Professional Documents
Culture Documents
Bidwellowie
ADMIRAŁ
I KOCHANEK
„W kilka krótkich lat zrewolucjonizował nie
strategię lub taktykę morskiej wojny, lecz samo
pojęcie zwycięstwa. I...I Z bohaterstwa uczynił
obowiązek. Jest zaprawdę przodkiem
przerażającym."
Joseph Conrad
Zwierciadło morza
Wiek bohaterski
PROLOG
— Czy nie widział pan, panie kapitanie, młodego Nelsona? — pytał oficer
średniej wachty na pokładzie HMS (okrętu jego królewskiej mości) „Carcass"
dowódcę, kapitana Skeffingtona Lutwidge.
— Czemu miałbym go widzieć, o tej porze? Chyba śpi w swoim hamaku.
— Nie ma go tam, panie kapitanie. Właśnie robiłem obchód okrętu. Nie
jest na służbie, ale hamaka nawet nie spuścił. I jeszcze jednego z chłopców
brak...
— A gdzież oni się podzieli?
— Niepokoję się, panie kapitanie. Nelson to przedsiębiorczy młokos.
— Tak. I dlatego więcej sobie po nim obiecuję, niż po wielu innych.
— Ale zarazem więcej kłopotów przyczynia. Jeśli tych dwóch wplątało
się w jakąś eskapadę, to założyłbym się o miedziany guzik przeciw naszemu
okrętowi, że z podniety Nelsona...
„Carcass" i jego bliźniaczy okręt, HMS „Racehorse" stały w okowach
zlodowaciałej kry. Była to skromna ekspedycja naukowa pod patronatem rządu
brytyjskiego, w celu dokonania pomiarów i obserwacji arktycznego brzegu
polarnego. Piętnastoletni Horatio Nelson, już po trzyletniej praktyce na morzu,
dzięki protekcji wpływowego wuja dostał się na „Carcass". Oficjalnie nie
wolno było na tę wyprawę zabierać nikogo poniżej lat osiemnastu, ale w XVIII
wieku kapitanowie często na własną rękę werbowali załogę i władze
przymykały oczy, jeśli przy sposobności dokonywano drobnych przekroczeń
regulaminu.
Gdy znaleźli się o jakieś dziesięć stopni od bieguna północnego, okręty nie
mogły dalej żeglować, nie mogły też się cofnąć. Utknęły w lodach. W ciągu
długich tygodni widok z pokładów przerażał monotonią; bezkresna biel
śniegów dookoła, czasem stado fok, czasem niedźwiedź polarny. Młodsi
członkowie załogi zachowywali się, jak zwykle chłopcy: zjeżdżali ze
wzniesień, ślizgali się, dokazywali, obrzucali się śnieżkami, lepili bałwany.
Parokrotnie rozważano ewentualność opuszczenia okrę-
tów i przygotowywano łodzie, by je naładować i pociągnąć po śnieżnej
równinie. Młody kadet miał później z dumą wspominać, że pomimo jego wieku
wyznaczono go na dowódcę jednej z łodzi, gdyby doszło do porzucenia
„Carcass".
W chwili, gdy odkryto nieobecność Nelsona i jego towarzysza, noc już
zapadła, a pogoda była mglista. Kapitan i oficer wachtowy, wychyleni za burtę,
wpatrywali się w biały mrok. Nic nie było widać. Wystawiono warty
obserwacyjne ze wszystkich stron okrętu. Wreszcie, między trzecią a czwartą
nad ranem, mgła zaczęła rzednąć, wstał blady dzień.
— Widzę ich, panie kapitanie! — krzyknął z masztu marynarz. Lutwidge,
który niespokojny o chłopców, wcale nie położył się spać, spiesznie nastawił
lunetę. W dość dużej odległości można było dostrzec dwie drobne sylwetki,
najwyraźniej atakujące polarnego niedźwiedzia, oddzielone od niego tylko
szczeliną w lodzie.
— Przesygnalizować, żeby natychmiast wracali na pokład — wydał
rozkaz kapitan. Flagi sygnałowe wybiegły w górę.
Dwaj winowajcy nie spostrzegli sygnału. A może nie chcieli go widzieć;
nie byłby to jedyny raz, kiedy Nelson zignorował sygnał zaprzestania akcji.
Chłopiec na lodzie podniósł muszkiet i wystrzelił. Musiał chybić, bo zwierzę
nie zareagowało, a Horatio chwycił muszkiet za lufę i zamachnął się nim na
niedźwiedzia poprzez czarną szczelinę.
— Rozdrażnią bestię, panie kapitanie — mruknął oficer. — Stracimy obu
chłopców.
— Wystrzelić z działa — rozkazał Lutwidge.
Rozkaz wykonano i niedźwiedź, obejrzawszy się w stronę huku i dymu,
odbiegł ciężkim kłusem. Dwaj mocno zawstydzeni chłopcy stanęli przed
obliczem kapitana. Rozgniewany wagarami, nieposłuszeństwem i głupotą ataku
na niedźwiedzia, Lutwidge zwymyślał obu młodzików iście po żeglarsku.
— A w ogóle, czegoście chcieli od tego niedźwiedzia? — spytał,
gdy się już trochę wysapał. — Co byście z nim zrobili, gdyby jakimś
cudem udało się wam go zabić?
Młody Nelson wysunął do przodu dolną wargę: ten grymas często później
u niego obserwowano w chwilach trudnych i niebezpiecznych.
— Panie kapitanie, chciałem zabić niedźwiedzia, by jego skórę
zawieźć memu ojcu.
Wkrótce po tym incydencie lody ruszyły. Oba okręty, zdoławszy się
wyswobodzić z ich groźnego uścisku, wyszły na pełne morze i powróciły do
Anglii z bardzo skromnym dorobkiem obserwacji naukowych.
Każdy, kto znał krótki do tej pory życiorys młodego Horatia Nelsona, nie
dziwił się zapewne ani jego ucieczką z okrętu, ani napaścią na nie-
bezpieczne zwierzę. Ojciec, dla którego chciał zdobyć ową niedźwiedzią skórę,
był pastorem kościoła w Burnham Thorpe, wsi w hrabstwie Norfolk, u
wschodnich wybrzeży Anglii. O tym zapadłym zakątku, cichym i spokojnym,
prócz periodycznie nawiedzających go silnych wichrów od Morza Północnego
wielebny Edmund Nelson pisał, że „w południe tak samo tu pusto i cicho, jak o
północy". Probostwo — wielki dom o stromym czerwonym dachu i weneckich
oknach, wychodzących z jednej strony na uroczy ogród i rzeczułkę, zwaną
Burn — szczyciło się pięknym- drzewostanem i ozdobną sadzawką.
Pastor z Burnham Thorpe ukończył studia uniwersyteckie i na całe życie
pozostał rozmiłowany w klasykach. Ale pochodził ze skromnej rodziny: matka
była córką piekarza w Cambridge, ojciec także pastorem ubożuchnej parafii. Z
drugiej strony, matka Horatia liczyła do swych przodków Sir Roberta Walpole,
męża stanu i ministra pierwszych monarchów z dynastii hanowerskiej, Jerzego
I i Jerzego II. Również inni z jej krewnych mogli być użyteczni synowi,
ambitnie marzącemu o karierze na morzu. Sucklingowie, na przykład, od
pokoleń byli żeglarzami, a jeden z nich, Maurycy, za czasów młodości Horatia
dowodził okrętem wojennym.
Urodzony dnia 29 września 1758 roku, Horatio, chłopiec drobnego
wzrostu, a przy bladej cerze i jasnych włosach sprawiający wrażenie
słabowitego, był piątym synem swoich rodziców, którzy mieli wszystkiego
jedenaścioro dzieci; z tego troje zmarło w niemowlęctwie, a jeszcze troje — w
dzieciństwie.
Pastor nie wyróżniał się szczególną surowością, jaka cechowała wielu
ówczesnych ojców, natomiast wierzył w zalety „świeżego powietrza,
hartownych ćwiczeń, ciepła, czystości i liberalnej edukacji". Między innymi
zabraniał dzieciom opierać się plecami o krzesło, na którym siedziały, a
dziewczynkom o słabym wzroku nosić okulary, ponieważ uważał to za
pobłażanie własnym ułomnościom. Wiele lat później Horatio często czytywał
gazety ojcu, którego oczy bez pomocy okularów nie mogły sprostać zadaniu.
Nelsonowie żyli bardzo^ skromnie. Były to czasy, kiedy pastorzy w Anglii,
o ile nie pochodzili z zamożnej rodziny, albo nie zyskali sobie bogatego
patrona, przeważnie klepali biedę. Natomiast ci, którzy mieli osobiste dochody,
zwykle angażowali za skąpą pensję wikarego, by pełnił ich obowiązki, a sami
spędzali długie wakacje na polowaniach w Szkocji, na kuracjach w modnych
uzdrowiskach, w kompanii arystokracji i szlachty. Nie zajmowali się kwestiami
wiary i moralności parafian, więcej obchodziły ich dochody z posiadłości
wypuszczonych w dzierżawę. Jeśli którys raczył wstąpić na ambonę, to rzadko
kiedy wygłaszał własne kazania, a zazwyczaj posługiwał się tekstem,
napisanym
przez jakiegoś zdolniejszego kleryka. Wyższe duchowieństwo — jak biskupi
— pochodziło prawie wyłącznie z możnych rodów.
Przeciętnym pastorom, na poziomie mniej więcej Edmunda Nelsona,
dochód czterdziestu funtów szterlingów, według oceny ówczesnego pisarza
Oliviera Goldsmitha, umożliwiał życie „ledwo dostatnie"; a bywały wypadki,
że niektórzy utrzymywali rodziny z siedemnastu funtów rocznie, oprócz
dziesięcin, bardzo nieregularnie wpływających.
Młodzi Nelsonowie — ich matka zmarła, gdy Horatio miał pięć lat —
wiedzieli więc od dzieciństwa, że będą musieli polegać na własnych
zdolnościach, by zarabiać na życie, tym bardziej że wielebny Edmund Nelson
często chorował i musiał wyjeżdżać do uzdrowiska w Bath, którego lecznicze
wody już wtedy były znane. Z pozostałego przy życiu rodzeństwa, Maurycy,
dzięki protekcji „żeglarskiego" wuja Sucklinga, po którym nosił imię, dostał
posadę w Urzędzie Marynarki Wojennej; drugi z braci założył sklep we wsi,
ale zbankrutował, po czym rozpił się i umarł. Zuzanna i Katarzyna początkowo
pracowały w sklepie, później, odziedziczywszy na szczęście niewielki spadek
po jakimś krewnym, zgromadziły skromne posagi i wyszły za mąż, William
zaś, o rok starszy od Horatia — i próżniak — został duchownym.
Formalne wykształcenie Horatia było oczywiście krótkie i pobieżne,
zaszczepiło mu jednakże zamiłowanie do lektury. Czytał największych autorów
stulecia — Samuela Richardsona, Henryka Fieldinga, Tobiasza Smolletta,
Oliviera Goldsmitha, Samuela Johnsona i innych — a także związał się na całe
życie z Biblią i Szekspirem. Tego ostatniego lubił cytować, nie zawsze
dokładnie. Jeden z jego szkolnych kolegów wspominał, gdy Horatio już stał się
sławny, jak to kiedyś przyszły żeglarz zaprzęgnął swoich rówieśników do
pompowania wody na ulicę Downham Market, gdzie mieściła się szkoła, aby
on mógł w tym strumieniu puszczać papierowe łódki.
Zanotowano parę charakterystycznych incydentów z dzieciństwa i
wczesnej młodości Horatia. Kiedyś, jako małe dziecko, zawędrował w
towarzystwie pastucha daleko od domu. Nie wrócił na obiad, nie było go przy
podwieczorku. Zaniepokojono się. Jego babka lamentowała:
— Na pewno go Cyganie uprowadzili!
Zaczęto poszukiwania i w końcu właśnie babka odnalazła malca, jak
siedział nad brzegiem strumienia, zbyt głębokiego, by mógł się przeprawić.
— Doprawdy, moje dziecko — rzekła babka — dziwię się, że głód i
strach- nie sprowadziły ciebie do domu.
— Strach! — zawołał Horatio. — Babciu, co to jest? Ja nigdy nie
widziałem stracha.
Inny incydent dotyczy wyrażenia, którym Horatio miał się często
posługiwać w przyszłości.
Razem z bratem Williamem wyprawili się kiedyś konno z domu do
internatu. Spadł obfity śnieg i William, który niechętnie znosił niewygody,
powiedział:
— Śnieg jest coraz głębszy. Lepiej zawróćmy do domu. Konie
nam ugrzęzną i nie będziemy mogli przejechać.
Wielebny Edmund Nelson nie był zachwycony ponownym pojawieniem
się synów. Nalegał:
— Spróbujcie jeszcze raz. I pozostawiam to waszemu honorowi:
jeśli droga naprawdę jest niebezpieczna, możecie wrócić, ale pamiętajcie,
zawierzam waszemu honorowi.
Śnieg wciąż padał, coraz trudniej było jechać. William rzekł:
— Nie ma co, wracamy. Nie można od nas wymagać, byśmy w taką
pogodę jechali.
Na co Horatio odparł:
— Musimy. Pamiętaj, że zawierzono naszemu honorowi.
Dojechali wreszcie, zaśnieżeni i zmoknięci, ale z nienaruszonym
honorem, do internatu szkolnego w Downham Market.
2i
nawet na wodach europejskich i zadanie to wyznaczono między innymi
okrętowi „Worcester", przede wszystkim w rejsach z Anglii do Gibraltaru.
Kapitan Nelson na pokładzie „Hinchingbroke" z uśmiechem satysfakcji
wspominał, że chociaż z racji młodego wieku nie powinno mu się było
powierzać wachty, kapitan Robinson robił to i mawiał, że „czuł się tak
spokojny, gdy ja byłem na pokładzie, jak gdyby to czuwał starszy wiekiem
oficer na\)kręcie".
Znowu w kraju, Horatio zdał z bardzo dobrymi wynikami egzamin na
porucznika. Do tej pory rodzina wspierała go finansowo, ale na żołdzie
porucznika — chociaż bardzo skąpym — postanowił dłużej z takiej pomocy
nie korzystać:
„Odtąd na własnych siłach muszę polegać i ufam, że przyniosę zaszczyt
sobie i moim bliskim".
Wuj Suckling wystarał się dla świeżo upieczonego oficera o nominację na
drugiego porucznika na trzydziestodwudziałowej fregacie „Lowestoft",
szykującej się do wyjścia w rejs do Indii Zachodnich. — , Będziesz miał
dobrego kapitana — mówił Suckling. — Rozumny, dzielny, wielkoduszny,
zacny z kościami ten kapitan William Locker. Bywają kapitanowie, którzy
nawet oficerami pomiatają jak śmieciami. Nie zmarnuj sposobności. Musisz
wykazać, żeś wart twego stopnia i nominacji. Porucznik może wiele zdziałać,
by wesprzeć kapitana i ulżyć doli załogi.
Fregaty były trzymasztowymi okrętami wojennymi z ożaglowaniem
rejowym. Główne działa umieszczono na pokładzie, a dodatkowe na rufie i
dziobówce, razem fregaty były uzbrojone w trzydzieści do czterdziestu dział.
Nazywano je „oczyma floty" i używano w czasie wojny do rekonesansów,
blokady i wypatrywania nieprzyjaciela. Zgrupowanie okrętów bez fregat
musiało napotykać trudności z odnalezieniem miejsca pobytu wrogiej floty. O
tym miał się w przyszłości Nelson przekonać na własnej skórze — i to bardzo
dotkliwie.
Kapitan fregaty „Lowestoft" zaprzyjaźnił się z młodym drugim
porucznikiem, który w wiele lat później pisał do niego:
„Byłem pańskim uczniem.,, i moją jedyną zasługą jest to, że byłem
pojętnym uczniem".
Pojętnym uczniem Nelson zapewne był, ale jako nauczyciel nie miał
zwyczaju praktykowania tego, czego sam uczył: ścisłej dyscypliny i
posłuszeństwa rozkazom.
Zanim „Lowestoft" był gotów do rejsu, Horatio przepędził jeszcze trochę
wolnego czasu na lądzie, zajmując się głównie — pozowaniem do własnego
portretu. Nigdy też, do końca życia, nie znudziło go to zajęcie, jeśli je można
nazwać zajęciem. Istnieje wiele jego portretów. Gdy wrócił na okręt, kazano
mu zająć się-czymś, co mu o wiele mniej,
a właściwie wcale nie odpowiadało. Załoga była wciąż jeszcze nie
skompletowana i musiał jako oficer służbowy stanąć na czele oddziału,
zwanego popularnie „bandą porywaczy", złożonego z paru kadetów i kilku
najsilniejszych marynarzy.
Z powodów, o których opowiadali już Nelsonowi żeglarze na statku
handlowym, werbunek załóg na okręty wojenne przysparzał zawsze wielu
kłopotów Admiralicji i pojedynczym kapitanom w ciągu całego XVIII wieku.
W czasie pokoju czekała na nominację spora liczba oficerów, trzymanych na
pół żołdu, ale bardzo nieliczna kadra — może około dziesięciu tysięcy —
zawodowych marynarzy. A gdy na wojnę się zanosiło, trzeba było sto tysięcy
lub więcej ludzi, by obsadzić załogami stojące w portach okręty. Zagarniano
pod przymusem doświadczonych żeglarzy ze statków handlowych, nawet na
rejsie. Jednak jeszcze potrzebowano ludzi, choćby i nieobeznanych z morzem,
do prac tylko pośrednio związanych z nawigacją czy obsługą żagli. By takich
zdobyć, „bandy porywaczy" urządzały branki w uboższych dzielnicach miast
portowych, gdzie władze municypalne rzadko kiedy zaglądały.
Nelson utrzymywał, że grupy werbunkowe potrzebne były dlatego tylko, że
oficerowie za mało dbali o zapewnienie marynarzom znośnych warunków
egzystencji. Znacznie później, jako kapitan, nie miał nigdy kłopotów z
rekrutacją załogi, tak powszechnie znany był z humanitarnego traktowania
marynarzy. Zawsze ostro karał buntowników, ale sympatyzował z ludźmi,
.którzy, zasłużywszy się dobrze ojczyźnie w czasie wojny, niejednokrotnie
utraciwszy nogę lub rękę, spotykali się z lekceważeniem i zapomnieniem, gdy
nadszedł czas pokoju. Mężczyźni, zagarnięci przez bandy werbunkowe, nie
tylko nie dostawali zezwolenia zejścia na ląd, gdy okręty zawijały do portu, ale
nawet gdy zostawały na dłuższy pobyt w dokach dla napraw. Załogi, zwłaszcza
z branki, wysyłano wówczas pod strażą na inne okręty.
„Bandy porywaczy" teoretycznie zabierały tylko zawodowych marynarzy i
żeglarzy, ale tak naprawdę zagarniały każdego mężczyznę od lat piętnastu do
pięćdziesięciu. Jak na szubienicy, we flocie nikomu nie przepuszczano. Kapitan
Nelson, przechadzając się po pokładzie, z satysfakcją przypominał sobie* że
nie pozwolił nazbyt gorliwemu bosmanowi zabrać pana młodego od boku
świeżo poślubionej żony, sprzed wrót kościoła, i męża od łóżka ciężko chorej
żony z dwojgiem małych dzieci, bawiących się w kącie nędznej izby. Bosman
twierdził, że należało do zwyczaju zabieranie takich ludzi, o ile nie mieli
wpływowych lub bogatych przyjaciół, by ich wykupili — ale Horatio nie chciał
o tym słyszeć.
Złe z zasady, branki rodziły jeszcze dodatkowe nadużycia. Opiekunowie,
którym powierzono majętności osieroconych krewniaków, ojco-
wie, z dezaprobatą oceniający ewentualnych konkurentów do ręki córek,
donosili werbownikom o młodych ludziach i w zamian za porcję grogu
wysyłali ich na morze, skąd przy odrobinie szczęścia nigdy nie powracali.
Takimi sposobami utrzymywano stan załóg we flocie, a najbardziej w tych
brudnych sprawach zadziwiało, że siłą zaciągnięci na pokład mężczyźni
zwykle lojalnie służyli ojczyźnie i swoim kapitanom, w obronie swobód,
których ich samych pozbawiono.
Kiedy fregata „Lowestoft" dotarła do Indii Zachodnich, amerykańscy i
francuscy kaprowie napadali na brytyjskie statki handlowe na wodach
Karaibów. Zadaniem okrętów jego królewskiej mości na tym akwenie była
ochrona konwojów. Niebawem Brytyjczycy zdobyli amerykański statek
korsarski. Morze było wzburzone, dął silny wiatr. Locker rozkazał swemu
pierwszemu porucznikowi dokonać abordażu pryzu. Oficer zbiegł na dół, by
przypasać szpadę i zamarudził. Szalupie, która miała go zabrać, uwiązanej przy
okręcie, groziło zatopienie. Zirytowany kapitan Locker wykrzyknął:
— Czyż doprawdy nie ma oficera na tym okręcie, który by wziął
pryz?
Oficer nawigacyjny zgłosił się na ochotnika, ale Horatio już wskoczył do
łodzi, wołając:
— Teraz ja, a jeśli nie wrócę, będzie twoja kolej!
Olbrzymie fale przerzuciły łódź na drugą stronę statku korsarskiego,
później z powrotem. W końcu jednak abordażu dokonano.
Komendę szkunera, który wzięto później, Locker powierzył Horatiowi z
rozkazem samodzielnego działania, niezależnie od fregaty „Lowestoft".
Horatio wziął jeszcze jeden pryz i uczył się pilotażu po wszystkich
cieśninach między wyspami na północ od Hispanioli (dziś Haiti). Kunszt
żeglugi na płytkich wodach, między mieliznami, miał stać się jego
specjalnością.
Z początkiem lata roku 1778 admirał Sir Peter Parker przybył z posterunku
nowojorskiego, by objąć komendę na Jamajce. Kapitan Locker polecił mu
Horatia Nelsona, na trzeciego porucznika na okręcie flagowym „Bristol".
Horatio wziął sobie do serca dobre rady wuja i nie tylko spełniał swe obowiązki
przy Lockerze, ale naprawdę troszczył się o załogę. Toteż gdy opuszczał
„Lowestoft" urządzono małą ceremonię, bardzo niezwykłą, jeśli chodziło o
oficera tak niskiej rangi. Marynarze w komplecie przyszli go pożegnać i
ofiarowali mu w prezencie wyrzeźbiony z kości słoniowej model ich fregaty.
Później Nelson zabierał tę pamiątkę z okrętu na okręt, gdzie tylko służył, i
zawsze stawiał na honorowym miejscu w kabinie.
Cuthbert Collingwood, starszy od Horatia, ale wiernie idący jego
24
śladem w ciągu całej ich wspólnej kariery na morzu, objął jego stanowisko na
fregacie „Lowestoft". Rekomendacja Lockera na okręt flagowy była
najlepszym świadectwem doskonałej opinii, jaką kapitan miał o młodym
poruczniku. Pod bacznym okiem admirała ambitny oficer miał większe
możliwości awansu, toteż trzeci porucznik załogi „Bristolu" niebawem został
pierwszym, a wkrótce mianowano go dowódcą brygu „Badger".
Kiedy „Badger" stał w Zatoce Montego na północno-zachodnim wybrzeżu
Jamajki, przybył na kotwicowisko dwudziestodziałowy okręt „Glasgow" pod
kapitanem Thomasem Lloydem. Zdarzyło się, że mesowy, kradnąc rum,
zaprószył ogień pod pokładem. Okręt stanął w płomieniach, marynarze z załogi
zaczęli skakać do wody. Horatio popłynął łodziami z „Badgera" i krzyknął do
tych, którzy jeszcze byli na pokładzie płonącego okrętu, by wyrzucali za burtę
wszystkie beczułki z prochem. O tym zajściu pisał później:
„Kapitan Lloyd nie zaprzeczy z pewnością mojemu mniemaniu, że tylko
dzięki moim wysiłkom, przyłączonym do jego własnych, nie zginął ani jeden
członek z załogi «Glasgow»".
W kilku zdarzeniach Horatio dał się poznać, jako energiczny i zdolny
oficer. Tak więc dnia 11 czerwca roku 1779 Sir Peter Parker podniósł go do
rangi kapitana w czynnej służbie i powierzył mu dowództwo
trzydziestodwudziałowego okrętu „Hinchingbroke", a nominację we
właściwym czasie zatwierdził Urząd Admiralicji. Komendę nad „Badgerem"
objął po Nelsonie Collingwood.
Nelson był teraz w pełni samodzielny. Nie miał też już niczyjej protekcji,
ponieważ wuj Maurycy Suckling zmarł, zostawiając w testamencie po pięćset
funtów szterlingów każdemu ze siostrzeńców. Nelsonowi nie dość było
przelewać na papier własne, często bardzo niezdyscyplinowane opinie.
Dorzucił jeszcze wyimaginowane poglądy swego zmarłego wuja. Do
porucznika z załogi „Hinchingbroke" powiedział:
— Gdybym był w pobliżu, gdy mój wuj umierał, rzekłby do mnie
niewątpliwie: „Chłopcze mój, powierzam cię ojczyźnie. Służ jej dobrze w
każdej potrzebie, a ona nigdy ciebie nie opuści i w końcu hojnie ci się
wypłaci".
Były to oczywiście własne przekonania Nelsona, których nigdy nie
zmienił, chociaż, prawdę mówiąc, rząd brytyjski wynagradzał go stale i pod
każdym względem o wiele gorzej niż innych, którzy się mniej zasłużyli.
*
„Hinchingbroke" stał w Port Royal na Jamajce, u wejścia do zatoki
portowej miasta Kingston, tak szerokiej, że mogła się wydawać śródziem-
nym morzem. Nazwy różnych miejsc na wybrzeżach, jak Diabelskie Skały,
Dziurawy Wrak, Cypel Pod Szubienicą — przypominały dawniejsze dzieje.
Port Royal łączyła z Jamajką długa, zakrzywiona na kształt łuku płaska
mierzeja, jak cienki sierp malachitowej zieleni zarośli i palm, obwiedzionych
pasemkiem złota: piaszczystą plażą. Od strony lądu schodziła nad zatokę
szmaragdowa równina, na której wzniesiono Kingston.
Kapitan „Hinchingbroke" zszedł z okrętu. Doniesiono Anglikom, że do
ataku na Jamajkę szykuje się duża flota francuskiej marynarki wojennej oraz
transport dwudziestu tysięcy żołnierzy. Do obrony wyspy nie można było
zgromadzić więcej, jak siedem tysięcy ludzi, ale baterie dział nadbrzeżnych
mogły otworzyć skuteczny ogień przeciwko lądującym oddziałom. Nelson
ofiarował swoje usługi gubernatorowi i powierzono mu — z aprobatą admirała
— komendę baterii fortu Charles, stanowiącego część Port Royal. Żadne
obawy nie przyćmiewały jego zapału, ale do domu napisał, że być może
wkrótce będzie się musiał uczyć francuskiego.
Pierwszy porucznik „Hinchingbroke", objąwszy tymczasowe dowództwo
okrętu, codziennie składał relację swemu kapitanowi. Przy jednej z takich
okazji Nelson, przechadzając się z nim po murach fortu, górującego nad
miasteczkiem, opowiadał:
— Chodząc tutaj wspominam, jak to wszystko musiało wyglądać w
siedemnastym wieku, kiedy na tych wodach hulali piraci. Ponoć była to
jaskinia wszelkiego zła, najgorsze miejsce ze wszystkich, jakie znano w
ówczesnym, tak zwanym cywilizowanym świecie. Na tych nabrzeżach leżały
stosy pakt beli i beczek, worków napchanych cennymi korzeniami, skrzynek
pełnych złotych dukatów, strzeżonych przez ogorzałych mężczyzn o
przerażającym wyglądzie: jeden z czarną łatą na oku, drugi ż drewnianą nogą, a
wszyscy uzbrojeni po zęby, w kordelasy i noże. Tam dalej, u ujścia rzeczułek,
które dobrze znamy, cumowano statki wielorybnicze i szalupy, żaglowce
zdobyte na hiszpańskich kupcach, czółna krajowców i stargane burzami barki z
Plymouth. A na brzegu chaty kryte palmowymi liśćmi, drewniane domy z
balkonami, skierowanymi na morze, nawet kamienne budynki kryte dachówką.
Pełno sklepów dostawców okrętowych, zapach smołowanych lin, kramy z
tandetną biżuterią, najwięcej pierścionków i kolczyków, także jedwabie i
koronkowe mantyle, papugi w klatkach...
— Przedstawiasz pan, panie kapitanie, bardzo romantyczną egzotykę —
zauważył z uśmiechem porucznik.
— Romantyczną, być może — odrzekł Nelson. — Ale nie brak było
brutalności i okrucieństwa. Skrzynie i wory dźwigali po tych kocich łbach —
niewolnicy. Pod jakimś murem leżało paru marynarzy spitych
26
w sztok, bełkoczących w malignie. Z otworów w chatach przyzywały skąpo
odziane brunatnoskóre kobiety. Wywrzaskując jakąś dawno wyuczoną
angielską śpiewkę morską, szli całą gromadą piraci, zataczali się, przystawali i
zachodzili do tych jaskiń rozpusty. Z tawern dolatywały hałasy pijących, brzęk
kufli, czasem trzaśniecie pięścią w stół i odgłosy bójki. Gra w kości, wrzaski,
kłótnie, błysk kordelasa, nawet strzał z pistoletu...
— I korsarze układający plany następnej napaści na jakieś miasto lub
statek — dorzucił porucznik.
— Nad tym pewno naradzali się na swoich pirackich statkach,
zrabowanych, oczywiście, załogi powywieszane, a w najlepszym razie
puszczone w dryf na szalupie w środku morza — ciągnął Nelson. —
Argumenty i sprzeczki, ostatecznie rozstrzygane rzutem kości na stół.
Uroczyste klaśnięcie w dłoń i wołanie o rum, by oblać ugodę...
— I jak się to wszystko skończyło?
— Wyobraź sobie, trzęsieniem ziemi, prawie sto lat temu, w roku pańskim
1692. Morze zalało całe miasto, wdarło się na ulice, zatopiło chaty, jaskinie gry
i domy rozpusty, statki zmieniło w stosy potrzaskanego drewna, a mężczyzn i
kobiety zagarnęło w otchłań, razem z ich zbrodniczo zdobytymi skarbami.
*
Francuzi, może nie zdając sobie sprawy z własnej liczebnej przewagi,
może pod nazbyt przezornym dowództwem, wcale Port Royal nie zaatakowali.
Zamiast kierować ogniem działowym w forcie Charles, Nelson znalazł się na
pokładzie „Hinchingbroke" na naradzie z generałem Georgem Daliingiem,
wojskowym dowódcą na Karaibach, oraz majorem Johnem Polsonem. Przez
okno kabiny Dalling wskazywał ręką na morze tam, gdzie za przestrzenią wód
leżała Środkowa Ameryka.
— Na brzegach Nikaragui — mówił — jest miasto Greytown.
(Dziś zwane San Juan del Norte.) Tam wylądujecie, dalej udacie
się w górę rzeki San Juan aż do jeziora Nikaragua, forsownym marszem
podejdziecie do miast Granada i Leon, weźmiecie je szturmem i otworzycie
sobie przejście aż do wybrzeży Pacyfiku. Jak mi Bóg miły, panowie, chciałbym
być młodym i niższej rangi, by wyprawić się razem
z wami!
Gdyby lepiej wiedział, na co ich wysyła, pewno byłby mniej
entuzjastyczny.
Zamierzano przeciąć Hiszpanom komunikację pomiędzy ich południowymi
a północnymi koloniami — olbrzymie przedsięwzięcie najeżone trudnościami,
ale Nelson, mając polecenie tylko przewieźć oddziały
wojska do Greytown, nic więcej, nabrał wody w usta i milczał. W parę lat
później, gdy współdziałał z wojskami lądowymi w basenie Morza
Śródziemnego, był juz mniej powściągliwy. A nawet i teraz, pisząc do kapitana
Lockera o planowanym przedsięwzięciu, zauważył bez zbytniego optymizmu:
„Jak to wypadnie, Bóg jeden raczy wiedzieć".
Wstrząsnęła nim naprawdę wiadomość, że do ekspedycji wyznaczono
zaledwie pięciuset żołnierzy — później miano dosłać więcej — i że nikt nie
znał żadnych szczegółów o rzece San Juan, ani o rozmieszczeniu fortów
obronnych Hiszpanów. Nie wiedziano nawet, ile tych fortów w ogóle było.
Przygotowania do wyprawy wlokły się długo. Nadeszła gorąca pora roku.
— Najgroźniejszym wrogiem będzie dla nas klimat — zauważył
Nelson.
Miał słuszność, jak się niebawem okazało.
Gdy okręty dotarły do ujścia San Juan, perspektywy przedstawiały się
posępnie. Hiszpanie, dowiedziawszy się zawczasu o planach angielskich,
rozesłali wieści wśród tubylczych Indian, że intruzi przybywają z zamiarem
naboru niewolników. Nie można więc było nigdzie wynająć przewodników,
ani też czółen, którymi, jak optymistycznie zakładał generał Dalling,
przewieziono by wojsko w górę rzeki.
Nelson i major Poison stali na pokładzie „Hinchingbroke", obserwując
scenę nic dobrego nie wróżącą. Major rzekł:
— I tu właśnie opuszczasz nas! Zrobię, co w mojej mocy, ale wyznaję,
że ci zazdroszczę.
Młody kapitan energicznie potrząsnął głową.
— Według moich rozkazów miałem was tu przetransportować
i tu zostawić. Nie mogę się do tych rozkazów zastosować. Zostaję,
a moje barki, razem z czółnami, jakie zdołamy może nająć, zabiorą
was w górę rzeki.
Żołnierze wysiedli na ląd, a Nelson pożeglował na swoim okręcie na
północ, trzymając się blisko wybrzeży Nikaragui. Namawianiem, podarunkami,
a czasem pod wycelowanymi z pokładu „Hinchingbroke" armatami, Nelson
zebrał pokaźną flotyllę indiańskich łodzi i czółen. Powróciwszy z nią do ujścia
rzeki przekonał się, że klimat rzeczywiście opowiedział się po stronie
Hiszpanów. Żółta febra szerzyła spustoszenie wśród ludzi Polsona. Jednakże
Nelson z całą energią zabrał się do szykowania ekspedycji w górę rzeki.
— Czy dasz mi jednego ze swoich kadetów, by dowodził łodziami? —
pytał Poison.
— Ani mi się śni — brzmiała natychmiastowa odpowiedź. — Sam
popłynę. Przynajmniej będę miał pewność, że zrobiono dla was wszystko, co
było możliwe.
W wyprawie po rzece żołnierze, bez żadnego doświadczenia w
obchodzeniu się z łodziami, nie na wiele się przydawali. Dodatkowo obciążały
ich mundury: czerwone i granatowe surduty z grubego sukna, ze smarowanymi
bielidłem z glinki szerokimi skórzanymi pasami i bando-letami. Marynarze
nosili lekkie, ćwiczebne spodnie, miękkie obuwie i chustki zawiązane na
głowie. I chociaż major Poison starał się jak mógł, po tej ekspedycji Nelson
nabrał kiepskiej opinii o wojsku lądowym swego kraju. Po lądowo-morskich
wspólnych działaniach wojennych na Morzu Śródziemnym jeszcze gorzej
osądzał wojskowych. Był zdania, że żołnierzom tylko szkodził nadmierny dryl,
który pozbawiał ich zdolności agresywnego działania, a oficerowie, jak generał
Dalling, nie potrafili rozumnie zaplanować i przygotować akcji wojennej.
Miało jeszcze minąć dwadzieścia lat, n i m Artur Wellesley, książę Wellington,
wprowadzi zmiany i podniesie poziom armii brytyjskiej na niespotykane
wyżyny w wojnach, toczonych w Portugalii, Hiszpanii, Francji i pod Waterloo.
Poziom wody w rzece San Juan opadł bardzo nisko w suchej porze roku.
Indianie pilotowali lekkie, o płytkim zanurzeniu czółna między zdradzieckimi
mieliznami. Marynarze Nelsona musieli niejednokrotnie wyskakiwać ze swych
łodzi, obciążonych zabranymi przez majora Polsona działkami obrotowymi i
holować je linami, albo spychać z płycizny. Kiedy po kilku dniach dotarli na
głębsze wody, musieli borykać się z nagłymi wirami i prądami wśród kamieni.
Żar lał się z nieba, ściany zieleni po obu brzegach nie pozwalały na dopływ
świeżego powietrza, w obfitych rosach co nocy ludzie przemakali. Szerzyły s,ię
choroby. Po suchej i gorącej porze roku, miały niebawem przyjść tropikalne
deszcze. Wydzielano coraz skąpsze racje żywności. Trzeba było polować na
małpy i różne gady, gotować nieznane potrawy. Febra atakowała teraz
żołnierzy i marynarzy po równi. Kilku zmarło od ukąszeń jadowitych węży.
Pewnego dnia Indianie, wysłani przodem na zwiady, wrócili z
ostrzeżeniem, że przed nimi leży w środku rzeki wysepka, zwana St.
Bartolomeo, którą Hiszpanie ufortyfikowali jako forpocztę. Flotylla nie mogła
przepłynąć obok wyspy nie wyparłszy przedtem garnizonu, niezbyt zresztą
licznego.
— Musimy wyładować działka obrotowe na brzeg i zaatakować ich
ogniem armatnim — proponował major Poison.
— Nic podobnego — obruszył się Nelson. — Tam jest ledwie garść ludzi.
Zostaw to mnie.
Nie zważając na ogień z lekkich dział i muszkietów, którym rozświetliła
się wyspa, wyskoczył z łodzi prosto do wody. W ślad za nim jego marynarze.
Jedynym z żołnierzy, jaki mu towarzyszył, był zastępca Polsona, kapitan
Despard. Dno było błotniste, grząskie. Posuwając się jak najspiesznïej, z
każdym krokiem wyciągając nogi z lepkiego mułu', Nelson pogubił swoje buty.
Niczym nie zrażony, parł naprzód ze szpadą w dłoni i w kilka minut później
dwudziestu czy trzydziestu Hiszpanów, broniących wyspy, obezwładniono i
pokonano.
Nie były to jedyne niebezpieczeństwa, na które, wraz z żółtą febrą, Nelson
narażał się w ekspedycji w górę rzeki. Pewnego ranka, wkrótce po wzięciu
szturmem wyspy, obudził go jeden z indiańskich przewodników, szarpiąc za
ramię.
— O co chodzi? — spytał Nelson z irytacją.
Indianin wskazał- na jaszczurkę, żwawo sunącą po drzewie, do którego.był
uwiązany hamak kapitański i powiedział mu, że dostrzegł tego gada pełznącego
po jego twarzy. Łamaną angielszczyzną wytłumaczył, że jaszczurka, zwana
„monitorem" zapowiada bliskość jadowitego węża. I rzeczywiście, spieszne
poszukiwania wykryły groźnego węża o śmiercionośnym jadzie, zwiniętego w
kłębek i śpiącego na hamaku w nogach Nelsona. Indianin zabił gada jednym
błyskawicznym ciosem noża, uderzając w łeb ledwie obudzonego zwierzęcia.
O szesnaście mil za wyspą ekspedycja dotarła do twierdzy San Juan,
stanowiącej klucz do jeziora Nicaragua, miasta Granady i całego obszaru, dalej
położonego.
— Brać szturmem, natychmiast — doradzał Nelson.
Ale tym razem Poison i Despard uparli się przy swoim zdaniu.
— Inaczej jak regularnym oblężeniem nie zdobędziemy tych fortyfikacji
— argumentował Poison.
— Wcale się z tobą nie zgadzam — odparł Nelson. — Z samymi tylko
moimi marynarzami, bez żołnierzy, zaatakuję i wezmę szturmem ten fort.
— Dokonałeś cudów podczas wyprawy rzeką — odpowiedział spokojnie
Poison. — Ale teraz musisz mnie zostawić komendę nad dalszymi operacjami.
To już żołnierska rzecz.
Uparty i samowolny, Nelson wiedział jednak, że głową muru nie przebije.
Ustąpił.
Dziesięć dni trwały przygotowania do oblężenia, pod osłoną wysokich
płotów z gałęzi, kryjących ruchy wojsk. Nelson kierował rozmieszczeniem
armat. Praca była ciężka, a dla jego wyczerpanego już organizmu zmęczenie
stanowiło równie groźne niebezpieczeństwo, co ogień z dział fortecznych —
może nawet groźniejsze.
Nadeszła pora deszczowa. I w pięć dni po rozpoczęciu oblężenia,
gdy działa grzmiały, a muszkiety groźnie naszczekiwały, Nelson napił się wody
ze stawu, do którego przypadkiem wrzucono gałęzie trującego drzewa
mancinelli. Dotknięcie nawet liści tego drzewa wywołuje pęcherze na skórze, a
jego owoc jest śmiertelną trucizną. Nelson zachorował. Prawie równocześnie
nadszedł z Jamajki rozkaz, by natychmiast powracał objąć komendę na
czterdziestodziałowym okręcie „Janus". Ten rozkaz być może uratował mu
życie, bo z własnej woli pewno by nie porzucił oblężenia, chory czy zdrów.
Wyprawił się więc w drogę powrotną do ujścia San Juan, razem z
marynarzami, którzy pod względem zdrowotnym znosili trudy tej ekspedycji
nie lepiej od pogardzanych żołnierzy. Oblężenie kontynuowano i ostatecznie
twierdzę zdobyto. Ale cena zwycięstwa okazała się wysoka. Zdziesiątkowane
chorobami oddziały nie były w stanie kontynuować pochodu. Tak, jak Nelson
przewidywał, pokonał ich klimat, nie Hiszpanie. Codziennie nowi żołnierze
zapadali na febrę i dyzenterię. Z winy generała Dallinga i tych, którzy
zaplanowali ekspedycję lekceważąc klimat, geografię i historię kraju, zginęły
setki ludzi zupełnie nadaremno. Z dwustuosobowej załogi „Hinchingbroke"
osiemdziesięciu siedmiu zachorowało w ciągu jednej nocy. W owych czasach,
przy niskim stanie medycyny zapobiegawczej i nieznajomości skutecznych
leków, Indie Zachodnie były rzeczywiście grobem dla Anglików, którzy do
roku 1796 stracili tam czterdzieści tysięcy ludzi, głównie z powodu chorób;
dalszych czterdzieści tysięcy nie nadawało się do służby. W kilkanaście lat
później książę Wellington stracił mniej niż czterdzieści tysięcy żołnierzy we
wszystkich swoich zwycięskich kampaniach przeciw Francuzom w Hiszpanii.
Nelson wrócił na Jamajkę. W Port Royal musiano go znieść na ląd na
noszach i umieszczono w domu pewnej Murzynki. Nazywała się Cuba
Cornwallis. Wyraz „Cuba" oznaczał targ niewolników, gdzie ją niegdyś
zakupiono — jak my byśmy dzisiaj powiedzieli: „kubańska kawa". Nazwisko
Cornwallis dodano, gdy wyzwolił ją jej właściciel, angielski kapitan tego
nazwiska. Była ona pielęgniarką o dobrej reputacji i w jej domu, jak w
sanatorium czy szpitalu, wracali do zdrowia liczni chorzy oficerowie. Nelson
bardzo się poprawił pod jej troskliwą opieką, ale jego wyczerpany organizm tak
był osłabiony, że na polecenie lekarza musiano go zwolnić z dowództwa na
przydzielonym mu okręcie i odesłać do kraju. Jego zdrowie pozostało
nadwerężone na zawsze, chociaż medycyna owego czasu nie umiała określić
czy przyczyną były nawroty ataków febry, czy też zatrucie mancinellą.
Co do własnego udziału w ekspedycji nikaraguańskiej, Nelson nie widział
powodów do niezadowolenia, wręcz odwrotnie. Pisał w raporcie:
„Obrano mnie dowódcą żeglarskiej strony wyprawy. Major Poison, który
dowodził wojskiem, zrelacjonuje moje osiągnięcia: jak pozostawiłem mój okręt
w ujściu, jak przewiozłem oddziały łodziami ponad sto mil w górę rzeki, dokąd
nie dotarł od czasów korsarskich nikt prócz Hiszpanów... Doniesie też, jak
zaatakowałem i wziąłem szturmem wysunięty fort nieprzyjacielski... i jak
rozmieściłem działa na umocnionych pozycjach, a później kierowałem
ogniem... i byłem pierwszą przyczyną sukcesu tej części ekspedycji".
Trudno ten raport nazwać skromnie powściągliwym. Ale tak miało być
przez całe życie Nelsona. Otwarcie wyrażał swoje emocje i satysfakcję z
własnych osiągnięć w raportach do dowódców i Admiralicji, w listach do
przyjaciół, żony i kochanki. Z ekspedycji nikaraguańskiej major Poison pisał,
potwierdzając zasługi Nelsona:
„Zawinęła mała fregata i zszedł z niej jasnowłosy chłopiec. W dwa czy trzy
dni zajął się rozmaitymi zadaniami, a później kierował wszystkimi operacjami.
Brak mi słów, by wyrazić moje zobowiązanie wobec niego. Był pierwszy w
każdej służbie, dniem i nocą".
Irytującą chełpliwość Nelsona zwykle wspierały niezaprzeczalne fakty.
III PIENIĄDZE CZY HONOR?
„Boreas" zawinął do Anglii dnia 4 lipca 1787 roku. W ciągu trzech lat
pobytu w okolicach znanych z fatalnego wpływu na zdrowie załóg — które nie
miały tak luksusowych warunków jak bogaci, na stałe osiedleni tu
Europejczycy — żaden oficer czy marynarz nie zmarł. To jedno już mogłoby
świadczyć o skutecznej troskliwości, jaką Nelson otaczał swoich podwładnych.
Przekonany, że nuda źle odbija się na zdrowiu, kapitan starał się nie
zatrzymywać okrętu w jednym porcie dłużej, niż parę miesięcy, a gdy burzliwa
poru roku uniemożliwiała wyjście w morze, organizował przeróżne ćwiczenia i
rozrywki — muzykowanie, tańce, sporty — a dla kadetów i oficerów
amatorskie przedstawienia teatralne.
Wprawdzie Nelson oddał w Indiach Zachodnich niemałe usługi swojej
ojczyźnie, jednakże po powrocie zatrzymano jego i załogę „Boreasa" jeszcze
przez pięć miesięcy u ujścia Tamizy, gdzie pełnili służbę strażniczą i
przeładunkową, aż wreszcie Admiralicja łaskawie zgodziła się puścić ich do
rodzin, do domów. Co więcej, minie długich pięć lat, nim Nelsonowi — tak
oddanemu swojej służbie, tak niewygodnemu dla przełożonych i Admiralicji
— zostanie przydzielony następny okręt.
Życie na lądzie nie odpowiadało mu. Nie dawało ujścia ognistemu
duchowi tego urodzonego żeglarza, wojownika i zapalczywego patrioty.
Chełpił się przecież, że zamierza wspiąć się na najwyższy szczebel w
wybranym zawodzie, zdobyć sławę dla siebie, przynieść honor swojej
ojczyźnie. Ale jaką sławę mógł zdobyć, jakie honory przynieść, siedząc na
lądzie w Anglii — bez okrętu? Zgryzota zjadała go. I codzienne dni płynęły
tutaj zupełnie inaczej, niż w Indiach Zachodnich, gdzie kapitana okrętu
wojennego i zastępcę naczelnego wodza bazy morskiej otaczał powszechny
respekt. Razem z Fanny i Josiahem, Nelsonowie zamieszkali w Burnham
Thorpe. Zacny pastor wyprowadził się z plebanii i wynajął dla siebie mały
domek w pobliżu, aby
młoda rodzina mogła się swobodnie rozgościć. Kapitan na półżołdzie zużywał
nadmiar energii kopiąc i uprawiając ogród, ale nie można go było na dłuższy
czas utrzymać w jednym miejscu. Pasierba posłano do szkoły z internatem,
zwanej Hilborough, z żądaniem, aby „nie pozwalano mu czynić, co zechce: jest
to źle pojęta dobroć".
W szkole tej panowała wszechwładnie edukacja o profilu klasycznym. Nie
organizowano ćwiczeń fizycznych ani gier sportowych, a starsi chłopcy do woli
znęcali się nad młodszymi. Wykształcenie, lub też. jego brak, tworzyło trudną
do przebycia barierę między wyższymi a niższymi sferami społeczeństwa.
Istniały wielkie i sławne „szkoły publiczne" dla synów bogatych rodów; i takie
instytucje, jak Hilborough, dla średnio zamożnych. Małe, prywatne szkoły —
które później Dickens smagał biczem swojej satyry — teoretycznie uczyły
przedmiotów podstawowych, kształcąc przyszłych drobnych urzędników.
Wreszcie były szkoły, prowadzone przez instytucje dobroczynne, oraz szkółki
niedzielne, gdzie ubodzy rodzice mogli posyłać swoje dzieci, bez przymusu
wszakże. Dla dziewcząt szkół było bardzo mało: uczono w nich czytania i
pisania, angielskiego, arytmetyki (potrzebnej przy prowadzeniu domu), szycia,
haftu, no i tańca.
Opłaty za szkołę Josiaha stanowiły poważne obciążenie skąpych finansów
Nelsonów. Młoda para miała sto funtów szterlingów rocznie od Williama
Sucklinga, drugie sto od Johna Herberta, i trzecią podobną sumę tytułem
półżołdu kapitańskiego. Wiązali koniec z końcem, po części dzięki temu, że
jeździli w odwiedziny i przebywali dłuższy czas w gościnnych domach, jak u
Johna Herberta — który również powrócił z Nevis i wynajął dom w Londynie
— u krewnych Nelsona i innych przyjaciół.
Nierzadko Nelson mówił nagle do ojca lub żony:
— Jutro muszę jechać do Londynu.
— A tym razem po co?
Odpowiedź brzmiała:
— Będę się starał o okręt! Muszą mi dać! Albo
też:
— Popchnąć śledztwo w sprawie tych defraudacji w Indiach
Zachodnich.
Nelson robił, co tylko było w jego mocy. Książę William Henry
interweniował i prosił, by dano okręt młodemu kapitanowi, ale książę sam nie
był w dobrych stosunkach z rządem i niczego nie wskórał. Nelson zdecydował:
.— Admiralicja uprzedziła się do mnie, a ja nie mogę odgadnąć, co by
mogło być tego przyczyną.
W naturze Nelsona leżała pewna naiwność.
Rozmawiając o defraudacjach w Indiach Zachodnich, wielebny Edmund
Nelson powiedział kiedyś do syna:
— Bardzo dużo trudu zadajesz sobie, by wywrzeć nacisk na tę twoją aferę.
— Owszem i będę to robił nadal. Ale to nie jest moja afera. To sprawa
naszego kraju. I widzę pewien postęp. Jeden z moich pierwszych informatorów
sam siedzi w więzieniu.
Chodziło o Wilkinsona, którego skazano na wielką grzywnę i na więzienie.
Zwracając się po raz pierwszy razem z Higginsem do Nelsona stosował
widocznie maksymę, że atak jest najlepszą metodą obrony. Okazało się, że sam
praktykował przekupstwo i defraudację na wielką skalę.
To w jednym departamencie, to w drugim, Nelson naciskał i popychał
śledztwo w sprawie defraudacji. Wyższy urzędnik ministerstwa skarbu zwrócił
wreszcie na te nadużycia uwagę premiera, Williama Pitta: od tej chwili rzecz
nabrała rumieńców i wydano szereg zarządzeń, dzięki którym skarb państwa w
ciągu l a t zyskał miliony funtów szterlingów.
„Ale oczywiście — pisał Nelson — mnie nie spotkało ani uznanie ani
zwykłe podziękowanie za cały mój trud. Bóg jeden wie, że wiedzie mi się
gorzej, tylem zyskał za służbę d la kraju..."
Później pisząc do przyjaciela, wyrażającego mu współczucie, przybrał
bardziej wyzywający ton: „Zawsze utrzymywałem i zawsze ściśle tego
przestrzegałem, że zasadą oficera powinno być: lepiej służyć niewdzięcznej
ojczyźnie, niż narazić na szwank własną reputację. Potomność odda mi
sprawiedliwość. Niezłomne przestrzeganie zasad honoru i uczciwości musi
doprowadzić w końcu do celu, jakim jest sława".
Nelson dopiął tego celu.
W czasie zimowych miesięcy Fanny narzekała na chłody, a gdy spadły
śniegi — na wschodnim wybrzeżu częstsze niż gdzie indziej w Anglii —
czasem przez kilka dni nie wstawała wcale z łóżka. Nelson, zostawiony sam
sobie i nie rezygnując z nadziei, że kiedyś jednak dadzą mu okręt, zajmował się
pogłębianiem swej wiedzy o teorii morskiej taktyki wojennej. Wczytywał się w
dzieła historyków, zwłaszcza wyszukiwał dzieje wojen i bitew na morzu,
studiował odpowiednie podręczniki, przygotowywał się wszechstronnie i
doskonalił w swym zawodzie.
— Panie kapitanie, czy Lord Hood nie spodziewa się nas jak naj
prędzej z powrotem w Tulonie? — pytał swego dowódcę pierwszy
porucznik „Agamemnona".
Metodę dowodzenia Nelsona cechowało między innymi zachęcanie
młodych oficerów do rozmów, sugestii, a nawet jawnej krytyki — pod
warunkiem, że była formułowana z respektem.
— Lord Hood z pewnością zaaprobuje pościg za francuską korwetą
— odrzekł — ale bardzo słusznie zganiłby mnie, gdybym wrócił do
eskadry z okrętem i załogą w nie najlepszej kondycji do walki.
Wiatry nie sprzyjały szybkiej żegludze do Sardynii i dalej. Francuskiego
okrętu ani rzekomo wziętych przez niego pryzów nigdzie nie dostrzeżono.
Nelson zdecydował wówczas zawinąć do Livorno, neutralnego portu, gdzie
osiedliła się dość liczna handlowa kolonia angielska. Był już początek
października, jego okręt od kwietnia stał tylko dwadzieścia dni na kotwicy. W
swej późniejszej karierze Nelson przytrzymywał nawet dłużej załogę na morzu,
ale tym razem uznał, że krótki postój w toskańskim porcie „jest absolutnie
konieczny dla moich biedaków".
Jednakże „biedaków" nie puszczono na ląd. Rzadko na to zezwalano z
obawy przed dezercjami, chociaż w przypadku załogi bytującej w tak dobrych
warunkach, jakie Nelson stwarzał swoim ludziom, chyba takiej obawy nie było.
Natomiast zawsze istniało ryzyko poturbowania w karczemnej bójce, albo też
złapania choroby wenerycznej. Bez schodzenia na ląd marynarze mogli jednak
wypocząć, zażywać rozrywek, jakie były możliwe na pokładzie i pisać listy do
rodzin. Pocztę wysyłano statkami handlowymi. Podczas nieudanej pogoni za
francuską korwetą zużyto zapas świeżej żywności: to także można było
uzupełnić w Livorno.
Zdarzyło się, że w porcie, opodal „Agamemnona" stała francuska fregata o
czterdziestu działach.
— Nie spuszczać jej z oka — polecił Nelson. — Jeśli spróbuje
się wyśliznąć, dopadniemy jej. Nie można jej tknąć w neutralnym
porcie.
Kiedy on sam zszedł na ląd, by składać kurtuazyjne wizyty co
znamienitszym obywatelom, dowiedział się, że rewolucyjna załoga francuskiej
fregaty zdjęła ze stanowiska swego kapitana, a na jego miejsce wyznaczyła
porucznika piechoty morskiej, sierżanta zrobiła porucznikiem, natomiast
dawnego kapitana sierżantem piechoty morskiej.
— Co za chaos! — mruknął Nelson.
Powtarzając te szczegóły swoim oficerom, Nelson zaopiniował:
— Rewolucja zgubi francuską marynarkę wojenną. Może w wojsku
da się wszystko do góry nogami postawić, ale nie na okręcie. Dzielny
żołnierz, awansowany na oficera, potrafi poprowadzić szarżę kawalerii,
ale marynarz nie zna się na nawigacji i nie umie manewrować dużym
okrętem, tym mniej się rozumie na strategii i taktyce bitew morskich.
Nelson pomijał inne obowiązki oficera, prócz dowodzenia szarżą kawalerii.
Jednak poważniejsze porażki francuskiej marynarki wojennej potwierdziły jego
zdanie o „stawianiu okrętu do góry nogami".
Podczas krótkiego wypoczynku w Livorno, Nelson nie zapomniał o
nowych przyjaciołach, których poznał w Italii. W raporcie donosił:
„Ufam, iż towarzyszą nam najlepsze życzenia z Neapolu, zwłaszcza ze
strony Sir Williama i Lady Hamilton, których cenię wyżej od wszystkich
innych... Nie mogę tu pominąć sposobności podkreślenia, ile starania włożył
Sir William w ekspediowanie neapolitańskich oddziałów, gdyż jestem
przekonany, że pozostawione same sobie, nie wyruszyłyby przez trzy
tygodnie".
Hamiltonowie mieli odegrać tak ważną rolę w życiu Nelsona, że trzeba
poświęcić tutaj chwilę na bliższe zapoznanie się z tą parą nieprzeciętnych
osobowości.
Sir William, urodzony 13 grudnia 1730 roku, pochodził z
arystokratycznego rodu. Najpierw służył wojskowo, ale wystąpił ze służby, by
się ożenić z posażną walijską dziedziczką, Katarzyną Barlow. Odtąd przez jakiś
czas zajmował się zarządzaniem majątkiem swojej żony. Zamieszkali na wsi.
Katarzyna kochała się w muzyce, sama nieźle grała na klawikordzie, a Sir
William akompaniował jej na skrzypcach.
W trzydziestym czwartym roku życia Hamiltona mianowano — przy
protekcji jego arystokratycznych i wpływowych krewnych — posłem
nadzwyczajnym i pełnomocnym przy dworze neapolitańskim, z pensją trzech
tysięcy funtów szterlingów rocznie, co było w owych czasach niemałą fortuną,
a dodane do posagu Katarzyny pozwalało obojgu żyć w warunkach komfortu,
bliskiego zbytkowi — sir William zajmował się również kolekcjonerstwem.
Katarzynę szczególnie ucieszyła ta nomina-
cja, ponieważ Neapol był w owych czasach największym ośrodkiem muzyki
we Włoszech.
Podobnie jak Nelson, Sir William miał cel w życiu — można nawet
powiedzieć, że kilka celów — i nigdy nie marnował czasu. Jego nieprzeciętne
zdolności umysłowe służyły dobrze — chociaż nie wyłącznie — rządowi
brytyjskiemu, który, jak można się spodziewać, przeważnie ignorował mądre i
cenne raporty swego posła. Sir William wynegocjował w roku 1787 traktat
handlowy z królem Ferdynandem, bardzo korzystny dla Anglii. Stosunki
między dwoma królestwami rozwijały się nader pomyślnie, a piękno Neapolu i
Sycylii przyciągało coraz więcej turystów z Anglii. Władze neapolitańskie, a
także akredytowani tam dyplomaci wysoko cenili talenty i zdolności
angielskiego posła. Cennym walorem dla interesów brytyjskich było i to, że
jako jedyny z korpusu dyplomatycznego w Neapolu Sir William dzielił z
królem Ferdynandem namiętność do polowań. Król i poseł wkrótce
zaprzyjaźnili się, chociaż Hamilton, człowiek o szlachetności wysokiego
kalibru, nie pochwalał królewskiej niedbałości o dobro poddanych.
Sir William miał bardzo szerokie zainteresowania. Fascynował go
Wezuwiusz, jego historia i obecna aktywność. Wielokrotnie wspinał się na
szczyt wulkanu, gdzie spisywał swoje obserwacje na brzegu krateru: „Przy
pięknej pogodzie bywało tu czasem tak mało dymów, iż mogłem swobodnie
patrzeć daleko w głąb wulkanu, którego ściany obrosły minerałami i solami
różnych kolorów: zielone, białe, jasno- i ciemnożółte". Liczne artykuły o
Wezuwiuszu, które Hamilton przesłał do kraju, odczytane w Królewskim
Naukowym Towarzystwie Przyrodniczym, zjednały autorowi reputację
amatora-uczonego o niezwykłym darze ścisłej obserwacji.
Poseł zebrał też cenną kolekcję starożytności. W roku 1771 odwiedził wraz
z Katarzyną Anglię i tam sprzedał do Muzeum Brytyjskiego za sumę ośmiu
tysięcy czterystu funtów szterlingów takie skarby archeologii klasycznej, jak
wazy, amulety, hełmy z brązu, naszyjniki, złote kolczyki, posążki bogów i inne
znaleziska z Herculaneum, Pompei i Sycylii. Stały się one zaczątkiem działu
starożytności w Muzeum, gdzie można je oglądać i podziwiać po dziś dzień.
Hamilton powiedział, że udostępniając swoją kolekcję publiczności pragnął
„stworzyć dla archeologów pole do szlachetnego popisu erudycji".
Opublikował również opisy i ilustracje tych zbiorów, przy czym: „moim celem
było przede wszystkim popieranie sztuk pięknych". Miał nadzieję, że „artyści
znajdą natchnienie w tych szlachetnych arcydziełach minionej epoki". Tak się
też stało.
Na zakończenie tej owocnej podróży do Anglii Sir Williama udekorowano
Orderem Łaźni — najzaszczytniejszym, najwyżej cenionym ze
wszystkich odznaczeń angielskich — w dowód uznania dla jego
dyplomatycznych i antykwarycznych osiągnięć.
Małżeństwo Sir Williama i Lady Katarzyny, zawarte może bez wielkiego
uczucia, układało się dosyć szczęśliwie, pomimo że małżonek nie dochowywał
ścisłej wierności. Jednakże w roku 1782 Katarzyna zmarła, a poseł brytyjski,
jeszcze w sile wieku, nawet jak na owe czasy, rozpoczął życie wdowca.
A kiedy właściwie, można by zapytać, Emma weszła w jego życie? Otóż
wtedy, kiedy ona sama, o trzydzieści pięć lat od niego młodsza, miała już za
sobą własną, wcale bujną przeszłość.
Urodziła się jako Emily Lyon, w kwietniu 1765 roku. Jej ojciec był
kowalem — czego angielskie sfery towarzyskie nigdy nie mogły jej wybaczyć
— matka pochodziła z Walii, ale płynęła też w jej żyłach kropla gorącej krwi
irlandzkiej. Kowal umarł, kiedy Emma była jeszcze dzieckiem, a później z
jakiejś przyczyny — może był drugi mąż, choć nie ma na to żadnych dowodów
— pani Lyon zmieniła nazwisko na Cadogan. Córka i matka były do siebie
ogromnie przywiązane przez całe życie, aż do śmierci tej ostatniej.
Emily dojrzała wcześnie. Miała wielką urodę, żywy temperament, długie
kasztanowate włosy, silne, pięknie zbudowane ciało. Ale były obie z matką bez
grosza przy duszy. Mając lat trzynaście, Emily dostała posadę niańki w
zamożnym, przyzwoitym domu. Nieco później odnajdujemy ją w Londynie,
jako utrzymankę wziętego chirurga — a matka zawsze w pobliżu. Skłonność do
munduru dała już widocznie znać o sobie, bo w wieku lat szesnastu była
kochanką oficera marynarki wojennej, późniejszego kontradmirała. Krążą różne
skandaliczne plotki o tym, jak podawano ją nagą na stół na wielkim półmisku
podczas czysto męskich uczt, jak tańczyła, również nago, na stole.
W jakimś okresie swego życia, Emily przekształciła się w Emmę i była
modelką, bardzo poszukiwaną, najsławniejszych malarzy. Nie tylko jednak
pozowaniem zdobywała pieniądze, potrzebne na utrzymanie matki i jej samej.
Pojawił się podówczas w Londynie niejaki dr Graham, który założył „Świątynię
Zdrowia", gdzie występowała między innymi również Emma, skąpo
przyodziana, w roli „Vestiny, różanej bogini Zdrowia". Dr Graham wynalazł też
tak nazwane „Niebiańskie Łoże", z magnesami i szklanymi kolumnami,
przeznaczone celom kultywowania „istnień ludzkich rozumnych, o wiele
piękniejszych i silniejszych od dzisiejszej wątłej, skarłowaciałej i nonsensownej
rasy chrześcijan". W dalszym ciągu przedsiębiorczy doktor reklamował: „W
przyległej alkowie mieści się cylindryczny aparat, za pomocą którego będę
przesyłał niebiańskie ognie do komnaty sypialnej". Bezdzietne małżeństwa
mogły wynajmować pokój na godziny. W przedsionku
stały w pełnych gracji pozach piękne dziewczęta, w przezroczystych „szatach".
Jedną z nich była przez jakiś czas Emma.
Aż pewnego dnia spotkała Charlesa Greville'a, młodego mężczyznę ze
szlacheckiej rodziny, siostrzeńca Sir Williama Hamiltona. Jako kochanka
Greville'a, Emma zaszła w ciążę. Młody człowiek, do którego zwróciła się o
pomoc w tej sytuacji, stanął na wysokości zadania. Ulokował ją i jej matkę w
przytulnym mieszkanku przy ulicy Edgware, wówczas tuż pod Londynem, dziś
w samym mieście. Postawił warunki:
„Muszę się przede wszystkim przekonać, że się uwolniłaś od wszelkich
niepożądanych koneksji, że nigdy ich znowu nie nawiążesz bez mojej wiedzy i
pozwolenia. Wówczas będę mógł osuszyć łzy mojej Emmy... Dziecku nie
będzie nigdy niczego brakowało... Niech cię Bóg błogosławi, moja
najdroższa..."
Było to bardzo wielkoduszne, nawet szlachetne, w owej epoce, kiedy
panowie zwykli wyrzucać na bruk z paroma złotymi monetami na otarcie łez
kochanki, które były tak nieostrożne, iż pozwalały sobie na ciążę. Greville
nawet najął nauczyciela dla Emmy, który ją nauczył czytać i pisać — chociaż
jej ortografia zawsze zostawiała wiele do życzenia — a także płacił za lekcje
śpiewu.
W rezultacie Emma przywiązała się szczerze do Greville'a i z dużym
powodzeniem prowadziła mu jego elegancki, kawalerski dom w modnej
dzielnicy Londynu. Greville był posłem do parlamentu: Emma czekała
wieczorami jego powrotu, jak kochająca i posłuszna żona. Zajmował się też
kolekcjonerstwem, podobnie jak jego wuj. Twierdził, że znalazł perłę i tak
opisywał jej nawrócenie:
„Od lekkomyślności, nawet rozwiązłości, przeszła do rozwagi i spokoju, a
chociaż ją otaczają pokusy, nie mam najmniejszego powodu, by się na nią
uskarżać... Sekret jest prosty: Emma posiada dumę i próżność. Nakierowałem te
cechy ku jej szczęściu. Szczyci się teraz schludnością swojej osoby i domu: a
dla mnie to wygodne i odpowiada mi".
Emmy nie przyjmowano, oczywiście, w towarzystwie, ale Greville
przedstawił ją swoim kawalerskim przyjaciołom. Między nimi był słynny
malarz, George Romney. Zachwycił się Emmą-modelką; malował ją jako
Magdalenę, Joannę d'Arc, Circe, bachantkę, Kasandrę i inne postacie z historii i
mitologii. Emma lubiła malarza, ale czysto platonicznie. Wizyty w studio
Romneya były na stopie towarzyskiej i zawsze w obecności „przyzwoitki",
najczęściej matki Emmy. Przyjaciele zbierali się, by podziwiać przy pracy
malarza i jego modelkę, którą odtwarzał zawsze przynajmniej częściowo
przyodzianą.
Dziecko Emmy, dziewczynkę, umieszczono pod opieką jej prababki —
matki pani Cadogan. Gdy Greville był zajęty, albo wyjeżdżał z Londynu,
Emma odwiedzała córeczkę i pisywała wtedy urocze, pełne
wdzięczności i przywiązania listy do tego, którego rzeczywiście szczerze
kochała.
„Jak dłuży mi się czas, kiedy jestem z dala od ciebie... Gdy pomyślę o
Twojej serdecznej czułości, Twojej dobroci, moje serce tak wzbiera
wdzięcznością, że nie znajduję słów, by to wyrazić... Postanowiłam
praktykować równowagę ducha i spokój umysłu... Nie znasz mnie. Czy możesz
to sobie wyobrazić? Twoja nieposkromiona, lekkomyślna Emma, stała się
poważnym, myślącym filozofem..." List kończy się wzruszającym
zapewnieniem: „zrobię wszystko, co w mojej mocy, by moja córka nie popadła
nigdy w takie błędy, jakie były udziałem jej biednej, niegdyś nieszczęśliwej
matki".
W roku 1784 Sir William Hamilton przyjechał do kraju na krótki
wypoczynek i jak większość przyjaciół i krewnych Greville'a, przychylnie
odnosił się do młodej kochanki swego siostrzeńca, okazując jej wiele dobroci.
Emma, nie zmniejszając adoracji do Greville'a, przywiązała się też do starszego
mężczyzny, dyplomaty i światowca, wysokiego, szczupłego, o
arystokratycznym wyglądzie. Gdy Hamilton i Greville wyjechali razem do
Bath, Emma pisała w jednym ze swych wdzięcznych liścików do kochanka:
„Najdroższy, przekaż ode mnie wyrazy przywiązania i serdeczności
Plineyowi (tak Greville przezywał swego wuja) i powiedz mu, że powierzam
Ciebie jego opiece, i że musi zdać mi sprawozdanie z tej opieki, gdy go znowu
zobaczę... Powiedz mu, że po Tobie jest mi najbliższym na całym świecie i że
chciałabym być z Wami, by go ucałować. Nie obraź się, najdroższy, Tobie
dałabym tysiąc całusów..."
Stadło Greville—Emma żyło przez jakiś czas szczęśliwie, aż Greville
zaczął mieć wątpliwości. Różne myśli przychodziły mu do głowy. Oto wuj jest
teraz wdowcem, a ponieważ jego starszy brat posiadał własny majątek, on,
Greville, miał wszelkie szanse, by odziedziczyć fortunę starzejącego się
dyplomaty. Skromne, jak na człowieka o jego towarzyskim i politycznym
położeniu, dochody Greville'a sprawiały, że brak pieniędzy wciąż stawał na
poprzek jego ambicjom. Trzeba było więc zapobiec, by ten czarujący starszy
pan, światowiec i ulubieniec salonów, nie ożenił się przypadkiem po raz drugi.
Pewnego razu, gdy Hamilton przyjechał znowu do Londynu w sprawach
służbowych, Greville spytał go:
— Czy czujesz się szczęśliwy w Neapolu?
— Tak. Lubię moje zajęcie, interesuję się wulkanem, kolekcjonuję. Ale
czasami...
Chwilę milczenia przerwał w końcu Greville:
— Czasami, od śmierci Katarzyny, dolega ci samotność?
— Prawda. Ale przywyknę do tego...
— Mam pomysł — rzekł Greville. — Emma powinna mieć jakąś zmianę,
wypoczynek. Niech przyjedzie do ciebie na pewien czas, a ty będziesz miał
towarzystwo. Lubisz ją. I dowiodłeś tego, kupując jej portret jako bachantki i
odsyłając go do twego domu w Neapolu.
— Och, to takie młodziutkie stworzenie — zaprotestował Sir William. —
I będzie ci jej brakowało...
— Pewno. Ale ona stara się tak bardzo mi dogodzić. Zasłużyła na małą
podróż. I tobie tyle zawdzięczam pod każdym względem.
Jednakże jeszcze o jednym Greville nie wspomniał. W swojej pogoni za
pieniądzem brał naturalnie pod uwagę sposób, podówczas dla niego prosty:
ożenić się z posażną panną na wydaniu. Nie był Emmą znudzony, ale jej bliska
obecność utrudniała mu sytuację. Greville nie chciał po prostu odprawić
dziewczyny, jak to uczyniłoby wielu jego mniej rycerskich kompanów.
Jednakże wobec Sir Williama nie był zupełnie szczery, bowiem planował
wyjazd Emmy do Neapolu na stałe, nie tylko z krótką wizytą. Wiedział, że jego
wujowi potrzebna jest towarzyszka i uznał, że o wiele lepiej posłać mu tę
czarującą angielską modelkę, niż żeby się uwikłał w romans z jakąś damą
dworu neapolitańskiego, która mogłaby go schwytać w matrymonialną
pułapkę. W każdym razie, w taki sposób uspokajał swoje sumienie.
Greville uznał, że na razie lepiej zbyt ostro nie nalegać. Zasiał ziarno,
trzeba poczekać, aż wzejdzie w gruncie zapewne urodzajnym. Dopiero kiedy
Sir William wrócił do Neapolu, Greville podjął ponownie temat, tym razem
listownie i już niedwuznacznie dając do zrozumienia, że chciałby przekazać
Emmę na stałe.
„...Jeżeli nie bierzesz sobie żony, chciałbym, aby popołudniową herbatę
robiły Ci te same ręce, co mnie przy ulicy Edgware... Nie wiem, jak się z nią
rozstać... Nie jestem nią znudzony. Nie pisałbym do Ciebie w takich słowach,
gdybym nie wiedział, że lubisz ją tak, jak ja. Obliczyłem, że mógłbym jej dać
roczny dochód stu funtów szterlingów. Mógłbyś wyznaczyć jej drugie tyle, a
sądzę, że będzie ci wygodnie i dobrze, jak było mnie..."
Z początku Hamilton protestował, chociaż bez przekonania:
„Gdyby Emma zgodziła się przyjąć moją protekcję, wziąłbym ją jak
najchętniej. Ale jest duża różnica między jej obecną sytuacją, a ewentualnie
przyszłą, bo ciebie prawdziwie kocha, a dla mnie tylko żywi estymę." I znowu:
„Zdaję sobie sprawę, że nie pasuję do takiej urody i młodości".
Greville nie ustępował:
„Gdybyś mógł ją zaprosić nadmieniając, że ja nie powinienem opuszczać
Londynu i że byłoby uprzejmością z jej strony przyjęcie twego zaproszenia,
pojechałaby z przyjemnością. To dziewczyna o dobrym
zdrowiu, a jednak jest delikatna... muszę tu dodać, że to jedyna kobieta, która
śpiąc ze mną, nie uraziła żadnego z moich zmysłów, i doprawdy, czystsza,
milsza towarzyszka łoża nie istnieje..."
Hamilton nie opierał się długo, ale większy kłopot był z Emmą. Perswazje^
Greville'a nie były całkowicie uczciwe. Przedstawił jej, że jest zaproszona do
Neapolu tylko w odwiedziny, że matka uda się razem z nią, że Greville
przyjedzie za parę miesięcy i zabierze ją z powrotem do domu. Zgodziła się
ostatecznie, a Sir William umieścił ją w oddzielnym, czteropokojowym
apartamencie, odnosząc się do niej tylko jak troskliwy opiekun.
Z Neapolu Emma słała początkowo do Greville'a listy pełne tęsknoty:
„Bardzo szanuję Sir Williama, mam dla niego największy respekt — pisała
— jako dla twego wuja i przyjaciela. I on mnie także bardzo lubi. Ale nigdy nie
będzie dla mnie niczym innym, jak opiekunem. Nie może być moim
kochankiem..."
Mówiono, że Sir William za Emmę spłacił długi Greville'a, jednakże nie
ma na to dowodów. Zresztą, Hamilton rzadko dysponował większymi sumami
pieniędzy z powodu swych namiętności kolekcjonerskich, bardzo kosztownych.
Sfery towarzyskie Neapolu dalekie były od pruderii. Cokolwiek myślano o
stosunku, łączącym angielskiego posła z piękną Emmą, przyjęto ją z otwartymi
ramionami, zapraszano wszędzie — na bale, obiady, polowania, kąpiele w
morzu i przejażdżki. Brała nie tylko lekcje śpiewu, ale również uczyła się
francuskiego i włoskiego.
Greville tylko z rzadka odpowiadał na błagalne i stęsknione listy Emmy. A
gdy już odpisał, radził jej, by wzięła Sir Williama za kochanka. Na co ona
znowu:
„Cenię go — ale nie, nigdy. Może by żył ze mną przez jakiś czas, a potem
odesłał mnie znowu do Londynu. W jakiej bym się znalazła sytuacji?"
Tymczasem włoscy artyści, jak przedtem angielscy, malowali jej portrety,
zachwycali się nią. Królowa nie mogła jej przyjąć oficjalnie, ale król odnosił się
życzliwie. Wyprawiano się na wycieczki do Sorrento, na Capri, Ischię. Sir
William zachowywał się z wzorową dyskrecją, dobrocią i uprzejmością. Łożył na
jej edukację, uzupełniając ją swoistą filozofią:
„Cała sztuka polega na tym, by przeżywać w pełni każdy dzień i
świadomymi troskami nie niepokoić teraźniejszości. Podziwiaj Stwórcę i
wszystkie Jego dzieła, czyń wszelkie dobro, jakie możesz na tej ziemi, i
przyjmij szansę wieczności bez trwogi..."
Rezultat był łatwy do przewidzenia. Emma czyniła wszelkie dobro,
jakie mogła i zaryzykowała szansę wieczności, odrzucając skrupuły. Została
kochanką Sir Williama. Przed Bożym Narodzeniem roku 1786 rzecz już się
stała, a ostatecznie przyczyniła się do tego matka Emmy, osoba praktyczna,
która pojęła, że Greville pozbył się swej protegowanej rta dobre. Wkrótce
Emma pisała do poprzedniego kochanka w Londynie jako „dobrego
przyjaciela", którym rzeczywiście był dla niej, acz drogą cokolwiek okrężną, i
którym pozostał w przyszłości. Jego postępowanie wobec Emmy mogłoby się
wydawać bez serca, ale w Neapolu, u boku Sir Williama Hamiltona, Emma
miała wznieść się na tak wysokie szczeble drabiny społecznej i prowadzić życie
tak pełne, o jakim nigdy nie mogła marzyć w Londynie z Charlesem Grevillem.
Sir William dopomógł Emmie rozwinąć i wprowadzić w modę formę
rozrywki, która zyskała jej poklask przyjaciół i wytwornych sfer towarzystwa
neapolitańskiego. Wykorzystał w tym celu rozmaite pozy, w których Romney
malował ją przed paru laty. Ożywił te pozy, urozmaicił je, wprowadzając inne
postacie i sceny z literatury klasycznej. Sam Goethe, z wizytą w Neapolu,
zachwycał się tymi żywymi obrazami, znanymi jako „pozy Emmy".
„Miała na sobie antyczny strój grecki, pasujący do niej jak ulał — opisywał
widowisko Goethe. — Później tylko rozpuszcza włosy, bierze do rąk parę szali
i zmienia posturę, wyraz, nastrój i wygląd... poruszenia zadziwiającej
różnorodności: stoi, klęczy, siedzi, na wpół leży, poważna, smutna,
rozbawiona, drażniąca, skruszona, uwodzicielska, grożąca, zrozpaczona... jedna
poza po drugiej, wiąże się z drugą, wynika z pierwszej. Potrafi ruchem ręki
przesunąć fałdy chustki na głowie tak, by odpowiadało to zmianie i przybiera w
mgnieniu oka odmienny strój głowy, pasujący do nowej pozy. Jej rycerz o
posrebrzanych włosach odnajduje w niej urok wszystkich arcydzieł ze swojej
antycznej kolekcji".
Angielski arystokrata, Lord Charlemont, wyraził się, że w „Pozach"
Hamiltonowie odkryli „nowe źródło rozrywki dla ludzkości".
Tak potoczyło się życie Emmy, aż w roku 1791 jej dawna miłość do
Greville'a uległa zapomnieniu. W listach z tego okresu pisała o Sir Williamie:
„Adoruję go. Nigdy nikogo tak nie mogłabym pokochać. Jedyną moją
ambicją jest czynić go szczęśliwym... i zobaczysz, że mi się to udaje".
Przemiana nie mogła być pełniejsza. Greville, z rozmysłu czy też
przypadkiem, przysłużył się Emmie, zarazem uwalniając się od ciężaru, który
zaczął być mu dokuczliwy.
W tym samym roku Sir William zdecydował, że trzeba uregulować pozycję
Emmy w towarzystwie neapolitańskim, nie mówiąc już o angielskim. Nie
wydaje się, aby sądził, że pochodzenie od ojca kowala zaszkodzi
jej szansom. W każdym razie para wyjechała do Anglii i tam się pobrali.
Greville wpadł w zastawioną przez siebie pułapkę. Chciał zapobiec
powtórnemu małżeństwu bogatego wujaszka i — posłał mu narzeczoną.
Pozostał jednakże w dobrych, nawet serdecznych stosunkach ze świeżo
poślubioną parą. Małżeństwo było bez wątpienia zadośćuczynieniem dla
Emmy, ale trudno się dziwić, że wywołało różne, mniej lub więcej złośliwe
komentarze. Horacy Walpole w swoich sławnych listach i dziennikach pisze:
„Sir William Hamilton rzeczywiście ożenił się ze swoją galerią posągów...
ja nie będę tak wspaniałomyślny, by publicznie wystawiać na pokaz moje żony
w żywych obrazach..."
A Casanova, poznawszy Hamiltonów, nazwał ich małżeństwo „związkiem
mądrego mężczyzny z kobietą o tyle mądrzejszą, że potrafiła go oczarować...
Żenić się to popełniać błąd, ale kiedy siły fizyczne i umysłowe mężczyzny już
słabną, to nie tylko błąd, to katastrofa..."
Sir William widział rzeczy przenikliwiej, niż to oceniał Casanova. Sam
powiedział, że dopóki Emma „daje mu radość", tak jest najlepiej, ale że
naturalnie musi nadejść chwila, kiedy będzie się czuł zwolniony z urzędu
małżonka. I dodał:
„Nie była to nagła namiętność do ładnej twarzy, która mnie skłoniła, bo
Emma żyła już ze mną pięć lat, a ty wiesz równie dobrze jak ja, że przez ten
czas urok każdej twarzy blednie..."
Dziecko Emmy, które odwiedziła podczas pobytu w Anglii, chowało się
zdrowo pod opieką swej prababki. Domniemany ojciec, Charles Greville,
wywiązywał się sumiennie z podjętych finansowych zobowiązań i dziewczynce
na niczym nie zbywało.
Z powrotem w Neapolu Emma, jako oficjalna żona brytyjskiego posła,
zajęła miejsce na dworze królewskim. Nie była arogancka na nowo
pozyskanym stanowisku. Wdziękiem, skromnością, właściwym zachowaniem,
zdobywała wszystkie serca — jak mówił Hamilton.
„Jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi — pisała. — Sir William odnosi
się do mnie z coraz większą czułością i ufam, że nigdy nie pożałuje tego, co
zrobił... Jak wdzięczną jestem memu drogiemu, drogiemu mężowi, który
przywrócił spokój moim myślom, który dał mi zaszczyty, rangę, a co więcej
bezgrzeszność i szczęście".
Zaprzyjaźniła się z królową, co ze względu na duże polityczne wpływy tej
ostatniej, okazało się ogromnie użyteczne dla brytyjskiego posła. Emma
wciągnęła się w politykę — wbrew jej chęciom, jak mówiła — pokazywano jej
nieraz półoficjalne listy, wiedziała o wszystkim, co działo się na królewskim
dworze. Nadal utrzymywała korespondencję z Grevillem, do którego kiedyś
napisała:
„Wieczorami odwiedzam królową, i spędzamy parę godzin na miłym
tête à tête. Czasem śpiewamy, muzykujemy". Dodała z odcieniem humoru,
może niezamierzonego: ,,Wczoraj król i ja śpiewaliśmy duety przez trzy
godziny. To wypadło kiepsko, bo on śpiewa jak król..."
Oddano do dyspozycji Emmy wierzchowce ze stajni królewskich, razem z
masztalerzami i służbą, by jej towarzyszyli na przejażdżkach.
— Słowem — mówiła Emma — gdybym była jej rodzoną córką, królowa
nie mogłaby być serdeczniejsza dla mnie, i kocham ją z całej duszy. — Emma
miała zawsze skłonność do przesady, zarówno w wyrażaniu swych sympatii,
jak i antypatii.
Może opinie Sir Williama o żonie najwięcej zasługują na uwagę. Pisał do
przyjaciela po wizycie „Agamemnona" w Neapolu:
„Spytaj kapitana Nelsona... niech Ci zda sprawozdanie o Lady Hamilton:
ona nigdy nie przynosi wstydu pozycji, do której się wzniosła dzięki swoim
zasługom. Daje mi wiele radości, a jest kochana i szanowana przez wszystkich.
Dzięki temu, że przybyła do Neapolu młodo, opanowała język tak świetnie, że
włada nim lepiej ode mnie, który tu spędziłem dwadzieścia osiem lat".
Sir Horatio Nelson nie był odważny w zwykłym rozumieniu tego słowa.
Nie potrzebował przezwyciężać strachu. Nadal, jak kiedyś w dzieciństwie, nie
wiedział, co to jest strach. Niebezpieczeństwo go podniecało, radowało. Gdyby
nie to, wcale nie znajdowałby się na owej barce tego dnia. Nie było takiej
potrzeby.
Pewnego dnia podczas blokady Kadyksu Nelson wydał rozkaz
bombardowania miasta z okrętów. Nie była to poważniejsza akcja oblężeniowa,
raczej próba, którą mógł przeprowadzić każdy porucznik. Ale nie, admirał
Nelson musiał osobiście w niej uczestniczyć by — jak twierdził — dopilnować
przebiegu akcji. Hiszpanie wysłali zbrojne kutry i inne jednostki, by odpędzić
Anglików. Ich dowódca, Don Miguel Tyrason odgadywał chyba, że barka
wiozła jakąś ważną osobistość; a miał na pokładzie czterech oficerów i
dwudziestu sześciu marynarzy. Po ostrej wymianie ognia muszkietowego, kazał
zestosować bokami swój kuter z barką Anglików.
Z Nelsonem było zaledwie dziesięciu wioślarzy, sternik i Fremantle,
kapitan fregaty „Seahorse". Jeden z wioślarzy, Hohn Sykes — ten sam, który
skoczył za Nelsonem po „patentowym moście do abordażu
pierwszoklasowców" — jak tylko utarczka się zaczęła, stanął u boku swego
admirała. Były to rozpaczliwe zmagania, walka wręcz, na szpady i pałki.
„Więcej w tym starciu wykazałem odwagi, niż kiedykolwiek w życiu" —
pisał znacznie później Sir Horatio.
Zapewne to samo można było powiedzieć o, każdy m w łodzi. Kapitan
Fremantle bił się z zaciekłością rozpaczy. A jeden z uczestników pozostawił
pełen podziwu opis nieustraszonej postawy Johna Sykesa.
„Więcej troszczył się o życie admirała niż o swoje własne: każdy jego cios
osłaniał uwielbianego dowódcę. Dwakroć odbił ciosy, które byłyby fatalne dla
Sir Horatia. Hiszpanie bili się jak diabły, atakując zwłaszcza oficerów.."
Krzyżowały się też okrzyki, hiszpańskie i angielskie, z tym, że jedni
drugich nie rozumieli:
— Bij, zabij!
— A masz!
— Chciałbyś, co? A niedoczekanie!
Sykes spostrzegł straszliwy zamach: od tego ciosu padłaby głowa jego
admirała. Rozpoznał w mgnieniu oka, że nie zdąży osłonić go swoim
kordelasem: Więc nadstawił własne ramię! Szpada na szczęście ześlizgnęła się,
nie odcinając ramienia, lecz zadając poważną, głęboką ranę.
Osiemnastu Hiszpanów, włącznie z Don Miguelem, padło zabitych, resztę
raniono i wzięto do niewoli. Zabrano też kuter. Opis tej walki narrator kończy z
satysfakcją:
„Don Miguel odważnie dowodził swoimi ludźmi i to trzeba im przyznać, że
zasłużyli na zaszczyt, aby być zabitymi przez nas".
Gdy Sykes padał pod ciosem zadanym w jego ramię, Nelson chwycił go i
podtrzymywał, wołając:
— Sykes, nigdy ci tego nie zapomnę! Na
co otrzymał prostą odpowiedź:
— Dziękować Bogu, pan admirał już bezpieczny...
Nelson nie zapomniał. Relacjonując przebieg walki hrabiemu St. Vincent,
poprosił o awans dla Johna Sykesa. Dzielnego marynarza promowano na
kaprala, a rana jego, starannie opatrzona, zagoiła się szybko. Ale niedługo
cieszył się promocją i odzyskanym zdrowiem. Zginął rok później od kuli
armatniej.
W parę dni później znowuż nadarzyła się sposobność do walki, w której
kontradmirał Nelson nie musiał osobiście brać udziału, kiedy — według słów
Fanny — „lepiej było to zostawić kapitanom". Jednakże z typową dla niego
brawurą, wmieszał się w sprawę osobiście — i miał przez resztę życia
pokutować za własną lekkomyślność.
Hrabia St. Vincent otrzymał wiadomość, że na Teneryfę — jedną z
hiszpańskich Wysp Kanaryjskich na zachód od wybrzeży północnej Afryki —
zawinął duży statek, wiozący cenny ładunek z Manili na Filipinach. Złożono
radę i w rezultacie zlecono Nelsonowi przeprowadzenie jednej z tych
ekspedycji, które dręczyły nieprzyjaciela, a podnosiły na duchu Anglików. Być
może, że St. Vincent zlecił Nelsonowi to zadanie, aby jego ulubiony oficer —
który nie miał szczęścia do wartościowych pryzów — mógł wzbogacić się
wzięciem statku z Manili.
Nelson zaproponował, by do ekspedycji dołączono trzy tysiące żołnierzy
brytyjskich, którzy przybyli z Elby. Ale wojskowi sprzeciwili się, co wywołało
nowe pogardliwe uwagi ze strony kontradmirała:
„Wojskowym brak tej śmiałości w podejmowaniu trudniejszych
zadań, jaka nas cechuje. My myślimy o interesach ojczyzny i ryzykujemy życie
codziennie w naszej służbie: żołnierze tylko wykonują rozkazy, nic więcej..."
Krytyka niezupełnie słuszna, ale Nelson miał niefortunne doświadczenie ze
współpracy z wojskowymi.
W końcu uznano, że do wykonania zadania wystarczą cztery okręty
liniowe, trzy fregaty i kuter „Fox". Nelsonowi zezwolono samemu dobrać sobie
oficerów, więc wziął Troubridge'a na „Collodenie", Samuela Hooda na
„Zealousie", Wallera na „Emeraldzie" oraz Bowena i Fre-mantle'a na fregatach
„Terpsichore" i „Seahorse". Na pokładzie tej ostatniej była też nowo
poślubiona małżonka kapitana, Betfy, spokojna i łagodna młoda kobieta,
bardzo lubiana przez wszystkich.
— Jak zaplanujesz akcję? — pytał St. Vincent.
— Proszę, oto mapy, panie admirale — odrzekł Nelson. — Fregaty
spuszczą łodzie blisko brzegu pod osłoną nocy, między miastem Santa Cruz a
cytadelą, tutaj, po północnej stronie zatoki. Oddziały lądujące opanują baterie
dział, zagwożdżą je, a następnie, by odciągnąć uwagę od działań przeciwko
statkowi z Manili, wyślą posłańców do gubernatora. Statek z Manili ma
zapewne załogę złożoną z ludzi marynarki handlowej, więc łatwo nim
zawładniemy, a gdy go wyprowadzimy z portu, oddziały lądujące wycofają się
z wyspy.
— Widzę, żeś wszystko sobie obmyślił — pochwalił St. Vincent.
— Sądzę, że jesteśmy gotowi, panie admirale — odrzekł Nelson — i
potrząśniemy trochę tymi Hiszpanami.
— Oczywiście, nie ma potrzeby — zauważył St. Vincent — abyś
osobiście w ogóle opuszczał okręt flagowy.
Na to Nelson nic nie odpowiedział, a St. Vincent rzucił mu
porozumiewawcze spojrzenie. Nie wydał konkretnego zakazu. Powróciwszy na
pokład „Theseusa" Nelson pisał w zuchwałym podnieceniu:
„Tylem miał pochlebstw, żem się stał zarozumiały, a tyle sukcesów, bym
ufał własnym siłom".
Pierwszą próbę bombardowania i lądowania, dnia 22 lipca 1797 roku
udaremniły burze i silny prąd odpływu. Ale obrońcy byli już, oczywiście,
zaalarmowani. W dwa dni później, gdy burza minęła, Nelson postanowił
zignorować łagodne napomnienia St. Vincenta i osobiście poprowadzić atak
mniejszych jednostek. Zabrał ze sobą wszystkich kapitanów, a także niektórych
oficerów. Zainteresowanie statkiem z Manili i ewentualnym okupem za wzięty
pryz zeszło na dalszy plan. Można się było tego spodziewać. Zwycięski najazd
na wyspę rozsławiłby Nelsona bardziej niż wzięcie handlowego statku. Kiedyś
powiedział:
„Ufam, że sława mojego nazwiska przetrwa, gdy wszyscy zagarniający
okupy zostaną zapomniani".
Okręty stały zakotwiczone o około dwóch mil na północ od Santa Cruz i
ustawiły się w szyku bitewnym, pozorując atak. Ale naprawdę do ataku
szykowały się łodzie i kutry z oddziałami lądującymi. Nelson napisał do St.
Vincenta:
„Dzisiejszej nocy dowodzę całością sił, wyznaczonych do lądowania pod
bateriami armat, a jutro moją głowę uwieńczą laury albo skryją cyprysy. Chcę
tylko polecić Josiaha Nisbeta panu i mojej ojczyźnie. Ufam, że gdyby mi się
nie powiodło, również książę William Henry zaopiekuje się moim pasierbem.
Josiaha, który był porucznikiem na „Theseusie", ojczym zawezwał do
siebie. Młody człowiek stawił się w pasie i przy broni, gotowy do walki.
— Nie, nie — rzekł Nelson — Nie możesz iść z nami. Gdybyśmy
obaj zginęli, pomyśl tylko, co stałoby się z twoją matką? Kapitan
Miller bierze udział w ataku, a ty musisz zostać i pilnować okrętu.
Ale tym razem Josiah odpłacił pięknym za nadobne, zwracając się do
ojczyma jego własnymi słowami:
— Okrętu inni mogą dopilnować — powiedział. — Idę dziś w nocy
z tobą, choćbym nigdy więcej nie miał pójść.
Odwaga zawsze budziła sympatię Nelsona. Uśmiechnął się i wzruszył
ramionami.
Wyznaczeni do nocnego ataku oficerowie jedli wieczerzę na „Sea-horse", z
Betty Fremantle na honorowym miejscu. O godzinie jedenastej przed północą
łodzie i barka admiralska były gotowe: odeszły cicho w ciemność Atlantyku.
Blisko tysiąc ludzi płynęło w sześciu grupach w kierunku mola, skąd wszyscy
mieli się udać na rynek miasta. Noc była bardzo ciemna i minęło sporo czasu,
nim Hiszpanie ich dostrzegli i otworzyli ogień; wówczas Nelson kazał łodziom
się rozproszyć, aby nie tworzyć zbyt łatwego celu, w który można by się
wstrzelać. Dalsze łodzie miały zmierzać do wybrzeża. W całym mieście rozległ
się głos dzwonów, bijących na alarm. Na łodzie skierowano ogień z trzydziestu
lub czterdziestu dział, którym akompaniowało terkotanie muszkietów. Anglicy
parli do przodu ze wszystkich sił, ale kilka łodzi przedziurawiono, a kilka
wywróciło się do góry dnem w burzliwych falach, tuż przy brzegu.
Nelson z kapitanami: Fremantlem, Millerem i Bowenem w czterech czy
pięciu łodziach przybili do mola. Marynarze zdobyli je szturmem i zagwoździli
armaty, chociaż baterii broniło, jak Nelson później stwierdził, około pięciuset
Hiszpanów. Tę informację dostał z drugiej ręki
bo on sam nigdy na molo nie wstąpił. Jego barka była jedną z ostatnich, które
tam dotarły i w chwili, gdy miał wyjść na ląd, kula muszkietowa dosięgła go w
prawy łokieć. Chwycił lewą ręką szpadę, którą mu niegdyś wręczył jego wuj,
Maurycy Suckling.
— Tej nie mogę stracić — powiedział i dodał zwracając się do
Josiaha: — Powiedz ludziom na molo, żeby szli dalej, szli naprzód!
Dowodzeni teraz przez kapitana Millera, marynarze próbowali przedostać
się do miasta, ale z cytadeli utrzymywano tak zacięty ogień, że nie zdołali się
posunąć naprzód, a większość z nich padła albo została ranna. Miller ocalał.
Kiedy zrozumiał wreszcie, że nic tu nie wskóra, zebrał resztki pozostałych przy
życiu towarzyszy i wskoczywszy do jednej z nieprzedziurawionych łodzi,
przeprawił się na wybrzeże.
A na admiralskiej barce Nelson zawołał:
— Ze mną koniec!
Josiah pomógł ułożyć go na dnie łodzi. Ramię krwawiło obficie, więc nie
chcąc, by ojczym to widział, młody człowiek zakrył ranę własnym kapeluszem.
W ogóle Josiah okazał przytomność umysłu, która być może ocaliła Nelsonowi
życie: zdjął jedwabną chustę ze swojej szyi i razem z marynarzem nazwiskiem
Lovai, zacisnęli ją mocno na ramieniu admirała ponad raną, założyli turnikiet, a
z drugiej chustki, Lovala, sporządzili coś w rodzaju temblaka. Barka utknęła w
piasku, zostawiona przez odpływ. Lovai i kilku pozostałych marynarzy
zepchnęło ją na wodę.
— Teraz wiosłujcie, wiosłujcie z całych sił! — zawołał Nisbet.
Sam wziął ster i poprowadził barkę tuż pod paszczami hiszpańskich
armat, aby ich ewentualne salwy przenosiły górą. Nelson usłyszał głos pasierba
i zażądał, by go podniesiono, bo chciał się rozejrzeć dookoła. Nie był tak słaby,
jak przypuszczano. Widok, jaki się roztoczył przed jego oczyma, mógł
rzeczywiście przerazić. Kuter „Fox" przedziurawiono poniżej linii zanurzenia.
Załoga wydała okrzyk rozpaczy. Kuter tonął szybko.
— Wiosłować dookoła i wyciągać ludzi, ilu się da — rozkazał Nelson.
— Powinniśmy jak najszybciej odwieźć ciebie, panie admirale, do
chirurga — zaprotestował Nisbet.
— Co? I zostawić ludzi, których można jeszcze uratować? Nigdy! —
krzyknął Nelson.
I chociaż wysiłek wzmagał ból i powodował większy upływ krwi, admirał
osobiście pomagał wyciągać z wody marynarzy. W sumie na barce i innych
łodziach uratowało się osiemdziesięciu trzech, ale dziewięćdziesięciu siedmiu,
razem z dowodzącym kutrem porucznikiem, znalazło śmierć w falach morza.
Barka, teraz przeładowana, skierowała się znowu w stronę okrętów,
czekających w pewnej odległości od brzegu. Pierwszym, na jaki natrafili, był
„Seahorse".
— Mają chirurga w załodze — powiedział Josiah. — Tu wejdziemy na
pokład, bo pan admirał potrzebuje jak najprędzej, opatrunku.
— Nie! Wiosłować dalej! — krzyknął gniewnie Nelson. — Wejdziemy na
„Theseusa".
— Jeśli prędko na to ramię nie założy się opatrunku — zauważył Josiah
— możesz umrzeć, panie admirale, z upływu krwi.
— Więc umrę — odparł Nelson. — Słowo daję, wolę umrzeć, niż
przerazić śmiertelnie panią Fremantle. Wyobraź sobie, że ona mnie zobaczy w
takim stanie, a ja nie mogę jej nawet- powiedzieć, co się dzieje z jej mężem...
Nie sposób było z nim dyskutować. Marynarze na barce znowu pochylili
się nad wiosłami. Dotarli na „Theseusa". Josiah zawołał do porucznika, który
pełnił chwilowo rolę dowódcy:
— Musicie tu pętlę przerzucić. Admirał jest ranny.
I znowu Nelson z uporem zaprotestował:
— Co za głupstwa! Barka musi wracać z całym pośpiechem, może
jeszcze uda się uratować kogoś z załogi „Foxa". Rzućcie tu linę,
mam jeszcze obie nogi i jedno ramię .całe. Wystarczy, bym się sam
dostał na pokład. Powiedzcie chirurgowi, niech się pośpieszy i przygotuje
swoje instrumenty. Wiem, że musi mi obciąć prawe ramię i czym
prędzej się z tym załatwi tym lepiej.
Wszystkich zadziwiło, że po takiej utracie krwi Nelson potrafił sam wspiąć
się po linie na „Theseusa". Tam, na pokładzie rufowym, przyjęto go z całą
uroczystą ceremonią należną admirałowi, który skrupulatnie odsalutował lewą
ręką. Teraz już nie mówił: „Koniec ze mną". Marynarze, ocaleni po zatonięciu
niefortunnego „Foxa", wspinali się po linie zaraz za nim.
Nelsona zaprowadzono prosto do kokpitu, gdzie po bitwie ranni marynarze
wykazywali henoiczny stoicyzm w obliczu bólu, czasem trudnego do
wyobrażenia. Chirurg okrętowy, Thomas Eshelby, potwierdził, że dla admirała
jedynym ratunkiem jest amputacja. Kość była strzaskana tuż ponad łokciem.
Kula uszkodziła również tętnicę. Kadet Hoste, jeden z młodzików z
„Agamemnona", obserwując operację, podziwiał całym sercem „odwagę i
zimną krew" swego zwierzchnika. Zazdrościł Josiahowi, któremu przypadło w
udziale szczęście ocalenia życia wielkiemu admirałowi. Pacjentowi podano
opium natychmiast po operacji.
Według notatek w „Dzienniku Lekarskim", Nelson noc miał niezłą, bez
gorączki. „Jest spokojny i ma się dobrze. Podano herbatę, bulion,
sago, lemoniadę i napar z tamaryndy". W cztery dni później: „Kikut goi się
dobrze. Żadnych niepożądanych symptomów. Rana zmniejszona do wielkości
szylinga, zabliźnia się prawidłowo. Nie oddzieliła się jedna ligatura".
„Żadnych niepożądanych symptomów" — być może, ale ta ligatura miała
przysporzyć dużo cierpienia i kłopotów.
Nelson więcej się przejmował przebiegiem najazdu na Teneryfę, niż swoim
własnym stanem. Gdy leżał w kajucie, przyszli do niego Troubridge, Miller,
Samuel Hood i Waller. Zaczęli od wyrażania współczucia, ale Nelson przerwał
im z miejsca:
— Mówcie, co z najazdem?
Troubridge ściągnął wargi:
— Niedobrze, panie admirale. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie
możemy się pochwalić sukcesem.
— Moi zacni towarzysze — powiedział Nelson. — Nie potrzebujecie
mnie zapewniać, że zrobiliście, co w waszej mocy. Zawsze się dzielnie
spisujecie. Ale powiedzcie mi, co się stało?
— Ja z Walterem i naszymi ludźmi przedarliśmy się przez fale i
wylądowaliśmy pod bateriami dział — zaczął Troubridge. — Dwie albo trzy
jeszcze łodzie za nami...
— Fala szła tak wysoka, ,że wiele łodzi zawróciło z powrotem na okręty
— wtrącił Waller.
— A większość naszych własnych łodzi — podjął relację Troubridge —
nabrała wody i roztrzaskała się o skały. Amunicja nam zamokła. Zebraliśmy
wszystkich, kogo można było i poszliśmy naprzód, przełamując niezbyt silny
zresztą opór i biorąc trochę jeńców. Dotarliśmy na rynek, gdzie spodziewaliśmy
się zastać pana, panie admirale, i drugą część naszych ludzi. Nie wiedzieliśmy,
oczywiście, że pan admirał ranny...
— I co na rynku? — przerwał Nelson.
— Nic nie mogliśmy wskórać. Drabiny pogubiliśmy w morzu, więc nie
mogliśmy przypuścić ataku na cytadelę, nawet gdyby ludzi było dość. Posłałem
sierżanta piechoty morskiej z dwoma mieszczanami jako przewodnikami do
gubernatora, z żądaniem, by się poddał...
— Brawo! — wykrzyknął Nelson. — Tak właśnie trzeba! Kiedy jesteś
przyparty do muru, mów przeciwnikowi, że to on przegrał.
— Niestety — powiedział Waller — sierżant nigdy nie wrócił. Musiał
zginąć od jakiejś kuli po drodze...
— Krótko mówiąc — podjął znowu Troubridge — połączyliśmy się z
Millerem i Hoodem — tu Miller skinął potakująco głową — i razem
mieliśmy jakieś trzysta pięćdziesiąt ludzi. Zdobyliśmy trochę amunicji,
niewiele, od naszych jeńców...
— Nad ulicami górowały armaty — wtrącił Miller. — Gdyby Hiszpanie
zaatakowali nas całą siłą, przepadlibyśmy bez ratunku.
— Szczęściem, nie zdobyli się na to — dodał Troubridge. —
Zachowywali się z wielką przezornością. Jednakże nasze położenie było
trudne. Więc Hood zaofiarował się pójść z flagą parlamentariusza do
gubernatora.
— I co powiedziałeś gubernatorowi? — spytał Nelson, zwracając się do
Hooda.
— To, co mi zlecił Troubridge — odparł Hood. — Że wcale nie chcemy
podpalać miasta, ale będziemy musieli to zrobić, jeśli jego wojska posuną się
choćby o krok przeciwko nam...
— Doskonale — chwalił Nelson. — Gubernator znalazł się w kropce.
Czegoście jeszcze zażądali?
— Aby naszym oddziałom pozwolono zaokrętować z bronią w ręku, na
nasze łodzie, a gdyby ich nie starczyło, na łodzie hiszpańskie. Jeńców wziętych
po obu stronach mieliśmy wymieniać. My, z naszej strony, zobowiązaliśmy
się...
Troubridge mu przerwał:
— Mam nadzieję, że pan to zaaprobuje, panie admirale. Powiedziałem
Hoodowi, aby obiecał, że nasza eskadra nie będzie więcej molestować
Teneryfy ani żadnej z Wysp Kanaryjskich...
— Oczywiście, że aprobuję — rzekł Nelson. — Musieliście uratować tylu
naszych ludzi, ilu tylko się dało. Zrobiłbym to samo. I wiem, że
głównodowodzący was pochwali. — Zwrócił się do Hooda. — I co na to
gubernator?
— Najpierw powiedział, że powinniśmy się poddać, jako jeńcy wojenni,
Ale ja mu na to, że jeśli nie przyjmie naszych warunków bez żadnych targów,
to puścimy miasto z dymem!
— Tak powinien stawiać warunki brytyjski marynarz! — entuzjazmował
się Nelson. A Hood zakończył relację:
— To wystarczyło. Gubernator ustąpił.
— Muszę tu dodać, panie admirale — powiedział Troubridge — że ten
gubernator, niejaki Don Antonio Guttierez, zachowywał się później szlachetnie
i po rycersku. Ufam, że pan admirał napisze do niego jakiś list z wyrazami
uznania. Nakazał, aby naszych rannych przyjęto na opatrunek do hiszpańskich
szpitali, a wszystkim naszym ludziom wydał chleb i wino. I pozwolił, aby nasza
eskadra, bez żadnych obaw molestowania, mogła posłać nà ląd łodzie po
zakupy świeżej żywności, ile tylko potrzebujemy.
— Gubernator rzekł jeszcze — dodał Hood — że zawsze ceni
męstwo, u wroga czy przyjaciela, a nasz najazd na Santa Cruz, wziąwszy
wszystko razem, był jednym z najbardziej brawurowych wyczynów,
jakie widział.
— Co z Bowenem? — pytał Nelson.
Tym razem Miller odpowiedział:
— Z wielkim żalem muszę zakomunikować, panie admirale, że padł
zabity na molo zaraz potem, jak raniono pana admirała. Zdołaliśmy
zabrać jego ciało.
Nelson ściągnął usta, wysunął dolną wargę.
— Biedny Bowen. Musimy odprawić ceremonię pogrzebową na
pokładzie jego okrętu. Zacny, dzielny druh!
Po chwili milczenia, kontradmirał zapytał:
— Jakie jeszcze ponieśliśmy straty?
— Porucznik Weatherhead zginął — odrzekł Miller. — Żałuję go
prawdziwie. Był jednym z najlepszych oficerów na „Theseusie".
— Raniono Thompsona i Fremantle'a — dodał Troubridge — ale obu
udało się przedostać na własne okręty.
— O Fremantle'a nie musimy się troszczyć — powiedział Nelson. — Jego
żona będzie go najlepiej pielęgnować. Ale będą mi potrzebne raporty o stanie
zdrowia i o "poprawie wszystkich rannych, niezależnie od stopnia. Powtórz to
innym kapitanom, Miller. Będę wizytował każdy okręt, gdy tylko mi chirurg
pozwoli — tu uśmiechnął się — albo może nawet nieco wcześniej.
Ogólne straty brytyjskie w tej utarczce wyniosły około pięćdziesięciu
zabitych, prawdopodobnie stu pięćdziesięciu utopionych i stu rannych.
Następnego dnia Nelson podyktował list do Don Antonia Guttiereza,
dziękując mu za:
„..humanitarne potraktowanie naszych rannych i za wielkoduszność wobec
wszystkich naszych marynarzy, którzy wylądowali, o czym nie omieszkam
powiadomić mego króla i pana..."
Z listem posłał beczułkę angielskiego piwa i wielką kulę sera.
Była już połowa sierpnia, gdy eskadra dołączyła znowu do floty. Nelson
codziennie ćwiczył pisanie lewą ręką i natychmiast przesłał do hrabiego St.
Vincent trochę koślawy, ale zupełnie czytelny list:
„Cieszę się niewymownie, że znowu widzę pańską flagę, panie hrabio, i że
z pańskim zezwoleniem będę mógł stawić się na pokładzie i złożyć wyrazy
respektu... Leworęki admirał nie będzie nigdy uważany za użytecznego w
służbie, więc im prędzej wycofam się do mego skromnego ustronia, tym lepiej,
ustępując miejsca innym, którzy są w pełni
zdolni służyć ojczyźnie... Mam nadzieję, że zwolni pan, panie admirale, jakąś
fregatę, by zawiozła resztki mego ciała do Anglii".
St. Vincent nie czynił wymówek z powodu porażki ekspedycji. Wiedział;
że posłał takich ludzi, którzy nie szczędzili trudu, ani nawet życia, by osiągnąć
sukces.
„Śmiertelnicy nie decydują o zwycięstwie — pisał do Nelsona. — Ty i
Twoi druhowie z pewnością zasłużyliście na nie bohaterstwem i wytrwałością,
jakich nigdy nie widziano." Hrabia zamierzał uprzedzić wizytę kontradmirała i
dodał: „Jeśli będziesz na „Seahorse", pozdrów ode mnie panią Fremantle. Ja
sam ją odwiedzę, a także złożę hołd Twemu okaleczonemu ramieniu jutro
rano, jeśli mi pozwolisz".
Oceniając rzeczy z pewnego dystansu, cała ta ekspedycja, chociaż
przeprowadzona walecznie, była chyba nierozsądna. Bez wojska nie istniała
szansa utrzymania Teneryfy. A nawet ograniczając zadanie do minimum, siły
angielskie były żałośnie słabe. Można się tylko dziwić, że człowiek o tak na
ogół trzeźwym i zrównoważonym sądzie, jak hrabia St. Vincent, wydał ten
rozkaz.
Ojczym nie zapomniał, jak wielki zaciągnął dług wobec swego pasierba.
Do Fanny napisał:
„Takie są koleje wojny, a ja mam powód do wdzięczności. Wiem, jak się
ucieszysz słysząc, że Josiah, dzięki Boskiej Opatrzności, stał się głównym
narzędziem ocalenia mego życia... Proszę Cię, abyście nie przejmowali się
zbytnio tym, co mi się przytrafiło, ani Ty ani Ojciec. Ja od dawna byłem
przygotowany na podobny wypadek..."
Nelson napisał także do Jervisa w sprawie awansu Nisbeta:
„Jeśli po stracie biednego Bowena uznasz za stosowne, aby mnie
zobligować, wiem, że to uczynisz".
Jednakże Josiah nie dostał fregaty „Terpsichore". Awansując
go na stopień kapitana, powierzono mu dowództwo okrętu szpitalnego
„Dolphin". - »
Rana kapitana Fremantle okazała się tylko powierzchowna, ale — może z
powodu niewłaściwego leczenia przez chirurga na „Seahorse", którego opieki
Nelson na szczęście uniknął — nie chciała się zagoić. St. Vincent zadecydował,
że obojga Fremantle'ow należy odesłać do kraju na „Seahorse", a razem z nimi
kontradmirała i doktora Eshelby. Obecność tego ostatniego była potrzebna nie
tylko ze względu na dwóch rannych, ale również dlatego, że Betty oczekiwała
dziecka. Hrabia nie wziął poważnie posępnej — ale może świadomie
prowokacyjnej — oceny Nelsona na temat jego własnej przyszłości w służbie
na morzu. Napisał w raporcie:
„Ufam, że obaj ci oficerowie powrócą do zdrowia, by oddać wiele jeszcze
cennych usług królowi i ojczyźnie".
A do Nelsona, gdy go odwiedził nà okręcie flagowym, by się pożegnać, St.
Vincent powiedział:
— Będę niecierpliwie czekał Twojego powrotu, jak tylko odzyskasz
zdrowie. Jest wielu doskonałych oficerów we flocie, ale na nikim tak
nie polegam, jak na tobie.
*
Jak Nelson wiedział, jego żona i ojciec byli w uzdrowisku Bath. Napisał do
nich, jeszcze z powrotnego rejsu, że usłyszą o jego powrocie, kiedy zastuka do
drzwi. Tak się też stało. Do Bath wyprawił się razem ze służącym, Tomem
Allenem, który był mu oddany tak dalece, że nawet narażał się na wymówki.
Na przykład, kiedy Nelson, wychyliwszy dwa kieliszki wina do obiadu, zażądał
trzeciego, Allen, stojąc za jego ramieniem, ostrzegał:
— Panie admirale, trzeci kieliszek czasem panu admirałowi uderza
do głowy.
Ale nawet, gdy działo się to w obecności zaproszonej do stołu kompanii,
Nelson nie okazywał gniewu wobec takich odezwań, które kto inny mógł uznać
za .impertynencję.
Minęły cztery lata, od kiedy bohater bitwy koło Przylądka St. Vincent
ostatni raz postawił stopę na ziemi angielskiej. Ów jednooki, jednoręki
mężczyzna, którego teraz Fanny i wielebny Edmund Nelson ujrzeli przed sobą,
rmał prawie zupełnie siwe włosy, tylko jego twarz pozostała młodzieńcza.
Wyglądał tak właśnie, jakim go przedstawiano na większości portretów i
rzeźb, tak jak go zapamiętały następne pokolenia.
— Mam dla ciebie dobre wiadomości i inne, nie tak dobre —
powiedział do Fanny.
Dobra wiadomość dotyczyła awansu jej syna, a nie tak dobra:
— ... bo chociaż zawezwę tutejszego lekarza, by obejrzał mój
-kikut, będę musiał ciebie prosić, byś mi codziennie zmieniała opatrunek.
Było to dla Fanny dokuczliwym ciężarem, ale musiała mu podołać.
Miejscowy lekarz nie był jednak zadowolony z przebiegu gojenia i doradził
wizytę u londyńskiego specjalisty. Kłopot powstał z powodu ligatury, która się
nie oddzieliła po amputacji, w co wdała się zapewne infekcja i sprawiała tak
silne bóle, że trzeba się było uciekać do opium, by zapewnić pacjentowi choć
trochę snu. Ale Nelson nie tracił cierpliwości ani dobrego humoru. Ból znosił
ze stoicyzmem. Jego brat William przyjechał by go eskortować do Londynu,
gdzie odwiedzili paru specjalistów, wreszcie ostatni z nich, niejaki dr Kaite,
doradził, aby zagojenie rany pozostawić „czasowi i naturze". Ta rada okazała
się dobra. Wkrótce ligatura się oddzieliła, bóle ustały. Nelson zlecił
wikariuszowi modnego londyńskiego kościoła, by oznajmił wiernym:
„Oficer składa podziękowanie Bogu Wszechmogącemu za wyleczenie z
ciężkiej rany, a także za wiele zesłanych nań dobrodziejstw".
Każdy w kościele z łatwością odgadywał, o kogo chodziło. Nelson nie był
w Anglii od czasu bitwy koło Przylądka St. Vincent i pomimo porażki na
Teneryfie witano go owacyjnie. Reprodukcje jego portretów były wszędzie w
sprzedaży.
„Na ulicach tłumy przyjmowały mnie tak, jakbym tego sobie życzył" —
pisał do hrabiego St. Vincent.
Pobyt w Londynie przedłużał się, bo wiele było spraw do załatwienia.
Nelson złożył wiïyty Lordowi Howe i kapitanowi Lockerowi: był też na
królewskim dworze, by uczestniczyć w ceremonii formalnego pasowania go na
rycerza Orderu Łaźni. Jako poręczyciela wziął ze sobą kapitana Edwarda
Berry'ego, który był z nim na okrętach „San Nicholas" i „San Josef".
— Straciłeś pan prawe ramię — powiedział król, raczej zbytecznie
stwierdzając to, co było oczywiste.
— Ale nie straciłem mej prawej ręki — odparł natychmiast Nelson —
jako że mam zaszczyt przedstawić kapitana Berry'ego waszej królewskiej
mości.
Zgodnie z obowiązującym ceremoniałem, Nelson ukląkł przed swoim
suwerenem, królewska szpada dotknęła najpierw jednego, później drugiego
ramienia i usłyszał słowa:
— Powstań, sir Horatio.
Następnie otrzymał Order Łaźni, którego tak bardzo pragnął, jako
widomego całemu światu dowodu jego zasług dla kraju. Zanim opuścił pałac,
król powiedział do niego:
— Twoja ojczyzna spodziewa się jeszcze więcej po tobie.
Miała otrzymać wszystko.
Nelson wziął też udział w uroczystości nadania mu przez Lorda Majora
Londynu honorowego obywatelstwa stolicy. Fanny nie uczestniczyła w żadnej
z tych ceremonii, chociaż przez krótki okres była wraz z nim w Londynie. Pod
jej nieobecność Tom Allen, nawet przy gościach stojąc zawsze za krzesłem
Nelsona, krajał mu mięso na talerzu.
Nowo pasowany rycerz musiał prowadzić ostry spór z biurokracją w
ministerstwie skarbu, która uprawiała politykę obstrukcjonizmu, jak zawsze.
Przedstawił właściwemu urzędnikowi memoriał stwierdzający, że w ciągu całej
swej służby w marynarce wojennej potykał się z nieprzyjacielem ponad sto
razy, a w tym cztery razy przeciwko flotom nieprzyjacielskim, trzy razy w
akcjach fregat, sześć razy przeciwko nabrzeżnym bateriom dział, dziesięć razy
na łodziach, przy lądowaniu i zdobywaniu miasta. Na lądzie służył przez cztery
miesiące. Dokument
doprawdy imponował, tak wielka była działalność Nelsona, która nie w całości
zawierała się w ogólnych sprawozdaniach, relacjach i innych materiałach.
Urzędnik przeczytał dokument z kompletną obojętnością i wyciągnął rękę,
żądając:
— ... certyfikatu' stwierdzającego, że pan rzeczywiście nie widzi na prawe
oko.
— Ale przecież każdy wie, że Nelson utracił wzrok w prawym oku pod
Calvi! — wykrzyknął William, który towarzyszył bratu w jego peregrynacjach
po urzędach.
— Nie może być żadnej wypłaty bez zaświadczenia na piśmie — odparł
ostro urzędnik i powrócił do swoich papierów.
Zirytowany Nelson odszedł i zdobył potrzebne zaświadczenie. Wówczas
wypłacono mu odszkodowanie.
— To jest tylko za jedno oko — rzekł Nelson. — Za parę dni
przyniosę certyfikat o utracie ramienia, a trochę później, Bóg jeden
wie, może za nogę?
W parę dni później zażądał odszkodowania za utratę ramienia i
postanowiwszy sobie, przezwyciężyć wszelkie przeszkody zakamieniałej
biurokracji, przyniósł odnośny certyfikat.
— Ponieważ powątpiewał pan o utracie mego oka — powiedział
do urzędnika — myślałem, że pan nie będzie mógł również dostrzec,
że nie mam ramienia!
Urzędnik nawet się nie uśmiechnął, nadal obojętny.
— Bez certyfikatu — powiedział — nie mógłbym wypłacić
odszkodowania. Muszę mieć dowód, że pan utracił ramię będąc w służbie
królewskiej. ,
— W swoim czasie zwyciężyłem Francuzów i zwyciężyłem Hiszpanów —
powiedział Nelson do brata — ale ta przeklęta skarbowa machina mego
własnego kraju pobiła mnie na głowę!
XIII NA TROPIE GENERAŁA BONAPARTE
„Rad jestem, że mogę znowu wysłać do Pana Sir Horatia Nelsona — pisał
Pierwszy Lord Admiralicji, obecnie był nim Lord Spencer, do hrabiego St.
Vincent — nie tylko dlatego, iż jestem przekonany, że nie mógłbym znaleźć
lepszego, zdolniejszego, bardziej oddanego służbie oficera, ale także dlatego,
że wiem, jak bardzo chciał go Pan mieć pod swoimi rozkazami".
Nelson zbyt czarno widział swoją przyszłość — być może niezupełnie
szczerze. Anglii nadal był potrzebny ów jednooki, jednoręki admirał,
zważywszy nieprzeciętne talenty, które szły w parze z tymi ułomnościami.
Kontradmirałowi dano dziesięcioletniego „Vanguarda", jako okręt flagowy; na
kapitana wybrał sobie Berry'ego. Przyrzeczono mu nowy okręt, „Foudroyant",
skoro tylko jego budowa zostanie ukończona. Ale jeszcze dużo miało się
przydarzyć, zanim Nelson postawi stopę na świeżych deskach nowego okrętu.
Na pożegnanie syna wielebny Edmund Nelson pisał:
„Gdybym się ośmielił postawić pytanie, czy zobaczę Ciebie znowu,
odpowiedź brzmiałaby: ile lat sobie liczysz, starcze? Vale! Vale! Domine,
vale!"
Dnia 10 kwietnia 1798 roku „Vanguard" wyszedł z Plymouth razem z
konwojem. Przybycie Nelsona do floty hrabiego St. Vincent, nadal stojącej w
pobliżu Kadyksu z załogami, niecierpliwiącymi się bezczynnością, powitano
entuzjastycznie. St. Vincent odpisał Lordowi Spencerowi:
„Ten przyjazd natchnął mnie do nowego życia... jego obecność na Morzu
Śródziemnym to po prostu konieczność..."
Wzmianka o Morzu Śródziemnym była przyczyną niezadowolenia wśród
oficerów flagowych, ponieważ nadeszły wieści, że w Tulonie szykuje się liczna
flota francuska. Po konsultacjach z Admiralicją zdecydowano, że St. Vincent,
jeśli uzna to za potrzebne, opuści Kadyks
i zabierze wszystkie swoje jednostki na Morze Śródziemne, aby zablokować
flotę francuską, lub też rozbić ją, gdyby wyszła na morze. Oficerowie uważali,
że jedna eskadra starczyłaby do tego celu, a Lord Spencer pisał:
„Sądzę, że to prawie zbyteczne sugerować panu, iżby w takim razie
eskadrę tę powierzyć Sir Horatio Nelsonowi."
Rzeczywiście, hrabia St. Vincent już dokonał tego samego wyboru, a
ponieważ Nelson był najmłodszym z flagowych oficerów w jego flocie, inni
odczuli to jako zniewagę. Jeden z nich, Sir John Orde, posunął się tak daleko, iż
wyzwał hrabiego na pojedynek. Ale wiadomość o tym w porę dotarła do króla
Jerzego III, który pojedynku zabronił.
Wielka armada, gromadząca się w Tulonie, była wynikiem wizytacji
wybrzeży flamandzkich przez generała Bonaparte w lutym 1798 roku, kiedy
Nelson przebywał jeszcze w Bath. Biorąc pod uwagę stan floty francuskiej i jej
liczebność, Bonaparte uznał, że inwazja Anglii od strony morza jest nie do
przeprowadzenia, przynajmniej na razie. Anglię trzeba zaatakować drogą
okrężną, poprzez jej handel i jej kolonie.
Oddana pod komendę Nelsona eskadra składała się, oprócz „Vanguarda" z
dwóch innych jednostek trzeciej klasy — siedemdziesięcioczterodziałowych —
„Oriona" z kapitanem Sir Jamesem Saumarezem i „Alexandra" z kapitanem
Aleksandrem Ballem, oraz z czterech fregat i jednego zbrojnego słupa. Opuścili
Gibraltar 9 maja. Nelson wydał dokładne rozkazy, aby fota się nie rozdzielała.
W osiem dni później zdobyto francuską korwetę, którą Nelson przekazał
hrabiemu St. Vincent wraz z wiadomościami uzyskanymi od jeńców:
„W Tulonie znajduje się trzynaście okrętów liniowych, siedem fregat,
dwadzieścia cztery mniejsze jednostki i od dwustu do trzystu statków
transportowych. Jaki jest port docelowy wyprawy, nie mogłem się dowiedzieć.
Chyba naprawdę jeńcy tego nie wiedzą". Nelson, dodał jeszcze: „Bardzo proszę
o nadesłanie mi posiłków, abym mógł pokonać tę flotę, gdyby wyszła z portu".
Wyjście tej floty było rzeczywiście pewnym, bowiem jedną informację
jeńcy korwety zataili przed Anglikami, albo sami o niej nie wiedzieli. Generał
Bonaparte przebywał w Tulonie, dysponując nie tylko flotą wojenną i
transportową, ale również armią. Wraz z armią mieli pożeglować inżynierowie,
architekci, uczeni wszelkiego autoramentu, rzemieślnicy, jak później
Collingwood określił, „od astronomów do praczek". Wśród dowódców tej
armii były nazwiska ustępujące sławie tylko samemu Napoleonowi: Bessières,
Murat, Junot. Flotą wojenną dowodził admirał Francis Brueys. Jego
podkomendnym był kontradmirał Pierre Charles Baptiste Sylvestre Villeneuve.
*
Abukir był podówczas i jest nadal osadą rybacką, położoną o jakieś pięć
mil na wschód od Aleksandrii, w przepysznej zatoce o ogromnie regularnym
łuku długości trzydziestu mil, zakończonym od zachodu ujściem jednego z
rozgałęzień Nilu koło Rosetty (dzisiaj Raszyd). Dookoła wysuniętego w morze
przylądka w pobliżu Abukiru — w stronę najgłębszego wycięcia zatoki —
kryły się pod falami niebezpieczne, wielkie mielizny.
Dobiegała godzina druga po południu dnia 1 sierpnia roku 1798, gdy
francuski admirał Brueys nakazał natychmiastowy powrót na okręty marynarzy,
wysłanych na ląd do kopania studni. Ci niebawem ujrzeli przyczynę naglącego
rozkazu: angielska flota zbliżała się szybko, idąc z silną północno-zachodnią
bryzą. Około godziny czwartej widać już było całą flotę angielską, pod pełnymi
żaglami, nie trzymającą się żadnego ustalonego szyku: czternaście okrętów
liniowych, z których dwa — „Alexander" i „Swiftsure", wysłane na rekonesans
w pobliżu Aleksandrii — szły w sporej odległości od pozostałych.
Eskadra francuska stała zakotwiczona o półtorej mili od wybrzeży, to jest
co najmniej o pół mili dalej, niż to było potrzebne ze względu na wielkie
mielizny. Trzynaście okrętów wojennych tworzyło jakby lekko wygiętą linię
długości jednej mili, stojąc w szyku torowym, odległości między nimi wynosiły
około pięćdziesięciu jardów. Były to jednostki większe i na ogół lepiej
uzbrojone od angielskich. Blisko końca tej formacji stał trzecioklasowiec
„Guillaume Tell", pod kontradmirałem Villeneuve. Dla wzmocnienia środka
wygiętego łuku, Brueys umieścił dwie fregaty i dwie kanonierki pomiędzy
większymi okrętami a lądem.
Francuski admirał nie wierzył początkowo, że zostanie zaatakowany
jeszcze tego samego dnia. Zanim Anglicy dotrą do zatoki i wyminą mielizny,
zapadnie już ciemność. Tylko najzuchwalszy adwersarz, rozmyślał Francuz,
zaatakuje go na tak silnej pozycji, nie posiadając znacznej ogniowej przewagi.
Tylko że jego adwersarz tego dnia rze-
czywiście był jednym z najzuchwalszych, chociaż nie lekkomyślnym. Starannie
i długo szkolił swych kapitanów właśnie po to, by byli gotowi na tę godzinę.
Miał umysł przenikliwy jak ostrze noża, potrafił w mgnieniu oka ocenić
sytuację, podchwycić sposobność. I te cechy podpowiedziały mu teraz, by nie
zwlekał.
*
Po obiedzie Nelson wydał rozkaz, by okręty stanęły w szyku bitewnym.
Wielkie żaglowce wślizgiwały się posłusznie na swoje pozycje. Admirał zszedł
do kabiny.
„Nie mogłem się jednak powstrzymać — pisał później — by nie wysuwać
głowy przez okno i nie obserwować francuskich jednostek, chociaż ząb mnie
bolał jak wszyscy diabli. W pewnej chwili, gdy im się przypatrywałem,
usłyszałem, jak dwaj marynarze na stanowisku przy dziale w pobliżu
rozmawiali ze sobą. Jeden rzekł: »Bodajby ich piekło pochłonęło! Popatrz na
nich! Są tutaj i jeśli my ich nie pobijemy, to oni pobiją nas. Więc znaczy się,-
my musimy ich pobić. Ot i wszystko!«. Wówczas pojąłem, z jakiej gliny są
ulepieni ci, którymi dowodzę..."
Okiem bystrego zawodowca Nelson dostrzegł od razu, że największe,
najgroźniejsze jednostki nieprzyjacielskie — okręt flagowy Brueysa
„L'Orient", o stu dwudziestu działach, i trzy okręty siedemdziesięciodziałowe
— zajmowały sam środek formacji.
— Co mam sygnalizować? — pytał porucznik służby sygnalizacyjnej.
— Jak najmniej — odparł admirał. — Każdy kapitan wie, czego chcę i
wie, co ma robić!
I zwrócił się do Berry'ego:
— Nasze jednostki mogą się przedostać pomiędzy Francuzów
a wielką mieliznę. Gdzie jest dość miejsca, by okręt się kołysał, tam
go starczy, by zakotwiczyć.
Podczas długotrwałych/ poszukiwań floty francuskiej, na nieustannych
naradach, Nelson wciąż podkreślał, że jeśli dopadnie wroga na kotwicowisku,
plan będzie polegał na rzuceniu wszystkich sił w jeden punkt szyku
nieprzyjacielskiego i rozbicie go, zanim by pozostałe jednostki zdążyły przybyć
z odsieczą.
„Vanguard" cofnął się na szóste miejsce szyku torowego. Nelson
obserwował, jak czołowo wysuwały się: „Zealous" z kapitanem Hoodem i
„Goliath" z kapitanem Foleyem. Była godzina szósta piętnaście po południu,
gdy weszły w zasięg awangardy francuskiej. Teraz Nelson jednak wtrącił się i
kazał przesygnalizować, aby każdy okręt floty wywiesił cztery światła na
szczycie swego bezanmasztu: chodziło o to, by wskazywać kierunek później
włączającym się do bitwy i by zapobiec
niebezpieczeństwu strzelania do własnych jednostek. A zwracając się do
Berry'ego, zauważył:
— Patrz, „Goliath" wysuwa się przed „Zealousa".
Załoga „Zealousa" miała na tyle ducha sportowego, że powitała szybszy
okręt trzema donośnymi okrzykami na wiwat.
Francuzi otworzyli regularny boczny ogień wzdłuż całej swojej linii.
Angielskie okręty przyjęły to w milczeniu. Ich załogi szykowały się do rzucenia
kotwic.
— No i widzisz, Berry, stary druhu — mówił Nelson — że nasza
„kapitańska szkoła" dobrze się przydaje. Foley i Hood tak samo rozumują, jak
ja... — wskazał „Goliatha" i „Zealous".
Rzeczywiście, „Goliath" już okrążał wiodący okręt francuski, „Le
Guerrier", i wchodził między pozycje nieprzyjacielskie a mieliznę, na którą tak
liczył Brueys, jako na pewną osłonę floty od flanki. Anglik rzucił kotwicę
naprzeciwko drugiego w szyku okrętu francuskiego „La Conquérant" i w
dziesięć minut zestrzelił mu maszty: a „Zealous" żeglując w ślad za nim po
wąskim, kanale, natychmiast związał się w walce z „Le Guerrierem".
W ten sposób kapitanowie Nelsona, każdy na własną rękę i wykorzystując
własną inicjatywę, jak ich uczył admirał, rozpoczęli bitwę. Słońce właśnie
zachodziło. Z brzegu przypatrywał się oddział Beduinów z dzidami w
gotowości. Nie wiedzieli w jak trudnej sytuacji znalazł się francuski admirał,
który — nie wyobrażając sobie, aby można było wymanewrować na wąską
przestrzeń między jego formacją a mielizną, bo nie sądził, jak Nelson, że „gdzie
jest dość miejsca, by okręt się kołysał, tam go starczy, by zakotwiczyć" — nie
poczynił przygotowań do walki na swych jednostkach od strony lewej burty.
Nie uporządkowano baterii: wokół dział walały się stosy luźnego takielunku,
lin, zapasów.
Trzy dalsze okręty angielskie, „Orion", „Audacious" i „Theseus",
przedostały się pomiędzy Francuzów a mieliznę, rzucając kotwice dalej wzdłuż
szyków Brueysa. Nelson ściągnął wargi, potarł kikut prawego ramienia, co
stawało się jego przyzwyczajeniem w chwilach napięcia i wykrzyknął:
— Wspaniale! Dzisiaj rozgromimy flotę Bonapartego! — a do
Berry'ego dodał: — Trzymaj „Vanguarda" na nawietrznej. Możemy
walić we Francuzów z dwóch stron i rozbijemy czoło i środek ich
szyków, zanim ich okręty z końca linii nadążą z pomocą.
Francuska fregata „La Sérieuse", stojąca blisko brzegu, ośmieliła się oddać
salwę w „Goliatha". Foley krzyknął:
— Zatopić im tę łajbę! Co ona tutaj robi?
Tak tedy „La Sérieuse" pierwsza padła ofiarą tej bitwy. „Goliath"
przestrzelił jej stery, a „Orion" oddał na nią boczną salwę. Fregata
osiadła na mieliźnie, ale nie spuściła flagi do następnego ranka. Angielskie
okręty zwróciły działa ku groźniejszym przeciwnikom.
*
W godzinę po rozpoczęciu bitwy wszystkie czołowe okręty francuskie
znajdowały się pod ogniem co najmniej dwóch jednostek angielskich, po jednej
z każdej strony. Nelson wciąż pocierając swój kikut — nazywany później
„nelsońską płetwą" — wołał w podnieceniu:
— To właśnie jest takie zamieszanie, jakie zaplanowałem! Nasze „bractwo
kapitańskie" spisuje się wspaniale! Zatopimy lub zagarniemy każdy francuski
okręt, który się ośmieli do nas przybliżyć!
Ale i Anglicy ponieśli dotkliwą stratę. „Culloden" pod Troubridgem,
holując pryza i spiesząc się, by rychło wrócić do walki, podszedł odrobinę za
blisko mielizny — i utknął. Wszelkie wysiłki załogi, by go zepchnąć, na nic się
nie zdały. Tak tkwił przez całą noc, a marynarze rozpaczali, ponieważ nie
mogli brać udziału w toczącej się bitwie. Jednakże „Culloden" odegrał
pożyteczną rolę — oświetlonego znaku, który przestrzegał przed podobnym
losem później nadchodzące okręty, „Ale-xandra" i „Swiftsure". Kapitan
Thomas Hardy na brygu „Mutine" próbował dopomóc „Cullodenowi", ale
nadaremno.
Do kontradmirała Villeneuve'a nie przesygnalizowano, by postawił żagle i
szedł na odsiecz Francuzom w centrum i na przodzie formacji, gdzie ich mocno
przyciśnięto. Co prawda, byłoby mu bardzo trudno to uczynić, gdyż wiał silny
wiatr przeciwny.
Noc zapadła. Panował straszny chaos. Tylko w chwilach, gdy salwy
armatnie rozjaśniały ciemności, Nelson mógł dostrzec, co się działo poza
pokładami „Vanguarda" i francuskiego „Spartiata", wziętego w dwa ognie, bo
po jego drugiej stronie stanął „Theseus". Ale ufał swemu „kapitańskiemu
bractwu", ich wyszkoleniu, i temu, że zaletą jego planów była prostota. Toczył
się szereg pojedynków na salwy działowe, tu i ówdzie walczono już na
pistolety. Bardzo dobrze w tym zamieszaniu spisywały się tak zwane
„karonady", działa o szerokiej, krótkiej lufie i dużej sile rażenia na małą
odległość, a tego typu dział było pod dostatkiem w wyposażeniu angielskich
okrętów. Hałas bitwy stał się ogłuszający. Pomiędzy salwami armatnimi
dawały się słyszeć jęki rannych i wrzaskliwe „Hurra!" kanonierów, gdy im się
udało trafić w upragniony cel.
178
statek przysposobiono na podobieństwo rzymskiej galery, umocowano na niej
mnóstwo lamp, a pośrodku umieszczono na podniesieniu kolumnę z moim
nazwiskiem: na rufie zaś widniał mój portret, podtrzymywany przez dwa
anioły, pięknie wyrobione. Trudno mi wprost opisać jak wszystko było piękne i
wspaniałe, ile splendoru. Orkiestra z najlepszych muzyków i śpiewaków
przygrywała utwory, na moją cześć ułożone... Nie powinienem ulec zawrotowi
głowy[...], piszę Ci o tym więcej z uczucia wdzięczności, niz iżbym miał być
próżnym..."
Jednak jasnym się wydaje, że w tym okresie Nelson zatracił zarówno
poczucie humoru, jak i poczucie rzeczywistości. Słynny później z walk w
Hiszpanii wódz, Sir John Moore, pisał o admirale w tej fazie rozwoju jego
charakteru:
„Obwieszony cały wstęgami, gwiazdami i medalami, więcej przypominał
jakiegoś księcia z operetki, niż zwycięzcę znad Nilu. Żal bierze patrzeć, jak ten
dzielny i zacny człowiek, który się dobrze zasłużył ojczyźnie, stroi z siebie tak
pocieszną figurę..."
W październiku Nelson skierował „Foudroyant" do Minorki, gdzie
zatrzymał się na pięć dni; tym razem Hamiltonowie mu nie towarzyszyli. Po
powrocie do Palermo pozostał tam aż do stycznia następnego roku. Stawało się
już wyraźnym, że wiążą go coraz silniejsze uczucia z Lady Emmą. Troubridge,
szczery i uczciwy' przyjaciel, nie obwijał niczego w bawełnę, lecz zwrócił się
do admirała wprost:
— Wasza lordowska mość nie zdaje sobie sprawy z tego, co wokół
niego się dzieje i nie słyszy ani połowy z tego, co ludzie mówią; bo
gdybyś wiedział, co czują twoi przyjaciele, z pewnością odtrąciłbyś
pokusy tych nocnych przyjęć..."
Podczas tych „nocnych przyjęć", które nadwerężały zdrowie człowieka
ciężko pracującego przez cały dzień, grano w karty, uprawiano hazard, chociaż
Nelson osobiście do tego się nie włączał. Troubridge mówił dalej:
— O hazardzie, uprawianym w Palermo, wszędzie opowiada się
publicznie najróżniejsze historie... Chciałbym móc przedstawić waszej
lordowskiej mości całą powagę sytuacji I.. .1 z pewnością zrozumiał
byś [...] reputacja Lady Hamilton jest narażona na szwank... W oczach
Anglików kobieta, która uprawia hazard, jest zgubiona...
Nelson wykręcał się niezręcznie:
— Nie mogę odmawiać zaproszeniom króla i królowej... przyznaję,
że to bardzo niepożądane, iż Lady Hamilton tak się hazarduje. Ale ona
nie jest dzieckiem. Jeżeli jej mąż na to pozwala, a wiem, że tak jest,
Lady Hamilton może robić, co jej się podoba...
Nelson w ogóle był w złym humorze. Oto Sir Edward Berry wrócił na
Morze Śródziemne i z racji starszeństwa zajął miejsce Hardy'ego
jako kapitan flagowy na „Foudroyancie". Nelson cenił Berry'ego, ale dla
Hardy'ego żywił głębokie przywiązanie i uważał go za ideał kapitana
flagowego. A Hardy niebawem wyjechał na urlop do kraju.
Lord Keith, który poprzednio wyprawił się na krótko na Atlantyk, wrócił na
Morze Śródziemne i natychmiast zawezwał swego podkomendnego admirała,
by stawił się w Leghorn. W liście do Hamiltonów Nelson opisywał to spotkanie
jako „bardzo oziębłe". Trudno się dziwić. Nelson nie ukrywał swego
zmartwienia, gdy go nie mianowano zastępcą głównodowodzącego na Morzu
Śródziemnym i świadomie dopuścił się poważnej niesubordynacji, kiedy
otrzymał rozkaz wyjścia z flotą w kierunku Minorki. Spotkanie mogło być
jeszcze gorzej niż „oziębłe"; Lord Keith mógł wypomnieć w ostrych słowach
swemu podwładnemu jego postępowanie. Od tego się powstrzymał, co
dowodziło popularności i sławy Nelsona w kraju i w służbie na morzu.
Z kolei Lord Keith musiał złożyć wizytę królowi Ferdynandowi i on sam
spotkał się z przyjęciem „oziębłym" i czysto oficjalnym. Dwór dawał wyraźnie
do zrozumienia, po czyjej stronie są jego sympatie.
Większość okrętów floty angielskiej wraz z głównym dowódcą i Nelsonem
wyprawiła się teraz na Maltę. Ale Hamiltonów zostawiono w ich oficjalnym
miejscu pobytu, przy dworze. Podczas tej wyprawy fortuna uśmiechnęła się do
Nelsona. Koło przylądka Passaro, na południowo-wschodnim cyplu Włoch,
napotkano francuską eskadrę pod kontradmirałem Perrée. Wśród francuskich
okrętów znajdował się „Généreux", jeden z dwóch ostatnich, które ocalały z
pogromu pod Abukirem. Opis tego wydarzenia zawdzięczamy młodemu
miczmanowi z załogi „Foudroyanta", G.S. Parsonsowi.
Skoro tylko Nelson posłyszał, że we flocie nieprzyjacielskiej znajduje się
„Généreux", zawołał do kapitana Berry'ego.
— Całą szybkością naprzód! Za nim! Nie może nam ujść! Sir
Edwardzie! Tylko mojemu okrętowi flagowemu „Généreux" sic podda!
Sir Edwardzie, musimy wyprzedzić „Northumberlanda"!
„Northumberland" był okrętem flagowym Lorda Keitha.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy! — zapewnił Berry.
I zwrócił się z rozkazami do bosmana, 'sternika i załogi. Przede wszystkim
kazał puścić w ruch pompę przeciwpożarową i zmoczyć żagle „Foudroyanta",
by stawiały lepszy opór wiatrom. I dalej:
— Na gwizdek bosmański każdy spuści hamak i napełni go amunicją!
Poluzować sztagi! Niech maszty grają!
„Foudroyant" zaczął z wolna wyprzedzać „Northumberlanda". Parsons
zanotował, że admirał to wymachiwał kikutem swej prawej ręki, to znów go
pocierał, co było zwykłą oznaką podniecenia.
— Teraz lepiej mu w drogę nie wchodzić! — pomyślał Parsons i wprędce
się okazało, według własnego zapisu, że miał słuszność.
— Wyrzucę cię z twego miejsca, niedołęgo! — zawołał Nelson do
sternika. — Gapisz się! Nie widzisz, co się dzieje! Sir Edwardzie, posłać mi
najlepszego do steru!
Ściśle mówiąc, mieszanie się w prowadzenie okrętu nie należało do
admirała. Ale Nelsona irytował brak Hardy'ego, który w lot odgadywał jego
zamiary i życzenia, więc brał na siebie więcej obowiązków, niż zazwyczaj.
Obserwator wykrzyknął:
— Żagiel na kursie na wprost!
Nelson zwrócił się do stojącego w pobliżu miczmana:
— Młodziku, na maszt! Co? Idziesz bez lunety? Niech cię licho
porwie! No, idź wreszcie! I natychmiast daj mi znać, co to za żagiel.
W parę sekund później młodzik wołał z góry:
— Slup wojenny albo fregata, panie admirale!
— Pytaj o nazwę!
— To jest „Success", panie admirale!
— Przesygnalizuj, niech przetnie drogę uciekającemu nieprzyjacielowi! —
do siebie dodał na głos: — Ryzykowny to hazard! Trzydzieści dwa małe działa
przeciw osiemdziesięciu wielkim!
— Panie admirale, „Success" stanął na kursie ucieczki „Généreux" i
oddaje na niego boczną salwę z lewej burty. Francuz podniósł trójkolorową
banderę i flagę kontradmiralską.
— Wiwat „Success"! — wykrzyknął Nelson. — I jeszcze go raz!
— Wykonał zwrot przez rufę, panie admirale, i oddaje boczną salwę z
prawej burty. To nam dopomoże w pościgu, żagle „Généreux" lecą w strzępy,
panie admirale!
I dalej według relacji Parsonsa:
„Le Généreux otworzył teraz ogień i wszyscy zamarli w przerażeniu,
spodziewając się kompletnego uszkodzenia małej fregaty. Jednakże, gdy wiatr
rozwiał dymy, ukazał się „Success", wprawdzie poharatany, ale dzielnie i
uparcie atakujący przeciwnika
Nelson wtrącił się znowu:
— Przesygnalizować, by „Success" przerwał akcję — powiedział —
i schronił się pod moją rufę. Dobrze się spisał, doskonale, zważywszy,
czym rozporządzał!
I zwracając się do Berry'ego:
— Spróbujcie z dolnego pokładu dać salwę na „Généreux", Sir Edwardzie.
— Przenosi górą, panie admirale.
— Zarządzić alarm bojowy. Celować starannie, by dosięgnąć
jego masztów i rei.
„W tym momencie „Le Généreux" otworzył ogień na nas — zanotował
Parsons. — Gdy salwa uszkodziła nasz bezansztaksel, Lord Nelson,
poklepawszy po ramieniu jednego z młodzików na pokładzie rufowym zapytał
go żartobliwie, jak mu się podoba ' taka muzyka, a zauważywszy trwogę na
twarzy chłopaka, pocieszył go informacją, że Karol XII szwedzki uciekł na
odgłos pierwszego strzału, jaki w życiu usłyszał; później zaś zyskał przydomek
„Wielkiego" i słusznie, za swoją wielką odwagę.
— Z tego sądząc — zakończył Nelson — wnioskuję bardzo pomyśl
nie o twojej przyszłości!
„Tymczasem — relacjonował dalej Parsons — okręt flagowy Lorda Keitha
otworzył ogień, i poleciała w dół trójkolorowa bandera, wśród grzmotów jego
dział i naszych. Zaszczyt abordażu na wielki pryz i przyjęcia szpady z rąk
kontradmirała Perce, który umierał z ran, przypadł Sir Edwardowi Berry'emu.
Nelson mu powiedział:
— „Northumberland" nadciągnął dopiero wtedy, kiedyśmy już
zrobili, co było najważniejsze. Możemy sobie przypisać zasługę, nie
zapominając o dzielnym małym „Success", za wzięcie „Le Généreux".
Keith również oddał pełną sprawiedliwość Nelsonowi w sprawozdaniu do
Admiralicji. Z „Northumberlandem" na czele znaczna część jego floty wzięła
teraz kurs na wschód, na akweny egipskie, w poszukiwaniu okrętów
.francuskich, które mogły się tam udać. Zostawił Nelsona na straży blokady
Malty i w bardzo znaczący sposób podkreślił, że Syrakuzy, Augusta albo
Messyna stanowiłyby lepszą bazę wypadową do takiego zadania, niż Palermo.
Nelson — jak uczniak, który płata psoty, skoro tylko nauczyciel wyjdzie —
zignorował te rady i w parę dni później kazał Berry'emu wziąć kurs na Palermo,
usprawiedliwiając swój postępek tym, że potrzebował pomocy Hamiltona w
pracy administracyjnej. Oczywiście, nie o to chodziło. Stosunki z Lady
Hamilton trudno było nazwać tylko przyjacielskimi, a zapewne już wówczas
przekształciły się w romans. Lord Keith wykazał dużo cierpliwości i w tej
sprawie, i w innych. Gdyby sława i zasługi jego podwładnego były mniejsze,
ostry raport do Admiralicji nie dałby na siebie długo czekać.
Niebawem okazało się, jak złe skutki miało nieposłuszeństwo Nelsona,
który posłał „Foudroyanta" z powrotem do wyznaczonej bazy, sam przeniósłszy
swoją flagę na okręt transportowy. Przyszło mu gorzko żałować skutków tej
niesubordynacji, bo ominęła go jedyna w swoim rodzaju okazja, przy której
bardzo chciał być obecnym. Oto „Foudroyant" wraz z innymi
jednostkami angielskimi natknął
się na drugi z dwóch okrętów francuskich, uciekinierów spod Abukiru, a ostatni
z floty wojennej Brueysa — okręt „Guillaume Tell", na którym wówczas
powiewała flaga wiceadmirała nazwiskiem Pierre Charles Jean Baptiste
Sylvestre Villeneuve. Teraz nie było go na pokładzie.
„Le Guillaume Tell" szybko został zmuszony do opuszczenia flagi, a ważną
rolę w tej akcji odegrała fregata „Pénélope" pod dowództwem kapitana
Henry'ego Blackwooda. Admirał zgryzł się niepomału tym, że nie był przy
wzięciu pryzu, ale własną lewą ręką napisał do Blackwooda list, trochę
przesadny w pochwałach, typowy dla Nelsona, który zawsze doceniał cudze
zasługi, nie szczędząc zachęty:
„Czy może istnieć łącząca ludzi więź sympatii, jeśli nie ma osobistej
znajomości i przyjaźni? Jeśli tak, to ja byłem twoim przyjacielem jeszcze,
zanim cię pierwszy raz ujrzałem. Twoje postępowanie w tej ostatniej
chwalebnej potrzebie przypieczętuje twoją sławę poza granice wszelkiej
personalnej zawiści".
Przez długi czas Blackwood miał pozostawać pod komendą Nelsona i na
zawsze zachował jego uznanie.
Ale na „Foudroyancie" dawała się odczuć nieobecność Nelsona, zwłaszcza
podczas wzięcia „Guillaume Telia". Berry z Przylądka Passaro posłał mu list,
dowodzący respektu i prawie admiracji, jakimi Nelsona darzyli jego
kapitanowie:
„Wielce szanowny i drogi Milordzie, gdybyś w naszej chwale uczestniczył,
życzenie każdego z nas byłoby zaspokojone. Ileż to razy ostatniej nocy
wchodziłem do Twojej, panie admirale, kabiny, by zapytać, czy słusznie
podejmuję decyzję..."
Wydaje się, że Nelson starał się ukryć przed Lordem Keith własne
rozczarowanie, iż nie brał osobiście udziału w akcji. Do głównego dowódcy
wysłał list, w którym starał się przypisać sobie pośrednią zasługę za sukces:
„Dziękuję Bogu, że nie byłem tam obecny, bo nie chciałbym uszczknąć ani
listka z laurów tych ludzi. Są oni moimi ukochanymi dziećmi: chlubię się nimi;
służyli w mojej szkole, my wszyscy nauczyliśmy się naszego profesjonalnego
entuzjazmu od wielkiego i najzacniejszego hrabiego St. Vincent".
To ostatnie zdanie nie było zapewne obliczone na zyskanie sympatii Lorda
Keitha.
Nelson nie dochował wiary swojej żonie, ale nadal był niezrównanym,
najwybitniejszym chyba ze wszystkich, dowódcą morskim. I chociaż niektórzy
z Bractwa Kapitańskiego nie pochwalali jego romansu z Lady Hamilton, a
nawet żywili sympatię dla Fanny, to jednak nie było wśród nich ani jednego,
który by nie żałował jego wyjazdu. Aleksander Bali, jeden z Bractwa, pisał do
Emmy.
187
„Tak cenne przymioty rzadko bywają połączone w jednym człowieku.
Nigdy też nie spodziewam się spotkać znowu prawdziwego i o takich zaletach
przyjaciela. Takie szczęście spotyka się tylko raz w życiu".
Uczucia te podzielał niemal każdy, kto w jakiej bądź randze służył pod
dowództwem Horatia Nelsona.
XVII JESZCZE RAZ ANGLIA — I ROZSTANIE
„Wcale nie sądzę, aby się zmienił choćby w małej mierze. Włosy ma tak
samo roztargane i te same prostolinijne, otwarte maniery; lecz jest rzeczywiście
bez reszty oddany Emmie, uważa ją za anioła, mówi jej o tym w oczy i poza jej
plecami, a ona go prowadzi jak treser niedźwiedzia na łańcuchu. Emma musi
koniecznie siedzieć obok niego podczas obiadu, by mu pokrajać mięso, a on
nosi przy sobie jej chusteczkę. Poobwieszał się wstęgami, orderami,
gwiazdami; ale wobec nas jest zupełnie taki sam jak dawniej".
Tak pisała z Wiednia Lady Minto, której mąż pełnił funkcję ministra
pełnomocnego przy dworze habsburskim; oboje byli dawnymi przyjaciółmi
Nelsona, jeszcze z korsykańskich czasów.
Podróż do stolicy Austrii przebiegła stosunkowo pomyślnie. Wraz z
królewską rodziną jechali oczywiście także Hamiltonowie, matka Emmy, pani
Cadogan i panna Knight. Z Neapolu skierowali się najpierw na północ, do
Florencji — mijając o parę kilometrów wysunięte przyczółki nieprzyjacielskie
— a stamtąd do Ancony, która podówczas leżała jeszcze w granicach Państwa
Kościelnego. W tym porcie dowódca małej eskadry rosyjskiej z wielką
kurtuazją podjął się przeprawienia podróżnych przez Adriatyk do Triestu.
Niestety, pomieszczenia na fregatach były ciasne, niewygodne i Nelson,
chociaż wdzięczny swemu gospodarzowi za gościnność, wzdychał, rozmyślając
z tęsknotą o przestronnym „Foudroyancie". W Trieście znaleźli się drugiego
sierpnia, w dzień po pierwszej rocznicy zwycięstwa pod Abukirem. Na ulicach
za admirałem biegły tysięczne tłumy, niosąc transparenty z napisami: „Vive
Nelson" i wiwatując na jego cześć. Był to dopiero przedsmak owacji, jakie
miały go spotykać w ciągu całej podróży przez europejski kontynent.
W Wiedniu Lady Hamilton dała początek nowej modzie, nosząc stroje z
przezroczystej draperii, które, zdaniem pewnego epistolografa, autora nader
barwnych listów, „nie pozostawiały niczego do
odgadnięcia amatorom płci pięknej". Przesadzał oczywiście. Emma więcej
gorszyła otoczenie swoim niewiarygodnym apetytem, wskutek czego coraz
bardziej tyła-i traciła tak piękną dawniej figurę, a także — namiętnością do
hazardu. Ale poświęcenie, z jakim opiekowała się Nelsonem, zwracało ogólną
uwagę, podobnie jak i jego oddanie; ponoć nie widział nikogo prócz niej. Ten
sam epistolograf, który wspominał o „przezroczystych draperiach" Emmy,
zupełnie nie zachwycał się Nelsonem:
„Nieraz bywałem w jednym towarzystwie z tą osobliwą parą i Lady
Hamilton ani na chwilę nie przestawała mówić, śpiewać, śmiać się,
gestykulować, albo kogoś imitować, a ten wybrany syn Neptuna nie oddalał się
od niej więcej, n iż gdyby był jej własnym cieniem, próbując swymi małymi
oczkami pochwycić spojrzenie wielkich, błyszczących oczu kochanki. Poza tym
trwał milczący i bez ruchu, jak posąg, zażenowany własną drobną posturą i
niepoliczoną ilością wstęg, naszywek i krzyży, którymi był przyozdobiony.
Słowem, Nelson na lądzie wydaje się tak mdłą i nieporadną figurą, jak jest
wielkim i dzielnym na morzu".
„Nieporadnym i mdłym" — może się komuś wydawał, ale dla tłumów w
Wiedniu był bożyszczem tak samo, jak dla tłumów w Trieście. Lady Minto
notowała:
„Trudno sobie nawet wyobrazić, z jaką ciekawością go wypatrują i biegną
za nim. Przed drzwiami do jego domu ciśnie się zawsze czekający tłum, a w
teatrze, gdy wszedł na widownię, zerwała się burza oklasków, co tu się zdarza
bardzo rzadko..."
Ponieważ ani Hamiltonowie, ani Nelson nie znali niemieckiego, a ich
francuszczyzna też mocno kulała, więc Sir William — który w całym tym
rozgardiaszu trzymał się na uboczu — zaangażował jako tłumacza swego
dawnego znajomego, ponownie spotkanego w Wiedniu. Francis Olivier,
dyskretny i spokojny, niebawem pełnił obowiązki sekretarza, a także
organizował codzienny program wizyt dla całego towarzystwa. Okazał się
nawet tak użyteczny, że zabrano go później do Anglii.
Pewnego razu Lady Minto zauważyła w obecności Nelsona, że życzyłaby
sobie, by to on dowodził wojskami lądowymi przeciwko Francuzom. Nie była
to szczególnie rozsądna uwaga, dotycząca człowieka, którego walki na lądzie
ograniczały się wyłącznie do nielicznych wypadów. Nelson bez wahania
odparł:
— Gdybym ja był wodzem, jak Milady sugeruje, używałbym tylko jednego
rozkazu: naprzód!
Nelson i całe jego otoczenie zostali przedstawieni cesarzowi i ce-
sarzowej, a gdyby przyjmowali wszystkie zaproszenia, jakimi zasypywała ich
arystokracja, musieliby jadać po parę obiadów dziennie.
Królowa Karolina z rodziną została w Wiedniu, a cała reszta kompanii, z
Francisem Olivierem włącznie, udała się z kolei do Pragi, gdzie 26 września
wydano olbrzymią ucztę z okazji czterdziestych trzecich urodzin Nelsona.
Dopiero w Wiedniu, Pradze, a później w Dreźnie i Hamburgu Nelson w
pełni zrozumiał, jak ogromną zachętą dla tych części Europy, które nie znalazły
się jeszcze pod „opieką" Francji, było zwycięstwo pod Abukirem. Pewnego
razu, rozochocony może otaczającą go admiracją, gdy go poproszono o
przemówienie, powiedział do grupy uczniów kilka słów, które może lepiej kto
inny by za niego wygłosił:
— Jestem wielkim człowiekiem, a jeśli będziecie solidnie pracować i
dojdziecie do mistrzostwa w swojej profesji, możecie być tak samo wielkimi
ludźmi.
A w dalszym ciągu "tego przemówienia przypominał chłopcom o potrzebie
trwałej nienawiści do Francji.
Później, kiedy Nelson kilkakrotnie przemawiał w angielskiej Izbie Lordów,
Thomas Hardy napisał w liście do przyjaciela coś, co można by również
zastosować do tej tyrady do chłopców:
„W każdej prawie gazecie czytam, iż Lord Nelson znowu przemawiał w
Izbie. Bardzo się tym martwię, bo jestem głęboko przekonany, że żeglarze nie
powinni za dużo gadać".
Po Pradze — Drezno, gdzie tamtejszy minister pełnomocny, Hugh Elliot,
brat Lorda Minto, poleci namalowanie pastelami portretów Nelsona i Lady
Hamilton znanemu podówczas artyście, malarzowi dworskiemu, Johannowi
Heinrichowi Schmidtowi. Na tym portrecie Nelson wygląda młodo, ma
chłopięcy wyraz twarzy, ale włosy — siwe. Uważa się ogólnie, że portret był
bardzo realistyczny. Lady Hamilton ma na sobie order, który otrzymała na
Malcie. Wielu współczesnych, na ogół nieprzychylnych Emmie, określało ją
jako „bardzo otyłą" — a jej olbrzymi apetyt mógłby to rzeczywiście tłumaczyć
— jednakże na portrecie tym artysta nie sugeruje nadmiernej tuszy, jak na
kobietę, zbliżającą się do czterdziestki. Czy Schmidt trochę ją wyszczuplił na
swoim obrazie, czy też nie, w każdym razie Nelson szczególnie polubił ten
portret i później zawsze zabierał go ze sobą i zawieszał w kabinie, nazywając
go „obrazem swego Anioła Stróża".
Jeżeli czasami zapomina się — w obliczu wspaniałych zwycięstw i
osiągnięć Nelsona — że był mężczyzną fizycznie bardzo delikatnej budowy,
szczupłym i drobnym, warto przytoczyć tu wrażenie niemieckiego
obserwatora z Drezna, nazwiskiem Kosegarten. Opisywał on
admirała, jako: „...bardzo niepozornego. Nie waży chyba więcej, niż
siedemdziesiąt funtów i nigdy nie napotkałem tak kruchego szkieletu pod taką
chudą powłoką cielesną". Ale Kosegarten potrafił też zdobyć się na bardziej
dogłębną obserwację: „Jego duży, śmiały nos, bystre spojrzenie i stanowczy
wyraz twarzy zdradzają w pewnej mierze wielkiego zwycięzcę... Nie wątpię
wcale o jego genialnym talencie, ale nie można patrzeć bez zdumienia na tak
mizerne ciało, ch^é oczywiście nie musi to mieć konkretnego związku z
wielkością duszy... Cały prawie był ukryty pod orderami i gwiazdami".
Jego pasja do obwieszania się odznaczeniami zwracała uwagę każdego. O
Lady Hamilton Kosegarten pisał:
„...Zachowywała się w stosunku do niego, jak kochająca siostra;
prowadziła go, ujmowała za rękę i szeptała mu coś do ucha, potem uśmiechała
się leciutko. Nie próbowała zdobywać serc, bo wszystkie u jej stóp leżały".
Może to i było prawdą na dworach europejskiego kontynentu, ale inaczej
rzeczy wyglądały w dworskich kołach Anglii.
Pobyt w Dreźnie natchnął, jak się zdaje, wiele opisów, czasem
zaciekawiających głębokim zrozumieniem owej trpjcy w jedności — „Tria
iuncta in Uno". Przyjaciółka Elliotów, pani St. George, zanotowała w
prywatnym diariuszu:
„Wyraźnie widać, że Lord Nelson nie myśli o niczym, tylko o Lady
Hamilton, a ona jest mu bez reszty oddana. Sir William to człowiek pobłażliwy,
adoruje swoją żonę i cały czas ją wychwala.,. Pani Cadogan, matka Lady
Hamilton jest taka właśnie, jak należało się spodziewać". Prawdopodobnie
znaczyło to, że jest prostoduszną, skromnego pochodzenia kobieciną i mało
gdzie się pokazuje. Pani St. George konkluduje: „Lady Hamilton schlebia
Lordowi Nelsonowi bez miary i wymachuje mu kadzidłem komplementów
przed nosem, a on wchłania wszystko z lubością".
Tak więc podróż w poprzek Europy była czymś w rodzaju triumfalnego
pochodu. Gdy wyjeżdżali z Magdeburga, gdzie król pruski wystawił wartę
honorową na cześć Nelsona, inny jeszcze Niemiec, von Dalwick, zanotował, że
Lady Hamilton:
„...musi mieć już, ponad trzydzieści lat, a jest wciąż kobietą pełną ognia i
temperamentu, kobietą, w której uroda młodości wcale nie przygasła... Dziwne
uczucie nas ogarnia, gdy widzimy człowieka tak prawdziwie wielkiego, jak
Nelson".
Admirację i hołdy spowodowało nie tylko zwycięstwo pod Abukirem.
Poprzednie osiągnięcia Nelsona także wywoływać; zachwyt, przede wszystkim
zdobycie przez niego „San Josefa" i posłużenie się jednym
zdobytym nieprzyjacielskim okrętem, jako mostem do zdobycia drugiego, a
także bitwa koło przylądka St. Vincent.
W Hamburgu dalej dźwięczały triumfalne fanfary. Pewien pastor,
mieszkający o czterdzieści mil od miasta, specjalnie przyjechał poprosić
Nelsona, jako „Zbawcę Chrześcijańskiego Święta", by złożył swój podpis na
egzemplarzu jego parafialnej biblii. Innego rodzaju hołd chciał wyrazić pewien
handlarz win, błagając Nelsona, by przyjął w prezencie sześć tuzinów
reńskiego wina z roku 1605.
— Mój zacny przyjacielu — powiedział doń Nelson — nie mogę
obrabować ciebie z takiej ilości twojego najszlachetniejszego wina.
Ale przyjmę sześć butelek pod warunkiem, że zechcesz dziś wieczorem
spożyć obiad ze mną i moimi przyjaciółmi, Sir Williamem i Lady
Hamilton.
Pod koniec października triumfalna podróż przez Europę dobiegła końca.
Nelson wynajął statek pasażerski w Cuxhaven, by przeprawić się do Great
Yarmouth w hrabstwie Norfolk, portu leżącego najbliżej parafii wielebnego
Edmunda Nelsona w Burnham Thorpe. Ale pastora nie było w domu;
oczekiwał swego syna w Londynie. Tymczasem przeprawa zajęła im pięć
burzliwych dni, zanim wreszcie ukazały się brzegi Anglii. Jesienna mgła leżała
nad portem i pilot nie podjął się wprowadzenia pasażerskiego statku, dopóki
mgła się nie podniesie. Jednakże Nelson chciał wylądować jak najprędzej i
zawołał:
— Podwoję pańskie wynagrodzenie, jeżeli wprowadzisz nas bez
żadnej zwłoki!
Pilot uległ i statek wszedł do Yarmouth, chociaż w paru miejscach otarł się
kilem o piasek mielizny.
Po pięciu latach nieobecności, podczas której mianowano go parem Anglii,
Nelson stanął znowu na ojczystym brzegu.
Twoim przywiązanym
Nelsonem i Bronte".
205
W tym samym testamencie Nelson zostawił znaczną sumę:
„... dziecku, zwanemu Horacją, które jest mi szczególnie bliskie. Pragnę, by
Lady Hamilton uważała dziecko za moje i była dla niej opiekunką". W dalszym
ciągu było jeszcze polecenie, aby w swoim własnym testamencie Lady
Hamilton wyznaczyła opiekunów „mego adoptowanego dziecka, w razie,
gdyby to dziecko było jeszcze małoletnie. .."
W ciągu tych trzech dni Nelson parokrotnie odwiedził Horację, którą
opiekowała się w tajemnicy, dobrze opłacona niańka, pani Gibson. Później w
listach wspominał, oczywiście udając, że odnosi się do dziecka Thompsonów:
„Piękniejszego dziecka jeszcze żadna para rodziców nie wydała na świat.
To rzeczy wiście jest dziecko miłości".
Po jego powrocie na „St. George", Lady Hamilton pisała do bratowej
Nelsona, żony Williama:
„Nasz drogi gość odjeżdża dziś w nocy i od razu wychodzi w morze. Moje
serce pęka z bólu! Co za rozpacz! Bóg wie... Słusznie nas nazwano «Tria iuncta
in uno», ponieważ on, Sir William i ja jesteśmy jak jedno serce w trzech
ciałach..."
Różnice się zaczynały w posługiwaniu się tymi ciałami.
Z pokładu „St. George" Nelson napisał do Emmy list bardzo odmienny od
tego, jakim się pożegnał z Fanny:
„Teraz, moja własna najdroższa żono, bo taką jesteś w moich oczach i
przed Bogiem, mogę dać swobodny upust moim uczuciom... Ty wiesz,
najdroższa, iż nie ma takiej rzeczy na świecie, której bym nie uczynił, abyśmy
mogli żyć wspólnie, i mieć z nami nasze ukochane dziecko... (po wizycie u
Horacji i po sporządzeniu testamentu, Nelson prawie zarzucił fikcję
«Thompsonów»). Moją tęsknotę za tobą, za twoją osobą i rozmową z tobą
możesz sobie tylko wyobrazić. A co za uczucia mną miotają na myśl o leżeniu z
Tobą! Rozpłomienia mnie nawet sama myśl o tym, cóż dopiero, gdy to się
stanie rzeczywistością! Moja miłość i pożądanie, wszystko koncentruje się w
Tobie. Moje serce, osoba i umysł tworzą doskonałą unię miłości do najdroższej,
ukochanej Emmy..." Dalej zmienia się nieco ton tych miłosnych wynurzeń: „To
wy, kobiety, dajecie nam impuls, by iść naprzód, to wy zdajecie się mówić:
«Tylko dzielny zasługuje na piękną!». A jeżeli zginiemy, to nadal żyć będziemy
w sercach kobiet nam bliskich, a Ty, najdroższa, najukochańsza przyjaciółko,
jesteś pierwszą i najlepszą ze wszystkich Twojej płci. Upłynąłem cały świat i
nie widziałem, kto by ci dorównał. I wiesz, jak nagradzać cnotę, honor i
odwagę..."
Zważywszy, że Nelson odrzucił „cnotę", o czym każdy wiedział,
a Emma „honor" w ogólnie przyjętym znaczeniu — ostatnie zdanie tego listu
brzmi nieco dziwnie.
W tym liście, napisanym przed wyjściem w morze, Nelson powraca do
fikcji z „Thompsonami":
„Thompson wydaje się połykać moje słowa, gdy opowiadam o pani
Thompson i jego dziecku. Wiesz, że miałem szczęście widzieć to maleństwo..."
Potem odrzuca całą tę dziecinadę z Thompsonami i pisze z wybuchem
uniesienia: „Kocham ją tym goręcej, że górna połowa jej twarzyczki jest tak
bardzo podobna do ukochanej matki, którą miłuję i zawsze miłować będę..."
W dalszych listach wciąż jest mowa o „adoptowanej córeczce" i wiele
przypomnień, by Emma troszczyła się o nią. Przysłany loczek włosów Horacji
— „Pan Thompson chowa na sercu razem z lokiem włosów jej drogiej matki".
Nie ulega wątpliwości, że był szczerze oddanym i kochającym ojcem — i tylko
po części ze względu na Emmę. Ogromna nieomal obsesyjna miłość do Horacji
pozwala przypuszczać, że gdyby Fanny mogła dać Nelsonowi dzieci, może
nigdy nie doszłoby do romansu z Emmą i do separacji małżeństwa.
Jako przyczynek do dyskusji na temat Horacji wypada zauważyć, że Emma
nigdy Nelsonowi nie wyznała, iż przed swoim zamążpójściem, jako
kilkunastoletnia dziewczyna, miała już dziecko, dziewczynkę, która została
adoptowana i wychowana przez jej rodzinę. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa, dziewczynka nigdy się nie dowiedziała, że sławna i
osławiona Lady Hamilton jest jej matką, a sama wyszła za rzemieślnika. Gdyby
ten soczysty skandalik wyciągnięto w swoim czasie na światło dzienne,
pozycja Lady Hamilton w towarzystwie byłaby jeszcze gorsza, niż była. Emma
nigdy, ani podczas swoich wizyt w Anglii z Sir Williamem, ani później, gdy
zamieszkała tam na stałe, nie odwiedzała swego dziecka, teraz już dorosłej
kobiety. Tak było zapewne lepiej dla wszystkich zainteresowanych.
Odwiedziny mogłyby być przykre i dla córki, i dla matki, której nie brakowało
macierzyńskiego instynktu, jak tego później dowiodła serdeczną miłością,
szczerze odwzajemnioną, do Horacji. Nawiasem mówiąc, Emma nigdy nie
powiedziała Horacji, kim naprawdę byli jej rodzice, chociaż zapewne różne
plotki dochodziły uszu małej.
„St. George" był gotów do wyjścia w morze i Nelson opuścił wschodnie
wybrzeże, by dołączyć do floty Sir Hyde'a Parkera, zbierającej się w Yarmouth.
Admiralicja dokonała dość dziwnego wyboru, mianując tego właśnie dowódcę
ekspedycji, gdy trzeba było wykazać się brawurą i śmiałością. Parker liczył
wówczas już ponad sześćdziesiątkę, był człowiekiem bogatym, znanym z
lenistwa i kunktatorstwa, a prócz
tego właśnie ożenił się z . dziewiętnastoletnią dziewczyną. Zapewne
Admiralicja ufała, że brawury i śmiałości doda ekspedycji obecność Nelsona.
Jeśli tak, to oczekiwania ich okazały się usprawiedliwione. Z chwilą
rozpoczęcia wyprawy od razu znikło to, co w usposobieniu Nelsona było
„dziecinadą'', a górę wziął znowu „prawdziwie wielki człowiek".
215
wprost na niebezpieczeństwo. Wreszcie kapitan „Bellony" podjął się
pilotowania po Kanale Królewskim, więc przeniesiono go na „Edgara" do
kapitana Murraya. W jego ślady poszedł „Agamemnon", który jednakże utknął
na mieliźnie i nie włączył się do bitwy aż do końca. Jeszcze dwie inne
jednostki, „Bellona" i „Russell" weszły na piaszczystą płyciznę po zachodniej
stronie Środkowej Głębi. One mogły przynajmniej używać swych dział
przeciwko najbardziej na południe wysuniętym hulkom nieprzyjacielskim.
Nelson wydał nowe dyspozycje i skompletował linię dziewięciu jednostek,
które nawiązały walkę.
Ale przez cały ten czas, wołania pierwszego porucznika wydającego
rozkazy i rytmiczne odpowiedzi i sternika „Ay, ay, sir!" brzmiały w uszach
jednego z miczmanów, jak nabożeństwo w katedrze. Była to z pewnością
uroczysta scena: potężne angielskie okręty jak olbrzymie białe ptaki z
szeregami luf armatnich groźnie połyskujących po bokach, zajmowały kolejno
pozycje wzdłuż linii duńskich; a w dali za nimi wielkie miasto, zamarłe w
pełnym napięcia oczekiwaniu.
Pięć mniejszych jednostek angielskich, fregat i slupów, otrzymało
polecenie zaatakowania duńskiej flotylli — z masztami i pełnymi załogami —
stojącej w porcie. Ale flotylla nie wyszła im naprzeciw i dowódca mniejszych
jednostek brytyjskich, kapitan Riou, próbował bombardować fortyfikacje
Trekroner; nie miał tu jednak żadnych szans wobec o wiele większej siły
ogniowej przeciwnika.
Bitwa pomiędzy eskadrą Nelsona i duńską linią obronną niebawem
rozgorzała w całej pełni. Jednostki duńskie nie posiadały żagli, tylko stały
takielunek: funkcjonowały tak, jak baterie nadbrzeżne. Anglicy musieli celować
w ich kadłuby, burty i artylerzystów na pokładach. Hałas bitewny coraz się
wzmagał, a jeszcze do tej przerażającej muzyki głos swój dołączały statki
bombardowe, stojące w pobliżu Środkowej Głębi i przerzucające pociski ponad
obydwiema flotyllami, w kierunku arsenałów duńskich.
— Gorąca robota! — mówił wesoło Nelson do pułkownika Stewarta. — A
dzisiejszy dzień może się każdej chwili okazać dniem ostatnim. Ale nie
chciałbym za żadne skarby być właśnie teraz gdzie indziej!
Charakterystyczne dla Nelsona, który kochał się w walce, im gorętszej, tym
lepiej, i zdawał się nie wiedzieć, co znaczy strach.
Kanonada trwała przez blisko cztery godziny. Duńczycy swoich zabitych
kanonierów zastępowali marynarzami, żołnierzami, a 'nawet po prostu
mężczyznami, ściągniętymi z nadbrzeża. Wzdłuż półtorej mili morza, przy
niewielkiej dzielącej je odległości, tysiąc pięćset dział armat słało do siebie
nawzajem śmiercionośne pociski.
„Brałem udział w stu pięciu starciach — pisał później Nelson — ale to było
ze wszystkich najstraszliwsze".
216
Najstraszliwsze — i najkrwawsze. Trzykrotnie dowódca duński musiał
przenosić swoją flagę. Na jego pierwszym okręcie flagowym, „Danneborg", z
trzystu trzydziestu ludzi załogi padło dwustu siedemdziesięciu. Okręty
angielskie ponosiły także ciężkie straty: na „Monarch" zabito ponad dwustu
ludzi.
Gdy wrzała najgorętsza bitwa, a Duńczycy odpierali zażarte ataki z odwagą
i zaciętością, Sir Hyde Parker, obserwując wszystko przez lunetę ze swego
okrętu flagowego, stojącego wraz z rezerwą wielkich jednostek na północ od
toczących się zmagań, powiedział do Dommetta, kapitana floty:
— Nie mam możności przyjść z pomocą Nelsonowi. Wiatr i prądy
są przeciw nam.
Wkrótce potem porucznik sygnałowy na pokładzie „Elephanta"
zaraportował Nelsonowi, że naczelny dowódca wywiesił flagę nr 39.
To, co zdarzyło się później, jest opowieścią, powtarzaną do dzisiejszego
dnia każdemu chłopcu angielskiemu, gdy zaczyna się po raz pierwszy uczyć
historii swego kraju. Obecną wersję powtarzamy ściśle za pułkownikiem
Stewartem:
„Lord Nelson nadal chodził tam i z powrotem po pokładzie rufówki i jak
się zdawało, nie zwracał żadnej uwagi na sygnał. Porucznik, ustawiwszy się na
drodze admirała za jego kolejnym nawrotem, zapytał, czy ma powtórzyć sygnał
nr 39. Lord Nelson odparł:
— Nie! Masz potwierdzić odbiór.
Gdy oficer już zawracał do wyjścia, Lord Nelson zawołał za nim:
— Czy sygnał nr 16 «Akcja bojowa» jest nadal wywieszony?
Porucznik odpowiedział twjerdząco, a Lord Nelson jeszcze do
rzucił:
— Pamiętaj! Tak trzymać. Przybij go gwoździem do masztu.
Teraz Lord Nelson chodził tam i z powrotem, widocznie podniecony,
poruszając kikutem prawego ramienia. Po paru nawrotach powiedział do mnie
szybkim, ostrym tonem:
— Czy ty wiesz, jaki sygnał głównodowodzący kazał wywiesić
na swoim okręcie flagowym? Numer trzydzieści dziewięć!
Gdy zapytałem, co to znaczy, odparł:
— Zaprzestać akcji... rozumiesz, zaprzestać akcji! — wzruszył
ramionami i dodał: — Niech mnie diabli porwą, jeżeli to zrobię!
Potem powiedział, o ile pamiętam, do kapitana Foleya:
— Mam tylko jedno oko. Mogę czasem niedowidzieć.
I z miną chłopca, płatającego komuś psotę, przyłożył lunetę do ślepego oka
i wykrzyknął:
— Ja naprawdę nie widzę sygnału!
Tak więc kanonada trwała dalej. Tylko angielskie fregaty dostrze-
gły sygnał Parkera. Nie mogły widzieć Nelsona sygnału nr 16, a prawie
wyrzucane z wody kulami ciężkich dział z Trekroner, wycofały się z walki z
wielkim żalem.
— Bo co sobie Nelson o nas pomyśli? — desperował kapitan Riou.
Ledwie to wymówił, celny ostrzał ogniem podłużnym przeciął
go prawie na pół".
Postępek Nelsona wydawał się aktem niesubordynacji znacznie
poważniejszym niż niegdyś, pod dowództwem Lorda Keitha na Morzu
Śródziemnym. I był niesubordynacją, jeśli go rozpatrywać w oderwaniu od
całości. Ale inaczej to wygląda, jeżeli weźmie się pod uwagę, co poprzedziło
na okręcie flagowym Parkera rozkaz sygnału nr 39. Tom Southey, brat
pierwszego biografa Nelsona, był przy tym obecny i zostawił dokładny opis
rozterki głównodowodzącego z powodu zaciekłości bitwy i ugrzęźnięcia na
mieliźnie trzech z dwunastu angielskich okrętów. Sir Hyde do kapitana
Dommetta:
— Każę dać sygnał zaprzestania akcji, bo mi chodzi o Nelsona.
Jeśli on nadal jest w stanie skutecznie walczyć, oczywiście nie posłucha
tego sygnału: jeśli zaś jest w ciężkich opałach, będzie miał usprawiedliwie
nie dla odwrotu i nikt go za to winą nie obciąży.
Była to wielkoduszność ze strony Parkera; chciał dać Nelsonowi możność
wycofania się z honorem; ale Parker nie widział nigdy przedtem Nelsona w
bitwie i nie wiedział, że im gorętsza walka, tym dla tej awanturniczej duszy
większa była rozkosz. Dommett starał się namówić swego zwierzchnika, by
jeszcze zaczekał z rozkazem sygnału. Ale Sir Hyde zaciął się. Według Toma
Southeya powiedział:
— Ogień z dział duńskich musi przygnieść Nelsona, a ma on
tylko dziewięć okrętów w akcji, by go odpierać. Zdaję sobie sprawę
z możliwych konsekwencji dla mojej własnej reputacji, ale tchórzostwem
z mojej strony byłoby całą odpowiedzialnością za klęskę obarczyć
Nelsona, jeśli klęska jest nie do uniknięcia.
Tak więc wywieszono sygnał nr 39. Z jakim rezultatem, to już
widzieliśmy.
219
wycofał swoje okręty poza zasięg baterii ciężkich dział nadbrzeżnych fortu
Trekroner, bardzo groźnych dla każdej jednostki na codzie. Wtedy się okazało,
że względy humanitarne były tylko jednym z powodów, dla których Nelson
prosił o rozejm w chwili, gdy Duńczycy byli już właściwie pobici. Dzięki temu
posunięciu wyszedł na otwarte wody własnymi okrętami i ze wszystkimi
wziętymi pryzami, bez strat w ludziach i sprzęcie.
Nelson powiedział, że była to najstraszniejsza ze wszystkich bitew, w
jakich brał udział. Była to również bitwa najsmutniejsza. Nelson nie żywił
żadnej osobistej niechęci wobec monarchistycznej Danii, w przeciwieństwie do
republikańskiej Francji, której nienawidził z głębi duszy. Ale rozumiał, że
należało udzielić lekcji Lidze Północnej i podjąwszy się tego zadania, poświęcił
mu całą swoją niezrównaną umiejętność, talent i odwagę. Jego własna relacja z
bitwy brzmiała lakonicznie i w jednym punkcie była nieścisła: bitwa rozpoczęła
się o godzinę później, niż to podał Nelson:
„Drugiego kwietnia roku 1801. Wiatr umiarkowany, południowy. O
godzinie dziewiątej dałem sygnał do akcji przeciwko linii jednostek duńskich.
Bitwa trwała około czterech godzin, kiedy to siedemnaście lub osiemnaście
jednostek z linii duńskiej zostało wziętych, spalonych lub zatopionych. Nasze
okręty poniosły wielkie straty. Wieczorem udałem się na pokład „St. George'a",
czując się bardzo źle".
Miał prawo źle się czuć, choćby tylko z braku snu. W ciągu trzech nocy, od
30 marca, gdy zaczął swoje sondowanie z małej łodzi, ledwie miał czas
przymknąć oczy. Pułkownik Stewart pisał:
„Liczy sobie już ponad czterdziestkę, a wytrzymał trudy, które zmogłyby
niejednego młodszego odeń mężczyznę. Przez sześć dni prowadził eskadrę w
wyjątkowo hazardowych warunkach nawigacyjnych, dokonał wywiadu pozycji
nieprzyjacielskich, zaplanował i wydał pisemne instrukcje oddzielnie dla
każdego kapitana i na koniec walczył w bitwie o szczególnej zaciętności; po
czym dobrą dyplomacją ocalił własne okręty od dalszych strat i uzyskał zgodę
przeciwnika na swoje propozycje. Nie szczędził własnej osoby, wystawiając się
na każdy hazard, jak jest jego obyczajem..."
A Hardy pisał do przyjaciela:
„Im dłużej z nim obcuję, tym bardziej podziwiam jego nieporównany
charakter i sądzę, że przy tej sposobności jego polityczne manewry były
jeszcze większym osiągnięciem, jeśli to możliwe, od jego zwykłej, a wspaniałej
odwagi..."
Poniesiono olbrzymie straty. Wprawdzie Anglicy nie stracili żadnego
okrętu, jednak liczba zabitych i rannych przekroczyła dziewięćset osób.
Wysoka cyfra, ale jeszcze mała w porównaniu z Duńczy-
kami, których straty wyniosły ponad sześć tysięcy zabitych, rannych lub
wziętych do niewoli. Liczby ofiar Duńczyków świadczą najlepiej o ich
zawziętości w obronie, o której Nelson sam wyraził się z podziwem.
Tego samego dnia, gdy Nelson odwiedzał rannych na okrętach, Sir Hyde
Parker powierzył mu szczególnie ważną misję dyplomatyczną.
„W południe — zanotował Nelson — głównodowodzący posłał mnie na
ląd, żebym się spotkał z księciem Danii. Obiadowałem w Pałacu i odbyłem z
nim dwugodzinną rozmowę. O' ósmej wróciłem na pokład „Londona" (okrętu
flagowego Parkera), by mu zdać relację. Bardzom zmęczony."
W Kopenhadze przydzielono Nelsonowi zbrojną eskortę, ale ludzie
gromadzili się na ulicach i gapili raczej z ciekawością i podziwem, niż
niechęcią. Może by nawet i wiwatowali na jego cześć, gdyby słyszeli, co
powiedział na samym początku rozmowy z ich księciem regentem:
— Francuzi biją się dzielnie, ale nie potrafiliby nawet przez jedną
godzinę sprostać takiemu atakowi, jaki Duńczycy odpierali przez
cztery.
Po dyskusji o różnych postanowieniach armistycjum, książę nagle zapytał:
— Lordzie Nelsonie, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie:
po co brytyjska flota weszła na Bałtyk?
Odpowiedź zabrzmiała zwięźle i bez ogródek:
— Aby zdławić najpotężniejszą i niesprowokowaną koalicję
przeciwko Wielkiej Brytanii.
Książę oświadczył, że okręty duńskie nie przyłączą się do żadnego
mocarstwa przeciw Anglii.
Później Nelson relacjonował:
„Bez wielkich perswazji zdołałem go przekonać, że dopóki Liga Północna
trzyma się razem, książę nie może się im sprzeciwić."
— Wielka Brytania życzy sobie — mówił Nelson — by Dania-
zawarła z nią przymierze albo też przeprowadziła kompletne rozbroje
nie. — Później zaproponował: — Potrzebujemy swobodnego wejścia
dla floty Sir Hyde'a Parkera do Kopenhagi i swobodnego korzystania
ze wszystkiego, co nam tutaj będzie potrzebne...
Książę przerwał szybko:
— To wam obiecuję z całą przyjemnością.
Następnie Nelson zażądał, aby „na czas trwania tych negocjacji, zawiesić
wszelkie, przymierza z Rosją."
Dalsze narady przyniosły w rezultacie armistycjum formalnie
ratyfikowane. Było ono tym pewniejsze, że niebawem nadeszła wiadomość o
zamordowaniu w dniu 24 marca cara Pawła. Jego następca, Aleksander,
wprędce odwrócił profrancuską politykę swego rządu.
Płk. Stewart udał się do kraju z wiadomościami o negocjacjach. Zabrał ze
sobą list Nelsona do Admiralicji, w którym wszyscy główni uczestnicy bitwy
zostali wyróżnieni szczególnymi pochwałami. Sir Hyde Parker również okazał
się wielkoduszny:
„Gdyby było możliwe dodać cokolwiek do dobrze zasłużonej reputacji
Lorda Nelsona, powiedziałbym tylko, że jego wysiłki choć tak wielkie do tej
pory, nigdy jeszcze nie doszły do zenitu w służbie ojczyzny, jak teraz."
Anglia znowu rozbrzmiewała jak długa i szeroka imieniem Nelsona. Jego
sławę przede wszystkim szerzył swymi relacjami pułkownik Stewart. Pierwszy
Lord Admiralicji napisał do Nelsona:
Nelson udał się wprost do Merton, dokąd przyjechał o szóstej rano. Przed
swoim przyjazdem pisał do Emmy:
„Nie przywożę do domu ani zaszczytów, ani bogactw... Obyśmy się
spotkali w szczęściu, jako że rozstawaliśmy się w strapieniu..."
Spotkanie było rzeczywiście szczęśliwe, a pani Bolton pisała do Emmy:
„Cudowna wiadomość, że mój najdroższy brat przyjechał. Jakimż rajem
musi być* teraz Merton, nie mówiąc o Ewie, która go zamieszkuje. Nie
potrzebuję życzyć Ci szczęścia, bo wiem na pewno, żeś szczęśliwa".
Radość tym większa, że w Merton razem z Emmą była również mała
Horacja.
W sam dzień powrotu Nelsona przyjechał do niego duński historyk, by
przedyskutować detale bitwy pod Kopenhagą. Admirał właśnie zdejmował
mundur, ale pośpiesznie przywdział go z powrotem i przyjął gościa z całą
kurtuazją i cierpliwością. Ubiegając się o sławę, Nelson wiedział, że będzie
musiał płacić cenę za nią. W czasie jego pobytu w Merton nieproszeni goście
przyjeżdżali bez ustanku, włącznie z jednym z książąt krwi królewskiej, aby
zobaczyć wielkiego bohatera. Mało dbali o jego wygody i potrzebę
wypoczynku. Ale on zawsze przyjmował ich gościnnie.
Wielebny William z rodziną oczywiście przyjechał zaraz i został na dłużej,
jak również Boltonowie i Matchamowie. Nelson tak był zachwycony, że miał
wokół siebie córkę, siostrzeńców i bratanków, że nawet zdawał się nie
zauważać, jak rosły rachunki za utrzymanie. Zakupił srebrne sztućce: nóż,
widelec i łyżkę, a także srebrny pozłacany kubek, wszystko z wyrytym
imieniem Horacji.
Wśród gości był Lord Minto, który tak opisał swoją wizytę:
„Pojechałem w sobotę do Merton i zastałem Nelsona właśnie zasiadającego
do obiadu w otoczeniu całej rodziny... Lady H. zajmowała miejsce u szczytu
stołu, pani Cadogan naprzeciwko. Przyjęto mnie z wielką radością. Horacja
wygląda bardzo dobrze i jest w doskonałym nastroju. Rozmawia szczerze i
serdecznie. Lady Hamilton pozmieniała niektóre urządzenia w domu i w
ogrodzie bardzo korzystnie. Mądra z niej kobieta, a namiętność płonie w niej
gorąco, jak zawsze".
Rozmowa zeszła oczywiście na tematy publiczne. Premierem był William
Pitt, a przed pięcioma miesiącami utworzono nową koalicję przeciwko Francji i
Hiszpanii. Sprzymierzeńcami brytyjskimi były: Rosja, Prusy i Austria. Wielka
Brytania zobowiązała się zapłacić
milion z ćwiercią funtów szterlingów za każde sto tysięcy uzbrojonych
żołnierzy, oddanych do dyspozycji sprzymierzeńców. Metoda opłacania
najemników miała swoją tradycję w historii, a obecnie dała początek żartom, że
Anglia gotowa jest walczyć do ostatniej kropli krwi swoich sprzymierzeńców.
Pobyt Nelsona w Merton trwał krótko. Rankiem 2 sierpnia jego dawny
kapitan fregaty, Blackwood, przyjechał specjalnie najętym dyliżansem z
wieścią, że Villeneuve jest w Kadyksie, na czele połączonych flot francuskich i
hiszpańskich o sile trzydziestu czterech okrętów. Pilnowali ich Collingwood,
Sir Richard Bickerton i Sir John Calder.
— Wiedziałem, jak tylko spojrzałem na ciebie, że przywozisz
mi wiadomość o francuskich i hiszpańskich flotach — powiedział
Nelson. — Myślę, że będę jeszcze musiał ich pobić.
Postanowił natychmiast wyruszyć do Londynu; decyzja, przyjęta przez
Emmę ze łzami, ale i z wielkodusznością.
— Choćbyśmy tu bez granic obżałowali twoją nieobecność, ofiaruj
swoje usługi zaraz i wypraw się do Kadyksu. Przyjmą ciebie i będziesz
rad. Odniesiesz chlubne zwycięstwo, a wtedy przyjedziesz tu, aby być
szczęśliwym!
Nelson objął ją serdecznym uściskiem ramienia i ze łzami w oczach
zawołał:
— Dzielna Emma! Najlepsza Emma! Gdyby było więcej takich
kobiet jak Emma, byłoby więcej Nelsonów. Przeniknęłaś moje myśli.
Kiedy Nelson był w Londynie, zdarzyło się przypadkowo historyczne
spotkanie, które najlepiej opisać słowami późniejszego księcia Wellingtona,
zwycięzcy samego Napoleona w bitwie pod Waterloo w roku 1815. W chwili
tego spotkania książę był jeszcze tylko Arturem Welles-ley, młodym
pułkownikiem, ale już zyskał sobie uznanie za prowadzenie walk w Indiach,
skąd właśnie powrócił:
„Poszedłem do ministerium kolonii na ulicy Downing. Wprowadzono mnie
do małej poczekalni na prawo, gdzie już czekał ktoś, w kim z podobieństwa do
portretów i z braku prawego ramienia natychmiast rozpoznałem Lorda Nelsona.
Nie mógł wiedzieć, kto ja jestem, ale zaraz wszczął konwersację ze mną, jeśli to
można nazwać konwersacją, bo mówił prawie wyłącznie on sam, i wciąż o
sobie. Zapewne coś, o czym wspomniałem kazało mu przypuszczać, że jestem
kimś, więc wyszedł na chwilę z pokoju, bez wątpienia po to, aby zapytać
portiera o moje nazwisko, a gdy wrócił, był to jakby zupełnie inny człowiek w
sposobie zachowania i mówienia. Posądzałem go o szarlatanerię: otóż wszystko
to znikło i Nelson zaczął rozmawiać ze mną o sprawach publicznych i o
rozwoju sytuacji na kontynencie tak rozumnie i z taką znajomością rzeczy, że
doprawdy zaskoczył mnie i zdumiał nie mniej,
niż. pierwszymi chwilami naszego spotkania. Rozmawiał, jak mąż. stanu i
wysoki oficer".
„Sekretarz stanu kazał nam długo czekać na siebie i doprawdy przez
ostatnie trzy kwadranse, czy pół godziny, rozmowa nasza była tak interesującą,
że nie przypominam sobie podobnej. Gdyby sekretarz stanu był punktualny,
albo gdyby przyjął Lorda Nelsona w ciągu pierwszego kwadransa naszej
konwersacji, odniósłbym wrażenie, jak inni czasem, że spotkałem człowieka o
charakterze lekkim i niepoważnym. Na szczęście widziałem 4°ść, by
zrozumieć, że to naprawdę nieprzeciętny człowiek i znakomity umysł".
Później Nelson został przyjęty przez samego premiera. Rozmawiali o
wielkiej, połączonej flocie, którą dowodził Villeneuve w Kadyksie.
— Muszą wreszcie wyjść na morze — powiedział Nelson.
— W takim razie — odrzekł Pitt — trzeba tam posłać więcej okrętów. A
kto obejmie naczelne dowództwo?
Wielkodusznie Nelson zaproponował:
— Trudno o lepszego człowieka od tego, którego tam macie: Colling-
wooda.
— Nie, on nie da rady — odrzekł Pitt. — Trzeba, żeby pan objął to
dowództwo.
Nelson, wyraźnie zachwycony, wyprostował się na baczność i odparł:
— Jestem gotów teraz.
XXII ŚMIERĆ BOHATERA
Prolog 6
I. Chłopięca brawura 9
II. Pierwszy w każdej potrzebie 20
III. Pieniądze czy honor? 33
IV. Kłopotliwy oficer 41
V. Mąż i ojczym 52
VI. Po deszczu pogoda 61
VII. W Neapolu po raz pierwszy 72
VIII. Hamiltonowie 81
IX. Stracone oko 93
X. Wynalazek Nelsona 106
XI. Bunty — i HMS „Theseus" 117
XII. „Złożą hołd twemu okaleczonemu ramieniu" 128
XIII. Na tropie generała Bonaparte 141
XIV. Pogrom 152
XV. Zdławienie buntu — i samowola 165
XVI. „Cenne przymioty" 178
XVII. Jeszcze raz Anglia — i rozstanie 189
X V I I I . Dwa oblicza bohatera 202
XIX. Podnosząc lunetę do ślepego oka 215
XX. Życie domowe 226
XXI. Jestem gotów teraz 237
XXII. Śmierć bohatera 250
Wybrana bibliografia 262