You are on page 1of 268

Anna i George

Bidwellowie
ADMIRAŁ
I KOCHANEK
„W kilka krótkich lat zrewolucjonizował nie
strategię lub taktykę morskiej wojny, lecz samo
pojęcie zwycięstwa. I...I Z bohaterstwa uczynił
obowiązek. Jest zaprawdę przodkiem
przerażającym."

Joseph Conrad

Zwierciadło morza
Wiek bohaterski
PROLOG

Ambicją jego było walczyć, na morzu czy na lądzie, zawsze w samym


sercu bitwy; przekształcać każdą zbrojną akcję w gwałtowne starcie,
wprowadzające nieład w szyki wroga; zdobywać chwałę dla swego kraju,
Anglii, a dla siebie honory i sławę raczej, niż zyski materialne.
Na pierwszy rzut oka postać jego dziwnie mało się nadawała do osiągnięcia
tych ambitnych celów: niewielki wzrostem, szczupłej postawy, nic w nim nie
zdradzało woli walki. Często niedomagał, często ulegał zmęczeniu i fizycznej
słabości; cierpiał nawet na morską chorobę, jeżeli znalazł się w mniejszej łodzi
albo na okręcie po długim pobycie na lądzie. Był zapewne po trosze
hipochondrykiem.
A jednak...
Kiedy w grudniu roku 1805 jego ciało — a żył tylko czterdzieści siedem lat
— umieszczone w spirytusie, przewieziono do Anglii w dwa miesiące po jego
największym i najsłynniejszym zwycięstwie, w którym oddał życie, w porcie
Dover czekały nieprzejrzane tłumy żałobne. Ludzie wiedzieli, że ta wiktoria raz
na zawsze uchroniła Anglię od zaborczej chciwości Napoleona, choć jeszcze
nie mogli wiedzieć, że zapewniła Anglii jej wyspiarską niepodległość na ponad
sto lat. W każdej wiosce, przez którą przeciągał kondukt, po obu stronach
gościńca zbierały się rzesze płaczących. Dzieci odbiegały od zabawy, starcy
opuścili ciepłe kąciki przy kominkach. Kiedy zwłoki spoczywały na katafalku
w Greenwich, dalsze tysiące przechodziły przed nim, a mało kto o suchym oku.
Ceremonia pogrzebowa, rozpoczęta w gmachu Admiralicji, do którego
kondukt przypłynął Tamizą, wielkimi barkami, wyróżniała się taką okazałością
i przepychem, jakiej dotąd nie widziano. Dzwony z wież wszystkich kościołów
miasta biły bezustannie, bębny rytmicznymi uderzeniami regulowały powolny
takt żałobnego konduktu, w którym szli książę regent, późniejszy król Jerzy IV,
ministrowie, generałowie, admiralicja, i zwykli podwładni zmarłego. Kapitan
okrętu flagowego, Thomas Hardy, niósł „sztandar emblematów", na
którym widniała
symboliczna Brytania, jak — odrzuciwszy swą dzidę i tarczę — płacze pod
flagami, reprezentującymi kolejne zwycięskie bitwy morskie bohatera, a w tle
— jego okręt flagowy, „Victory". I znowu po obu stronach ulic tłoczyli się
ludzie, z każdego okna wychylały się zapłakane twarze. Zaobserwowano, że
nawet żebracy opuścili zwykle zajmowane stanowiska, by przecisnąć się do
przodu, a tu i ówdzie stary wilk morski, o kulach, potrząsał głową z boleścią.
Trumnę umieszczono w czarnym marmurowym sarkofagu, który
przygotował dla siebie za czasów króla Karola VIII kardynał Wolsey, lecz jego
szczątki nigdy w nim nie spoczęły, bo utraciwszy łaskę królewską, kardynał
zmarł w hrabstwie Leicester i tam go pogrzebano. Sarkofag do dziś istniejący,
umieszczono na życzenie zmarłego bohatera w katedrze Św. Pawła, gdzie,
podczas ceremonii pogrzebowej, tuż za krzesłem tronowym, zajętym przez
księcia regenta, stał jako główny żałobnik — bo wdowa demonstracyjnie
odmówiła przybycia — kapitan Hardy ze „sztandarem emblematów".
Wdowa od dawna żyła w separacji z człowiekiem, który uniemożliwił
Napoleonowi inwazję na Anglię i we wcześniejszych bitwach poświęcił dla
kraju jedno ramię i oko. Przyznano jej rentę w wysokości dwóch tysięcy
funtów szterlingów rocznie. Wprawdzie za życia niezbyt szczodrze
wynagradzano zmarłego w porównaniu z innymi, o mniejszych zasługach i
sławie, ale teraz nadano jego starszemu bratu tytuł hrabiowski wraz z pensją,
wynoszącą pięć tysięcy funtów rocznie — co było dużą sumą w owych czasach
— i jednorazowo sto tysięcy na zakup majątku, odpowiedniego do godności
tytułu. Dwie siostry dostały każda po piętnaście tysięcy.
Natomiast najdroższa ze wszystkich zmarłemu bohaterowi, matka jego
jedynego dziecka, kobieta, która pielęgnowała jego delikatny organizm i
okaleczone ciało w ciągu tych niewielu wolnych od czynnej służby miesięcy
tak, by był w stanie nadal służyć i zwyciężać; kobieta, która ~go
pobłogosławiła, gdy się wyprawiał, by oddać życie za kraj; kobieta, o którą
błagał króla i rząd w ostatnich godzinach swego życia: „...by zapewniono jej
możliwość egzystencji na poziomie, odpowiadającym jej randze" — nie
otrzymała żadnego dowodu pamięci. Córka kowala, wdowa po dyplomacie,
jako nieoficjalna żona zmarłego nie miała nawet prawa uczestniczyć w
ceremoniach pogrzebowych. Mogła tylko, siedząc samotnie, z twarzą zalaną
łzami, piersią wstrząsaną płaczem, drżącą ręką dopisać na ostatnim liście od
ukochanego — liście, skreślonym na parę godzin przed tym, nim kula celnym
strzałem przeszyła mu kręgosłup — te słowa:
„O, tragiczna, opuszczona Emma,
O, sławny, szczęśliwy Nelson!"
I CHŁOPIĘCA BRAWURA

— Czy nie widział pan, panie kapitanie, młodego Nelsona? — pytał oficer
średniej wachty na pokładzie HMS (okrętu jego królewskiej mości) „Carcass"
dowódcę, kapitana Skeffingtona Lutwidge.
— Czemu miałbym go widzieć, o tej porze? Chyba śpi w swoim hamaku.
— Nie ma go tam, panie kapitanie. Właśnie robiłem obchód okrętu. Nie
jest na służbie, ale hamaka nawet nie spuścił. I jeszcze jednego z chłopców
brak...
— A gdzież oni się podzieli?
— Niepokoję się, panie kapitanie. Nelson to przedsiębiorczy młokos.
— Tak. I dlatego więcej sobie po nim obiecuję, niż po wielu innych.
— Ale zarazem więcej kłopotów przyczynia. Jeśli tych dwóch wplątało
się w jakąś eskapadę, to założyłbym się o miedziany guzik przeciw naszemu
okrętowi, że z podniety Nelsona...
„Carcass" i jego bliźniaczy okręt, HMS „Racehorse" stały w okowach
zlodowaciałej kry. Była to skromna ekspedycja naukowa pod patronatem rządu
brytyjskiego, w celu dokonania pomiarów i obserwacji arktycznego brzegu
polarnego. Piętnastoletni Horatio Nelson, już po trzyletniej praktyce na morzu,
dzięki protekcji wpływowego wuja dostał się na „Carcass". Oficjalnie nie
wolno było na tę wyprawę zabierać nikogo poniżej lat osiemnastu, ale w XVIII
wieku kapitanowie często na własną rękę werbowali załogę i władze
przymykały oczy, jeśli przy sposobności dokonywano drobnych przekroczeń
regulaminu.
Gdy znaleźli się o jakieś dziesięć stopni od bieguna północnego, okręty nie
mogły dalej żeglować, nie mogły też się cofnąć. Utknęły w lodach. W ciągu
długich tygodni widok z pokładów przerażał monotonią; bezkresna biel
śniegów dookoła, czasem stado fok, czasem niedźwiedź polarny. Młodsi
członkowie załogi zachowywali się, jak zwykle chłopcy: zjeżdżali ze
wzniesień, ślizgali się, dokazywali, obrzucali się śnieżkami, lepili bałwany.
Parokrotnie rozważano ewentualność opuszczenia okrę-
tów i przygotowywano łodzie, by je naładować i pociągnąć po śnieżnej
równinie. Młody kadet miał później z dumą wspominać, że pomimo jego wieku
wyznaczono go na dowódcę jednej z łodzi, gdyby doszło do porzucenia
„Carcass".
W chwili, gdy odkryto nieobecność Nelsona i jego towarzysza, noc już
zapadła, a pogoda była mglista. Kapitan i oficer wachtowy, wychyleni za burtę,
wpatrywali się w biały mrok. Nic nie było widać. Wystawiono warty
obserwacyjne ze wszystkich stron okrętu. Wreszcie, między trzecią a czwartą
nad ranem, mgła zaczęła rzednąć, wstał blady dzień.
— Widzę ich, panie kapitanie! — krzyknął z masztu marynarz. Lutwidge,
który niespokojny o chłopców, wcale nie położył się spać, spiesznie nastawił
lunetę. W dość dużej odległości można było dostrzec dwie drobne sylwetki,
najwyraźniej atakujące polarnego niedźwiedzia, oddzielone od niego tylko
szczeliną w lodzie.
— Przesygnalizować, żeby natychmiast wracali na pokład — wydał
rozkaz kapitan. Flagi sygnałowe wybiegły w górę.
Dwaj winowajcy nie spostrzegli sygnału. A może nie chcieli go widzieć;
nie byłby to jedyny raz, kiedy Nelson zignorował sygnał zaprzestania akcji.
Chłopiec na lodzie podniósł muszkiet i wystrzelił. Musiał chybić, bo zwierzę
nie zareagowało, a Horatio chwycił muszkiet za lufę i zamachnął się nim na
niedźwiedzia poprzez czarną szczelinę.
— Rozdrażnią bestię, panie kapitanie — mruknął oficer. — Stracimy obu
chłopców.
— Wystrzelić z działa — rozkazał Lutwidge.
Rozkaz wykonano i niedźwiedź, obejrzawszy się w stronę huku i dymu,
odbiegł ciężkim kłusem. Dwaj mocno zawstydzeni chłopcy stanęli przed
obliczem kapitana. Rozgniewany wagarami, nieposłuszeństwem i głupotą ataku
na niedźwiedzia, Lutwidge zwymyślał obu młodzików iście po żeglarsku.
— A w ogóle, czegoście chcieli od tego niedźwiedzia? — spytał,
gdy się już trochę wysapał. — Co byście z nim zrobili, gdyby jakimś
cudem udało się wam go zabić?
Młody Nelson wysunął do przodu dolną wargę: ten grymas często później
u niego obserwowano w chwilach trudnych i niebezpiecznych.
— Panie kapitanie, chciałem zabić niedźwiedzia, by jego skórę
zawieźć memu ojcu.
Wkrótce po tym incydencie lody ruszyły. Oba okręty, zdoławszy się
wyswobodzić z ich groźnego uścisku, wyszły na pełne morze i powróciły do
Anglii z bardzo skromnym dorobkiem obserwacji naukowych.
Każdy, kto znał krótki do tej pory życiorys młodego Horatia Nelsona, nie
dziwił się zapewne ani jego ucieczką z okrętu, ani napaścią na nie-
bezpieczne zwierzę. Ojciec, dla którego chciał zdobyć ową niedźwiedzią skórę,
był pastorem kościoła w Burnham Thorpe, wsi w hrabstwie Norfolk, u
wschodnich wybrzeży Anglii. O tym zapadłym zakątku, cichym i spokojnym,
prócz periodycznie nawiedzających go silnych wichrów od Morza Północnego
wielebny Edmund Nelson pisał, że „w południe tak samo tu pusto i cicho, jak o
północy". Probostwo — wielki dom o stromym czerwonym dachu i weneckich
oknach, wychodzących z jednej strony na uroczy ogród i rzeczułkę, zwaną
Burn — szczyciło się pięknym- drzewostanem i ozdobną sadzawką.
Pastor z Burnham Thorpe ukończył studia uniwersyteckie i na całe życie
pozostał rozmiłowany w klasykach. Ale pochodził ze skromnej rodziny: matka
była córką piekarza w Cambridge, ojciec także pastorem ubożuchnej parafii. Z
drugiej strony, matka Horatia liczyła do swych przodków Sir Roberta Walpole,
męża stanu i ministra pierwszych monarchów z dynastii hanowerskiej, Jerzego
I i Jerzego II. Również inni z jej krewnych mogli być użyteczni synowi,
ambitnie marzącemu o karierze na morzu. Sucklingowie, na przykład, od
pokoleń byli żeglarzami, a jeden z nich, Maurycy, za czasów młodości Horatia
dowodził okrętem wojennym.
Urodzony dnia 29 września 1758 roku, Horatio, chłopiec drobnego
wzrostu, a przy bladej cerze i jasnych włosach sprawiający wrażenie
słabowitego, był piątym synem swoich rodziców, którzy mieli wszystkiego
jedenaścioro dzieci; z tego troje zmarło w niemowlęctwie, a jeszcze troje — w
dzieciństwie.
Pastor nie wyróżniał się szczególną surowością, jaka cechowała wielu
ówczesnych ojców, natomiast wierzył w zalety „świeżego powietrza,
hartownych ćwiczeń, ciepła, czystości i liberalnej edukacji". Między innymi
zabraniał dzieciom opierać się plecami o krzesło, na którym siedziały, a
dziewczynkom o słabym wzroku nosić okulary, ponieważ uważał to za
pobłażanie własnym ułomnościom. Wiele lat później Horatio często czytywał
gazety ojcu, którego oczy bez pomocy okularów nie mogły sprostać zadaniu.
Nelsonowie żyli bardzo^ skromnie. Były to czasy, kiedy pastorzy w Anglii,
o ile nie pochodzili z zamożnej rodziny, albo nie zyskali sobie bogatego
patrona, przeważnie klepali biedę. Natomiast ci, którzy mieli osobiste dochody,
zwykle angażowali za skąpą pensję wikarego, by pełnił ich obowiązki, a sami
spędzali długie wakacje na polowaniach w Szkocji, na kuracjach w modnych
uzdrowiskach, w kompanii arystokracji i szlachty. Nie zajmowali się kwestiami
wiary i moralności parafian, więcej obchodziły ich dochody z posiadłości
wypuszczonych w dzierżawę. Jeśli którys raczył wstąpić na ambonę, to rzadko
kiedy wygłaszał własne kazania, a zazwyczaj posługiwał się tekstem,
napisanym
przez jakiegoś zdolniejszego kleryka. Wyższe duchowieństwo — jak biskupi
— pochodziło prawie wyłącznie z możnych rodów.
Przeciętnym pastorom, na poziomie mniej więcej Edmunda Nelsona,
dochód czterdziestu funtów szterlingów, według oceny ówczesnego pisarza
Oliviera Goldsmitha, umożliwiał życie „ledwo dostatnie"; a bywały wypadki,
że niektórzy utrzymywali rodziny z siedemnastu funtów rocznie, oprócz
dziesięcin, bardzo nieregularnie wpływających.
Młodzi Nelsonowie — ich matka zmarła, gdy Horatio miał pięć lat —
wiedzieli więc od dzieciństwa, że będą musieli polegać na własnych
zdolnościach, by zarabiać na życie, tym bardziej że wielebny Edmund Nelson
często chorował i musiał wyjeżdżać do uzdrowiska w Bath, którego lecznicze
wody już wtedy były znane. Z pozostałego przy życiu rodzeństwa, Maurycy,
dzięki protekcji „żeglarskiego" wuja Sucklinga, po którym nosił imię, dostał
posadę w Urzędzie Marynarki Wojennej; drugi z braci założył sklep we wsi,
ale zbankrutował, po czym rozpił się i umarł. Zuzanna i Katarzyna początkowo
pracowały w sklepie, później, odziedziczywszy na szczęście niewielki spadek
po jakimś krewnym, zgromadziły skromne posagi i wyszły za mąż, William
zaś, o rok starszy od Horatia — i próżniak — został duchownym.
Formalne wykształcenie Horatia było oczywiście krótkie i pobieżne,
zaszczepiło mu jednakże zamiłowanie do lektury. Czytał największych autorów
stulecia — Samuela Richardsona, Henryka Fieldinga, Tobiasza Smolletta,
Oliviera Goldsmitha, Samuela Johnsona i innych — a także związał się na całe
życie z Biblią i Szekspirem. Tego ostatniego lubił cytować, nie zawsze
dokładnie. Jeden z jego szkolnych kolegów wspominał, gdy Horatio już stał się
sławny, jak to kiedyś przyszły żeglarz zaprzęgnął swoich rówieśników do
pompowania wody na ulicę Downham Market, gdzie mieściła się szkoła, aby
on mógł w tym strumieniu puszczać papierowe łódki.
Zanotowano parę charakterystycznych incydentów z dzieciństwa i
wczesnej młodości Horatia. Kiedyś, jako małe dziecko, zawędrował w
towarzystwie pastucha daleko od domu. Nie wrócił na obiad, nie było go przy
podwieczorku. Zaniepokojono się. Jego babka lamentowała:
— Na pewno go Cyganie uprowadzili!
Zaczęto poszukiwania i w końcu właśnie babka odnalazła malca, jak
siedział nad brzegiem strumienia, zbyt głębokiego, by mógł się przeprawić.
— Doprawdy, moje dziecko — rzekła babka — dziwię się, że głód i
strach- nie sprowadziły ciebie do domu.
— Strach! — zawołał Horatio. — Babciu, co to jest? Ja nigdy nie
widziałem stracha.
Inny incydent dotyczy wyrażenia, którym Horatio miał się często
posługiwać w przyszłości.
Razem z bratem Williamem wyprawili się kiedyś konno z domu do
internatu. Spadł obfity śnieg i William, który niechętnie znosił niewygody,
powiedział:
— Śnieg jest coraz głębszy. Lepiej zawróćmy do domu. Konie
nam ugrzęzną i nie będziemy mogli przejechać.
Wielebny Edmund Nelson nie był zachwycony ponownym pojawieniem
się synów. Nalegał:
— Spróbujcie jeszcze raz. I pozostawiam to waszemu honorowi:
jeśli droga naprawdę jest niebezpieczna, możecie wrócić, ale pamiętajcie,
zawierzam waszemu honorowi.
Śnieg wciąż padał, coraz trudniej było jechać. William rzekł:
— Nie ma co, wracamy. Nie można od nas wymagać, byśmy w taką
pogodę jechali.
Na co Horatio odparł:
— Musimy. Pamiętaj, że zawierzono naszemu honorowi.
Dojechali wreszcie, zaśnieżeni i zmoknięci, ale z nienaruszonym
honorem, do internatu szkolnego w Downham Market.

W ogrodzie dyrektora szkoły rosły wspaniałe grusze, o pięknych owocach.


Stanowiły naturalnie ogromną pokusę dla chłopców, którzy spoglądali na nie
łakomie przez okna.
— Pójdźcie i przynieście nam gruszek — mali chłopcy namawiali
starszych kolegów.
— Dostanę porządne lanie, jeśli mnie złapią — wymawiał się przezornie
większy z wyrostków.
— Ja pójdę! — Był to oczywiście Horatio, jeden z najmniejszych
wzrostem, ochotnik zgłaszający się do każdego ryzykownego
przedsięwzięcia.
— Ty! Nie odważysz się! — szydzili koledzy.
— Zwiążcie mi dziś wieczorem kilka prześcieradeł razem, a zobaczycie,
czy się odważę.
Kiedy -zapadła noc, Horatio ześlizgnął się po zaimprowizowanej linie.
Płócienny worek, który zabrał ze sobą, napełnił dorodnymi owocami. Linę z
prześcieradeł wciągnęli koledzy z powrotem, przez okno dormitorium. Horatio
rozdzielił gruszki.
— Prawdziwa uczta! — oznajmił wspaniałomyślnie największy z
chłopców, ten, który przezornie wycofał się z wyprawy. 1 dodał: — Ale ty
żadnej gruszki dla siebie nie zatrzymałeś.
— Nie chcę. Kradzione owoce nie dla mnie. Przyniosłem te gruszki
dlatego, żeście się wszyscy bali pójść. Musiałem wam pokazać, że ja się nie
boję.
Nie zawsze miał być tak skrupulatny, jeśli chodziło o kradzione owoce —
innego rodzaju.
Na temat młodości człowieka tak sławnego, jak Horatio Nelson, w
nieunikniony sposób rodzą się anegdoty, powtarzane przez przyjaciół i
znajomych, mające dowodzić, że ich bohater od zarania życia posiadał te cechy
charakteru, które później stanowiły o jego wielkości. Część anegdot bywa
wymyślona znacznie później, ale zapewne nie te, zanotowane w biografii
Nelsona, napisanej zaledwie w cztery lata po jego śmierci, przez poetę i pisarza
Roberta Southeya. Świadczą one istotnie o dzielności, której później Nelson
dawał dowody w poważniejszych okolicznościach.
Jedno jest pewne, że Nelson wychowywał się w atmosferze morza. Prócz
tego, że miał wuja w marynarce, jego rodzinne strony były zawsze krainą
żeglarzy. Większa część ludności tych okolic utrzymywała się z morza, a
powracający do domów opowiadali o wielkich wyprawach, podniecających
przygodach, pewno jeszcze je koloryzując. Pod wpływem takiego klimatu
chłopiec, który już wykazywał awanturnicze zamiłowania, a i ambitny był
ponad miarę, zapragnął zakosztować życia w marynarce. Pamiętał też o
trudnościach materialnych w rodzinnym domu i chciał jak najrychlej postawić
pierwszy krok na drodze, wiodącej co najmniej do samodzielności, a może
także do fortuny i sławy.
Tak więc Horatio, chociaż podówczas zaledwie dwunastoletni i od
dzieciństwa słabowitego zdrowia, poprosił starszego brata Williama:
— Napisz do ojca do Bath i powiedz mu, że ja bardzo chciałbym zaciągnąć
się na okręt z wujem Maurycym.
W Anglii od pewnego czasu panował pokój, ale teraz zanosiło się na wojnę
z Hiszpanią o Wyspy Falklandzkie, koło wybrzeży Argentyny. Wuj Maurycy
otrzymał dowództwo okrętu „Raisonable" — zdobytego od Francuzów w
dawniejszym konflikcie — i rozkaz wyjścia na południowy Atlantyk, jak tylko
ukończy przygotowania.
Ojciec Horatia nie miał nic przeciwko projektowi. Zmniejszyłoby to
ciężary finansowe rodziny, a prócz tego wielebny Edmund Nelson doszedł już
do przekonania, że ten jego młodziutki syn, gdy dojdzie lat męskich, wywiąże
się chlubnie ze swych zadań w każdym zawodzie, jaki obierze. Tak więc
zwrócono się do kapitana Sucklinga, który zgodził się zabrać ze sobą
siostrzeńca, chociaż z szorstką szczerością napisał:
„... a co wam zawinił biedny Horatio, taki cherlak, że jego właśnie ze
wszystkich synów chcecie wysłać na ciężkie trudy życia na morzu?" 1 na
zakończenie: „Ale niech przyjeżdża. Gdy pierwszy raz wdamy się w bitwę,
może mu kula armatnia urwie łeb i zakończy moją opiekę".
Zniechęciłoby to może kogo innego, ale nie Horatia. Być jednym z
chłopców okrętowych — ależ to marzenie! Werbowano ich w owych czasach
bardzo młodo, w wieku od jedenastu do piętnastu lat, a ich ambicją był awans
na kadeta, porucznika, kapitana, wreszcie — o ile im kula armatnia głowy nie
urwała — może admirała. Zależało to głównie od protekcji, a w tym szczęście
Horatiowi sprzyjało, gdyż jego opiekun, kapitan Suckling, miał wkrótce zostać
kontrolerem Urzędu Marynarki, co było wysokim stanowiskiem. Wojna też
przyspieszała promocje, eliminując wielu oficerów z listy żyjących. Żołd był
skromny, przynajmniej aż do stopnia porucznika, ale zawsze liczyło się na
udział w zysku za zdobyte pryzy, albo za eskortowanie konwojów statków
handlowych przez niebezpieczne wody.
*
A tymczasem w roku 1763 urodził się w Valensoles w Prowansji chłopiec,
którego ochrzczono imionami Pierre Charles Jean Baptiste Sylvestre. A
nazwisko — Villeneuve. Wstąpił do marynarki wojennej Francji i stosunkowo
szybko osiągnął rangę kapitana. Przeznaczenia, które los mu gotował na
drugim brzegu Kanału La Manche — ani on sam, ani nikt jeszcze nie
odgadywał.

Wyznaczonego dnia pastor odwiózł syna do Londynu i osobiście wsadził


do dyliżansu, zmierzającego do Chatham, gdzie u ujścia Tamizy stał
„Raisonable". Po przybyciu do portu, Horatio sam już musiał sobie radzić,
dźwigając tobołki i szukając drogi. Zabłądził. Wreszcie jakiś oficer zatrzymał
go, wypytał, oznajmił, że zna dobrze kapitana Sucklinga, zabrał chłopaka do
swego domu, gdzie go nakarmił, napoił i ostatecznie zaprowadził aż na pokład
okrętu. Ten dobry samarytanin musiał pamiętać własne pierwsze kroki w
służbie w marynarce. Kapitana Sucklinga nie było na okręcie. Nikt nic nie
wiedział o ewentualnym przybyciu kogoś tak mało ważnego, jak chłopiec
okrętowy.
— Czekaj cierpliwie. Twój wuj przyjdzie — zapewnił go przygodny
opiekun.
Wuj Maurycy rzeczywiście przyszedł, ale dopiero następnego dnia, a
tymczasem chłopcu nie powiedziano nawet, gdzie ma zawiesić hamak na
nocleg. Spotkał swego protektora z oczyma czerwonymi od niewyspania, a
może i od paru łez, wylanych z osamotnienia i tęsknoty za domem.
W ciągu pięciu miesięcy niezdecydowane działania wojenne ustały, nie
doszedłszy do punktu wrzenia; Hiszpanie zostawili Falklandy w rękach Anglii.
„Raisonable" wrócił do macierzystego portu w Chatham.
Nie sprawdziły się złowieszcze przepowiednie wuja Maurycego: Horatio nie
zaznał ani bitwy, ani nawet ostrego strzelania. Suckling przeniesiony na okręt
„Triumph", by pełnić straż u ujścia Tamizy, zdecydował, że w tych warunkach
chłopiec nie nauczy się kunsztu żeglarskiego. W Anglii panował pokój. Wiele
okrętów wojennych zacumowano w różnych portach, a załogi rozpuszczono do
domów. Więc wuj Maurycy umieścił Horatia na statku handlowym, żeglującym
do Indii Zachodnich pod dowództwem kapitana Johna Rathbone, dawniej na
służbie w marynarce wojennej.
W rok później chłopiec znowu stanął przed wujem.
— Wyglądasz doskonale, mój chłopcze — rzekł Suckling. — I chyba w
tej wyprawie nie tylko na zdrowiu skorzystałeś. No, i za kogo się teraz masz?
— Za doświadczonego marynarza, proszę wuja.
— Co robiłeś na statku?
— Wypełniałem obowiązki marynarza: wspinałem się na maszty,
wybierałem liny, zwijałem i refowałem żagle...
— Cegiełkowałeś pokład?
— Oczywiście, proszę wuja. I pompowałem wodę zęzową, opróżniałem
kubłami latrynę, świnie karmiłem.
Kapitan prychnął krótkim śmiechem.
— Bardzo dobrze! Oficer marynarki wojennej powinien z eksperiencji
znać każdą robotę swoich podkomendnych i sam ją w razie potrzeby sprawnie
wykonać. A jak tam z nawigacją?
— Kapitan Rathbone uczył mnie posługiwać się sekstansem,
magnetycznym kompasem i chronometrem dla oznaczenia długości
geograficznej.
— Wiesz, że te pierwsze dwa instrumenty, które wymieniłeś posiadamy
dopiero od kilku lat — zauważył Suckling.
— Tak mi powiedział kapitan Rathbone, proszę wuja.
— Czy w Indiach Zachodnich schodziłeś na ląd?
— Tylko eskortowałem z trzema marynarzami przenoszenie towarów do
składów w porcie.
— Nie zszedłeś, kiedy miałeś czas wolny od służby?
— Nie, mój wuju. Kapitan Rathbone powiedział, że w marynarskich
tawernach bywają częste awantury, tedy nie chce ryzykować, żebym w coś nie
został wmieszany.
Suckling dobrze znał takie tawerny, w których marynarze zadawali się z
niewiastami swobodnych obyczajów i pili mocne trunki, więc wdzięczny był
Rathbone'owi za jego opiekę nad chłopcem.
— Kapitan schodził na ląd?
— Tak, proszę wuja. Mówił, ze idzie odwiedzić znajomych kupców,
ale że mnie ze sobą nie weźmie, aby później na statku nie dokuczano mi, jako
wybranemu pupilowi kapitana.
— A nie miałeś kłopotów z kamratami?
— Nie, mój wuju. Trochę ze mnie pokpiwali, że to niby kapitan mnie
faworyzował. Ale ja zawsze byłem gotów pomóc w każdej potrzebie, więc dali
mi spokój i traktowali mnie tak przyzwoicie, jak można oczekiwać.
Ta „przyzwoitość" bywała pewno nieokrzesana, ale żeglarze cenią chłopca
śmiałego i nie uchylającego się od żadnej roboty.
— A czy kamraci nauczyli cię czegoś? — pytał dalej Suckling. Horatio
zawahał się.
— Tak, mój wuju.
— No, więc, gadaj śmiało! Czego cię nauczyli?
— Że nienawidzą służby w marynarce wojennej.
— A wierzę! Czy ci mówili, dlaczego?
— Tak, proszę wuja. Z powodu żelaznej dyscypliny, utrzymywanej
„kotem o dziewięciu ogonach". — Tak majtkowie nazywali używany
do chłosty batog o dziewięciu rzemieniach z wprawionym na końcu
każdego rzemienia kawałkiem żelaza. — I dlatego, że w ogóle nie zaznają
odpoczynku, bo nawet kiedy mają czas wolny, to zawsze ktoś tam ich
pogania. Oficerowie, a wielu z nich to brutale, uważają się za wyższy
gatunek ludzi, niż prości marynarze. Załodze rzadko zezwalają zejść
na ląd, kiedy okręt zawinie do portu.
Bez wątpienia jeszcze innych rzeczy nauczył się Horatio od majtków, a
także wielu ich wyrażeń, chociaż sam nigdy nie nabrał zwyczaju przeklinać po
żeglarsku.
— Koniec twojej relacji wiąże się z początkiem — tłumaczył Suckling. —
Ludzie są niekontenci, oględnie mówiąc, i gdyby ich puszczono na ląd, to by
zdezerterowali. Czy wyciągnąłeś jakieś własne wnioski z tych brutalnych
lekcji?
— Tak, mój wuju. Postanowiłem sobie, że gdy ja szlify oficerskie dostanę,
będę tak postępował, aby mnie ludzie- respektowali, ale żeby się mnie nie bali.
Kapitan Rathbone potwierdził moje konkluzje.
— Jak to potwierdził? Mówiłeś mu o tym?
— Nie, mój wuju. Znalazłem u niego potwierdzenie dlatego, że on sam
jest na pewno doskonałym żeglarzem i oficerem, a zarazem robi co w jego
mocy, by poprawić kondycję życia marynarzy na swoim statku i daje im tyle
swobody, ile może.
— Zawsze wiedziałem, że z tego Ralhbone'a dobry oficer — zauważył
Suckling — chociaż u nas nigdy okrętem nie dowodził. Wystąpił z marynarki
wojennej właśnie dlatego, że mu się nie podobały sprawy, o jakich
wspomniałeś. Ja osobiście sądzę, że lepiej zostać i postarać
się, by przynajmniej na jednym okręcie życie dla załogi było znośne. Ale każdy
za siebie decyduje, chociaż Rathbone'a szkoda. Sam później zaobserwujesz, jak
się będziesz baczniej przyglądał, że nie wszędzie jest tak źle. Widziałeś, jak
było na moim okręcie. Bywają załogi całkiem kontente. Pamiętaj, że nie ma
dobrej albo złej załogi, są tylko dobrzy lub źli oficerowie na okręcie.-
— Będę pamiętał, mój wuju. I będę się starał z całego serca być
dobrym oficerem.
*
Wuj zabrał siostrzeńca na okręt „Triumph", dał mu awans na kadeta i
powierzył komendę nad kutrem, patrolującym ujście Tamizy. Tak, według jego
własnych słów, napisanych znacznie później, Horatio, podobnie jak jego
sławny elżbietański poprzednik, Francis Drakę, uczył się nawigacji na małym
statku na przybrzeżnych wodach:
„...pomału zdobywałem kunszt żeglowania wśród raf i mielizn, co później
dobrze mi służyło."
Jako kadet z nie najgorszym pochodzeniem i koneksjami, Horatio mógł
liczyć, że kiedyś wejdzie na wyżkę kapitańską. Syn farmera, który by zaciągnął
się w tym samym czasie, byłby nazywany „posługaczem kapitana" albo
mesowym — nie chłopcem okrętowym — a szanse promocji miałby
minimalne.
Później przydarzyła się przygoda z niedźwiedziem podczas ekspedycji
polarnej. W każdym razie chłopiec wydawał się rad z wyboru kariery
zawodowej i nie było już w ogóle mowy o porzuceniu służby w marynarce,
chociaż w owym czasie dobrze zdawał sobie sprawę, jak wiele prawdy było w
słowach Sucklinga o „ciężkim trudzie na morzu" i jak wiele słuszności w
kazaniu, które mu wypalił, gdy pierwszy raz spotkał go na pokładzie
„Raisonable":
— Teraz będziesz z konieczności zdany na własne siły — mówił
wtedy kapitan Suckling. — Tu nie ma bocznego wyjścia, którym mógłbyś się
wymknąć, ani niczyjej piersi, na której byś się wyżalił. Zrezygnowałeś z dobrze
zastawionego stołu, by nie mieć stołu w ogóle i zamieniłeś dobre łóżko na
hamak. Będziesz spał w pomieszczeniu, dokąd
światło dnia nigdy nie dociera, a świeże powietrze tylko wtedy, gdy
wichura je sforsuje. Będziesz przepędzał całe dnie na rejach, gotów
każdej chwili wspiąć się na maszt, gdy trzeba postawić bramżagiel albo
zwinąć żagiel boczny. Twoim oświetleniem w dzień i w nocy będzie
ogarek, zwykle przylepiony do talerza, z którego jesz. Żywność będziesz
miał soloną czy marynowaną, często nadpsutą, a jeśli zechcesz ją inaczej
przyrządzić, sam musisz być sobie kucharzem...
Może Suckling nieco przesadzał, chcąc wypróbować determinację
chłopca. Ale bardzo podobny obraz życia na morzu podaje Tobiasz Smollett,
chirurg okrętowy, a później powieściopisarz. Horatia nic nie zraziło.
— A jak wuj zaczynał, czy wtedy było w marynarce tak samo? — zapytał.
— Tak.
— I wuj to przetrzymał, by dojść do obecnej rangi?
— Tak.
— Jeśli wuj potrafił, to i ja potrafię, i dojdę może jeszcze wyższych
godności.
Chłopięca brawura, jak w incydencie z polarnym niedźwiedziem, na
zawsze miała pozostać charakterystyczną cechą Horatia.
II PIERWSZY W KAŻDEJ POTRZEBIE

Młody bóg w złocistym szamerunku przechadzał się po pokładzie rufowym


fregaty „Hinchingbroke" stojącej w Port Royal na Jamajce. Złota lamówka
ozdabiała wyłogi i mankiety jego nowego surduta, a stosowany kapelusz,
również oblamowany złotem, nałożony był w poprzek, nie wzdłuż. Zwyczaj
noszenia kapelusza w ten sposób miał Napoleon, a w wojennej marynarce
brytyjskiej był dozwolony, acz nie zalecany, począwszy od rangi kapitana
pełniącego dowództwo. Jeszcze inne oznaki świadczyły o świeżo upieczonej
godności Nelsona. Podwładni, do których się zwracał, zdejmowali kapelusze.
Sternik jego gigu, zbliżając się do okrętu wojennego, tylko podnosił cztery
palce prawej ręki, by wskazać rangę oficera, siedzącego na rufie. Jeśli na
morzu, po zmroku wezwano, by się obwołał, w odpowiedzi nie podawano jego
nazwiska, lecz nazwę okrętu, którym dowodził. Teraz, gdy nowo mianowany
kapitan przechadzał się po rufówce, niżsi rangą oficerowie stali zgodnie ze
zwyczajem po przeciwnej stronie, by nie przeszkadzać mu w brzemiennym
powagą zamyśleniu. I nie podchodzili, o ile ich nie zawezwał.
Nelson — bo kapitana nie wypada dłużej nazywać familiarnie „Horatio" —
przetrwał trudy i niebezpieczeństwa, którymi mu groził wuj Suckling.
Awansował bardzo szybko i został kapitanem na trzy miesiące przed dojściem
do pełnoletności. Był uszczęśliwiony i dumny, że tak wcześnie wspiął się do
rangi, w której według obowiązujących naówczas, a zmienionych dopiero w
osiemnaście lat później przepisów, nikt młodszy wiekiem nie mógł zyskać
przed nim promocji. Była więc sposobność ku temu, by rozmyślać o
dotychczasowej karierze, bo Nelson nie zwykł, według słów Szekspira:
„odtrącać drabiny, ze wzgardą zostawiając szczeble, po których przeszedł".
Nauczył się wiele, ale mało zaznał podniecających przygód. Trzeba tu
powiedzieć, acz z żalem, że młody Nelson bardzo sobie życzył wybuchu
wojny.
Po ekspedycji polarnej Horatio był kadetem na HMS. „Seahorse",
żeglując przez trzy lata do portów bliskiego Wschodu i do Indii. Na tym
samym okręcie służył tez jako kadet Thomas Troubridge, później najbliższy
przyjaciel i stronnik Nelsona w ciągu całego prawie okresu służby w wojennej
marynarce. Rejs dostarczył cennych doświadczeń — wiadomości o
różnorodnych klimatach i przy wszelkiej pogodzie; pozwolił też poznać
egzotyczne porty, jak Bombaj, Madras, Surat, Basrah nad Zatoką Perską i inne
odległe "miejscowości, gdzie małe angielskie kolonie lub nawet samotni
konsulowie z otwartymi ramionami przyjmowali rodaków, których odwiedziny
dowodziły, że ojczyzna nie całkiem o nich zapomniała.
W rejsie wielokrotnie zdarzały się przykłady rygorów surowej żeglarskiej
dyscypliny. Pierwszy porucznik na pokładzie „Seahorse" stanął przed sądem
wojennym za zaniedbywanie obowiązków i został zdegradowany. W eskadrze
nie mniej niż dwieście razy nakazano karę chłosty za różne przewinienia,
często błahe. I pogodniejszy incydent: Horatio po raz pierwszy zapoznał się z
hazardem. Wygrał trzysta funtów szterlingów i zwierzył się Troubridge'owi:
— Równie łatwo mogłem przegrać podobną sumę, a nie mógłbym jej
zapłacić i mój honor byłby narażony na szwank. Nieprędko wezmę znowu
karty do ręki.
W końcu, w grudniu 1775 roku Horatio zapadł na febrę tak ciężką, że
lekarz okrętowy orzekł, iż tylko szybki powrót do Anglii może mu uratować
życie. Była to prawdopodobnie malaria, wówczas jeszcze mało znana
medycynie, ponieważ na podobne nawroty gorączki Nelson cierpiał później do
końca życia.
Fregata „Dolphin", na której odbywał podróż powrotną, była okrętem
nowoczesnym. Choremu przydzielono obszerną i dobrze przewietrzoną kabinę.
Młodzik wyzdrowiał szybko, ale stracił na wadze — pozostał bardzo szczupły
już na zawsze — a jego jasne włosy zbielały jeszcze bardziej.
W dwa dni po przybyciu do Anglii mianowano go zastępcą porucznika na
„Worcester", sześćdziesięcioczterodziałowym okręcie liniowym, pod komendą
kapitana Marka Robinsona. Anglia prowadziła wojnę, tym razem przeciw
własnym amerykańskim koloniom. Lafayette wraz z kompanią francuskich
ochotników bili się już po stronie kolonistów, walczących o niepodległość i
uwolnienie od ciężarów, nakładanych przez macierzysty kraj. Rządy Francji i
Hiszpanii tylko czekały na porażkę Anglii, by zadać jej dodatkowy cios i
później dzielić się łupami w ewentualnym traktacie pokojowym. Natomiast
Kościuszko i Pułaski, podobnie jak Lafayette, bezinteresownie walczyli „o
wolność naszą i waszą".
Przezorność nakazywała eskortować konwoje statków handlowych

2i
nawet na wodach europejskich i zadanie to wyznaczono między innymi
okrętowi „Worcester", przede wszystkim w rejsach z Anglii do Gibraltaru.
Kapitan Nelson na pokładzie „Hinchingbroke" z uśmiechem satysfakcji
wspominał, że chociaż z racji młodego wieku nie powinno mu się było
powierzać wachty, kapitan Robinson robił to i mawiał, że „czuł się tak
spokojny, gdy ja byłem na pokładzie, jak gdyby to czuwał starszy wiekiem
oficer na\)kręcie".
Znowu w kraju, Horatio zdał z bardzo dobrymi wynikami egzamin na
porucznika. Do tej pory rodzina wspierała go finansowo, ale na żołdzie
porucznika — chociaż bardzo skąpym — postanowił dłużej z takiej pomocy
nie korzystać:
„Odtąd na własnych siłach muszę polegać i ufam, że przyniosę zaszczyt
sobie i moim bliskim".
Wuj Suckling wystarał się dla świeżo upieczonego oficera o nominację na
drugiego porucznika na trzydziestodwudziałowej fregacie „Lowestoft",
szykującej się do wyjścia w rejs do Indii Zachodnich. — , Będziesz miał
dobrego kapitana — mówił Suckling. — Rozumny, dzielny, wielkoduszny,
zacny z kościami ten kapitan William Locker. Bywają kapitanowie, którzy
nawet oficerami pomiatają jak śmieciami. Nie zmarnuj sposobności. Musisz
wykazać, żeś wart twego stopnia i nominacji. Porucznik może wiele zdziałać,
by wesprzeć kapitana i ulżyć doli załogi.
Fregaty były trzymasztowymi okrętami wojennymi z ożaglowaniem
rejowym. Główne działa umieszczono na pokładzie, a dodatkowe na rufie i
dziobówce, razem fregaty były uzbrojone w trzydzieści do czterdziestu dział.
Nazywano je „oczyma floty" i używano w czasie wojny do rekonesansów,
blokady i wypatrywania nieprzyjaciela. Zgrupowanie okrętów bez fregat
musiało napotykać trudności z odnalezieniem miejsca pobytu wrogiej floty. O
tym miał się w przyszłości Nelson przekonać na własnej skórze — i to bardzo
dotkliwie.
Kapitan fregaty „Lowestoft" zaprzyjaźnił się z młodym drugim
porucznikiem, który w wiele lat później pisał do niego:
„Byłem pańskim uczniem.,, i moją jedyną zasługą jest to, że byłem
pojętnym uczniem".
Pojętnym uczniem Nelson zapewne był, ale jako nauczyciel nie miał
zwyczaju praktykowania tego, czego sam uczył: ścisłej dyscypliny i
posłuszeństwa rozkazom.
Zanim „Lowestoft" był gotów do rejsu, Horatio przepędził jeszcze trochę
wolnego czasu na lądzie, zajmując się głównie — pozowaniem do własnego
portretu. Nigdy też, do końca życia, nie znudziło go to zajęcie, jeśli je można
nazwać zajęciem. Istnieje wiele jego portretów. Gdy wrócił na okręt, kazano
mu zająć się-czymś, co mu o wiele mniej,
a właściwie wcale nie odpowiadało. Załoga była wciąż jeszcze nie
skompletowana i musiał jako oficer służbowy stanąć na czele oddziału,
zwanego popularnie „bandą porywaczy", złożonego z paru kadetów i kilku
najsilniejszych marynarzy.
Z powodów, o których opowiadali już Nelsonowi żeglarze na statku
handlowym, werbunek załóg na okręty wojenne przysparzał zawsze wielu
kłopotów Admiralicji i pojedynczym kapitanom w ciągu całego XVIII wieku.
W czasie pokoju czekała na nominację spora liczba oficerów, trzymanych na
pół żołdu, ale bardzo nieliczna kadra — może około dziesięciu tysięcy —
zawodowych marynarzy. A gdy na wojnę się zanosiło, trzeba było sto tysięcy
lub więcej ludzi, by obsadzić załogami stojące w portach okręty. Zagarniano
pod przymusem doświadczonych żeglarzy ze statków handlowych, nawet na
rejsie. Jednak jeszcze potrzebowano ludzi, choćby i nieobeznanych z morzem,
do prac tylko pośrednio związanych z nawigacją czy obsługą żagli. By takich
zdobyć, „bandy porywaczy" urządzały branki w uboższych dzielnicach miast
portowych, gdzie władze municypalne rzadko kiedy zaglądały.
Nelson utrzymywał, że grupy werbunkowe potrzebne były dlatego tylko, że
oficerowie za mało dbali o zapewnienie marynarzom znośnych warunków
egzystencji. Znacznie później, jako kapitan, nie miał nigdy kłopotów z
rekrutacją załogi, tak powszechnie znany był z humanitarnego traktowania
marynarzy. Zawsze ostro karał buntowników, ale sympatyzował z ludźmi,
.którzy, zasłużywszy się dobrze ojczyźnie w czasie wojny, niejednokrotnie
utraciwszy nogę lub rękę, spotykali się z lekceważeniem i zapomnieniem, gdy
nadszedł czas pokoju. Mężczyźni, zagarnięci przez bandy werbunkowe, nie
tylko nie dostawali zezwolenia zejścia na ląd, gdy okręty zawijały do portu, ale
nawet gdy zostawały na dłuższy pobyt w dokach dla napraw. Załogi, zwłaszcza
z branki, wysyłano wówczas pod strażą na inne okręty.
„Bandy porywaczy" teoretycznie zabierały tylko zawodowych marynarzy i
żeglarzy, ale tak naprawdę zagarniały każdego mężczyznę od lat piętnastu do
pięćdziesięciu. Jak na szubienicy, we flocie nikomu nie przepuszczano. Kapitan
Nelson, przechadzając się po pokładzie, z satysfakcją przypominał sobie* że
nie pozwolił nazbyt gorliwemu bosmanowi zabrać pana młodego od boku
świeżo poślubionej żony, sprzed wrót kościoła, i męża od łóżka ciężko chorej
żony z dwojgiem małych dzieci, bawiących się w kącie nędznej izby. Bosman
twierdził, że należało do zwyczaju zabieranie takich ludzi, o ile nie mieli
wpływowych lub bogatych przyjaciół, by ich wykupili — ale Horatio nie chciał
o tym słyszeć.
Złe z zasady, branki rodziły jeszcze dodatkowe nadużycia. Opiekunowie,
którym powierzono majętności osieroconych krewniaków, ojco-
wie, z dezaprobatą oceniający ewentualnych konkurentów do ręki córek,
donosili werbownikom o młodych ludziach i w zamian za porcję grogu
wysyłali ich na morze, skąd przy odrobinie szczęścia nigdy nie powracali.
Takimi sposobami utrzymywano stan załóg we flocie, a najbardziej w tych
brudnych sprawach zadziwiało, że siłą zaciągnięci na pokład mężczyźni
zwykle lojalnie służyli ojczyźnie i swoim kapitanom, w obronie swobód,
których ich samych pozbawiono.
Kiedy fregata „Lowestoft" dotarła do Indii Zachodnich, amerykańscy i
francuscy kaprowie napadali na brytyjskie statki handlowe na wodach
Karaibów. Zadaniem okrętów jego królewskiej mości na tym akwenie była
ochrona konwojów. Niebawem Brytyjczycy zdobyli amerykański statek
korsarski. Morze było wzburzone, dął silny wiatr. Locker rozkazał swemu
pierwszemu porucznikowi dokonać abordażu pryzu. Oficer zbiegł na dół, by
przypasać szpadę i zamarudził. Szalupie, która miała go zabrać, uwiązanej przy
okręcie, groziło zatopienie. Zirytowany kapitan Locker wykrzyknął:
— Czyż doprawdy nie ma oficera na tym okręcie, który by wziął
pryz?
Oficer nawigacyjny zgłosił się na ochotnika, ale Horatio już wskoczył do
łodzi, wołając:
— Teraz ja, a jeśli nie wrócę, będzie twoja kolej!
Olbrzymie fale przerzuciły łódź na drugą stronę statku korsarskiego,
później z powrotem. W końcu jednak abordażu dokonano.
Komendę szkunera, który wzięto później, Locker powierzył Horatiowi z
rozkazem samodzielnego działania, niezależnie od fregaty „Lowestoft".
Horatio wziął jeszcze jeden pryz i uczył się pilotażu po wszystkich
cieśninach między wyspami na północ od Hispanioli (dziś Haiti). Kunszt
żeglugi na płytkich wodach, między mieliznami, miał stać się jego
specjalnością.
Z początkiem lata roku 1778 admirał Sir Peter Parker przybył z posterunku
nowojorskiego, by objąć komendę na Jamajce. Kapitan Locker polecił mu
Horatia Nelsona, na trzeciego porucznika na okręcie flagowym „Bristol".
Horatio wziął sobie do serca dobre rady wuja i nie tylko spełniał swe obowiązki
przy Lockerze, ale naprawdę troszczył się o załogę. Toteż gdy opuszczał
„Lowestoft" urządzono małą ceremonię, bardzo niezwykłą, jeśli chodziło o
oficera tak niskiej rangi. Marynarze w komplecie przyszli go pożegnać i
ofiarowali mu w prezencie wyrzeźbiony z kości słoniowej model ich fregaty.
Później Nelson zabierał tę pamiątkę z okrętu na okręt, gdzie tylko służył, i
zawsze stawiał na honorowym miejscu w kabinie.
Cuthbert Collingwood, starszy od Horatia, ale wiernie idący jego

24
śladem w ciągu całej ich wspólnej kariery na morzu, objął jego stanowisko na
fregacie „Lowestoft". Rekomendacja Lockera na okręt flagowy była
najlepszym świadectwem doskonałej opinii, jaką kapitan miał o młodym
poruczniku. Pod bacznym okiem admirała ambitny oficer miał większe
możliwości awansu, toteż trzeci porucznik załogi „Bristolu" niebawem został
pierwszym, a wkrótce mianowano go dowódcą brygu „Badger".
Kiedy „Badger" stał w Zatoce Montego na północno-zachodnim wybrzeżu
Jamajki, przybył na kotwicowisko dwudziestodziałowy okręt „Glasgow" pod
kapitanem Thomasem Lloydem. Zdarzyło się, że mesowy, kradnąc rum,
zaprószył ogień pod pokładem. Okręt stanął w płomieniach, marynarze z załogi
zaczęli skakać do wody. Horatio popłynął łodziami z „Badgera" i krzyknął do
tych, którzy jeszcze byli na pokładzie płonącego okrętu, by wyrzucali za burtę
wszystkie beczułki z prochem. O tym zajściu pisał później:
„Kapitan Lloyd nie zaprzeczy z pewnością mojemu mniemaniu, że tylko
dzięki moim wysiłkom, przyłączonym do jego własnych, nie zginął ani jeden
członek z załogi «Glasgow»".
W kilku zdarzeniach Horatio dał się poznać, jako energiczny i zdolny
oficer. Tak więc dnia 11 czerwca roku 1779 Sir Peter Parker podniósł go do
rangi kapitana w czynnej służbie i powierzył mu dowództwo
trzydziestodwudziałowego okrętu „Hinchingbroke", a nominację we
właściwym czasie zatwierdził Urząd Admiralicji. Komendę nad „Badgerem"
objął po Nelsonie Collingwood.
Nelson był teraz w pełni samodzielny. Nie miał też już niczyjej protekcji,
ponieważ wuj Maurycy Suckling zmarł, zostawiając w testamencie po pięćset
funtów szterlingów każdemu ze siostrzeńców. Nelsonowi nie dość było
przelewać na papier własne, często bardzo niezdyscyplinowane opinie.
Dorzucił jeszcze wyimaginowane poglądy swego zmarłego wuja. Do
porucznika z załogi „Hinchingbroke" powiedział:
— Gdybym był w pobliżu, gdy mój wuj umierał, rzekłby do mnie
niewątpliwie: „Chłopcze mój, powierzam cię ojczyźnie. Służ jej dobrze w
każdej potrzebie, a ona nigdy ciebie nie opuści i w końcu hojnie ci się
wypłaci".
Były to oczywiście własne przekonania Nelsona, których nigdy nie
zmienił, chociaż, prawdę mówiąc, rząd brytyjski wynagradzał go stale i pod
każdym względem o wiele gorzej niż innych, którzy się mniej zasłużyli.
*
„Hinchingbroke" stał w Port Royal na Jamajce, u wejścia do zatoki
portowej miasta Kingston, tak szerokiej, że mogła się wydawać śródziem-
nym morzem. Nazwy różnych miejsc na wybrzeżach, jak Diabelskie Skały,
Dziurawy Wrak, Cypel Pod Szubienicą — przypominały dawniejsze dzieje.
Port Royal łączyła z Jamajką długa, zakrzywiona na kształt łuku płaska
mierzeja, jak cienki sierp malachitowej zieleni zarośli i palm, obwiedzionych
pasemkiem złota: piaszczystą plażą. Od strony lądu schodziła nad zatokę
szmaragdowa równina, na której wzniesiono Kingston.
Kapitan „Hinchingbroke" zszedł z okrętu. Doniesiono Anglikom, że do
ataku na Jamajkę szykuje się duża flota francuskiej marynarki wojennej oraz
transport dwudziestu tysięcy żołnierzy. Do obrony wyspy nie można było
zgromadzić więcej, jak siedem tysięcy ludzi, ale baterie dział nadbrzeżnych
mogły otworzyć skuteczny ogień przeciwko lądującym oddziałom. Nelson
ofiarował swoje usługi gubernatorowi i powierzono mu — z aprobatą admirała
— komendę baterii fortu Charles, stanowiącego część Port Royal. Żadne
obawy nie przyćmiewały jego zapału, ale do domu napisał, że być może
wkrótce będzie się musiał uczyć francuskiego.
Pierwszy porucznik „Hinchingbroke", objąwszy tymczasowe dowództwo
okrętu, codziennie składał relację swemu kapitanowi. Przy jednej z takich
okazji Nelson, przechadzając się z nim po murach fortu, górującego nad
miasteczkiem, opowiadał:
— Chodząc tutaj wspominam, jak to wszystko musiało wyglądać w
siedemnastym wieku, kiedy na tych wodach hulali piraci. Ponoć była to
jaskinia wszelkiego zła, najgorsze miejsce ze wszystkich, jakie znano w
ówczesnym, tak zwanym cywilizowanym świecie. Na tych nabrzeżach leżały
stosy pakt beli i beczek, worków napchanych cennymi korzeniami, skrzynek
pełnych złotych dukatów, strzeżonych przez ogorzałych mężczyzn o
przerażającym wyglądzie: jeden z czarną łatą na oku, drugi ż drewnianą nogą, a
wszyscy uzbrojeni po zęby, w kordelasy i noże. Tam dalej, u ujścia rzeczułek,
które dobrze znamy, cumowano statki wielorybnicze i szalupy, żaglowce
zdobyte na hiszpańskich kupcach, czółna krajowców i stargane burzami barki z
Plymouth. A na brzegu chaty kryte palmowymi liśćmi, drewniane domy z
balkonami, skierowanymi na morze, nawet kamienne budynki kryte dachówką.
Pełno sklepów dostawców okrętowych, zapach smołowanych lin, kramy z
tandetną biżuterią, najwięcej pierścionków i kolczyków, także jedwabie i
koronkowe mantyle, papugi w klatkach...
— Przedstawiasz pan, panie kapitanie, bardzo romantyczną egzotykę —
zauważył z uśmiechem porucznik.
— Romantyczną, być może — odrzekł Nelson. — Ale nie brak było
brutalności i okrucieństwa. Skrzynie i wory dźwigali po tych kocich łbach —
niewolnicy. Pod jakimś murem leżało paru marynarzy spitych

26
w sztok, bełkoczących w malignie. Z otworów w chatach przyzywały skąpo
odziane brunatnoskóre kobiety. Wywrzaskując jakąś dawno wyuczoną
angielską śpiewkę morską, szli całą gromadą piraci, zataczali się, przystawali i
zachodzili do tych jaskiń rozpusty. Z tawern dolatywały hałasy pijących, brzęk
kufli, czasem trzaśniecie pięścią w stół i odgłosy bójki. Gra w kości, wrzaski,
kłótnie, błysk kordelasa, nawet strzał z pistoletu...
— I korsarze układający plany następnej napaści na jakieś miasto lub
statek — dorzucił porucznik.
— Nad tym pewno naradzali się na swoich pirackich statkach,
zrabowanych, oczywiście, załogi powywieszane, a w najlepszym razie
puszczone w dryf na szalupie w środku morza — ciągnął Nelson. —
Argumenty i sprzeczki, ostatecznie rozstrzygane rzutem kości na stół.
Uroczyste klaśnięcie w dłoń i wołanie o rum, by oblać ugodę...
— I jak się to wszystko skończyło?
— Wyobraź sobie, trzęsieniem ziemi, prawie sto lat temu, w roku pańskim
1692. Morze zalało całe miasto, wdarło się na ulice, zatopiło chaty, jaskinie gry
i domy rozpusty, statki zmieniło w stosy potrzaskanego drewna, a mężczyzn i
kobiety zagarnęło w otchłań, razem z ich zbrodniczo zdobytymi skarbami.
*
Francuzi, może nie zdając sobie sprawy z własnej liczebnej przewagi,
może pod nazbyt przezornym dowództwem, wcale Port Royal nie zaatakowali.
Zamiast kierować ogniem działowym w forcie Charles, Nelson znalazł się na
pokładzie „Hinchingbroke" na naradzie z generałem Georgem Daliingiem,
wojskowym dowódcą na Karaibach, oraz majorem Johnem Polsonem. Przez
okno kabiny Dalling wskazywał ręką na morze tam, gdzie za przestrzenią wód
leżała Środkowa Ameryka.
— Na brzegach Nikaragui — mówił — jest miasto Greytown.
(Dziś zwane San Juan del Norte.) Tam wylądujecie, dalej udacie
się w górę rzeki San Juan aż do jeziora Nikaragua, forsownym marszem
podejdziecie do miast Granada i Leon, weźmiecie je szturmem i otworzycie
sobie przejście aż do wybrzeży Pacyfiku. Jak mi Bóg miły, panowie, chciałbym
być młodym i niższej rangi, by wyprawić się razem
z wami!
Gdyby lepiej wiedział, na co ich wysyła, pewno byłby mniej
entuzjastyczny.
Zamierzano przeciąć Hiszpanom komunikację pomiędzy ich południowymi
a północnymi koloniami — olbrzymie przedsięwzięcie najeżone trudnościami,
ale Nelson, mając polecenie tylko przewieźć oddziały
wojska do Greytown, nic więcej, nabrał wody w usta i milczał. W parę lat
później, gdy współdziałał z wojskami lądowymi w basenie Morza
Śródziemnego, był juz mniej powściągliwy. A nawet i teraz, pisząc do kapitana
Lockera o planowanym przedsięwzięciu, zauważył bez zbytniego optymizmu:
„Jak to wypadnie, Bóg jeden raczy wiedzieć".
Wstrząsnęła nim naprawdę wiadomość, że do ekspedycji wyznaczono
zaledwie pięciuset żołnierzy — później miano dosłać więcej — i że nikt nie
znał żadnych szczegółów o rzece San Juan, ani o rozmieszczeniu fortów
obronnych Hiszpanów. Nie wiedziano nawet, ile tych fortów w ogóle było.
Przygotowania do wyprawy wlokły się długo. Nadeszła gorąca pora roku.
— Najgroźniejszym wrogiem będzie dla nas klimat — zauważył
Nelson.
Miał słuszność, jak się niebawem okazało.
Gdy okręty dotarły do ujścia San Juan, perspektywy przedstawiały się
posępnie. Hiszpanie, dowiedziawszy się zawczasu o planach angielskich,
rozesłali wieści wśród tubylczych Indian, że intruzi przybywają z zamiarem
naboru niewolników. Nie można więc było nigdzie wynająć przewodników,
ani też czółen, którymi, jak optymistycznie zakładał generał Dalling,
przewieziono by wojsko w górę rzeki.
Nelson i major Poison stali na pokładzie „Hinchingbroke", obserwując
scenę nic dobrego nie wróżącą. Major rzekł:
— I tu właśnie opuszczasz nas! Zrobię, co w mojej mocy, ale wyznaję,
że ci zazdroszczę.
Młody kapitan energicznie potrząsnął głową.
— Według moich rozkazów miałem was tu przetransportować
i tu zostawić. Nie mogę się do tych rozkazów zastosować. Zostaję,
a moje barki, razem z czółnami, jakie zdołamy może nająć, zabiorą
was w górę rzeki.
Żołnierze wysiedli na ląd, a Nelson pożeglował na swoim okręcie na
północ, trzymając się blisko wybrzeży Nikaragui. Namawianiem, podarunkami,
a czasem pod wycelowanymi z pokładu „Hinchingbroke" armatami, Nelson
zebrał pokaźną flotyllę indiańskich łodzi i czółen. Powróciwszy z nią do ujścia
rzeki przekonał się, że klimat rzeczywiście opowiedział się po stronie
Hiszpanów. Żółta febra szerzyła spustoszenie wśród ludzi Polsona. Jednakże
Nelson z całą energią zabrał się do szykowania ekspedycji w górę rzeki.
— Czy dasz mi jednego ze swoich kadetów, by dowodził łodziami? —
pytał Poison.
— Ani mi się śni — brzmiała natychmiastowa odpowiedź. — Sam
popłynę. Przynajmniej będę miał pewność, że zrobiono dla was wszystko, co
było możliwe.
W wyprawie po rzece żołnierze, bez żadnego doświadczenia w
obchodzeniu się z łodziami, nie na wiele się przydawali. Dodatkowo obciążały
ich mundury: czerwone i granatowe surduty z grubego sukna, ze smarowanymi
bielidłem z glinki szerokimi skórzanymi pasami i bando-letami. Marynarze
nosili lekkie, ćwiczebne spodnie, miękkie obuwie i chustki zawiązane na
głowie. I chociaż major Poison starał się jak mógł, po tej ekspedycji Nelson
nabrał kiepskiej opinii o wojsku lądowym swego kraju. Po lądowo-morskich
wspólnych działaniach wojennych na Morzu Śródziemnym jeszcze gorzej
osądzał wojskowych. Był zdania, że żołnierzom tylko szkodził nadmierny dryl,
który pozbawiał ich zdolności agresywnego działania, a oficerowie, jak generał
Dalling, nie potrafili rozumnie zaplanować i przygotować akcji wojennej.
Miało jeszcze minąć dwadzieścia lat, n i m Artur Wellesley, książę Wellington,
wprowadzi zmiany i podniesie poziom armii brytyjskiej na niespotykane
wyżyny w wojnach, toczonych w Portugalii, Hiszpanii, Francji i pod Waterloo.
Poziom wody w rzece San Juan opadł bardzo nisko w suchej porze roku.
Indianie pilotowali lekkie, o płytkim zanurzeniu czółna między zdradzieckimi
mieliznami. Marynarze Nelsona musieli niejednokrotnie wyskakiwać ze swych
łodzi, obciążonych zabranymi przez majora Polsona działkami obrotowymi i
holować je linami, albo spychać z płycizny. Kiedy po kilku dniach dotarli na
głębsze wody, musieli borykać się z nagłymi wirami i prądami wśród kamieni.
Żar lał się z nieba, ściany zieleni po obu brzegach nie pozwalały na dopływ
świeżego powietrza, w obfitych rosach co nocy ludzie przemakali. Szerzyły s,ię
choroby. Po suchej i gorącej porze roku, miały niebawem przyjść tropikalne
deszcze. Wydzielano coraz skąpsze racje żywności. Trzeba było polować na
małpy i różne gady, gotować nieznane potrawy. Febra atakowała teraz
żołnierzy i marynarzy po równi. Kilku zmarło od ukąszeń jadowitych węży.
Pewnego dnia Indianie, wysłani przodem na zwiady, wrócili z
ostrzeżeniem, że przed nimi leży w środku rzeki wysepka, zwana St.
Bartolomeo, którą Hiszpanie ufortyfikowali jako forpocztę. Flotylla nie mogła
przepłynąć obok wyspy nie wyparłszy przedtem garnizonu, niezbyt zresztą
licznego.
— Musimy wyładować działka obrotowe na brzeg i zaatakować ich
ogniem armatnim — proponował major Poison.
— Nic podobnego — obruszył się Nelson. — Tam jest ledwie garść ludzi.
Zostaw to mnie.
Nie zważając na ogień z lekkich dział i muszkietów, którym rozświetliła
się wyspa, wyskoczył z łodzi prosto do wody. W ślad za nim jego marynarze.
Jedynym z żołnierzy, jaki mu towarzyszył, był zastępca Polsona, kapitan
Despard. Dno było błotniste, grząskie. Posuwając się jak najspiesznïej, z
każdym krokiem wyciągając nogi z lepkiego mułu', Nelson pogubił swoje buty.
Niczym nie zrażony, parł naprzód ze szpadą w dłoni i w kilka minut później
dwudziestu czy trzydziestu Hiszpanów, broniących wyspy, obezwładniono i
pokonano.
Nie były to jedyne niebezpieczeństwa, na które, wraz z żółtą febrą, Nelson
narażał się w ekspedycji w górę rzeki. Pewnego ranka, wkrótce po wzięciu
szturmem wyspy, obudził go jeden z indiańskich przewodników, szarpiąc za
ramię.
— O co chodzi? — spytał Nelson z irytacją.
Indianin wskazał- na jaszczurkę, żwawo sunącą po drzewie, do którego.był
uwiązany hamak kapitański i powiedział mu, że dostrzegł tego gada pełznącego
po jego twarzy. Łamaną angielszczyzną wytłumaczył, że jaszczurka, zwana
„monitorem" zapowiada bliskość jadowitego węża. I rzeczywiście, spieszne
poszukiwania wykryły groźnego węża o śmiercionośnym jadzie, zwiniętego w
kłębek i śpiącego na hamaku w nogach Nelsona. Indianin zabił gada jednym
błyskawicznym ciosem noża, uderzając w łeb ledwie obudzonego zwierzęcia.
O szesnaście mil za wyspą ekspedycja dotarła do twierdzy San Juan,
stanowiącej klucz do jeziora Nicaragua, miasta Granady i całego obszaru, dalej
położonego.
— Brać szturmem, natychmiast — doradzał Nelson.
Ale tym razem Poison i Despard uparli się przy swoim zdaniu.
— Inaczej jak regularnym oblężeniem nie zdobędziemy tych fortyfikacji
— argumentował Poison.
— Wcale się z tobą nie zgadzam — odparł Nelson. — Z samymi tylko
moimi marynarzami, bez żołnierzy, zaatakuję i wezmę szturmem ten fort.
— Dokonałeś cudów podczas wyprawy rzeką — odpowiedział spokojnie
Poison. — Ale teraz musisz mnie zostawić komendę nad dalszymi operacjami.
To już żołnierska rzecz.
Uparty i samowolny, Nelson wiedział jednak, że głową muru nie przebije.
Ustąpił.
Dziesięć dni trwały przygotowania do oblężenia, pod osłoną wysokich
płotów z gałęzi, kryjących ruchy wojsk. Nelson kierował rozmieszczeniem
armat. Praca była ciężka, a dla jego wyczerpanego już organizmu zmęczenie
stanowiło równie groźne niebezpieczeństwo, co ogień z dział fortecznych —
może nawet groźniejsze.
Nadeszła pora deszczowa. I w pięć dni po rozpoczęciu oblężenia,
gdy działa grzmiały, a muszkiety groźnie naszczekiwały, Nelson napił się wody
ze stawu, do którego przypadkiem wrzucono gałęzie trującego drzewa
mancinelli. Dotknięcie nawet liści tego drzewa wywołuje pęcherze na skórze, a
jego owoc jest śmiertelną trucizną. Nelson zachorował. Prawie równocześnie
nadszedł z Jamajki rozkaz, by natychmiast powracał objąć komendę na
czterdziestodziałowym okręcie „Janus". Ten rozkaz być może uratował mu
życie, bo z własnej woli pewno by nie porzucił oblężenia, chory czy zdrów.
Wyprawił się więc w drogę powrotną do ujścia San Juan, razem z
marynarzami, którzy pod względem zdrowotnym znosili trudy tej ekspedycji
nie lepiej od pogardzanych żołnierzy. Oblężenie kontynuowano i ostatecznie
twierdzę zdobyto. Ale cena zwycięstwa okazała się wysoka. Zdziesiątkowane
chorobami oddziały nie były w stanie kontynuować pochodu. Tak, jak Nelson
przewidywał, pokonał ich klimat, nie Hiszpanie. Codziennie nowi żołnierze
zapadali na febrę i dyzenterię. Z winy generała Dallinga i tych, którzy
zaplanowali ekspedycję lekceważąc klimat, geografię i historię kraju, zginęły
setki ludzi zupełnie nadaremno. Z dwustuosobowej załogi „Hinchingbroke"
osiemdziesięciu siedmiu zachorowało w ciągu jednej nocy. W owych czasach,
przy niskim stanie medycyny zapobiegawczej i nieznajomości skutecznych
leków, Indie Zachodnie były rzeczywiście grobem dla Anglików, którzy do
roku 1796 stracili tam czterdzieści tysięcy ludzi, głównie z powodu chorób;
dalszych czterdzieści tysięcy nie nadawało się do służby. W kilkanaście lat
później książę Wellington stracił mniej niż czterdzieści tysięcy żołnierzy we
wszystkich swoich zwycięskich kampaniach przeciw Francuzom w Hiszpanii.
Nelson wrócił na Jamajkę. W Port Royal musiano go znieść na ląd na
noszach i umieszczono w domu pewnej Murzynki. Nazywała się Cuba
Cornwallis. Wyraz „Cuba" oznaczał targ niewolników, gdzie ją niegdyś
zakupiono — jak my byśmy dzisiaj powiedzieli: „kubańska kawa". Nazwisko
Cornwallis dodano, gdy wyzwolił ją jej właściciel, angielski kapitan tego
nazwiska. Była ona pielęgniarką o dobrej reputacji i w jej domu, jak w
sanatorium czy szpitalu, wracali do zdrowia liczni chorzy oficerowie. Nelson
bardzo się poprawił pod jej troskliwą opieką, ale jego wyczerpany organizm tak
był osłabiony, że na polecenie lekarza musiano go zwolnić z dowództwa na
przydzielonym mu okręcie i odesłać do kraju. Jego zdrowie pozostało
nadwerężone na zawsze, chociaż medycyna owego czasu nie umiała określić
czy przyczyną były nawroty ataków febry, czy też zatrucie mancinellą.
Co do własnego udziału w ekspedycji nikaraguańskiej, Nelson nie widział
powodów do niezadowolenia, wręcz odwrotnie. Pisał w raporcie:
„Obrano mnie dowódcą żeglarskiej strony wyprawy. Major Poison, który
dowodził wojskiem, zrelacjonuje moje osiągnięcia: jak pozostawiłem mój okręt
w ujściu, jak przewiozłem oddziały łodziami ponad sto mil w górę rzeki, dokąd
nie dotarł od czasów korsarskich nikt prócz Hiszpanów... Doniesie też, jak
zaatakowałem i wziąłem szturmem wysunięty fort nieprzyjacielski... i jak
rozmieściłem działa na umocnionych pozycjach, a później kierowałem
ogniem... i byłem pierwszą przyczyną sukcesu tej części ekspedycji".
Trudno ten raport nazwać skromnie powściągliwym. Ale tak miało być
przez całe życie Nelsona. Otwarcie wyrażał swoje emocje i satysfakcję z
własnych osiągnięć w raportach do dowódców i Admiralicji, w listach do
przyjaciół, żony i kochanki. Z ekspedycji nikaraguańskiej major Poison pisał,
potwierdzając zasługi Nelsona:
„Zawinęła mała fregata i zszedł z niej jasnowłosy chłopiec. W dwa czy trzy
dni zajął się rozmaitymi zadaniami, a później kierował wszystkimi operacjami.
Brak mi słów, by wyrazić moje zobowiązanie wobec niego. Był pierwszy w
każdej służbie, dniem i nocą".
Irytującą chełpliwość Nelsona zwykle wspierały niezaprzeczalne fakty.
III PIENIĄDZE CZY HONOR?

— Otrzymałem pański rachunek, doktorze. O wiele za nisko ocenia pan


swoje usługi. Pan mi życie ocalił! Przez trzy miesiące opiekował się pan mną z
troskliwością pielęgniarki i matki. Proszę mi pozwolić przynajmniej pięć
gwinei dołożyć...
— Wybaczy pan, drogi kapitanie Nelsonie — odparł dr Woodward,
ujmując swego przypadkiem spotkanego pacjenta pod ramię i spacerując razem
z nim. Byli w angielskim uzdrowisku Bath. — Wypełniam, co uważam za mój
zawodowy obowiązek. Stracił pan zdrowie, kapitanie, w służbie króla i
ojczyzny, a proszę mi wierzyć, że i ja chcę w skromnej mierze przyczynić się
do pana dalszych zasług. Nie przyjmę od pana więcej.
Ta rozmowa wymaga komentarza.
Po pierwsze, zacny doktor, jak wielu innych podówczas, miał zwyczaj brać
wysokie honoraria od pacjentów bogatych, którzy mogli płacić bez uszczerbku
swoich fortun, po to, by leczyć tanio niezamożnych, albo szczególnie na to jego
zdaniem zasługujących.
Po drugie, trzeba wziąć pod uwagę ducha owych czasów. Nelsona często
oskarża się o pompatyczność z powodu jego górnolotnych wyrażeń o miłości
do króla i ojczyzny, o tym, iż pragnął im przynieść chwałę i honor. Ale
wyrażenia tego rodzaju-nie były wtedy niczym niezwykłym. Sztywna
powściągliwość, uważana obecnie za cechę narodową Anglików, jeszcze nie
istniała: była wynikiem rozwoju w XIX wieku wielkich szkół publicznych
(które były prywatne) i ich wpływu na zachowanie wyższych i średnich klas. W
XVIII wieku nikt nie starał się ukrywać własnych, skądinąd chwalebnych
emocji.
Anglia miała właśnie utracić kolonie amerykańskie, natomiast zyskać
Kanadę, zwyciężywszy tam wojska francuskie; w Indiach brunatnoskórych
krajowców podbijał ów „z nieba zesłany generał", Lord Clive. Na kontynencie
europejskim nie walczyło wiele angielskich wojsk, ale angielskie pieniądze
utrzymywały tam równowagę sił. I wprawdzie nie
zniszczono wojennej floty żadnego państwa, jednakże brytyjscy żeglarze
licznymi, chociaż może niezbyt spektakularnymi zwycięstwami dowodzili, że
panują nad morzami świata. Angielski patriotyzm rozkwitał. Ale nie był to
gołosłowny szowinizm. Kiedy niebawem nad wyspą zawisła groźba inwazji
napoleońskiej — lekarze i prawnicy, urzędnicy i wieśniacy tłumnie wstępowali
do ochotniczych organizacji wojskowych, by uczyć się „robienia bronią". A
marynarze, ukarani jednego dnia chłostą „kotem o dziewięciu ogonach" za
błahe przewinienie, następnego dnia ładowali działa i strzelali z okrzykiem: „Za
króla i ojczyznę!".
Nelson wypił ostatni kubek wody mineralnej ze źródła, na zakończenie
kuracji. Następnego dnia wyjeżdżał z Bath, gdzie pod opieką zacnego doktora
odzyskał zdrowie nadwerężone w zabójczym klimacie, wśród śmiercionośnej
flory i fauny Nikaragui. „Łykałem leki trzy razy dziennie, piłem wodę źródlaną
— i ani kropli wina — i zażywałem kąpieli co drugi dzień". Trzeba tu dodać,
ze podówczas kąpiele nie cieszyły się popularnością: niektórzy uważali je za
wręcz szkodliwe dla zdrowia.
W sierpniu roku 1781 powierzono Nelsonowi dwudziestoośmiodziałowy
okręt „Albemarle", wzięty poprzednio na Francuzach. Młody kapitan mówił o
tym okręcie, że go nauczono jedynie uciekać, bo nigdy nie żeglował tak
dobrze, jak z wiatrem.
„Pierwszy Lord Admiralicji okazał mi wiele uprzejmości — pisał Horatio
do brata Williama — gdyż dał mi wolną rękę w wyborze wszystkich moich
oficerów, co mnie bardzo ucieszyło".
„Wybór" ograniczał się oczywiście do listy tych, którzy nie byli w danej
chwili na innych okrętach. Ale nie ulegało wątpliwości, że młody kapitan
zwrócił na siebie uwagę zwierzchników.
Razem z dwoma innymi okrętami wysłano „Albemarle" na Morze
Północne, co wydawało się nie najlepszym wyborem dla zdrowia oficera,
ledwie odzyskującego siły po pobycie w klimacie tropikalnym. Ale trudno
oczekiwać zwyczajnych ludzkich względów od maszyny biurokratycznej
Admiralicji. Tak zwany „pakt zbrojnej neutralności", zainicjowany przez Rosję,
do którego przyłączyły się Hiszpania, Francja, Holandia i Stany Zjednoczone,
zamierzał odizolować handel brytyjski, a zwłaszcza odciąć Anglię od dostaw
drewna, lin, konopi i wszelkich surowców, potrzebnych przy budowie i
konserwacji okrętów. Angielskie jednostki floty wojennej wysłano na Bałtyk,
by konwojować statki handlowe i zapobiec przyłączeniu się do rosyjskiego
„paktu o neutralności" Danii i Szwecji.
Gdy „Albemarle" rzucił kotwicę pod Elsynorą — unieśmiertelnioną w
szekspirowskim Hamlecie, ale niewiele mającą innych pretensji do sławy —
admirał duński zażądał przez posła spisu jednostek nowo
przybyłej flotylli i liczby dział, którymi dysponowała. Nietrudno przewidzieć
odpowiedź Nelsona:
— „Albemarle" jest jednym z okrętów jego królewskiej mości,
monarchy Wielkiej Brytanii. Wolno panu policzyć działa, gdy będzie
pan z pokładu schodził: i może pan duńskiego admirała zapewnić, że
w razie potrzeby posłużą dobrze.
W powrotnym rejsie do kraju okręty trafiły na szereg silnych sztormów.
Taki właśnie sztorm rozszalał się niespodziewanie, gdy Nelson był na lądzie,
składając wizytę wysokiemu oficerowi marynarki w porcie Deal. Pożegnał się
pośpiesznie i popędził do przystani. Ujrzał straszny widok: wielki statek
wschodnioindyjski włóczył kotwice i uderzał o „Albemarle". Na brzegu stało
sporo wioślarzy i przewoźników, kryjących się przed wichurą pod skarpą i
posępnie przypatrujących się katastrofie. Wstrząśnięty, kapitan podbiegł do
nich, wołając:
— Kto mnie zawiezie na mój okręt?
Przewoźnicy wymienili spojrzenia, naciągnęli mocniej na czoła i plecy
zidwestki, wsunęli ręce głębiej w kieszenie. Tylko jeden odrzekł:
— Żadna łódź się nie utrzyma, panie kapitanie.
— Ale ja muszę się dostać na mój okręt! Może pójść na dno!
— Ale wtedy lepiej panu kapitanowi będzie tu niż tam — mruknął jakiś
dowcipniś.
— He żądacie, by mnie tam zawieźć? — pytał uparcie Nelson,
przysuwając twarz to do jednego, to do drugiego z przewoźników.
—' Za żadne pieniądze nie warto utonąć. Mamy kobiety i dzieci.
— Ale wcale nie utoniecie, a za pieniądze kupicie dzieciom buciki
— nalegał Nelson. Zwrócił się do jednego ze stojących: — Tu nie o mnie
chodzi! To dla moich marynarzy! I dla naszego kraju! — Milczenie,
aż wreszcie Nelson wykrzyknął: — Dam dziesięć gwinei temu, kto
mnie zawiezie na okręt!
Normalnie biorąc, jedna gwinea byłaby hojną zapłatą. Ale przewoźnicy tylko
potrząsali głowami, zaciskali wargi, plecami opierali się wichurze.
— Piętnaście! — zawołał Nelson.
W końcu jeden z ludzi wystąpił naprzód.
— Ja przewiozę, jeśli jeszcze dwóch ze mną powiosłuje. To będzie
po pięć gwinei na głowę.
Dwóch innych przewoźników popatrzyło na pierwszego, potem na
Nelsona, potem jeden na drugiego. I poszli w stronę łodzi, wyciągniętych
daleko na brzeg, na niskiej skarpie nad wybrzeżem. Pozostali znowu potrząsali
głowami, odwracali się od wiatru, by splunąć i orzekli:
— Powiadają, że co minutę rodzi się jeden głupiec, ale żeby się
naraz czterech narodziło, to już dziwo!
Wicher rzucał łodzią po falach jak pustą muszlą. Dwaj mężczyźni
wiosłowali, trzeci wybierał wodę czerpakiem, a Nelson, gorzej od nich
chroniony przed niesioną wiatrem pianą, trzymał ster. Chwilami łódź wznosiła
się na grzbiet olbrzymiej fali, w następnej minucie zanurzała się w dół, jak w
nieckę i wydawało się, że musi zatonąć. Ale w końcu dopłynęli do
„Albemarle". Rzucono linę przez burtę. Nelson wyjął gwinee, krzyknął jeszcze
podziękowanie w wichurę i wdrapał się po linie na pokład. Przewoźnicy dotarli
szczęśliwie i cało z powrotem do brzegu, a od tej pory port Deal zasłynął z
odwagi swoich przewoźników i ratowników.
Nelson stwierdził, że: „...utraciliśmy maszt przedni i bukszpryt, główną
reję, lewą burtę i kotbelkę i część rufówki i mamy wgniecenia w dwóch
miejscach pod lewą burtą — a wszystko stało się w pięć minut! Co za zmiana!
Ale powinniśmy Bogu dziękować, żeśmy nie poszli na dno".
Jakby zapomniał, że on sam mógł „pójść na dno" zanim w ogóle dotarł do
„Albemarle".
Po naprawie i wyposażeniu na nowo okrętu, posłano Nelsona z eskadrą
konwojującą statki handlowe do Québec, pod naczelnym dowództwem
doświadczonego, starszego kapitana Thomasa Pringle. Na okręt flagowy
załadowano sto tysięcy funtów szterlingów w złocie, a za przewiezienie tego
cennego ładunku Pringle, jako odpowiedzialny strażnik, miał dostać procent —
olbrzymią sumę! Nelson nigdy nie miał szczęścia do tego rodzaju darów
fortuny.
Sztormowa pogoda pogorszyła konwój: Nelson zgubił eskadrę, czy też
eskadra zgubiła jego. Ale w lipcu roku 1782 w pobliżu kanadyjskich wybrzeży
zdobył amerykański szkuner, prywatną własność szypra, niejakiego Nathaniela
Carvera z Plymouth w stanie Massachusetts. Sprowadzony na pokład
„Albemarle", Carver powiedział:
— Mam diabelnego pecha. Raz mi się udało dostać niezły ładunek, wart
sporo w gotowiźnie. I to wszystko, co posiadam na świecie.
— Rzeczywiście pech — przyznał Nelson. — Takie są losy wojny.
Zaryzykował pan wiedząc przecież, że angielskie okręty krążą po tym akwenie.
— Wiedziałem, niech to diabli porwą! Ale muszę z czegoś żyć!
Żeglarstwo to jedyna profesja, jaką znam. I znam dobrze.
„Albemarle" zdążał przy burzliwej pogodzie do Zatoki Bostońskiej, ale nikt
z załogi nie był obeznany z jej osławionymi, a bardzo niebezpiecznymi
mieliznami.
— Carver może się nam przydać — powiedział Nelson do swego
pierwszego porucznika. — Przyprowadź go jeszcze do mnie.
Kiedy Carver przyszedł, Nelson zapytał go:
— Potrafisz pan pilotować po Zatoce Bostońskiej?
— Znam ją jak sadzawkę we własnym ogrodzie przed domem.
— Czy przeprowadzisz pan mój okręt do portu?
— Jeśli kapitan tego zażąda, to ja nie mam wyboru.
Carver rzeczywiście znał zatokę. Pilotował „Albemarle" nadzwyczaj
umiejętnie. Zaimponował Nelsonowi, który mu oznajmił:
— Jesteśmy oficjalnie nieprzyjaciółmi, aleśmy obaj żeglarzami
i tak mniemam, że się nawzajem rozumiemy. Oddałeś mi pan cenną
przysługę, a niewdzięczność nie jest obyczajem angielskich żeglarzy.
Przeto w imieniu i z aprobatą moich oficerów na okręcie, zwracam
panu jego szkuner, ładunek i jeszcze dam certyfikat, pana zasługi
poświadczający, żeby żaden inny angielski okręt pana nie molestował.
W parę miesięcy później załogę „Albemarle" opanował szkorbut.
Zbawienny wpływ soku cytrynowego, zapobiegającego tej pladze
długotrwałych morskich podróży — chociaż udowodnił to już kapitan James
Cook, słynny podróżnik i badacz antypodów — nie był jeszcze uznany ani
rozpowszechniony przez wiecznie ślamazarną biurokrację Admiralicji. Jakimś
sposobem Nathaniel Carver dowiedział się, że ta groźna choroba
dziesiątkowała załogę okrętu Nelsona i wyprawił się bezzwłocznie swoim
szkunerem na poszukiwanie człowieka, który go tak wielkodusznie
potraktował. Bywa, że rycerski gest spotyka się z wdzięcznością.
Carver ryzykował niemało, ponieważ zamierzał dopomóc wrogowi
amerykańskich kolonistów, walczących o niepodległość. Odnalazł „Albemarle"
i wyładował na okręt cztery barany, kilkanaście klatek z drobiem, sporą ilość
warzyw i świeżej zieleniny. Po czym oddalił się tak szybko, jak tylko żagle
szkunera zdołały go unieść.
Nelson i jego ludzie nie mieli w ustach świeżej żywności przez osiem
tygodni i rzucili się na jedzenie, zanim kok oznajmił, że soczyste mięsiwa i
jarzyny są gotowe.
Następna przygoda Nelsona była bardziej wojowniczej natury, co zawsze
pobudzało krew w jego żyłach do szybszego ruchu. Krążąc wokół Bostonu
wachta wypatrzyła trzy francuskie okręty liniowe i jedną fregatę, które
rozpoczęły pościg, a że były szybsze od „Albemarle", wkrótce zaczęły ją
doganiać.
— Jesteśmy zgubieni, panie kapitanie — wykrztusił pierwszy oficer. —
Dopadną nas!
— Nie dopadną, póki ja dowodzę — odparł Nelson. — Śledziłem
uważnie, kiedy Carver pilotował nas po tej zatoce, a sam mam w nawigacji
niemałą eksperiencję. Lawirowałem między mieliznami u ujścia Tamizy i koło
Hispanioli. Kieruj okręt jak najbliżej wybrzeża św. Jerzego.
Rozkaz przekazano bosmanowi i marynarzom.
— Widzisz, zatrzymują się! — triumfował Nelson. — To ciężkie okręty, o
głębokim zanurzeniu. Nie zaryzykują pójść w ślad za nami!
— Ale fregata nie zrezygnowała i zbliża się coraz bardziej...
— Cóż. to jest jedna fregata! Nasi kanonierzy poradzą sobie z nią, jak z
każdą inną!
Francuska fregata podeszła tak blisko, że Nelson mógł odczytać jej nazwę:
„Iris".
— Skrócić żagle — rozkazał. — Zobaczymy, czy nam stawi czoła!
Ale „Iris" zabrakło odwagi. Ujrzawszy, że na „Albemarle" szykowano
pokład do bitwy, fregata uznała, że największą cnotą jest przezorność, obróciła
przez sztag i przyłączyła się do swych większych towarzyszy. Francuzi musieli
być bardzo rozczarowani utratą pryzu, który już prawie mieli w ręku, a który
niegdyś zabrano ich rodakom.
W sprawie Carvera Nelson świadomie i z rozmysłem poświęcił sporą sumę
gotówki za pryz z ładunkiem. W innym przypadku uznał się za
pokrzywdzonego materialnie przez regulamin Admiralicji. Zażądał od dowódcy
nowojorskiej bazy morskiej, aby go przeniesiono do Indii Zachodnich i żądanie
jego spełniono. Teoretycznie „Albemarle" należała odtąd do eskadry okrętów
liniowych na Morzu Karaibskim. Któregoś dnia znalazła się poza zasięgiem
widoczności eskadry, wysłana na poszukiwanie nieprzyjacielskich jednostek
wojennych lub handlowych. W eskadrze brakowało steng masztowych,
najbardziej zawsze narażonych w czasie sztormu l u b tropikalnych szkwałów.
Nelson zdobył francuski statek z ładunkiem, który był doprawdy
opatrznościowy.
„Statek wiózł blisko sto sztuk steng masztowych do dużych okrętów —
pisał — oraz pewną liczbę innych masztów i rei. Wartość przekroczy 20 000
funtów szterlingów. Eskadra nie zasługuje na to, by uczestniczyć w podziale
łupu... ten statek minął wszystkie okręty w eskadrze i nikt go nie zauważył..."
Ale regulaminu przestrzegano ściśle. Dowódca eskadry dostawał lwią część
zysku ze zdobyczy, branych przez wszystkie jednostki pod jego komendą.
Resztę dzielono między załogi okrętów w zależności od ich rozmiarów.
Udział „Albemarle", zwykłej fregaty, był niewielki.
Ogólnie biorąc, Nelson nie miał szczęścia do zdobyczy, na których inni,
zarówno o krótszym, jak i dłuższym stażu na morzu, porobili fortuny. Bywało,
że na zdobytych pryzach zarabiano sto tysięcy funtów i więcej. Ale też Nelson
nigdy celowo nie polował na pryzy, jak inni kapitanowie i admirałowie, ani nie
starał się o służbę na akwenach, gdzie o zdobycz było najłatwiej. Gdy poprosił
o przeniesienie z bazy nowojorskiej na Jamajkę, głównodowodzący ostrzegł go,
że tam mniej szans na pieniądze z łupów.
— Tak jest — przyznał Nelson. — Ale w Indiach Zachodnich
łatwiej o zasługi i honor.
Karaiby miały wielkie znaczenie dla Wielkiej Brytanii, a wśród
mieszkańców wysp było wielu brytyjskich poddanych. Francuskie okręty,
zawsze wiozące znaczne oddziały wojskowe, by je wysadzić na ląd, nieustannie
wypatrywały sposobności zdobycia którejś wyspy i zadania ciosu brytyjskiej
flocie na morzu. Dlatego Nelson mówił o „zasługach i honorze". Poprzednią
służbę przy bazie nowojorskiej podsumował zwięźle:
— Łupy są tam celem: nic innego się nie liczy.
On sam odnosił się do spraw pieniężnych praktycznie:
— Może pieniądze nie decydują o szczęściu — zauważył kiedyś —
ale przyjemniej się żyje, kiedy można sięgnąć do pełnej sakiewki i duża
w tym jest wygoda.
Z tych sum, jakie otrzymywał, Nelson najwięcej wydawał na pomoc dla
rodziny i przyjaciół, a także na fundusz dla ubogich weteranów żeglarstwa i
dla wdów i dzieci po marynarzach. Nie znosił długów:
— Kiedy jestem coś winien, czuję się nieszczęśliwy, a biedni rzemieślnicy
nie mogą przecież dostarczać towarów i usług, o ile im się
natychmiast nie zapłaci.
W tym czasie Nelson poznał człowieka, który — gdyby nie był stale w
kiepskich stosunkach z własnym ojcem — mógłby się bardzo przydać
młodemu kapitanowi w jego morskiej karierze. Lord Hood, głównodowodzący
bazą na Jamajce, przedstawił mu pewnego dnia na pokładzie okrętu flagowego
„Barfleur" jednego ze swoich kadetów, księcia Williama Henryka, trzeciego
syna króla Jerzego HI. Temu księciu, który już po śmierci Nelsona panował w
Anglii jako William IV, zawdzięczamy interesujący opis młodego kapitana
„Albemarle":
„Do okrętu podpłynął na swojej barce kapitan Nelson, który wydał mi się
najmłodszym chłopcem, jakiego w randze kapitana kiedykolwiek ujrzałem:
jego ubiór doprawdy przykuwał uwagę. Nosił galowy mundur z koronkami:
jasne, nie pudrowane włosy uplecione w sztywny warkoczyk niezwykłej
długości, a staroświeckie klapy kamizelki przydawały dziwaczności jego
postaci. Obudził moją ciekawość, nigdy nie widziałem nikogo podobnego i
głowiłem się nad tym, kim on był i po co na okręt przybył. Moje wątpliwości
wszakże rozproszyły się od razu, gdy mnie Lord Howard jemu zaprezentował.
W jego sposobie bycia i konwersacji było coś nieodparcie pociągającego, a
zapał, z jakim mówił o rzeczach związanych z jego profesją, zdradzał
osobistość zupełnie nieprzeciętną".
„Obudził moją ciekawość..." i „coś nieodparcie pociągającego" — te
wyrażenia są może wytłumaczeniem faktu, że każdy, kto poznał Nelsona,
nigdy go nie zapominał. Po jego śmierci ludzie, którzy go spotkali może raz
tylko i to przed laty, zachowali w pamięci jego żywy wizerunek.
Oczywiście, książę William opisywał to spotkanie już wtedy, gdy Nelson
wybił się znacznie ponad przeciętność. Ale z drugiej strony książę regularnie
korespondował z Nelsonem i pozostał zawsze życzliwym mu przyjacielem, co
przydaje wagi jego słowom.
Czytelnicy zauważyli może, że książę wspomina, jak jego przedstawiono
synowi skromnego pastora, kiedy należałoby się spodziewać, że będzie
odwrotnie: syn pastora zostanie przedstawiony księciu. Ale kadet, choćby
królewski syn, jest na okręcie tylko kadetem, podczas gdy kapitan, jakiego by
nie był pochodzenia, jest, jak widzieliśmy, półbogiem w złotych szamerunkach
i koronkach. Etykieta morska była równie sztywna jak regulamin podziału
pryzów i na morzu miała pierwszeństwo przed społecznymi konwencjami
„szczurów lądowych".
Amerykanie wygrali wojnę o niepodległość. Podpisano z nimi traktat
pokojowy, jak również z Francją i Hiszpanią. „Albemarle" razem z wielu
innymi okrętami odwołano do kraju, marynarzom wypłacono żołd i odesłano do
domów. Nelson doznał tej satysfakcji, że cała jego załoga oznajmiła, że gotowa
jest znowu pod nim służyć, gdy zajdzie potrzeba. Nelson zawsze wyznawał
zasadę, że oficerowie i marynarze powinni być razem przenoszeni z okrętu na
okręt, aby się dobrze wzajemnie poznali, wiedzieli o swoich słabościach i
zaletach, tworzyli jednolity zespół. Wówczas, gdyby kapitana awansowano lub
przeniesiono gdzie indziej, a pierwszy oficer zajął jego miejsce, nie byłoby
zamieszania w organizacji i pracy załogi.
„Zakończyłem tę wojnę nie uzbierawszy fortuny — pisał Nelson
opuszczając „Albemarle" i dodał: — Ale nie ma skazy na moim charakterze.
Prawdziwy honor, jak ufam, góruje w moim umyśle ponad wszelkie
bogactwa..."
Zaiste, jeszcze nie nadszedł czas powściągliwości.
IV KŁOPOTLIWY OFICER

Horatio Nelson nienawidził Francuzów. Wyznawał to otwarcie i często.


Robił też, co w jego mocy, by wpoić swoim oficerom i kadetom takie same
przekonania. Tym niemniej doceniał i chwalił odwagę i rycerskość Francuza —
czy kogokolwiek innego — jeżeli się z nią spotkał. Jego niechęć do Francuzów
nie była czymś wyjątkowym, przeciwnie, Anglicy ze wszystkich klas
społeczeństwa nienawidzili „żabojadów". Francja była potężnym państwem,
niebezpiecznie bliskim sąsiadem wyspiarskiego królestwa i oba narody
prowadziły ze sobą ciągłe wojny od kilku stuleci. Ale gdy pod koniec maja
roku 1784 Nelson pożeglował znowu do Indii Zachodnich, dowodząc
dwudziestoośmiodziałową fregatą „Boreas", miał przez najbliższych parę lat
borykać się z kłopotami, których mu przyczynili nie Francuzi, lecz jego rodacy,
a nawet bezpośredni zwierzchnicy, oraz amerykańscy pobratymcy.
Na „Boreasie" panowała raczej atmosfera statku pasażerskiego niż
wojennego okrętu, ponieważ wiózł oprócz załogi dwie wysoko urodzone damy,
dwóch poruczników, oficera nawigacyjnego, chirurga, płatnika i jego żonę,
Williama Nelsona w charakterze kapelana, oficera piechoty morskiej i ponad
dwudziestu kadetów. Wszyscy oni mieli przywilej przychodzenia na kapitańską
wyżkę, która chwilami bardziej przypominała promenadę w modnym
uzdrowisku, niż. miejsce dowodzenia jednostką marynarki wojennej. I bardzo
było trudno przypominać owym damom, że kapitanowi przysługuje prawo do
połowy wyżki na jego własne spacery i rozmyślania.
Fregata najpierw wyszła z portu macierzystego w Chatcham i zawinęła do
Portsmouth, wojennej bazy morskiej na południowym wybrzeżu. Tam
przydarzyła się Nelsonowi przygoda, która łatwo mogła przedwcześnie
zakończyć życie największego admirała Anglii, wówczas, kiedy chociaż „nie
było skazy na jego charakterze", lat liczył sobie niewiele, a jego sława była
dopiero w zalążku.
W towarzystwie pewnej młodej damy, rycerski kapitan wybrał się na konną
przejażdżkę. Koń spłoszył się i poniósł, galopował dookoła całego miasta, aż
wreszcie Nelson, by uniknąć zderzenia z ciężko naładowanym wozem na
drodze, skręcił wierzchowca w bok i zeskoczył na twarde kamienie
nawierzchni. Nie doznał nic gorszego prócz potłuczeń, bólu w krzyżu i w
nodze, a ponieważ stale się skarżył na jakieś dolegliwości, więc może tych
dodatkowych nie odczuł zanadto. Konia jego towarzyszki, który również
poniósł, na szczęście zatrzymał jakiś odważny młody przechodzień, chwytając
za uzdę.
Głównodowodzącym bazy na Wyspach Zawietrznych, dokąd „Boreas" się
udawał, był admirał Sir Richard Hughes. Jego najważniejszym powodem do
sławy był brak jednego oka, które utracił w dzielnej pogoni z widelcem — za
karaluchem. Dwie damy na pokładzie były to Lady Hughes i jej córka.
Wprawdzie młody kapitan nazywał starszą z dam „gdaczącą kwoką", jednakże
zawdzięczamy jej interesujące uwagi o Nelsonie, o jego metodach szkolenia
młodych ludzi i ćwiczenia w żeglarskim kunszcie.
Lady Hughes stała pewnego dnia w pobliżu kapitana i usłyszała, jak
powiedział do kadeta:
— Cóż, mój zuchu, będziemy się ścigać do topu masztu, kto pierwszy?
Tam się spotkamy!
Takiego wyzwania nie można nie przyjąć, przeto kadet natychmiast zaczął
wspinać się do góry, niezdarnie w porównaniu ze swym mentorem. Wieczorem
„gdacząca kwoka" zabrała się do rozpytywania kapitana o ten incydent.
— Tak już jest z kadetami — odrzekł Nelson — że jedni bywają
trwożliwi, inni nadto pewni siebie. Trwożliwych czy nieśmiałych nie karcę, ale
tak z nimi postępuję, jak dzisiaj, aby wiedzieli, że nie oczekuję po nich więcej,
niż sam potrafię.
— Ale pan, kapitanie, zawsześ pierwszy u szczytu — zauważyła Lady
Hughes, dodając: — Czy tych młodzików upominasz za ich gnuśność?
— Nigdy! Jak strach w sobie przemogą, zwinności nabiorą z praktyką.
Moim zwyczajem jest beztrosko gawędzić z nimi o tym, jaka to szkoda, gdy
ktoś myśli, że w takiej próbie jest coś zatrważającego albo choćby
kłopotliwego.
Później dama zaobserwowała tego samego kadeta, jak podszedł do jednego
ze swych kolegów i wyzwał go na ściganie się do topu, jak niedawno kapitan
go wyzwał. Nie ulega wątpliwości, że pedagogiczne metody Nelsona odnosiły
dobry skutek.
Lady Hughes przytacza również, inny przykład opieki roztaczanej nad
kadetami. Tego dnia, gdy okręt zawinął na Barbados, ona sama,
jej córka i Nelson otrzymali zaproszenie na obiad do domu gubernatora wyspy.
— Proszę mi pozwolić, Lady Hughes — powiedział Nelson —
abym zabrał z nami jednego z moich adiutantów.
Gubernator z pewnym zdziwieniem powitał nie zaproszonego — i bardzo
młodego — dodatkowego gościa. Nelson natychmiast wyjaśnił:
— Ekscelencjo, proszę mi wybaczyć, żem przyprowadził ze sobą
jednego z moich kadetów. Mam taką zasadę, że prezentuję ich zacnej
kompanii, kiedy tylko mogę, bo mają mało sposobności na "morzu, by
się uczyć dobrych manier.
Czy przedstawiony w ten sposób kadet nie był zbyt speszony, by mile
spędzić wieczór „w zacnej kompanii", można tylko zgadywać.-Za to pewnym
jest, że w Indiach Zachodnich sfery towarzyskie — bogate, skorumpowane,
lekceważące prawa własnej ojczyzny, żyjące z pracy kolorowych niewolników
— wcale nie przypadały do gustu samemu Nelsonowi, stosunkowo
niezamożnemu, pozbawionemu snobizmu, nie szukającemu łask arystokracji.
Komentarz Lady Hughes do jej opowiadań, iż „dobroć i opiekuńczość
Nelsona sprawiały, że młodzi go adorowali" być może grzeszył przesadą, ale
niewątpliwie rzadko trafiali się kapitanowie, którzy tyle uwagi poświęcali
swym kadetom.
Z Barbados „Boreas" pożeglował na północ, na Antiguę, jedną z najdalej
ku wschodowi wysuniętych wysp na wielkim łuku archipelagu Wysp
Zawietrznych, które strzegą dostępu od północnych części oceanu do
Karaibów. Tu zaczęły się dla niego poważne kłopoty, a jednocześnie — na
pobliskiej wyspie Nevis — początek tego, co wydawało mu się przez wiele lat
szczęściem.
W Porcie Angielskim na Antigui komisarzem marynarki wojennej — czyli
urzędnikiem cywilnym pod zwierzchnością Admiralicji — był niejaki John
Moutray, poprzednio kapitan w służbie czynnej, zdymisjonowany na pół żołdu.
Do jego obowiązków należało zaopatrywanie i ekwipunek okrętów,
hospitalizacja chorych marynarzy i sprawy administracyjne, związane z bazą
marynarki wojennej. Urzędnik taki nie miał zwierzchności nad okrętami i ich
oficerami. Pierwsze zetknięcie Nelsona z tym jegomościem było właściwie
pośrednie, ale typowe. Jako starszy kapitan obecny w bazie, Nelson był według
regulaminu zastępcą głównodowodzącego. Istnieje jego własny opis incydentu,
który się zdarzył.
Dnia 5 lutego 1785, zawijając do Portu Angielskiego, Nelson spostrzegł
okręt „Latona" z podniesionym szerokim proporcem komodora. Posłał na okręt
z zapytaniem, dlaczego podniesiono taki proporzec. Kapitan „Latony" wszedł
na pokład „Boreasa", a Nelson spytał:
— Czyś pan otrzymał od Sir Richarda Hughesa rozkaz podniesienia
szerokiego proporca?
— Nie.
— Z jakiego więc tytułu używasz pan tego proporca w obecności
starszego kapitana?
— Wywiesiłem szeroki proporzec z rozkazu komisarza Moutraya.
— Czy widziałeś pan pełnomocnictwo, na podstawie którego komisarz
miał prawo wydać panu taki rozkaz?
— Nie.
— Postąpiłeś pan błędnie, wypełniając rozkaz, skoroś nie wiedział, czy ten
człowiek jest uprawniony do wydawania rozkazów!
— Pojmuję, że to był błąd — przyznał kapitan „Latony" — ale będąc tak
młodym, nie miałem tego za rzecz stosowną, abym kwestionował rozkaz
wciągnięcia proporca.
Sir Richard Hughes posłał relację o tym incydencie do Admiralicji, która
później poinformowała Nelsona, że w takim wypadku powinien był zwrócić się
do swego głównodowodzącego. Było to oczywiście słuszne, ale Nelson, nie po
raz ostatni, wolał trzymać się własnych sądów. Okazało się, że do pewnego
stopnia miał rację, gdyż wkrótce wyszło zarządzenie, nakazujące wypłacanie
wszystkim komisarzom pełnego żołdu i nominowanie ich dowódcami okrętów,
stojących bezczynnie w dokach. Dopiero dzięki temu mogli sprawować władzę
nad oficerami młodszymi na liście marynarki wojennej.
Na razie Nelson nie nakazał kapitanowi „Latony" opuścić proporca, „jako
że pan Moutray jest dawnym oficerem i cieszy się ogólnym szacunkiem, a
mogłoby go zaboleć, że oficer tak młody, jak ja, błąd mu wytyka". Czegoś się
jednak widocznie Nelson nauczył od kapitana „Latony", który bez rozkazu, z
własnej woli, opuścił proporzec. Tego samego wieczoru Nelson obiadował z
komisarzem Moutrayem, by mu okazać, że w tej sprawie nie powodowały nim
żadne osobiste motywy, a tylko i wyłącznie przepisy służbowe. Komisarz rzecz
całą potraktował dość lekko, ale właśnie tego rodzaju incydenty przydały
Nelsonowi reputacji „kłopotliwego" oficera, bo w oczach Sir Richarda Hughesa
i niektórych innych urzędników Admiralicji ideałem służby było spokojne życie
i jak najmniej zatargów. A miało być tych incydentów więcej i większej wagi.
Poznawszy podczas obiadu żonę komisarza, Nelson, zawsze czuły na
wdzięki niewieście, stał się jej gorącym wielbicielem.
„Jest mi bardzo życzliwa [...] nie widziałem żadnej, która by jej
dorównywała, nigdzie na świecie". Wyraził nadzieję, że gdy pani Moutray
powróci do kraju, zechce poznać jego siostry: „Co to za zaszczyt dla każdej
kobiety znać ją i brać z niej wzór..."
Jak daleko zaszła ta afera — nie wiadomo. Ale wyrażenia w tych listach
żywo przypominają podobne pochwały, jakimi Nelson obsypywał później inną
zamężną damę; a ta z pewnością była jego kochanką.
*
— Nadzorca ładunku tego statku nie ma prawa tutaj do transakcji
handlowych — oznajmił Nelson urzędnikowi celnemu w Porcie Angiel
skim.
Ale nie urzędnik, tylko sam nadzorca, Amerykanin, odparł:
— Mój pracodawca handlował tutaj całe życie i założę się, że będzie i
nadal handlował!
— Czyście nigdy nie słyszeli o Brytyjskim Akcie Nawigacyjnym? —
spytał Ntlson.
— To się nie odnosi do Amerykanów — wtrącił urzędnik celny.
— Nie? A kto tak twierdzi? — nalegał Nelson.
— Właściwie można by to tak ująć — tłumaczył urzędnik. — Nikt z
moich zwierzchników w urzędzie celnym, ani też sam gubernator, nie
wydawali żadnych w tej mierze poleceń.
Problem, o ile w ogóle można to nazwać problemem, był prosty. Brytyjski
Akt Nawigacyjny stanowił, że nikomu prócz obywateli brytyjskich nie wolno
prowadzić handlu z Koloniami Zachodnioindyjskimi — ani w ogóle z żadnymi
innymi koloniami brytyjskimi. Nie wolno też było obcokrajowcom,
zamieszkałym w tych koloniach, zawierać tam żadnych transakcji
zagranicznych. Prócz tego, eksportowane z kolonii towary — głównie cukier i
bawełna — jak również towary importowane, mogły być przewożone tylko
statkami angielskimi. Brytyjska marynarka wojenna i wojsko broniły kolonii,
więc kraj macierzysty uznał za słuszne, że w zamian winien mieć monopol
handlowy. Amerykanie, kiedy byli kolonistami i obywatelami brytyjskimi,
mieli oczywiście lwią część udziału w stosunkach handlowych z Indiami
Zachodnimi. Wyspy leżały bliżej ich wybrzeży niż brzegów Anglii. Gdy Stany
Zjednoczone wywalczyły sobie niepodległość, wolały zapomnieć, że dawniejsi
koloniści stali się teraz w stosunku do Wielkiej Brytanii — cudzoziemcami.
Stracili prawo handlowania z Indiami Zachodnimi.
Komisarz Moutray wyjechał do kraju. Na razie jego zastępca sprawował
najpilniejsze funkcje. Z nim więc Nelson poszedł omówić sprawę
Amerykanów, zawierających transakcje handlowo-przewozowe z plantatorami
i kupcami na Antigui oraz innych wyspach archipelagu. Zastępca komisarza
wcale nie kwestionował strony legalnej, powołał się tylko na precedens,
odpowiadając prawie tymi samymi słowy, co urzędnik celny:
— W praktyce Amerykanie zawsze tu handlowali. Przeto handlują nadal i
nikt tego nie kwestionuje.
— Dlaczego nikt nie kwestionuje?
— Bo to by się sprzeciwiało interesom kupców na wyspie. Przywykli do
sprzedawania Amerykanom i do przewożenia towarów amerykańskimi
statkami. Jeśliby tego zabronić, kupcy musieliby szukać nowych rynków,
pewno po tamtej stronie Atlantyku. Przynajmniej na razie ponieśliby duże
straty.
To nie zadowoliło Nelsona. Podejrzewał, że krążą łapówki: kupcy opłacali
urzędników, może nawet samego gubernatora. Dawny przyjaciel Collingwood
przydzielony do tej samej bazy i jeszcze paru innych kapitanów zgadzało się z
Nelsonem w kwestii bezprawnie handlujących Amerykanów, nikt z nich jednak
nie miał dość cywilnej odwagi, by podjąć jakąś akcję czy choćby jawnie
zaprotestować. Ośmielony wojowniczością Nelsona, Collingwood poszedł
razem z nim do Sir Richarda Hughesa.
— Nie widzę powodu — powiedział admirał — dlaczego Amerykanie nie
mieliby kontynuować od dawna ustalonego handlu z tymi wyspami.
— Jeśli mi wolno zauważyć, panie admirale — odparł Nelson — to, jak
sądzę, zapobieganie bezprawnemu handlowi z cudzoziemcami jest jednym z
głównych celów stacjonowania tutaj okrętów wojennych jego królewskiej
mości.
— Nie mam instrukcji — uciął admirał. — Nie przysłano mi uchwały
parlamentu ani żadnych zarządzeń w tej kwestii.
— Ależ panie admirale, Akt Nawigacyjny włączono już do statutu
Admiralicji, a kopia została doręczona każdemu kapitanowi.
— Nigdy nie widziałem takiej kopii — mruknął admirał, zły, ale
najwyraźniej zmieszany takim obrotem dyskusji.
Zapewne przeczuwał już, co nastąpi. Nelson wyjął z kieszeni kopię statutu
Admiralicji, odczytał odnośmy ustęp Aktu Nawigacyjnego oraz instrukcje dla
admirałów i kapitanów co do jego egzekwowania. I jeszcze dodał, może
niepotrzebnie, ale to było typowe dla niego:
— Może to posłużyć za dowód, panie admirale, że okrętów wojennych nie
wysyła się dużym kosztem na morze tylko dla parady.
Sir Richard mógł istotnie czuć się urażony takim komentarzem, ale
wiedział, że trudno mu się będzie obronić, a jego młody interlokutor należał do
ludzi, którzy mogliby zwrócić się nawet do Admiralicji, o ile nie uzyskaliby
satysfakcji. Wydał więc, acz niechętnie, dodatkowe rozkazy co do
przestrzegania Aktu Nawigacyjnego w odniesieniu do wszystkich
cudzoziemców, także Amerykanów.
Z kolei wciągnięto w aferę gubernatora Wysp Zawietrznych, gene-
rała Sir Thomasa Shirley. Wahania i niechęć admirała sprawiły, ze Nelson
powątpiewał w skuteczność podejmowanych działań, zdecydował się więc
osobiście złożyć wizytę gubernatorowi i zakomunikować mu, co zamierza
robić i dlaczego. Spotkał się z przyjęciem więcej niż chłodnym.
— Starzy generałowie — powiedział mu Shirley — nie mają
zwyczaju stosować się do porad młodzików.
Na co Nelson wypalił bez wahania:
— Szanowny panie, jestem dokładnie w tym wieku, co premier
Anglii i uważam siebie za tak samo zdolnego do dowodzenia okrętem
jego królewskiej mości i ponoszenia wszelkiej związanej z dowództwem
odpowiedzialności, podobnie jak pan premier jest zdolny do rządzenia
państwem.
Miał na myśli ówczesnego premiera Anglii, Williama Pitta, o osiem
miesięcy od niego młodszego — najmłodszego premiera w całej historii
Wielkiej Brytanii. Ale trudno się spodziewać, by generał nabrał żywszej
sympatii do kapitana, który mu w takich słowach odpowiedział.
„Boreasa" skierowano do bazy w pobliżu wyspy St. Kitt, nieco na zachód
od Antigui. Nelson zakomunikował gubernatorowi wyspy, urzędnikom celnym
i Amerykanom w porcie, że zamierza — i ma do tego prawo — wprowadzić w
życie Akt Nawigacyjny. Było to jak wyzwanie, rzucone im wszystkim, a także
kupcom.
Statki amerykańskie opuściły St. Kitt, ale pośpieszyły na inne wyspy.
Chwytano się rozmaitych podstępów, by ominąć przepisy Aktu. Jeden z tych
procederów Nelson opisał w liście do swego dawnego mentora i przyjaciela,
kapitana Williama Lockera:
„Amerykanin przybywa do redy: ma przeciek, albo maszt uszkodzony, albo
coś jeszcze innego. Prosi o pozwolenie naprawy, wchodzi do portu. Cieśle
bardzo hałasują, a szyper po cichu sprzedaje ładunek za żywą gotówkę. Nie
wymienia towaru, żegluje do innego portu, gdzie znowu musi coś naprawić i
kupuje melasę, i tak w kółko. Nienawidzę ich wszystkich!".
Ale oni nienawidzili go jeszcze więcej. Gubernatorzy różnych wysp stali
się — z jednym jedynym wyjątkiem — jego zaciętymi wrogami, popierając w
swoim własnym interesie Amerykanów.
„Bez trudu uwierzysz, że nie zyskałem tu popularności — pisał dalej
Nelson do Lockera. — Nigdy mnie nie wizytowali a ja nie postawiłem stopy w
niczyim prywatnym domu, od kiedy na bazę przybyłem. A wszystko to muszę
ścierpieć dlatego, że spełniłem swój obowiązek i doglądam uczciwie interesów
brytyjskich".
Wkrótce zadano mu nowy cios.
Sir Richard Hughes napisał do niego list z zawiadomieniem, że
zasięgnąwszy stosownej porady w tym względzie zdecydował, ze Amerykanom
nie należy przeszkadzać w ich handlowych i przewozowych operacjach pod
warunkiem, iż miejscowy gubernator wyrazi na to zgodę. Innymi słowy,
admirał przerzucił odpowiedzialność na cudze barki, zapewne za radą generała
Thomasa Shirleya. Instrukcję rozesłano wszystkim gubernatorom na wyspach.
Shirley zwięźle zakomunikował Nelsonowi, że Amerykanom dozwolono
handlować, jako że admirał pozostawił decyzję do uznania lokalnym
gubernatorom.
Nelson znalazł się w obliczu trudnego dylematu.
Będę zmuszony — relacjonował — działać albo wbrew otrzymanym
rozkazom albo wbrew uchwale parlamentu. Wybrałem to pierwsze, wierząc w
rzetelność moich intencji i ufając, że moja ojczyzna nie dopuści, by mnie
zrujnowano dlatego, iżem chronił jej zamorski handel".
Przeczytawszy list — pełen szacunku — od Nelsona w tej sprawie, Sir
Richard wpadł w złość i odgrażał się, że każe zdjąć kapitana „Boreasa" z jego
funkcji, co oznaczałoby sąd wojenny. Na szczęście kapitan jego okrętu
flagowego, człowiek rozumny i nie tchórz, w taktownych słowach ostrzegł
admirała, że cała eskadra na Wyspach Zawietrznych potępiała kupczących
Amerykanów, a rozkazy, które im na to zezwalały, uważała za niezgodne z
prawem.
— Znaczy to'— rzekł zimnym głosem Sir Richard — że nie mogę
postawić przed sąd wojenny człowieka, bo go będą sądzili oficerowie,
którzy się z nim zgadzają w kwestionowanej sprawie.
Admirał nie był człowiekiem słabego charakteru, ale wiedział, kiedy trzeba
się uznać za pokonanego. Kazał wydać jeszcze jeden rozkaz, odwołujący
zezwolenie udzielone gubernatorom, by decydowali na własną rękę o sprawach
handlu amerykańskiego i zabraniający amerykańskim statkom zawierania
jakichkolwiek transakcji handlowych albo przewozowych na wyspach
archipelagu. Więcej jeszcze! Wielkodusznie zawezwał Nelsona i powiedział
mu:
— Muszę ci podziękować, młody człowieku, za wskazanie mi, iż
byłem w błędzie.
Prowadzona przez Nelsona, z entuzjastycznym poparciem Collingwooda i
innych oficerów, kampania zaczęła się teraz na serio. Jednakże nie był to
koniec kłopotów Nelsona.
Wizytując archipelag, „Boreas" zawinął do Nevis, wyspy na południe od
St. Kitt, oddzielonej od niej tylko stosunkowo wąskim zalewem morza. Gdy się
zbliżali, Nelson aż ręce zatarł z radości.
— Cztery ptaszki do ubicia — rzekł.
Cztery amerykańskie statki handlowe, ciężko załadowane i z flagami
wyspy — czerwony krzyż na białym tle — stały w przystani.
— Natychmiast wywiesić wasze prawdziwe flagi — rozkazał Nelson
— i opuścić port w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Intruzi odmówili, dowodząc, że wcale nie są Amerykanami. Sędzia z
Admiralicji wszedł na pokład „Boreasa" i kazał zawezwać marynarzy
zakwestionowanych statków na przesłuchanie. Wyznali od razu, że są
Amerykanami, że ich statki i ładunki stanowią własność amerykańską. Ale
tylko sędzia popierał Nelsona. Urzędnicy celni, plantatorzy i kupcy — wszyscy
byli przeciw niemu. Amerykańscy marynarze, którzy złożyli zeznania na
„Boreasie", teraz utrzymywali, że zrobili to pod przymusem.
Wytoczono proces przed sądem Admiralicji przeciw Nelsonowi o
odszkodowanie za statki i ładunki — w łącznej sumie czterdziestu tysięcy
funtów szterlingów.
— To na dobre odstraszy tych gorliwych kapitanów — powiedział
jeden z Amerykanów, ufny w wynik procesu — i zostawią nas w spokoju!
Nelson nie mógł opuszczać pokładu „Boreasa", aby nie zostać
aresztowanym, a suma, jakiej by zażądano tytułem poręki, pewno
przekraczałaby wszelkie jego możliwości. Jeden z oficerów, współczując mu,
nietaktownie użył słowa: „Szkoda!" i usłyszał ostrą reprymendę:
— „Szkoda!" Coś pan powiedział: „Szkoda!" Będą mi jeszcze
zazdrościć!
Część czasu tego przymusowego pobytu na okręcie Nelson poświęcił na
pisanie listów. Między innymi wystosował długą epistołę do Pierwszego
Komisarza Poczty, domagając się zwolnienia od opłat pocztowych dla
marynarzy, by ich zachęcić do częstszego kontaktowania się z rodzinami w
kraju. Zdarzało się, że wzięci „branką" mężczyźni, gdy po długim pobycie na
morzach w końcu wracali do domów, dowiadywali się, że rodzice im pomarli,
żona odeszła i nie było nikogo, kto by im pomógł zacząć życie od nowa. Przeto,
czekając na odpowiedź od Pierwszego Komisarza, Nelson z własnej kieszeni
wyłożył opłaty za listy marynarzy, wysłane do Anglii statkami handlowymi.
Może i niewiele było tych listów, chociaż sztuka czytania i pisania stawała się
już coraz powszechniejsza, a mężczyźni, porwani „branką", często trochę szkół
zaznali.
Tymczasem Sir Richard Hughes, mniej waleczny w obliczu gniewnych
amerykańskich intruzów, niż kiedyś w pogoni za karaluchem, siedział w
kabinie swego okrętu w Porcie Angielskim i żadnym gestem nie poparł ani nie
zachęcił swego zastępcy w dowództwie. Pisząc o tym do kapitana Lockera,
Nelson wyjaśnił, dlaczego zajął radykalne i bezkompromisowe stanowisko,
chociaż „tak mnie prześladowano na każdej wyspie, że nie mogłem nosa
wychylić z mego okrętu".
„Sir Richard Hughes nie ma autorytetu, jaki jego ranga zapewniać mu
winna. Wyspiarze wodzą go na pasku, doradzają, by zezwolił Jankesom
handlować, albo przynajmniej przymykał oko i nie mieszał się do niczego. Ten
człowiek nie ma tego ciężaru gatunkowego, który według mnie powinien
posiadać admirał angielski... Jestem pewien, że jeśli tylko raz zezwoli się
Amerykanom na transakcje z wyspami, lojalna mniejszość mieszkańców
zostanie zupełnie zgnieciona. Jankesi najpierw będą kupczyli i przewozili, a
potem, gdybyśmy kiedykolwiek znowu wdali się w wojnę z Francją, zagarną
wyspy dla siebie. Tutejsi mieszkańcy mają powiązania z Amerykanami w
interesach, często łączą ich stosunki osobiste, a do Wielkiej Brytanii odnoszą
się nie-przyjaźnie. Buntownicy z nich nie gorsi od tych, którzy walczyli w
Ameryce, tylko chwilowo boją się nadto tego demonstrować".
Szczerze oddany królowi i ojczyźnie, młody kapitan nie mógł strawić
buntujących się wyspiarzy.
Jedyne, co Sir Richard Hughes zrobił, to złożył relację po powrocie do
kraju. Ale tu stanowisko, zajęte przez Nelsona, spotkało się z większym
zrozumieniem. Admiralicja oficjalnie oznajmiła, że opłaci koszta jego obrony,
co było równoznaczne z aprobatą jego poczynań, a także — nie byle jaką
wskazówką d la sądu.
W końcu gubernator wyspy Nevis, John Herbert, chociaż sam był kupcem i
z powodu prowadzonej przez Nelsona kampanii stracił niemało, zaofiarował
wyłożyć za niego porękę — dziesięć tysięcy funtów szterlingów. Szlachetny
gest ze strony człowieka, który jeszcze nie wiedział, że niebawem złączą go z
młodym kapitanem bliższe, acz innej natury, więzy. Gdy więc Nelson zszedł na
ląd w Nevis, by stawić się na własny proces, sędzia nie pozwolił go aresztować.
I wspomniawszy na list Admiralicji, bez obaw wypełnił swoją powinność.
Uznał winę czterech statków amerykańskich, przyznając w ten sposób
słuszność Nelsonowi i jego stronnikom, a w ostatnim słowie bardzo surowo
przestrzegł wszystkich — prócz najodważniejszych — Amerykanów przed
próbami stosunków handlowych z wyspami angielskimi Indii Zachodnich.
Rezultaty wysiłków i nieustępliwości Nelsona przyniosły mu prawdziwą
satysfakcję. Rad był także z poparcia, jakie mu okazali koledzy kapitanowie.
Natomiast nie mógł być zadowolony z dalszych poczynań rządu, który, chociaż
zobowiązał się do poniesienia kosztów obrony, nie opublikował nigdzie ani
słowa uznania dla Nelsona. A ten wycierpiawszy dokuczliwe prześladowania i
zaznawszy niemało kłopotów ze strony zarówno własnych rodaków, jak i
amerykańskich kuzynów, pragnął oficjalnego uznania. Tego mu kampania
przeciw korupcji nie przyniosła.
,,Albo powinienem był zostać wyrzuconym ze służby — pisał Nelson
— albo też zasłużyłem na większy respekt za wszystko, co zrobiłem. Oni (w
rządzie) musieli mnie poprzeć, ale mnie zlekceważyli".
Co więcej, angielska Izba Skarbowa wyraziła publiczne podziękowanie
admirałowi Sir Richardowi Hughesowi i generałowi Sir Thomasowi Shirley za
energiczną działalność w obronie interesów handlu angielskiego!
A gdy nadeszła odpowiednia chwila, admirał i generał, przyczynili się do
dalszego szerzenia opinii, jakoby Nelson był „kłopotliwym oficerem".
V MĄŻ I OJCZYM

Wyspa Nevis jest prawie dokładnie okrągła, a od strony morza ma kształt


stożka, wznoszącego się stopniowo do wysokości ponad tysiąca metrów. Jak
inne z Wysp Zawietrznych, Nevis zrodziła się jako wulkan, teraz już od dawna
wygasły. Na wyspie znaleziono gorące źródła, więc powstało uzdrowisko,
chętnie odwiedzane przez zamożniejsze sfery Indii Zachodnich — plantatorów,
bogatych kupców z żonami i córkami, i tak nieładnie nazywane „rybaczki",
czyli młode kobiety, które przyjeżdżały tu z Anglii wraz z matkami albo
damami do towarzystwa, by złowić sobie bogatego męża. Od wczesnego ranka
do późnego wieczora życie toczyło się w tym światku wśród rozrywek: poranne
przejażdżki konne po wzgórzach, pikniki na polanach, wyprawy łodziami po
ryby w zatoce, przyjęcia: nieustanne rauty, obiady i bale. Już nie wspominając
o pełnej gali promenady w niedzielę po nabożeństwie, kiedy to damom
uróżowanym, wystrojonym w ogromne krynoliny, falbanki i koronki,
towarzyszyli panowie, starsi i młodsi: wąsy, bokobrody — ciemne surduty,
cylindry, laseczki zawieszone na piątej — koniecznie na piątej! — dziurce do
guzika przy kamizelce.
Od przyjaciółki na tej wyspie, przebywająca w odwiedzinach na An-tigui
Fanny Nisbet dostała list, który później nabrał znaczenia:
„Poznałyśmy nareszcie kapitana «Boreasa», o którym wciąż się tyle mówi,
Przyszedł do nas przed samym obiadem i bardzo był milczący, ale wydawało
się, ze myśli i obserwuje. Odmówił wina, dopiero kiedy po obiedzie gubernator
wzniósł wedle zwyczaju toast za zdrowie króla, a później królowej i
królewskiej rodziny, w końcu zaś znakomitego admirała Lorda Hooda, ten
dziwak regularnie wychylał kielichy do dna; a wypiwszy to, odsunął butelkę i
popadł w poprzednią obojętną milkliwość. Nikt z nas nie mógł sobie o nim
wyrobić mniemania, jaki on jest naprawdę, tyle było rezerwy i zamkniętej
surowości w jego zachowaniu. Odzywał się niezmiernie rzadko, ale wtedy w
sposób, który mógłby świadczyć o wyższym umyśle. Siedziałam obok niego i
robiłam co tylko
mogłam, świadcząc mu różne uprzejmości, ale nic w zamian nie wyciągnęłam,
prócz zdawkowego «Tak» lub«Nie». Gdybyś Ty tu była, może by Ci się lepiej
powiodło, bo miałaś dużo do czynienia z różnymi dziwakami".
„Wyższy umysł" ożywiał się w odpowiedniej kompanii, albo gdy Nelson
pisał listy: ale do błahej konwersacji i ploteczek nie miał talentu.
Przyjęcie, o którym mowa w liście, odbyło się w domu wuja Fanny Nisbet,
tego samego gubernatora Johna Herberta, który ofiarował się poręczyć za
Nelsona, gdy amerykańscy handlowcy wytoczyli mu proces. Dlaczego Fanny
miała „dużo do czynienia z rozmaitymi dziwakami" — nie ma bliższych
informacji. Można tylko przypuszczać, że jako siostrzenica owdowiałego
gubernatora wyspy Nevis i prowadząca mu dom była przyzwyczajona do
spotykania oficerów marynarki, którzy w dalekich rejsach mogli nabrać
różnych obyczajów i zasługiwaliby na miano dziwaków.
Tymczasem jednak znalazło się na wyspie towarzystwo, które wyraźnie
odpowiadało Nelsonowi i rozbawiło go. Tego samego dnia, gdy Fanny Nisbet
wróciła do swego domu z odwiedzin, gubernator zaprosił Nelsona na śniadanie.
Tym razem kapitan „Boreasa" przyszedł wcześnie i kiedy gubernator zszedł na
dół, zastał „tego niezwykłego człowieka, którego się wszyscy tak boją,
bawiącego się w jadalni pod stołem z małym synkiem Fanny Nisbet".
Wkrótce oboje, Fanny i jej synek, poznali „niezwykłego człowieka" o
wiele bliżej. Stał się codziennym nieomal gościem domu gubernatora, a
powody były dwa: jednym był mały synek Fanny Nisbet, drugim — ona sama.
Wtedy też Nelson poznał niewesołą historię życia Fanny.
Urodzona o parę miesięcy wcześniej niż on sam, Fanny w dzieciństwie
straciła matkę, pochodzącą ze sfer arystokracji. Ojciec, William Woolward,
miał stanowisko prezesa sądu na Nevis. Zmarł, gdy Fanny nie miała jeszcze lat
dwudziestu, pomimo wszelkich starań i wysiłków miejscowego lekarza Josiaha
Nisbeta.
Fanny została sierotą. Jej portrety nie mówią nam o wielkiej urodzie,
chociaż miała podobno oczy ciemne i piękną jasną cerę. Pewien młody kadet
pisał o Fanny, że „w jej twarzy nie było choćby cienia inteligencji". Ponadto,
często cierpiała na różne drobne dolegliwości i bóle. W każdym razie przyjęła
pierwszą propozycję małżeństwa, jaka jej się nawinęła i wyszła za mąż za
tegoż doktora Nisbeta, który leczył jej ojca w ostatniej chorobie. Był to
człowiek już nie pierwszej młodości, więcej pewno potrzebujący towarzyszki
niż kochanki. Ślub odbył się w cztery miesiące po śmierci sędziego
Woolwarda. Małżeństwo trwało krótko. Doktor niebawem sam zapadł na jakąś
trudną do zidentyfikowania chorobę, podówczas zwaną udarem słonecznym.
Nisbetowie wyje-
chali do Anglii, gdzie urodził im się syn, ochrzczony po ojcu imieniem Josiah,
z którym później Nelson tak lubił się bawić.
Doktor zmarł i Fanny znowu była zdana na własne siły. Nie mogła sobie
poradzić. Zwróciła się więc do wuja w Nevis, a ten, zawsze zacny i uczynny,
zaproponował, by wróciła na wyspę i zajęła się prowadzeniem jego domu i
podejmowaniem gości.
W okresie pierwszych spotkań z Fanny, Nelson był młodym mężczyzną o
bardzo jasnych włosach i ciemniejszych brwiach, o długich, pięknie
zarysowanych wargach, szczupły, o wąskich ramionach, zgrabnych nogach,
miał zwyczaj lekko się garbić. Na pierwszy rzut oka nie przedstawiał się
imponująco, ale jego nazwisko już było znane, a wielu ludzi, włącznie z
gubernatorem Herbertem, przepowiadało mu wielką przyszłość.
O początkach ich narzeczeństwa mało wiemy, ale wkrótce Nelson pisał do
Williama Sucklinga, brata nieżyjącego już Maurycego z zapytaniem, czy
mógłby przyznać mu dochód w wysokości stu funtów szterlingów rocznie, co
pozwoliłoby młodemu kapitanowi zawrzeć małżeństwo. Wuj Fanny przyrzekł
drugie sto funtów rocznie.
Wydaje się, jakby w tym wszystkim brakowało jakiegoś bardziej
romantycznego elementu. Trzeba jednak pamiętać, że w klasach średnich pod
koniec X V I I I wieku mało kto żenił się lub wychodził za mąż z miłości.
Szacunek, przyjaźń, zabezpieczony byt — tak. Ale miłości szukano gdzie
indziej. Fanny sama musiała zdawać sobie sprawę, ze nie posiada ani urody,
ani owych szczególnych ponęt, którymi ponoć kuszą młode wdowy. Była
samotną kobietą, obarczoną małym synkiem. Młody kapitan marynarki
wojennej mógł przynajmniej zabezpieczyć im przyszłość.
Nelson miał juz za sobą przygody z kobietami, ale nie zaznał miłości,
ledwie zaspokojenie pożądania. Trudno też byłoby nazwać jego uczucie do
Fanny miłością, porównywalną z tym, co go czekało w przyszłości. W każdym
razie okazywał jej wiele sympatii.
,,Moim najgłębszym życzeniem — pisał — jest związek z Tobą, a
prawdziwy respekt i uznanie stanowiące fundament małżeńskiego szczęścia,
żywię szczerze wobec ciebie, w co jak ufam, i Ty wierzysz".
Książę William Henry obserwował bacznie młodego kapitana „Boreasa" a
Nelson relacjonował w listach do Fanny jego słowa:
„Jego książęca mość często mi powtarza, że nigdy nie widział jeszcze
zakochanego, który by był tak spokojny i swobodny, ani też mówił tak mało o
przedmiocie swojej miłości... Książę powiada, że jest pewien, iz muszę mieć
wielką dla ciebie estymę, a potocznie tego się nie nazywa miłością. Ma rację w
tym względzie, że moje uczucie opiera się na szacunku, fundamencie
najmocniejszym, dzięki któremu miłość trwa..."
Nie były to gorące posłania, zdolne obudzić niecierpliwą namiętność
oblubienicy. Ale wydaje się prawdopodobne, że niecierpliwa namiętność nie
leżała w naturze Fanny. Można przypuszczać, że Nelson odczuwał potrzebę
stałego, unormowanego stosunku z kobietą. Zaproponował małżeństwo
pierwszej odpowiedniej partnerce, jaka mu się nadarzyła. Fakt, że z racji swego
zawodu'bçdzie musiał zapewne często ją opuszczać, nie był może w danej
sytuacji niekorzystny. Prócz tego, Nelson czuł głęboką i prawdziwą
wdzięczność wobec człowieka, który był jej wujem, a w okresie jej
wdowieństwa, opiekunem i oparciem.
A na razie inne sprawy prócz zalotów zajęły jego uwagę.
*
Sir Richard Hughes wyjechał do kraju, a nowo mianowany
głównodowodzący Wysp Zawietrznych, Sir Richard Bickerton, jeszcze nie
przybył. Nelson sprawował więc chwilowo naczelne dowództwo bazy. Nie
leżało w jego naturze cieszyć się chwilową godnością, jakby to zrobił kto inny,
a unikać odpowiedzialności.
— Postanowiłem — rzekł — wypełniać wszystkie obowiązki
głównodowodzącego.
Niebawem miał sposobność wypróbować swoje siły. Zjawiło się u niego
dwóch kupców z Antigui, panowie Wilkinson i Higgins, z opowieścią o
wielkich nadużyciach, popełnianych przez urzędników Korony do spółki z
niektórymi kupcami. Stosowany podówczas system zaiste zapraszał do
nadużyć. Towary, sprzedawane z magazynów Urzędu Marynarki i innych
departamentów, musiały być oczywiście wciągnięte do ksiąg, a kwit podpisany
przez odbierającego je urzędnika lub kupca. Nielegalne współdziałanie kupców,
magazynierów i urzędników stało się nagminne.
— To współdziałanie jest tak powszechne — opowiadał Wilkkinson
Nelsonowi — że na Barbados okradziono rząd na sumę ćwierć miliona funtów
w towarach i gotowiźnie; na Antigui skradziono pół miliona; a na Jamajce
okrągły, gładki milion!
— Te liczby przerażają — powiedział Nelson. — Czy jesteście pewni
faktów?
— Całkiem pewni.
— I możecie to udowodnić?
— Możemy naprowadzić pana, kapitanie, na ślad. Możemy podać
nazwiska ludzi, którzy na tych defraudacjach korzystali. Przebadanie ich
finansów na pewno potwierdzi nasze doniesienia...
— Muszę panom pogratulować prawdziwie obywatelskiego du
cha — rzekł Nelson.
Wilkinson i Higgins spojrzeli po sobie, cokolwiek zmieszani. Na chwilę
zapadła cisza. Przerwał ją Higgins:
— Naszym zdaniem, obywatelskiego ducha należy nagrodzić...
Sytuacja stawała się jaśniejsza, czy też może brudniejsza. Nelson
zapytał z ironią:
— W jakiej formie? Pochwałą z kancelarii królewskiej...?
— Pochwały nie przymnożą bankowego rachunku — powiedział
dość agresywnie Higgins. — Nasza informacja warta jest piętnaście
procent od wszelkich sum, odzyskanych przez rząd w rezultacie naszych
doniesień. To jest tylko rozsądne.
Nelson zdawał sobie sprawę, że jego informatorzy po prostu chcieli
sprzedać swoich znajomych. A jednak nie mógł ich zignorować.
— Spełniacie tylko swój obowiązek wobec Korony — tłumaczył. — A ja
wypełnię mój obowiązek, wszczynając jak najśpieszniej szczegółowe
dochodzenie, ale nie spodziewam się wynagrodzenia za to. Jednakże
powiadomię odpowiednie czynniki o waszych oczekiwaniach.
— Proszę pamiętać — zauważył Higgins — że ci, którzy do tej pory
ciągnęli zyski z tych spekulacji, nie zechcą więcej prowadzić z nami żadnych
interesów, jeżeli pana wysiłki odniosą skutek...
— A to jeszcze najmniejsze — wtrącił Wilkinson. — Ucierpimy poważnie
w każdym względzie. I dlatego uważamy za słuszne i rozsądne, że należy nam
się rekompensata — w pieniądzach.
— Narobicie sobie wrogów, to rozumiem — przyznał Nelson. — Ale
dlaczego nie donieśliście o wszystkim już wcześniej naczelnemu dowódcy,
kiedy tu jeszcze był na stanowisku?
— Bo wiedzieliśmy, że on nic nie zrobi, a pan, kapitanie, cieszysz się
opinią człowieka, który ambitnie przestrzega praw i uczciwości.
Nelson powątpiewał co prawda o szacunku swoich rozmówców dla
uczciwości, ale byli to znani, poważni kupcy, więc trzeba było nadać tok
sprawie, wszcząć dokładne śledztwo co do wiarygodności ich informacji.
Dobrze wiedział, i wiedział o tym Wilkinson i Higgins, że udowodnienie winy
będzie niesłychanie trudne. Zdawał sobie sprawę, że on sam zyska więcej
niepopularności, niż uznania za swoje wysiłki. Ale do kapitana Lockera pisał:
„Od ciebie się nauczyłem zasady, że niepopularność i trudności nie mogą
zniechęcić oficera marynarki wojennej, gdy w grę wchodzi obowiązek."
Nelson wprędce się przekonał, że według wszelkiego prawdopodobieństwa
zarzuty są w pełni uzasadnione. Nie można było doliczyć się dokładnie
całkowitej sumy nadużyć; do tego trzeba było całej grupy wyspecjalizowanych
rachmistrzów, a tymi nie dysponował. Ale stwierdził,
że urzędnicy Korony zabierali towary i pieniądze, powierzone ich pieczy, że
niektórzy z kupców za łapówkę sygnowali kwity jako odbiorcy. Urzędnicy
sprzedawali później towary i chowali gotówkę do kieszeni. Wszyscy
zainteresowani dobrze na tym wychodzili. Traciło tylko państwo.
Takie dowody, jakie mógł zebrać, wraz z zeznaniami Wilkinsona i Higginsa
na piśmie, Nelson wysłał do kraju, do tych departamentów, na szkodę których
popełniono nadużycia. Można było przypuszczać, że natychmiast wszczęte
zostanie wnikliwe, szczegółowe dochodzenie w tak skandalicznej aferze. Nic
podobnego. Wmieszani w to byli urzędnicy Korony na wysokich szczeblach,
włącznie z gubernatorami. Ci mieli w kraju przyjaciół, równie wysoko
usytuowanych. Poskarżyli się, że niejaki kapitan Nelson wtrąca się do spraw,
które go nie dotyczą. Była w tym odrobina prawdy, chyba że jak Nelson stoi się
na stanowisku, iż dobro i honor Anglii dotyczą każdego Anglika. Na razie
dalsze dochodzenie odroczono. Nelson był bezsilny — chyba że pojechałby
sam do kraju i na miejscu osobiście popychał całą sprawę.
Jedyny bezpośredni rezultat jego starań łatwo było przewidzieć: w kołach
rządowych, nie tylko w Admiralicji, umocniło się przekonanie, że dla tych
zwierzchników, którzy lubią spokojne życie, Nelson był „kłopotliwym
oficerem".

Pełniąc obowiązki naczelnego dowódcy Wysp Zawietrznych, Nelson miał


wśród podległych mu oficerów księcia Williama Henryka, obecnie kapitana
fregaty „Pegasus". Jego książęca wysokość wszedł na pokład „Boreasa", by
oznajmić:
— Chcę trochę popodróżować po wyspach. Nie mogę pominąć takiej
dobrej sposobności zwiedzenia świata!
— Bardzo mi przykro, wasza książęca mość — odparł Nelson — ale nie
mogę na to pozwolić. Żadnemu kapitanowi nie wolno używać okrętów
marynarki wojennej jego królewskiej mości dla celów osobistej rozrywki, i nie
mogę zrobić wyjątku nawet dla królewskiej krwi waszej książęcej mości.
Na dobro księcia należy zapisać, że wcale nie pogniewał sie o tę
reprymendę, udzieloną mu przez starszego w służbie, ale zwykłego syna
pastora. Jednak nawet Nelson nie mógł — i zresztą nie próbował —
powściągnąć entuzjazmu młodego księcia dla wszelkich rozrywek poza służbą.
Gdy tylko eskadra zawinęła do jakiegoś portu, książę rzucał się w wir
miejscowego życia towarzyskiego.
„Poprzedniej nocy wróciliśmy z portu St. John na Antigui — pisał Nelson
do Fanny w dzień Bożego Narodzenia 1786 roku. — Mam
wrażenie, że wiele osób cieszyło się nie mniej w chwili, gdy książę opuszczał
wyspę, niż wówczas, gdyśmy wchodzili do portu, bo jeszcze parę dni tego
szumu, a słabsza płeć naprawdę by zesłabła. Trzy noce balowania pod rząd —
to za dużo. Sławną na wyspie pięknością jest panna Athell i oczywiście
przyciągnęła uwagę jego książęcej wysokości. Opowiem ci niemało gdy się
zobaczymy, bo nierozważnie byłoby za dużo na papierze skreślić".
Zważywszy reputację księcia jako fortunnego uwodziciela, Nelson może
już i tak za dużo napisał, niżby pozwalała dyskrecja. Nużyły go obowiązki
towarzyskie, nieustanny wir balów i tańców. W parę dni później znowu pisał z
Antigui, dokąd eskadra powróciła po krótkim rejsie:
„Miałem nadzieję, że czeka mnie tu trochę odpoczynku, ale dziś idziemy
obiadować do Sir Thomasa Shirleya; jutro książę wydaje przyjęcie; we środę
obiad dla oficerów garnizonu w St. Kitt; wieczorem tak zwany Bal Mulatów: w
czwartek walka kogutów, obiad u brata pułkownika Crosbie i wieczorem bal; w
piątek — dokądś idziemy, ale nie pamiętam już dokąd; a w sobotę u
gubernatora pana Byama. Jeżeli przebrniemy przez do wszystko, ja już będę
kompletnie do niczego. Bodaj to podejmować książąt!".
Nelson wypełniał swoje obowiązki czuwania nad księciem i roztaczał nad
nim opiekę tak dyskretnie, taktownie i z tak niezmąconym dobrym humorem,
że William Henryk postanowił uczcić „opiekuna" i wyrazić mu swą
wdzięczność, asystując jako pierwszy drużba na jego ślubie z Fanny.
Ale zanim do tej ceremonii doszło, Nelson rozprawił się z nowym
incydentem, jak zawsze w sposób, który świadczył o jego absolutnym oddaniu
służbie. Kiedy „Boreas" stał przy redzie w Nevis, pierwszy oficer Wallis
zaraportował kapitanowi:
— Panie kapitanie, francuska fregata idzie po zawietrznej, blisko' brzegu.
— Niech ją diabli porwą! — zirytował się Nelson. — Już mnie o niej
informowano. Idziemy w ślad za nią. Ta fregata przeprowadza bardzo
szczegółowe rozeznanie wysp, a na pokładzie jest dwóch wysokich oficerów i
kilku inżynierów. Musimy się wywiedzieć, o co "im chodzi i jeżeli potrafimy,
trzeba im przeszkodzić, bo to jakaś brudna gra.
Anglia nie była podówczas w stanie wojny z Francją, ale „Boreas" puścił
się za Francuzem. Następnego dnia fregata francuska podeszła do holenderskiej
wyspy Eustatius, na północo-zachód od St. Kitt. „Boreas" rzucił kotwicę w
odległości niecałej mili morskiej. Wymieniono saluty i ceremonie powitalne.
Gubernator wyspy bardzo uprzejmie zaprosił francuskich i angielskich
oficerów na obiad. Rozmawiając
z wielką kurtuazją, Nelson powiedział najstarszemu z francuskich
oficerów:
— Jak się orientuję, zwiedzają panowie nasze angielskie wyspy.
Z największą uprzejmością będę panom towarzyszył na moim „Boreasie",
by się upewnić, że panowie wszędzie będą przyjmowani z honorami,
należnymi tak znakomitym osobistościom, oficerom jego chrześcijańskiej
królewskiej mości.
Na chwilę zapadła cisza. Francuzi wymienili ukradkiem spojrzenia. Ten,
do którego Nelson się zwracał, ściągnął wargi, wreszcie rzekł:
— Bardzo to uprzejmie z pana strony, kapitanie, ale zapewniam, że nie ma
żadnej potrzeby tak się trudzić z naszego powodu. Myśmy tu przybyli tylko na
mały rejs d la rozrywki.
— Znamy te akweny — dorzucił kapitan francuskiej fregaty. — Damy
sobie sami doskonale radę.
Nie tak łatwo pozbyć się Nelsona.
— Oficerowie wysokiej rangi potrzebują niekiedy rozrywki —
powiedział z nieukrywaną ironią. — Zapewniam, że moi rodacy nie
ustępują wam w kurtuazji i nie dopełniłbym mego obowiązku gościnnoś
ci, gdybym nie dopilnował, że okazano wam wszelką możliwą grzeczność
i ułatwiono rozrywki.
Z myślą o „ułatwieniu rozrywek", może i o kontaktach z informatorami,
Nelson dobrze pilnował swoich nieproszonych gości. Pomimo dalszych jeszcze
protestów, następnego dnia „Boreas" pożeglował w ślad za Francuzami. Gdzie
by nie wylądowali, towarzyszył im Nelson, pokazując najpiękniejsze widoki, a
także podkreślając możliwości handlowe i bacznie sterując z dala od takich
„rozrywek" jak obiekty militarne, o których lepiej było, by potencjalni
nieprzyjaciele Anglii nie wiedzieli za dużo. Po kilku dniach takiego
podwójnego rejsu spotykając kapitana angielskiego i jednego z jego kadetów,
za stołem każdego gubernatora, którego wyspę odwiedzali, Francuzi mieli dość.
Wzięli kurs na własną wyspę, Martynikę, a Nelson udał się na ich pokład, by
się ceremonialnie pożegnać i oznajmić, że musi się rozstać, bo jego własny kurs
prowadzi na Barbados, dalej na południe.
Oficerowie na francuskiej fregacie i jej kapitan zapamiętali sobie dobrze
nazwisko Nelsona.
Dopełniwszy tego obowiązku, Nelson pożeglował z powrotem na wyspę
Nevis, gdzie dnia 11 marca 1787 roku poślubił panią Fanny Nisbet. Książę
William Henry, w wybornym humorze, dotrzymał danego słowa i był
pierwszym drużbą.
Nelson chciał teraz powrócić do Anglii. Do kapitana Lockera pisał, że
„nikt więcej ode mnie trudów i dolegliwości na żadnej bazie nie doświadczył".
Istotnie, niewiele było w tym przesady, zważywszy
kłopoty, wywołane próbami wyegzekwowania Aktu Nawigacyjnego i
wysiłkami ukrócenia defraudacji na szkodę angielskiego rządu. List kończył się
słowami:
„Ożeniłem się z kobietą miłą bardzo, i to mi wszystko wynagradza".
Taki właśnie ton uderza we wszystkim, co Nelson pisze o Fanny:
„przywiązanie", „chcę być przy tobie", „miła bardzo". Zwroty przyjazne, ale
może brak im trochę gorącej temperatury, jakiej wolno oczekiwać od młodego
kochanka. I nie są to jałowe rozważania. Trzeba koniecznie zdawać sobie
sprawę, do jakiego stopnia Nelson był uzbrojony w tarczę miłości do Fanny
wówczas, gdy napotkał inne pokusy, nieuniknione w wędrownym życiu
żeglarza.
W maju 1787 roku „Boreas" pożeglował do Anglii. W rejsie z portu
macierzystego przez Atlantyk było na statku miejsce dla Lady Hughes, jej córki
i innych osób. Teraz jak się zdaje, nie można było pomieścić świeżo
poślubionej małżonki kapitana i jego pasierba. Ci podróżowali statkiem
handlowym. Inni kapitanowie często — także z pozwoleniem Nelsona —
zabierali ze sobą żony na morze, nawet w czasie wojny. Jednakże Nelson nigdy
nie zaprosił Fanny, by dzieliła jego kabinę.
VI PO DESZCZU POGODA

„Boreas" zawinął do Anglii dnia 4 lipca 1787 roku. W ciągu trzech lat
pobytu w okolicach znanych z fatalnego wpływu na zdrowie załóg — które nie
miały tak luksusowych warunków jak bogaci, na stałe osiedleni tu
Europejczycy — żaden oficer czy marynarz nie zmarł. To jedno już mogłoby
świadczyć o skutecznej troskliwości, jaką Nelson otaczał swoich podwładnych.
Przekonany, że nuda źle odbija się na zdrowiu, kapitan starał się nie
zatrzymywać okrętu w jednym porcie dłużej, niż parę miesięcy, a gdy burzliwa
poru roku uniemożliwiała wyjście w morze, organizował przeróżne ćwiczenia i
rozrywki — muzykowanie, tańce, sporty — a dla kadetów i oficerów
amatorskie przedstawienia teatralne.
Wprawdzie Nelson oddał w Indiach Zachodnich niemałe usługi swojej
ojczyźnie, jednakże po powrocie zatrzymano jego i załogę „Boreasa" jeszcze
przez pięć miesięcy u ujścia Tamizy, gdzie pełnili służbę strażniczą i
przeładunkową, aż wreszcie Admiralicja łaskawie zgodziła się puścić ich do
rodzin, do domów. Co więcej, minie długich pięć lat, nim Nelsonowi — tak
oddanemu swojej służbie, tak niewygodnemu dla przełożonych i Admiralicji
— zostanie przydzielony następny okręt.
Życie na lądzie nie odpowiadało mu. Nie dawało ujścia ognistemu
duchowi tego urodzonego żeglarza, wojownika i zapalczywego patrioty.
Chełpił się przecież, że zamierza wspiąć się na najwyższy szczebel w
wybranym zawodzie, zdobyć sławę dla siebie, przynieść honor swojej
ojczyźnie. Ale jaką sławę mógł zdobyć, jakie honory przynieść, siedząc na
lądzie w Anglii — bez okrętu? Zgryzota zjadała go. I codzienne dni płynęły
tutaj zupełnie inaczej, niż w Indiach Zachodnich, gdzie kapitana okrętu
wojennego i zastępcę naczelnego wodza bazy morskiej otaczał powszechny
respekt. Razem z Fanny i Josiahem, Nelsonowie zamieszkali w Burnham
Thorpe. Zacny pastor wyprowadził się z plebanii i wynajął dla siebie mały
domek w pobliżu, aby
młoda rodzina mogła się swobodnie rozgościć. Kapitan na półżołdzie zużywał
nadmiar energii kopiąc i uprawiając ogród, ale nie można go było na dłuższy
czas utrzymać w jednym miejscu. Pasierba posłano do szkoły z internatem,
zwanej Hilborough, z żądaniem, aby „nie pozwalano mu czynić, co zechce: jest
to źle pojęta dobroć".
W szkole tej panowała wszechwładnie edukacja o profilu klasycznym. Nie
organizowano ćwiczeń fizycznych ani gier sportowych, a starsi chłopcy do woli
znęcali się nad młodszymi. Wykształcenie, lub też. jego brak, tworzyło trudną
do przebycia barierę między wyższymi a niższymi sferami społeczeństwa.
Istniały wielkie i sławne „szkoły publiczne" dla synów bogatych rodów; i takie
instytucje, jak Hilborough, dla średnio zamożnych. Małe, prywatne szkoły —
które później Dickens smagał biczem swojej satyry — teoretycznie uczyły
przedmiotów podstawowych, kształcąc przyszłych drobnych urzędników.
Wreszcie były szkoły, prowadzone przez instytucje dobroczynne, oraz szkółki
niedzielne, gdzie ubodzy rodzice mogli posyłać swoje dzieci, bez przymusu
wszakże. Dla dziewcząt szkół było bardzo mało: uczono w nich czytania i
pisania, angielskiego, arytmetyki (potrzebnej przy prowadzeniu domu), szycia,
haftu, no i tańca.
Opłaty za szkołę Josiaha stanowiły poważne obciążenie skąpych finansów
Nelsonów. Młoda para miała sto funtów szterlingów rocznie od Williama
Sucklinga, drugie sto od Johna Herberta, i trzecią podobną sumę tytułem
półżołdu kapitańskiego. Wiązali koniec z końcem, po części dzięki temu, że
jeździli w odwiedziny i przebywali dłuższy czas w gościnnych domach, jak u
Johna Herberta — który również powrócił z Nevis i wynajął dom w Londynie
— u krewnych Nelsona i innych przyjaciół.
Nierzadko Nelson mówił nagle do ojca lub żony:
— Jutro muszę jechać do Londynu.
— A tym razem po co?
Odpowiedź brzmiała:
— Będę się starał o okręt! Muszą mi dać! Albo
też:
— Popchnąć śledztwo w sprawie tych defraudacji w Indiach
Zachodnich.
Nelson robił, co tylko było w jego mocy. Książę William Henry
interweniował i prosił, by dano okręt młodemu kapitanowi, ale książę sam nie
był w dobrych stosunkach z rządem i niczego nie wskórał. Nelson zdecydował:
.— Admiralicja uprzedziła się do mnie, a ja nie mogę odgadnąć, co by
mogło być tego przyczyną.
W naturze Nelsona leżała pewna naiwność.
Rozmawiając o defraudacjach w Indiach Zachodnich, wielebny Edmund
Nelson powiedział kiedyś do syna:
— Bardzo dużo trudu zadajesz sobie, by wywrzeć nacisk na tę twoją aferę.
— Owszem i będę to robił nadal. Ale to nie jest moja afera. To sprawa
naszego kraju. I widzę pewien postęp. Jeden z moich pierwszych informatorów
sam siedzi w więzieniu.
Chodziło o Wilkinsona, którego skazano na wielką grzywnę i na więzienie.
Zwracając się po raz pierwszy razem z Higginsem do Nelsona stosował
widocznie maksymę, że atak jest najlepszą metodą obrony. Okazało się, że sam
praktykował przekupstwo i defraudację na wielką skalę.
To w jednym departamencie, to w drugim, Nelson naciskał i popychał
śledztwo w sprawie defraudacji. Wyższy urzędnik ministerstwa skarbu zwrócił
wreszcie na te nadużycia uwagę premiera, Williama Pitta: od tej chwili rzecz
nabrała rumieńców i wydano szereg zarządzeń, dzięki którym skarb państwa w
ciągu l a t zyskał miliony funtów szterlingów.
„Ale oczywiście — pisał Nelson — mnie nie spotkało ani uznanie ani
zwykłe podziękowanie za cały mój trud. Bóg jeden wie, że wiedzie mi się
gorzej, tylem zyskał za służbę d la kraju..."
Później pisząc do przyjaciela, wyrażającego mu współczucie, przybrał
bardziej wyzywający ton: „Zawsze utrzymywałem i zawsze ściśle tego
przestrzegałem, że zasadą oficera powinno być: lepiej służyć niewdzięcznej
ojczyźnie, niż narazić na szwank własną reputację. Potomność odda mi
sprawiedliwość. Niezłomne przestrzeganie zasad honoru i uczciwości musi
doprowadzić w końcu do celu, jakim jest sława".
Nelson dopiął tego celu.
W czasie zimowych miesięcy Fanny narzekała na chłody, a gdy spadły
śniegi — na wschodnim wybrzeżu częstsze niż gdzie indziej w Anglii —
czasem przez kilka dni nie wstawała wcale z łóżka. Nelson, zostawiony sam
sobie i nie rezygnując z nadziei, że kiedyś jednak dadzą mu okręt, zajmował się
pogłębianiem swej wiedzy o teorii morskiej taktyki wojennej. Wczytywał się w
dzieła historyków, zwłaszcza wyszukiwał dzieje wojen i bitew na morzu,
studiował odpowiednie podręczniki, przygotowywał się wszechstronnie i
doskonalił w swym zawodzie.

W roku 1789 nadeszła z Francji wieść o upadku Bastylii. — Nic podobnego


nie mogłoby się zdarzyć u nas — zauważył Nelson, omawiając nowiny z
ojcem.
Wielebny pastor uniósł w górę brwi.
— Nasi rodacy obcięli niegdyś głowę swemu królowi — przypomniał.
— Och, to była inna epoka, inne okoliczności. Królowie z Bożej łaski, i
tak dalej..
— Wielu ludzi ma i dzisiaj powody do niezadowolenia — zauważył
pastor.
— Z pewnością — przyznał Nelson. — Ci, którzy powinni by zatroszczyć
się o biedniejszych, zaniedbują tego...
— Korzenie leżą głębiej — rozważał ojciec. — Moje powołanie każe mi
patrzeć i widzieć. Pomyśl, na przykład, jak cierpi wieśniak, gdy właściciel
ziemski dla własnego zysku zabiera się do grodzenia ziemi, na której cała wieś
zbierała chrust na opał, wypasała bydło od pokoleń? A dzieje się to teraz wzdłuż
i wszerz Anglii. Czy się dziwisz, że w ludziach wzbiera gniew, kiedy patrzą, jak
dobrze odżywiony dziedzic albo jego rządca zabierają po prostu chleb od ust
jego własnym dzieciom?
Od chwili tej rozmowy młody kapitan obserwował nieco uważniej warunki
życia w kraju, o którego honor i sławę dbał tak zazdrośnie. Dowiedział się, że
wielcy właściciele ziemscy ściągali ze swych dóbr intraty dochodzące stu i
więcej tysięcy funtów szterlingów rocznie. Pomniejsi mieli dochody po kilka i
kilkanaście tysięcy, tyle też dostawali kupcy i bankierzy. I tak po szczeblach w
dół, do drobniejszych ziemian, prawników, lekarzy, sklepikarzy, wreszcie
najemnych parobków — a było ich podówczas w Anglii półtora miliona — ż
zarobkami po trzydzieści jeden funtów rocznie, albo, jak pisał Nelson dc księcia
Williama:
„...niecałe dwa pensy dziennie za każdego członka rodziny ,najemnego
parobka". Nelson nie żywił sympatii do buntowników, ale współczuł
ciemiężonym i wyzyskiwanym.
Rewolucja przemysłowa już. się rodziła w Anglii. Produkcja fabryczna,
masowa, wypierała rękodzielnictwo. Nowe wynalazki przyspieszyły produkcję
przędzy bawełnianej tak, że tkacze nie mogli nadążyć. Pewien duchowny
wymyślił więc machinę, która zastąpiła ręce tkaczy. Nelson rozpytywał ojca o
społeczne rezultaty postępu technicznego.
— Widziałem straszne warunki egzystencji w miastach fabrycznych w
hrabstwie Lancashire — opowiadał pastor. — Tysiące ludzi,
którzy przedtem pracowali we własnych domach przy kołowrotkach i
tkalniach, teraz gromadnie idą o piątej rano do hal fabrycznych. Robotnicy
ściągają do miast ze wsi, gdzie jak ci mówiłem, grodzenie ziemi gminnej
uniemożliwia im życie. Wsie pustoszeją. Małe dzieci
posyła się do fabryk. Dawniej patrzono nieomal bez żalu, gdy umierały, teraz
stały się walorem zarówno dla bogatego fabrykanta jak i ubogich rodziców.
Kobiety i dzieci pracują za każdą, minimalną zapłatę, pracują też w kopalniach.
To przerażające, Horatio. Dzieci pracują po dwanaście do piętnastu godzin
dziennie, pod rzemieniem majstra, z trudem trzymając się, by nie zasnąć. Nowe
osady wokół fabryk rosną, jak grzyby po deszczu: tandetne domy, wąskie ulice,
podwórza jak studnie, wszędzie brzydota, brud, choroby: budowane bez planu,
bez -myśli nawet o higienie, bez otwartej przestrzeni dla wentylacji ciasnych
zaułków. Ten nowo powstały miejski proletariat żyje w najgłębszej nędzy. A
mizerne pieniądze, jakie zarobią, często przepijają, mężczyźni i kobiety po
równo, by choć na chwilę zapomnieć o swoich niedolach. Bardzo naganne,
oczywiście, ale wiesz — zrozumiałe.
— Czy nikt nie może na to zaradzić? — pytał z niecierpliwą
irytacją Nelson.
— Fabrykanci mogliby, ale oni nie dbają o ludzką dolę, lub niedolę, a
tylko o własne, zyski.
— A rząd..?
— Kto rządzi? — pytał sarkastycznie pastor. — Właściciel ziemski i
fabrykant, czy też może wieśniak i wyzyskiwany robotnik?
Wywierano pewne naciski na rząd. Powstawała nowa klasa
nowobogackich, którzy odgrywali coraz większą rolę w gospodarce kraju, a
pośrednio i w polityce. Byli to finansiści i kupcy, ci ostatni handlujący z
kontynentem, zarabiający krocie na eksporcie wełny, zboża i manufaktury. Byli
też tak nazwani „nababowie", którzy dorobili się fortun w Indiach i chcieli
teraz rywalizować z arystokracją o wpływy poli1 tyczne. A wszyscy —
właściciele ziemscy, fabrykanci, finansiści i „nababowie" — przekupywali
wyborców, płacąc za głosowanie, na kandydatów, których sami wysuwali.
Życie towarzyskie rozwijało się w oparciu o dostatek, nawet zbytek-Na
przyjęciach jedzono i pito w nadmiarze, uprawiano hazard, grano w karty.
Czasem wyprawiano się w podróż do Irlandii lub Europy statkami nie zawsze
bezpiecznymi, a tam podróżowano dalej kiepskimi gościńcami, w wielkiej
niewygodzie.
Hierarchia społeczna była dość rygorystyczna, ale zaczynały się zacierać
granice pomiędzy arystokracją z jednej strony a z drugiej ziemiaństwem,
bogatymi kupcami i fabrykantami — zjawisko po części spowodowane tym, że
wszyscy oni spotykali się w bardzo modnych podówczas uzdrowiskach, gdzie
jednakowo poddawali się niepisanym prawom i zwyczajom. Dumna
wyniosłość arystokracji zmniejszyła się nieco, a ziemianie i fabrykanci zyskali
na pewności siebie, nabrali
gładszych manier, a w rozmowach nie ograniczali się wyłącznie do spraw
hodowli, polowań, albo kłopotów ze składowaniem materiałów i cenami
surowców.
Polowania uprawiano namiętnie: najulubieńszymi sportami były gonitwy
za lisem, strzelanie do dzikiego ptactwa i łowienie ryb. Bardzo surowe prawa
ograniczały łowiectwo — i wyborne mięsiwo — wyłącznie dla użytku
właścicieli ziemskich i ich gości. Chłosta, więzienie a nawet zesłanie czekały
każdego biedaka, który odważył się na kłusownictwo, by dopomóc głodującej
rodzinie. Kiedy po -raz pierwszy Nelson zamieszkał w Burnham Thorpe,
zapraszano go na polowania, co mu sprawiało wielką satysfakcję. Niestety,
praktykowanie tego sportu okazało się tak niebezpieczne dla jego towarzyszy,
że zaproszenia szybko zanikły. Miał zwyczaj trzymać strzelbę przy biodrze, w
gotowości do strzału, a gdy bażant, kuropatwa lub zając gdzieś się pojawiły —
strzelał, nawet nie podnosząc broni do ramienia. Było równie prawdopodobne,
że zastrzeli sąsiada, jak zwierzynę. Raz udało mu się trafić kuropatwę, co
zapisano w annałach familijnych jako nadzwyczajne i jedyne w swoim rodzaju
wydarzenie.
W rozważaniach o życiu w kraju Nelson doszedł do przekonania, że dzieje
się wiele niesprawiedliwości. Ale nie porwało to jego wyobraźni, nie zapalił
się, by zmienić świat. Był żeglarzem, nie politykiem. Anglia była jego
ojczyzną, panował, przynajmniej nominalnie jego monarcha, i Nelson gotów
był walczyć za oboje, czy mieli rację, czy też, nie. Przewidział trafnie, że w
Anglii nie zdarzy się drugi szturm Bastylii. I gdy Francuzi głosili, że przyjdą z
pomocą rewolucjonistom w każdym kraju, wszędzie, gdzie by była potrzeba —
Anglicy, nawet uciskani i wyzyskiwani, nie pragnęli swobód z rąk obcych, a
już najmniej z rąk Francuzów.

Nadal, w miarę upływu miesięcy, Nelson atakował Admiralicję i upominał


się o okręt, choćby mały, choćby jacht słupowy. Gorąco chciał już opuścić
Anglię, nie tylko dlatego, że nudził się u boku żony.
— Jestem człowiekiem morza, zawodowym żeglarzem — tłumaczył
niecierpliwie urzędnikom Admiralicji. — Uprawianie skąpego zagonu
ziemi mego ojca nie może zadowolić kogoś takiego, jak ja. Nie czuję
się szczęśliwy, jeśli nie przemierzam krokami wyżki okrętu.
I nadal w Admiralicji słyszał tą samą odpowiedź:
— Pana podanie jest w aktach i będzie przedstawione Lordom
Komisarzom. Zostanie pan poinformowany natychmiast, gdy będzie
możliwe wezwanie pana do czynnej służby.
Niejednemu się zdarza, że własny los uważa za najnieszczęśliwszy i
najbardziej niesprawiedliwy ze wszystkich. Nelson pisał:
„Moją zbrodnią, której przemóc nie zdołam, jest to, że nie mam fortuny,
więc nikt nie dba o mnie".
Jednocześnie książę William Henry skarżył się; że gdyby był synem
admirała, a nie króla, otrzymałby rangę kapitana o sześć lat wcześniej, niż to
jemu przyznano.

Nagle z początkiem roku 1793, groźba nieuniknionej wojny zawisła nad


krajem. O dwa miesiące wcześniej Francuzi, lekceważąc postanowienia
obowiązującego traktatu, zajęli austriackie Niderlandy. Zagrozili w ten sposób
tradycyjnym szlakom handlowym, ważnym dla Anglii, której stałą i
niezmienną polityką było utrzymywanie kontaktów z portami Morza
Północnego. Gdy Austria władała Niderlandami, dostęp do portów był wolny.
Pod okupacją francuską wszystko by się zmieniło. W tym samym roku wieść o
ścięciu Ludwika XVI obiegła całą Anglię i wstrząsnęła ludźmi w kraju, który,
jak to przypomniał stary pastor, zaprowadził, niegdyś na szafot własnego
monarchę.
Nelson pośpieszył do Londynu, skąd w parę dni później pisał do Fanny,
zaczynając list entuzjastyczną, choć może niezbyt oryginalną metaforą:
„Po deszczu pogoda!"
Przyjął go osobiście Pierwszy Lord Admiralicji, Lord Chacham i mówiąc:
— Bardzo mi przykro, że tak długo musiał pan czekać na okręt. Pana
oddanie służbie jest dobrze znane.
— Ufam, milordzie — odrzekł Nelson, — że moje długie czekanie
dobiega końca...
— Może pan być tego pewny. Chciałbym dać panu siedemdziesiątkę
czwórkę, ale w tej chwili nie ma żadnej w dyspozycji. Jeżeli jednak zgodzi się
pan przyjąć na początek sześćdziesiątkę czwórkę, mianowicie „Agamemnona",
okręt będzie pański, jak tylko doprowadzi się go do gotowości.
— Przyjmuję z ochotą, mówiono mi dobrze o tym okręcie.
— A potem — dorzucił Chatham — gdy tylko to będzie w mojej mocy,
dostanie pan większy okręt.
— Czy sądzi pan, milordzie, że wojna jest nieunikniona? — pytał Nelson.
— Wszystko na to wskazuje. Ostrzelano jeden z naszych okrętów, gdy
zawinął do Brestu. Mamy kule, jako dowody, tutaj, w Admiralicji.
Jeśli życzy pan sobie aktywnej służby, o czym nie wątpię, będzie pan miał
aktywności pod dostatkiem.
W czasie pokoju „kłopotliwych oficerów" odkładano na półkę. Ale gdy
zagroziła wojna — potrzeba było kapitanów pełnych zapału, energii i woli
walki.
W lutym Anglia wypowiedziała wojnę Francji. Ogólnie oczekiwano, że
wojna potrwa krótko, że terror wyniszczy francuską rewolucję. Nikt nie
przewidział ogólnego entuzjazmu do wojny we Francji, masowych zaciągów
ani pojawienia się Bonapartego i jego polityki dziesiątkowania męskiej
ludności dla nadrzędnych celów podbojów. W rzeczywistości przez
dwadzieścia dwa lata z krótką przerwą miała trwać wojna, w czasie której
Holendrzy, Duńczycy, Włosi, Rosjanie, Prusacy, Hiszpanie i narody świętego
cesarstwa rzymskiego czasem popierały Anglię, ale jeśli nie dosyć opłacone,
lub jeśli sterroryzowane przez Napoleona, opowiadały się po stronie Francji.
Anglicy skłonni byli uważać wojnę za zjawisko raczej odległe. Wielbili
każdego, kto walczył zwycięsko lub bohatersko, ale wojna to było coś, co się
zdarzało za granicą. Korsarze buszowali po oceanach, mężczyzn porywano siłą
z domów do wojska lub do marynarki, ale życie szło zwykłym torem, jak w
czasie pokoju, nawet na wybrzeżach. Król Jerzy III odwiedzał, jak zwykle,
ulubione nadmorskie uzdrowiska. Trudniej było o towary importowane,
wzrosła cena chleba; pod innymi względami kłopoty lokalne zachowały dawny
priorytet.

O tym czasie młody francuski porucznik marynarki, Pierre Charles Jean


Baptiste Sylvestre Villeneuve, otrzymał stopień kapitana.

Nelson zabrał się bez chwili zwłoki do szykowania „Agamèmnona" do


wyjścia w morze. Miał się przyłączyć koło wybrzeży Hiszpanii do floty pod
dowództwem Lorda Hooda, słynnego żeglarza, który zbliżał się już do
siedemdziesiątki, ale miał ogromne doświadczenie i autorytet. Nelson opisywał
go jako „wielkiego człowieka i znakomitego oficera".
Okręt liniowy w owych czasach musiał być samowystarczalny. Wysyłano
go często ze specjalną misją — jak później „Agamemnona" — zdarzało się też,
że burze oderwały go od floty lub eskadry. Zaopatrzony w wodę i żywność,
taki okręt zasługiwał na miano pływającej fortecy. Dla załogi nie był jednak
luksusowym statkiem pasażerskim. Na wszystkich okrętach niższy czyli
działowy pokład pokrywały gołe deski, ludzie siedzieli na skrzynkach z
amunicją, beczułkach po rumie, albo zwyczajnie
na owych że deskach. Trudno było o chwilę samotności, spokoju, wypoczynku.
Dopóki nie opuszczono ich do spania, hamaki wisiały podwieszone pod
sufitem, podobnie jak stoły mesowe, gdy nie były w użytku. Sanitariaty
należały do najprymitywniejszych, a niższe pokłady mogły być przewietrzane
tylko przy dobrej pogodzie, przez podnoszenie desek sufitu.
Kapitan dysponował stosunkowo obszerną, chociaż niską kabiną przy rufie.
Ozdobiona obrazami i półkami na książki, służyła też jako jadalnia. Nelson
miał do swojej dyspozycji własne srebrne sztućce, własnego stewarda i
własnego kucharza, który w oddzielnej kuchni przygotowywał dla niego
posiłki. Wyglądał na świat przez szerokie okna o kwadratowych szybach.
Świecowe latarnie rozjaśniały wieczorami jego pięknie nakryty stół, przy
którym często podejmował zaproszonych oficerów. Ogrzewania dostarczał w
razie potrzeby mosiężny piecyk na węgiel drzewny. Tuż pod kapitańską kabiną
znajdowała się mesa oficerska.
Nie tylko okręt musiał być przygotowany do rejsu według wymagań
Nelsona: należało skompletować załogę. Dobierał ludzi starannie. Zgłosiło się
wielu ochotników z rolniczych hrabstw Norfolk i Suffolk — okolic Burnham
Thorpe, posłyszawszy od innych marynarzy, że pod Nelsonem dobrze się
służy. Życie na morzu zasłynęło trudami, ale życie chłopa niewiele było
lżejsze, a o pracę nie było łatwo. Josiah został jednym z kadetów na
„Agamemnonie" i jeszcze kilku przyjaciół posłało swoich synów na morze pod
opiekę Nelsona. Do tych chłopców powiedział:
— Trzy są rzeczy, moi młodzi panowie, o których wam nie wolno
zapomnieć: po pierwsze, winniście zawsze natychmiast wypełniać rozkazy, nie
próbując nawet formułować osobistej opinii o ich słuszności lub nie; po drugie,
winniście uważać za wroga każdego, kto źle się wyraża o waszym królu; i po
trzecie, winniście nienawidzić Francuza gorzej diabła.
Ostatecznie, Nelson był zadowolony z wybranych ludzi.
„Mam wszelkie powody do satysfakcji — pisał. — Każdy musiałby być
rad z tej załogi, naprawdę wspaniała drużyna".

John Herbert zmarł, zostawiając w spadku cztery tysiące funtów


szterlingów Nelsonowi i pięć tysięcy Josiahowi. Pisząc do Fanny o otrzymaniu
tych znacznych sum, Nelson kończył list bardziej osobistą nutą:
„Wziąwszy za małżonkę tak. zacną niewiastę, wspominam najszczęśliwsze
chwile mojego życia".
Pierwsza część tego zdania nie była chyba zgrabnym komplementem, a
druga — odbiegała od prawdy. Fanny mogła pomyśleć, że „zacna niewiasta"
lepiej zabrzmiałoby w ustach syna o matce albo o jakiejś ciotce, niż męża o
żonie w kilka lat zaledwie po ślubie. Co więcej, Fanny już musiała wiedzieć, że
„najszczęśliwszych chwil życia" jej małżonek nie spędzał na lądzie.

Na kanale (La Manche) „Agamemnon" przyłączył się do floty Lorda


Hooda, dawnego głównodowodzącego Nelsona z Indii Zachodnich. W czerwcu
byli już w drodze na Gibraltar. Okręt Nelsona wraz z pięcioma innymi złożył
kurtuazyjną wizytę w Kadyksie, jako że Hiszpanie byli podówczas
sprzymierzeńcami, chociaż niezbyt pewnymi. Gości oprowadzano po przystani,
dokach i arsenale. Nelson chwalił oglądane okręty, ale zganił załogi. Bez
wątpienia potrafił na oko odróżnić dobrego od złego żeglarza, bo jego opinia
potwierdziła się, gdy ledwie po sześćdziesięciu dniach na morzu, niektóre
hiszpańskie jednostki, współdziałające z Lordem Hoodem, musiały się wycofać
i zawinąć do portu z powodu znacznej liczby chorych, nie nadających się do
służby marynarzy. Nelson powiedział do swego pierwszego oficera:
— Czy kto słyszał podobne nonsensy! Przecież my dłużej jesteśmy na
morzu i właśnie temu przypisujemy, żeśmy zdrowi. Kiepsko to świadczy o
żeglarskich zdolnościach Hiszpanów, a przede wszystkim o trosce, jaką ich
oficerowie otaczają marynarzy.
W Kadyksie Nelson zabrał swoich kadetów na walkę byków. Wydaje się,
że więcej był tym wstrząśnięty, niż później widokiem pokładu, zasłanego
ciałami zabitych, konających i rannych po bitwie morskiej.
„My Anglicy — pisał — możemy tylko uznać za pożałowania godny brak
humanitarnych uczuć owych «donów» i ich «seniontas». ...Około dwunastu
tysięcy widzów było obecnych. Wybrano dziesięć byków i wprowadzano je po
kolei. Walczyło z nimi trzech jeźdźców na koniach i piesi z chorągiewkami na
pikach. Mieliśmy co się zowie uciechę, jak oni tu mówią «fine feste», bo pięć
koni było zabitych, a dwóch ludzi mocno poturbowanych. Jak kobiety mogą się
temu przypatrywać i oklaskiwać, to przechodzi moje pojęcie. Nawet nam się
niedobrze robiło i ledwieśmy mogli wysiedzieć. Pokaleczone, konające
zwierzęta, wyprute flaki, byki ociekające krwią — tego było nadto. Wreszcie
skończyło się, obejrzeliśmy naszą «feste» i zgodnie uznaliśmy, że nic nas nie
skłoni, byśmy przyszli na drugą".
Eskadra skierowała się do Tulonu, a ponieważ jeden z kapitanów
zachorował i trzeba go było odesłać do domu, Lord Hood, dotrzymując danego
przez Lorda Chathama przyrzeczenia, zaproponował Nelsonowi
dowództwo większego, siedemdziesięcioczterodziałowego okrętu. Ten jednak
nie przyjął propozycji, mówiąc po prostu:
— Nie mogę się rozstać z moimi ludźmi...
Tego rodzaju gesty sprawiły, że jeden z kadetów, William Hoste, pisał
podówczas:
„Naszego kapitana uważa się powszechnie za najlepszego w służbie i
najbardziej lubianego przez marynarzy i oficerów".
Eskadra przebyła Cieśninę Gibraltarską i pożeglowała na północ, z
zadaniem blokady Tulonu, któremu niebawem zagroził głód. Wywieszono białą
flagę i zaproszono Hooda, by wziął w posiadanie miasto. Jego najwybitniejsi
obywatele sympatyzowali z rojalistami. Największy we Francji arsenał i
trzydzieści okrętów liniowych przeszło dzięki temu w ręce floty angielskiej,
liczącej zaledwie dwanaście jednostek. Gdyby Nelson był kapitanem po
francuskiej stronie, zamiast po angielskiej, pewno by do tego nie doszło. W
każdym razie wydawało się to poważnym sukcesem i byłoby nim, gdyby Hood
miał pod dostatkiem żołnierzy, by utrzymać swoją zdobycz. Na garnizon
złożyło się ledwie półtora tysiąca marynarzy, zabranych z floty i parę tysięcy
nie wyćwiczonych, niezdyscyplinowanych Hiszpanów, ściągniętych
pośpiesznie i — według opinii Nelsona — niezdatnych do niczego, prócz
podrzynania gardeł jeńcom.
Nelson i jego „Agamemnon" nie mieli być świadkami dalszego rozwoju
wypadków w Tulonie. Lord Hood wysłał go do Włoch, gdzie brytyjski poseł w
Neapolu, Sir William Hamilton namówił tamtejszego monarchę do przymierza
z Wielką Brytanią. Ta misja miała zadecydować o przyszłości Nelsona w
sposób, którego jeszcze ani on sam, ani nikł inny nie był w stanie przewidzieć.
VII W NEAPOLU PO RAZ PIERWSZY

„Widać już zarys Wezuwiusza, który podkreśla całą urodę Zatoki


Neapolitańskiej, gdzie zostaniemy na noc, a jutro rankiem zamierzamy rzucić
kotwicę".
Tak pisał Nelson do Fanny dnia 11 września roku 1793. „Agamemnon"
dobrze się spisał i rejs z Tulonu trwał krótko. Kiedy, odmawiając przyjęcia
proponowanego mu większego okrętu, Nelson powoływał się na swoje ścisłe
związki z oficerami i załogą, nie powiedział całej prawdy. Był już wtedy
głęboko przywiązany do samego „Agamemnona".
Przywiązanie to zwiększyło się jeszcze podczas żeglugi do Neapolu, kiedy
Nelson, nie zmniejszając prędkości, poddał okręt, a przy okazji i całą załogę,
szeregowi manewrów, by wypróbować jego możliwości. Któregoś wieczoru,
gdy kadet Hoste miał wachtę, Nelson rzekł:
— Zapamiętaj, co ci powiem. Będziesz z pewnością żeglował na
okrętach większych od tego, ale nigdy na doskonalszym. Możesz
przyjąć „Agamemnona" za wzór żaglowca i oceniać inne jednostki
przez porównanie.
Poseł brytyjski pospieszył na nadbrzeże, by powitać lądującego kapitana
„Agamemnona".
— To prawdziwa satysfakcja zobaczyć angielski okręt — mówił.
— To satysfakcja odwiedzić sławne w dziejach miejsca — odrzekł
Nelson, obejmując gestem ręki wulkan i zatokę. Nie tracił jednak wiele czasu
na uprzejmości i dodał zaraz: — Ale ja nie przybyłem tutaj tylko z kurtuazyjną
wizytą.
— W dzisiejszych czasach nie spodziewałem się tego. Pojedziemy do
mego domu, tam proszę mi powiedzieć, w czym i jak mogę być pomocny.
Pojechali powozem Sir Williama Hamiltona przez rojne ulice Neapolu,
który Nelson później opisywał, jako miasto „fircyków, kurty-
zan iv bandytów" — w kiepskiej tej kompanii umieszczając również poetów.
Po przybyciu do domu angielskiego posła, Nelson od razu przystąpił do rzeczy:
— Proszę mi wybaczyć 'i na później odłożyć ceremoniał zwykłych
gościnności. Jest rzeczą wielkiej wagi, abym mógł, możliwie najprędzej,
osobiście zobaczyć się z królem Neapolu i Sycylii. Jeżeli możliwe, by pan
załatwił dla mnie audiencję jeszcze dzisiaj, będę bardzo zobowiązany, a
tymczasem wyłuszczę powody, dla których tutaj przybyłem.
— Wyślę bez zwłoki sekretarza do szambelana królewskiego — rzekł Sir
William.
— To świetnie! — wykrzyknął Nelson. — Rozumiemy się. Załatwia pan
sprawy, jak ja to robię: bez odkładania, prosto do celu.
Przyjaźń, która miała złączyć tych dwóch ludzi — chociaż. Hamilton był o
jakieś trzydzieści lat starszy — wynikała istotnie z pokrewieństwa ducha.
Maksyma życiowa Sir Williama, parokrotnie przez niego formułowana przy
różnych okazjach, brzmiała: „Na tym świecie należy wypełniać swoje
obowiązki tak dobrze, jak się tylko potrafi: bez tego rozumny, myślący
człowiek nie może być szczęśliwy". Zgadzało się to z zapatrywaniami Nelsona
i ci dwaj bardzo szybko znaleźli wspólny
język-
— Na szczęście jestem w dobrych stosunkach z jego królewską
mością — mówił Hamilton — i o ile tylko nie wyjechał na polowanie,
nie wątpię, że jeszcze dziś pana przyjmie.
Kiedy już wysłano sekretarza do królewskiego pałacu, Nelson rzekł bez
ogródek:
— Mam prosić króla Ferdynanda, aby posłał Lordowi Hoodowi
tyle żołnierzy i amunicji, ile tylko będzie mógł. Chodzi o utrzymanie
Tulonu przed zagrażającą armią republikańską.
Wyjaśnił położenie: brak wojska. Zaczął tłumaczyć, jak ważny jest Tulon
jako baza dla flot na Morzu Śródziemnym i jako przyczółek dla każdej akcji
militarnej w kierunku północnym. Sir William przerwał mu:
— Doskonale zdaję sobie, z tego sprawę. Mam wszelkie powody
oczekiwać, że wojska, których Lordowi Hoodowi tak potrzeba, zostaną
wysłane. Niczego z mojej strony nie zaniedbam, by pomóc panu przedstawić tę
prośbę jego królewskiej mości i premierowi, ale sądzę, że wcale nie będzie
trzeba ich długo namawiać.
— Wdzięczny będę — rzekł Nelson — jeśli mi pan opowie coś o tych
ludziach i w ogóle o tym królestwie, abym lepiej mógł się orientować, gdy
będę z nimi rozmawiał.
— Słusznie — przyznał Sir William. — Nie potrzebuję chyba dodawać,
że zawierzam pana dyskrecji, bo mówię w konfidencji. Otóż,
król Ferdynand jest człowiekiem miłym i sympatycznym, ale bez wielkiego
wykształcenia. Ma swoje namiętności, a są nimi polowania, rybołówstwo oraz
jedzenie — w tej kolejności. O rządy mało dba, panować dla niego znaczy
robić to, na co ma akurat ochotę. Na szczęście posiada premiera, zdolnego
administratora, ale...
— A poddani? — przerwał Nelson. — Mając tuż pod bokiem przy
kład Francuzów, czy się nie burzą, nie przyczyniają kłopotów takiemu
władcy?
Sir William tylko się uśmiechnął.
— Nie zna pan Neapolitańczyków — powiedział. — Są przede
wszystkim leniwi. Chcieliby tylko, by ich zostawiono własnemu, bez
czynnemu życiu, nie przypominając o czymś tak niemiłym, jak praca.
Jest tu trochę intelektualistów, filozofów o republikańskiej ideologii,
ale niższym warstwom społecznym król Ferdynand bardzo odpowiada,
bo nie ściąga wysokich podatków i nie kłopocze ich reformami, których
nie chcą i których by nie zrozumieli. O tyle, o ile król ma jakąś poli
tykę, to zamyka się ona w słowach: festa, força, farina; rządzi widowiska
mi, siłą i mąką. Chętnie się na to godzi większość jego poddanych,
którzy go pobłażliwie przezywają il vecchio nasone, czyli „Starym
Nosaczem", a dlaczego, to pan sam się przekonasz, gdy go zobaczysz!
Nelson nalegał dalej:
— A królowa? Nieszczęsna Maria Antonina była jej siostrą...
— No tak, a po jej zgilotynowaniu, jak możesz sobie pan łatwo
wyobrazić, królowa nie kocha rewolucyjnej Francji. Nawiasem mówiąc,
wywiera większy wpływ na rządy krajem, niż jej małżonek.
— Czy będę mógł ją poznać?
— Obawiam się, że nie. Królowa nie pokazuje się teraz publicznie. Jest
już w dość zaawansowanej ciąży, chociaż sama niedawno została babką.
— Proszę mi jeszcze opowiedzieć o premierze, Sir Johnie Actonie —
przypomniał Nelson. — Jak to się stało, że Anglik...?
Przerwano im. Sekretarz wszedł z wiadomością, że jego królewska mość
przyjmie angielskiego posła i kapitana angielskiej marynarki wojennej za
godzinę. Hamilton rzekł więc do Nelsona:
— Musimy się zbierać, pałac jest dość daleko. Później odpowiem
na pańskie pytanie. Po audiencji prawdopodobnie złożymy wizytę
premierowi, którego rezydencja jest tuż obok królewskiego pałacu.
Król Ferdynand wcale nie miał majestatycznego wyglądu. Okrągła twarz,
podwójny podbródek, czoło jakby uciekało wstecz, senne oczy, no i nos, który
rzeczywiście usprawiedliwiał jego przezwisko: nie był ani klasyczny ani nie
miał właściwie żadnego określonego kształtu:
po prostu wielka narośl między pucołowatymi policzkami. Gości przyjął
serdecznie, pytając zaraz, czemu zawdzięcza wizytę kapitana wojennego okrętu
angielskiego. Nelson odparł bez ogródek:
— Lord Hood i angielska flota wzięli Tulon — oznajmił. Sir William
służył osobiście za tłumacza.
— Poinformowano mnie — rzekł król — o tym, że Francuzi utracili
Tulon, ale to ponoć połączone floty, angielska i hiszpańska, odniosły ten
sukces.
— Nie, wasza królewska mość. Tulon wywiesił białą flagę, zanim choćby
jeden okręt hiszpański na widnokręgu się ukazał. Ale mamy trudności z
utrzymaniem miasta.
I Nelson wyjaśnił, jak potrzebne są posiłki w żołnierzach i amunicji.
— Szczerze sobie życzę — odpowiedział król — uczynić wszystko,
by dopomóc Anglii, stawiającej czoła rewolucjonistom, królobójcom,
którzy żądni są krwi każdej koronowanej głowy w Europie. Ale
musicie panowie oczywiście, zobaczyć się z Actonem. Później jeszcze
raz porozmawiamy. A na razie zapraszam na obiad, kapitanie Nelsonie.
Sir William, pan naturalnie przyjdzie również i przyprowadzi czarującą
Lady Emmę. Mój szambelan wszystko załatwi.
Nelson chciał się wymówić od zaproszenia:
— Wasza królewska mość mi wybaczy, ale ja muszę wracać jak
najszybciej do Lorda Hooda.
— Oczywiście, oczywiście. Ale przecież najpierw trzeba załatwić sprawę
oddziałów wojskowych dla was. Pan sobie obejrzy żołnierzy, zadecyduje, czy
mu odpowiadają, wyrazi aprobatę.
— To będzie, bardzo słuszne, wasza królewska mość — wtrącił Hamilton,
który się zaniepokoił, że w gorącej wodzie kąpany Nelson zaszkodzi przyjaznej
atmosferze. Poseł znał Neapolitańczyków i wiedział, że inaczej rozumieją
pośpiech niż Anglicy.
— No, to załatwione — powiedział król. — Będzie pod dostatkiem czasu,
by poznać bliżej naszego miłego angielskiego gościa. Żałuję tylko, że jej
królewska mość nie może być obecna, ale Sir William na pewno już panu
wspominał, dlaczego, a jeśli jeszcze nie, to niech wyjaśni.
Gdy szli do premiera, Nelson ponowił prośbę o informację o Sir Johnie
Actonie, baronecie.
— Urodził się we Francji z angielskich rodziców i odziedziczył
tytuł po śmierci jakiegoś kuzyna, który nie miał bliższych krewnych.
Nie sądzę, aby kiedykolwiek w ogóle był w Anglii, chociaż wciąż mówi,
że chce tam osiąść na stare lata. W każdym razie jest chyba przywiązany
do kraju swych przodków. Za młodu szukał przygód, służył najpierw
w wojennej marynarce Toskanii, później otrzymał zlecenie zreorganizowania
marynarki wojennej Neapolu. Tak mu się to powiodło, że został
głównodowodzącym wszystkich sił morskich i lądowych, a w końcu
premierem rządu.
— Musi mieć nie lada głowę na karku — zauważył Nelson.
— Jest doskonałym administratorem — zgodził się Hamilton. — Tylko,
że chciałby wszystko robić sam — i pracę ministrów, i nawet urzędników.
Rezultat łatwo odgadnąć. Nie zdoła zrealizować ani połowy swych
przedsięwzięć. Dlatego jest bardzo pożądane, żebyś pan rzeczywiście został
tutaj, dopóki obiecane posiłki nie wyruszą do Tulonu.
Sir John Acton zapewnił swych gości, że wyśle co najmniej cztery tysiące
żołnierzy. Zastrzegł się tylko, że będą oni do wyłącznej dyspozycji Lorda
Hooda i że żaden oddział nie znajdzie się pod komendą Hiszpanów. Do
niedawna, Hiszpania miała szerokie wpływy w Neapolu, którym Acton starał
się przeciwdziałać, zastępując je wpływami austriackimi i angielskimi.
Sir William Hamilton, zaproszony na „Agamemnona", zwiedził z
przyjemnością okręt. Z kolei jeszcze tego samego dnia wieczorem zaprosił
Nelsona na obiad w swoim domu. Nelson zapytał, czy może przyprowadzić ze
sobą Josiaha, na co Sir William chętnie przystał.
— Nigdy jeszcze nie gościłem u siebie oficera marynarki wojennej
żadnego kraju — mówił Sir William do żony. — Ale tego kapitana
Nelsona polubiłem od razu tak bardzo, i tak się dobrze nawzajem rozumiemy,
że postanowiłem go zaprosić i zatrzymać na noc. Moja droga,
może każesz go umieścić w pokoju, gościnnym, przygotowanym dla
księcia Sussex?
Miał tu na myśli jednego z książąt krwi, brata Williama Henryka, który
miał wkrótce przybyć z oficjalną, zapowiadaną od dawna wizytą w celu
scementowania przyjaźni z królem Ferdynandem.
Podczas wieczornego obiadu Nelson spotkał po raz pierwszy Lady Emmę
Hamilton. Była o trzydzieści pięć lat młodsza od swego męża, dość obfitych
kształtów, jednakże w guście mężczyzn owych czasów. Małżonkowie byli
najwidoczniej w zażyłych, przyjacielskich stosunkach, a Nelson w parę dni
później pisał do Fanny, że „Lady Emma przynosi zaszczyt pozycji, do jakiej ją
wyniesiono" i że „okazała wiele uprzejmości i dobVoci Josiahowi".
Po obiedzie, bardzo wytwornym, gdy Josiah wrócił na okręt, a Lady Emma
udała się do siebie, Nelson siedział do późna w noc, rozmawiając z Sir
Williamem.
— Wydałeś mi się pan bardzo młody do wypełnienia tak ważnej
misji — mówił angielski poseł. — Spodziewałem się co najmniej kontr
admirała w tej roli. Wnioskuję, że Lord Hood wysoko pana ceni.
Nelson odrzekł z całą prostotą.
— Mój okręt jest jednym z najszybszych w eskadrze, a jak pan pojmuje,
pośpiech odgrywał ważną rolę w mojej misji. Może zresztą wyglądam na
młodszego, niż jestem. Mam blisko trzydzieści pięć lat, a już prawie
czternaście pełnię funkcję kapitana. Robiłem co w mojej mocy, by zyskać
dobrą opinię. A jednak bywały chwile, kiedy myślałem o porzuceniu służby.
— Byłoby to z pewnością wielkim błędem. Jest pan urodzonym
żeglarzem. Co wywołało takie zamysły?
— Nim otrzymałem „Agamemnona", trzymano mnie na pół żołdu przez
całych pięć lat.
Nelson opowiedział pokrótce o swoich wysiłkach otrzymania okrętu i o
trudnych latach na lądzie. Wtedy myślał o jakimś innym, bardziej regularnym
zawodzie.
— Ale to nie jedyny raz myślał pan o porzuceniu służby na morzu?
— pytał z przenikliwą sympatią Sir William.
Nelson uśmiechnął się.
— Ach, to było bardzo dawno temu. Jako młody kadet spędziłem
półtora roku na okręcie jego królewskiej mości „Seahorse", bazującym
w Indiach. Zachorowałem na febrę, która tak mnie wyczerpała, że
byłem jak szkielet. Prawie nie mogłem się poruszać. Doktor odesłał
mnie do kraju. Podczas podróży trochę zacząłem wracać do zdrowia,
ale ogarnęła mnie rozpacz. Musiałem się rozstać z przyjaciółmi, zostawić
za sobą egzotyczny kraj, gdzie wszystko było nowe i ciekawe, gdzie
miałem sposobność uczyć się i zyskiwać doświadczenie.
— Depresja musiała być naturalnym wynikiem początków
rekonwalescencji po ciężkiej chorobie — zauważył Sir William.
— Nie było rzeczywiście innego powodu, prócz stanu mego zdrowia.
Starsi oficerowie dobrze się o mnie wyrażali, byli ze mnie zadowoleni.
Jednakże ogarnęło mnie poczucie, że nigdy nie sprostam zadaniom, że nigdy
niczego nie osiągnę w moim zawodzie. Otępiałem od rozmyślań, jakie
trudności będę musiał przezwyciężyć, by dojść czegoś i jak mało możliwości
posiadałem. Długie posępne rozmyślania doprowadziły mnie do tego, że
chciałem się rzucić za burtę...
— Musiałeś pan być rzeczywiście w złym stanie — wtrącił Sir William,
ale Nelson zignorował go i ciągnął dalej:
— .. .a kiedy to minęło, postanowiłem skończyć ze służbą na morzu...
— Ale rozsądniejsze głosy zwyciężyły.
— Sam nie wiem do dziś dnia, jak to się stało, ale pewnego razu uczułem
napływ gorącego patriotyzmu i wydało mi się, że król i ojczyzna są mymi
opiekunami, którym winien jestem dać z siebie wszystko...
— To już rekonwalescencja posuwała się na dobre — rzekł praktycznie
Sir William.
— Tego nie wiem — odrzekł Nelson. — Pamiętam tylko, że
wykrzyknąłem w głos, sam w kabinie, którą mi przydzielono jako choremu:
„Zostanę bohaterem i ufając opatrzności, stawię czoła każdemu
niebezpieczeństwu!".
Hamilton mógł w owej chwili pomyśleć, że ta drobna postać nie wydawała
się ulepiona z gliny, z której rodzą się bohaterowie według klasycznych
wzorców. Ale obserwował i słuchał uważnie, Doświadczony dyplomata znał
się na ludziach.
Nelson niejednokrotnie wspominał ową chwilę, mówiąc o niej, jak o
objawieniu. Twierdził, że wydawało mu się, jakby w jego umyśle zapanowała
nagła wielka jasność, ponaglająca go naprzód, do sławy. Większość przyjaciół
oficerów, którym się zwierzył, przyjmowała jego słowa poważnie, może w
poczuciu wyższości i odrębności Nelsona.
Odbyła się jeszcze jedna audiencja u króla: później oficjalny obiad w
pałacu królewskim, kiedy to Nelson zasiadł po prawej ręce Ferdynanda, a Sir
William naprzeciwko, służąc nadal za tłumacza. W pewnym momencie król
powiedział:
— Teraz, gdy Anglia prowadzi wojnę, pańska profesja należy do
bardzo niebezpiecznych.
Nelson odrzekł z charakterystycznym dla niego patosem:
— Tak, wasza królewska mość, śmierć mi zagląda w oczy każdej
chwili. Modlę się tylko o to, bym w owej godzinie pełnił właśnie
z całym oddaniem moje obowiązki wobec honoru mojej ukochanej
ojczyzny.
Nie można dramatyzować Nelsona. On sam się dramatyzował, aż do
przesady. Nie był przy tym świadomie aktorem. Jego deklamatorskie wyskoki
rodziły się z głębokiej szczerości, z namiętnego pożądania chwały dla Anglii i
siebie. I jest niezaprzeczonym faktem, że największe swoje triumfy miał
odnosić w okolicznościach, w których ludzie słabego ducha, w interesie
własnym i w interesie życia innych cofnęliby się przed ryzykiem. W
najlepszym razie nie walczyliby z takim zapamiętaniem, jakie Nelson wnosił
do każdej bojowej akcji.
Ukończono przygotowania do ekspedycji oddziałów neapolitańskich. Król
Ferdynand zaprosił Nelsona i Sir Williama Hamiltona na przegląd wybranych
czterech tysięcy. Wyznaczono tę paradę na godzinę szóstą rano, więc jakie by
nie były inne wady króla, widać nie miał zwyczaju długo- wylegiwać się w
łóżku. Powiewały angielskie i neapolitańskie flagi. Oddziały przemaszerowały,
król i Nelson salutowali. Przy tej okazji, jego królewska mość dobrze się
wyrażał o swoich żołnierzach, jako o „wyborowych strzelcach, a szablą też
nieźle władają". Może
jednak nie należało się po nich zbyt wiele spodziewać, bo kiedy
indziej Ferdynand zauważył:
— Czy ich ubrać w mundury szkarłatne, niebieskie czy zielone...
co to ma za znaczenie? Będą tak samo uciekali.
Następnego dnia żołnierzy zaokrętowano na statki transportowe. Nelson
czekał w Neapolu, by ich konwojować do Tulonu, ale miało mu w tym
przeszkodzić niespodziewane wydarzenie. Po przeglądzie wojsk odbyło się
śniadanie na pokładzie „Agamemnona", na które zaproszono Lady Emmę
Hamilton i damy dworu. Żona angielskiego posła z entuzjazmem opisywała
przyjęcie w liście do przyjaciółki:
„Najpierw zeszliśmy z Sir Williamem i moją matką na molo, gdzie czekała
na nas ogromna łódź, z barwnie przystrojoną załogą wioślarzy, zaiste piękny
widok! Kapitan Nelson i inni oficerowie zaprowadzili nas na okręt, wspaniale
udekorowany, wielka gala flagowa. Orkiestra grała powitalnego marsza.
Zwiedziliśmy cały okręt. Mnie posadzono na honorowym miejscu, u szczytu
stołu, jako panią tej uczty. Przybrałam się na tę okazję w dziewiczą biel od stóp
do głów, a włosy w lokach rozpuściłam swobodnie, sięgały nieomal do ziemi,
iż byłam cała w nie spowita — tak powiedział Sir William"...
Po śniadaniu odbył się popis żeglarskich tańców i gier sportowych, także
pojedynków na maczugi: następnie damy zeszły na odpoczynek do mesy
oficerskiej, specjalnie dla nich przygotowanej. Obiad, na który sam król
Ferdynand przyjął zaproszenie, wyznaczono na godzinę pierwszą. Do tego
jednak nie doszło.
Do kabiny kapitańskiej, gdzie Nelson podejmował Sir Williama Hamiltona,
dwóch angielskich parów i biskupa, wojażującego po Italii, a chwilowo w
Neapolu, wszedł steward z oznajmieniem, że premier, Sir John Açton,
przybywa na okręt. Kapitan pośpieszył na pokład, by powitać premiera,
również, zaproszonego i oczekiwanego na obiad gościa. Nelson zaczął
formalne powitania, ale Sir John mu przerwał:
— Przynoszę panu wiadomość — powiedział. — Otrzymałem informację,
że na południe od Sardynii stoi na kotwicy francuska korweta z wziętym
pryzem, małym angielskim okrętem. Korweta konwojuje także dwa statki ze
Smyrny w nieznanym kierunku.
— Należy ich ścigać natychmiast! — zawołał Nelson.
I rozejrzał się po porcie, gdzie stało siedem neapolitańskich okrętów
wojennych. Spostrzegłszy jego wzrok, Sir John rzekł spiesznie:
— Posłałbym w pościg za Francuzem te okręty, ale one mają co
innego do roboty.
O ile kapitan mógł się zorientować, okręty stały bezczynnie i nie < widać
było na nich żadnego ruchu. Nie czas było jednak na argumenty, chociaż później
Nelson zastanawia! się, czy Acton chciał zatrzymać
w porcie neapolitańskie jednostki na wypadek jakiegoś ataku, czy też sądził, że
jeden angielski okręt prędzej da sobie radę z korwetą, niż siedem okrętów króla
Ferdynanda!
Sir William z innymi gośćmi przyszedł na pokład. Nelson zwrócił się do
niego od razu:
— Jednego z moich oficerów umieszczę na pokładzie pierwszego
transportowca. Ale z pełnym zaufaniem powierzam panu dopilnowanie,
aby cały transport wyszedł w morze bez zwłoki. Ja muszę się udać
w pościg za tym Francuzem.
Sir John Acton wydał się trochę urażony i z oficjalną formalnością
oznajmił:
— Ja sam dopilnuję, by transport pożeglował natychmiast. Ale
oczywiście może pan umieścić na pokładzie jednego ze swoich oficerów.
Z powierzonej mu dyplomatycznej misji Nelson wywiązał się w ciągu paru
dni i zrobił dobre wrażenie na dworze neapolitańskim. Toteż pisał w parę dni
później do brata Williama:
„Dla honoru kraju nic mi nie pozostało innego, jak wyjść w morze, i
uczyniłem to w dwie godziny później".
Wszystkich gości wyproszono z okrętu, uprzejmie, ale bez wielkich
ceremonii. Lady Hamilton opisywała atmosferę podniecającego ruchu,
spiesznych, ale sprawnych działań, gdy pokłady „Agamemnona" szykowano do
akcji.
Tuż przed podniesieniem kotwic przybył król — i pozostał na nabrzeżu, a
jego obiad żeglował po patoce.
Sir William i Lady Hamilton stali obok siebie na molo osłaniając rękoma
oczy i śledzili wzrokiem piękny żaglowiec. Emma zapisała słowa jej męża:
— Żegluje tam człowiek drobnej postury, może nie nazbyt urodzi
wy, ale który, moim zdaniem, będzie jednym z największych ludzi,
jakich Anglia wydała.
Śmiałe proroctwo po tak krótkiej znajomości. Sir William był pod
wrażeniem rozmowy z Nelsonem, jego zapowiedzi, że „zostanie bohaterem".
Lady Hamilton nic nie odpowiedziała. Wpatrując się w „Agamemnona"
stała w takiej pozie, jakby chciała się rzucić za okrętem, dopóki jego żagle nie
zniknęły za horyzontem.
VIII HAMILTONOWIE

— Panie kapitanie, czy Lord Hood nie spodziewa się nas jak naj
prędzej z powrotem w Tulonie? — pytał swego dowódcę pierwszy
porucznik „Agamemnona".
Metodę dowodzenia Nelsona cechowało między innymi zachęcanie
młodych oficerów do rozmów, sugestii, a nawet jawnej krytyki — pod
warunkiem, że była formułowana z respektem.
— Lord Hood z pewnością zaaprobuje pościg za francuską korwetą
— odrzekł — ale bardzo słusznie zganiłby mnie, gdybym wrócił do
eskadry z okrętem i załogą w nie najlepszej kondycji do walki.
Wiatry nie sprzyjały szybkiej żegludze do Sardynii i dalej. Francuskiego
okrętu ani rzekomo wziętych przez niego pryzów nigdzie nie dostrzeżono.
Nelson zdecydował wówczas zawinąć do Livorno, neutralnego portu, gdzie
osiedliła się dość liczna handlowa kolonia angielska. Był już początek
października, jego okręt od kwietnia stał tylko dwadzieścia dni na kotwicy. W
swej późniejszej karierze Nelson przytrzymywał nawet dłużej załogę na morzu,
ale tym razem uznał, że krótki postój w toskańskim porcie „jest absolutnie
konieczny dla moich biedaków".
Jednakże „biedaków" nie puszczono na ląd. Rzadko na to zezwalano z
obawy przed dezercjami, chociaż w przypadku załogi bytującej w tak dobrych
warunkach, jakie Nelson stwarzał swoim ludziom, chyba takiej obawy nie było.
Natomiast zawsze istniało ryzyko poturbowania w karczemnej bójce, albo też
złapania choroby wenerycznej. Bez schodzenia na ląd marynarze mogli jednak
wypocząć, zażywać rozrywek, jakie były możliwe na pokładzie i pisać listy do
rodzin. Pocztę wysyłano statkami handlowymi. Podczas nieudanej pogoni za
francuską korwetą zużyto zapas świeżej żywności: to także można było
uzupełnić w Livorno.
Zdarzyło się, że w porcie, opodal „Agamemnona" stała francuska fregata o
czterdziestu działach.
— Nie spuszczać jej z oka — polecił Nelson. — Jeśli spróbuje
się wyśliznąć, dopadniemy jej. Nie można jej tknąć w neutralnym
porcie.
Kiedy on sam zszedł na ląd, by składać kurtuazyjne wizyty co
znamienitszym obywatelom, dowiedział się, że rewolucyjna załoga francuskiej
fregaty zdjęła ze stanowiska swego kapitana, a na jego miejsce wyznaczyła
porucznika piechoty morskiej, sierżanta zrobiła porucznikiem, natomiast
dawnego kapitana sierżantem piechoty morskiej.
— Co za chaos! — mruknął Nelson.
Powtarzając te szczegóły swoim oficerom, Nelson zaopiniował:
— Rewolucja zgubi francuską marynarkę wojenną. Może w wojsku
da się wszystko do góry nogami postawić, ale nie na okręcie. Dzielny
żołnierz, awansowany na oficera, potrafi poprowadzić szarżę kawalerii,
ale marynarz nie zna się na nawigacji i nie umie manewrować dużym
okrętem, tym mniej się rozumie na strategii i taktyce bitew morskich.
Nelson pomijał inne obowiązki oficera, prócz dowodzenia szarżą kawalerii.
Jednak poważniejsze porażki francuskiej marynarki wojennej potwierdziły jego
zdanie o „stawianiu okrętu do góry nogami".
Podczas krótkiego wypoczynku w Livorno, Nelson nie zapomniał o
nowych przyjaciołach, których poznał w Italii. W raporcie donosił:
„Ufam, iż towarzyszą nam najlepsze życzenia z Neapolu, zwłaszcza ze
strony Sir Williama i Lady Hamilton, których cenię wyżej od wszystkich
innych... Nie mogę tu pominąć sposobności podkreślenia, ile starania włożył
Sir William w ekspediowanie neapolitańskich oddziałów, gdyż jestem
przekonany, że pozostawione same sobie, nie wyruszyłyby przez trzy
tygodnie".
Hamiltonowie mieli odegrać tak ważną rolę w życiu Nelsona, że trzeba
poświęcić tutaj chwilę na bliższe zapoznanie się z tą parą nieprzeciętnych
osobowości.
Sir William, urodzony 13 grudnia 1730 roku, pochodził z
arystokratycznego rodu. Najpierw służył wojskowo, ale wystąpił ze służby, by
się ożenić z posażną walijską dziedziczką, Katarzyną Barlow. Odtąd przez jakiś
czas zajmował się zarządzaniem majątkiem swojej żony. Zamieszkali na wsi.
Katarzyna kochała się w muzyce, sama nieźle grała na klawikordzie, a Sir
William akompaniował jej na skrzypcach.
W trzydziestym czwartym roku życia Hamiltona mianowano — przy
protekcji jego arystokratycznych i wpływowych krewnych — posłem
nadzwyczajnym i pełnomocnym przy dworze neapolitańskim, z pensją trzech
tysięcy funtów szterlingów rocznie, co było w owych czasach niemałą fortuną,
a dodane do posagu Katarzyny pozwalało obojgu żyć w warunkach komfortu,
bliskiego zbytkowi — sir William zajmował się również kolekcjonerstwem.
Katarzynę szczególnie ucieszyła ta nomina-
cja, ponieważ Neapol był w owych czasach największym ośrodkiem muzyki
we Włoszech.
Podobnie jak Nelson, Sir William miał cel w życiu — można nawet
powiedzieć, że kilka celów — i nigdy nie marnował czasu. Jego nieprzeciętne
zdolności umysłowe służyły dobrze — chociaż nie wyłącznie — rządowi
brytyjskiemu, który, jak można się spodziewać, przeważnie ignorował mądre i
cenne raporty swego posła. Sir William wynegocjował w roku 1787 traktat
handlowy z królem Ferdynandem, bardzo korzystny dla Anglii. Stosunki
między dwoma królestwami rozwijały się nader pomyślnie, a piękno Neapolu i
Sycylii przyciągało coraz więcej turystów z Anglii. Władze neapolitańskie, a
także akredytowani tam dyplomaci wysoko cenili talenty i zdolności
angielskiego posła. Cennym walorem dla interesów brytyjskich było i to, że
jako jedyny z korpusu dyplomatycznego w Neapolu Sir William dzielił z
królem Ferdynandem namiętność do polowań. Król i poseł wkrótce
zaprzyjaźnili się, chociaż Hamilton, człowiek o szlachetności wysokiego
kalibru, nie pochwalał królewskiej niedbałości o dobro poddanych.
Sir William miał bardzo szerokie zainteresowania. Fascynował go
Wezuwiusz, jego historia i obecna aktywność. Wielokrotnie wspinał się na
szczyt wulkanu, gdzie spisywał swoje obserwacje na brzegu krateru: „Przy
pięknej pogodzie bywało tu czasem tak mało dymów, iż mogłem swobodnie
patrzeć daleko w głąb wulkanu, którego ściany obrosły minerałami i solami
różnych kolorów: zielone, białe, jasno- i ciemnożółte". Liczne artykuły o
Wezuwiuszu, które Hamilton przesłał do kraju, odczytane w Królewskim
Naukowym Towarzystwie Przyrodniczym, zjednały autorowi reputację
amatora-uczonego o niezwykłym darze ścisłej obserwacji.
Poseł zebrał też cenną kolekcję starożytności. W roku 1771 odwiedził wraz
z Katarzyną Anglię i tam sprzedał do Muzeum Brytyjskiego za sumę ośmiu
tysięcy czterystu funtów szterlingów takie skarby archeologii klasycznej, jak
wazy, amulety, hełmy z brązu, naszyjniki, złote kolczyki, posążki bogów i inne
znaleziska z Herculaneum, Pompei i Sycylii. Stały się one zaczątkiem działu
starożytności w Muzeum, gdzie można je oglądać i podziwiać po dziś dzień.
Hamilton powiedział, że udostępniając swoją kolekcję publiczności pragnął
„stworzyć dla archeologów pole do szlachetnego popisu erudycji".
Opublikował również opisy i ilustracje tych zbiorów, przy czym: „moim celem
było przede wszystkim popieranie sztuk pięknych". Miał nadzieję, że „artyści
znajdą natchnienie w tych szlachetnych arcydziełach minionej epoki". Tak się
też stało.
Na zakończenie tej owocnej podróży do Anglii Sir Williama udekorowano
Orderem Łaźni — najzaszczytniejszym, najwyżej cenionym ze
wszystkich odznaczeń angielskich — w dowód uznania dla jego
dyplomatycznych i antykwarycznych osiągnięć.
Małżeństwo Sir Williama i Lady Katarzyny, zawarte może bez wielkiego
uczucia, układało się dosyć szczęśliwie, pomimo że małżonek nie dochowywał
ścisłej wierności. Jednakże w roku 1782 Katarzyna zmarła, a poseł brytyjski,
jeszcze w sile wieku, nawet jak na owe czasy, rozpoczął życie wdowca.
A kiedy właściwie, można by zapytać, Emma weszła w jego życie? Otóż
wtedy, kiedy ona sama, o trzydzieści pięć lat od niego młodsza, miała już za
sobą własną, wcale bujną przeszłość.
Urodziła się jako Emily Lyon, w kwietniu 1765 roku. Jej ojciec był
kowalem — czego angielskie sfery towarzyskie nigdy nie mogły jej wybaczyć
— matka pochodziła z Walii, ale płynęła też w jej żyłach kropla gorącej krwi
irlandzkiej. Kowal umarł, kiedy Emma była jeszcze dzieckiem, a później z
jakiejś przyczyny — może był drugi mąż, choć nie ma na to żadnych dowodów
— pani Lyon zmieniła nazwisko na Cadogan. Córka i matka były do siebie
ogromnie przywiązane przez całe życie, aż do śmierci tej ostatniej.
Emily dojrzała wcześnie. Miała wielką urodę, żywy temperament, długie
kasztanowate włosy, silne, pięknie zbudowane ciało. Ale były obie z matką bez
grosza przy duszy. Mając lat trzynaście, Emily dostała posadę niańki w
zamożnym, przyzwoitym domu. Nieco później odnajdujemy ją w Londynie,
jako utrzymankę wziętego chirurga — a matka zawsze w pobliżu. Skłonność do
munduru dała już widocznie znać o sobie, bo w wieku lat szesnastu była
kochanką oficera marynarki wojennej, późniejszego kontradmirała. Krążą różne
skandaliczne plotki o tym, jak podawano ją nagą na stół na wielkim półmisku
podczas czysto męskich uczt, jak tańczyła, również nago, na stole.
W jakimś okresie swego życia, Emily przekształciła się w Emmę i była
modelką, bardzo poszukiwaną, najsławniejszych malarzy. Nie tylko jednak
pozowaniem zdobywała pieniądze, potrzebne na utrzymanie matki i jej samej.
Pojawił się podówczas w Londynie niejaki dr Graham, który założył „Świątynię
Zdrowia", gdzie występowała między innymi również Emma, skąpo
przyodziana, w roli „Vestiny, różanej bogini Zdrowia". Dr Graham wynalazł też
tak nazwane „Niebiańskie Łoże", z magnesami i szklanymi kolumnami,
przeznaczone celom kultywowania „istnień ludzkich rozumnych, o wiele
piękniejszych i silniejszych od dzisiejszej wątłej, skarłowaciałej i nonsensownej
rasy chrześcijan". W dalszym ciągu przedsiębiorczy doktor reklamował: „W
przyległej alkowie mieści się cylindryczny aparat, za pomocą którego będę
przesyłał niebiańskie ognie do komnaty sypialnej". Bezdzietne małżeństwa
mogły wynajmować pokój na godziny. W przedsionku
stały w pełnych gracji pozach piękne dziewczęta, w przezroczystych „szatach".
Jedną z nich była przez jakiś czas Emma.
Aż pewnego dnia spotkała Charlesa Greville'a, młodego mężczyznę ze
szlacheckiej rodziny, siostrzeńca Sir Williama Hamiltona. Jako kochanka
Greville'a, Emma zaszła w ciążę. Młody człowiek, do którego zwróciła się o
pomoc w tej sytuacji, stanął na wysokości zadania. Ulokował ją i jej matkę w
przytulnym mieszkanku przy ulicy Edgware, wówczas tuż pod Londynem, dziś
w samym mieście. Postawił warunki:
„Muszę się przede wszystkim przekonać, że się uwolniłaś od wszelkich
niepożądanych koneksji, że nigdy ich znowu nie nawiążesz bez mojej wiedzy i
pozwolenia. Wówczas będę mógł osuszyć łzy mojej Emmy... Dziecku nie
będzie nigdy niczego brakowało... Niech cię Bóg błogosławi, moja
najdroższa..."
Było to bardzo wielkoduszne, nawet szlachetne, w owej epoce, kiedy
panowie zwykli wyrzucać na bruk z paroma złotymi monetami na otarcie łez
kochanki, które były tak nieostrożne, iż pozwalały sobie na ciążę. Greville
nawet najął nauczyciela dla Emmy, który ją nauczył czytać i pisać — chociaż
jej ortografia zawsze zostawiała wiele do życzenia — a także płacił za lekcje
śpiewu.
W rezultacie Emma przywiązała się szczerze do Greville'a i z dużym
powodzeniem prowadziła mu jego elegancki, kawalerski dom w modnej
dzielnicy Londynu. Greville był posłem do parlamentu: Emma czekała
wieczorami jego powrotu, jak kochająca i posłuszna żona. Zajmował się też
kolekcjonerstwem, podobnie jak jego wuj. Twierdził, że znalazł perłę i tak
opisywał jej nawrócenie:
„Od lekkomyślności, nawet rozwiązłości, przeszła do rozwagi i spokoju, a
chociaż ją otaczają pokusy, nie mam najmniejszego powodu, by się na nią
uskarżać... Sekret jest prosty: Emma posiada dumę i próżność. Nakierowałem te
cechy ku jej szczęściu. Szczyci się teraz schludnością swojej osoby i domu: a
dla mnie to wygodne i odpowiada mi".
Emmy nie przyjmowano, oczywiście, w towarzystwie, ale Greville
przedstawił ją swoim kawalerskim przyjaciołom. Między nimi był słynny
malarz, George Romney. Zachwycił się Emmą-modelką; malował ją jako
Magdalenę, Joannę d'Arc, Circe, bachantkę, Kasandrę i inne postacie z historii i
mitologii. Emma lubiła malarza, ale czysto platonicznie. Wizyty w studio
Romneya były na stopie towarzyskiej i zawsze w obecności „przyzwoitki",
najczęściej matki Emmy. Przyjaciele zbierali się, by podziwiać przy pracy
malarza i jego modelkę, którą odtwarzał zawsze przynajmniej częściowo
przyodzianą.
Dziecko Emmy, dziewczynkę, umieszczono pod opieką jej prababki —
matki pani Cadogan. Gdy Greville był zajęty, albo wyjeżdżał z Londynu,
Emma odwiedzała córeczkę i pisywała wtedy urocze, pełne
wdzięczności i przywiązania listy do tego, którego rzeczywiście szczerze
kochała.
„Jak dłuży mi się czas, kiedy jestem z dala od ciebie... Gdy pomyślę o
Twojej serdecznej czułości, Twojej dobroci, moje serce tak wzbiera
wdzięcznością, że nie znajduję słów, by to wyrazić... Postanowiłam
praktykować równowagę ducha i spokój umysłu... Nie znasz mnie. Czy możesz
to sobie wyobrazić? Twoja nieposkromiona, lekkomyślna Emma, stała się
poważnym, myślącym filozofem..." List kończy się wzruszającym
zapewnieniem: „zrobię wszystko, co w mojej mocy, by moja córka nie popadła
nigdy w takie błędy, jakie były udziałem jej biednej, niegdyś nieszczęśliwej
matki".
W roku 1784 Sir William Hamilton przyjechał do kraju na krótki
wypoczynek i jak większość przyjaciół i krewnych Greville'a, przychylnie
odnosił się do młodej kochanki swego siostrzeńca, okazując jej wiele dobroci.
Emma, nie zmniejszając adoracji do Greville'a, przywiązała się też do starszego
mężczyzny, dyplomaty i światowca, wysokiego, szczupłego, o
arystokratycznym wyglądzie. Gdy Hamilton i Greville wyjechali razem do
Bath, Emma pisała w jednym ze swych wdzięcznych liścików do kochanka:
„Najdroższy, przekaż ode mnie wyrazy przywiązania i serdeczności
Plineyowi (tak Greville przezywał swego wuja) i powiedz mu, że powierzam
Ciebie jego opiece, i że musi zdać mi sprawozdanie z tej opieki, gdy go znowu
zobaczę... Powiedz mu, że po Tobie jest mi najbliższym na całym świecie i że
chciałabym być z Wami, by go ucałować. Nie obraź się, najdroższy, Tobie
dałabym tysiąc całusów..."
Stadło Greville—Emma żyło przez jakiś czas szczęśliwie, aż Greville
zaczął mieć wątpliwości. Różne myśli przychodziły mu do głowy. Oto wuj jest
teraz wdowcem, a ponieważ jego starszy brat posiadał własny majątek, on,
Greville, miał wszelkie szanse, by odziedziczyć fortunę starzejącego się
dyplomaty. Skromne, jak na człowieka o jego towarzyskim i politycznym
położeniu, dochody Greville'a sprawiały, że brak pieniędzy wciąż stawał na
poprzek jego ambicjom. Trzeba było więc zapobiec, by ten czarujący starszy
pan, światowiec i ulubieniec salonów, nie ożenił się przypadkiem po raz drugi.
Pewnego razu, gdy Hamilton przyjechał znowu do Londynu w sprawach
służbowych, Greville spytał go:
— Czy czujesz się szczęśliwy w Neapolu?
— Tak. Lubię moje zajęcie, interesuję się wulkanem, kolekcjonuję. Ale
czasami...
Chwilę milczenia przerwał w końcu Greville:
— Czasami, od śmierci Katarzyny, dolega ci samotność?
— Prawda. Ale przywyknę do tego...
— Mam pomysł — rzekł Greville. — Emma powinna mieć jakąś zmianę,
wypoczynek. Niech przyjedzie do ciebie na pewien czas, a ty będziesz miał
towarzystwo. Lubisz ją. I dowiodłeś tego, kupując jej portret jako bachantki i
odsyłając go do twego domu w Neapolu.
— Och, to takie młodziutkie stworzenie — zaprotestował Sir William. —
I będzie ci jej brakowało...
— Pewno. Ale ona stara się tak bardzo mi dogodzić. Zasłużyła na małą
podróż. I tobie tyle zawdzięczam pod każdym względem.
Jednakże jeszcze o jednym Greville nie wspomniał. W swojej pogoni za
pieniądzem brał naturalnie pod uwagę sposób, podówczas dla niego prosty:
ożenić się z posażną panną na wydaniu. Nie był Emmą znudzony, ale jej bliska
obecność utrudniała mu sytuację. Greville nie chciał po prostu odprawić
dziewczyny, jak to uczyniłoby wielu jego mniej rycerskich kompanów.
Jednakże wobec Sir Williama nie był zupełnie szczery, bowiem planował
wyjazd Emmy do Neapolu na stałe, nie tylko z krótką wizytą. Wiedział, że jego
wujowi potrzebna jest towarzyszka i uznał, że o wiele lepiej posłać mu tę
czarującą angielską modelkę, niż żeby się uwikłał w romans z jakąś damą
dworu neapolitańskiego, która mogłaby go schwytać w matrymonialną
pułapkę. W każdym razie, w taki sposób uspokajał swoje sumienie.
Greville uznał, że na razie lepiej zbyt ostro nie nalegać. Zasiał ziarno,
trzeba poczekać, aż wzejdzie w gruncie zapewne urodzajnym. Dopiero kiedy
Sir William wrócił do Neapolu, Greville podjął ponownie temat, tym razem
listownie i już niedwuznacznie dając do zrozumienia, że chciałby przekazać
Emmę na stałe.
„...Jeżeli nie bierzesz sobie żony, chciałbym, aby popołudniową herbatę
robiły Ci te same ręce, co mnie przy ulicy Edgware... Nie wiem, jak się z nią
rozstać... Nie jestem nią znudzony. Nie pisałbym do Ciebie w takich słowach,
gdybym nie wiedział, że lubisz ją tak, jak ja. Obliczyłem, że mógłbym jej dać
roczny dochód stu funtów szterlingów. Mógłbyś wyznaczyć jej drugie tyle, a
sądzę, że będzie ci wygodnie i dobrze, jak było mnie..."
Z początku Hamilton protestował, chociaż bez przekonania:
„Gdyby Emma zgodziła się przyjąć moją protekcję, wziąłbym ją jak
najchętniej. Ale jest duża różnica między jej obecną sytuacją, a ewentualnie
przyszłą, bo ciebie prawdziwie kocha, a dla mnie tylko żywi estymę." I znowu:
„Zdaję sobie sprawę, że nie pasuję do takiej urody i młodości".
Greville nie ustępował:
„Gdybyś mógł ją zaprosić nadmieniając, że ja nie powinienem opuszczać
Londynu i że byłoby uprzejmością z jej strony przyjęcie twego zaproszenia,
pojechałaby z przyjemnością. To dziewczyna o dobrym
zdrowiu, a jednak jest delikatna... muszę tu dodać, że to jedyna kobieta, która
śpiąc ze mną, nie uraziła żadnego z moich zmysłów, i doprawdy, czystsza,
milsza towarzyszka łoża nie istnieje..."
Hamilton nie opierał się długo, ale większy kłopot był z Emmą. Perswazje^
Greville'a nie były całkowicie uczciwe. Przedstawił jej, że jest zaproszona do
Neapolu tylko w odwiedziny, że matka uda się razem z nią, że Greville
przyjedzie za parę miesięcy i zabierze ją z powrotem do domu. Zgodziła się
ostatecznie, a Sir William umieścił ją w oddzielnym, czteropokojowym
apartamencie, odnosząc się do niej tylko jak troskliwy opiekun.
Z Neapolu Emma słała początkowo do Greville'a listy pełne tęsknoty:
„Bardzo szanuję Sir Williama, mam dla niego największy respekt — pisała
— jako dla twego wuja i przyjaciela. I on mnie także bardzo lubi. Ale nigdy nie
będzie dla mnie niczym innym, jak opiekunem. Nie może być moim
kochankiem..."
Mówiono, że Sir William za Emmę spłacił długi Greville'a, jednakże nie
ma na to dowodów. Zresztą, Hamilton rzadko dysponował większymi sumami
pieniędzy z powodu swych namiętności kolekcjonerskich, bardzo kosztownych.
Sfery towarzyskie Neapolu dalekie były od pruderii. Cokolwiek myślano o
stosunku, łączącym angielskiego posła z piękną Emmą, przyjęto ją z otwartymi
ramionami, zapraszano wszędzie — na bale, obiady, polowania, kąpiele w
morzu i przejażdżki. Brała nie tylko lekcje śpiewu, ale również uczyła się
francuskiego i włoskiego.
Greville tylko z rzadka odpowiadał na błagalne i stęsknione listy Emmy. A
gdy już odpisał, radził jej, by wzięła Sir Williama za kochanka. Na co ona
znowu:
„Cenię go — ale nie, nigdy. Może by żył ze mną przez jakiś czas, a potem
odesłał mnie znowu do Londynu. W jakiej bym się znalazła sytuacji?"
Tymczasem włoscy artyści, jak przedtem angielscy, malowali jej portrety,
zachwycali się nią. Królowa nie mogła jej przyjąć oficjalnie, ale król odnosił się
życzliwie. Wyprawiano się na wycieczki do Sorrento, na Capri, Ischię. Sir
William zachowywał się z wzorową dyskrecją, dobrocią i uprzejmością. Łożył na
jej edukację, uzupełniając ją swoistą filozofią:
„Cała sztuka polega na tym, by przeżywać w pełni każdy dzień i
świadomymi troskami nie niepokoić teraźniejszości. Podziwiaj Stwórcę i
wszystkie Jego dzieła, czyń wszelkie dobro, jakie możesz na tej ziemi, i
przyjmij szansę wieczności bez trwogi..."
Rezultat był łatwy do przewidzenia. Emma czyniła wszelkie dobro,
jakie mogła i zaryzykowała szansę wieczności, odrzucając skrupuły. Została
kochanką Sir Williama. Przed Bożym Narodzeniem roku 1786 rzecz już się
stała, a ostatecznie przyczyniła się do tego matka Emmy, osoba praktyczna,
która pojęła, że Greville pozbył się swej protegowanej rta dobre. Wkrótce
Emma pisała do poprzedniego kochanka w Londynie jako „dobrego
przyjaciela", którym rzeczywiście był dla niej, acz drogą cokolwiek okrężną, i
którym pozostał w przyszłości. Jego postępowanie wobec Emmy mogłoby się
wydawać bez serca, ale w Neapolu, u boku Sir Williama Hamiltona, Emma
miała wznieść się na tak wysokie szczeble drabiny społecznej i prowadzić życie
tak pełne, o jakim nigdy nie mogła marzyć w Londynie z Charlesem Grevillem.
Sir William dopomógł Emmie rozwinąć i wprowadzić w modę formę
rozrywki, która zyskała jej poklask przyjaciół i wytwornych sfer towarzystwa
neapolitańskiego. Wykorzystał w tym celu rozmaite pozy, w których Romney
malował ją przed paru laty. Ożywił te pozy, urozmaicił je, wprowadzając inne
postacie i sceny z literatury klasycznej. Sam Goethe, z wizytą w Neapolu,
zachwycał się tymi żywymi obrazami, znanymi jako „pozy Emmy".
„Miała na sobie antyczny strój grecki, pasujący do niej jak ulał — opisywał
widowisko Goethe. — Później tylko rozpuszcza włosy, bierze do rąk parę szali
i zmienia posturę, wyraz, nastrój i wygląd... poruszenia zadziwiającej
różnorodności: stoi, klęczy, siedzi, na wpół leży, poważna, smutna,
rozbawiona, drażniąca, skruszona, uwodzicielska, grożąca, zrozpaczona... jedna
poza po drugiej, wiąże się z drugą, wynika z pierwszej. Potrafi ruchem ręki
przesunąć fałdy chustki na głowie tak, by odpowiadało to zmianie i przybiera w
mgnieniu oka odmienny strój głowy, pasujący do nowej pozy. Jej rycerz o
posrebrzanych włosach odnajduje w niej urok wszystkich arcydzieł ze swojej
antycznej kolekcji".
Angielski arystokrata, Lord Charlemont, wyraził się, że w „Pozach"
Hamiltonowie odkryli „nowe źródło rozrywki dla ludzkości".
Tak potoczyło się życie Emmy, aż w roku 1791 jej dawna miłość do
Greville'a uległa zapomnieniu. W listach z tego okresu pisała o Sir Williamie:
„Adoruję go. Nigdy nikogo tak nie mogłabym pokochać. Jedyną moją
ambicją jest czynić go szczęśliwym... i zobaczysz, że mi się to udaje".
Przemiana nie mogła być pełniejsza. Greville, z rozmysłu czy też
przypadkiem, przysłużył się Emmie, zarazem uwalniając się od ciężaru, który
zaczął być mu dokuczliwy.
W tym samym roku Sir William zdecydował, że trzeba uregulować pozycję
Emmy w towarzystwie neapolitańskim, nie mówiąc już o angielskim. Nie
wydaje się, aby sądził, że pochodzenie od ojca kowala zaszkodzi
jej szansom. W każdym razie para wyjechała do Anglii i tam się pobrali.
Greville wpadł w zastawioną przez siebie pułapkę. Chciał zapobiec
powtórnemu małżeństwu bogatego wujaszka i — posłał mu narzeczoną.
Pozostał jednakże w dobrych, nawet serdecznych stosunkach ze świeżo
poślubioną parą. Małżeństwo było bez wątpienia zadośćuczynieniem dla
Emmy, ale trudno się dziwić, że wywołało różne, mniej lub więcej złośliwe
komentarze. Horacy Walpole w swoich sławnych listach i dziennikach pisze:
„Sir William Hamilton rzeczywiście ożenił się ze swoją galerią posągów...
ja nie będę tak wspaniałomyślny, by publicznie wystawiać na pokaz moje żony
w żywych obrazach..."
A Casanova, poznawszy Hamiltonów, nazwał ich małżeństwo „związkiem
mądrego mężczyzny z kobietą o tyle mądrzejszą, że potrafiła go oczarować...
Żenić się to popełniać błąd, ale kiedy siły fizyczne i umysłowe mężczyzny już
słabną, to nie tylko błąd, to katastrofa..."
Sir William widział rzeczy przenikliwiej, niż to oceniał Casanova. Sam
powiedział, że dopóki Emma „daje mu radość", tak jest najlepiej, ale że
naturalnie musi nadejść chwila, kiedy będzie się czuł zwolniony z urzędu
małżonka. I dodał:
„Nie była to nagła namiętność do ładnej twarzy, która mnie skłoniła, bo
Emma żyła już ze mną pięć lat, a ty wiesz równie dobrze jak ja, że przez ten
czas urok każdej twarzy blednie..."
Dziecko Emmy, które odwiedziła podczas pobytu w Anglii, chowało się
zdrowo pod opieką swej prababki. Domniemany ojciec, Charles Greville,
wywiązywał się sumiennie z podjętych finansowych zobowiązań i dziewczynce
na niczym nie zbywało.
Z powrotem w Neapolu Emma, jako oficjalna żona brytyjskiego posła,
zajęła miejsce na dworze królewskim. Nie była arogancka na nowo
pozyskanym stanowisku. Wdziękiem, skromnością, właściwym zachowaniem,
zdobywała wszystkie serca — jak mówił Hamilton.
„Jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi — pisała. — Sir William odnosi
się do mnie z coraz większą czułością i ufam, że nigdy nie pożałuje tego, co
zrobił... Jak wdzięczną jestem memu drogiemu, drogiemu mężowi, który
przywrócił spokój moim myślom, który dał mi zaszczyty, rangę, a co więcej
bezgrzeszność i szczęście".
Zaprzyjaźniła się z królową, co ze względu na duże polityczne wpływy tej
ostatniej, okazało się ogromnie użyteczne dla brytyjskiego posła. Emma
wciągnęła się w politykę — wbrew jej chęciom, jak mówiła — pokazywano jej
nieraz półoficjalne listy, wiedziała o wszystkim, co działo się na królewskim
dworze. Nadal utrzymywała korespondencję z Grevillem, do którego kiedyś
napisała:
„Wieczorami odwiedzam królową, i spędzamy parę godzin na miłym
tête à tête. Czasem śpiewamy, muzykujemy". Dodała z odcieniem humoru,
może niezamierzonego: ,,Wczoraj król i ja śpiewaliśmy duety przez trzy
godziny. To wypadło kiepsko, bo on śpiewa jak król..."
Oddano do dyspozycji Emmy wierzchowce ze stajni królewskich, razem z
masztalerzami i służbą, by jej towarzyszyli na przejażdżkach.
— Słowem — mówiła Emma — gdybym była jej rodzoną córką, królowa
nie mogłaby być serdeczniejsza dla mnie, i kocham ją z całej duszy. — Emma
miała zawsze skłonność do przesady, zarówno w wyrażaniu swych sympatii,
jak i antypatii.
Może opinie Sir Williama o żonie najwięcej zasługują na uwagę. Pisał do
przyjaciela po wizycie „Agamemnona" w Neapolu:
„Spytaj kapitana Nelsona... niech Ci zda sprawozdanie o Lady Hamilton:
ona nigdy nie przynosi wstydu pozycji, do której się wzniosła dzięki swoim
zasługom. Daje mi wiele radości, a jest kochana i szanowana przez wszystkich.
Dzięki temu, że przybyła do Neapolu młodo, opanowała język tak świetnie, że
włada nim lepiej ode mnie, który tu spędziłem dwadzieścia osiem lat".

Francuska fregata, którą Nelson obserwował w Livorno, nie ruszała się z


portu, a na neutralnych wodach Anglicy nie mogli jej zaczepić. Gdy więc
żeglarze odpoczęli, a okręt na nowo zaprowiantowano świeżymi wiktuałami,
„Agamemnon" wyszedł w morze i wziął kurs na Tulon. Tam czekały na
Nelsona wiadomości, że jego żona Fanny niedomaga i uskarża się na
nieobecność męża i syna. Nelson odpisał dość szorstko:
„Czemu się niepokoisz? Mam się dobrze, Twój syn także, i obaj
przebywamy w warunkach tak wygodnych, jak tylko charakter naszej służby na
to pozwala". 1 jeszcze dodał, co chyba nie uspokoiło Fanny: „Niedawno
przewodniczyłem w sądzie wojskowym i nie zrobiło to nam najmniejszej
różnicy, że szrapnele i kule świstały nam nad uchem. Taka jest siła
przyzwyczajenia, że nie odczuwaliśmy w ogóle niebezpieczeństwa. .."
Nie wiedział jeszcze Nelson, że wkrótce będzie wmieszany w działania
wojenne z młodym francuskim oficerem artylerii, który dowodził bateriami
dział, ślącymi w Tulonie „kule i szrapnele", a który nazywał się — Bonaparte.
Może Nelson dlatego napisał nieco szorstki list do Fanny, ponieważ czuł
się winny. Wiele lat później Lady Hamilton powie jednemu z pierwszych
biografów Nelsona, że do nielicznych wad wielkiego admirała trzeba zaliczyć
kochliwość. Trochę pruderyjnie biograf dodał:
„Wprawdzie nigdy lekkomyślnie nie uwodził żon i córek swoich
przyjaciół, jednakże wiadomo było, że okazywał raczej większą skłonność do
płci pięknej, niżby to zgadzało się z zasadami chrześcijańskiej czystości
obyczajów".
Tak się złożyło, że gdy „Agamemnon" stał w porcie Livorno, jeden z
oficerów załogi zanotował w swoim diariuszu:
„Jadłem dziś obiad z Nelsonem. Jego Dolly na pokładzie. On się wystawia
na pośmiewisko przez tę kobietę".
Miał nadejść czas, kiedy ten złośliwy komentarz będą powtarzać w całym
angielskim towarzystwie. Ale nie z powodu Dolly z Livorno.
IX STRACONE OKO

— Dobrze się pan spisał w Neapolu — powiedział Lord Hood, gdy


Nelson dotarł pod Tulon z Livorno. — Cztery tysiące żołnierzy króla
Ferdynanda przybyło i już są na lądzie razem z pewną liczbą armat. Jest
tam również garść naszych marynarzy, dwa bataliony grenadierów
i Hiszpanie. Otóż, mam teraz nową dyplomatyczną misję dla pana.
Komodor Linzee udał się z małą eskadrą, by zaprotestować u beja
Tunisu przeciw jego profrancuskim sympatiom. Proszę się przyłączyć
do Linzee'a. Będzie rad z poparcia.
Nelson palił się do walki i miał nadzieję, że go wysadzą na ląd w Tulonie,
by dowodził oddziałami marynarzy. Tymczasem okazało się, że wyprawa dała
mu szansę na walkę, przypadającą mu jeszcze bardziej do gustu.
W drodze do Tunisu dostrzegł trzy francuskie fregaty, o czterdziestu
czterech działach każda oraz dwie mniejsze jednostki. Puścił się w pościg
natychmiast. Okręty szły w luźnym szyku. „Agamemnon" dopadł jednej z
fregat i wydał bitwę. Wymiana ognia trwała trzy godziny, a pozostałe jednostki
nieprzyjacielskie nadaremnie próbowały przyjść z pomocą zaatakowanej
fregacie, już prawie zmuszonej do milczenia, kiedy nagła zmiana kierunku
wiatru pozwoliła jej wyśliznąć się z zasięgu dział „Agamemnona". Ten miał
takielunek i olinowanie tak uszkodzone, że Nelson musiał wydać rozkaz
zaprzestania pościgu.
Pozostałe fregaty znajdowały się dość daleko i kapitan zwołał oficerów na
naradę. Była to rzecz niezwykła w danych okolicznościach i typowa dla metod,
którymi Nelson zachęcał swych podkomendnych do współpracy, zyskiwał ich
dobra wolę, budził zapał.
— Tamte fregaty spróbują nas teraz zaatakować — rzekł Nelson.
— Chcę zasięgnąć waszej opinii, czy jesteśmy zdolni przyjąć bitwę
przeciw większej sile w tym stanie, w jakim okręt się teraz znajduje, czy
też powinniśmy zająć się naprawą uszkodzeń.
Oficerowie zgodnie uznali, że „Agamemnona" należy najpierw na bieżąco
naprawić. Nelson wydał więc rozkazy:
— Wymanewrować i postawić okręt dziobem na zachód: najlepszych
ludzi posłać do naprawy takielunku; cieśle niech sztukują uszkodzone
drzewce, by nie spadły. Wydać porcję wina i chleba załodze. Niezadługo
możemy być znowu w akcji.
Zrobił się ruch i krzątanina na pokładzie, ale groźba niebezpieczeństwa
minęła, bo gdy dwie francuskie fregaty ruszyły w kierunku przeciwnika,
trzecia, ta, która była w walce, zasygnalizowała, że grozi jej zatonięcie.
Francuskie jednostki posłały wszystkie łodzie dó niej na pomoc, pozostawiając
„Agamemnona" w spokoju. Była to ostra potyczka i łatwo sobie wyobrazić, że
Nelson wdał się w nią z zapałem. Rzadko mu się zdarzało mieć przewagę
liczby dział nad bezpośrednim przeciwnikiem.
Nie uszkodzone okręty francuskie wzięły rodaka na hol, a „Agamemnon"
dogonił komodora Linzee jeszcze przed Tunisem. W porcie stało kilka
jednostek wojennej marynarki francuskiej. Nelson nalegał, by je zaatakować.
— Otrzymałem rozkaz negocjowania — odparł komodor — i wy
konam go. Atakowanie Francuzów w porcie w Tunisie z pewnością
zirytuje beja i zaogni nasze stosunki.
Nelson musiał przyjąć tę decyzję, uwzględniającą przecież neutralność
Tunisu, ale zapisał w swoim diariuszu:
„Trzeba się wystrzegać zwlekania: pośpiech przedsięwzięcia winien się
zawierać w słowie i w czynie".
Pięć dni ciągnęły się pertraktacje z bejem Tunisu. Linzee posłał na jedną z
audiencji Nelsona, który przedstawił bejowi, jak nierozważną prowadzi
politykę, on, autokratyczny władca, popierając krwawy rząd republikański. Bej
pozostał nieporuszony. A gdy Nelson nalegał:
— Przecież Francuzi ścięli głowę własnego monarchy! — usłyszał
podobną odpowiedź, jak niegdyś od rodzonego ojca.
— Tak, to wstrząsająca zbrodnia — przyznał bej z uśmiechem. — A
przecież, o ile historycy się nie mylą, Anglicy niegdyś zrobili to samo.
Po audiencji Nelson pisał do wuja Williama Sucklinga:
„Anglicy mało co zyskują na tych negocjacjach, i tylko są wyśmiewani: a
ja tego nie lubię".
Znowu się upominał, by zaatakować okręty francuskie, ale Linzee nie
chciał o tym słyszeć. Nelson z pasją notował w swoim diariuszu:
„Gdybym ja był komodorem, pewno by mnie wyrzucono ze służby do tej
pory, bo zdobyłbym każdy francuski okręt tutaj, wstępnym bojem bez żadnych
pertraktacji; a nawet podczas pertraktacji i tak bym zagarnął francuskie okręty.
Wierzę, że naród angielski nigdy by nie potępił oficera za zdobycie
francuskiego okrętu".
Szukał uznania i sławy nie tylko ze strony Admiralicji i rządu, ale także
marzył o zdobyciu serc szerokiej rzeszy swoich rodaków. Wydarzenia
rozwijały się, prowadząc go na drodze do takiej sławy. Ale jeszcze przedtem
musiał się podjąć obowiązków, których wykonywanie przygotowuje, ucząc
doświadczeniem, do nieśmiertelnej sławy może więcej, niż bohaterowie skłonni
są przyznać.
Kiedy Nelson razem z Linzeem przebywał w Tunisie, trzydziesto-
pięciotysięczna armia francuska obiegła Tulon. Bonaparte bezbłędnie kierował
ogniem artyleryjskim. Stosunkowo nieliczny garnizon nie zdołał się oprzeć. W
chwili ataku Francuzów, tylko garść Anglików i trochę piemontczyków stawiło
im czoła. Neapolitańczycy, między innymi, uciekli od razu, niektórzy rzucając
się do morza: stracili dwustu zabitych, a czterystu rannych i wziętych do
niewoli. Otworzono wrota więzień w Tulonie i wypuszczono kryminalistów:
rozpoczęła się nowa wersja terroru w mieście. Tych mieszczan, którzy
poprzednio poddali port Lordowi Hood, zmasakrowano i zabito.
„Najbardziej boleję nad losem nieszczęsnych mieszkańców Tulonu — pisał
Nelson do księcia Williama Henryka — i ogarnia mnie zgroza. Każdy z
relacjonujących dodaje jeszcze nowych okropności".
Flota Lorda Hooda blokowała w Tulonie ponad trzydzieści francuskich
okrętów. Hiszpański admirał z pomocą angielskiego kapitana mieli je
zniszczyć. Ale ich akcje nie zostały skoordynowane i według jednego — może
nie bezstronnego — angielskiego oficera, biorącego w tym udział: „Hiszpanie
byli najgorszą bandą tchórzliwych szczurów lądowych, jakich w ogóle
widziano". Ostatecznie zatopiono trzynaście francuskich okrętów, a
osiemnaście ocalało, by w późniejszej wojnie walczyć przeciw Anglikom...
Strata Tulonu mocno zaszkodziła prestiżowi Anglii, i to zarówno w oczach
Francuzów, jak i sprzymierzonych Hiszpanów i Włochów. Ganiono za to Lorda
Hooda, chociaż niedostatek żołnierzy do obrony miasta nie był jego winą.
Nelson bronił go z determinacją:
„Bez wątpienia najlepszy oficer, jakiego znałem. Każdy jego rozkaz jest
jasny, nie sposób go nie zrozumieć... Ma ponad siedemdziesiątkę na karku, ale
umysł bystry i żywy, jak u czterdziestoletniego mężczyzny. Myśli tylko o
obowiązku, o honorze i sławie..."
Z kolei Nelsona, nadal w eskadrze komodora Linzee, posłano na
okupowaną przez Francuzów Korsykę, którą miano nadzieję bez wielkich
trudności zająć, by stanowiła bazę wojenną w miejsce utraconego Tulonu.
Hood był w kontakcie z korsykańskim patriotą, generałem Paolim. Ten
zapewniał, że Korsykańczycy entuzjastycznie powitają wyzwolenie spod
francuskiej okupacji. Krążąc wokół wyspy, by zapobiec dosłaniu posiłków
i zaopatrzenia z Francji, Nelson
działał swobodnie, na własną rękę. Dnia 21 stycznia 1974 roku pisał do Fanny
o oddziałach francuskich na wyspie:
„Mają magazyny z mąką w pobliżu młyna pod St. Fiorenzo, więc
podchwyciłem fortunną chwilę i wysadziłem na ląd sześćdziesięciu żołnierzy i
sześćdziesięciu marynarzy, którzy po krótkiej acz zaciętej walce wyrzucili
zapas mąki do morza, spalili młyn — jedyny, jaki w tych stronach Francuzi
posiadali — i wrócili na pokład bez straty jednego człowieka. Francuzi wysłali
przeciw nim co najmniej z tysiąc ludzi, i uzbrojone łodzie i okręty z działami,
ale ich salwy przenosiły górą, ą oni sami znaleźli się właśnie w zasięgu moich
armat..."
Dziwi tylko, że Nelson nie poprowadził tej awanturniczej wyprawy
osobiście. To była właśnie taka przygoda, wymagająca sprytu i odwagi, w
której jego chłopięca natura najbardziej się lubowała, jak w kradzieży gruszek z
ogrodu dyrektora szkoły. Dlatego też marynarze we flocie nadawali mu
przezwiska „Brygadiera" lub „Partyzanta".
Zaraz po tym incydencie Francuzi zatopili jedną ze swoich fregat stojących
w St. Fiorenzo, drugą spalili i wycofali się do większego portu w Bestii, gdzie
skoncentrowali siły. Lord Hood polecił sporządzić raport o obronności tego
portu. Linzee zlecił to zadanie Nelsonowi, który dokonał rekonesansu, po czym
celowo i świadomie pomniejszył w raporcie siłę obrony i liczebność garnizonu
w Bestii, aby Hood dał się łatwiej namówić do rozkazu oblegania. Później
„Brygadier" twierdził, że jego zdaniem honor Anglii, Lorda Hooda i jego
własny ucierpiałby, gdyby Bastii nie zdobyto. Raport kończył się
sprawozdaniem o kondycji „Agamemnona" i jego załogi:
„Jesteśmy właściwie bez kuchni, wina, mięsa, mąki i prawie bez wody. Nie
mamy ani sznurów czy lin, ani płócien (wyjąwszy oczywiście takielunek i
ożaglowanie)... Nikt z marynarzy nie spał inaczej jak w wilgoci od miesięcy,
jednak moim i ich życzeniem jest wziąć udział w szturmie".
Głównodowodzący posłał Linzee'a pod Tulon, a sam przybył na Korsykę,
nie sprowadzając ze sobą żadnego okrętu, którego kapitan byłby starszy stażem
od Nelsona: dzięki temu Nelson stał się jego zastępcą i w tej randze Hood
posłał go do dowódcy sił lądowych, generała Dundasa. Nelson, jak zwykle, nie
tracił czasu na wstępne ceremonie:
— Jego lordowska mość życzy sobie wiedzieć, czy pan generał ze swoimi
oddziałami zechce współdziałać z naszą flotą w szturmie na Bastię.
— Przeprowadziłem dokładny rekonesans — odparł Dundas — i.
stwierdzam, że wynik generalnego ataku w danych warunkach jest zbyt
ryzykowny. Oczekuję na posiłki z Gibraltaru.
— Ja też robiłem rekonesans — rzekł Nelson — i moim zdaniem
tysiąc ludzi zdobędzie ten port. Nawet z pięciuset, i z pomocą dział
„Agamemnona", popróbowałbym!
Dundas uśmiechnął się z pobłażaniem.
— Wy, żeglarze, jesteście nadto zapalczywi.
Nelson zignorował tę uwagę i powiedział szorstko:
— Czy mam zakomunikować Lordowi Hood, że pan odmawia
współdziałania?
— Proszę przekazać Lordowi Hood wyrazy mego szacunku — poprawił
go Dundas — i powiedzieć, że w danej sytuacji generalnym szturmem niczego
nie osiągniemy, a stracimy wielu ludzi.
Nawet gdy Dundasa zastąpił nowo mianowany generał o francuskim
nazwisku D'Auban, nadal wojsko nie dało się wciągnąć do udziału we wzięciu
Bastii. Lord Hood zdecydował więc, że podejmie się tego sam, jedynie za
pomocą baterii artyleryjskich, sprowadzonych na jego okrętach z Tulonu.
Oblężenie rozpoczęto siłami około tysiąca dwustu piechoty morskiej i
kanonierów wraz z dwustu pięćdziesięcioma marynarzami.
— Niewielu nas, ale takich, jakich trzeba! — mówił Nelson. —
Nasz przezacny generał w St. Fiorenzo nie wsparł nas ani jednym
regimentem z tych pięciu, które tam trzyma bezczynnie.
Komendę nad artylerią objął pułkownik Villettes, który wespół z
kapitanem „Agamemnona" dowodził całością oblężenia. Ze swego namiotu
Nelson pisał do Fanny:
„Życie w niełasce to okropność. Należy zazdrościć tym, co giną '
chwalebną śmiercią: i gdyby mi się coś przydarzyło, pamiętaj, że śmierć jest
długiem, który wszyscy musimy spłacić..."
Nie był to list, obliczony na pokrzepienie czekającej żony.
Marynarze wciągnęli działa na wysokie wzgórze nieprzebytymi na
pierwszy rzut oka szlakami. Żołnierze pomagali im dzielnie, tak dalece, że
Nelson, który zawsze krytykował wojsko, tym razem chwalił:
„Ich zapał przechodzi wyobrażenie. Każdy daje z siebie, co może".
Na czele Bastii stał komisarz francuskiego Narodowego Konwentu. Lord
Hood wezwał go do poddania się i otrzymał śmiały respons:
„Mam kule przeciw waszym okrętom i bagnety przeciw waszym
oddziałom. Gdy dwie trzecie naszych ludzi polegnie, wówczas zdam się na
wielkoduszność Anglików, nie prędzej".
Jednakże czyny nie dorównały słowom.
„Partyzant" i pułkownik rozpoczęli bombardowanie Bastii. Lądowanie
przeprowadzono 4 kwietnia 1794, a dnia 19 maja francuski komisarz,
utraciwszy o wiele mniej niż dwie trzecie swoich ludzi, skapitulował. Tego
samego dnia wieczorem generał D'Auban przybył z brytyjską piechotą i zajął
port, w którego zdobyciu nie brał żadnego udziału.
Przekonano się wówczas, że około czterech tysięcy obrońców Bastii poddało
się półtora tysiącowi ludzi: piechoty morskiej, artylerii i marynarzy. Gdyby siły
francuskiego garnizonu znane były wcześniej — wątpliwe, czy Lord Hood
rozkazałby zdobywać Bastię. Świadome oszustwo Nelsona przyczyniło się do
wzięcia portu. Francuzi mieli dwustu trzech zabitych i pięciuset czterdziestu
rannych, a straty pod dowództwem Nelsona i pułkownika Villetes wyniosły
dziewiętnastu zabitych i trzydziestu siedmiu rannych. Przezorność generała
Dundasa okazała się mocno przesadzona. O zdobyciu Bastii Nelson pisał w
liście do przyjaciela:
„Jeśliby potrzeba dowodów na to, że wytrwałość, zespolenie sił i
bohaterstwo mogą osiągnąć wszystko, co się na pozór wydaje nieosiągalne, my
służymy dodatkowym przykładem... Moi żeglarze są teraz —jak brytyjscy
żeglarze być powinni — prawie niezwyciężeni. I naprawdę o przelatujące im
nad głowami kule tyle dbają co o kamyki z procy..."
Ale Bastia to nie cała Korsyka. Lord Hood z kolei zwrócił się ku Calvi, na
zachodnim wybrzeżu wyspy. I znowu powierzył Nelsonowi komendę
wysłanego na ląd oddziału, złożonego z marynarzy i oficerów z kilku okrętów.
Nastąpiła kolejna zmiana dowódcy wojskowego. Tym razem nowo mianowany
generał, Charles Steward, był odważniejszy od swych poprzedników i gotów
do współdziałania z marynarką. Oblężenie nastręczało podobne trudności, jak
pod Bastią.
„Zaharujemy się na śmierć — pisał Nelson do Lorda Hooda — raczej,
niżby nas obarczono jakąś winą. Ufam, że nie będzie zapomniane, jak
dwadzieścia pięć ciężkich dział zaciągnęliśmy na baterie, i jak wszystkie prócz
trzech obsługiwali marynarze, przy pomocy jednego kanoniera, który nastawiał
armaty i celował".
Do namiotu Nelsona przyszli jacyś Korsykanie.
— Potrzebujemy broni i amunicji — powiedział ich przywódca.
— A na co wam? — pytał kapitan.
— Przecież po to, by bić Francuzów. Możemy napastować ich tabor i
dostawy.
— Więc jesteście przyjaciółmi Anglików?
— Oczywiście. Wy nas wyzwolicie od Francuzów, byśmy sami mogli się
rządzić. Jesteście przyjaciółmi generała Paoli. Zrobimy dla was, co tylko
zechcecie.
Nelson uśmiechnął się i kazał wydać pewną ilość broni i amunicji.
Jednakże goście nie wywarli na nim korzystnego wrażenia. Pisał w
sprawozdaniu:
„Teraz przyjaźń z nami leży w ich własnym interesie. Francuzi nic dla
nich nie zrobili, tylko grabili im żywność. Wszelako sądzę, że
Korsykańczycy to niepewny sprzymierzeniec i nie można na nich polegać.
Obawiam się, że zawsze będą wołali: «niech żyje zwycięzca!»".
Od lipca do października większym zagrożeniem niż Francuzi okazał się
klimat. W jednym ze swych regularnych, obszernych listów do księcia
Williama Henryka Nelson pisał:
„Panuje teraz kanikuła, okropne «psie» upały; tutaj zwą je «lwim
słońcem»; mało kto wytrzymuje ten żar. Mamy ponad tysiąc ludzi chorych z
dwutysięcznej załogi, a ci niby zdrowi snują się jak cienie. Ja tu jestem jak
trzcina między dębami w czas burzy: potężne drzewa powalone, a trzcina tylko
się chyli..."
Nelson zawsze sprawiał wrażenie słabowitego, ale nigdy nie chorował w
obliczu nieprzyjaciela. Tym razem jednak nie klimat, a właśnie wróg zagroził
mu śmiercią: a chociaż Nelson ocalał, to jednak naznaczony kalectwem na całe
życie. Kapitan ciągle był przy armatach. Pewnego ranka, gdy stał na baterii,
Francuzi z Calvi otworzyli ostry ogień i zniszczyli trzy brytyjskie działa.
Odłamki, kamienie i piasek, wyrzucone pociskiem, uderzyły Nelsona w pierś i
twarz. Nie upadł, lecz podniósł rękę do czoła i prawego oka. Porucznik
podbiegł do niego:
— Pan jest ranny, kapitanie! — zawołał, co było oczywiste, bo krew
spływała mu po twarzy między palcami.
— Chyba lekko — odrzekł Nelson.
Porucznik zaprowadził go do chirurga, a ten stwierdził nie tylko
powierzchowne skaleczenia twarzy, ale głębszą ranę nad prawą brwią; ranę,
która przecięła powiekę i doszła aż do gałki ocznej. Ból musiał być nieznośny,
jednak Nelson starał się zlekceważyć swój stan. Tego samego wieczoru napisał
do Lorda Hooda:
„Zraniono mnie dzisiejszego ranka, ale tylko lekko, jak widać z tego, że
mogę pisać..."
Ale Hood nie miał zamiaru ryzykować zdrowia tak cennego oficera. Posłał
do niego natychmiast naczelnego lekarza floty śródziemnomorskiej, który po
zbadaniu rany zakomunikował, że „gałka oczna została uszkodzona tak
poważnie, iż pacjent nigdy, moim zdaniem, nie będzie mógł tym okiem
swobodnie się posługiwać..."
Nelson nie tracił dobrego humoru. Następnego dnia pisał do Williama
Sucklinga:
„Zraniły mnie w głowę odłamki kamieni z naszego nasypu przed armatami.
Utraciłem częściowo wzrok w prawym oku. Mogę teraz tym okiem odróżniać
jedynie światło od ciemności, ale żadnych przedmiotów. Takie są losy wojny: o
mały włos, a utraciłbym głowę..."
Naczelny lekarz miał rację. Nelson nigdy juz nie widział na prawe oko,
prócz „rozróżniania światła od ciemności". Znosił swoje kalectwo mężnie i bez
skargi. Uszkodzone oko wyglądało na pozór normalnie
i nie nosił na nim opaski. Nie wykluczone, że dzisiejsza okulistyka określiłaby
uszkodzenie jako odklejenie rogówki.
Calvi skapitulowało przed szturmem. Uradowało to Nelsona, ale później
jego duma srodze ucierpiała, ponieważ w sprawozdaniach ze zdobycia Bastii i
Calvi nie wymieniono jego nazwiska. Nie znalazł się nawet na liście rannych.
Wina nie leżała po stronie Lorda Hooda, który "nie pomijał pochwał dla
Nelsona w swoich relacjach. Materiały do publikacji przygotowywano nie w
Admiralicji, lecz w Ministerstwie Wojny, na podstawie depesz generała
Stewarda, a wojskowi zazdrościli marynarce i przyznawali jej jak najmniej
zasług. Trudno się dziwić, że Nelson czuł się pokrzywdzony i pisał:
„Sto dziesięć dni byłem w walce przeciw wrogowi na morzu i na lądzie...
Nie wiem, czy kto dokonał więcej. Mam tę pociechę, że dowódcy zawsze mnie
chwalą, ale oficjalnego uznania nie mam: jeszcze więcej mnie gnębi to, że za
zasługi, w których odniosłem ranę, inni zyskali formalne pochwały, ci, którzy
wtedy akurat spali w łóżkach. Nie ma sprawiedliwości. Ale to nic, jeszcze będę
miał urzędowe wydanie gazety tylko dla mnie..."
Ostatnie zdanie okazało się prorocze.
*
Nelson nie pozwolił, by utrata oka pozbawiła go czynnej służby — co
zapewne zrobiłaby większość podobnie okaleczonych. Ale „Aga-meirinon"
potrzebował napraw, by być zdatnym do żeglugi, więc znowu Livorno i znowu
„wystawianie się na pośmiewisko z powodu tej kobiety" — Dolly. W połowie
stycznia 1795 roku okręt wyszedł w morze. Francuzi opuścili Korsykę, gdzie
zainstalowano angielskiego gubernatora, który nadaremnie usiłował utworzyć
rząd według angielskich wzorów. Lord Hood wrócił do Anglii, komenda na
Morzu Śródziemnym przypadła chwilowo admirałowi Williamowi Hothamowi.
Dłuższy czas panowała zła pogoda i burze, w czasie których „Agamemnon"
spisywał się wspaniale, a jego kapitan nazywał go „najdoskonalszym okrętem,
na jakim kiedykolwiek żeglowałem".
Francuska flota spod Tulonu, wyposażona na nowo, ze świeżą załogą,
otrzymała rozkaz wyjścia w morze przeciw okrętom angielskim. W jej skład
wchodziło siedemnaście okrętów liniowych i cztery mniejsze. Skoro tylko
wiadomość o tym dotarła do admirała Hothama, wyprawił się na poszukiwanie
nieprzyjaciela. Miał ze sobą czternaście brytyjskich okrętów liniowych oraz
jeden neapolitański, i tylko siedem tysięcy sześciuset pięćdziesięciu ludzi
wszystkich załóg przeciwko szesnastu tysiącom dziewięciuset we flocie
francuskiej.
Dnia 13 marca z bocianiego gniazda „Agamemnona" i innych okrętów
rozległ się okrzyk:
— Flota przed nami!
— Będzie porządna bitwa! — zacierał ręce Nelson. — Prawdziwa bitwa
dwóch flot! Marzyłem o takiej!
W dotychczasowych jego utarczkach zaangażowane były tylko niewielkie
ilości jednostek morskich. I ta, której oczekiwał z taką niecierpliwością,
chociaż nie brakowało ostrych starć, miała go rozczarować. Kiedy obie floty
manewrowały, już w zasięgu dobrej widzialności, Nelson zasiadł do pisania
listu do Fanny, w swoim zwykłym przedbitewnym stylu, w radosnym
podnieceniu, ni e dbając o spokojność małżonki:
„Życie nas wszystkich jest w ręku Tego, który wie najlepiej, czy moje
należy zachować, czy też nie: moja reputacja i dobre imię są w moim własnym
ręku..."
Mogłoby się wydawać, że jeśli tak się rzeczy ułożą, odmówi ujawnienia
swej reputacji i dobrego imienia świętemu Piotrowi.
Z powrotem na pokładzie rufówki Nelson, z lunetą przy lewym oku,
przepatrując nieprzyjacielskie okręty, mówił:
— Przewyższają nas liczebnością, a jednak zawracają! — I zaraz
dodał: — Widzicie! Admirał Hotham daje sygnał pościgu.
Podczas manewrowania jeden z okrętów francuskich, osiemdzie-
sięcioczterodziałowy „Ça Ira", stracił stengi masztu przedniego i głównego.
Angielska fregata „Inconstant", kapitana Thomasa Fremantlę, zaatakowała go;
dwa inne okręty francuskie ruszyły na pomoc uszkodzonej jednostce i,
zadawszy znaczne straty fregacie swymi większymi działami, wzięły „Ça Ira"
na hol. Francuskie okręty: „Sans Culottes", sto dwadzieścia dział i „Jean Baris",
siedemdziesięcioczterodziałowy, poszły w osłonie. Szybki i sprawny
„Agamemnon" wysforował się daleko na czoło ścigającej floty brytyjskiej i
zbliżył się do Francuzów. Z okrętu „Ça Ira" oddano do niego salwę z dział
rufowych.
— Celnie strzelają — rzekł Nelson ze spokojnym, uznaniem, gdy
kule weszły w kadłub „Agamemnona, uszkodziły maszty.
Wymanewrował okręt tak, by boczną salwą dosięgnąć rufy Francuza i
uniemożliwić mu dalsze strzelanie. Skoro tylko z „Agamemnona" oddano jedną
boczną salwę, Nelson wydał rozkaz:
— Przebrasować reje tylne. Ster na lewą burtę.
Patrzył, jak rufa „Ça Ira" znowu znalazła się w bliskim zasięgu jego salwy
bocznej. W ten sposób manewrując i strzelając, podtrzymywał atak przez dwie
i pół godziny. „Sans Culottes" i „Jean Barris" próbowały podejść bliżej do
„Agamemnona", ale ich kunszt żeglarski nie stanął na wysokości zadania.
Nelson powiedział:
— Okręty, holujące „Ça Ira", chcą go zawrócić. Jeżeli im się
uda, dostaniemy jego boczną salwę prosto w nas.
Udało im się wymanewrować, a Nelson roześmiał się, widząc rezultat.
Boczna salwa przeniosła wysoko ponad „Agamemnonem".
— Mieli poprzednio lufy podniesione, bo zamierzali zniszczyć
nasz takielunek — zauważył. — I artylerzyści zapomnieli je teraz
obniżyć.
Marynarz z masztu zawołał na dół na rufówkę:
— Okręt flagowy sygnalizuje, by wszystkie jednostki od czoła
formacji przyłączyły się do niego:
Nelson oderwał się od Francuzów i przygotował do postawienia wszystkich
żagli. Stracili tylko siedmiu ludzi w potyczce — później dowiedziano się, że na
„Ça Ira" utracono ponad stu. Ale ożaglowanie i takielunek „Agamemnona"
były poważnie poszarpane, a i w kadłubie utkwił niejeden pocisk.
Walka nie była zakończona, tylko przerwana. O świcie następnego dnia
główne siły floty francuskiej znajdowały się o jakieś pięć mil od okrętów
Hothama, a „Ça Ira" i „Censeur", który go teraz holował — o trzy i pół.
Postawiono wszystkie żagle, by doścignąć i odciąć te dwa okręty.
„Agamemnon" znowu wdał się w walkę ze swym protagonistą z poprzedniego
dnia. Nelsonowi udało się wejść pomiędzy „Ça Ira" i „Censeur" tak, że walczył
jednocześnie na dwie strony.
— Sześćdziesiąt cztery nasze działa przeciwko stu pięćdziesięciu! —
entuzjazmował się. — Dalej, chłopcy! Pokażemy im, co potrafią angielscy
kanonierzy!
Marynarze nie potrzebowali zachęty. Francuzi walczyli zawzięcie, ale
musieli się poddać: oba okręty spuściły flagi. Pierwszy porucznik
„Agamemnona" wciągnął na nie angielskie barwy. Tego dnia na „Ça Ira"
stracono jeszcze trzystu ludzi, a na „Censeur" trzystu pięćdziesięciu. Nie
poddał się żaden inny okręt z obu flot. Nelson dał piękny pokaz swego
własnego pojęcia o bitwie morskiej.
Całkowicie pochłonięty walką z dwoma bliskimi wrogami, Nelson nie
widział dokładnie, jak w ogóle przebiegała bitwa. Właściwie mówiąc, była to
potyczka bardzo nieregularna, bez wyraźnego planu, ani przygotowań z żadnej
strony. Kilka francuskich okrętów było uszkodzonych, także dwa angielskie:
„Illustrious" i „Courageous". Francuzi wykorzystali przychylny wiatr, by
odłączyć się i umknąć przed dalszymi salwami wyszkolonej artylerii.
— Nigdy! — wykrzyknął Nelson. — Nie można im pozwolić
uciec. Czy nie ma sygnału do pościgu? Co robi nasz admirał?
Nie było sygnału. Nelson wskoczył do szalupy i kazał wiosłować ze
wszystkich sił. Na okręcie flagowym Hothama wołał:
— Panie admirale, może nasze dwa pryzy zostawić pod opiekę
„Illustrious" i „Courageous", które są w kiepskiej kondycji do pościgu
i damy im cztery fregaty jako eskortę. Reszta naszych okrętów może
jeszcze dosięgnąć nieprzyjaciela i zadać mu dalsze, większe straty!
Ale Hotham nie miał temperamentu Nelsona. Potrząsnął z wolna głową,
ściągnął wargi.
— Nie. Zrobiliśmy dosyć, spisaliśmy się bardzo dobrze...
— Ale moglibyśmy zdziałać jeszcze więcej, panie admirale!
— Odpędziliśmy nieprzyjaciela — rzekł Hotham — wzięliśmy dwa pryzy,
nie straciliśmy żadnego naszego okrętu. Odnieśliśmy zwycięstwo. Nie trzeba
być w tak gorącej wodzie kąpanym, kapitanie. Chociaż, proszę mi pozwolić
pogratulować sobie wspaniałej walki, pańskiej i jego ludzi.
Zdaniem Nelsona, admirał zadowalał się małym. Ale już nic nie mógł
poradzić. Nie była to wielka, decydująca, taktycznie dobrze pomyślana bitwa,
w jakiej pragnął wziąć udział. Na to przyjdzie mu jeszcze poczekać.
„Gdybyśmy zdobyli dziesięć jednostek — pisał do starego kapitana
Lockera — a pozwolili uciec jedenastej, gdy było można ją doścignąć, nie
nazwałbym nigdy takiej akcji dobrze przeprowadzoną... Mogliśmy odnieść taki
sukces, jakiego jeszcze nie zapisano w dziejach bitew morskjch Anglii..."
O admirale zanotował: „Wydaje mi się, że Hotham ma już zupełnie dosyć
swego tymczasowego dowództwa, i nie sądzę, by natura przeznaczyła go na
wodza; nie posiada do tego dość aktywnej umysłowości".
W liście do Fanny wyjaśnił, kto jego zdaniem ma „dość aktywną
umysłowość":
„Chcę zostać admirałem i dowódcą floty brytyjskiej. Muszę nim zostać i to
wkrótce, albo też wyrzucą mnie ze służby. Moje usposobienie nie znosi tych
powolnych, przezornych półśrodków. Jestem pewien, że gdybym dowodził w
tej ostatniej bitwie, cała flota francuska ozdabiałaby mój sukces, albo źle by
było ze mną".
Zdawał sobie jasno sprawę z niebezpieczeństw, na jakie narażał go jego
ognisty temperament, ale uważał, że warto zaryzykować, gdy jest szansa
odniesienia definitywnego zwycięstwa, zdobycia chwały dla kraju, zaszczytów
dla siebie. Tym razem przezornie wysłał do swego brata Maurycego własny
raport o przebiegu bitwy, wiedząc, że zostanie on przekazany w ręce ludzi o
dużym znaczeniu.
Kiedy Nelson pisał, że chce dowodzić angielską flotą, we Francji kapitan
Pierre Charles Jean Baptiste Sylvestre Villeneuve otrzymał nominację na
kontradmirała floty, mającej dokonać inwazji Irlandii i podniecić uciskanych
Irlandczyków do buntu przeciw Anglii. Próba
nie udała się z powodu burzy, która wyrządziła tak wielkie szkody w masztach,
żaglach i olinowaniu, że okręty musiały zawrócić do Francji.
*
Znowu w Livorno. „Agamemnon", od roku na morzu, znajdował się w
opłakanym stanie. Kadłub trzeba było opasać linami, by się jako tako trzymał.
Dwie zmiany we flocie śródziemnomorskiej bardzo ucieszyły Nelsona.
Jego dawny przyjaciel, kapitan Cuthbert Collingwood przybył jako dowódca
jednego z okrętów, a admirała Hothama zastąpił Sir John Jervis. Ten ostatni był
wyborowym strategiem bitew morskich. Jako dziecko ubogich rodziców,
zahartował się od wczesnej młodości w twardych warunkach. Długi nos,
wielkie czoło, surowe oczy, rysy jak wykute w skale — Sir John był obrazem
rygorystycznej dyscypliny. A jednak miał usposobienie serdeczne i wspaniałe
poczucie humoru, potrafił też wielkodusznie doceniać zasługi. Wiele
obyczajów, które dzisiaj obowiązują we wszystkich flotach świata, wzięło swój
początek od Jervisa, jak na przykład poranne i wieczorne podnoszenie flag, co
umacniało jedność załogi, pomagało utrzymać porządek w umundurowaniu,
budziło poczucie dumy wśród marynarzy.
Nowy admirał i „Partyzant" przypadli sobie do serca prawie od pierwszego
spojrzenia. Pisząc do Fanny, Nelson wspomina spotkanie z Jervisem w styczniu
1796 roku:
„Przyjęto mnie nie tylko, jak przystało, ale z wyraźną przyjacielskością..."
I później:
„Admirał traktuje mnie jak równego sobie, a nie podwładnego oficera i
działam często bez żadnych rozkazów. Powiedział mi, że muszę dostać
większy okręt, bo nie mogą się obejść beze mnie..."
To „działanie bez żadnych rozkazów" dotyczyło utarczek z Francuzami na
lądzie we Włoszech i blokady portów. Nelsona przeniesiono z „Agamemnona"
— * mocno nadszarpniętego fenomenalną aktywnością i prawie bez dawnej
załogi, gdyż większość oficerów awansowała na inne jednostki — na dowódcę
siedemdziesięcioczterodziałowego „Captaina". Prawie jednocześnie kazano mu
wywiesić flagę komodora. Spełnienie gorącego pragnienia Nelsona —
nominacji na admirała — nie mogło być odległe.
W Anglii ogólna sytuacja wyglądała dość ponuro. Bonaparte prowadził
zwycięską kampanię we Włoszech, Francuzi zajęli Niderlandy, Anglia
wypowiedziała wojnę Holandii, Hiszpania przeszła na stronę nieprzyjaciela, a
potrójne przymierze — Anglii, Austrii i Rosji — nic
nie wskórało przeciwko francuskiej ekspansji. Dodatkowe okręty francuskie
wysłano na Morze Śródziemne. Anglia musiała ewakuować Korsykę.
Aż do wybuchu wojny z republikańską Francją, rząd brytyjski prowadził
politykę redukcji i oszczędności, co odbiło się na marynarce, gdzie
przestarzałych i zużytych okrętów nie zastępowano nowymi. Z wielkich,
studziałowych okrętów, zwanych „najpierwszymi", pozostało tylko siedem, z
dziewięćdziesięciodziałowych — dwadzieścia cztery, z
sześćdziesięcioczterodziałowych — piętnaście. Poza tym w skład floty
wchodziły fregaty i inne małe jednostki. Teraz zabrano się do budowania
nowych okrętów, ale musiało potrwać, nim będą mogły wyjść w morze. Siły
morskie Brytanii były więc napięte: potrzebowano okrętów do osłony Wysp
Zachodnioindyjskich i innych kolonii, do patrolowania wybrzeży holenderskich
i hiszpańskich, do obrony własnych ,granic. I wciąż część okrętów schodziła do
doków na naprawę. Admiralicja zdecydowała się więc na wycofanie floty —
przynajmniej tymczasowo — z Morza Śródziemnego. Nelson uważał to za błąd,
co więcej, za dezercję Neapolu i zdradę sojusznika.
„Do tej pory — pisał do Sir Williama Hamiltona — zdarzało się, że
sprzymierzeńcy Anglii odchodzili od niej, ale nigdy Anglia nie opuszczała
przyjaciół, gdy było w jej mocy im dopomagać".
Właśnie w tym punkcie: czy było w mocy Anglii dopomagać jej
neapolitańskim sprzymierzeńcom, Nelson nie zgadzał się z Admiralicją. W
jednym z listów do księcia Williama Henryka pisał:
„Nie wiedzą tam w kraju, czym jest ta flota pod dowództwem Sir Johna
Jervisa, do czego jest zdolna: do wszystkiego! Opłakuję nasze obecne rozkazy,
jakbym chodził we włosiennicy i popiele, tak są one niehonorowe, tak poniżają
godność Anglii, której okręty mogą stawić czoła całemu wojującemu światu..."
X WYNALAZEK NELSONA

— Na Boga! Trzeba ratować Hardy'ego! Rozkaż przetrasować


górny stermarsel.
Tak wołał Nelson do swego kapitana flagowego Tylera, na pokładzie
rufowym fregaty „Minerwa".
W grudniu 1796 roku Nelson tymczasowo przeniósł flagę komodora z
„Captaina" na „Minerwę"; aby wraz z drugim okrętem ponownie popłynąć na
Morze Śródziemne i zabrać zapasy, pozostawione na Elbie. Pierwszym
porucznikiem na fregacie był Thomas Merriman Hardy — sześć stóp wzrostu,
włosy ciemne, szczęka wydatna, wesoły błysk w oczach. Komodor,
przekonawszy się o jego inteligencji i sumienności, polubił go bardzo.
Na pokładzie „Minerwy" znalazł się jeszcze jeden bliski przyjaciel
Nelsona, Sir Gilbert Elliot, dawny gubernator Korsyki, późniejszy Lord Minto.
Na Gibraltarze przyłączył się do nich pułkownik John Drinkwater. Fregata,
wywiązawszy się z zadania, wracała już do floty Sir Johna Jervisa, czuwającej
w pobliżu wybrzeży portugalskich, by zapobiec ewentualnemu połączeniu się
flot francuskiej i hiszpańskiej.
Obserwator wypatrzył dwa okręty w pewnej odległości od „Minerwy".
Hardy wspiął się z lornetką na maszt i zidentyfikował jednostki jako
hiszpańskie. Były to okręty liniowe, każdy dużo większy od „Minerwy".
— Czy sądzi pan, że nas zaatakują? — dopytywał się pułkownik
Drinkwater i usłyszał charakterystyczną odpowiedź:
— Bardzo możliwe. Ale zanim Hiszpanie dostaną w swoje ręce ten
kawałek płótna — spojrzał w górę, na flagę komodorską — pobawimy się
jeszcze z nimi i prędzej bym fregatę na brzeg wprowadził, niżbym się poddał.
Hiszpanie byli jeszcze dość daleko, więc Nelson, jego goście i niektórzy
oficerowie zasiedli do obiadu. Nagle rozległ się okrzyk:
— Człowiek za burtą!
Pułkownikowi Drinkwaterowi zawdzięczamy spisaną później relację z
wydarzenia. Hardy wybiegł pierwszy, tuż za nim kapitan Tyler. Spuszczono
małą jolkę z kilkoma marynarzami pod komendą Hardy'ego. Prąd od Cieśniny
Gibraltarskiej zniósł jolkę za rufę fregaty, w stronę okrętów hiszpańskich.
Marynarze szukali wszędzie swego kompana, ale bez skutku i Hardy musiał
przesygnalizować, że go nie znaleziono.
„Teraz wszyscy skoncentrowali swoje starania na ocaleniu Hardy'ego i
załogi jolki — pisał Drinkwater. — Ich położenie było nader niebezpieczne, a
pogarszało się z każdą chwilą, bo pierwszy ze ścigających nas okrętów
hiszpańskich znajdował się już prawie w zasięgu armatniego wystrzału
«Minerwy»."
Załoga jolki wiosłowała z wszystkich sił, by tylko dostać się z powrotem
na fregatę i nie wpaść w ręce Hiszpanów, jednakże przeciwne prądy prawie
uniemożliwiały im posuwanie się naprzód. W tym właśnie momencie Nelson,
który nie zapomniał, jak się dowodzi fregatą, wydał rozkaz kapitanowi
flagowemu. „Minerwę" silny prąd jął znosić w stronę jolki, ale również w
stronę zbliżającego się nieprzyjaciela. Wioślarze Hardy'ego zdobyli się na
ostateczny wysiłek.
Hiszpanom zwrot „Minerwy" musiał wydać się wyzwaniem i okręt,
chociaż przewyższający siłą ognia Anglika, skrócił żagle i czekał, aż przybliży
się ich druga jednostka. Dzięki temu Hardy zdążył wykorzystać ten krótki
moment: jolkę i jej załogę wciągnięto na pokład, a Nelson zwrócił się do
kapitana Tylera:
— Teraz forsuj wszystkimi żaglami! Musimy się przedostać przez
cieśninę.
Fregata chwyciła świeży wiatr w żagle i prędko oddaliła się od obu
okrętów hiszpańskich, które ścigały ją wprawdzie, ale bez entuzjazmu.
Był to właściwie błahy incydent, ale dobrze charakteryzował gotowość
Nelsona do ryzykowania własnego bezpieczeństwa, by ratować
podkomendnych. Nawiasem mówiąc, człowiek najbardziej z tym incydentem
związany, Thomas Hardy, miał brać udział w wielkich późniejszych sukcesach
Nelsona i być obecnym przy jego śmierci.
„Minerwa" miała się spotkać z Sir Johnem Jarvisem koło St. Vincent,
najbardziej na zachód wysuniętego przylądka południowej Portugalii. Tam
Nelson przywiózł admirałowi wieść:
— Nadciąga liczna flota hiszpańska, panie admirale — oznajmił. —
Mieliśmy mgłę jednej nocy, a rankiem już mogliśmy ich dobrze widzieć.
— Jak daleko?
— Jeśli nasza flota pozostanie w miejscu, to według mojej oceny
Hiszpanie będą tu za czterdzieści osiem godzin. Ich okręty chyba nas nie
spostrzegły: nie zareagowały wcale. „Minerwa" jest szybka. Może nie
obserwowano horyzontu dość czujnie. Ich flota szła luźnym szykiem, powoli.
Z tego, co mogłem zauważyć, nie dałbym dobrej oceny ich kunsztowi
żeglarskiemu.
— Wszystko to bardzo cenne informacje — rzekł Jarvis. — Dziękuję tobie
i twoim bystrookim ludziom na rejach.
Flagę komodorską Nelsona przeniesiono z powrotem na „Captaina", pod
dowództwem kapitana R. V. Millera, niskiego mężczyzny o krótko
strzyżonych, czarnych włosach i bardzo białej cerze: słynął z surowej
dyscypliny i rygoru.
Dostrzeżona przez Nelsona flota hiszpańska szła pod wodzą admirała Jose
de Cordoba — na północ, z Kadyksu do Brestu, gdzie połączywszy się z
jednostkami francuskimi i duńskimi, zamierzała dokonać inwazji na Anglię.
Jarvis i jego kapitanowie, a zwłaszcza jeden z nich, postanowili przeszkodzić w
tych planach. Rankiem o godzinie piątej dnia 14 lutego 1797 roku porucznik
sygnałowy okrętu flagowego Jarvisa „Barfleur", towarzysz Nelsona jeszcze z
Indii Zachodnich, zawiadomił głównodowodzącego admirała, że flota
hiszpańska jest w zasięgu widzialności i znajduje się około piętnastu mil na
południowy zachód. Wiatr, który pomógł „Minerwie" przeprawić się przez
Cieśninę Gibraltarską, odegnał Hiszpanów daleko na Atlantyk.
Następujący dialog miał stać się sławny w annałach marynarskich:
— Widać żagle osiemnastu liniowych okrętów, Sir John — raportował
kapitan flagowy, Robert Calder.
— Bardzo dobrze — odrzekł Jarvis.
— Widać żagle dwudziestu okrętów liniowych, Sir John!
— Bardzo dobrze.
— Widać żagle dwudziestu pięciu okrętów liniowych, Sir John!
— Bardzo dobrze.
— Widać żagle dwudziestu siedmiu okrętów liniowych, Sir John!
— Dość tego! Gdyby ich było pięćdziesiąt, i tak się przez nie przebiję!
Kości rzucone!
Nareszcie Nelson służył pod człowiekiem, który był ulepiony z tej samej
gliny, co i on. A na pokładzie „Barfleur" był jeszcze młody olbrzym,
Kanadyjczyk, kapitan Hallowell. Ten w swoim entuzjazmie nie zdołał się
powstrzymać i w wybuchu radości trzepnął admirała po plecach, wykrzykując:
— Wspaniale, Sir John, i takie im sprawimy lanie, że się w ogóle
nie pozbierają!
Wśród dwudziestu siedmiu okrętów liniowych był jedyny wówczas
czteropokładowiec na świecie, „Santissima Trinidad" o stu trzydziestu sześciu
działach; sześć trójpokładowców po sto dwanaście dział, dwa okręty po
osiemdziesiąt cztery działa i osiemnaście siedemdziesięcioczterodziałowych. I
jeszcze dziesięć fregat oraz bryg. Była to olbrzymia potęga, której z taką
determinacją Jarvis stawiał czoła ze swymi dwoma okrętami studziałowymi,
dwoma dziewięćdziesięcioośmiodziałowymi, dwoma
dziewięćdziesięciodziałowymi, ośmioma siedemdziesięcioczterodziałowymi,
jednym o sześćdziesięciu czterech działach — piętnaście okrętów liniowych
wszystkiego — oraz cztery fregaty, slup i kuter.
Siła ognia i liczba okrętów obu flot nie były jedynymi czynnikami, jakie
admirał brał pod uwagę w swoich obliczeniach. Wiedział dobrze, że Anglia
bardzo potrzebowała zwycięstwa. Większość państw kontynentu sprzymierzyła
się przeciw wyspiarskiemu królestwu; w Irlandii wrzało; sytuacja ekonomiczna
kraju była fatalna, Bank Angielski zawiesił wypłaty. Triumf odniesiony nad
Hiszpanami podniósłby na duchu miliony Brytyjczyków, umocnił prestiż
Anglii za granicą i co najmniej opóźnił grożącą inwazję. Prócz tego admirał,
jak i jego komodor, nie miał zbyt wysokiego mniemania o kunszcie żeglarskim
i artyleryjskim Hiszpanów. W rzeczywistości, chociaż Jervis nie mógł o tym
wiedzieć, flota de Corbody miała niekompletną załogę i na wielu okrętach
żołnierzy do wykonywania zadań marynarzy.
Hiszpanie, żeglując na wschód, jak w chwili, gdy ich Nelson wypatrzył,
nadal nie szli w jednolitym szyku, lecz rozproszeni, z całą grupą okrętów dość
daleko od głównej floty. De Cordoba skierował główne siły na północ, by
umożliwić opóźnionemu skrzydłu dołączenie do floty.
Jervis kazał podnieść małą czerwoną flagę, sygnał: „Gotuj się do bitwy".
Na każdym okręcie kapitan zlecił pierwszemu porucznikowi:
— Załoga na pokład!
Rozkaz powtórzono bosmanowi i doboszowi: rozległ się werbel. Od tej
chwili do całkowitej gotowości bojowej na okręcie z dobrze wyćwiczoną
załogą mijało sześć minut. Następnie Jervis wezwał na „Barfleur" swego
zastępcę, kontradmirała Sir Williama Parkera, komodora Nelsona i kapitanów.
— Bierzemy kurs na południe — oznajmił — w szyku torowym,
przejdziemy odstępem między większym a mniejszym skrzydłem nie
przyjaciela i przeszkodzimy ich połączeniu. Trzeba będzie halsować
i lawirować, początkowo poza zasięgiem ognia działowego. Obserwować
bacznie moje sygnały.
Słuchający admirała oficerowie zdradzali oznaki podniecenia: nikt więcej
od komodora Horatia Nelsona, który pod dowództwem człowieka, gotowego
podjąć wielkie ryzyko dla wielkiej sprawy, miał za chwilę rozpocząć swoją
pierwszą poważną bitwę morską. W duchu irytował się, ponieważ jego okręt
flagowy był trzynastym w linii szyku torowego i mogło się zdarzyć, że nie
weźmie udziału w akcji aż przed samym końcem. Ale tym czy innym
sposobem Nelson postanowił zyskać tego dnia chwałę dla siebie i swojej
załogi.
Zanim starsi oficerowie powrócili do swych jednostek, zrobiono już wiele.
Na odgłos werbla załogi biegiem sławiły się na swoich pokładach i
pozycjach, poganiane szorstkimi okrzykami bosmanmatów. Na każdym
pokładzie działowym majtkowie spieszyli do armat, zgodnie z wielokrotnie
powtarzaną musztrą; inni na dziób lub na rufę, by przygotować mniejszą broń,
aż do lekkich obrotowych działek, strzelających kartaczami. Drewniane
zatyczki wyjmowano z luf wielkich dział, ściągano okrywające je fartuchy i
wytaczano działa na lawetach. Puszkarz i jego pomocnik (do tej funkcji często
używano ludzi z branki) sprawdzali ekwipunek: miedziane chochle na
drewnianych uchwytach do wkładania nabojów, okrągłe stemple do przybijania
ładunków, paździerze konopne do czyszczenia lufy po wystrzale. Przydzieleni
do każdego działa ludzie szli pośpiesznie do magazynu artyleryjskiego, by
przynieść skórzane pudła, zawierające lonty, cynowe puszki do podsypywania
prochu na panewki i zapas drobnoziarnistego prochu. Stosowany najczęściej
system detonacji polegał na podpalaniu wolno palących się lontów, czyli
ukręconych z bawełny sznurów. Te umieszczano w pogotowiu obok każdego
działa w cynowych tubach. Gdy krzesano ognia, pod tlącymi się lontami
umieszczano piasek lub wodę.
Nie tylko działa należało szykować. Cieśla okrętowy i jego pomocnicy
zabierali lekkie drewniane ścianki grodziowe z kajuty kapitańskiej i kajut
oficerów, by je razem z luźno stojącymi sprzętami schować do ładowni.
Wszelkie przeszkody w swobodnym poruszaniu się, włącznie z marynarskimi
skrzynkami zabierano i zabezpieczano. Pokład posypywano piaskiem, by
później nie ślizgać się na mokrych od wody morskiej i krwi deskach. Naczynia
z wodą stawiano przy działach na wypadek zaprószenia ognia i dla spłukiwania
sczerniałych od prochu twarzy. Zwinięte hamaki układano wzdłuż nadburcia i
na najniższym takielunku, jako dodatkowe zabezpieczenie od kul i pocisków.
Wyżej takielunek umocowywano łańcuchami, aby po uszkodzeniu nie spadł na
pokład, raniąc i wywołując zamieszanie. Mocne sieci
z lin rozciągano od masztu do masztu, by pochwycić spadające odłamki
drewna.
Inni cieśle pod pokładem sprawdzali jeszcze duże, drewniane,
stożkowatego kształtu czopy do zatykania dziur i arkusze blachy ołowianej, by
je przybijać gwoździami na otwory. Dookoła magazynów z prochem, pod linią
zanurzenia, rozciągano zasłony z płótna dobrze zamoczonego. Wewnątrz
magazynu majtkowie chodzili w filcowych pantoflach, bo podbite gwoździami
buty mogły skrzesać iskrę. Pierwszym zadaniem koka było wygaszenie ognia
pod kuchnią. Na pokład wnoszono wszelkie możliwe wiadra i naczynia pełne
wody, a na rufie ustawiano w gotowości ręczne pompy. Niższe ożaglowanie
zalewano morską wodą aż do chwili rozpoczęcia bitwy.
Kanonierzy i marynarze obnażali się do pasa i obwiązywali głowy
jedwabnymi czarnymi chustkami, którymi ścierali pot albo zatykali uszy na
moment przed wystrzałem. Oficerowie przebierali się w czystą bieliznę, by
zmniejszyć ryzyko zakażenia ran. Jako pierwszą pomoc dla rannych
rozdzielano czyste lniane szmaty i turnikiety. W kokpicie chirurg okrętowy
przygotowywał instrumenty i bandaże. Miał przy sobie pomocników do
wnoszenia rannych, wrzucania martwych do morza i trzymania siłą
towarzyszy, którym amputowano rękę lub nogę, oczywiście bez znieczulenia.
Grube liny kotwiczne, starannie zwinięte i przykryte płótnem, służyły za leże
ludziom, czekającym na opatrunek.
To wszystko — w sześć minut.
Eskadra Jervisa, idąc szykiem torowym przedostała się między dwa
skrzydła nieprzyjaciela, z których większe nadal żeglowało na północ. Po
wymianie paru salw bocznych, mniej liczebne skrzydło hiszpańskie skręciło na
stronę zawietrzną, od szyku Jervisa oddalając się poza zasięg jego dział, po
czym również skręciło na północ, żeby albo połączyć się z głównymi siłami,
albo ujść do Kadyksu. W ten sposób oba skrzydła floty hiszpańskiej szły na
północ. Jervis przesygnalizował, by skręcić szyk brytyjski w tym samym
kierunku, każdy okręt kolejno w ślad za poprzednim. Zamierzał doścignąć i
zaatakować główne siły de Cordoby. Gdy prowadzący okręt halsował Nelson,
na rufówce „Captaina", uderzył niecierpliwie prawą pięścią w lewą dłoń. .
— Miller! Boję się, że Sir John się spóźnił. Dwa hiszpańskie skrzydła
mogą się jeszcze połączyć, a co najmniej uciekną nam. To być nie może!
Musimy naszemu wodzowi zapewnić prawdziwe zwycięstwo.
Nelson miał teraz dokonać czynu świadczącego o wielkiej odwadze.
Zignorował sygnał Jervisa. Urzędowe „Instrukcje Bitew Morskich" głosiły
zasadę, że każda flota musi toczyć bitwę w szyku torowym, tak blisko, jak to
możliwe, równolegle do nieprzyjaciela, każdy okręt wiążący
w walkę swego przeciwnika, boczna salwa wymierzona przeciw bocznej
salwie. Zwyciężał ten, który zadał największe szkody, zmusił do poddania
najwięcej wrogich okrętów. Niedopuszczalne było opuszczenie szyku. W roku
1744 admirał Matthews, w utarczce z eskadrą hiszpańską w pobliżu Tulonu,
złamał szyk próbując naprawić beznadziejną sytuację. Postawiono go przed sąd
wojenny i wydalono ze służby. Ale później admirałowie Hawke, Rodney i
Hood — wszystko uczniowie Matthewsa — przeforsowali pogląd, że
„Instrukcje Bitew Morskich" są tylko zaleceniami i nie należy ich uważać za
święte i nietykalne. Warunki czasu, pozycji i możliwości muszą decydować o
taktyce. Podobnie myślał Nelson u wybrzeży Przylądka St. Vincent. Aie jak to
osądzi Jervis?
Nieprzyjaciel odchodził na północ i na północo-wschód. Mniej niż połowa
okrętów angielskich dotarła do punktu, w którym rozpoczynały halsować na
północ. Reszta, włącznie z „Captainem", nadal żeglowała na południe.
— Musimy powstrzymać czoło formacji Hiszpanów — zdecydował
Nelson. — Wykonać zwrot przez rufę!
„Captain" wyłamał się z linii szyku i poszedł na północo-zachód, by
przeciąć główne skrzydło floty de Cordoby.
— Ładowaćl — krzyknęli dwaj porucznicy, jeden na przedzie, drugi z
tyłu, na każdym pokładzie działowym. Chłopcy, zwani „prochowymi
małpkami" podali nabój i flanelowy woreczek z prochem pomocnikowi
kanoniera. Ten wsunął je w lufę armaty, na wierzch kule. Kanonierzy odstąpili
o dwa kroki, oznajmiając w ten sposób, że są gotowi do oddania strzału.
— Wysuwać! — wydali rozkaz porucznicy, skoro tylko obsługa dział
stanęła w gotowości. Armaty zepchnięto łomami i drągami aż do miejsca, gdzie
laweta znalazła się na równi z burtą, a wylot lufy wyglądał na zewnątrz przez
strzelnicę. Na komendę: „Podsypać!" — kanonierzy podsypali przez górny
otwór drobnoziarnisty proch na panewkę.
— Pokład działowy gotów! — meldowali kolejno porucznicy pierwszemu
porucznikowi, który podszedł do kapitana i zasalutowawszy, powtórzył raport.
Obsługi poszczególnych dział zawzięcie rywalizowały między sobą, która
będzie gotowa pierwsza, by zyskać pochwałę z ust admirała, komodora albo
kapitana.
„Captain" szedł poci wszystkimi żaglami w kierunku prowadzących
okrętów głównego skrzydła de Cordoby: potężnego olbrzyma o stu trzydziestu
sześciu działach, „Santissima Trinidad", następnego „San Josef" o stu
dwunastu działach, dalej „Salvadora del Mundo", „San Nicholasa", „San
Isiclro", i jeszcze innych hiszpańskich okrętów liniowych.
Na pokładzie rufowym okrętu Sir Johna Jervisa jego kapitan flagowy
zapytał:
— Czy mam przesygnalizować, aby komodor Nelson wracał do szyku?
— Nie — odparł głównodowodzący. Ani słowa więcej nie powiedział.
Jervis był spokojny, ale wargi miał zaciśnięte, twarz posępną.
Na „Captainie" Nelson w podnieceniu ściągnął usta i wysuwał dolną wargę,
jak miał w zwyczaju, gdy się denerwował. Zawołał do Millera:
— Patrz! Troubridge na „Cullodenie" idzie w ślad za nami!
A teraz Collingwood na „Excellent"! Och, świetnie! Będziemy mieli
walną rozprawę! Spójrz tylko na Troubridge'a: prowadzi okręt, jakby
oczy całej Anglii mogły go podziwiać!
Gdy „Captain" i tuż za nim idący „Culloden" doścignęły Hiszpanów,
angielscy marynarze i żołnierze, według relacji jednego z nich:
„... wiwatowali trzykrotnie z pełnych płuc. Nie to, żebyśmy kochali walkę,
ale wszyscy chcieliśmy wrócić do domów, a wiadomo, że można wrócić
dopiero, gdy się wroga pokona..."
Przez blisko godzinę „Captain", „Colloden" i „Excellent" podtrzymywały
nierówną walkę przeciw wielkim okrętom hiszpańskim. Nelson powie później,
że ta walka nie była tak nierówna, jak mogło się na pozór wydawać, bo
umiejętność i zdyscyplinowanie były po stronie brytyjskiej. W sukurs przyszedł
„Blenheim", minął mocno już uszkodzonego „Captaina" i „Cullodena" i poraził
Hiszpana potężną boczną salwą. Collingwood związał się z „San Isidro" i
„Salvador del Mundo", które mu się oba poddały. Collingwood tak wyćwiczył
swoje obsługi dział, że mogły oddać trzy boczne salwy w półtorej minuty
przeciwko Hiszpanom, którzy oddawali najwyżej jedną salwę boczną co pięć
minut.
„Ale Collingwood — pisał później Nelson — pogardził ceremonią
obejmowania w posiadanie pobitego nieprzyjaciela i dzielnie szedł dalej
naprzód pod pełnymi żaglami na ratunek dawnego przyjaciela i towarzysza
broni..."
„Blenheim" oddalił się na zawietrzną, poważnie uszkodzony. „Culloden",
też mocno nadwerężony, szedł z tyłu. Żaden z nich nie opuścił flagi. „Captain"
był pod ogniem, powolnym, ale systematycznym, trzech okrętów liniowych
pierwszej klasy, „San Nicholasa" i jednego mniejszego. Niesubordynacja
Nelsona skutecznie zatrzymała postęp hiszpańskiego szyku. Teraz Jervis ich
doganiał. W bitwę włączyły się wszystkie okręty brytyjskie i prawie wszystkie
z hiszpańskiego głównego skrzydła. Mniejsze skrzydło floty hiszpańskiej nie
dotarło jeszcze na scenę bitwy.
Collingwood brasując główny żagiel przeszedł o dziesięć stóp od
„San Nicholasa", w tym samym momencie oddając do niego druzgocącą
boczną salwę i szedł dalej, by następną salwę wymierzyć w „Santissima
Trinidad".
„San Nicholas i „San Josef zderzyły się, pokład z pokładem. Na „Captainie"
nie było, według słów Nelsona: „... Fokmasztu, ani jednego całego żagla, płótna
czy liny, koło sterowe odstrzelone— był niezdolny do dalszej służby czy w
boju, czy w pościgu..."
Ale Nelson i jego ludzie — nadal byli zdolni do dalszej służby w boju i
pościgu.
— Rumpel w prawo! — powiedział Nelson Millerowi; znaczyło to, że
„Captain" podchodził tuż do boku „San Nicholasa", mając po drugiej stronie
„San Josefa"..
— Do abordażu! — krzyknął Nelson z całych płuc, nie czekając już na
Millera.
Używano do abordażu tych marynarzy, którzy nie byli czym innym zajęci,
oraz żołnierzy na pokładzie — w tym przypadku 69 regimentu pod komendą
porucznika Piersona. Na okręcie flagowym Nelsona znajdował się dodatkowo
kapitan Berry, dawniejszy porucznik z „Agamemnona", świeżo awansowany,
ale jeszcze bez przydzielonego mu okrętu. On pierwszy skoczył na „San
Nicholasa". Kapitan Miller zwrócił się do komodora:
— Bardzo proszę, abym mógł pójść z grupą abordażową.
Łagodnym ruchem ręki Nelson go odsunął:
— Nie, Miller. Ten zaszczyt mnie przypada.
Było to rzeczą niezwykłą, aby komodor osobiście dowodził grupą
abordażową. Ale nic nie było niezwykłego w tym, że Nelson nie trzymał się
utartych ścieżek.
Jeden z żołnierzy rozbił okno mesy oficerskiej na „San Nicholasie" i
wskoczył przezeń do środka. Za nim Nelson i inni. Drzwi mesy były zamknięte,
wyważono je siłą. W przejściu i na schodni tłoczyli się hiszpańscy oficerowie i
załoga. Anglicy zaczęli strzelać, Hiszpanie uciekli na pokład rufowy: ich
kapitan padł śmiertelnie ranny.
Gdy Nelson wpadł na pokład rufowy „San Nicholasa", znalazł tam kapitana
Berry'ego. Spuszczono flagę hiszpańską. Rozległ się grzechot ognia
muszkietowego: to strzelano z rufówki „San Josefa". Anglicy — którzy stracili
siedmiu swoich, a zabili dwudziestu Hiszpanów — byli już w pełnym
posiadaniu „San Nicholasa". Ale zdobycie jednego okrętu nie zadowoliło
Nelsona.
Rozmieściwszy warty na kluczowych pozycjach przy schodniach i
zejściówkach, zlecił kapitanowi Millerowi, aby przysłał więcej ludzi na „San
Nicholasa".
— A teraz, moi dzielni chłopcy, za mną! — krzyknął do otaczają-
cych go oficerów, marynarzy i żołnierzy. — Do abordażu na „pierwszą klasę"!
W mgnieniu oka Anglicy w ślad za swoim komodorem jęli przeskakiwać z
„San Nicholasa" na „San Josefa", nie napotykając większego oporu. Po drodze
jeden z żołnierzy chwycił Nelsona za rękę, uścisnął ją i zawołał:
— Przepraszam, że w takiej" chwili, ale może nigdy więcej nie będę miał
sposobności, a chciałem powiedzieć, jak bardzo pana podziwiam!
Następną scenę tak relacjonuje sam Nelson, który najwidoczniej używał
całą duszą:
„Gdy już byłem na głównym pokładzie, hiszpański oficer podszedł do
mnie, bez broni i powiedział, że okręt się poddaje... W chwilę później
znalazłem się na pokładzie rufowym, gdzie hiszpański kapitan ugiął przede mną
kolano, podał swoją szpadę i Oznajmił, że jego kontradmirał umiera na dole z
odniesionych ran... I tak jeden po drugim podchodzili oficerowie, tam na
pokładzie rufowym hiszpańskiego okrętu pierwszej klasy i wręczali mi swoje
szpady, które ja przyjmowałem i z kolei oddawałem Williamowi Fearneyowi,
jednemu z moich wioślarzy,, a ten z najzupełniejszą zimną krwią wkładał je
sobie pod pachę. Wokół mnie stali: kapitan Berry, porucznik Pierson, John
Sykes, John Thompson i Fearney — wszystko dawni druhowie z
„Agamemnona", i jeszcze inni dzielni marynarze i żołnierze. Tak się poddały te
okręty..."
Gdy tak Nelson stał na rufówce „San Josefa", w gęstwie bitwy przeszedł
obok niego wielki studziałowy okręt angielski „Victory", zmierzając na
„Santissima Trinidad", a wszyscy jego oficerowie i marynarze potrójnym
wiwatem uczcili „Captaina" i jego załogę.
Podczas bitew morskich Nelson był przykładem bohaterstwa. Nie rodziły
się na jego temat legendy, bo on sam był żywą legendą.
Dla zaledwie siedemdziesięcioczterodziałowego „Captaina" zdobycie
dwóch znacznie większych okrętów było nie lada osiągnięciem. Ale prócz tego
dzielny „Captain" zadał poważne straty innym hiszpańskim jednostkom,
między innymi temu olbrzymowi „Santissima Trinidad", który jej rodacy
usiłowali teraz odholować dalej od bitwy. Zarazem sam „Captain" był już
właściwie wrakiem. Zważywszy, czego dokonał i przez co przeszedł, można się
było raczej dziwić, że w ogóle jeszcze się trzyma na powierzchni. Nelson
zakończył swoje sprawozdanie opisem, jak posłużył się pokładem jednego
świeżo zdobytego nieprzyjacielskiego okrętu, by przeskoczyć zeń na drugi i
zdobyć ten drugi:
„Zrodziło się takie powiedzonko we flocie: zbyt dla mnie pochlebne, bym
je pominął: najnowszy wynalazek do opatentowania: most Nelsona do
abordażu okrętów pierwszej klasy!"
Tak się złożyło, że pierwsze naprawdę wielkie zwycięstwo Nelson odniósł
w pobliżu przylądka St.Vincent, gdzie w XVI wieku wznosiła się twierdza,
zdobyta i zburzona przez Sir Francisa Drake'a zaraz po jego zuchwałej napaści
na port Kadyks, w czasie której spalił i zniszczył pływające zamki, budowane
dla Wielkiej Armady. Ci dwaj ludzie, Nelson i Drakę, współzawodniczą o
miano największego żeglarza w dziejach Anglii.
Cztery hiszpańskie okręty, w tym dwa pierwszej klasy, dostały się w ręce
Anglików, a żaden okręt angielski się nie poddał. Jervis rozkazał dać swojej
flocie sygnał do zakotwiczenia; ocalałe okręty hiszpańskie wymknęły się
skwapliwie. Tym razem Jervis i gromada jego chwatów „zrobili dość", i więcej,
niż można było oczekiwać. Odnieśli zupełne zwycięstwo. Hiszpanie, chociaż
mieli jeszcze osiemnaście jednostek mało uszkodzonych — włącznie z tymi,
które w ogóle w bitwie nie brały udziału — uciekli pod osłoną nocy do
Kadyksu. Dużo czasu minie, zanim którykolwiek z nich ośmieli się wysunąć,
gdy angielskie jednostki będą w pobliżu.
„Lista strat w zabitych i rannych na poszczególnych okrętach — pisał Jervis
w sprawozdaniu z bitwy — nie zawsze jest właściwą oceną ich udziału w
walce, tym razem jednak daje dość dokładny obraz przebiegu całej bitwy..."
Anglików zginęło siedemdziesięciu trzech, z tego dwudziestu czterech z
załogi „Captaina", dwunastu z „Blenheia", jedenastu z „Excellent" i dziesięciu
z „Culloden". Straty hiszpańskie, oczywiście o wiele większe, nie były znane.
Może żaden inny admirał brytyjski nie zaatakowałby nieprzyjaciela, tak
znacznie przeważającego go siłą ognia i liczebnością. „Gdyby było pięćdziesiąt
okrętów liniowych, i tak się przez nie przebiję.. :" Nie dopuszczono do
połączenia flot hiszpańskich i francuskich. Kilkanaście wielkich jednostek
hiszpańskich będzie musiało przez dłuższy czas pozostać w porcie dla napraw i
ponownego wyekwipowania. „Santissima Trinidad" odniósł takie uszkodzenia,
że de Cordoba przeniósł swoją flagę na jakąś fregatę.
Nelson mógł być zadowolony. Spełnił swój obowiązek tak, jak on sam to
pojmował. Ale umysł jego — i nie tylko jego, — dręczyła gnębiąca
wątpliwość. Jak Sir John Jervis przyjmie wyłamanie się z linii szyku i jawne
nieposłuszeństwo wyraźnym rozkazom?
XI BUNTY — I HMS „THESEUS"

„Podwójna porcja grogu dla wszystkich załóg!"


Tak brzmiał rozkaz, przesygnalizowany z okrętu flagowego Sir Johna
Jervisa natychmiast po zakończeniu bitwy koło Przylądka St.Vincent.
Tradycja wydawania rumu na okrętach sięgała co najmniej XVII wieku.
Podczas długich rejsów rum przechowywał się lepiej od piwa, które, przy braku
jakiejkolwiek formy chłodzenia, kwaśniało szybko; Admiralicja kupowała go w
koloniach łatwo i tanio, a marynarze wkrótce zaczęli go traktować jako należny
im przywilej. W gorętszym klimacie Nelson wolał wydawać swoim ludziom
wino, które było może zdrowsze, ale nie cieszyło się wcale popularnością.
Pierwszą porcję, wynoszącą pół kwarty, wydzielano codziennie o godzinie
pierwszej po południu. Rum mieszano z wodą 'w stosunku jednej czwartej
rumu do trzech czwartych wody: do tego dodawano sok cytrynowy, słodzono
cukrem. Ta mieszanka znana była pod nazwą grogu. Aby się upewnić, że grog
sporządzano uczciwie, przy ceremonii musieli być obecni oficer wachtowy i
kwatermistrz; muzykant grywał na piszczałce skoczną melodię. Drugą porcję,
bez cytryny i cukru, wydawano w porze kolacji. Niepijący — czasem bywali
tacy! — wymieniali swoje racje z entuzjastami. Niektórzy mieli zwyczaj
przechowywać porcje popołudniowe do wieczora.
Upijanie się na służbie było oczywiście niedozwolone i surowo karane,
podobnie jak pijackie burdy o każdej porze, a zdarzało się to zwłaszcza
wieczorami, po kolacji, kiedy oficerowie musztrowali marynarzy. Z tego
powodu Sir John Jervis, człowiek wyrozumiały, wzbronił oficerom karać
załogę po wieczornym grogu, chyba że za rzeczywiście poważne wykroczenie.
Szczególnie ci, którzy przechowywali popołudniową porcję do wieczora, albo
jakimś handlem wymiennym dokupili trunku, bywali podnieceni i łatwo
dochodziło do awantur. Oficerowie o bardziej humanitarnym nastawieniu, jak
Nelson, Collingwood,
Troubridge i inni z tej szkoły, stosowali jako karę za lżejsze wykroczenia,
zamiast barbarzyńskiej chłosty, zatrzymanie grogu, albo też. rozprowadzenie go
większą ilością wody.
Dowódcy floty mogli rozkazać wydanie dodatkowej porcji grogu przy
specjalnej okazji, jak wizyta kólewska, po bitwie albo po burzy. Tradycja
wydawania grogu utrzymywała się w wojennej marynarce brytyjskiej aż do lat
siedemdziesiątych naszego stulecia, kiedy wreszcie Admiralicja, jak zwykle z
opóźnieniem zadecydowała, że nowoczesna, wysoce zmechanizowana obsługa
wymaga jaśniejszego umysłu, niż to się zdarzało po wypiciu rumu.
Rozkaz Sir Johna Jervisa przyjęto w całej eskadrze radosnymi wiwatami.
Tymczasem Nelson kazał spuścić na wodę barkę i ze swego „Captaina", który
był już prawie zupełnym wrakiem, przeniósł się na mniej więcej nieuszkodzony
„Barfleur". Fala szła wysoka i nie pozwalała na spuszczenie z okrętu
tymczasowej zejściówki. Collingwood, Troubridge i Hallowell byli już u
dowódcy, kiedy po sznurze, zrzuconym z „Barfleur" wspięła się dziwaczna
postać: drobny, szczupły mężczyzna, o delikatnych rysach, o minimalnej na
pozór sile fizycznej — chociaż przeczyło temu zwinne wspięcie się po linie —
w mundurze poszarpanym na strzępy, trójgraniastym kapeluszu częściowo
odstrzelonym, koszuli podartej. Twarz miał uczernioną prochem, dymem i
spływającym potem. W takim stanie opuścił triumfalnie rufowy pokład „San
Josefa". W takim stanie przybył, by stawić się przed swoim dowódcą. Czy aż
tak się spieszył, by usłyszeć, co Sir John sądzi o jego jaskrawej
niesubordynacji, że nie zdążył się przebrać w świeży mundur? Czy też — a
znajomość jego charakteru wcale takiej możliwości nie wyklucza — celowo i
świadomie przybył tak, jak stał, by samym wyglądem świadczyć o osobistym
udziale w szaleńczej bitwie ostatnich paru godzin? Odpowiedź na te pytania
musi pozostać w sferze domysłów.
W każdym razie Sir John zignorował poplamione łachmany i zanim jeszcze
Nelson mógł pogratulować mu zwycięstwa, podszedł do komodora z
wyciągniętymi ramionami, objął go, uściskał, a później odsunął na długość ręki
i zawołał z entuzjazmem świadczącym zarówno o jego wielkoduszności, jak i
uznaniu dla nieprzeciętnych talentów podkomendnego:
— Mój zacny, dzielny Nelsonie, nie potrafię dosyć ci podziękować
za to, czego dziś dokonałeś! Każdy w tej flocie, od najwyższego do
najniższego w randze, służył szlachetnie i dzielnie, ale to ty wskazałeś
nam nie tylko, jak doścignąć Hiszpanów, ale jak ich pokonać! Dzień
dzisiejszy jest dniem twojej chwały!
Nelson był uszczęśliwiony. Odrzekł z wylaniem:
— Nie, Sir John, chwała tego dnia jest pańską zasługą. Tomana
triumf. Dla mnie dość, jeśli tak szlachetny wódz uznaje, że wypełniłem swój
obowiązek.
— Nie tylko wypełniłeś swój obowiązek — rzekł Jervis — ale pokazałeś
nam wszystkim, jak wypełnić nasz.
— Zbyt wspaniałomyślnie pan mnie ocenia — odrzekł Nelson. —
Gdybym służył pod dowódcą, do którego miałbym mniejsze zaufanie, kto wie,
jak bym postąpił?
W oczach Nelsona, Sir John Jervis pozostał (na zawsze największym) z
głównodowodzących na morzu, większym nawet od tego drugiego którego miał
w głębokiej estymie — Lorda Hooda.
Kapitanowie i oficerowie na pokładzie „Barfleur" zebrali się wokół
Nelsona: każdy chciał mu uścisnąć rękę. Admirał zwrócił się do nich:
— Czas wracać do waszych okrętów, panowie. Wszyscy macie
pod dostatkiem roboty, a nie najmniejszą będzie napisanie do waszych
żon i rodzin, żeście cało wyszli z opresji. Co do mnie, chcę jak najprę
dzej przygotować depesze.
Nelson tylko się uśmiechnął.
— Ja właściwie nie mam okrętu, na który miałbym wracać, panie
admirale.
— Rzeczywiście! — przyznał admirał. — Jeśli tak dalej będzie, zostaniesz
pan, komodorze, najwdzięczniejszym klientem doków naprawczych: nie
braknie im roboty! Proszę przenieść flagę na... powiedzmy, na „Irrésistible".
Ledwie goście opuścili pokład, kiedy kapitan flagowy „Barfleur", Robert
Calder powiedział, może z odcieniem zawiści:
— Ściśle mówiąc, wyłamanie się z szyku przez komodora Nelsona
i kapitanów Collingwooda i Troubridge'a było aktem niesubordynacji,
wbrew pańskim wyraźnym rozkazom, czyż nie, panie admirale?
Jervis odciął:
— Z pewnością tak było. I jeżeli by się zdarzyło panu popełnić
taki akt niesubordynacji % takim wspaniałym skutkiem, również panu
przebaczę.
Rozlokowawszy się na „Irrésistible", Nelson zaraz zabrał się do pisania
listów, by wyrazić na piśmie wdzięczność dwom dawnym przyjaciołom, którzy
tak skutecznie przyszli mu z pomocą w jego zuchwałym wyczynie. Gdyby nie
oni, Nelson zginąłby z całą pewnością. Do Collingwooda napisał:
„Nigdy przysłowie, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, tak
się nie sprawdziło, jak w owej chwili, gdy Twoją odwagą i brawurą ocaliłeś
„Captaina" od dalszych strat..."
Collingwood w odpowiedzi jeszcze raz powrócił do poświęcenia, z jakim,
„jego drogi komodor" postępuje zawsze, gdy w grę wchodzi
honor i potrzeba kraju: „Pomnażało to moją satysfakcję, gdy bijąc Hiszpanów
wiedziałem, że pomagam tobie!"
Następnego ranka komodor kazał wioślarzom zawieźć się na pokład fregaty
„Lively", z której zaprzyjaźniony z Nelsonem Sir Gilbert Elliot i pułkownik
Drinkwater obserwowali przebieg bitwy koło Przylądka St.Vincent. Drinkwater
rozpytywał jeszcze o różne detale brawurowego wyczynu, w końcu powiedział:
— Po tak wielkich zwycięstwach słusznie spodziewać się należy
wielkich zaszczytów. Admirał dostanie oczywiście tytuł para Anglii.
Co do pana, komodorze, zostanie pan baronetem...
Nelson położył rękę na ramieniu pułkownika i spojrzał mu w oczy z
przejęciem.
— Nie, nie! Jeżeli Admiralicja zechce wynagrodzić moje zasługi, to nie w
ten sposób...
— Aha! Chcesz pan zostać Kawalerem Orderu Łaźni — odgadł
Drinkwater.
— Tak. Jeśli moje zasługi mają jakąś wartość, chciałbym, żeby je
wynagrodzono tak, aby każdy mógł to widzieć.
Pisząc jeszcze później do Sir Gilberta Elliota, Nelson powtórzył, że nie
chce tytułu baroneta, chociaż można go było przekazać męskim potomkom,
ponieważ nie miał fortuny, aby „żyć na odpowiedniej do tej godności stopie".
Była to zapewne tylko wymówka. Drinkwater, bliższy prawdy, zanotował o tej
rozmowie:
„Po jego zachowaniu sądząc, nie mogłem wątpliwości żywić, że chciał
nosić na swoim mundurze zaszczytny order, który by przyciągał ludzką uwagę i
świadczył o uznaniu za jego profesjonalne sukcesy, gdyż od dawna to
zaobserwowałem, że publiczna aklamacja i ambicja, by się wyróżniać spośród
towarzyszy, były jego prawdziwą namiętnością..."
Jeśli by takie ambicje miały być przedmiotem krytyki i zarzutów,
należałoby tu zauważyć, że podziela ją ogromna większość polityków, mężów
stanu, marynarzy i żołnierzy, nie wspominając o artystach, poetach, pisarzach.
Sam Nelson często cytował słowa Szekspira, włożone w usta średniowiecznego
angielskiego króla-wojownika:

„Lecz jeśli grzech jest za honorem gonić.

Jestem największym na ziemi grzesznikiem".


(Henryk V)

Gdyby Nelson został baronetem, miałby prawo do tytułów „Sir" przed


imieniem, a na listach dopisku „Bart" za nazwiskiem, ale na sobie nie nosiłby
żadnej wyróżniającej go oznaki, innej prócz rangi
w marynarce wojennej. Natomiast jako Kawaler Orderu Łaźni, również z
prawem do tytułu „Sir" przed imieniem, mógł nosić zawsze na lewej piersi,
wielką, błyszczącą, przyciągającą wzrok gwiazdę.
Jervis otrzymał tytuł hrabiego St. Vincent. Dobrze sobie na ten tytuł
zasłużył owymi słowami: „Jeśli będzie pięćdziesiąt okrętów liniowych, i tak się
przez nie przebiję"! Jego zastępca, Sir William Parker, chociaż właściwie nie
odegrał żadnej roli w bitwie, został baronetem — zaszczyt, którym wzgardził
komodor. A Nelson dostąpił upragnionego Orderu Łaźni i awansowano go na
kontradmirała. Nawiasem mówiąc, awans ten ogłoszono w oficjalnej gazecie
jeszcze przed bitwą, tylko nowina nie dotarła wówczas do floty. W roku 1787
dawną praktykę awansowania ściśle według starszeństwa zamieniono na
awanse za zasługi. Prawdopodobnie obaj: Lord Hood i Jervis rekomendowali
Nelsona. Jego nowa godność upoważniła go do herbu; przyjął więc herb
zapożyczony od figury dziobowej „Captaina", przedstawiającej żeglarza z
dzidą, z której powiewała flaga komodorska, oraz lwa, rozszarpującego
chorągiew hiszpańską.
Każdy oficer, od stopnia kapitana wzwyż, we flocie Jervisa dostał
pamiątkowy złoty medal. Nelson stale nosił swój na regulaminowej biało-
niebieskiej wstążce, przeciągniętej przez owalne kółko na medalu. Nie było
jeszcze podówczas ustalonych odznaczeń za waleczność, przyznawano tylko
ordery i tytuły rycerskie. Dla oficerów poniżej stopnia kapitańskiego jedynym
wyróżnieniem był awans. Dla marynarzy i żołnierzy — w ogóle nic. Później,
zanim jeszcze wprowadzono dzisiejszy system odznaczeń, wybijano medale z
brązu dla upamiętnienia wkładu marynarzy w poszczególnych bitwach, ale nie
miały praktycznej wartości, więc niezbyt je ceniono.
Wprawdzie szczerze przywiązany i darzący pełnym zaufaniem hrabiego
St.Vincent, jednakże Nelson nie pozostawił tylko oficjalnym relacjom wieści o
swoich wyczynach w bitwie. Napisał szczegółowe memorandum do kapitana
Lockera, które sygnowali również kapitanowie Miller i Berry. Locker nie
pominął sugestii, aby pokazać memorandum przedstawicielom prasy. Jak
przewidywał nowo kreowany hrabia St. Vincent, wieści o zwycięstwie bardzo,
podniosły na duchu całą Anglię. Fanny napisała list z gratulacjami do męża,
dodając upomnienie, żeby na przyszłość „lepiej abordaże zostawiał kapitanom";
dobra rada, ale było więcej niż wątpliwe, aby Nelson się do niej zastosował.
„Nigdy nie widziałam, aby Twój Ojciec tak bardzo się ucieszył" dodała Fanny.
A w niedługim czasie nadszedł list od wielebnego Edmunda Nelsona, list
wzruszający, pisany z Bath, gdzie leczył się, będąc już prawie inwalidą:
„... nie tylko moi, bardzo nieliczni znajomi, ale obcy ludzie, spo-
tykający mnie, witali tak pięknymi słowy, i na każdym kroku ściskali,
obejmowali, że w końcu zmuszony byłem wycofać się do mojej samotni.
Wyżyny chwały, na które twoje profesjonalne umiejętności, połączone z
wrodzonym męstwem, wyniosły ciebie, mój drogi synu, bywają udziałem
niewielu, i mało który ojciec dożywa pod Okiem Opatrzności takich
szczęsnych chwil. Łzy radości spływają po moich pomarszczonych policzkach
[...] Nazwisko i zasługi Nelsona rozbrzmiewają w całym Bath, sławione przez
popularnych śpiewaków ulicznych i w salach teatralnych. Radość błyszczy w
każdym oku, a żałosna Brytania odrzuca czarne welony i uśmiecha się
dumnie..."
Nie tylko w Bath. Tak było w całym kraju. W Admiralicji Nelson miał od
dawna ustaloną reputację: bardzo zdolnego, acz „trudnego" oficera. We flocie
uważano go za jednego z najlepszych kapitanów i komodorów. Teraz jego
nazwisko i jego sukcesy stały się znane w całej Anglii, od końca do końca, a
także w wielu krajach Europy, zwłaszcza zaś w królestwie Neapolu i Sycylii.
Sir William Hamilton ze spokojną satysfakcją przypomniał Lady Emmie —
uniesionej egzaltacją — własną przenikliwą przepowiednię. Sława, której
Nelson pragnął tak namiętnie, nie ominęła go. A Przylądek St. Vincent miał
być dopiero początkiem.
*

Samuel Johnson, poeta, dramaturg i pierwszy angielski leksykograf, żyjący


w XVIII wieku, pisał:
„Nikt nie zostanie marynarzem, kto ma choćby tyle przedsiębiorczości, by
dać się zamknąć do więzienia. Być na pokładzie okrętu — to jak w więzieniu z
tym, że jeszcze zagraża utopienie. W więzieniu jest więcej przestrzeni, lepsza
żywność, i zazwyczaj lepsza kompania".
Johnson osobiście nie zaznał pobytu ani w więzieniu, ani na okręcie, ale było
nieco prawdy w jego słowach, chociaż oczywiście życie marynarza na morzu
zależało w dużym stopniu od jego zwierzchnika. Niestety, dużo jeszcze trafiało
się takich oficerów, którzy byli zwyczajnie brutalami i — sami żyjący w
strachu przed załogą — dowodzili za pomocą kar i chłosty. Czasem marynarzy
karano z niebywałą surowością za błahe przewinienia. Na przykład na żeglarzy
czuwających w „bocianich gniazdach", u szczytu masztów, wybierano ludzi
najsprawniejszych, o doskonałym wzroku i wypróbowanej sumienności.
Jednakże żyli oni w ciągłym strachu, że ktoś wypomni im jakiś błąd w służbie
na maszcie, co będzie znaczyło chłostę albo co najmniej zatrzymanie dziennej
porcji grogu, na kilka dni czy nawet tygodni. i Może też niezupełnie prawdą
było, co mówił Johnson, że kompania na okręcie gorsza niż w więzieniu.
Istotnie, dość często się zdarzało,
że przestępcy dawano do wyboru więzienie albo służbę w marynarce wojennej:
zwykle wybierał to drugie. Natomiast trudno było spierać się w kwestii
żywności. Według regulaminu wiktuały winny zawierać suchary, wołowinę,
wieprzowinę, groch, owsiankę, cukier, masło i ser. Mogłoby się wydawać, że to
nie najgorzej. Ale Nelson sam twierdził, że prowiant różni się od „złego do
okropnego", a ilość jest niedostateczna. O wędzonym mięsie powiadano, że
przed ugotowaniem było tak twarde iż można by z niego robić skrzynki i
jeszcze je glansować. Fatalna żywność była przeważnie wynikiem
nieuczciwości dostawców albo przekupstwa intendentów.
Inny sławny Anglik, Samuel Pepys, urzędnik Admiralicji i pamiętnikarz
końca XVII wieku, wyrażał się bardzo ostro o zaprowiantowaniu marynarzy.
Jego uwagi mogą się odnosić do każdej epoki:
„Angielscy żeglarze cenią sobie dobre jedzenie ponad wszystko inne [...]
gorsze wiktuały albo zmniejszone racje zniechęcają ich i urażają najboleśniej i
prędzej rzucą służbę na okrętach Jego Królewskiej Mości z tej przyczyny, niż
jakiej innej".
Brutalność w traktowaniu, zły prowiant i inne skargi doprowadziły w
kwietniu — w roku bitwy koło Przylądka St. Vincent — do zdarzenia prawie
bez precedensu w historii brytyjskiej marynarki wojennej. Bywały bunty na
poszczególnych okrętach, zwykle wywołane zbyt surową dyscypliną, narzucaną
przez nietolerancyjnego kapitana lub nadużywających swej władzy niższych
oficerów. Ale tym razem cała flota na kanale La Manche dowodzona przez
Lorda Bridport, stojąca w Spithead, wąskim kotwicowisku między
południowym wybrzeżem Anglii a wyspą Wight — zbuntowała się i odmówiła
wyjścia w morze. Marynarze zażądali gwarancji uczciwego żołdu, dostatecznej
ilości niezepsutego prowiantu, zabezpieczenia przed przywłaszczeniem na inne
cele przyznawanych im funduszy, lepszej opieki medycznej i zapewnienia im
urlopu na lądzie po zakończeniu każdego rejsu. Ich żądania miały być nie tylko
zwyczajnie przyznane, ale też zagwarantowane uchwałą parlamentu.
Zbuntowani w Spithead marynarze zachowali ład i porządek, byli
zdyscyplinowani i posłuszni wybranym przez siebie przywódcom, którzy
okazali podziwu godną stanowczość w połączeniu z powściągliwością.
Nawiasem mówiąc, oznajmili, że nie pozwolą żadnemu nieprzyjacielowi
wykorzystać strajku, jako odpowiedniej chwili do napaści, gdyby obca flota
wyszła na morze, buntownicy mieli natychmiast przerwać strajk i zastosować
się do rozkazów oficerów. Tym oficerom strajkujący nie wyrządzili żadnej
krzywdy, chociaż nie pozwolili im opuszczać ich pomieszczeń, a kilku
szczególnie niepopularnych odesłano wraz z ma-natkami na ląd.
Sporo ludzi w Admiralicji i innych departamentach rządowych, a także
wielu oficerów — włącznie z Nelsonem — dostrzegało słuszność tych żądań.
Gabinet debatował więc zaledwie tydzień nim wyraził zgodę. Ale marynarze
nie chcieli przyjąć gołosłownych zapewnień od kogoś, kogo nie znali. Tylko
dwóch ludzi było naonczas w kraju, których słowu marynarze gotowi byli
zaufać: pierwszy lord Admiralicji Lord Howe, poprzednio admirał, popularny
wśród wszystkich, oraz król, którego wprawdzie osobiście nie znali, ale
królewską obietnicę uważali za rzecz świętą. Lord Howe płynął barką od okrętu
do okrętu, pokazując uchwały, podjęte przez parlament i obietnicę amnestii,
podpisaną przez Jerzego III. Po czym flota ze Spithead pod Lordem Bridportem
i większą częścią dawnych oficerów, w całkowitym porządku wyszła w morze
do punktu blokady koło Brestu na zachodnim wybrzeżu Francji.
I prawie natychmiast wybuchła rewolta na okręcie flagowym floty Morza
Północnego, czekającej w pobliżu Yarmouth, koło wschodnich wybrzeży, na
przychylny wiatr, by pożeglować do Niderlandów. Tym razem marynarze nie
docenili swego admirała. Sześćdziesięciosześcioletni Szkot, olbrzymiego
wzrostu, trzęsąc się ze złości, zwołał całą załogę i nawymyślał im po żeglarsku
— i po ojcowsku. Ludzie lubili starego Szkota, obiecali pójść za nim na koniec
świata i napisali do Admiralicji list, dziękując za spełnienie żądań ze Spithead.
To jednak nie był koniec afery. Zaraz po załatwieniu sprawy strajkujących
w Spithead, zbuntowali się marynarze trzeciej jeszcze floty, stojącej przy Norę
w pobliżu ujścia Tamizy. Ponieważ spełniono żądania floty ze Spithead, nie
było usprawiedliwienia dalszych buntów. Pod wodzą byłego więźnia i
przestępcy, niejakiego Richarda Parkera, marynarze wysunęli nowe żądania
równiejszego podziału pieniędzy za wzięte pryzy i złagodzenia tego, co
nazwano brutalnymi metodami utrzymywania dyscypliny. Zbuntowani
usiłowali zablokować wejście do Tamizy, ale nie byli trzymani w takim ładzie i
posłuchu, jak flota w Spithead, zamiar się nie powiódł.
Admiralicja, uznawszy, że już dość poczyniła ustępstw, zajęła
nieprzejednane stanowisko. Rozmieszczono wojska — żołnierzom ostatnio
podwyższono żołd, a prócz tego od dawna znosili pogardliwe docinki ze strony
marynarzy, którzy mieli się za coś lepszego — wzdłuż wybrzeży, gdzie można
było spodziewać się lądowania buntowników. Wstrzymano wysyłanie
prowiantu i wszelkich 'dostaw na okręty. Kiedy marynarze przekonali się, że
nie mogą zejść na ląd, urządzać demonstracji ani wszczynać zamieszek, zaczęli
się kłócić między sobą. Zobaczyli swego przywódcę Parkera, we, właściwym
świetle — jako ogarniętego manią władzy podżegacza. Z okrętów zdjęto
czerwone flagi buntu,
zezwolono na aresztowanie Parkera. Stanął przed sądem, który po procesie
skazał go na szubienicę.
Admiralicja wykorzystała sposobność i wprowadziła nowe zasady wypłat z
góry żołdu nowo zaciągającym się w wysokości jednego funta; tym, których
awansowano, tytułem premii po dwa funty, a starszym marynarzom po trzy
funty. Wpłynęło to korzystnie na zwiększenie liczby ochotników.
O tych wydarzeniach Sir Horatio Nelson pisał do przyjaciela w Anglii:
„Wiem, że nas zaniedbują i bardzo źle traktują, kiedy nastaje pokój, ale
jeśli chodzi o tych łajdaków z Norę, chętnie bym dowodził okrętem przeciwko
nim".
Ciekawy epilog dopisało życie do tych bolesnych i przejmujących
wydarzeń. W październiku tego samego roku flota Morza Północnego pod
admirałem Duncanem wydała bitwę najeźdźczej armadzie holenderskiej w
pobliżu Camperdown na wybrzeżu Niderlandów, odniosła wspaniałe
zwycięstwo, wzięła jedenaście nieprzyjacielskich okrętów, a resztę przepędziła
na cztery wiatry. W ten sposób niedoszli buntownicy wyeliminowali
następnego z morskich aliantów Francji.
Wiadomości o sukcesie marynarzy w Spithead dotarły do floty hrabiego St.
Vincent w połowie maja. Wytargowane przywileje dotyczyły, oczywiście, całej
floty wojennej. Wiadomo było ogólnie, że hrabia, chociaż rygorysta, nakłaniał
podkomendnych kapitanów do łagodnego traktowania marynarzy, winnych
różnych przekroczeń. Ale nie miał zamiaru tolerować żadnych tajnych namów,
podżegania do buntu i niesubordynacji. Z tym rozprawiał się tak radykalnie, jak
jego kapitanowie i komodor rozprawiali się z Hiszpanami.
Na pokładzie należącego do floty okrętu „Malborough" sąd wojskowy
złożony z oficerów z innych jednostek, uznał pewnego marynarza winnym
podżegania i próby zorganizowania buntu. Skazano go na powieszenie. Kapitan
„Malborough" przybył na pokład okrętu flagowego „Barfleur".
— Moja załoga, panie admirale — powiedział — nie zgadza się, by tego
człowieka powieszono.
— To jeszcze zobaczymy — odparł hrabia St. Vincent. — Proszę tu
zaczekać, gdyż chcę zawezwać innych kapitanów. Muszę się o tym dowiedzieć.
Kazał przesygnalizować, by kapitanowie i oficerowie wyższej rangi stawili
się natychmiast na okręcie flagowym. Trochę to potrwało, nim się wszyscy
zgromadzili; wówczas admirał zawiadomił ich o sytuacji:
— Chciałem, żebyście o tym wiedzieli — dodał — i żebyście
byli świadkami, jak sprawę załatwię. — Zwracając się do kapitana Ellisona z
„Malborough" spytał: — Jaka jest pańska- propozycja, wobec tego, że jak pan
powiedział, załoga „Malborough" się nie zgadza
— Chciałem prosić, panie admirale, aby egzekucja odbyła się na innym
okręcie.
— Czy to znaczy, że pan, kapitanie Ellison, w obliczu wszystkich tu
zgromadzonych oficerów, oznajmia mi, że nie jest zdolny dowodzić okrętem
jego królewskiej mości „Malborough"?
— Panie admirale... ja... tego nie powiedziałem... ja...
— Jeśli pan możesz dowodzić — przerwał mu hrabia — to proszę to
udowodnić. Inaczej poślę na „Malborough" oficera, który przejmie
dowodzenie. Panowie — zwrócił się do zebranych — zechciejcie mnie uważnie
wysłuchać. Ten człowiek zostanie powieszony jutro, o godzinie ósmej rano
przez załogę jego okrętu, bo ani jeden człowiek z innych okrętów floty nie
tknie sznura. Czy ktoś z panów nie zgadza się z moją decyzją
— Z pewnością nikt, panie admirale — odparł Sir Horatio Nelson,
rzucając wymowne spojrzenie na kapitana Ellisona.
Nelson żywił sympatię dla naprawdę pokrzywdzonych, ale zbyt dobrze
znał niebezpieczeństwo, na jakie mogli być narażeni oficerowie na morzu z
powodu niesubordynacji, aby bronić buntownika, a tym mniej całą załogę,
sprzeciwiającą się rozkazowi kapitana.
Następnego ranka uzbrojone barki ze wszystkich okrętów floty otoczyły
„Malborough", otrzymawszy instrukcję otworzenia ognia na pierwszy znak
oporu wobec rozkazów kapitana. We flocie hrabiego St. Vincent tylko on
rządził.
Jeszcze inny przykład, tym razem na pokładzie „St. George", może
posłużyć za ilustrację stosunku Nelsona do buntowników na morzu. Czterech
podżegaczy sąd wojenny skazał pewnej soboty na powieszenie. Zastępca
głównodowodzącego, wiceadmirał Thompson zaprotestował mówiąc, że
egzekucja nie może się odbyć w niedzielę. Egzekucja odbyła się, a hrabia St.
Vincent zażądał, aby Admiralicja odwołała Thompsona bez żadnej zwłoki.
Nelson pisał:
„Gdyby to był nawet dzień Bożego Narodzenia, nie tylko niedziela,
kazałbym ich powiesić".
Zdarzenie o innym charakterze dotyczyło osobiście Nelsona. Jeden z
okrętów poprzednio zbuntowanej floty ze Spithead, „Theseus", przyłączył się z
innymi posiłkami do floty admirała St. Vincent. Głównodowodzący uznał, że
na „Theseusie" zawiesi swoją flagę człowiek, którego popularność i
humanitarność czyniły go ulubieńcem wszystkich marynarzy. Nelson
przeniósł się więc na „Theseusa", zabierając ze
sobą kapitana Millera. Jako kontradmirał, wciągnął flagę — krzyż świętego
Jerzego w białym polu — na bezanmaszcie. Wiceadmirałowie wciągali flagi na
fokmaszcie, admirałowie na grotmaszcie. St. Vincent rozdzielił swoją flotę na
dwie eskadry, by utrudnić Hiszpanom ocenę ich liczebności. Nelson dostał
komendę eskadry bliższej Kadyksu.
Przez parę tygodni czuwano bacznie. A w połowie stycznia 1798 roku
Nelson pisał do Fanny:
„Parę dni temu, w nocy, na rufówkę wrzucono list, którego dosłowną kopię
Ci przesyłam: »Niechaj los sprzyja admirałowi Nelsonowi! Boże błogosław
jemu i kapitanowi Millerowi! Dziękujemy im za oficerów, których nad nami
postawili. Jesteśmy zadowoleni i jest nam dobrze i przelejemy ostatnią kroplę
krwi w naszych żyłach, by nazwę „Theseus" uwiecznić tak, jak „Captain".
Podpisano: Załoga HMS „Theseus"...«".
W przypadku każdego prawie innego oficera — wyjąwszy może jednego
Collingwooda — można by podejrzewać, że list został sfingowany, że napisał
go admirał, albo sam kontradmirał, albo może grupa kadetów. Ale popularność
Nelsona była taka, że wolno uwierzyć w rzeczywiste istnienie tego listu. Każdy
na pokładzie wiedział, że chociaż wymagający i przestrzegający surowej
dyscypliny, kontradmirał czynił wszystko, co możliwe, by ulżyć trudowi
marynarskiego życia.
Nie tylko o swoich żeglarzy dbał Nelson. W innym liście niebawem pisał
do Fanny:
„Zamierzam następnej zimy w prezencie gwiazdkowym dla mieszkańców
Burnham Thorpe ofiarować pięćdziesiąt dużych koców w najlepszym gatunku,
z literą »N« pośrodku, aby ich nie sprzedawali. Jak obliczyłem, można je
zamówić za około piętnaście szylingów, a powinny wystarczyć na siedem lat
co najmniej, służąc ciepłem i wygodą".
Wydaje się, że Nelsona cechowała naiwność w większym stopniu, niż
można się było spodziewać, jeżeli przypuszczał, że litera »N« na kocu
zapobiegnie jego sprzedaży. Odwrotnie, gdy wieść o znaczeniu tej litery się
rozeszła, jak oczywiście musiało się stać, koce sprzedawano po zawrotnych
sumach. Któżby nie chciał posiadać takiej pamiątki po wynalazcy
„patentowego mostu do abordażu okrętów pierwszej klasy"?
XII „ZŁOŻĄ HOŁD TWEMU OKALECZONEMU
RAMIENIU"

Sir Horatio Nelson nie był odważny w zwykłym rozumieniu tego słowa.
Nie potrzebował przezwyciężać strachu. Nadal, jak kiedyś w dzieciństwie, nie
wiedział, co to jest strach. Niebezpieczeństwo go podniecało, radowało. Gdyby
nie to, wcale nie znajdowałby się na owej barce tego dnia. Nie było takiej
potrzeby.
Pewnego dnia podczas blokady Kadyksu Nelson wydał rozkaz
bombardowania miasta z okrętów. Nie była to poważniejsza akcja oblężeniowa,
raczej próba, którą mógł przeprowadzić każdy porucznik. Ale nie, admirał
Nelson musiał osobiście w niej uczestniczyć by — jak twierdził — dopilnować
przebiegu akcji. Hiszpanie wysłali zbrojne kutry i inne jednostki, by odpędzić
Anglików. Ich dowódca, Don Miguel Tyrason odgadywał chyba, że barka
wiozła jakąś ważną osobistość; a miał na pokładzie czterech oficerów i
dwudziestu sześciu marynarzy. Po ostrej wymianie ognia muszkietowego, kazał
zestosować bokami swój kuter z barką Anglików.
Z Nelsonem było zaledwie dziesięciu wioślarzy, sternik i Fremantle,
kapitan fregaty „Seahorse". Jeden z wioślarzy, Hohn Sykes — ten sam, który
skoczył za Nelsonem po „patentowym moście do abordażu
pierwszoklasowców" — jak tylko utarczka się zaczęła, stanął u boku swego
admirała. Były to rozpaczliwe zmagania, walka wręcz, na szpady i pałki.
„Więcej w tym starciu wykazałem odwagi, niż kiedykolwiek w życiu" —
pisał znacznie później Sir Horatio.
Zapewne to samo można było powiedzieć o, każdy m w łodzi. Kapitan
Fremantle bił się z zaciekłością rozpaczy. A jeden z uczestników pozostawił
pełen podziwu opis nieustraszonej postawy Johna Sykesa.
„Więcej troszczył się o życie admirała niż o swoje własne: każdy jego cios
osłaniał uwielbianego dowódcę. Dwakroć odbił ciosy, które byłyby fatalne dla
Sir Horatia. Hiszpanie bili się jak diabły, atakując zwłaszcza oficerów.."
Krzyżowały się też okrzyki, hiszpańskie i angielskie, z tym, że jedni
drugich nie rozumieli:
— Bij, zabij!
— A masz!
— Chciałbyś, co? A niedoczekanie!
Sykes spostrzegł straszliwy zamach: od tego ciosu padłaby głowa jego
admirała. Rozpoznał w mgnieniu oka, że nie zdąży osłonić go swoim
kordelasem: Więc nadstawił własne ramię! Szpada na szczęście ześlizgnęła się,
nie odcinając ramienia, lecz zadając poważną, głęboką ranę.
Osiemnastu Hiszpanów, włącznie z Don Miguelem, padło zabitych, resztę
raniono i wzięto do niewoli. Zabrano też kuter. Opis tej walki narrator kończy z
satysfakcją:
„Don Miguel odważnie dowodził swoimi ludźmi i to trzeba im przyznać, że
zasłużyli na zaszczyt, aby być zabitymi przez nas".
Gdy Sykes padał pod ciosem zadanym w jego ramię, Nelson chwycił go i
podtrzymywał, wołając:
— Sykes, nigdy ci tego nie zapomnę! Na
co otrzymał prostą odpowiedź:
— Dziękować Bogu, pan admirał już bezpieczny...
Nelson nie zapomniał. Relacjonując przebieg walki hrabiemu St. Vincent,
poprosił o awans dla Johna Sykesa. Dzielnego marynarza promowano na
kaprala, a rana jego, starannie opatrzona, zagoiła się szybko. Ale niedługo
cieszył się promocją i odzyskanym zdrowiem. Zginął rok później od kuli
armatniej.
W parę dni później znowuż nadarzyła się sposobność do walki, w której
kontradmirał Nelson nie musiał osobiście brać udziału, kiedy — według słów
Fanny — „lepiej było to zostawić kapitanom". Jednakże z typową dla niego
brawurą, wmieszał się w sprawę osobiście — i miał przez resztę życia
pokutować za własną lekkomyślność.
Hrabia St. Vincent otrzymał wiadomość, że na Teneryfę — jedną z
hiszpańskich Wysp Kanaryjskich na zachód od wybrzeży północnej Afryki —
zawinął duży statek, wiozący cenny ładunek z Manili na Filipinach. Złożono
radę i w rezultacie zlecono Nelsonowi przeprowadzenie jednej z tych
ekspedycji, które dręczyły nieprzyjaciela, a podnosiły na duchu Anglików. Być
może, że St. Vincent zlecił Nelsonowi to zadanie, aby jego ulubiony oficer —
który nie miał szczęścia do wartościowych pryzów — mógł wzbogacić się
wzięciem statku z Manili.
Nelson zaproponował, by do ekspedycji dołączono trzy tysiące żołnierzy
brytyjskich, którzy przybyli z Elby. Ale wojskowi sprzeciwili się, co wywołało
nowe pogardliwe uwagi ze strony kontradmirała:
„Wojskowym brak tej śmiałości w podejmowaniu trudniejszych
zadań, jaka nas cechuje. My myślimy o interesach ojczyzny i ryzykujemy życie
codziennie w naszej służbie: żołnierze tylko wykonują rozkazy, nic więcej..."
Krytyka niezupełnie słuszna, ale Nelson miał niefortunne doświadczenie ze
współpracy z wojskowymi.
W końcu uznano, że do wykonania zadania wystarczą cztery okręty
liniowe, trzy fregaty i kuter „Fox". Nelsonowi zezwolono samemu dobrać sobie
oficerów, więc wziął Troubridge'a na „Collodenie", Samuela Hooda na
„Zealousie", Wallera na „Emeraldzie" oraz Bowena i Fre-mantle'a na fregatach
„Terpsichore" i „Seahorse". Na pokładzie tej ostatniej była też nowo
poślubiona małżonka kapitana, Betfy, spokojna i łagodna młoda kobieta,
bardzo lubiana przez wszystkich.
— Jak zaplanujesz akcję? — pytał St. Vincent.
— Proszę, oto mapy, panie admirale — odrzekł Nelson. — Fregaty
spuszczą łodzie blisko brzegu pod osłoną nocy, między miastem Santa Cruz a
cytadelą, tutaj, po północnej stronie zatoki. Oddziały lądujące opanują baterie
dział, zagwożdżą je, a następnie, by odciągnąć uwagę od działań przeciwko
statkowi z Manili, wyślą posłańców do gubernatora. Statek z Manili ma
zapewne załogę złożoną z ludzi marynarki handlowej, więc łatwo nim
zawładniemy, a gdy go wyprowadzimy z portu, oddziały lądujące wycofają się
z wyspy.
— Widzę, żeś wszystko sobie obmyślił — pochwalił St. Vincent.
— Sądzę, że jesteśmy gotowi, panie admirale — odrzekł Nelson — i
potrząśniemy trochę tymi Hiszpanami.
— Oczywiście, nie ma potrzeby — zauważył St. Vincent — abyś
osobiście w ogóle opuszczał okręt flagowy.
Na to Nelson nic nie odpowiedział, a St. Vincent rzucił mu
porozumiewawcze spojrzenie. Nie wydał konkretnego zakazu. Powróciwszy na
pokład „Theseusa" Nelson pisał w zuchwałym podnieceniu:
„Tylem miał pochlebstw, żem się stał zarozumiały, a tyle sukcesów, bym
ufał własnym siłom".
Pierwszą próbę bombardowania i lądowania, dnia 22 lipca 1797 roku
udaremniły burze i silny prąd odpływu. Ale obrońcy byli już, oczywiście,
zaalarmowani. W dwa dni później, gdy burza minęła, Nelson postanowił
zignorować łagodne napomnienia St. Vincenta i osobiście poprowadzić atak
mniejszych jednostek. Zabrał ze sobą wszystkich kapitanów, a także niektórych
oficerów. Zainteresowanie statkiem z Manili i ewentualnym okupem za wzięty
pryz zeszło na dalszy plan. Można się było tego spodziewać. Zwycięski najazd
na wyspę rozsławiłby Nelsona bardziej niż wzięcie handlowego statku. Kiedyś
powiedział:
„Ufam, że sława mojego nazwiska przetrwa, gdy wszyscy zagarniający
okupy zostaną zapomniani".
Okręty stały zakotwiczone o około dwóch mil na północ od Santa Cruz i
ustawiły się w szyku bitewnym, pozorując atak. Ale naprawdę do ataku
szykowały się łodzie i kutry z oddziałami lądującymi. Nelson napisał do St.
Vincenta:
„Dzisiejszej nocy dowodzę całością sił, wyznaczonych do lądowania pod
bateriami armat, a jutro moją głowę uwieńczą laury albo skryją cyprysy. Chcę
tylko polecić Josiaha Nisbeta panu i mojej ojczyźnie. Ufam, że gdyby mi się
nie powiodło, również książę William Henry zaopiekuje się moim pasierbem.
Josiaha, który był porucznikiem na „Theseusie", ojczym zawezwał do
siebie. Młody człowiek stawił się w pasie i przy broni, gotowy do walki.
— Nie, nie — rzekł Nelson — Nie możesz iść z nami. Gdybyśmy
obaj zginęli, pomyśl tylko, co stałoby się z twoją matką? Kapitan
Miller bierze udział w ataku, a ty musisz zostać i pilnować okrętu.
Ale tym razem Josiah odpłacił pięknym za nadobne, zwracając się do
ojczyma jego własnymi słowami:
— Okrętu inni mogą dopilnować — powiedział. — Idę dziś w nocy
z tobą, choćbym nigdy więcej nie miał pójść.
Odwaga zawsze budziła sympatię Nelsona. Uśmiechnął się i wzruszył
ramionami.
Wyznaczeni do nocnego ataku oficerowie jedli wieczerzę na „Sea-horse", z
Betty Fremantle na honorowym miejscu. O godzinie jedenastej przed północą
łodzie i barka admiralska były gotowe: odeszły cicho w ciemność Atlantyku.
Blisko tysiąc ludzi płynęło w sześciu grupach w kierunku mola, skąd wszyscy
mieli się udać na rynek miasta. Noc była bardzo ciemna i minęło sporo czasu,
nim Hiszpanie ich dostrzegli i otworzyli ogień; wówczas Nelson kazał łodziom
się rozproszyć, aby nie tworzyć zbyt łatwego celu, w który można by się
wstrzelać. Dalsze łodzie miały zmierzać do wybrzeża. W całym mieście rozległ
się głos dzwonów, bijących na alarm. Na łodzie skierowano ogień z trzydziestu
lub czterdziestu dział, którym akompaniowało terkotanie muszkietów. Anglicy
parli do przodu ze wszystkich sił, ale kilka łodzi przedziurawiono, a kilka
wywróciło się do góry dnem w burzliwych falach, tuż przy brzegu.
Nelson z kapitanami: Fremantlem, Millerem i Bowenem w czterech czy
pięciu łodziach przybili do mola. Marynarze zdobyli je szturmem i zagwoździli
armaty, chociaż baterii broniło, jak Nelson później stwierdził, około pięciuset
Hiszpanów. Tę informację dostał z drugiej ręki
bo on sam nigdy na molo nie wstąpił. Jego barka była jedną z ostatnich, które
tam dotarły i w chwili, gdy miał wyjść na ląd, kula muszkietowa dosięgła go w
prawy łokieć. Chwycił lewą ręką szpadę, którą mu niegdyś wręczył jego wuj,
Maurycy Suckling.
— Tej nie mogę stracić — powiedział i dodał zwracając się do
Josiaha: — Powiedz ludziom na molo, żeby szli dalej, szli naprzód!
Dowodzeni teraz przez kapitana Millera, marynarze próbowali przedostać
się do miasta, ale z cytadeli utrzymywano tak zacięty ogień, że nie zdołali się
posunąć naprzód, a większość z nich padła albo została ranna. Miller ocalał.
Kiedy zrozumiał wreszcie, że nic tu nie wskóra, zebrał resztki pozostałych przy
życiu towarzyszy i wskoczywszy do jednej z nieprzedziurawionych łodzi,
przeprawił się na wybrzeże.
A na admiralskiej barce Nelson zawołał:
— Ze mną koniec!
Josiah pomógł ułożyć go na dnie łodzi. Ramię krwawiło obficie, więc nie
chcąc, by ojczym to widział, młody człowiek zakrył ranę własnym kapeluszem.
W ogóle Josiah okazał przytomność umysłu, która być może ocaliła Nelsonowi
życie: zdjął jedwabną chustę ze swojej szyi i razem z marynarzem nazwiskiem
Lovai, zacisnęli ją mocno na ramieniu admirała ponad raną, założyli turnikiet, a
z drugiej chustki, Lovala, sporządzili coś w rodzaju temblaka. Barka utknęła w
piasku, zostawiona przez odpływ. Lovai i kilku pozostałych marynarzy
zepchnęło ją na wodę.
— Teraz wiosłujcie, wiosłujcie z całych sił! — zawołał Nisbet.
Sam wziął ster i poprowadził barkę tuż pod paszczami hiszpańskich
armat, aby ich ewentualne salwy przenosiły górą. Nelson usłyszał głos pasierba
i zażądał, by go podniesiono, bo chciał się rozejrzeć dookoła. Nie był tak słaby,
jak przypuszczano. Widok, jaki się roztoczył przed jego oczyma, mógł
rzeczywiście przerazić. Kuter „Fox" przedziurawiono poniżej linii zanurzenia.
Załoga wydała okrzyk rozpaczy. Kuter tonął szybko.
— Wiosłować dookoła i wyciągać ludzi, ilu się da — rozkazał Nelson.
— Powinniśmy jak najszybciej odwieźć ciebie, panie admirale, do
chirurga — zaprotestował Nisbet.
— Co? I zostawić ludzi, których można jeszcze uratować? Nigdy! —
krzyknął Nelson.
I chociaż wysiłek wzmagał ból i powodował większy upływ krwi, admirał
osobiście pomagał wyciągać z wody marynarzy. W sumie na barce i innych
łodziach uratowało się osiemdziesięciu trzech, ale dziewięćdziesięciu siedmiu,
razem z dowodzącym kutrem porucznikiem, znalazło śmierć w falach morza.
Barka, teraz przeładowana, skierowała się znowu w stronę okrętów,
czekających w pewnej odległości od brzegu. Pierwszym, na jaki natrafili, był
„Seahorse".
— Mają chirurga w załodze — powiedział Josiah. — Tu wejdziemy na
pokład, bo pan admirał potrzebuje jak najprędzej, opatrunku.
— Nie! Wiosłować dalej! — krzyknął gniewnie Nelson. — Wejdziemy na
„Theseusa".
— Jeśli prędko na to ramię nie założy się opatrunku — zauważył Josiah
— możesz umrzeć, panie admirale, z upływu krwi.
— Więc umrę — odparł Nelson. — Słowo daję, wolę umrzeć, niż
przerazić śmiertelnie panią Fremantle. Wyobraź sobie, że ona mnie zobaczy w
takim stanie, a ja nie mogę jej nawet- powiedzieć, co się dzieje z jej mężem...
Nie sposób było z nim dyskutować. Marynarze na barce znowu pochylili
się nad wiosłami. Dotarli na „Theseusa". Josiah zawołał do porucznika, który
pełnił chwilowo rolę dowódcy:
— Musicie tu pętlę przerzucić. Admirał jest ranny.
I znowu Nelson z uporem zaprotestował:
— Co za głupstwa! Barka musi wracać z całym pośpiechem, może
jeszcze uda się uratować kogoś z załogi „Foxa". Rzućcie tu linę,
mam jeszcze obie nogi i jedno ramię .całe. Wystarczy, bym się sam
dostał na pokład. Powiedzcie chirurgowi, niech się pośpieszy i przygotuje
swoje instrumenty. Wiem, że musi mi obciąć prawe ramię i czym
prędzej się z tym załatwi tym lepiej.
Wszystkich zadziwiło, że po takiej utracie krwi Nelson potrafił sam wspiąć
się po linie na „Theseusa". Tam, na pokładzie rufowym, przyjęto go z całą
uroczystą ceremonią należną admirałowi, który skrupulatnie odsalutował lewą
ręką. Teraz już nie mówił: „Koniec ze mną". Marynarze, ocaleni po zatonięciu
niefortunnego „Foxa", wspinali się po linie zaraz za nim.
Nelsona zaprowadzono prosto do kokpitu, gdzie po bitwie ranni marynarze
wykazywali henoiczny stoicyzm w obliczu bólu, czasem trudnego do
wyobrażenia. Chirurg okrętowy, Thomas Eshelby, potwierdził, że dla admirała
jedynym ratunkiem jest amputacja. Kość była strzaskana tuż ponad łokciem.
Kula uszkodziła również tętnicę. Kadet Hoste, jeden z młodzików z
„Agamemnona", obserwując operację, podziwiał całym sercem „odwagę i
zimną krew" swego zwierzchnika. Zazdrościł Josiahowi, któremu przypadło w
udziale szczęście ocalenia życia wielkiemu admirałowi. Pacjentowi podano
opium natychmiast po operacji.
Według notatek w „Dzienniku Lekarskim", Nelson noc miał niezłą, bez
gorączki. „Jest spokojny i ma się dobrze. Podano herbatę, bulion,
sago, lemoniadę i napar z tamaryndy". W cztery dni później: „Kikut goi się
dobrze. Żadnych niepożądanych symptomów. Rana zmniejszona do wielkości
szylinga, zabliźnia się prawidłowo. Nie oddzieliła się jedna ligatura".
„Żadnych niepożądanych symptomów" — być może, ale ta ligatura miała
przysporzyć dużo cierpienia i kłopotów.
Nelson więcej się przejmował przebiegiem najazdu na Teneryfę, niż swoim
własnym stanem. Gdy leżał w kajucie, przyszli do niego Troubridge, Miller,
Samuel Hood i Waller. Zaczęli od wyrażania współczucia, ale Nelson przerwał
im z miejsca:
— Mówcie, co z najazdem?
Troubridge ściągnął wargi:
— Niedobrze, panie admirale. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie
możemy się pochwalić sukcesem.
— Moi zacni towarzysze — powiedział Nelson. — Nie potrzebujecie
mnie zapewniać, że zrobiliście, co w waszej mocy. Zawsze się dzielnie
spisujecie. Ale powiedzcie mi, co się stało?
— Ja z Walterem i naszymi ludźmi przedarliśmy się przez fale i
wylądowaliśmy pod bateriami dział — zaczął Troubridge. — Dwie albo trzy
jeszcze łodzie za nami...
— Fala szła tak wysoka, ,że wiele łodzi zawróciło z powrotem na okręty
— wtrącił Waller.
— A większość naszych własnych łodzi — podjął relację Troubridge —
nabrała wody i roztrzaskała się o skały. Amunicja nam zamokła. Zebraliśmy
wszystkich, kogo można było i poszliśmy naprzód, przełamując niezbyt silny
zresztą opór i biorąc trochę jeńców. Dotarliśmy na rynek, gdzie spodziewaliśmy
się zastać pana, panie admirale, i drugą część naszych ludzi. Nie wiedzieliśmy,
oczywiście, że pan admirał ranny...
— I co na rynku? — przerwał Nelson.
— Nic nie mogliśmy wskórać. Drabiny pogubiliśmy w morzu, więc nie
mogliśmy przypuścić ataku na cytadelę, nawet gdyby ludzi było dość. Posłałem
sierżanta piechoty morskiej z dwoma mieszczanami jako przewodnikami do
gubernatora, z żądaniem, by się poddał...
— Brawo! — wykrzyknął Nelson. — Tak właśnie trzeba! Kiedy jesteś
przyparty do muru, mów przeciwnikowi, że to on przegrał.
— Niestety — powiedział Waller — sierżant nigdy nie wrócił. Musiał
zginąć od jakiejś kuli po drodze...
— Krótko mówiąc — podjął znowu Troubridge — połączyliśmy się z
Millerem i Hoodem — tu Miller skinął potakująco głową — i razem
mieliśmy jakieś trzysta pięćdziesiąt ludzi. Zdobyliśmy trochę amunicji,
niewiele, od naszych jeńców...
— Nad ulicami górowały armaty — wtrącił Miller. — Gdyby Hiszpanie
zaatakowali nas całą siłą, przepadlibyśmy bez ratunku.
— Szczęściem, nie zdobyli się na to — dodał Troubridge. —
Zachowywali się z wielką przezornością. Jednakże nasze położenie było
trudne. Więc Hood zaofiarował się pójść z flagą parlamentariusza do
gubernatora.
— I co powiedziałeś gubernatorowi? — spytał Nelson, zwracając się do
Hooda.
— To, co mi zlecił Troubridge — odparł Hood. — Że wcale nie chcemy
podpalać miasta, ale będziemy musieli to zrobić, jeśli jego wojska posuną się
choćby o krok przeciwko nam...
— Doskonale — chwalił Nelson. — Gubernator znalazł się w kropce.
Czegoście jeszcze zażądali?
— Aby naszym oddziałom pozwolono zaokrętować z bronią w ręku, na
nasze łodzie, a gdyby ich nie starczyło, na łodzie hiszpańskie. Jeńców wziętych
po obu stronach mieliśmy wymieniać. My, z naszej strony, zobowiązaliśmy
się...
Troubridge mu przerwał:
— Mam nadzieję, że pan to zaaprobuje, panie admirale. Powiedziałem
Hoodowi, aby obiecał, że nasza eskadra nie będzie więcej molestować
Teneryfy ani żadnej z Wysp Kanaryjskich...
— Oczywiście, że aprobuję — rzekł Nelson. — Musieliście uratować tylu
naszych ludzi, ilu tylko się dało. Zrobiłbym to samo. I wiem, że
głównodowodzący was pochwali. — Zwrócił się do Hooda. — I co na to
gubernator?
— Najpierw powiedział, że powinniśmy się poddać, jako jeńcy wojenni,
Ale ja mu na to, że jeśli nie przyjmie naszych warunków bez żadnych targów,
to puścimy miasto z dymem!
— Tak powinien stawiać warunki brytyjski marynarz! — entuzjazmował
się Nelson. A Hood zakończył relację:
— To wystarczyło. Gubernator ustąpił.
— Muszę tu dodać, panie admirale — powiedział Troubridge — że ten
gubernator, niejaki Don Antonio Guttierez, zachowywał się później szlachetnie
i po rycersku. Ufam, że pan admirał napisze do niego jakiś list z wyrazami
uznania. Nakazał, aby naszych rannych przyjęto na opatrunek do hiszpańskich
szpitali, a wszystkim naszym ludziom wydał chleb i wino. I pozwolił, aby nasza
eskadra, bez żadnych obaw molestowania, mogła posłać nà ląd łodzie po
zakupy świeżej żywności, ile tylko potrzebujemy.
— Gubernator rzekł jeszcze — dodał Hood — że zawsze ceni
męstwo, u wroga czy przyjaciela, a nasz najazd na Santa Cruz, wziąwszy
wszystko razem, był jednym z najbardziej brawurowych wyczynów,
jakie widział.
— Co z Bowenem? — pytał Nelson.
Tym razem Miller odpowiedział:
— Z wielkim żalem muszę zakomunikować, panie admirale, że padł
zabity na molo zaraz potem, jak raniono pana admirała. Zdołaliśmy
zabrać jego ciało.
Nelson ściągnął usta, wysunął dolną wargę.
— Biedny Bowen. Musimy odprawić ceremonię pogrzebową na
pokładzie jego okrętu. Zacny, dzielny druh!
Po chwili milczenia, kontradmirał zapytał:
— Jakie jeszcze ponieśliśmy straty?
— Porucznik Weatherhead zginął — odrzekł Miller. — Żałuję go
prawdziwie. Był jednym z najlepszych oficerów na „Theseusie".
— Raniono Thompsona i Fremantle'a — dodał Troubridge — ale obu
udało się przedostać na własne okręty.
— O Fremantle'a nie musimy się troszczyć — powiedział Nelson. — Jego
żona będzie go najlepiej pielęgnować. Ale będą mi potrzebne raporty o stanie
zdrowia i o "poprawie wszystkich rannych, niezależnie od stopnia. Powtórz to
innym kapitanom, Miller. Będę wizytował każdy okręt, gdy tylko mi chirurg
pozwoli — tu uśmiechnął się — albo może nawet nieco wcześniej.
Ogólne straty brytyjskie w tej utarczce wyniosły około pięćdziesięciu
zabitych, prawdopodobnie stu pięćdziesięciu utopionych i stu rannych.
Następnego dnia Nelson podyktował list do Don Antonia Guttiereza,
dziękując mu za:
„..humanitarne potraktowanie naszych rannych i za wielkoduszność wobec
wszystkich naszych marynarzy, którzy wylądowali, o czym nie omieszkam
powiadomić mego króla i pana..."
Z listem posłał beczułkę angielskiego piwa i wielką kulę sera.
Była już połowa sierpnia, gdy eskadra dołączyła znowu do floty. Nelson
codziennie ćwiczył pisanie lewą ręką i natychmiast przesłał do hrabiego St.
Vincent trochę koślawy, ale zupełnie czytelny list:
„Cieszę się niewymownie, że znowu widzę pańską flagę, panie hrabio, i że
z pańskim zezwoleniem będę mógł stawić się na pokładzie i złożyć wyrazy
respektu... Leworęki admirał nie będzie nigdy uważany za użytecznego w
służbie, więc im prędzej wycofam się do mego skromnego ustronia, tym lepiej,
ustępując miejsca innym, którzy są w pełni
zdolni służyć ojczyźnie... Mam nadzieję, że zwolni pan, panie admirale, jakąś
fregatę, by zawiozła resztki mego ciała do Anglii".
St. Vincent nie czynił wymówek z powodu porażki ekspedycji. Wiedział;
że posłał takich ludzi, którzy nie szczędzili trudu, ani nawet życia, by osiągnąć
sukces.
„Śmiertelnicy nie decydują o zwycięstwie — pisał do Nelsona. — Ty i
Twoi druhowie z pewnością zasłużyliście na nie bohaterstwem i wytrwałością,
jakich nigdy nie widziano." Hrabia zamierzał uprzedzić wizytę kontradmirała i
dodał: „Jeśli będziesz na „Seahorse", pozdrów ode mnie panią Fremantle. Ja
sam ją odwiedzę, a także złożę hołd Twemu okaleczonemu ramieniu jutro
rano, jeśli mi pozwolisz".
Oceniając rzeczy z pewnego dystansu, cała ta ekspedycja, chociaż
przeprowadzona walecznie, była chyba nierozsądna. Bez wojska nie istniała
szansa utrzymania Teneryfy. A nawet ograniczając zadanie do minimum, siły
angielskie były żałośnie słabe. Można się tylko dziwić, że człowiek o tak na
ogół trzeźwym i zrównoważonym sądzie, jak hrabia St. Vincent, wydał ten
rozkaz.
Ojczym nie zapomniał, jak wielki zaciągnął dług wobec swego pasierba.
Do Fanny napisał:
„Takie są koleje wojny, a ja mam powód do wdzięczności. Wiem, jak się
ucieszysz słysząc, że Josiah, dzięki Boskiej Opatrzności, stał się głównym
narzędziem ocalenia mego życia... Proszę Cię, abyście nie przejmowali się
zbytnio tym, co mi się przytrafiło, ani Ty ani Ojciec. Ja od dawna byłem
przygotowany na podobny wypadek..."
Nelson napisał także do Jervisa w sprawie awansu Nisbeta:
„Jeśli po stracie biednego Bowena uznasz za stosowne, aby mnie
zobligować, wiem, że to uczynisz".
Jednakże Josiah nie dostał fregaty „Terpsichore". Awansując
go na stopień kapitana, powierzono mu dowództwo okrętu szpitalnego
„Dolphin". - »
Rana kapitana Fremantle okazała się tylko powierzchowna, ale — może z
powodu niewłaściwego leczenia przez chirurga na „Seahorse", którego opieki
Nelson na szczęście uniknął — nie chciała się zagoić. St. Vincent zadecydował,
że obojga Fremantle'ow należy odesłać do kraju na „Seahorse", a razem z nimi
kontradmirała i doktora Eshelby. Obecność tego ostatniego była potrzebna nie
tylko ze względu na dwóch rannych, ale również dlatego, że Betty oczekiwała
dziecka. Hrabia nie wziął poważnie posępnej — ale może świadomie
prowokacyjnej — oceny Nelsona na temat jego własnej przyszłości w służbie
na morzu. Napisał w raporcie:
„Ufam, że obaj ci oficerowie powrócą do zdrowia, by oddać wiele jeszcze
cennych usług królowi i ojczyźnie".
A do Nelsona, gdy go odwiedził nà okręcie flagowym, by się pożegnać, St.
Vincent powiedział:
— Będę niecierpliwie czekał Twojego powrotu, jak tylko odzyskasz
zdrowie. Jest wielu doskonałych oficerów we flocie, ale na nikim tak
nie polegam, jak na tobie.
*
Jak Nelson wiedział, jego żona i ojciec byli w uzdrowisku Bath. Napisał do
nich, jeszcze z powrotnego rejsu, że usłyszą o jego powrocie, kiedy zastuka do
drzwi. Tak się też stało. Do Bath wyprawił się razem ze służącym, Tomem
Allenem, który był mu oddany tak dalece, że nawet narażał się na wymówki.
Na przykład, kiedy Nelson, wychyliwszy dwa kieliszki wina do obiadu, zażądał
trzeciego, Allen, stojąc za jego ramieniem, ostrzegał:
— Panie admirale, trzeci kieliszek czasem panu admirałowi uderza
do głowy.
Ale nawet, gdy działo się to w obecności zaproszonej do stołu kompanii,
Nelson nie okazywał gniewu wobec takich odezwań, które kto inny mógł uznać
za .impertynencję.
Minęły cztery lata, od kiedy bohater bitwy koło Przylądka St. Vincent
ostatni raz postawił stopę na ziemi angielskiej. Ów jednooki, jednoręki
mężczyzna, którego teraz Fanny i wielebny Edmund Nelson ujrzeli przed sobą,
rmał prawie zupełnie siwe włosy, tylko jego twarz pozostała młodzieńcza.
Wyglądał tak właśnie, jakim go przedstawiano na większości portretów i
rzeźb, tak jak go zapamiętały następne pokolenia.
— Mam dla ciebie dobre wiadomości i inne, nie tak dobre —
powiedział do Fanny.
Dobra wiadomość dotyczyła awansu jej syna, a nie tak dobra:
— ... bo chociaż zawezwę tutejszego lekarza, by obejrzał mój
-kikut, będę musiał ciebie prosić, byś mi codziennie zmieniała opatrunek.
Było to dla Fanny dokuczliwym ciężarem, ale musiała mu podołać.
Miejscowy lekarz nie był jednak zadowolony z przebiegu gojenia i doradził
wizytę u londyńskiego specjalisty. Kłopot powstał z powodu ligatury, która się
nie oddzieliła po amputacji, w co wdała się zapewne infekcja i sprawiała tak
silne bóle, że trzeba się było uciekać do opium, by zapewnić pacjentowi choć
trochę snu. Ale Nelson nie tracił cierpliwości ani dobrego humoru. Ból znosił
ze stoicyzmem. Jego brat William przyjechał by go eskortować do Londynu,
gdzie odwiedzili paru specjalistów, wreszcie ostatni z nich, niejaki dr Kaite,
doradził, aby zagojenie rany pozostawić „czasowi i naturze". Ta rada okazała
się dobra. Wkrótce ligatura się oddzieliła, bóle ustały. Nelson zlecił
wikariuszowi modnego londyńskiego kościoła, by oznajmił wiernym:
„Oficer składa podziękowanie Bogu Wszechmogącemu za wyleczenie z
ciężkiej rany, a także za wiele zesłanych nań dobrodziejstw".
Każdy w kościele z łatwością odgadywał, o kogo chodziło. Nelson nie był
w Anglii od czasu bitwy koło Przylądka St. Vincent i pomimo porażki na
Teneryfie witano go owacyjnie. Reprodukcje jego portretów były wszędzie w
sprzedaży.
„Na ulicach tłumy przyjmowały mnie tak, jakbym tego sobie życzył" —
pisał do hrabiego St. Vincent.
Pobyt w Londynie przedłużał się, bo wiele było spraw do załatwienia.
Nelson złożył wiïyty Lordowi Howe i kapitanowi Lockerowi: był też na
królewskim dworze, by uczestniczyć w ceremonii formalnego pasowania go na
rycerza Orderu Łaźni. Jako poręczyciela wziął ze sobą kapitana Edwarda
Berry'ego, który był z nim na okrętach „San Nicholas" i „San Josef".
— Straciłeś pan prawe ramię — powiedział król, raczej zbytecznie
stwierdzając to, co było oczywiste.
— Ale nie straciłem mej prawej ręki — odparł natychmiast Nelson —
jako że mam zaszczyt przedstawić kapitana Berry'ego waszej królewskiej
mości.
Zgodnie z obowiązującym ceremoniałem, Nelson ukląkł przed swoim
suwerenem, królewska szpada dotknęła najpierw jednego, później drugiego
ramienia i usłyszał słowa:
— Powstań, sir Horatio.
Następnie otrzymał Order Łaźni, którego tak bardzo pragnął, jako
widomego całemu światu dowodu jego zasług dla kraju. Zanim opuścił pałac,
król powiedział do niego:
— Twoja ojczyzna spodziewa się jeszcze więcej po tobie.
Miała otrzymać wszystko.
Nelson wziął też udział w uroczystości nadania mu przez Lorda Majora
Londynu honorowego obywatelstwa stolicy. Fanny nie uczestniczyła w żadnej
z tych ceremonii, chociaż przez krótki okres była wraz z nim w Londynie. Pod
jej nieobecność Tom Allen, nawet przy gościach stojąc zawsze za krzesłem
Nelsona, krajał mu mięso na talerzu.
Nowo pasowany rycerz musiał prowadzić ostry spór z biurokracją w
ministerstwie skarbu, która uprawiała politykę obstrukcjonizmu, jak zawsze.
Przedstawił właściwemu urzędnikowi memoriał stwierdzający, że w ciągu całej
swej służby w marynarce wojennej potykał się z nieprzyjacielem ponad sto
razy, a w tym cztery razy przeciwko flotom nieprzyjacielskim, trzy razy w
akcjach fregat, sześć razy przeciwko nabrzeżnym bateriom dział, dziesięć razy
na łodziach, przy lądowaniu i zdobywaniu miasta. Na lądzie służył przez cztery
miesiące. Dokument
doprawdy imponował, tak wielka była działalność Nelsona, która nie w całości
zawierała się w ogólnych sprawozdaniach, relacjach i innych materiałach.
Urzędnik przeczytał dokument z kompletną obojętnością i wyciągnął rękę,
żądając:
— ... certyfikatu' stwierdzającego, że pan rzeczywiście nie widzi na prawe
oko.
— Ale przecież każdy wie, że Nelson utracił wzrok w prawym oku pod
Calvi! — wykrzyknął William, który towarzyszył bratu w jego peregrynacjach
po urzędach.
— Nie może być żadnej wypłaty bez zaświadczenia na piśmie — odparł
ostro urzędnik i powrócił do swoich papierów.
Zirytowany Nelson odszedł i zdobył potrzebne zaświadczenie. Wówczas
wypłacono mu odszkodowanie.
— To jest tylko za jedno oko — rzekł Nelson. — Za parę dni
przyniosę certyfikat o utracie ramienia, a trochę później, Bóg jeden
wie, może za nogę?
W parę dni później zażądał odszkodowania za utratę ramienia i
postanowiwszy sobie, przezwyciężyć wszelkie przeszkody zakamieniałej
biurokracji, przyniósł odnośny certyfikat.
— Ponieważ powątpiewał pan o utracie mego oka — powiedział
do urzędnika — myślałem, że pan nie będzie mógł również dostrzec,
że nie mam ramienia!
Urzędnik nawet się nie uśmiechnął, nadal obojętny.
— Bez certyfikatu — powiedział — nie mógłbym wypłacić
odszkodowania. Muszę mieć dowód, że pan utracił ramię będąc w służbie
królewskiej. ,
— W swoim czasie zwyciężyłem Francuzów i zwyciężyłem Hiszpanów —
powiedział Nelson do brata — ale ta przeklęta skarbowa machina mego
własnego kraju pobiła mnie na głowę!
XIII NA TROPIE GENERAŁA BONAPARTE

„Rad jestem, że mogę znowu wysłać do Pana Sir Horatia Nelsona — pisał
Pierwszy Lord Admiralicji, obecnie był nim Lord Spencer, do hrabiego St.
Vincent — nie tylko dlatego, iż jestem przekonany, że nie mógłbym znaleźć
lepszego, zdolniejszego, bardziej oddanego służbie oficera, ale także dlatego,
że wiem, jak bardzo chciał go Pan mieć pod swoimi rozkazami".
Nelson zbyt czarno widział swoją przyszłość — być może niezupełnie
szczerze. Anglii nadal był potrzebny ów jednooki, jednoręki admirał,
zważywszy nieprzeciętne talenty, które szły w parze z tymi ułomnościami.
Kontradmirałowi dano dziesięcioletniego „Vanguarda", jako okręt flagowy; na
kapitana wybrał sobie Berry'ego. Przyrzeczono mu nowy okręt, „Foudroyant",
skoro tylko jego budowa zostanie ukończona. Ale jeszcze dużo miało się
przydarzyć, zanim Nelson postawi stopę na świeżych deskach nowego okrętu.
Na pożegnanie syna wielebny Edmund Nelson pisał:
„Gdybym się ośmielił postawić pytanie, czy zobaczę Ciebie znowu,
odpowiedź brzmiałaby: ile lat sobie liczysz, starcze? Vale! Vale! Domine,
vale!"
Dnia 10 kwietnia 1798 roku „Vanguard" wyszedł z Plymouth razem z
konwojem. Przybycie Nelsona do floty hrabiego St. Vincent, nadal stojącej w
pobliżu Kadyksu z załogami, niecierpliwiącymi się bezczynnością, powitano
entuzjastycznie. St. Vincent odpisał Lordowi Spencerowi:
„Ten przyjazd natchnął mnie do nowego życia... jego obecność na Morzu
Śródziemnym to po prostu konieczność..."
Wzmianka o Morzu Śródziemnym była przyczyną niezadowolenia wśród
oficerów flagowych, ponieważ nadeszły wieści, że w Tulonie szykuje się liczna
flota francuska. Po konsultacjach z Admiralicją zdecydowano, że St. Vincent,
jeśli uzna to za potrzebne, opuści Kadyks
i zabierze wszystkie swoje jednostki na Morze Śródziemne, aby zablokować
flotę francuską, lub też rozbić ją, gdyby wyszła na morze. Oficerowie uważali,
że jedna eskadra starczyłaby do tego celu, a Lord Spencer pisał:
„Sądzę, że to prawie zbyteczne sugerować panu, iżby w takim razie
eskadrę tę powierzyć Sir Horatio Nelsonowi."
Rzeczywiście, hrabia St. Vincent już dokonał tego samego wyboru, a
ponieważ Nelson był najmłodszym z flagowych oficerów w jego flocie, inni
odczuli to jako zniewagę. Jeden z nich, Sir John Orde, posunął się tak daleko, iż
wyzwał hrabiego na pojedynek. Ale wiadomość o tym w porę dotarła do króla
Jerzego III, który pojedynku zabronił.
Wielka armada, gromadząca się w Tulonie, była wynikiem wizytacji
wybrzeży flamandzkich przez generała Bonaparte w lutym 1798 roku, kiedy
Nelson przebywał jeszcze w Bath. Biorąc pod uwagę stan floty francuskiej i jej
liczebność, Bonaparte uznał, że inwazja Anglii od strony morza jest nie do
przeprowadzenia, przynajmniej na razie. Anglię trzeba zaatakować drogą
okrężną, poprzez jej handel i jej kolonie.
Oddana pod komendę Nelsona eskadra składała się, oprócz „Vanguarda" z
dwóch innych jednostek trzeciej klasy — siedemdziesięcioczterodziałowych —
„Oriona" z kapitanem Sir Jamesem Saumarezem i „Alexandra" z kapitanem
Aleksandrem Ballem, oraz z czterech fregat i jednego zbrojnego słupa. Opuścili
Gibraltar 9 maja. Nelson wydał dokładne rozkazy, aby fota się nie rozdzielała.
W osiem dni później zdobyto francuską korwetę, którą Nelson przekazał
hrabiemu St. Vincent wraz z wiadomościami uzyskanymi od jeńców:
„W Tulonie znajduje się trzynaście okrętów liniowych, siedem fregat,
dwadzieścia cztery mniejsze jednostki i od dwustu do trzystu statków
transportowych. Jaki jest port docelowy wyprawy, nie mogłem się dowiedzieć.
Chyba naprawdę jeńcy tego nie wiedzą". Nelson, dodał jeszcze: „Bardzo proszę
o nadesłanie mi posiłków, abym mógł pokonać tę flotę, gdyby wyszła z portu".
Wyjście tej floty było rzeczywiście pewnym, bowiem jedną informację
jeńcy korwety zataili przed Anglikami, albo sami o niej nie wiedzieli. Generał
Bonaparte przebywał w Tulonie, dysponując nie tylko flotą wojenną i
transportową, ale również armią. Wraz z armią mieli pożeglować inżynierowie,
architekci, uczeni wszelkiego autoramentu, rzemieślnicy, jak później
Collingwood określił, „od astronomów do praczek". Wśród dowódców tej
armii były nazwiska ustępujące sławie tylko samemu Napoleonowi: Bessières,
Murat, Junot. Flotą wojenną dowodził admirał Francis Brueys. Jego
podkomendnym był kontradmirał Pierre Charles Baptiste Sylvestre Villeneuve.
*

„Nie powinienem określać tego, co się przytrafiło »Vanguardowi« po


prostu jako wypadek." Tak pisał Nelson do Fanny pod koniec maja 1798 roku.
„Wierzę mocno, że to ręka Boga Wszechmogącego raczyła pohamować moją
nieposkromioną zarozumiałość. Z całą pokorą chylę głowę i przyjmuję karę..."
Aby „pohamować nieposkromioną zarozumiałość", jeśli to rzeczywiście
było celem, Bóg Wszechmogący — lab kapryśny los — zesłał na Zatokę
Lyońską dnia 19 maja gwałtowny sztorm. Wprawdzie, jak zwykle, na
„Vanguardzie" przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, jednakże wkrótce
po północy stenga masztu głównego poszła za burtę. I zaraz potem jej śladem
— stenga bezanmasztu. O godzinie wpół do trzeciej przedni maszt roztrzaskał
się na trzy kawałki: nieco później stwierdzono, że bukszpryt jest uszkodzony.
Nic dziwnego, że ranek zastał Nelsona w rozpaczy. W liście do Fanny pisał
dalej:
„Wyobraź sobie próżnego i zarozumiałego człowieka, przechadzającego się
o zachodzie słońca w niedzielę po swojej kajucie, jego eskadra dookoła, jego
oficerowie oczekujący, że ich poprowadzi ku sławie... I wyobraź sobie
poniedziałek rano, gdy słońce wstało, tego dumnego człowieka: jego okręt
pozbawiony masztów, jego eskadra rozproszona, a on sam tak bezsilny, że
najnędzniejsza fregata z Francji byłaby kłopotliwym gościem..."
Burza przycichła nieco, ale nadal dął silny wiatr. Załoga z najwyższym
trudem zdołała wykonać zwrot statkiem przez rufę, posługując się pozostałym
jeszcze żaglem grotowym.
„Alexander" i „Orion" lepiej przetrwały sztorm, więc Bali wziął okręt
flagowy na hol. Nelson, obawiając się że „Alexander" mógłby przy holowaniu
ulec poważnemu uszkodzeniu, dał znać Ballowi, żeby zostawił „Vanguarda"
jego losowi. Ale kapitan Bali — przystojny, wysoki mężczyzna o śmiałym
spojrzeniu i mocno zarysowanej szczęce — był ulepiony z tej samej gliny, co i
jego admirał.
— Wiem, że potrafię uratować okręt flagowy — oznajmił —
i z boską pomocą zrobię to!
I uratował. Doholował „Vanguarda" do portu St. Piętro na Sardynii. Nelson
natychmiast udał się na pokład „Alexandra", by podziękować swemu
wybawicielowi tymi samymi słowami, którymi witał Collingwooda po bitwie
koło przylądka St. Vincent:
— Przyjaciel w potrzebie jest prawdziwym przyjacielem.
Dotychczas Nelson niezbyt wysoko cenił tego kapitana, a to z dosyć
błahego powodu, mianowicie Bali lubił się modnie i elegancko ubierać;
teraz przekonał się admirał, że „fircyk" jest dobrym żeglarzem, ma własne
zdanie i można mu zaufać.
„Vanguard" wyszedł znowu na morze w ciągu zaledwie czterech dni, a to
głównie dzięki wyjątkowym umiejętnościom cieśli okrętowego z załogi
„Alexandra", którego też Nelson w następnym liście do hrabiego St. Vincent
przedstawił do awansu lub nagrody. Na uszkodzonym okręcie postawiono
stengę masztu głównego w miejsce masztu przedniego, bramstengę w miejsce
stengi i, jak pisał Berry: „wszystko obniżone w odpowiedniej proporcji".
Ale burza, która prawie że zatopiła okręt Nelsona, kosztowała go jeszcze
więcej. Kiedy naprawiono okręt flagowy, admirał otrzymał wiadomość, że
Bonaparte i jego ogromna flota wyszły z Tulonu w niewiadomym kierunku.
Może na zachód, ku Cieśninie Gibraltarskiej, może też na wschód, do Neapolu
albo portów Lewantu? Aby się dowiedzieć, jakie nieprzyjaciel ma zamiary,
Anglikom koniecznie potrzebne były fregaty, „oczy floty". A tymczasem burza
rozproszyła eskadrę, po fregatach angielskich nie zostało ani śladu. „Vanguard"
z całym pośpiechem udał się na umówione w takim wypadku miejsce
spotkania: fregat nie było. Dopiero następnego dnia przybył z Kadyksu bryg
„Mutine", dowodzony przez dawnego przyjaciela Nelsona, Thomasa
Hardy'ego.
— Spotkałem wasze fregaty, panie admirale — zakomunikował Hardy —
i rozmawiałem z oficerami. Powiadali, że „Vanguard" został tak tragicznie
uszkodzony przez burzę, iż z pewnością będzie musiał wracać do Gibraltaru dla
napraw i ponownego wyposażenia. Więc i oni tam się udają.
— A czemuś ty z nimi nie pożeglował? — pytał Nelson.
— Postanowiłem szukać pana, admirale — odpowiedział z prostotą
Hardy.
Nelson położył mu serdecznym gestem rękę na ramieniu. Później rzekł:
— I jak teraz, bez fregat, bez naszych oczu, zabrać się do szukania
francuskiej armady na całym bezmiarze Morza Śródziemnego?
Hardy milczał przez chwilę, po czym powiedział:
— Ale mam i dobre wieści dla pana, admirale.
— Więc mów, bo tamta była bardzo posępna.
— Głównodowodzący posyła panu nowe jednostki. Otrzymał posiłki z
Anglii i skieruje tutaj dziesięć najlepszych okrętów wojennych pod kapitanem
Troubridgem.
To rzeczywiście uradowało Nelsona.
— Masz listę okrętów, które mi przysyłają? — pytał.
Hardy wydostał dokument i odczytał:
— „Culloden" z kapitanem Troubridgem, „Goliath" z Foleyem,
„Minotaur" z Louisem, „Defence" z Peytonem, „Belerophon" z Darbym,
„Majestic" z Westcottem, „Zealous" z Samuelem Hoodem, „Swiftsure"
z Hallowellem, „Theseus" z Millerem i „Audacious" z Gouldem.
Nelson wziął dokument i pokazał go Berry'emu.
— Słyszałeś? Oprócz brygu Hardy'ego, który jak się z radością
dowiaduję, też zostaje z nami, to wszystko są okręty liniowe trzeciej
klasy! Nigdy nie będę mógł dość podziękować hrabiemu. I zwróć uwagę,
ci kapitanowie, z tobą, Saumarezem i Ballem, to elita, najlepsi z
podkomendnych hrabiego! Z nimi będę mógł naprawdę dać Francuzom
porządną lekcję.
Berry i Hardy dzielili radość Nelsona, ale ten znowu się zasępił.
— Tylko najpierw trzeba ich znaleźć. Fregaty, fregaty! — wołał.
— Gdybym jutro umarł, t o słowo znaleźlibyście wyryte w mym sercu!
Nelson skierował się do Zatoki Neapolitańskiej. Królestwo to było teraz
oficjalnie neutralne i flota brytyjska nie mogła zakotwiczyć w Zatoce. Nelson
wiązał nadzieję ze znajomością, jaką zawarł z Hamiltonami podczas
poprzedniego pobytu, do nich też napisał, prosząc o dostawy dla swoich
okrętów i załóg. Sir William niewiele mógł wskórać u króla Ferdynanda, który
obawiał się, że wszędobylscy szpiegowie francuscy wypatrzą każde
sprzeniewierzenie się układom o ścisłej neutralności. Ale od czegóż Lady
Hamilton! Ta, która stała, zapatrzona w morze, gdy Nelson opuszczał Neapol
na „Agamemnonie". Bez chwili wahania Emma wykorzystała swoje wpływy u
dworu, zwłaszcza u królowej Karoliny, która wydała odpowiednie zalecenia Sir
Johnowi Actonowi i pod osłoną nocnych ciemności przetransportowano na
okręty różne dostawy, między innymi pięćdziesiąt ton cytryn, jako dodatku do
żeglarskiego grogu.
Jednakże najpilniejszej potrzeby Nelsona nie udało się zaspokoić. Fregaty!
„Król Neapolu — pisał Nelson — mógłby teraz walnie przyczynić się do
zniszczenia tej zakały rodu ludzkiego, a raz utracona sposobność nie powtórzy
się więcej".
Król Ferdynand miał fregaty, ale nie chciał słyszeć o oddaniu ich do
dyspozycji floty Nelsona. To z całą pewnością sprowadziłoby na niego
niechybną zemstę Francuzów, a brytyjska flota — dodawał z nieubłaganą
logiką, na którą nie było odpowiedzi — nie osłoni go przed najazdem od strony
lądu.
Od Hamiltona nadeszła wiadomość, że Francuzi pożeglowali na Maltę.
Nelson ułożył plan ataku, ale aby zniszczyć transportowce stojące w porcie,
potrzebne były brandery, kanonierki i kutry bombardujące. Tych nie miał
wcale. A niebawem statek handlowy poinformo-
wał go, że Francuzi, zostawiwszy nieliczny garnizon na Malcie, opuścili tę
wyspę, kierując się w stronę Sycylii.
Władający Maltą rycerze zakonu Św. Jana, Francuzi, choć ich Wielki
Mistrz był Niemcem, skwapliwie poddali wyspę Bonapartemu, który
zlikwidował zakon i napełnił ładownie okrętu flagowego „L'Orient"
dowodzonego przez kapitana Brueysa skarbami wartości siedmiuset milionów
franków. Ale zanim opuścił wyspę, wyzwolił również wszystkich żyjących tam
niewolników.
Wiadomość o dalszym kursie floty francuskiej potwierdziła przypuszczenia
Nelsona co do zamiarów Bonapartego.
„Jeżeli minie Sycylię — pisał do Lorda Spencera w liście, który miał być
wysłany do kraju z dyplomatyczną pocztą Hamiltona — potwierdzą się moje
domysły o ich planie zawładnięcia Aleksandrią i całym Egiptem, jako wrotami
do Indii... Ale nawet gdyby chcieli się dostać na antypody, wasza lordowska
mość może być pewien, że nie stracę żadnej sposobności, by stawić im czoło".
Ale czekało go jeszcze wiele rozczarowań. Francuzi mieli w swym ręku
większą część północnych wybrzeży Morza Śródziemnego, więc z obawy przed
nimi mało statków handlowych krążyło po tych akwenach. Nie było u kogo
zasięgnąć języka. Nelson zwołał swoich kapitanów na naradę.
— Ostrzeżono mnie — powiedział im — abym nie pozwolił Francuzom
przedostać się na zachód od nas. Najniebezpieczniejszą decyzją byłoby czekać
na rozwój wypadków tu, gdzie jesteśmy, strzegąc królestwa Neapolu, śledząc
pogodę i upewniając się, że nieprzyjaciel nie może nas wyminąć. Ale mamy
przeważające wiatry zachodnie. Taka ciężka armada, jak ich, nie da rady wejść
na Atlantyk przy przeciwnych wiatrach. Z drugiej strony Egipt byłby dla nich
łatwy do osiągnięcia.
Przeciętny wiek kapitanów angielskich nie sięgał czterdziestki.
Niecierpliwi, nie mieli ochoty czekać na Morzu Śródziemnym, zwłaszcza
wobec braku fregat. Chcieli akcji, chcieli szukać nieprzyjaciela, chcieli bitwy.
Podjęto decyzję żeglowania do Egiptu.
Troubridge zaproponował, aby kontradmirał przeniósł swoją flagę na jakiś
okręt regularnie wyposażony. Ale Nelson odmówił. Na „Vanguardzie"
wyruszył, na „Vanguardzie" chciał pozostać, jak długo to będzie możliwe.
Żeglowano przy trudnej, chmurnej pogodzie. W pewnym momencie
Anglicy przecięli linię kursu floty francuskiej. Gdyby Nelson miał swoje
fregaty — albo fregaty króla Ferdynanda — wykryto by niewątpliwie obecność
Francuzów w pobliżu. Brueys miał informację o pościgu i zamiast wziąć kurs
wprost na Aleksandrię, pożeglował na północ, w kierunku Krety. Nelson wziął
kurs na Egipt.
— Polegamy tylko na przypuszczeniach i domysłach — pisał kapitan
Saumarez na pokładzie „Oriona" — nie mamy żadnych konkretnych
informacji. Dni jeszcze muszą upłynąć, zanim skończy się ta
okrutna niepewność".
Niepewność się skończyła — ale nie sukcesem. Gdy na horyzoncie ukazała
się Aleksandria,- nie było tam francuskiej floty. Wielkie westchnienie
rozczarowania na wszystkich okrętach angielskich. I nie tylko westchnienia —
parę żeglarskich przekleństw także. Nelson znowu wezwał kapitanów na okręt
flagowy.
— Wszystko na próżno, jak na razie — powiedział. — Ale jednak
ja nie wierzę, aby Francuzi zamierzali iść na zachód. Nie możemy się
poddawać desperacji. Musimy nadal ich szukać. Może się udali na
wybrzeża syryjskie?
Wszyscy się na to zgodzili. Ani jeden kapitan nie stracił zaufania do swego
kontradmirała, ale byli mocno przygnębieni pechem, który ich prześladował. O
tej ucieczce Bonapartego Nelson pisał: „Dzieci diabła mają diabelskie
szczęście".
Kiedy szczęście obracało się na jego stronę, zasługę za to przypisywał
oczywiście Bogu.
Nelson wziął kurs na północny-wschód. 1 zaledwie ich żagle znikły za
horyzontem, wartownicy na wieżach fortu Aleksandrii dostrzegli nadciągające
od zachodu żagle floty francuskiej. Anglicy za bardzo się pospieszyli. Mniej
energiczny admirał byłby prawdopodobnie przyłapał francuską flotę, zanim
dotarła do Aleksandrii; a gdyby Nelson miał do dyspozycji fregaty, nie
zgubiłby nieprzyjaciela, lecz wydał mu bitwę. Praktycznie biorąc, Napoleon
miał teraz wolny dostęp do Egiptu. Jednakże jeden z najwcześniejszych
biografów Napoleona, poeta Robert Southey pisał, że gdyby obie floty spotkały
się wówczas i gdyby Anglicy nie dopuścili Francuzów do Egiptu, człowiekiem,
który najwięcej by na tym zyskał, był Napoleon Bonaparte.
„Historia przedstawiłaby go jako wielkiego żołnierza — dowodził Southey
— pisano by o karierze, wróżonej całym szeregiem .zwycięstw
bezprzykładnych w nowoczesnych dziejach... Nie dokonałby tych zbrodni,
kąpiących go we krwi czerwieńszej od purpury, dla której je popełnił; tych
perfidnych czynów, morderstw o północy, uzurpacji i bezwzględnej tyranii,
skazującej jego imię na powszechne potępienie teraz i na zawsze".
Skoro tylko stało się wiadomym, że wbrew wysiłkom Nelsona Francuzi
dotarli do celu, w niektórych kręgach podniosły się przeciw niemu głosy
potępienia. Jeszcze poprzednio, gdy młodemu kontradmirałowi powierzono tak
ważne dowództwo na Morzu Śródziemnym, dwóch starszych admirałów
podało się do dymisji na znak protestu.
Oni i ich przyjaciele twierdzili teraz, że Nelson popełnił niewybaczalne błędy.
A w ogóle to mężczyzna poniżej czterdziestki nie jest jeszcze zdolny dowodzić
flotą w misji o kluczowym znaczeniu. Żądano odwołania go i rezygnacji tych,
którzy go mianowali. Nelson nic o tej burzy na razie nie wiedział, ale gdyby
wiedział, zrozumiałby jej przyczyny. W przewidywaniu takiej właśnie reakcji
napisał do głównodowodzącego i do Admiralicji:
„Można by utrzymywać, że nie powinienem był podjąć tak dalekiej
wyprawy bez pewniejszych informacji. Moja odpowiedź jest prosta: skąd
miałem wziąć te informacje? Rząd Neapolu i Sycylii nie wiedział nic. Miałem
bezczynnie i cierpliwie czekać wieści? Jeśli celem Francuzów był Egipt,
dostaliby się do Indii, zanim mógłbym o tym posłyszeć. Nic nie robić — to
byłoby haniebne. Więc posłużyłem się moimi domysłami. Stoję przed sądem
waszych lordowskich mości, i jeżeli, wziąwszy pod uwagę wszystkie
okoliczności, uznacie, że postąpiłem błędnie, dla dobra naszego kraju powinien
mnie zastąpić ktoś inny: gdyż w tej chwili, kiedy wiem, że Francuzów nie ma w
Aleksandrii (zapewne właśnie tam byli) nadal utrzymuję, że miałem słuszność i
według tej mojej opinii musicie mnie oceniać".
Hrabia St. Vincent nie był człowiekiem nerwowym. Jeśli komuś zaufał,
nie odbierał swego zaufania bez ugruntowanych powodów.
Gdy flota angielska dotarła do Syrakuz na wschodnim wybrzeżu Sycylii,
znikąd nie zdobywszy żadnych użytecznych wiadomości, dokonała „pełnej
rundy sześciuset lig morskich" — według własnych słów Nelsona. Trzeba było
znowu zaopatrzyć się w wodę i żywność.
„Nie można sobie wyobrazić bardziej nużących i trudnych dni" pisał biedny
admirał. — Trzeba najlepszego prowiantu i największych starań by utrzymać
załogi w dobrej formie. Na razie nie mamy ani jednego chorego".
Gubernator Syrakuz upierał się przy neutralności królestwa. Nie zezwolił,
by więcej niż cztery angielskie okręty naraz wchodziły do portu. Czy już wtedy
Nelsona pociągała piękna Lady Emma, nie wiadomo; ale do niej, a nie do
brytyjskiego posła przy dworze neapolitańskim zwrócił się teraz o pomoc. Być
może powodem była tylko pamięć że to jej wpływ u królowej Karoliny
wyjednał mu poprzednio zaspokojenie najpilniejszych potrzeb floty. List był
pisany w tonie niezwykle, jak na niego, szorstkim:
„Traktują nas tu skandalicznie, a królewski sztandar znieważają... Jeżeli
mamy zostać wyrzuceni z każdego portu Królestwa Neapolu i Sycylii, to im
prędzej się stąd wyniesiemy, tym lepiej... Modlę się tylko, by napotkać
Francuzów i całą moją złość wywrzeć na nich".
Ten list — razem z niewątpliwą sympatią Lady Hamilton dla
jego autora, a wielkim uznaniem dla niego jej męża — odniósł pożądany
skutek. Do gubernatorów Sycylii wysłano tajne rozkazy. Flota otrzymała
wszystko, co było potrzebne. Nelson jednakże nie chciał marnować czasu na
wyposażenie od nowa „Vanguarda", ani też nie zgodził się przenieść swojej
flagi na inny okręt, chociaż przyznał, że:
„... nikt zapewne oprócz mnie nie kontynuowałby służby tak długo w tak
nędznej kondycji".
Nie było w tym żadnego celu, ani żadnej zasługi: po prostu jego upór.
Okręty zaopatrzono w wodę na wyspie Ortygii, w porcie syrakuzańskim, gdzie
znajdowało się słynne źródło. O tym Nelson pisał w następnym liście do
Hamiltonów, których tym razem nie spotkał osobiście, gdyż pozostali w
Neapolu:
„Dzięki waszym wysiłkom jesteśmy zaprowiantowani i zaopatrzeni w
wodę; a z pewnością, nabrawszy wody ze źródła Aretuzy, odniesiemy
zwycięstwo. Pożeglujemy z pierwszą bryzą i możecie być pewni — tu użył
parokrotnie powtarzanej metafory — że powrócę uwieńczony; albo laurami,
albo cyprysem".
Jednocześnie pisał z odrodzonym zaufaniem we własne siły do hrabiego St.
Vincent:
„Wasza Lordowska Mość pozbawił się fregat, aby mnie wyposażyć; burza
mi je odebrała. Ale jeśli tylko Francuzi są na wodzie, odnajdę ich i zmuszę do
przyjęcia bitwy..."
Dnia 25 lipca angielska flota wyszła ponownie w morze. Żeglowali w
trzech zwartych dywizjonach: dwa gotowe do bitwy z flotą Brueysa, a trzeci
przeznaczony do wykonania tego, co winno było należeć do obowiązków
fregat: zniszczenia transportowców. W trzy dni później Troubridge zagarnął
francuski bryg z ładunkiem wina. Jego kapitana potraktowano z całą kurtuazją,
lecz przewieziono na pokład „Vanguarda":
— Proszę powtórzyć admirałowi — powiedział do niego Troubridge —
coś mi pan powiedział o poruszeniach wielkiej floty francuskiej.
Francuz był zapewne zbyt przestraszony, by ułożyć odpowiednie
kłamstwo. Troubridge, znając dobrze francuski, służył za tłumacza:
— Och, to było już ze cztery tygodnie temu — zaczął francuski kapitan.
— Widziałem ich, jak szli na południowy zachód od Krety.
— Jest pan pewien? — nalegał Nelson. — To prawda?
— Oczywiście, że jestem pewien. Cóż by mi przyszło z tego, gdybym
zełgał? Ta flota jest teraz w Egipcie.
Nelson podziękował mu, dał w prezencie angielski ser i odesłał z
powrotem na jego bryg.
— To nie pora na to, by brać drobne pryzy — powiedział. —
Mieliśmy rację! Egipt! Tylkośmy pożeglowali za szybko i przybyli tam za
wcześnie.
Anglicy znajdowali się wtedy w pobliżu greckiego przylądka Matapan
(obecnie Tairanon). Kapitan Bali zatrzymał inny jeszcze statek i zdobył
potwierdzenie informacji.
— Więc przesygnalizuj, że idziemy pod pełnymi żaglami na Aleksandrię!
— zlecił Nelson kapitanowi Berry. — I niech ściśle trzymają się formacji.
Nelson nigdy nie tracił czasu na morzu i nigdy nie dopuszczał, by jego
załogi się nudziły w bezczynności. Teraz, jak i w początkach poszukiwań,
chociaż wszyscy byli w wielkim napięciu oczekiwania, admirał pilnie ćwiczył
gotowość całej floty do bitwy. Musztra obsługi dział i praktyka w strzelaniu z
ręcznej broni odbywały się codziennie. Powtarzano wciąż i wielokrotnie
wszystko, co następowało po wydaniu rozkazu: „Załoga na stanowiska!".
Powtarzano tylokrotnie, że ludzie funkcjonowali jak dobrze naoliwiona
maszyna. Przygotowania były tak drobiazgowe, że na przykład kapitan Bali
kazał trzymać każdy zapasowy kawał płótna czy żagli nieustannie namoczony i
ciasno zwinięty w twardy, niezapalający się walec.
Celem Nelsona, do którego nieustannie w ćwiczeniach powracał, było
przełamanie tradycyjnej linii bojowej nieprzyjaciela. Przebicie się przez nią.
Atakowanie z obu stron. Wywołanie ogólnego zamieszania, w którym lepsi
kanonierzy brytyjscy mogliby wyrządzić najwięcej szkód. Czegoś w tym
rodzaju próbował już Lord Howe na Atlantyku w roku 1784, ale tylko
częściowo mu się udało, ponieważ nie wszyscy jego podkomendni w pełni
rozumieli swoje zadania, albo też nie wierzyli, że można w ten sposób osiągnąć
sukces. Nelson w wielokrotnych dyskusjach upewnił się, że żadnych
podobnych wątpliwości nie pozostało w umysłach jego kapitanów.
Wcześniej, z początkiem poszukiwań, kontradmirał podjął niebanalną na
owe czasy procedurę rozesłania ankiety do wszystkich kapitanów z
zapytaniami, co by zrobili w różnych określonych możliwościach napotkania
Francuzów. Teraz, kiedy tylko pogoda pozwalała, wzywał ich na pokład
„Vanguarda", by przedyskutować odpowiedzi i konkretnie sprecyzować
funkcje, które każdy z nich miał pełnić w bitwie. Przy okazji poznawał
dokładniej charaktery i usposobienia swoich podwładnych. Jego podstawowa
zasada była prosta: „Żaden kapitan nie popełni błędu, jeżeli zestosuje burta w
burtę swój okręt z francuskim". W tej, tak później nazwanej „szkole
kapitanów", umysły wszystkich starszych oficerów floty zostały wykute według
jednego modelu. Rzadko kiedy istniał tak jednolity zespół, a Nelson przezwał
go swoim bractwem.
Wiedział, że jego osobista odwaga i plan bitwy, chociaż znaczą
wiele, jeszcze nie zadecydują o zwycięstwie. Sprawność, wyćwiczenie i duch
bojowy marynarzy, którymi dowodził, odgrywały ważną rolę. Kapitanowie i
inni oficerowie codziennie musztrowali załogi, pouczali o ich
odpowiedzialności, wskazując, jak porażka lub błąd jednego człowieka może
wpłynąć na klęskę wszystkich, a dobrze wykonany obowiązek stać się źródłem
sukcesu.
— Nasi żeglarza są ludźmi, od których zależy los Europy — rzekł
Nelson.
Zapewne przesada, ale ponieważ powiedział to Nelson, marynarze mu
wierzyli.
*
Dnia 1 sierpnia na horyzoncie ukazały się minarety Aleksandrii i maszty
statków w porcie. Ale francuskiej floty znowu ani śladu. Nelson rozkazał iść
dalej na wschód, a oficerowie z posępnymi twarzami zasiedli do obiadu.
„Nie przypominam sobie — notował Saumarez — abym kiedykolwiek czuł
się tak beznadziejnie zgnębionym, jak wtedy, gdyśmy usiedli do stołu. Można
sobie wyobrazić, co za zmiana zaszła, gdy w chwili, kiedy zdejmowano obrusy,
wpadł oficer wachty z raportem: „Panie admirale, właśnie sygnalizują, że
nieprzyjaciel jest w Zatoce Abukir i stoi w szyku do bitwy!"
Gdy Nelson wyszedł z kabiny na pokład rufowy okrętu flagowego, załoga
wybuchnęła radosnymi okrzykami, podjętymi natychmiast przez załogi na
wszystkich okrętach.
Generał Bonaparte i jego armia, oczywiście, odeszli dawno. O tej porze
byli już panami Egiptu, a ich wódz założył główną kwaterę w Kairze. Ale
Nelson był pewien, że ma w swym ręku Brueysa i nie zamierzał zaniedbać
szansy odcięcia wojsk Bonapartego od ich ojczyzny.
— Jeśli zwyciężymy — mówił Berry — cały świat się będzie radował
razem z nami!
— Tutaj nie ma „jeżeli" — odparł Nelson. — Nasze zwycięstwo jest
pewne. Kto przeżyje, by o nim powiedzieć, to już inna rzecz... J u t r o o tej
porze zyskam tytuł para albo grób w Opactwie Westminsterskim.
Czerwona flaga załopotała na „Vanguardzie". Każdy na pokładzie swego
okrętu, członkowie „Bractwa Nelsona" wydali rozkaz:
— Cała załoga na pokład!
Odpowiedziały werble:
— Gotuj się do akcji!
XIV POGROM

Abukir był podówczas i jest nadal osadą rybacką, położoną o jakieś pięć
mil na wschód od Aleksandrii, w przepysznej zatoce o ogromnie regularnym
łuku długości trzydziestu mil, zakończonym od zachodu ujściem jednego z
rozgałęzień Nilu koło Rosetty (dzisiaj Raszyd). Dookoła wysuniętego w morze
przylądka w pobliżu Abukiru — w stronę najgłębszego wycięcia zatoki —
kryły się pod falami niebezpieczne, wielkie mielizny.
Dobiegała godzina druga po południu dnia 1 sierpnia roku 1798, gdy
francuski admirał Brueys nakazał natychmiastowy powrót na okręty marynarzy,
wysłanych na ląd do kopania studni. Ci niebawem ujrzeli przyczynę naglącego
rozkazu: angielska flota zbliżała się szybko, idąc z silną północno-zachodnią
bryzą. Około godziny czwartej widać już było całą flotę angielską, pod pełnymi
żaglami, nie trzymającą się żadnego ustalonego szyku: czternaście okrętów
liniowych, z których dwa — „Alexander" i „Swiftsure", wysłane na rekonesans
w pobliżu Aleksandrii — szły w sporej odległości od pozostałych.
Eskadra francuska stała zakotwiczona o półtorej mili od wybrzeży, to jest
co najmniej o pół mili dalej, niż to było potrzebne ze względu na wielkie
mielizny. Trzynaście okrętów wojennych tworzyło jakby lekko wygiętą linię
długości jednej mili, stojąc w szyku torowym, odległości między nimi wynosiły
około pięćdziesięciu jardów. Były to jednostki większe i na ogół lepiej
uzbrojone od angielskich. Blisko końca tej formacji stał trzecioklasowiec
„Guillaume Tell", pod kontradmirałem Villeneuve. Dla wzmocnienia środka
wygiętego łuku, Brueys umieścił dwie fregaty i dwie kanonierki pomiędzy
większymi okrętami a lądem.
Francuski admirał nie wierzył początkowo, że zostanie zaatakowany
jeszcze tego samego dnia. Zanim Anglicy dotrą do zatoki i wyminą mielizny,
zapadnie już ciemność. Tylko najzuchwalszy adwersarz, rozmyślał Francuz,
zaatakuje go na tak silnej pozycji, nie posiadając znacznej ogniowej przewagi.
Tylko że jego adwersarz tego dnia rze-
czywiście był jednym z najzuchwalszych, chociaż nie lekkomyślnym. Starannie
i długo szkolił swych kapitanów właśnie po to, by byli gotowi na tę godzinę.
Miał umysł przenikliwy jak ostrze noża, potrafił w mgnieniu oka ocenić
sytuację, podchwycić sposobność. I te cechy podpowiedziały mu teraz, by nie
zwlekał.
*
Po obiedzie Nelson wydał rozkaz, by okręty stanęły w szyku bitewnym.
Wielkie żaglowce wślizgiwały się posłusznie na swoje pozycje. Admirał zszedł
do kabiny.
„Nie mogłem się jednak powstrzymać — pisał później — by nie wysuwać
głowy przez okno i nie obserwować francuskich jednostek, chociaż ząb mnie
bolał jak wszyscy diabli. W pewnej chwili, gdy im się przypatrywałem,
usłyszałem, jak dwaj marynarze na stanowisku przy dziale w pobliżu
rozmawiali ze sobą. Jeden rzekł: »Bodajby ich piekło pochłonęło! Popatrz na
nich! Są tutaj i jeśli my ich nie pobijemy, to oni pobiją nas. Więc znaczy się,-
my musimy ich pobić. Ot i wszystko!«. Wówczas pojąłem, z jakiej gliny są
ulepieni ci, którymi dowodzę..."
Okiem bystrego zawodowca Nelson dostrzegł od razu, że największe,
najgroźniejsze jednostki nieprzyjacielskie — okręt flagowy Brueysa
„L'Orient", o stu dwudziestu działach, i trzy okręty siedemdziesięciodziałowe
— zajmowały sam środek formacji.
— Co mam sygnalizować? — pytał porucznik służby sygnalizacyjnej.
— Jak najmniej — odparł admirał. — Każdy kapitan wie, czego chcę i
wie, co ma robić!
I zwrócił się do Berry'ego:
— Nasze jednostki mogą się przedostać pomiędzy Francuzów
a wielką mieliznę. Gdzie jest dość miejsca, by okręt się kołysał, tam
go starczy, by zakotwiczyć.
Podczas długotrwałych/ poszukiwań floty francuskiej, na nieustannych
naradach, Nelson wciąż podkreślał, że jeśli dopadnie wroga na kotwicowisku,
plan będzie polegał na rzuceniu wszystkich sił w jeden punkt szyku
nieprzyjacielskiego i rozbicie go, zanim by pozostałe jednostki zdążyły przybyć
z odsieczą.
„Vanguard" cofnął się na szóste miejsce szyku torowego. Nelson
obserwował, jak czołowo wysuwały się: „Zealous" z kapitanem Hoodem i
„Goliath" z kapitanem Foleyem. Była godzina szósta piętnaście po południu,
gdy weszły w zasięg awangardy francuskiej. Teraz Nelson jednak wtrącił się i
kazał przesygnalizować, aby każdy okręt floty wywiesił cztery światła na
szczycie swego bezanmasztu: chodziło o to, by wskazywać kierunek później
włączającym się do bitwy i by zapobiec
niebezpieczeństwu strzelania do własnych jednostek. A zwracając się do
Berry'ego, zauważył:
— Patrz, „Goliath" wysuwa się przed „Zealousa".
Załoga „Zealousa" miała na tyle ducha sportowego, że powitała szybszy
okręt trzema donośnymi okrzykami na wiwat.
Francuzi otworzyli regularny boczny ogień wzdłuż całej swojej linii.
Angielskie okręty przyjęły to w milczeniu. Ich załogi szykowały się do rzucenia
kotwic.
— No i widzisz, Berry, stary druhu — mówił Nelson — że nasza
„kapitańska szkoła" dobrze się przydaje. Foley i Hood tak samo rozumują, jak
ja... — wskazał „Goliatha" i „Zealous".
Rzeczywiście, „Goliath" już okrążał wiodący okręt francuski, „Le
Guerrier", i wchodził między pozycje nieprzyjacielskie a mieliznę, na którą tak
liczył Brueys, jako na pewną osłonę floty od flanki. Anglik rzucił kotwicę
naprzeciwko drugiego w szyku okrętu francuskiego „La Conquérant" i w
dziesięć minut zestrzelił mu maszty: a „Zealous" żeglując w ślad za nim po
wąskim, kanale, natychmiast związał się w walce z „Le Guerrierem".
W ten sposób kapitanowie Nelsona, każdy na własną rękę i wykorzystując
własną inicjatywę, jak ich uczył admirał, rozpoczęli bitwę. Słońce właśnie
zachodziło. Z brzegu przypatrywał się oddział Beduinów z dzidami w
gotowości. Nie wiedzieli w jak trudnej sytuacji znalazł się francuski admirał,
który — nie wyobrażając sobie, aby można było wymanewrować na wąską
przestrzeń między jego formacją a mielizną, bo nie sądził, jak Nelson, że „gdzie
jest dość miejsca, by okręt się kołysał, tam go starczy, by zakotwiczyć" — nie
poczynił przygotowań do walki na swych jednostkach od strony lewej burty.
Nie uporządkowano baterii: wokół dział walały się stosy luźnego takielunku,
lin, zapasów.
Trzy dalsze okręty angielskie, „Orion", „Audacious" i „Theseus",
przedostały się pomiędzy Francuzów a mieliznę, rzucając kotwice dalej wzdłuż
szyków Brueysa. Nelson ściągnął wargi, potarł kikut prawego ramienia, co
stawało się jego przyzwyczajeniem w chwilach napięcia i wykrzyknął:
— Wspaniale! Dzisiaj rozgromimy flotę Bonapartego! — a do
Berry'ego dodał: — Trzymaj „Vanguarda" na nawietrznej. Możemy
walić we Francuzów z dwóch stron i rozbijemy czoło i środek ich
szyków, zanim ich okręty z końca linii nadążą z pomocą.
Francuska fregata „La Sérieuse", stojąca blisko brzegu, ośmieliła się oddać
salwę w „Goliatha". Foley krzyknął:
— Zatopić im tę łajbę! Co ona tutaj robi?
Tak tedy „La Sérieuse" pierwsza padła ofiarą tej bitwy. „Goliath"
przestrzelił jej stery, a „Orion" oddał na nią boczną salwę. Fregata
osiadła na mieliźnie, ale nie spuściła flagi do następnego ranka. Angielskie
okręty zwróciły działa ku groźniejszym przeciwnikom.
*
W godzinę po rozpoczęciu bitwy wszystkie czołowe okręty francuskie
znajdowały się pod ogniem co najmniej dwóch jednostek angielskich, po jednej
z każdej strony. Nelson wciąż pocierając swój kikut — nazywany później
„nelsońską płetwą" — wołał w podnieceniu:
— To właśnie jest takie zamieszanie, jakie zaplanowałem! Nasze „bractwo
kapitańskie" spisuje się wspaniale! Zatopimy lub zagarniemy każdy francuski
okręt, który się ośmieli do nas przybliżyć!
Ale i Anglicy ponieśli dotkliwą stratę. „Culloden" pod Troubridgem,
holując pryza i spiesząc się, by rychło wrócić do walki, podszedł odrobinę za
blisko mielizny — i utknął. Wszelkie wysiłki załogi, by go zepchnąć, na nic się
nie zdały. Tak tkwił przez całą noc, a marynarze rozpaczali, ponieważ nie
mogli brać udziału w toczącej się bitwie. Jednakże „Culloden" odegrał
pożyteczną rolę — oświetlonego znaku, który przestrzegał przed podobnym
losem później nadchodzące okręty, „Ale-xandra" i „Swiftsure". Kapitan
Thomas Hardy na brygu „Mutine" próbował dopomóc „Cullodenowi", ale
nadaremno.
Do kontradmirała Villeneuve'a nie przesygnalizowano, by postawił żagle i
szedł na odsiecz Francuzom w centrum i na przodzie formacji, gdzie ich mocno
przyciśnięto. Co prawda, byłoby mu bardzo trudno to uczynić, gdyż wiał silny
wiatr przeciwny.
Noc zapadła. Panował straszny chaos. Tylko w chwilach, gdy salwy
armatnie rozjaśniały ciemności, Nelson mógł dostrzec, co się działo poza
pokładami „Vanguarda" i francuskiego „Spartiata", wziętego w dwa ognie, bo
po jego drugiej stronie stanął „Theseus". Ale ufał swemu „kapitańskiemu
bractwu", ich wyszkoleniu, i temu, że zaletą jego planów była prostota. Toczył
się szereg pojedynków na salwy działowe, tu i ówdzie walczono już na
pistolety. Bardzo dobrze w tym zamieszaniu spisywały się tak zwane
„karonady", działa o szerokiej, krótkiej lufie i dużej sile rażenia na małą
odległość, a tego typu dział było pod dostatkiem w wyposażeniu angielskich
okrętów. Hałas bitwy stał się ogłuszający. Pomiędzy salwami armatnimi
dawały się słyszeć jęki rannych i wrzaskliwe „Hurra!" kanonierów, gdy im się
udało trafić w upragniony cel.

Po bitwie każdy wspominał szczegóły tragiczne i bohaterskie. Cieśla z


załogi „Goliatha" opisywał, jak kanonier rozkazał chłopcu okrętowemu
przynieść naboje. Chłopiec, siedząc na skrzynce z amunicją, nie odpo-
wiedział. Kanonier szturchnął go, ponaglając do pośpiechu, a ten padł sztywno
na pokład — martwy. Ten sam cieśla wspomina marynarza, który podnosił w
prawej ręce płonący lont, by wystrzelić z działa, kiedy kula zraniła go w to
ramie, tak że niemal je oderwała. Marynarz chwycił lont w lewą rękę i
wystrzelił, a dopiero potem zszedł pod pokład do chirurga.
„Swiftsure" pod kapitanem Hallowellem i „Alexander" pod Ballem dotarły
wreszcie do centrum szyku francuskiego. Kapitan Derby'na „Belerophonie" z
całą zuchwałością stanął u boku potężnego „Orientu", okrętu flagowego
Brueysa, przewyższającego rozmiarami prawie dwukrotnie małego Anglika:
jedna salwa z dolnego pokładu francuskiego miała większą siłę ognia od całej
bocznej salwy „Belerophona". Okręt angielski ciężko zapłacił za swą śmiałość.
Zestrzelono mu wszystkie maszty i olinowanie, światła poleciały za burtę,
utracił w rannych i zabitych blisko dwustu ludzi załogi. Odszedł dryfując na
zawietrzną, ale bandery nie spuścił.
Francuzi walczyli heroicznie. O siódmej, tuz po zapadnięciu mroku,
admirała Brueysa raniono w głowę i rękę. Pozostał na pokładzie, nie zgadzając
się zejść na dół dla opatrunku. W pół godziny później kula armatnia urwała mu
prawą nogę, nieomal przecinając go na pół. I wciąż nie zgadzał się, by
go przeniesiono do kokpitu.
— Zostawcie mnie tutaj — rozkazał. — W sercu bitwy. To najlepsze
miejsce na żeglarską śmierć.
Kapitan Dupetit Thomas na okręcie „Tonnant" stracił obie ręce i nogę. On
też nie zgodził się, by go zniesiono pod pokład, lecz kazał umieścić swój
biedny korpus w dużym cebrzyku i zanieść się na pokład rufowy, gdzie do
ostatka nie pozwala! spuścić bandery, chociaż na jego okręcie wszystkie
maszty były zestrzelone, a wszystkie działa uszkodzone.
„Swiftsure" od strony zewnętrznej, a „Alexander" od wewnętrznej na
spółkę zaatakowały olbrzyma „L'Orient". W tym momencie bitwy wszystkie
prawie okręty francuskie, nie licząc trzech fregat, wciąż walczyły albo też
jeszcze nie włączyły się do walki. Ale niebawem „Le Conquérant" poddał się
kapitanowi Gouldowi z „Audaciousa": Z czterystu marynarzy pokonanego
okrętu stu pięćdziesięciu już zabito, a rannych była ponad połowa. W ciężkiej
sytuacji znalazł się też „Le Guerrier". Kapitan Hood parokrotnie wzywał okręt
do poddania się i uratowania życia przynajmniej części załogi.
„W końcu znużyło mnie — pisał później Hood — takie masakrowanie
ludzi, więc posłałem szalupę do abordażu, a wówczas porucznik w zastępstwie
zabitego kapitana, zgodził się wciągnąć światło i opuścić w dół na znak
poddania."
Po stronie francuskiej było jeszcze jedenaście okrętów wojennych i trzy
fregaty, a po stronie angielskiej, po stracie „Belerophona" i „Cullodena" —
dwanaście okrętów, ale o mniejszej liczbie dział, Brueys leżał zabity, Nelson
wciąż jeszcze nietknięty. Dopiero około godziny wpół do dziewiątej
angielskiego admirała zranił odłamek żelazny, uderzając go w czoło. Przecięta
skóra zwisła mu na oko, a krew, zalewając całą twarz, oślepiła go chwilowo.
Berry chwycił go w ramiona, gdy padał. Nelson wykrzyknął:
— Koniec ze mną! Powiedzcie mojej zonie...
Berry jednak nie sądził, by rana była aż tak poważna. Kazał admirała
znieść natychmiast do kokpitu. Chirurg zostawił rannego, którego właśnie
opatrywał i pośpieszył do Nelsona, ale ten odtrącił go:
— Nie, nie! Po kolei! Chcę czekać razem z moimi dzielnymi
druhami w takiej kolejności, jak nas przyniesiono!
Cierpiał dotkliwy ból, ale uparł się:
— Nie zgodzę się, byście dotknęli mojej rany, dopóki każdy, kogo
przyniesiono przede mną, nie zostanie opatrzony.
Na szczęście, przewidywania Berry'ego okazały się trafne. Rana nie była
poważna. Po bitwie w dzienniku chirurga okrętowego zapisano:
„Sir Horatio Nelson K. B. (Knight of the Bath — Kawaler Orderu Łaźni),
rana na czole nad prawym okiem: kość czaszki obnażona na długości ponad
jednego cala: przecięcie skóry długości trzech cali".
Lekarz założył opatrunek: ból jeszcze nie ustąpił, a Nelson już. rozkazał
zawezwać „Minotaura", aby mógł podziękować jego kapitanowi za pomoc,
okazaną w walce „Vanguarda" przeciwko „Spartiate" i „Aquilonowi". Obie
jednostki francuskie pokonane, musiały się wycofać. W miarę zbliżania się
krytycznego momentu bitwy zwycięstwo przechylało się coraz wyraźniej na
stronę Anglików.
*
Około godziny dziewiątej Nelson posłyszał w kokpicie okrzyk z pokładu:
— Pożar na „Oriencie"!
Hallowell pierwszy dostrzegł płomienie, buchające z jednej z kabin
francuskiego okrętu flagowego. A takie jest okrucieństwo wojny, ze na ten
widok nie tylko Hallowell, ale wszyscy inni angielscy kapitanowie znajdujący
się w pobliżu, skierowali ogień każdego ze swych dział na dotknięty pożarem
okręt. Cały „Orient" ogarnęły płomienie, rozszerzające się gwałtownie, bo
trafiły, na beczułki z farbą i inne łatwopalne materiały, pozostawione na
pokładzie. Ocalały z katastrofy Francuz, chorąży Lachenède, pisał później, że
„wszystko w tym pechowym momencie jakby sprzysięgło się, by
powiększyć chaos. Pompa, jak się
okazało, była uszkodzona. Siekiery ukryte pod szczątkami takielunku. Wiadra,
zwykle trzymane w pogotowiu na forkasztelu — porozrzucane wszędzie..."
Oczywiście był to nie tylko pech, ale brak-dyscypliny i niedbałość w
przygotowaniu do bitwy. A mieli Francuzi dość czasu od chwili, gdy pierwsze
okręty angielskie pojawiły się na horyzoncie. Chorąży zanotował dalej jeszcze:
„Po szaleńczych, ale bezskutecznych wysiłkach opuściliśmy pokład
średniówki, cały pokryty płonącymi trupami i ogniem. Główny maszt i
bezanmaszt runęły na lewą burtę..."
Los „Orientu" był już. przypieczętowany. Wysłuchawszy relacji o jego
stanie, Nelson — jego opatrunek wciąż krwawił pod bandażem, ale myśli o
natychmiastowej śmierci go opuściły — wygramolił się z trudem na pokład
„Vanguarda".
— Ile mamy nieuszkodzonych szalup? — spytał.
— Tylko jedna nam pozostała, panie admirale.
— Więc spuśćcie ją. Niech wyławia rozbitków z „Orientu".
W całej zatoce panował najstraszniejszy chaos, ale inne angielskie okręty
poszły za tym przykładem.
Francuskie jednostki zaczęły się wycofywać z sąsiedztwa „Orientu",
jednakże „Swiftsure" i „Alexander" kontynuowały regularne salwy działowe,
ustawiwszy tylko długim szeregiem marynarzy z wiadrami gotowymi do
gaszenia ognia, który musiał się rozprzestrzenić po nieuniknionym wybuchu na
„Oriencie". Nelson stał i przyglądał się czujnie.
Na „Oriencie" usiłowano zalać magazyn z prochem. Okazało się to
niewykonalne. Wydano rozkaz opuszczenia okrętu. Około stu ludzi wcisnęło
się do szalup i odbiło. Inni próbowali się ratować wpław, czepiając się
rozsianych na powierzchni szczątków. Niektórych wyławiali Francuzi, innych
Anglicy. „Alexander" wyciągnął z morza dwudziestu ośmiu ludzi, kompletnie
nagich: zerwali z siebie odzież jeszcze na pokładzie, by się nie zajęła od ognia.
Jednego wyciągnięto na „Swiftsure" nagiego, ale w trójgraniastym oficerskim
kapeluszu: wytłumaczył, że specjalnie wrócił po ten kapelusz, aby móc
udowodnić, że jest oficerem.
Pożar rozwidnił noc i widać było teraz wyraźnie pozycje okrętów obu flot.
Brytyjczycy szli naprzód ku końcowi szyku francuskiego, bocznymi salwami
ostrzeliwując mijane okręty, atakując nieprzyjaciela z obu stron.
Zaraz po godzinie dziesiątej nastąpił oczekiwany wybuch na „Oriencie".
Wstrząs odczuli nawet francuscy obserwatorzy w Rosetcie, oddaleni o dziesięć
mil. Całą zatokę rozjaśniło jaskrawe światło. W powietrze wyleciały
poszczególne części okrętu — maszty, reje, takielunek, części pokładów i
kadłuba — a mieszając się z członkami ludzkimi, opadły płonącym gradem. Na
kilka minut wszystkie okręty obu flot przestały strzelać — po części z
osłupienia, po części szykując się do gaszenia
płonących szczątków, które mogły wywołać pożar na ich własnych
pokładach.
Razem z francuskim okrętem flagowym wyleciało w powietrze i zatonęło w
wodach zatoki złoto, nagromadzone przez Bonapartego w Rzymie i w
Szwajcarii dla opłacenia wyprawy do Egiptu. Zatonęły też klejnoty i cenne
relikwie, zagrabione rycerzom Zakonu Joannitów. Na pokład „Alexandra" spadł
srebrny widelec, który kapitan Bali posłał swemu admirałowi.
Chociaż bitwa trwała jeszcze kilka godzin, w tym momencie losy jej się
rozstrzygnęły. Pięć francuskich okrętów już opuściło flagi. Trzecioklasowiec
„Franklin", atakowany przez „Goliatha" i „Defence", trzymał się ostatkiem sił i
najdalej za godzinę miał się poddać. „Spartiate" z takielunkiem w strzępach, z
połową załogi zabitą lub ranną, a drugą połową pracującą ostatkiem sił przy
pompach, poddał się „Vanguardowi", który, chociaż sam mocno poharatany,
dzielnie się trzymał. „Le Peuple Souverain", pozbawiony wszystkich masztów,
zaprzestał ognia.
I Anglicy, i Francuzi byli w stanie skrajnego wyczerpania, ludzie zasypiali
przy działach, budzili się, oddawali salwę i zasypiali znowu. W ciągu nocy
bitwa kilkakrotnie wybuchała w którymś miejscu gwałtowniejszą strzelaniną —
i ponownie przygasała.
O świcie Hallowell stwierdził, że ani jeden okręt angielski nie spuścił flagi.
Siedem nieprzyjacielskich poddało się, a trzy, bez masztów, osiadły na
mieliźnie lub dryfowały bezwładnie. Powierzchnię morza zupełnie pokrywały
pływające szczątki, sznury, liny, strzępy żagli. Na falach pływały setki trupów i
setki rozbitków trzymało się jeszcze żywych, uczepionych jakiegoś odłamka
drewna. Francuzi stracili w sumie tysiąc siedmiuset ludzi, w tym jednego
admirała i sześciu kapitanów. Rannych było półtora tysiąca. Tych ostatnich,
wraz z wyłowionymi z morza rozbitkami i jeńcami wziętymi na okrętach,
Nelson wysłał na ląd, nie mając możliwości ani ich pomieścić, ani wyżywić.
Zobowiązani zostali wprawdzie parolem, że nie będą więcej walczyć przeciw
Anglikom, ale na rozkaz Bonapartego przeważnie łamali przyrzeczenie. Straty
angielskie wyniosły dwustu zabitych i sześciuset sześćdziesięciu siedmiu
rannych, przy czym prawie połowa z tego należała do załogi „Vanguarda",
„Majestica" i „Belerophona". Jeden tylko z Kapitańskiego Bractwa —
Westcott z „Majestica" — poniósł śmierć.
Z okrętów francuskich ocalały tylko trzy, pod dowództwem Vil-leneuve'a
cały czas stojące w odwodzie i nie biorące udziału w bitwie, Villeneuve nie był
Nelsonem: ślepo trzymał się rozkazu, aby nie łamać formacji, wbrew temu, co
jego własny zdrowy rozsądek powinien był mu nakazać. W końcu zdecydował:
jego okręty flagowe „Guillaume
Tell", wraz z „Généraux", „Timoleonem" i dwiema fregatami, podniosły
kotwice i rozwinęły żagle, „Timoleon" wszedł na mieliznę i podczas gdy jego
kapitan podpalił okręt, załoga popłynęła na brzeg. Tak więc dwa okręty i dwie
fregaty, jedyne z całej wielkiej floty Brueysa, ocalały i uciekły na Morze
Śródziemne. „Zealous", który walczył na zachodnim krańcu dogasającej już
bitwy, puścił się za nimi w pogoń. Ale Nelson, widząc, że żaden inny z jego
okrętów nie był w stanie dopomóc, rozkazał mu zawrócić.
Później Bonaparte będzie winił Villeneuve'a za brak inicjatywy w
dołączeniu się do bitwy, a z drugiej strony będzie go chwalił za uratowanie
przynajmniej tych dwóch trzecioklasowców. Bądź co bądź, tym razem Nelson
nie spotkał się oko w oko z admirałem, nazywającym się: Pierre Charles Jean
Baptiste Sylvestre Villeneuve.
Rankiem, nazajutrz po bitwie, Anglicy wciąż jeszcze wyławiali żyjących
Francuzów z morza. Nelson przyglądał się z pomostu „Vanguar-da". Joseph
Conrad miał napisać, że Nelson zrewolucjonizował samą koncepcję zwycięstwa
na morzu. Zapewne podobne myśli krążyły również w głowie admirała, gdy
powiedział:
— Zwycięstwo nie jest wyrazem dostatecznym, by określić tę scenę.
Może należało powiedzieć: „Pogrom".
Dnia 2 sierpnia na wszystkich okrętach angielskich odprawiono
nabożeństwa dziękczynne. Wieczorem, na pokładzie „Vanguarda" Nelson
ucztował ze swymi wiernymi żeglarzami. Wznoszono toasty za zdrowie króla,
hrabiego St. Vincent i Królewskiej Marynarki Wojennej. Przy takiej okazji
admirał zignorował ostrzeżenia Allena, by nie pić trzeciego kieliszka. W
każdym razie jego rana nie pozwoliła mu przygotować raportów dla hrabiego
St. Vincent, Admiralicji i Sir Williama Hamiltona — aż do następnego dnia.
„Milordzie — pisał do głównodowodzącego — Bóg Wszechmogący
pobłogosławić raczył orężowi jego królewskiej mości i zezwolił odnieść wielką
wiktorię nad flotą nieprzyjacielską, którą o zachodzie słońca zaatakowałem
pierwszego dnia sierpnia w pobliżu ujścia Nilu. (Bitwa w Zatoce Abukir znana
jest w historii pod dwiema nazwami: Bitwa nad Nilem albo Bitwa pod
Abukirem) [...] nic nie mogło powstrzymać naporu eskadry, której dowództwo
wasza wysokość powierzyć mi zechciał... była nie do pokonania, zważywszy
męstwo i doskonałość wyćwiczenia kapitanów, oficerów i wszystkich załóg.
Gdyby cokolwiek mogło jeszcze dodać walorów moim kapitanom, napisałbym
to, ale to niemożliwe".
W relacji do Lorda Howe Nelson pokreślą, że każdy z kapitanów spisał się
doskonale. Gratulując mu w odpowiedzi, Howe podstępnie zauważył, że
zdaniem admirała w s z y s c y kapitanowie równie
dzielnie się zachowali: rzadko można to powiedzieć. Nelson odpisał
natychmiast:
„Miałem szczęście dowodzić idealnym Bractwem Kapitanów a moim
sprzymierzeńcem była noc. Każdy znał na pamięć swoje obowiązki i
wiedziałem z całą pewnością, że każdy dopadnie okrętu francuskiego... Na
honor, wiem, że wszyscy z równą doskonałością wywiązali się ze swych
zadań..."
Przy całej swej ogromnej ambicji, przy chciwości, z jaką pożądał sławy,
Nelson zawsze też życzył sobie, by każdy kto na to zasługiwał, otrzymał
pochwałę. W istocie rzeczy ta bitwa została wygrana przez Nelsona i jego
Bractwo jeszcze, nim padł pierwszy strzał w Zatoce Abukir.
Nelson wysoko ocenił swoich podkomendnych i spotkał się ze
wzajemnością. Sir James Saumarez wezwał wszystkich kapitanów na pokład
„Oriona", gdzie na naradzie powzięto następującą uchwałę:
„Kapitanowie eskadry pod dowództwem kontradmirała Sir Horatia
Nelsona, K. B., pragnąc dać świadectwo najwyższemu uznaniu, z jakim
doceniają jego trafne decyzje i nieustraszoną odwagę w atakowaniu floty
francuskiej pod Abukirem w pobliżu Nilu, w dniu 1 sierpnia roku 1798,
zwracają się z próbą, by zechciał przyjąć od nich szpadę — i jeszcze, jako
dalszy dowód ich najgłębszej estymy, wyrażają nadzieję, iż zgodzi się pozować
do portretu..."
Szpada ta, co zrozumiałe, stała się najcenniejszą własnością admirała.
Portretu nigdy nie namalowano na to specjalne zamówienie, ale każdy z
kapitanów otrzymał kopię jednego z innych portretów.
I jeszcze jeden prezent dostał Nelson od jednego z kapitanów, Beniamina
Hallowella, którego okręt „Swiftsure" wyłowił część masztu, należącego do
„Orientu". Hallowell zasadził do roboty swoich cieśli okrętowych, a rezultat ich
pracy posłał kontradmirałowi z listem:
„Panie admirale, pozwalam sobie ofiarować panu w darze trumnę,
sporządzoną z głównego masztu „Orientu", aby, gdy pańska wojenna kariera na
tym świecie dobiegnie najchlubniejszego końca, mógł pan być pochowanym we
własnym trofeum. Oby chwila ta była jak najbardziej odległa, życzy szczerze
oddany przyjaciel..."
Ten nieco makabryczny podarunek bardzo przypadł Nelsonowi do
gustu.
— Dobrze jest u szczytu powodzenia przypomnieć sobie, że jesteśmy
śmiertelni — powiedział. I polecił umieścić trumnę w pozycji stojącej we
własnej kabinie.
Jednakże niezbyt to była odpowiednia dekoracja pomieszczenia, w którym
admirał często podejmował gości, kapitanów i oficerów. Tom Allen namówił w
końcu swego pana, by trumnę wynieść. Nelson
nakazał, by przenoszono ją wszędzie, razem z jego osobistymi rzeczami — aż
do chwili, gdy doczeka się swego właściwego przeznaczenia.
Raporty Nelsona posłano do Anglii na czwartoklasowcu „Leander", pod
kapitanem Thompsonem. Ponieważ ważne było, aby tego rodzaju nowiny
dostarczył osobiście stary oficer, więc powierzono je kapitanowi Berry'emu.
Thomas Hardy z brygu „Mutine" został przeniesiony na „Vanguard" i tak
Nelson zyskał człowieka, który miał zostać jego idealnym kapitanem
flagowym. Drugą kopię raportów posłano przez Neapol brygiem „Mutine" ze
świeżo promowanym kapitanem Thomasem Capelem. On też zabrał listy do
króla i królowej Neapolu, oraz do obojga Hamiltonów.
Pech chciał, że „Leander" natknął się na cztery okręty francuskie
Villeneuve'a i. pomimo zaciętego oporu — mieli tylko pięćdziesiąt dział
przeciw dwóm trzyklasowcom i dwóm fregatom — musiał się poddać.
Berry'ego i Thompsona raniono i wzięto do niewoli. Maltretowano ich,
pozbawiono wszystkich osobistych rzeczy. W końcu powrócili do Anglii przy
wymianie jeńców.
Tymczasem Nelson przebywał przez dwa tygodnie na miejscu swego
zwycięstwa, gdzie naprawiał własne okręty i doprowadzał wzięte pryzy do
stanu żeglowności. Trzy francuskie jednostki trzeba było spalić: dalszych sześć
wysłano do Gibraltaru pod eskortą siedmiu angielskich okrętów wojennych pod
dowództwem kapitana Sir Johna Sau-mareza.
Od hrabiego St. Vincent, który jeszcze nic nie wiedział o zwycięstwie w
Zatoce Abukir, Nelson dostał nareszcie tak bardzo potrzebne fregaty, a także
rozkaz, by udał się do Neapolu dla ochrony królestwa przed zagrażającą inwazją
od morza. To zagrożenie zapewne już nie istniało — od chwili odniesionego
zwycięstwa — ale Nelson, pozostawiwszy „Zealous", „Swiftsure", „Goliatha" i
trzy fregaty pod kapitanem Samuelem Hoodem, by blokowały wybrzeża Egiptu,
wyprawił się do Neapolu z „Vanguardem", „Cullodenem" i „Alexandrem". Rana
w głowę, chociaż uznana za niegroźną, przyczyniała mu nadal bólu. Wywoływała
też częste wymioty.

Nowiny o zwycięstwie dotarły do Anglii dopiero w połowie października, i


to za pośrednictwem brygu „Mutine". Bezgraniczna radość ogarnęła cały kraj.
Rozlegały się salwy armatnie na wiwat, nieustannie biły dzwony, w gospodach
i karczmach rozchodziły się wonie odświętnych pieczeni, „plumpuddingów" i
ponczu, nocami ulice rzęsiście iluminowano: pochodniami, kagankami,
lampami, racami. Stary król Jerzy III, któremu pośpiesznie przyniesiono
wiadomość, gdy był na spacerze,
przystanął i podniósł oczy ku niebu w dziękczynnej modlitwie. Jedna z gazet
nazwała to zwycięstwo „największym, jakie odniosła brytyjska marynarka
wojenna od czasów pogromu Wielkiej Armady hiszpańskiej". Zniszczywszy
środki komunikacji Bonapartego z Francją- bitwa pod Abukirem ograniczyła
jego ruchy, a pozbawiwszy go możliwości otrzymywania posiłków i
wyposażenia, zmusiła do zmiany planów wyprawy do Indii. Na dwóch
tysiącach mil Morza Śródziemnego utrwaliła się zwierzchność brytyjska.
Realna stała się obrona Królestwa Neapolu i Sycylii od strony morza. Cała
prawie Europa nabrała energii do oporu wobec Francji, którą, jak się okazało,
można było zwyciężyć. Wobec braku banderów i statków'z bombami nie dało
się zniszczyć francuskich transportowców, stojących w aleksandryjskim porcie,
ale zablokowane i trzymane w szachu, straciły wszelką użyteczność. Tylko
Bonaparte sam w roku 1799 prześliznął się przez blokadę z powrotem do
Francji. Wojska francuskie pozostały na Bliskim Wschodzie aż do roku 1801,
kiedy to rozgromiła je angielska ekspedycja pod wodzą Sir Ralpha
Abercrombie.

Nelsona zasypano powinszowaniami, zaszczytami i prezentami. Chór


gratulacji! Mianowano go baronem Nilu i Burnham Thorpe, przyznając pensję
w wysokości dwóch tysięcy funtów szterlingów rocznie. Ten tytuł był trochę
rozczarowaniem. Świeżo kreowany baron spodziewał się, że zostanie
wicehrabią. Każdy z Kapitańskiego Bractwa, włącznie — na specjalne
nalegania Nelsona — z Troubridgem, choć nie brał on czynnego udziału w
bitwie, otrzymał szczerozłoty medal. Wszystkich poruczników awansowano.
Sułtan Turcji, jako suweren Egiptu, przysłał Nelsonowi pelisę sobolową z
bardzo obszernymi rękawami i cenną egretę z diamentami, zdjętą z własnego
turbanu; prócz tego dwa tysiące cekinów (weneckich złotych monet) celem
rozdzielenia między rannych angielskich marynarzy. Matka sułtana nadesłała
sepecik wartości tysiąca funtów. Car Paweł ofiarował Nelsonowi własny portret
w złotej szkatułce. Król Sardynii złotą skrzyneczkę wysadzaną diamentami.
Kiedy się dowiedział o zwycięstwie, Józef Haydn właśnie pracował nad
nową kompozycją. Dołączył więc do niej triumfalną fanfarę na trąbach, jako
wyraz swego hołdu. Odtąd utwór ten nazywano „Mszą Nelsona".
Z tysięcy listów z gratulacjami, dwa najbardziej entuzjastyczne nadeszły od
dwóch kobiet. Lady Spencer, żona pierwszego Lorda Admiralicji, z którą
Nelson nieraz się spotykał na przyjęciach, gdy był w Londynie, pisała:
„Radość, radość, radość! Szał radości! Oby wszelkie błogosławieństwa
spłynęły na Ciebie chrobry, rycerski, na zawsze unieśmiertelniony
Nelsonie... Szczęście rozsadza mi piersi, jestem w uniesieniu wdzięczności,
dumy, wszelkich emocji, jakie kiedykolwiek rozpalały serca brytyjskiej
kobiety — ty jesteś przyczyną, najdroższy, najzacniejszy przyjacielu!
Wszystko, co mogłabym powiedzieć, wszystko jest za blade, by wyrazić
moje uczucia... jestem na wpół szalona i czuję, że napisałam przedziwny
list..."
Druga z kobiet jeszcze bardziej szalała ze szczęścia. Z charakterystyczną
dla siebie egzaltacją, Lady Emma Hamilton pisała dnia 8 września, gdy
poturbowany „Vanguard" znajdował się już blisko Neapolu:
„Wariuję ze szczęścia! Wielki Boże, co za zwycięstwo! Nigdy, nigdy nie
wydarzyła się wiktoria tak absolutna, tak chlubna! Zemdlałam, gdy usłyszałam
tę szczęsną wieść... Byłoby wspaniałe umrzeć w takiej chwili! Chociaż nie, nie
chcę umierać, dopóki nie uściskam w moich ramionach Ciebie, zwycięzco znad
Nilu! Przystroiłam się od stóp do głów à la Nelson, nawet szal noszę błękitny,
haftowany w złote kotwice. Moje kolczyki — to kotwice twoich okrętów.
Gdybym była królem Anglii, uczyniłabym Ciebie najmożniejszym diukiem,
markizem Nilu, hrabią Aleksandrii, wicehrabią Piramid, baronem Krokodyli i
księciem Zwycięstwa — aby potomność mogła Cię zachować pod każdą
postacią..."
Ekstrawagancka przesada, zapewne, ale oboje Hamiltonowie słusznie czuli
się współuczestnikami zwycięstwa Nelsona. Dzięki ich wstawiennictwu na
dworze neapolitańskim, a zwłaszcza dzięki wpływom Emmy u królowej
Karoliny, flota brytyjska dostała wyposażenie, które utrzymywało ją na morzu
aż do wielkiej chwili, gdy dostrzeżono żagle francuskie w Zatoce Abukir.
Nelson nie zapomniał o tej bezcennej przysłudze swoich przyjaciół.
XV ZDŁAWIENIE BUNTU — l SAMOWOLA

Gdy „Vanguarda" holowano do Zatoki Neapolitańskiej, witały go


ukwiecone, udekorowane, obwieszone flagami okna i balkony wszystkich
domów w pobliżu. Król Ferdynand, oczywiście w towarzystwie Hamiltonów,
wypłynął na spotkanie zwycięzcy i powitał go słowami:
— Mój zbawco! Mój protektorze!
Istotnie, gdyby flota pod Brueysem krążyła swobodnie po Morzu
Śródziemnym, Neapolowi zagrażałoby poważne niebezpieczeństwo. Emma
rzuciła się Nelsonowi do nóg, wołając:
— Bohater! Heros znad Nilu!
Podnosząc ją, Nelson powiedział:
— A nie moglibyśmy osiągnąć niczego, gdyby nie twoja, Lady Hamil
ton, pomoc, i Sir Williama i królowej Karoliny! Nie wytrwalibyśmy bez
wody i zâprowiantowania!
Ochłonąwszy z powitalnych uniesień, Emma zdała sobie sprawę, że ma
przed sobą Nelsona zupełnie innego, niż ten młody, wesoły kapitan, który przed
pięciu laty zjawił się w Neapolu, szukając pomocy dla obrony Tulonu. Od
tamtego czasu Nelson zaniewidział na jedno oko, zamiast prawej ręki miał tylko
kikut, a troski i odpowiedzialność, jaka na nim ciążyła, zostawiły widoczne
ślady na jego obliczu. Rana, odniesiona pod Abukirem jeszcze się ni e zagoiła,
a podczas podróży z Egiptu cierpiał na „złą gorączkę". Teraz bez zwłoki
położono go do łóżka — „a tylko najlepsze łóżko i najpiękniejsza pościel, jaką
posiadaliśmy, zadowoliła Emmę" — zauważył Sir William. Admirał zastosował
się do zarządzeń Lady Hamilton tak potulnie, jakby był bosmanem,
słuchającym rozkazów kapitana. Rana na czole była bardzo widoczna i miała
mu dokuczać jeszcze przez parę miesięcy. Później, za radą Emmy, nabrał
zwyczaju zaczesywania włosów na czoło tak, by ukrywały bliznę.
„Głowa mnie boli nieustannie i wciąż wymiotuję — pisał Nelson do
hrabiego St. Vincent. — Jeżeli nie ma pęknięcia czaszki, a mój chirurg upewnia
'mnie, że nie ma, to w każdym razie wstrząsu doznałem
okrutnego." Czuł się tak źle, ze w przypływie melancholii jak zwykle skłonny
do przesady, dodał jeszcze: „Nie mam nadziei, drogi panie, zobaczyć cię
jeszcze".
Emma Hamilton inaczej myślała. Przede wszystkim taktownie chroniła go
od wszelkich niepokojów, od zbędnego zakłócania jego spoczynku; żona
każdego sumiennego dyplomaty postępowałaby podobnie w danej sytuacji.
Lady Hamilton napisała później szczegółową relację do Fanny. A Sir William
odciążał Nelsona, gdy tylko mógł, od pracy administracyjnej, od urzędowych
„papierków".
Odpowiedzialność nadal była ogromna. Wiele okrętów zostało poważnie
uszkodzonych, inne wysłano z pospiesznymi przesyłkami, ze sprawozdaniami.
Co więcej, zabrakło zastępcy, gdyż Nelson posłał Saumareza na Gibraltar z
pierwszymi oficjalnymi relacjami o rozgromieniu floty francuskiej.
I wbrew wszelkim kłopotom, Nelson pod troskliwą opieką Hamiltonów
niebawem zaczął odzyskiwać zdrowie, siły i wesołość. Kiedy już porzucił
wylegiwanie się w łóżku, rekonwalescencję walnie przyspieszył chór pochwał i
zachwytów, nadal zewsząd napływających. W Europie głównym rezultatem
jego zwycięstw — jak w parę lat później zwycięstw Wellingtona nad
marszałkami napoleońskimi w Hiszpanii — była świadomość, ze Francuzów
można jednak pokonać.
Dnia 29 września 1798 roku Nelson obchodził swoje czterdzieste urodziny,
a związane z tym uroczystości tak opisywał w liście do Fanny:
„Wystarczyłoby samych tylko przygotowań, czynionych przez Lady
Hamilton, abym stał się* próżny i zarozumiały... Każda wstążka, każdy guzik
nosi napis: «Nelson». Na zastawie stołowej widnieje mój monogram i słowa:
«Chlubny pierwszy sierpnia». Pieśni, wiersze, sonety przewyższają wszystko,
na co mógłbym zasługiwać. Nie mogę wyjść, pieszo czy powozem, aby mnie
natychmiast rozentuzjazmowany tłum nie otoczył". I dalej: „Zacna Lady
Hamilton gromadzi skrzętnie wszelkie gazety i papiery, jak specjalną gratkę dla
siebie... Czym więcej słyszę, czym więcej o tym myślę, tym bardziej zadziwiają
mnie dalekosiężne rezultaty naszej wiktorii".
Na ulicach Neapolu tłumy wołały za nim:
— Nasz wybawicielu!
Nelson szczycił się chwałą, jakiej przysporzył swej ojczyźnie. Ale
rozkoszował się też uwielbieniem, które otoczyło jego samego. Nigdy nie
grzesząc nadmierną skromnością, przyjmował wszelkie hołdy, jako słusznie
sobie należne. Zarazem, pławiąc się w komplementach, doceniał w pełni
wszystko, co dla niego robili Hamiltonowie — pielęgnując go w chorobie,
strzegąc przed natarczywością nazbyt entuzjastycznych i męczących gości,
pomagając w korespondencji.
Sir Williamowi zależało bardzo na tym, by Neapol odegrał aktywniejszą
rolę w działaniach wojennych, namawiał więc króla Ferdynanda, by
poprowadził swoje wojska na Rzym, okupowany przez Francuzów. Królową
Karolinę pozyskano d la tego ambitnego przedsięwzięcia. Nelson popierał Sir
Williama, wyrażając opinię, iż:
- Ferdynand powinien albo podjąć walkę zbrojną, ufając, że Bóg wesprze
go w słusznej sprawie i pobłogosławi, albo też siedzieć cicho i czekać, aż go
tronu i królestwa pozbawią..."
Król zastosował się do rad Nelsona, a Franciszek II wysłał generała Macka,
by stanął na czele ekspedycji. Ferdynand osobiście towarzyszył wojskom w
przemarszu przez państwo papieskie i wkroczył w triumfie do Rzymu.
Wydawało się, że Bóg udzielił sprawie swego błogosławieństwa, ale szybko je
jednak wycofał. Francuzi przeszli do kontrataku, Mack okazał się niesłychanie
niedołężnym wodzem, neapolitańczyków wypędzono z Rzymu, aż prześcigali
się w ucieczce. Francuzi następowali im na pięty, wreszcie zagrozili nawet
Neapolowi.
„Oficerowie Ferdynanda nie str acili wiele honoru, bo Bóg wie, że nie
mieli dużo do stracenia. Ale stracili tyle, ile go mieli..."
Co najmniej częścią winy za to fiasko trzeba obarczyć Hamiltona i Nelsona.
Powinni byli wiedzieć, ze żołnierze neapolitańscy nie mogą się zmierzyć z
Francuzami. Powinni byli pamiętać, jak neapolitańczycy uciekali wraz z innymi
pod Tulonem w obliczu ognia artylerii, skierowanego przeciw nim przez
młodego Napoleona Bonaparte.

Admiralicja zleciła, aby eskadra śródziemnomorska służyła jako puklerz


dla Królestwa Neapolu i wybrzeży Italii, a w razie wojny, bo czynnie
współdziałała z austriackimi i neapolitańskimi wojskami. Malta miała być
zablokowana; trzeba było nawiązać łączność z eskadrami tureckimi i rosyjskimi
na tym akwenie, a przeciąć wszelką komunikację między Francją a Egiptem. W
tym ostatnim Nelsonowi niezbyt się powiodło. Napoleon, pozostawiwszy swe
wojska w Egipcie, zdołał się prześliznąć we fregacie przez blokadę. W obronie
Nelsona należy przypomnieć, ze nie miał dostatecznej liczby okrętów, by
wypełnić wszystkie, nałożone na niego zadania.
Francuzi już wkroczyli na terytorium neapolitańskie, więc generał Mack
namawiał oboje królestwo do ucieczki. Hamilton i Nelson również jedynie w
ucieczce widzieli ocalenie rodziny królewskiej, a walnie przyczyniwszy się do
popełnienia pierwotnego grubego błędu, teraz czuli się zobowiązani ratować
Karolinę i Ferdynanda.
Lady Hamilton z całą pasją rzuciła się na ratunek rodziny królewskiej. Nie
było to takie proste, gdyż neapolitańczycy spodziewali
się, że ich monarcha zostanie, by własną osobą natchnąć ich do obrony miasta.
Zdecydowano się więc posłużyć tajemnym przejściem podziemnym,
prowadzącym z pałacu królewskiego na brzeg morza. Tamtędy, strzeżona przez
eskortę angielskich marynarzy z kordelasami u boku, neapolitańska rodzina
królewska razem z Nelsonem i Hamiltonami przedostała się na „Vanguarda".
Już na pokładzie, wspominając tragiczny los ściętej przez Francuzów na
gilotynie siostry, Marii Antoniny, królowa Karolina wybuchnęła gorącym
płaczem ulgi.
Uciekinierzy odpłynęli do Palermo dnia 23 grudnia 1798, zabierając też
kilku brytyjskich kupców, których towary znajdowały się na angielskich
okrętach i transportowcach. Podróż okazała się koszmarem dla wszystkich.
Wybuchła gwałtowna burza, a natłok pasażerów podwójnie utrudniał żeglarzom
normalną pracę. Choroba morska zbierała obfite żniwo. Lady Hamilton w tych
przeciwnościach losu wykazała najlepszą stronę swego charakteru i dowiodła,
że pod pozorami frywolności posiada rzeczywiście wartościowe przymioty. W
dzień i w nocy czuwała nad królewskimi dziećmi, tak pełna poświęcenia, iż —
jak donosił Nelson — nie położyła się we własnej kabinie przez cały czas
trwania podróży. Jednakże, mimo jej starań, najmłodszy z neapolitańskich
książąt zmarł w jej ramionach drugiego dnia podróży.
Nareszcie ląd! Do Palermo zawinęli właśnie tego drugiego tragicznego dnia
podróży, w sam dzień Bożego Narodzenia.
„O godzinie dziewiątej rano dnia 26 grudnia jego królewska mość zszedł na
ląd — pisał Nelson do hrabiego St. Vincent. — Sycylijscy jego poddani
powitali go z wielką radością i wszelkimi pozorami przywiązania".
Wydaje się, że do tej pory Nelson głównie troszczył się o bezpieczeństwo
neapolitańskiej rodziny królewskiej i niewiele czasu zostawało na wypełnianie
innych, zleconych mu zadań. Można powątpiewać, czy ta królewska para
zasługiwała na tyle troski — na pewno więcej, niż Ferdynand okazywał swoim
sycylijskim poddanym. Zaraz po przyjeździe wyprawił się na polowanie, a
według słów samej Emmy Hamilton, „nie dbał o cierpienia innych, nawet
własnej rodziny". Bądź co bądź, ocalenie rodziny królewskiej i Hamiltonów
zyskało aprobatę Admiralicji i hrabiego St. Vincent.
Część bezcennych zbiorów Sir Williama wysłano do Anglii statkiem
towarowym. Na redzie, przy wyspach Scilly, statek zerwał się z kotwicy, wpadł
na skały i zatonął. Ofiar w ludziach nie było, natomiast bardzo wartościowy
ładunek znalazł się pod wodą, chociaż dość blisko brzegu. Wiąże się z tym
anegdota o humorze raczej makabrycznym. Kiedy statek ze zbiorami Hamiltona
zawinął poprzednio do Lizbony, wniesiono na pokład skrzynię, zawierającą jak
domniemywano, jakieś
towary. Później, gdy wydobywano z dna morza zatopiony ładunek znaleziono i
tę skrzynię. Po otwarciu okazało się, ze zawiera ona doczesne szczątki admirała
Lorda Shuldama, który zmarł przy pełnieniu służby koło wybrzeży Portugalii.
Zabobonni żeglarze przypisali oczywiście swoją katastrofę temu nielegalnemu i
niezwykłemu ładunkowi, a Hamilton odczuł sprawę bardzo dotkliwie.
„Dowiedziałem się — pisał do Greville'a — ze nieszczęsne ciało admirała
Shuldama ocalało z katastrofy, wydobyte z dna morskiego... Niech je licho
porwie, ono może się przydać jedynie robakom, a moje kolekcje służyłyby
informacjami najuczeńszym ludziom".
W rzeczywistości duża część tej kolekcji została ostatecznie odratowana.
Nieustanna bliskość Emmy, zapewne spragnionej męskiego towarzystwa,
zaczęła oddziaływać na Nelsona. Pisał o niej z entuzjazmem do Fanny — która
może nie była tym szczególnie zachwycona — a relację dla hrabiego St.
Vincent zakończył pewnego razu w następujący sposób:
„Piszę, siedząc naprzeciwko Lady Hamilton, więc aie będziesz chyba
zaskoczony rozkosznym bałagulstwem mego listu. Gdybyś był na moim
miejscu, wątpię, czy potrafiłbyś napisać choćby i tak składnie..'."
Te żartobliwe słowa zaniepokoiły jednak hrabiego, który znał Lady
Hamilton, więc uznał za potrzebne przesłać jej zawoalowane ostrzeżenie:
„... proszę nie pozwolić tym fascynującym neapolitańskim damom nadto
się do niego zbliżać: bo to mężczyzna gorącej krwi i łatwo ulega powabom
niewieścich pokus".
Ale było za późno. Adresatka owego listu hrabiego, sama Emma, zakochała
się po uszy, a i na Nelsonie, chociaż jeszcze dotrzymywał małżeńskich
przysiąg, nieustanna admiracja, jaką go otaczała ta słynna piękność, wywarła
głębokie wrażenie. Mozę z jednej strony pociągały go zmysły, a z drugiej
hamowała lojalność w stosunku do serdecznego przyjaciela, sir Williama. To
jeszcze nie była namiętna miłość. Listy do Fanny nadal cechowało szczere
przywiązanie.
*

Neapolitańscy „lazzaroni" z ubogich dzielnic więcej wykazywali odwagi i


patriotyzmu od swego monarchy. Odpierali szturmy francuskie przez pewien
czas, ale pod koniec stycznia 1799 roku stracili panowanie nad miastem.
Ustanowiono wówczas tak nazwaną Republikę Partenopejską, która zyskała
poparcie części intelektualistów, ludzi wykształconych, a także pewnych kół
arystokratów — tych ostatnich zapewne w ich własnym interesie. Natomiast
„lazzaroni" i wieśniacy zachowali nie-
zwykłą wierność dla monarchy, chociaż on tak mało o nich się troszczył. Wielu
spośród tych, którzy otwarcie głosili antyrepublikańskie poglądy, rozstrzelano.
Terror zapanował w Neapolu. Narzucony rząd był znienawidzony przez dużą
część ludności, a z odległego Palermo mogło się wydawać, że nie wszystko
jest stracone dla króla Ferdynanda.
Tak więc wysłano z Palermo parającego się polityką duchownego, kardynała
Fabrizio Ruffo, by zorganizował rewoltę chłopską, dając mu wielkie
pełnomocnictwa, właściwie prawo życia i śmierci nad poddanymi.
Przybywszy bez pieniędzy i bez broni, kardynał osiągnął od razu
zdumiewający sukces. Natychmiast przyłączyło się do niego trzystu
ochotników spośród wasali z jego własnych, rodzinnych posiadłości; płomienne
rewolty szerzyły się z nadzwyczajną gwałtownością, coraz nowi partyzanci
oddawali się pod jego rozkazy. Kardynał Ruffo ruszył na Neapol z wojskiem
wieśniaków, rozbójników, byłych więźniów, a także żołnierzy, którzy
powychodzili z ukrycia. Po zażartej bitwie, stoczonej w czerwcu, Francuzi
zamknęli się w zamku Sant Elmo, a neapolitańscy republikanie w dwóch
warowniach, zwanych Castelnuovo i Castel del Novo. Miasto było w rękach
kardynała. Zaczęto pertraktacje i ostatecznie zawarto rozejm, zgodnie z którym
garnizony dwóch warowni mogły swobodnie pozostać w Neapolu lub udać się
do Tulonu, według osobistego wyboru.
— To nie jest właściwa metoda traktowania buntowników przeciw
własnemu królowi — irytował się Nelson.
I wysłał Troubridge'a na wyspy Procéda i Ischia, które znajdowały się w
rękach republikanów, panowały nad dojściem do Zatoki Neapolitańskiej od
zachodu. Kapitan zdobył wyspy bez kłopotu, ale wówczas przekonał się, że
wśród mieszkańców było wiele dość dziwacznych osobistości. Pisał do
Nelsona:
„Mam na pokładzie nicponia imieniem Francesco, który dowodzi) zamkiem
Ischia jako republikanin. Poprzednio był neapolitańskim oficerem i ma tu na
wyspie jakieś posiadłości. Kiedy zdobyliśmy zamek, tłum rzucił się na niego,
zdarł mu z grzbietu kaftan i poszarpał na strzępy jego trójkolorową pelerynę i
czerwoną czapkę. Ten typ miał wówczas czelność przywdziać z powrotem
mundur jego królewskiej mości, na co ja zdarłem mu epolety i oficerską
kokardę i zmusiłem, by je własnoręcznie do morza wrzucił, po czym
zaszczyciłem go podwójnymi kajdankami".
List przypadł Nelsonowi do gustu. Zawsze żywił niechęć do republikanów;
to leżało u podłoża jego serdecznej nienawiści do Francuzów. Odpisał:
„Posyłam ci żołnierza i sędziego: daj mi znać, gdy polecą głowy. To mnie
ucieszy."
Nelson był zupełnie poważny. W tym samym czasie pisał do księcia
Clarence:
„Zawsze głoszę zasadę, że nagrody i kary są podstawą wszelkich dobrych
rządów".
Pod „dobrymi rządami" rozumiał także żeglarską twardą dyscyplinę.
Tymczasem zaszły dwa wydarzenia, które zaszkodziły pozycji Nelsona, a
nawet jego dobremu samopoczuciu. Zastępcą hrabiego St. Vincent, który coraz
poważniej zapadał na zdrowiu, mianowano Lorda Keitha. Nelsona to boleśnie
uraziło, bowiem nie bez słuszności uważał, że jego zasługi upoważniają go do
zajęcia tego stanowiska. Poirytowany, zachowywał się później wobec Lorda
Keitha z rażącą niesubordynacją. Drugim wydarzeniem było przybycie do
Palermo małej eskadry posiłkowej pod dowództwem kontradmirała Johna
Duckwortha; w jej skład wchodził świeżo wypuszczony z doków, nowiutki
osiemdziesięciodziałowy okręt „Foudroyant". Jego wybrał Nelson na swój
okręt flagowy, przenosząc się z „Vanguarda", który po tylu uszkodzeniach w
Zatoce Abukir musiał być poddany, całkowitej renowacji w angielskich dokach.
W Neapolu sprawy układały się dość obiecująco, ale angielscy dowódcy
marynarki wojennej na Morzu Śródziemnym mieli różne kłopoty. Zły stan
zdrowia zmusił w końcu hrabiego St. Vincent do przekazania komendy w ręce
admirała Keitha. Proch tego, francuska flota przedostała się przez Cieśninę
Gibraltarską i weszła na Morze Śródziemne, a nikt nie wiedział, jakie były jej
cele. Może zmierzała do Malty, może do Aleksandrii, by próbować uwolnić
wojska napoleońskie, a może — co zwłaszcza niepokoiło Nelsona — szła na
Neapol.
Nelson nie po raz pierwszy ani ostatni w życiu — czuł się pokrzywdzony.
Pominięcie w nominacji na zastępcę głównodowodzącego stworzyło dotkliwy
uraz. Prócz tego pisał:
„Nie pozbyłem się jeszcze bólów głowy, wymiotów i znużenia".
Dolegliwości te były bez wątpienia wciąż jeszcze następstwem odniesionej
pod Abukirem rany głowy. Co do znużenia — Nelson mieszkał w domu
Hamiltonów w Palermo. Jednooki, jednoręki, pozbawiony adiutantów i
oficerów przybocznych, koniecznych do zarządzania całą flotą, Nelson sam,
tylko przy pomocy Sir Williama, parał się administracyjną robotą, troszczył się
o dostawy i pieniądze.
Znużony, czy też nie, musiał zadecydować, jaką akcję podejmie on i jego
okręty w obliczu nowego zagrożenia ze strony eskadry francuskiej.
— Ani na chwilę nie zapominam, że jestem odpowiedzialny za losy
królewskiej rodziny neapolitańskiej — mówił.
Ale i inna odpowiedzialność ciążyła na nim. Jego pierwszym obowiązkiem
było stawić się przed nowym głównodowodzącym, w umówionym miejscu
spotkania na Minorce. Musiał też pilnować, by francuska eskadra nie
przedostała się na Maltę i do Aleksandrii. Zdaniem Nelsona, przed tymi
ewentualnościami, włącznie z obroną Neapolu przed okrętami francuskimi,
wszystko było należycie zabezpieczone. Ale nacisk ze strony królowej Karoliny
— poprzez Lady Hamilton — nakłonił go do podróży do Neapolu. Ta decyzja
nie zyskała aprobaty w oczach Lorda Keitha i stała się powodem pogorszenia
stosunków między dwoma admirałami. Nelson wszedł na złą drogę, a w
przyszłości miał posunąć się na tej drodze jeszcze dalej: Nie ulega wątpliwości,
że chociaż stosunki jego z Lady Hamilton nie były jeszcze intymne, wywierała
ona ogromny wpływ, coraz większy w miarę, jak wzrastało w nim urzeczenie
jej czarem. Gdyby nie Emma, bardzo wątpliwe, czy Nelson zdecydowałby pójść
ze swoją eskadrą w owym momencie do Neapolu. Tam jakiś czas pozostawał.
Sir William pomagał mu w robocie administracyjnej, a Lady Hamilton
podtrzymywała go na duchu nieustannym potokiem komplementów, szczerych
zapewne, ale egzaltowanych.

Kardynał Ruffo był zdania, że król Ferdynand powinien teraz przybyć do


Neapolu osobiście, by pokazać się „lazzaronom" i dowieść swego uznania dla
ich patriotyzmu. Nelson poparł ten pogląd i wysłał po króla do Palermo fregatę.
Jednakże po przybyciu Ferdynand przeniósł się na okręt „Foudroyant" i nie
chciał go opuścić. Z aprobatą Nelsona, odrzucił rozejm, podpisany przez jego
własnego wysłannika, kardynała Ruffo, jak również przez kapitana Foote z
„Seahorse", który pozostawał cały ten czas w Zatoce Neapolitańskiej, aby
obserwować i relacjonować rozgrywające się wydarzenia.
„Co za chluba dla naszego miłościwego monarchy, dla naszego kraju, dla
nas — entuzjazmowała się Emma w liście do swego dawnego protektora,
Charlesa Greville'a. — To my: nasza wspaniała flota, nasz wielki Nelson,
mieliśmy zaszczyt przywrócić królowi Ferdynandowi jego tron, jego Neapol,
jego wiernych poddanych".
Co do „lazzaronów", byli oni rzeczywiście wierni królowi, chociaż trudno
odgadnąć, dlaczego. Natomiast jeśli chodzi o klasy średnie i arystokrację, ich
wierność była dość wątpliwa.
Trzeba tu z przykrością stwierdzić, że w krwawych wydarzeniach, jakie się
wkrótce rozegrały. Nelson nie tylko wystąpił po stronie króla Ferdynanda, ale
nawet go podżegał. Z Palermo królowa również do-
pominała się o surowe metody. Nelson określił republikanów jako
buntowników i zdrajców, utrzymując, że „żadne siły na tej ziemi nie mają
prawa stanąć między łaskawym monarchą a jego poddanymi; winni też oni
natychmiast zdać się na łaskę i niełaskę swego władcy, bo nie ma dla nich
innego wyjścia..."
Wielu republikanów, którym zgodnie z warunkami rozejmu po poddaniu
się zamków Uovo i Nuovo przyrzeczono wolność i zezwolono na swobodne
opuszczenie' miasta na statkach, które już nawet czekały na nich w gotowości
— aresztowano i skazano na śmierć. W jednym zwłaszcza przypadku Nelson
okazał wielką surowość.
Książę Francesco Caraccioli, dowódca marynarki neapolitańskiej, blisko
siedemdziesięcioletni starzec, którego Nelson znał osobiście, towarzyszył
królowi Ferdynandowi na Sycylię. Ale gdy władze Republiki Partenopejskiej
nakazały powrót wszystkim nieobecnym neapolitańczykom pod karą konfiskaty
ich majątków, książę Caraccioli uzyskał od króla pozwolenie na wyjazd do
Neapolu, w okolicach którego miał znaczne dobra ziemskie. Król ostrzegł
księcia, by ten nie mieszał się» do polityki. Jednakże w obliczu gróźb
republikanów, Caraccioli objął dowództwo nad ich marynarką. Kiedy rojaliści
zawładnęli Neapolem, Caraccioli uciekł w przebraniu, ale go pochwycono i
doprowadzono na pokład „Foudroyanta". Kapitan Hardy, który go znał,
traktował go z kurtuazją i nakazał, by oddawano mu honory jako oficerowi.
Ale Nelson rozkazał najstarszemu rangą z neapolitańskich oficerów
marynarki królewskiej, komendantowi Thurn, aby „bez żadnej zwłoki
Caracciolego pod sąd wojenny postawił". Dodał jeszcze, że chętnie daje do
dyspozycji „Foudroynta", by dopełnić tego aktu sprawiedliwości.
Thurn się wahał:
— Caraccioli — mówił — dobrze służył swemu królowi przez ponad
czterdzieści lat. Czy musi być tak surowo potraktowany za chwilowe
zboczenie z właściwej drogi?
Bo Thurn nie miał wątpliwości, jaki będzie werdykt sądu wojennego. Błąd
księcia Caraccioli polegał przede wszystkim na próbie nieudanej ucieczki z
Neapolu, gdy władzę objęli rojaliści. Nelson odpowiedział:
— Zdrajca jest zdrajcą, a im dłużej służył słusznej sprawie, tym
większa jego wina, gdy przeszedł do wroga, choćby na krótki czas.
Sąd wojskowy zebrał się w godzinę po przyprowadzeniu księcia na
„Foudroyanta", tak że oskarżony nie miał czasu ani przygotować obrony, ani
wezwać świadków, którzy by potwierdzili, że działał pod przymusem, jak sam
twierdził. Jednakże bardzo obciążające okazały się zeznania ludzi, którzy
zaświadczyli, że Caraccioli miał sposobność uciec i od Francuzów, i od
republikanów, a tego nie uczynił.
Cała rozprawa trwała tylko dwie godziny. Sąd znalazł księcia Ca-raccioli
winnym zdrady i skazał go na śmierć, a Nelson polecił, aby wyrok wykonano o
zachodzie słońca tego samego dnia. Skazany miał zostać powieszony na rei
sycylijskiej fregaty ,,La Minerwa" (nie mylić z angielską fregatą o podobnej
nazwie). Caraccioli zwrócił się z prośbą, aby zmieniono mu karę na
rozstrzelanie — powieszenie było uważane za hańbę. Gdy porucznik, mający
straż nad więźniem, powiedział o tym Nelsonowi, ten odparł ostro:
— Proszę wykonać swój obowiązek bez żadnych dalszych zwle-
kań.
Egzekucja odbyła się zgodnie z prawem, tyle tylko, iż była jednym z wielu
przykładów złamania zasad rozejmu z republikanami, podpisanego przez
kardynała Ruffo. Za wyroki śmierci w gruncie rzeczy odpowiedzialny był
Nelson, ponieważ on to doradzał zerwanie rozejmu i pozwolił aresztować ludzi,
którym obiecano wolność. W angielskiej Izbie Gmin Charles James Fox,
polityk i mąż stanu, w dyskusji nad przemówieniem premiera, Williama Pitta,
rzekł:
— Gdy szanowny przedmówca rozwodzi się nad ekstraordynaryjnymi
sukcesami ostatniej kampanii, nie wspomina o okropnościach,
jakie tym sukcesom towarzyszyły. Na przykład w Neapolu.
Królowa Karolina pisała z Palermo nalegająco, by Nelson traktował Neapol
„jak zbuntowane miasto irlandzkie" i żądała gwałtów, ognia i sznura.
Więc posługiwał się sznurem. Wydaje się, jakby w' tym okresie zaznaczył
się jakiś zanik humanitarności jego natury. Między innymi zatwierdził wyrok
sądu wojskowego, skazujący dwóch marynarzy na 250 i 50 plag za włamanie
się do kwater oficerów kardynała Ruffo. Były to wyroki o niesłychanym
okrucieństwie. Marynarz, który dostał 250 plag, zmarł, a ten który dostał
„tylko" 50 — zapewne żałował, że nie umarł także.
Być może według ścisłych rygorów sprawiedliwość była po stronie
Nelsona. Czego mu zabrakło — a to było niezwykłe u niego — to miłosierdzia.
Jak się zdaje, sam odczuwał wyrzuty sumienia. Niebawem marynarz
nazwiskiem John Jolly otrzymał wyrok śmierci, za uderzenie oficera na służbie.
Nelson wydał Troubridge'owi następujące instrukcje:
,,... przygotować się dokładnie do wykonania wyroku[...], ale gdy już
wszelkie formalności prócz ostatnich będą przeprowadzone, powiadomisz
więźnia, że chociaż nie ma okoliczności łagodzących surowość prawa, ja
jednakże przypuszczam, że oszczędzenie mu życia może mieć równie
skuteczny wpływ na zachowanie dyscypliny w służbie na morzu, jak i jego
śmierć. I wówczas mu oznajmisz, że darowano
mu życie i będzie uwięziony aż do czasu okazania mu łaski przez majestat
naszego miłościwego pana."
Ten incydent, w połączeniu z wykonanym wyrokiem okrutnej chłosty
świadczy, że Nelson musiał być w stanie jakiegoś nerwowego
podekscytowania. Prawdopodobnie był przepracowany, ulegał wpływom
histerycznych wybuchów królowej Karoliny, działała też na niego nieustająca
bliskość Emmy Hamilton.
Trzeba tu zauważyć, że Nelson zazwyczaj nie żywił respektu dla sfer
wysoko urodzonych. A właśnie w tych sferach — może ze strachu przed
Francuzami? — zagnieździł się republikanizm neapolitański. Następnego dnia
po egzekucji księcia Caraccioli kapitan Hardy pisał do przyjaciela:
„Dopiero jednego powieszono, ale przed sądem wojennym od jutra dalsze
procesy wszczęte będą i zapewne około setki czeka ten sam los; a najniżsi
rangą ze skazańców to biskupi i rycerze."

Godne pożałowania postępki Nelsona nie przekreślają faktu, że do jego


obowiązków na Morzu Śródziemnym należała obrona tronu Neapolu. I dopóki
tam przebywał, potrafił skutecznie go bronić. Dopiero w pięć lat po odjeździe
Nelsona — i mniej więcej w chwili jego śmierci — Ferdynand został
zdetronizowany, a jego miejsce zajął Józef Bonaparte.

W tym okresie na sumieniu Nelsona niejeden grzech zaciążył. Lord Keith


przypuszczał, że floty: francuska i hiszpańska zdołały połączyć swe siły.
Rozkazał więc Nelsonowi opuścić Neapol i udać się w kierunku Minorki, która
według przewidywań Keitha, mogła być celem ataku Francuzów.
— Żąda się ode mnie — mówił Nelson do kapitana Hardy'ego — abym
wystawił na ryzyko wolność Królestwa Neapolu i Sycylii. Moim zdaniem,
lepiej zaryzykować Minorkę!
f I w odpowiedzi na rozkaz Keitha .wysiał tylko małą część swej floty,
a sam jej nie towarzyszył.
Jak się okazało, Nelson miał słuszność. Nie zaatakowano ani Neapolu, ani
Minorki, a pogłoski o połączeniu się flot francuskich i hiszpańskich były
fałszywe. Tym niemniej podwładny nie miał prawa sprzeciwiać się własnemu
zwierzchnikowi, a postępek Nelsona był zwykłą samowolą, z czego zresztą on
sam sobie doskonale zdawał sprawę, pisząc do dawnego przyjaciela, księcia
Clarence:
„Wiem dobrze, jakie są konsekwencje niewykonania rozkazu; ale
jako że już nieraz ryzykowałem moim życiem dla dobra sprawy, to gotów
jestem z chęcią zaryzykować teraz moim stanowiskiem. I chociaż trybunał
wojskowy może mnie uważać za przestępcę, świat moją konduitę pochwali: a
nie dbam o nic, gdy w grę wchodzi honor mojego monarchy."
Może i zasługiwał na pochwałę, ale Admiralicja musiała potępić Nelsona.
Dowódca, który wymaga natychmiastowego posłuchu od swoich podwładnych
i surowo ich karze za brak dyscypliny, powinien wypełniać rozkazy własnych
zwierzchników, choćby dla przykładu. Zresztą, Nelsonowi do głowy by nie
przyszło nie usłuchać rozkazu, wydanego przez hrabiego St. Vincent. Nadal
czuł się urażony pominięciem go w nominacji po rezygnacji St. Vincenta.
Przez cały ten czas Ferdynand i Hamiltonowie zamieszkiwali na
„Foudroyancie." Dało to asumpt do spekulacji, czy niezastosowanie się do
rozkazu Lorda Keitha nie wypływało z niechęci Nelsona do rozstania z Emmą.
Ale to są tylko przypuszczenia. Co prawda, Lady Hamilton pisała do Charlesa
Greville'a:
„Myśmy odstąpili królowi wszystkie górne kabiny" — jak gdyby o tym
wspólnie decydowali. A ze były to zazwyczaj pomieszczenia kapitana
flagowego, więc Hardy musiał się gdzie indziej urządzić. Charakterystyczne, że
Emma stale używała liczby mnogiej — „my" — gdy wspominała o decyzjach,
które zasadniczo należały do Nelsona. Miała coś na swoje usprawiedliwienie:
pracowała szczerze i prawie tak ciężko, jak jej mąż i sam Nelson.
„Jestem przemęczona — pisała w dalszym ciągu do Greville'a. — Służę
jako tłumaczka dla Lorda Nelsona, królowej i króla, i byłabym kompletnie
wyczerpana, ale że sprawy idą dobrze, więc to mnie podtrzymuje. Jadamy
codziennie razem z królem o godzinie dwunastej..."
Jakkolwiek ostatecznie oceni się Lady Hamilton, nie można zapominać, że
nigdy nie szczędziła sił i starań, gdy chodziło o dobro jej kraju — a zwłaszcza
o dobro Nelsona.
Niespodziewanie Fanny zawiadomiła Nelsona, że zamierza do niego
przyjechać. Niewątpliwie posłyszała plotki i zadecydowała, że najlepiej będzie,
jeżeli znajdzie się u boku swego męża. Ale Nelson na to się nie pisał. Odmówił,
i to dość szorstkim listem:
„Musiałbym opuścić moją flotę i ciebie z powrotem odwieźć; ponieważ
byłoby dla nas niemożliwością prowadzić dom tutaj, czy to w Neapolu, czy też
w Palermo."
Istniały bardzo dobre powody, dla których Nelson nie chciał przyjazdu
Fanny. Najpierw koszty urządzenia domu. Po drugie był bardzo zajęty i nie
mógł poświęcać czasu na odwożenie Fanny. Prócz tego, bardzo mu było
wygodnie z Hamiltonami, którzy uprzedzali każde
jego życzenie, spełniali każdy jego kaprys. Jak dalece przyczyną odmowy była
Lady Hamilton — trudno powiedzieć. Nelson cenił sobie jej pomoc bardzo
wysoko, ale wydaje się nieprawdopodobnym, aby w tym okresie doszło już do
bliższej między nimi zażyłości. Listy Nelsona do Fanny zawsze były serdeczne,
nigdy namiętne: takie też nadal pozostawały.
XVI „CENNE PRZYMIOTY"

Nelson powrócił do Palermo, razem z królem i Hamiltonami. Na Sycylię


zawinęli dnia 8 sierpnia 1799 roku. W uznaniu zasług admirała w ratowaniu
Neapolu i zgnieceniu silnej frakcji republikańskiej ofiarowano mu teraz tytuł
neapolitańskiego diuka Bronté, nadając jednocześnie dobra tej nazwy, położone
w pobliżu Etny. „Bronté" znaczy „Piorun". Początkowo Nelson wzbraniał się
przed przyjęciem tego zaszczytu, aż król wybuchnął:
— Lordzie Nelsonie, czy chcesz, aby tylko twoje nazwisko przeszło do
potomności, a ja, Ferdynand Burbon, mam za niewdzięcznika uchodzić?
Admirał ustąpił, a w dodatku do tytułu otrzymał w darze szpadę o rękojeści
wysadzanej diamentami, po czym uroczyście zadeklarował, że jego
niezmiennym postanowieniem jest, aby mieszkańcy jego dóbr byli
najszczęśliwszymi ze wszystkich poddanych miłościwego władcy Sycylii. Miał
tedy nowy diuk Bronté jak najlepsze zamiary, tylko że... nie bardzo wiedział, o
czym mówi. Na jego „dobra" składały się ubogie nieużytki z paru osadami o
nędznych, wpół rozwalonych chatach. Rzekomo miało to przynosić trzy tysiące
funtów szterlingów rocznie. Oczywisty nonsens: Nelson nigdy nie dostał ani
szeląga z majątku, bo pensja rządcy, którego zatrudnił, wynosiła akurat tyle, co
całkowity dochód.
Uzyskawszy od króla Anglii oficjalne zezwolenie na używanie tytułu,
nowo kreowany diuk podpisywał się odtąd: „Nelson i Bronté", ale tylko na
kontynencie tytuł ten naprawdę stosowano. W liście do żony Nelson w ten
sposób opisywał towarzyszący uroczystości ceremoniał:
„Jadłem z królem obiad, a gdy jego królewska mość wzniósł moje zdrowie,
rozległ się salut z dwudziestu jeden dział na wszystkich okrętach sycylijskiej
marynarki wojennej i z murów wszystkich zamków. Wieczorem iluminacja i
ognie sztuczne, a także żywe obrazy: duży

178
statek przysposobiono na podobieństwo rzymskiej galery, umocowano na niej
mnóstwo lamp, a pośrodku umieszczono na podniesieniu kolumnę z moim
nazwiskiem: na rufie zaś widniał mój portret, podtrzymywany przez dwa
anioły, pięknie wyrobione. Trudno mi wprost opisać jak wszystko było piękne i
wspaniałe, ile splendoru. Orkiestra z najlepszych muzyków i śpiewaków
przygrywała utwory, na moją cześć ułożone... Nie powinienem ulec zawrotowi
głowy[...], piszę Ci o tym więcej z uczucia wdzięczności, niz iżbym miał być
próżnym..."
Jednak jasnym się wydaje, że w tym okresie Nelson zatracił zarówno
poczucie humoru, jak i poczucie rzeczywistości. Słynny później z walk w
Hiszpanii wódz, Sir John Moore, pisał o admirale w tej fazie rozwoju jego
charakteru:
„Obwieszony cały wstęgami, gwiazdami i medalami, więcej przypominał
jakiegoś księcia z operetki, niż zwycięzcę znad Nilu. Żal bierze patrzeć, jak ten
dzielny i zacny człowiek, który się dobrze zasłużył ojczyźnie, stroi z siebie tak
pocieszną figurę..."
W październiku Nelson skierował „Foudroyant" do Minorki, gdzie
zatrzymał się na pięć dni; tym razem Hamiltonowie mu nie towarzyszyli. Po
powrocie do Palermo pozostał tam aż do stycznia następnego roku. Stawało się
już wyraźnym, że wiążą go coraz silniejsze uczucia z Lady Emmą. Troubridge,
szczery i uczciwy' przyjaciel, nie obwijał niczego w bawełnę, lecz zwrócił się
do admirała wprost:
— Wasza lordowska mość nie zdaje sobie sprawy z tego, co wokół
niego się dzieje i nie słyszy ani połowy z tego, co ludzie mówią; bo
gdybyś wiedział, co czują twoi przyjaciele, z pewnością odtrąciłbyś
pokusy tych nocnych przyjęć..."
Podczas tych „nocnych przyjęć", które nadwerężały zdrowie człowieka
ciężko pracującego przez cały dzień, grano w karty, uprawiano hazard, chociaż
Nelson osobiście do tego się nie włączał. Troubridge mówił dalej:
— O hazardzie, uprawianym w Palermo, wszędzie opowiada się
publicznie najróżniejsze historie... Chciałbym móc przedstawić waszej
lordowskiej mości całą powagę sytuacji I.. .1 z pewnością zrozumiał
byś [...] reputacja Lady Hamilton jest narażona na szwank... W oczach
Anglików kobieta, która uprawia hazard, jest zgubiona...
Nelson wykręcał się niezręcznie:
— Nie mogę odmawiać zaproszeniom króla i królowej... przyznaję,
że to bardzo niepożądane, iż Lady Hamilton tak się hazarduje. Ale ona
nie jest dzieckiem. Jeżeli jej mąż na to pozwala, a wiem, że tak jest,
Lady Hamilton może robić, co jej się podoba...
Nelson w ogóle był w złym humorze. Oto Sir Edward Berry wrócił na
Morze Śródziemne i z racji starszeństwa zajął miejsce Hardy'ego
jako kapitan flagowy na „Foudroyancie". Nelson cenił Berry'ego, ale dla
Hardy'ego żywił głębokie przywiązanie i uważał go za ideał kapitana
flagowego. A Hardy niebawem wyjechał na urlop do kraju.
Lord Keith, który poprzednio wyprawił się na krótko na Atlantyk, wrócił na
Morze Śródziemne i natychmiast zawezwał swego podkomendnego admirała,
by stawił się w Leghorn. W liście do Hamiltonów Nelson opisywał to spotkanie
jako „bardzo oziębłe". Trudno się dziwić. Nelson nie ukrywał swego
zmartwienia, gdy go nie mianowano zastępcą głównodowodzącego na Morzu
Śródziemnym i świadomie dopuścił się poważnej niesubordynacji, kiedy
otrzymał rozkaz wyjścia z flotą w kierunku Minorki. Spotkanie mogło być
jeszcze gorzej niż „oziębłe"; Lord Keith mógł wypomnieć w ostrych słowach
swemu podwładnemu jego postępowanie. Od tego się powstrzymał, co
dowodziło popularności i sławy Nelsona w kraju i w służbie na morzu.
Z kolei Lord Keith musiał złożyć wizytę królowi Ferdynandowi i on sam
spotkał się z przyjęciem „oziębłym" i czysto oficjalnym. Dwór dawał wyraźnie
do zrozumienia, po czyjej stronie są jego sympatie.
Większość okrętów floty angielskiej wraz z głównym dowódcą i Nelsonem
wyprawiła się teraz na Maltę. Ale Hamiltonów zostawiono w ich oficjalnym
miejscu pobytu, przy dworze. Podczas tej wyprawy fortuna uśmiechnęła się do
Nelsona. Koło przylądka Passaro, na południowo-wschodnim cyplu Włoch,
napotkano francuską eskadrę pod kontradmirałem Perrée. Wśród francuskich
okrętów znajdował się „Généreux", jeden z dwóch ostatnich, które ocalały z
pogromu pod Abukirem. Opis tego wydarzenia zawdzięczamy młodemu
miczmanowi z załogi „Foudroyanta", G.S. Parsonsowi.
Skoro tylko Nelson posłyszał, że we flocie nieprzyjacielskiej znajduje się
„Généreux", zawołał do kapitana Berry'ego.
— Całą szybkością naprzód! Za nim! Nie może nam ujść! Sir
Edwardzie! Tylko mojemu okrętowi flagowemu „Généreux" sic podda!
Sir Edwardzie, musimy wyprzedzić „Northumberlanda"!
„Northumberland" był okrętem flagowym Lorda Keitha.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy! — zapewnił Berry.
I zwrócił się z rozkazami do bosmana, 'sternika i załogi. Przede wszystkim
kazał puścić w ruch pompę przeciwpożarową i zmoczyć żagle „Foudroyanta",
by stawiały lepszy opór wiatrom. I dalej:
— Na gwizdek bosmański każdy spuści hamak i napełni go amunicją!
Poluzować sztagi! Niech maszty grają!
„Foudroyant" zaczął z wolna wyprzedzać „Northumberlanda". Parsons
zanotował, że admirał to wymachiwał kikutem swej prawej ręki, to znów go
pocierał, co było zwykłą oznaką podniecenia.
— Teraz lepiej mu w drogę nie wchodzić! — pomyślał Parsons i wprędce
się okazało, według własnego zapisu, że miał słuszność.
— Wyrzucę cię z twego miejsca, niedołęgo! — zawołał Nelson do
sternika. — Gapisz się! Nie widzisz, co się dzieje! Sir Edwardzie, posłać mi
najlepszego do steru!
Ściśle mówiąc, mieszanie się w prowadzenie okrętu nie należało do
admirała. Ale Nelsona irytował brak Hardy'ego, który w lot odgadywał jego
zamiary i życzenia, więc brał na siebie więcej obowiązków, niż zazwyczaj.
Obserwator wykrzyknął:
— Żagiel na kursie na wprost!
Nelson zwrócił się do stojącego w pobliżu miczmana:
— Młodziku, na maszt! Co? Idziesz bez lunety? Niech cię licho
porwie! No, idź wreszcie! I natychmiast daj mi znać, co to za żagiel.
W parę sekund później młodzik wołał z góry:
— Slup wojenny albo fregata, panie admirale!
— Pytaj o nazwę!
— To jest „Success", panie admirale!
— Przesygnalizuj, niech przetnie drogę uciekającemu nieprzyjacielowi! —
do siebie dodał na głos: — Ryzykowny to hazard! Trzydzieści dwa małe działa
przeciw osiemdziesięciu wielkim!
— Panie admirale, „Success" stanął na kursie ucieczki „Généreux" i
oddaje na niego boczną salwę z lewej burty. Francuz podniósł trójkolorową
banderę i flagę kontradmiralską.
— Wiwat „Success"! — wykrzyknął Nelson. — I jeszcze go raz!
— Wykonał zwrot przez rufę, panie admirale, i oddaje boczną salwę z
prawej burty. To nam dopomoże w pościgu, żagle „Généreux" lecą w strzępy,
panie admirale!
I dalej według relacji Parsonsa:
„Le Généreux otworzył teraz ogień i wszyscy zamarli w przerażeniu,
spodziewając się kompletnego uszkodzenia małej fregaty. Jednakże, gdy wiatr
rozwiał dymy, ukazał się „Success", wprawdzie poharatany, ale dzielnie i
uparcie atakujący przeciwnika
Nelson wtrącił się znowu:
— Przesygnalizować, by „Success" przerwał akcję — powiedział —
i schronił się pod moją rufę. Dobrze się spisał, doskonale, zważywszy,
czym rozporządzał!
I zwracając się do Berry'ego:
— Spróbujcie z dolnego pokładu dać salwę na „Généreux", Sir Edwardzie.
— Przenosi górą, panie admirale.
— Zarządzić alarm bojowy. Celować starannie, by dosięgnąć
jego masztów i rei.
„W tym momencie „Le Généreux" otworzył ogień na nas — zanotował
Parsons. — Gdy salwa uszkodziła nasz bezansztaksel, Lord Nelson,
poklepawszy po ramieniu jednego z młodzików na pokładzie rufowym zapytał
go żartobliwie, jak mu się podoba ' taka muzyka, a zauważywszy trwogę na
twarzy chłopaka, pocieszył go informacją, że Karol XII szwedzki uciekł na
odgłos pierwszego strzału, jaki w życiu usłyszał; później zaś zyskał przydomek
„Wielkiego" i słusznie, za swoją wielką odwagę.
— Z tego sądząc — zakończył Nelson — wnioskuję bardzo pomyśl
nie o twojej przyszłości!
„Tymczasem — relacjonował dalej Parsons — okręt flagowy Lorda Keitha
otworzył ogień, i poleciała w dół trójkolorowa bandera, wśród grzmotów jego
dział i naszych. Zaszczyt abordażu na wielki pryz i przyjęcia szpady z rąk
kontradmirała Perce, który umierał z ran, przypadł Sir Edwardowi Berry'emu.
Nelson mu powiedział:
— „Northumberland" nadciągnął dopiero wtedy, kiedyśmy już
zrobili, co było najważniejsze. Możemy sobie przypisać zasługę, nie
zapominając o dzielnym małym „Success", za wzięcie „Le Généreux".
Keith również oddał pełną sprawiedliwość Nelsonowi w sprawozdaniu do
Admiralicji. Z „Northumberlandem" na czele znaczna część jego floty wzięła
teraz kurs na wschód, na akweny egipskie, w poszukiwaniu okrętów
.francuskich, które mogły się tam udać. Zostawił Nelsona na straży blokady
Malty i w bardzo znaczący sposób podkreślił, że Syrakuzy, Augusta albo
Messyna stanowiłyby lepszą bazę wypadową do takiego zadania, niż Palermo.
Nelson — jak uczniak, który płata psoty, skoro tylko nauczyciel wyjdzie —
zignorował te rady i w parę dni później kazał Berry'emu wziąć kurs na Palermo,
usprawiedliwiając swój postępek tym, że potrzebował pomocy Hamiltona w
pracy administracyjnej. Oczywiście, nie o to chodziło. Stosunki z Lady
Hamilton trudno było nazwać tylko przyjacielskimi, a zapewne już wówczas
przekształciły się w romans. Lord Keith wykazał dużo cierpliwości i w tej
sprawie, i w innych. Gdyby sława i zasługi jego podwładnego były mniejsze,
ostry raport do Admiralicji nie dałby na siebie długo czekać.
Niebawem okazało się, jak złe skutki miało nieposłuszeństwo Nelsona,
który posłał „Foudroyanta" z powrotem do wyznaczonej bazy, sam przeniósłszy
swoją flagę na okręt transportowy. Przyszło mu gorzko żałować skutków tej
niesubordynacji, bo ominęła go jedyna w swoim rodzaju okazja, przy której
bardzo chciał być obecnym. Oto „Foudroyant" wraz z innymi
jednostkami angielskimi natknął
się na drugi z dwóch okrętów francuskich, uciekinierów spod Abukiru, a ostatni
z floty wojennej Brueysa — okręt „Guillaume Tell", na którym wówczas
powiewała flaga wiceadmirała nazwiskiem Pierre Charles Jean Baptiste
Sylvestre Villeneuve. Teraz nie było go na pokładzie.
„Le Guillaume Tell" szybko został zmuszony do opuszczenia flagi, a ważną
rolę w tej akcji odegrała fregata „Pénélope" pod dowództwem kapitana
Henry'ego Blackwooda. Admirał zgryzł się niepomału tym, że nie był przy
wzięciu pryzu, ale własną lewą ręką napisał do Blackwooda list, trochę
przesadny w pochwałach, typowy dla Nelsona, który zawsze doceniał cudze
zasługi, nie szczędząc zachęty:
„Czy może istnieć łącząca ludzi więź sympatii, jeśli nie ma osobistej
znajomości i przyjaźni? Jeśli tak, to ja byłem twoim przyjacielem jeszcze,
zanim cię pierwszy raz ujrzałem. Twoje postępowanie w tej ostatniej
chwalebnej potrzebie przypieczętuje twoją sławę poza granice wszelkiej
personalnej zawiści".
Przez długi czas Blackwood miał pozostawać pod komendą Nelsona i na
zawsze zachował jego uznanie.
Ale na „Foudroyancie" dawała się odczuć nieobecność Nelsona, zwłaszcza
podczas wzięcia „Guillaume Telia". Berry z Przylądka Passaro posłał mu list,
dowodzący respektu i prawie admiracji, jakimi Nelsona darzyli jego
kapitanowie:
„Wielce szanowny i drogi Milordzie, gdybyś w naszej chwale uczestniczył,
życzenie każdego z nas byłoby zaspokojone. Ileż to razy ostatniej nocy
wchodziłem do Twojej, panie admirale, kabiny, by zapytać, czy słusznie
podejmuję decyzję..."
Wydaje się, że Nelson starał się ukryć przed Lordem Keith własne
rozczarowanie, iż nie brał osobiście udziału w akcji. Do głównego dowódcy
wysłał list, w którym starał się przypisać sobie pośrednią zasługę za sukces:
„Dziękuję Bogu, że nie byłem tam obecny, bo nie chciałbym uszczknąć ani
listka z laurów tych ludzi. Są oni moimi ukochanymi dziećmi: chlubię się nimi;
służyli w mojej szkole, my wszyscy nauczyliśmy się naszego profesjonalnego
entuzjazmu od wielkiego i najzacniejszego hrabiego St. Vincent".
To ostatnie zdanie nie było zapewne obliczone na zyskanie sympatii Lorda
Keitha.

Pod koniec kwietnia roku 1800 Nelson przeniósł się na „Foudroyanta",


zabierając ze sobą Hamiltonów i przyjaciółkę Emmy, niejaką pannę Knight,
która miała pomagać w prowadzeniu oficjalnej korespondencji. Celem podróży
była wizytacja okrętów blokujących Maltę,
ale przewidziano w programie również zwiedzanie Syrakuz. W tym okresie
Lady Hamilton nie roztyła się jeszcze tak bardzo, jak w późniejszych latach.
Miała piękne rysy twarzy, uszy śliczne i małe, usta stanowcze, ale pełne i
zmysłowe, zęby bardzo białe. Pod ciemnymi włosami i brwiami jej oczy lśniły
jasnym błękitem. Z natury wszystko w niej było barwne, wszystko
podniecające, bujne, nigdy żadnej szarzyzny, żadnej miernoty. Lubowała się w
dramatach, chwilach uniesień. Kochała słodkie wino szampańskie, różowe
goździki, nieograniczone ilości perfum, diamentowe pierścionki, wytworne
ceremoniały pogrzebowe, niemowlęta i wybuchy histerii.
Oficerowie Nelsona doceniali jej urok i zachowywali co najmniej pozory
przyjaźni. Ale nie tylko Troubridge, także i Hardy, człowiek o surowych
zasadach moralnych, nie mógł pochwalać romansowych wybryków żonatego
mężczyzny; już poprzednio przestrzegał swego admirała przed nadmierną
poufałością z Emmą Hamilton. Afera była ulubionym tematem plotek na
dworze.
Przestrogi oficerów na nic się nie zdały. Pod Abukirem Nelson otrzymał
postrzał w głowę; teraz cierpiał od strzały, która przeszyła mu serce. Po raz
pierwszy zakochał się głęboko, namiętnie, prawdziwie. Gotów był atakować
wszystkich i wszystko, co by mu stanęło na drodze. Jak rzucił wyzwanie
tradycyjnym konwencjom wojen morskich w bitwie pod St. Vincent, tak teraz
wyzwał tradycyjne konwencje moralności. Podczas podróży na Maltę Nelson i
Emma byli już kochankami. Dowodem — urodzenie przez Emmę w dziewięć
miesięcy później córki, której ojcostwa — chociaż początkowo dziecinnie
naiwnymi metodami starał się je ukryć — nigdy się nie wyrzekł, a w końcu
oficjalnie uznał dziecko za swoje.
Sir William Hamilton nie byt przysłowiowym ślepym małżonkiem z farsy.
Doskonale orientował się w całej tej aferze. Przyczyn jego spokojnej
pobłażliwości mogło być dużo i różnorodnych. Gdy zaproponował swojej
kochance małżeństwo, powiedział jej, że ponieważ jest o tyle młodsza, on zdaje
sobie sprawę, że pewnego dnia będzie musiał ustąpić swego miejsca w
małżeńskim łożu. W owej epoce niejedno małżeństwo było nim tylko z nazw-y,
a żona miewała niejednego kochanka. Sir William znał namiętną naturę Emmy,
wiedział, że potrzebowała miłości w sensie fizycznym, a tej już zaspokoić nie
mógł. Wolał więc, aby związała się z jednym kochankiem i to z człowiekiem
wybitnym, dla którego on sam powziął prawdziwie ojcowskie przywiązanie, niż
żeby otaczała się dworskimi fircykami, w dodatku pewno młodszymi od niej.
Prócz tego, istniały w tej sprawie względy ściśle praktyczne. Emma świetnie
gospodarowała, dbała o wygody i przyzwyczajenia męża. Hamiltonowie
prowadzili dom otwarty, wiele przyjmowali —
i to gości zarówno z Anglii, jak i dygnitarzy innych krajów. Dla nich
wszystkich Emma była idealną panią domu, zasłynęła z wyśmienitej kuchni,
umiała wprowadzić dobry nastrój w każdym gronie. Towarzyska, wesoła i
rozmowna — jej przyjęcia zawsze były wielkim sukcesem. A poza tym
wszystkim, Sir William wcale nie miał ochoty doprowadzać do publicznego
skandalu, na czym nikt by nie skorzystał. Była to jednak dość szczególna
sytuacja — ,,Tria luneta in Uno" — jak to określiła Emma, ale sytuacja, która
przez wiele lat dawała szczęście tym trojgu ludziom.
Jedynym, jak do tej pory, który otwarcie potopił romans Nelsona z Emmą,
był młody Josiah Nesbit. Lady Hamilton okazała mu wiele dobroci i sympatii.
Hrabia St. Vincent promował go na kapitana szpitalnego okrętu nie tyle, by
wynagrodzić jego umiejętności, których nie posiadał zbyt wiele, ile, by sprawić
przyjemność Nelsonowi. Młody kapitan nie sprawował się zresztą dobrze jako
samodzielny dowódca. Upiwszy się pewnego wieczoru w Palermo, publicznie
zarzucił Lady Hamilton, że przyjmuje od jego ojczyma atencje, które się
należały wyłącznie jego matce. Było to prawdą. Ale zarazem — było zwykłym
chamstwem. Wszystko, co miał na ten temat do powiedzenia, powinien był
zachować na prywatną rozmowę z ojczymem, któremu tak wiele zawdzięczał.
Powróciwszy do Palermo z wyprawy na Maltę, Nelson otrzymał dalsze
jeszcze dowody łask króla Ferdynanda. Król w owym czasie utworzył nowy
order, noszący nazwę Orderu Świętego Ferdynanda i Zasługi dla Królestwa
Obojga Sycylii. Nelson był jednym z pierwszych, którzy otrzymali Wielki
Krzyż tego orderu. Jeszcze jedna błyskotka do przyozdobienia jego i tak
obwieszonej medalami piersi.

Nelson życzył sobie teraz powrotu do Anglii. Potrzebował wypoczynku,


spędziwszy na służbie bez chwili przerwy pięć lat. Co więcej, Sir William
Hamilton, dobiegłszy siedemdziesiątki, podał się do dymisji i oczekiwał tylko
przybycia następcy. A bez Hamiltonów Neapol czy Palermo nie miały dla
Nelsona uroku. Spodziewał się, że Lord Keith wyśle go do kraju na
„Foudroyancie". Tam mógłby zabrać również — jako swoich gości —
Hamiltonów i podróżować ze wszystkimi wygodami.
W kraju byli także tacy, którzy uważali, że najwyższy czas, by Nelson
wydostał się z dusznego klimatu dworu Palermo i zamienił go na bardziej
orzeźwiającą atmosferę własnej ojczyzny. Popierał ich, co zrozumiałe, Lord
Keith. A Pierwszy Lord Admiralicji, Lord Spencer pisał w tonie, który był
mieszaniną taktu i ostrych pchnięć szpadą:
„Nie leży bynajmniej w moich intencjach odwoływanie pana, panie
admirale, od służbowych zajęć, ale zauważyłem, iż zmuszony pan byłeś
opuścić stanowisko w pobliżu Malty z powodu stanu Twego zdrowia; a jestem
przekonany, że nie uczynił byś tego, gdyby nie było takiej potrzeby
rzeczywiście. Wydaje mi się bardziej wskazane, byś udał się bez zwłoki do
kraju, niżbyś miał pozostawać bezczynnie w Palermo... I jak wiem, wszyscy
Twoi przyjaciele tutaj są jednego ze mną zdania, iż prędzej odzyskasz siły i
zdrowie w Anglii, niż siedząc na obcym dworze, jakkolwiek przyjemne
mogłyby być oznaki respektu i wdzięczności, Tobie okazywane."
Oficerowie floty Keitha jeździli do kraju i z powrotem dość często, jasne
więc, że wieści o „Tria luneta in Uno" przedostały się i do Anglii.
Dnia 10 czerwca Nelson na „Foudroyancie" wziął kurs na Leghorn, gdzie
stacjonował Lord Keith. Na -pokładzie znajdowali się Hamiltonowie, królowa
Neapolu, książę Leopold (następca tronu neapolitańskiego), trzy księżniczki,
panna Knight i liczna świta, otaczająca te znakomitości. Naczelny dowódca nie
zgodził się, by Nelson zabierał „Foudroyanta" do Anglii. Jego decyzja była
najzupełniej usprawiedliwiona sytuacją. I tak brakowało mu okrętów,
zwłaszcza dużych, do wypełniania nałożonych nań zadań. Bonaparte dnia 14
czerwca dodał jeszcze jeden laur do swojej sławy, zwyciężając Austriaków pod
Marengo, wskutek czego całej Italii zagrażała inwazja, a każdy okręt angielski
był potrzebny, by się utrzymać na Morzu Śródziemnym.
— Jedyne, co mógłbym dla pana zrobić — oznajmił Lord Keith — to dać
do pańskiej dyspozycji dawną dobrą znajomą: fregatę „Seahorse".
Keith rzeczywiście okazał tym wielkoduszność, ale nie spotkał się z
wdzięcznością ze strony Nelsona. Skromne i ciasne kwatery na fregacie różniły
się zasadniczo od komfortu „Foudroyanta."
—i Jeśli nie mogę zatrzymać mego okrętu flagowego, będę podróżować
lądem — odparł Nelson szorstko.
Niepodobne to było do niego. Musiał rozumieć bardzo dobrze, jak
potrzebne były Keithowi duże okręty. Ale Nelson w tym okresie i jeszcze przez
jakiś czas, miał być niepodobny do siebie — częściowo zapewne jeszcze z
powodu rany w głowie i złego stanu zdrowia, a po części z powodu tej
niecodziennej sytuacji, jaka wytworzyła się między nim a Hamiltonami. Podróż
lądem, zważywszy dominację Francuzów nad większą częścią Europy, była
niebezpieczna, ale — chociaż Keith starał się mu to wyperswadować — Nelson
wytrwał w swym zamiarze.
Dnia 13 lipca tego roku Nelson i cała jego liczna kompania wyru-
szyli karetami z Leghorn, przy czym Wiedeń był celem pierwszego etapu
podróży.
Wprawdzie zmęczony nieprzerwanym pięcioletnim okresem sprawowania
odpowiedzialnego dowództwa na morzu, odniesionym świetnym zwycięstwem,
załatwianiem problemów politycznych i marynarki wojennej — jednakże
Nelson opuszczał basen Morza Śródziemnego z żalem. Tu właśnie przyczynił
się jeszcze do zwielokrotnienia swej sławy u rodaków, tutaj był głównym
doradcą neapolitańskiego rządu, jego głosu słuchał monarcha, na jego widok
wiwatowała ludność. A prócz tego, tutaj spotkał kochankę, pierwszą kobietę,
którą obdarzył miłością tak głęboką i dla której nawzajem miał być jedynym
mężczyzną do końca jego — a także jej — dni. Teraz musiał stanąć w obliczu
Fanny jako małżonek, którego zdrada stała się już głośna.
Żegnano go z hołdami, a pewno mało który sprawił mu więcej satysfakcji
od listu, podpisanego: „Załoga łodzi admiralskiej Foudroyant":

„Milordzie, z najgłębszym zmartwieniem dowiadujemy się, ze nas


opuszczasz. Byliśmy wszędzie z Tobą, panie admirale, chociaż nie zawsze na
tym samym okręcie, we wszystkich bitwach i walkach, jakie toczyłeś na lądzie i
na morzu, więc najpokorniej błagamy, aby wasza lordowska mość pozwolił
nam towarzyszyć sobie do Anglii, jako załoga łodzi na którymkolwiek okręcie
lub statku albo w jakimkolwiek charakterze, który by się spodobał waszej
lordowskiej mości. Prosimy wybaczyć, iż piszemy tak nieskładnie, ale/tej
roboty nie jesteśmy zwyczajni i prosimy wierzyć, że na zawsze/7 pozostajemy
Twoimi, Milordzie, pokornymi i posłusznymi sługami".

Nelson odpowiedział na ten wzruszający list bardzo serdecznie i ciepło, ale


nie mógł przecież zabierać ze sobą załogi łodzi w poprzek całej Europy, a prócz
tego przypuszczał, że w Anglii może przebywać przez dłuższy czas na lądzie.
Nie można było oczekiwać, aby Admiralicja zgodziła się trzymać bezczynnie
rutynowanych, doświadczonych marynarzy.

Nelson nie dochował wiary swojej żonie, ale nadal był niezrównanym,
najwybitniejszym chyba ze wszystkich, dowódcą morskim. I chociaż niektórzy
z Bractwa Kapitańskiego nie pochwalali jego romansu z Lady Hamilton, a
nawet żywili sympatię dla Fanny, to jednak nie było wśród nich ani jednego,
który by nie żałował jego wyjazdu. Aleksander Bali, jeden z Bractwa, pisał do
Emmy.

187
„Tak cenne przymioty rzadko bywają połączone w jednym człowieku.
Nigdy też nie spodziewam się spotkać znowu prawdziwego i o takich zaletach
przyjaciela. Takie szczęście spotyka się tylko raz w życiu".
Uczucia te podzielał niemal każdy, kto w jakiej bądź randze służył pod
dowództwem Horatia Nelsona.
XVII JESZCZE RAZ ANGLIA — I ROZSTANIE

„Wcale nie sądzę, aby się zmienił choćby w małej mierze. Włosy ma tak
samo roztargane i te same prostolinijne, otwarte maniery; lecz jest rzeczywiście
bez reszty oddany Emmie, uważa ją za anioła, mówi jej o tym w oczy i poza jej
plecami, a ona go prowadzi jak treser niedźwiedzia na łańcuchu. Emma musi
koniecznie siedzieć obok niego podczas obiadu, by mu pokrajać mięso, a on
nosi przy sobie jej chusteczkę. Poobwieszał się wstęgami, orderami,
gwiazdami; ale wobec nas jest zupełnie taki sam jak dawniej".
Tak pisała z Wiednia Lady Minto, której mąż pełnił funkcję ministra
pełnomocnego przy dworze habsburskim; oboje byli dawnymi przyjaciółmi
Nelsona, jeszcze z korsykańskich czasów.
Podróż do stolicy Austrii przebiegła stosunkowo pomyślnie. Wraz z
królewską rodziną jechali oczywiście także Hamiltonowie, matka Emmy, pani
Cadogan i panna Knight. Z Neapolu skierowali się najpierw na północ, do
Florencji — mijając o parę kilometrów wysunięte przyczółki nieprzyjacielskie
— a stamtąd do Ancony, która podówczas leżała jeszcze w granicach Państwa
Kościelnego. W tym porcie dowódca małej eskadry rosyjskiej z wielką
kurtuazją podjął się przeprawienia podróżnych przez Adriatyk do Triestu.
Niestety, pomieszczenia na fregatach były ciasne, niewygodne i Nelson,
chociaż wdzięczny swemu gospodarzowi za gościnność, wzdychał, rozmyślając
z tęsknotą o przestronnym „Foudroyancie". W Trieście znaleźli się drugiego
sierpnia, w dzień po pierwszej rocznicy zwycięstwa pod Abukirem. Na ulicach
za admirałem biegły tysięczne tłumy, niosąc transparenty z napisami: „Vive
Nelson" i wiwatując na jego cześć. Był to dopiero przedsmak owacji, jakie
miały go spotykać w ciągu całej podróży przez europejski kontynent.
W Wiedniu Lady Hamilton dała początek nowej modzie, nosząc stroje z
przezroczystej draperii, które, zdaniem pewnego epistolografa, autora nader
barwnych listów, „nie pozostawiały niczego do
odgadnięcia amatorom płci pięknej". Przesadzał oczywiście. Emma więcej
gorszyła otoczenie swoim niewiarygodnym apetytem, wskutek czego coraz
bardziej tyła-i traciła tak piękną dawniej figurę, a także — namiętnością do
hazardu. Ale poświęcenie, z jakim opiekowała się Nelsonem, zwracało ogólną
uwagę, podobnie jak i jego oddanie; ponoć nie widział nikogo prócz niej. Ten
sam epistolograf, który wspominał o „przezroczystych draperiach" Emmy,
zupełnie nie zachwycał się Nelsonem:
„Nieraz bywałem w jednym towarzystwie z tą osobliwą parą i Lady
Hamilton ani na chwilę nie przestawała mówić, śpiewać, śmiać się,
gestykulować, albo kogoś imitować, a ten wybrany syn Neptuna nie oddalał się
od niej więcej, n iż gdyby był jej własnym cieniem, próbując swymi małymi
oczkami pochwycić spojrzenie wielkich, błyszczących oczu kochanki. Poza tym
trwał milczący i bez ruchu, jak posąg, zażenowany własną drobną posturą i
niepoliczoną ilością wstęg, naszywek i krzyży, którymi był przyozdobiony.
Słowem, Nelson na lądzie wydaje się tak mdłą i nieporadną figurą, jak jest
wielkim i dzielnym na morzu".
„Nieporadnym i mdłym" — może się komuś wydawał, ale dla tłumów w
Wiedniu był bożyszczem tak samo, jak dla tłumów w Trieście. Lady Minto
notowała:
„Trudno sobie nawet wyobrazić, z jaką ciekawością go wypatrują i biegną
za nim. Przed drzwiami do jego domu ciśnie się zawsze czekający tłum, a w
teatrze, gdy wszedł na widownię, zerwała się burza oklasków, co tu się zdarza
bardzo rzadko..."
Ponieważ ani Hamiltonowie, ani Nelson nie znali niemieckiego, a ich
francuszczyzna też mocno kulała, więc Sir William — który w całym tym
rozgardiaszu trzymał się na uboczu — zaangażował jako tłumacza swego
dawnego znajomego, ponownie spotkanego w Wiedniu. Francis Olivier,
dyskretny i spokojny, niebawem pełnił obowiązki sekretarza, a także
organizował codzienny program wizyt dla całego towarzystwa. Okazał się
nawet tak użyteczny, że zabrano go później do Anglii.
Pewnego razu Lady Minto zauważyła w obecności Nelsona, że życzyłaby
sobie, by to on dowodził wojskami lądowymi przeciwko Francuzom. Nie była
to szczególnie rozsądna uwaga, dotycząca człowieka, którego walki na lądzie
ograniczały się wyłącznie do nielicznych wypadów. Nelson bez wahania
odparł:
— Gdybym ja był wodzem, jak Milady sugeruje, używałbym tylko jednego
rozkazu: naprzód!
Nelson i całe jego otoczenie zostali przedstawieni cesarzowi i ce-
sarzowej, a gdyby przyjmowali wszystkie zaproszenia, jakimi zasypywała ich
arystokracja, musieliby jadać po parę obiadów dziennie.
Królowa Karolina z rodziną została w Wiedniu, a cała reszta kompanii, z
Francisem Olivierem włącznie, udała się z kolei do Pragi, gdzie 26 września
wydano olbrzymią ucztę z okazji czterdziestych trzecich urodzin Nelsona.
Dopiero w Wiedniu, Pradze, a później w Dreźnie i Hamburgu Nelson w
pełni zrozumiał, jak ogromną zachętą dla tych części Europy, które nie znalazły
się jeszcze pod „opieką" Francji, było zwycięstwo pod Abukirem. Pewnego
razu, rozochocony może otaczającą go admiracją, gdy go poproszono o
przemówienie, powiedział do grupy uczniów kilka słów, które może lepiej kto
inny by za niego wygłosił:
— Jestem wielkim człowiekiem, a jeśli będziecie solidnie pracować i
dojdziecie do mistrzostwa w swojej profesji, możecie być tak samo wielkimi
ludźmi.
A w dalszym ciągu "tego przemówienia przypominał chłopcom o potrzebie
trwałej nienawiści do Francji.
Później, kiedy Nelson kilkakrotnie przemawiał w angielskiej Izbie Lordów,
Thomas Hardy napisał w liście do przyjaciela coś, co można by również
zastosować do tej tyrady do chłopców:
„W każdej prawie gazecie czytam, iż Lord Nelson znowu przemawiał w
Izbie. Bardzo się tym martwię, bo jestem głęboko przekonany, że żeglarze nie
powinni za dużo gadać".
Po Pradze — Drezno, gdzie tamtejszy minister pełnomocny, Hugh Elliot,
brat Lorda Minto, poleci namalowanie pastelami portretów Nelsona i Lady
Hamilton znanemu podówczas artyście, malarzowi dworskiemu, Johannowi
Heinrichowi Schmidtowi. Na tym portrecie Nelson wygląda młodo, ma
chłopięcy wyraz twarzy, ale włosy — siwe. Uważa się ogólnie, że portret był
bardzo realistyczny. Lady Hamilton ma na sobie order, który otrzymała na
Malcie. Wielu współczesnych, na ogół nieprzychylnych Emmie, określało ją
jako „bardzo otyłą" — a jej olbrzymi apetyt mógłby to rzeczywiście tłumaczyć
— jednakże na portrecie tym artysta nie sugeruje nadmiernej tuszy, jak na
kobietę, zbliżającą się do czterdziestki. Czy Schmidt trochę ją wyszczuplił na
swoim obrazie, czy też nie, w każdym razie Nelson szczególnie polubił ten
portret i później zawsze zabierał go ze sobą i zawieszał w kabinie, nazywając
go „obrazem swego Anioła Stróża".
Jeżeli czasami zapomina się — w obliczu wspaniałych zwycięstw i
osiągnięć Nelsona — że był mężczyzną fizycznie bardzo delikatnej budowy,
szczupłym i drobnym, warto przytoczyć tu wrażenie niemieckiego
obserwatora z Drezna, nazwiskiem Kosegarten. Opisywał on
admirała, jako: „...bardzo niepozornego. Nie waży chyba więcej, niż
siedemdziesiąt funtów i nigdy nie napotkałem tak kruchego szkieletu pod taką
chudą powłoką cielesną". Ale Kosegarten potrafił też zdobyć się na bardziej
dogłębną obserwację: „Jego duży, śmiały nos, bystre spojrzenie i stanowczy
wyraz twarzy zdradzają w pewnej mierze wielkiego zwycięzcę... Nie wątpię
wcale o jego genialnym talencie, ale nie można patrzeć bez zdumienia na tak
mizerne ciało, ch^é oczywiście nie musi to mieć konkretnego związku z
wielkością duszy... Cały prawie był ukryty pod orderami i gwiazdami".
Jego pasja do obwieszania się odznaczeniami zwracała uwagę każdego. O
Lady Hamilton Kosegarten pisał:
„...Zachowywała się w stosunku do niego, jak kochająca siostra;
prowadziła go, ujmowała za rękę i szeptała mu coś do ucha, potem uśmiechała
się leciutko. Nie próbowała zdobywać serc, bo wszystkie u jej stóp leżały".
Może to i było prawdą na dworach europejskiego kontynentu, ale inaczej
rzeczy wyglądały w dworskich kołach Anglii.
Pobyt w Dreźnie natchnął, jak się zdaje, wiele opisów, czasem
zaciekawiających głębokim zrozumieniem owej trpjcy w jedności — „Tria
iuncta in Uno". Przyjaciółka Elliotów, pani St. George, zanotowała w
prywatnym diariuszu:
„Wyraźnie widać, że Lord Nelson nie myśli o niczym, tylko o Lady
Hamilton, a ona jest mu bez reszty oddana. Sir William to człowiek pobłażliwy,
adoruje swoją żonę i cały czas ją wychwala.,. Pani Cadogan, matka Lady
Hamilton jest taka właśnie, jak należało się spodziewać". Prawdopodobnie
znaczyło to, że jest prostoduszną, skromnego pochodzenia kobieciną i mało
gdzie się pokazuje. Pani St. George konkluduje: „Lady Hamilton schlebia
Lordowi Nelsonowi bez miary i wymachuje mu kadzidłem komplementów
przed nosem, a on wchłania wszystko z lubością".
Tak więc podróż w poprzek Europy była czymś w rodzaju triumfalnego
pochodu. Gdy wyjeżdżali z Magdeburga, gdzie król pruski wystawił wartę
honorową na cześć Nelsona, inny jeszcze Niemiec, von Dalwick, zanotował, że
Lady Hamilton:
„...musi mieć już, ponad trzydzieści lat, a jest wciąż kobietą pełną ognia i
temperamentu, kobietą, w której uroda młodości wcale nie przygasła... Dziwne
uczucie nas ogarnia, gdy widzimy człowieka tak prawdziwie wielkiego, jak
Nelson".
Admirację i hołdy spowodowało nie tylko zwycięstwo pod Abukirem.
Poprzednie osiągnięcia Nelsona także wywoływać; zachwyt, przede wszystkim
zdobycie przez niego „San Josefa" i posłużenie się jednym
zdobytym nieprzyjacielskim okrętem, jako mostem do zdobycia drugiego, a
także bitwa koło przylądka St. Vincent.
W Hamburgu dalej dźwięczały triumfalne fanfary. Pewien pastor,
mieszkający o czterdzieści mil od miasta, specjalnie przyjechał poprosić
Nelsona, jako „Zbawcę Chrześcijańskiego Święta", by złożył swój podpis na
egzemplarzu jego parafialnej biblii. Innego rodzaju hołd chciał wyrazić pewien
handlarz win, błagając Nelsona, by przyjął w prezencie sześć tuzinów
reńskiego wina z roku 1605.
— Mój zacny przyjacielu — powiedział doń Nelson — nie mogę
obrabować ciebie z takiej ilości twojego najszlachetniejszego wina.
Ale przyjmę sześć butelek pod warunkiem, że zechcesz dziś wieczorem
spożyć obiad ze mną i moimi przyjaciółmi, Sir Williamem i Lady
Hamilton.
Pod koniec października triumfalna podróż przez Europę dobiegła końca.
Nelson wynajął statek pasażerski w Cuxhaven, by przeprawić się do Great
Yarmouth w hrabstwie Norfolk, portu leżącego najbliżej parafii wielebnego
Edmunda Nelsona w Burnham Thorpe. Ale pastora nie było w domu;
oczekiwał swego syna w Londynie. Tymczasem przeprawa zajęła im pięć
burzliwych dni, zanim wreszcie ukazały się brzegi Anglii. Jesienna mgła leżała
nad portem i pilot nie podjął się wprowadzenia pasażerskiego statku, dopóki
mgła się nie podniesie. Jednakże Nelson chciał wylądować jak najprędzej i
zawołał:
— Podwoję pańskie wynagrodzenie, jeżeli wprowadzisz nas bez
żadnej zwłoki!
Pilot uległ i statek wszedł do Yarmouth, chociaż w paru miejscach otarł się
kilem o piasek mielizny.
Po pięciu latach nieobecności, podczas której mianowano go parem Anglii,
Nelson stanął znowu na ojczystym brzegu.

Chociaż nikogo z rodziny nie było w Yarmouth, by spotkać powracającego


bohatera — nikt nie wiedział, kiedy i gdzie wyląduje — mieszkańcy miasta
powitali go bodaj z jeszcze większym entuzjazmem,' co zresztą było naturalne,
aniżeli na kontynencie. Dowiedziano się od rybaków, kto jest na pokładzie
statku pasażerskiego i natychmiast kto żyw, pobiegł do portu, pomimo
rzęsistego deszczu, jaki się rozpadał. Ludzie wyprzęgli konie z karety, którą
Nelson wynajął i zaciągnęli ją do najlepszego zajazdu w mieście, nazwanego
„Pod Zapaśnikami". Ulegając prośbom właścicielki i gospodyni, Sary Suckling,
która powoływała się na jakieś powinowactwo, admirał zgodził się, by zajazd
nazwano jego imieniem.
Nelson ukazał się w oknie na piętrze zajazdu, przed którym tłumy cisnęły
się nadal, nie bacząc na deszcz, i wygłosił krótkie przemówienie, wywołując
burzę oklasków i braw, zwłaszcza gdy przypomniał słuchaczom, że:
— ...ja sam pochodzę z Norfolk i szczycę się tym.
U jego boku stała Lady Hamilton, a Sir William za nimi. Emma miała na
sobie suknię z muślinu, haftowanego w kotwice i girlandy, otaczające wyrazy:
„Nelson" i „Brontté"; suknię tę niegdyś uszyto na wielki festyn na Sycylii.
Podczas nabożeństwa w parafialnym kościele, dokąd przyszli Nelson i
Hamiltonowie, zanoszono dziękczynne modlitwy za wiktorię nad Nilem, a
organista zagrał odpowiedni hymn: „Oto nadchodzi zwycięski bohater!". Z
koszar przymaszerowali żołnierze, strzelano na wiwat, orkiestry grały
wojskowe melodie. Wieczorem iluminowano całe miasto, a admirał i
Hamiltonowie jedli uroczysty obiad u burmistrza Yarmouth.
Teraz Nelsonowi nie spieszno było jakoś wybrać się na południe. Podczas
jego pobytu w Yarmouth wydarzył się też zabawny incydent. Burmistrz i rajcy
miejscy przyszli, by z uroczystym ceremoniałem wręczyć mu klucze od miasta
i mianować go honorowym obywatelem. Gdy nadszedł zwyczajowy moment
złożenia przysięgi, admirał położył na biblii swoją lewą dłoń, na co urzędnik z
iście biurokratyczną ślepotą zawołał:
— Prawą rękę, milordzie!
Nelson pomachał kikutem swojej prawej ręki przed nosem urzędnika i
złożył przysięgę z lewą ręką na Biblii.
Fetowanie Nelsona było w pewnym sensie hołdem, składanym całej
marynarce wojennej, w której społeczeństwo angielskie widziało symbol i
źródło bezpieczeństwa narodu. Flota angielska — jej potęga, jej dawne
zwycięstwa, jej tradycje, a może przede wszystkim wybitne indywidualności
żeglarzy, od Sir Francisa Drakę począwszy, złożyły się na dumę, z jaką myślał
o niej każdy Anglik — a już najbardziej przeciętny obywatel.
Nelson i Hamiltonowie kilka dni zabawili w Yarmouth. Istnieje list z datą 1
listopada, pisany przez Thomasa Hardy'ego Londynu do przyjaciela:
„Wbrew ciągłym wieściom, rozpowszechnianym przez gazety, jego
lordowska mość nie przybył do stolicy, a kiedy przybędzie, Bogu jednemu
wiadomo. Jego ojciec traci resztki cierpliwości; jego żona jak do tej pory
trzyma się bardzo dobrze, ale mocno się boję, że się może załamać..."
Fanny rzeczywiście mogła się załamać, bowiem list, który napisała,
ofiarowując mężowi dom i całe swoje najgłębsze przywiązanie, zwrócono jej
bez odpowiedzi. Aż trudno się było po Nelsonie spodziewać takiego
obraźliwego prostactwa. Prawda, zakochał się w innej, ale Fanny żadnej
krzywdy mu nie wyrządziła. Hardy pisał dalej: „Nelson z całą pewnością
wylądował w ubiegły czwartek, ale nikt z nas nie dostał listu ani wiadomości
od niego. Jeśli w ciągu tygodnia nie przyjedzie, myślę, że sam się wyprawię do
Yarmouth, bo znam dobrze przyczynę, dla której nie przybywa^.."
Przyczyna była jasna. Stosując się do konwenansów, Nelson po przyjeździe
do Londynu będzie musiał rozstać się z Hamiltonami i zamieszkać pod jednym
dachem z Fanny. Hardy miał nadzieję, że w imię starej przyjaźni uda mu się
nakłonić admirała, by postąpił tak, jak powinien był postąpić.
Ostatecznie, dnia 6 listopada roku 1800, Nelson, Hamiltonowie, panna
Knight, Francis Olivier, wraz ze służbą opuścili Yarmouth. Przebycie
odległości około stu dwudziestu mil do Londynu miało im zająć trzy dni.
Oddział jazdy, wolontariuszy z Yarmouth, eskortował ich do granic hrabstwa.
O milę przed każdym miastem witano ich entuzjastycznie. W Ipswich
mieszkańcy znowu wyprzęgli konie i sami ciągnęli karetę.
Drogi były przeważnie w okropnym stanie. Admirał, jak inni męczył się tą
powolną i uciążliwą podróżą, pomimo wysiłków Emmy, by zabawić
towarzystwo piosenkami i wesołą rozmową. Nawet najlepsze gościńce stawały
się trudne do przebycia po ulewnych deszczach. Wszystko grzęzło w błocie. Na
wybojach i dziurach pojazdy często się przewracały, chociaż Nelsonowi udało
się tego uniknąć, jak uniknął również napadów rozbójnickich, które stanowiły
prawdziwą plagę przejeżdżających wśród lasów i zagajników. Byłoby zabawne
usłyszeć odpowiedź Nelsona na klasyczne zawołanie: „Pieniądze albo życie!"
Zapewne odpowiedziałby perorą o obowiązkach obywatelskich, a przyparty do
muru z pewnością nie zawahałby się użyć własnego pistoletu. Co prawda był
postacią o takiej popularności, że gdyby rozbójnik dowiedział się, z kim ma do
czynienia, pewno uchyliłby kapelusza, przeprosił i odjechał w swoją stronę.
Dla gospodarki kraju w XVIII wieku większe znaczenie od poprawy stanów
dróg miała budowa licznych kanałów spławnych, którymi przeważnie
transportowano towary wszelkiego rodzaju. Odciążyło to kiepskie i zatłoczone
gościńce i znacznie obniżyło koszty przewozu. Uboższe sfery nigdy prawie nie
podróżowały dalej, niż do najbliższego miasteczka. Natomiast ludzie zamożni
wyprawiali się na długie
i dalekie wizyty do rodziny i przyjaciół. Do stu kilometrów dziennie można
było przejechać szybkim, specjalnie wynajętym dyliżansem, a sześćdziesiąt
konno. Wizyty trwały tygodniami, a gości przyjmowano radośnie, mieszkając
na stałe w jakiejś samotni i nie znając innego towarzystwa, prócz własnego.
Służby było pod dostatkiem, posiłki jadano rabelaisowskie. W jednym z
diariuszy znajdujemy taki zapis zwykłego, codziennego obiadu: „Wyśmienity,
świeżo złowiony pstrąg, pieczeń barania, fricassée z królików, parę kurcząt
pieczonych z zielonym groszkiem, ciasto z rodzynkami i bitą śmietaną, na deser
owoce, a i po obiedzie jeszcze truskawki, czereśnie i rodzynki".
W takich warunkach podróżni na głód nie narzekali, natomiast postoje w
zajazdach i oberżach stanowiły udrękę. Oberżyści bezczelni, stajenni
gburowaci, pokojowe aroganckie — to było na porządku dziennym. Mięso
podawane twarde, wino najpodlejszego gatunku, piwo kwaśne. Sztućce i obrusy
lepiące się od brudu, pościel wilgotna. Niejeden podróżny wolał przesiedzieć
całą noc, niż narażać swoje ciało na ukąszenia niepoliczonego robactwa, po
których opuchlizna ustępowała pomału, z trudem.
Admirał rzadko kiedy bywał narażony na takie katusze. Wszędzie po
drodze lokalni dygnitarze na każdym postoju zapraszali jego i całą kompanię na
dobrze przyrządzone posiłki i specjalnie przygotowane noclegi. Do Londynu
dotarli 9 listopada, właśnie tego dnia, kiedy Hardy zamierzał wyjechać do
Yarmouth. Nelson udał się do hotelu, w którym zamieszkali Fanny i jego ojciec
na czas, kiedy malowano i urządzano dom, wynajęty przy ulicy Dover.
Hamiltonowie pojechali do domu, którego ustąpił im przyjaciel Sir Williama,
przy placu Piccadilly. Kiedy Nelson i jégo świta wjeżdżali do Londynu, był już
późny wieczór, więc ceremonie powitalne odłożono do stosowniejszej pory.
Spotkanie Horatia i Fanny było chłodne, ale bez jawnych rekryminacji i
przykrych scen. Wielebny Edmund Nelson uściskał admirała z prawdziwie
ojcowską miłością, głośno wyrażając dumę z posiadania takiego syna. Wydaje
się, że Fanny rozumiała, iż powrót jej męża nie oznacza powrotu do zwykłych
małżeńskich stosunków. Miała przygotowany dla niego oddzielny pokój. A taki
panował nastrój, że Nelson, zaraz pierwszego dnia w Londynie, poprosił w
Admiralicji o natychmiastowy przydział nowej funkcji na morzu.
„Ufam — pisał do Pierwszego Lorda Admiralicji — że moja,
spowodowana koniecznością, podróż lądem z basenu Morza Śródziemnego nie
będzie uważana za chęć uchylenia się choćby na moment od czynnej służby".
Dalszym powodem, jaki wymienił, był stan zdrowia, które się
znacznie poprawiło — dziwne w tych warunkach, ale jak się zdaje prawdziwe
— i szczera chęć do aktywnej pracy po tygodniach próżnowania. Odczuwał to
samo, co Hardy, który kiedyś pisał do przyjaciela: „My, biedni żeglarze, gdy
jesteśmy na lądzie, czujemy się jak wygnani z własnego środowiska..." By
powrócić na morze, Nelson gotów był nawet rozstać się z Emmą.
Fanny i Horatio zamieszkali chwilowo w domu, przygotowanym dla nich; o
tyle zachowywano pozory konwencjonalnej przyzwoitości. Ale admirał
przepędzał o wiele więcej czasu u Hamiltonów, niż z własną rodziną. Nawet
Boże Narodzenie spędził u nich, opuszczając żonę. Irytowało go, ze Fanny nie
schlebiała, jak Emma, jego próżności, nie entuzjazmowała się jego
osiągnięciami z taką wylewnością; przytłaczała go jej spokojna, powściągliwa
godność. Małżonka admirała więcej przejmowała się plotkami prasy, która
oczywiście nie mogła pominąć tak łakomego kąska jak triumwirat
nelsonowsko-hamiltonowski, niż adorowaniem męża, który w Magdeburgu
powiedział o sobie, ze jest „wielkim człowiekiem". Nie potrafiła też pominąć
milczeniem osławionej już teraz niewierności Horatia.
Gdy Fanny i Emma spotkały się po raz pierwszy, powzięły do siebie z
miejsca szerą niechęć. Trudno się temu dziwić. Fanny nie mogła się
zaprzyjaźnić z kochanką swego męża, ani Emma z kobietą, która według prawa
była najbliższą Nelsonowi osobą. Dla Emmy jedyną pociechą było pewne
poczucie wyższości, jakie dawała jej świadomość, że nosi w swym łonie
dziecko, którego legalna żona nie potrafiła mu dać. Tylko cud — jak szczera
przyjaźń, którą Sir Wiliam darzył niezmiennie jawnego kochanka swojej żony
— mógł sprawić, aby między tymi dwiema kobietami zawiązała się jakaś
bliższa zażyłość. A cuda zdarzają się rzadko.
Z drugiej strony, wielebny Edmund Nelson, ojciec Horatia, polubił od razu
Emmę, jej wesołość i dobry humor, i obdarzył ją serdeczną sympatią. Ale też
nigdy, aż do dnia swojej śmierci, nie był świadom prawdy o związku Emmy z
Horatiem. Wbrew pochlebiającemu portretowi Schmidta, Emma bez wątpienia
bardzo utyła — i być może to właśnie, wraz z ówczesną modą, pomagało jej
skrywać do ostatniej niemal chwili jej interesujący stan. Mało kto jednak tak
łatwo dał się zwieść pozorom, jak stary pastor.
Rodzina Horatia, ogólnie biorąc, raczej opowiadała się po stronie Emmy, a
przeciwko Fanny. Cynik powiedziałby, że było to w ich własnym interesie.
Zwłaszcza raziło postępowanie najstarszego brata, wielebnego Williama
Nelsona i jego żony. Wybierając się na dłuższy wypoczynek i szykując do
wyjazdu, powiedzieli w swoim czasie Fanny, że swoją ukochaną córkę raczej
zostawią pod jej opieką, niż czyjąś
inną. Ale skoro tylko się zorientowali, ile Emma znaczy dla Horatia, wykonali
woltę i zajęli miejsca w świcie, otaczającej Nelsona i Hamiltonów.
Emma potrzebowała zachęty, Nie przyjmowano jej w wyższych sferach
towarzyskich. Powodem była nie tylko jej dwuznaczna sytuacja w stosunku do
Nelsona, ale także niepodważalny fakt, iż była córką kowala. Gdy burmistrz
Londynu wydawał uroczysty bankiet na cześć admirała, zaproszono Sir
Williama, by mu towarzyszył, ale nie Emmę. Fanny była zaproszona, jednak
odmówiła. Prócz tego, Emmy nie przyjęto na dworze. Sir William dostał
polecenie stawienia się i poszedł, narażając się tym razem na krytykę ze strony
Nelsona, który w liście do przyjaciela pisał:
„Na miejscu Sir Williama nie poszedłbym bez żony, i to takiej
niezrównanej żony".
Jerzy III był nieuprzejmy wobec Nelsona, gdy się spotkali. Po krótkim i
dość szorstkim zapytaniu o zdrowie, król zwrócił się do jakiegoś mało znanego
wojskowego i rozmawiał z nim przez blisko pół godziny. Nelson odczuł obrazę
dotkliwie i powiedział do Emmy:
— Znajduję, że atmosfera dworu królewskiego jest równie chłodna jak
temperatura.
Mogło być rzeczywiście bardzo zimno, bo przecież był to grudzień.
Sekretarz królewski tłumaczył, że król zachował się tak nieuprzejmie,
ponieważ admirał na uroczystości wręczania mu przez Lorda Mayora Londynu
wspaniałej szpady, wartości dwustu gwinei, popełnił błąd przeciwko etykiecie:
mianowicie nosił ordery zagraniczne, których przyjęcia król jeszcze formalnie
nje aprobował, a więc nie wolno ich było nosić w Anglii. Z tego powodu, czy z
innego, Jerzy III zawsze wyrażał się o Nelsonie z nieukrywaną niechęcią.
Nie jest wcale niemożliwe, że niechęć króla miała swe źródło w pewnego
rodzaju snobizmie. Sławna powieściopisarka z XVIII wieku, Jane Austen,
ustami jednego ze swych bohaterów, Sir Waltera Elliota, tak objaśnia
przyczyny, dla których wyższe sfery — w odróżnieniu od gminu — nie lubiły
marynarki wojennej i jej oficerów:
„Tą drogą osoby nikczemnego pochodzenia wznoszą się do niezasłużonej
dystynkcji i do zaszczytów, o jakich ich ojcowie i dziadowie nigdy nie śnili.
Lodowatego chłodu królewskiego dworu i sfer arystokratycznych w
stosunku do Nelsona i Hamiltonów nie podzielali przeciętni obywatele. Ci nie
uważali, aby Nelsona spotkały „niezasłużone zaszczyty"; osławiony romans, w
ich oczach czynił wielkiego admirała tylko bardziej ludzkim, człowiekiem ze
zwyczajnymi słabościami. Co więcej, wiedziano powszechnie, jak obłudne
były sfery dworskie i arystokratyczne, od
księcia Walii poczynając, bo i tam były kochanki, jeśli nie żony, a jeżeli żony,
to i kochanki także. Gdyby Emma była córką księcia, dwór przymykałby oczy
na jej romans z Nelsonem.

Ostatecznej separacji małżeństwa Nelsonów nie można było dłużej


odkładać. Świadczą o tym dwa zanotowane incydenty, a bez wątpienia było ich
dużo więcej. Podczas obiadu z Lordem i Lady Spencer, Fanny obrała kilka
orzechów, włożyła je do kieliszka od wina i przysunęła na stole do męża.
Zirytowany, że Fanny przywłaszcza sobie rolę od dawna pełnioną przez Emmę,
Nelson tak szorstkim gestem odepchnął kieliszek, iż stłukł porcelanowy
talerzyk z zastawy stołowej. Fanny wybuchnęła płaczem.
Opowiadało się również o znanej scenie w teatrze. Grano „Pizzara" Rolla
de Kotzebue. Horatio i Fanny weszli do loży w towarzystwie Hamiltonów i
wielebnego Edmunda Nelsona, a wejście ich powitały długo nie milknące
owacje i odegranie tej dość szowinistycznej pieśni: „Panuj Brytanio!" Ale pod
koniec aktu trzeciego aktorka wygłasza zgodny z rolą tekst:
— Przyjdź, o nieustraszony! Spotkaj się oko w oko z ostatnim i
najgroźniejszym niebezpieczeństwem twego życia: furią skrzywdzonej kobiety,
jeżeli zdołasz!
Fanny zemdlała. Ocuciła ją Emma i ojciec Horatia, którzy razem
wyprowadzili biedaczkę z loży. Nelson przez cały ten czas siedział spokojnie
na swoim miejscu, nie próbując wcale pomóc żonie.
Nieuniknione zerwanie nastąpiło wkrótce, a szczegóły tej sceny
zawdzięczamy adwokatowi rodziny Nelsonów, Williamowi Haslewoodowi.
Było to w domu Hamiltonów, podczas uroczystego śniadania i w obecności
sporej liczby gości. Haslewood zanotował:
„Toczyła się pogodna konwersacja na dość obojętne tematy, gdy Lord
Nelson wspomniał o czymś, co zrobiła czy też powiedziała «droga Lady
Hamilton». Lady Nelson zerwała się z krzesła i wybuchnęła z wielką
gwałtownością: — Mam dość tego wysłuchiwania o drogiej Lady Hamilton i
żądam, abyś się wyrzekł jej, albo mnie! Lord Nelson z zupełnym spokojem
powiedział: — Uważaj, Fanny, co mówisz. Kocham cię szczerze, ale nie mogę
zapomnieć -długów wdzięczności wobec Lady Hamilton, ani też mówić o niej
inaczej, jak z przywiązaniem i z podziwem.
Więcej nie mówiąc, tylko bełkocąc coś, że się już zdecydowała, Lady
Nelson wybiegła z pokoju, a w chwilę później odjechała z domu. Nelsonowie
nigdy odtąd nie zamieszkiwali pod jednym dachem..."
Relacja brzmi prawdziwie, chociaż dziwne się zdaje, iż Nelson
mógł powiedzieć: „Kocham cię szczerze". Sporządzono i podpisano formalny
dokument separacji, w którym admirał uczynił zapis finansowy na rzecz Fanny.
Odtąd, ilekroć przebywał na lądzie, Nelson mieszkał u Hamiltonów.
Pomijając na chwilę sprawę Lady Hamilton, Fanny i Horatio zupełnie do
siebie nie pasowali. Fanny była kobietą wartościową lubiącą dom, ale trochę
nudną i bynajmniej nie skłonną do wychwalania swego sławnego małżonka; a
on, emocjonalny, namiętny, próżny, był wyposażony w niezaspokojony apetyt
na pochlebstwa.
Lady Hamilton była żoną wiarołomną, tak; ale trzeba tu przypomnieć ten
niezwykły fenomen, który udało jej się osiągnąć dzięki kobiecej zręczności:
zdobyła miłość sławnego kochanka, zachowując jednocześnie szczere
przywiązanie utalentowanego i wysoce inteligentnego męża. Co więcej,
utrzymywała ich obu w serdecznej wzajemnej przyjaźni, chociaż Sir William, o
trzydzieści pięć lat starszy, wiedział, że jego miejsce w łóżku żony regularnie
zajmuje ten kochanek. Również warto przypomnieć, że Nelson, który ilekroć
stanął nogą na lądzie poza krajem, zdradzał nieustannie swoją żonę, pozostał
absolutnie wierny Emmie. Ten fakt jest na pewno swoistym komentarzem jego
uczuć do obu tych kobiet.

Wznowienie działań wojennych wydawało się nieuniknione, więc nie


można było pozostawić w bezczynności wybitnego dowódcy sił morskich. Ani
tego nie chciał. Nelson otrzymał studwunastodziałowy okręt „San Josef",
dawniej hiszpański, który sam zdobył na Hiszpanach w bitwie koło przylądka
St. Vincent.
Naczelnym dowódcą Floty Kanału La Manche, do której Nelsona
przydzielono, był hrabia St. Vincent. I — żeby zadowolenie admirała było
kompletne — kapitanem flagowym mianowano Thomasa Hardy'ego.
— Mamy najlepszy okręt, jaki pływa po wodach — mówił Nelson, świeżo
promowany ze stopnia kontradmirała na wiceadmirała, do Hardy'ego. — Ufam,
że będziemy mogli wykazać, do czego jest zdolny we właściwych rękach.
Aby dowieść świetnej opinii, jaką miał o Hardym, Nelson ofiarował mu sto
akrów ziemi, do wyboru w jakiejkolwiek części posiadłości Bronté wraz z
mieszkaniem i utrzymaniem. Kapitan nie mógł się zdecydować, czy przyjąć to
„mieszkanie i utrzymanie", dopóki się nie dowie „jaka kompania będzie tam
towarzyszyła memu dobroczyńcy"; bowiem nigdy nie ukrywał, że nie pochwala
„triumwiratu" Nelsona i Hamiltonów i nadal składał oficjalne wizyty
Fanny, którą opisał
w liście do kogoś z przyjaciół, jako „jedną z najzacniejszych kobiet na
świecie".
Jedyne pozostałe oko przyczyniało kłopotów Nelsonowi. Lekarz zalecił mu
nosić zielony daszek, zabronił pić wino, kazał oszczędzać wzrok. Tym
niemniej, Nelson co dzień, bez wyjątku, pisał list do Emmy.
Hrabia St. Vincent, Troubridge — który niebawem miał otrzymać ważne
stanowisko w Admiralicji — i Hardy, wszyscy trzej przyjaciele i admiratorzy
Nelsona, cieszyli się szczerze z jego nominacji z uwagi na jego talent i genialne
umiejętności, ale również dlatego, że ta nominacja rozłączyła go z Emmą. Byli
oni dzielnymi żeglarzami, ale też i snobami. Chcieli, by ich bohater błyszczał w
towarzystwie, a jego nieuporządkowana sytuacja osobista wykluczała go z kół
dworskich, nie tyle nawet ze względu na nakazy moralności, ile dlatego, że w
Anglii, gdy mówiono o Emmie, nie można było uniknąć dźwięku kowadła.
XVIII DWA OBLICZA BOHATERA

Lord Minto powiedział kiedyś o swoim przyjacielu Nelsonie, że: „pod


niektórymi względami jest prawdziwie wielkim człowiekiem, a pod innymi
naiwny jak dziecko". Widzieliśmy już wiele wydarzeń dowodzących jego
niezaprzeczalnej wielkości — i zobaczymy jeszcze więcej. Ale najpierw o
dwóch przykładach oczywistej dziecinady.
Poczęte na „Foudroyancie" dziecko Lady Hamilton miało niebawem
przyjść na świat. Nelson w swych codziennych listach do niej chciał o tym
pisać, ale bał się, by jego korespondencja nie wpadła w niepowołane ręce —
Emma była notorycznie lekkomyślna w takich sprawach — i aby sekret nie
wyszedł na jaw. Wymyślał więc fikcyjną postać, niejakiego Thompsona z
załogi okrętowej, analfabety, który uwiódł swoją lubą, ale gotów był się z nią
ożenić, kiedy jego „wuj" nie będzie mu dłużej stał w tym na przeszkodzie.
Czy tym „wujem" miał być sir William, przyjaciel Nelsona? A jeśli tak, to
czy nie należałoby też mieć na uwadze „ciotki" — Fanny — również stojącej
na przeszkodzie?
Z jakichś powodów, jemu tylko wiadomych, Nelson wspominał nie o
„pannie", lecz „pani Thompson". Pisywał więc o zdrowiu Thompsona, martwił
się i niepokoił spodziewanym rozwiązaniem, napisał też rzekomo pod dyktando
Thompsona list, do lubej z poleceniem, by Emma go doręczyła. Nawiasem
mówiąc, Nelson polecił Emmie, by paliła jego listy.- Ona nie zrobiła tego,
natomiast Nelson niszczył jej korespondencję, oszczędzając zapewne
potomności wielu egzaltowanych zachwytów.
Dnia 25 stycznia Nelson pisał w odpowiedzi na list do Lady Hamilton:
„Przekazałem pozdrowienia od biednej pani Thompson: jej przyjaciel jest
prawdziwie wdzięczny Twojej dobroci za pośredniczenie... Biedaczysko!
Szaleje "z niepokoju i błaga, żebyś Ty, o ile ona nie może, skreśliła parę słów,
by go pocieszyć. Wydaje się, że on bardzo
jej współczuje i cierpi wraz z nią; tak jest przejęty i pewno będzie jeszcze
więcej przez te dni..,."
Przez dłuższy czas szła korespondencja o „Thompsonach". Niewątpliwie
było coś dziecinnego w tej fikcji, która nie mogła zwieść nikogo.
Dziecko Emmy — dziewczynka — przyszło na świat dnia 29 stycznia 1801
roku. Wszystko się odbyło z największą dyskrecją, przypuszczalnie doktora,
położną i pokojową dobrze opłacono za milczenie. Horację — bo takie imię
nadano dziewczynce — zabrano do mamki, ukrytą w mufce. Pozory szczęśliwie
zachowano. Świat na ogół nic nie wiedział, a gdy Horacja się później pojawiła,
znana była jako adoptowana córka Nelsona, przy czym Emma była jej oficjalną
opiekunką. A Lady Hamilton w pięć dni po rozwiązaniu przyszła na wielki
galowy koncert w balowym stroju.
Trudno było ukryć całą aferę jedynie przed Sir Williamem, chociaż wybrał
się on na jedną ze swoich ulubionych kilkudniowych rybackich wycieczek. I
nie protestował, i nadal podziwiał Nelsona, i był mu najlepszym przyjacielem.
Dnia 1 lutego „San Josef" stanął na kotwicy u południowych wybrzeży
Anglii, a Nelson dowiedział się o tym, że jest ojcem. Dając mu dziecko, w
czym Fanny go zawiodła, Emma ostatecznie i na zawsze związała ze sobą
kochanka, który miał silnie rozwinięte uczucia ojcowskie. Natychmiast napisał
do niej według umownego klucza „Thompsonów":
„Przyjaciel drogiej pani Thompson chyba oszaleje ze szczęścia. Płacze,
modli się i jest jak nieprzytomny, ale stara się nie zdradzać swoich uczuć...
Zaklina się, że dzisiaj wypije za twoje zdrowie kuflem, a niech mnie licho
porwie, jeśli się do niego w tym nie przyłączę... nie mogę pisać. Jestem tak
podniecony tym młodym człowiekiem u mego boku. Zwariował... nic, tylko
gorączkuje się tobą i nią..."
W dwa dni później przyjaciel pani Thompson „przysięga na wszystkie
świętości, iż poślubi ciebie jak tylko to będzie możliwe i modli się, aby to stało
się jak najprędzej...
Kiedy skończyły się niepokoje, związane z przyjściem dziecka na świat,
zaczęły się inne kłopoty, które znowu naświetlają niedojrzałą stronę
usposobienia Nelsona. Sir William napisał, że ponoć książę Walii chętnie
przyjąłby zaproszenie na obiad w domu Hamiltonów przy Placu Piccadilly.
Plan ten przypadł Sir Williamowi do gustu: miał nadzieję, że taka wizyta
przyczyni się do poprawy jego osobistej fortuny, bo był ostatnio w finansowych
opałach. Od dłuższego już czasu brakowało mu gotówki, na podróż z Neapolu
do kraju zaciągnął pożyczkę u Nelsona. Jego posiadłości w Walii
niewiele przynosiły
dochodu, a jego pensja od rządu, wynosząca Ł 1200 nie na długo starczała w
ekstrawaganckiej, rozrzutnej gospodarce Emmy. Lady Hamilton dbała o
wygody męża, zapełniała mu dom miłymi gośćmi, co bardzo lubił, ale nigdy
nie liczyła się z kosztami. Sir William musiał sprzedać część swoich cennych
zbiorów, które kolekcjonował z takim zamiłowaniem. Fawory następcy tronu
mogły się bardzo przydać, gdyby zechciał, na przykład, starać się o lukratywną
posadę w radzie nadzorczej jakiejś poważnej firmy.
Nelson zupełnie stracił głowę z przerażenia na wieść o planowanej wizycie.
Był przekonany, że książę Walii skończy obiad w łóżku Emmy. Porzucił
udawanie Thompsona w specjalnym liście, który na ten temat napisał:
„Jesteś wystawiona na licytację, albo raczej masz być sprzedana według
prywatnej umowy".
Znał pobłażliwość Sir Williama w tej materii i przeraził się, że jego Emma
będzie ceną za tytuł para i dodatkowe dochody. Pisał znowu, wciąż szalejąc z
niepokoju:
„Jestem pewien, że celem księcia jest mieć ciebie za kochankę. Ta myśl tak
mnie przeraża, że nie mogę pisać więcej". I ponownie: „Nie urządzaj przyjęcia
en familie. Im więcej gości, tym lepiej. Nie sadzaj go obok siebie przy stole.
Wielki Boże! On będzie siedział obok ciebie i szeptał ci czułe słówka... O
Boże! Chciałbym nie żyć. Czy nic nie możesz wymyśleć? Ja oszaleję, a ty nic
na to. W gazetach będą wzmianki z dwuznacznymi domyślnikami..."
Przejawiał obłąkaną zazdrość zakochanego młodzika, nieomal gotów był
sugerować, że porzuci swój zawód, by żyć życiem familijnym i pędzić czas w
tej trójcy — „Tria iuncta in uno". A Emma też nie była bez winy, podniecając
płomienie jego zazdrości listami, w których wychwalała księcia Walii.
Zapewne chciała jeszcze wzmocnić swoją pozycję w rywalizacji z Fanny —
Horatio nie powinien czuć się zbyt pewny swego!
Ostatecznie bez potrzeby Nelson tak się gorączkował. Książę Walii,
rzeczywiście słynący ze swoich miłosnych przygód, nigdy do domu
Hamiltonów się nie wybrał. Może ktoś szepnął mu do ucha te fatalne słowa:
„Córka kowala!"
Nelsonowi polecono przenieść swą wiceadmiralską flagę na okręt „St.
George", ponieważ miał udać się z eskadrą, dowodzoną, przez Sir Hyde
Parkera na Bałtyk, a morze to było za płytkie dla „San Josefa". Kapitan Hardy
przeniósł się wraz z Nelsonem.
Uspokoiwszy się po burzy z niedoszłą wizytą księcia Walii, admirał
powrócił do nonsensownego „umownego klucza z Thompsonami". Na-
pisał list, w którym przedstawia uczucia rzekomego Thompsona na temat
ich dziecka:
„Droga i gorąco kochana pani Thompson, twój wierny przyjaciel jest w
wielkiej rozterce. Pragnąłby, żeby zawarto pokój i żeby twój wuj wreszcie
umarł. Wtedy by bez żadnej zwłoki przyjechał i ożenił się z tobą, bo nic na
świecie nie jest mu tak drogie, jak Ty i jego dziecko. A ponieważ jego dziecko
ma być moją chrześniaczką, więc błagam cię, droga pani Thompson, byś o nią
bardzo, ale to bardzo troszczyła się i dbała. Thompson ma kompletne zaufanie
do twojej wierności, nawet jeśli będziesz konwersowała z kimś, kogo on nie
lubi, a że będziesz mu wierna w rzeczach większej wagi, o tym nie wątpi
wcale..."
Emma była prawie tak samo demonstracyjnie zazdrosna, jak Nelson. Nie
zgadzała się, by jadał obiad na lądzie, jeśli w kompanii były damy. Przyrzekł,
że nie będzie tego czynił bez jej zgody, dodając:
„Chociaż w obecnym stanie moich uczuć mogłabyś mi zawierzyć nawet z
pięćdziesięcioma nagimi dziewicami w ciemnym pokoju". Emmy komentarz
zapewne brzmiałby: „Z pięćdziesięcioma może bym i zawierzyła, ale z jedną?"
Tuż przed połączeniem się z flotą Parkera w Yąrmouth, Nelson wziął sobie
trzy dni urlopu, o czym tak pisał do „pani Thompson":
„Biedaczysko Thompson zapomniał o złym stanie zdrowia, o swoich
fiksacjach i utrapieniach w nadziei, że już wkrótce utopi je wszystkie w uścisku
najdroższej pani Thompson; z radości gotów by ze skóry wyskoczyć... tak
mniemam, że bliźnięta będą rezultatem waszego pierwszego spotkania..."
Podczas tego urlopu Nelson zapisał Fanny czterysta funtów szterlingów
kwartalnie i załatwił dla Josiaha dowództwo fregaty „Thalia". Sporządził
również testament, w którym zapisał Fanny dożywotnio tysiąc funtów
szterlingów rocznie. W liście do niej podkreślił:
„Dopełniłem swego obowiązku jak człowiek uczciwy i hojny. Kiedy
żyłem, robiłem dla ciebie, co było w mojej mocy, a gdy umrę, przekonasz się,
że tak samo będzie i po mojej śmierci; to też jednym moim życzeniem jest,
abyś mnie zostawiła w spokoju i życząc ci szczęścia kreślę się

Twoim przywiązanym
Nelsonem i Bronte".

Na tym liście Fanny dopisała:


„Tak mnie mój pan odprawił".
Trudno to nazwać odprawieniem, raczej dodatkiem do separacji i
oficjalnym potwierdzeniem finansowego zabezpieczenia.

205
W tym samym testamencie Nelson zostawił znaczną sumę:
„... dziecku, zwanemu Horacją, które jest mi szczególnie bliskie. Pragnę, by
Lady Hamilton uważała dziecko za moje i była dla niej opiekunką". W dalszym
ciągu było jeszcze polecenie, aby w swoim własnym testamencie Lady
Hamilton wyznaczyła opiekunów „mego adoptowanego dziecka, w razie,
gdyby to dziecko było jeszcze małoletnie. .."
W ciągu tych trzech dni Nelson parokrotnie odwiedził Horację, którą
opiekowała się w tajemnicy, dobrze opłacona niańka, pani Gibson. Później w
listach wspominał, oczywiście udając, że odnosi się do dziecka Thompsonów:
„Piękniejszego dziecka jeszcze żadna para rodziców nie wydała na świat.
To rzeczy wiście jest dziecko miłości".
Po jego powrocie na „St. George", Lady Hamilton pisała do bratowej
Nelsona, żony Williama:
„Nasz drogi gość odjeżdża dziś w nocy i od razu wychodzi w morze. Moje
serce pęka z bólu! Co za rozpacz! Bóg wie... Słusznie nas nazwano «Tria iuncta
in uno», ponieważ on, Sir William i ja jesteśmy jak jedno serce w trzech
ciałach..."
Różnice się zaczynały w posługiwaniu się tymi ciałami.
Z pokładu „St. George" Nelson napisał do Emmy list bardzo odmienny od
tego, jakim się pożegnał z Fanny:
„Teraz, moja własna najdroższa żono, bo taką jesteś w moich oczach i
przed Bogiem, mogę dać swobodny upust moim uczuciom... Ty wiesz,
najdroższa, iż nie ma takiej rzeczy na świecie, której bym nie uczynił, abyśmy
mogli żyć wspólnie, i mieć z nami nasze ukochane dziecko... (po wizycie u
Horacji i po sporządzeniu testamentu, Nelson prawie zarzucił fikcję
«Thompsonów»). Moją tęsknotę za tobą, za twoją osobą i rozmową z tobą
możesz sobie tylko wyobrazić. A co za uczucia mną miotają na myśl o leżeniu z
Tobą! Rozpłomienia mnie nawet sama myśl o tym, cóż dopiero, gdy to się
stanie rzeczywistością! Moja miłość i pożądanie, wszystko koncentruje się w
Tobie. Moje serce, osoba i umysł tworzą doskonałą unię miłości do najdroższej,
ukochanej Emmy..." Dalej zmienia się nieco ton tych miłosnych wynurzeń: „To
wy, kobiety, dajecie nam impuls, by iść naprzód, to wy zdajecie się mówić:
«Tylko dzielny zasługuje na piękną!». A jeżeli zginiemy, to nadal żyć będziemy
w sercach kobiet nam bliskich, a Ty, najdroższa, najukochańsza przyjaciółko,
jesteś pierwszą i najlepszą ze wszystkich Twojej płci. Upłynąłem cały świat i
nie widziałem, kto by ci dorównał. I wiesz, jak nagradzać cnotę, honor i
odwagę..."
Zważywszy, że Nelson odrzucił „cnotę", o czym każdy wiedział,
a Emma „honor" w ogólnie przyjętym znaczeniu — ostatnie zdanie tego listu
brzmi nieco dziwnie.
W tym liście, napisanym przed wyjściem w morze, Nelson powraca do
fikcji z „Thompsonami":
„Thompson wydaje się połykać moje słowa, gdy opowiadam o pani
Thompson i jego dziecku. Wiesz, że miałem szczęście widzieć to maleństwo..."
Potem odrzuca całą tę dziecinadę z Thompsonami i pisze z wybuchem
uniesienia: „Kocham ją tym goręcej, że górna połowa jej twarzyczki jest tak
bardzo podobna do ukochanej matki, którą miłuję i zawsze miłować będę..."
W dalszych listach wciąż jest mowa o „adoptowanej córeczce" i wiele
przypomnień, by Emma troszczyła się o nią. Przysłany loczek włosów Horacji
— „Pan Thompson chowa na sercu razem z lokiem włosów jej drogiej matki".
Nie ulega wątpliwości, że był szczerze oddanym i kochającym ojcem — i tylko
po części ze względu na Emmę. Ogromna nieomal obsesyjna miłość do Horacji
pozwala przypuszczać, że gdyby Fanny mogła dać Nelsonowi dzieci, może
nigdy nie doszłoby do romansu z Emmą i do separacji małżeństwa.
Jako przyczynek do dyskusji na temat Horacji wypada zauważyć, że Emma
nigdy Nelsonowi nie wyznała, iż przed swoim zamążpójściem, jako
kilkunastoletnia dziewczyna, miała już dziecko, dziewczynkę, która została
adoptowana i wychowana przez jej rodzinę. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa, dziewczynka nigdy się nie dowiedziała, że sławna i
osławiona Lady Hamilton jest jej matką, a sama wyszła za rzemieślnika. Gdyby
ten soczysty skandalik wyciągnięto w swoim czasie na światło dzienne,
pozycja Lady Hamilton w towarzystwie byłaby jeszcze gorsza, niż była. Emma
nigdy, ani podczas swoich wizyt w Anglii z Sir Williamem, ani później, gdy
zamieszkała tam na stałe, nie odwiedzała swego dziecka, teraz już dorosłej
kobiety. Tak było zapewne lepiej dla wszystkich zainteresowanych.
Odwiedziny mogłyby być przykre i dla córki, i dla matki, której nie brakowało
macierzyńskiego instynktu, jak tego później dowiodła serdeczną miłością,
szczerze odwzajemnioną, do Horacji. Nawiasem mówiąc, Emma nigdy nie
powiedziała Horacji, kim naprawdę byli jej rodzice, chociaż zapewne różne
plotki dochodziły uszu małej.
„St. George" był gotów do wyjścia w morze i Nelson opuścił wschodnie
wybrzeże, by dołączyć do floty Sir Hyde'a Parkera, zbierającej się w Yarmouth.
Admiralicja dokonała dość dziwnego wyboru, mianując tego właśnie dowódcę
ekspedycji, gdy trzeba było wykazać się brawurą i śmiałością. Parker liczył
wówczas już ponad sześćdziesiątkę, był człowiekiem bogatym, znanym z
lenistwa i kunktatorstwa, a prócz
tego właśnie ożenił się z . dziewiętnastoletnią dziewczyną. Zapewne
Admiralicja ufała, że brawury i śmiałości doda ekspedycji obecność Nelsona.
Jeśli tak, to oczekiwania ich okazały się usprawiedliwione. Z chwilą
rozpoczęcia wyprawy od razu znikło to, co w usposobieniu Nelsona było
„dziecinadą'', a górę wziął znowu „prawdziwie wielki człowiek".

Z instygacji Napoleona Dania, Szwecja i Rosja nałożyła embargo na statki


brytyjskie, wchodzące do ich portów. Był to poważny cios dla marynarki
wojennej. ^Wielka Brytania sprowadzała z portów bałtyckich len na płótno
żaglowe, drewno na maszty i reje, konopie, grube płótno, smołę, dziegieć, liny i
różne inne konieczne do budowy i utrzymania żaglowców produkty. A
tymczasem tych ważnych produktów dostarczano — Francji. Prusy przyłączyły
się do Ligi Północnej i zajęły Hanower, by zmusić to państwo do» wyrzeczenia
się swego elektora, króla Anglii. Duńczycy zajęli Hamburg, by tym skuteczniej
zapobiec stosunkom handlowym Anglii z północnymi portami niemieckimi. Na
to wszystko ostrą odpowiedzią miało być wysłanie floty Sir Hyde'a Parkera na
Bałtyk, by przypomnieć Lidze Północnej, że z Anglią nie ma żartów.
Zaokrętowano żołnierzy na wypadek, gdyby okazała się potrzebna akcja
lądowa. Nelson zabrał z sobą na pokład „St. George'a" podpułkownika
Williama Stewarta, jako najstarszego rangą wojskowego w ekspedycji.
Diariuszowi, który prowadził płk Stewart, wraz z notatkami samego Nelsona,
zawdzięczać należy większość szczegółowych informacji, dotyczących
wyprawy. Ci dwaj zaprzyjaźnili się bardzo szybko, czego dowód mamy w
liście admirała do pułkownika:
„Darzę cię przywiązaniem i respektem. Ufam, że kiedy bądź będę na czele
sił morskich, a zajdzie potrzeba współdziałania z wojskiem, ty właśnie
będziesz nim dowodził".
Jeszcze zanim „St. George" połączył się z flotą Parkera, płk Stewart
zanotował zabawny przykład nierozwagi Nelsona w prowadzeniu okrętu.
Nelson lubił się wtrącać do spraw żeglarskich. Hardy zwykł mawiać, że nigdy
się z Nelsonem nie sprzeczali dlatego, że ilekroć Nelsonowi przyszła chętka
stać się na chwilę kapitanem, to on, Hardy, odgrywał rolę pierwszego
porucznika, a gdy Nelson był admirałem, Hardy zajmował swoją właściwą
pozycję. Incydent zabawił Stewarta:
„Podczas naszej przeprawy wiatr zacichł w pewnej chwili. Lord Nelson
wmieszał się do wydawania rozkazów — i okręt przestał lawirować. Wtedy
powiedział z irytacją do oficera wachtowego:
— No, i widzisz czegośmy narobili. Co teraz zamierzasz począć?
Biedak odrzekł żałośnie:
— Nie wiem dokładnie, wasza lordowska mość. Boję się, że okręt
nie trzyma kursu...
Lord Nelson energicznym krokiem ruszył do kabiny, mówiąc przez ramię:
— Jeśli wy nie wiecie, tó i ja też nie wiem!
I poszedł sobie, a kapitan Hardy ze śmiechem zabrał się do wydawania
odpowiednich rozkazów".
Nelson przyłączył się do Parkera na redzie koło Yarmouth dnia 6 marca
1801 roku i dowiedział się, że głównodowodzący zamieszkał na lądzie. To
bardzo zraziło energicznego wiceadmirała. Kazał zaraportować oficjalnie swoje
przybycie i oznajmił, że zamierza następnego ranka złożyć Parkerowi
wizytę. Pułkownik Stewart zanotował:
„Jak zwykle śniadaliśmy zaraz po szóstej, bo byliśmy zawsze na nogach ze
świtem. Udaliśmy się na ląd tak, by przed drzwiami Sir Hyde'a Parkera znaleźć
się tuż przed ósmą — o tej godzinie Lord Nelson zaczynał dzienne sprawy, a i
to uważał, że już późno".
Ale Parkier nie miał żadnych planów do przedyskutowania, a według
informacji jego sekretarza, zajęty był wyłącznie organizowaniem wielkiego
balu na cześć swej młodziutkiej małżonki. Nelson, zirytowany, natychmiast
przez specjalnego gońca wysłał list do Troubridge'a, od niedawna pełniącego
odpowiedzialne stanowisko w Admiralicji, pod zwierzchnością hrabiego St.
Vincent, którego odwołano z funkcji dowódcy floty Kanału, by mu powierzyć
godność Pierwszego Lorda Admiralicji.
„Gdyby Pierwszy Lord Admiralicji — i to taki człowiek! — powiedział mi,
że flota bałtycka ma rozkaz wyjścia w morze, nie uwierzyłbym nawet jemu, i
— wybacz mi — ale gotów jestem przypuszczać, ze jakimś niefortunnym
przypadkiem te rozkazy może jeszcze nie nadeszły, bo tu ani słychu ani widu o
żadnych przygotowaniach. To, o czym piszę, mówi się głośno na wszystkich
targach i jarmarkach w Yarmouth... Pomyśl, o ile przyjemniej jest leżeć w
ciepłym łóżku z młodą żonką, niż. stać na zimnym lodowatym wietrze. Mój
drogi Troubridge, wyślij-że nas co prędzej do roboty. Spieszno mi, bo
chcę wracać..."
Bez wątpienia do przyjemnego, ciepłego łóżka z Emmą.
List przyniósł pożądane wyniki. Bardzo surowy rozkaz bezzwłocznego
rozwinięcia żagli nadszedł i bal dla pani Parkerowej trzeba było odłożyć. Tym
niemniej, Nelson nie mógł wydobyć ze swego dowódcy żadnych sensownych
wskazówek, tylko zatroskanie i obawę przed „ciemnymi nocami pośród
zwałów kry". Wiceadmirał zanotował:
„Wytrwamy. To nie czasy dla nerwowców. Ufam, że zasypiemy naszych
nieprzyjaciół takim gradem kul, jaki dał już naszej ojczyźnie
panowanie nad morzami. Wszystkie diabły z północy nie dadzą nam rady, byle
tylko nasze drewniane ściany miały przed sobą cel do strzelania".
Wyrażenie o „drewnianych ścianach" nie było właściwe, bo kadłuby
angielskich okrętów od kilku już. lat pokrywano miedzianą blachą, dzięki
czemu drewno trzymało się dłużej, podwodne części kadłuba nie obrastały
skorupiakami, a jeśli kil wszedł na piaszczystą mieliznę, mogło się obyć bez
większych szkód, chyba że trafiono na skały. Te i inne udoskonalenia, wraz ze
zwiększoną liczbą okrętów oraz ulepszeniami w dokach, usprawiedliwiały sumę
szesnastu i pół miliona funtów szterlingów w budżecie państwa za rok 1801 w
porównaniu z czterema milionami, wydanymi o osiem lat wcześniej.
Gdy wreszcie flota Parkera wyruszyła na północ, jednocześnie brytyjskie
ministerstwo spraw zagranicznych wysłało negocjatora, nazwiskiem Vansittart,
do Kopenhagi, by zażądał od Danii wycofania się z antyangielskiej Ligi
Północnej. Zirytowało to Nelsona, którego dewiza brzmiała:
„Najpierw pobić nieprzyjaciela, a negocjować potem".
Parker wciąż się niepokoił i denerwował. Nelson pisał do dawnego
przyjaciela, Aleksandra Davisona:
„Nie otrzymuję oficjalnych poleceń od mego naczelnego dowódcy. A nie
zgadzam się z niczym, czego mogłem się dowiedzieć o naszych pierwotnych
planach. Podobno mamy zakotwiczyć naprzeciwko szwedzkiego zamku
Kronoberg, zamiast w pobliżu Kopenhagi, co mogłoby dodać wagi naszym
pertraktacjom: minister duński pewno by dwa razy pomyślał, zanim by złożył
podpis na dokumencie wypowiadającym wojnę Anglii, gdyby wiedział, że w
chwilę później cała flota jego pana stanie w ogniu, a stolica kraju obróci się w
ruinę. Duńczycy powinni widzieć naszą flagę za każdym razem, gdy
podniosą głowy".
Parker słynął jako smakosz. Podczas żeglugi na północ, jeden z
poruczników złowił turbota. Nelson zaraz zakrzyknął:
— Poślijcie rybę Sir Hyde'owi!
Zapadał już mrok, morze było burzliwe. Ktoś zwrócił uwagę, że
spuszczanie małej łodzi w tych warunkach jest ryzykowne. Ale Nelson się
uparł: Chciał by Parker dostał swój przysmak bez żadnej zwłoki. Z powrotem
przywieziono odręczne pismo z bardzo miłymi podziękowaniami — i istotnie,
od tej pory nawiązały się bliższe i bardziej otwarte stosunki między
głównodowodzącym a jego zastępcą. W każdym razie, nie było już więcej
mowy o zakotwiczeniu w pobliżu wybrzeży szwedzkich. Od jakich drobiazgów
zależą czasem ważne historyczne wydarzenia!
Dnia 19 marca flota dotarta do Skaw, najbardziej na północ wy-
suniętego przylądka Danii, skąd szeroka cieśnina Kattegat prowadzi na
południe między Szwecją a Danią aż do wyspy Zelandii, gdzie na wschodnim
wybrzeżu leży -Kopenhaga. Wyjścia na Bałtyk są po obu stronach Zelandii:
zachodnie nosi nazwę Wielkiego Bełtu, wschodnie nazywa się Sund.
W cztery dni później Vansittart dotarł do floty z wiadomością, że książę
duński definitywnie odrzucił brytyjskie ultimatum. Nelsona wezwano po raz
pierwszy na okręt flagowy dowódcy. Pisał z uniesieniem radości do Lady
Hamilton:
„Teraz na pewno dojdzie do bitwy. Posłano po mnie! Nie miej żadnych
obaw i pamiętaj, że człowiek odważny umiera tylko raz, a tchórz umiera przez
całe swoje życie!"
Na okręcie flagowym zastał wszystkich mocno strapionych: Vansittart
rozwodził się szeroko nad niepokonaną siłą duńskich umocnień obronnych, a
Parker, przerażony ilością baterii ciężkich dział, obsadzonych tłumem żądnych
boju Duńczyków, argumentował, że najlepiej zakotwiczyć w cieśninie Kattegat.
Spokojnie, lecz stanowczo, Nelson zabrał się do uspokajania umysłów i zmiany
nastroju rady wojennej. Chodząc tam i z powrotem po reprezentacyjnej kabinie
admiralskiej, wyjaśniał powody, dla których należało atakować natychmiast i
wykazywał, jak to ma być przeprowadzone. Dowiedziawszy się, że fortyfikacje
Kopenhagi są najsilniejsze na północy, gdzie bateria dział Trekroner broniła
dostępu do Sundu, zaproponował, by wybrać dłuższą drogę Wielkim Bełtem
dookoła Zelandii i uderzyć nieprzyjaciela od tyłu, skąd najmniej mógł się ataku
spodziewać.
— Idźmy Wielkim Bełtem albo Sundem, jakkolwiek bądź — wołał
uderzając pięścią w stół — ale na Boga, nie traćmy ani godziny!
Energią i wymową Nelson zmusił radę wojenną, by zgodziła się z jego
punktem widzenia, ale też nie zamierzał zostawiać Parkerowi żadnej furtki,
gdyby ten zechciał zmienić zdanie. Powróciwszy na „St. George'a", zasiadł od
razu do pisania listu, który był kwintesencją „nelsonizmu": śmiały, rozważny,
przekonywający:
„Im więcej się zastanawiałem, tym bardziej się utwierdzam w przekonaniu,
że ani chwili nie powinniśmy tracić, lecz atakować zaraz; oni z każdym dniem i
z każdą godziną będą silniejsi. My nigdy nie będziemy mogli im sprostać tak,
jak właśnie teraz. Stoimy tutaj bezczynnie, a przecież bezpieczeństwo, a już z
pewnością honor Anglii powierzono nam w większym stopniu, niż
kiedykolwiek przedtem brytyjskiemu oficerowi. Od twojej decyzji zależy, czy
nasz kraj będzie zdegradowany w oczach Europy, czy też podniesiemy głowy
wyżej i wyżej... Jestem zdania, że najśmielsze metody są najbezpieczniejsze".
Do Emmy zaś napisał:
„Do tej pory Sir Hyde Parker nareszcie musiał przekonać się, co wart jest
twój Nelson, i że jest użyteczny w trudnej potrzebie... Nelson musi się znaleźć
między pierwszymi, albo polec..."
Po paru dniach przeciwnych wiatrów, flota weszła dnia 30 marca na
osławioną Cieśninę Elsynorską, między Szwecją a Danią; przeprawa okazała
się śmiesznie łatwa. Szwedzi z Kronobergu nie byli przygotowani, więc
Anglicy skierowali się nieco ku wschodniej stronie cieśniny i pożeglowali na
południe, a kule z duńskich dział nie dosięgały ich wcale.
Tego popołudnia osiemnaście brytyjskich żaglowców liniowych i
trzydzieści pięć mniejszych jednostek — jak slupy, statki bombardowe,
brandery i inne — zakotwiczyło się o pięć mil na południe od Kopenhagi. Dwaj
admirałowie na szkunerze dokonali inspekcji fortyfikacji obronnych miasta.
Przekonali się, że jeszcze je dodatkowo wzmocniono w ciągu tych paru dni
czekania na przychylny wiatr. Nelson pisał do Emmy:
„Fortyfikacje te wydają się przerażające tylko oczom tych, którzy są
dziećmi w sztuce wojennej, ale według mego sądu, z dziesięcioma żaglowcami
liniowymi mógłbym je zniszczyć; bądź co bądź, ufam, że mi na taką próbę
zezwolą".
Następnego dnia, kiedy poprosił o dziesięć liniowców, Parker dał mu
dwanaście.
Dwoma sposobami można było podejść od kotwicowiska do Kopenhagi.
Droga wewnętrzna, czyli przejście zachodnie, znane było jako Kanał
Królewski, wschodnie jako Głębina Zewnętrzna. Między nimi leżała mielizna,
zwana Środkową. Obrona Duńczyków koncentrowała się wzdłuż Kanału
Królewskiego. Składały się na nią pływające baterie, kadłuby i hulki w liczbie
dziewiętnastu, przeważnie bez masztów, dotykające flanką wielkiej fortecy,
która strzegła również węższego kanału do portu.
Na drugiej radzie wojennej Nelson zaproponował, aby zamiast atakować
pozycje Duńczyków w ich najsilniejszym punkcie, gdzie działa fortecy
Trekroner mogły wyrządzić poważne szkody — przeprowadzić dwanaście
lżejszych jednostek bojowych floty dookoła Mielizny Środkowej i wpłynąć na
Kanał Królewski od południa, z prądem. To by pozwoliło, po zadaniu
poważnych strat nieprzyjacielowi, połączyć się ponownie z resztą floty bez
zawracania. Ten śmiały plan rada przyjęła; jednakże odezwały się głosy, ze na
Zewnętrznej Głębinie mielizny były zbyt niebezpieczne, na co Nelson odparł:
— Naturalne przeszkody nie zniechęcą naszej determinacji. My je
nakłonimy według naszej woli i zmusimy, by nam służyły miast przeszkadzać.
„St. George" miał zbyt głębokie zanurzenie, by mógł posłużyć w tych
warunkach. Nelson musiał raz jeszcze przenieść swoją flagę, tym razem na
„Elephanta", gdzie kapitanem był podówczas ten sam Foley, który poprowadził
okręty wewnątrz linii francuskiej floty pod Abukirem. Jednakże Hardy nie
zgodził się, by go zostawiono i powierzywszy dowództwo „St. George'a"
swemu pierwszemu porucznikowi, przeniósł się na „Elephanta" jako oficer
nadliczbowy.
Plan Nelsona zakładał bardzo trudną, skomplikowaną i niebezpieczną
sztukę nawigacji na płytkich wodach dookoła Środkowej Mielizny, gdzie prądy
były bystre, a Anglicy nie posiadali map tego akwenu. Nelson osobiście
przepędził dwie lodowato zimne i mgliste noce — 30 marca i 31 marca — na
sondowaniu Zewnętrznej Głębiny. Jego doświadczenie z czasów, gdy był
miczmanem pod kapitanem Sucklingiem wśród „skał i piasków" ujścia Tamizy,
bardzo mu się teraz przydało. Chirurg na pokładzie „Elephanta"
zanotował, że:
„... podziwiać należało wiceadmirała, który godzinami całymi siedział w
łodzi, nocą i dniem, pomiędzy pływającą krą, w mroźnym powietrzu. I tylko
mogłem się zdumiewać, gdy światło dzienne następnego ranka ujawniało
przejście, oznakowane pływami, gdzie poprzedniego wieczoru była tylko
niezmierzona głębia..."
Kiedy Sir Hyde Parker z rezerwowymi okrętami przesunął się ku
północnemu krańcowi Środkowej Mielizny, około cztery mile od miasta,
Nelson po południu, dnia 1 kwietnia, wyminął zachodnie płycizny i o
zachodzie słońca zakotwiczył o dwie mile na południe od duńskich linii
obronnych. Pułkownik Stewart osądził, że nieprzyjaciel mógł wyrządzić
wielkie szkody wśród tych trzydziestu rozmaitych jednostek zgrupowanych
razem, w zasięgu dalekiego ognia działowego. Ale dodał, że Duńczycy:
„Zajęci byli obsadzaniem załogami i naprostowywaniem linii; bo chociaż,
jak się później dowiedzieliśmy, uważali wody pomiędzy ich jednostkami a
Środkową Mielizną za nie do przebycia dla tak dużej floty — jednakże czynili
to po prostu jako przezorność wobec naszego podchodzenia coraz bliżej".
O trzy lata wcześniej Brueys rozumował dokładnie tak samo w Zatoce pod
Abukirem i — nie docenił śmiałości Nelsona.
Po zapadnięciu ciemności Hardy kazał się wioślarzom przeprawić do
najbliższego duńskiego okrętu, „sondując dookoła i bardzo uważając, by go nie
posłyszano". Tymczasem na pokładzie „Elephanta", jak zapisał pułkownik
Stewart, „dzielny wiceadmirał zasiadł do stołu w licznej kompanii swoich
kapitanów. Był w pysznym humorze i wznosił toasty za pomyślne wiatry i za
sukces nadchodzącego dnia... Każdy odchodził z uczuciem podziwu dla ich
wielkiego przywódcy i z niecierpliwością, by iść w ślad za nim w nadciągającej
bitwie..."
Wyczerpany wysiłkiem poprzednich dwóch nocy, Nelson położył się na
koi i przez parę godzin dyktował rozkazy. Jego instrukcje dla każdego z
kapitanów były wręczane na piśmie. Nie było to jego zwykłą praktyką, ale
admirał przewidywał, że tym razem będzie na Kanale Królewskim bardzo mało
miejsca do manewrowania. Sygnały flagowe mogły być nawet trudno
dostrzegalne.
— Lepiej — powiedział — dać kapitanom osobiste instrukcje
i zaufać im, że posłużą się własną inicjatywą, gdy sytuacja będzie tego
wymagała.
W jednej z kajut przepisywano rozkazy, a pracy dokończono o szóstej nad
ranem. Zanim jego kapitanowie opuścili okręt poprzedniego wieczoru, Nelson
powiedział:
— Będę walczył z chwilą, gdy powieje przychylny wiatr.
XIX PODNOSZĄC LUNETĘ DO ŚLEPEGO OKA...

Gdy Nelson zapowiadał, że rozpocznie bitwę z pierwszym przychylnym


wiatrem — właśnie wiało wtedy z północy, czyli w kierunku najbardziej
niekorzystnym. Ale fortuna sprzyjała tym razem Nelsonowi, a nie Duńczykom.
Rankiem okazało się, że wiatr skręcił w ciągu nocy i teraz wiał z południowego
wschodu. Admirał miał swój upragniony przychylny wiatr.
Pokłady uprzątnięto do akcji jeszcze poprzedniego wieczoru. Nelson wstał
przed świtem i doglądał przygotowań.
O godzinie ósmej kapitanowie przybyli na „Elephanta" po ostatnie
instrukcje, które brzmiały: trzy prowadzące okręty, „Edgar", „Ardent" i
„Glatton" będą szły wzdłuż linii duńskich, oddając salwy przy mijaniu, aż do
chwili, gdy pierwszy z nich dotrze do piątej w linii jednostki duńskiej,
naprzeciw której winien był zakotwiczyć przez rufę. Pozostałe okręty, dotarłszy
do wyznaczonych pozycji, również miały w ten sposób zakotwiczyć —
podobnie, jak pod Abukirem. Kolejne okręty mijały swego przewodnika i
rzucały kotwice, każdy przed następną jednostką duńską. Po zniszczeniu, a w
każdym razie doprowadzeniu do zamilknięcia jednostki przed sobą, ich
zwycięzcy ruszali dalej na północ, by wspomóc bitwę, która będzie się już
toczyła dalej, wzdłuż linii duńskich. Za każdym razem, gdy okręt duński poddał
się, spłonął lub wyleciał w powietrze, jego angielski przeciwnik miał iść dalej,
wzdłuż linii walki.
Piloci Nelsona — z marynarki handlowej, przymusowo zwerbowani do
floty wojennej z powodu ich znajomości duńskich akwenów — mocno się
wahali i, jak się Nelsonowi wydawało:
„...o niczym innym nie myśleli, tylko jak by trzymać okręty jak najdalej od
niebezpieczeństwa, a własnych głupich głów nie wystawiać na strzelaninę".
Przywykli, że ich pracę oceniano według tego, ile statków przyprowadzili
cało do portów, piloci nie mogli się zdobyć na lawirowanie

215
wprost na niebezpieczeństwo. Wreszcie kapitan „Bellony" podjął się
pilotowania po Kanale Królewskim, więc przeniesiono go na „Edgara" do
kapitana Murraya. W jego ślady poszedł „Agamemnon", który jednakże utknął
na mieliźnie i nie włączył się do bitwy aż do końca. Jeszcze dwie inne
jednostki, „Bellona" i „Russell" weszły na piaszczystą płyciznę po zachodniej
stronie Środkowej Głębi. One mogły przynajmniej używać swych dział
przeciwko najbardziej na południe wysuniętym hulkom nieprzyjacielskim.
Nelson wydał nowe dyspozycje i skompletował linię dziewięciu jednostek,
które nawiązały walkę.
Ale przez cały ten czas, wołania pierwszego porucznika wydającego
rozkazy i rytmiczne odpowiedzi i sternika „Ay, ay, sir!" brzmiały w uszach
jednego z miczmanów, jak nabożeństwo w katedrze. Była to z pewnością
uroczysta scena: potężne angielskie okręty jak olbrzymie białe ptaki z
szeregami luf armatnich groźnie połyskujących po bokach, zajmowały kolejno
pozycje wzdłuż linii duńskich; a w dali za nimi wielkie miasto, zamarłe w
pełnym napięcia oczekiwaniu.
Pięć mniejszych jednostek angielskich, fregat i slupów, otrzymało
polecenie zaatakowania duńskiej flotylli — z masztami i pełnymi załogami —
stojącej w porcie. Ale flotylla nie wyszła im naprzeciw i dowódca mniejszych
jednostek brytyjskich, kapitan Riou, próbował bombardować fortyfikacje
Trekroner; nie miał tu jednak żadnych szans wobec o wiele większej siły
ogniowej przeciwnika.
Bitwa pomiędzy eskadrą Nelsona i duńską linią obronną niebawem
rozgorzała w całej pełni. Jednostki duńskie nie posiadały żagli, tylko stały
takielunek: funkcjonowały tak, jak baterie nadbrzeżne. Anglicy musieli celować
w ich kadłuby, burty i artylerzystów na pokładach. Hałas bitewny coraz się
wzmagał, a jeszcze do tej przerażającej muzyki głos swój dołączały statki
bombardowe, stojące w pobliżu Środkowej Głębi i przerzucające pociski ponad
obydwiema flotyllami, w kierunku arsenałów duńskich.
— Gorąca robota! — mówił wesoło Nelson do pułkownika Stewarta. — A
dzisiejszy dzień może się każdej chwili okazać dniem ostatnim. Ale nie
chciałbym za żadne skarby być właśnie teraz gdzie indziej!
Charakterystyczne dla Nelsona, który kochał się w walce, im gorętszej, tym
lepiej, i zdawał się nie wiedzieć, co znaczy strach.
Kanonada trwała przez blisko cztery godziny. Duńczycy swoich zabitych
kanonierów zastępowali marynarzami, żołnierzami, a 'nawet po prostu
mężczyznami, ściągniętymi z nadbrzeża. Wzdłuż półtorej mili morza, przy
niewielkiej dzielącej je odległości, tysiąc pięćset dział armat słało do siebie
nawzajem śmiercionośne pociski.
„Brałem udział w stu pięciu starciach — pisał później Nelson — ale to było
ze wszystkich najstraszliwsze".

216
Najstraszliwsze — i najkrwawsze. Trzykrotnie dowódca duński musiał
przenosić swoją flagę. Na jego pierwszym okręcie flagowym, „Danneborg", z
trzystu trzydziestu ludzi załogi padło dwustu siedemdziesięciu. Okręty
angielskie ponosiły także ciężkie straty: na „Monarch" zabito ponad dwustu
ludzi.
Gdy wrzała najgorętsza bitwa, a Duńczycy odpierali zażarte ataki z odwagą
i zaciętością, Sir Hyde Parker, obserwując wszystko przez lunetę ze swego
okrętu flagowego, stojącego wraz z rezerwą wielkich jednostek na północ od
toczących się zmagań, powiedział do Dommetta, kapitana floty:
— Nie mam możności przyjść z pomocą Nelsonowi. Wiatr i prądy
są przeciw nam.
Wkrótce potem porucznik sygnałowy na pokładzie „Elephanta"
zaraportował Nelsonowi, że naczelny dowódca wywiesił flagę nr 39.
To, co zdarzyło się później, jest opowieścią, powtarzaną do dzisiejszego
dnia każdemu chłopcu angielskiemu, gdy zaczyna się po raz pierwszy uczyć
historii swego kraju. Obecną wersję powtarzamy ściśle za pułkownikiem
Stewartem:
„Lord Nelson nadal chodził tam i z powrotem po pokładzie rufówki i jak
się zdawało, nie zwracał żadnej uwagi na sygnał. Porucznik, ustawiwszy się na
drodze admirała za jego kolejnym nawrotem, zapytał, czy ma powtórzyć sygnał
nr 39. Lord Nelson odparł:
— Nie! Masz potwierdzić odbiór.
Gdy oficer już zawracał do wyjścia, Lord Nelson zawołał za nim:
— Czy sygnał nr 16 «Akcja bojowa» jest nadal wywieszony?
Porucznik odpowiedział twjerdząco, a Lord Nelson jeszcze do
rzucił:
— Pamiętaj! Tak trzymać. Przybij go gwoździem do masztu.
Teraz Lord Nelson chodził tam i z powrotem, widocznie podniecony,
poruszając kikutem prawego ramienia. Po paru nawrotach powiedział do mnie
szybkim, ostrym tonem:
— Czy ty wiesz, jaki sygnał głównodowodzący kazał wywiesić
na swoim okręcie flagowym? Numer trzydzieści dziewięć!
Gdy zapytałem, co to znaczy, odparł:
— Zaprzestać akcji... rozumiesz, zaprzestać akcji! — wzruszył
ramionami i dodał: — Niech mnie diabli porwą, jeżeli to zrobię!
Potem powiedział, o ile pamiętam, do kapitana Foleya:
— Mam tylko jedno oko. Mogę czasem niedowidzieć.
I z miną chłopca, płatającego komuś psotę, przyłożył lunetę do ślepego oka
i wykrzyknął:
— Ja naprawdę nie widzę sygnału!
Tak więc kanonada trwała dalej. Tylko angielskie fregaty dostrze-
gły sygnał Parkera. Nie mogły widzieć Nelsona sygnału nr 16, a prawie
wyrzucane z wody kulami ciężkich dział z Trekroner, wycofały się z walki z
wielkim żalem.
— Bo co sobie Nelson o nas pomyśli? — desperował kapitan Riou.
Ledwie to wymówił, celny ostrzał ogniem podłużnym przeciął
go prawie na pół".
Postępek Nelsona wydawał się aktem niesubordynacji znacznie
poważniejszym niż niegdyś, pod dowództwem Lorda Keitha na Morzu
Śródziemnym. I był niesubordynacją, jeśli go rozpatrywać w oderwaniu od
całości. Ale inaczej to wygląda, jeżeli weźmie się pod uwagę, co poprzedziło
na okręcie flagowym Parkera rozkaz sygnału nr 39. Tom Southey, brat
pierwszego biografa Nelsona, był przy tym obecny i zostawił dokładny opis
rozterki głównodowodzącego z powodu zaciekłości bitwy i ugrzęźnięcia na
mieliźnie trzech z dwunastu angielskich okrętów. Sir Hyde do kapitana
Dommetta:
— Każę dać sygnał zaprzestania akcji, bo mi chodzi o Nelsona.
Jeśli on nadal jest w stanie skutecznie walczyć, oczywiście nie posłucha
tego sygnału: jeśli zaś jest w ciężkich opałach, będzie miał usprawiedliwie
nie dla odwrotu i nikt go za to winą nie obciąży.
Była to wielkoduszność ze strony Parkera; chciał dać Nelsonowi możność
wycofania się z honorem; ale Parker nie widział nigdy przedtem Nelsona w
bitwie i nie wiedział, że im gorętsza walka, tym dla tej awanturniczej duszy
większa była rozkosz. Dommett starał się namówić swego zwierzchnika, by
jeszcze zaczekał z rozkazem sygnału. Ale Sir Hyde zaciął się. Według Toma
Southeya powiedział:
— Ogień z dział duńskich musi przygnieść Nelsona, a ma on
tylko dziewięć okrętów w akcji, by go odpierać. Zdaję sobie sprawę
z możliwych konsekwencji dla mojej własnej reputacji, ale tchórzostwem
z mojej strony byłoby całą odpowiedzialnością za klęskę obarczyć
Nelsona, jeśli klęska jest nie do uniknięcia.
Tak więc wywieszono sygnał nr 39. Z jakim rezultatem, to już
widzieliśmy.

Walka toczyła się bez chwili przerwy aż do godziny drugiej po południu,


kiedy wzdłuż linii duńskich ogień zaczął cichnąć. Mniejsze z jednostek ogarnął
pożar, kolejne się poddawały. Zagarnięcie ich sprawiało Nelsonowi trudności.
Nie było generalnej kapitulacji, więc z baterii dział nadbrzeżnych nadal
podtrzymywano silny ogień działowy, a sporadycznie i z okrętów- duńskich
odzywały się armaty, gdy jakaś jednostka brytyjska podeszła blisko.
Największy problem przedstawiał „Danneborg". Zerwał się ze swego
miejsca cumowania i ogarnięty
pożarem, dryfował z wiatrem. Szalupy brytyjskie spuszczono, by ratować
załogę. Ludzie skakali do morza z każdego bulaja, ale akcję ratowników
utrudniał ogień z dział nadbrzeżnych. „Danneborg" dryfował dalej, aż w końcu
wybuchnął jednym wielkim płomieniem i zatonął.
Nelsona irytowała taka nierozstrzygnięta sytuacja. Duńczycy byli wyraźnie
pokonani, ale kontynuowali ogień działowy, od którego ginęli ich właśni
marynarze w wodzie, à zarazem ratujący ich Anglicy w szalupach.
— Albo muszę posłać kogoś na ląd, by zaprzestać tej nonsensow
nej strzelaniny — powiedział do Stewarta — albo też skierować tam
nasze bandery i spalić ich wszystkich. Zobaczymy, co wskóra apel
do humanitarności wrogów.
Bez chwili zwłoki siadł i napisał:
„Do naszych duńskich braci.
Lord Nelson ma rozkaz oszczędzać Danię po ustaniu oporu. Ale jeśli ogień
działowy ze strony duńskiej będzie trwał nadal, Lord Nelson będzie zmuszony
spalić wszystkie pływające baterie, które wziął, bez możności ocalenia życia
dzielnych Duńczyków, którzy ich bronili..."
Ten list zabrał na ląd — przez środek zmagających się flot, pod flagą
armistycjum — kapitan, Sir Frederick Thesiger, który mówił biegle po duńsku,
a służył w sztabie Nelsona. Odnalazł on duńskiego księcia regenta w pobliżu
Sally-port, dodającego ducha swoim poddanym. Książę przyjął Thesigera bez
wahań i zwłoki.
— Jakie są właściwie intencje Lorda Nelsona, gdy pana tu wysyłał
z tym listem? — zapytał.
Thesiger odpowiedział poważnie i otwarcie.
— Lord Nelson czuł się zmuszony wysłać flagę rozejmu ze względów
humanitarnych. Zgadza się, aby działania wojenne zawiesić i aby
ranni Duńczycy mogli być przewiezieni na ląd. I Lord Nelson zabierze
jeńców z okrętów, które spali lub zagarnie jako pryzy, według swojej
woli, Lord Nelson z całym należnym respektem dla jego królewskiej
wysokości księcia regenta Danii, będzie uważał za swoją największą
wiktorię, jaką kiedykolwiek odniósł, jeżeli będzie mógł stać się przyczy
ną szczęśliwej rekoncyliacji i przymierza między swym łaskawie mu
panującym suwerenem, a jego majestatem królem Danii...
Thesiger był równie dobrym dyplomatą jak Nelson, który go dokładnie
pouczył, co ma mówić.
Książę wydał natychmiast rozkazy zaprzestania ognia. Brytyjczycy
przestali strzelać już w chwili, gdy Thesiger wyruszył ze swoją misją.
Podczas trwania rozejmu, który był codziennie ponawiany, Nelson

219
wycofał swoje okręty poza zasięg baterii ciężkich dział nadbrzeżnych fortu
Trekroner, bardzo groźnych dla każdej jednostki na codzie. Wtedy się okazało,
że względy humanitarne były tylko jednym z powodów, dla których Nelson
prosił o rozejm w chwili, gdy Duńczycy byli już właściwie pobici. Dzięki temu
posunięciu wyszedł na otwarte wody własnymi okrętami i ze wszystkimi
wziętymi pryzami, bez strat w ludziach i sprzęcie.
Nelson powiedział, że była to najstraszniejsza ze wszystkich bitew, w
jakich brał udział. Była to również bitwa najsmutniejsza. Nelson nie żywił
żadnej osobistej niechęci wobec monarchistycznej Danii, w przeciwieństwie do
republikańskiej Francji, której nienawidził z głębi duszy. Ale rozumiał, że
należało udzielić lekcji Lidze Północnej i podjąwszy się tego zadania, poświęcił
mu całą swoją niezrównaną umiejętność, talent i odwagę. Jego własna relacja z
bitwy brzmiała lakonicznie i w jednym punkcie była nieścisła: bitwa rozpoczęła
się o godzinę później, niż to podał Nelson:
„Drugiego kwietnia roku 1801. Wiatr umiarkowany, południowy. O
godzinie dziewiątej dałem sygnał do akcji przeciwko linii jednostek duńskich.
Bitwa trwała około czterech godzin, kiedy to siedemnaście lub osiemnaście
jednostek z linii duńskiej zostało wziętych, spalonych lub zatopionych. Nasze
okręty poniosły wielkie straty. Wieczorem udałem się na pokład „St. George'a",
czując się bardzo źle".
Miał prawo źle się czuć, choćby tylko z braku snu. W ciągu trzech nocy, od
30 marca, gdy zaczął swoje sondowanie z małej łodzi, ledwie miał czas
przymknąć oczy. Pułkownik Stewart pisał:
„Liczy sobie już ponad czterdziestkę, a wytrzymał trudy, które zmogłyby
niejednego młodszego odeń mężczyznę. Przez sześć dni prowadził eskadrę w
wyjątkowo hazardowych warunkach nawigacyjnych, dokonał wywiadu pozycji
nieprzyjacielskich, zaplanował i wydał pisemne instrukcje oddzielnie dla
każdego kapitana i na koniec walczył w bitwie o szczególnej zaciętności; po
czym dobrą dyplomacją ocalił własne okręty od dalszych strat i uzyskał zgodę
przeciwnika na swoje propozycje. Nie szczędził własnej osoby, wystawiając się
na każdy hazard, jak jest jego obyczajem..."
A Hardy pisał do przyjaciela:
„Im dłużej z nim obcuję, tym bardziej podziwiam jego nieporównany
charakter i sądzę, że przy tej sposobności jego polityczne manewry były
jeszcze większym osiągnięciem, jeśli to możliwe, od jego zwykłej, a wspaniałej
odwagi..."
Poniesiono olbrzymie straty. Wprawdzie Anglicy nie stracili żadnego
okrętu, jednak liczba zabitych i rannych przekroczyła dziewięćset osób.
Wysoka cyfra, ale jeszcze mała w porównaniu z Duńczy-
kami, których straty wyniosły ponad sześć tysięcy zabitych, rannych lub
wziętych do niewoli. Liczby ofiar Duńczyków świadczą najlepiej o ich
zawziętości w obronie, o której Nelson sam wyraził się z podziwem.

Drugi to już raz po zakończeniu akcji wojennej Nelson wchodził na pokład


okrętu flagowego swego głównodowodzącego z mieszanymi uczuciami, na
wpół oczekując reprymendy, chociaż trudno jest karcić, gdy odniesiono świetne
zwycięstwo. Ale, jak Jervis po bitwie koło przylądka St. Vincent, tak i Parker
przyjął Nelsona z radością i gratulacjami. Ani słowa o niczym innym, tylko
pochwały za jego inicjatywę i determinację.
Następnego dnia po bitwie, Nelson wizytował wszystkie okręty swojej
eskadry, aby zamienić kilka słów z każdym rannym i winszować kapitanom,
^którzy dzielnie walczyli i mężnie przyjmowali zadane szkody. Takie właśnie
gesty zyskiwały Nelsonowi nie tylko podziw, ale i przywiązanie. Władze nie
zawsze nagradzały jego zasługi i osiągnięcia w stopniu wystarczającym, ale
jego kapitanowie adorowali go, a zwykły marynarz na równi ze zwykłym,
przeciętnym Anglikiem — -kochał go tak, jak się kocha prawdziwego bohatera.
Nelson spodziewał się godności hrabiowskiej za bitwę pod Kopenhagą, ale
otrzymał tylko tytuł o stopień wyższy w hierarchii od już posiadanego: został
wicehrabią. Jednakże zawsze był wyższy ponad to, co nazywał uprzedzeniem
oficjalnych czynników w stosunku do niego; nie ustawał w wysiłkach,
polegając na potomności, by mu oddała sprawiedliwość. Tak się też stało, i to
w pełni. Paradoksalnie,, tytuł hrabiego, tak upragniony przez Nelsona, nadano
po jego śmierci jego bratu Williamowi, który nigdy nawet palcem nie ruszył dla
dobra swego kraju.

Tego samego dnia, gdy Nelson odwiedzał rannych na okrętach, Sir Hyde
Parker powierzył mu szczególnie ważną misję dyplomatyczną.
„W południe — zanotował Nelson — głównodowodzący posłał mnie na
ląd, żebym się spotkał z księciem Danii. Obiadowałem w Pałacu i odbyłem z
nim dwugodzinną rozmowę. O' ósmej wróciłem na pokład „Londona" (okrętu
flagowego Parkera), by mu zdać relację. Bardzom zmęczony."
W Kopenhadze przydzielono Nelsonowi zbrojną eskortę, ale ludzie
gromadzili się na ulicach i gapili raczej z ciekawością i podziwem, niż
niechęcią. Może by nawet i wiwatowali na jego cześć, gdyby słyszeli, co
powiedział na samym początku rozmowy z ich księciem regentem:
— Francuzi biją się dzielnie, ale nie potrafiliby nawet przez jedną
godzinę sprostać takiemu atakowi, jaki Duńczycy odpierali przez
cztery.
Po dyskusji o różnych postanowieniach armistycjum, książę nagle zapytał:
— Lordzie Nelsonie, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie:
po co brytyjska flota weszła na Bałtyk?
Odpowiedź zabrzmiała zwięźle i bez ogródek:
— Aby zdławić najpotężniejszą i niesprowokowaną koalicję
przeciwko Wielkiej Brytanii.
Książę oświadczył, że okręty duńskie nie przyłączą się do żadnego
mocarstwa przeciw Anglii.
Później Nelson relacjonował:
„Bez wielkich perswazji zdołałem go przekonać, że dopóki Liga Północna
trzyma się razem, książę nie może się im sprzeciwić."
— Wielka Brytania życzy sobie — mówił Nelson — by Dania-
zawarła z nią przymierze albo też przeprowadziła kompletne rozbroje
nie. — Później zaproponował: — Potrzebujemy swobodnego wejścia
dla floty Sir Hyde'a Parkera do Kopenhagi i swobodnego korzystania
ze wszystkiego, co nam tutaj będzie potrzebne...
Książę przerwał szybko:
— To wam obiecuję z całą przyjemnością.
Następnie Nelson zażądał, aby „na czas trwania tych negocjacji, zawiesić
wszelkie, przymierza z Rosją."
Dalsze narady przyniosły w rezultacie armistycjum formalnie
ratyfikowane. Było ono tym pewniejsze, że niebawem nadeszła wiadomość o
zamordowaniu w dniu 24 marca cara Pawła. Jego następca, Aleksander,
wprędce odwrócił profrancuską politykę swego rządu.
Płk. Stewart udał się do kraju z wiadomościami o negocjacjach. Zabrał ze
sobą list Nelsona do Admiralicji, w którym wszyscy główni uczestnicy bitwy
zostali wyróżnieni szczególnymi pochwałami. Sir Hyde Parker również okazał
się wielkoduszny:
„Gdyby było możliwe dodać cokolwiek do dobrze zasłużonej reputacji
Lorda Nelsona, powiedziałbym tylko, że jego wysiłki choć tak wielkie do tej
pory, nigdy jeszcze nie doszły do zenitu w służbie ojczyzny, jak teraz."
Anglia znowu rozbrzmiewała jak długa i szeroka imieniem Nelsona. Jego
sławę przede wszystkim szerzył swymi relacjami pułkownik Stewart. Pierwszy
Lord Admiralicji napisał do Nelsona:

„... prowadzenie akcji przez waszą lordowską mość, od pierwszej


nominacji aż do obecnej godziny, jest d la nas przedmiotem nieustannego
podziwu... abyś mógł jeszcze długo okrywać chwałą Twój kraj jest gorącym
życzeniem
Twego szczerze przyjaznego
St. Vincenta."

Wszelkie pochwały były w pełni zasłużone. Rezultaty zwycięstwa pod


Kopenhagą przeszły najśmielsze oczekiwania. Ta druzgocąca klęska, w
połączeniu z wieścią o śmierci cara Pawła, podkopała autorytet Bonapartego w
całej Europie Północnej. Opowiadano, że Pierwszy Konsul wpadł w pasję,
posłyszawszy wiadomość, że krzyczał i tupał nogami w gniewie. Zwycięstwo
Nelsona zlnaczyło koniec Północnej Ligi. Nowy car, Aleksander, zgadzając się
w tym ze swymi poddanymi, nie życzył sobie przedłużania sporu z
dawniejszym sprzymierzeńcem o takiej sile i odwadze, jak Wielka Brytania.
Dnia 16 marca 1801 Rosja zniosła embargo na statki brytyjskie, a w miesiąc
później podpisana przez oba państwa umowa potwierdziła prawa do rewizji i
zagarniania określonych towarów, przemycanych na statkach neutralnych. A
Prusy i Dania już wycofały swe wojska z Hanoweru i Hamburga. Od północy
zagrożenie dla morskich sił brytyjskich przestało istnieć.
Wielebny Edmund Nelson pisał do syna z wyrazami „wdzięczności i
szczęścia... Twoje własne dobre serce najlepiej pojmie moje uczucia." Dodał
łagodny wyrzut, ponieważ jego synowa, Fanny, „nie otrzymała ani jednej
linijki wiadomości, napisanych Twoją własną ręką."
I nie miała dostać żadnego więcej listu. Nelson, jak Fanny sama zdawała
sobie sprawę, zamknął ten rozdział swego życia. '
Na Piccadilly, pod 23-cim, w rezydencji Hamiltonów, wiktorię świętowano
w oszałamiającym stylu. Prócz Emmy obecni byli tylko mężczyźni, włączając
w to wielebnego Williama Nelsona, brata Horatia. Jeden z gości, Sir Nathaniel
Wraxall opowiada o tańcu, zwanym „tarantulą", dowodzącym niezwykłej
witalności i temperamentu Emmy, która chyba nie mogła być jeszcze taka tęga,
jak opowiadały osoby jej nieprzychylne, skoro potrafiła w tańcu tym zmęczyć
kilku partnerów:
„Sir William rozpoczął taniec i podtrzymywał tę taneczną kłótnię, bo tak
można by tarantulę nazwać, przez dobrych kilka minut. Gdy już dłużej nie
dawał rady kontynuować, pewien diuk zajął jego miejsce, ale i on, chociaż o
blisko czterdzieści lat młodszy od pana domu, musiał ustąpić placu. Wówczas
Sir William posłał po osobistą służącą Lady Hamilton, czarnoskórą Koptyjkę,
którą jej Lord Nelson przywiózł, wracając spod Abukiru. Trudno nawet
przekazać wyobrażenie o tym tańcu... dwie tańczące osoby mają przedstawiać
Fauna i Bachantkę. Z pewnością nie można by tego tańczyć w salonach, tylko
dla wybranej
kompanii; okrzyki, pozy, podskoki i uściski, wplecione w ten taniec
dodają mu szczególnego charakteru..."
Nie ma żadnych dowodów, że Nelson wiedział o tych bachanaliach, ale
Horatio niszczył wszystkie listy, jakie otrzymywał od Emmy. Jeżeli skądś się o
tym dowiedział, łatwo sobie wyobrazić, w jaką musiał wpaść furię zazdrości. W
tej całej aferze kryje się ironiczny paradoks. Gdyż dnia 26 kwietnia, w dzień
urodzin Emmy, Nelson wydał uroczysty obiad na pokładzie „St. George'a", na
który zaprosił Sir Hyde'a Parkera i wielu kapitanów. Dwudziestu czterech
najznamienitszych oficerów wypiło toast za zdrowie „świętej Emmy",
wzniesione przez jej kochanka, który parę dni wcześniej pisał o niej, że jest
bardziej aniołem niż zwykłą kobietą.

W maju odwołano Sir Hyde'a Parkera. Główne dowództwo przypadło teraz


Nelsonowi, który co prawda był zbyt zmęczony i schorowany, by się naprawdę
ucieszyć dodatkową odpowiedzialnością. Zresztą, mało teraz mógł zdziałać.
Anglia nie miała już wrogów na Bałtyku. W czerwcu on sam wrócił do kraju.
Udział Nelsona w funduszu za pryzy po Kopenhadze wynosił osiemnaście
tysięcy funtów szterlingów, co było dużą sumą na owe czasy. Ale pieniądze się
go nie trzymały. Jeszcze na Bałtyku otrzymał wiadomość o śmierci swego brata
Maurycego: odtąd tylko on i William byli jedynymi, którzy przeżyli, z synów
wielebnego Edmunda Nelsona. Maurycy, podobno więcej z litości, żył od
pewnego czasu z biedną, niewidomą dziewczyną, Sara Ford. W długim liście
do Emmy, Nelson pisał:
„Bądź taka dobra i powiedz jej w moim imieniu wszelkie serdeczności, jak
ty to potrafisz. Niechaj się urządzi, gdzie zechce, ze wszelkimi wygodami, na
niczym niech jej nie zbywa. Zawsze będę ją poważał, jako moją bratową.
Wiem, że mój brat zaufał mi, a jego zaufania nie zawiodę."
Nelson przybył do Great Yarmouth dnia 1 lipca 1801 roku. Przyjmowano
go, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej radośnie i owacyjnie, niż kiedy
wylądował po bitwie pod Abukirem. Znowu wyprzęgano konie z jego powozu,
a mieszkańcy zanieśli go na własnych ramionach do zajazdu „Pod herbem
Nelsona." I podobne owacje spotykały go w każdym mieście po drodze do
Londynu. Ale tym razem nie zwlekał nigdzie: Emma czekała na niego. Tylko
suweren Nelsona zdawał się nie wiedzieć, jak wielkiego człowieka ma na
swojej służbie. Gdy Nelson przybył do Pałacu, by złożyć oficjalną wizytę
Jerzemu III, ten zapytał:
— Lordzie Nelsonie, czy pan wyjeżdża?
Co Nelson odparł, nie wiadomo. Ale przyjaciołom wyznał, że kusiło go, by
odpowiedzieć:
— Najjaśniejszy panie, wyjeżdżałem i znowu powróciłem. Może
najjaśniejszy pan nie słyszał o bitwie pod Kopenhagą?
Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że Jerzy III od pewnego czasu nie był
już w pełni władz umysłowych.

W kilka lat później książę Wellington będzie przypisywał swoje


zwycięstwa nad napoleońskimi marszałkami w Hiszpanii, a później nad samym
Napoleonem pod Waterloo „posługiwaniu się zwyczajnym zdrowym
rozsądkiem." Nelson swoje umiejętności oceniał wyżej — oceniał je zaiste,
jako wyjątkowe. I nie był w tym mniemaniu odosobniony. Po bitwie o
Kopenhagę hrabia St.Vincent w liście, z którego urywki były już tutaj
przytaczane, pisze:
„Nie wypada mi czynić żadnych porównań; wszyscy się zgadzają, jest tylko
jeden jedyny Nelson."
XX ŻYCIE DOMOWE

Po powrocie z Morza Bałtyckiego udzielono Nelsonowi tylko krótkiego


urlopu. Część tych wolnych dni spędził z Hamiltonami w zajeździe nad Tamizą,
skąd wyprawiał się na wędkarskie wycieczki. Odwiedził też niewidomą
kochankę zmarłego brata, Maurycego, która mieszkała opodal.
Młody przyjaciel, Edward Parker (nie spokrewniony z Sir Hydem
Parkerem), którego Nelson szczególnie polubił podczas ostatniej bałtyckiej
wyprawy, spędzał wakacje razem z nimi, jak też Williamowie Nelsonowie.
Parker, w stopniu komandora, należał do sztabu wiceadmirała; siedział obok
niego przy stole, krajał mu mięso, pomagał przy jedzeniu. Jak większość
bliskich Nelsona, Parker także był w przyjaznych stosunkach z Emmą, która
korespondowała z nim, aby otrzymywać jak najczęstsze wieści o swoim
ukochanym Horatiu. W kilka miesięcy później, odniósłszy ranę, Parker pisał do
niej:
„Nazwałaś mnie «Nelsonistą», a to dla mnie więcej, niż gdybym otrzymał
książęcy tytuł! O Boże! Jak mógłbym być dość wdzięcznym za wszystko, co
dla mnie uczynił, za jego dobroć dla mnie! Chętnie bym utracił tuzin rąk i nóg,
by się jemu przysłużyć..."
Chociaż zanosiło się już na negocjacje pokojowe angielsko-francu-skie,
Napoleon ponownie powrócił do swego projektu zgromadzenia na wybrzeżu
olbrzymiej siły inwazyjnej przeciw Wielkiej Brytanii, z głównym sztabem w
Boulogne. Widocznie podzielał opinię Nelsona, że pertraktacje pokojowe
najlepiej prowadzić z pozycji siły. Hrabia St. Vincent pisał złośliwie:
„Nie twierdzę, że Francuzi nie mogą dokonać inwazji: twierdzę tylko, że
nie mogą jej dokonać przez morze."
W takim razie jak — balonem?
Nelson w podobnym duchu pisał do Sir Edwarda Berry'ego:
„Nie wierzę, aby wojska francuskie zaokrętowały się w Boulogne."
Przed końcem lipca Nelsona mianowano głównodowodzącym eskad-
ry okrętów, których zadaniem było udoskonalenie morskich umocnień
obronnych Anglii. Nelson miał natchnąć entuzjazmem do obrony miasta
portowe, uformować oddziały ochotnicze do służby miejscowej na wybrzeżach,
organizować flotylle małych statków, które by mogły być uciążliwe dla
napastnika zanim by jeszcze przystąpił do inwazji. Wielebny Edmund Nelson,
gratulując synowi tej nominacji, określił ją jako:
„... najważniejsze, najbardziej zaszczytne zadanie, jakie powierzono
oficerowi marynarki wojennej od wielu lat. Dokładnie mówiąc, od czasów
Wielkiej Armady..."
Nelson osobiście nie był zachwycony nominacją. Uważał, że ta praca,
głównie administracyjna, nie odpowiada wiceadmirałowi, który się wsławił
jako taktyk bitew morskich. Prócz tego podejrzewał, że hrabia St. Vincent i
Troubridge, obaj w Admiralicji, uknuli tę nominację jako sposób, by
utrzymywać Nelsona możliwie najdalej od Lady Hamilton. Może tak i było, ale
też z pewnością nic nie dałoby przeciętnemu angielskiemu obywatelowi takiej
ufności w obronę kraju jak poczucie, że nad nią osobiście czuwa bohater spod
Abukiru i Kopenhagi.
Parker towarzyszył Nelsonowi w charakterze adiutanta i pisał do Emmy:
„Dotarliśmy do Sheerness (na południowo-wschodnim wybrzeżu) bardzo
szybko i sprawnie, a wszędzie witano nas owacjami... ludzie patrzyli ze
zdziwieniem, ale i z zachwytem na jego lordowską mość, który raz jeszcze
szykuje się wstąpić w służbę ojczyzny... On jest naj-bystrzejszym, najżwawiej
pracującym człowiekiem, jakiego znam... Przez ten krótki czas, kiedy
przebywaliśmy w Sheerness, sprawdził i wydał rozkazy załogom trzydziestu
okrętów pod swoją zwierzchnością, a każdy czuł się wyróżniony i
zadowolony... i wszystkich ożywił, natchnął gotowością do walki..."
Nelson nie był rad z tego, co zobaczył podczas kontroli umocnień morskich
Anglii. Do hrabiego St. Vincent pisał:
„My dopiero zaczynamy kłaść fundamenty pod naszą obronę."
Myślami krążył wokół pomysłu zaatakowania Francji na jej własnych
wybrzeżach, a St. Vincent popierał go w tym.
Dnia 1 sierpnia, w trzecią rocznicę bitwy pod Abukirem, Nelson,
wywiesiwszy swoją flagę na fregacie „Medusa", pożeglował przez Kanał, ,,by
zajrzeć do Boulogne." Zebrał trochę informacji o rozmieszczeniu sił
nieprzyjacielskich, posłał parę pocisków na port bez widocznego rezultatu, a w
zamian raniono mu jednego oficera i trzech marynarzy, odpowiadając salwami
na salwy i wycofał się, pokazawszy Francuzom, według jego słów, „że nie będą
mogli bezkarnie wytknąć nosa poza własne porty."
Był to rekonesans i zapowiedź poważniejszej akcji. Nelson zamierzał
zniszczyć całą flotyllę, stojącą w Boulogne. W jego rozkazach znalazł się
następujący ustęp:
„... Kiedy nasze jednostki wezmą pryz, niechaj nie uważają, że ich zadanie
jest ukończone; lecz obsadziwszy pryz dostateczną liczbą ludzi do pilnowania,
mają dalej iść do następnego okrętu i dalej do następnego, aż cała flotylla
będzie zniszczona lub zabrana do niewoli; albowiem nie może być żadnej
przerwy w działaniach aż do kompletnego unicestwienia nieprzyjacielskiej
floty..."
Jednakże atak na Boulogne nie udał się, a Nelson przypisywał
niepowodzenie temu, że sam osobiście nie dowodził akcją. Pozycje Francuzów
okazały się bardzo silne, bowiem umocniono tak dobrze ich płaskodenne łodzie,
cumując je do brzegów łańcuchami, że nie sposób było je odciąć. Brytyjskie
okręty były uzbrojone w ośmiocalowe granatniki i dwudziestoczterofuntowe
krótkie działa okrętowe. Pojedynczy marynarze w piki i Vordelasy, a żołnierze
piechoty morskiej — w muszkiety i bagnety. Spotkali się z krwawym
odparciem; odpędzono ich bez większych strat. .
Na długiej liście strat brytyjskich znaleźli się porucznik flagowy
wiceadmirała i młody Parker, obaj ciężko ranni. Gdy Parker zmarł wskutek
odniesionych ran, Nelson napisał do chirurga okrętowego:
„Proszę, by lok jego włosów obcięto i mnie przesłano. Pozostanie ze mną i
ze mną będzie pochowany."
Nie tylko w stosunku do Emmy Nelson bywał sentymentalny.
Pod Boulogne Anglicy nie rozporządzali dostatecznymi siłami, by
przeważyć wyjątkowo mocną obronę nieprzyjaciela. Hrabia St. Vincent pisał
nie z naganą, lecz z pocieszeniem:
„Sukces nie podlega naszym rozkazom. Ty, milordzie, i dzielni ludzie pod
waszymi rozkazami z pewnością nań zasłużyliście: i brak mi słów, by wyrazić
mój podziw dla determinacji i odwagi, z jaką prowadziliście to
przedsięwzięcie..."
Prócz tego, pocieszał Nelsona tylko fakt, że nie stracono ani jednego z
okrętów, użytych do ataku.

W październiku roku 1801 podpisano między Francją i Anglią rozejm,


który doprowadził w następnym roku do zawarcia traktatu w Amiens. Mało kto
sądził, że ten traktat długo potrwa. Ogólnie uwalano go za zawieszenie broni,
umożliwiające obu stronom zregenerowanie sił, zawarcie nowych przymierzy i
zgromadzenie pieniędzy drogą podatków, subsydiów i pożyczek. Jednakże ten
traktat pokojowy był
kamieniem milowym, oznaczającym przejście Anglii od wojen ż rewolucyjną
Francją do wojen z cesarstwem Napoleona.
Po zawarciu pokoju, Nelsona nie zwolniono jednak ze sprawowanych
obowiązków, a jedynie na jego własne życzenie udzielono mu urlopu na czas
nieograniczony „ze względu na stan zdrowia, wymagający odpoczynku na
lądzie." Minie osiemnaście miesięcy, nim admirał znów wyprawi się na morze.
Podczas pobytu Nelsona na Morzu Północnym Hamiltonowie mieszkali w
Londynie. Życie w stolicy okazało się bardzo kosztowne. Nelson winą za to
obciążał Sir Williama, ale z pewnością więcej zawiniła tu ekstrawagancja
Emmy, która nadal uparcie dążyła do zajęcia odpowiedniego miejsca w
arystokratycznym towarzystwie londyńskim. To się jej nie powiodło. Na jej
przyjęcia przychodzili panowie, przyglądali się osławionym „pozom" Emmy,
słuchali muzyków i włoskich śpiewaków, przybywających tu z Neapolu. Ale
damy londyńskie demonstracyjne bojkotowały „córkę kowala".
Natomiast udało się Emmie zakupić dla Nelsona, na jego życzenie, wiejską
posiadłość. Po raz pierwszy miał swój własny dom w Anglii! Był to obszerny
dwór, zwany Merton Place, w cichej wiosce położonej o jakieś osiem mil —
godzinę drogi powozem — od Westminsteru. W dzisiejszych,
zmotoryzowanych czasach, droga trwa tyle samo, tak gęsto zabudowana jest
cała okolica, i tak nasilony ruch samochodów. Sam dwór dawno został
rozebrany.
Gdy Nelson dostał wiadomość o kupnie posiadłości, która kosztowała
dziewięć tysięcy funtów szterlingów, z czego sześć pożyczył mu stary
przyjaciel i ajent, zajmujący się od dawna sprzedażą jego pryzów, Aleksander
Davison — napisał natychmiast do Sir Williama:,
„Upewniam, że pierwszą moją troską będzie twoja wygoda "i
przyjemności. Kupię ryby z Tamizy, by miał u mnie co łowić."
Sir William odpisał z entuzjazmem:
„Mieszkamy teraz od kilku dni w posiadłości twojej... żyłem z naszą drogą
Emmą już sporo lat, znam jej zalety, cenię sobie wysoko jej dobre serce i
zdrowy rozsądek, przymioty, którymi Pan Bóg raczył ją obdarować... Masz
szczęście, przyjacielu, bo z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie może
być dla ciebie lepszego, odpowiedniejszego miejsca... Dom jest wygodny,
umeblowanie czyste i solidne, i nigdy nie widziałem takiego komfortu, tak
dobrze rozplanowanego na niedużej przestrzeni."
W owym czasie większe domy sprzedawano razem z umeblowaniem,
ponieważ zwykle meble robiono na zamówienie, ściśle dostosowując je do
określonych wnętrz.
Sir William pisał w dalszym ciągu: „Nic tu nie będziesz miał do zrobienia,
wszystko gotowe, tylko przyjedź i ciesz się. Masz dobrą milę spaceru dookoła
twoich posiadłości, sucha, przyjemna okolica. Będziesz się śmiał widząc, jak
Emma i jej matka urządzają kurniki i chlewiki, a strumień przepływający tędy
już się roi od kaczek, kogut paraduje ze swoim kurzym haremem dookoła. Twój
plan zarybienia strumienia dokładnie zgadza się z moim. Ręczę, że za parę
miesięcy będziesz dysponował solidną porcją ryb na stół każdej chwili..."
Dwór w Merton, zbudowany z ciemnoczerwonej cegły, ozdabiały od frontu
dwa okna z wykuszami, od strony salonu i od jadalni, wychodzące na trawniki,
otoczone drzewami. Za salonem był pokój do śniadań i biblioteka, a za jadalnią
kuchnie i pomieszczenia dla służby. Do ogrodu schodziło się po stopniach przez
dwie werandy. Tutaj w letnie dni mała Horacja będzie później huśtała się na
koniku na biegunach. Strumień, dopływ większej rzeki, został przez Emmę
nazwany „Nilem": przerzucono przezeń zgrabny mostek we włoskim stylu.
Rankiem dnia 22 października Nelson zszedł na ląd i wyprawił się do Merton.
„Przyjechawszy do tej małej wioski — opowiadała Emma przyjaciołom —
gdy woźnica zapytał, który to dom, jego lordowska mość nie umiał
odpowiedzieć. Ale wprędce dwór znaleziono i nigdy żaden człowiek nie był tak
zachwycony, ujrzawszy swoją rezydencję. Oglądał z zachwytem i
zadziwieniem, tak dalece przewyższało wszystko jego oczekiwania. «Czy to też
jest moje?» — pytał wciąż, gdy mu pokazywano kolejno dom, ogrody, oborę
etc."
Ustalono oczywiście, że Hamiltonowie zamieszkają razem z nim, Emma w
roli pani domu. Jednakże Sir William przepędzał sporo czasu w Londynie,
zajęty kolekcjonowaniem swoich zbiorów i wizytami w muzeach. Wówczas
pani Cadogan występowała w charakterze przyzwoitki. Niebawem przybył
także wielebny Edmund Nelson, który, jak to nazwał, znalazł tu „ostoję
pokoju", dodając: „Chciałbym z wami zamieszkać. Sir William i ja jesteśmy już
obaj starzy, i z rozkoszą będziemy się przypatrywać szczęściu naszego
bohatera..."
Nelson zadecydował więc, aby Merton stało się również domem jego ojca,
a Emma chętnie na to przystała. Byłaby to jeszcze jedna przyzwoitka, jeszcze
jedna osłona szacowności, tak starannie wznoszonej. Wielebny Edmund Nelson
utrzymywał bardzo serdeczną korespondencję z Fanny; zarazem stał się
wielkim admiratorem wszelkich zalet i cnót Emmy. Opływał w dostatki i
wygody, Emma czyniła wszystko, by go oczarować, a widząc swego sławnego
syna tak szczęśliwym, staruszek również był szczęśliwy.
Oddzielny pokój pozostawiono dla Williamów Nelsonów.
Oczywiście, Horatio wprowadził wiele zmian: kazał dobudować dodatkowe
pokoje sypialne, garderoby, więcej pomieszczeń dla służby, piwnicę na wino i
piwo, upiększył ogród, dodając trawniki i kwietniki, a także duży staw.
Zastrzegał się tylko, że w Merton wszystko jest jego własnością:
— Zaklinam — mówił — aby wszystko tutaj, każda książka i każda
kucharka — były moje.
Nareszcie miał własny dom, chociaż Sir William dzielił z nim koszty
utrzymania. Jeśli dom jest tam, gdzie się przebywa sercem, Merton był domem
Nelsona. Ale dekoracje wnętrz nie każdemu przypadały do gustu. Jeden z gości
opisywał:
„Cały dom, hol i klatka schodowa, pokryte są jego portretami wszelkich
wielkości i rodzajów, i przedstawiają jego bitwy morskie, jego herby, srebra i
brązy rzeźbione na jego cześć, zawieszono flagę z „Orientu" i temu podobne...
Próżność w bujnym rozkwicie. Gdyby to był dom Lady Hamilton, można by
znaleźć jakieś usprawiedliwienie. Ale urządzenie własnego domu tak, aby było
tylko zwierciadłem, w którym może się sam cały dzień przeglądać, jest co
najmniej w złym guście".
Dobry smak nie należał do zalet Nelsona. Kiedyś, gdy przyłączył się do
floty hrabiego St. Vincent, ten ostatni pisał o nim do Admiralicji:
„Próżność go przeżera... jest obwieszony wstęgami, medalami, orderami,
ale udaje, że chce uniknąć zaszczytów, ceremonii i owacji, z jakimi go
wszędzie witają".
Dom został natychmiast zapisany testamentem na Emmę, aby Fanny nie
mogła zgłaszać do niego żadnych pretensji i aby na wypadek śmierci Nelsona
Horacja miała wygodną siedzibę.
Co do trybu życia, prowadzonego w Merton, życzenia Nelsona
odzwierciedlają jego własne poglądy na jego stosunki z Emmą.
— Będziemy świecić przykładem cnót całej parafii — oznajmił.
Pod jednym względem tak było. Nelson odnosił się ze szczodro-
bliwym miłosierdziem do każdego z mieszkańców wsi. Nie pozwalał nikomu
cierpieć niedostatku, jeśli tylko mógł temu zapobiec. Rozdawał pieniądze
hojnie, za pośrednictwem miejscowego pastora, zawsze upominając:
— ... aby nikt nie wiedział, skąd ta pomoc przyszła!
Z pewnością zgodziłby się ze zdaniem późniejszego premiera brytyjskiego,
Beniamina Disraeli, który mawiał:
— Pałac nie jest bezpieczny, jeśli w wieśniaczej chacie nie gości
szczęście.
Trzeba tu zauważyć, że o ile podczas podróży przez Europę i na ulicach
Londynu Nelson rozkoszował się owacjami, to w Merton prowa-
dził tryb życia skromnego szlachcica, nie rozprawiał o własnych wyczynach,
zajmował się przede wszystkim wygodami i przyjemnościami swoich bliskich.
A prócz tych, którzy stale przebywali we dworze, tłumnie przyjeżdżali goście,
pragnąc poznać „naprawdę wielkiego człowieka". Wszystkich podejmowano
serdecznie i hojnie, otwartym sercem i uginającym się stołem.
Nieustannie też Nelson dopomagał finansowo rodzinom swoich sióstr, pani
Matham i pani Bólton. Nie były one w biedzie, ale często miewały kłopoty,
związane z kształceniem dzieci w szkołach, uważanych za odpowiednie dla
siostrzeńców tak sławnego człowieka. Toteż, dając miesięcznie sto funtów
szterlingów Emmie na dom, alimenty dla Fanny, zapomogi dla Sary Ford,
pożyczki kolegom z marynarki, którzy znaleźli się w chwilowych kłopotach,
Nelson sam bywał bez gotówki. Kiedyś musiał sprzedać parę cennych
przedmiotów, ofiarowanych mu w prezencie przez bogatych admiratorów.
Utrzymywanie trybu życia w Merton na takim poziomie ciążyło Sir
Williamowi, ale chociaż narzekał na to w listach do swego siostrzeńca,
Charlesa Greville'a, dodawał, że raczej „podda się bez żadnych uwag", niżby
miał naruszać wygody „najlepszego człowieka i najlepszego przyjaciela,,
jakiego kiedykolwiek miałem". Skarżył się też po trochu na bardzo mieszaną
kompanię, jaka nawiedzała Merton — emigrantów z Neapolu i innych dość
hałaśliwych gości. Ale nie mógł opuścić żony i przyjaciela — prócz krótkich
wyjazdów do Londynu — bo lubił jednak Merton, zwłaszcza łowienie ryb w
tamtejszych strumieniach, i nie chciał zabierać przyjacielowi kobiety, o której
sam mówił, że jest do niej przywiązany bardziej, niż do kogokolwiek
innego.
Osiemnaście miesięcy, spędzonych w Merton, było prawdziwie
rozkosznym okresem w życiu Nelsona, oprócz dwóch, zasmucających
wydarzeń — śmierci dwóch ludzi, których oboje z Emmą kochali i którzy ich
kochali. Dnia 26 kwietnia 1802 roku Wielebny Edmund Nelson zmarł w Bath.
Horatio sam był wówczas chory i nie mógł udać się do ojca. Wydaje się, że
poczciwy staruszek opuścił ten świat wierząc nadal, że stosunki jego syna z
Emmą Hamilton były platoni-czne.
Tymczasem owa trójca, „Tria iuncta in uno" wyprawiła się na zwiedzanie
zachodniej Anglii. Wielebny William z żoną i synem towarzyszyli im w tej
podróży, która przekształciła się w triumfalny pochód na cześć Nelsona. W
Oksfordzie władze miejskie ofiarowały mu honorowe obywatelstwo miasta, a
Sir Williamowi uniwersytet nadał tytuł doktora honoris causa. Wszędzie
zbierały się ogromne tłumy, by witać owego jednookiego, jednorękiego
admirała; wszędzie też urządzano przyjęcia, przedstawienia na jego cześć,
zawody wioślarskie, pokazy koni i bydła,
festyny. W jednym z mniejszych miasteczek wybudowano łuk triumfalny,
ozdobiony liśćmi dębowymi i laurowymi, pod którym cała odwiedzająca
kompania przejechała wśród głośnych owacji i braw. Powszechnie wyprzęgano
konie, a powozy ciągnęli rozentuzjazmowani mieszkańcy. W Worcester Nelson
zwiedził fabrykę sławnej porcelany i nie mógł się oprzeć, by nie zamówić
serwisów obiadowych i do herbaty, zdobionych jego herbami, monogramami i-
nazwami orderów, jakie otrzymał. W Birmingham odbyło się specjalne
przestawienie w teatrze, a w chwili, gdy Nelson z towarzyszącą mu grupą osób
wychodził, orkiestra zagrała patriotyczną — i szowinistyczną! — pieśń „Panuj
Brytanio!", a cała publiczność wysłuchała jej stojąc.
Podróżni z przyjemnością wrócili do domu. Może najmniej zmęczony był
sam Nelson, który, jak pisała Emma:
„... nie tylko zyskał na zdrowiu,, ale wrócił podniesiony na duchu i wolny
od wszelkich depresji".
Wkrótce po tym wyjeździe, Sir William ze swego domu w Londynie
napisał do Emmy list, z którego wynikałoby, że jednak kombinacja owej trójcy,
„Tria iuncta in uno" nie zawsze i nie wszystkim zainteresowanym
odpowiadała:
„Dożyłem wieku, kiedy trochę odpoczynku jest naprawdę konieczne i
miałem nadzieję na spokojny dom. Zdawałem sobie sprawę i powiedziałem to,
gdy się z Tobą ożeniłem, że będę musiał ustąpić miejsca, kiedy moja żona
będzie jeszcze w pełni jej urody i młodzieńczego wigoru. Ten czas nadszedł i
musimy tak się ułożyć, aby obie strony jak najmniej na tym ucierpiały.
Nieszczęściem, różnimy się bardzo, jeśli chodzi o tryb życia. Ja bynajmniej nie
jestem odludkiem, ale zasiadać codziennie z tuzinem i więcej osób, i to ciągle
innych, jest powracaniem do tego stanu rzeczy, który tak mnie nużył w Italii w
ostatnich latach mego pobytu w tym kraju. Nie chcę się skarżyć, ale czuję, że
cała uwaga i troskliwość mojej żony jest poświęcona Lordowi N. i jego
zainteresowaniom w Merton. Wiem, jak przykre byłoby dla naszego
najlepszego przyjaciela, gdybyśmy się zdecydowali na separację i dlatego
postanowiłem robić, co w mojej mocy, aby do takiej ostateczności nie
dopuścić... Znam i podziwiam twoje różnorakie talenty i zalety, ale nie jestem
też całkiem ślepy na wady, bo któż ich nie ma... ja sam nie jestem przecież od
nich wolny..."
W niedługim czasie po napisaniu tego listu Sir William, przebywając w
Merton, dowiedział się, że zapadł na nieuleczalną chorobę. Jeden z jego
przyjaciół pisze:
„Ze spokojem, którego umiał i mnie udzielić, zawiadomił o swojej intencji
natychmiastowego wyjazdu z Merton, aby umierając tam, nie zrazić do
dworu swego wrażliwego i sławnego przyjaciela".
Wyjechał do Londynu, gdzie pozostała dwójka z „trójcy" wkrótce się za
nim udała. Zmarł dnia 6 kwietnia 1803 roku, w ramionach Emmy; Nelson do
końca trzymał go za rękę. W testamencie zapisał swój ulubiony portret Emmy:
„... mojemu najdroższemu przyjacielowi, Lordowi Nelsonowi, księciu
Bronte, jako skromny dowód wielkiej przyjaźni, jaką żywiłem dla niego,
najszlachetniejszego, najbardziej lojalnego i najodważniejszego człowieka,
jakiego znałem. Niech go Bóg błogosławi, a ześle wstyd i hańbę na wszystkich,
którzy razem ze mną nie powiedzą teraz — amen".
Po śmierci Sir Williama, Nelson z tą szczególną dbałością o zacho
wanie pozorów, charakterystyczną dla „trójcy" a zwłaszcza dla niego,
zamieszkał u Charlesa Greville'a; a gdy wraz z Emmą wrócił do
Merton, starannie pilnował, aby we dworze zawsze przebywała pani
Cadogan albo też jedna z jego sióstr w charakterze przyzwoitki. Tyle
zachodu, a tak mało kto dał się zwieść!

W roku 1803 Nelson był z powrotem na morzu i pisał do Emmy:


„Po tych szesnastu miesiącach w Merton, poczucie rozłąki zbyt jest mi
gorzkie, abym je mógł znosić łatwo... co za zmiana... nie potrafię nawet myśleć
o tym, chyba w nadziei słodkiego powrotu do tych, których najserdeczniej
kocham... ufam, że Bóg w swej łaskawości pozwoli nam się połączyć..."
Jeżeli to ostatnie zdanie miało być instrukcją dla Pana Boga, aby się pozbył
Fanny, to nie została ona wysłuchana. Fanny przeżyła swego męża o wiele lat.
Wojnę wszczęto ponownie w maju 1803 roku. Napoleon chciał swobodnej
władzy w Europie i na Morzu Śródziemnym, a Wielka Brytania stała mu na
przeszkodzie. Odwołano Nelsona z jego długiego urlopu i powierzono mu
ważne stanowisko głównodowodzącego basenu Morza Śródziemnego, (którą to
nazwą dla celów marynarki wojennej obejmowano także wybrzeża Portugalii i
zachodnie wybrzeże Hiszpanii) ze stutonowym HMS „Victory" jako okrętem
flagowym. Dla dopełnienia jego życzeń, Hardy został kapitanem flagowym.
Nominacja na takie stanowisko, jak wyraził się hrabia St. Vincent, wymagała
„znamienitego oficera". Nelson miał dawać nieustanne baczenie na
nieprzyjaciela, którego intencji nie znano, prócz od dawna planowanej i jeszcze
nie całkowicie zaniechanej inwazji na Wyspy Brytyjskie. Jako kontr-posunięcie
po tej nominacji, Napoleon posłał do Tulonu admirała La Touche-Trévïlle,
tego, który odparł najazd Nelsona na Boulogne. Ale francuskiemu admirałowi
nie było już dane zmierzyć się ponownie z tym przeciwnikiem, bowiem
zmarł wkrótce po nominacji.
Nelson dawno już dowiódł swej nieustraszonej odwagi. Teraz jako
dowódca blokady miał zademonstrować cierpliwość i umiejętność
utrzymywania floty w stanie najwyższej gotowości.
„Jeśli wróg tylko spróbuje wytknąć nosa — pisał jeden z przyjaciół do
Lady Hamilton — jesteśmy pewni wiktorii. Jeżeli będzie dalej siedział w
portach, możemy się spodziewać tego najtrudniejszego zwycięstwa, a
mianowicie zwycięstwa Nelsona nad samym sobą; bo zaiste trudna to rzecz dla
tak gorącego serca, jak jego, trwać w melancholijnej czujności i okazywać
tylko pasywną odwagę".
Nim Nelson wyruszył na morze, razem z Emmą przyjęli komunię świętą w
kościele w Merton, co miało jego zdaniem świadczyć o zasadniczej cnotliwości
ich stosunku. Szczerze kochając Emmę, nie uważał stosunku seksualnego za
grzech nieczystości, lecz za dopełnienie natury, błogosławione przez Boga.
Nie tylko w tym przejawiał się jego cokolwiek dwuznaczny brak logiki, bo
przypominając Emmie o potrzebie oszczędzania, jednocześnie pozostawił
dyspozycje, dotyczące przebudowy i zmian dworu w Merton, niejdnokrotnie
bardzo kosztownych. Między innymi kazał wzdłuż brzegów strumienia wznieść
na całej długości ogrodzenie z siatki drucianej, aby mała Horacja nie wpadła
przypadkiem do wody. Nie bardzo wypadało chlubić się tym dzieckiem w
obecności Sir Williama, który sam nigdy dzieci nie miał; ale po jego śmierci
postanowiono, że Horacja ma opuścić dotychczasową wychowawczynię i
zamieszkać w Merton wraz ze swą „urzędową opiekunką".
W jednym z listów Nelson optymistycznie wyrażał przekonanie:
„Wierzę, że wzbogacimy się dzięki oszczędnościom. Wyrzucanie masy
pieniędzy na podejmowanie różnorakiej kompanii jest głupotą, a z
wdzięcznością się nie spotkamy".
Był to oczywiście przytyk do nadmiernej gościnności Emmy, na co już Sir
William się uskarżał, a teraz najwyraźniej goście znużyli i Nelsona. Bez
wątpienia Emma zasługiwała na upomnienia, gdyż była niebywale rozrzutna,
ale te przestrogi nie odnosiły żadnego skutku. Gdy zabrakło hamującej ręki
Nelsona, Emma popadła w długi. Kiedyś, gdy była w Londynie, a pani
Cadogan została w Merton, pisała do córki:
„Ogrodnik uporczywie domaga się pieniędzy i będzie rad, gdy mu
zwrócisz trzynaście funtów, które z własnej kieszeni zapłacił kosiarzom.
Przysłano mi też rachunki od rzeźnika i piekarza: razem sięgają stu funtów
siedemnastu szylingów..."
Z okrętu Nelson napisał do Horacji, którą, gdy był na lądzie, odwiedzał w
Londynie za każdym razem:
„Moje drogie dziecko!
Przyjmij ten pierwszy list od twego naj-
przywiązańszego ojca. Jeżeli będę żył, moją dumą i szczęściem będzie
wychować Ciebie w największej cnotliwosci, ale jeżeli Bóg zechce powołać
mnie do siebie... zostawiam ciebie na opiece Lady Hamilton. Zobowiązuję Cię,
moje drogie dziecko, pod karą odebrania Ci mego ojcowskiego
błogosławieństwa, abyś była jej posłuszna we wszystkich jej wskazówkach i
upomnieniach..."
W dalszym ciągu powiadamia w liście o pozostawieniu w testamencie
sumy tysiąca funtów szterlingów dla Horacji. A list podpisano: „Twój
kochający cię Ojciec".
XXI JESTEM GOTÓW TERAZ

Okręt Jego Królewskiej Mości, „Victory", był jednym z najwspanialszych


trójpokładowców, jakie kiedykolwiek zbudowano. Spuszczono go na wodę w
Chatham w roku 1765 i później był flagowym okrętem ludzi o
najwybitniejszych nazwiskach w marynarce wojennej, włącznie z Lordem
Howe, Hoodem i hrabią St. Vincent. Gdy Nelson wszedł na jego pokład, był on
właśnie po kapitalnym remoncie, a właściwie całkowitej przebudowie.
Olbrzymia powierzchnia żagli nadawała mu nadzwyczajną szybkość, jak na tak
wielki okręt.. Był wysoki: główny maszt sięgał stu siedemdziesięciu pięciu stóp
od pokładu: długość wynosiła ponad dwieście stóp, szerokość pięćdziesiąt dwie
stopy, a tonaż dobrze ponad dwa tysiące, bardzo duży jak na owe czasy. Miał
sto cztery działa i ośmiuset pięćdziesięciu ludzi załogi. Paradną barkę
admiralską napędzało czternaście wioseł, pinasa i szalupę po szesnaście,
wszystkie w gotowości do spuszczenia na wodę za pomocą talii, na słowo
rozkazu.
Apartamenty Nelsona były stosunkowo obszerne. Jego jadalnia zajmowała
prawie całą szerokość okrętu. Obok sypialnej kajuty znajdowały się
pomieszczenia dla jego osobistej służby, ze spiżarniami i kuchnią. Prywatne
kajuty kapitana Hardy'ego mieściły się nad admiralskimi, tuż pod rufówką:
kajuta dzienna, prowadząca do małej jadalni, a sypialnia od strony prawej. Były
też oddzielne kabiny dla innych oficerów i takich funkcjonariuszy, jak chirurg
okrętowy. Załoga, oczywiście, sypiała w hamakach. Jedzenie przyrządzano na
olbrzymim żelaznym piecu kuchennym, na pokładzie poniżej admiralskiego, z
rożnami do pieczystego obracanymi na łańcuchach i ze specjalnymi
urządzeniami do pieczenia ciasta zwanego „duff", które marynarze szczególnie
lubili, rura od pieca wychodziła na górny pokład, niedaleko dzwonu
okrętowego.
Dzienna kabina Nelsona miała rozległy widok z rufowej galerii. Była też
wytwornie urządzona, z biurkiem, kanapą i krzesłami, półkami
na książki, portretami Emmy i srebrną paterą, zawsze napełnioną świeżymi
owocami. Przy osobistym krześle Nelsona umocowano po prawej stronie
wyściełaną poręcz obitą jedwabiem, by mógł na niej oprzeć swój kikut. Na
zawołanie miał dwóch sekretarzy, którzy spisywali jego polecenia i rozsyłali
flocie. Obaj nosili nazwisko Scott. Jeden z nich, bardzo wykształcony, znał
kilka języków i dobrze pełnił służbę wywiadowczą; drugi zajmował się rutyną
codziennych rozkazów oraz depesz.
Kiedy Nelson wyszedł z „Victory" na morze, Francuzi posiadali „Armię
Wybrzeży Oceanu" — sto dziewięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, rozmieszczonych
od Brestu do Hanoweru, pod dowództwem najzdolniejszych komendatów, jak
Bernadotte, Marmont, Davout, Soult, Lannes, Augereau i Murat; wszyscy oni
mieli zostać w przyszłości marszałkami Francji. Groźba inwazji nie była czczą
przechwałką, chociaż zapewne niemożliwą do zrealizowania. Angielskie
okręty, stojące w pobliżu Brestu, w pobliżu Rochefort i w pobliżu Ferrol na
północnym wybrzeżu Hiszpanii, wraz z Nelsonem koło Tulonu, ocaliły Anglię
od zakusów Napoleona, a świat od jego dominacji.
Nelson oceniał, że Francuzi mieli na Morzu Śródziemnym dziewięć
okrętów liniowych przeciw jego siedmiu i trzem fregatom, które miał do
dyspozycji, o ile nie wysłał ich do Zatoki Neapolitańskiej, albo z pilnymi
depeszami.
„Mamy nadzieję, że Bonaparte się zirytuje i rozkaże swej flocie wyjść z
Tulonu — pisał — co, jak wiem, sprawiłoby najwyższą uciechę naszym
ludziom, bo nigdy nie słyszałem narzekań po zwycięstwie, chociaż każdy się na
braki uskarża przed bitwą". Dodał później: „Moim pierwszym celem jest
utrzymanie floty francuskiej w szachu: a kiedy wyjdą na morze, muszę mieć
dość siły, by ich kompletnie unicestwić". Od czasu gdy powziął zamiary, które
urzeczywistnił pod Abukirem, Nelson myślał nie tylko o zwycięstwie, ale i o
unicestwieniu nieprzyjaciela.
Zadania, wyznaczone Nelsonowi i eskadrom angielskim przy wybrzeżach
francuskich i hiszpańskich zyskały sobie miano „Długiej Wachty". Trudna to
była próba utrzymywania marynarzy w stanie gotowości i chęci do walki, a
często też trudna próba manewrowania tak, by zdobywać świeże zapasy
żywności i wody. Oficerom, zwłaszcza na okręcie flagowym, nie brakowało
stosunkowo wygód. Jeden z nich, należący do świty admirała, napisał
szczegółową relację o tym, jak wyglądał zwykły dzień na pokładzie „Victory".
„O szóstej służący przynosi światło i powiadamia mnie o godzinie,
pogodzie, wietrze i kursie okrętu: ja wówczas natychmiast ubieram się i
wychodzę na pokład. W jadalnej kabinie admirała Lord Nelson, kontradmirał
Murrây (kapitan floty), kapitan flagowy Hardy, ka-
pelan, sekretarze, paru oficerów i wasz pokorny sługa zbierają się, by śniadać.
Podają herbatę, gorące bułeczki, grzanki, zimny ozór itp., co gdy skończymy,
wychodzimy ponownie na pokład... Między godziną siódmą a drugą nie brak
czasu na wszelkie zajęcia, studia, pisanie, spacer i ćwiczenia. Od drugiej
orkiestra gra aż do za kwadrans trzecia, kiedy to na werblach wygrywają
melodię zwaną «Pieczona Wołowina Starej Anglii», by oznajmić o obiedzie
admiralskim, podawanym punktualnie o godzinie trzeciej, na który składają się
zazwyczaj trzy dania oraz świeże owoce, także wyborne wina, nie wykluczając
szampana. Jeśli ktoś nie czuje się zupełnie swobodnie, to musi być jego własna
wina, taka panuje tu uprzejmość i gościnność... Na koniec kawa i likiery, które
podają o wpół do czwartej lub koło piątej, po czym wszyscy zwykle spacerują
po pokładzie, a orkiestra znowu przygrywa przez blisko godzinę. O szóstej
kompania zbiera się znowu w admiralskiej kabinie na podwieczorek.
Konwersacja bywa bardzo ożywiona, bo o tej porze jego lordowska mość jest w
najlepszym humorze, chociaż nigdy go nie cechuje sztywna pompatyczność,
którą można by wybaczyć przy takiej wysokiej godności. Lord Nelson jest
bardzo rozmowny. O godzinie ósmej podaje się poncz z kawałkiem ciasta lub
biszkoptami i zaraz potem admirał mówi dobranoc, gdyż jest w łóżku
zazwyczaj około dziewiątej. Taki jest rozkład dnia na pokładzie przy pięknej,
albo w każdym razie umiarkowanej pogodzie, kiedy to ten pływający zamek
porusza się po wodzie bez żadnego kołysania".
Nie brakowało wygód, z pewnością. Ale też trzeba pamiętać, że podczas
„Długiej Wachty", która trwała prawie dwa lata, wielu członków załogi
„Victory", włącznie z Nelsonem, nigdy nie postawiło stopy na lądzie. Co do
osobistych zwyczajów Nelsona, mamy relację głównego chirurga okrętowego,
doktora Beatty:
„Jego lordowska mość zażywał dużo ruchu, zazwyczaj chodził po
pokładzie sześć do siedmiu godzin dziennie... Jadał bardzo wstrzemięźliwie:
kawałek wątroby, skrzydło drobiu i nieduża porcja makaronu stanowiła zwykle
jego obiad. Nigdy nie pił więcej, jak cztery kieliszki wina po obiedzie, a
częściej tylko trzy i to bardzo rozwodnione". Sprawozdanie Gilespiego
zdawałoby się sugerować, że Nelson sypiał dużo. Dr Beatty twierdzi coś wręcz
przeciwnego: „Cechowała go tak niezwykła sprawność umysłu, że nie
potrzebował nawet zwyczajowego spoczynku, rzadko kiedy sypiając dwie
godziny bez przerwy a bywały okazje, kiedy nie schodził z pokładu przez całą
noc. I wtedy nie dbał o lepsze okrycie przed wilgocią i zimnem nocy, mając na
sobie tylko cienki płaszcz, zdarzało się, że przemókłszy na deszczu, nie zgadzał
się zmienić odzieży. Rzadko kiedy nosił wysokie buty, wskutek czego często
miał przemoczone nogi. Gdy to się trafiało, schodził do swojej
kabiny, zrzucał obuwie i spacerował po dywanie w pończochach, aby je
wysuszyć. Wolał tę niewygodną metodę suszenia raczej, niżby miał zatrudniać
służbę, by mu nakładano świeże pończochy, czego sam, swoją jedną ręką, nie
mógł zrobić..." .
Oprócz pracy i kłopotów, związanych ze służbą na tym stanowisku, Nelson
miał podówczas różne osobiste troski, a z nimi się nie zwierzał kolegom. Emma
spodziewała się znowu dziecka, które przyszło na świat wiosną 1804 roku. Była
to dziewczynka, nie żyła długo i ojciec nigdy jej nie zobaczył. W liście do
Emmy, datowanym dnia 18 marca, przed urodzeniem dziecka, Nelson pisał o
tym raczej mimochodem:
„Ucałuj ode mnie Horację, i to drugie też. Nazwij je, jak sama zechcesz;
jeżeli dziewczynka, niech jej będzie Emma".
Jak się zdaje, żadne z rodziców nie martwiło się nadmiernie stratą tego
dziecka.
Troski przyczyniał mu również, jego wzrok. Nawet dr Beatty, który na ogół
uważał admirała za zdrowego mężczyznę, nie wątpił o poważnym i
niebezpiecznym stanie jego jedynego zdrowego oka, o czym Nelson pisał:
„Mój wzrok wciąż mnie zawodzi i dokucza. Doprawdy jestem pewien, że
za niewiele lat będę zupełnie ślepy. To jedyna z moich chorób czy ułomności,
która przyczynia mi zmartwienia. Ale niech się dzieje wola Boska".
Bóg jednak postanowił, że życie admirała potrwa tak krótko, iż jego obawy
utraty wzroku się nie spełnią.
Okręty Nelsona nie stały oczywiście wszystkie koło portu w Tulonie. Jedna
lub dwie fregaty krążyły zawsze na horyzoncie, aby móc zaobserwować
ewentualne ruchy jednostek francuskich. Nelsonowi potrzebna była baza;
znalazł ją w końcu na jednej z wysp Maddalena, w pobliżu północnej Sardynii,
teoretycznie neutralnej. Mieszkańcy wyspy okazali się bardzo przyjaźni i
dostarczali pod dostatkiem wody, drewna, a także służyli kotwicowiskiem, z
czego Nelson nieustannie korzystał. Mógł też zaopatrywać się tutaj w wiktuały:
woły, kozy, owce, oliwki i owoce, a także ryby, jak tuńczyki i sardynki, co
dopełniało opróżniającą się spiżarnię.
Jedną z trudności blokady było zapobieganie znudzeniu załogi, które
prowadziło do kłótni, bójek i chorób. Nelson miał na to swoje sposoby. Dnia 11
marca 1804 roku pisał:
„Łatwiej oficerowi utrzymać załogę przy zdrowiu, niż później lekarzowi
leczyć. Pomimo trudnego położenia eskadry... udawało mi się zmieniać ciągle
kurs, by marynarze mogli spoglądać na odmienne widoki: czasem na Tulon,
kiedy indziej na Ville Franche, Barcelonę
i Rosas, później okrążyłem Minorkę, Majorkę, Sardynię i Korsykę, niekiedy
rzucając kotwicę na parę dni i posyłając łódź po świeżą cebulę, bo przekonałem
się, że to najlepszy dodatek do pożywienia marynarzy: po baraninę dla chorych,
wołowinę, kiedy można było ją dostać i zawsze pod dostatkiem świeżej wody.
Zimą dobrze jest dawać pół porcji grogu zamiast wina. Tych sposobów
winien doglądać głównodowodzący".
I tymi sposobami, mógł był dodać, udało mu się utrzymać swoich ludzi w
dobrym stanie zdrowia przez całe długie dwa lata na morzu. W cieplejszym
klimacie kazał marynarzom dawać wino zamiast grogu — z czym oni nie
zawsze się zgadzali! — ale uznawał wartość rumu w chłodniejszych akwenach,
jak na przykład na Bałtyku.
Francuzi kryli się po swoich portach, jakby nie bardzo chcieli próbować sił
przeciw Nelsonowi i jego towarzyszom. Rzadko wychodzili w morze.
Brytyjczycy witali więc chętnie nawet drobne urozmaicenia jednostajności tego
czuwania. Na przykład dnia 13 czerwca dwie francuskie fregaty i jeden bryg
pojawiły się w pobliżu wysp Hyères. Nelson zaraz skierował za nimi dwie
fregaty, ale przy słabym wietrze nie zdążyły one dotrzeć na czas do Francuzów,
którzy schronili się pod osłonę baterii nadbrzeżnych. Nelson posłał im na
pomoc siedemdzie-sięcioczterodziałowy okręt liniowy „Excellent", na co
admirał La Touche-Tréville wyszedł z portu z ośmioma okrętami liniowymi.
Nelson wycofał „Excellent" i wyprowadził eskadrę w szyku bojowym pod
wiatr. Czekano do następnego ranka, wyzywając Francuzów, by stanęli przeciw
nim.
„Nie przypuszczałem, by coś poważnego zamierzali — pisał Nelson do
Lorda Minto. — Taka sobie gaskonada".
Następnego dnia Francuzów zapędzono z powrotem do Tulonu. Można
sobie wyobrazić wściekłość Nelsona, gdy w kilka tygodni później dostała mu
się w ręce kopia listu admirała La Touche do Napoleona z opowieścią, jak to
Nelson musiał uciekać.
„Powinieneś zobaczyć list pana La Touche o tym, jak to on mnie ścigał, a
ja uciekałem! — pisał Nelson do brata Williama. — Zatrzymałem kopię u
siebie i na'Boga, jeśli La Touche wpadnie mi w ręce, każę mu ją zjeść!"
Szansa ta ominęła Nelsona, bo w parę tygodni później La Touche--Tréville
zmarł, a jego miejsce zajął ów uciekinier spod Abukiru, wiceadmirał Pierre
Charles Jean Baptiste Sylvestre Villeneuve.
Przeznaczeniem tych dwóch admirałów, francuskiego i angielskiego, było
spotkać się wreszcie, jak dwóch postaci z greckich tragedii. Jednemu z nich los
gotował kompletne unicestwienie własnej floty. Drugiemu — chlubną śmierć.
Jak Fanny, która niegdyś chciała przyłączyć się do Nelsona na Morzu
Śródziemnym, tak teraz Emma próbowała go wysondować, czy zgodziłby się
na jej przyjazd. Była zaskoczona, kiedy się. zorientowała, że tak samo nie
chciał obecności swej kochanki w kabinie, jak kiedyś żony w Neapolu czy
Palermo. Odpisał:
„Wyobraź sobie, czym jest czuwanie i krążenie wokół Tulonu. Nawet letnią
porą mamy sztormy i wichury każdego tygodnia, a po parę dni wysokiej fali.
Zabiłoby to ciebie, a mnie, gdybym patrzył na ciebie... I przecież rozkazy
wydałem, aby nie zabierać w ogóle kobiet na pokład «Victory». I ja miałbym je
pierwszy złamać!"
Wolał, prócz takich specjalnych okoliczności, jak wtedy, gdy napełnił cały
„Foudroyant" osobami cywilnymi, prowadzić swoje marynarskie życie na
własną rękę. W tym czasie pisał do Pierwszego Lorda Admiralicji, Lorda
Merville, o swoim stanowisku głównodowodzącego na basenie
śródziemnomorskim:
„Żadnemu oficerowi nie dano tak godnej zazdrości komendy, i żadna
komenda nie przyniosła tyle satysfakcji głównodowodzącemu..."

Nim dobiegł końca rok 1804, Napoleon wciągnął Hiszpanię do wojny z


Wielką Brytanią. Zależało mu szczególnie na wykorzystaniu hiszpańskiej floty.
Jednym z rezultatów w Anglii było wydzielenie specjalnego dowództwa dla
okrętów na zachód od Gibraltaru, a dowództwo to powierzono Sir Johnowi
Orde, człowiekowi już bardzo bogatemu, który teraz zyskał wspaniałą
sposobność zagarniania licznych pryzów wśród okrętów podchodzących do
wybrzeży hiszpańskich albo udających się na północ do Francji. Nelson odczuł
ten cios, ale starał się tego nie okazywać:
„Marzyło mi się, że oddałem jakieś usługi krajowi — pisał do Lorda Minto.
— Ale trudno, jestem wyższy ponad tych, którzy mogą mnie w ten sposób
traktować... Cokolwiek się stanie, zażyłem pięknych chwil... A jeśli sam
dokładnie zdaję sobie sprawę z własnych odczuć, to boli mnie ten cios nie ze
względu na mnie samego. Nie! Chodzi mi o mych oficerów, zacnych przyjaciół
i towarzyszy. Taka dzielna, braterska drużyna. Serce mi rośnie na myśl
o nich".
Floty Francji, Hiszpanii i Holandii zjednoczyły się teraz przeciwko
blokadzie. Sześćdziesiąt okrętów liniowych z nieprzyjaciółmi Anglii
stacjonowało teraz w Texel, Breście, Rochefort, Ferrol, Kadyksie, Kartagenie i
Tulonie. Jedyną bazą na południe od Wysp Brytyjskich, na której blokujący
mogli w pełni polegać, był Gibraltar.
Napoleon, nie znając się na sprawach morza, próbował jednak dyktować
strategię i taktykę swoim admirałom, którzy wiedzieli, że wiele z tego, co żądał,
było niemożliwe; ale obawiali się protestować. Cesarz nie zdawał sobie sprawy
z ograniczonych możliwości żeglarzy francuskich — odwagi im nie brakowało
— w porównaniu z wyższym wyszkoleniem Anglików. Villeneuve mógł
posłużyć za przykład tej sytuacji. Rozkazy Napoleona brzmiały: wszystkie
rozproszone w obecnej chwili eskadry francuskie mają wymknąć się blokadzie,
zebrać i zreorganizować w Indiach Zachodnich, a stamtąd jako jedna potężna
flota mają pożeglować na morza północne, zwyciężyć Brytyjczyków i
umożliwić inwazję.
W dzień Nowego Roku 1805 admirałowi Missiessy udało się wymknąć z
Rochefort, chociaż tylko z nieliczną flotyllą i pożeglować do Indii Zachodnich.
Dnia 19 stycznia Nelson dowiedział się, że Villeneuve wyszedł z Tulonu.
Anglicy nie znali oczywiście celu jego rejsu. Fregaty śledziły, póki mogły, ale
ciemności i sztorm sprzyjał początkowo Villeneuve'owi. Nelson dysponował
powiększoną eskadrą dwunastu okrętów liniowych i fregatami „Active" i
„Seahorse". Dnia 20 stycznia Anglicy byli koło południowego cypla Sardynii,
ale wkrótce się przekonali, że Sardynia nie była celem Villeneuve'a. Wobec
tego angielski admirał pożeglował na wschód i 7 lutego znalazł się pod
Aleksandrią. Ani śladu przeciwnika, a Egipcjanie zarzekali się, że nie
zaobserwowali nigdzie francuskich okrętów. Nie mając innego wyboru, Nelson
wrócił na zachód i na Malcie dowiedział się, że burze zapędziły Villeneuve'a z
powrotem do Tulonu. Posłyszawszy o tym, Nelson pisał do swego starego
kamrata Collingwooda, dowodzącego jedną z eskadr blokady:
„Napoleon chełpił się nieraz, że nasza flota wykończy się czuwaniem na
morzu, a jego będzie zachowana w dobrym stanie, stojąc w portach. Myślę, że
o ile mu powiedzą prawdę, to się przekona, że jego flota może więcej ucierpieć
w ciągu jednej nocy, niż nasza przez rok".
Sam Villeneuve był rozczarowany postawą własnej floty i skarżył się do
francuskiego ministra marynarki:
„Moja flota dobrze wyglądała w Tulonie, ale gdy nadszedł sztorm,
wszystko się od razu zmieniło. Marynarze,,nie przyzwyczajeni do burz,
zagubili się między tłumem żołnierzy, którzy zalegali pokład, chorując na
morską chorobę. Niemożliwością było prowadzić okręty; wskutek tego wichura
połamała reje i pozrywała żagle. Nasze straty wynikły z niezdarności i braku
doświadczenia, a także defektów w materiałach, dostarczonych nam z
arsenałów".
Tak się rozwiały teorie cesarza, że flota korzysta, gdy stoi w porcie.
Tym niemniej, dnia 30 marca Villeneuve poradził sobie i wymknął się z
Tulonu. Tym razem Nelson nie spieszył się w kierunku Aleksandrii.
— Nie pójdę ani na wschód od Sycylii, ani na zachód od Sardynii —
powiedział do kapitana Hardy'ego — dopóki nie dowiem się czegoś
pewnego.
Był koło wyspy Ustice na północ od Palermo, gdy Villeneuve zatrzymał się
na krótko w Kartagenie, daleko na zachód. Dnia 18 kwietnia Nelson dowiedział
się, że flota francuska minęła Gibraltar przed dziesięciu dniami. Tym razem,
przy sprzyjającej pogodzie, Villeneuve przechytrzył Anglików. Dziewiątego
kwietnia admirał francuski był już w pobliżu Kadyksu i przesygnalizował
hiszpańskiemu admirałowi Gravina, stojącemu w tym porcie, aby dołączył do
niego ze swoją eskadrą; jednakże w obawie, że Nelson go ściga i że może jest
bliżej, niż to było w rzeczywistości, Villeneuve nie chciał czekać na swoich
aliantów, którzy pożeglowali na własną rękę w ślad za nim przez Atlantyk do
umówionego miejsca spotkania sprzymierzonych flot.
— Przechytrzyli nas — mówił Nelson do kapitana Hardy'ego —
ale nadal twierdzę, że nie mogłem inaczej postąpić.
A do Admiralicji napisał:
„Nie konsultowałem się z nikim, więc całą winą za ignorancję w
podejmowaniu decyzji trzeba obciążyć mnie... wszystko jest moje, słuszne czy
błędne... Nawet w obecnym strapieniu, nadal czuję, że postąpiłem właściwie".
Do kapitana Aleksandra Balia dodał jeszcze:
„Kiedy przypominam sobie wszystkie okoliczności, utwierdzam się w
moim postępku, chociażby nikt inny go nie pochwalał."
Dnia 8 maja Nelson dowiedział się, że celem rejsu Villeneuve'a były Indie
Zachodnie. Postanowił udać się w pościg, chociaż Francuzi wyprzedzali go o
wiele dni. Admiralicja już skierowała jedenaście okrętów pod wodzą
Collingwooda do Indii Zachodnich, szczęściem ich załogi dowiedziały się w
porę o decyzji Nelsona, więc wraz z drugą eskadrą pod Sir Williamem
Cornwallisem pozostały, by utrzymać osłabioną blokadę u wybrzeży
hiszpańskich.
Biorąc pod uwagę stan okrętów, z których większość była od dwóch lat na
morzu bez dokładniejszego przeglądu, Nelson przeprawił się na drugi brzeg
Atlantyku w bardzo krótkim czasie — o dwa tygodnie krótszym, niż
Villeneuve. Z dwunastoma okrętami liniowymi i trzema fregatami — jedną
przysłano mu jeszcze niedawno — angielski admirał czuł się zupełnie pewien
zwycięstwa w spotkaniu z połączonymi flotami Villeneuve'a, Graviny i
Missiessy, chociaż ich łączna liczba sięgała dwudziestu okrętów liniowych,
ośmiu fregat i czterech lżejszych jednostek.
— Zabierzcie się każdy za jednego Francuza — polecił Nelson swoim
kapitanom — a mnie zostawcie Hiszpanów. Kiedy opuszczę moją flagę,
oczekuję, że zrobicie to samo, nie wcześniej. Nie rozstaniemy się tu bez
bitwy...
Ale Villeneuve nie chciał bitwy. Anglicy ścigali go dookoła archipelagów
Indii Zachodnich. Lecz nawet dowiedziawszy się, że Nelson ma mniejszą liczbę
jednostek, a znajduje się na odległość możliwą do wyzwania do bitwy — i
wbrew rozkazom pozostania w Indiach Zachodnich przez 35 dni, by dać
możność pozostałym europejskim eskadrom przyłączyć się do niego —
Villeneuve wyruszył z powrotem do Europy. Nie zdecydował się wyzwać
owego „znamienitego oficera". Anglicy parokrotnie otrzymywali fałszywe
informacje o miejscu pobytu floty francuskiej, ale w końcu, na wyspie Antigua,
dowiedzieli się prawdy.
Nelson nie czekał. Zabrawszy jeszcze dodatkowo „Spartiate" o
siedemdziesięciu czterech działach dla wzmocnienia swoich sił, niecierpliwie
pośpieszył za wciąż wyślizgującymi mu się z rąk Francuzami.
„21 czerwca, północ, na morzu prawie cisza — notował. — Dostrzegłem
trzy deski na powierzchni, które pewno pochodzą z francuskich okrętów.
Jestem ogromnie przygnębiony, co jest głupie".
Na północ od Azorów dotarł 8 lipca, a 18 tegoż miesiąca zanotował:
„Przylądek Spartel widoczny, ale ani śladu floty francuskiej i żadnych
informacji zasięgnąć nie mogłem. Martwi mnie to niepomiernie — nie mogę
się opanować".
W dwa dni później na Gibraltarze znajdujemy w jego dzienniku notatkę
świadczącą o ogromnym oddaniu dla służby:
„Zajmowałem się zaopatrzeniem okrętów w prowiant i zapasy; zeszedłem
na ląd po raz pierwszy od czerwca 1803 roku, nie postawiwszy stopy poza
pokładem «Victory» przez dwa lata bez trzech dni".
Nelson był zgnębiony i rozczarowany, ale Hugh Elliot pisał do niego z
Neapolu:
„Albo odległości między poszczególnymi kontynentami się zmniejszyły,
albo też ty rozszerzyłeś potęgę ludzkiego działania. Po nieprzerwanym krążeniu
przez dwa długie lata po burzliwych wodach Zatoki Lyońskiej i pobliskich
akwenów, wyprawiłeś się bez zawijania gdziekolwiek do portu, do Aleksandrii,
do Indii Zachodnich, stamtąd z powrotem na Gibraltar, utrzymałeś wszystkie
swoje okręty nienaruszone, takielunek cały, załogi w dobrym zdrowiu i nastroju
— to wyczyn nigdy dotąd nie osiągnięty, i nieprędko będzie dorównany przez
innego admirała. Ochraniałeś nas przez długie dwa lata..."
Do tego doskonałego podsumowania osiągnięć Nelsona jeden z jego
kapitanów dodał, gdy byli na Gibraltarze:
„Teraz jesteśmy wygłodzeni i wymęczeni tak długim pobytem bez
zawijania do portu, ale czujemy się w pełni wynagrodzeni, bośmy razem z
Nelsonem".
Sam Nelson pisał:
„Nie mieliśmy sposobności na nic innego, jak orzeźwić się kubkiem wody
podczas okrążania Indii Zachodnich".
Nikt nie dodał, że admirałom Napoleona nie udało się zrealizować
ambitnych planów cesarza.
Tymczasem Sir John Calder — ten sam, który krytykował złamanie
rozkazów przez Nelsona w bitwie koło przylądka St.Vincent — natknął się we
mgle na Villeneuve'a w pobliżu Przylądka Finisterre. Anglik miał ze sobą
piętnaście okrętów liniowych, o pięć mniej od przeciwnika i zagarnąwszy dwa
okręty hiszpańskie, żeglujące z Ville-neuve'em, zadowolił się tym, ogłaszając
swoją wiktorię. Po czym wycofał się, by dołączyć do floty Sir Williama
Cornwallisa. Ale w kraju podniosło się powszechne oburzenie, że Calder
przedwcześnie się wycofał, że powinien był walczyć dalej, a już co najmniej
nie tracić Villeneuve'a z oczu. Nelson dał przykład nowych zwycięstw tak
wspaniałych, że teraz nic pomniejszego nie mogło zadowolić jego rodaków. On
sam jednak pisał wielkodusznie o Calderze:
„Kto może dysponować wszystkimi sukcesami, jakich nasz kraj by sobie
życzył? Kto może przewidzieć rezultat bitwy morskiej? Bardzo szczerze się
martwię, że prasa insynuuje, że Lord Nelson w tych okolicznościach osiągnąłby
więcej. Walczyłbym z nieprzyjacielem; walczył także mój przyjaciel Calder,
kto może przewidzieć, który odniósłby większy sukces?"
Ale kapitan Thomas Fremantle napisał do Nelsona zwięźle:
„Ty sprawiłeś, że wszystkich innych admirałów uważamy za gorszy
gatunek".
Trochę obawiał się Nelson, że wymknięcie się Villeneuve'a z Tulonu może
mu być poczytane za błąd i zmniejszy jego popularność w kraju. Te obawy
rozwiały się, gdy w niedzielę dnia 18 sierpnia:
„... dokładnie w dwa lata i trzy miesiące od mego przybycia do
Portsmouth... o świcie podchodziłem do Spithead. (Kanał dzielący Wyspy
Brytyjskie od wyspy Wight). O dziewiątej rzuciłem kotwicę w Spithead".
Gdy jego barka podchodziła do brzegu, powitały go radosne owacje
tłumów. Fremantle miał słuszność, kiedy dodawał w swoim liście:
„Nigdy jeszcze, moim zdaniem, nie stałeś tak wysoko w opinii publicznej".
A Hugh Elliot nie był jedynym, który pojął całą wagę osiągnięć Nelsona.
To wszystko było balsamem na rany próżnego bohatera. Nowe, odmienne
aspekty jego geniuszu zostały docenione.

Nelson udał się wprost do Merton, dokąd przyjechał o szóstej rano. Przed
swoim przyjazdem pisał do Emmy:
„Nie przywożę do domu ani zaszczytów, ani bogactw... Obyśmy się
spotkali w szczęściu, jako że rozstawaliśmy się w strapieniu..."
Spotkanie było rzeczywiście szczęśliwe, a pani Bolton pisała do Emmy:
„Cudowna wiadomość, że mój najdroższy brat przyjechał. Jakimż rajem
musi być* teraz Merton, nie mówiąc o Ewie, która go zamieszkuje. Nie
potrzebuję życzyć Ci szczęścia, bo wiem na pewno, żeś szczęśliwa".
Radość tym większa, że w Merton razem z Emmą była również mała
Horacja.
W sam dzień powrotu Nelsona przyjechał do niego duński historyk, by
przedyskutować detale bitwy pod Kopenhagą. Admirał właśnie zdejmował
mundur, ale pośpiesznie przywdział go z powrotem i przyjął gościa z całą
kurtuazją i cierpliwością. Ubiegając się o sławę, Nelson wiedział, że będzie
musiał płacić cenę za nią. W czasie jego pobytu w Merton nieproszeni goście
przyjeżdżali bez ustanku, włącznie z jednym z książąt krwi królewskiej, aby
zobaczyć wielkiego bohatera. Mało dbali o jego wygody i potrzebę
wypoczynku. Ale on zawsze przyjmował ich gościnnie.
Wielebny William z rodziną oczywiście przyjechał zaraz i został na dłużej,
jak również Boltonowie i Matchamowie. Nelson tak był zachwycony, że miał
wokół siebie córkę, siostrzeńców i bratanków, że nawet zdawał się nie
zauważać, jak rosły rachunki za utrzymanie. Zakupił srebrne sztućce: nóż,
widelec i łyżkę, a także srebrny pozłacany kubek, wszystko z wyrytym
imieniem Horacji.
Wśród gości był Lord Minto, który tak opisał swoją wizytę:
„Pojechałem w sobotę do Merton i zastałem Nelsona właśnie zasiadającego
do obiadu w otoczeniu całej rodziny... Lady H. zajmowała miejsce u szczytu
stołu, pani Cadogan naprzeciwko. Przyjęto mnie z wielką radością. Horacja
wygląda bardzo dobrze i jest w doskonałym nastroju. Rozmawia szczerze i
serdecznie. Lady Hamilton pozmieniała niektóre urządzenia w domu i w
ogrodzie bardzo korzystnie. Mądra z niej kobieta, a namiętność płonie w niej
gorąco, jak zawsze".
Rozmowa zeszła oczywiście na tematy publiczne. Premierem był William
Pitt, a przed pięcioma miesiącami utworzono nową koalicję przeciwko Francji i
Hiszpanii. Sprzymierzeńcami brytyjskimi były: Rosja, Prusy i Austria. Wielka
Brytania zobowiązała się zapłacić
milion z ćwiercią funtów szterlingów za każde sto tysięcy uzbrojonych
żołnierzy, oddanych do dyspozycji sprzymierzeńców. Metoda opłacania
najemników miała swoją tradycję w historii, a obecnie dała początek żartom, że
Anglia gotowa jest walczyć do ostatniej kropli krwi swoich sprzymierzeńców.
Pobyt Nelsona w Merton trwał krótko. Rankiem 2 sierpnia jego dawny
kapitan fregaty, Blackwood, przyjechał specjalnie najętym dyliżansem z
wieścią, że Villeneuve jest w Kadyksie, na czele połączonych flot francuskich i
hiszpańskich o sile trzydziestu czterech okrętów. Pilnowali ich Collingwood,
Sir Richard Bickerton i Sir John Calder.
— Wiedziałem, jak tylko spojrzałem na ciebie, że przywozisz
mi wiadomość o francuskich i hiszpańskich flotach — powiedział
Nelson. — Myślę, że będę jeszcze musiał ich pobić.
Postanowił natychmiast wyruszyć do Londynu; decyzja, przyjęta przez
Emmę ze łzami, ale i z wielkodusznością.
— Choćbyśmy tu bez granic obżałowali twoją nieobecność, ofiaruj
swoje usługi zaraz i wypraw się do Kadyksu. Przyjmą ciebie i będziesz
rad. Odniesiesz chlubne zwycięstwo, a wtedy przyjedziesz tu, aby być
szczęśliwym!
Nelson objął ją serdecznym uściskiem ramienia i ze łzami w oczach
zawołał:
— Dzielna Emma! Najlepsza Emma! Gdyby było więcej takich
kobiet jak Emma, byłoby więcej Nelsonów. Przeniknęłaś moje myśli.
Kiedy Nelson był w Londynie, zdarzyło się przypadkowo historyczne
spotkanie, które najlepiej opisać słowami późniejszego księcia Wellingtona,
zwycięzcy samego Napoleona w bitwie pod Waterloo w roku 1815. W chwili
tego spotkania książę był jeszcze tylko Arturem Welles-ley, młodym
pułkownikiem, ale już zyskał sobie uznanie za prowadzenie walk w Indiach,
skąd właśnie powrócił:
„Poszedłem do ministerium kolonii na ulicy Downing. Wprowadzono mnie
do małej poczekalni na prawo, gdzie już czekał ktoś, w kim z podobieństwa do
portretów i z braku prawego ramienia natychmiast rozpoznałem Lorda Nelsona.
Nie mógł wiedzieć, kto ja jestem, ale zaraz wszczął konwersację ze mną, jeśli to
można nazwać konwersacją, bo mówił prawie wyłącznie on sam, i wciąż o
sobie. Zapewne coś, o czym wspomniałem kazało mu przypuszczać, że jestem
kimś, więc wyszedł na chwilę z pokoju, bez wątpienia po to, aby zapytać
portiera o moje nazwisko, a gdy wrócił, był to jakby zupełnie inny człowiek w
sposobie zachowania i mówienia. Posądzałem go o szarlatanerię: otóż wszystko
to znikło i Nelson zaczął rozmawiać ze mną o sprawach publicznych i o
rozwoju sytuacji na kontynencie tak rozumnie i z taką znajomością rzeczy, że
doprawdy zaskoczył mnie i zdumiał nie mniej,
niż. pierwszymi chwilami naszego spotkania. Rozmawiał, jak mąż. stanu i
wysoki oficer".
„Sekretarz stanu kazał nam długo czekać na siebie i doprawdy przez
ostatnie trzy kwadranse, czy pół godziny, rozmowa nasza była tak interesującą,
że nie przypominam sobie podobnej. Gdyby sekretarz stanu był punktualny,
albo gdyby przyjął Lorda Nelsona w ciągu pierwszego kwadransa naszej
konwersacji, odniósłbym wrażenie, jak inni czasem, że spotkałem człowieka o
charakterze lekkim i niepoważnym. Na szczęście widziałem 4°ść, by
zrozumieć, że to naprawdę nieprzeciętny człowiek i znakomity umysł".
Później Nelson został przyjęty przez samego premiera. Rozmawiali o
wielkiej, połączonej flocie, którą dowodził Villeneuve w Kadyksie.
— Muszą wreszcie wyjść na morze — powiedział Nelson.
— W takim razie — odrzekł Pitt — trzeba tam posłać więcej okrętów. A
kto obejmie naczelne dowództwo?
Wielkodusznie Nelson zaproponował:
— Trudno o lepszego człowieka od tego, którego tam macie: Colling-
wooda.
— Nie, on nie da rady — odrzekł Pitt. — Trzeba, żeby pan objął to
dowództwo.
Nelson, wyraźnie zachwycony, wyprostował się na baczność i odparł:
— Jestem gotów teraz.
XXII ŚMIERĆ BOHATERA

„Tłumy na Piccadilly... Trzymałem go (Nelsona) za ramię, więc i mnie


fetowali. Naprawdę wzruszające jest widzieć podziw i admirację, miłość i
respekt całego świata. I powszechny wyraz, dawany tym sentymentom, skoro
tylko On się pokaże. To przekracza wszystko, co kiedykolwiek wyrażono w
teatrze czy poezji o sławie..."
Tak pisał Lord Minto, który towarzyszył Nelsonowi przy załatwianiu
różnych spraw przed jego odjazdem. A Lady Elizabeth Foster zanotowała w
swoim diariuszu:
„Gdziekolwiek się pokaże, elektryzuje chłodne angielskie usposobienia;
entuzjazm i owacje idą w ślad za nim. Czasem jakaś uboga kobieta prosi, by
mogła dotknąć jego płaszcza. Nawet dzieci uczą się błogosławić go, gdy
przejeżdża, a drzwi i okna są zatłoczone..."
W parę dni później w Portsmouth, gdzie go spotkały wiwatujące tłumy,
Nelson powiedział do kapitana Hardy'ego:
— Miałem ich poklask już dawniej, teraz mam ich serca.
Mało było postaci w historii, które by swoim nazwiskiem personifi-kowały
walkę i zwycięstwa własnej ojczyzny w takiej mierze. Hannibal, Aleksander,
Francis Drakę, Jan Sobieski, książę Marlborough, Napoleon (ponad wszystkimi
innymi), książę Wellington. Do tej listy trzeba dodać nazwisko Nelsona, które
zaiste porażało trwogą serca jego nieprzyjaciół.
Wróciwszy do Merton, Nelson odwiedzał sąsiadów, żegnając się i
wyrażając nadzieję, że niebawem, po odniesionym zwycięstwie znajdzie się
znowu między nimi. Omówił z ogrodnikiem, co ma być zasadzone na przyszły
rok.
Dnia 11 września był z powrotem w Londynie, tym razem z Emmą, choć
nie mogła ona, oczywiście, towarzyszyć mu do księcia Walii, który go zaprosił
na pożegnalną wizytę. Oboje po południu wrócili do domu, a Lord Minto, który
z nimi obiadował, zapisał:
„Lady Hamilton z trudem wstrzymywała się od łez, nie mogła nic jeść i
tylko parę łyków wypiła. Prawie że zemdlała przy stole".
Wczesnym rankiem dnia 13 września Nelson odjechał, najpierw zaszedłszy
na górę, do pokoju dziecinnego, gdzie ucałował śpiącą Horację i pomodlił się
przy jej łóżeczku. Wracał czterokrotnie, by jeszcze raz ucałować Emmę,
ostatnim razem ukląkł, trzymając ją za rękę i prosił Boga, aby jej błogosławił.
Szczęściem dla niej, „córka kowala" nie mogła przewidzieć swojej przyszłości:
siebie osieroconej, pozbawionej człowieka, którego kochała do szaleństwa,
odtrąconej przez rodzinę Nelsona, tak serdecznie przez nią przygarniętą.
Odrzuconej przez władze, które nie chciały jej nawet przyznać pensji jako
wdowie po Sir Williamie, pośle przy dworze Neapolu; pieniądze za sprzedaż
Merton rozeszły się nie .wiadomo gdzie. Długi, zewsząd długi. Musiała
wyjechać do Francji, gdzie w końcu zmarła, może nie w.nędzy, ale w trudnej
sytuacji materialnej. Horacja była z nią, a w końcu wyszła za mąż za pastora.
Winniśmy wdzięczność Emmie, choćby za to, że dzięki niej możemy
widzieć w Nelsonie nie tylko spiżowy posąg wielkiego bohatera narodowego,
ale także człowieka z krwi i kości, z ludzkimi słabościami.
Wieczorem dnia 13 września Nelson w Londynie zapisał w dzienniku:
„...wyjechałem z ukochanego mojego Merton, gdzie pozostawiłem
wszystko, co drogie sercu, aby służyć mojemu królowi i ojczyźnie. Oby Bóg
wszechmogący, którego wielbię, pozwolił mi spełnić nadzieje mojego kraju, a
jeśli w swojej łasce niezmierzonej da mi powrócić, nigdy nie przestanę składać
mu dziękczynienia. Jeżeli zaś przeznaczył mi niewiele już dni na tej ziemi,
poddam się z największą pokorą, ufając, że zaopiekuje się najbliższymi memu
sercu, których muszę opuścić..."
Tego samego dnia, gdy Nelson opuszczał Merton, Wielka Armia zwijała
swoje obozowiska naprzeciwko Anglii — pozostawiając tylko niewielkie
oddziały, aby podtrzymać pozory zaniechanej inwazji — i wyruszyła wielkim
pochodem przez całą Europę, od Boulogne do brzegów Dunaju. Przynajmniej
na razie groźba oddaliła się od wybrzeży Anglii, a Napoleon miał inne zamiary,
jeżeli chodziło o połączone floty francusko-hiszpańskie. Chciał rozkazać im, by
opuściły Kadyks i udały się na Morze Śródziemne. Dążył do tej wielkiej bitwy
morskiej. Pisał:
„Życzeniem jego cesarskiej mości jest, aby jego admirałowie, kapitanowie,
oficerowie i marynarze nie cofali się przed atakowaniem różnych lub
przeważających sił w bitwie o zupełne wyniszczenie. Jego cesarska mość nie
będzie żałował straty okrętów, jeśli będzie to strata z honorem".
Przybycie Nelsona do floty, o jakieś czterdzieści mil od Kadyksu,
zostało przyjęte z powszechną radością. Przejął naczelne dowództwo od
Collingwooda, który, chociaż doskonały żeglarz i odważny w boju, nie cieszył
się popularnością, jako surowy rygorysta i trzymający się nieco z dala, na
dystans, od podwładnych mu oficerów.
Z dwudziestu siedmiu okrętów liniowych, które przeszły pod komendę
Nelsona, tylko ośmiu kapitanów służyło wraz z nim poprzednio, a z tych tylko
Hardy i Berry byli z nim od roku 1803. Tylko sześciu sprawowało dowództwo
okręgu dłużej, niż. dwa lata. Tylko pięciu dowodziło przedtem okrętem
liniowym w bitwie. Eskadra Collingwooda liczyła piętnaście okrętów, Nelsona
— dwanaście. Były prócz tego cztery fregaty, szkuner i kuter, te pod komendą
kapitana Blackwooda. Wszystkie, oczywiście, znajdowały się pod najwyższą
zwierzchnością „znamienitego oficera", którego indywidualność, jakby
wstrząsem elektrycznym, zespoliła ich wszystkich w nowe „Bractwo".
W sam dzień swojego przybycia, 29 września, w swoje czterdzieste siódme
urodziny, Nelson zaprosił tylu oficerów, ilu ich dało się pomieścić, na wielki
obiad. Pozostałych zaproszono na następny dzień. Korzystając z tej
sposobności, przedstawił im swój plan bitwy, aby nikt nie miał żadnych
wątpliwości.
— Nigdy nie wystarczy dnia — mówił — by sformować dwie floty
w szyku liniowym, jedna naprzeciwko drugiej, zgodnie ze starą tra
dycyjną metodą. Kiedy m y ich napotkamy, powiem wam, jak będzie
my walczyć. Podzielę flotę na trzy dywizje. Dwie ruszą naprzód
w podwójnym szyku, aby przebić się przez nieprzyjaciela i rozbić go
na trzy mniej więcej równe części. Zadaniem admirała Collingwooda
będzie zniszczenie tylnej części li nii Villeneuve'a, a ja zapewnię, by
nie było interwencji od przodu. Wówczas nieprzyjaciel, zdezorganizo
wany, będzie miał do czynienia z wrogiem na każdym odcinku. A po
została część floty brytyjskiej, na którą złożą się szybkie dwupokładow-
ce, będzie służyła jako natychmiastowa rezerwa, idąc tam, gdzie zaj
dzie potrzeba, by zadać cios, a także ścigając uciekinierów: będzie
stanowiła rodzaj lekkiej kawalerii na morzu.
Nelson przerwał:
— I co wy o tym sądzicie? — zapytał.
Plan był tak bulwersujący, że odpowiedziało mu oszołomione milczenie.
— To ja wam powiem, co sądzę o tym — podjął znowu Nelson. —
Ja sądzę, że ten plan zaskoczy i pognębi nieprzyjaciół. Nie będą się
mogli zorientować, do czego ja zmierzam. Wytworzy się jedno wielkie
zamieszanie, chaos, „melée", a mnie właśnie o to chodzi.
Bilwa ta miała być powtórzeniem Abukiru, z tą tylko różnicą, że na
pełnym morzu.
Nelson pisał w liście do przyjaciela:
„Oficerowie, którzy przyszli na pokład, by mnie witać, w pierwszym
uniesieniu radości zapomnieli nawet o mojej randze jako głównodowodzącego.
Gdy emocje trochę się uspokoiły, zaproponowałem im mój plan zaatakowania
nieprzyjaciela, który poprzednio wykombinowałem i z wielką satysfakcją
stwierdziłem, że plan ten spotkał się z ogólną aprobatą, i że go wszyscy dobrze
pojęli".
A do Pierwszego Lorda Admiralicji pisał:
„Moje przybycie wszyscy powitali bardzo gorąco; i to nie tylko dowódcy
eskadr, ale prawie każdy w całej flocie; a kiedy wytłumaczyłem im «pomysł
Nelsona», moją jdeę sprowadzenia wszystkiego do ogólnej chaotycznej
«mêlée», zareagowali jak na szok. Od admirałów w dół, każdy powtarzał: —
Musi się udać, byle nam pozwolili podejść, dorwać się do nich! Milordzie,
otaczają ciebie przyjaciele, których natchnąłeś ufnością".
Po tych dwóch obiadach kapitan Duff z „Marsa" pisał o admirale:
„Jest tak zacny i uprzejmy, żeśmy gotowi robić wszystko, co on zechce,
bez żadnych rozkazów".
A kapitan Malcolm z „Donegalu" zanotował po prostu:
„Nelson jest człowiekiem, którego się kocha".
Zaplanowano zachęty, by Villeneuve'a wyciągnąć na morze, Wiedząc, jak
ważne jest ukrywanie własnych sił, Nelson odpowiednio rozmieścił swoje
okręty. Blackwood z fregatami pilnował, co działo się w Kadyksie i
natychmiast sygnalizował ruchy nieprzyjaciela, a główne siły stały w
oddaleniu, niewidoczne dla wroga. Mając tak doświadczonego żeglarza, jak
Blackwood, na czele fregat, nie było obawy, by Villeneuve wymknął się tym
razem.
Podczas oczekiwania Nelson jeszcze doskonalił swój plan, dodawał
szczegóły i upewniał się, że nowo przybyli z Anglii kapitanowie pojmowali go
w pełni. Dał każdemu z dowódców instrukcje na piśmie. Szyk żeglowania miał
być również szykiem w bitwie, aby nie tracić czasu, jeżeli w chwili krytycznej
"okręty nie byłyby w takiej formacji, jaką poprzednio Nelson przewidział. To
przyspieszało akcję i ową „mêlée", której pożądano. Collingwood miał, o ile
możliwe, przejść przez linie nieprzyjacielskie koło dwunastego okrętu, licząc
od końca, i zaatakować od wewnątrz.
Dnia 18 października Nelson pisał do Lady Hamilton:
„Moja najdroższa, ukochana Emmo, najlepsza moja przyjaciółko,
otrzymałem sygnał, że połączone floty nieprzyjaciela wychodzą z portu. Wiatr
jest wschodni, lekki; nie ma nadziei ujrzenia ich przed jutrzejszym rankiem...
Oby Bóg uwieńczył moje wysiłki sukcesem. W każdym razie będę pamiętał o
tym, aby moje imię było na zawsze drogie
dla Ciebie i dla Horacji, bo obie was kocham tak, jak moje własne życie. Jak
ostatnie moje pisanie przed bitwą jest dla Ciebie, tak ufam w Bogu, iż będę żył,
by dokończyć mój list po bitwie. Niechaj Cię niebo ma w swojej opiece! O to
błaga zawsze
Twój Nelson Bronté".
O tym samym mniej więcej czasie Emma pisała do niego list, którego
nigdy nie dostał:
„Uwielbiam Ciebie, najdroższy mężu mego serca, jesteś wszystkim dla
twojej Emmy. Niech Bóg da Ci zwycięstwo i przyśle Cię jak najprędzej do
twojej kochającej Emmy, Horacji i raju w Merton, bo gdy Ty będziesz tutaj, to
będzie raj..."
W dzień później Nelson napisał jeszcze do Horacji:
„Raduję się całym sercem słysząc, że jesteś taką dobrą dziewczynką i
kochasz najdroższą Lady Hamilton, która i Ciebie także najserdeczniej kocha.
Ucałuj ją ode mnie... jesteś wciąż w moich myślach... Przyjmij czułe
błogosławieństwo od twego ojca..."
Nelson był w wybornym nastroju, ufny i wesół. Dnia 20 października
powiedział do swoich kadetów:
— Jutro dokonam czegoś, co wy, młodzi panowie, będziecie mogli
wspominać przez resztę waszego życia.
Około godziny czwartej tego dnia wiatr się zmienił na zachodni. To
zahamowało flotę Villeneuve'a, wprowadzając nieład w jej szyki; francuski
admirał przesygnalizował, aby okręty uformowały się w jedną linię do bitwy.
Ale świt zastał połączone floty francusko-hiszpańskie w kilku bezładnych
grupach. I dopiero pomału ustawiały się w szyk. Nelson kazał podnieść żagle i
cofnął się wraz z dwiema dywizjami, z którymi zamierzał wydać bitwę. O
godzinie 4 nad ranem owego dnia, 21 października, angielska flota trzymała
kurs północno-wschodni. To posunięcie ustawiło ją o dziewięć mil pod wiatr
od nieprzyjaciela — w dobrej pozycji dla dowódcy, zdecydowanego wydać
bitwę.
Wiatr wciąż dość słaby; można było jeszcze dużo zrobić przed spotkaniem
flot. Okręty Villeneuve'a uformowały półksiężyc z poprzedniego nieładu i szły
na północ.
Zaraz po świcie można było dostrzec chodzącego po pokładzie rufowym
Nelsona, w mundurze z czterema gwiazdami. Gdy kapitanowie fregat zostali
wezwani na pokład, Blackwood ośmielił się powiedzieć, że strój admirała
będzie przyciągał uwagę strzelców wyborowych. Nelson ^lekceważył tę
sugestię; nie zamierzał ukrywać zaszczytnych bojowych odznaczeń, jakie
zdobył.
Kapitanów Blackwooda i Hardy'ego zaproszono do kabiny admiralskiej.
Tam byli świadkami złożenia przez Nelsona podpisu na sporządzonym
wcześniej tego dnia dokumencie, w którym admirał relacjonował
zasługi, jakie Emma Hamilton położyła dla ojczyzny i oddawał ją pod opiekę
króla i kraju. Najważniejszy ustęp brzmiał:
„Flota brytyjska pod moim dowództwem nigdy nie mogłaby wrócić po raz
drugi do Egiptu, gdyby wpływ Lady Hamilton u królowej Neapolu nie
spowodował wysłania listu do gubernatora Syrakuz, aby pozwolił zaopatrzyć
się flocie w każdym porcie na Sycylii we wszystko, co by było potrzebne.
Zawinęliśmy do Syrakuz, gdzie otrzymaliśmy wszelkie zaopatrzenie,
wróciliśmy do Egiptu i rozbiliśmy flotę francuską.
Gdybym mógł wynagrodzić te usługi, nie szukałbym teraz pomocy mego
kraju; ale ponieważ to nie było w mojej mocy, pozostawiam Emmę Lady
Hamilton wspaniałomyślności mego króla i kraju, aby wyposażyli ją
odpowiednio do jej rangi w życiu. Również hojności mego kraju oddaję moją
adoptowaną córkę, Horację Nelson Thompson, i życzę sobie, by w przyszłości
używała tylko nazwiska Nelson.
Są to jedyne łaski, o jakie proszę mego króla i kraj teraz, w chwili, gdy
staję do bitwy za nich..."
Blackwood zaproponował, aby Nelson przeniósł swoją flagę na fregatę
„Euralyus" i kierował bitwą z pewnej odległości. Nelson nawet słyszeć o tym
nie chciał, mówiąc, że głównodowodzący musi osobiście dawać przykład
innym kapitanom. Gdy Blackwood opuszczał „Victory", by wrócić na własny
okręt, admirał powiedział do niego:
— Żegnaj, Blackwood. Nie zobaczymy się więcej.
Po raz pierwszy wyraził się w sposób tak kategoryczny o swojej bliskiej
śmierci. A wziąwszy pod uwagę list z prośbą o względy dla Emmy, można
przyjąć, że Nelson miał rodzaj przeczucia.
Razem z Hardym admirał dokonał obchodu „Victory" i pogratulował
kapitanowi stanu okrętu. Luzem leżący ekwipunek poprzywiązywa-no, pokład
był wolny, a w kokpicie czyniono ostatnie przygotowania na przyjęcie rannych.
Część marynarzy pozdejmowała wierzchnie odzienie i koszule; inni obnażyli
szyje i ramiona, niektórzy pozawiązy-wali chustki na głowach, na modłę
piratów. Wszyscy wpatrywali się w stronę nieprzyjacielskich okrętów, do
których angielskie podchodziły coraz bliżej. Na przodzie eskadry Nelsona szły:
„Victory", „Téméraire" i „Neptune" — trzy potężne okręty liniowe, które miały
pierwsze pójść przebojem.
O godzinie 11 Nelson po raz ostatni zszedł na dół przed spotkaniem flot. W
swoim osobistym diariuszu zapisał:
„Poniedziałek, 21 października 1805. Oby wszechmogący Bóg, którego
czczę, dał mojej ojczyźnie, a z korzyścią dla całej Europy wielką i chwalebną
wiktorię; i oby niczyje złe zachowanie nie splamiło jej i oby humanitarność po
zwycięstwie była przeważającą cechą we flocie brytyjskiej. Ja osobiście oddaję
się pod opiekę mego Stwórcy.
Oby pobłogosławił przedsięwzięcie wiernego służenia memu krajowi. Jemu
powierzam siebie i słuszną sprawę, której mi dano bronić. Amen".
Wrogie floty znajdowały się koło przylądka Trafąlgar, na południe od
Kadyksu i nadchodząca bitwa od niego wzięła nazwę.
Za kwadrans dwunasta. Na rufówce „Victory", przy dźwiękach orkiestry,
Nelson powiedział do porucznika sygnalizującego, Pasco, że chce nadać
sygnał.
— Niechaj to tak będzie: „Anglia oczekuje, że każdy dnia dzisiej
szego wypełni swój obowiązek".
Oklaski i okrzyki zerwały się w całej flocie, ale nie wszyscy docenili gest.
Collingwood burczał:
— Co on nam sygnalizuje? Wszyscy wiemy, co mamy robić.
Niektórzy z marynarzy także pomrukiwali:
— Wypełnić obowiązek? Wiadoma rzecz! Zawsze to robiłem,
a ty nie?
Ale w parę tygodni później Napoleon rozkazał, aby okręty jego floty były
przyozdobione inskrypcją, umieszczoną na widocznym miejscu:
„La France compte, que chacun fera son devoir".
Sygnał Nelsona był dobrym natchnieniem, choćby dlatego, że jego flota
składała się tym razem z bardzo różnorakiego materiału ludzkiego, podobnie,
jak później armie Wellingtona pod Waterloo. Brak ludzi, mimo przymusowych
branek spowodował, rekrutację Hiszpanów, Włochów, Hindusów, Norwegów,
Portugalczyków, Szwedów, Holendrów i Amerykanów. Ów sygnał: „Anglia
oczekuje..." powtórzony na wszystkich szczeblach dotarł do nich jakby
osobiste dotknięcie ręki Nelsona i sprawił, że dali z siebie wszystko, nie tylko
jako poszczególne jednostki, ale kolektywnie.
Odpowiedź Villeneuve'a na sygnał Nelsona wypadła dosyć blado:
„Kapitan, który1 nie jest w akcji, nie <4est na swoim stanowisku".
Napoleon nie doceniał Villeneuve'a, aie aż do bitwy pod Trafalgarem nie
doceniał również Nelsona. Przywykł na lądzie łamać opór raczej
drugorzędnych wodzów — dopóki nie stanął wobec Kutuzowa i Wellingtona
— i nie umiał rozpoznać wielkości w człowieku morza.
Następnie Nelson podał sygnał: „Do akcji" i prawie jednocześnie „Victory"
i Collingwooda „Royal Sovereign" ruszyły, przerywając linie nieprzyjacielskie
w umówionych punktach. „Victory" zaangażował się w walkę z okrętem
Villeneuve'a „Bucentaur", a Collingwood zaatako-kował „Santa Anna"; zaś
krążąc na tyłach połączonych flot wywoływały zamieszanie, owo „mêlée", tak
pożądane przez Nelsona. Okręty walczyły burtami na całej długości, a tak
blisko, jak tylko mogły.
Na pokładzie „Royal Sovereign" Collingwooda jeden z marynarzy,
zwerbowany branką, poprzednio parobek, pracujący na roli, pisał po
bitwie do rodziny:
„Żeby tak prawdę powiedzieć, kiedy się ta bójka zaczęła, wolałbym się
znaleźć znowu za moim pługiem, niż tu. Ale kiedy raz i drugi dali nam bobu, a
ja wciąż byłem cały i zdrów, to powiedziałem: «niech mnie te strachy pocałują
gdzieś» i zabrałem się rzetelnie do roboty."
Z pewnością po swojemu wyraził uczucia i doznania wielu innych na wielu
okrętach.
Chaos zapanował niewiarygodny. „Victory" i „Téméraire" zwarły się z
przeciwnikami w śmiertelnym objęciu, nieomal dotykając się lufami armat.
„Walki toczono w takim ścisku — pisał później jeden z poruczników — że
nie umiem zdać relacji z tej najbardziej chwalebnej bitwy".
Francuski „Redoubtable" zagroził niebezpieczeństwem abordażu
„Victory", walczącej tuż obok. Ale „Téméraire " podszedł od prawej strony i
tak ostrzelał „Redoubtable", że ten musiał się wycofać, a później zatonął. Ten
okręt poniósł największe straty w ludziach: prawie pięciuset zabitych, a ponad
osiemdziesięciu rannych. Po stronie brytyjskiej największe straty poniesiono na
„Victory": pięćdziesięciu siedmiu zabitych. Następny w tej tragicznej kolejce
znalazł się „Royal Sovereign" — pięćdziesięciu zabitych. Podobne, dochodzące
prawie do zwarcia pojedynki toczyły się wzdłuż całej długości połączonych
flot.
Nelson i Hardy stali na pokładzie rufowym razem. Kula świsnęła między
nimi i odbiła rykoszetem, uszkodziła sprzączkę przy obuwiu kapitana. Nelson
rzekł:
— To za gorąca robota, by długo potrwała. — Po czym pogratulował
towarzyszowi dobrej postawy załogi jego okrętu. Kwadrans po pierwszej, kiedy
okręt flagowy był w walce od godziny, Hardy, odwracając się nagle, spostrzegł
admirała klęczącego, końcami palców lewej ręki wspartego o deski pokładu.
Ramię ugięło się pod nim i padł na lewy bok. Sierżant piechoty morskiej i
dwóch marynarzy rzuciło się na pomoc i ostrożnie podniosło dowódcę.
— Tym razem, Hardy, dostali mnie ostatecznie — powiedział Nelson.
— Ufam, że nie, milordzie — odparł Hardy.
— Tak. Mam przestrzelony kręgosłup...
Strzelec wyborowy, wysoko na takielunku „Redoubtable", rozpoznał
admirała po orderach i gwiazdach. Wymierzył dobrze, strzelił celnie.
Hardy rozkazał tym trzem marynarzom zanieść admirała do kokpitu. Gdy
go mijali, wyjął chustkę z kieszeni i nakrył twarz rannego, by ludzie go nie
rozpoznali. W rozpaczy zapomniał, że po orderach i wstędze na piersi mógł go
poznać każdy, kto go ujrzał.
Chirurg, dr Beatty, który spisał bardzo szczegółową relację ostatnich
godzin życia Nelsona, miał w owej chwili ponad czterdziestu ludzi pod swoją
pieczą, rannych i umierających. Ktoś zwrócił jego uwagę słowami:
— Panie Beatty, Lord Nelson jest tutaj! Panie Beatty, Lord Nelson
jest ranny!
Gdy Beatty podszedł do admirała, z którego twarzy osunęła się chustka,
pierwsze słowa Nelsona brzmiały:
— A, panie Beatty, nic pan dla mnie nie może zrobić. Niewiele
mi już życia pozostało. Przestrzelono mi kręgosłup.
Admirała umieszczono na łóżku. Zdjęto mu odzież i przykryto
prześcieradłem. Po krótkiej chwili Nelson rzekł:
— Powiedzcie o mnie Lady Hamilton. Powiedzcie Horacji. Wszys
tkim przyjaciołom... Spisałem testament, a Lady Hamilton i Horację
pozostawiam pod opieką mego kraju.
Te słowa powtórzył po kilkakroć, nim się trochę uspokoił.
Tymczasem bitwa potoczyła się dokładnie tak, jak Nelson zaplanował i jak
sobie życzył. Sześćdziesiąt oceanicznych gigantów zwartych w śmiertelnym
uścisku. Okręt po okręcie z połączonych flot, rozbity pociskami brytyjskimi,
zasłany trupami i konającymi, opuszczał kolejno flagę. Nad głową Nelsona
rozszalała się piekielna kakofonia. Huk salw armatnich, trzask łamanych
masztów i rei, prawie beznadziejne wykrzykiwanie rozkazów, jęki i wołania
rannych, których jeszcze nie sposób było znieść do chirurga.
Przez dłuższą chwilę Hardy nie schodził do kokpitu, Nelson zapytywał
wciąż o niego, powtarzając, że na pewno zginął. Wniesiono Pasco, porucznika
sygnalizacyjnego, rannego, ale niezbyt ciężko. On zapewnił admirała, że Hardy
trwa na stanowisku, pełniąc podwójną funkcję: kapitana okrętu i zastępcy
głównodowodzącego.
Dr Beatty stwierdził, że kula, która dosięgła admirała, przeszła głęboko
przez pierś i utkwiła w kręgosłupie. Największe cierpienie sprawiała właśnie ta
część kręgosłupa, gdzie tkwiła kula, Nelson mówił:
— Czuję, jakby mnie przełamało wpół.
O wpół do trzeciej przyszedł Hardy, uścisnął dłoń wodza i usłyszał
natychmiast pytanie:
— Jak bitwa?
— Bardzo dobrze, milordzie. Jesteśmy w posiadaniu dwunastu lub
czternastu nieprzyjacielskich okrętów, ale pięć od czoła przehalso-wało i
zdradza zamiary pójścia na „Victory". Zawezwałem więc dwie czy trzy nasze
jednostki ku nam i nie wątpię, że damy im szkołę.
— Ufam, że żaden z naszych okrętów się nie poddał — rzekł Nelson.
— Nie, milordzie, o to nie ma obawy.
— Jestem już trupem, Hardy — powiedział Nelson. — Koniec zbliża się
szybko; niedługo będzie po wszystkim. Chirurg się zgadza, że nie ma. nadziei.
Proszę cię, zanieś Lady Hamilton pasmo moich włosów i wszystkie inne
rzeczy, należące do mnie.
Zaraz potem Hardy powrócił na pokład, a dr Beatty do boku admirała.
Nelson kazał mu zająć się innymi rannymi, powtarzając:
— Nic dla mnie nie możesz zrobić.
Ból był nadal tak straszny, że Nelson już pragnął śmierci.
— A jednak — dodał — chciałbym pożyć jeszcze troszkę. Niech
się dzieje wola boska. Ja wypełniłem mój obowiązek.
Ostatnie zdanie powtórzył kilkakrotnie.
Hardy zszedł na dół znowu. Posłał wiadomość admirałowi Colling-
woodowi o ciężkiej ranie głównodowodzącego. Znowu uścisnął rękę Nelsona i,
jak zapisał Beatty:
„Trzymając rękę jego lordowskiej mości w swojej, kapitan pogratulował
mu jego wspaniałego zwycięstwa, które, jak mówił, jest kompletne; nie potrafi
podać dokładnie liczby wziętych pryzów, bo rozgardiasz bitwy nie pozwala
dostrzec każdego z okrętów. Był jednak pewien, że co najmniej czternaście lub
piętnaście się poddało".
— To dobrze! — odrzekł Nelson. — Ale liczyłem na dwadzieścia. —
Potem ze szczególnym naciskiem dodał: — Trzymaj ich, Hardy, trzy
maj! I gdyby który próbował ucieczki, poślij za nim fregaty Blackwooda.
Kapitan odparł:
— Przypuszczam milordzie, że teraz admirał Collingwood przejmie
dowodzenie.
— Mam nadzieję, że póki ja żyję, to nie! — zawołał Nelson i spróbował
bezskutecznie podnieść się z łóżka, dodając:
— Trzymaj się, Hardy!
W dalszym ciągu swojej relacji dr Beatty kontynuuje: „Następnie jego
lordowska mość powiedział kapitanowi Hardy'emu, że za parę minut będzie z
nim koniec i dodał: «Nie wyrzucajcie mnie za burtę, Hardy». Kapitan odparł:
«Z pewnością, nie!» Wtedy admirał powiedział: «Wiesz, co masz robić.
$bopiekuj się Lady Hamilton». Przerwał na chwilę i rzekł: «Pocałuj' mnie,
Hardy. Dziękuję Bogu, że przeżyłem ten dzień i teraz umieram zadowolony».
Jego lordowska mość utracił zdolność mówienia i zmarł w piętnaście minut po
wyjściu kapitaną Hardy'ego."

Hardy, który zapewne ze wszystkich kapitanów najlepiej znał Nelsona,


napisał w parę dni później do przyjaciela:
„Odnieśliśmy dnia 21 października najchlubniejszą wiktorię nad
połączonymi flotami, ale też kosztowała ona życie człowieka, którego nikt i nic
nie zdoła zastąpić. Tę śmierć będę opłakiwał zawsze. Nasz najdroższy, nigdy
nieodżałowany wódz padł w boju..."
Powszechny żal i żałoba zapanowały w całej flocie. Jeden z kapitanów
ułożył epitafium: „Śmierć zabrała go w walce" i być może on sam nie chciałby
innego.
Z listu prostego marynarza do rodziny:
„Nigdy go sam nie widziałem, z czego i jestem rad, i żałuję zarazem, bo z
pewnością chciałbym go widzieć. Ale też i wszyscy w naszej flocie takie mają
miękkie serca, że nic tylko płaczą, od kiedy go zabito. Bóg mi świadkiem:
chłopcy, którzy się bili jak diabły, siedzą i płaczą jak baby".
Połączone floty — rozbite i rozproszone. Pierre Charles Jean Baptiste
Sylvestre Villeneuve — wzięty do niewoli. Jego okręt flagowy na dnie morza.
Nie stracono ani jednego okrętu brytyjskiego, Anglia nie odniosła tak
kompletnego zwycięstwa na morzu od czasów Wielkiej Armady. Tylko cztery
pryzy zaholowano do angielskich portów, reszta okrętów tak potrzaskana, że
trzeba je było zatopić.
Nelson rozwiązał odwieczny problem, jak zapobiec temu, by nieprzyjaciel
nie zdołał uciec, posiadając jeszcze większość swojej floty mniej więcej w
nienaruszonym stanie. Z tego powodu zwycięstwo pod Trafalgarem było
największym z odniesionych przez Nelsona; większym, niż zwycięstwo pod
Abukirem. Liczba zaangażowanych w walkę jednostek była znaczniejsza, a
prócz tego pod Abukirem nieprzyjaciel znalazł się na ograniczonej przestrzeni,
niezdolny do manewrowania.
Prawdopodobnie żaden wódz nie zdołałby osiągnąć w danych
okolicznościach tak kompletnego zwycięstwa na podstawie od dawna
ułożonego planu. Ale należy też pamiętać i oddać należny hołd umiejętnościom
żeglarzy i doskonałym kanonierom angielskich załóg, zwykłym marynarzom
tylu zebranych razem narodowości. Bitwę zaplanowali oficerowie, ale wygrali
marynarze i kanonierzy.
Francuzi i Hiszpanie bili się bardzo odważnie, co zwycięzcy im przyznali,
ale ich przewyższono. Gdy francuski okręt „Achille" wyleciał w powietrze,
porucznik Nicholas z brytyjskiego okrętu „Belleisle" wspominał:
„Achille" płonął aż po linię zanurzenia, a trójkolorowa flaga wciąż
powiewała nad nim, oznaczając: «Nie poddajemy się». Nasze szalupy czyniły
wszelkie wysiłki, by ocalić tych, którzy tak bohatersko się bronili, ale
uratowaliśmy tylko dwustu pięćdziesięciu, kiedy nastąpił straszliwy wybuch".
Bitwa pod Trafalgarem uczyniła Anglię na przeszło sto lat władczynią
mórz, co pozwoliło jej z kolei stworzyć i rozbudować imperium kolonialne,
ochraniać szlaki handlowe na wszystkich oceanach świata, nie tylko
ostatecznie zwyciężyć Napoleona. W pewnym sensie wojna o Półwysep
Iberyjski w latach 1808—1814 została wygrana w bitwie pod Trafalgarem, jak
sam Wellington stwierdzał z charakterystyczną dla siebie skromnością:
„Kto by chciał znać przebieg tej wojny, powiem mu, że to nasza wyższość
na morzu pozwoliła mi utrzymać moją armię, podczas gdy nieprzyjaciel nie
mógł uczynić podobnie".
Wielkie było zwycięstwo, ale też wielką okupione ceną. Dnia 7 listopada
1805 roku, gdy do Anglii dotarły pełne informacje o bitwie pod Trafalgarem,
„Times" zamieścił czołowy artykuł:
„Triumf wielki i wspaniały opłacono okrutnie. Taka jest ogólna opinia,
której dowodzi powszechny i szczery żal, z jakim przyjęto wieść o śmierci
Lorda Nelsona. Wiktoria nie wzbudziła żadnych publicznych entuzjazmów, z
jakimi zawsze dotąd spotykały się osiągnięcia naszej marynarki... Nie było
demonstracji ani radości, nie zatrzymywano pochodami ruchu na ulicach.
Uczciwe i męskie odczucia całego narodu wyrażały się, jak powinny były:
każdy czuł wewnętrzną satysfakcję z odniesionego sukcesu, ale każdy z
przeszywającym bólem i całą szczerością nosił w sercu żałobę po wielkim
bohaterze — zabitym".
WYBRANA BIBLIOGRAFIA

Aldington Richard, Wellington, London


Beatty William, Authentic Narrative of the Death of Lord Nelson, London
Broadley A.M., Bertelot R.G. (Ed.), Nelson's Hardy. Life and Letters, London
Bryant Arthur, The Years of Endurance, London
Dictionary of National Biography, London
Encylopedia Britannica, Chicago
Gérin Winifred, Horatia Nelson, Oxford
Hattersley Roy, Nelson, London
Natcham M.E., The Nelsons of Burnham Thorpe, London
Morton A.L., A People's History of England, London
Pack James, Nelson's Blood, Havant
Parsons G.S., Nelsonian Réminiscences, London
Pocock Tom, Remember Nelson, London
Southey Robert, The Life of Horatio Lord Nelson, London
Traill, Mann (Ed.), Social England Vol. V, London
Trevelyan G.M., British History of the J9th Century, Oxford
Walder David, Nelson, London
Warner Oliver, Emma Hamilton and Sir William, London
Warner Oliver, A Portrait of Lord Nelson, London
Lord Horatio Nelson(fragment obrazu
Johna Hoppera około 1805r.)
Fanny Nelson (portret Henry’ego Edrige’a)
Sir William
Hamilton
(obraz Davida Allana)
Emma Hamilton
Lady Hamilton w Wiedniu (pastel
Johanna Schmidta 1800 r.)

Lord Nelson w Wiedniu (pastel Johanna Schmidta 1800r.)


HMS „Victory”
Lord Nelson (według obrazu Sir
Williama Beecheya)
SPIS TREŚCI

Prolog 6
I. Chłopięca brawura 9
II. Pierwszy w każdej potrzebie 20
III. Pieniądze czy honor? 33
IV. Kłopotliwy oficer 41
V. Mąż i ojczym 52
VI. Po deszczu pogoda 61
VII. W Neapolu po raz pierwszy 72
VIII. Hamiltonowie 81
IX. Stracone oko 93
X. Wynalazek Nelsona 106
XI. Bunty — i HMS „Theseus" 117
XII. „Złożą hołd twemu okaleczonemu ramieniu" 128
XIII. Na tropie generała Bonaparte 141
XIV. Pogrom 152
XV. Zdławienie buntu — i samowola 165
XVI. „Cenne przymioty" 178
XVII. Jeszcze raz Anglia — i rozstanie 189
X V I I I . Dwa oblicza bohatera 202
XIX. Podnosząc lunetę do ślepego oka 215
XX. Życie domowe 226
XXI. Jestem gotów teraz 237
XXII. Śmierć bohatera 250
Wybrana bibliografia 262

You might also like