostwem? tak czy inaczej są kuzynami mamy), a od babci dwadzieścia! Nie
zgarnęłyśmy więcej za włożenie hanboków, ale i tak wyszła niezła sumka. W zeszłym roku
ciocie i wujkowie dawali tylko po piątce na łebka.
Następnie jemy zupę z ciastkami ryżowymi na szczęście. Ciocia Carry przygotowała też
ciastka z fasolą czarne oczko i nalega, żebyśmy spróbowali przynajmniej po jednym, choć nikt
nie ma ochoty. Harry i Leon – kuzyni trzeciego stopnia? kuzyni w drugiej linii? – odmawiają
i zupy, i ciastek z fasoli i jedzą przed telewizorem nuggetsy z kurczaka. Nie ma wystarczająco
dużo miejsca przy stole w jadalni, więc Kitty i ja siedzimy na taboretach przy kuchennej wyspie.
Słyszymy dobiegające z jadalni śmiechy.
Zabierając się do zupy, myślę życzenie. Proszę, niech sprawy między mną i Peterem się
ułożą.
– Czemu dostałam mniejszą miskę niż wszyscy? – pyta mnie szeptem Kitty.
– Bo jesteś najmniejsza.
– Czemu nie dostałyśmy osobnej miski z kimchi?
– Ciocia Carry sądzi, że go nie lubimy, bo nie jesteśmy w stu procentach Koreankami.
– Idź i poproś o trochę – szepcze Kitty.
Tak też robię, ale głównie dlatego, że sama mam na nie ochotę.
Podczas gdy dorośli piją kawę, Margot, Haven i ja idziemy do pokoju Haven, a Kitty
przyłącza się do nas na doczepkę. Zazwyczaj bawi się z bliźniakami, ale tym razem bierze yorka
cioci Carrie, Smitty’ego, i rusza za nami po schodach jako jedna z dziewczyn.
Na ścianach u Haven wiszą plakaty zespołów indie--rockowych. O większości w życiu
nie słyszałam. Ciągle je wymienia. Jest jeden nowy, wypukły poster grupy Belle and Sebastian.
Przypomina dżinsowy materiał.
– Ale fajny – mówię.
– Właśnie miałam go na coś podmienić – rzuca Haven. – Jeśli chcesz, możesz go sobie
wziąć.
– Nie, dzięki – mówię.
Wiem, że proponuje mi go wyłącznie po to, żeby poczuć wyższość, taka już jest.
– Ja go wezmę – mówi Kitty, a Haven ściąga na moment brwi, ale Kitty już zdejmuje
plakat ze ściany. – Dzięki, Haven.
Patrzymy po sobie z Margot i próbujemy zachować powagę. Haven nigdy nie miała wiele
cierpliwości do Kitty, ale mała z całą pewnością odwzajemnia to uczucie.
– Margot, byłaś na jakichś koncertach, odkąd wyjechałaś do Szkocji? – pyta Haven.
Opada na łóżko i otwiera laptop.
– Nie bardzo – odpowiada Margot. – Byłam zajęta nauką.
Margot i tak nie jest szczególną fanką muzyki na żywo. Patrzy w ekran swojego telefonu.
Spódnicę hanboka rozłożyła wokół siebie. Jest jedyną siostrą Song wciąż w kompletnym stroju.
Ja zdjęłam bolerko, więc zostałam z halce i spódnicy, a Kitty zdjęła bolerko i spódnicę i została
w samym podkoszulku i pantalonach.
Siadam na łóżku koło Haven, żeby mogła mi pokazać na Instagramie zdjęcia z wakacji na
Bermudach. W trakcie przewijania postów pojawia się zdjęcie z wycieczki narciarskiej. Haven
należy do Młodzieżowej Orkiestry Charlottesville, więc zna wiele osób z różnych szkół, w tym
z mojej.
Nie mogę powstrzymać cichego westchnienia, gdy ono się pojawia – zdjęcie naszej
grupki w autobusie w drodze powrotnej. Peter obejmuje mnie ramieniem i szepcze mi coś do
ucha. Szkoda, że nie pamiętam co.
Haven podnosi zdziwione spojrzenie i mówi:
– O, patrz, to ty, Laro Jean. Skąd to?
– Ze szkolnej wycieczki.
– Czy to twój chłopak? – pyta mnie Haven, a ja widzę, że jest pod wrażeniem i próbuje
tego nie okazywać.
Chciałabym móc powiedzieć, że tak. Ale…
Kitty podbiega do nas i zagląda nam przez ramię.
– Tak, to najseksowniejszy chłopak, jakiego w życiu widziałaś, Haven.
Rzuca to jak wyzwanie. Margot, która przeglądała swój telefon, patrzy na nas i chichocze.
– No, to nie do końca prawda – mówię wymijająco.
Jest najseksowniejszym chłopakiem, jakiego ja widziałam w swoim życiu, ale nie wiem,
z kim Haven chodzi do szkoły.
– Nie, Kitty ma rację, ciacho z niego – przyznaje Haven. – Jak go zdobyłaś? Bez urazy.
Po prostu sądziłam, że należysz do nierandkującego gatunku.
Marszczę brwi. Nierandkujący gatunek? A jaki to niby gatunek? Mały grzybek, który
siedzi w domu w półmroku i porasta mchem?
– Lara Jean często chodzi na randki – mówi lojalnie Margot.
Czerwienię się.
Nigdy nie chodzę na randki, Peter ledwo się liczy, ale jestem wdzięczna za to kłamstwo.
– Jak ma na imię? – pyta Haven.
– Peter. Peter Kavinsky.
Samo wymówienie jego imienia sprawia mi znajomą przyjemność, którą się delektuję, jak
kawałkiem czekolady rozpływającym się na języku.
– O – mówi. – Sądziłam, że spotyka się z tą ładną blondynką. Jak ona się nazywa? Jenna?
Nie przyjaźniłyście się czasem w dzieciństwie?
Czuję ucisk w sercu.
– Ma na imię Genevieve. Byłyśmy przyjaciółkami, już nie jesteśmy. A ona i Peter zerwali
jakiś czas temu.
– To od jak dawna jesteś z Peterem? – pyta Haven.
W jej oczach czai się powątpiewanie, jakby wierzyła mi w dziewięćdziesięciu procentach,
ale wciąż istniało w niej to dręczące dziesięć procent wątpliwości.
– Zaczęliśmy się spotykać we wrześniu. – To przynajmniej prawda. – W tej chwili nie
jesteśmy razem, mamy coś w rodzaju przerwy… Ale jestem… dobrej myśli.
Kitty robi mi małym palcem dołeczek w policzku.
– Uśmiechasz się – mówi i też się uśmiecha.
Przytula się do mnie mocniej.
– Pogódź się z nim dzisiaj, okej? Chcę, żeby Peter wrócił.
– To nie takie proste – mówię. Chociaż może mogłoby być proste?
– A właśnie że to łatwizna. Wciąż bardzo cię lubi, po prostu powiedz mu, że ty też go
nadal lubisz. I już! Jesteście z powrotem razem, tak jakbyś go nigdy nie wykopała z domu.
Oczy Haven robią się wielkie.
– Laro Jean, to ty zerwałaś z nim?
– Boszsz, czy tak trudno w to uwierzyć? – mrużę oczy, a Haven otwiera usta, a następnie
je zamyka, i słusznie.
Znów rzuca okiem na zdjęcie Petera. A potem wstaje i idzie do łazienki. Zamykając
drzwi, mówi:
– Mogę powiedzieć tylko tyle, że gdyby ten chłopak był mój, nigdy nie pozwoliłabym mu
odejść.
Na te słowa całe ciało zaczyna mnie mrowić.
Przyszła mi kiedyś do głowy dokładnie taka sama myśl na temat Josha, a teraz proszę –
wydaje się, jakby to było setki lat temu, a on pozostał jedynie wspomnieniem. Nie chcę, żeby
Peter podzielił jego los. Nie chcę tego dystansu minionych uczuć, kiedy mimo największych
wysiłków, zamknąwszy oczy, z trudem przypominasz sobie rysy byłego. Cokolwiek by się
działo, chcę zawsze pamiętać jego twarz.
Kiedy pora już wracać, wkładam kurtkę i z kieszeni wypada mój list do Petera. Margot go
podnosi.
– Kolejny list?
Rumienię się. Rzucam pospiesznie:
– Nie wiem, kiedy powinnam mu go dać. Czy zostawić go w skrzynce na listy, czy
naprawdę go nadać? A może twarzą w twarz? Gogo, jak myślisz?
– Powinnaś z nim po prostu porozmawiać – mówi Margot. – Jedź teraz. Tata cię podrzuci.
Pójdziesz do niego, dasz mu list i wtedy zobaczysz, co powie.
Na tę myśl moje serce wpada w galop. Teraz? Po prostu tam iść, bez uprzedzenia, bez
planu?
– No nie wiem – mruczę wymijająco. – Chyba powinnam to lepiej przemyśleć.
Margot otwiera usta, żeby coś odpowiedzieć, ale wtedy zza naszych pleców wyłania się
Kitty i mówi:
– Dość już tych listów. Po prostu idź go odzyskać.
– Nie pozwól, żeby było za późno – mówi Margot i wiem, że nie chodzi jej tylko o mnie
i Petera.
Przez to wszystko, co się między nami wydarzyło, omijam na palcach temat Josha. To
znaczy, Margot mi wybaczyła, a nie ma po co rozdrapywać starych ran. Dlatego przez ostatnie
parę dni staram się dawać jej milczące wsparcie i mam nadzieję, że to wystarczy. Ale za
niespełna tydzień Margot wraca do Szkocji. Myśl, że wyjedzie, nawet nie porozmawiawszy
z Joshem, wcale mi się nie podoba. Od tak dawna wszyscy byliśmy przyjaciółmi. Wiem, że ja
i Josh poukładamy sprawy między sobą, bo jesteśmy sąsiadami i tak to już jest z ludźmi, których
się często widuje. Sprawy układają się niemal same z siebie. Ale nie ułożą się między Margot
i Joshem, kiedy ona jest tak daleko. Jeśli teraz nie porozmawiają, blizna z czasem tylko zgrubieje,
utrwali się, a potem staną się dla siebie obcymi ludźmi, którzy nigdy się nie kochali, a to
najsmutniejsza myśl ze wszystkich.
Gdy Kitty wkłada swoje botki, szepczę do Margot:
– Jeśli ja pogadam z Peterem, ty porozmawiaj z Joshem. Nie zostawiaj tego tak.
– Zobaczymy – mówi, ale widzę, jak w jej oczach zapala się iskierka nadziei, co mnie też
napawa nadzieją.
2
Margot i Kitty śpią na tylnym siedzeniu samochodu. Kitty położyła głowę na kolanach
Margot. Margot śpi z głową na zagłówku i szeroko otwartymi ustami. Tata z lekkim uśmiechem
na twarzy słucha radia. Wszyscy są tacy spokojni, a moje serce uderza setki razy na minutę
w oczekiwaniu na to, co zamierzam zrobić.
Zrobię to dziś, tego wieczoru. Zanim wrócimy do szkoły, zanim wszystko wróci do
normy, a Peter i ja będziemy jedynie wspomnieniem. Jak szklana kula ze śniegiem, którą
potrząsasz i przez moment wszystko wywraca się do góry nogami i połyskuje jak zaczarowane,
by zaraz opaść i wrócić na swoje miejsce. Sprawy mają łatwość powracania do stanu
wyjściowego. Ja nie chcę wracać.
Czekam, aż znajdziemy się jedną przecznicę od osiedla Petera, i proszę tatę, żeby mnie
podrzucił. Musi słyszeć napięcie w moim głosie, naglącą potrzebę, bo nie zadaje żadnych pytań,
tylko się zgadza.
Kiedy zatrzymujemy się pod domem Petera, w środku palą się światła, a jego samochód
stoi na podjeździe, podobnie jak minivan jego mamy. Słońce właśnie zachodzi, wcześnie, bo to
zima. U sąsiadów z naprzeciwka wciąż wiszą świąteczne lampki. Dziś jest na to chyba ostatni
dzień, skoro mamy Nowy Rok. Nowy rok, nowy początek.
Czuję, jak żyły pulsują mi w nadgarstkach. Jestem zdenerwowana, taka zdenerwowana…
Wyskakuję z samochodu i dzwonię do drzwi. Na dobiegający z wnętrza odgłos kroków macham
ręką, żeby tata jechał, więc wycofuje się z podjazdu. Kitty się obudziła i przykleja szeroko
uśmiechniętą twarz do szyby. Podnosi kciuki do góry, a ja jej macham.
Drzwi otwiera Peter. Serce skacze mi w piersi jak meksykańska skacząca fasolka. Peter
ma na sobie kraciastą koszulę, której nigdy wcześniej nie widziałam. Pewnie dostał ją pod
choinkę. Włosy ma rozczochrane na czubku, jakby przed momentem leżał. Nie wygląda na
zaskoczonego moim widokiem.
– Hej. – Zerka na moją spódnicę, która wybrzusza się pod zimową kurtką jak balowa
suknia. – Czemu jesteś tak odstrzelona?
– Z okazji Nowego Roku.
Może powinnam była najpierw wrócić do domu i się przebrać. Przynajmniej wtedy
czułabym się sobą, stojąc tak z podkulonym ogonem na progu tego domu.
– To jak ci minęły święta?
– Dobrze. – Odczekuje całe cztery sekundy, zanim zadaje pytanie. – A tobie?
– Świetnie. Mamy nowego szczeniaczka. Ma na imię Jamie Fox-Pickle.
Nawet cienia uśmiechu na twarzy Petera. Jest lodowaty. Nie spodziewałam się tego po
nim. A może nie lodowaty, tylko zwyczajnie obojętny.
– Możemy przez chwilkę porozmawiać?
Peter wzrusza ramionami, co wygląda na zgodę, ale nie zaprasza mnie do środka. Nagle
dopada mnie mdlący lęk, że jest u niego Genevieve, ale szybko się rozwiewa, kiedy dociera do
mnie, że gdyby była u niego, to nie stałby tu ze mną. Wkłada trampki i kurtkę, a następnie
wychodzi na werandę. Zamyka za sobą drzwi i siada na schodkach. Siadam obok niego,
wygładzając wokół siebie spódnicę.
– O co chodzi? – pyta, jakbym zajmowała mu drogocenny czas.
Coś jest nie tak. Nie tego się spodziewałam.
Ale czego właściwie oczekiwałam od Petera? Że dam mu list, on go przeczyta i znów
mnie pokocha? Porwie mnie w ramiona, pocałujemy się namiętnie, ale tylko pocałujemy,
niewinnie. A potem co? Będziemy się spotykać? Po jakim czasie się mną znudzi, zatęskni za
Genevieve, zapragnie więcej, niż jestem gotowa dać, w sprawach łóżkowych i w ogóle? Kogoś
takiego jak on nigdy nie zadowoli siedzenie w domu i oglądanie filmów na kanapie. W końcu to
Peter Kavinsky.
Tak bardzo pochłania mnie ta wartka wizja przyszłości, że Peter powtarza pytanie, ale
tym razem mniej chłodno.
– O co chodzi, Laro Jean?
Patrzy na mnie, jakby na coś czekał, a ja nagle boję się mu to dać.
Zaciskam dłoń na liście i wpycham go do kieszeni kurtki. Ręce mi grabieją. Nie mam ani
rękawiczek, ani czapki. Powinnam chyba wracać do domu.
– Przyszłam tylko powiedzieć… powiedzieć, że przykro mi z powodu tego, jak potoczyły
się sprawy. I… mam nadzieję, że możemy zostać przyjaciółmi. I szczęśliwego nowego roku.
Na te słowa mruży oczy.
– Szczęśliwego nowego roku? – powtarza. – Przyszłaś mi to powiedzieć? Przykro mi
i szczęśliwego nowego roku?
– I mam nadzieję, że możemy zostać przyjaciółmi – dodaję, przygryzając wargę.
– Masz nadzieję, że możemy zostać przyjaciółmi – powtarza, a w jego głosie pobrzmiewa
nutka sarkazmu, której nie rozumiem i która mi się nie podoba.
– To właśnie powiedziałam.
Zaczynam się podnosić. Miałam nadzieję, że podrzuci mnie do domu, ale teraz nie chcę
go o to prosić. Chociaż jest tak zimno. Może gdybym to jakoś lekko zasugerowała…
Chuchając w ręce, mówię:
– Dobra, zbieram się do domu.
– Chwileczkę. Wróćmy do części z przeprosinami. Za co właściwie mnie przepraszasz?
Za wyrzucenie mnie ze swojego domu czy za uznanie mnie za dupka, który rozpowiada
wszystkim naokoło, że uprawialiśmy seks, chociaż tak nie było?
W gardle rośnie mi gula. Takie ujęcie sprawy brzmi naprawdę koszmarnie.
– Za obie te rzeczy. Przepraszam cię za obie.
Peter przechyla głowę na bok i unosi brwi.
– I za co jeszcze?
Obruszam się. Za co jeszcze?
– Nie ma żadnego „jeszcze”. To tyle.
Dzięki Bogu, że nie dałam mu listu, jeśli ma zamiar zachowywać się w ten sposób.
Przecież nie tylko ja mam za co przepraszać.
– Sama przyszłaś tu, żeby powiedzieć „przykro mi” i „zostańmy przyjaciółmi”. Nie masz
prawa się spodziewać, że przyjmę te twoje gówniane przeprosiny.
– I tak życzę ci szczęśliwego nowego roku. – Teraz ja jestem sarkastyczna i bardzo mi to
odpowiada. – Miłego życia. Wszelkiej pomyślności i tak dalej.
– Świetnie. Cześć.
Odwracam się, żeby odejść. Dziś rano byłam tak pełna nadziei, czułam taką ekscytację na
myśl o tym, co się wydarzy. Rany, co za dupek z tego Petera. Chrzanić go!
– Momencik.
Serce podskakuje mi z nadzieją, tak jak Jamie Fox--Pickle wskakuje na moje łóżko –
pospiesznie i bez zaproszenia. Ale odwracam się z miną pod tytułem „Czego znowu chcesz?”,
więc Peter tego nie dostrzega.
– Co tam mniesz w kieszeni?
Sięgam ręką błyskawicznie na dół.
– To? Nic. Jakaś ulotka. Leżała na ziemi pod twoją skrzynką. Bez obaw, wyrzucę ją za
ciebie.
– Daj mi ją, sam wyrzucę – mówi i wyciąga rękę.
– Nie, powiedziałam, że to zrobię.
Wpycham list głębiej do kieszeni kurtki, a Peter próbuje mi go wyrwać z ręki. Wywijam
mu się gwałtownie i nie puszczam koperty. Wzrusza ramionami, a ja się uspokajam i wzdycham
cicho z ulgą. Wtedy on się na mnie rzuca i wyrywa mi list.
– Oddawaj, Peterze! – dyszę.
– Kradzież listów to przestępstwo federalne – mówi beztrosko, po czym spogląda w dół
na kopertę. – Do mnie. Od ciebie.
Rzucam się desperacko na kopertę, czego się nie spodziewał. Walczymy o nią. Ściskam
jej róg, ale on nie chce puścić.
– Przestań, bo podrzesz! – krzyczy, odginając moje palce.
Próbuję chwycić mocniej, ale jest za późno. Wygrał.
Peter trzyma kopertę nad moją głową, otwiera ją i zaczyna czytać. Koszmarnie jest tak
stać przed nim, w oczekiwaniu sama nie wiem na co. Na kolejną porcję upokorzenia? Pewnie
powinnam po prostu odejść. Tak strasznie powoli czyta.
Kiedy dociera wreszcie do końca, pyta:
– Czemu nie chciałaś mi tego dać? Czemu zamierzałaś po prostu odejść?
– Bo… nie wiem, nie sprawiałeś wrażenia, żebyś był zadowolony z mojej obecności… −
Urywam bez przekonania.
– To się nazywa odgrywanie trudnego do zdobycia! Czekałem na twój telefon, głuptasie.
Minęło sześć dni.
Zatyka mnie.
– O!
– O.
Przyciąga mnie do siebie za poły kurtki na tyle blisko, by móc mnie pocałować. Jestem
tak blisko, że widzę parę z jego oddechu. Tak blisko, że gdybym tylko chciała, mogłabym
policzyć jego rzęsy.
– Więc… nadal mnie lubisz? – pyta przyciszonym głosem.
– Tak – szepczę. – To znaczy, trochę.
Serce bije mi: łup-łup-łup. Kręci mi się w głowie. Czy to sen? Jeśli tak, nie chcę się
z niego budzić.
Peter rzuca mi spojrzenie pod tytułem „Błagam cię, przecież wiesz, że mnie lubisz”.
Lubię go, lubię. A potem mówi łagodnie:
– Czy wierzysz mi, że nie rozpowiadałem, że uprawialiśmy seks na wycieczce
narciarskiej?
– Tak.
– Dobrze. – Wciąga powietrze. – Czy… czy coś się wydarzyło między tobą
a Sandersonem po tym, jak wyszedłem tamtego wieczoru?
Jest zazdrosny! Ta myśl rozgrzewa mnie jak gorąca zupa. Zaczynam mówić, że nic z tych
rzeczy, ale on pospiesznie mi przerywa.
– Czekaj. Nie mów mi. Nie chcę wiedzieć.
– Nie – mówię stanowczo, żeby wiedział, że to prawda.
Kiwa głową, ale nic nie mówi.
Pochyla się, zamykam oczy, a serce trzepocze mi w piersi jak skrzydła kolibra.
Technicznie rzecz biorąc, całowaliśmy się tylko cztery razy i tylko jeden raz tak naprawdę.
Chciałabym już przejść do rzeczy, żebym mogła przestać się denerwować. Ale Peter mnie nie
całuje, nie tak, jak się tego spodziewam. Całuje mnie w lewy policzek, a potem w prawy. Ma
ciepły oddech. A potem nic. Otwieram gwałtownie oczy. Czy robi to na odczepnego? Czemu nie
całuje mnie porządnie?
– Co robisz? – pytam szeptem.
– Buduję napięcie.
– Po prostu mnie pocałuj – mówię szybko.
Przechyla głowę na bok, muska policzkiem mój policzek. W tej chwili otwierają się drzwi
wejściowe i ze skrzyżowanymi ramionami staje w nich młodszy brat Petera, Owen. Odsuwam się
od Petera, jakbym się właśnie dowiedziała, że cierpi na jakąś nieuleczalną chorobę zakaźną.
– Mama chce, żebyście weszli do środka i napili się cydru – mówi z kpiącym
uśmieszkiem.
– Za chwilę – odpowiada Peter, przyciągając mnie z powrotem do siebie.
– Powiedziała „natychmiast” – informuje Owen.
O mój Boże. Rzucam Peterowi spanikowane spojrzenie.
– Powinnam się pewnie zbierać, zanim tata zacznie się niepokoić…
Peter wskazuje brodą drzwi.
– Wejdź na chwilkę, a potem odwiozę cię do domu. – Wchodzę do środka, a on pomaga
mi zdjąć płaszcz i mówi przyciszonym głosem: − Naprawdę zamierzałaś wracać do domu na
piechotę w tej kiecce? W taki mróz?
– Nie, zamierzałam wzbudzić w tobie takie wyrzuty sumienia, żebyś mnie odwiózł –
szepczę.
– Co ty na sobie masz? – pyta Owen.
– Strój, który Koreańczycy wkładają z okazji Nowego Roku – odpowiadam.
Z kuchni wychodzi mama z dwoma parującymi kubkami. Ma na sobie długi kaszmirowy
sweter spięty luźno w pasie i kremowe kapcie z warkoczowym ściegiem.
– Jest piękna – mówi. – Wyglądasz cudownie. Tak kolorowo.
– Dziękuję – odpowiadam speszona zamieszaniem, jakie wywołałam.
Siadamy we troje w salonie. Owen chroni się w kuchni. Wciąż czuję rumieńce od
prawie-pocałunku i tego, że mama Petera pewnie wie, co kombinowaliśmy. Zastanawiam się też,
jak dużo wie o tym, co się między nami działo; ile jej powiedział, jeśli powiedział.
– Jak ci minęło Boże Narodzenie, Laro Jean? – pyta mnie jego mama.
Dmucham w swój kubek.
– Bardzo miło. Tata kupił mojej młodszej siostrze szczeniaka i wszyscy chcieliśmy się
z nim bawić. Poza tym moja starsza siostra jeszcze nie wyjechała z powrotem do college’u, więc
z tego też się cieszę. A pani jak minęły święta?
– O, miło. Spokojnie. – Wskazuje na kapcie. – Dostałam je od Owena. Jak się udało
świąteczne przyjęcie? Czy twoim siostrom smakowały owocowe ciasteczka, które upiekł Peter?
Szczerze mówiąc, dla mnie są niejadalne.
Zaskoczona spoglądam na Petera, który nagle jest bardzo zajęty przewijaniem czegoś
w telefonie.
– Mówiłeś chyba, że to twoja mama je upiekła.
Jego mama uśmiecha się z dumą.
– Nie, zrobił je całkiem samodzielnie. Był bardzo zdeterminowany.
– Były obrzydliwe! – woła z kuchni Owen.
Mama znów się śmieje, a potem zapada cisza. Usiłuję rozpaczliwie wymyślić jakikolwiek
temat do rozmowy. Może postanowienia noworoczne? Burza śnieżna, która ma ponoć przejść
w przyszłym tygodniu? Peter nie ułatwia sprawy. Znów wpatruje się w swój telefon.
Mama wstaje.
– Miło cię było zobaczyć, Laro Jean. Peter, nie zatrzymuj jej zbyt długo.
– Nie będę. – A potem zwraca się do mnie. – Zaraz wracam. Pójdę tylko po kluczyki.
Kiedy znika, mówię:
– Przepraszam, że wpadłam tak bez zaproszenia w Nowy Rok. Mam nadzieję, że
w niczym nie przeszkodziłam.
– Jesteś u nas zawsze mile widziana. – Pochyla się, kładzie mi dłoń na kolanie i ze
znaczącym spojrzeniem mówi: − Tylko traktuj ostrożnie jego serce.
Żołądek mi się kurczy. Czy Peter opowiedział jej, co się między nami wydarzyło?
Klepie mnie po kolanie i wstaje.
– Dobranoc, Laro Jean.
– Dobranoc – powtarzam.
Mimo jej miłego uśmiechu mam wrażenie, że wpadłam w tarapaty. W jej głosie
pobrzmiewała nutka reprymendy – dobrze ją usłyszałam. „Nie baw się moim synem”,
powiedziała. Czy Petera bardzo przygnębiło to, co się między nami wydarzyło? Nie wyglądało na
to. Był wkurzony, może trochę zraniony. Ale nie aż tak, żeby rozmawiać o tym z mamą. A może
są ze sobą bardzo blisko? Strasznie mi przykro, że już zdążyłam zrobić złe wrażenie, zanim
w ogóle zaczęliśmy się z Peterem spotykać.
Na zewnątrz panuje mrok, na niebie nie widać wielu gwiazd. Może wkrótce znów zacznie
sypać śnieg. Na parterze palą się wszystkie światła, a na piętrze świeci się w pokoju Margot. Po
drugiej stronie ulicy widzę rozświetloną w oknie małą choineczkę pani Rothschild.
Siedzimy z Peterem w przytulnym cieple jego samochodu. Nagrzane powietrze dmucha
z klimatyzatora.
– Mówiłeś mamie, jak zerwaliśmy? – pytam.
– Nie. Bo nie zerwaliśmy – odpowiada, przykręcając ogrzewanie.
– Nie?
Śmieje się.
– Nie, bo nigdy nie byliśmy tak naprawdę razem, nie pamiętasz?
A teraz jesteśmy? Zastanawiam się nad tym, ale nie pytam, bo Peter obejmuje mnie
ramieniem i przechyla ku sobie moją głowę. I znów jestem zdenerwowana.
– Nie denerwuj się – mówi.
Cmokam go pospiesznie na dowód, że się nie denerwuję.
– Pocałuj mnie tak, jakbyś się za mną stęskniła – mówi schrypniętym głosem.
– Tęskniłam – mówię. – Przeczytałeś o tym w liście.
– Tak, ale…
Zanim zdąży dokończyć, całuję go. Porządnie. Z zaangażowaniem. On z równym
zaangażowaniem to odwzajemnia. Jakby minęły setki lat. A potem przestaję myśleć i zatracam
się w pocałunku.
3
Kiedy Peter odjeżdża, pędzę do domu, żeby o wszystkim opowiedzieć Margot i Kitty.
Czuję się, jakbym wygrała w totka, i muszę to z siebie wyrzucić.
Kitty leży na kanapie i ogląda telewizję z Jamiem Fox--Picklem na kolanach. Kiedy staję
w drzwiach, podrywa się gwałtownie. Przyciszonym głosem mówi:
– Gogo płacze.
Mój entuzjazm natychmiast gaśnie.
– Co! Czemu?
– Chyba była u Josha, porozmawiali i nie poszło dobrze. Powinnaś do niej zajrzeć.
O nie. Nie tak miało się między nimi ułożyć. Mieli do siebie wrócić, jak Peter i ja.
Kitty układa się z powrotem na kanapie z pilotem w ręku, spełniwszy swój siostrzany
obowiązek.
– Jak poszło z Peterem?
– Świetnie – mówię. – Naprawdę świetnie.
Niezamierzony uśmiech pojawia się na mojej twarzy, więc przez wzgląd na Margot
pospiesznie go tłumię.
Idę do kuchni i parzę dla Margot kubek wieczornej herbaty z dwiema łyżkami miodu, taki
jak robiła nam na dobranoc mama. Przez moment rozważam dolanie kropelki whisky, bo
widziałam coś takiego w wiktoriańskim serialu telewizyjnym – panny służące dolewały whisky
do ciepłego napoju pani domu, by ukoić jej skołatane nerwy. Wiem, że Margot pije w college’u,
ale już ma kaca, a poza tym wątpię, żeby tacie się to spodobało. Wlewam więc samą herbatę,
sans whisky, do mojego ulubionego kubka i posyłam z nim na górę Kitty. Każę jej zachowywać
się słodko. Mówię, że powinna najpierw dać Margot herbatę, a potem przytulić się na co
najmniej pięć minut. Czemu Kitty się sprzeciwia, bo ona się przytula, tylko jeśli coś z tego ma,
a poza tym przeraża ją widok przygnębionej Margot.
– Zaniosę jej do przytulania Jamiego – mówi Kitty.
Egoistka!
Kiedy wkraczam do pokoju Margot z posmarowanym masłem tostem cynamonowym, nie
ma śladu po Kitty ani Jamiem. Margot leży zwinięta na boku i płacze.
– Jest naprawdę po wszystkim, Laro Jean – szepcze. – Zerwaliśmy, ale teraz wiem, że to
koniec na dobre. M-myślałam, że jeśli będę chciała do niego wrócić, to on też będzie tego chciał,
ale n-nie chce.
Zwijam się koło niej, przyciskając czoło do jej pleców. Czuję każdy jej oddech. Szlocha
w poduszkę, a ja drapię ją po łopatkach, tak jak lubi. Trzeba wiedzieć, że Margot nigdy nie
płacze, więc widok jej łez wywraca mój świat i ten dom do góry nogami. Wszystko wydaje się
jakieś niestabilne.
– Mówi, że związki na odległość są za t-trudne, że słusznie zrobiłam, zrywając z nim. Tak
za nim tęskniłam, a mam wrażenie, że on za mną ani trochę.
Przygryzam wargę w poczuciu winy. To ja namówiłam ją na rozmowę z Joshem. Po
części to moja wina.
– Margot, tęsknił za tobą. Tęsknił jak wariat. Wyglądałam przez okno na lekcji
francuskiego i widziałam, jak siedzi na trybunach i je samotnie lunch. To był przygnębiający
widok.
Pociąga nosem.
– Naprawdę?
– Tak.
Nie rozumiem, o co chodzi Joshowi. Zachowywał się, jakby był strasznie w niej
zakochany. Po jej wyjeździe niemal popadł w depresję. A teraz coś takiego?
– Ja chyba… chyba nadal go bardzo kocham – mówi z westchnieniem.
– Naprawdę?
Kocham. Margot powiedziała „kocham”. Chyba nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby
mówiła, że kocha Josha. Może że jest „zakochana”, ale nie że „kocha”.
Margot ociera oczy prześcieradłem.
– Zerwałam z nim właśnie po to, żeby nie być dziewczyną płaczącą za swoim
chłopakiem, a dokładnie tak skończyłam. Żałosne.
– Jesteś najmniej żałosną osobą, jaką znam, Gogo – mówię.
Margot przestaje pociągać nosem i odwraca się, tak że leżymy twarzami do siebie.
– Nie powiedziałam, że ja jestem żałosna. Miałam na myśli płakanie za chłopakiem –
mówi, marszcząc brwi.
– Aha. Nie uważam, żeby płakanie za kimkolwiek było żałosne. Znaczy jedynie, że ci na
tym kimś bardzo zależy.
– Tak długo płakałam, że moje oczy wyglądają chyba jak… jak pomarszczone rodzynki.
Tak? – Margot mruży oczy.
– Trochę spuchnięte… – przyznaję. – Po prostu nie są przyzwyczajone do płaczu. Mam
pomysł!
Zeskakuję z łóżka i zbiegam na dół do kuchni. Napełniam miskę śniadaniową lodem,
wkładam do niej dwie srebrne łyżeczki i wracam biegiem na górę.
– Połóż się na plecach – zarządzam, a ona się temu poddaje. – Zamknij oczy. – Kładę na
powiekach po łyżeczce.
– To naprawdę działa?
– Widziałam to w jakimś czasopiśmie.
Kiedy łyżeczki nagrzewają się od jej skóry, zanurzam je z powrotem w lodzie i kładę
znów na jej twarzy, i tak w kółko. Prosi, żebym opowiedziała jej, co wydarzyło się z Peterem,
więc mówię, ale pomijam wszystko o całowaniu, bo nie wydaje mi się to stosowne w obliczu jej
zerwania. Siada wyprostowana i mówi:
– Nie musisz udawać, że lubisz Petera, tylko po to, żeby mnie nie urazić. – Margot
przełyka z trudem ślinę, jakby miała chore gardło. – Jeśli jakakolwiek część ciebie wciąż czuje
coś do Josha… i jeśli on czuje coś do ciebie… − Wydaję z siebie okrzyk przerażenia, otwieram
usta, żeby temu zaprzeczyć, powiedzieć, że to już odległa przeszłość, ale Margot ucisza mnie
gestem dłoni. – Byłoby mi ciężko, ale nie chciałabym stanąć temu na drodze, wiesz? Szczerze,
Laro Jean. Możesz się przyznać.
Czuję taką ulgę, taką wdzięczność, że o tym wspomniała. Wyrzucam z siebie pospiesznie:
– O matko, nie czuję nic do Josha, Gogo. Nie w ten sposób. Ani trochę. I on do mnie też
nic nie czuje. Chyba… chyba obojgu nam cię brakowało. To Petera lubię. – Znajduję pod kocem
rękę Margot i splatam nasze małe palce. – Słowo siostry.
Przełyka z trudem ślinę.
– W takim razie nie ma chyba żadnego tajemnego powodu, dla którego nie chce do mnie
wrócić. Chyba po prostu nie chce ze mną już być i tyle.
– Nie, po prostu jesteś w Szkocji, a on w Wirginii i to zbyt skomplikowane, i tyle. Mądrze
zrobiłaś, że zerwałaś z nim, kiedy zerwałaś. Mądrze, odważnie, słusznie.
Na jej twarz wypełza ciemny cień wątpliwości, potem kręci głową, a jej spojrzenie się
rozjaśnia.
– Wystarczy już o mnie i Joshu. Było, minęło. Opowiedz mi więcej o Peterze. Proszę, to
poprawi mi humor. – Kładzie się na plecach, a ja z powrotem umieszczam łyżeczki na jej oczach.
– Najpierw był dziś dla mnie chłodny, bardzo obojętny…
– Nie, wróć do samego początku.
Cofam się więc dalej: opowiadam o związku na niby, jacuzzi i wszystkim. W trakcie
opowiadania Margot zdejmuje raz po raz łyżki, żeby móc na mnie spojrzeć. Po jakimś czasie jej
oczy dochodzą do siebie, a mnie robi się lżej – wręcz kręci mi się w głowie. Od miesięcy
trzymałam to przed nią w tajemnicy, a teraz wie o wszystkim, co się wydarzyło od jej wyjazdu,
a ja znów czuję z nią bliskość. Nie da się być z kimś blisko, kiedy rozdzielają was sekrety.
Margot odchrząkuje. Waha się, a potem pyta:
– I jak całuje?
Rumienię się. Stukam palcem w usta, po czym mówię:
– Całuje, jakby… jakby był zawodowcem.
Margot chichocze i unosi łyżeczki z oczu.
– Jak męska prostytutka?
Chwytam jedną z łyżeczek i uderzam nią w czoło Margot jak w gong.
– Au!
Rzuca się po drugą łyżeczkę, ale jestem szybsza i zgarniam obie. Śmiejemy się jak
wariatki, kiedy próbuję kolejny raz trafić ją w czoło.
– Margot… Bolało cię, kiedy uprawiałaś seks?
Uważam, żeby nie wymienić imienia Josha. Dziwne to, do tej pory tak naprawdę nie
rozmawiałyśmy z Margot o seksie, bo żadna z nas nie miała doświadczenia. A teraz ona ma, a ja
nie i chciałabym się dowiedzieć wszystkiego, co ona wie.
– Hmm. Pierwsze kilka razy, troszkę. – Teraz to ona się rumieni. – Laro Jean, nie potrafię
o tym z tobą rozmawiać. To zbyt krępujące. Nie możesz po prostu zapytać Chris?
– Nie, chcę to usłyszeć od ciebie. Proszę, Gogo. Musisz opowiedzieć mi wszystko, żebym
wiedziała. Nie chcę wyjść na kretynkę, kiedy będę to robić po raz pierwszy.
– Przecież nie kochaliśmy się z Joshem aż tyle razy! Nie jestem ekspertem. Tylko z nim
to robiłam. Ale jeśli myślisz o seksie z Peterem, to bądź ostrożna, użyjcie prezerwatywy i tak
dalej. – Kiwam pospiesznie głową, a ona przechodzi do tego, co najważniejsze. – I bądź pewna,
że tego chcesz. Tak pewna, jak to tylko możliwe. I upewnij się też, że on wie, że musi być bardzo
delikatny i czuły, żeby to było coś wyjątkowego, co będziesz mogła z przyjemnością wspominać.
– Rozumiem. A jak długo to trwało od początku do końca?
– Nie tak długo. Dla Josha to też był pierwszy raz.
Brzmi to tęsknie. Mnie też robi się przykro. Peter robił to tyle razy z Genevieve, że
pewnie do tej pory jest już zawodowcem.
Pewnie nawet będę miała od pierwszego razu orgazm. I świetnie, ale byłoby miło,
gdybyśmy oboje nie wiedzieli, co robimy, a nie tylko ja.
– Nie żałujesz tego, prawda?
– Nie. Nie wydaje mi się. Chyba zawsze będę zadowolona, że przeżyłam to z Joshem.
Niezależnie od tego, jak wszystko się skończyło.
Czuję ulgę, że nawet teraz, z oczami czerwonymi od płaczu, Margot wciąż nie żałuje, że
kochała Josha.
Tej nocy śpię w jej pokoju, jak za dawnych czasów, przytulając się do niej pod kołdrą.
Pokój Margot jest najchłodniejszy, bo znajduje się nad garażem. Słucham, jak ogrzewanie włącza
się i wyłącza.
Leżąc koło mnie w ciemnościach, Margot mówi:
– Po powrocie do szkoły mam zamiar umawiać się z mnóstwem Szkotów. Kiedy będę
miała następną taką okazję, prawda?
Chichoczę i odwracam się twarzą w jej stronę.
– Nie, chwileczkę… Nie umawiaj się z bandą Szkotów. Umów się z jednym Anglikiem,
jednym Irlandczykiem, jednym Szkotem. I Walijczykiem! Wycieczka krajoznawcza po Imperium
Brytyjskim!
– Faktycznie, studiuję przecież antropologię – mówi Margot i znów chichoczemy. –
Wiesz, co jest w tym najsmutniejsze? Nigdy więcej nie będziemy z Joshem przyjaciółmi, jak
dawniej. Nie po tym wszystkim. Ten etap się zakończył. Był moim najlepszym przyjacielem.
Posyłam jej niby-zranione spojrzenie dla rozładowania atmosfery, żeby nie zaczęła znów
płakać.
– Hej, myślałam, że to ja jestem twoją najlepszą przyjaciółką!
– Nie jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Jesteś moją siostrą, a to znaczy więcej.
To znaczy więcej.
– Zaczynaliśmy z Joshem z takim luzem, tak przyjemnie, a teraz jesteśmy sobie obcy.
Nigdy nie odzyskam tej osoby, którą znałam najlepiej na świecie i która mnie znała najlepiej na
świecie.
Czuję ukłucie w sercu. Przedstawiła to w taki smutny sposób.
– Możecie odzyskać przyjaźń, gdy minie trochę czasu.
Ale to nie będzie to samo, wiem o tym. Będziesz zawsze opłakiwać to, co było kiedyś.
Zawsze będzie czegoś… brakowało.
– Ale nie będzie jak dawniej.
– Nie – przyznaję. – Raczej nie będzie.
Co ciekawe, przychodzi mi na myśl Genevieve, to, kim dawniej dla siebie byłyśmy.
Nasza przyjaźń miała sens w dzieciństwie, ale już nie, kiedy jesteśmy starsze. Chyba nie można
trwać przy tym, co było dawniej, dla samego trwania.
Wygląda na to, że nastąpił koniec pewnej epoki. Koniec z Margot i Joshem. Tym razem
naprawdę. Naprawdę, bo Margot płacze, a ja słyszę w jej głosie, że to koniec. Tym razem obie
o tym wiemy. Sytuacja uległa zmianie.
– Nie pozwól, żeby ci się to przytrafiło, Laro Jean. Nie wchodź w związek na tyle
poważnie, żeby nie dało się z tego wycofać. Bądź sobie zakochana w Peterze, jeśli chcesz, ale
uważaj na swoje serce. Sytuacja może wyglądać, jakby miała trwać wiecznie, ale nie trwa.
Miłość może zniknąć, podobnie jak ludzie, nawet jeśli nie mają takiego zamiaru. Nie ma żadnej
gwarancji.
Przełykam głośno ślinę.
– Obiecuję, że będę ostrożna.
Ale nie jestem nawet pewna, co to znaczy. Jak mam uważać, skoro już czuję do niego tak
wiele?
4
Margot poszła kupić nowe botki ze swoją przyjaciółką, Casey, tata jest w pracy, a Kitty
i ja leniuchujemy przed telewizorem, kiedy wibruje koło mnie telefon. Esemes od Petera. „Kino
dzisiaj?” Odpisuję, że tak, z wykrzyknikiem. Potem usuwam wykrzykniki, bo wygląda to zbyt
entuzjastycznie. Chociaż bez wykrzyknika samo „tak” zdaje się kompletnie entuzjazmu
pozbawione. Decyduję się na uśmieszek i naciskam „wyślij”, zanim jeszcze bardziej
przekombinuję.
– Z kim piszesz?
Kitty leży rozłożona na podłodze salonu i pożera łyżeczką pudding. Jamie próbuje go
polizać, ale ona tylko kręci głową i mówi z naganą:
– Wiesz, że nie wolno ci jeść czekolady!
– Pisałam do Petera. Wiesz, że to może nawet nie być prawdziwa czekolada. Możliwe, że
to masa czekoladopodobna. Sprawdź etykietkę.
Z nas wszystkich to Kitty ma dla Jamiego najtwardszą rękę. Nie podnosi go natychmiast,
kiedy zaskamle, że chciałby być wzięty na ręce. Pryska mu wodą z butelki prosto w pysk, kiedy
jest niegrzeczny. Wszystkich sztuczek uczy się od sąsiadki z naprzeciwka, pani Rothschild, która,
jak się okazuje, jest niemal zaklinaczką psów. Niegdyś miała trzy psy, ale kiedy rozwiedli się
z mężem, zatrzymała Simone, golden retrievera, a mężowi przypadła opieka nad pozostałymi
dwoma.
– Czy Peter jest znów twoim chłopakiem? – pyta mnie Kitty.
– Hmm. Nie jestem pewna.
Po tym, co Margot powiedziała wczoraj wieczorem – by się nie spieszyć, chronić serce
i nie dopuszczać do sytuacji bez powrotu – trochę niepewności nie zaszkodzi. Poza tym trudno
zredefiniować coś, co od początku nie zostało jasno zdefiniowane. Byliśmy dwojgiem ludzi
udających wzajemne zainteresowanie, udających bycie parą, więc kim teraz jesteśmy? I jak by
się to rozwinęło, gdybyśmy zaczęli się sobie po prostu podobać, bez stwarzania pozorów? Czy
w ogóle byśmy się związali? Chyba nigdy się tego nie dowiemy.
– Co to znaczy, że nie jesteś pewna? – naciska Kitty. – Nie powinnaś przypadkiem
wiedzieć, czy jesteś czyjąś dziewczyną, czy nie?
– Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. To znaczy nie otwarcie.
Kitty przełącza kanał.
– Powinnaś się nad tym zastanowić.
Przewracam się na bok i podpieram na łokciu.
– Ale czy to by cokolwiek zmieniło? Lubimy się. Po co nam etykietka? Co by to
zmieniło? – Kitty nie odpowiada. – Halo!
– Sorry, możesz powtórzyć w czasie przerwy na reklamy? Próbuję oglądać program.
Rzucam w jej głowę poduszką.
– Już lepiej rozmawiałoby mi się o tym z Jamiem. – Klaszczę w dłonie. – Chodź tu,
Jamie!
Jamie unosi głowę, żeby na mnie spojrzeć, po czym kładzie ją z powrotem i wtula w bok
Kitty, niewątpliwie w nadziei na pudding.
Wczoraj wieczorem w samochodzie Peter nie sprawiał wrażenia, żeby przejmował się
statusem naszej relacji. Był radosny i beztroski, jak zwykle. Ja bez wątpienia należę do osób,
które przesadnie zamartwiają się każdą najmniejszą drobnostką. Dobrze zrobiłaby mi dawka
wyluzowanej filozofii życiowej Petera.
– Pomożesz mi wybrać strój na dzisiejsze wyjście do kina z Peterem? – pytam Kitty.
– Mogę z wami pójść?
– Nie! – Kitty robi nadętą minę, a ja się poprawiam: − Może następnym razem.
– W porządku. Pokaż mi dwie opcje, a ja powiem ci, która jest lepsza.
Pędzę na górę do swojego pokoju i zaczynam przeglądać szafę. To będzie nasza pierwsza
prawdziwa randka, chciałabym zrobić na nim wrażenie. Niestety Peter już widział mnie we
wszystkich moich porządnych ubraniach, więc jedyne, co mogę zrobić, to skorzystać z szafy
Margot. Przywiozła ze Szkocji kremową swetrową sukienkę, do której mogę włożyć rajtki
i brązowe botki. Ma też bławatkowy sweter we wzory, który mi się szaleńczo podoba. Mogę go
włożyć z żółtą spódnicą i żółtą wstążką we włosach… Zakręciłabym je, bo Peter powiedział mi
kiedyś, że takie mu się podobają.
– Kitty! – krzyczę. – Chodź na górę i popatrz na moje propozycje!
– W przerwie na reklamy! – odkrzykuje.
Tymczasem piszę esemes do Margot:
Mogę pożyczyć Twój niebieski sweter albo kremową sukienkę?
Kitty przychyla się do swetra, mówiąc, że wyglądam, jakbym miała na sobie strój
łyżwiarski, co mi się podoba.
– Możesz się tak ubrać, kiedy pójdziemy na łyżwy – mówi. – Ty, ja i Peter.
Śmieję się.
– W porządku.
5
Kiedy idziemy razem korytarzem, dziewczyny szepczą między sobą. Chłopcy się
podśmiewają. Jeden chłopak z drużyny lacrosse podbiega i próbuje przybić piątkę Peterowi,
który odgania go z warknięciem.
Lucas podchodzi do mnie, kiedy stoję sama przy szafce i wymieniam książki.
– Nie będę owijał w bawełnę – mówi. – Spytam prosto z mostu. Czy dziewczyna na tym
nagraniu to naprawdę ty?
Biorę głęboki, uspokajający oddech.
– To ja.
Lucas gwiżdże cicho.
– Cholerka.
– No.
– I… czy wy…
– Nie, z całą pewnością nie. My nie.
– Czemu nie?
Peszy mnie to pytanie, choć wiem, że nie ma do tego powodu. Po prostu nigdy nie
rozmawiałam o seksie, bo komu przyszłoby do głowy mnie o to pytać?
– Nie, bo nie. Nie ma wielkiego ukrytego powodu, oprócz tego, że nie jestem jeszcze na
to gotowa i nie wiem, czy on jest. Nawet o tym nie rozmawialiśmy.
– No, nie jest przecież prawiczkiem. W żadnym tego słowa znaczeniu. – Dla podkreślenia
słów Lucas otwiera szeroko swoje błękitne anielskie oczy. – Wiem, że jesteś niewinna, Laro
Jean, ale Kavinsky z całą pewnością nie jest. Mówię ci to z punktu widzenia chłopaka.
– Nie wiem, co to ma ze mną wspólnego – odparowuję, choć już wcześniej mnie to
nurtowało i martwiło.
Rozmawialiśmy raz o tym z Peterem, o tym, czy chłopak i dziewczyna, którzy długo ze
sobą chodzą, z automatu muszą też uprawiać seks, ale nie pamiętam, czy kiedykolwiek
powiedział, co on o tym myśli. Powinnam była uważniej słuchać.
– Wiesz co? Tylko dlatego, że z Genevieve robili to jak… jak dzikie króliki czy co tam…
− Lucas chichocze na te słowa, więc go szczypię. – To, że oni to robili, nie oznacza z automatu,
że my to robimy ani że on tego chce.
Prawda?
– Na pewno chce.
Przełykam ślinę.
– Jeśli tak, to szkoda, przykro mi. Ale szczerze, nie sądzę, żeby tak było.
W tej właśnie chwili postanawiam, że nasz związek z Peterem będzie przypominał
mostek wołowy. Powoli i w niskiej temperaturze. Z czasem się dla siebie rozgrzejemy. Mówię
stanowczo:
– To, co łączy mnie i Petera, jest czymś kompletnie innym niż to, co łączyło go
z Genevieve. Nie porównuj tych relacji, dobrze?
Nieważne, że ja to robię w myślach bez przerwy.
Na francuskim słyszę, jak Emily Nussbaum szepcze do Genevieve:
– Jak myślisz, jeśli się okaże, że zaciążyła, Kavinsky zapłaci za aborcję?
Genevieve odpowiada:
– Coś ty. Jest za skąpy. Co najwyżej za połowę. – I wszyscy się śmieją.
Twarz pali mnie z upokorzenia. Mam ochotę wykrzyczeć: „Nie uprawialiśmy seksu!
Jesteśmy mostkiem wołowym!”. Ale świadomość, że wyprowadzają mnie z równowagi, dałaby
im jedynie więcej satysfakcji. Tak przynajmniej powiedziałaby Margot. Unoszę więc brodę
jeszcze wyżej, tak wysoko, jak potrafię, tak wysoko, że boli mnie szyja.
Może naprawdę zrobiła to Gen. Może naprawdę tak bardzo mnie nienawidzi.
Kiedy idę na następną lekcję, zatrzymuje mnie pani Davenport. Otacza mnie ramieniem
i mówi:
– Laro Jean, jak się trzymasz?
Wiem, że tak naprawdę nic jej nie obchodzę. Szuka tylko plotek. Jest największą plotkarą
ze wszystkich nauczycieli, a może i uczniów. Cóż, nie planuję stać się pożywką dla pokoju
nauczycielskiego.
– Świetnie – mówię pogodnie.
Broda do góry, broda do góry.
– Widziałam nagranie – szepcze, zerkając naokoło, czy nikt nie słyszy. – Z tobą i Peterem
w jacuzzi.
Zaciskam szczęki tak mocno, że aż bolą mnie zęby.
– Musisz być przygnębiona komentarzami i wcale ci się nie dziwię. – Pani Davenport
naprawdę powinna zatroszczyć się o swoje życie, jeśli w czasie przerwy zimowej przegląda
licealne konta na Instagramie! – Dzieciaki potrafią być okrutne. Wierz mi, wiem coś o tym
z własnego doświadczenia. Nie jestem tak dużo od was starsza.
– Naprawdę nic mi nie jest, ale dziękuję za troskę.
Nie ma tu czego oglądać, ludzie. Do widzenia.
Pani Davenport wysuwa dolną szczękę.
– Gdybyś potrzebowała z kimś porozmawiać, wiesz, że możesz na mnie liczyć. Chętnie ci
pomogę. Możesz do mnie przyjść, kiedy zechcesz, napiszę ci zwolnienie.
– Dziękuję, proszę pani. – Wysuwam się spod jej ramienia.
W drodze na angielski zatrzymuje mnie pani Duvall, szkolna pedagog.
– Laro Jean – zaczyna, po czym urywa. – Jesteś taką inteligentną, utalentowaną osobą.
Nie należysz do dziewczyn, które wikłają się w takie sprawy. Nie chciałabym, żebyś zeszła na
złą drogę.
Czuję, jak łzy palą mnie w gardle i zbliżają się do ujścia na zewnątrz. Szanuję panią
Duvall. Chcę, żeby miała o mnie dobre zdanie. Mogę jedynie skinąć głową.
Unosi czule mój podbródek. Jej perfumy pachną jak suszone płatki róż. Jest starszą
kobietą, pracuje w tej szkole od zawsze. Pani Duvall naprawdę przejmuje się uczniami. To ją
odwiedzają, kiedy wracają z uczelni na przerwę świąteczną do domu.
– Teraz jest pora, by się spiąć i pomyśleć poważniej o przyszłości, a nie wdawać się
w szkolne sensacje. Nie dawaj uczelniom powodu, żeby odrzuciły twoją kandydaturę, dobrze?
Znów kiwam głową.
– Grzeczna dziewczynka – mówi. – Wiem, że stać cię na więcej.
Te słowa dzwonią mi w uszach: „Stać cię na więcej”. Stać mnie na więcej niż co? Niż
kto?
Podczas przerwy na lunch znajduję schronienie w damskiej toalecie, żebym nie musiała
z nikim rozmawiać. I oczywiście natykam się tam na Genevieve, która stoi przed lustrem
i wklepuje balsam w usta. Jej wzrok napotyka w lustrze mój.
– Cześć.
Sposób, w jaki wymawia to „cześć”, jest taki arogancki, taki pewny siebie.
– Czy to ty? – Mój głos odbija się echem od ścian.
Genevieve zamiera z zawieszoną w powietrzu ręką, po czym odzyskuje równowagę
i zakręca wieczko balsamu.
– Czy co ja?
– Czy to ty wysłałaś nagranie do Incognidy?
– Nie – parska.
Prawy kącik jej ust unosi się w ledwo dostrzegalnym drgnieniu. I już wiem, że kłamie.
Wystarczająco dużo razy widziałam, jak okłamywała swoją mamę, żeby wiedzieć, co ją zdradza.
Choć to podejrzewałam, może nawet w głębi duszy wiedziałam, to potwierdzenie kompletnie
mnie zatyka.
– Wiem, że nie jesteśmy już przyjaciółkami, ale byłyśmy. Znasz moje siostry, mojego
tatę. Znasz mnie. Wiedziałaś, jak mnie to zaboli. – Zaciskam pięści, żeby się nie rozpłakać. – Jak
mogłaś coś takiego zrobić?
– Laro Jean, przykro mi, że spotkało cię coś takiego, ale to naprawdę nie byłam ja.
Wykonuje pseudowspółczujący gest i znów kącik jej ust wędruje w górę.
– To byłaś ty. Wiem to. Kiedy Peter się o tym dowie…
Unosi brew.
– To co? Skopie mi tyłek?
Jestem tak wściekła, że trzęsą mi się ręce.
– Nie, bo jesteś dziewczyną. Ale też ci nie przebaczy. Cieszę się, że to zrobiłaś, jeśli to
mu udowodni, kim naprawdę jesteś.
– Wie dokładnie, kim jestem. I wiesz co? I tak kocha mnie bardziej, niż kiedykolwiek
pokocha ciebie. Zobaczysz.
Po tych słowach odwraca się na pięcie i odchodzi. I wtedy mnie oświeca. Ona jest
zazdrosna. O mnie. Nie może znieść, że Peter jest ze mną, a nie z nią. No cóż, właśnie się
wkopała, bo kiedy Peter się dowie, że to ona nam to zrobiła, nigdy nie spojrzy już na nią w ten
sam sposób.
Po skończonych lekcjach pędzę na parking, gdzie Peter siedzi już w samochodzie i czeka
na mnie z włączonym ogrzewaniem. Gdy tylko otwieram drzwi od strony pasażera, wyrzucam
z siebie, łapiąc powietrze:
– To Genevieve! – opadam na fotel. – To ona wysłała nagranie do Incognidy. Właśnie mi
się do tego przyznała!
– Powiedziała, że zrobiła nagranie? Dokładnie takich słów użyła? – pyta mnie poważnie.
– No… nie.
Jakich dokładnie słów użyła? Odeszłam, mając wrażenie, jakby się przyznała, ale dociera
do mnie, że wcale tego otwarcie nie zadeklarowała.
– Nie przyznała się dosłownie, ale prawie że. Poza tym zrobiła takie coś ustami! – Unoszę
kącik swoich ust. – Widzisz? To ją zdradziło!
Peter unosi brew.
– Daj spokój, Covey.
– Peter!
– Dobrze, już dobrze. Porozmawiam z nią. – Zapala silnik.
Jestem niemal pewna, że znam odpowiedź na to pytanie, ale muszę je zadać.
– Czy któryś z nauczycieli zapytał cię o to nagranie? Trener White na przykład?
– Nie. Czemu? Czy ktoś ci coś powiedział?
O tym właśnie mówiła Margot, o podwójnej moralności. Chłopcy to chłopcy, ale
dziewczyny powinny uważać: na swoje ciało, na swoją przyszłość, na wszystkie sposoby, w jakie
ludzie mogą je ocenić.
– Kiedy masz zamiar porozmawiać z Genevieve? – pytam ostro.
– Pojadę do niej dziś wieczorem.
– Pojedziesz do jej domu? – uściślam.
– No, tak. Muszę widzieć jej minę, żeby wiedzieć, czy kłamie, czy nie. Sprawdzę ten
uśmieszek, który ją twoim zdaniem zdradza.
Peter umiera z głodu, więc zatrzymujemy się po drodze na hamburgery i milkshaki. Kiedy
wreszcie docieram do domu, Margot i Kitty już na mnie czekają.
– Opowiadaj wszystko – mówi Margot, wręczając mi kubek kakao.
Sprawdzam, czy wrzuciła do niego minipianki. Wrzuciła.
– Czy Peter coś z tym zrobił? – chce wiedzieć Kitty.
– Tak! Zmusił Incognidę do zdjęcia nagrania. Powiedział, że ma wujka, który jest
wziętym prawnikiem, choć tak naprawdę jest właścicielem pizzerii w New Jersey.
Margot uśmiecha się na te słowa. Potem jej mina poważnieje.
– Czy ludzie w szkole bardzo ci dokuczali?
Rzucam beztrosko:
– Nie, nie było wcale tak źle. – Czuję rosnącą dumę, że trzymam fason przed siostrami. –
Ale jestem prawie pewna, że wiem, kto to zrobił.
– Kto? – pytają równocześnie.
– Genevieve, jak mówiła Chris. Zapytałam ją o to wprost w łazience, a ona zaprzeczyła,
ale potem wykrzywiła usta, jak ma to w zwyczaju, kiedy kłamie. – Demonstruję im to. – Gogo,
pamiętasz to?
– Chyba tak! – mówi, ale widzę, że nie. – Jak Peter zareagował, kiedy powiedziałaś mu,
że to Genevieve? Uwierzył ci, prawda?
– Niezupełnie – odpowiadam wymijająco, dmuchając w gorące kakao. – To znaczy,
powiedział, że z nią porozmawia i dotrze do sedna sprawy.
Margot marszczy brwi.
– Powinien być po twojej stronie niezależnie od sytuacji.
– Jest, Gogo! – Łapię ją za rękę i splatam nasze dłonie. – Tak właśnie zrobił. Powiedział:
„Zrobiłem to dla nas. Dla mnie i dla ciebie, mała”. To było bardzo romantyczne!
Chichocze.
– Jesteś beznadziejnym przypadkiem. Nigdy się nie zmieniaj.
– Szkoda, że jutro wyjeżdżasz – wzdycham.
Już za nią tęsknię. Kiedy Margot jest w domu, wyraża swoje opinie i udziela mądrych
porad, czuję się bezpieczna. Dodaje mi to sił.
– Laro Jean, dasz sobie radę – mówi.
A ja nasłuchuję i wypatruję śladu wątpliwości lub fałszu w jej głosie, wskazówki, że
mówi tak tylko po to, żeby dodać mi otuchy. Ale nie dostrzegam niczego – oprócz pewności.
8
Następnego ranka przed lekcjami pakujemy samochód taty, żeby odwieźć Margot na
lotnisko. Zerkam co chwilę na okno pokoju Josha, zastanawiając się, czy zejdzie na dół się
pożegnać. Przynajmniej tyle mógłby zrobić. Ale nie pali się u niego światło, więc pewnie jeszcze
śpi.
Kiedy Margot żegna się z Jamiem Fox-Picklem, pani Rothschild wychodzi ze swoim
psem. Na jej widok Jamie wyrywa się z objęć Margot i pędzi na drugą stronę ulicy. A tata za
nim. Jamie szczeka i skacze wokół należącej do pani Rothschild biednej staruszki Simone, która
go ignoruje. Jamie jest tak podekscytowany, że siusia na zielone gumiaki pani Rothschild, tata ją
przeprasza, ale ona się śmieje.
– Łatwo się zmyje – mówi.
Ładnie wygląda, brązowe włosy spięła w wysoki kucyk i ma na sobie spodnie do jogi
i obszerną bomberkę, taką jak ma chyba Genevieve.
– Tato, pospiesz się! – woła Margot. – Muszę być na lotnisku trzy godziny przed
wylotem.
– Trzy to trochę dużo – mówię. – Dwie w zupełności wystarczą.
Patrzymy, jak tata usiłuje zgarnąć wyrywającego się Jamiego. Pani Rothschild chwyta go
jedną ręką i całuje w czubek głowy.
– Przy lotach międzynarodowych trzeba być na lotnisku z trzygodzinnym
wyprzedzeniem. Muszę odprawić bagaż, Laro Jean.
Kitty się nie odzywa. Przygląda się tylko psiej scenie rozgrywającej się naprzeciwko.
Kiedy tata wraca z wijącym się pod pachą Jamiem, mówi:
– Lepiej jedźmy, zanim Jamie wyrządzi jeszcze większe szkody.
Ściskamy się całą trójką mocno i Margot szepcze, żebym była silna. Kiwam głową, po
czym Margot i tata odjeżdżają na lotnisko.
Jest nadal wcześnie, wcześniej, niż wstawałybyśmy do szkoły, więc przygotowuję dla
siebie i Kitty bananowe naleśniki. Wciąż jest zamyślona. Muszę ją dwukrotnie pytać, czy chce
jeden czy dwa. Robię kilka dodatkowych i zawijam w folię aluminiową, żeby podzielić się
z Peterem w drodze do szkoły. Zmywam naczynia. Nawet wysyłam do Janette z Belleview
e-mail, by wybadać grunt. Odpisuje natychmiast. „Zastępczyni Margot odeszła miesiąc temu,
więc to doskonały moment. Wpadnij w sobotę, pogadamy o twoich obowiązkach”.
Mam wrażenie, że wreszcie się pozbierałam: odzyskałam grunt pod nogami. Dam radę.
Kiedy więc wchodzę w zimny, styczniowy poranek do szkoły, trzymając za rękę Petera,
najedzona bananowymi naleśnikami, z nową pracą i we wzorzystym swetrze Margot, który
zostawiła, czuję się naprawdę dobrze. Wręcz świetnie.
Peter chce wpaść po drodze do sali komputerowej, żeby wydrukować wypracowanie
z angielskiego, więc to nasz pierwszy przystanek. Loguje się, a mnie zatyka na widok tapety.
Ktoś wyciął klatkę z nagrania w jacuzzi – ja na kolanach Petera w czerwonej flanelowej
koszuli zadartej do połowy ud – a na górze dodał napis GORĄCY SEKS W JACUZZI. Na dole
zaś: NIE TAK SIĘ TO ROBI.
– Co jest, do cholery? – mamrocze Peter, rozglądając się po pracowni.
Nikt nie podniósł głowy. Idzie do kolejnego stanowiska – to samo zdjęcie, inny podpis.
ONA NIE WIE, ŻE MU SIĘ KURCZY – na górze. ON ZADOWALA SIĘ TYM, CZYM MOŻE
– na dole.
Zrobili z nas mem.
Przez następne kilka dni zdjęcie pojawia się dosłownie wszędzie. Na cudzych
instagramach i facebookowych tablicach.
Na jednym wstawiono w Photoshopie tańczącego rekina. Na innym nasze głowy
zamieniono na kocie.
A na jeszcze innym napis głosi BIKINI AMISZÓW.
Koledzy Petera z drużyny lacrosse uważają, że to przezabawne, ale przysięgają, że nie
mają z tym nic wspólnego. Podczas lunchu Gabe protestuje:
– Nawet nie umiem używać Photoshopa!
Peter pakuje sobie połowę kanapki do ust.
– Dobra, to kto to robi? Jeff Bardugo? Carter?
– Stary, nie mam pojęcia – mówi Darrell. – Mem to mem. Mnóstwo ludzi może dokładać
swoją cegiełkę.
– Musisz przyznać, że ten z kocimi łbami jest dość zabawny – mówi Gabe, a potem
odwraca się do mnie i dodaje: − Sorry, Large.
Nie odzywam się. Kocie łby były dosyć zabawne. Ale całość nie jest. Peter próbował
pierwszy mem zbyć śmiechem, ale teraz, po paru dniach, widzę, że mu to przeszkadza. Nie jest
przyzwyczajony do bycia obiektem żartów. Ja chyba też nie, ale tylko dlatego, że nie
przywykłam, żeby ludzie poświęcali tak wiele uwagi jakimkolwiek moim działaniom. Odkąd
jednak jestem z Peterem, poświęcają, a wolałabym, żeby tego nie robili.
10
Tego popołudnia mamy w auli zebranie klas trzecich. Przewodnicząca naszej klasy,
Reena Patel, stoi na podwyższeniu, prezentuje w PowerPoincie, ile pieniędzy zebraliśmy na bal
maturalny, i przedstawia propozycje wycieczki w ostatniej klasie. Kulę się na swoim krześle,
z ulgą przyjmując wytchnienie, kiedy ludzie się na mnie nie gapią, nie szepczą i nie oceniają.
Reena klika ostatni slajd i wtedy się zaczyna. Z głośnika ryczy Me So Horny*, a na
ekranie pojawia się moje nagranie, moje i Petera. Ktoś ściągnął je z Instagrama Incognidy i dodał
do niego własny podkład. Edytował też filmik, więc podskakuję na kolanach Petera w górę i w
dół w tempie potrójnego bitu.
O nie, nie, nie, nie. Błagam, nie.
Wszystko wydarza się jednocześnie. Ludzie krzyczą, śmieją się, wskazują ekran palcami
i robią „Uuuu!”. Pan Vasquez podrywa się, żeby odłączyć rzutnik, a Peter wpada na scenę
i wyrywa mikrofon z ręki osłupiałej Reeny.
– Ten, kto za tym stoi, jest śmieciem. I nie żeby to był czyjkolwiek zasrany interes, ale nie
uprawialiśmy z Larą Jean seksu w jacuzzi.
W uszach mi dzwoni. Ludzie odwracają się na krzesłach, żeby na mnie spojrzeć, a potem
z powrotem, żeby popatrzeć na Petera.
– Tylko się całowaliśmy, więc się odwalcie!
Pan Vasquez, opiekun trzeciej klasy, próbuje odebrać Peterowi mikrofon, ale on nie
ustępuje. Unosi mikrofon wysoko i krzyczy:
– Dorwę tego, kto to zrobił, i skopię mu zasrany tyłek!
W wyniku przepychanki upuszcza mikrofon. Ludzie wiwatują i rechoczą. Peter zostaje
siłą sprowadzony ze sceny i rozgląda się gorączkowo po widowni. Szuka mnie.
Zebranie się kończy i tłum rusza do drzwi, ale ja zostaję na swoim miejscu. Odnajduje
mnie rozpromieniona Chris. Łapie mnie za ramiona.
– To było czadowe! Naprawdę dwukrotnie przywalił „zasraniem”!
Jestem chyba wciąż w szoku. Właśnie na ekranie pojawiło się gorące nagranie ze mną i z
Peterem i wszyscy je widzieli. Pan Vasquez i siedemdziesięcioletni pan Glebe, który nawet nie
wie, co to Instagram. Jedyny namiętny pocałunek w moim życiu i wszyscy go widzieli.
Chris potrząsa mnie za ramiona.
– Laro Jean! Nic ci nie jest? – Kiwam w milczeniu głową, więc mnie puszcza. – Skopie
temu, kto to zrobił, tyłek? Chciałabym to zobaczyć! – Parska śmiechem i odrzuca głowę do tyłu
jak jakiś szalony kuc. – Chłopak jest idiotą, jeśli choć przez moment sądził, że to nie Gen
zamieściła to nagranie. No serio, to się nazywa klapki na oczach! – Chris milknie i przygląda się
mojej twarzy. – Jesteś pewna, że nic ci nie jest?
– Wszyscy nas widzieli.
– No… Do dupy. Jestem pewna, że to robota Gen. Pewnie kazała któremuś ze swoich
sługusów wrzucić niepostrzeżenie film do prezentacji Reeny. – Chris kręci z niesmakiem głową.
– Straszna z niej suka. Ale cieszę się, że Peter zdementował plotki. Niechętnie go doceniam, ale
to było rycerskie posunięcie. Żaden chłopak nigdy tego dla mnie nie zrobił.
Wiem, że ma na myśli tamtego gościa z pierwszej klasy, który naopowiadał wszystkim,
że Chris uprawiała z nim seks w szatni. A ja myślę o pani Duvall i tym, co mi wcześniej
powiedziała. Wrzuciłaby pewnie Chris do jednego worka z imprezowiczkami, dziewczynami,
które sypiają z kim popadnie, dziewczynami, których „nie stać na więcej”. Myliłaby się.
Wszystkie jesteśmy takie same.
Kiedy po lekcjach wychodzę z klasy, w plecaku wibruje mój telefon. To Peter.
Dostałem zwolnienie warunkowe.
Zdaniem Stormy istnieją na świecie dwa rodzaje dziewcząt. Te, które łamią serca, i te,
których serca są łamane. Nietrudno zgadnąć, do którego rodzaju należy Stormy.
Siedzę po turecku na aksamitnym szezlongu Stormy, przeglądając wielkie pudełko po
butach pełne czarno-białych zdjęć. Zgodziła się wziąć udział w moich zajęciach ze
scrapbookingu i z wyprzedzeniem zaczynamy wszystko porządkować. Mam już kilka stosików.
Stormy: początki, zielone lata, pierwszy, drugi i czwarty ślub – żadnych zdjęć z trzeciego, bo
wzięli go potajemnie.
– Ja łamię serca, ale ty, Laro Jean, jesteś dziewczyną, której ktoś łamie serce.
Unosi brwi, by podkreślić wagę słów. Chyba zapomniała je dziś pociągnąć ołówkiem.
Rozmyślam nad tym. Nie chcę być dziewczyną, której ktoś łamie serce, ale sama też nie
chcę łamać serc chłopcom.
– Stormy, miałaś wielu chłopaków w liceum?
– O, pewnie. Dziesiątki. Tak to w moich czasach robiliśmy. Kino samochodowe z Burtem
w piątek i tańce z Samem w sobotę. Zostawiliśmy sobie otwartą furtkę. Dziewczyna nie
statkowała się, dopóki nie zyskała całkowitej pewności.
– Pewności, że on jej się podoba?
– Pewności, że chce go poślubić. W przeciwnym razie po co było kończyć dobrą zabawę?
Podnoszę zdjęcie Stormy w jasnoturkusowej eleganckiej sukni bez ramiączek i ze
spódnicą z koła. Z tymi blond włosami i uniesioną brwią wygląda na cwaną kuzynkę Grace
Kelly. Stoi koło niej chłopak, nie jest bardzo wysoki ani szczególnie przystojny, ale ma w sobie
to coś. Błysk w oku.
– Stormy, ile miałaś tu lat?
Stormy rzuca okiem na zdjęcie.
– Szesnaście, może siedemnaście. Mniej więcej tyle co ty.
– Kim jest ten chłopiec?
Stormy przygląda się baczniej, a jej twarz marszczy się jak suszona morela. Stuka
czerwonym paznokciem w zdjęcie.
– Walter! Wszyscy wołaliśmy na niego Walt. Był prawdziwym czarodziejem.
– To był twój chłopak?
– Nie, spotykałam się z nim od czasu do czasu. – Porusza brwiami w górę i w dół. –
Poszliśmy popływać nago w jeziorze i złapała nas policja. Był z tego niezły scandale. Musiałam
wrócić do domu w radiowozie owinięta jedynie kocem.
– I… czy ludzie plotkowali?
– Bien sur.
– Ja też miałam własny scandale – mówię.
I opowiadam jej o jacuzzi, nagraniu i wszystkim, co to za sobą pociągnęło. Muszę jej
wytłumaczyć, czym jest mem. Jest zachwycona na myśl o całej tej sprośności.
– Wspaniale! – grucha. – Czuję ulgę, że masz w sobie trochę pazura. Dziewczyna,
o której gadają, jest o wiele bardziej interesująca niż świętoszka.
– Stormy, to jest internet. W internecie nic nie ginie. To nie zwykła szkolna plotka. Poza
tym ja w zasadzie jestem świętoszką.
– Nie, twoja siostra, Margaret, jest świętoszką.
– Margot – poprawiam.
– Ale sprawia wrażenie Margaret. No naprawdę, każdy piątkowy wieczór w domu
spokojnej starości! Podcięłabym sobie żyły, gdybym jako nastolatka spędzała swoje najlepsze
lata w cholernym domu spokojnej starości. Przepraszam za wyrażenie, kochanie. – Przetrzepuje
leżącą za nią poduszkę. – Najstarsze dzieci to nudziarze z przerostem ambicji. Mój syn Stanley
jest przeraźliwym nudziarzem. Zajmuje się chorobami stóp, na litość boską! To chyba moja wina,
bo dałam mu na imię Stanley… Nie żeby to była moja decyzja: teściowa nalegała, żebyśmy
nazwali go po jej zmarłym mężu. Dobry Boże, ależ to była wiedźma. – Stormy bierze łyk
mrożonej herbaty. – Środkowe dzieci umieją się ponoć dobrze bawić. Ty i ja mamy tę wspólną
cechę. Cieszyłam się, że nie przychodzisz tu tak często. Miałam nadzieję, że pakujesz się
w kłopoty. I wygląda na to, że miałam rację. Chociaż mogłaś przychodzić odrobinę częściej.
Stormy ma niezwykłą umiejętność wpędzania ludzi w wyrzuty sumienia. Opanowała do
perfekcji sztukę zranionego pociągania nosem.
– Teraz, kiedy dostałam tu prawdziwą pracę, będę wpadała znacznie częściej.
– Tylko nie przesadzaj – ożywia się. – A następnym razem zabierz ze sobą tego swojego
chłopca. Przydałaby się tu jakaś nowa twarz. Żeby rozruszać to miejsce. Czy jest przystojny?
– Tak, jest bardzo przystojny. – Najprzystojniejszy z najprzystojniejszych.
Stormy klaszcze w dłonie.
– W takim razie musisz go przyprowadzić. Tylko zawiadom mnie z wyprzedzeniem,
żebym zdążyła się przygotować… Kogo tam jeszcze chowasz w zanadrzu?
Śmieję się.
– Nikogo! Mówiłam ci, mam chłopaka.
– Hmm. – I tyle, tylko „hmm”, a potem: − Mam wnuka mniej więcej w twoim wieku.
W każdym razie nadal chodzi do liceum. Może powiem mu, żeby wpadł cię poznać. Dobrze,
żeby dziewczyna miała wybór.
Zastanawiam się, jaki może być wnuk Stormy – pewnie to niezły gracz, tak samo jak ona.
Otwieram usta, żeby powiedzieć „nie, dziękuję”, ale ona zbywa mnie machnięciem ręki i
krótkim „cii”.
– Kiedy skończymy mój scrapbook, spiszę moje wspomnienia, a ty przepiszesz je dla
mnie na komputerze. Zastanawiam się nad tytułem The Eye of the Storm albo Stormy Weather*. –
Stormy zaczyna nucić. – Stormy weather – śpiewa – Since my man and I ain’t together… keeps
rainin’ all the time…** − Przerywa nagle. – Powinniśmy urządzić wieczór kabaretowy! Wyobraź
to sobie, Laro Jean. Ty w smokingu. Ja w seksownej czerwonej sukni zarzuconej na pianino. Pan
Morales dostałby zawału.
Chichoczę.
– Może nie fundujmy mu zawału. Tylko niewielki wstrząsik.
Wzrusza ramionami i śpiewa dalej, kręcąc biodrami.
– Stormy weather…
Jeśli nie zmienię tematu, wpadnie w muzyczny trans.
– Stormy, opowiedz mi, gdzie byłaś, kiedy zginął John F. Kennedy.
– To był piątek. Piekłam ananasową tartę tatin do klubu brydżowego. Włożyłam ją do
pieca, a potem zobaczyłam wiadomości i zupełnie zapomniałam o cieście. Omal nie spaliłam
całego domu. Musieliśmy przemalować kuchnię, tak była okopcona. – Poprawia sobie włosy. –
Ten człowiek był świętym. Księciem. Gdybym poznała go w swoich najlepszych latach,
moglibyśmy się nieźle zabawić. Wiesz, flirtowałam raz z Kennedym na lotnisku. Przysiadł się do
mnie przy barze i kupił mi gin z martini. Lotniska były wtedy o wiele wytworniejszym miejscem.
Ludzie stroili się na podróż. Współczesna młodzież w samolotach nosi te koszmarne buty
z owczej skóry i spodnie od piżamy, aż oczy bolą. Nie wyszłabym tak ubrana nawet do skrzynki
pocztowej.
– Z którym Kennedym? – pytam.
– Hmm? A, nie wiem. Miał podbródek Kennedy’ego.
Przygryzam wargę, żeby się nie roześmiać. Stormy i jej eskapady.
– Dałabyś mi swój przepis na ananasową tartę tatin?
– Oczywiście, złotko. To zwykłe ciasto z pudełka z ananasem z puszki i wiśniami
maraschino na wierzchu. Ważne, żeby ananas był w plastrach, nie w cząstkach.
To brzmi obrzydliwie. Próbuję pokiwać dyplomatycznie głową, ale Stormy mnie
rozgryzła. Mówi kwaśno:
– Sądzisz, że miałam czas na pieczenie od zera, jak jakaś nudna kura domowa?
– Ty nie mogłaś być nudna – mówię natychmiast, bo to prawda i wiem, że to właśnie chce
usłyszeć.
– Dobrze zrobiłoby ci trochę mniej pieczenia i trochę więcej korzystania z życia. – Jest
rozdrażniona, a nigdy przy mnie taka nie bywa. – Młodzi strasznie marnują młodość. – Marszczy
brwi. – Noga mnie boli. Przynieś mi tylenol, dobrze?
Podskakuję, pragnąc wrócić do jej łask.
– Gdzie go trzymasz?
– W szufladzie kuchennej koło zlewu.
Przegrzebuję ją, ale nie znajduję leku. Są tylko baterie, talk, stosik serwetek
z McDonald’s, cukier w torebkach, sczerniały banan. Wyrzucam banana po kryjomu do kosza.
– Stormy, nie widzę tu tylenolu. Czy może być gdzie indziej?
– Nieważne – mówi szorstko, podchodząc do mnie i odsuwając mnie na bok. – Sama
znajdę.
– Napijesz się herbaty?
Stormy jest stara, to dlatego tak się zachowuje. Nie ma intencji być niemiła. Wiem, że nie
ma.
– Herbata jest dla staruszek. Chcę drinka.
– Już się robi – mówię.
* Oko cyklonu, Burzowa aura.
O czym tak rozmyślasz? – Peter stuka mnie w czoło łyżeczką, żeby zwrócić moją uwagę.
Siedzimy w Starbucksie i odrabiamy lekcje.
Wsypuję dwie torebki cukru do swojego plastikowego kubka i mieszam całość słomką.
Biorę duży łyk, a kryształki cukru chrzęszczą przyjemnie między zębami.
– Myślałam, jak fajnie by było, gdyby ludzie w naszym wieku mogli się zakochiwać jak
w latach pięćdziesiątych.
Od razu żałuję, że powiedziałam „zakochiwać się”, bo Peter nigdy nie mówił nic
o zakochiwaniu się we mnie, ale jest za późno, słowa już padły z moich ust, więc brnę dalej,
licząc na to, że nie zauważył.
– W latach pięćdziesiątych ludzie po prostu umawiali się na randki. To było bardzo
proste. Na przykład jednego wieczoru Burt mógł cię zabrać do kina samochodowego,
a następnego Walter mógł cię zabrać na potańcówkę czy coś.
Speszony powtarza:
– Potańcówkę?
– Taką zabawę taneczną, jak w Grease. – Peter wpatruje się we mnie nierozumiejącym
wzrokiem. – Nie widziałeś Grease? Leciało wczoraj w telewizji. Nieważne. Chodzi o to, że
w tamtych czasach nie było się czyjąś dziewczyną, dopóki nie dostało się przypinki.
– Przypinki? – pyta Peter.
– Tak, chłopak dawał dziewczynie swoją odznakę przynależności do bractwa i to
oznaczało, że są parą. Ale nie było się oficjalnie razem, dopóki nie dostałeś przypinki.
– Ale ja nie należę do bractwa. Nawet nie wiem, jak taka przypinka wygląda.
– Właśnie to mam na myśli – mówię.
– Czekaj… Chodzi ci o to, że ją chcesz czy że nie chcesz?
– Niczego takiego nie mówię. Pytam tylko, czy nie sądzisz, że było coś fajnego w tym,
jak to się w dawnych czasach odbywało. Staromodnie, ale niemal… − Jakiego to zwrotu używa
stale Margot? – Postfeministycznie.
– Chwileczkę. Więc chcesz umawiać się na randki z innymi chłopakami? – Nie wygląda
na szczególnie przygnębionego, tylko zdezorientowanego.
– Nie! Ja tylko… ja tylko dzielę się spostrzeżeniem. Wydaje mi się, że fajnie byłoby
przywrócić niezobowiązujące randkowanie. Jest w nim coś uroczego, nie sądzisz? Moja siostra
żałuje, że pozwoliła, by sprawy między nią a Joshem zaszły tak daleko. Sam mówiłeś, że nie
podobało ci się, jak poważnie zrobiło się z Genevieve. Jeśli zerwiemy, nie chcę, żeby sytuacja
stała się na tyle zła, żebyśmy nie mogli przebywać ze sobą w jednym pomieszczeniu. Chcę się
wciąż przyjaźnić, niezależnie od reszty.
Peter oponuje.
– Sytuacja między mną i Gen jest skomplikowana przez to, jaka jest Gen. To zupełnie co
innego niż ja i ty. Ty jesteś… inna.
Czuję, jak na twarz znów wypływa mi rumieniec. Staram się, żeby nie zabrzmiało to
nadgorliwie, kiedy mówię:
– W jakim sensie „inna”? – Wiem, że domagam się komplementu, ale co tam.
– Jesteś przyjemna w obejściu. Nie doprowadzasz mnie do szału ani na skraj nerwów.
Jesteś… − Urywa, wpatrując się w moją twarz. – Co? Co takiego powiedziałem?
Całe moje ciało spina się i sztywnieje. Żadna dziewczyna nie chce usłyszeć tego, co
właśnie usłyszałam. Żadna. Dziewczyna chce doprowadzać chłopaka do szału i na skraj – czy nie
na tym polega po części zakochanie?
– To miał być komplement, Laro Jean. Jesteś zła? Nie gniewaj się. – Zmęczony pociera
twarz.
Waham się. Mówimy sobie z Peterem prawdę, tak było od samego początku. Chcę, żeby
tak zostało, z obu stron. Ale dostrzegam w jego oczach nagły niepokój, niepewność, a to nie jest
coś, co przywykłam u niego widzieć. Nie podoba mi się to. Jesteśmy ze sobą dopiero od kilku
tygodni i nie chcę wszczynać kolejnej sprzeczki, kiedy wiem, że nie miał nic złego na myśli.
Słyszę własny głos:
– Nie, nie jestem zła. – I tak po prostu mi przechodzi.
W końcu to ja nie chciałam za szybko posuwać się z Peterem dalej. Może to i dobrze, że
nie szaleje i nie jest nabuzowany z mojego powodu.
Pochmurny wyraz jego twarzy znika i znów jest pogodny i jasny. Takiego Petera znam.
Bierze łyk herbaty.
– Widzisz, o to mi właśnie chodziło, Laro Jean. Dlatego właśnie cię lubię. Ty to po prostu
rozumiesz.
– Dziękuję.
– Nie ma za co.
15
Kiedy wcześnie rano przed lekcjami wybiegam z domu do samochodu, Josh właśnie
zeskrobuje lód ze swojej szyby. Tata odskrobał już moją, więc zapalam silnik i włączam
ogrzewanie. Sądząc po stanie jego samochodu, Josh nie zdąży na czas do szkoły.
Prawie się nie widzieliśmy od czasu Bożego Narodzenia. Po całej tej dziwacznej sytuacji
między nami i zerwaniu z Margot zachowuje się jak zjawa. Wyjeżdża do szkoły trochę
wcześniej, wraca do domu trochę później. Nie odezwał się do mnie przy okazji afery
z nagraniem… (Część mnie czuła z tego powodu ulgę, przyznaję. Nie miałam ochoty usłyszeć od
Josha: „A nie mówiłem” i że miał rację co do Petera).
Wycofuję z podjazdu, otwieram okno i wołam do Josha:
– Podwieźć cię?
Robi zdziwioną minę.
– Tak. Jasne. – Wrzuca skrobaczkę do samochodu, bierze plecak i podbiega, a wsiadając,
dodaje: − Dzięki, Laro Jean.
Ogrzewa ręce nad wentylatorem.
Wyjeżdżamy z osiedla. Jadę ostrożnie, bo droga jest oblodzona po zeszłej nocy.
– Nabrałaś niezłej wprawy w prowadzeniu samochodu – mówi Josh.
– Dzięki.
Rzeczywiście ćwiczyłam, sama i z Peterem. Wciąż czasem się stresuję, ale za każdym
razem, kiedy wsiadam do wozu i jadę, denerwuję się troszkę mniej, bo teraz wiem, że potrafię to
robić. Wiesz, że potrafisz coś robić, tylko jeśli masz praktykę.
Jesteśmy parę minut od szkoły, kiedy Josh pyta:
– Kiedy znów zaczniemy ze sobą rozmawiać? Powiedz, żebym miał ogólne pojęcie.
– Właśnie rozmawiamy, prawda?
– Wiesz, co mam na myśli. To, co wydarzyło się między mną a Margot, pozostaje między
mną a Margot. Czy my nie możemy być przyjaciółmi jak dawniej?
– Josh, jasne, że będziemy przyjaciółmi. Ale zerwaliście z Margot niespełna miesiąc
temu.
– Nie, zerwaliśmy w sierpniu. Trzy tygodnie temu ona doszła do wniosku, że chce
wrócić, a ja odmówiłem.
Wzdycham.
– A czemu odmówiłeś? Chodziło tylko o odległość?
Josh też wzdycha.
– Związki to ciężka praca. Zobaczysz. Kiedy już będziesz dłużej z Kavinskym,
zobaczysz, o czym mówię.
– O matko, ale z ciebie mądrala. Największa mądrala, jaką poznałam, oprócz mojej
siostry.
– Której?
Czuję, jak narasta we mnie chichot, który tłumię.
– Obu. Obie są przemądrzałe.
– Jeszcze jedno. – Waha się, a potem mówi dalej. – Myliłem się co do Kavinsky’ego. Po
sposobie, w jaki załatwił tę całą aferę z nagraniem, widzę, że to porządny chłopak.
– Dzięki, Joshy. Naprawdę jest porządny.
Kiwa głową i zapada między nami przyjemna cisza. Jestem wdzięczna za złą pogodę
zeszłej nocy, wdzięczna za oblodzoną szybę jego samochodu dziś rano.
16
Następnego dnia po lekcjach siedzę na ławce przed szkołą i czekam na Petera, kiedy
z podwójnych drzwi wyłania się Genevieve, rozmawiając przez telefon.
– Jeśli ty jej tego nie powiesz, to ja to zrobię. Przysięgam.
Serce we mnie zamiera. Z kim ona rozmawia? Tylko nie z Peterem.
Z drzwi wypadają jej przyjaciółki Emily i Judith, a ona obcesowo się rozłącza.
– Gdzie wyście się, kretynki, podziewały, do cholery? – mówi ostro.
Wymieniają między sobą spojrzenia.
– Gen, wyluzuj – mówi Emily, a ja widzę, że stąpa po kruchym lodzie. Choć odzywa się
nieco zadziornie, to uważa, żeby nie podsycić jeszcze gniewu Gen. – Mamy nadal mnóstwo
czasu na zakupy.
Wtedy Genevieve mnie dostrzega i z jej twarzy znika wyraz poirytowania. Machając do
mnie, mówi:
– Hej, Laro Jean. Czekasz na Kavinsky’ego?
Kiwam głową i chucham w palce, żeby mieć coś do roboty. A poza tym jest zimno.
– Ten chłopak jest wiecznie spóźniony. Powiedz mu, że zadzwonię później wieczorem,
dobrze?
Kiwam bez zastanowienia, a dziewczyny odchodzą, trzymając się pod ramię.
Czemu pokiwałam? Co jest ze mną nie tak? Czemu nigdy nie potrafię wymyślić dobrej
riposty? Wciąż sobie wymyślam, kiedy zjawia się Peter. Opada na ławkę koło mnie i obejmuje
mnie ramieniem. Potem mierzwi mi włosy na czubku głowy, jak robił Kitty.
– Co tam, Covey?
– Dzięki, że musiałam na ciebie czekać na tym zimnie – mówię, przyciskając moje
zlodowaciałe palce do jego szyi.
Peter wydaje okrzyk i odskakuje ode mnie.
– Mogłaś poczekać w środku!
Coś jest na rzeczy. I tak nie o to się gniewam.
– Gen poprosiła, żeby ci przekazać, że zadzwoni później wieczorem.
Przewraca oczami.
– Jest straszną intrygantką. Nie pozwól, żeby wytrąciła cię z równowagi, Covey. Jest
zwyczajnie zazdrosna. – Wstaje i podaje mi rękę, którą przyjmuję, choć niechętnie. – Pozwól, że
zabiorę cię na gorącą czekoladę, żeby rozgrzać twoje biedne zmarznięte ciałko.
– Zobaczymy – mówię.
W samochodzie nieustannie zerka na mnie ukradkiem, sprawdzając, czy wciąż jestem
zirytowana. Nie utrzymuję jednak chłodnego dystansu dużo dłużej. Kosztuje mnie to zbyt wiele
energii. Pozwalam mu kupić mi gorącą czekoladę, a nawet się nią z nim dzielę. Ale mówię mu,
że nie dostanie ani jednej pianki.
Tego wieczoru, kiedy na szafce nocnej wibruje mój telefon, wiem bez patrzenia, że to
Peter chce się upewnić, czy wszystko gra. Zdejmuję z uszu słuchawki i odbieram.
– Cześć.
– Co porabiasz? – mówi cicho. Wiem, że leży.
– Praca domowa. A ty?
– Leżę w łóżku. Dzwonię tylko, żeby powiedzieć dobranoc. – Milknie. – Czemu ty nigdy
nie dzwonisz, żeby powiedzieć mi dobranoc?
– Nie wiem. Chyba nigdy nie przyszło mi to do głowy. A chcesz, żebym dzwoniła?
– No. Nie musisz, zastanawiałem się tylko…
– Myślałam, że nie znosisz tych „ostatnich telefonów”. Zapomniałeś? Spisałeś to
w umowie. Powiedziałeś, że Genevieve nalegała, żebyś do niej dzwonił każdego wieczoru, i że
cię to wkurzało.
Jęczy.
– Czy moglibyśmy, błagam, o niej nie rozmawiać? A poza tym nie za dobrą masz
pamięć? Pamiętasz wszystko.
– To mój dar i przekleństwo. – Podkreślam akapit i usiłuję przytrzymać telefon
ramieniem, ale ciągle się wysuwa. – To jak? Chcesz, żebym dzwoniła do ciebie co wieczór czy
nie?
– E, zapomnij o tym.
– E, w porządku – mówię i słyszę, jak uśmiecha się po drugiej stronie. − Pa.
– Czekaj, możesz przynieść mi na lunch jogurt pitny?
– Powiedz „proszę”.
– Proszę.
– Powiedz „bardzo proszę”.
– Pa.
– Paaa.
Kolejne dwie godziny zajmuje mi dokończenie zadania, ale kiedy tego wieczoru zapadam
w sen, zasypiam z uśmiechem na ustach.
17
Kiedy urodziła się Kitty, powiedziałam, że wygląda jak kociak, a nie Katherine, i tak już
zostało. Wróciwszy do domu po wizycie u niej i mamy w szpitalu, przygotowałyśmy z Margot
transparent z napisem WITAJ W DOMU, KICIU, żeby czas szybciej nam upłynął.
Wyciągnęłyśmy wszystkie farby i przybory artystyczne, a babcia się wkurzyła, bo trzeba było
posprzątać bałagan, który powstał w kuchni: kolorowe kałuże kapiące na podłogę i odbite
wszędzie ślady rąk. Zrobiliśmy zdjęcie, na którym mama z Kitty na ręku stoi tamtego pierwszego
dnia pod transparentem, oczy ma zmęczone, ale rozpromienione. Szczęśliwe.
Urodzinową tradycją stało się wieszanie transparentu na drzwiach Kitty, żeby to była
pierwsza rzecz, jaką zobaczy po przebudzeniu. Wstaję bardzo wcześnie i wieszam napis
ostrożnie, żeby brzegi się nie zagięły ani nie podarły. Na śniadanie przygotowuję omlet z serem.
Keczupem wyciskanym z butelki rysuję buźkę kota otoczoną serduszkiem. Mamy „imprezową
szufladę”, w której znajdują się świeczki urodzinowe, papierowe czapeczki, serwetki, zapasowe
kartki urodzinowe. Wyciągam papierowe czapeczki i wkładam jedną na głowę, wesoło
przekrzywioną. Ustawiam po jednej przy talerzu Kitty i taty, a jedną wkładam Jamiemu. To mu
się nie podoba, ale zanim strząśnie czapeczkę, udaje mi się zrobić zdjęcie.
Tata przygotował dla Kitty do szkoły jej ulubiony lunch. Kanapka z serem brie i chipsy,
a do tego czerwona muffinka z polewą z serka śmietankowego.
Kitty zachwyca się nakryciem stołu i buzią kota na omlecie. Klaszcze i śmieje się jak
hiena, kiedy gumka czapeczki taty pęka, a sama czapeczka wystrzeliwuje z jego głowy.
Naprawdę nie ma szczęśliwszej solenizantki od naszej Kitty.
– Mogę włożyć twój sweter w stokrotki? – pyta mnie z ustami pełnymi omletu.
Zerkam na zegar.
– Pójdę po niego, ale musisz się pospieszyć z jedzeniem.
On będzie tu lada chwila…
Kiedy pora już wychodzić, wkładamy buty, całujemy tatę na do widzenia i wypadamy
przez frontowe drzwi. Na ulicy przed samochodem czeka na nas Peter z bukietem owiniętych
w celofan różowych goździków.
– Wszystkiego najlepszego, mała – mówi.
Kitty wybałusza oczy.
– To dla mnie?
Peter się śmieje.
– A dla kogo miałyby być? Wskakuj szybko do auta.
Kitty odwraca się do mnie rozpromieniona i z uśmiechem od ucha do ucha. Ja też się
uśmiecham.
– Ty też z nami jedziesz, Laro Jean?
Kręcę głową.
– Nie, miejsca starczy tylko dla dwojga.
– Jesteś dziś moją jedyną dziewczyną, mała – mówi Peter, a Kitty podbiega do niego
i wyrywa mu kwiaty z ręki.
Otwiera przed nią szarmancko drzwi. Zamyka je, odwraca się do mnie i mruga.
– Nie bądź zazdrosna, Covey.
Nigdy nie lubiłam go bardziej niż w tej chwili.
Przyjęcie urodzinowe Kitty z jej przyjaciółmi odbędzie się dopiero za parę tygodni.
Nalegała na imprezę z nocowaniem, a tata jest przez wszystkie weekendy lutego na dyżurze. Dziś
wieczór świętujemy rodzinną kolacją.
Jednym z najlepszych dań taty jest pieczony kurczak. Nazywa go specjalnością domu.
Smaruje kurczaka obficie masłem, do środka wkłada cebulę i jabłko, posypuje przyprawą do
drobiu i wsadza do piekarnika. Zwykle za dodatek służą ziemniaki. Dziś ugniotłam bataty,
posypałam je brązowym cukrem i cynamonem, po czym wstawiłam pod grill, żeby cukier zapiekł
się jak na crème brûlée.
Kitty zajmuje się nakrywaniem do stołu i ustawianiem dodatków: ostry keczup dla taty,
musztarda dla Kitty, dżem truskawkowy dla mnie. Chutney dla Margot, gdyby tu była.
– Jaki sos do kurczaka lubiła mama? – pyta mnie nagle Kitty.
– Nie… nie pamiętam – mówię.
Obie patrzymy na tatę, który sprawdza kurczaka.
– Czy lubiła musztardę jak ja? – pyta Kitty.
Zamykając drzwiczki piekarnika, tata odpowiada:
– Hmm. Wiem, że lubiła ocet balsamiczny. Bardzo. Bardzo bardzo.
– Do kurczaka? – pyta Kitty.
– W zasadzie do wszystkiego. Awokado, tostów z masłem, pomidorów, steków.
Zapisuję to sobie w kategorii „Różne ciekawostki na temat mamy”.
– Gotowe do jedzenia? – pyta tata. – Chcę wyciągnąć mięso, póki jest rumiane i soczyste.
– Za minutkę – mówi Kitty i dosłownie minutę później rozlega się dzwonek do drzwi.
Kitty rusza otworzyć. Wraca z panią Rothschild z naprzeciwka, ubraną w dżinsy rurki,
czarny sweter z golfem, botki na obcasach i potężny złoto-czarny naszyjnik. Mahoniowe włosy
częściowo upięła, a częściowo puściła luźno. Niesie w rękach zapakowany prezent. Szczenięce
łapki Jamiego Fox-Pickle’a nie mogłyby znaleźć się szybciej u jej boku – ślizga się okrutnie
i macha swoim małym ogonkiem.
Pani Rothschild mówi ze śmiechem:
– Witaj, Jamie. – Odstawia prezent na blat i klęka, żeby go pogłaskać. – Co u was
słychać?
– Dzień dobry – mówię.
– Trina! – Tata jest zdziwiony.
Pani Rothschild śmieje się z zażenowaniem.
– Nie wiedziałeś, że mam przyjść? Kitty zaprosiła mnie, kiedy była dziś u mnie
z Jamiem… − Pąsowieje. – Kitty – denerwuje się.
– Mówiłam mu, tata jest po prostu roztargniony – mówi Kitty.
– Hmm – konstatuje pani Rothschild, rzucając jej spojrzenie, którego Kitty
z premedytacją nie zauważa. – Ale i tak dziękuję!
Jamie zaczyna po niej skakać – kolejny z jego złych nawyków. Pani Rothschild wysuwa
kolano i Jamie natychmiast się uspokaja.
– Siad, Jamie.
I naprawdę siada! Wymieniamy z tatą pełne podziwu spojrzenia. Widać, że Jamie musi
kontynuować pobieranie nauk u pani Rothschild.
– Trino, czego się napijesz? – pyta tata.
– Tego, co masz otwarte – mówi.
– Nic nie jest otwarte, ale z przyjemnością otworzę to, na co masz ochotę…
– Pani Rothschild lubi pinot grigio – mówi Kitty. – Z kostką lodu.
Sąsiadka purpurowieje jeszcze bardziej.
– Matko, Kitty, nie jestem snobką! – Zwraca się do nas. – Piję mały kieliszek po pracy,
ale nie codziennie.
Tata się śmieje.
– Wstawię wino do zamrażarki. Wkrótce się schłodzi.
Kitty wygląda na rozanieloną, a kiedy tata rusza z panią Rothschild do salonu, łapię ją za
kołnierz i szepczę:
– Co ty kombinujesz?
– Nic – mówi, próbując się wywinąć.
– Czy to podstęp? – syczę.
– A jeśli nawet, to co? Dobrana byłaby z nich para.
Ha!
– Czemu tak sądzisz?
Kitty wylicza na palcach.
– Uwielbia zwierzęta, jest atrakcyjna, zarabia własne pieniądze i ją lubię.
Hmm. Rzeczywiście, to brzmi dobrze. Plus mieszka po przeciwnej stronie ulicy, co jest
wygodne.
– Myślisz, że pani Rothschild ogląda filmy dokumentalne?
– Kogo obchodzą jakieś stare zakurzone dokumenty? Może je sobie oglądać z tobą albo
Margot. Najważniejsza jest chemia. – Kitty usiłuje wyrwać się z mojego uścisku. – Puszczaj,
żebym mogła sprawdzić, czy jest jakaś między nimi.
Puszczam jej bluzkę.
– Nie, nie idź tam jeszcze. – Kitty się naburmusza, odskakuje ode mnie, a ja mówię
z naciskiem: − Pozwólmy, by atmosfera miała szansę się rozgrzać.
Kitty zatrzymuje się w pół kroku, a potem kiwa z uznaniem głową.
– Niech się rozgrzeje – powtarza, delektując się tymi słowami.
Kitty odkrawa kawałek białego mięsa – jedyny rodzaj, jaki jada. Lubi je pokrojone cienko
jak wędlinę. Tata się stara, ale ostatecznie plaster zawsze wychodzi postrzępiony i smętny. Chyba
kupię tacie na urodziny nóż elektryczny. Ja lubię udka. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu
ludzie sięgają po którąkolwiek inną część, jeśli tylko mają wybór.
Kiedy pani Rothschild polewa swoją porcję pikantnym keczupem, oczy Kitty rozbłyskują
jak świetliki. Zauważam, że pani Rothschild szczerze śmieje się z kiczowatych dowcipów taty.
Doceniam też jej zachwyt nad moimi ciastkami orzechowymi. Wrzuciłam zamrożoną porcję do
piekarnika, kiedy tata nastawiał kawę.
– Te ciasteczka są takie kruche, a jednocześnie delikatne. Naprawdę sama je zrobiłaś?
– Jak zawsze – potwierdzam.
– To musisz mi dać na nie przepis, dziewczyno – śmieje się. – Albo i nie warto… Znam
swoje mocne strony i pieczenie do nich nie należy.
– W każdej chwili chętnie podzielimy się z panią naszymi, zawsze mamy mnóstwo ciast
i ciasteczek – mówi Kitty.
Zabawne jak na nią zapewnienie, bo Kitty nigdy nie pomaga w pieczeniu. Zjawia się
dopiero na najlepsze – dekorowanie i konsumowanie.
Zerkam na tatę, który popija spokojnie kawę. Wzdycham. Niczego nie zauważył.
Wszyscy razem zmywamy naczynia i chowamy resztki, i jest bardzo naturalnie. Pani
Rothschild sama z siebie wie, żeby kieliszki umyć ręcznie, a nie wstawiać je do zmywarki, i już
przy pierwszym podejściu znajduje szufladę z folią aluminiową i plastikową. Co pewnie
świadczy raczej o umiejętnościach organizacyjnych Margot niż o intuicji pani Rothschild, ale co
tam. Chyba wyobrażam sobie, że mogłaby wpasować się do naszej rodziny bez większego trudu.
I jak już mówiłam, mieszka naprzeciwko, co jest wygodne. Mówi się, że odległość dobrze
wpływa na uczucia, ale myślę, że to nieprawda. Bliskość dobrze na nie wpływa.
Kiedy tylko pani Rothschild idzie do domu, a tata do swojego gabinetu, Kitty dopada
mnie w moim pokoju, gdzie przygotowuję strój do szkoły. Granatowy sweter z lisem, który
czekał na deszczowy dzień, musztardowa spódnica, podkolanówki.
– I? – chce wiedzieć.
Trzyma w ramionach Jamiego Fox-Pickle’a.
– Podobało mi się, jak zaczęła zawijać jedzenie w folię. Niezła inicjatywa – mówię,
wpinając szylkretową spinkę we włosy i przeglądając się w lustrze. – Skomplementowała też
bardzo moje ciastka orzechowe, co doceniam. Ale chyba nie widziałam iskry ze strony taty.
Myślisz, że wyglądał na zainteresowanego?
– Myślę, że mógłby, gdyby dała mu szansę. Umawiała się z facetem ze swojego biura, ale
nic z tego nie wyszło, bo przypominał jej byłego męża.
Unoszę brwi.
– Wygląda na to, że odbyłyście poważne rozmowy.
Kitty mówi z dumą:
– Nie traktuje mnie jak małego dziecka.
Jeśli Kitty ma takiego bzika na jej punkcie, to wiele tłumaczy.
– Może nie jest w typie taty, ale jeśli będziemy aranżować ich spotkania, to kto wie?
– Co to znaczy, że może nie jest w typie taty?
– Jej styl bardzo odbiega od stylu mamy. Czy ona nie pali? Tata tego nie znosi.
– Próbuje rzucić. Kupiła sobie teraz papieros elektroniczny.
– Zapraszajmy ją dalej na różne okazje i zobaczymy, co się wydarzy – mówię, biorąc
szczotkę do włosów. – Myślisz, że gdybyś obejrzała filmik, to dałabyś radę zapleść mi
warkoczyki cornrow?
– Mogłabym spróbować – mówi Kitty. – Zawiń najpierw końcówki, a potem zajrzyj do
mnie, jak już skończy się mój serial.
– Dobra.
19
Przy kolejnej rozmowie z Margot na Skypie przekazuję jej nowiny. Siedzi przy swoim
biurku, ubrana jest we wzorzysty sweter w kolorach jasnoniebieskim i zgniłozielonym, a włosy
ma mokre. Popija herbatę z kubka z logo Uniwersytetu Saint Andrews.
– Fajny sweter – mówię, ustawiając laptop na udach i moszcząc się na poduszce. –
Zgadnij, z kim Kitty usiłuje swatać tatę.
– Z kim?
– Z panią Rothschild.
Margot omal nie dławi się herbatą.
– Z naprzeciwka? Chyba sobie żartujesz. To najbardziej szalona rzecz, jaką w życiu
słyszałam, dosłownie.
– Naprawdę? Tak myślisz?
– Tak! A ty nie?
– Nie wiem. Kitty spędza z nią dużo czasu, bo pani Rothschild uczy ją, jak tresować
Jamiego. Wydaje się bardzo miła.
– Jasne, jest miła, ale nosi grubą warstwę make-upu, stale rozlewa gorącą kawę na swój
dekolt i wydziera się jak strzyga. Pamiętasz, jak wrzeszczeli na siebie z mężem na podwórku? –
Margot się wzdryga. – O czym w ogóle mieliby z tatą rozmawiać? Ona przypomina prawdziwą
żonę Charlottesville. Tyle że jest rozwiedziona.
– Wspominała, że Prawdziwe żony to jej ulubiony program – przyznaję, czując się jak
donosiciel. – Ale mówiła, że się tego wstydzi!
– Z którego miasta?
– Chyba ze wszystkich?
– Laro Jean, obiecaj mi, że nie pozwolisz, by chwyciła tatę w swoje szpony. On nie ma
pojęcia o randkowaniu w dwudziestym pierwszym wieku, ta kobieta pożre go żywcem. On
potrzebuje kogoś dojrzałego, w kogo oczach widać mądrość.
Parskam.
– Kogo na przykład? Babci? Jeśli tak, to znam parę z Belleview, z którymi mogłabym go
umówić.
– Nie, ale kogoś, kto jest przynajmniej w jego wieku! Powinna być wyrafinowana, ale też
lubić przyrodę, górskie wycieczki i tego rodzaju rzeczy.
– Kiedy ostatnio tata wybrał się w góry?
– Wiele lat temu, ale właśnie o to chodzi, potrzeba mu kobiety, która zachęci go do tego
rodzaju aktywności. Podtrzyma jego sprawność, fizyczną i psychiczną.
Chichocząc, mówię:
– I… seksualną? – Nie mogę się wręcz powstrzymać przed tym żartem ani okazją do
przyprawienia Margot o mdłości.
– Fuj! – krzyczy. – Jesteś nieprzyzwoita!
– Tylko żartuję!
– Rozłączam się w tej chwili.
– Nie, nie rób tego. Jeśli pani Rothschild nie jest właściwą kandydatką, to pomyślałam, że
tata powinien spróbować portali randkowych. Znalazłam taki dla niego i wszystko
przygotowałam. Jest przystojniakiem. A w Święto Dziękczynienia babcia gnębiła go, że
powinien się umawiać na randki. Mówi, że niedobrze, kiedy mężczyzna jest sam.
– Jest całkiem szczęśliwy. – Margot milknie. – A nie?
– Myślę, że jestem całkiem… zadowolony? Ale to nie to samo, co szczęśliwy, prawda?
Gogo, smutno mi na myśl, że jest samotny… A sądząc po tym, jak Kitty zapaliła się do swatania
go z panią Rothschild, marzy się jej jakaś matczyna postać.
Margot wzdycha i popija łyk herbaty.
– Dobra, popracuj nad jego profilem i prześlij mi dane do logowania, żebym mogła
wszystko przejrzeć. Wybierzemy kilka kandydatek i przedstawimy mu precyzyjnie
wyselekcjonowane grono, żeby go to nie przytłoczyło.
Pod wpływem impulsu rzucam:
– A może poczekamy, aż okaże się, jak się sprawa ma z panią Rothschild? Powinnyśmy
jej przynajmniej dać szansę, nie sądzisz? Przez wzgląd na Kitty.
Margot znów wzdycha.
– Ile ona ma twoim zdaniem lat?
– Trzydzieści dziewięć? Czterdzieści?
– Nosi się dużo młodziej.
– Nie powinnaś mieć jej tego za złe – mówię, choć przyznaję, że poczułam lekki
dyskomfort, gdy powiedziała, że robimy zakupy w tym samym sklepie.
Czy to oznacza, że ona nosi się za młodo czy ja za staro? Chris określiła mój styl mianem
„skrzyżowanie babci i małej dziewczynki” oraz „lolita w szkolnej bibliotece”. À propos.
– Słuchaj, gdybyś zobaczyła jakiś ładny kilt, to możesz mi jeden przywieźć? Czerwona
krata, może z wielkim guzikiem w kształcie agrafki?
– Będę miała oczy szeroko otwarte – obiecuje. – Może uda mi się znaleźć pasujące kilty
dla nas trzech. A właściwie czworga. Moglibyśmy zrobić na przyszłe Boże Narodzenie kartkę
z takiego zdjęcia.
Parskam śmiechem.
– Tata w kilcie!
– Nigdy nic nie wiadomo, mogłoby mu się spodobać. Zawsze przechwala się, że ma
w jednej czwartej szkockie korzenie. Mógłby nie być taki gołosłowny. – Bierze kubek w obie
dłonie i popija herbatę. – Wiesz co, poznałam fajnego chłopaka. Ma na imię Samuel i chodzi ze
mną na zajęcia z popkultury brytyjskiej.
– Uuu. Czy ma arystokratyczny akcent?
– Nie przeczę, i owszem – mówi ze snobistycznym angielskim akcentem i obie
chichoczemy. – Spotykamy się dziś wieczorem w pubie. Życz mi powodzenia.
– Powodzenia! – krzyczę.
Cieszę się, że Margot się cieszy. Że to lekkie, radosne i niezobowiązujące. To chyba musi
oznaczać, że naprawdę przeszło jej z Joshem.
20
]
Opowiedz mi coś więcej o swoim kawalerze – mówi Stormy.
Siedzimy na podłodze w jej pokoju i gromadzimy zdjęcia i pamiątki do jej scrapbooka.
Dziś tylko ona zjawiła się na scrapbookingu przy dźwiękach złotych przebojów, więc
przeniosłyśmy zajęcia do niej. Obawiałam się, że Janette dostrzeże niską frekwencję, ale odkąd
zaczęłam pracować jako wolontariuszka, nawet do nas nie zajrzała. Tym lepiej.
– Co byś chciała wiedzieć?
– Uprawia jakiś sport?
– Gra w lacrosse.
– Lacrosse? – powtarza. – Nie w futbol, bejsbol czy koszykówkę?
– Jest bardzo dobry. Uczelnie chcą mu dać stypendium.
– Mogę zobaczyć jego zdjęcie?
Wyjmuję telefon i otwieram nasze zdjęcie w jego samochodzie. Ma na sobie
zgniłozielony sweter, w którym wygląda moim zdaniem wyjątkowo przystojnie. Uwielbiam,
kiedy nosi swetry. Czuję nagłą potrzebę przytulenia go i głaskania, jakby był pluszakiem.
Stormy przygląda się bacznie.
– Hmm – mówi. – Prawda, jest bardzo przystojny. Ale nie wiem, czy równie przystojny
jak mój wnuk. Mój wnuk wygląda jak młody Robert Redford.
Ło.
– Pokażę ci, jeśli mi nie wierzysz – mówi, podnosząc się i grzebiąc w poszukiwaniu
zdjęcia.
Otwiera szuflady, przekłada papiery. Każda inna babcia w Belleview miałaby zdjęcie
swojego ukochanego wnuka wystawione gdzieś na widoku. Oprawione, nad telewizorem albo na
kominku. Ale nie Stormy. Jedyne zdjęcia, jakie oprawia, to swoje własne. W przedpokoju wisi jej
ogromne czarno-białe zdjęcie ślubne, które zajmuje niemal całą ścianę. Choć podejrzewam, że
gdybym była kiedyś tak piękna, też chciałabym się tym popisywać.
– Hmm. Nie mogę znaleźć zdjęcia.
– Pokażesz mi następnym razem – mówię, a Stormy znów przysiada na kanapie.
Kładzie nogi na podnóżku.
– Gdzie młodzi ludzie chadzają obecnie na małe sam--na-sam? Czy są jakieś specjalne
miejsca?
Węszy, bez wątpienia węszy w poszukiwaniu informacji. Stormy to pies myśliwski, jeśli
chodzi o węszenie soczystych rewelacji, ale niczego się ode mnie nie dowie. Nie żebym miała dla
niej cokolwiek soczystego.
– Hmm, nie wiem… Nie sądzę. – Zajmuję się sprzątaniem stosu ścinków.
Stormy zaczyna wycinać ozdoby.
– Pamiętam pierwszego chłopaka, z którym pojechaliśmy się poobściskiwać. Ken
Newbery. Jeździł chevroletem impala. Mój Boże, ten dreszczyk emocji, kiedy chłopiec dotyka
cię po raz pierwszy. Nic nie może się temu równać, prawda, skarbie?
– Mhm. Gdzie stosik starych broadwayowskich afiszów? Z nimi też coś powinnyśmy
zrobić.
– Może leżą w kufrze.
Ten dreszczyk emocji, kiedy chłopiec dotyka cię po raz pierwszy.
Czuję drżenie w żołądku. Rzeczywiście znam to uczucie. Pamiętałabym je doskonale,
nawet gdyby tego momentu nie uwieczniono na filmie. Miło znów pomyśleć o tym jak
o wspomnieniu samym w sobie, bez związku z nagraniem i wszystkim, co nastąpiło później.
Stormy nachyla się i mówi:
– Laro Jean, pamiętaj, że to dziewczyna musi zawsze kontrolować, jak daleko zachodzą
sprawy. Chłopcy myślą swoimi wiesz czym. Ty powinnaś zachować rozsądek i chronić to, co do
ciebie należy.
– Nie wiem, Stormy. Czy to nie trochę seksistowskie?
– Życie jest seksistowskie. Jeśli zajdziesz w ciążę, to twoje życie ulegnie zmianie. Dla
chłopca nie następuje żadna istotna różnica. To o tobie będą gadali ludzie. Oglądałam taki
program o nastoletnich matkach. Wszyscy ci chłopcy nie byli nic warci. Śmiecie!
– Czy sugerujesz, że nie powinnam uprawiać seksu?
Stormy cały czas powtarzała mi, żebym przestała zachowywać się, jakbym połknęła kij,
żebym żyła pełnią życia, żebym kochała chłopców. A teraz to?
– Sugeruję, że powinnaś być ostrożna. Tak ostrożna, jak w kwestiach życia i śmierci, bo
tym właśnie to jest. – Rzuca mi znaczące spojrzenie. – I nie powierzaj chłopcu kupowania
prezerwatywy. Dama zawsze ma własną.
Kaszlę.
– Powinnaś chronić swoje ciało i się nim cieszyć. – Sugestywnie unosi obie brwi. – Kogo
wybierzesz, by z tobą tę uciechę dzielił, to twoja decyzja, więc wybieraj mądrze. Każdy
mężczyzna, któremu pozwoliłam się dotknąć, dostąpił zaszczytu. Przywileju. – Stormy zakreśla
nad moją głową łuk. – To wszystko? To przywilej oddawania czci w tej świątyni, rozumiesz, co
mam na myśli? Byle smarkaty głupiec nie może zbliżyć się do tronu. Zapamiętaj moje słowa,
Laro Jean. To ty decydujesz, kto, jak daleko i jak często, jeśli w ogóle.
– Nie miałam pojęcia, że taka z ciebie feministka – mówię.
– Feministka? – Stormy wydaje z głębi gardła zniesmaczony odgłos. – Nie jestem
feministką. Cóż za pomysł, Laro Jean!
– Nie denerwuj się. To znaczy tylko, że wierzysz w równość mężczyzn i kobiet i że oboje
powinni mieć takie same prawa.
– Nie uważam, żeby którykolwiek mężczyzna mi dorównywał. Kobiety są znacznie
lepsze, nie waż się o tym zapominać. Nie zapomnij niczego, co ci właśnie powiedziałam.
W zasadzie powinnaś to wszystko spisywać jako materiał do moich wspomnień. – Zaczyna nucić
Stormy Weather.
Nie istniała groźba, że sprawy zajdą za daleko, póki byliśmy parą na niby. Ale teraz
widzę, jak szybko wszystko może się zmienić, a ja nawet nie zdam sobie z tego sprawy. W ciągu
dwóch sekund pocałunek może przejść w ręce pod bluzką, a wszystko jest wtedy takie rozpalone,
rozszalałe. Jakby się było w superszybkim pociągu, który pędzi w nieznane, i choć to lubię,
naprawdę, lubię też niespieszny pociąg, w którym mogę wyjrzeć za okno i podziwiać krajobraz,
budynki, góry. Nie chcę, by umknęły mi szczegóły. Chcę, żeby to trwało. A za moment chcę
dorosnąć szybciej, bardziej, w tej chwili. Być tak samo gotowa jak wszyscy inni. Jakim cudem
wszyscy inni są tak bardzo gotowi?
Chłopiec w mojej osobistej przestrzeni jest wciąż czymś zaskakującym. Wciąż się
stresuję, kiedy obejmuje ramieniem moją talię albo bierze mnie za rękę. Chyba nie wiem, jak
randkować w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Czuję się zdezorientowana. Nie
chcę tego, co stało się między Margot i Joshem ani między Peterem i Genevieve. Chcę czegoś
innego.
Można by chyba powiedzieć, że późno dojrzewam, ale to sugerowałoby, że wszyscy
mamy jakiś z góry ustalony grafik dojrzewania, że jest właściwy i niewłaściwy sposób na bycie
zakochaną szesnastolatką.
Moje ciało jest świątynią, do której nie każdy chłopiec ma wstęp.
Kiedy już wydaje mi się, że koszmar z nagraniem z jacuzzi na dobre się zakończył,
pojawia się kolejna wersja i uświadamia mi, że ta makabra będzie trwała wiecznie. W internecie
nic nie ginie. Czy nie tak mówią? Tym razem jestem w bibliotece i kątem oka dostrzegam dwie
dziewczyny z drugiej klasy, które korzystając z jednych słuchawek, oglądają nagranie
i chichoczą. Oto ja, moja koszula nocna owija kolana Petera niczym koc. Przez kilka sekund
siedzę tam sparaliżowana własnym brakiem decyzji. Konfrontować się czy nie konfrontować?
Pamiętam słowa Margot dotyczące bycia ponad to i zachowywania się, jakby mnie to nie
obchodziło. A potem myślę sobie: „Chrzanić to”.
Wstaję, podchodzę do nich i wyrywam słuchawki z laptopa. Z głośnika uderza Part of
Your World.
– Hej! – mówi jedna z dziewczyn, obracając się na krześle.
Potem widzi, że ja to ja i obie wymieniają spanikowane spojrzenia. Zamyka laptop
z trzaskiem.
– Proszę bardzo, nie przeszkadzajcie sobie – mówię, krzyżując ręce na piersi.
– Nie, dzięki – mówi.
Sięgam do laptopa, otwieram go i wciskam „play”. Ten, kto montował filmik, przetkał go
scenami z Małej syrenki.
– „Kiedy przyjdzie mój czas? Jak strasznie chciałabym zobaczyć wybrzeże…” −
Zatrzaskuję komputer.
– Dla waszej informacji, oglądanie tego nagrania jest równoznaczne z korzystaniem
z dziecięcej pornografii i możecie zostać o to oskarżone. Wasz numer IP już jest w systemie.
Przemyślcie to, zanim poślecie film dalej. To już rozpowszechnianie.
Rudowłosa dziewczyna wpatruje się we mnie z otwartymi ustami.
– Jak to dziecięca pornografia?
– Jestem niepełnoletnia, podobnie jak Peter.
Druga uśmiecha się złośliwie i mówi:
– Wydawało mi się, że twierdziliście, że nie uprawiacie seksu.
Zabiła mi klina.
– O tym zdecyduje Departament Sprawiedliwości. Najpierw jednak poinformuję
dyrektora Lochlana.
– Przecież nie tylko my to oglądałyśmy! – mówi ruda.
– Zastanów się, jak byś się czuła, gdybyś to ty była na tym nagraniu – mówię.
– Czułabym się świetnie – mamrocze. – Masz szczęście. Kavinsky jest seksowny.
Szczęście. Rzeczywiście.
Peter jest tak bardzo przygnębiony, kiedy pokazuję mu filmik z Małą syrenką, że zbija
mnie to z tropu. Bo Petera nigdy nic nie dotyka. Wszystko po nim spływa. Chyba dlatego
wszyscy go tak lubią. Jest pewny siebie, opanowany. To sprawia, że ludzie czują się swobodnie.
Ale wideo z Małą syrenką go załamuje. Oglądamy je w jego samochodzie, na telefonie.
Wpada w taką furię, że obawiam się, że wyrzuci telefon przez okno.
– Skurwiele! Jak śmieli!
Tłucze pięściami w kierownicę, aż włącza się klakson. Podskakuję. Nigdy dotąd nie
widziałam go w takim stanie. Nie jestem pewna, co powiedzieć, jak go uspokoić. Wyrastałam
w domu pełnym kobiet i z jednym łagodnym tatą. Nie wiem nic o wybuchach gniewu
u nastoletnich chłopców.
– Kurwa! – wrzeszczy. – Szlag mnie trafia, że nie mogę cię przed tym ochronić.
– Nie musisz – mówię i w tej samej chwili zdaję sobie sprawę, że to prawda.
Sama świetnie sobie ze wszystkim radzę.
Peter wbija wzrok przed siebie.
– Ale chcę. Wydawało mi się, że załatwiłem już sprawę, ale znowu się pojawia. Jak
pierdolona opryszczka.
Chcę go pocieszyć, rozśmieszyć i sprawić, że zapomni. Pytam go żartobliwie:
– To ty masz opryszczkę, Peterze?
– Laro Jean, to nie jest zabawne.
– Przepraszam. – Kładę rękę na jego ramieniu. – Jedźmy stąd.
Peter uruchamia silnik.
– Dokąd chcesz jechać?
– Dokądkolwiek. Obojętne. Po prostu jedźmy.
Nie chcę na nikogo wpaść, nie chcę żadnych znaczących spojrzeń ani szeptów. Chcę się
schować. W audi Petera, naszym małym azylu. By ukryć ponure myśli, posyłam mu promienny
uśmiech, na tyle promienny, że go prawie odwzajemnia.
Jazda uspokaja Petera i kiedy docieramy do mojego domu, zdaje się, że znów ma dobry
humor. Pytam, czy ma ochotę wejść do środka na pizzę, bo dziś jest dzień, w który jemy pizzę
i tak dalej. Mówię, że mogę zamówić takie dodatki, na jakie ma ochotę. Ale on kręci głową
i odpowiada, że musi jechać do domu. Po raz pierwszy nie całuje mnie na do widzenia. Mam
wyrzuty sumienia. Jego złe samopoczucie to po części moja wina, wiem o tym. Wydaje mu się,
że musi mnie chronić, a teraz wie, że nie umie, i to go zabija.
Kiedy wracam do domu, tata czeka na mnie przy kuchennym stole, po prostu siedzi
i czeka ze ściągniętymi brwiami.
– Czemu nie odbierasz telefonu?
– Przepraszam… Bateria mi padła. Wszystko w porządku?
Jak zgaduję z powagi malującej się na jego twarzy, nic nie jest ani trochę w porządku.
– Musimy porozmawiać, Laro Jean. Usiądź.
Fala strachu zalewa mnie jak przypływ.
– Czemu, tato? Co się stało? Gdzie jest Kitty?
– W swoim pokoju.
Odstawiam plecak i ruszam do kuchennego stołu, stawiając kroki najwolniej, jak to tylko
możliwe. Siadam koło taty, a on wzdycha ciężko i splata dłonie. W momencie kiedy mówię:
– Czy chodzi o profil randkowy, który dla ciebie przygotowałam? Bo jeszcze go nie
aktywowałam.
On mówi:
– Czemu nie powiedziałaś mi, co się dzieje w szkole?
Serce ściska mi się w małą kulkę.
– Co masz na myśli?
Mam jeszcze nadzieję, modlę się, żeby chodziło o coś innego. Powiedz, że oblałam test
z chemii. Powiedz cokolwiek, tylko nie na temat jacuzzi.
– Nagranie z tobą i Peterem.
– Skąd o tym wiesz? – pytam szeptem.
– Zadzwoniła do mnie twoja pedagożka. Martwi się o ciebie. Czemu nie powiedziałaś, co
się dzieje, Laro Jean?
Minę ma strasznie surową, strasznie zawiedzioną i tego najbardziej nie mogę znieść.
Czuję, jak oczy zaczynają mnie kłuć.
– Bo… się wstydziłam. Nie chciałam, żebyś myślał o mnie w ten sposób. Tato,
przysięgam, myśmy się tylko całowali. I tyle.
– Nie widziałem tego nagrania i nie zobaczę. To sprawa prywatna między tobą i Peterem.
Ale szkoda, że tamtego dnia nie wykazałaś się większym rozsądkiem, Laro Jean. Nasze czyny
mają długofalowe konsekwencje.
– Wiem. – Łza spływa mi po policzku.
Tata podnosi moją rękę z kolan i trzyma ją w swoich dłoniach.
– Serce mi pęka, że nie przyszłaś do mnie, kiedy było ci tak ciężko w szkole. Widziałem,
że przechodzisz przez coś trudnego, ale nie chciałem zbyt mocno naciskać. Zawsze staram się
zastanowić, co zrobiłaby wasza mama, gdyby tu była. Wiem, że to niełatwe rozmawiać tylko
z ojcem… − Głos mu się łamie, a ja szlocham jeszcze bardziej. – Ale staram się. Naprawdę się
staram.
Zeskakuję ze swojego krzesła i zarzucam mu ręce na szyję.
– Wiem, że się starasz – płaczę.
Odwzajemnia mój uścisk.
– Musisz wiedzieć, że możesz się do mnie zwrócić w każdej sprawie, Laro Jean.
Niezależnie od tego, o co chodzi. Rozmawiałem z dyrektorem Lochlanem, jutro ogłosi, że każdy,
kto ogląda lub rozpowszechnia to nagranie, zostanie zawieszony.
Czuję niebotyczną ulgę. Powinnam była od razu poprosić tatę o pomoc. Prostuję się, a on
wyciąga rękę i ociera moje policzki.
– A teraz, o co chodzi z tym profilem randkowym?
– O… − Znów siadam. – No… Założyłam ci profil na
Samotnyrodzicszukabratniejduszy.com. – Marszczy brwi, więc szybko dodaję: − Babcia uważa,
że to niedobrze, kiedy mężczyzna jest tak długo sam, a ja się z nią zgadzam. Pomyślałam, że
portal randkowy mógłby pomóc ci wrócić do gry.
– Laro Jean, potrafię sobie poradzić ze swoim życiem uczuciowym! Moja córka nie musi
umawiać mnie na randki.
– Ale… Nigdy na żadne nie chodzisz.
– To moja sprawa, nie twoja. Chcę, żebyś jeszcze dziś usunęła ten profil.
– Nigdy nie był aktywny. Stworzyłam go na wszelki wypadek. Świat się zmienił, tato.
– Porozmawiajmy teraz o twoich sprawach sercowych, nie moich, Laro Jean. Moje
zostawmy na później. Chcę usłyszeć o tobie.
– Dobrze. – Splatam dłonie skromnie na stole. – Co chciałbyś wiedzieć?
Drapie się po karku.
– Czy… czy ty i Peter myślicie o tym związku poważnie?
– Nie wiem. To znaczy, chyba go kocham. Ale może jeszcze za wcześnie, żeby coś
powiedzieć. Jak poważnie można myśleć o związku w szkole? Popatrz na Margot i Josha, jak to
się skończyło.
Tata mówi ze smutkiem:
– Już do nas nie przychodzi.
– No właśnie. Nie chcę być dziewczyną, która płacze w akademiku za chłopakiem. –
Przerywam gwałtownie. – Mama powiedziała coś takiego Margot. Powiedziała, żeby nie
wyjeżdżała na studia, mając chłopaka, by potem ze wszystkiego przez to rezygnować.
Tata uśmiecha się znacząco.
– To całkowicie w jej stylu.
– Z kim chodziła w liceum? Bardzo go kochała? Poznałeś go?
– Mama nie miała w liceum chłopaka. Mówiła o swojej współlokatorce. Robyn. –
Chichocze tata. – Doprowadzała twoją mamę do szału.
Odchylam się na oparcie. Cały ten czas sądziłam, że mama mówiła o sobie.
– Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem waszą mamę. Urządzała w swoim
akademiku kolację o nazwie Śmiechczynienie i poszliśmy tam z kumplem. Święto
Dziękczynienia w maju. Ubrana była w czerwoną sukienkę, a włosy miała w tamtych czasach
długie. Wiesz, bo widziałaś zdjęcia. – Milknie, a na jego ustach drga uśmiech. – Nie dawała mi
spokoju, bo zamiast świeżej przyniosłem fasolkę w puszce. Po tym można było powiedzieć, czy
lubi kogoś, czy nie. Jeśli się z nim droczyła. Oczywiście wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
W tamtych czasach nie miałem wielkiego pojęcia o dziewczynach.
„W tamtych czasach”. Rzeczywiście…
– Sądziłam, że poznaliście się na zajęciach z psychologii – mówię.
– Według mamy chodziliśmy przez jeden semestr na te same zajęcia, ale nie pamiętam,
żebym ją widywał. Zajęcia odbywały się w wielkiej sali wykładowej na setki osób.
– Ale ona cię zauważyła – mówię.
O tym już słyszałam. Mówiła, że spodobało jej się, że jest taki skupiony na zajęciach i że
ma nieco zbyt długie włosy na karku, jak roztargniony profesor.
– Dzięki Bogu, że tak się stało. Gdzie bym teraz był, gdyby nie ona?
To mnie zastanawia. Gdzie by był? Bez nas, to jasne, ale pewnie nie byłby też wdowcem.
Czy gdyby ożenił się z jakąś inną dziewczyną, dokonał jakiegoś innego wyboru, jego życie
byłoby szczęśliwsze?
Tata unosi moją brodę. Mówi twardo:
– Bez niej byłbym nikim, bo nie miałbym moich dziewczyn.
Mówię Peterowi przez telefon, że pani Duvall dzwoniła do taty i że on wie o nagraniu, ale
rozmawiał z dyrektorem Lochlanem i wszystko będzie od tej pory w porządku. Spodziewam się,
że poczuje ulgę, ale wciąż sprawia wrażenie przygnębionego.
– Teraz twój tata pewnie mnie nie znosi – mówi.
– Nie – zapewniam go.
– Myślisz, że powinienem z nim porozmawiać? No nie wiem, na przykład przeprosić jak
mężczyzna mężczyznę?
Wzdrygam się.
– Z całą pewnością nie. Tata jest bardzo nieporadny w takich sprawach.
– Tak, ale…
– Proszę, przestań się zamartwiać, Peterze. Jak już mówiłam, tata się wszystkim zajął.
Dyrektor Lochlan wyda oświadczenie i wszyscy zostawią nas w spokoju. Poza tym nie masz za
co przepraszać. Ja jestem za tę sytuację odpowiedzialna w takim samym stopniu jak ty. Nie
zmusiłeś mnie do niczego, czego sama nie chciałam.
Wkrótce potem się rozłączamy i choć czuję się lepiej w kwestii nagrania, to ciągle
odczuwam niepewność w kwestii Petera. Wiem, że jest przygnębiony, bo nie był w stanie mnie
ochronić, ale wiem też, że jest po części przygnębiony, bo została urażona jego duma, a to nie ma
ze mną nic wspólnego. Czy męskie ego jest naprawdę tak kruche, tak łatwe do zranienia?
Najwyraźniej tak.
27
List przychodzi we wtorek, ale zauważam go dopiero w środę rano przed szkołą. Siedzę
w kuchennej wnęce okiennej, pogryzając jabłko, i przeglądam stos poczty w oczekiwaniu, aż
Peter po mnie przyjedzie. Rachunek za prąd, rachunek za kablówkę, katalog Victoria’s Secret,
bieżący numer „Psiarza (dla dzieci!)” Kitty. I list w białej kopercie zaadresowanej do mnie.
Chłopięcym pismem. Nie rozpoznaję adresu zwrotnego.
Droga Laro Jean,
w zeszłym tygodniu na podjazd przewróciło się drzewo i pan Barber z Ogrodów Barbera
przyjechał, żeby je wywieźć. Barberowie to rodzina, która wprowadziła się do naszego starego
domu w Meadowridge, i naprawdę są właścicielami firmy zajmującej się architekturą zieleni.
Pan Barber przyniósł list od Ciebie. Na pieczątce widać, że wysłałaś jeszcze we wrześniu, ale
dostałem go dopiero w tym tygodniu, bo trafił pod mój stary adres. Dlatego odpisuję po tak
długim czasie.
Twój list przywołał w mojej pamięci tyle rzeczy, których tak dawno nie wspominałem. Jak
na przykład ten raz, kiedy twoja starsza siostra zrobiła w mikrofalówce cukierki orzechowe
i postanowiłyście, że powinniśmy urządzić konkurs breakdance, żeby zdecydować, kto dostanie
największy kawałek. Albo jak pewnego popołudnia zatrzasnąłem się poza domem i poszedłem do
domku na drzewie, gdzie razem czytaliśmy, aż całkiem się ściemniło i musieliśmy używać latarki.
Pamiętam, że Twoi sąsiedzi grillowali hamburgery, a Ty rzuciłaś mi wyzwanie, żebym poszedł
i poprosił o jednego dla nas na spółkę, ale stchórzyłem. Kiedy wróciłem do domu, wpadłem
w straszne tarapaty, bo nikt nie wiedział, gdzie się podziewałem, ale było warto.
Przerywam lekturę. Pamiętam, że tamtego dnia oboje zatrzasnęliśmy się poza domem!
Byliśmy Chris, John i ja, a potem Chris musiała wracać i zostaliśmy sami z Johnem. Tata był na
jakimś seminarium. Nie pamiętam, gdzie były Margot i Kitty. Tak zgłodnieliśmy, że pożarliśmy
paczkę Skittles, którą Trevor ukrył pod luźną deską podłogową. Pewnie mogłam była poszukać
schronienia i jedzenia u Josha, ale ta bezdomność z Johnem Ambrose’em McClarenem była
fajna. Jakbyśmy byli ukrywającymi się zbiegami.
Muszę Ci powiedzieć, że Twój list zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo w wieku trzynastu
lat byłem wciąż strasznym dzieciuchem, a tu proszę, Ty byłaś dojrzałą osobą o złożonych myślach
i emocjach. Mama nadal kroi mi jabłko na podwieczorek. Gdybym napisał do Ciebie list w ósmej
klasie, przeczytałabyś w nim, że masz ładne włosy. I tyle. Po prostu, masz ładne włosy. Byłem taki
ciemny. Nie miałem pojęcia, że Ci się podobałem.
Zobaczyłem Cię parę miesięcy temu podczas obrad Modelu ONZ w szkole Jeffersona.
Raczej mnie nie rozpoznałaś, ale reprezentowałem Chińską Republikę Ludową. Podrzuciłaś mi
liścik, a ja zawołałem Cię po imieniu, ale odeszłaś. Próbowałem Cię później odnaleźć, ale
zniknęłaś. Widziałaś mnie?
Chyba najbardziej ciekawi mnie, czemu po tylu latach zdecydowałaś się wysłać do mnie
ten list. Gdybyś miała ochotę zadzwonić, napisać e-mail albo zwykły list, to będzie mi bardzo
miło.
Twój John
PS Skoro spytałaś – jedyne osoby, które mówią do mnie Johnny, to mama i babcia, ale się
nie krępuj.
Drogi Johnny,
Pamiętam ten konkurs breakdance’a. Chyba Peter wygrał. Ale i tak wziąłby największy
kawałek ciasta orzechowego! Tak nawiasem mówiąc, pamiętasz, jak zawsze brał ostatni kawałek
pizzy? Strasznie irytujące. Pamiętasz, jak z tego powodu pobili się raz z Trevorem i skończyło się
na tym, że upuścili pizzę i nikt jej nie zjadł? Pamiętasz, jak wszyscy przyszliśmy do Ciebie, żeby
się z Tobą pożegnać, kiedy się wyprowadzałeś? Upiekłam ciasto czekoladowe z polewą
czekoladowo-orzechową i wzięłam ze sobą nóż, ale wszystkie twoje widelce i talerzyki były już
spakowane, więc jedliśmy je rękami na werandzie. Kiedy wróciłam do domu, zdałam sobie
sprawę, że kąciki ust mam ubrudzone na brązowo od czekolady. Zrobiło mi się strasznie wstyd.
Tyle lat minęło.
Nie biorę udziału w Modelu ONZ, ale byłam tam tego dnia i widziałam Cię. Miałam
przeczucie, że mogę Cię tam spotkać, bo pamiętałam, jak bardzo byłeś w to zaangażowany
w czasach gimnazjum. Przepraszam, że nie zostałam, żebyśmy mogli pogadać. Chyba byłam po
prostu zaskoczona, bo minęło tak wiele czasu. Ty też wyglądasz tak samo, jak dawniej. Chociaż
jesteś znacznie wyższy.
Mam do Ciebie prośbę – czy mógłbyś odesłać z powrotem mój list? Pozostałe jakoś do
mnie wróciły i choć wiem, że to będzie koszmarne, to naprawdę chciałabym sprawdzić, co
napisałam.
Twoja przyjaciółka
Lara Jean
29
Jest późno i w moim domu nie pali się żadne światło. Tata jest w szpitalu, Kitty śpi
u koleżanki. Widzę, że Peter ma ochotę wejść do środka, ale tata niedługo wróci i może się
wkurzyć, kiedy po powrocie zastanie nas dwoje samych w domu o tej porze. Tata jest z natury
raczej małomówny, ale odkąd dowiedział się o nagraniu, coś uległo minimalnej zmianie. Teraz,
kiedy wychodzę z Peterem, tata jak gdyby nigdy nic pyta, o której wrócę i dokąd idziemy. Nigdy
wcześniej nie interesowały go te kwestie, choć pewnie dawniej nie miał ku temu powodu.
Zerkam na Petera, który wyłączył silnik. Nagle mówię:
– Może zajrzymy do domku na drzewie u Carolyn Pearce?
Ochoczo na to przystaje.
– Chodźmy.
Na zewnątrz panuje mrok. Nigdy nie byłam tu w takich ciemnościach. Zawsze z kuchni
czy garażu Pearce’ów albo z naszego domu dobiegało światło. Peter wspina się pierwszy,
a potem świeci w dół swoim telefonem, żebym mogła wejść.
Jest zdumiony, że w środku nic się nie zmieniło. Wszystko jest tak, jak to zostawiliśmy.
Kitty nigdy nie miała szczególnej ochoty, żeby tu przychodzić. Domek stał więc opuszczony,
odkąd w ósmej klasie przestaliśmy z niego korzystać. „My”, czyli moi rówieśnicy z osiedla:
Genevieve, Allie Feldman, czasem Chris, czasem chłopcy – Peter, John Ambrose McClaren,
Trevor. Nasze prywatne miejsce. Nie robiliśmy tu nic zabronionego, jak palenie czy picie.
Siedzieliśmy po prostu i gadaliśmy.
Genevieve zawsze wymyślała zabawy z serii „Kogo byś wybrał”. Gdybyśmy wylądowali
na bezludnej wyspie, kogo z naszej paczki byśmy wybrali do towarzystwa? Peter bez wahania
wybrał Genevieve, bo była jego dziewczyną. Chris powiedziała, że wybrałaby Trevora, bo jest
najbardziej napakowany, a do tego upierdliwy, a kto wie, czy w którymś momencie nie trzeba by
się uciec do kanibalizmu. Ja powiedziałam, że wybrałabym Chris, bo nigdy bym się z nią nie
nudziła. Chris się to spodobało. Genevieve zmarszczyła brwi, ale ją już ktoś wybrał. A poza tym
to była prawda: Chris byłaby wesołą towarzyszką niedoli i pewnie nieocenioną pomocą
w różnych sytuacjach. Wątpiłam, czy Genevieve pomogłaby w zbieraniu drewna na opał czy
łowieniu ryb harpunem. Johnowi wybór zajął dużo czasu. Przebiegł wzrokiem po całym kręgu,
rozważając nasze zalety. Peter szybko biegał, Trevor był silny, Genvieve pomysłowa, Chris
poradziłaby sobie w razie bijatyki, a ja, powiedział, nigdy nie straciłabym nadziei, że ktoś nas
uratuje. Wybrał więc mnie.
To było ostatnie lato, które spędziliśmy na dworze. Każdy dzień poza domem. W miarę
dorastania spędza się na zewnątrz coraz mniej czasu. Nikt nie mówi już „idź pobawić się na
powietrzu”. Ale tamtego lata to właśnie robiliśmy. Mówiono, że to było najgorętsze lato stulecia.
Większość czasu spędzaliśmy na rowerach i nad basenem. Graliśmy w gry.
Peter siada na podłodze, zdejmuje kurtkę i rozkłada ją jak koc.
– Usiądź na niej.
Siadam, a on przyciąga mnie do siebie za kostki, ostrożnie, jakby nawijał wielką rybę,
która może się zerwać z haczyka. Kiedy nasze kolana stykają się ze sobą, całuje mnie:
delikatnym pocałunkiem z gatunku „mamy na to tyle czasu, ile dusza zapragnie”. Drżę, ale nie
z zimna. Czuję tremę, która przyprawia mnie o palpitacje. Peter pochyla głowę i zaczyna całować
moją szyję, schodząc w dół na obojczyki. Jestem tak spięta, że nawet mnie to nie łaskocze, jak
zwykle kiedy ktoś dotyka mojej szyi. Jego usta są ciepłe i przyjemne w dotyku. Odchylam się
oparta na rękach, a on przesuwa się nade mną. Czy to już? Czy teraz ma się to wydarzyć? Na
podłodze domku na drzewie Carolyn Pearce?
Kiedy jego dłonie wsuwają się pod moją bluzkę, ale wciąż na staniku, przez głowę
przemyka mi pełna paniki myśl, która wcześniej mi nie zaświtała: piersi Genevieve są
zdecydowanie większe niż moje. Czy będzie rozczarowany?
Nagle wypalam:
– Nie jestem gotowa na seks.
Podrywa głowę z zaskoczeniem.
– Rany, Laro Jean! Przestraszyłaś mnie.
– Przepraszam. Chciałam, żeby było jasne, jeśli nie jest.
– Jest jasne. – Peter rzuca mi zranione spojrzenie i siada wyprostowany jak drut. – Nie
jestem jakimś jaskiniowcem. Cholera!
– Wiem – mówię.
Siadam i poprawiam naszyjnik tak, żeby serce było z przodu.
– Po prostu… Mam nadzieję, że nic sobie nie pomyślałeś, bo dałeś mi ten piękny
naszyjnik, który… − Przerywam, bo patrzy na mnie wściekle. – Przepraszam, przepraszam.
Ale… nie brakuje ci seksu? Skoro z Genevieve ciągle to robiliście?
Wszyscy słyszeliśmy historie o życiu erotycznym Kavinsky’ego i Gen. Jak robili to
w sypialni rodziców Steve’a Bledella podczas jego pożegnalnego przyjęcia, jak ona jest na
pigułkach od pierwszej licealnej. Jak ktoś, kto przyzwyczaił się do seksu na okrągło, może być
zadowolony z kimś takim jak ja, dziewicą, która do tej pory ledwo się z nim obściskiwała? Nie
zadowolony. „Zadowolony” to niewłaściwe słowo. Szczęśliwy.
– Nie robiliśmy tego ciągle! Nie chcę o tym z tobą rozmawiać. To dziwaczne.
– Pytam tylko, czy skoro ja tego nigdy nie robiłam, a ty robiłeś wiele razy, to czy nie
czujesz jakiejś pustki? Czy nie masz wrażenia, że… że coś cię omija? Gdybym na przykład nigdy
nie jadła deseru lodowego i nie wiedziała, jaki jest dobry, a potem wreszcie go spróbowała
i zaczęła mieć stale na niego ochotę? – Przygryzam dolną wargę. – Czy ty… nie masz stale na to
ochoty?
– Nie!
– Mów szczerze!
– Czy chciałbym, żebyśmy uprawiali seks? No dobra, tak. Ale przecież nie próbuję cię do
niczego zmuszać. Nawet o tym nie wspomniałem! A poza tym faceci mają inne sposoby… −
Czerwieni się. – Na ulżenie sobie.
– Więc… Oglądasz pornosy?
– Laro Jean!
– Mam dociekliwą naturę! Wiesz przecież. Dawniej odpowiadałeś na wszystkie moje
pytania.
– To było wtedy. Teraz jest inaczej.
Czasami Peter mówi coś ogromnie wnikliwego i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Sprawy rzeczywiście mają się inaczej. Wcześniej było łatwiej. Zanim seks stał się opcją.
Mówię niepewnie:
– W umowie napisaliśmy, że zawsze będziemy sobie mówili prawdę.
– W porządku, ale nie będę rozmawiał z tobą o pornosach. – Otwieram usta, żeby zadać
kolejne pytanie, a Peter dodaje: − Powiem tylko tyle. Jeśli jakiś koleś mówi, że nie ogląda
pornosów, to kłamie.
– Więc oglądasz.
Kiwam sama do siebie głową. Spoko. Dobrze wiedzieć.
– A te statystyki, o których ludzie tyle gadają, że nastoletni chłopcy myślą o seksie co
siedem sekund? Czy są prawdziwe?
– Nie. I chciałbym zaznaczyć, że to ty ciągle poruszasz temat seksu. Myślę, że nastoletnie
dziewczyny mogą mieć na tym punkcie większą obsesję niż nastoletni chłopcy.
– Być może – mówię. Jego oczy robią się wielkie z podekscytowania, dodaję więc
pospiesznie: − To znaczy, jasne, że mnie to ciekawi. Na pewno przychodzi mi na myśl. Ale nie
spodziewam się, żebym miała to w najbliższym czasie robić. Z nikim.
Widzę, że Peter jest zawstydzony, bo bardzo szybko mówi:
– Dobra, dobra, rozumiem. Zmieńmy po prostu temat. – A pod nosem mruczy: – Wcale
nie chciałem o tym rozmawiać.
To urocze, jak bardzo się speszył. Nie sądziłam, że może się wstydzić, przy całym jego
doświadczeniu. Pociągam za rękaw jego swetra.
– Kiedy będę gotowa, jeśli będę gotowa, dam ci znać.
A potem przyciągam go do siebie i przyciskam usta miękko do jego warg. Rozchylają się,
moje również i myślę sobie, że mogłabym całować tego chłopaka godzinami.
W połowie pocałunku mówi:
– Czekaj, to znaczy, że nie będziemy uprawiać seksu? Nigdy?
– Nie powiedziałam nigdy. Ale nie teraz. Aż będę całkowicie pewna. Dobrze?
Śmieje się.
– Jasne. To ty prowadzisz tę brykę. Od samego początku. Ja tylko się dostosowuję. –
Przytula się bliżej i wącha moje włosy. – Masz jakiś nowy szampon?
– Ukradłam Margot. Soczysta gruszka. Przyjemny, prawda?
– W porządku, ale czy mogłabyś wrócić do tego, którego używałaś wcześniej?
Kokosowego? Uwielbiam tamten zapach. – Przez jego twarz przebiega cień rozmarzenia, jak
wieczorna mgła opadająca nad miastem.
– Jeśli będę miała na to ochotę – mówię, a on robi naburmuszoną minę.
Już się zastanawiam, czy nie kupić kokosowej odżywki, ale wolę trzymać go
w niepewności. Jak powiedział, to ja prowadzę tę brykę. Peter przyciąga mnie do siebie, tak że
jego ciało przylega do moich pleców niczym tarcza ochronna. Kładę głowę na jego ramieniu,
a ręce na jego kolanach. To jest przyjemne. Ciepłe. Ja i on przez chwilę z dala od reszty świata.
Siedzimy tak, kiedy nagle o czymś sobie przypominam – o czymś ważnym. Kapsuła
czasu. Babcia Johna Ambrose’a McClarena dała mu ją na urodziny w siódmej klasie. Prosił o grę
komputerową, ale dostał kapsułę czasu. Miał zamiar ją wyrzucić, ale potem pomyślał, że którejś
z nas, dziewczyn, mogłaby się spodobać. Powiedziałam, że mi się podoba, a wtedy Genevieve
stwierdziła, że ją chce, więc i Chris, rzecz jasna, dorzuciła swoje trzy grosze. I wtedy wpadłam na
pomysł, żeby zakopać ją tu, na podwórku Pearce’ów, pod tym właśnie drzewem. Ogarnęło mnie
podekscytowanie i powiedziałam wszystkim, żeby włożyli do niej coś, co mają w tej chwili przy
sobie. Powiedziałam, że przyjdziemy tu w dniu ukończenia liceum, otworzymy i powspominamy.
– Pamiętasz, że zakopaliśmy tu kapsułę czasu? – pytam Petera.
– Tak! McClarena! Wykopmy ją!
– Nie możemy jej otworzyć bez pozostałych – mówię. – Mieliśmy to zrobić po
ukończeniu liceum, zapomniałeś? – Sądziłam wtedy, że zawsze będziemy przyjaciółmi. Ty, ja,
John, Trevor, Chris, Allie. – Nie wspominam o Genevieve.
Peter zdaje się tego nie zauważać.
– Dobra, w takim razie poczekamy. Życzenie mojej dziewczyny jest dla mnie rozkazem.
30
zwrócę Ci list pod jednym warunkiem. Musisz złożyć uroczystą wiążącą przysięgę, że
oddasz mi go po przeczytaniu. Potrzebuję namacalnego dowodu, że w gimnazjum podobałem się
dziewczynie. Bez tego kto mi uwierzy?
A tak przy okazji, tamto czekoladowo-orzechowe ciasto, które upiekłaś, było najlepszym
ciastem, jakie w życiu jadłem. Nigdy później nie dostałem czegoś podobnego z moim imieniem
wypisanym lentilkami. Wciąż czasem o nim myślę. Facet nie zapomina takiego ciasta.
Mam do Ciebie jedno pytanie. Ile listów napisałaś? Zastanawiam się po prostu, jak
bardzo wyjątkowo mogę się czuć.
John
Drogi Johnie,
ja, Lara Jean, składam niniejszym uroczystą – nie, wiążącą – przysięgę, że zwrócę Ci list
w całości i bez przeróbek. A teraz oddawaj go!
A poza tym straszny z Ciebie kłamczuch. Dobrze wiesz, że podobałeś się wielu
dziewczynom w gimnazjum. W czasie babskich imprez dziewczyny ciągle pytały się nawzajem:
„Wolisz Petera czy Johna?”. Nie udawaj, że o tym nie wiedziałeś, Johnny!
A żeby odpowiedzieć na Twoje pytanie – listów było pięć. Pięciu ważnych chłopców
w historii mojego życia. Gdy teraz to piszę, pięć wygląda na sporo, zważywszy, że mam dopiero
szesnaście lat. Ciekawe, ilu ich będzie, kiedy skończę dwudziestkę! W domu spokojnej starości,
gdzie pracuję jako wolontariuszka, jest jedna pani, która miała wielu mężów i nażyła się za kilka
osób. Patrzę na nią i tak sobie myślę, że chyba niczego nie żałuje, bo robiła i widziała wszystko.
Czy mówiłam Ci, że moja starsza siostra Margot jest w Szkocji w St. Andrews? To tam
poznali się książę William i Kate Middleton. Może Margot też pozna jakiegoś księcia, ha ha!
Gdzie chcesz iść na studia? Czy wiesz już, jaki kierunek wybierzesz? Ja chyba chcę zostać u nas.
Wirginia ma świetne uczelnie państwowe i byłoby znacznie taniej, ale chyba głównie dlatego, że
jestem blisko związana z moją rodziną i nie chcę być od nich zbyt daleko. Sądziłam, że mogłabym
pójść na Uniwersytet Stanowy Wirginii i mieszkać w domu, ale teraz myślę, że mieszkanie
w akademiku pozwala na prawdziwe studenckie doświadczenia.
Lara Jean
Tata jest w szpitalu, ale przygotował wielki garnek owsianki, taki jaki widuje się
w jadłodajniach. Zrobiła się do tej pory gumowata, więc muszę dodać do swojej porcji pół
butelki syropu klonowego i suszone wiśnie, żeby była jadalna, a nawet z tym wszystkim nie
jestem pewna, czy lubię owsiankę. Przygotowuję miskę z posiekanymi pekanami dla siebie
i miskę z miodem dla Kitty.
– Chodź na kleik – wołam.
Leży oczywiście przed telewizorem.
Siadamy na stołkach przy kuchennej wyspie i zjadamy papkę. Jest coś przyjemnego
w tym, jak przykleja się do podniebienia niczym lepka masa. Jem, mając wzrok utkwiony
w oknie.
Kitty pstryka palcami przed moją twarzą.
– Halo! Zadałam ci pytanie.
– Czy przyszła już poczta? – pytam.
– Listonosz przychodzi po dwunastej w sobotę – mówi Kitty, zlizując miód z łyżki.
Przyglądając mi się, dodaje:
– Czemu tak czekasz na pocztę cały tydzień?
– Spodziewam się listu – mówię.
– Od kogo?
– Od… nieważne.
Głupi błąd. Powinnam była wymyślić jakieś imię, bo Kitty mruży oczy i nabiera żywego
zainteresowania.
– Gdyby to nie był ktoś ważny, nie gapiłabyś się z takim głupim wyrazem twarzy w okno.
Od kogo?
– Jeśli musisz wiedzieć, to list ode mnie samej. Jeden z moich listów miłosnych, które ty
wysłałaś. – Wyciągam rękę ponad blatem i szczypię ją w ramię. – Wraca do mnie.
– Od tego chłopca o śmiesznym imieniu. Ambrose. Co to za imię, Ambrose?
– Czy ty go w ogóle pamiętasz? Mieszkał przy naszej ulicy.
– Miał żółte włosy – mówi Kitty. – I deskorolkę. Pozwolił mi raz na niej pojeździć.
– To w jego stylu – mówię, wspominając.
Miał do Kitty najwięcej cierpliwości ze wszystkich chłopców, mimo że dawała mu
w kość.
– Przestań się uśmiechać – nakazuje Kitty. – Masz już chłopaka. Nie potrzebujesz dwóch.
Mina mi rzednie.
– My tylko piszemy do siebie listy, Kitty. Nie mów do mnie tym tonem. – Pochylam się,
żeby ponownie ją uszczypnąć, ale zanim zdążę, ona odskakuje. – Co zamierzasz dziś robić?
– Pani Rothschild powiedziała, że zabierze mnie i Jamiego do parku dla psów – mówi
Kitty, wstawiając brudną miskę do zlewu. – Pójdę jej przypomnieć.
– Ostatnio spędzasz z nią dużo czasu. – Kitty wzrusza ramionami, a ja dodaję łagodnie: −
Nie bądź uciążliwa, dobrze? Ona ma czterdziestkę. Może mieć inne pomysły na spędzanie
soboty. Na przykład wyprawę do winiarni albo spa. Nie trzeba jej dręczyć, żeby umówiła się
z naszym tatą.
– Pani Rothschild uwielbia spędzać ze mną czas, więc zachowaj te uwagi dla siebie.
Marszczę brwi.
– Kitty, masz wybitnie złe maniery.
– Winę za moje maniery ponosicie ty, Margot i tata. To wy mnie tak wychowaliście.
– Czyli w swoim życiu nie będziesz za nic odpowiadała z powodu kiepskiego
wychowania, jakie otrzymałaś.
– Na to wygląda.
Wydaję z siebie okrzyk frustracji, a Kitty odchodzi w podskokach, nucąc coś sobie pod
nosem, zadowolona jak prosię w deszcz, że wyprowadziła mnie z równowagi.
Droga Laro Jean,
tak między nami, dziewczyny zwracały na mnie uwagę wyłącznie dlatego, że byłem
przyjacielem Petera. To dlatego Sabrina Fox zaprosiła mnie na bal na zakończenie ósmej klasy!
Próbowała nawet usiąść koło Petera w Red Lobster przed tańcami.
Co do studiów, mój tata skończył Uniwersytet Północnej Karoliny i mocno na ten naciska.
Mówi, że byłbym tam świetnym sportowcem. Mama chce, żebym nie wyjeżdżał z naszego stanu.
Nikomu o tym nie mówiłem, ale tak naprawdę chciałbym się dostać na Uniwersytet Georgetown.
Odpukać. Właśnie uczę się do egzaminów końcowych.
Tak czy inaczej… Oto Twój list. Nie zapomnij o swojej obietnicy. Ogromną przyjemność
sprawia mi pisanie z Tobą listów, ale czy mógłbym też dostać Twój numer telefonu? Trudno Cię
znaleźć w internecie.
Moja pierwsza myśl: nie widział nagrania. Z całą pewnością! Skoro twierdzi, że trudno
mnie znaleźć w sieci. Chyba gdzieś w głębi ducha się tym martwiłam, bo czuję ulgę, że znam
odpowiedź. Jak dobrze wiedzieć, że wciąż może mieć o mnie pochlebne zdanie, podobnie jak ja
o nim. Szczerze mówiąc, John Ambrose McClaren nie należy do chłopców, którzy by oglądali
konto Incognidy. Nie John Ambrose McClaren, jakiego ja pamiętam.
Spoglądam znów na list. Na samym końcu widnieje jego numer telefonu.
Mrugam. Listy były niewinne, ale jeśli zaczniemy rozmawiać z Johnem przez telefon, czy
to nie będzie swego rodzaju zdrada? Czy istnieje w ogóle jakaś różnica między pisaniem
esemesów i listów? Te pierwsze są bardziej bezpośrednie. Ale samo pisanie listu, wybieranie
papieru i długopisu, adresowanie koperty, znajdowanie znaczka, nie mówiąc już o kreśleniu
słów, wymaga znacznie więcej premedytacji. Policzki zaczynają mi płonąć. Jest bardziej…
romantyczne. List to coś, co można zachować.
Skoro już o tym mowa… Rozkładam drugą kartkę papieru, która była w kopercie. Jest
zmięta i bardzo dobrze ją rozpoznaję. Gruby kremowy papier z inicjałami LJSC tłoczonymi
u góry na granatowo. Prezent urodzinowy od taty z powodu mojego zachwytu nad wszystkim, co
opatrzone monogramem.
Drogi Johnie Ambrosie McClarenie,
wiem z dokładnością do dnia, kiedy się to wszystko zaczęło. Jesienią w ósmej klasie.
Złapał nas deszcz, kiedy mieliśmy po wuefie pochować kije do softballa. Ruszyliśmy biegiem do
budynku, a ja nie dałam rady biec tak szybko jak Ty, więc przystanąłeś i wziąłeś ode mnie torbę.
To było jeszcze lepsze, niż gdybyś wziął mnie za rękę. Wciąż pamiętam, jak wyglądałeś:
podkoszulek przykleił Ci się do pleców, włosy miałeś mokre, jakbyś właśnie wyszedł spod
prysznica. Kiedy lunęło, zacząłeś szaleć i wykrzykiwać jak małe dziecko. W pewnym momencie
spojrzałeś na mnie przez ramię, a uśmiech miałeś od ucha do ucha. Powiedziałeś: „No chodź,
LJ!”.
To się stało wtedy. To wtedy zdałam sobie z tego sprawę, od stóp aż do ociekających
deszczem głów. Kocham Cię, Johnie Ambrosie McClarenie. Naprawdę Cię kocham. Chyba
kochałam Cię od początku szkoły. Myślę, że Ty też mogłeś mnie kochać. Gdybyś tylko się nie
przeprowadzał, Johnie! To takie niesprawiedliwe, kiedy ludzie się przeprowadzają. Rodzice
podejmują jakąś decyzję i nie masz nic do powiedzenia… Nie żebym miała prawo głosu – nie
jestem Twoją dziewczyną ani nic w tym rodzaju. Ale Tobie się ono należało.
Miałam wielką nadzieję, że pewnego dnia będę Cię mogła nazwać Johnny. Twoja mama
przyjechała kiedyś po Ciebie do szkoły. Siedzieliśmy w kilka osób na schodach przed budynkiem.
Nie zauważyłeś jej samochodu, więc zatrąbiła i zawołała: „Johnny!”. To zabrzmiało tak fajnie.
Johnny. Założę się, że któregoś dnia Twoja dziewczyna będzie Cię nazywała Johnny. Prawdziwa
z niej szczęściara. Może już teraz z kimś jesteś. Jeśli tak, to wiedz jedno – dawno temu w Wirginii
ktoś Cię kochał.
Powiem to tylko raz, skoro i tak tego nigdy nie przeczytasz. Do widzenia, Johnny.
Twoja
Lara Jean
Pearce’owie wreszcie sprzedali dom – mówi tata, nakładając górę sałatki ze szpinaku na
talerz Kitty. – Za miesiąc będziemy mieli na tyłach nowych sąsiadów.
Kitty się ożywia.
– Mają dzieci?
– Donnie mówi, że są na emeryturze.
Kitty wydaje odgłos wymiotowania.
– Starzy ludzie. Nuda! Może przynajmniej mają wnuki?
– Nie mówił, ale nie sądzę. Pewnie zdemontują ten stary domek na drzewie.
Przerywam w pół kęsu.
– Rozbiorą nasz domek na drzewie?
Tata kiwa głową.
– Chyba mają zamiar postawić altankę.
– Altankę! – powtarzam. – Tak świetnie się tam bawiliśmy. Genevieve i ja odgrywałyśmy
tam godzinami Roszpunkę. Ona zawsze była Roszpunką, a ja musiałam stać pod drzewem i ją
nawoływać. – Przerywam, żeby przybrać swój najlepszy brytyjski akcent. – Roszpunko,
Roszpunko, rozpuść swe włosy, panienko.
– Co to ma być za akcent? – pyta mnie Kitty.
– Chyba Cockney. A co? Niedobry?
– Niezbyt.
– Aha – zwracam się do taty. – Kiedy będą wyburzać domek?
– Nie wiem dokładnie. Prawdopodobnie zanim się wprowadzą, ale nigdy nic nie
wiadomo.
Pewnego razu wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że John McClaren jest w domku sam.
Siedział tam i czytał. Poszłam więc do niego z dwiema colami i książką i czytaliśmy tak całe
popołudnie. Później zjawili się Peter i Trevor Pike, więc odłożyliśmy książki i graliśmy w karty.
W tamtych czasach byłam zakochana po uszy w Peterze, więc nie było w tym nic
romantycznego, tego jestem pewna. Ale pamiętam to uczucie, że nasze spokojne popołudnie
zostało przerwane, że wolałabym czytać dalej w przyjacielskiej ciszy.
– Pod tym drzewem zakopaliśmy kapsułę czasu – mówię Kitty, wyciskając pastę na
szczoteczkę do zębów. – Genevieve, Peter, Chris, Allie, Trevor, ja i John Ambrose McClaren.
Mieliśmy zamiar ją wykopać tuż po ukończeniu liceum.
– Powinniście urządzić imprezę kapsułową, zanim rozbiorą domek – mówi Kitty, siedząc
na klozecie. Siusia, a ja myję zęby. – Możecie rozesłać zaproszenia i będzie fajnie. Odkopanie.
Wypluwam pastę.
– Teoretycznie. Ale Allie się wyprowadziła, a Genevieve jest…
– Wredną małpą – podpowiada.
Chichoczę.
– Nie da się ukryć.
– Jest przerażająca. Raz, kiedy byłam mała, zamknęła mnie w szafce na ręczniki! – Kitty
spuszcza wodę i wstaje. – I tak możecie urządzić imprezę, po prostu nie zapraszajcie Genevieve.
Zapraszanie byłej dziewczyny twojego chłopaka na imprezę kapsułową i tak nie miałoby
najmniejszego sensu.
Jakby istniał jakiś protokół, kogo zaprasza się na imprezę z okazji otwarcia kapsuły
czasu! Jakby w ogóle istniało coś takiego jak impreza z okazji otwarcia kapsuły czasu!
– Z szafki natychmiast cię wypuściłam– przypominam jej i odstawiam szczoteczkę. –
Umyj ręce.
– Zamierzałam.
– I zęby. – Zanim zdoła otworzyć usta, dodaję: − Nie mów, że zamierzałaś, bo wiem, że
to nieprawda.
Kitty zrobi wszystko, żeby wykpić się od mycia zębów.
Nie możemy pozwolić na rozebranie domku na drzewie bez porządnego pożegnania. To
byłoby nie w porządku. Zawsze powtarzaliśmy, że tu wrócimy. Zorganizuję imprezę z motywem
przewodnim. Genevieve będzie kpiła, że to dziecinne – ale i tak jej nie zapraszam, więc kogo
obchodzi, co myśli. Będzie tylko Peter, Chris, Trevor i… John. Będę musiała zaprosić Johna.
Jako przyjaciela. Zwykłego przyjaciela.
Co jadaliśmy tamtego lata? Ptysie serowe. Topiące się kanapki lodowe – czekoladowe
gofry przylepiały się nam do palców. Ciepławy napój wieloowocowy lał się strumieniami.
Zdrowy sok, jeśli udało nam się go dostać. John miał zawsze przy sobie podwójne kanapki
z masłem orzechowym i dżemem spakowane przez mamę w plastikowe woreczki. Muszę się
postarać o wszystkie te przysmaki na imprezę.
Co jeszcze? Trevor nosił ze sobą przenośne głośniki. Jego tata uwielbiał southern rocka
i tego lata Trevor tak często puszczał Sweet Home Alabama, że Peter wyrzucił jego głośniki
z domku i Trevor nie odzywał się do niego przez wiele dni. Trevor Pike miał brązowe włosy,
które na mokro się kręciły, był pulchny w sposób charakterystyczny dla gimnazjalistów (na
policzkach i w pasie), zanim nie urosną gwałtownie i wszystko się nie wyrówna. Był zawsze
głodny i kręcił się przy szafkach kuchennych w cudzych domach. Szedł się wysiusiać, a wracał
z lodami na patyku, bananem albo krakersami serowymi, wszystkim, co był w stanie buchnąć.
Trevor był drugim kumplem Petera. Najpierw byli John i Peter, a potem Trevor. Już nie spędzają
ze sobą tyle czasu. Trevor przyjaźni się raczej z lekkoatletami. Nie mamy razem żadnych zajęć.
Ja chodzę na przedmioty rozszerzone i kursy dodatkowe, a Trevor nigdy nie interesował się
przesadnie szkołą ani stopniami. Ale był fajny.
Pamiętam dzień, kiedy Genevieve zjawiła się u mnie z płaczem i oznajmiła, że się
przeprowadza. Niedaleko, nadal miała chodzić z nami do szkoły, ale nie mogła już pójść na
rower ani wpaść w odwiedziny. Peter się smucił. Pocieszał ją, objął ją ramieniem. Pamiętam, że
myślałam, jak dorośle wyglądają w tamtej chwili, jak zakochane nastolatki. A potem Chris
pokłóciła się o coś z Gen, bardziej niż zazwyczaj. Nawet nie pamiętam, o co poszło. Chyba o coś
związanego z ich rodzicami. Za każdym razem, gdy ich rodzice się kłócili, niezgoda przenosiła
się również na nie, niczym śmieci spływające w dół rzeki.
Po wyprowadzce Gen nadal się przyjaźniłyśmy, a potem, gdzieś w okolicy balu na koniec
ósmej klasy, Gen się na mnie wypięła. Pewnie nie było już dla mnie miejsca w jej życiu.
Sądziłam, że będę blisko Genevieve do końca życia. Że będzie jedną z tych osób, które się po
prostu zna, niezależnie od okoliczności. Ale tak się nie stało. Trzy lata później między nami
układa się gorzej niż między obcymi. Wiem, że to ona nagrała ten filmik. Wiem, że wysłała go
do Incognidy. Jak mogłabym jej to wybaczyć?
33
Chris zjawia się u mnie z lawendowym ombre na włosach. Zsuwa kaptur kurtki i pyta:
– I co myślisz?
– Ładne – mówię.
Kitty porusza ustami: „Jak wielkanocne jajko”.
– Zrobiłam to głównie, żeby wkurzyć mamę. – W jej głosie pobrzmiewa maleńka nutka
niepewności, którą próbuje zatuszować.
– Nadają ci wyrafinowanego wyglądu – mówię.
Wyciągam rękę i dotykam końcówek, które są w dotyku jak syntetyczne włosy Barbie po
umyciu.
Kitty mówi bezgłośnie: „Wyglądu babci”, a ja gromię ją spojrzeniem.
– Wygląda do dupy? – pyta ją Chris, przygryzając dolną wargę.
– Nie klnij przy mojej siostrze! Ma dziesięć lat!
– Przepraszam. Wygląda jak kupa?
– Tak – przyznaje Kitty.
Na szczęście jest Kitty – zawsze można na nią liczyć w kwestii bolesnej prawdy, wali
prosto z mostu.
– Czemu nie poszłaś do fryzjera i nie pozwoliłaś, żeby zrobił to za ciebie?
Chris zaczyna przeczesywać włosy palcami.
– Poszłam. – Wypuszcza powietrze. – Kur… To znaczy cholera. Może powinnam ściąć
dół.
– Zawsze sądziłam, że świetnie by ci było w krótkich włosach – mówię. – Ale szczerze
mówiąc, wcale nie uważam, żeby ten fiolet wyglądał źle. Właściwie to jest całkiem ładny. Jak
wnętrze muszli.
Gdybym miała odwagę Chris, ścięłabym włosy na krótko, jak Audrey Hepburn
w Sabrinie. Ale nie jestem taka odważna, a poza tym z pewnością natychmiast bym zatęskniła za
kucykami, warkoczami i lokami.
– W porządku. Może zostawię je tak na jakiś czas.
– Spróbuj odżywki do włosów i zobacz, czy pomoże – proponuje Kitty, a Chris rzuca jej
złowrogie spojrzenie.
– Mam koreańską maskę do włosów, którą kupiła mi babcia – mówię, obejmując
przyjaciółkę ramieniem.
Idziemy na górę, Chris wchodzi do mojego pokoju, a ja przekopuję łazienkę
w poszukiwaniu maski. Kiedy wracam do pokoju ze słoikiem, Chris siedzi po turecku na
podłodze i przegląda moje pudełko na kapelusze.
– Chris! To prywatne rzeczy.
– Leżały na wierzchu! – Podnosi walentynkę od Petera, wiersz, który dla mnie napisał. –
Co to?
Z dumą mówię:
– Wiersz, który napisał dla mnie Peter z okazji walentynek.
Chris znów spogląda na kartkę.
– Powiedział, że go napisał? Ale ściema. To z wiersza Edgara Allana Poego.
– Nie, Peter to napisał.
– To Annabel Lee*! Omawialiśmy go na kursie wyrównawczym z angielskiego
w gimnazjum. Pamiętam, bo byliśmy w muzeum Edgara Allana Poego, a potem na statku
Annabel Lee. Na ścianie wisiał oprawiony wiersz.
Nie mogę w to uwierzyć.
– Ale… powiedział, że napisał go dla mnie.
Chris chichocze.
– Klasyczny Kavinsky. – Kiedy dostrzega, że ja średnio się bawię, mówi: − A, co tam.
Liczy się myśl, prawda?
– Tyle że to nie jest jego myśl.
Tak się cieszyłam z tego wiersza. Nikt do tej pory nie napisał dla mnie miłosnego
poematu, a teraz okazuje się, że to plagiat. Nokaut.
– Nie wkurzaj się. Myślę, że to całkiem komiczne! Widać wyraźnie, że próbował zrobić
na tobie wrażenie.
Powinnam była wiedzieć, że Peter tego nie napisał. Prawie nie czyta w wolnym czasie,
nie mówiąc już o poezji.
– Przynajmniej naszyjnik jest prawdziwy – mówię.
– Jesteś pewna?
Rzucam jej paskudne spojrzenie.
Kiedy tego wieczoru rozmawiamy z Peterem przez telefon, jestem gotowa poruszyć temat
wiersza, a przynajmniej się z nim podroczyć. Ale potem zaczynamy rozmawiać o jego meczu
wyjazdowym w nadchodzący piątek.
– Jedziesz, prawda? – pyta.
– Chciałabym, ale obiecałam Stormy, że ufarbuję jej włosy w piątkowy wieczór.
– Nie możesz tego zrobić w sobotę?
– Nie mogę, w sobotę jest impreza kapsułowa, a Stormy ma randkę. Dlatego muszę jej
ufarbować włosy w piątek…
To brzmi jak licha wymówka, wiem. Ale obiecałam. A poza tym… Nie mogłabym jechać
autobusem z Peterem, a nie czuję się dobrze z myślą o czterdziestopięciominutowej jeździe
samochodem do szkoły, w której nigdy nie byłam. I tak mnie tam nie potrzebuje. Nie tak jak
Stormy.
Milczy.
– Pojadę na kolejny, obiecuję – mówię.
Peter wybucha:
– Dziewczyna Gabe’a jeździ na wszystkie mecze i maluje sobie na twarzy numer jego
koszulki. A nawet nie chodzi do naszej szkoły!
– Miałeś tylko cztery takie mecze i byłam na dwóch!
Teraz to ja jestem zirytowana. Wiem, że lacrosse jest dla niego ważny, ale nie ważniejszy
od moich zobowiązań w Belleview.
– I wiesz co? Wiem, że nie napisałeś dla mnie tego wiersza na walentynki. Przepisałeś go
z Edgara Allana Poego!
– Nie powiedziałem, że go napisałem – mówi.
– Owszem. Zachowywałeś się tak, jakbyś go napisał.
– Nie planowałem tego, ale tak się z niego ucieszyłaś! Przepraszam, że próbowałem cię
uszczęśliwić.
– Wiesz co? Miałam upiec dla ciebie ciastka cytrynowe, ale chyba zrezygnuję.
– I dobrze, w takim razie ja nie wiem, czy uda mi się dotrzeć na twoją sobotnią imprezę
w domku na drzewie. Możliwe, że będę zbyt zmęczony po meczu.
Zatyka mnie.
– Lepiej, żebyś się pojawił!
Ta impreza i tak będzie kameralna, a Chris nie należy do najbardziej słownych osób. Nie
mogę zostać sama z Trevorem i Johnem. Trzy osoby to nie jest impreza.
Peter głośno odchrząkuje.
– W takim razie lepiej, żebym w dniu meczu znalazł ciastka cytrynowe w swojej szafce.
– Dobrze.
– Dobrze.
W piątek przynoszę dla niego ciastka cytrynowe, a do tego namalowałam sobie numer
jego koszulki na policzku, co go zachwyciło. Porywa mnie i podnosi do góry, a jego uśmiech jest
taki szeroki! Aż czuję wyrzuty sumienia, że nie zrobiłam tego wcześniej, bo tak niewiele było
trzeba, żeby go uszczęśliwić. Teraz rozumiem, że to te małe rzeczy, drobne starania, utrzymują
związek w dobrym stanie. I wiem też, że mam jakąś moc ranienia i moc leczenia. Z powodów,
których nie potrafię wyjaśnić, to odkrycie wywołuje w mojej piersi niepokojące, dziwaczne
uczucie.
* Cytowany wyżej fragment wiersza w przekładzie Barbary Beaupré.
35
Obawiałam się, że może być za zimno na długie siedzenie w domku na drzewie, ale jest
bardzo ciepło jak na tę porę roku, na tyle ciepło, żeby tata zaczął jedno ze swoich przemówień na
temat zmian klimatycznych i ciągnął je tak długo, że jesteśmy z Kitty zmuszone go zignorować.
Po tej rozprawie biorę z garażu łopatę i zabieram się do kopania pod drzewem. Ziemia
jest twarda i chwilę mi to zajmuje, ale wreszcie na głębokości około pół metra utykam na metalu.
Kapsuła czasu ma rozmiar minilodówki. Wygląda jak futurystyczny termos na kawę. Metal
korodował pod wpływem deszczu, śniegu i ziemi, ale nie tak, jak by się można było spodziewać,
zważywszy, że minęły blisko cztery lata. Zabieram ją do domu i szoruję w zlewie, aż lśni jak
dawniej.
Koło południa napełniam reklamówkę lodami, kanapkami, napojem wieloowocowym
oraz ptysiami serowymi i zanoszę ją do domku na drzewie. Przechodzę przez ogród do
Pearce’ów, usiłując utrzymać torbę, przenośne głośniki i telefon, kiedy dostrzegam Johna
Ambrose’a McClarena stojącego pod domkiem i wpatrującego się weń z założonymi na piersi
rękami. Wszędzie rozpoznałabym jego blond głowę.
Zamieram, czując nagłe zdenerwowanie i niepewność. Sądziłam, że kiedy przyjedzie,
będzie ze mną Peter albo Chris i to złagodzi potencjalnie niezręczną sytuację. Ale nic z tego.
Odstawiam rzeczy i podchodzę, żeby poklepać go po ramieniu, ale zanim zdążę, odwraca
się. Robię krok w tył.
– Cześć! Hej! – mówię.
– Hej! – Przygląda mi się przeciągle. – Czy to naprawdę ty?
– To ja.
– Moja korespondencyjna przyjaciółka, enigmatyczna Lara Jean Covey, która zjawia się
na obradach Modelu ONZ i ucieka bez słowa powitania?
Przygryzam wnętrze policzka.
– Dałabym głowę, że powiedziałam co najmniej cześć.
Droczy się ze mną:
– Nie, dałbym głowę, że nie powiedziałaś.
Ma rację, nie powiedziałam. Byłam zanadto wytrącona z równowagi. Zupełnie jak w tej
chwili. Istnieje różnica między znajomością z dzieciństwa a spotkaniem, kiedy jesteście oboje
doroślejsi, choć nadal nie całkiem dorośli, i między wami są te wszystkie lata i listy, i nie
wiadomo, jak się zachować.
– No, nieważne. Jesteś… wyższy.
Jest nie tylko wyższy. Teraz mam czas, żeby mu się porządnie przyjrzeć, i zauważam
więcej. Z tymi jasnymi włosami, mleczną cerą i różowymi policzkami wygląda, jakby był synem
angielskiego farmera. Ale jest szczupły, więc może – wrażliwym synem farmera, który chowa się
w stodole, żeby poczytać. Ta myśl wywołuje u mnie uśmiech. John rzuca mi zaciekawione
spojrzenie, ale nie pyta, o co chodzi.
Kiwając głową, mówi:
– Jesteś… dokładnie taka, jaka byłaś.
Ups. Czy to dobrze, czy źle?
– Naprawdę? – Wspinam się na czubki palców. – Wydaje mi się, że urosłam przynajmniej
o kilka centymetrów od ósmej klasy.
I moje piersi zrobiły się troszkę większe. Troszkę. Nie żebym chciała, by John to
zauważył, tak tylko mówię.
– Nie, jesteś… taka, jaką cię zapamiętałem.
John Ambrose wyciąga rękę i wydaje mi się, że próbuje mnie objąć, ale on tylko chce
zabrać ode mnie torbę i rozgrywa się krótki, acz dziwny taniec, który mnie zawstydza, ale John
zdaje się tego nie zauważać.
– Dzięki, że mnie zaprosiłaś.
– Dzięki, że przyszedłeś.
– Może zabiorę te rzeczy na górę?
– Pewnie – mówię.
John bierze ode mnie reklamówkę i do niej zagląda.
– O kurczę. Wszystkie nasze dawne przekąski! Może wejdziesz pierwsza na górę, a ja ci
ją podam.
I to właśnie robię: wspinam się po drabinie, a on wchodzi za mną. Klękam i wyciągam
ręce w oczekiwaniu na podanie torby.
Ale kiedy jest w połowie drabiny, zatrzymuje się, podnosi wzrok i mówi:
– Wciąż upinasz włosy w fantazyjne warkocze.
Dotykam warkocza z boku głowy. Że też pamięta akurat to. W tamtych czasach to Margot
plotła mi włosy.
– Uważasz, że wygląda fantazyjnie?
– Tak. Jak… drogi chleb.
Wybucham śmiechem.
– Chleb?!
– No. Albo… Roszpunka.
Kładę się na brzuchu, podczołguję do krawędzi i udaję, że spuszczam swoje włosy, by
mógł się po nich wspiąć. John wchodzi na szczyt drabiny i podaje mi torbę, którą od niego
odbieram, a potem uśmiecha się do mnie i ciągnie za warkocz. Wciąż leżę, ale czuję impuls
elektryczny, jakby poraził mnie prąd. Nagle czuję ogromny niepokój na myśl o światach, które
się ze sobą zderzą, przeszłość i teraźniejszość, korespondencyjny przyjaciel i chłopak, a wszystko
to w małym domku na drzewie. Pewnie powinnam to była lepiej przemyśleć, ale za bardzo
skupiłam się na kapsule czasu, na przekąskach i samym pomyśle: starzy przyjaciele, którzy
zbierają się ponownie, by zrobić to, co obiecali.
– Wszystko w porządku? – pyta John, podając mi rękę, kiedy się podnoszę.
Nie korzystam z pomocy. Nie chcę kolejnego porażenia.
– W doskonałym – mówię radośnie.
– Nie odesłałaś listu – mówi. – Złamałaś wiążącą przysięgę.
Śmieję się speszona. Miałam nadzieję, że nie poruszy tego tematu.
– To było zbyt krępujące. Te wszystkie rzeczy, które napisałam. Nie mogłam znieść
myśli, że ktoś inny będzie to oglądał.
– Ale ja ten list już widziałem – przypomina mi.
Na szczęście zjawiają się Chris i Trevor Pike i przerywają naszą rozmowę o liście.
Natychmiast dobierają się do przekąsek. A tymczasem Peter jest spóźniony. Piszę mu surowo:
Lepiej, żebyś był w drodze.
A potem:
Nie odpisuj, jeśli siedzisz za kółkiem. To niebezpieczne.
Właśnie kiedy znów piszę, Peter włazi do środka. Mam zamiar go przytulić, ale za nim
pojawia się Genevieve. Całe moje ciało zamienia się w sopel lodu.
Patrzę to na niego, to na nią. Gen mija mnie i ściska Johna.
– Johnny! – piszczy, a on się śmieje.
Czuję ostre ukłucie zazdrości w żołądku. Czy każdy chłopak musi być pod jej urokiem?
W czasie gdy ona przytula Johna, Peter patrzy na mnie błagalnie. Mówi bezgłośnie: „Nie
gniewaj się” i składa ręce jak do modlitwy. Odpowiadam bezdźwięcznie: „Pokręciło cię?”, a on
się wykrzywia. Nie powiedziałam, że jej nie zapraszam, ale sądziłam, że to oczywiste. A potem
myślę sobie: „Chwileczkę”. Przyjechali tu razem. Był z nią, nie powiedział mi o tym ani słowa,
a potem przyprowadza ją tutaj, tu, do mojego domku. A właściwie do domku na drzewie
sąsiadów. Ta dziewczyna zraniła mnie, zraniła nas oboje.
Następnie Peter i John się ściskają, przybijają piątkę i klepią się po plecach jak dawni
kumple z woja, starzy towarzysze broni.
– Ja pierdolę, kupa czasu, stary – mówi Peter.
Genevieve już rozpina swoją białą pikowaną kurtkę i usadawia się wygodnie. Moment na
wykopanie jej razem z Peterem z domku na drzewie sąsiadów minął.
– Cześć, Chrissy – mówi Gen ze słodkim uśmiechem i siada na podłodze. – Fajne włosy.
Chris rzuca jej wściekłe spojrzenie.
– Co ty tu w ogóle robisz?
Jak dobrze, że to powiedziała – kocham ją za to.
– Siedzieliśmy sobie z Peterem i powiedział mi, jakie macie plany na dziś. – Zrzucając
kurtkę, zwraca się do mnie: − Chyba moje zaproszenie gdzieś się zapodziało.
Nie odpowiadam, bo co mogę powiedzieć w obecności tych wszystkich ludzi?
Przyciągam tylko nogi do piersi. Kiedy tak siedzę koło Gen, dostrzegam, jaki mały zrobił się ten
domek. Ledwo wystarcza miejsca na wszystkie ręce i nogi. Chłopcy są teraz pokaźnych
rozmiarów, dawniej byliśmy wszyscy mniej więcej tacy sami.
– Matko, czy tu zawsze było tak ciasno? – Genevieve rzuca pytanie w przestrzeń. – Czy
wszyscy tak urośliśmy? – Śmieje się. – Oprócz ciebie, Laro Jean. Ty wciąż jesteś tycią
miniaturką.
Jej głos jest słodki. Jak słodzone skondensowane mleko. Słodki i protekcjonalny. Grubo
przesłodzony.
Podejmuję grę: uśmiecham się. Nie pozwolę, by wyprowadziła mnie z równowagi.
John przewraca oczami.
– Ta sama stara Gen.
Mówi to oschle, pobłażliwie, a ona uśmiecha się, marszcząc uroczo nosek, jakby
powiedział jej komplement. Ale potem John patrzy na mnie i unosi sardonicznie brew, i czuję się
lepiej, tak po prostu. W jakiś dziwny sposób obecność Gen domyka krąg. Może odzyskać
z kapsuły czasu swoją własność i historia naszej znajomości się zakończy.
– Trev, rzuć mi lodową kanapkę – mówi Peter, wciskając się między mnie i Genevieve.
Wyciąga nogi do środka koła i wszyscy się przesuwają, żeby zrobić dla nich miejsce.
Przesuwam jego nogi w bok, żeby móc postawić na środku kapsułę czasu.
– Proszę państwa, oto one. Wasze największe skarby z klasy siódmej.
Próbuję zdjąć jednym, zamaszystym gestem aluminiowe wieko, ale się zaklinowało.
Walczę z nim przy użyciu paznokci. Zerkam na Petera, ale on pożera lody, nie zważając na nic,
więc John wstaje i pomaga mi odkręcić pokrywę. Pachnie mydłem sosnowym. Dodaję to do listy
nowości, których się o nim dowiedziałam.
– To jak to zrobimy? – pyta mnie Peter z ustami pełnymi lodów. – Wysypiemy wszystko
na podłogę?
Już to przemyślałam.
– Uważam, że powinniśmy po kolei wyciągać z niej rzeczy. Niech to trochę potrwa, jak
otwieranie prezentów w bożonarodzeniowy poranek.
Genevieve nachyla się w oczekiwaniu. Nie patrząc, sięgam do walca i wyjmuję pierwszą
rzecz, która nawinęła mi się pod palce. Zabawne, zapomniałam, co tam włożyłam, ale
natychmiast się orientuję, co trzymam. Nawet nie muszę patrzeć. To bransoletka przyjaciółki,
którą Genevieve zrobiła dla mnie, kiedy w piątej klasie przechodziłyśmy przez manię wyplatania.
W różowo-biało-bladoniebieską jodełkę. Ja też taką dla niej zrobiłam. Fioletowo-żółtą. Pewnie
nawet o niej nie pamięta. Spoglądam w jej stronę, ale jej twarz jest pozbawiona wyrazu. Nie
rozpoznała.
– Co to? – pyta Trevor.
– To moje – mówię. – To… bransoletka, którą dawniej nosiłam.
Peter dotyka butem mojego buta.
– Kawałek sznurka to twoja najcenniejsza rzecz? – droczy się.
John mi się przypatruje.
– Stale ją nosiłaś – mówi.
To słodkie, że pamięta.
Kiedy się ją raz założyło, to nie powinno się jej zdejmować, ale poświęciłam ją na rzecz
kapsuły – tak bardzo ją lubiłam. Może to wtedy nasza przyjaźń z Gen zaczęła się psuć.
Klątwa bransoletki.
– Twoja kolej – mówię do Johna.
Wkłada rękę do pojemnika i wyjmuje piłeczkę bejsbolową.
– Moja – cieszy się Peter. – Z meczu, w którym zdobyłem home run w Claremont Park. –
John rzuca mi piłeczkę, a Peter ją łapie, po czym oglądając ją, mówi: − Widzicie? Data i podpis!
– Pamiętam tamten dzień – mówi Genevieve, przechylając głowę. – Zbiegłeś z boiska
i pocałowałeś mnie na oczach twojej mamy. Pamiętasz?
– Mm… niezupełnie – mamrocze Peter.
Wpatruje się w piłeczkę, obraca ją w dłoni, jakby go fascynowała. Nie mogę uwierzyć,
jak się zachowuje. Po prostu nie mogę.
– Głu-upio – rechocze Trevor.
Przyciszonym głosem, jakby nikogo nie było tu poza nimi, Gen mówi do Petera:
– Mogę ją zatrzymać?
Uszy Petera robią się czerwone. Rzuca mi spanikowane spojrzenie.
– Covey, chciałabyś?
– Nie – mówię, trzymając głowę odwróconą w przeciwnym kierunku.
Biorę torbę ptysiów serowych i wpycham kilka naraz do ust. Jestem tak wściekła, że
jedyne, co mogę zrobić, to zjeść ptysie. W przeciwnym razie się na niego wydrę.
– W porządku, to ja ją zatrzymam – mówi Peter, chowając piłeczkę w kieszeni kurtki. –
Owen może ją chcieć. Przykro mi, Gen.
Sięga do kapsuły i zaczyna w niej grzebać. Wyciąga złachaną czapeczkę bejsbolową.
Drużyna Orioles. Nieco zbyt głośno woła:
– McClaren, patrz, co znalazłem.
Na twarz Johna wypływa uśmiech niczym leniwy wschód słońca. Bierze ją od Petera
i wkłada sobie na głowę, poprawiając daszek.
– To naprawdę był twój najcenniejszy skarb – mówię.
Nosił ją do późnej jesieni. Poprosiłam tatę, żeby kupił mi T-shirt z logo Orioles, bo
sądziłam, że to zrobi na Johnie wrażenie. Włożyłam podkoszulek dwukrotnie, ale chyba wcale
tego nie zauważył. Mina mi rzednie, kiedy zauważam, że Genevieve mnie obserwuje. Nasze oczy
się spotykają. W jej spojrzeniu pojawia się jakiś przebłysk wiedzy, który mnie niepokoi.
Odwraca wzrok. Teraz to ona się do siebie uśmiecha.
– Orioles są do dupy – mówi Peter, opierając się lekko o ścianę.
Sięga do pudełka z kanapkami lodowymi i wyciąga jedną.
– Podaj mi też – mówi Trevor.
– Przykro mi, ostatnia – mówi Peter i pakuje ją sobie do buzi.
John szuka mojego wzroku i mruga porozumiewawczo.
– Ten sam, stary Kavinsky – mówi, a ja się śmieję.
Wiem, że myśli o naszych listach.
Peter uśmiecha się do niego.
– Hej, już się nie jąkasz.
Zamieram. Jak Peter mógł poruszyć ten temat w tak nonszalancki sposób? W gimnazjum
żadne z nas nie komentowało głośno jąkania Johna. Bardzo się tego wstydził. Ale teraz uśmiecha
się tylko szeroko, wzrusza ramionami i mówi:
– Zostawiłem je w ósmej klasie u logopedy Elaine.
Jest taki pewny siebie!
Peter jest zaskoczony. Widzę, że się tego nie spodziewał. Takiego Johna McClarena nie
zna. Dawniej to Peter rozdawał karty. John robił to, co kazał Peter. Peter może jest dalej taki sam,
ale John się zmienił. I teraz to Peter jest mniej śmiały.
Przychodzi kolej na Chris. Wyciąga pierścionek z maleńkim oczkiem z perełki. Należy do
Allie, prezent od cioci z okazji bierzmowania. Uwielbiała ten pierścionek. Będę musiała jej go
wysłać. Trevor wyjmuje własny skarb – kartę z bejsbolistą i jego autografem. Genevieve wyciąga
własność Chris – kopertę z dwudziestodolarówką.
– Tak! – wykrzykuje Chris. – Byłam małym geniuszem. – Przybijamy piątkę.
– A twój, Gen? – pyta Trevor.
Wzrusza ramionami.
– Pewnie nie włożyłam niczego do środka.
– Owszem, włożyłaś – mówię, ścierając pomarańczowy pyłek ptysiów serowych
z palców. – Byłaś z nami tamtego dnia.
Pamiętam, że nie mogła się zdecydować, czy włożyć swoje zdjęcie z Peterem, czy różę,
którą wręczył jej na urodziny. Nie mogłam sobie jednak przypomnieć, na czym w końcu stanęło.
– Ale nie ma nic w środku, więc chyba jednak nie. Nieważne.
Zaglądam do kapsuły, żeby się upewnić. Jest pusta.
– Pamiętacie, jak graliśmy w Zabójców? – mówi Trevor, wyciskając ostatnie kropelki
swojego soku.
O, uwielbiałam tę grę! Przypominała trochę berka. Każdy wyciągał z kapelusza czyjeś
imię i trzeba było wyeliminować tę osobę z gry. Kiedy to się już udało, należało wyeliminować
osobę, którą ta osoba wylosowała. Wymagało to dużo skradania się i ukrywania. Gra mogła
trwać całymi dniami.
– Ja byłam czarną wdową – mówi Genevieve i szturcha Petera ramieniem. –
Wygrywałam częściej od innych.
– Błagam cię – obrusza się Peter. – Wielokrotnie wygrywałem.
– Ja też – dorzuca Chris.
Trevor wskazuje na mnie.
– Mała J., ty byłaś w tym najgorsza. Chyba nie wygrałaś ani razu.
Krzywię się. „Mała J.” – zapomniałam już, że tak mnie nazywał. I ma rację: nigdy nie
wygrałam. Ani razu. Raz, kiedy byłam bliska zwycięstwa, Chris wyeliminowała mnie z gry
podczas konkursu pływackiego Kitty. Sądziłam, że jestem bezpieczna, bo był późny wieczór.
Tak niewiele brakowało mi do zwycięstwa, że niemal czułam jego smak.
Patrzymy na siebie z Chris i wiem, że ona też to pamięta. Mruga do mnie, a ja robię
skwaszoną minę.
– Lara Jean nie ma po prostu instynktu zabójcy – mówi Genevieve, przyglądając się
swoim paznokciom.
– Nie wszyscy mogą być czarnymi wdowami – mówię.
– To prawda – odpowiada, a moje szczęki się zaciskają.
John odzywa się do Petera:
– Pamiętasz, jak miałem ciebie i schowałem się przed szkołą za samochodem twojego
taty, ale wyszedł zza niego twój tata, a nie ty? Przestraszyłem go i obaj zaczęliśmy krzyczeć.
– A potem w ogóle musieliśmy sobie dać spokój, kiedy Trevor wparował do sklepu mojej
mamy w masce narciarskiej – rechocze Peter.
Wszyscy oprócz mnie się śmieją. Ja wciąż czuję, jak piecze mnie przytyk Gen na temat
„instynktu zabójcy”.
Trevor śmieje się tak bardzo, że ledwo może mówić.
– O mały włos nie wezwał glin! – udaje mu się wyrzucić z siebie.
Peter szturcha nogą czubek moich trampek.
– Powinniśmy znów zagrać.
Próbuje na powrót wkupić się w moje łaski, ale nie mam zamiaru mu na to pozwalać,
więc tylko wzruszam lodowato ramionami. Szkoda, że jestem na niego zła, bo mam prawdziwą
ochotę zagrać. Chcę udowodnić, że też mam instynkt zabójcy, że nie jestem jakąś
zabójczynią--frajerką.
– Powinniśmy zagrać – mówi John. – Przez wzgląd na dawne dzieje. – Zagląda mi
w oczy. – Ostatnia szansa, Laro Jean.
Uśmiecham się.
Chris unosi brew.
– Co dostanie zwycięzca?
– No… nic – mówię. – Zagramy dla zabawy. – Trevor krzywi się na te słowa.
– Powinna być nagroda – mówi Genevieve. – W przeciwnym razie po co grać?
Myślę pospiesznie. Co mogłoby być dobrą nagrodą?
– Bilety do kina? Ciasto wybrane przez zwycięzcę? – wypalam.
Nikt nie odzywa się ani słowem.
– Każdy z nas może dać dwadzieścia dolców – sugeruje John.
Rzucam mu pełne wdzięczności spojrzenie, a on się uśmiecha.
– Pieniądze są nudne – mówi Genevieve, przeciągając się jak kotka.
Przewracam oczami. Czy ktoś prosił ją o dorzucenie trzech groszy? Nawet nie chciałam,
żeby tu przychodziła.
Trevor mówi:
– Hmm, a co powiecie na to, żeby zwycięzca przez tydzień dostawał śniadanie do łóżka?
Na przykład naleśniki w poniedziałek, omlet we wtorek, gofry w środę i tak dalej. Jest nas
sześcioro…
Wzdrygając się, Genevieve mówi:
– Nie jadam śniadań.
Wszyscy jęczą.
– Może sama coś zaproponujesz, zamiast wszystko negować – mówi Peter, a ja ukrywam
twarz w warkoczu, żeby nikt nie zobaczył mojego uśmiechu.
– Dobrze.
Genevieve przez chwilę się zastanawia, a potem uśmiech pojawia się na jej twarzy. To
mina pod tytułem „Ekstra pomysł”, która mnie stresuje. Powoli i z naciskiem mówi:
– Zwycięzca dostaje spełnienie życzenia.
– Od kogo? – pyta Trevor. – Od każdego?
– Od którejkolwiek z osób, które biorą udział w grze.
– Chwileczkę – wtrąca Peter. – Na co się w takim układzie piszemy?
Genevieve wygląda na bardzo z siebie zadowoloną.
– Jedno życzenie, które musi zostać spełnione. – Przypomina złą królową.
Chris pyta z błyskiem w oku:
– Jakiekolwiek?
– W granicach rozsądku – podpowiadam szybko.
Zupełnie nie to miałam na myśli, ale przynajmniej wszyscy mają ochotę grać.
– Rozsądek to rzecz względna – zauważa John.
– Chodzi o to, że Gen nie może zmusić Petera, żeby poszedł z nią po raz ostatni do łóżka
– mówi Chris. – Bo o tym wszyscy myślimy, prawda?
Zamieram. Ja o tym wcale nie myślałam. Ani trochę. Ale teraz myślę.
Trevor wybucha śmiechem, a Peter go popycha. Genevieve kręci głową.
– Jesteś obrzydliwa, Chrissy.
– Ja tylko powiedziałam głośno to, o czym wszyscy myśleli!
W tej chwili prawie ich nie słucham. Myślę tylko o tym, że chcę zagrać w tę grę
i zwyciężyć. Raz w życiu chcę pokonać Genevieve. Mam tylko jeden długopis i zero papieru,
więc John oddziera kawałek opakowania lodowych kanapek i każde z nas po kolei zapisuje swoje
imię na kartonowych paskach. Następnie wrzucamy imiona do pustej kapsuły czasu, a ja nią
potrząsam. Podajemy ją sobie w okręgu, ja jestem na końcu. Wyjmuję pasek kartonu, przysuwam
blisko do piersi i na niego zaglądam.
JOHN.
Cóż, to komplikuje sytuację. Zerkam na niego. Ostrożnie wsuwam wylosowany kartonik
do kieszeni dżinsów. Sorry, (korespondencyjny) kolego, ale już po tobie. Rozglądam się szybko
po pomieszczeniu w poszukiwaniu podpowiedzi, kto może mieć moje imię, ale wszyscy
przybrali pokerowe miny.
36
Zasady są następujące: w domu jesteś bezpieczny, w szkole jesteś bezpieczny, ale nie na
parkingu. Kiedy postawisz nogę za drzwiami, eliminacja jest fair. Wylatujesz, jeśli zostaniesz
dotknięty dwiema rękami naraz.
A jeśli nie dotrzymasz obietnicy spełnienia życzenia, koniec z tobą. Tę ostatnią zasadę
wymyśliła Genevieve i przyprawia mnie ona o dreszcze. Trevor Pike drży i mówi:
– Dziewczyny są przerażające.
– Nie, dziewczyny z ich rodziny są przerażające – mówi Peter, wskazując na Chris
i Genevieve.
Obie się uśmiechają i widać w tych uśmiechach podobieństwo. Rzucając mi przeciągłe
spojrzenie, Peter mówi z nadzieją:
– Ale ty nie jesteś przerażająca. Jesteś słodka, prawda?
Nagle przypomina mi się coś, co powiedziała Stormy. „Nie pozwól, żeby stał się ciebie
zbyt pewny”. Peter jest mnie bardzo pewny. Tak pewny, jak to tylko możliwe.
– Ja też potrafię być przerażająca – odpowiadam cicho, a on blednie.
Zwracając się do wszystkich, mówię:
– Po prostu dobrze się bawmy.
– O, na pewno będziemy się bawić – zapewnia mnie John.
Wkłada swoją czapeczkę Orioles na głowę i spuszcza w dół daszek.
– Zaczynamy. – Patrzy mi w oczy. – Jeśli uważałaś, że dobrze mi idzie podczas
konferencji Modelu ONZ, to poczekaj tylko, aż zobaczysz moje zdolności militarne.
Odprowadzam wszystkich do ich samochodów i słyszę, jak Peter mówi Genevieve, żeby
wracała z Chris, co nie podoba się ani jednej, ani drugiej.
– Rozwiążcie to między sobą – rzuca Peter. – Ja zostaję z moją dziewczyną.
Genevieve przewraca oczami, a Chris jęczy.
– Ja pitolę. Dobra. – A do Genevieve mówi: − Pakuj się.
Samochód Chris wycofuje się z podjazdu, kiedy John zwraca się do Petera:
– Kto jest twoją dziewczyną? – Żołądek mi się ściska.
– Covey. – Peter posyła mu zdziwione spojrzenie. – Nie wiedziałeś? To dziwne.
Teraz obaj patrzą na mnie. Peter jest zdezorientowany, ale John pojmuje, cokolwiek jest
tu do pojmowania.
Powinnam mu była powiedzieć. Czemu mu nie powiedziałam?
Wkrótce potem odjeżdżają wszyscy oprócz Petera.
– Porozmawiamy o tym? – pyta, podążając za mną do kuchni. Niosę worek na śmieci
z opakowaniami po lodach i napojach. Nie chciałam pomocy Petera. O mały włos nie spadłam ze
śmieciami z drabiny, ale nic mnie to nie obchodzi.
– Jasne, porozmawiajmy.
Odwracam się i podchodzę do niego, wymachując workiem. Peter unosi przezornie ręce.
– Czemu przywiozłeś tu Genevieve?
Peter się krzywi.
– Ech, Covey, przepraszam.
– Spotykasz się z nią? To dlatego nie przyjechałeś wcześniej, żeby pomóc mi
w przygotowaniach?
Waha się.
– Tak, byłem u niej. Zadzwoniła do mnie z płaczem, więc pojechałem tam, a potem nie
mogłem jej tak samej zostawić… więc zabrałem ją ze sobą.
Z płaczem? Genevieve nigdy nie płacze. Nie rozpłakała się nawet, kiedy umarła jej kotka
Królowa Elżbieta. Na pewno udawała, żeby zatrzymać Petera.
– Nie mogłeś jej po prostu zostawić?
– Nie – mówi. – Przechodzi teraz przez niezłe gówno. Próbuję ją jakoś wspierać.
Oczywiście jako przyjaciel. To wszystko!
– Rany, ona naprawdę wie, jak cię podejść, Peterze!
– To nie tak.
– To dokładnie tak! Ona pociąga za sznurki, a ty tylko… − Zwieszam bezwładnie ręce
i głowę jak marionetka.
Peter marszczy brwi.
– To było złośliwe.
– Mam nastrój na złośliwości. Więc uważaj.
– Ale nie jesteś złośliwa. Zazwyczaj.
– Czemu nie możesz mi po prostu wyjaśnić, o co chodzi? Wiesz, że nikomu nie powiem.
Naprawdę chcę to zrozumieć, Peterze.
– Bo nie mam prawa o tym mówić. Nie próbuj mnie do tego zmuszać, bo po prostu nie
mogę.
– Ona tobą zwyczajnie manipuluje.
Słyszę w swoim głosie zazdrość i czuję się z tym wstrętnie, wstrętnie. To nie jestem ja.
Peter wzdycha.
– Nic się między nami nie dzieje. Po prostu potrzebuje przyjaciela.
– Ma mnóstwo przyjaciół.
– Potrzebuje kogoś, kogo zna od lat.
Kręcę głową. On nic nie pojmuje. Dziewczyny rozumieją się nawzajem w sposób, w jaki
chłopcy nigdy nie będą ich rozumieć. Wiem, że to tylko jej kolejna gierka. Pojawienie się dziś
u mnie było jednym ze sposobów, żeby pokazać, kto jest górą.
Peter odzywa się:
– Skoro już mowa o ludziach, których się zna od lat… Nie zdawałem sobie sprawy, że ty
i McClaren tak blisko się przyjaźnicie.
Czerwienię się.
– Mówiłam ci, że do siebie piszemy.
Unosząc brwi, dziwi się:
– Piszecie do siebie, ale nie wie, że jesteśmy razem?
– Ten temat akurat nie wypłynął!
Chwileczkę, to ja mam być w tej chwili na niego zła, nie na odwrót. Jakimś tajemniczym
sposobem rozmowa się odwróciła i to ja się teraz tłumaczę.
– Tamtego dnia, kilka miesięcy temu, kiedy poszłaś na obrady Modelu ONZ, spytałem
cię, czy widziałaś McClarena, a ty powiedziałaś, że nie. Ale dziś John wspomniał o zebraniu
i jasno wynika, że go na nim widziałaś. Czy nie?
Przełykam ślinę.
– Od kiedy jesteś takim śledczym? Boszsz. Widziałam go, ale nie rozmawialiśmy.
Podałam mu tylko liścik…
– Liścik? Podałaś mu liścik?
– Nie ode mnie, z innego kraju, w ramach zebrania. – Peter otwiera usta, żeby zadać
kolejne pytanie, ale ja szybko dodaję: − Nie wspominałam o tym, bo nic z tego nie wyniknęło.
Ze zdumieniem mówi:
– A więc chcesz, żebym był z tobą szczery, ale ty nie chcesz być szczera ze mną?
– To wcale nie tak! – wykrzykuję.
Co tu się w ogóle dzieje? Jakim cudem nasza kłótnia tak szybko nabrała takich
rozmiarów?
Przez chwilę żadne z nas się nie odzywa. A potem Peter pyta cicho:
– Chcesz zerwać?
Zerwać?
– Nie. – Naglę czuję się roztrzęsiona, jakbym się miała zaraz rozpłakać. – A ty?
– Nie!
– Sam pierwszy o to zapytałeś!
– No i dobrze. Żadne z nas nie chce zerwać, więc po prostu przechodzimy nad tym do
porządku dziennego.
Peter opada na krzesło przy kuchennym stole i opiera głowę na blacie.
Siadam naprzeciw niego. Wydaje się taki odległy. Ręka aż mi drży od chęci, by dotknąć
jego włosów, pogładzić je i sprawić, że kłótnia będzie daleko za nami.
Unosi głowę, oczy ma smutne i ogromne.
– Czy możemy się już przytulić?
Kiwam niepewnie głową, oboje wstajemy, a ja obejmuję go w pasie. Mocno mnie do
siebie przyciska. Mówi głosem stłumionym przez moje ramię:
– Możemy się więcej nie kłócić?
Śmieję się nerwowo, nerwowo i z ulgą.
– Tak, zdecydowanie tak.
A potem Peter mnie całuje. Jego usta są niecierpliwe, jakby szukały jakiegoś pocieszenia,
jakiejś obietnicy, którą tylko ja mogę mu dać. W odpowiedzi odwzajemniam pocałunek – tak,
obiecuję, obiecuję, obiecuję, nigdy więcej się nie kłóćmy. Zaczynam tracić równowagę, jego
ramiona mocno mnie oplatają, a on całuje mnie do utraty tchu.
37
Z Peterem rozmawiamy wyłącznie przez telefon, dopóki jedno z nas nie zostanie
wyeliminowane. To nie będę ja. Zachowuję wyjątkową ostrożność. Jeżdżę sama do i ze szkoły.
Rozglądam się dookoła, po czym wyskakuję z samochodu i pędzę, ile sił w nogach, do drzwi
wejściowych. Zwerbowałam Kitty na stanowisko zwiadowcy – wysiada z auta i wychodzi
z domu zawsze pierwsza i upewnia się, czy droga jest dla mnie wolna. Obiecałam jej już, że jeśli
wygram, to podzielę się z nią tym, czego sobie zażyczę.
Ale do tej pory gram tylko defensywą. Nie próbowałam jeszcze wyeliminować Johna
McClarena. Nie żebym się bała – w każdym razie nie gry. Po prostu nie wiem, co miałabym mu
powiedzieć. Czuję się zawstydzona. Ale czy w ogóle musiałabym coś mówić? Czy nie jestem
arogancka, sądząc, że mógłby być mną zainteresowany?
Po lunchu Chris pędzi korytarzem, a na widok mnie i Lucasa siedzących na podłodze przy
naszych szafkach zatrzymuje się z poślizgiem. Dziś jemy lody winogronowe. Chris opada na
podłogę.
– Wyleciałam – mówi.
Wydaję z siebie okrzyk:
– Kto cię miał?
– Cholerny John McClaren! – Wyrywa Lucasowi lody z ręki i w mgnieniu oka je kończy.
– Bezczelna – mówi Lucas.
– Opowiadaj – ponaglam ją.
– Rano w drodze do szkoły John siedział mi na ogonie. Zatrzymałam się, żeby
zatankować, a on wyskoczył z wozu, gdy tylko odwróciłam się do niego plecami. Nawet nie
wiedziałam, że mnie śledził!
– Chwileczkę, skąd wiedział, że zatrzymasz się na stacji? – pyta Lucas.
Zna się na tej grze. Mam nadzieję, że przyda mi się, kiedy pozostaniemy już tylko ja
i Genevieve, bo Lucas mieszka w tej samej okolicy co ona.
– Wypompował paliwo z mojego baku!
– Wow – szepczę.
Robi mi się ciepło na sercu na myśl, że John traktuje to tak poważnie. Martwiłam się, że
nikt nie będzie brał gry na serio, ale chyba jest inaczej. Ciekawe, jakie John ma życzenie. Musi to
być coś wartego takiego zachodu.
– Dopuszczalne – mówi Lucas, kiwając głową.
– Ledwo się złoszczę, takie to było hardcorowe. – Dmuchnięciem odgarnia włosy
z twarzy. – Jestem tylko wkurzona, że straciłam szansę, by zmusić Gen, żeby dała mi samochód
babci.
Lucas wybałusza oczy.
– Tego miałaś sobie zamiar życzyć? Samochodu?
– Ten samochód ma dla mnie wartość sentymentalną – mówi Chris. – Babcia zabierała
mnie nim w sobotnie popołudnia do salonu piękności. On mi się należy. Gen nastawiła babcię
przeciwko mnie!
– Co to za samochód? – pyta Lucas.
– Stary jaguar.
– W jakim kolorze? – chce wiedzieć.
– Czarny.
Gdybym nie znała dobrze Chris, sądziłabym, że do oczu napływają jej łzy. Obejmuję ją
ramieniem.
– Chcesz, żebym kupiła ci lody?
Chris kręci głową.
– Muszę dziś wieczorem włożyć krótki top. Nie mogę mieć bandziocha.
– Skoro odpadłaś, to kogo ma teraz John? – pyta Lucas.
– Kavinsky’ego – mówi Chris. – Nie mogłam go skasować, bo ciągle prowadza się z tą
pieprzoną Gen, a byłam pewna, że to ona mnie ma. – Zerka na mnie. – Przepraszam, LJ.
Lucas i Chris patrzą na mnie ze współczuciem.
Skoro Chris miała Petera, a John ją wyeliminował, to John ma teraz Petera. Co z kolei
oznacza, że albo Peter, albo Genevieve mają mnie. A ponieważ ja mam Johna, to jedno z nich ma
to drugie, co oznacza, że muszą być w zmowie. To znaczy, że się sobie zwierzyli, powiedzieli,
kogo mają.
Przełykam ślinę i mówię:
– Od początku wiedziałam, że wciąż się przyjaźnią. A ona przeżywa ciężki okres.
– Co takiego przeżywa? – pyta Chris z wysoko uniesioną brwią.
– Peter powiedział, że jakieś sprawy rodzinne. – Nie wygląda na to, żeby Chris coś
kojarzyła. – Nie słyszałaś?
– Faktycznie zachowywała się dość dziwnie na urodzinowej kolacji u ciotki Wendy
w zeszłym tygodniu. Jak jeszcze większa suka niż zazwyczaj. Przez cały wieczór niemal nie
zamieniła z nikim słowa. – Wzrusza ramionami. – Więc pewnie coś się dzieje, ale nie wiem co. –
Znów zdmuchuje włosy z twarzy. – Cholera. Nie mogę uwierzyć, że nie dostanę tego
samochodu.
– Wyeliminuję dla ciebie Johna McClarena – przyrzekam. – Twoja śmierć nie pójdzie na
marne.
Zerka na mnie z ukosa.
– Gdybyś wyeliminowała go wcześniej, to by się nie wydarzyło.
– Mieszka pół godziny stąd! Nawet nie wiem, jak trafić do jego domu.
– I tak cię częściowo winię. – Rozlega się dzwonek i Chris wstaje. – Narka, laski. – Rusza
korytarzem w przeciwnym kierunku niż jej kolejne zajęcia.
– Właśnie nazwała mnie „laską” – mówi Lucas, marszcząc brwi. – Powiedziałaś jej, że
jestem gejem?
– Nie!
– Dobra, bo zdradziłem ci to w tajemnicy. Pamiętasz?
– Oczywiście, że pamiętam, Lucasie!
Teraz ja się zestresowałam – a jeśli powiedziałam coś Chris? Jestem niemal pewna, że
nie, ale przez niego nagle przestaję ufać samej sobie.
– W porządku – mówi z westchnieniem. – Nieważne.
Wstaje i podaje mi rękę, żeby pomóc mi się podnieść. Dżentelmen w każdej sytuacji.
39
To mój pierwszy piątkowy koktajl w Belleview, a wieczór nie idzie tak dobrze, jak bym
mogła sobie życzyć. Minęło już pół godziny, ale zjawili się tylko Stormy, pan Morales, Alicia
i Nelson, który ma alzheimera i którego pielęgniarka przyprowadziła, by zmienił otoczenie. Ma
jednak na sobie wytworną granatową marynarkę z miedzianymi guzikami. Kiedy wieczorkami
zajmowała się Margot, również nie uczestniczyły w nich tłumy. Pani Maguire była stałą
bywalczynią, ale w zeszłym miesiącu przeniesiono ją do innego domu, a pani Montero zmarła
w wakacje. Ale tyle naopowiadałam Janette, jak to tchnę nowe życie w te spotkania, a teraz
proszę… Czuję maleńki zalążek niepokoju na dnie żołądka. Jeśli Janette zorientuje się, jak niską
mam frekwencję, może całkowicie odwołać piątkowe wieczorki, a tymczasem ja zdążyłam wpaść
na kolejny fantastyczny pomysł. Jeśli dzisiejsze spotkanie nie wypali, nie ma szans, żeby
pozwoliła mi na następne. Poza tym kiedy urządza się przyjęcie i zjawiają się na nim cztery
osoby, z których jedna drzemie, ma się poczucie klęski na całej linii. Stormy tego nie zauważa
albo się tym nie przejmuje. Nie przerywa śpiewów ani gry na pianinie. Przedstawienie musi
trwać, jak to mówią.
Usiłuję się czymś zająć, robić dobrą minę do złej gry: „Tra-la-la, wszystko idzie cudnie”.
Ustawiłam kieliszki w równych rzędach, żeby wyglądały jak w prawdziwym barze, i przyniosłam
sporo rzeczy z domu – nasz jedyny porządny obrus (żadnych tłustych plam, świeżo
wyprasowany), mały flakonik, który postawiłam obok talerza z fistaszkowymi ciasteczkami (z
początku miałam wątpliwości co do fistaszków, bo alergie i tak dalej, ale potem sobie
przypomniałam, że starsi ludzie nie miewają tak często alergii pokarmowych), należący do
rodziców srebrny kubełek na lód z ich monogramem, srebrną miskę do kompletu z pokrojonymi
cytrynami i limonkami.
Przeszłam się i zapukałam do drzwi co bardziej aktywnych mieszkańców, ale większości
nie zastałam. Najwyraźniej osoby aktywne nie siedzą w piątkowy wieczór w domu.
Wsypuję solone orzeszki do kryształowej miski w kształcie serca (wkład Alicii, która
przyniosła ją ze składzika razem ze szczypcami do lodu), kiedy do pokoju wkracza John
Ambrose McClaren w jasnoniebieskiej koszuli oxford i granatowej sportowej marynarce niewiele
różniącej się od marynarki Nelsona! Omal nie wyrywa mi się okrzyk. Zakrywając dłońmi usta,
padam na podłogę za stołem. Jeśli mnie zobaczy, może zwiać. Nie wiem, co tu robi, ale to
doskonała okazja, żeby go wyeliminować. Kulę się za stolikiem i przebiegam w myślach opcje
działania.
Nagle dźwięki pianina cichną i rozlega się wołanie Stormy:
– Laro Jean? Laro Jean, gdzie jesteś? Wyłaź zza stołu. Chcę ci kogoś przedstawić.
Powoli się podnoszę. John Ambrose McClaren wbija we mnie wzrok.
– Co ty tu robisz? – pyta, poluzowując kołnierz koszuli, jakby go dusił.
– Pracuję jako wolontariuszka – odpowiadam, wciąż trzymając się na bezpieczną
odległość. Żeby go nie wystraszyć.
Stormy klaszcze w dłonie.
– Znacie się?
John mówi:
– Jesteśmy przyjaciółmi, babciu. Mieszkaliśmy w tej samej okolicy.
– Stormy jest twoją babcią?
Padłam. To John jest tym wnukiem, z którym chciała mnie umówić! Że też akurat tutaj
ma babcię! „Mój wnuk wygląda jak młody Robert Redford”. To szczera prawda.
– Moją prababcią – mówi John.
Stormy rozgląda się nerwowo po sali.
– Ciszej! Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli, że jesteś moim pra-czymkolwiek.
John ścisza głos.
– Była drugą żoną mojego pradziadka.
– Ulubionego ze wszystkich moich mężów – mówi Stormy. – Niech mu ziemia lekką
będzie, staremu zgredowi. – Patrzy na Johna, a potem na mnie. – Johnny, bądź tak dobry
i przynieś mi wódkę z wodą gazowaną i mnóstwem cytryny. – Siada na ławeczce przy pianinie
i zaczyna grać When I Fall in Love.
John rusza w moim kierunku, a ja go zatrzymuję.
– Stój, gdzie stoisz, Johnie Ambrosie McClarenie. Masz moje imię?
– Nie! Przysięgam, że nie. Mam… nie powiem ci, kogo mam. – Milknie. – Chwileczkę.
A ty masz moje?
Kręcę głową, niewinna jak mała, zagubiona owieczka. Nadal patrzy na mnie podejrzliwie,
więc zajmuję się przyrządzaniem drinka dla Stormy.
Wiem, jaki lubi.
Wrzucam trzy kostki lodu, nalewam porządną porcję wódki i parę kropel wody
gazowanej. Następnie wciskam trzy plastry cytryny i wrzucam je do szklanki.
– Proszę – mówię, podając mu drinka.
– Możesz odstawić go na stół – odpowiada.
– John! Mówię ci, nie mam twojego imienia!
Kręci głową.
– Stół.
Odstawiam szklankę.
– Nie mogę uwierzyć, że mi nie ufasz. Mam wrażenie, że dawniej byłeś osobą, która
widziała w ludziach dobro.
John odpowiada trzeźwo:
– Po prostu… Zostań po swojej stronie stołu.
Cholera. Jak mam go wyeliminować, jeśli zmusza mnie, żebym przez cały wieczór
trzymała się na odległość paru metrów?
Odpowiadam sucho:
– Bardzo chętnie. Ja też nie wiem, czy ci wierzę! To niezwykły zbieg okoliczności, że się
tu spotykamy.
– Stormy wymusiła na mnie wizytę!
Obracam głowę gwałtownie w kierunku Stormy. Gra na pianinie i przygląda się nam
z szerokim uśmiechem.
Pan Morales podkrada się chyłkiem do baru i mówi:
– Czy mogę prosić cię do tańca, Laro Jean?
– Oczywiście – odpowiadam, a Johna ostrzegam: − Nie waż się do mnie zbliżać.
Wyciąga ręce przed siebie, jakby mnie odganiał.
– To ty się do mnie nie zbliżaj!
Pan Morales prowadzi mnie w wolnym tańcu, a ja przykładam twarz do jego ramienia,
żeby ukryć uśmiech. Jestem całkiem niezła w tych wywiadowczych gierkach. John McClaren
siedzi teraz na dwuosobowej kanapie, obserwuje Stormy i rozmawia z Alicią. Mam go na
celowniku.
Nie mogę uwierzyć we własne szczęście. Planowałam zjawić się na kolejnych obradach
Modelu ONZ, ale to jest jeszcze lepsze.
Właśnie rozmyślam, że chyba zajdę go od tyłu, z zaskoczenia, kiedy Stormy wstaje
i oznajmia, że potrzebuje przerwy i ma ochotę zatańczyć ze swoim wnukiem. Włączam wieżę
i przygotowuję płytę, którą wybrałyśmy jako przerywnik w jej recitalu.
John protestuje:
– Stormy, mówiłem ci, że nie tańczę.
Dawniej fingował chorobę podczas zajęć tanecznych na wuefie – tak bardzo nie znosi
tańców.
Stormy, rzecz jasna, nie słucha go. Wyciąga Johna z siedziska i podejmuje próbę
nauczenia go fokstrota.
– Połóż rękę na mojej talii – nakazuje. – Nie wkładałam szpilek po to, żeby siedzieć cały
wieczór za pianinem. – Stormy próbuje nauczyć go kroków, ale on ciągle depcze jej po nogach. –
Au! – denerwuje się.
Nie mogę powstrzymać chichotu. Podobnie jak pan Morales. Podprowadza nas w tańcu
bliżej.
– Mogę odbić? – pyta.
– Błagam! – John niemal wpycha Stormy w jego ramiona.
– Johnny, bądź dżentelmenem i poproś Larę Jean do tańca – mówi Stormy, kiedy pan
Morales obraca ją wkoło.
John patrzy na mnie badawczo, a ja czuję, że wciąż nie jest pewien, czy nie mam jego
imienia.
– Poproś ją do tańca – nalega pan Morales, uśmiechając się do mnie szeroko. – Masz
ochotę zatańczyć, prawda, Laro Jean?
Wzruszam smętnie ramionami. Z tęsknotą. Istny obraz dziewczyny, która czeka, by ktoś
poprosił ją do tańca.
– Chcę zobaczyć, jak młodzi tańczą! – woła Norman.
John McClaren patrzy na mnie z uniesioną brwią.
– Jeśli będziemy się tylko kołysać tam i z powrotem, to może nie podepczę ci nóg.
Udaję wahanie, a potem kiwam głową. Tętno mi skacze. Cel namierzony.
Ruszamy ku sobie, owijam ręce wokół jego szyi, a on obejmuje mnie w pasie i kołyszemy
się, nie do rytmu. Jestem niska, nie mam nawet metra sześćdziesięciu, a on wygląda na jakiś metr
osiemdziesiąt, ale mam na nogach szpilki, więc różnica wzrostu jest odpowiednia do tańca.
Z przeciwległego końca sali Stormy uśmiecha się do mnie znacząco, a ja udaję, że tego nie
widzę. Powinnam go pewnie wyeliminować, póki on nie dorwał mnie, ale oglądanie naszego
tańca sprawia taką przyjemność mieszkańcom. Nic się nie stanie, jeśli poczekam parę minut.
Kiedy się tak kołyszemy, przypomina mi się bal na zakończenie ósmej klasy. Wszyscy
mieli pary, a mnie nikt nie zaprosił. Sądziłam, że pojedziemy tam razem z Genevieve, ale ona
oświadczyła, że odwiezie ich mama Petera, a najpierw idą do restauracji, jak na prawdziwej
randce, i byłoby niezręcznie, gdybym się z nimi zabrała. Skończyło się więc na tym, że ona
poszła z Peterem, a Sabrina Fox z Johnem. Miałam nadzieję, że John McClaren poprosi mnie do
wolnego tańca, ale tego nie zrobił. Z nikim nie tańczył. Jedynym chłopakiem, który tak naprawdę
tańczył, był Peter. Zawsze zajmował centrum kółka, w którym tańczyli ci fajni.
John przyciska mi dłoń do pleców. Prowadzi mnie i mam wrażenie, że całkiem zapomniał
o grze. Złapałam go w swoją sieć.
– Nie jesteś wcale taki zły – mówię mu.
Minęła połowa piosenki. Lepiej kuć żelazo póki gorące. Mam cię za pięć, cztery, trzy,
dwa…
– Więc… ty i Kavinsky, tak?
Kompletnie mnie zdekoncentrował i na moment całkiem zapomniałam o grze.
– Tak…
Odchrząkując, mówi:
– Zaskoczyło mnie, że jesteście razem.
– Czemu? Bo nie jestem w jego typie?
Rzucam to swobodnie, jakby to była pestka, stwierdzenie faktu, ale boli jak kamień
ciśnięty prosto w serce.
– Nie, nie to.
– To czemu?
Jestem niemal pewna, że powie: „Bo nie sądziłem, że on jest w twoim typie”, tak jak to
zauważył Josh.
Nie od razu odpowiada.
– Tamtego dnia, kiedy zjawiłaś się na konferencji ONZ, próbowałem dogonić cię na
parkingu, ale zniknęłaś. A potem dostałem twój list i na niego odpowiedziałem, a ty napisałaś do
mnie, a potem zaprosiłaś mnie na tę imprezę w domku na drzewie. Chyba nie wiedziałem, co
o tym myśleć. Wiesz, o co mi chodzi?
Patrzy na mnie wyczekująco. Czuję, że powinnam przytaknąć.
Krew napływa mi do twarzy, w uszach słyszę dudnienie, które z opóźnieniem
identyfikuję jako dźwięk mojego serca bijącego naprawdę szybko. A jednak moje ciało wciąż
tańczy.
– Może głupio było tak myśleć, bo to wszystko wydarzyło się dawno temu… – ciągnie
John.
Jakie „wszystko”? Chcę wiedzieć, ale niedobrze byłoby o to pytać.
– Wiesz, co zapamiętałam? – pytam nagle.
– Co takiego?
– Ten raz, kiedy szorty Trevora się rozdarły w trakcie waszej gry w koszykówkę. I Trevor
zaczął się wściekać, bo wszyscy dostali strasznej głupawki. Ale nie ty. Ty wsiadłeś na rower,
pojechałeś do domu i przywiozłeś dla Trevora szorty. Byłam pod dużym wrażeniem.
Na jego twarzy pojawia się cień uśmiechu.
– Dzięki.
Potem oboje milkniemy i dalej tańczymy. Łatwo z nim sobie pomilczeć.
– Johnie?
– Hmm?
Podnoszę na niego wzrok.
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Co?
– Mam cię. To znaczy, mam twoje imię. W grze.
– Poważnie? – John wygląda na szczerze zawiedzionego, przez co dopadają mnie wyrzuty
sumienia.
– Poważnie. Przepraszam. – Przyciskam dłonie do jego ramion. – Trafiony zatopiony.
– To teraz masz Kavinsky’ego. Miałem wielką ochotę go wyeliminować. Opracowałem
już cały plan.
Z zapałem pytam:
– Jaki plan?
– Czemu miałbym go zdradzić dziewczynie, która właśnie mnie wyeliminowała? –
sprzeciwia się, ale słabo, tylko na pokaz, i oboje wiemy, że i tak mi powie.
Podejmuję grę.
– Proszę, Johnny. Nie jestem tylko dziewczyną, która cię wyeliminowała. Jestem twoją
korespondencyjną przyjaciółką.
John śmieje się cicho.
– Dobra, już dobra. Pomogę ci.
Piosenka dobiega końca i odsuwamy się od siebie.
– Dziękuję za taniec – mówię.
Wreszcie, po tylu latach, wiem, jak to jest tańczyć z Johnem Ambrose’em McClarenem.
– Czego chciałeś sobie zażyczyć, gdybyś wygrał?
Nie waha się ani pół sekundy.
– Twojego orzechowo-czekoladowego ciasta z moim imieniem wypisanym lentilkami.
Patrzę na niego ze zdumieniem. Tego by sobie życzył? Mógł mieć wszystko, a chce moje
ciasto? Dygam.
– Czuję się zaszczycona.
– To było naprawdę pyszne ciasto – mówi.
40
Zero odpowiedzi. Coś się stało, wiem to. Peter nigdy nie opuszcza meczu. Grał nawet
z grypą.
– Zaraz wracam – rzucam do Johna, wyskakuję z samochodu i pędzę na boisko. Chłopaki
się rozgrzewają. Odnajduję Gabe’a, który na skraju boiska wiąże swoje korki. Wołam do niego:
– Gabe!
Podnosi wzrok zaskoczony.
– Large! Co jest?
Pytam bez tchu:
– Gdzie Peter?
– Nie wiem – mówi, drapiąc się po karku. – Powiedział trenerowi, że sprawy rodzinne.
Brzmiało to szczerze. Kavinsky nie opuściłby meczu, gdyby to nie było coś ważnego.
Od razu puszczam się biegiem do auta. Wsiadam i dysząc, pytam:
– Mógłbyś podrzucić mnie do domu Petera?
Najpierw dostrzegam jej samochód. Zaparkowany przed jego domem. Następnie moim
oczom ukazuje się ich dwoje, stoją razem na ulicy. On ją obejmuje, ona opiera się o niego, jakby
nie mogła ustać na własnych nogach. Twarz ma wtuloną w jego pierś. On szepcze jej coś do
ucha, głaszcząc ją czule po włosach. Wszystko dzieje się w przeciągu kilku sekund, ale mam
wrażenie, jakby czas zwolnił, jakbym brnęła w wodzie. Chyba tracę oddech, zaczyna mi się
kręcić w głowie, wszystko wokół staje się niewyraźne. Ile razy widziałam ich w takiej pozycji?
Zbyt wiele, by można zliczyć.
– Nie zatrzymuj się – udaje mi się wydusić, a John mnie słucha. Mija dom Petera, ale oni
nawet nie podnoszą głów. I dzięki Bogu. Mówię cicho:
– Możesz zabrać mnie do domu?
Nie potrafię nawet spojrzeć na Johna. To okropne, że on też to widział.
– To nie musi… − zaczyna, ale milknie. – Tylko się przytulali, Laro Jean.
– Wiem.
Cokolwiek to było, dla niej opuścił mecz.
Dojeżdżamy prawie do mojego domu, kiedy wreszcie pyta:
– Co zamierzasz zrobić?
Myślałam nad tym przez całą drogę.
– Zamierzam powiedzieć Peterowi, żeby wpadł do mnie dziś wieczorem, a potem
zamierzam go wyeliminować.
– Nadal grasz? – Sprawia wrażenie zaskoczonego.
Wyglądam przez okno.
– Pewnie. Wyeliminuję go z gry, potem wyeliminuję Genevieve i wygram.
– Czemu tak bardzo zależy ci na zwycięstwie? – pyta. – Chodzi o nagrodę?
Nie odpowiadam. Jeśli otworzę usta, to się rozpłaczę.
Dojechaliśmy. Mamroczę:
– Dzięki za odwiezienie. – Wysiadam z samochodu, zanim John zdąży coś odpowiedzieć.
Pędzę do domu, zrzucam buty, biegnę na górę do swojego pokoju, gdzie kładę się
i wbijam wzrok w sufit. Lata temu przykleiłam na nim świecące w ciemności gwiazdy, potem je
w większości zeskrobałam, oprócz jednej, która trzymała się mocno niczym stalaktyt.
Gwiazdko jasna, gwiazdko z nieba, daj mi to, czego mi trzeba. Gwiazdko jasna, gwiazdko
mała, daj mi to, czego bym chciała. Chciałabym nie płakać.
Piszę do Petera:
Kiedy Genevieve pójdzie do domu, przyjedź.
Samo „OK”. Żadnego zaprzeczania, żadnego tłumaczenia czy wyjaśnienia. Cały ten czas
go usprawiedliwiałam. Ufałam Peterowi, zamiast własnej intuicji. Czemu to ja idę na ustępstwa
i udaję, że nie przeszkadza mi coś, co tak naprawdę mi przeszkadza? Żeby go przy sobie
zatrzymać?
W umowie napisaliśmy, że zawsze będziemy sobie mówili prawdę. Że nigdy nie
złamiemy sobie nawzajem serca. Wygląda na to, że już w dwóch punktach nie dotrzymał słowa.
41
Peter i ja, nasze zerwanie – to wszystko jest takie licealne. Przez licealne rozumiem
efemeryczne. Nawet ten ból będzie ulotny, ma swoje granice. Nawet ostre ukłucie zdrady,
którego powinnam się trzymać, zapamiętać je i pielęgnować, bo to moje pierwsze prawdziwe
zerwanie. To tylko część procesu zakochania. I przecież nie sądziłam, że będziemy ze sobą do
końca życia. Mamy tylko szesnaście i siedemnaście lat. Pewnego dnia spojrzę na to wszystko
z rozczuleniem.
To właśnie sobie powtarzam, choć łzy napływają mi do oczu, kiedy leżę tego wieczoru
w łóżku i płaczem kołyszę się do snu. Płaczę tak długo, aż policzki palą mnie od ocierania łez.
Studnia smutku zaczyna się od Petera, ale na nim nie kończy.
Jedna myśl rozbrzmiewa mi w kółko w głowie jak zacięta płyta: Tęsknię za mamą.
Tęsknię za mamą. Tak bardzo za nią tęsknię. Gdyby tu była, przyniosłaby mi filiżankę herbaty na
dobranoc, usiadłaby w nogach mojego łóżka. Położyłaby sobie na kolanach moją głowę
i przeczesywała palcami moje włosy, szepcząc mi do ucha: „Wszystko będzie dobrze, Laro Jean.
Wszystko będzie dobrze”. A ja bym jej wierzyła, bo jej słowa nigdy nie mijały się z prawdą.
Mamusiu. Tak bardzo za tobą tęsknię. Czemu nie ma cię tu, kiedy cię najbardziej
potrzebuję?
Do tej pory zebrałam serwetkę, na której Peter naszkicował zarys mojej twarzy, bilet
z pierwszego wspólnego wyjścia do kina, wiersz, który mi ofiarował na walentynki. Naszyjnik.
Oczywiście, naszyjnik. Nie zdobyłam się na to, by zdjąć go z szyi. Jeszcze nie. Całą sobotę
spędzam w łóżku, wstając tylko po to, żeby coś zjeść i wypuścić Jamiego na siusiu do ogródka na
tyłach domu. Oglądam smutne fragmenty komedii romantycznych. Powinnam obmyślać plan
wyeliminowania Genevieve, ale nie mogę. Czuję ból za każdym razem, gdy myślę o niej, o grze,
a tym bardziej o Peterze. Postanawiam się więc nad tym nie zastanawiać, dopóki nie będę mogła
porządnie się skoncentrować.
John przysyła mi jeden esemes, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale nie jestem
w stanie odpowiedzieć. To też odkładam na później.
Wychodzę z domu w niedzielne popołudnie, żeby pojechać do Belleview na zebranie
komitetu organizującego imprezy. Dzięki paru pochlebstwom ze strony Stormy Janette
zatwierdziła mój pomysł na kolejne przyjęcie w stylu USO*. Jedziemy dalej, niech szlag trafi
rozstania.
Stormy mówi, że cała społeczność domu nie mówi o niczym innym. Jest szczególnie
podekscytowana, bo ponoć Ferncliff, drugi duży dom spokojnej starości w mieście, może
podrzucić do nas paru swoich mieszkańców. Stormy twierdzi, że mają tam przynajmniej jednego
interesującego wdowca, którego zna z klubu czytelniczego seniorów w miejscowej bibliotece. To
wywołuje poruszenie pośród pozostałych pań.
– Jest zasłużonym kombatantem – powtarza Stormy wszystkim. – I nadal prowadzi
samochód!
Staram się rozpowszechnić tę wiadomość. Wszystko, byle wzbudzić zainteresowanie.
Podczas przyjęcia wszyscy dostaną po pięć „obligacji wojennych”, które można
wymienić na filiżankę ponczu z whisky, małą przypinkę z flagą lub taniec. To był pomysł pana
Moralesa. A właściwie jego pomysłem był jeden bon na taniec z damą, ale okrzyknęłyśmy go
seksistą i powiedziały, że taniec powinien być z kawalerem albo damą. Alicia, jak zwykle
pragmatyczna, stwierdziła:
– Będzie więcej pań niż panów, więc i tak kobiety będą rządziły.
Chodzę od pokoju do pokoju, prosząc ludzi o pożyczenie zdjęć z lat czterdziestych, o ile
takie mają, szczególnie w mundurach lub z przyjęć USO. Jedna z mieszkanek obruszyła się
i powiedziała:
– O, przepraszam, w 1945 miałam sześć lat!
Rzuciłam więc pospiesznie, że zdjęcia jej rodziców też będą, rzecz jasna, mile widziane –
ale zdążyła już zamknąć mi drzwi przed nosem.
Scrapbooking przy dźwiękach złotych przebojów przerodził się de facto w zebranie
komitetu organizacyjnego potańcówki. Wydrukowałam bony wojenne, a pan Morales wycina je
moją gilotyną. Maude, która jest nowa w grupie i dobrze sobie radzi z internetem, dekoruje stół
z przekąskami wycinkami prasowymi z czasów wojny. Jej przyjaciółka Claudia pracuje nad
playlistą.
Alicia przygotowuje własny stoliczek. Robi girlandę z papierowych żurawi, każdy
w innym kolorze, liliowy, brzoskwiniowy, turkusowy, kwiecisty. Stormy nie podoba się odejście
od motywu czerwień-biel-niebieski, ale Alicia nie chciała odpuścić, a ja ją poparłam. Jak zawsze
trzyma klasę, jej zdjęcia Amerykanów japońskiego pochodzenia w obozach jenieckich są
oprawione w ozdobne srebrne ramki.
– Te zdjęcia kompletnie zepsują nastrój – mówi do mnie Stormy scenicznym szeptem.
Alicia odwraca się gwałtownie.
– Te zdjęcia mają edukować ignorantów.
Stormy podnosi się na wysokość swoich stu sześćdziesięciu centymetrów (stu
sześćdziesięciu siedmiu w szpilkach).
– Alicio, czy ty właśnie nazwałaś mnie ignorantką?
Krzywię się. Stormy wkłada mnóstwo pracy w to przyjęcie i jest ostatnio szczególnie
drażliwa.
Nie zniosę w tej chwili kolejnej kłótni między nimi. Właśnie mam zamiar błagać
o rozejm, kiedy Alicia wbija w Stormy stalowe spojrzenie i mówi:
– Uderz w stół…
Mnie i Stormy zatyka. Stormy podchodzi sztywnym krokiem do stanowiska Alicii
i jednym zamaszystym ruchem zrzuca z niego na podłogę papierowe żurawie. Alicia krzyczy,
a mnie znów brakuje tchu. Wszyscy w pokoju podnoszą oczy.
– Stormy!
– Stajesz po jej stronie? Właśnie nazwała mnie ignorantką! Stormy Sinclair ma swoje
wady, ale na pewno nie należy do nich ignorancja.
– Nie staję po niczyjej stronie – mówię, schylając się, żeby podnieść żurawie.
– A powinnaś stanąć po mojej – mówi Alicia, wskazując brodą Stormy. – Ona sądzi, że
jest jakąś wielką damą, ale jest dzieciakiem, który urządza sceny z powodu potańcówki.
– Dzieciakiem! – wydziera się Stormy.
– Czy możecie przestać się kłócić? – Ku mojemu zażenowaniu z kącików oczu płyną mi
łzy. – Nie zniosę dziś tego. – Głos mi drży. – Po prostu nie dam rady.
Wymieniają między sobą spojrzenia, a potem obie ruszają pospiesznie w moją stronę.
– Kochanie, co się dzieje? – grucha Stormy. – Pewnie chodzi o chłopca.
– Siadaj, siadaj – mówi Alicia.
Prowadzą mnie do sofy i siadają po obu moich stronach.
– Wszyscy wynocha! – wrzeszczy Stormy, więc pozostali się rozchodzą. – A teraz
powiedz nam, co się dzieje.
Ocieram oczy rękawem bluzki.
– Zerwaliśmy z Peterem.
Po raz pierwszy powiedziałam to na głos.
Stormy wciąga gwałtownie powietrze.
– Zerwaliście z panem Przystojniakiem! Z powodu innego chłopca? – Patrzy na mnie
z nadzieją i wiem, że myśli o Johnie.
– Nie z powodu innego chłopca. To skomplikowane.
– Skarbie, to nigdy nie jest aż tak skomplikowane, jak się wydaje – mówi Stormy. – Za
moich czasów…
Alicia rzuca jest wkurzone spojrzenie.
– Pozwolisz jej mówić?
– Peter nigdy nie zapomniał o swojej byłej dziewczynie, Genevieve – mówię, pociągając
nosem. – To ona zamieściła nagranie naszej kąpieli w jacuzzi, a Peter się o tym dowiedział i nie
pisnął słowa.
– Może chciał ci oszczędzić stresu – mówi Alicia.
Stormy kręci stanowczo głową – tak zajadle, że jej kolczyki wydają świst.
– Chłopak jest szmaciarzem, jasne jak słońce. Powinien traktować jak księżniczkę ciebie,
a nie tę całą Genevieve.
– Po prostu chcesz, żeby Lara Jean spotykała się z twoim prawnukiem – rzuca
oskarżycielsko Alicia.
– A jeśli nawet, to co? – Z błyskiem w oku mówi: − Powiedz, Laro Jean. Masz jakieś
plany na dzisiejszy wieczór?
Wszystkie wybuchamy śmiechem na te słowa.
– W tej chwili nie mogę myśleć o nikim innym poza Peterem – mówię. – Pamiętasz
jeszcze swoją pierwszą miłość?
Stormy tyle ich miała – czy może pamiętać? Ale kiwa głową.
– Garrett O’Leary. Miałam piętnaście lat, a on osiemnaście, i tylko raz ze sobą
zatańczyliśmy, ale to, jak się czułam, kiedy na mnie patrzył… − Drży.
Odwracam głowę w lewo do Alicii.
– A twoją był Phillip, twój mąż, prawda?
Ku mojemu zaskoczeniu kręci głową.
– Moją pierwszą miłością był Albert. Przyjaciel mojego starszego brata. Sądziłam, że go
poślubię. Ale nie było to nam pisane. Poznałam mojego Phillipa. – Uśmiecha się. – Phillip był
miłością mojego życia. A jednak nigdy nie zapomniałam Alberta. Jaka kiedyś byłam młoda!
Stormy, dasz wiarę, że byłyśmy kiedyś takie młode?
Stormy nie rzuca, jak to ma w zwyczaju, nonszalanckiej odpowiedzi. Oczy jej wilgotnieją
i mówi ciszej niż kiedykolwiek:
– Jakby w innym życiu. A jednak.
– A jednak – powtarza Alicia.
Obie uśmiechają się do mnie czule z tak niekrytą, szczerą sympatią, że łzy ponownie
napływają mi do oczu.
– Co ja teraz zrobię, skoro Peter nie jest już moim chłopakiem? – Zastanawiam się
głośno.
– To, co robiłaś, zanim został twoim chłopakiem – mówi Alicia. – Zajmiesz się swoim
życiem i z początku będziesz za nim tęsknić, ale z czasem będzie lżej. Tęsknota osłabnie.
Wyciąga pergaminową dłoń i przykłada mi ją do policzka. Na jej ustach igra uśmiech.
– Potrzeba ci tylko czasu, a masz go, maleńka, pod dostatkiem.
To pocieszająca myśl, ale nie wiem, czy w nią wierzę. Nie całkiem… Być może czas
płynie inaczej dla młodych. Minuty są dłuższe, mocniejsze, barwniejsze. Wiem tylko tyle, że
każda minuta bez niego wlecze się bez końca, jakbym czekała, czekała tylko, aż on do mnie
wróci. Ja, Lara Jean, wiem, że nie wróci, ale moje serce zdaje się nie pojmować, że to koniec.
Nieco później, po osuszeniu łez, z odnowioną energią siedzę w gabinecie Janette
i omawiam z nią szczegóły imprezy. Kiedy bez zbędnych wstępów mówi o salonie, zamieram.
– Janette, salon nie jest dostatecznie duży.
– Nic nie mogę na to poradzić. Główną salę zarezerwowano na bingo. Mają stałą
rezerwację na piątki.
– Ale to przyjęcie będzie dużym wydarzeniem! Czy ludzie od bingo nie mogliby jeden
raz przenieść się do salonu?
– Laro Jean, nie mogę przenosić bingo. Przychodzą na nie goście z całej społeczności,
w tym matka agenta leasingowego. W grę wchodzi polityka. Mam związane ręce.
– A co z jadalnią?
Moglibyśmy przesunąć wszystkie stoły i urządzić na środku parkiet, a przekąski ustawić
na długim stole pod ścianą. Mogłoby się udać.
Janette rzuca mi spojrzenie pod tytułem: „Dziewczyno, błagam cię”.
– A kto poprzesuwa wszystkie stoliki i krzesła? Ty?
– No, ja, a poza tym na pewno uda mi się zgromadzić jakichś ochotników…
– Żeby któremuś z mieszkańców wypadł dysk i żeby pozwał dom? Nie, gracias.
– Nie trzeba by odsuwać wszystkich stolików, tylko połowę. Personel nie mógłby pomóc?
– Janette już kręci głową, kiedy spływa na mnie wena. – Janette, słyszałam, że Ferncliff może
podrzucić do nas część swoich mieszkańców. Ferncliff. Nazywają się najlepszym domem
spokojnej starości w rejonie Pasma Błękitnego.
– O matko, Ferncliff to nora. Ludzie, którzy tam pracują, są do niczego. Ja mam magistra.
„Najlepszy dom spokojnej starości w rejonie Pasma Błękitnego”? Też coś!
Teraz wystarczy, żebym przeforsowała swój pomysł.
– Mówię ci, Janette, jeśli ta potańcówka nie będzie na poziomie, zrobimy z siebie
idiotów. Nie możemy na to pozwolić. Chcę, żeby mieszkańcy Ferncliff wyszli stąd, żałując, że
nie mieszkają w Belleview!
– Dobrze, już dobrze. Poproszę dozorców, żeby pomogli w przygotowaniu jadalni. –
Janette grozi mi palcem. – Twarda z ciebie sztuka, dziewczyno.
– Nie pożałujesz – obiecuję. – Choćby dla samych zdjęć. Zamieścimy je na stronie.
Wszyscy będą nam zazdrościć!
Na te słowa Janette mruży oczy z zadowoleniem, a ja wypuszczam wstrzymywane dotąd
powietrze. Przyjęcie musi się udać. Po prostu musi. To jedyny jasny punkt w moim życiu.
* United Service Organization – założona w 1941 roku organizacja wspierająca żołnierzy
amerykańskich stacjonujących poza granicami kraju przez dostarczanie im rozrywki (koncerty,
występy komików itp.).
43
W sobotni wieczór kręcę włosy. Robienie loków to z natury czynność pełna nadziei.
Lubię kręcić włosy wieczorem i myśleć o tym, co może się wydarzyć następnego dnia. Poza tym
loki generalnie wyglądają lepiej, jeśli się na nich prześpi, mniej się puszą.
Połowę podpięłam i prawie skończyłam jedną stronę, kiedy przez okno włazi Chris.
– Powinnam teraz siedzieć w domu, bo mam szlaban, więc muszę poczekać, aż mama
zaśnie, zanim wrócę – mówi, zdejmując kurtkę na motor. – Wciąż masz depresję z powodu
Kavinsky’ego?
Owijam kolejne pasmo włosów wokół lokówki.
– Tak. Nie minęło nawet czterdzieści osiem godzin.
Chris obejmuje mnie ramieniem.
– Przykro mi to mówić, ale byliście od początku skazani na klęskę.
Rzucam jej zranione spojrzenie.
– Wielkie dzięki.
– Ale to prawda. To, jak się związaliście, było dziwne, a potem ta cała afera z nagraniem
z jacuzzi. – Wyjmuje mi z ręki lokówkę i zaczyna kręcić własne włosy. – Chociaż
powiedziałabym, że te przejścia pewnie dobrze ci zrobią. Byłaś strasznie pod kloszem, kotku.
Ostro oceniasz…
Wyrywam jej lokówkę i wykonuję ruch, jakbym chciała zdzielić ją po głowie.
– Przyszłaś mnie pocieszać czy wymienić wszystkie moje wady?
– Przepraszam! Tak tylko mówię. – Posyła mi radosny uśmiech. – Nie smuć się zbyt
długo. To nie w twoim stylu. Poza Kavinskym istnieją inni faceci. Faceci, którzy nie nadskakują
ckliwie mojej kuzynce. Faceci jak John McClaren. Niezłe ciacho. Sama bym na niego
zapolowała, gdyby nie to, że ty mu się podobasz.
Mówię cicho:
– Nie mogę myśleć w tej chwili o nikim innym. Dopiero co zerwaliśmy z Peterem.
– Między tobą i Johnnym aż iskrzy. Widziałam na własne oczy na otwarciu kapsuły
czasu. On za tobą przepada. – Szturcha mnie ramieniem. – Podobał ci się dawniej. Może coś
z tego jeszcze się tli.
Ignoruję ją i dalej kręcę włosy, pasmo po paśmie.
Peter nadal siedzi przede mną na chemii. Nie wiedziałam, że można tęsknić za kimś
boleśniej, kiedy znajduje się parę metrów od ciebie. Może to dlatego, że na mnie nie patrzy, ani
razu. Nie pojmowałam, jak ważną częścią mojego życia się stał. Stał się taki… bliski. A teraz po
prostu zniknął. Nie zniknął, wciąż tu jest, tylko dla mnie niedostępny, co jest chyba jeszcze
gorsze. Przez chwilę było naprawdę dobrze. Naprawdę, naprawdę dobrze. Czyż nie? Może te
naprawdę dobre rzeczy nie trwają zbyt długo. Może właśnie to, ta ich tymczasowość, sprawia, że
są tym bardziej urocze. Czy tylko się pocieszam? Odrobinę jakby działa. Odrobinę chwilowo
wystarczy.
Po zajęciach Peter zostaje dłużej przy swojej ławce, po czym odwraca się i mówi:
– Cześć.
Serce mi podskakuje.
– Cześć.
Nachodzi mnie nagła, zwariowana myśl, że jeśli zechce do mnie wrócić, to się zgodzę. Co
tam duma, co tam Genevieve, co tam cokolwiek.
– Chcę z powrotem mój naszyjnik – mówi. – Proste.
Dotykam palcami medalionu w kształcie serca, który wisi na mojej szyi. Chciałam go
zdjąć dziś rano, ale nie mogłam się na to zdobyć.
Teraz muszę go oddać? Stormy ma pudło pełne ozdób i świecidełek od byłych
chłopaków. Nie sądziłam, że będę musiała zwrócić ten jeden dowód sympatii… Ale był drogi,
a Peter jest pragmatyczny. Może odzyskać pieniądze, a jego mama sprzeda medalion komuś
innemu.
– Jasne – mówię, siłując się z zapięciem.
– Nie chodziło mi to, że musisz go oddać w tej sekundzie – mówi, a moje ręce zamierają.
Może pozwoli mi go zatrzymać trochę dłużej albo na zawsze? − Ale skoro tak…
Nie mogę go rozpiąć, zajmuje mi to całe wieki i jest strasznie bolesne, bo Peter się nie
rusza. Wreszcie staje za mną, odsuwa mi włosy z szyi i kładzie na ramieniu. Może to moja
wyobraźnia, ale mam wrażenie, jakbym słyszała bicie jego serca. Jego serce bije, a moje chyba
pęka.
44
Kitty wpada do mojego pokoju. Siedzę przy biurku i odrabiam pracę domową. Od dawna
nie siedziałam tu i nie odrabiałam zadań. Po szkole zwykle szliśmy z Peterem do Starbucksa.
Powrót do samotności.
– Zerwaliście z Peterem? – chce wiedzieć Kitty.
Wzdrygam się.
– Kto ci powiedział?
– O to się nie martw. Odpowiedz na pytanie.
– No… tak.
– Nie zasługujesz na niego – rzuca.
Odpycham się na krześle od biurka.
– Co? Jesteś moją siostrą, to nie fair, żebyś stawała po stronie Petera. Nawet nie spytałaś,
jak to wyglądało z mojej perspektywy. Ale nawet bez tego… Nie wiesz, że nigdy nie występuje
się przeciwko siostrze?
Zaciska usta.
– A jaka jest twoja perspektywa?
– Taka, że to skomplikowane. Peter wciąż czuje coś do Genevieve…
– Już nie myśli o niej w taki sposób. Nie wykręcaj się.
– Nie widziałaś tego, co ja, Kitty! – wybucham.
– A co widziałaś? – rzuca wyzywająco, wysuwając podbródek niczym broń. – Gadaj.
– Nie chodzi tylko o to, co widziałam. Chodzi o to, co wiem od początku. Po prostu…
Nieważne. Nie zrozumiałabyś tego, Kitty.
– Widziałaś, jak się całują? Tak?
– Nie, ale…
– Ale nic. – Mruży oczy. – Czy to ma coś wspólnego z tym chłopakiem o dziwnym
imieniu? Johnem Ambertonem McClarenem czy jak mu tam?
– Nie! Skąd ci to przyszło do głowy? – wykrzykuję. – Chwileczkę! Czy znowu czytałaś
moje listy?
Wykrzywia twarz i wiem, że czytała. Diablica.
– Nie zmieniaj tematu! Podoba ci się czy nie?
– To nie ma nic wspólnego z Johnem McClarenem. To sprawa wyłącznie między mną
a Peterem.
Chcę jej powiedzieć, że wiedział, że to Genevieve nagrała film i go rozpowszechniła.
Wiedział, ale mimo to jej bronił. Ale nie mogę zniszczyć jej dziecięcego spojrzenia na Petera. To
byłoby zbyt okrutne.
– Kitty, to nie ma znaczenia. Peter wciąż darzy uczuciem Genevieve, a ja od początku
zdawałam sobie z tego sprawę. A poza tym jaki sens ma poważny związek z Peterem, skoro i tak
zerwiemy jak Margot i Josh? Szkolne miłości rzadko kiedy trwają dłużej. I nie bez powodu.
Jesteśmy za młodzi na takie poważne sprawy.
Mówię to, ale łzy spływają mi z kącików oczu.
Kitty mięknie. Obejmuje mnie ramieniem.
– Nie płacz.
– Nie płaczę. Trochę się rozkleiłam.
Wzdychając ciężko, mówi:
– Jeśli tak wygląda miłość, to ja dziękuję. Nie chcę mieć z nią nic do czynienia. Kiedy
dorosnę, zrobię wszystko po swojemu.
– To znaczy? – pytam.
Kitty wzrusza ramionami.
– Jeśli spodoba mi się jakiś chłopak, dobrze, umówię się z nim, ale nie będę siedziała
w domu i za nim płakała.
– Kitty, nie zachowuj się, jakbyś nigdy nie ryczała.
– Płaczę z istotnych powodów.
– Ostatnio płakałaś, bo tata nie pozwolił ci siedzieć do późna i oglądać telewizji!
– No właśnie, dla mnie to było istotne.
Pociągam nosem.
– Nie wiem, czemu kłócę się z tobą o takie rzeczy.
Jest za mała, żeby zrozumieć. Po części mam nadzieję, że nigdy nie zrozumie. Mnie było
znacznie lepiej, póki nie rozumiałam.
Tego wieczoru zmywamy z tatą naczynia, kiedy odchrząkuje i mówi:
– Kitty powiedziała mi o wielkim zerwaniu. Jak się trzymasz?
Płuczę szklankę i wstawiam ją do zmywarki.
– Kitty ma za długi język. Zamierzałam ci o tym powiedzieć później. – Może gdzieś
w głębi duszy miałam nadzieję, że nie będę musiała…
– Chcesz o tym porozmawiać? Mogę zaparzyć herbatę na dobranoc. Nie tak dobrą, jak
robiła mama, ale zawsze…
– Może później – mówię z uprzejmości.
Jego wersja herbaty na dobranoc nie należy do najlepszych.
Obejmuje mnie ramieniem.
– Będzie lżej, obiecuję. Peter Kavinsky nie jest jedynym chłopakiem na świecie.
Wzdychając, mówię:
– Tylko nie chcę już więcej tak cierpieć.
– Nie ma sposobu, żeby ochronić się przed złamanym sercem, Laro Jean. To część życia.
– Całuje mnie w czubek głowy. – Idź na górę i odpocznij. Ja tu dokończę.
– Dzięki, tato.
Zostawiam go samego w kuchni, gdzie nuci coś sobie, wycierając rondel ścierką.
Tata powiedział, że Peter nie jest jedynym chłopakiem na świecie. Wiem, że to prawda,
oczywiście, że tak. Ale wystarczy spojrzeć na tatę. Dla niego mama była jedyną dziewczyną na
świecie. Gdyby nie była, znalazłby już kogoś do tej pory. Może on też próbuje ochronić się przed
miłosnym zawodem. Może jesteśmy bardziej podobni, niż mi się wydawało.
45
Znowu leje. Pomyślałam, że po szkole mogłabym zabrać Kitty i Jamiego do parku, ale
teraz nic z tego. Siedzę więc na łóżku, kręcę włosy i przyglądam się, jak deszcz opada w dół
niczym srebrny śrut. Pogoda na miarę mojego nastroju.
W wirze rozstania zupełnie zapomniałam o grze. Teraz przypominam sobie aż nazbyt
dobrze. Wygram. Wyeliminuję ją. Nie może mieć i Petera, i zwycięstwa. To niesprawiedliwe.
I wymyślę jakieś fantastyczne życzenie, coś doskonałego, co mogłabym jej zabrać. Gdybym
tylko wiedziała, czego mogę sobie życzyć…
Potrzebuję pomocy. Dzwonię do Chris, ale nie odbiera. Mam zamiar zadzwonić
ponownie, ale w ostatniej chwili piszę do Johna:
Pomożesz mi wyeliminować Genevieve?
John siada na kanapie i pochyla się do przodu, wbijając we mnie baczny wzrok.
– Dobra, to jak chcesz to zrobić? Chcesz ją jakoś wykurzyć? Zorganizować tajną
operację?
Stawiam przed nim szklankę słodzonej herbaty. Siadam obok niego i mówię:
– Myślę, że musimy najpierw przeprowadzić inwigilację. Nawet nie wiem, jaki ma grafik.
A jeśli przy okazji gry dowiem się, jaką tajemnicę skrywa, będzie to przyjemny bonus.
– Podoba mi się twój tok myślenia – mówi John, po czym odchyla głowę do tyłu i pije
herbatę.
– Wiem, gdzie trzymają zapasowy klucz. Kiedyś z Chris odbierałyśmy od nich odkurzacz.
A gdybym… a gdybym tak trochę ją podręczyła? Mogłabym na przykład zostawić na jej
poduszce liścik: „Mam cię na oku”. To by ją wystraszyło.
John omal nie dławi się mrożoną herbatą.
– Chwileczkę, co ty byś w ogóle z tego miała?
– Nie wiem. To ty jesteś ekspertem w te klocki!
– Ekspertem? Z jakiego powodu? Gdybym był naprawdę dobry, to nadal byłbym w grze.
– Nie mogłeś wiedzieć, że będę w Belleview – zauważam. – Miałeś po prostu pecha.
– Wiele między nami zbiegów okoliczności. Belleview. Twoja obecność podczas obrad
ONZ.
Spuszczam wzrok na dłonie.
– To… nie był całkowity przypadek. Właściwie to wcale nie był przypadek. Poszłam tam,
żeby cię odszukać. Chciałam zobaczyć, jak teraz wyglądasz. Wiedziałam, że będziesz na tym
zebraniu. Pamiętałam, jak bardzo lubiłeś je w gimnazjum.
– Brałem w tym udział wyłącznie po to, żeby popracować nad publicznymi przemowami.
Ze względu na moje jąkanie się. – Milknie. – Moment. Mówisz, że przyszłaś tam dla mnie? Żeby
zobaczyć, jak wyglądam?
– Tak. Zawsze… się zastanawiałam.
John się nie odzywa, tylko mi się przypatruje. Odstawia gwałtownie szklankę. Potem
znów ją podnosi i kładzie pod nią korek.
– Nie powiedziałaś, co wydarzyło się między tobą a Kavinskym tamtego wieczoru, gdy
odjechałem.
– A. Zerwaliśmy.
– Zerwaliście – powtarza, a twarz ma pozbawioną wyrazu.
Wtedy zauważam, że Kitty czai się za drzwiami jak mały szpieg.
– Czego chcesz, Kitty?
– Mm… Zostało trochę humusu z czerwonej papryki? – pyta.
– Nie wiem… Sprawdź.
John otwiera szeroko oczy.
– Czy to twoja młodsza siostra? – A do Kitty mówi: − Ostatnio gdy cię widziałem, byłaś
jeszcze małym dzieckiem.
– No, urosłam – mówi bez cienia sympatii.
Rzucam jej znaczące spojrzenie.
– Bądź grzeczna dla naszego gościa. – Kitty odwraca się na pięcie i wbiega na górę. –
Przepraszam za moją siostrę. Zaprzyjaźniła się bardzo z Peterem i ma szalone pomysły…
– Szalone pomysły? – powtarza John.
Mam ochotę palnąć się w głowę.
– Tak, sądzi, że coś jest między nami. Ale przecież nie ma, a ty nie, no, nie lubisz mnie
w taki sposób, więc, no, szalone.
Czemu się w ogóle odzywam? Po co Bóg dał mi usta, skoro gadam takie głupoty?
Zapada tak bardzo niezręczna cisza, że jestem gotowa wypowiedzieć kolejne bzdury, ale
wtedy odzywa się John.
– No… Nie takie szalone.
– Racja! Nie miałam na myśli, że szalone… − Zamykam pospiesznie usta i wbijam wzrok
przed siebie.
– Pamiętasz, jak graliśmy w butelkę w piwnicy?
Kiwam głową.
– Denerwowałem się tym pocałunkiem, bo nigdy wcześniej nie całowałem się
z dziewczyną – mówi i znów podnosi szklankę z mrożoną herbatą.
Bierze łyk, ale nie ma już herbaty tylko lód. Patrzy mi w oczy i się uśmiecha.
– Chłopaki nie dawali mi potem spokoju, że to schrzaniłem.
– Nie schrzaniłeś – mówię.
– Chyba mniej więcej wtedy starszy brat Trevora powiedział nam, że zrobił
dziewczynie… − John waha się, a ja kiwam zachęcająco głową, więc kontynuuje. – Twierdził, że
dziewczyna dostała orgazmu od samego całowania się z nim.
Wydaję z siebie piskliwy śmiech.
– To największe kłamstwo, jakie w życiu słyszałam! Nie widziałam nigdy, żeby chociaż
rozmawiał z dziewczyną. Poza tym nie sądzę, by to było możliwe. A nawet jeśli jest możliwe, to
szczerze wątpię, żeby Sean Pike był do tego zdolny.
John też się śmieje.
– Cóż, teraz wiem, że to kłamstwo, ale w tamtych czasach wszyscy mu wierzyliśmy.
– No wiesz. Czy to był wspaniały pocałunek? Nie, nie był. – John się krzywi, a ja
pospiesznie mówię dalej. – Ale nie był wcale taki okropny. Słowo. A poza tym przecież i tak nie
jestem ekspertką w dziedzinie pocałunków. Kim jestem, żeby to oceniać?
– Dobra, dobra, możesz przestać mnie pocieszać. – Odstawia szklankę. – Zrobiłem
znaczne postępy. Tak twierdzą dziewczyny.
Ta rozmowa przybrała dziwny obrót. Przez te zwierzenia czuję zdenerwowanie, ale nie
nieprzyjemne. Lubię wyznawanie tajemnic, konspirację.
– A, więc aż z tyloma się całowałeś, tak?
Znów się śmieje.
– Z wystarczająco wieloma. – Milknie. – Dziwi mnie, że w ogóle to pamiętasz. Tak
bardzo podobał ci się Kavinsky, że chyba nawet nie zauważyłaś, kto tam jeszcze był.
Szturcham go w ramię.
– Wcale nie podobał mi się aż tak bardzo!
– Właśnie że tak. Przez całą grę wbijałaś wzrok w butelkę, o tak. – John podnosi butelkę
i przeszywa ją wzrokiem. – W oczekiwaniu na swój wielki moment.
Robię się jaskrawoczerwona, wiem to.
– Oj, cicho bądź.
– Jak jastrząb w swoją ofiarę… – dopowiada ze śmiechem.
– Zamknij się! – Teraz ja też się śmieję. – Jak to możliwe, że w ogóle to pamiętasz?
– Bo ja robiłem dokładnie to samo – mówi.
– Też gapiłeś się na Petera? – rzucam to w ramach żartu, żeby się podrażnić, bo jest
fajnie. Po raz pierwszy od wielu dni dobrze się bawię.
Patrzy na mnie, jego granatowe oczy są pewne i nieruchome, a mnie zapiera dech
w piersi.
– Nie. Patrzyłem na ciebie.
W uszach mi szumi – to dźwięk mojego serca walącego trzykrotnie szybciej niż zwykle.
„In memory, everything seems to happen to music”. To jeden z moich ulubionych fragmentów
Szklanej menażerii. Gdybym zamknęła oczy, usłyszałabym tamten dzień w piwnicy Johna
Ambrose’a McClarena. Jaką muzykę usłyszę za wiele lat, kiedy wspomnę obecną chwilę?
Nie odwracamy od siebie wzroku, czuję drżenie, które zaczyna się w moim gardle,
a potem przenosi przez obojczyki do klatki piersiowej.
– Podobasz mi się, Laro Jean. Podobałaś mi się wtedy, a teraz jeszcze bardziej. Wiem, że
właśnie zerwałaś z Kavinskym i wciąż jest ci smutno, ale chcę, żeby to było całkowicie jasne.
– Mm… dobrze – szepczę.
Jego słowa padają… jasno. Żadne nie zboczyło w niewłaściwą stronę. Ani śladu jąkania.
Tylko całkowita jasność.
– To dobrze. Zdobądźmy dla ciebie życzenie. – Wyjmuje telefon i otwiera mapy Google.
– Przed przyjazdem sprawdziłem adres Gen. Chyba masz rację, powinniśmy działać powoli,
ocenić sytuację. Nie robić nic na łapu-capu.
– Mhm.
Jestem jakby w półśnie, trudno mi się skoncentrować. John Ambrose McClaren chce,
żeby to było całkowicie jasne.
Z tego stanu wyrywa mnie Kitty, która wmaszerowuje do salonu, niosąc szklankę napoju
pomarańczowego, tubkę humusu z czerwonej papryki i paczkę nachos. Rusza w kierunku kanapy
i siada ciężko między nami. Wyciąga torbę i pyta:
– Chcecie trochę?
– Jasne – mówi John, częstując się. – Hej, słyszałem, że dobrze sobie radzisz ze
spiskowaniem. Czy to prawda?
Kitty mówi ostrożnie:
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– To ty wysłałaś listy Lary Jean, prawda? – Kitty kiwa głową. – W takim razie
powiedziałbym, że jesteś niezła w intrygach.
– No, tak. Chyba tak.
– Świetnie. Potrzebujemy twojej pomocy.
Pomysły Kitty są nieco ekstremalne – na przykład ponakłuwanie opon Genevieve albo
wrzucenie śmierdzącej bomby do jej domu, żeby ją z niego wykurzyć, ale John spisuje każdą
z jej propozycji, co nie umyka uwadze Kitty. A co umyka?
46
Następnego ranka Kitty guzdrze się z tostami z masłem orzechowym, a zza gazety tata
mówi:
– Jak się nie pospieszysz, nie zdążysz na autobus.
Kitty tylko wzrusza ramionami i idzie niespiesznie na górę po plecak. Na pewno sądzi, że
jeśli spóźni się na autobus, ja ją podwiozę, ale ja też jestem spóźniona. Zaspałam, a potem nie
mogłam znaleźć ulubionych dżinsów, więc musiałam się zdecydować na drugie ulubione.
Opłukując miskę po płatkach, wyglądam przez okno i widzę przejeżdżający autobus
Kitty.
– Spóźniłaś się na autobus! – wołam na górę.
Zero odpowiedzi.
Wkładam drugie śniadanie do plecaka i wołam:
– Jeśli chcesz ze mną jechać, to lepiej się pospiesz! Pa, tato!
Wsuwam buty, kiedy Kitty mija mnie biegiem i wypada na zewnątrz, a plecak odbija się
jej od ramienia. Wychodzę za nią i zamykam drzwi. A tam, po drugiej stronie ulicy oparty
o czarne audi stoi Peter. Uśmiecha się szeroko do Kitty. Ja sterczę kompletnie zaskoczona. Moja
pierwsza myśl to: Przyjechał się ze mną zobaczyć? Nie, niemożliwe. Moja druga myśl: Czy to
pułapka? Rozglądam się dokoła w poszukiwaniu śladu Genevieve. Nic nie widzę i czuję wyrzuty
sumienia za pomysł, że mógłby być tak okrutny.
Kitty macha jak szalona i podbiega do niego.
– Cześć!
– Gotowa do drogi, mała? – pyta ją.
– No. – Odwraca się i patrzy na mnie. – Laro Jean, możesz jechać z nami. Siądę na
twoich kolanach.
Peter spogląda na telefon i ta odrobina nadziei, że może przyjechał też, żeby się ze mną
zobaczyć, zostaje rozwiana.
– Nie, nie trzeba – mówię. – Miejsce jest tylko dla dwojga.
Peter otwiera drzwi od strony pasażera, a Kitty wsiada do środka.
– Gazu – mówi.
Peter ledwo omiata mnie wzrokiem, po czym znikają. Cóż. To by chyba było na tyle.
– Jakie ciasto dla mnie pieczesz?
Kitty siada na stołku i mnie obserwuje. Piekę dziś ciasto, żeby wszystko było gotowe na
jutrzejszą imprezę. Ubzdurałam sobie, że przyjęcie urodzinowe Kitty musi być najlepsze na
świecie, po części dlatego, że organizujemy je tak późno, więc powinno być warte oczekiwania,
a po części dlatego, że dziesiąte urodziny to milowy krok w dziewczęcym życiu. Może i Kitty nie
ma mamy, ale póki ja za to odpowiadam, będzie miała wyjątkową imprezę urodzinową
z nocowaniem.
– Mówiłam, że to niespodzianka. – Wsypuję odmierzoną porcję mąki do miski. – Jak ci
minął dzień?
– Dobrze. Dostałam piątkę z minusem z testu z matematyki.
– O, super! Co jeszcze fajnego się wydarzyło?
Kitty wzrusza ramionami.
– Chyba pani Bertoli przypadkowo puściła bąka podczas sprawdzania obecności.
Wszyscy się śmiali.
Proszek do pieczenia, sól.
– Fajnie. Czy Peter zawiózł cię prosto do szkoły, czy gdzieś się po drodze
zatrzymywaliście?
– Zabrał mnie na pączki.
Przygryzam wargę.
– To miłe. Mówił coś?
– O czym?
– Nie wiem. O życiu.
Kitty przewraca oczami.
– Nie mówił nic o tobie, jeśli nad tym się zastanawiasz.
Boli.
– Wcale się nad tym nie zastanawiałam – kłamię.
Zaplanowałyśmy z Kitty imprezę w najdrobniejszych szczegółach. Makijaż zombie.
Fotobudka z rekwizytami. Manikiur artystyczny.
Ciasto dla Kitty wybrałam z największą pieczołowitością. Czekoladowe z dżemem
malinowym i polewą z białej czekolady. Przyrządziłam trzy rodzaje dipów. Z kwaśnej śmietany
i cebuli, humus z czerwonej papryki i szpinak na zimno. Bukiet warzyw. Kiełbaski w cieście.
Popcorn z solonym karmelem do filmu. Poncz z limonkowego sorbetu polany sokiem
imbirowym. Wygrzebałam nawet na strychu starą szklaną misę do ponczu, która będzie też
świetna na imprezę USO. Rano na śniadanie smażę naleśniki z kawałkami czekolady. Wiem, że
wszystkie te detale są też ważne dla Kitty. Wspomniała, że na urodzinach Brielle jej mama
przyrządziła jako przekąskę truskawkowe smoothie, nie przestaje też mówić o francuskich
naleśnikach autorstwa mamy Alicii Bernard.
Tata zostaje na cały wieczór zesłany do swojego pokoju, co chyba sprawia mu ulgę – ale
najpierw zmuszam go, żeby przytachał z góry antyczną komódkę, która stoi u mnie w pokoju.
Z precyzją układam na niej kolekcję koszul nocnych, piżam i kombinezonów, a do tego puchate
kapcie. Kitty, Margot i ja mamy mnóstwo puchatych kapci.
Wszyscy od razu przebierają się w piżamy, chichocząc, pokrzykując i walcząc, kto co
włoży.
Ja mam na sobie bladoróżowy peniuar, który kupiłam całkiem nowy, z nieodciętą jeszcze
metką w sklepie z używaną odzieżą. Czuję się jak Doris Day w Piżamowej rozgrywce. Jedyne,
czego mi brakuje, to puchate pantofelki na niskim obcasie. Usiłowałam przekonać Kitty, że
powinnyśmy zorganizować wieczór starego kina, ale od razu odrzuciła ten pomysł. Dla żartu
zawijam sobie włosy na wałki. Proponuję, że innym też pozawijam włosy na wałki, ale wszystkie
krzyczą i mówią nie.
Zachowują się tak głośno, że w kółko powtarzam:
– Dziewczynki, dziewczynki!
W połowie sesji manikiuru zauważam, że Kitty trzyma się na uboczu. Sądziłam, że będzie
w swoim żywiole, królowa urodzinowego balu, ale ona jest skrępowana i bawi się z Jamiem.
Kiedy wszystkie dziewczynki biegną na górę do mojego pokoju, żeby zrobić
przygotowane przeze mnie maseczki błotne, łapię Kitty za łokieć.
– Dobrze się bawisz? – pytam.
Kiwa głową i próbuje się wyrwać, ale patrzę na nią surowo.
– Słowo siostry?
Kitty się waha.
– Shanae zaprzyjaźniła się bardzo z Sophie – mówi, a do oczu napływają jej łzy. –
Bardziej niż ze mną. Widziałaś, jak zrobiły sobie takie same paznokcie? Nie spytały mnie, czy
też chcę takie zrobić.
– Nie sądzę, żeby chciały cię wykluczyć – mówię.
Wzrusza kościstymi ramionami.
Obejmuję ją, a ona stoi sztywno, więc przyciskam jej głowę do swojego ramienia.
– Z przyjaźniami bywa ciężko. Obie dorastacie i się zmieniacie, a trudno dorastać i się
zmieniać w tym samym tempie.
Podrywa głowę, a ja znów ją przytulam.
– Czy tak stało się z tobą i Genevieve? – pyta.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, co stało się między mną a Genevieve. Przeprowadziła się
i wciąż się przyjaźniłyśmy, a potem przestałyśmy. – Za późno zdaję sobie sprawę, że to niezbyt
pocieszająca opowieść dla kogoś, kto czuje się opuszczony przez przyjaciółkę. – Ale tobie się to
z pewnością nigdy nie przydarzy.
Kitty wydaje z siebie pełne przygnębienia westchnienie.
– Czemu wszystko nie może być tak, jak dawniej?
– Bo wtedy nigdy byś nie dorosła. Miałabyś zawsze dziewięć lat i nigdy nie skończyłabyś
dziesięciu.
Wyciera nos wierzchem ręki.
– Może wcale by mi to nie przeszkadzało.
– Ale nigdy nie mogłabyś prowadzić samochodu ani pójść na studia, ani kupić domu, ani
adoptować mnóstwa psów. A wiem, że chcesz robić wszystkie te rzeczy. Masz w sobie ducha
przygody, a bycie dzieckiem staje mu na przeszkodzie, bo musisz pytać innych o pozwolenie.
Gdy będziesz starsza, będziesz mogła robić, na co masz ochotę, nikogo nie pytając o zdanie.
Wzdycha i mówi:
– Tak, to prawda.
Odgarniam jej włosy z czoła.
– Chcesz, żebym włączyła wam film?
– Horror?
– Jasne.
Ożywia się i włącza tryb negocjacyjny bizneswoman.
– Musi mieć oznaczenie +18. Żadnych bajek dla dzieci.
– W porządku, ale jeśli się wystraszycie, nie będziecie spały w moim pokoju. Ostatnio nie
dałyście mi zmrużyć oka całą noc. A jeśli któreś z rodziców zadzwoni z pretensjami, powiem im,
że same podkradłyście film.
– Nie ma problemu.
Patrzę, jak pędzi na górę. Jakkolwiek byłaby nieznośna, uwielbiam Kitty taką, jaka jest.
Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby już zawsze miała dziewięć lat. Jej troski są wciąż do
ogarnięcia. Mieszczą się w zasięgu moich możliwości. Cieszy mnie, że wciąż na mnie polega. Jej
kłopoty i potrzeby sprawiają, że zapominam o własnych. Jestem potrzebna, mam wobec kogoś
zobowiązania. Rozstanie z Peterem nie jest tak ważne, jak dziesiąte urodziny Katherine Song
Covey. Tak szybko dorasta, bez matki, tylko z dwiema siostrami i ojcem. To nie lada osiągnięcie.
To coś niezwykłego.
Ale dziesięć… Wow. Dziesięciolatka to już nie jest mała dziewczynka. To coś pomiędzy
dzieckiem a dorosłym. Myśl o tym, że dojrzewa, wyrasta z zabawek, ze swojego zestawu
plastycznego wprawia mnie w melancholię. Dorastanie jest naprawdę słodko-gorzkie.
Brzęczy mój telefon. Zbolały esemes od taty:
Czy można bezpiecznie zejść na dół?
Strasznie mi się chce pić.
Droga wolna.
Śledzenie Genevieve przywołuje dziwnie znajome uczucie. Powracają do mnie falą nic
nieznaczące, drobne obserwacje. To mocna mieszanka rzeczy, które o niej wiedziałam, i rzeczy,
których nie wiem. Przejeżdża przez drive-thru i bez zaglądania do jej torby wiem, co w niej ma.
Mały milkshake, małe frytki do maczania w sosie, sześć kawałków kurczaka, też do maczania.
Przez jakiś czas jeździmy za nią z Johnem, ale gubimy ją na światłach, więc ruszamy do
Belleview. Odbywa się tam spotkanie organizacyjne w sprawie potańcówki, na którym muszę
być. Impreza zbliża się wielkimi krokami, więc podwajamy wysiłki, żeby wszystko było gotowe
na czas. Belleview stało się moim pocieszeniem, moim bezpiecznym schronieniem przed
zawieruchą. Po części dlatego, że Genevieve nie wie o tym miejscu, więc nie może mnie
wyeliminować, ale też dlatego, że tu na pewno nie wpadnę na nią i Petera mogących teraz, skoro
on znów jest singlem, robić razem to, na co mają ochotę.
Na początku naszego spotkania zaczyna sypać śnieg. Wszyscy tłoczą się przy oknach,
żeby popatrzeć, kręcą głowami i mówią:
– Śnieg w kwietniu! Dacie temu wiarę?
A potem wracamy do pracy nad dekoracjami. John pomaga przy transparencie.
Kiedy wychodzimy, okazuje się, że kilka centymetrów śniegu zdążyło się zmienić w lód.
– Johnny, nie możesz prowadzić przy takiej pogodzie. Stanowczo ci tego zabraniam –
mówi Stormy.
– Babciu, wszystko będzie dobrze – mówi John. – Jestem dobrym kierowcą.
Stormy wymierza mu bolesny cios w ramię.
– Mówiłam, żebyś nigdy nie zwracał się do mnie per babciu! Tylko Stormy. Odpowiedź
brzmi: nie. Nie zmienię zdania. Oboje zostaniecie na noc w Belleview. Jest zdecydowanie zbyt
niebezpiecznie. – Posyła mi stanowcze spojrzenie. – Laro Jean, zadzwoń natychmiast do taty
i powiedz mu, że nie pozwolę ci wyjść w taką pogodę.
– Może po nas przyjechać – proponuję.
– Narażać tego biednego wdowca na wypadek samochodowy? Nie. Nie pozwolę na to.
Daj mi swój telefon. Sama do niego zadzwonię.
– Ale… jutro idę do szkoły – mówię.
– Szkoła odwołana – mówi Stormy z uśmiechem. – Właśnie ogłosili to w telewizji.
Protestuję:
– Nie mam ze sobą żadnych rzeczy! Ani szczoteczki do zębów, ani piżamy, ani nic!
Obejmuje mnie ramieniem.
– Zrelaksuj się i pozwól, że Stormy wszystkim się zajmie. Nie zaprzątaj tym sobie swojej
ślicznej główki.
I tak właśnie doszło do tego, że John Ambrose McClaren i ja spędzimy razem noc
w domu spokojnej starości.
Burza śniegowa w kwietniu to magiczne zjawisko. Nawet jeśli wynika ze zmian
klimatycznych. Kilka różowych kwiatków zdążyło się już pojawić w ogrodzie pod oknem salonu
Stormy, a śnieg prószy na nie bez zmiłowania, jak cukier puder sypany przez Kitty na naleśniki –
szybko i obficie. Wkrótce niknie nawet róż kwiatków. Wszystko przykrywa biel.
Gramy w salonie Stormy w warcaby, takie duże, jakie można kupić w sklepie
z pamiątkami. John pokonał mnie już dwukrotnie i ciągle pyta, czy daję mu fory. Trochę mi
wstyd, ale odpowiedź brzmi: nie, jest po prostu lepszy ode mnie w warcaby. Stormy podaje nam
piña coladę, którą zrobiła w swoim blenderze z „odrobiną rumu dla rozgrzewki”, podgrzewa też
mrożone rożki ze szpinakiem, których żadne z nas nie tyka. Z wieży śpiewa Bing Crosby.
O dziewiątej trzydzieści Stormy już ziewa i mówi, że będzie wkrótce potrzebowała snu dla
urody. Wymieniamy z Johnem spojrzenia – jest tak wcześnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio
położyłam się do łóżka przed północą.
Stormy nalega, żebym została u niej, a John u pana Moralesa w jego pokoju gościnnym.
Widzę, że John nie jest zachwycony tym pomysłem, bo pyta:
– Nie mogę po prostu spać tu, na podłodze?
Dziwi mnie, kiedy Stormy kręci głową.
– Nie sądzę, żeby tacie Lary Jean przypadło to do gustu!
– Naprawdę nie sądzę, żeby mojemu tacie to przeszkadzało, Stormy – mówię. – Mogę do
niego zadzwonić, jeśli chcesz.
Ale odpowiedź to twarde i dobitne nie: John ma spać u pana Moralesa. Jak na kobietę,
która zawsze powtarza, żebym się wyszalała, przeżywała przygody i miała przy sobie kondomy,
jest znacznie bardziej staroświecka, niż sądziłam.
Stormy wręcza Johnowi mały ręcznik i parę piankowych zatyczek do uszu.
– Pan Morales chrapie – mówi mu, całując go na dobranoc.
John unosi brew.
– Skąd wiesz?
– Chciałbyś wiedzieć! – Wychodzi energicznie do kuchni, jak wielka dama, którą
naprawdę jest.
John mówi do mnie przyciszonym głosem:
– Wiesz co? Wcale bym nie chciał.
Przygryzam wnętrze policzka, żeby się nie roześmiać.
– Nie wyłączaj wibracji w telefonie – mówi John przed wyjściem. – Napiszę do ciebie.
Słyszę chrapanie Stormy i szelest zmrożonych płatków śniegu opadających na parapet.
Ciągle zaplątuję się w śpiwór Stormy, zaplątuję, przegrzewam i marzę, żeby Stormy nie miała tak
mocno podkręconego ogrzewania. Starsi ludzie stale narzekają, że w Belleview jest zimno, że
ogrzewanie jest „smętne”, jak mówi Danny z sąsiedniego budynku. Jak dla mnie jest
wystarczające. Zapinana pod szyję łososiowa, satynowa koszula, którą Stormy kazała mi włożyć,
też nie pomaga. Leżę na boku, grając w Candy Crush na telefonie, i zastanawiam się, kiedy
wreszcie John ruszy się i do mnie napisze.
Masz ochotę pobawić się w śniegu?
Odpisuję natychmiast:
TAK! Tu jest strasznie gorąco.
OK.
Podnoszę się w śpiworze tak szybko, że niemal się przewracam. Dzięki światłu telefonu
odnajduję płaszcz i botki. Stormy smacznie chrapie. Nie mogę znaleźć szalika, więc wybiegam
bez niego, bo nie chcę, żeby John na mnie czekał.
John już stoi na korytarzu. Włosy na karku ma odgięte i na podstawie tego jednego
szczegółu sądzę, że mogłabym się w nim zakochać, gdybym sobie na to pozwoliła. Na mój
widok wyciąga ramiona i śpiewa:
– Ulepimy dziś bałwana?
A ja wybucham śmiechem tak głośno, że John mówi:
– Cii, pobudzisz mieszkańców!
Co rozśmiesza mnie jeszcze bardziej.
– Jest dopiero dziesiąta trzydzieści!
Biegniemy długim, pokrytym wykładziną korytarzem, śmiejąc się najciszej, jak możemy.
Ale im ciszej człowiek stara się śmiać, tym trudniej to powstrzymać.
– Nie mogę przestać – dyszę, kiedy mijamy rozsuwane drzwi i wybiegamy na podwórze.
Obojgu nam brakuje tchu. Oboje zatrzymujemy się gwałtownie.
Ziemię okrywa gruba warstwa białego śniegu przypominającego owczą wełnę. Jest tak
piękne i cicho, że frajda niemal rozsadza mi serce. Jestem w tej chwili bardzo szczęśliwa i zdaję
sobie sprawę, że ani razu nie pomyślałam o Peterze. Odwracam się, żeby spojrzeć na Johna, a on
patrzy na mnie z półuśmiechem przylepionym do twarzy. Na ten widok czuję nerwowe
trzepotanie w piersi.
Zaczynam wirować i śpiewać:
– Ulepimy dziś bałwana?
A potem oboje znów chichoczemy.
– Przez ciebie stąd wylecimy – ostrzega.
Łapię go za rękę i kręcę się z nim w kółko tak szybko, jak to możliwe.
– Nie zachowuj się, jakbyś naprawdę mieszkał w domu opieki, staruszku! – wykrzykuję.
Puszcza moje ręce i oboje tracimy równowagę. Następnie zbiera garść śniegu z ziemi
i zaczyna uklepywać go w kulkę.
– Staruszek, co? Ja ci dam staruszka!
Uciekam przed nim, ślizgając się na śniegu.
– Nie waż się, Johnie Ambrosie McClarenie!
Goni mnie, śmiejąc się i ciężko dysząc. Udaje mu się złapać mnie w pasie i unosi rękę,
jakby miał zamiar wrzucić mi śnieżkę za kołnierz, ale w ostatniej chwili mnie puszcza. Robi
wielkie oczy.
– O matko. Czy ty masz pod spodem koszulę nocną mojej babci?
Chichocząc, mówię:
– Chcesz obejrzeć? Jest bardzo ponętna. – Zaczynam rozpinać płaszcz. – Czekaj, najpierw
się odwróć.
Kręcąc głową, mówi:
– Ta sytuacja jest nieco dziwna.
Ale robi, co mu każę. Gdy tylko staje do mnie plecami, łapię porcję śniegu, formuję
z niego kulkę i wkładam do kieszeni płaszcza.
– Dobra, możesz się odwrócić.
John się odwraca, a ja celuję śnieżką prosto w jego głowę. Trafia go w oko.
– Au! – krzyczy, ocierając je rękawem kurtki.
Wydaję z siebie okrzyk i ruszam w jego kierunku.
– O Boże. Przepraszam. Nic ci nie…
John zgarnia już śnieg i rzuca się na mnie. I tak zaczyna się nasza bitwa na śnieżki.
Gonimy się po ogrodzie, a mnie dosięga celny rzut prosto w plecy. Kiedy wpadam w poślizg
i prawie ląduję na pupie, zarządzamy rozejm. Na szczęście John łapie mnie w samą porę. I nie od
razu puszcza. Wpatrujemy się przez chwilę w siebie, a jego ramię obejmuje mnie w pasie. Na
jego rzęsach wylądował płatek śniegu. John mówi:
– Gdybym nie wiedział, że tobie wciąż w głowie Kavinsky, to bym cię teraz pocałował.
Drżę. Do czasów Petera najbardziej romantyczną rzeczą, jaka mi się przydarzyła, była
chwila z Johnem Ambrose’em McClarenem, w deszczu, z piłkami. A teraz to. Jakie to dziwne, że
nawet się z Johnem nie spotykałam, a i tak przeżyłam z nim dwie najbardziej romantyczne
chwile w moim życiu.
John mnie puszcza.
– Zamarzasz. Wracajmy do środka.
Idziemy do salonu Stormy, gdzie siadamy na podłodze, żeby odtajać. Pali się tylko mała
lampka do czytania, więc panują tu półmrok i cisza. Wszyscy mieszkańcy, jak się zdaje, wrócili
na noc do swoich mieszkań. Dziwnie tak być tu bez Stormy i pozostałych, trochę jakbyśmy byli
nocą w szkole. Siedzimy na wytwornej sofie w stylu francuskim, a ja zdjęłam botki, żeby ogrzały
mi się stopy. Poruszam palcami, by odzyskać w nich czucie.
– Szkoda, że nie możemy rozpalić ognia – mówi John, przeciągając się i zerkając na
kominek.
– No, to atrapa – mówię. – Założę się, że istnieje jakiś przepis dotyczący kominków
w domach spokojnej starości.
Milknę na widok Stormy ubranej w jedwabne kimono, która wychodzi na palcach ze
swojego pokoju i rusza w głąb korytarza. Do mieszkania pana Morales. O rany.
– Co? – pyta John, a ja zakrywam rękami usta.
Kulę się na swoim miejscu i zsuwam z kanapy na podłogę. Jego ciągnę za sobą. Siedzimy
schowani, dopóki nie usłyszę odgłosu zamykających się drzwi. John szepcze:
– O co chodzi? Co zobaczyłaś?
Prostując się, odpowiadam szeptem:
– Nie wiem, czy chcesz wiedzieć.
– Dobry Boże. Co? No powiedz.
– Widziałam Stormy w czerwonym kimonie przemykającą się do pokoju pana Moralesa.
John zaczyna kaszleć.
– O matko. To…
Posyłam mu współczujące spojrzenie.
– Wiem. Przykro mi.
Kręcąc głową, opiera się o kanapę, a nogi wyciąga przed sobą.
– Wow. Niezłe. Moja prababcia ma ciekawsze życie erotyczne niż ja.
Nie mogę powstrzymać się od pytania:
– Czy to znaczy… Nie spałeś z aż tyloma dziewczynami? – Pospiesznie dodaję: −
Przepraszam, jestem bardzo dociekliwą osobą. – Drapię się w policzek. – Niektórzy nazwaliby
mnie wścibską. Nie odpowiadaj, jeśli nie chcesz.
– Nie, odpowiem. Nigdy z nikim nie spałem.
– Co?
Nie mogę w to uwierzyć. Jak to możliwe?
– Czemu tak cię to dziwi?
– Nie wiem, chyba sądziłam, że wszyscy chłopcy to robią.
– Cóż, miałem tylko jedną dziewczynę, i była religijna, więc nigdy tego nie zrobiliśmy,
ale mnie to nie przeszkadzało. Wierz mi, nie wszyscy faceci uprawiają seks. Powiedziałbym, że
większość tego nie robi. – John milknie. – A ty?
– Ja też tego nigdy nie robiłam – mówię.
Marszczy z konsternacją brwi.
– Chwileczkę, sądziłem, że ty i Kavinsky…
– Nie. Skąd taki pomysł?
A. Nagranie. Przełykam ślinę. Ciągle miałam nadzieję, że go nie widział.
– A więc obejrzałeś filmik z jacuzzi, hmm?
John waha się, a po chwili mówi:
– Tak. Z początku nie wiedziałem, że to ty. Do czasu imprezy z kapsułą czasu, kiedy się
zorientowałem, że jesteście razem. Któryś z chłopaków pokazał mi go w auli, ale nie
przyglądałem się uważnie.
– Tylko się całowaliśmy – mówię, schylając głowę. – Żałuję, że to widziałeś.
– Czemu? To nic dla mnie nie znaczy.
– Chyba wolałabym, żebyś myślał o mnie w inny sposób. Wydaje mi się, że ludzie teraz
inaczej na mnie patrzą, a ty wciąż widziałeś we mnie dawną Larę Jean. Wiesz, co mam na myśli?
– I tak właśnie cię widzę – mówi John. – Dla mnie jesteś wciąż taka sama. Zawsze będę
cię tak postrzegał, Laro Jean.
Jego słowa i sposób, w jaki na mnie patrzy, sprawiają, że robi mi się w środku ciepło,
słonecznie, po same koniuszki zmarzniętych palców. Chcę, żeby mnie pocałował. Chcę
zobaczyć, czy będzie inaczej niż z Peterem, czy ból ustąpi. Czy choć na chwilę o nim zapomnę.
Ale John chyba to wyczuwa – to, że Peter jakby jest tu między nami, w moich myślach, że ta
chwila nie będzie należała tylko do niego i do mnie – bo nie wykonuje żadnego ruchu.
Zamiast tego pyta:
– Czemu zawsze zwracasz się do mnie pełnym imieniem?
– Nie wiem. Chyba tak cię nazywam w myślach.
– A, więc mówisz, że często o mnie myślisz?
Śmieję się.
– Nie, mówię, że kiedy o tobie myślę, co nie zdarza się bardzo często, to tak cię właśnie
nazywam. Pierwszego dnia szkoły zawsze muszę wyjaśniać nauczycielom, że moje pierwsze
imię to Lara Jean, a nie samo Lara. Pamiętasz, jak przez to pan Chudney zaczął nazywać cię
Johnem Ambrose’em? „Pan John Ambrose”.
Z udawanym, pełnym afektacji brytyjskim akcentem John mówi:
– Sir John Ambrose McClaren trzeci, proszę pani.
Chichoczę. Nigdy wcześniej nie spotkałam nikogo „trzeciego”.
– Naprawdę?
– Tak. Męczące. Tata jest juniorem, więc nazywa się JJ, ale dalsza rodzina wciąż woła na
niego Mały John. – Krzywi się. – Wolę już być Johnem Ambrose’em niż Małym Johnem. To
brzmi jak pseudonim jakiegoś rapera. Albo ten koleś z Robin Hooda.
– Twoja rodzina jest taka wysublimowana.
Jego mamę widziałam jedynie, kiedy przyjeżdżała po niego do szkoły. Wyglądała
młodziej od pozostałych matek, miała tę samą co John mleczną skórę, a jej włosy były dłuższe
niż innych, w kolorze słomy.
– Nie. Moja rodzina nie jest ani trochę wysublimowana. Wczoraj wieczorem na deser
mama przyrządziła galaretkę z proszku. Tata zawsze zamawia dobrze wysmażony stek. A na
wakacje jeździmy tylko tam, gdzie można dojechać samochodem.
– Sądziłam, że twoja rodzina jest, no… bogata.
Od razu robi mi się głupio, że użyłam słowa „bogata”. Rozmawianie o cudzych
pieniądzach jest w złym guście.
– Tata jest naprawdę skąpy. Jego firma budowlana dobrze się rozwija, ale on obnosi się
z tym, że sam do wszystkiego doszedł. Nie skończył studiów, podobnie jak moi dziadkowie.
Moje siostry poszły na studia jako pierwsze.
– Tego nie wiedziałam – mówię.
Ileż nowych rzeczy dowiaduję się o Johnie Ambrosie McClarenie!
– Teraz twoja kolej. Powiedz mi coś, czego o tobie nie wiem – mówi John.
Śmieję się.
– Już wiesz więcej niż większość ludzi. Dzięki mojemu listowi miłosnemu.
W wieczór przed imprezą USO, obtaczając porcję kruchego ciasta w cukrze szałwiowym,
dzwonię do Chris w trybie głośnomówiącym.
– Chris, mogę pożyczyć twój plakat z Rózią Nitowaczką*?
– Możesz, ale do czego go potrzebujesz?
– Na imprezę w stylu USO, którą urządzamy jutro w Belleview…
– Skończ, nudzi mnie to. Matko, w kółko tylko gadasz o Belleview!
– To moja praca!
– O, myślisz, że ja też powinnam coś sobie znaleźć?
Wznoszę oczy do nieba. Każda rozmowa, którą odbywamy, schodzi na Chris i jej
zmartwienia.
– Skoro mówimy o fajnej pracy dla ciebie, co powiesz na stanowisko dziewczyny
z cygarami podczas imprezy? Mogłabyś włożyć uroczy strój z małym kapelusikiem.
– Prawdziwe cygara?
– Nie, czekoladowe. Cygara nie służą starszym ludziom.
– Będzie alkohol?
Już mam powiedzieć: „Tak, ale tylko dla mieszkańców”, ale zmieniam zdanie.
– Raczej nie. To byłaby mieszanka wybuchowa z ich lekami i balkonikami.
– Kiedy to ma być?
– Jutro!
– O, sorry. Nie mogę poświęcić na coś takiego piątkowego wieczoru. W piątek na pewno
pojawi się coś lepszego. Może we wtorek. Możesz to przenieść na przyszły wtorek?
– Nie. Możesz przynieść jutro do szkoły plakat?
– Tak, ale musisz przysłać mi przypominajkę.
– Spoko.
Zdmuchuję włosy z twarzy i zaczynam ciąć wałek z ciasta na plastry. Muszę jeszcze
posiekać marchewki i selery, a także udekorować bezy. Robię całuski bezowe
w czerwono-biało-niebieskie paski i niepokoję się, że kolory się zmieszają. Cóż. Jeśli tak, to
wszyscy będą musieli przeżyć fioletowe całuski bezowe. Są na świecie gorsze rzeczy. A skoro
o takich mowa…
– Słyszałaś, co u Gen? Jestem bardzo ostrożna, ale mam wrażenie, że ona niezbyt się
angażuje w grę. – Po drugiej stronie słuchawki zapada cisza. − Pewnie odprawia jakieś erotyczne
voodoo nad Peterem – mówię, mając nadzieję, że Chris dorzuci swoje trzy grosze.
Jest zawsze pierwsza do obrzucania Gen błotem, ale tego nie robi. Mówi jedynie:
– Muszę lecieć… Mama mnie dręczy, żebym wyprowadziła psa.
– Nie zapomnij plakatu!
* Fikcyjna postać kobieca w niebieskim uniformie, z przewiązaną na głowie czerwoną
chustką w białe grochy i podwiniętym rękawem ukazującym biceps. Symbolizowała kobiety
pracujące w fabrykach w czasach drugiej wojny światowej.
49
Po szkole rozkładamy z Kitty obóz w kuchni, gdzie jest najlepsze światło. Znoszę na dół
głośniki i puszczam Andrews Sisters dla odpowiedniego nastroju. Kitty kładzie ręcznik i rozkłada
na nim przybory do makijażu, wsuwki i lakier do włosów.
Podnoszę opakowanie sztucznych rzęs.
– Skąd je wzięłaś?
– Brielle ukradła je siostrze i dała mi jedno opakowanie.
– Kitty!
– Nie zauważy. Ma ich setki!
– Nie można tak po prostu brać cudzych rzeczy.
– Ja ich nie zabrałam, tylko Brielle. I tak nie mogę ich teraz zwrócić. Chcesz, żebym ci je
założyła, czy nie?
Waham się.
– A wiesz w ogóle jak?
– Tak, mnóstwo razy przyglądałam się, jak jej siostra je zakłada. – Kitty wyjmuje mi
rzęsy z ręki. – Jeśli nie chcesz, żebym ci je przyczepiła, to nie ma sprawy. Zostawię je dla siebie.
– No… dobra. Ale nie kradnij już więcej. – Marszczę brwi. – Hej, a podbieracie też moje
rzeczy?
Jak tak się zastanowię, to od miesięcy nie widziałam swojej włóczkowej czapki z kocimi
uszkami.
– Cii, koniec gadania – mówi Kitty.
Fryzura zajmuje najwięcej czasu. Oglądałyśmy niezliczone filmiki instruktażowe, żeby
opracować strategię wykonania bananowego koka z grzywką typu rulon. Wymaga on dużo
tapirowania, lakieru do włosów i wałków. I wsuwek. Mnóstwa wsuwek.
Przyglądam się sobie w lustrze.
– Czy nie sądzisz, że moje włosy wyglądają trochę… poważnie?
– Co masz na myśli, mówiąc „poważnie”?
– Jak bułeczka cynamonowa na czubku mojej głowy.
Kitty przysuwa mi iPad pod nos.
– Tak jak u tej dziewczyny. Na tym to polega. Musi wyglądać autentycznie. Jeśli go
rozluźnimy, nie będzie pasował do motywu przewodniego i nikt nie będzie wiedział, za kogo się
przebrałaś. – Kiwam powoli głową, bo ma rację. – Poza tym idę do pani Rothschild tresować
Jamiego. Nie mam czasu zaczynać wszystkiego od początku.
W kwestii szminki osiągamy idealny odcień wiśni, mieszając dwie czerwienie – cegłę
i wóz strażacki – plus jaskrawo różowy puder dla utrwalenia. Wyglądam, jakbym pocałowała
ciastko wiśniowe.
Właśnie przygryzam serwetkę, kiedy Kitty pyta:
– Czy ten laluś, John Amber McAndrews, po ciebie przyjeżdża, czy spotykacie się na
miejscu?
Macham ostrzegawczo chusteczką.
– Przyjeżdża po mnie, a ty lepiej się zachowuj. To nie jest laluś.
– Jest, w porównaniu z Peterem – mówi Kitty.
– Bądźmy szczere. Obaj są ładni. Przecież Peter nie ma tatuaży ani muskulatury. I jest
bardzo próżny.
Nie dało się minąć okna czy szklanych drzwi, żeby Peter się w nich nie przejrzał.
– A John jest próżny?
– Nie, nie sądzę.
– Hmm.
– Kitty, przestań robić z tego konkurencję między Johnem i Peterem. Nieważne, kto jest
ładniejszy.
Kitty mówi dalej, jakby mnie nie słyszała.
– Peter ma znacznie lepszy samochód. A czym jeździ ten cały John, nudnym SUV-em?
Kogo obchodzi takie auto? Tylko pożera benzynę.
– Szczerze mówiąc, ma chyba hybrydę.
– Ciągle go bronisz.
– Jest moim przyjacielem!
– A Peter moim – mówi.
Ubieranie się to skomplikowany proces, a mnie bawi każdy jego etap. Wszystko polega
na oczekiwaniu, nadziei przed przyjęciem. Powoli wciągam pończochy ze szwami, żeby nie
poleciało w nich oczko. Całe wieki zajmuje mi ułożenie szwów prosto na łydkach. Potem
sukienka – granatowa w białe listki i jagódki ostrokrzewu, ze zwiewnym kimonowym rękawem.
Na koniec buty. Czerwone sandałki na obcasie z kokardą na palcach i paskiem wokół kostki.
Wszystko razem wygląda świetnie i muszę przyznać, że Kitty miała rację co do rulonu na
czubku mojej głowy. Żadna inna fryzura nie dopełniłaby tak całości.
Tata jest wprost zachwycony moim wyglądem i robi setki zdjęć, które niezwłocznie
przesyła Margot. Ona natychmiast włącza wideoczat, żeby zobaczyć mnie osobiście.
– Nie zapomnij zrobić sobie zdjęcia ze Stormy – mówi Margot. – Chcę zobaczyć, co
seksownego na siebie włoży.
– Nie będzie przesadnie seksowne – mówię. – Sama uszyła strój z wykroju sukienki z lat
czterdziestych.
– Na pewno znajdzie jakiś sposób, żeby to podrasować – mówi Margot. – Co włoży John
McClaren?
– Nie mam pojęcia. Mówi, że to niespodzianka.
– Hmm. – Staram się zignorować to dwuznaczne „hmm”.
Tata robi mi ostatnią fotkę na werandzie przed domem, kiedy zjawia się pani Rothschild.
– Świetnie wyglądasz, Laro Jean – mówi.
– Świetnie, prawda? – mówi tata czule.
– Rany, uwielbiam lata czterdzieste.
– Widziałaś dokument Kena Burnsa Wojna? – pyta ją tata. – Jeśli interesuje cię druga
wojna światowa, to trzeba zobaczyć.
– Moglibyście obejrzeć go razem – wtrąca się Kitty, a pani Rothschild rzuca jej
ostrzegawcze spojrzenie.
– Masz go na DVD? – pyta tatę.
Kitty aż promienieje z podekscytowania.
– Jasne, mogę ci w każdej chwili pożyczyć – mówi tata, jak zwykle na nic nie zważając,
a Kitty marszczy brwi, a potem otwiera szeroko usta.
Odwracam się, żeby zobaczyć, na co patrzy, i widzę jadącego ulicą czerwonego mustanga
cabrio z opuszczonym dachem – i Johnem McClarenem za kierownicą.
Szczęka opada mi na jego widok. Jest w stanie pełnej gotowości: jasnobrązowa koszula
frakowa z jasnobrązowym krawatem, jasnobrązowe spodnie, jasnobrązowy pasek i kapelusz.
Z boku głowy ma przedziałek. Wygląda szykownie, jak prawdziwy żołnierz. Uśmiecha się do
mnie i macha.
– Wow – szepczę.
– Owszem, wow – mówi pani Rothschild, stojąca za mną z wybałuszonymi oczami. Tata
i jego DVD Kena Burnsa poszli w zapomnienie. Wszyscy wlepiamy wzrok w umundurowanego
Johna i jego auto. Wygląda jak marzenie. Parkuje przed domem, a my do niego podchodzimy.
– Czyj to wóz? – chce wiedzieć Kitty.
– Mojego taty – mówi John. – Pożyczyłem. Musiałem jednak obiecać, że będę parkował
z dala od innych samochodów, więc mam nadzieję, że masz wygodne buty, Laro Jean… −
Przerywa i lustruje mnie od stóp do głów. – Wow. Wyglądasz niesamowicie. – Wskazuje na mój
kok w kształcie cynamonowej bułeczki. – Twoja fryzura jest taka… prawdziwa.
– Bo jest prawdziwa! – Dotykam jej ostrożnie, bo nagle czuję się skrępowana tym kokiem
i czerwoną szminką.
– Wiem… Chodziło mi o to, że wyglądasz tak autentycznie.
– Ty też – mówię.
– Mogę usiąść w środku? – wtrąca się Kitty z dłonią na drzwiach od strony pasażera.
– Jasne – odpowiada John, wysiadając z samochodu. – Nie wolisz usiąść na miejscu
kierowcy?
Kitty kiwa pospiesznie głową. Pani Rothschild też wsiada, a tata robi im razem zdjęcie.
Kitty pozuje z jedną ręką opartą nonszalancko na kierownicy.
Odsuwamy się z Johnem na bok, a ja pytam:
– Skąd masz taki strój?
– Zamówiłem go na eBayu. – Marszczy brwi. – Czy dobrze włożyłem kapelusz? Czy nie
jest za mały?
– Coś ty. Uważam, że wygląda dokładnie tak, jak powinien.
Jestem wzruszona, że zawracał sobie głowę zamawianiem stroju z powodu tej imprezy.
Niewielu chłopców zrobiłoby coś takiego.
– Stormy oszaleje, jak cię zobaczy.
Przygląda się badawczo mojej twarzy.
– A ty? Podoba ci się?
Rumienię się.
– Podoba. Uważam, że wyglądasz… super.
Okazuje się, że Margot miała jak zawsze rację. Stormy skróciła brzeg sukienki, kończy
się teraz dobrze nad kolanem.
– Wciąż ma się te nogi – popisuje się, wykonując piruet. – Najlepsza część mojego ciała,
dzięki jeździe konnej, którą uprawiałam w dzieciństwie.
Dekolt też trochę odsłoniła.
Siwowłosy mężczyzna, który przyjechał vanem z Ferncliff, patrzy na nią z podziwem,
Stormy udaje, że tego nie widzi, a cały czas trzepocze rzęsami i pozuje z ręką na biodrze. To
pewnie ten przystojniak, o którym wspominała.
Robię jej zdjęcie przy pianinie i wysyłam prosto do Margot, która w odpowiedzi przysyła
uśmiechniętą buźkę i dwa kciuki do góry.
Przygotowuję bukiet z amerykańską flagą, obserwując, jak John przysuwa stół bliżej
środka sali, w kierunku Stormy. Siada koło mnie Alicia i zaczynamy go obserwować razem.
– Powinnaś się z nim umówić.
– Alicio, mówiłam ci, właśnie skończyłam związek – szepczę.
Nie mogę oderwać oczu od Johna w mundurze i z przedziałkiem na boku.
– To zacznij nowy. Życie jest krótkie. – W tej jednej kwestii Alicia i Stormy są tego
samego zdania.
Stormy właśnie poprawia Johnowi krawat i kapelusz. Ślini nawet palce i próbuje
przylizać mu włosy, ale on robi unik. Nasze spojrzenia się spotykają i John robi rozpaczliwą
minę mówiącą: „Ratunku”.
– Ocal go – mówi Alicia. – Ja skończę ze stołem. Moja wystawka na temat obozów
jenieckich jest już gotowa.
Ustawiła ją przy drzwiach, więc jest to pierwsza rzecz, jaką się widzi po wejściu.
Ruszam pospiesznie do Johna i Stormy. Stormy ma dumną minę.
– Czyż nie wygląda wprost wybornie? – I odchodzi.
Zachowując powagę, John mówi:
– Laro Jean, wyglądasz wprost wybornie.
Chichoczę i dotykam czubka głowy.
– Jak przystało na cynamonową bułeczkę.
Ludzie zaczynają się zbierać, choć nie ma jeszcze siódmej. Zauważyłam, że starsi ludzie
z zasady zjawiają się wszędzie z wyprzedzeniem. Jeszcze nie włączyłam muzyki. Stormy mówi,
że przy organizacji przyjęcia muzyka jest sprawą pierwszej wagi, bo nastraja ludzi odpowiednio
od samego progu. Czuję, że zaczynam się denerwować. Jest jeszcze tyle do zrobienia.
– Muszę zająć się jeszcze paroma rzeczami.
– Powiedz, co trzeba zrobić – mówi John. – Potraktuj mnie na tej balandze jak swoją
prawą rękę. Czy ludzie używali słowa „balanga” w latach czterdziestych?
Śmieję się.
– Być może! – Dodaję szybko: − Dobra, możesz ustawić głośniki i podłączyć iPoda? Są
w torbie koło szwedzkiego stołu. I czy mógłbyś pójść po panią Taylor z 5A? Obiecałam jej
eskortę.
John salutuje i odchodzi. Dreszcz przebiega mi w górę i w dół kręgosłupa niczym bąbelki
w napoju. Dzisiejszy wieczór będzie niezapomniany!
Minęło już półtorej godziny. Crystal Clemons mieszkająca na tym piętrze co Stormy
prowadzi dla wszystkich lekcję swingu. Oczywiście Stormy jest w pierwszym rzędzie, tańcząc,
ile sił w nogach. Ja uczę się razem z nimi przy szwedzkim stole: raz-dwa, trzy-cztery, pięć-sześć.
Wcześniej tańczyłam z panem Moralesem, ale tylko raz, bo panie torpedowały mnie wzrokiem za
to, że zajęłam im wolnego, zdrowego na ciele mężczyznę. Domy starości cierpią na niedostatek
panów, więc nie ma wystarczająco wielu partnerów do tańca, ani w ćwierci. Słyszałam, jak parę
kobiet szeptało, że to niegrzeczne, kiedy dżentelmen nie tańczy, choć są na sali panie bez
partnerów – i patrzyły wymownie na biednego Johna.
John stoi po drugiej stronie stołu, popija colę i kiwa głową do rytmu. Byłam tak
zabiegana, że prawie nie mieliśmy czasu na rozmowę. Pochylam się nad stołem i wołam:
– Dobrze się bawisz?
Przytakuje. A potem, dość niespodzianie, odstawia z impetem swoją szklankę, tak
gwałtownie, że cały stół się trzęsie, a ja podskakuję.
– No dobra – mówi. – Raz kozie śmierć. D-day.
– Co?
– Zatańczmy – mówi John.
– Nie musimy, jeśli nie masz na to ochoty – zastrzegam nieśmiało.
– Przecież nie bez powodu brałem u Stormy lekcje swingu.
Otwieram szeroko oczy.
– Kiedy brałeś lekcje swingu u Stormy?
– Nie zawracaj tym sobie głowy – odpowiada. – Po prostu ze mną zatańcz.
– No… a masz jeszcze jakiś bon wojenny? – żartuję.
John wyławia jeden z kieszeni spodni i kładzie go dziarsko na stole. Następnie bierze
mnie za rękę i prowadzi na środek parkietu jak żołnierz maszerujący na pole bitwy. Przedstawia
obraz ponurej koncentracji. Daje znak panu Moralesowi, który zajmuje się muzyką, bo jako
jedyny potrafi obsłużyć mój telefon. Z głośnika zaczyna lecieć In the Mood Glenna Millera.
John kiwa z determinacją głową.
– Do dzieła.
I tańczymy. Rockstep, w bok, łączymy, w bok, powtórzenie. Rockstep, raz-dwa-trzy,
raz-dwa-trzy. Depczemy sobie po palcach chyba z milion razy, ale John swinguje wokół mnie –
obrót, obrót – mamy wypieki na twarzach i oboje się śmiejemy. Kiedy piosenka dobiega końca,
przyciąga mnie, a następnie po raz ostatni odchyla do tyłu. Wszyscy biją brawo. Pan Morales
woła:
– Zdrowie młodych!
John podnosi mnie w powietrze, jakbyśmy byli łyżwiarzami figurowymi, a tłum
wiwatuje. Uśmiecham się tak szeroko, że chyba pęknie mi twarz.
John pomaga mi zdjąć dekoracje i wszystko spakować. Wychodzi na parking z dwoma
dużymi pudłami, a ja zostaję, żeby się ze wszystkimi pożegnać i upewnić, że niczego nie
zostawiliśmy. Nadal czuję rodzaj ekscytacji po dzisiejszym wieczorze. Przyjęcie doskonale się
udało i Janette była bardzo zadowolona. Podeszła do mnie, ścisnęła mnie za ramiona
i powiedziała:
– Jestem z ciebie dumna, Laro Jean.
No i taniec z Johnem… Trzynastoletnia ja bym padła. Szesnastoletnia płynę korytarzem
domu spokojnej starości, jakbym była we śnie.
Wychodzę na zewnątrz, unosząc się nad ziemią, kiedy dostrzegam Genevieve i Petera
idących pod ramię w moją stronę, i mam wrażenie, jakbyśmy odbyli podróż wehikułem czasu
i ostatniego roku wcale nie było. Nas wcale nie było.
Zbliżają się. Są jakieś trzy metry ode mnie, a ja zamieram w bezruchu. Czy nie ma
sposobu, żeby się z tego wywinąć? Z upokorzenia, z kolejnej przegranej? Byłam tak zaaferowana
przyjęciem i Johnem, że zupełnie zapomniałam o grze. Jakie mam możliwości? Jeśli się odwrócę
i ucieknę do środka, Gen będzie po prostu czekała na mnie całą noc na parkingu. Nagle znów
znalazłam się na pozycji zająca uciekającego przed jej szponami. Wygrywa, tak po prostu.
Jest za późno. Zauważyli mnie. Peter puszcza Genevieve.
– Co ty tu robisz? – pyta mnie. – I po co ci taki makijaż? – Wskazuje na moje oczy i usta.
Policzki mi płoną. Puszczam uwagę na temat makijażu mimo uszu i mówię tylko:
– Pracuję tu, zapomniałeś? Wiem, po co tu przyjechałaś, Genevieve. Peterze, dziękuję ci
bardzo, że pomogłeś jej mnie wyeliminować. Porządny z ciebie facet.
– Covey, nie przyjechałem tu z Gen w tym celu. Nawet nie wiedziałem, że tu będziesz.
Mówiłem ci, że gówno mnie obchodzi ta gra! – Odwraca się do Genevieve i rzuca
oskarżycielsko: − Powiedziałaś, że musisz odebrać coś od koleżanki twojej babci.
– Bo muszę – odpowiada. – To po prostu niezwykły zbieg okoliczności. To chyba
wygrywam, co?
Jest tak arogancka, tak pewna siebie i swojego zwycięstwa.
– Jeszcze mnie nie wyeliminowałaś.
Czy powinnam zwiewać do środka? Stormy pozwoliłaby mi spędzić u siebie noc, gdyby
zaszła taka potrzeba.
W tej właśnie chwili podjeżdża z rykiem czerwony mustang cabrio Johna.
– Cześć wam – mówi John, a Peterowi i Gen opadają szczęki.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak dziwnie musimy razem wyglądać, John
w mundurze z czasów drugiej wojny światowej i zawadiackim kapelusiku, ja w fantazyjnym
koku i z czerwoną szminką.
Peter przygląda mu się badawczo.
– A ty co tu robisz?
– Mieszka tu moja prababcia. Stormy. Może o niej słyszałeś. Przyjaźni się z Larą Jean –
mówi John beztrosko.
– Na pewno nie pamięta – mówię.
Peter marszczy brwi i wiem, że faktycznie nie pamięta. To do niego podobne.
– O co chodzi z tymi strojami? – pyta szorstko.
– Potańcówka USO – mówi John. – Bardzo ekskluzywna. Wstęp tylko dla VIP-ów,
przykro mi.
Następnie uchyla kapelusza, co irytuje Petera, a to z kolei bawi mnie.
– A co to niby jest USO? – pyta mnie Peter.
John z lubością wyciąga ramię na siedzenie pasażera.
– To z czasów drugiej wojny światowej.
– Nie ciebie pytałem – mówi Peter ostro, po czym surowo na mnie spogląda. – Czy to
randka? Czy jesteś z nim na randce? I czyj to, do cholery, wóz?
Zanim zdążę odpowiedzieć, Genevieve rusza w moją stronę, a ja robię unik. Chowam się
za filarem.
– Nie bądź dziecinna, Laro Jean – mówi. – Pogódź się z przegraną!
Zerkam zza słupa, John posyła mi spojrzenie, które mówi: „Wsiadaj”. Kiwam szybko
głową. On otwiera drzwi od strony pasażera, a ja puszczam się biegiem, ile sił w nogach. Ledwo
zamykam drzwi, a on już odjeżdża, zostawiając Petera i Gen w chmurze pyłu.
Odwracam się za siebie. Peter gapi się na nas z otwartymi ustami. Jest zazdrosny, a ja
zadowolona.
– Dzięki za ratunek – mówię, wciąż usiłując odzyskać oddech.
Serce wali mi w piersi.
John patrzy prosto przed siebie z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Do usług.
Stajemy na światłach, John odwraca głowę i na mnie patrzy, spoglądamy tak na siebie,
roześmiani jak wariaci, a mnie znów brakuje tchu.
– Widziałaś ich miny? – wykrzykuje i opiera głowę o kierownicę.
– Klasyk!
– Jak na filmie! – Uśmiecha się do mnie rozradowany, a jego niebieskie oczy błyszczą.
– Zupełnie jak na filmie – przytakuję, odchylam głowę i szeroko otwartymi oczami, tak
szeroko, że aż bolą, przyglądam się księżycowi. Siedzę w czerwonym mustangu cabrio obok
chłopca w mundurze, wieczorne powietrze otula moją skórę chłodną satyną, gwiazdy jaśnieją na
niebie, a ja jestem szczęśliwa. John wciąż się do siebie uśmiecha, więc domyślam się, że on też
czuje się szczęśliwy. Mogliśmy przez jedną noc poudawać. Zapomnieć o Peterze i Genevieve.
Mamy zielone, wyrzucam ręce w powietrze.
– Pędź jak wiatr, Johnny! – wołam, a on wciska gaz do dechy, więc wydaję z siebie pisk.
Przez chwilę mkniemy, a na następnych światłach zwalnia i obejmuje mnie ramieniem,
przyciągając bliżej do swego boku.
– Czy nie tak to robili w latach pięćdziesiątych? – pyta z jedną ręką na kierownicy,
a drugą na moim ramieniu.
Tętno znów mi przyspiesza.
– Technicznie rzecz biorąc, mamy stroje z lat czterdziestych… − A wtedy John mnie
całuje.
Jego usta są ciepłe i stanowcze, przymykam powieki.
Odsuwa się na parę centymetrów, spogląda na mnie i mówi pół żartem, pół serio:
– Lepiej niż za pierwszym razem?
Jestem oszołomiona. Twarz ma teraz lekko ubrudzoną moją szminką. Wyciągam rękę
i wycieram jego usta. Światło zmienia się na zielone, ale nie ruszamy, John nie odrywa ode mnie
wzroku. Ktoś na nas trąbi.
– Zielone.
John nie wykonuje żadnego ruchu. Wciąż na mnie patrzy.
– Najpierw odpowiedz.
– Lepiej.
John wciska gaz i ruszamy. Nadal z trudem łapię oddech. Przekrzykuję pęd powietrza:
– Któregoś dnia chciałabym usłyszeć twoje przemówienie podczas Modelu ONZ!
John się śmieje.
– Co? Czemu?
– To musi być coś. Założę się, że robisz… furorę. Chyba z nas wszystkich ty zmieniłeś
się najbardziej.
– To znaczy?
– Dawniej byłeś cichy. Zamknięty w sobie. Teraz jesteś taki pewny siebie.
– Nadal się denerwuję, Laro Jean.
Jedno pasmo włosów opada Johnowi na czoło, mały kosmyk, który nie chce trzymać się
na miejscu, jest uparty. To chyba ostatecznie sprawia, że ściska mi się serce.
50
John podrzuca mnie do domu. Biegnę na drugą stronę ulicy, żeby odebrać Kitty od pani
Rothschild. Ale zostaję zaproszona na filiżankę herbaty. Kitty zasnęła na kanapie przed
telewizorem grającym cicho w tle. Siadamy na drugiej kanapie z filiżankami lady grey, a pani
Rothschild pyta, jak udało się przyjęcie. Może dlatego, że wciąż czuję się jak na haju po całym
wieczorze, a może wsuwki za mocno spinają mi włosy i utrudniają trzeźwy ogląd rzeczywistości,
albo po prostu przez to, że oczy sąsiadki błyszczą szczerym zainteresowaniem – ale opowiadam
jej o wszystkim. O tańcu z Johnem, o tym, jak wszyscy wiwatowali, o Peterze i Genevieve, nawet
o pocałunku.
Kiedy wspominam pocałunek, zaczyna się wachlować ręką.
– Kiedy ten chłopak podjechał w swoim mundurze… dziewczyno! – Gwiżdże. –
Poczułam się jak zboczona staruszka, bo znam go od dziecka. Ale, dobry Boże, jakiż on
przystojny!
Chichoczę, wyjmując wsuwki z włosów na czubku głowy. Pochyla się i mi pomaga. Mój
koczek się rozwija, a skóra głowy mrowi z ulgą. Czy tak to jest mieć matkę? Późnowieczorne
rozmowy przy herbacie o chłopcach?
Pani Rothschild poufale zniża głos.
– Posłuchaj. Mam dla ciebie jedną radę. Musisz pozwolić sobie na pełną obecność
w każdej chwili. Przeżywaj wszystko świadomie, wiesz, o czym mówię? Angażuj się całą sobą
i wyciskaj z każdego doświadczenia tyle, ile się da.
– Pani niczego nie żałuje? Bo zawsze angażowała się pani całą sobą? – Zastanawiam się
nad jej rozwodem. Cała okolica o nim gadała.
– O matko, nie. Żałuję różnych rzeczy. – Śmieje się, a jej śmiech jest chrapliwy
w seksowny sposób typowy dla palaczy i przeziębionych. – Nie wiem, czemu próbuję dawać ci
rady. Jestem samotną rozwódką i mam czterdzieści lat. Dwa. Czterdzieści dwa. Co ja tam mogę
wiedzieć? To pytanie retoryczne. – Wzdycha z tęsknotą. – Tak bardzo brakuje mi papierosów.
– Kitty wyczułaby je w pani oddechu – ostrzegam, a ona znów wybucha tym swoim
chrapliwym śmiechem.
– Boję się z nią zadrzeć.
– „Gdy się rozzłości, potrafi dotkliwie / Dokuczyć; jędzą bywała już w szkole; / Nieduża
wprawdzie jest, ale zawzięta”* – cytuję. – Słusznie się pani boi.
– Rany, Laro Jean, mów mi, proszę, Trina. Wiem, że jestem stara, ale nie aż tak.
Waham się.
– Dobrze. Trino… Podoba ci się mój tata?
Robi się czerwona.
– Hmm. Tak, jest świetnym facetem.
– Na randki?
– Cóż, nie jest typem, który zwykle wybieram. Poza tym on też nie wykazał mną
szczególnego zainteresowania, więc… Ha ha!
– Na pewno zorientowałaś się, że Kitty próbuje was swatać. Jeśli nie masz na to ochoty,
powiem jej, żeby przestała. – Poprawiam się. – Mogę spróbować ją nakłonić, żeby przestała. Ale
może to nie takie głupie. Wydaje mi się, że moglibyście z tatą do siebie pasować. On uwielbia
gotować i rozpalać ogień, i nie przeszkadzają mu długie zakupy, bo zawsze ma przy sobie
książkę. A ty, ty sprawiasz wrażenie wesołej, spontanicznej i takiej… lekkiej.
Uśmiecha się do mnie.
– Ja jestem w rozsypce.
– Rozsypka jest w porządku, zwłaszcza dla kogoś takiego jak mój tata. Warto
zaryzykować przynajmniej jedną randkę, nie sądzisz? Co zaszkodzi spróbować?
– Umawianie się z sąsiadami jest skomplikowane. Jeśli nie wyjdzie, to jesteśmy zmuszeni
mieszkać naprzeciwko siebie.
– To niewielkie ryzyko jak na to, co można zyskać. Jeśli się nie uda, będziecie przy
spotkaniu uprzejmie do siebie machać i iść dalej. Nic wielkiego. Wiem, że nie jestem bezstronna,
ale mój tata jest naprawdę tego wart. Jest najlepszy na świecie.
– O, wiem o tym. Widzę was, dziewczynki, i myślę: matko, mężczyzna, który wychował
te dziewczyny, musi być wyjątkowy. Nigdy nie widziałam mężczyzny tak oddanego swojej
rodzinie. Wszystkie trzy jesteście perełkami w jego koronie. I tak powinno być. Relacja
dziewczyny z ojcem jest najważniejszą relacją z mężczyzną w jej życiu.
– A relacja z matką?
Pani Rothschild przechyla w zamyśleniu głowę.
– Tak, powiedziałabym, że relacja dziewczyny z mamą to najważniejsza relacja z kobietą
w jej życiu. Z mamą i z siostrami. Szczęściara z ciebie, że masz aż dwie. Wiesz o tym lepiej niż
większość ludzi. Rodzice nie będą żyli wiecznie. Jeśli wszystko potoczy się tak, jak powinno,
umrą pierwsi. Ale siostry są na całe życie.
– Masz siostrę?
Kiwa głową, a na jej opalonej twarzy pojawia się cień uśmiechu.
– Mam starszą siostrę. Jeanie. Nie dogadywałyśmy się tak dobrze, jak wy, ale w miarę jak
się starzejemy, ona robi się coraz bardziej podobna do naszej mamy. Więc kiedy bardzo tęsknię
za mamą, odwiedzam Jeanie i znów mogę zobaczyć jej twarz. – Marszczy nos. – Czy to brzmi
dziwacznie?
– Nie. Uważam, że to brzmi… uroczo. – Waham się. – Czasem, kiedy słyszę głos
Margot… Na przykład gdy jest na dole i woła, żebyśmy się pospieszyły i wsiadały do
samochodu, albo mówi, że kolacja gotowa… Czasem brzmi zupełnie jak mama, daję się nabrać.
Na ułamek sekundy. – Do oczu napływają mi łzy.
Pani Rothschild też ma wilgotne oczy.
– Dziewczyna chyba nigdy nie pogodzi się ze stratą mamy. Jestem dorosła, to zupełnie
normalne i spodziewane, że moja mama nie żyje, ale i tak czasem czuję się osierocona. –
Uśmiecha się do mnie. – Ale tego nie da się uniknąć, prawda? Kiedy się kogoś traci i czuje ból,
wiadomo, że miłość była prawdziwa.
Ocieram oczy. Czy miłość między mną i Peterem była prawdziwa? Bo nadal boli, mocno.
Ale może to tylko etap. Pociągając nosem, pytam:
– Tak dla pewności: jeśli tata zaprosi cię na randkę, zgodzisz się?
Wybucha śmiechem, a potem zakrywa usta rękami, bo Kitty porusza się na kanapie.
– Teraz wiem, po kim Kitty odziedziczyła charakter.
– Trino, nie odpowiedziałaś na pytanie.
– Odpowiedź brzmi: tak.
Uśmiecham się do siebie. Tak.
Kiedy wreszcie zmywam makijaż i wkładam piżamę, dochodzi trzecia w nocy. Mimo to
nie jestem zmęczona. Tak naprawdę mam ochotę pogadać z Margot, omówić każdy
najdrobniejszy szczegół dzisiejszego wieczoru. Szkocja jest pięć godzin do przodu, co oznacza,
że dochodzi u nich ósma rano. Margot jest rannym ptaszkiem – postanawiam więc spróbować.
Łapię ją, kiedy właśnie szykuje się na śniadanie. Ustawia laptop na toaletce, żebyśmy
mogły rozmawiać, gdy nakłada krem z filtrem, tusz i balsam do ust.
Opowiadam jej o przyjęciu, o pojawieniu się Petera i Genevieve, a co najważniejsze –
o pocałunku z Johnem.
– Margot, chyba mogę należeć do ludzi, którzy są jednocześnie zakochani w więcej niż
jednej osobie.
Być może jestem nawet dziewczyną, która zakochuje się setki razy. Nagle wyobrażam
sobie siebie jako pszczołę spijającą nektar ze stokrotki, potem róży i lilii. Każdy chłopiec jest
słodki na swój własny sposób.
– Ty? – Przerywa upinanie kucyka i przytyka palec do ekranu. – Laro Jean, myślę, że
zakochujesz się na pół gwizdka w każdej osobie, którą spotykasz. Taki twój urok. Jesteś
zakochana w zakochaniu.
To może być prawda. Możliwe, że jestem zakochana w zakochaniu! Nie wydaje mi się to
szczególnie złym sposobem na życie.
* W. Shakespeare, Sen nocy letniej, przekład. S. Barańczak, akt 3, scena 2.
51
Jutro w naszym miasteczku odbywa się wiosenny jarmark i Kitty w moim imieniu
obiecała radzie rodziców ciasto na spacer po ciasto. Podczas spaceru po ciasto gra muzyka,
a dzieci chodzą wokół kręgu z cyframi, jak przy gorących krzesłach. Kiedy muzyka milknie,
losuje się numer i dziecko, które przy nim stoi, dostaje ciasto. To, rzecz jasna, była moja ulubiona
zabawa karnawałowa. Lubiłam oglądać domowej roboty ciasta, a ponadto uroku dodaje temu
czysty fuks. Jasne, że dzieci tłoczą się wokół stołu z ciastami, zaznaczają sobie, które ciasta
chciałyby najbardziej, i próbują iść wolniejszym krokiem, gdy zbliżają się do danego numeru, ale
nic więcej nie ma tu do zrobienia. To zabawa, która nie wymaga żadnych umiejętności ani
wiedzy, po prostu trzeba poruszać się przy dźwiękach starych przebojów. Można by oczywiście
pójść do cukierni i wybrać takie ciasto, na jakie się ma ochotę, ale niepewność, co nam
przypadnie w udziale, dodaje dreszczyku emocji.
Moje ciasto będzie czekoladowe, bo dzieci i wszyscy inni najbardziej lubią czekoladę.
Poszaleję za to z polewą. Może solony karmel albo marakuja? A może mus kawowy? Rozważam
pomysł zrobienia ciasta ombre, na którym polewa przechodzi od ciemnej w jasną. Mam
przeczucie, że będzie popyt na moje ciasto.
Odbierając Kitty od Shanae dziś rano, spytałam jej mamę, jakie ciasto piecze. Pani
Rodgers jest wiceprzewodniczącą rodzicielskiego komitetu szkoły podstawowej. Wzdychając
ciężko, odparła:
– Upiekę to, czego opakowanie znajdę w spiżarni. Albo kupię w sklepie. – A potem
spytała, co ja piekę, a kiedy jej powiedziałam, odparła: − Ogłaszam cię nastoletnią mamą roku.
Rozbawiło mnie to i zdopingowało do upieczenia najlepszego ciasta, żeby wszyscy
wiedzieli, kogo Kitty ma w domu. Nie wspominałam o tym ani tacie, ani Margot, ale
w gimnazjum moja nauczycielka angielskiego zorganizowała z okazji Dnia Matki herbatkę mam
i córek. Odbywała się po szkole i nie była obowiązkowa, ale strasznie chciałam iść na kanapki
i rożki, które nauczycielka obiecała przynieść. Ale impreza była tylko dla matek i córek. Pewnie
mogłam była poprosić babcię, żeby ze mną poszła – Margot robiła tak kilkakrotnie przy różnych
okazjach – ale to nie byłoby to samo. I chyba nie przeszkadzałoby to Kitty, ale i tak o tym myślę.
Spacer po ciasto odbywa się w sali muzycznej szkoły podstawowej. Zgłosiłam się na
ochotnika, żeby zająć się muzyką, i przygotowałam playlistę ze wszystkim piosenkami, które
mają coś wspólnego ze słodyczą. Sugar, sugar The Archies, oczywiście, Sugar Shack, Sugar
Town, I Can’t Help Myself (Sugar Pie, Honey Bunch). Kiedy wkraczam do sali muzycznej,
mama Petera z jakąś inną mamą ustawiają ciasta. Przystaję, nie wiedząc, co robić.
– Witaj, Laro Jean – mówi, ale jej uśmiech nie obejmuje oczu, co sprawia, że ściska mnie
w żołądku.
Czuję ulgę, kiedy wychodzi.
Cały dzień jest sporo ludzi, niektórzy walczą o ciasto swoich marzeń więcej niż raz.
Nakierowuję ich na moje ciasto karmelowe, które jest nadal w obiegu. Uczestników urzekło
niemieckie ciasto czekoladowe, które – jestem niemal pewna – pochodzi ze sklepu, ale o gustach
się nie dyskutuje. Sama nigdy nie byłam fanką tego ciasta, bo kto miałby ochotę na rozmoknięte
wiórki kokosowe? Ciarki mnie przechodzą.
Kitty biegała gdzieś z przyjaciółkami, ale w końcu łaskawie zechciała mi przez godzinę
pomagać przy grze, właśnie kiedy do sali wchodzi Peter ze swoim młodszym bratem Owenem.
Z głośników leci Pour Some Sugar on Me. Kitty podchodzi do nich, żeby się przywitać,
i w czasie gdy pokazuje im ciasta, ja zajmuję się swoim telefonem. Głowę trzymam opuszczoną,
udając, że piszę esemes, kiedy zjawia się koło mnie Peter.
– Które ciasto jest twoje? Kokosowe?
Podnoszę głowę gwałtownie do góry.
– W życiu nie przyniosłabym na taką okazję kupnego ciasta.
– Żartowałem, Covey. Twoje jest karmelowe. Rozpoznaję po tym, jaką ma elegancką
polewę. – Przerywa i wkłada ręce do kieszeni. – Tak żebyś wiedziała: nie przyjechałem do domu
starości z Gen, żeby pomóc jej ciebie wyeliminować.
Wzruszam ramionami.
– Wiem jedynie, że mogłeś już napisać jej, że tu jestem, więc…
– Mówiłem ci, gówno mnie ta gra obchodzi. Uważam, że jest głupia.
– A ja nie. Nadal planuję wygrać. – Włączam kolejną piosenkę i wszystkie dzieciaki
ustawiają się na pozycjach. – Wróciliście do siebie z Genevieve?
Wydaje nieelegancki dźwięk.
– A co cię to obchodzi?
Ponownie wzruszam ramionami.
– Wiedziałam, że prędzej czy później do niej wrócisz.
Tego nie wytrzymuje. Odwraca się, by odejść, ale przystaje. Drapiąc się po karku, mówi:
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie dotyczące McClarena. Czy to była randka?
– A co to ciebie obchodzi?
Nozdrza mu się rozdymają.
– Kurewsko mnie obchodzi, bo do niedawna byłaś moją dziewczyną. Nawet nie
pamiętam, czemu zerwaliśmy.
– Jeśli nie pamiętasz, to nie wiem, co ci powiedzieć.
– Powiedz prawdę. Nie rób ze mnie wała.
Głos załamuje mu się na słowie „wała”. W każdej innej sytuacji śmialibyśmy się z tego.
Szkoda, że teraz to niemożliwe.
– Co się dzieje między tobą a McClarenem?
W gardle rośnie mi kula, która nagle utrudnia mówienie.
– Nic. – Tylko pocałunek. – Jesteśmy przyjaciółmi. Pomaga mi w grze.
– Wygodnie. Najpierw pisze do ciebie listy, teraz wozi cię po mieście i spędza z tobą czas
w domu opieki.
– Mówiłeś, że nie przeszkadza ci nasze pisanie.
– Jednak przeszkadzało.
– To może powinieneś był to powiedzieć. – Kitty patrzy w naszą stronę ze zmarszczonym
czołem. – Nie chcę już o tym rozmawiać. Mam tu zadanie do wykonania.
Peter przygląda mi się badawczo.
– Całowałaś się z nim?
Powiedzieć prawdę? Czy muszę?
– Tak. Raz.
Peter mruga oczami.
– Chcesz mi powiedzieć, że odkąd zaczęliśmy tę kretyńską grę, a właściwie już
wcześniej, ja żyję w celibacie, podczas gdy ty zabawiasz się z McClarenem?
– Zerwaliśmy, Peterze. Ty spotykałeś się z Genevieve, jeszcze kiedy byliśmy razem…
Odrzuca głowę do tyłu i wrzeszczy:
– Ja jej nie całowałem! – Niektórzy dorośli odwracają się i na nas patrzą.
– Ale obejmowałeś ją – mówię zdecydowanie, ale szeptem. – Miałeś ją w ramionach!
– Pocieszałem ją. Rany! Płakała! Mówiłem ci! Zrobiłaś to w odwecie?
Peter chce, żebym powiedziała „tak”. Chce, żeby chodziło o niego. Ale kiedy całowałam
Johna, nie myślałam o Peterze. Całowałam go, bo miałam na to ochotę.
– Nie.
Mięśnie jego szczęki drgają.
– Kiedy zerwaliśmy, powiedziałaś, że chcesz być czyimś numerem jeden. Ale nie chcesz
mieć chłopaka, który byłby numerem jeden dla ciebie. – Wskazuje nieelegancko na stół
z ciastami. – Chcesz mieć ciastko i zjeść ciastko.
Jego słowa ranią mnie tak, jak miały zranić.
– Nienawidzę tego powiedzenia. Co to w ogóle znaczy? Jasne, że chcę mieć ciastko
i zjeść ciastko, w przeciwnym razie jaki byłby sens posiadania ciastka?
Marszczy brwi.
– Nie to miałem na myśli i dobrze o tym wiesz.
Piosenka dobiega końca, a dzieci podchodzą po swoje ciastka. Kitty i Owen także.
– Chodźmy – mówi Owen do Petera.
Dostał moje karmelowe.
Peter zerka surowo na niego, a potem znów na mnie.
– Nie chcę tego ciastka.
– Ale powiedziałeś, żebym wziął to!
– Zmieniłem zdanie. Odłóż je i weź to z kolorową posypką na końcu stołu.
– Nie możesz go wziąć – krzyczy na niego Kitty. – Nie takie są zasady spaceru po ciasto.
Bierzesz to ciasto, przy którego numerze stałeś.
Peter otwiera usta zaskoczony.
– Oj, daj spokój, mała.
Kitty przysuwa się do mnie.
– Nie.
Kiedy Peter wychodzi z bratem, przytulam Kitty od tyłu. Jednak stanęła po mojej stronie.
Siostry Song trzymają się razem.
52
Kitty chciała zostać na jarmarku dłużej, więc wracam sama, kiedy dostrzegam na ulicy
samochód Genevieve. Bez zastanowienia zaczynam za nią jechać. Pora ją wyeliminować.
Jest tak śmiała, jak dawniej. Tak śmiga na światłach, że niemal ją parę razy gubię. Nie
jestem wystarczająco dobrym kierowcą na coś takiego, mam ochotę wykrzyczeć.
Wreszcie zatrzymujemy się przed biurowcem – to biurowiec jej ojca. Wchodzi do środka,
a ja parkuję w tej samej części parkingu, ale nie za blisko. Wyłączam silnik i odchylam siedzenie
tak, żeby nie mogła mnie zobaczyć.
Mija dziesięć minut i nic. Nawet nie wiem, po co miałaby jeździć do biura ojca
w weekend. Może pomaga jego sekretarce? Być może będę musiała tu chwilę posiedzieć. Ale
poczekam i wieczność, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zwyciężę, choćby nie wiem co. Już nie
obchodzi mnie nagroda. Po prostu chcę wygrać.
Właśnie zaczynam odpływać, kiedy budynek opuszczają dwie osoby: ojciec Genevieve,
w garniturze i beżowym płaszczu, i dziewczyna. Nurkuję pod fotel. Z początku sądzę, że to
Genevieve, ale ta dziewczyna jest wyższa. Mrużę oczy. Rozpoznaję ją. Jest z tego samego
rocznika co Margot. Chyba należały razem do klubu uczniowskiego. Anna Hicks. Wychodzą
razem na parking, on odprowadza ją do samochodu. Ona szuka kluczy. On chwyta ją za rękę,
odwraca jej twarz. A potem się całują. Namiętnie. Z języczkiem. I obmacywaniem.
O mój Boże. Ona jest w wieku Margot. Ma tylko osiemnaście lat. Ojciec Genevieve
całuje ją, jakby była dorosłą kobietą. On jest tatą. Ona czyjąś córką.
Zaczyna mnie mdlić. Jak może to robić mamie Genevieve? Gen? Czy ona wie? Czy to są
te trudności, które przeżywa? Gdyby mój tata zrobił coś takiego, nie mogłabym już spojrzeć na
niego tak samo. Nie wiem, czy mogłabym tak samo spojrzeć na życie. To byłaby wielka zdrada,
nie tylko wobec rodziny, ale i samego siebie.
Nie chcę widzieć więcej. Trzymam głowę spuszczoną, dopóki oboje nie wyjadą
z parkingu. Właśnie mam zapalić silnik, kiedy Genevieve wychodzi z rękami skrzyżowanymi na
piersi, przygarbiona.
O matko. Zauważyła mnie. Mruży oczy, rusza prosto na mnie. Mam ochotę odjechać, ale
nie mogę. Staje tuż przede mną, wskazując zirytowanym ruchem ręki, żebym opuściła szybę. Tak
też robię, choć przychodzi mi to z trudem.
– Widziałaś? – mówi szorstko.
– Nie. Niczego nie widziałam… − odpowiadam cicho.
Genevieve robi się czerwona. Wie, że kłamię. Przez ułamek sekundy przeraża mnie myśl,
że Gen się rozpłacze albo mnie uderzy. Wolałabym, żeby mnie uderzyła.
– Proszę bardzo – udaje jej się wydusić. – Wyeliminuj mnie. Po to tu przyjechałaś.
Kręcę głową, a wtedy ona odrywa moje ręce od kierownicy i przykłada je sobie do
obojczyków.
– Proszę. Wygrałaś, Laro Jean. Gra skończona.
A potem puszcza się biegiem do auta.
Istnieje takie koreańskie słowo, którego nauczyła mnie babcia. Jung. To związek między
dwojgiem ludzi, który nie może ulec zerwaniu, nawet gdy miłość przerodziła się w nienawiść.
Nadal ma się dawne uczucia. Nie da się z nich kompletnie otrząsnąć. Zawsze będzie się miało
trochę czułości w sercu dla tej osoby. To chyba musi być po części to, co czuję do Genevieve.
Jung sprawia, że nie potrafię jej nienawidzić. Jesteśmy ze sobą związane.
Również z powodu jung Peter nie może się z nią rozstać. Gdyby mój tata zrobił coś
podobnego, czy nie zwróciłabym się do jedynej osoby, która nigdy nie zostawiła mnie samej?
Która zawsze była przy mnie, kochała mnie bardziej niż ktokolwiek inny? Peter jest takim kimś
dla Genevieve. Jak mogę jej tego zazdrościć?
53
** Mam lat szesnaście, prawie siedemnaście. Wiem, że jestem naiwna. Chłopcy, których
spotykam, twierdzą, że jestem słodka, a ja ochoczo im wierzę.
**** Mam lat szesnaście, prawie siedemnaście, jestem niewinna jak róża… Chłopcy,
których spotykam, twierdzą, że jestem słodka, a ja ochoczo im wierzę.
54
Urodzinowe śniadanie w knajpce było tradycją Margot, Josha i moją. Jeśli moje urodziny
wypadały w tygodniu, wstawaliśmy wcześnie i szliśmy tam przed szkołą. Zamawiałam naleśniki
z jagodami, a Margot wbijała w nie świeczkę i odśpiewywaliśmy Sto lat.
W dniu moich siedemnastych urodzin Josh przysyła mi esemes z życzeniami – rozumiem,
że nie pojedziemy do knajpki. On ma teraz dziewczynę i to byłoby dziwne, zwłaszcza bez
Margot. Esemes wystarczy.
Na śniadanie tata przygotowuje jajecznicę z chorizo, a Kitty zrobiła dla mnie wielką
kartkę, całą wyklejoną zdjęciami Jamiego. Margot dzwoni do mnie przez wideoczat, żeby złożyć
mi życzenia i powiedzieć, że prezent powinien przyjść dziś lub jutro po południu.
W szkole Chris i Lucas wbijają świeczkę w pączek, który kupili w automacie,
i odśpiewują Sto lat na korytarzu. Chris wręcza mi nową szminkę: czerwoną, na okazje, kiedy
będę chciała wyglądać niegrzecznie, mówi. Peter nie odzywa się do mnie na zajęciach z chemii.
Wątpię, żeby wiedział, że dziś są moje urodziny, a poza tym co miałby w ogóle powiedzieć po
tym, jak sprawy między nami się zakończyły? Mimo wszystko dzień upływa mi przyjemnie, choć
spokojnie.
Kiedy jednak wychodzę ze szkoły, dostrzegam zaparkowany samochód Johna. Przed nim
stoi sam John, słońce rozświetla jego blond włosy niczym aureolę i uderza mnie głęboko
zakorzenione wspomnienie, że kochałam go z daleka, starannie i gorliwie. Tak bardzo
podziwiałam jego smukłe dłonie, łuk kości policzkowych. Swego czasu znałam jego twarz na
pamięć. Zapamiętałam go.
Przyspieszam kroku.
– Cześć! – mówię, machając do niego. – Skąd się tu wziąłeś? Nie masz dziś lekcji?
– Wyszedłem wcześniej – odpowiada.
– Ty? John Ambrose McClaren urwał się z zajęć?
Wybucha śmiechem.
– Mam coś dla ciebie. – Wyciąga z kieszeni kurtki pudełko i mi je podaje. – Proszę.
Biorę je od niego, leży ciężko w mojej dłoni.
– Czy mam… Czy je teraz otworzyć?
– Jak chcesz.
Czuję na sobie jego wzrok, gdy rozrywam papier i otwieram białe pudełko. Jest
zdenerwowany. Przygotowuję się do uśmiechu, żeby wiedział, że mi się podoba, cokolwiek tam
znajdę. Samo to, że pomyślał o kupieniu mi prezentu, jest takie… urocze.
W białym papierze leży umoszczona śniegowa kula rozmiarów pomarańczy i z
miedzianym spodem. W środku na łyżwach jeżdżą chłopak i dziewczyna. Ona ma na sobie
czerwony sweter i nauszniki. Zakreśla właśnie ósemkę, a on ją podziwia. Chwila zamknięta
w bursztynie. Doskonały moment zachowany pod szkłem. Zupełnie jak tamta śnieżna noc
w kwietniu.
– Jest piękna – mówię, i naprawdę, naprawdę tak uważam.
Tylko ktoś, kto mnie naprawdę zna, mógł dać mi coś takiego. Świadomość, że ktoś cię tak
dobrze zna, tak doskonale rozumie… To tak wspaniałe uczucie, że mogłabym się rozpłakać.
Zachowam to na zawsze. Tę chwilę i tę śnieżną kulę.
Wspinam się na czubki palców i go przytulam, a on obejmuje mnie ramionami mocno,
coraz mocniej.
– Wszystkiego najlepszego, Laro Jean.
Właśnie mam wsiąść do jego samochodu, kiedy moim oczom ukazuje się Peter,
maszerujący zamaszyście w naszym kierunku.
– Zaczekajcie chwileczkę – mówi z uprzejmym półuśmiechem na twarzy.
– Hej – mówię ostrożnie.
– Cześć, Kavinsky – rzuca John.
Peter kiwa na powitanie głową.
– Nie miałem okazji złożyć ci życzeń, Covey.
– Ale… widzieliśmy się na chemii… − mówię.
– Wyszłaś w pośpiechu. Mam coś dla ciebie. Daj ręce. – Wyjmuje mi z dłoni kulę
i podaje ją Johnowi. – Możesz potrzymać?
Patrzę to na Petera, to na Johna. Denerwuję się.
– Wyciągnij ręce – nalega Peter.
Rzucam jeszcze jedno spojrzenie Johnowi. Peter wyjmuje coś z kieszeni i kładzie na
moich dłoniach. Medalion w kształcie serca.
– Jest twój.
– Sądziłam, że zwróciłeś go do sklepu mamy – mówię powoli.
– Nie. Nie pasowałby do innej dziewczyny.
Mrugam.
– Peterze, nie mogę go przyjąć. – Próbuję oddać medalion, ale Peter kręci głową i nie
chce go wziąć. – Peterze, proszę.
– Nie. Kiedy cię odzyskam, zawieszę ci go z powrotem na szyi i będziesz moja. – Próbuje
utrzymać kontakt wzrokowy. – Jak w latach pięćdziesiątych. Pamiętasz, Laro Jean?
Otwieram usta, a potem je zamykam.
– Nie sądzę, żebyś właściwie to rozumiał – mówię mu, wyciągając do niego naszyjnik. –
Proszę, zabierz go.
– Powiedz, jakie masz życzenie – nalega. – Zażycz sobie czegokolwiek, a ja ci to dam,
Laro Jean. Wystarczy tylko, że poprosisz.
Kręci mi się w głowie. Wokół nas ludzie wychodzą z budynku i idą do swoich
samochodów. John stoi obok mnie, a Peter patrzy na mnie, jakbyśmy byli sami na tym parkingu.
Na całym świecie.
Wyrywa mnie z tego stanu głos Johna.
– Co ty wyprawiasz, Kavinsky? – pyta John, kręcąc głową. – To żałosne. Potraktowałeś ją
jak śmiecia, a teraz stwierdzasz, że chcesz ją odzyskać?
– Nie wtrącaj się, Sundance Kid – mówi ostro Peter, a do mnie zwraca się łagodnie: –
Obiecałaś, że nie złamiesz mi serca. Podpisałaś umowę, a i tak to zrobiłaś, Covey.
Jego słowa nigdy nie brzmiały szczerzej.
– Przykro mi – mówię ledwo słyszalnym szeptem. – Po prostu nie mogę.
Wsiadam do samochodu, nie oglądając się więcej na Petera, ale naszyjnik od niego wciąż
dynda w mojej dłoni. W ostatniej sekundzie się odwracam, ale jesteśmy już za daleko. Nie widzę,
czy Peter wciąż tam jest, czy nie. Serce tłucze mi się jak oszalałe. Czego bardziej nie chcę
stracić? Rzeczywistości z Peterem czy marzenia o Johnie? Bez czego nie mogłabym żyć?
Wracam myślami do swojej dłoni w dłoni Johna. Przypominam sobie, jak leżałam obok
niego w śniegu, jak wyglądały jego oczy, jeszcze bardziej niebieskie od śmiechu. Nie chcę z tego
rezygnować. Ale Petera też nie potrafię zostawić. Obu można uwielbiać z tylu powodów!
Chłopięca pewność siebie Petera, jego pozytywne podejście do życia, życzliwość, z jaką traktuje
Kitty. Moje serce podskakuje za każdym razem, kiedy widzę jego samochód parkujący przed
moim domem.
Jedziemy przez kilka minut w milczeniu, a potem, patrząc prosto przed siebie, John
mówi:
– Miałem w ogóle jakieś szanse?
– Z łatwością mogłabym się w tobie zakochać – szepczę. – Już jestem w połowie drogi. –
Jabłko Adama na jego szyi podskakuje. – Jesteś ideałem w moich wspomnieniach i w
rzeczywistości. Jakbym wymarzyła twoje istnienie. Ze wszystkich chłopców wybrałabym ciebie.
– Ale?
– Ale… wciąż kocham Petera. Nic na to nie poradzę. Był pierwszy i… nie chce zniknąć.
Wydaje z siebie pokonane westchnienie, które ściska mnie za gardło.
– Niech cię szlag, Kavinsky.
– Przykro mi. Podobasz mi się, Johnie, naprawdę. Żałuję… żałuję, że nie udało się nam
pójść razem na bal po ósmej klasie.
Wtedy John Ambrose McClaren mówi ostatnią rzecz, rzecz, która mnie koi.
– To nie był nasz czas. Teraz chyba też nie jest. – John odwraca do mnie głowę, a jego
wzrok jest pełen spokoju. – Ale być może któregoś dnia nadejdzie.
55
Leżę na plecach w domku na drzewie i wyglądam przez okno. Księżyc jest tak wąski, że
przypomina wiszący na niebie obcięty paznokieć. Jutro koniec z domkiem na drzewie. Niewiele
myślałam o tym miejscu, ale teraz, kiedy znika, jest mi smutno. To chyba tak, jak z zabawkami
z dzieciństwa. Nie są istotne, dopóki ich nie stracisz. Ale to coś więcej niż tylko domek na
drzewie. To pożegnanie. Mam wrażenie, że wszystko się kończy.
Siadam i wtedy ją dostrzegam: fioletowy sznurek wystający spomiędzy desek
podłogowych, wyrastający z nich jak źdźbło trawy. Pociągam za koniec i udaje mi się ją
wyswobodzić. Bransoletka Genevieve, ta, którą jej dałam.
„Wierz mi, od tamtej pory nie byłyśmy już przyjaciółkami”.
To nieprawda. Wciąż u siebie nocowałyśmy, urządzałyśmy urodziny, wciąż wypłakiwała
mi się, kiedy sądziła, że jej rodzice się rozwodzą. Nie mogła mnie cały ten czas nienawidzić. Nie
uwierzę w to. Ta bransoletka stanowi dowód.
Bo ją właśnie umieściła w kapsule czasu, to jej najcenniejsza rzecz, podobnie jak moja.
Podczas imprezy wyjęła ją, ukryła, nie chciała, żebym zobaczyła. Ale teraz wiem: ja też byłam
dla niej wtedy ważna. Byłyśmy kiedyś prawdziwymi przyjaciółkami. Do oczu napływają mi łzy.
Żegnaj, Genevieve, żegnajcie, lata gimnazjalne, żegnaj, domku na drzewie i wszystko, co
pewnego upalnego lata było dla mnie ważne.
Ludzie pojawiają się w twoim życiu i znikają. Przez chwilę są twoim światem,
wszystkim. A potem, któregoś dnia, przestają nim być. Nie da się przewidzieć, jak długo
będziesz ich mieć koło siebie. Rok temu nie umiałabym sobie wyobrazić, że Josh nie będzie już
stale obecny w moim życiu. Nie uwierzyłabym, jak trudno będzie nie widywać się na co dzień
z Margot, jak bardzo będę się czuła bez niej zagubiona. Ani jak łatwo i niepostrzeżenie Josh
może stać się obcy. Pożegnania są trudne.
– Covey? – Z zewnątrz, z ciemności poniżej dobiega mnie głos Petera.
Siadam.
– Jestem tu.
Wspina się szybko po drabinie, schylając głowę, żeby nie uderzyć o sufit. Idzie na
czworakach do przeciwległej ściany, tak że siedzimy naprzeciw siebie.
– Jutro rozbierają domek – mówię mu.
– Tak?
– Tak. Postawią altankę. Wiesz, jak w Dźwiękach muzyki.
Peter mruży jedno oko.
– Czemu chciałaś, żebym tu przyjechał, Laro Jean? Wiem, że nie po to, żeby rozmawiać
o Dźwiękach muzyki.
– Wiem o Genevieve. O jej tajemnicy, znaczy się.
Opiera się plecami o ścianę domku, a jego głowa opada w tył z lekkim stuknięciem.
– Jej tata to dupek. Zdradzał jej mamę już wcześniej. Tylko nie z kimś tak młodym. –
Mówi w pośpiechu, jakby wyrzucenie z siebie wreszcie tych słów przynosiło mu ulgę. – Kiedy
sprawy między jej rodzicami układały się źle, Gen na różne sposoby robiła sobie krzywdę.
Musiałem ją chronić. Takie miałem zadanie. Czasem mnie to przerażało, ale lubiłem czuć się…
Sam nie wiem… Potrzebny. – Potem wzdycha i mówi: − Wiem, że umie manipulować, zawsze
o tym wiedziałem. Chyba łatwiej było mi wrócić odruchowo do tego, co znałem. Być może się
bałem.
Zapiera mi dech w piersi.
– Czego?
– Że cię rozczaruję. – Peter odwraca wzrok. – Wiem, że seks wiele dla ciebie znaczy. Nie
chciałem tego schrzanić. Jesteś taka niewinna, Laro Jean. A ja mam taki gówniany bagaż.
Mam ochotę powiedzieć: „Nie obchodzi mnie twoja przeszłość”. Ale to nieprawda.
Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że to nie Peter musiał pożegnać się z Genevieve. Tylko ja.
Cały ten czas, który z nim spędziłam, porównywałam się do niej, czułam się gorsza. We
wszystkich aspektach, w których przy ich związku nasz bladł. To ja nie pozwalałam jej odejść.
To ja nie dałam nam szansy.
Nagle pyta:
– Jakie masz życzenie, Laro Jean? Skoro już wygrałaś. Gratulacje, tak przy okazji. Udało
ci się.
Czuję w piersi przypływ emocji.
– Chciałabym, żeby było między nami tak, jak wcześniej. Żebyś ty był sobą i żebym ja
była sobą, i żebyśmy się dobrze razem bawili, i żeby to była cudowna pierwsza miłość, którą
zapamiętam na całe życie.
Czuję, że przy ostatnich słowach oblewa mnie rumieniec, ale cieszę się, że to
powiedziałam, bo spojrzenie Petera robi się na moment delikatne i aksamitne, tak że muszę
odwrócić wzrok.
– Nie mów tak, jakbyśmy już byli skazani na klęskę.
– Nie miałam takiego zamiaru. Pierwszy związek niekoniecznie jest ostatnim, ale zawsze
będzie pierwszym, a to coś wyjątkowego. Pierwsze razy są wyjątkowe.
– Nie byłaś pierwsza – mówi Peter. – Ale jesteś dla mnie najbardziej wyjątkowa, bo to
ciebie kocham, Laro Jean.
Kocham. Powiedział „kocham”. Świat wiruje mi przed oczami. Jestem kochana przez
chłopaka, a nie tylko przez siostry, ojca i psa. Chłopaka o pięknych brwiach i zręcznych dłoniach.
– Myślałem, że bez ciebie zwariuję. – Drapie się po karku. – Czy nie moglibyśmy…
– Mówisz, że ja też doprowadzam cię do szaleństwa? – wchodzę mu w słowo.
Jęczy.
– Mówię, że szaleję za tobą bardziej niż za jakąkolwiek inną dziewczyną, którą poznałem.
Przyczołguję się do niego, wyciągam rękę i przejeżdżam palcem po jego brwi, która jest
miękka jak jedwab.
– W umowie napisaliśmy, że nie złamiemy sobie nawzajem serc. A jeśli tak się stanie? –
pytam.
Z żarliwością odpiera:
– To co z tego? Jeśli będziemy nadmiernie ostrożni, nic z tego nie wyjdzie. Zróbmy to,
kurwa, na poważnie, Laro Jean. Na maksa. Koniec z umową. Koniec z zabezpieczeniami.
Możesz mi złamać serce. Rób z nim, co chcesz.
Przykładam dłoń do jego piersi na wysokości serca. Czuję, jak bije. Pozwalam swojej
ręce opaść. Jego serce należy do mnie, tylko do mnie. Teraz w to wierzę. Ja mogę je chronić,
opiekować się nim, ja mogę je złamać.
Tak wiele w miłości zależy od przypadku. To jednocześnie przerażające i piękne. Gdyby
Kitty nie znalazła tych listów, gdybym nie poszła tamtego wieczoru do jacuzzi, mógłby być
z Gen. Ale Kitty wysłała listy, a ja poszłam, dokąd poszłam. To mogło wydarzyć się na tyle
różnych sposobów. Ale wydarzyło się tak. Taką drogę obraliśmy. Taka jest nasza historia.
Wiem teraz, że nie chcę kochać ani być kochana na pół gwizdka. Chcę mieć wszystko,
więc muszę też wszystko zaryzykować.
Biorę więc dłoń Petera i kładę ją sobie na sercu. Mówię:
– Masz się nim dobrze opiekować, bo jest twoje.
Patrzy na mnie w taki sposób, że wiem na pewno – nigdy nie patrzył tak na żadną
dziewczynę.
A potem tonę w jego objęciach, przytulamy się i całujemy, i drżymy, bo oboje wiemy –
tej nocy naprawdę staliśmy się parą.
– Bycie PRAWDZIWYM nie zależy od tego,
jak jesteś zrobiony – odparł Zamszowy Koń.
– To jest coś, co może ci się przytrafić. (…)
– Czasem boli – odrzekł Koń, bo zawsze mówił prawdę. – Ale gdy już jesteś Prawdziwy,
nie martwisz się tym.
– Margery Williams
Aksamitny królik*
Najszczersze wyrazy wdzięczności składam mojej redaktorce Zareen Jaffery, bez której
nie napisałabym tej książki. Dziękuję też Justinowi Chandzie, mojemy wydawcy i bliskiemu
przyjacielowi, oraz Anne Zafian, Mekishy Telfer, Katy Hershberger, Chrissy Noh, Lucy
Cummins, Lucille Rettino, Christinie Pecorale, Rio Cortez, Michelle Fadlalli Leo, Candace
Greene i Sooji Kim. Już od dziesięciu lat jestem związana z Simon & Schuster i kocham Was
bardziej niż kiedykolwiek. Dziękuję też kanadyjskiej ekipie S & S za wierne wsparcie dla mnie
i moich książek.
Wyrazy przywiązania i podziwu dla mojej niesamowitej agentki Emily van Beek, Molly
Jaffie i całej załogi Folio – jestem Wam niezmiernie wdzięczna. Dziękuję też Elenie Yip, mojej
nieoficjalnej asystentce.
Dziękuję Siobhan Vivian, mojej wspólniczce w pisaniu, w zbrodni i we wszystkim
innym. Bez Ciebie nie dałabym rady. Dziękuję też Adele Griffin, jednej z moich najulubieńszych
– potrafisz odnaleźć puls każdej historii. Morgan Matson – dziękuję za tamtą noc w Londynie!
I wreszcie dziękuję moim czytelnikom – zajmujecie szczególne miejsce w moim sercu.
Jenny
O autorce
Jenny Han to autorka bestsellera „New York Timesa” Do wszystkich chłopców, których
kochałam oraz trylogii Summer I Turned Pretty. Napisała też dwie powieści dla młodszych
nastolatków: Shug i Clara Lee and the Apple Pie Dream. Wraz z Siobhan Vivian stworzyły
trylogię The Burn for Burn. Jenny mieszka na nowojorskim Brooklynie. Możesz ją odwiedzić na
dearjennyhan.com.
Spis treści:
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wydanie elektroniczne
Białystok 2019
ISBN 978-83-66234-33-8
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: redakcja@wydawnictwokobiece.pl
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com