Professional Documents
Culture Documents
Tadeusz Meissner
W
czesnym rankiem któregoś dnia pod koniec grudnia 1929 roku mieszkaocy bretooskich
wiosek rybackich Guilvinec i Kerity, położonych na południowym wybrzeżu francuskiego
departamentu Finistère, zostali zaalarmowani wieścią, że jakiś żaglowiec,
prawdopodobnie pod banderą brytyjską, z gołymi kikutami połamanych masztów, bez rej i żagli,
miotany olbrzymimi falami rozszalałego oceanu dryfuje wprost z zachodu na groźne skały Penmarch,
oddzielające te dwa maleokie porty rybackie od otwartego morza. Załoga - jeśli takowa jeszcze się
znajduje na pokładzie nękanego niebywałej siły sztormem żaglowca - niechybnie wkrótce znajdzie
śmierd wśród groźnych, poszarpanych i znikąd niedostępnych w tej chwili skał, które już nieraz były
niemymi świadkami katastrof i kompletnej zagłady niejednego okrętu i życia wielu marynarzy.
Chod było to już po świętach Bożego Narodzenia ani jeden kuter, ani jedna łódź rybacka od wielu dni
nie opuściła przystani.
Od 20 grudnia sztorm szalał na Pomocnym Atlantyku; w La Manche i w Zatoce Biskajskiej niemal bez
przerwy, z uporem i wściekłością, jakich jeszcze nigdy nie widzieli młodsi wiekiem rybacy obu wiosek,
a podobne okoliczności pamiętali tylko najstarsi, którzy ze względu na podeszły wiek już dawno
przestali rybaczyd.
Kto żyw, wybiegł z chaty, by mimo szalonego wichru, który targał odzieżą i włosami i zbijał z nóg
słabszych - przekonad się naocznie, czy jest jakakolwiek szansa na uratowanie statku, i ewentualnych
rozbitków. Wkrótce na plaży zebrały się tłumy. Poważne matrony, dziewczęta, starcy, ludzie, w sile
wieku, młodzież, małe dzieci, a nawet kalecy wylegli na brzeg niewielkiej zatoki, skąd widad było
doskonale pobliskie groźne, postrzępione skały, na których z hukiem gromów rozbijały się potężne
fale, oraz - na razie odległy jeszcze - samotny żaglowiec, zdający się bid korne pokłony rozszalałemu
morzu. Boczne przechyły statku były chwilami tak wielkie, iż zdawało się że nie zdoła się z nich
podźwignąd i wyprostowad, że to już ostatni, że za chwilę ujrzą kil wywróconego do góry dnem
żaglowca, a kikuty jego nagich połamanych masztów na zawsze znikną pod wodą. Jednakże żaglowiec
podnosił się z każdego przechyłu, prostował się dumnie masztami ku niebu, aby w kilka sekund
później znów lec na burcie. Czasami ginął zupełnie z oczu wpatrzonych weo ludzi, zasłonięty
olbrzymią falą, za którą kryła się również falista linia widnokręgu.
Na gaflu zmagającego się z huraganem statku wciąż powiewała jakaś nie rozpoznana dotychczas
bandera.
W pewnej chwili na bezludnym, zdawało się, statku, na jednym z masztów podniesiono jakiś sygnał
złożony z dwóch kolorowych flag.
- Na pewno wzywają pomocy - odezwał się sam do siebie pan Le Duff, prezes miejscowego
Towarzystwa Ratowniczego. Ale jak im dad tę pomoc? Przecież żadna siła ludzka, żadna łódź nawet
specjalnie w tym celu zbudowana duma Towarzystwa Ratowniczego w Guilvinec - „Admirał Charles
Dupperé” - nie wyjdzie poza skały Les Etocs. To byłoby szaleocze samobójstwo bez najmniejszych
szans ratunku tamtych ludzi, nawet gdyby motory łodzi ratunkowej potrafiły zwalczyd siłę huraganu i
druzgocącego najtwardsze skały przyboju. Nie! O tym nie ma co marzyd, chodby w najśmielszych
myślach i przy bezgranicznym poświęceniu ratowników.
Tymczasem maltretowany wściekłymi uderzeniami wichru i potężnych fal żaglowiec zbliżał się coraz
bardziej do miejsca swej nieuchronnej zagłady - do Roches des Penmarch.
Na dziobie okrętu dostrzeżono krzątających się ludzi. Najwidoczniej usiłowali coś przedsięwziąd. Ale
co? Przecież nie będą próbowali rzucad kotwicy na to skaliste dno... Po pierwsze za głęboko, po,
drugie kotwica nie chwyci gruntu i nie zatrzyma statku na tym rozszalałym morzu, nie zdoła nawet
obrócid ich dziobem do wiatru. Jeszcze kilka minut i będzie po żaglowcu i po jego załodze... Z piersi
pana Le Duff wyrwało się ciężkie westchnienie bezsilności i goryczy. On, prezes zasłużonego
Towarzystwa Ratowniczego, musi patrzed biernie na nieuchronną śmierd tamtych - nieznanych mu
wprawdzie ludzi - ale ludzi, którzy niewątpliwie chcą żyd i walczą rozpaczliwie o życie, a on nie może
nic zdziaład, aby ich ratowad.
Duża grupa przyglądających się dotychczas w milczeniu zmaganiom statku z szalejącym żywiołem
padła na kolana i zaczęła się głośno modlid. Pan De Duff gryzł wąsy i bezwiednie począł szukad
wzrokiem szefa łodzi ratunkowej.
Nie! Nie miał najmniejszego zamiaru, nie śmiał zaproponowad mu spuszczenie na wodę „Admirała
Charles Dupperé”. Po to, aby wyłowid martwe ciała rozbitków z podwietrznej strony skał? I tak morze
wyrzuci ich później albo na skały, albo na plażę. Prezes Towarzystwa Ratowniczego nie ma prawa
proponowad narażenia na niechybną, niepotrzebną śmierd dodatkowo kilku dzielnym rybakom
bretooskim. Gdyby był chod cieo nadziei - to co innego. A poza tym szalupa ratunkowa nigdy się nie
przebije przez taki przybój.
A tamci na żaglowcu? Ilu ich jest? Czy ocaleje chod jeden? Co to za ludzie? Swoi, Francuzi? Chyba nie.
Może Anglicy albo Norwegowie? Zresztą, jakaż różnica?
Bandera łopocze na wichrze, ale barw rozpoznad nie można. Dochodzi godzina 11.00. Chod do skał
nadwodnych pozostało jeszcze kilkaset metrów, statek jest już wśród raf podwodnych. Za chwilę...
Ale nie uprzedzajmy faktów i zacznijmy historię samotnego żaglowca bez żagli przynajmniej od
momentu, kiedy opuścił ostatni port, a może od jakiejś jeszcze, wcześniejszej chwili.
Uwięziony wśród tych skal przyszły statek szkolny PMH zdał swój pierwszy i najtrudniejszy egzamin.
G
dy w lutym 1920 roku Polska objęła maleoki skrawek wybrzeża, przyznany jej na podstawie
traktatu wersalskiego i po latach niewoli i odcięcia od morza znów stanęła nad Bałtykiem -
Departament Spraw Morskich w Ministerstwie Spraw Wojskowych przystąpił do organizacji
administracji morskiej.
Ówczesny szef Departamentu Spraw Morskich powierzył sprawę zorganizowania Szkoły Morskiej,
której celem byłoby kształcenie oficerów nawigatorów i mechaników dla przyszłej polskiej marynarki
handlowej, inżynierowi morskiemu Antoniemu Garnuszewskiemu. W koocu października 1920 roku
wstępna organizacja szkoły została zakooczona, tak że można było rozpocząd wykłady, a 8 grudnia
1920 roku dokonano uroczystego, oficjalnego jej otwarcia.
Pomijając poprzednią ponad pięddziesięcioletnią służbę „Lwowa” pod innymi banderami, zanim
został polskim statkiem szkolnym, w czasie swej prawie dziesięcioletniej służby pod polską banderą
przemierzył on ponad 60 380 mil morskich, spędzając 785 dni na otwartym morzu, zawinął do 39
obcych portów, przy czym do niektórych wielokrotnie, i pierwszy w historii polskiej bandery przeciął
równik dnia 13 sierpnia 1923 roku pod dowództwem swego pierwszego kapitana - kapitana żeglugi
wielkiej Tadeusza Ziółkowskiego.
J
ednakże już w czasie letniej kampanii 1929 roku dowództwo „Lwowa” doszło do przekonania, że
dalsza eksploatacja tego zasłużonego żaglowca, zwłaszcza w charakterze statku szkolnego, jest
wykluczona, a co najmniej bardzo niebezpieczna. Nadawał się on jeszcze tylko na hulk albo na
pływający magazyn portowy.
„Lwów”, który jako brytyjska fregata „Chinsura” narodził się w roku 1869 w stoczni G. R. Clover & Co
w Birkenhead, miał swoją bogatą przeszłośd, zdobytą na trzech oceanach i wielu morzach globu
ziemskiego. Początkowo stanowił on własnośd kompanii okrętowej Brocklenbank z Liverpoolu i służył
jako „pośpieszny” statek do przewozu pasażerów i ładunku z Wielkiej Brytanii do Indii i Australii. W
roku 1883 przeszedł w ręce firmy Hughes & Co, a w roku 1893 nabył go armator włoski, zmieniając
nazwę „Chinsura” na „Lucco”. W pięd lat później fregata traci częściowo maszty i jako półwrak zostaje
nabyta przez armatora holenderskiego z Batawii. Omasztowana na nowo, zmienia nazwę na „Nest”.
Następnym właścicielem żaglowca od roku 1915 staje się J. Meel z
„Lwów”. Zdjęcie z około 1928 roku Rotterdamu.
„Lwów” był pierwszym polskim statkiem oceanicznym odrodzonej Rzeczypospolitej Polskiej i przez
kilka lat jedynym polskim statkiem, który mógł wypłynąd na Atlantyk, jeśli w ogóle nie jedynym
statkiem morskim pod polską banderą.
Jednakże statki starzeją się szybciej, znacznie szybciej niż marynarze i przeciętny okres służby
marynarza na morzu jest zwykle dłuższy od takiego okresu służby okrętu. Toteż w 1929 roku żywotne
siły „Lwowa” były na wyczerpaniu. Weteran bojów z huraganami, z rozszalałym żywiołem mórz i
oceanów był już bardzo zmęczony swą sześddziesięcioletnią służbą.
W lecie 1929 roku polski konsul honorowy w Havrze, p. Roman Winiarz, zawiadomił Departament
Spraw Morskich MPiH, że we francuskim porcie St. Nazaire od kilku lat stoi bezczynnie były niemiecki
statek szkolny „Princess Eitel Friedrich”, przemianowany przez Francuzów na „Colbert”. Statek od
dłuższego już czasu wystawiony jest na sprzedaż i prawdopodobnie nadawałby się dla naszych celów.
Do Francji wyjeżdża komisja w składzie: kpt. ż. w. Tadeusz Stecki, radca MPiH, komendant „Lwowa”
kpt. ż. w. Konstanty Maciejewicz i chyba ktoś z „Wojewódzkiego Komitetu Obchodu Dziesięciolecia”
w Toruniu, który to komitet postanowił ufundowad nowy statek szkolny. Wynik inspekcji dokonanej
przez komisję jest
pomyślny, trzeba
tylko oczywiście
statek
odremontowad po
przeszło
jedenastoletniej
bezczynności i
zaniedbaniu.
„Colbert” ex
„Princess Eitel
Friedrich” został
zbudowany w
W przetargu na wbudowanie motoru i odbudowę fregaty zwyciężyła oferta złożona przez duoską
stocznię w Nakskov. Niestety, otwarcie ofert odbyło się bardzo późną jesienią, kiedy na morzach
północnych panował już okres silnych sztormów. Nie było jednak na to rady: przeholowanie musiało
odbyd się w grudniu, miesiącu najmniej odpowiednim na większych szerokościach półkuli pomocnej
na taką imprezę. Nowy statek szkolny musiał byd gotów na letnią kampanię 1930 roku.
Dnia 19 grudnia 1929 roku prace przygotowawcze do przeholowania nowo nabytego statku
„Pomorze” zostały ukooczone.
Dla wykonania tych prac czasu było niewiele, ludzi - jeszcze mniej. Rozpoczęto je 9 grudnia, w dniu
przyjazdu do St. Nazaire kpt. Konstantego Maciejewicza. Razem z nim przybyli: bosman Jan Kaleta,
starszy sternik Józef Grzelak i młodszy marynarz Tadeusz Klusiewicz. 12 grudnia wieczorem przybył
jeszcze wraz z żoną autor niniejszego opowiadania, dotychczasowy drugi oficer statku szkolnego
„Lwów”, nowo kreowany starszy oficer „Pomorza”.
We czwartek dnia 19 grudnia 1929 roku przybyła do St. Nazaire koleją załoga holenderska w liczbie
sześciu ludzi, która stosownie do kontraktu zawartego z towarzystwem holowniczo-ratowniczym L.
Smith & Co, Internationale Sleepdienst w Rotterdamie miała pełnid służbę na „Pomorzu” podczas
jego holowania do Nakskov w Danii. Załoga polska po przygotowaniu statku do podróży mogła udad
się do Nakskov koleją, względnie pozostad na „Pomorzu” w celu sporządzenia spisu inwentarza i
specyfikacji remontowej. Wybraliśmy ostatecznie ten drugi wariant w celu przyspieszenia rozpoczęcia
prac remontowych przez Nakskov Skibsverft, gdyż kontrakt ze stocznią określał czas remontu aż na
pół roku - do siedmiu miesięcy.
Tegoż dnia, tj. w sobotę, udałem się do Nantes na s. s. „Warta”, statek należący do PP. Żegluga
Polska, po różne rzeczy, które przybyły dla nas na tym statku z Gdyni.
Koło północy byłem z powrotem w St. Nazaire. Nazajutrz, ponieważ prace nasze były ukooczone i nie
mieliśmy nic specjalnego do roboty, postanowiliśmy obejrzed holownik. Jest znacznie większy od
zwykłych holowników portowych. Wygląda na solidny i mocny. Podobno moc jego maszyn wynosi
1000 HP. Na pokładzie leżą sklarowane dwa hole, każdy z nich składa się z grubej stalówki i z
odpowiedniej grubości manili. Przy jednym manila jest trochę przetarta - widad, że już
niejednokrotnie używana, za to stalówka niemal zupełnie nowa; przy drugim odwrotnie: na jednej z
pokrętek stalówki widad kilka przerwanych drutów, tzw. „wszy”, natomiast manila wygląda na prawie
nową. Nie bardzo mi się to podoba: wolałbym już tylko jeden hol, ale całkowicie nowy. To należy
jednak do kapitana „Poolzee”.
Aczkolwiek nawigacja i w ogóle dowództwo nad składem holowniczym należy do kapitana holownika,
kapitan Maciejewicz poleca mi zakupid kilka map generalnych, abyśmy w czasie podróży mogli się
chod z grubsza orientowad, gdzie w danej chwili będziemy. Kupiłem mapę generalną Zatoki
Biskajskiej, dwie mapy Kanału Angielskiego i jedną mapę południowej części Morza Pomocnego.
Niestety nasze wyposażenie nawigacyjne poza wyżej wymienionymi mapami składa się tylko z dwóch
nieskompensowanych kompasów magnetycznych i starego kompletu flag sygnałowych. Nie mamy
jednak międzynarodowego kodu, żadnych przyrządów ani tzw. pomocy nawigacyjnych (wyjątek:
stara locja francuska Zatoki Biskajskiej), ani nawet lornetki. Ale, jak już wspomniałem, nawigacja
należy do kapitana holownika. Na statku holowanym potrzebni są tylko sternicy i tzw. „oko”.
We wtorek rano nowa przepowiednia sztormu; po południu to samo. Paryż, Londyn i inne stacje
radiowe ogłaszają zgodnie silne burze na Północnym Atlantyku, w La Manche i Zatoce Biskajskiej. W
tych warunkach kapitan holownika „Poolzee” ani myśli o wyjściu w morze. Jesteśmy prawie
przekonani, że we środę też nie wyjdziemy.
- Doskonały czas dla panów na wyjście w morze - -zagaduje. - Wprawdzie zapowiedziany jest
następny sztorm w Zatoce Biskajskiej, ale nim nadejdzie, zapewne będą już panowie w La Manche, a
tam przyjmiecie go z rufy i dacie sobie jakoś radę. Nie ma co zwlekad dłużej, lepszej pogody w zimie
nie doczekacie się tutaj.
Zdaje się, że kapitan holownika „Poolzee” niezupełnie podzielał zdanie kapitana portu
Stosownie do porannej umowy mieliśmy wziąd hol z „Poolzee” jeszcze w śluzie, gdzie było na to dośd
czasu i gdzie wszystkie manewry są bądź co bądź bez porównania łatwiejsze niż na rozfalowanym
morzu, niemal nieosłoniętym od zachodu. Jednakże kapitan holownika zmienił widocznie poprzednią
decyzję i oznajmił, że staniemy na redzie na kotwicy.
Tak wyglądał pokład „Daru Pomorza” Pilot wskazuje mi „Poolzee”, który wciąż jeszcze stoi w śluzie:
przed zmianą bandery francuskiej na
polską (rok 1929) - Holender nie spieszy się, nie wiem, co ma zamiar zrobid.
Musicie byd gotowi do zakotwiczenia, bo przecież holowniki
portowe nie mogą się z wami cackad do nieskooczoności.
Jeżeli teraz nie wciągniemy kotwicy na pokład, to wkrótce na większej fali podziurawi nam burtę, a w
każdym razie okiełznanie jej będzie piekielnie trudne.
Pomimo jego „parez à mouiller!” poleciłem załodze przystąpid do wciągnięcia kotwicy na pokład. I ja
mogłem powiedzied: „Je m'en fiche”...
Niemal jednocześnie dziób „Poolzee” wysunął się ze śluzy, a w chwilę później holownik podszedł do
nas i zażądał podania rzutki, aby z kolei podad nam hol. Więc jednak nowa zmiana decyzji: idziemy w
morze. Brawo kapitanie z „Poolzee”!
1
Przygotowad się do zakotwiczenia, panie pierwszy (franc).
2
Ależ dlaczego, pilocie (franc).
3
Nic mnie to nie obchodzi (franc).
O godzinie 15.30 hol był już zamocowany. Połączyliśmy go potężną szaklą z odłączonym od kotwicy
lewym łaocuchem kotwicznym, którego teraz około 5 sążni zwisało za burtą. Dalszą częśd holu
stanowiła 4,5-calowa lina stalowa (w obwodzie) złączona z 12-calową manilą, zamocowaną na
holowniku. Nasz łaocuch kotwiczny zamocowany jest do przedniego masztu potrójnie wziętą 4-
calową liną stalową, a poza tym opiera się na zwykłym hamulcu Lehoffa. Hamulec taśmowy windy
kotwicznej jest zluzowany.
O 15.35 oddajemy pilota portowego na motorówkę. Wiatr z kierunku W-WSW, siła 3-4. W niespełna
godzinę później kooczymy ostatecznie pracę przy zamocowaniu obu kotwic admiralicji na pokładzie.
W
piątek 27 grudnia koło godziny czwartej rano ujrzeliśmy światła latarni morskiej Belle Ile.
W czasie dnia siła wiatru znacznie wzrosła. Wielka fala, kurs około 270°. W nocy wiatr
nieco słabszy. Statek ciężko pracuje na fali, silne przechyły wzdłużne, fala wchodzi na
pokład, posuwamy się bardzo powoli naprzód - tyle mówi nasz dziennik okrętowy.
Sobota 28 grudnia 1929 roku. Od 05.00 siła wiatru wzrasta. Kurs około West. Bardzo duża fala. Około
godziny 10.30 pęka hol (manila) tuż za rufą holownika. „Pomorze” ustawia się bokiem do kierunku
wiatru i fali. Przechyły boczne przekraczają 45°. Nasze próby wyciągnięcia holu na pokład statku,
mimo niemal nadludzkich wysiłków, są bezowocne. Zdołaliśmy tylko wybrad łaocuch kotwiczny. Na
polecenie kapitana holownika przecinamy linę, na której zwisa odszaklowany od łaocucha hol, który
wkrótce tonie. Holownik może się teraz zbliżyd do nas bez obawy wplątania holu w śrubę napędową.
„Poolzee” trzykrotnie podchodzi pod dziób „Pomorza” i trzykrotnie ucieka w ostatnim momencie,
kiedy wielka fala narzuca go na kadłub bezwładnego statku. Trzykrotnie wyrzucana przez nas rzutka,
znoszona potężnym wichrem trafia na reling podwietrznej burty holownika i momentalnie ześlizguje
się w morze. Zmieniamy taktykę podania holu: przywiązujemy cienką linkę do koła ratunkowego i
wyrzucamy je za burtę. Statek nasz pod naporem wiatru dryfuje szybciej niż koło ratunkowe.
Oficerowie i polska załoga „Pomorza” podczas przerwy w pracy nad przygotowaniem statku do wyjścia w morze.
Od lewej: konsul Roman Winiarz (1), komendant statku kpt. ż.w. Konstanty Maciejewicz (2), pierwszy oficer kpt. ż.w.
Tadeusz Meissner, (3), bosman Jan Kaleta (4), sternik Józef Grzelak 5), mł. marynarz Tadeusz Klusiewicz, obecnie kapitan
statku tu PŻM (6). Zdjęcie zrobione w St. Nazaire 26 XII 1929 roku.
Po kilkunastu minutach odległośd między nami wynosi już kilkadziesiąt metrów. Teraz „Poolzee” bez
obawy zderzenia z „Pomorzem” podchodzi do koła i wyławia je bez trudu. Oba statki połączone są
cienką linką. Przy jej pomocy podajemy na holownik trzycalową manilę, a przy pomocy tej ostatniej
wciągamy na „Pomorze” hol z „Poolzee”. O godzinie 15.00, mimo pięddziesięciostopniowych
przechyłów statku na obie burty, mimo że fala wchodząca na pokład niejednokrotnie całkowicie
zalewa pracujących - nowy hol jest zamocowany.
„Poolzee” zmienia taktykę holowania: nie ciągnie nas naprzód całą mocą swych tysiąca koni
mechanicznych, lecz przytrzymuje w miejscu, dziobem statku zwróconym do fali. Przechyły boczne
maleją, ale sterowanie jest niemal niemożliwe z powodu braku szybkości i często odpadamy od kursu
na jakieś 30-40 stopni. Szybko zapada grudniowa noc, a wraz z nią rośnie niepokój. Co chwila
przechodzą szkwały o niebywałej sile, wiatr potępieoczo wyje w wantach, nasze twarze, dłonie i
ubranie pokryte są grubą warstwą soli, którą przesycone jest powietrze. Nie znamy pozycji okrętu,
nie wiemy, jak długo wytrzyma hol, nie wiemy, czy „Poolzee” ma jeszcze jeden w zapasie. Mimo
wielkiego zmęczenia nikt z nas nie kładzie się spad.
Niedziela, 29 grudnia 1929 roku. O godzinie 01.45 po północy pęka stalowa częśd holu w odległości
około 15 m od złączenia z łaocuchem kotwicznym. A więc stało się to, czego najwięcej się
obawialiśmy, i to wcześniej, niż można się było tego spodziewad...
Przygotowujemy się do przyjęcia trzeciego holu, mimo poważnych wątpliwości czy „Poolzee” takowy
posiada. Ostatecznie powinien wybrad urwany i na stalówce zrobid nowe „oko”. Oczywiście hol byłby
wówczas o jakieś 20 m za krótki, moglibyśmy jednak wypuścid nieco więcej łaocucha kotwicznego.
Lepsze byłoby to niż nic. Z tą nadzieją bierzemy się do roboty.
Kapitan Maciejewicz stara się określid naszą pozycję, ale tej możemy się tylko domyślad z niewielkim
przybliżeniem. Nie widad żadnych świateł na lądzie. To dobrze! Znaczy, iż jesteśmy od niego daleko i
przed świtem nie zdryfujemy na brzeg lub skały. Do rana powinna nadejśd jakaś pomoc. Jeżeli
„Poolzee” jest teraz sam bezradny - to jednak ma przecież radio, przez które może wezwad inny
holownik.
„Poolzee” przez pewien czas trzyma się w stosunku do nas na wietrze, lecz około godziny 03.30 znika
nam z oczu przesłonięty słonym pyłem wodnym, zrywanym wichurą z wierzchołków potężnych fal.
Silniejszy szkwał zrywa nasze czerwone światła, oznaczające, iż „Pomorze” nie odpowiada za swoje
ruchy, tj. nie jest w stanie nikomu ustąpid z drogi. Dwucalowa lina konopna, na której były
podniesione latarnie, pękła jak wątła nitka. Nie wygasiliśmy burtowych świateł pozycyjnych i światła
rufowego. Bądź co bądź - chod to tylko dryf - poruszamy się po wodzie. Lepiej nieśd światła - może
niezupełnie zgodne z przepisami prawa drogi- niż nie mied żadnych, wśród tej rozpętanej burzy i
nieprzeniknionych ciemności, mimo silnej fosforescencji rozszalałego morza. Statek ustawia się
bokiem do fali, która przewala się przez pokład, a nawet przez kabinę nawigacyjną na rufie. Przechyły
boczne znów dochodzą do 50°.
Próbowaliśmy podnieśd dwie sztormowe latarnie owinięte czerwoną etaminą, ale nie na wiele się to
zdało: gasły natychmiast. Załoga holenderska powkładała pasy ratunkowe i zabrawszy z kabin żelazne
porcje prowiantu zgromadziła się na rufie w nawigacyjnej.
Zdrzemnąłem się na stercie starych żagli, przywiązawszy się uprzednio do jakiejś rury w
międzypokładzie. Gdy się obudziłem, mniej więcej po godzinie drzemki, była piąta rano. Na wschód
od nas, z małym odchyleniem ku północy, gdy statek znajdował się na szczycie fali, widad było
chwilami słabą łunę. wybłysków jakiejś latarni morskiej. Samo źródło światła było jeszcze zakryte
widnokręgiem. Komendant zdołał już zidentyfikowad latarnię. Dla pewności sprawdziliśmy jej
charakterystykę jeszcze raz wspólnie. Pomimo iż dla celów identyfikacji mieliśmy tylko generalną
mapę Zatoki Biskajskiej - nie ulegało wątpliwości, iż jest to latarnia Penmarch na południowo-
zachodnim cyplu Finistère.
- Do stu aniołów - wyrwało mi się - musi nas akurat dryfowad w kierunku najpaskudniejszej „parafii”,
jaką w ogóle można znaleźd w całej Bretanii.
- Jeżeli ten „Poolzee” ani żaden inny holownik nie zjawi się przy nas do rana - może byd z nami bardzo
krucho. Te skały Les Etocs są dla nas cholernie niebezpieczne w tej sytuacji - potwierdził komendant,
prostując się znad mapy. Mówił bardzo poważnie i bardzo spokojnie. Wyczułem, iż uważa, że on
właśnie ponosi obecnie odpowiedzialnośd za życie dwunastu osób uwięzionych na „Pomorzu”,
zdanym właściwie niemal wyłącznie na łaskę żywiołów.
Dekoracja Krzyżami Zasługi w roku 1930 sterników łodzi, które pospieszyły z pomocą załodze białej fregaty uwięzionej
wśród raf Penmarch w grudniu 1929 roku. Trzeci od lewej - konsul Roman Winiarz.
- No, do lądu mamy jeszcze zapewne ponad dwadzieścia mil - odparłem, oceniając na oko odległośd
pozycji „Pomorza”, naniesionej przez kapitana na mapę, od najbliższych skał w kierunku wschodnim.
- Myślę, że trochę mniej. Dryfujemy prawdopodobnie około trzech mili na godzinę. Mamy zatem
jeszcze około sześciu godzin czasu, tj. do jedenastej.
Od chwili pęknięcia drugiego holu kapitan Maciejewicz objął dowództwo samotnego obecnie
„Pomorza”. Oznajmiłem to Holendrom, jednakże nie było łatwo nakłonid ich do wykonywania
rozkazów komendanta. Siedzieli dośd markotni w pasach ratunkowych, żując suchary, patrzyli na
błyski latarni i wymieniali między sobą szeptem jakieś krótkie, urywane i niezrozumiałe dla nas
zdania.
Po bezowocnym oczekiwaniu na holownik, około dziewiątej rano kapitan Maciejewicz wydaje rozkaz
połączenia lewej kotwicy z łaocuchem kotwicznym, uprzednio zszaklowanym z holem. Holendrzy
niezbyt chętnie zabierają się do pracy. Pracują aż nazbyt ostrożnie, bojąc się widocznie zmycia z
pokładu za burtę, a co najmniej poturbowania przez wdzierającą się od czasu do czasu falę nawet na
bak okrętu. Poza tym przeszkadzają im w pracy pasy ratunkowe.
Kapitan na rufie pelenguje „na oko” latarnie widoczne na lądzie. Jest ich teraz dwie. Niełatwo jest
określid pozycję przy pomocy rozhuśtanego, a w dodatku nie skompensowanego kompasu. Ale mimo
to pozycja z namiarów jest prawdopodobnie dośd bliska prawdy, bo w pewnej mierze zgadza się z
wysondowaną głębokością, jeśli tej ostatniej można zaufad, bo 60 m wypuszczonej linki „nie daje
dna”. Sonda jest bardzo lekka, fala ma około 10 m wysokości, idzie wprost z zachodu, a więc z niczym
nie zasłoniętego aż od brzegów Ameryki Atlantyku. Statek przy bocznych przechyłach czerpie burtami
tony wody, a jego pochylenia wzdłużne powodują różnicę wzniesienia rufy nad dno morza w dwóch
różnych momentach o jakieś 12 m, zależnie od tego, czy znajdujemy się na szczycie, czy w dolinie fali.
Jakież wyniki może dad ręczna sonda w takich warunkach?
Z obserwacji latarni Penmarch i Kerity wynika, że prąd i wiatr dryfują nas na ESE. Mamy słabą
nadzieję, że uda nam się prześliznąd koło raf Les Etocs i podryfowad dalej na wschód w kierunku St.
Nazaire. Jednakże koło godziny dziesiątej nadzieja nasza zawodzi - wiatr nieco zaszedł na południe i
dryfujemy w kierunku ENE, wprost na skały, na których potężne fale rozbijają się z łoskotem nie
wróżącym nam miłego powitania.
Kilka minut przed dziesiątą ukooczyliśmy pracę przy połączeniu lewej kotwicy z łaocuchem.
Jednocześnie, ponieważ już nie ulega wątpliwości, że nie umkniemy skałom, do których zostało
najwyżej 1,5 mili, kapitan każe nam włożyd pasy ratunkowe, mnie zaś poleca zawiadomid o sytuacji
mą żonę.
Schodzę do salonu, gdzie żona stara się przygotowad dla nas śniadanie. W krótkich słowach
wyjaśniam jej sytuację, tym razem nie tając, że „Poolzee” znikł bez śladu i proszę, aby włożyła pas
ratunkowy i wyszła na rufę, a sam wracam na bak.
W salonie było względnie cicho i spokojnie, tu wiatr wyje jak opętany. Zagłusza go czasami potężny
huk przyboju, wtedy gdy statek znajduje się w dolinie fali, jakby zasłonięty od wiatru potężną górą
wody, której tylko biały grzebieo pieni się, kłębi, załamuje i syczy złowrogo, aby za chwilę znaleźd się
pod kilem albo rozpłaszczyd na pokładzie statku.
O 10.40 „Pomorze” znajduje się mniej więcej o milę od skał nadwodnych. Przed nimi, jak to wynika z
naszej niezbyt dokładnej mapy, są jeszcze rafy podwodne.
Kapitan, który jest wszędzie, widzi, słyszy lub przeczuwa wszystko, zarządza rzucenie prawej kotwicy i
natychmiast po niej - lewej.
Jednakże przy takim kołysaniu statku praca z kotwicą admiralicji jest bardzo trudna. To „żelastwo”,
ważące około 2300 kg trzeba podnieśd z pokładu, wyprowadzid za burtę, opuścid w dół, aby zawisło
na swym łaocuchu, wyhaczyd je z haka potężnej talii i dopiero wtedy można zluzowad taśmowy
hamulec windy kotwicznej. Załoga holenderska nie kwapi się na bak, a nawet na razie odmawia z
nami współpracy. Jesteśmy tym zaskoczeni, ale bierzemy się do roboty we czterech. W pewnym
momencie wskutek gwałtownego przechyłu na prawą burtę, kiedy kotwica wisiała już na talii
kotbelki, bosman Kaleta, ściągający jej prawą gaję, został raptownie rzucony na pachołek cumowniczy
i prawdopodobnie pękło mu żebro. Mocujemy prowizorycznie obie gaje i znosimy poturbowanego
bosmana z baku na pokład główny, gdzie oddajemy go w ręce mojej żony. W Holendrach coś się
widocznie przełamało. Najpierw dołączył do nas tylko jeden, wkrótce odszedł i przyprowadził
pozostałych. Dopiero punktualnie o 11.00 udało nam się „oddad” prawą kotwicę. Upadła widocznie
na jakieś bardzo płytkie miejsce, gdyż puszczony luzem jej łaocuch przestał natychmiast wybiegad z
kluzy. Po pewnym czasie łaocuch wypręża się i w miarę jak dryfujemy wybiega z komory kotwicznej.
Popuszczamy go do 90 sążni, włączamy hamulec Lehoffa i zabieramy się do drugiej kotwicy. W tym
czasie prawy łaocuch napręża się ponownie, ale hamulec trzyma go na szóstej szakli. Statek powoli
zwraca się dziobem do fali, przechyły boczne maleją do 15-20°, za to wzdłużne wzrastają do tego
stopnia, że bukszpryt chwilami pogrąża się w wodzie, a przedłużenie linii pokładu za rufą trafia w
niebo na wysokości 25-30° nad widnokręgiem. Dopiero teraz spostrzegamy przed dziobem statku, w
dolinie wodnej między dwoma grzbietami fal, naszą prawą kotwicę wkleszczoną jedną łapą w
szczelinę skały. Widocznie potężna fala przeniosła nas nad tą rafą, co zbiegło się w czasie z rzuceniem
kotwicy. Ten nieprawdopodobny, a jednak prawdziwy zbieg okoliczności zadecydował chwilowo o
uratowaniu „Pomorza” i dwunastu istnieo ludzkich. Ale na razie nasze perypetie jeszcze się nie
skooczyły. Był to raczej początek grozy niż jej koniec.
Mimo zerwania się obu gaj kotbelki, z drugą kotwicą uporaliśmy się szybciej niż z pierwszą. Przede
wszystkim było nas do pracy od razu dziewięciu, a nie czterech, po drugie przechyły boczne były
przynajmniej o 30° mniejsze, po trzecie nie groziło nam już zmycie z pokładu. Jednakże, gdy wreszcie
wypchnęliśmy lewą kotwicę za burtę i należało opuścid ją pod kluzę - jeden z Holendrów nie
wytrzymał nerwowo tej powolnej „operacji”, wyciągnął nóż z pochwy u pasa i jednym pociągnięciem
przeciął talię. Kotwica z łoskotem łaocucha, sypiącego odłamkami rdzy i iskrami, spadła na dno
morza, a wraz z kotwicą jedyny na statku wielki dolny blok talii kotwicznej. W tym momencie nie było
jednak czasu na zastanawianie się, jak ewentualnie później będziemy windowad kotwicę na pokład,
ani na żal nad straconym blokiem. Sądzę jednak, że gdyby kapitan był przy tym obecny - rzuciłby się
na nieszczęsnego Holendra z pięściami za takie „nieposzanowanie” inwentarza okrętowego.
Lewa kotwica pociągnęła za sobą 40 sążni łaocucha, zanim zdołaliśmy go zahamowad, a więc
przypuszczałem, że głębokośd w tym miejscu wynosi przynajmniej ze 30 sążni. Późniejsze sondowanie
wykazało, że pod dziobem statku mieliśmy do dna 50 m. Teraz należało popuszczad oba łaocuchy
równomiernie aby ich długości za burtą były możliwie jak największe, bo w ten sposób zwiększa się
siłę zatrzymującą kotwic i zmniejsza szarpania i naprężenia łaocuchów. Przy siódmej szakli prawego
łaocucha i trzeciej lewego, mimo ogłuszającego wycia wiatru i łoskotu fał, rozbijających się o pobliskie
skały, usłyszałem rozkaz kapitana, dobiegający na bak z rufy:
Trochę mnie to zdziwiło, bo mogliśmy wypuścid jeszcze po 30 sążni każdego łaocucha. Do skał, które
widziałem za rufą, było jeszcze przynajmniej z 5 kabli. Jeszcze 50 czy 60 m nie zbliżyłoby nas do nich
nadmiernie. Ale rozkaz był stanowczy, a nawet groźny. Wykonanie musiało byd natychmiastowe.
Poleciłem włączyd oba Lehoffy, nie popuszczając ani jednego ogniwa, i pobiegłem na rufę, aby
zameldowad kapitanowi o sytuacji na baku.
Kapitan stał z megafonem w ręku przy tylnym relingu. Był bardzo blady, ale bardzo spokojny. Nim
zdążyłem otworzyd usta, wskazał mi coś megafonem tuż za rufą statku, czego na razie nie mogłem
dostrzec. Dopiero gdy wielka fala przewaliła się pod statkiem i pognała w kierunku skał, a rufa osiadła
głęboko w dolinie między dwoma grzbietami - zobaczyłem wynurzającą się z wody skałę,
przypominającą kształtem olbrzymią głowę cukru. W chwilę potem zakryła ją następna fala, ale po
kilkunastu sekundach ujrzeliśmy ją znowuż. Teraz zrozumiałem rozkaz komendanta: gdybym popuścił
łaocuchy jeszcze o 50 m - rufą statku nadzialibyśmy się na tę „głowę”. Było do niej od stewy tylnej
najwyżej 20 do 25 m.
1 - 28 XII 1929 r., godz. 10.30 - pęka hol; 2 - 28 XII 1929 r., godz. 15.00 - przyjęto drugi hol; 3 - 29 XII 1929 r., godz. 01.45 -
pęka drugi hol; 4 - 29 XII 1929 r., godz. 11.00 - zakotwiczenie wśród ruf przylądka Penmarch. 1-2 dryf w czasie podawania
drugiego holu: dryf po pęknięciu drugiego holu. 5-3 I 1930 r., około godz. 05.00 „Poolzee” rzuca hol; 6 – 4 I 1930 r. godz.
21.00 nowy sztorm, siła 10, później 12; 7-5 I 1930 r. godz. 05.00.
Wróciłem pod bak. Już na pierwszy rzut oka widad było, że hamulce Lehoffa, zwłaszcza prawy, nie
wytrzymają długo szarpaniny łaocuchów na tej fali. Zaczyna się gorączkowa praca postawienia
dodatkowych stoperów. Na szczęście w kabelgacie jest zwój zupełnie nowej, giętkiej dwucalowej
stalówki. Przeciągamy jej koniec przez ogniwo łaocucha, następnie dokoła fokmasztu, w następne
ogniwo łaocucha, znów dokoła masztu i tak siedem czy osiem razy. Następnie robimy to samo z
prawym łaocuchem kotwicznym, chod ten na razie zwisa prawie pionowo w dół, nie przyjmując na
siebie niemal żadnych naprężeo.
- Panie pierwszy - odzywa się w pewnej chwili, jak zwykle bardzo spokojnym głosem, sternik Józef
Grzelak - przecie to wszystko nie warte kila pucwoli: ten sztorm się nie skooczy jeszcze za dwa dni, a
łaocuchy nie wytrzymają nawet do dzisiejszego wieczora...
- Może ma pan i rację, ale jeżeli ten prawy nie pękł od razu, to chyba jeszcze jakiś czas wytrzyma. A
sztorm może skooczyd się wcześniej niż na to wygląda. Nie mamy barometru i trudno określid, czy
ciśnienie jeszcze spada, czy może już wzrasta. Zresztą nie mamy nic lepszego do roboty...
Koło godziny drugiej po południu praca z łaocuchami kotwicznymi była ukooczona. Z przyjemnością
zapaliliśmy papierosy, a Holendrzy, którzy wyraźnie poweseleli, fajki. Poszedłem odwiedzid bosmana
Kaletę, który został „namaszczony” przez moją żonę, oczywiście nie olejami świętymi, a jakąś pastą w
miejscach sioców, i miał obandażowaną klatkę piersiową niemal tak potężną, jak potężny był jego
brzuch, mimo którego wchodził na bombramreję ze zwinnością wiewiórki. Bosman leżał w swej koi i
trochę postękiwał, ale czuł się dobrze i twierdził, że nic go nie boli i że nazajutrz będzie „fit for work”.
Z rufy dostrzegamy oddzielone od nas skałami Les Etocs łodzie ratunkowe z lądu, widad jednak od
razu, że tą drogą, którą obrały, nie dotrą do nas. Mają do wyminięcia zbyt wiele raf, do pokonania
zbyt silny przybój. Fala pędzi z szaloną siłą i szybkością postępową, łamiąc się i rulując kilkadziesiąt
razy, zanim wreszcie rozpłaszczy się na wąskiej, piaszczystej plaży. Morze wokół nas jest białe od
piany, a łoskot fal rozbijających się na skałach za rufą zagłusza nawet wycie wiatru na wantach i
sztagach. Ratunek dla nas może przyjśd tylko z południa lub z południowego zachodu, nigdy jednak w
czasie sztormu z północy, gdzie właśnie widzimy walczące na próżno z przy bo jem szalupy
ratunkowe. Czy jednak załoga którejkolwiek z nich odważy się przy takiej fali obejśd Les Etocs od
wschodu i podejśd później do nas od strony rozpętanego oceanu? - To wątpliwe.,. A z drugiej strony
przecież ci ludzie wiedzą, co robią; znają miejscowe warunki lepiej od nas. Przecież nie walczą ze
sztormem po to, aby w razie zerwania „Pomorza” z kotwicy wyłowid tylko nasze zwłoki potrzaskane o
skały i rafy...
Tuż za rufą raz po raz wyłania się z fal kamienna „głowa cukru”. Na mapie jest ona oznaczona
krzyżykiem i półtorametrową głębokością. Znaczy to, że w czasie niskiej wody syzygijnej, podczas
spokojnej pogody jest nad nią 1,5 m wody. Ster naszego statku dzieli od tego kamienia zaledwie 20
m. W ten sam sposób oznaczona jest na mapie skała, w szczelinie której tkwi nasza prawa kotwica.
Przed zmrokiem spostrzegamy trzecią podobną rafę. Widocznie jest to moment odpływu, bo
przedtem nie zauważyliśmy tego - byd może najgroźniejszego - niebezpieczeostwa. Teraz poziom
morza obniżył się nieco i w bruzdach między falami wychyla się od czasu do czasu ten złowrogi
kamieo. Nie ma kształtu głowy cukru - jest dośd długi i ma ostrą grao. Znajduje się na prawym
trawersie statku, w odległości około 50-60 m od burty.
Jeżeli wiatr zmieni kierunek na południowy, a nawet chodby tylko na SW i statek obróci się na kotwicy
o 3-4 rumby - rąbniemy o ten kamieo samym środkiem kadłuba... Wprawdzie do tej pory mamy
niesamowite szczęście, więc może i nadal będzie nam ono sprzyjało: lewy łaocuch może „obłożyd się”
na jakiejś niewidocznej dla nas, podwodnej skale, i w ten sposób skrócid promieo cyrkulacji. Wówczas
ta groźna skała mogłaby się znaleźd za naszą rufą. Po drugie - wiatr może nie zmienid kierunku albo
zmienid na NE, co byłoby dla nas najkorzystniejsze, wreszcie może wkrótce zcichnąd. Ale jak będzie w
rzeczywistości? Czy taka podwodna skała istnieje? Czy zaledwie 45 sążni lewego łaocucha, który w tej
chwili nie pracuje, wystarczy, aby nas utrzymad? Czy centrum niżu pójdzie na Nord, czy na South od
nas, od czego zależy zmiana kierunku wiatru?
Oczywiście, iż na te pytania nie ma na razie odpowiedzi. Więc co robid dalej? Chyba zjeśd cokolwiek i
trochę się przespad. Łodzie ratunkowe nie przyjdą - szkoda marzyd. Holownika ani słychu, ani widu.
Ze stacją sygnałową Penmarch nie możemy się porozumied z powodu braku kodu sygnałowego i
lornetek...
Jeszcze przed zachodem słooca z obserwacji „głowy cukru” za rufą stwierdzamy, że kotwica trzyma
doskonale. To samo potwierdza obserwacja samej kotwicy przed dziobem. Nie podryfowaliśmy
nawet o 1 cal. Szybko zapada noc. Teraz tylko wytrzymałośd łaocucha kotwicznego może nas ocalid,
pomijając już kierunek wiatru. Jeżeli wytrzyma - to dobrze, jeżeli nie - to... Ale powinien wytrzymad!
Na noc zapalamy na pokładzie duży ogieo ze starych lin, nasyconych naftą i smołą, łojem i oliwą. Tę
ostatnią sączymy również za burtę przez kluzy kotwiczne, ale to na razie nic nie pomaga. „Pomorze”
szarpie się na łaocuchu, jak rozdrażniony do wściekłości brytan na uwięzi. Dla oszczędności - aby się
nie podarła do reszty na wietrze - spuszczamy polską banderę. W tym samym celu ściągamy z masztu
flagi NC.
W międzypokładzie jest sporo wody, która z szumem przelewa się z burty na burtę i od przedniej
grodzi wodoszczelnej do tylnej i z powrotem. Dostała się tu prawdopodobnie przez nawiewniki i
wylot rury odpływowej wody chłodzącej z dawnego pomieszczenia dynamo.
Komendant, który nie ulega zmęczeniu, który przez cały miesiąc potrafi nie spad, a niemal przez cały
tydzieo nie jeśd, który pamięta o wszystkim - spuszcza wodę z międzypokładu do zęz, wybiwszy
kilkanaście bolców z pokładu. Zostają po nich niewielkie otwory. Po godzinie międzypokład jest mniej
więcej suchy. Nocna służba (jeden Polak i jeden Holender na każdą zmianę) polega na stałym
doglądaniu mocowao łaocuchów kotwicznych, na periodycznym obchodzeniu wszystkich przedziałów
wodoszczelnych i różnych pomieszczeo statku, wreszcie na sprawdzaniu namiarów na radiolatarnie.
W ciągu nocy nie zauważyliśmy żadnych sygnałów skierowanych z lądu na statek ani żadnej
odpowiedzi na nasze morse'owanie. Prawdopodobnie nikłe światełko naszej ręcznej latarki
elektrycznej w ogóle nie było zauważone. Czas wolny poza wachtą, którą pełniliśmy na zmianę z
kapitanem Maciejewiczem, przespałem snem kamiennym.
P oniedziałek, 30 grudnia 1929 roku. Od północy siła wiatru znów wzrasta. Kierunek SW. Skała z
prawej strony musi byd tuż koło statku; może za chwilę zderzymy się z nią, ale nie możemy jej
dojrzed. Po pierwsze jest zbyt ciemno, pomimo bardzo silnej fluorescencji morza, po drugie
teraz znów może byd przypływ i skała nie wynurza się nawet w najgłębszej dolinie między falami. O
szóstej rano siła wiatru 10-11. „Głowa cukru” zza rufy „przeszła” w lewo; kąt kursowy na nią wynosi
140° w lewo od dziobu, a tymczasem do skały z prawej burty jest jeszcze co najmniej 20-30 m.
Widocznie poprzedniego dnia wieczorem nie doceniłem dzielącej nas odległości. Wiadomo... strach
ma wielkie oczy! Stan morza bez zmian; od czasu do czasu szkwały z deszczem. Po wschodzie słooca
spostrzegamy na maszcie sygnałowym koło latarni Kerity sygnał flagowy przeznaczony niewątpliwie
dla nas, nie możemy go jednak odczytad, a nawet rozpoznad poszczególnych flag. Inny sygnał - dwa
stożki zwrócone podstawami do siebie - zapowiada zbliżający się orkan (mamy na statku starą locję
francuską: Côte Nord de France z 1915 roku i na podstawie zawartych w niej informacji
rozszyfrowujemy znaczenie tego sygnału).
Przez cały dzieo, podobnie jak dnia poprzedniego, widzimy łodzie ratunkowe walczące z przy bojem.
Teraz jest już dla nas jasne, że nie mogą obejśd Les Etocs dokoła i czekają za nimi na wszelki wypadek:
gdyby „Pomorze” zostało zerwane z kotwicy, a załoga ratowałaby się wskoczeniem do wody - może
fala przeniosłaby kogokolwiek żywego na drugą stronę skał... Na brzegu od rana do nocy tłumy ludzi.
Chyba nie tylko całe Guilvinec, ale i Kerity wyległo na plażę. Na szczęście wiatr nie skręca dalej ku
południowi i trzyma się kierunku SW.
Znowu nadchodzi długa grudniowa noc... Znowu szalupy ratunkowe wracają do swych przystani.
W
torek, 31 grudnia 1929 roku. O północy siła wiatru 9, kierunek West, ale fala nadal
olbrzymia. Wiatr stopniowo słabnie: o godzinie trzeciej po północy siła jego wynosi już
tylko 7. Przeciętne boczne przechyły statku - 25-30°.
Około 05.30 spostrzegamy światła pozycyjne jakiegoś parowca, który byd może w związku z
wystrzeleniem przez nas czerwonej rakiety - przez pewien czas trzyma się w odległości jakichś 3-4 mil
od nas. Przypuszczamy, że jest to holownik „Poolzee”, który czeka na świt, aby zbliżyd się do
„Pomorza”.
O godzinie szóstej kapitan wydaje rozkaz przygotowania do rozkucia prawego łaocucha kotwicznego
na siódmej szakli, która znajduje się akurat między komorą kotwiczną a hamulcem Lehoffa. Zwisający
luźno lewy łaocuch mamy zamiar wybrad, ile się da, przy pomocy kabestanu, rozkud go i następnie
wszaklowad do holu podanego przez holownik.
Zawiadomiona o tym załoga holenderska buntuje się i odmawia przystąpienia do pracy. Załoga
polska, nie wyłączając kulejącego jeszcze bosmana Kalety, jest bez zarzutu. Dopiero w pół godziny
później zrozumieliśmy Holendrów, którzy znacznie wcześniej od nas spostrzegli sylwetkę łodzi
ratunkowej, zbliżającej się do nas - tym razem nie wprost od strony lądu, a ze wschodu - po
opłynięciu skał Les Etocs od wschodu i z południa. Holendrów nic nie obchodził domniemany
holownik - całą uwagę skoncentrowali na szalupie ratunkowej.
Mniej więcej już od piątej rano wiatr zaczął kręcid z powrotem w prawo: odszedł na WSW, potem
nawet na W i wyraźnie tracił na sile z każdą godziną. Tymczasem rzekomy „Poolzee” nie odważył się
podejśd do nas bliżej, a nawet przeciwnie - uruchomił maszynę i wkrótce znikł nam z oczu. Praca przy
łaocuchach kotwicznych została oczywiście przerwana i wszystko doprowadzone do poprzedniego
stanu. Okazało się, że tym razem Holendrzy mieli rację, a co najmniej więcej intuicji od nas...
Przed siódmą rano przy burcie „Pomorza” kołyszą się już cztery łodzie ratunkowe. Pierwsza,
motorowa, o dwóch śrubach (wprawdzie tylko jeden motor jest „na chodzie”) nazywa się „Admiral
Charles Duperré” i należy do Ochotniczego Towarzystwa Ratowniczego z Guilvinec. Druga,
motorowo-żaglowa, i dwie pozostałe wiosłowe - to zwykłe łodzie rybackie z pasami korkowymi, w
kształcie długich kiszek, przymocowanych do nadburcia. Holendrzy zabierają swoje manatki i szykują
się do opuszczenia statku, ale stanowczy rozkaz kapitana Maciejewicza zatrzymuje ich jeszcze przez
piętnaście minut na pokładzie.
Kpt. ż.w. Konstanty cisza i że druga jego połowa „da nam pid” nie gorzej niż pierwsza. Wobec
Maciejewicz. Zdjęcie z 1935 zniknięcia za widnokręgiem świateł domniemanego holownika,
roku
zaczynamy przypuszczad, że „Poolzee” zatonął. Przez 52 godziny, tj. od
momentu zerwania się drugiego holu, nie zjawił się na nasz ratunek i
mając radiostację nie przysłał żadnego innego holownika... A musiał przecież zdawad sobie sprawę, że
jesteśmy zupełnie bezradni i bezsilni, że dryfuje nas wprost na skały, gdzie ludziom i statkowi grozi
nieuchronna zagłada, gdyż nie można było Uczyd na tak szczęśliwy zbieg okoliczności, jaki nam
przypadł w udziale.
Sytuacja wymaga szybkiej decyzji. Holendrzy już dawno zgramolili się wraz ze swymi klamotami na
jedną z łodzi ratunkowych. Kapitan Maciejewicz wzywa do siebie starszego oficera i bosmana Kaletę
na naradę. W protokole, którego treśd przytaczam z pamięci, stwierdzamy, że pozostanie załogi na
„Pomorzu” mijałoby się z celem uratowania statku. A oto przybliżona treśd protokołu:
1. Oczekiwany od 52 godzin holownik „Poolzee”, mimo pełnej świadomości jego kapitana o
bezradności statku „Pomorze”, nie zjawił się w pobliżu statku.
6. Stan psychiczny i moralny załogi holenderskiej jest niezadawalający. Załoga holenderska myśli
jedynie o ratunku swego życia, nie troszcząc się zupełnie o statek i nie wykonuje poleceo kapitana.
7. Nawiązanie kontaktu z odpowiednimi władzami lub instytucjami celem uratowania statku możliwe
jest tylko na lądzie, gdyż „Pomorze” nie posiada żadnych środków nawiązania łączności.
8. Uratowanie statku możliwe jest tylko przy względnie spokojnym stanie morza i umiarkowanej
pogodzie z powodu trudnego dostępu do jego obecnego miejsca zakotwiczenia.
Wobec scharakteryzowanej w protokole sytuacji kapitan daje polecenie, aby przygotowad się do
opuszczenia statku, zabierając ze sobą najpotrzebniejszy bagaż osobisty, do czego zresztą zachęca nas
również „patron” łodzi ratunkowej „Admirał Charles Dupperé”. Holendrzy już od dawna rozlokowali
się w innych szalupach. Załoga polska opuszcza flagi NC, gasi światła, sprawdza zamknięcie drzwi
wodoszczelnych w międzypokładzie i stopery na łaocuchach kotwicznych, po czym również opuszcza
statek. Ostatni schodzi z pokładu „Pomorza” kapitan Maciejewicz, przekonawszy się osobiście, że nikt
na statku nie pozostał.
Załoga „Admirał Charles Dupperé” rzuca prowizoryczne cumy, zapuszcza motor i wybiera kotwicę.
Moment odbicia od burty „Pomorza” jest ciężki... W ciągu tych kilku dni zdołaliśmy się zżyd z tym
statkiem, stał się naszym wypróbowanym przyjacielem i bądź co bądź uratował nam życie... Czy
powrócimy jeszcze na pokład tego pięknego żaglowca, wprawdzie chwilowo wyglądającego jak
okaleczony ptak bez skrzydeł, ale mimo to dzielnie odpierającego wściekłe ataki potężnej jeszcze fali?
Czy ocalimy go przy pomocy holowników? Czy łaocuch kotwiczny wytrzyma jeszcze jedną próbę, czy
też zanim zdąży nadejśd odpowiednia pomoc, nowy sztorm dokona dzieła zniszczenia?
Za to Holendrzy - w przeciwieostwie do nas - są weseli, roześmiani i gadatliwi. Gestykulują żywo i piją
wino, którym szczodrze częstują ich bretooscy rybacy.
- Zobaczycie! Statek wasz nie doczeka dzisiejszego wieczora. Za godzinę lub dwie zacznie dąd jeszcze
silniej niż wczoraj. Wasz łaocuch kotwiczny jest nadwerężony. I tak dokonał cudu wytrzymałości. Już
24 godziny temu myśleliśmy, że z wami wkrótce będzie koniec i że trzeba wam będzie sprawid
pogrzeb. Ale wtedy Nowy Rok byłby w Guilvinec i w Kerity bardzo smutny. A teraz będzie bardzo
wesoło... To była pewnie stara łajba, niewiele warta, chod wytrzymała ten cholerny huragan. Kupią
wam nowy, lepszy statek parowy lub motorowy. Kto dzisiaj pływa na dużych żaglowcach?
Kpt. Osada, dowódca japooskiego statku szkolnego „Nippon Maru”, st. of. „Daru Pomorza” kpt. ż.w. Tadeusz Meissner i
dowódca „Daru Pomorza”, kpt. ż.w. Konstanty Matyjewicz-Maciejewicz. Yokohama, marzec 1935 roku.
- Ma byd? Chyba miał byd? - poprawił mnie „patron”. - Jutro go zobaczycie na tych skałach - mówiąc
to wskazał głową piętrzące się z lewej burty Les Etocs. - Mieliście une sacrée chance4, że na chwilę
zcichło i że mogliśmy do was podejśd.
Mijamy groźne skały od południa, to wznosząc się na grzbietach martwej już, ale jeszcze olbrzymiej
fali, to opadając o kilka metrów w szerokie doliny między nimi. Potem skręcamy na północ i
wchodzimy w wąskie przejście, prowadzące do małej, ale zacisznej zatoki. Fala tu jest nieco mniejsza,
nie zalewa szalupy. Motor pracuje sprawnie i szybko zbliżamy się do portu rybackiego.
4
Cholerne szczęście (franc).
Na molo tłumy ludzi. Całe Guilvinec wyległo, aby zobaczyd rozbitków i pogratulowad im szczęśliwego
ocalenia. Wychodzimy z szalupy na kamienne schodki, na których wita nas serdecznie pan Le Duff, w
jednej osobie prezes, sekretarz i skarbnik miejscowego Komitetu Towarzystwa Ratowniczego.
Kapitan Maciejewicz chce bezzwłocznie porozumied się z jakąś urzędową osobą, aby jak najprędzej
przystąpid do ratowania zakotwiczonego między rafami „Pomorza”. Jednakże ani pan Le Duff, ani
miejscowy mer, pan Kernoflen, nie mogą pod tym względem służyd nam pomocą. Tymczasem
administrator Inscription Maritime, pan Leseleuc, jest nieobecny. Mieszka o 4 km stąd; na naszą
prośbę posyłają po niego jakiegoś chłopca.
Idę wraz z kapitanem na pocztę, aby wysład odpowiednie depesze do Departamentu Morskiego MPiH
w Warszawie, do Szkoły Morskiej, no i do naszych rodzin w kraju. Załogę zostawiamy w oberży „Les
Allies”, gdzie przygotowują dla wszystkich śniadanie.
Gdy uprzejma panienka z pocztowego okienka mozolnie obliczała należnośd za długie telegramy,
zredagowane w niezrozumiałym dla niej języku, nie obiecując zresztą ich natychmiastowej ekspedycji,
gdyż ponod wszystkie słupy telegraficzne i telefoniczne były poprzewracane w całej Bretanii - do holu
pocztowego weszło kilku mężczyzn. Pan Le Duff przedstawił nas nawzajem. Byli to prefekt
departamentu Finistère, pan Vatrin, jego szef gabinetu, pan Mariotii i redaktor dziennika „La
Depeche” z Brestu, pan Tual.
Pan Vatrin okazał się nie tylko miłym człowiekiem, ale i energicznym prefektem. Dowiedziawszy się z
raportu mera Guilvinec, że w pobliżu skał Les Etocs od 48 godzin walczy ze sztormem zakotwiczony
żaglowiec, że w każdej chwili grozi mu zerwanie z kotwicy i że łodzie ratunkowe na próżno starają się
podejśd do zagrożonego statku - pan Vatrin natychmiast przybył do Guilvinec, aby stad się naocznym
świadkiem niebezpieczeostwa i ocenid jego rozmiary oraz przedsięwziąd odpowiednie działanie dla
uratowania załogi, a może i statku.
Skutki interwencji prefekta departamentu Finistère były takie, że admirał Bertholet, dca floty w
Breście, wysłał na ratunek „Pomorza” wojenny holownik „Hippopotame”. Jednakże dowódca
„Hippopotama”, który otrzymał rozkaz ratowania ludzi, a nie statku, dowiedziawszy się za
pośrednictwem radiostacji Penmarch, że załoga „Pomorza” została zabrana przez łódź ratunkową
„Admirał Charles Dupperé” - mimo iż był już bardzo blisko Penmarch, zawrócił niestety do Brestu.
W pewnym momencie zjawia się pan Leseleuc z Inscription Maritime. Zaczyna się urzędowe
protokołowanie naszych informacji o losach „Pomorza” od wyjścia z St. Nazaire i o zniknięciu
holownika „Poolzee”. Wkrótce potem radiostacja „Penmarch” przekazuje nam depeszę otrzymaną
przez radio z holownika... „Poolzee”.
A więc uznany przez nas za stracony, niemal opłakany „Poolzee”, znalazł się jednak nareszcie. Lepiej
późno niż wcale. Dla niego na pewno lepiej... Kapitan holownika prosi kapitana Maciejewicza o
podanie dokładnej pozycji zakotwiczenia „Pomorza”. I ani słowa więcej, nawet małego słówka:
„sorry”, nie mówiąc już o jakimś usprawiedliwieniu ponad dwie i pól doby trwającej nieobecności.
Bardzo dokładne mapy okolic Penmarch daje nam do przejrzenia pan Emile Le Corre, właściciel
hodowli langust. Na jednej z tych map pozycja „Pomorza” zostaje ustalona bez najmniejszej
wątpliwości i jej szerokośd i długośd geograficzna przekazana kapitanowi holownika „Poolzee”. Jego
zadanie nie będzie teraz łatwe. „Pomorze” jest otoczone podwodnymi skałami z trzech stron: od
zachodu, północy i wschodu; nawet przy spokojnym stanie morza można podejśd do naszego statku
tylko od południa.
Wynajmujemy kuter rybacki za dwieście franków, który ma nas zabrad następnego dnia z molo w
Guilvinec o siódmej rano. Wieczór sylwestrowy spędzamy na dokładnym obejrzeniu łodzi „Admirał
Charles Dupperé” oraz na zwiedzeniu budynku przystani i urządzenia do spuszczenia łodzi na wodę,
niezależnie od stanu pływu. Następnie krótka pogawędka przy winie u paostwa Le Duff, a potem
pisanie dalszego ciągu raportów.
„Dar Pomorza” podczas odbudowy w doku pływającym na stoczni w Nakskow (rok 1930)
Nazajutrz, 1 stycznia 1930 roku, wstajemy o szóstej rano. O siódmej, żegnani serdecznie przez
uprzejmych gospodarzy, odbijamy od molo. Fala na morzu dośd duża, wiatr średniej siły. Jesteśmy
wszyscy, nie wyłączając Holendrów, w dobrym nastroju. Jest zaledwie szaro, lecz poprzez skały
Les Etocs, oddzielające nas od „Pomorza”, widzimy jego sylwetkę. A więc wbrew „pocieszeniom”
bretooskich rybaków sprzed dwudziestu kilku godzin statek nasz przetrwał do dzisiejszego rana na
kotwicy.
Około 08.30 podchodzimy do kołyszącego się silnie na boki „Poolzee”. Kapitan holownika odsyła nas
na „Whitezee”. Z „Whitezee” wywieszają sztormtrap. Stary kapitan z potężnym megafonem w ręku
przyzywa nas, by podejśd do burty. Jednakże to podejście nie jest wcale łatwe. Oba statki: holownik i
kuter kołyszą się bardzo silnie na boki, a w dodatku to kołysanie nie jest bynajmniej
zsynchronizowane w czasie. Gdy wreszcie udało nam się dobid do burty holownika, pięciu Holendrów
przechodzi na jego pokład. Szósty nie zdążył, gdyż holownik pochyla się silnie na prawo i odbijaczem
burtowym, biegnącym od dzioba do rufy, gruchocze na drzazgi nadburcie kutra. Rybacy rzucają
dziobową cumę i odbijają od holownika, aby uchronid kuter od poważniejszych uszkodzeo.
Na naszą propozycję, aby „Whitezee” zbliżył się nieco do „Pomorza”, gdzie fala wydaje się trochę
mniejsza, kapitan holownika odpowiada, że bez pilota do skał się nie zbliży. Na szczęście zjawia się w
pobliżu bezpokładowa motorowa łódź rybacka, której „patron” zgadza się pośredniczyd w naszym
„przeokrętowaniu” z kutra na holownik. Przerzucamy nasze walizki na szalupę, wypełnioną oślizłymi
koszami z rybami i langustami, i przeskakujemy na nią sami. Szalupa bez trudu dogania oddalający się
holownik, lecz tu czeka nas przykra niespodzianka: kapitan „Whitezee” zmienił pierwotną decyzję i
nie tylko nie chce przyjąd reszty załogi „Pomorza”, ale Holendrom, którzy już są na pokładzie
holownika każe go opuścid. Nic nie rozumiemy z tej „kołomyjki” i protestujemy, ale nasze protesty i
perswazje nie odnoszą skutku. Dwóch Holendrów złazi z holownika na szalupę, dla trzech pozostałych
nie ma już miejsca. Odbijamy od burty „Whitezee”, aby zażądad wyjaśnieo od kapitana „Poolzee”. Po
co do licha wzywał nas z własnej i nieprzymuszonej woli dnia poprzedniego?
Kapitanowie obydwu holowników wzbraniają się od przyjęcia nawet chodby tylko załogi
holenderskiej, która notabene jest wpisana do listy załogi „Poolzee”, a nie „Pomorza”. .Obaj też
oświadczają - na propozycję kapitana Maciejewicza, abyśmy się udali natychmiast na statek i przyjęli
hol za pośrednictwem francuskiej łodzi rybackiej - że bez pilota bliżej do „Pomorza” nie podejdą. I na
to mieliśmy radę: na naszej łodzi był m. in. rybak z Kerity, uważany za najlepszego miejscowego
pilota. Znał doskonale wszystkie rafy i wszystkie przejścia między nimi. Gotów był przejśd na holownik
i bezpiecznie podprowadzid go nawet do samej burty „Pomorza”. Kapitanowie holowników
oświadczyli jednak, że morze jest jeszcze zbyt wzburzone i że w tych warunkach bliżej do skał nie
podejdą. Gdy uznają, że można będzie rozpocząd akcję ratowniczą - zawiadomią nas o tym w
Guilvinec przez radiostację Penmarch...
Dalsza dyskusja byłaby bezowocna, zresztą obydwa holowniki poczęły szybko oddalad się w kierunku
zachodnim. Musieliśmy wracad. Byliśmy w tej chwili źli na Holendrów, jak na żadną inną nację pod
słoocem. Mieliśmy przecież najwyższe mniemanie o ich wspaniałym zejmaostwie, a zawiedliśmy się
już po raz drugi w ciągu zaledwie kilku dni. Epitetów sypiących się pod ich adresem wolę nie
powtarzad...
Po naszym powrocie na ląd miejscowi rybacy zasypują nas pytaniami. Czy zrezygnowaliśmy z
wyprowadzenia naszego statku spomiędzy raf, czy ktoś zachorował, czy jeszcze co innego?
Odpowiadam, iż Holendrzy są „zdania, że morze jest zbyt wzburzone i że trzeba czekad, aż się
uspokoi... - Trzeba tu dodad, iż pomimo noworocznego święta, kilka kutrów rybackich i kilka łodzi
wyruszyło z Guilvinec na połowy. - Na moją odpowiedź wybucha potężny rechot śmiechu.
Bretooczycy niemal kulają się z uciechy.
- Wzburzone morze!... Patrzcie ich, sacrés Hollandais! Mogą czekad do lipca, bo tu nawet w maju nie
ma lepszej pogody i spokojniejszego morza niż dziś... Fujary, chalumeaux, imbéciles, poltrons
peureux!5
Niezupełnie zgadzałem sie z tą opinią, zwłaszcza co do stanu morza, ale ponieważ sam byłem
wściekły na „sacres Hollandais”, więc oczywiście nie protestowałem.
5
Niedojdy, głupcy, śmierdzący tchórze! (franc).
Sprawy rybaków nie zajmowały mu wiele czasu. A tu teraz jacyś Polacy, Holendrzy, rozbitkowie -
czort wie co! - Sacré nom de chien!6 - I to akurat w Sylwestra i w Nowy Rok!
- Co pan wobec tego zamierza robid? - zwrócił się administrator do kapitana Maciejewicza.
. - W Nowy Rok? Czy pan osza... - ugryzł się w język. - Czy pan jest pewien, że paoscy rodacy są aż tak
pracowici, aby dziś - prócz przyjmowania, życzeo noworocznych - normalnie urzędowali?
Z ambasadą rzeczywiście trudno się było porozumied, ale przede wszystkim dlatego, że sied
telefoniczna w Bretanii nie była jeszcze całkowicie naprawiona po kilkudniowym huraganie. Jednakże
po blisko godzinę trwającym: - Hallo-hallo J'écoute7 - pan Leseleuc zawiadomił nas, że w ambasadzie
jest tylko woźny, ale - monsieur ambassadeur se trouve en route pour Guilvinec et sans doute
arrivera bientôt8
Wiadomośd ta wydała się nam nieco nieprawdopodobna lub raczej nieścisła. Sądziliśmy, że przyjedzie
któryś z konsulów polskich z Paryża lub konsul Roman Winiarz z Hawru, który 26 grudnia zegnał nas w
St. Nazaire.
6
Niech to diabli! (franc).
7
Słucham (franc).
8
Pan ambasador jest w drodze do Guilvinec i bez wątpienia wkrótce tu przybędzie (franc).
Kapitan znowuż wysłał urzędową depeszę, po czym udaliśmy się na pisanie nowych raportów. Do
obiadu jednak niewiele udało się nam napisad. Fotoreporterzy i dziennikarze z aparatami,
watermanami i notesami w dłoniach nie dawali nam spokoju. Moją żonę sfotografowano
przynajmniej z pięddziesiąt razy. Ci, którzy nie otrzymali żadnych informacji, komponowali je na
własną rękę, a obiektywy ich aparatów polowały na nas na każdej ulicy, w każdym zaułku, gdzie
mogliśmy się ukazad. W wielu dziennikach francuskich pojawiły się nazajutrz artykuły o „Pomorzu”
niezbyt zgodne z prawdą, z poprzekręcanymi faktami, nieistniejącymi osobami, błędnymi nazwiskami.
Jedna z gazet prowincjonalnych podała wiadomośd, że „Pomorze” uległo rozbiciu i zatonęło, a nas
wyciągnięto z wody na pól żywych.
Około godziny czternastej otrzymaliśmy radiodepeszę z „Poolzee”. Kapitan holownika potwierdzał to,
co nam powiedział rano na morzu: z powodu zbyt wysokiej fali i niepomyślnych warunków
meteorologicznych podejśd do „Pomorza” nie może nawet na odległośd 100-150 m. Na razie oczekuje
na pomyślniejsze warunki.
Kartkę z treścią tej depeszy, poświadczonej przez administratora Inscription Maritime, wkleiłem na
wszelki wypadek do naszego dziennika okrętowego, podobnie zresztą jak wszystkie inne telegramy i
pisma wymienione z holownikami.
Wkrótce potem punkt obserwacyjny na latarni Penmarch zawiadomił nas, że oba holowniki
holenderskie oddalają się w kierunku zachodnim.
Gdy po obiedzie paostwo Le Duff raczyli nas doskonałą kawą i calvadosem, w sieni zastukały
drewniane saboty. To pan Leseleuc przyszedł powiedzied, że - Monsieur consul de Pologne est venu9.
- Pożegnaliśmy miłych gospodarzy, osuszywszy oczywiście do kooca nasze szklaneczki calvadosa, i
pospieszyliśmy na spotkanie konsula Winiarza, gdyż - zgodnie z naszym przypuszczeniem - on to był
we własnej osobie.
Pan Winiarz, przeczytawszy w dziennikach francuskich z 30 grudnia 1929 roku, że „jakiś żaglowiec
angielski (!) z połamanymi masztami znajduje się w niebezpieczeostwie w pobliżu Les Etocs, koło
Penmarch” domyślił się od razu, o jaki to żaglowiec chodzi. Nie wprowadziła go w błąd brytyjska
bandera ani „połamane maszty”, bo rzeczywiście gołe kolumny bez steng, bramsteng i rej mogły robid
takie wrażenie. Konsul żegnał nas w śluzie portu St. Nazaire zaledwie przed paru dniami i proste
obliczenie upewniło go, że tym rzekomo angielskim żaglowcem musi byd „Pomorze”. Natychmiast
wyjechał z Hawru - drogą może nie najkrótszą, ale o najlepszych połączeniach kolejowych - przez
Paryż do Guilvinec. 31 grudnia rano wiadomo było w Paryżu, że „Pomorze” jest nadal w poważnym
niebezpieczeostwie, nie wiedziano jednak jeszcze o uratowaniu załogi. Przeciwnie - ostatnie depesze
donosiły, że siła sztormu się wzmaga i że ocalenie załogi żaglowca jest mało prawdopodobne.
Dopiero dojeżdżając do Guilvinec konsul dowiedział się, że jesteśmy już na lądzie, a byd może - uda
się uratowad i statek.
9
Konsul polski przyjechał (franc).
Tym razem sprawa uzyskania pomocy francuskiej marynarki wojennej wzięła zupełnie inny obrót.
Prosił. o to przedstawiciel rządu polskiego, będącego armatorem statku. Taka sytuacja nie stwarzała
dla dowództwa floty w Breście żadnych wątpliwości, przynajmniej co do odpowiedzialności
materialnej za ewentualne uszkodzenia holownika. Szybko doszło do porozumienia między
admirałem i konsulem. „Hippopotame” jeszcze tej nocy miał opuścid Brest i nazajutrz, wziąwszy
pilota z okolic Penmarch, zakotwiczyd o szóstej rano w Guilvinec, a następnie - wziąwszy załogę
„Pomorza” na swój pokład - przystąpid natychmiast do podania holu, rzucenia kotwic i
wyprowadzenia naszego statku spomiędzy raf. Oczywiście wszystkie czynności na żaglowcu miały
należed do nas. „Hippopotame” miał podad hol, a potem ..tylko ciągnąd...
Według umowy z dowództwem floty w Breście „Hippopotame” miał nas odholowad tylko do tego
portu. Przewidywaliśmy, że nie uda nam się podnieśd żadnej kotwicy, że stracimy co najmniej łącznie
150 sążni łaocuchów kotwicznych i że wobec tego w Breście trzeba będzie zaopatrzyd się w nowe,
przed wyruszeniem w dalszą drogę do Danii przez burzliwy La Manche i takież Morze Północne.
Drugim powodem projektowanego zawinięcia do Brestu było to, że Admiralicja Francuska nie
zgadzała się, aby jej holownik holował nas dalej niż do najbliższego portu schronienia, a
„Hippopotame” nie mógł czekad z nami na holu na otwartym Atlantyku aż do chwili nadejścia
„prywatnych” holowników („Whitezee” i „Poolzee” nie były brane w rachubę). Wreszcie najeżałoby
sporządzid protest morski, chod to mogło byd z powodzeniem odłożone do zawinięcia do portu
przeznaczenia lub ewentualnego innego portu schronienia.
Według zgodnych opinii miejscowych rybaków, panów Leseleuc, Le Duff i Le Corre oraz informacji
zaczerpniętych ze starej locji francuskiej - Zatoka Biskajska w zimie nigdy nie bywa spokojniejsza niż
była właśnie dnia 1 stycznia 1930 roku. Jednakże później, w latach następnych, przekonałem się
osobiście, że martwa fala bywa tam w styczniu niejednokrotnie bez porównania mniejsza niż była w
dniu tego pamiętnego Nowego Roku.
— Jeżeli nie wyprowadzicie swego statku spomiędzy raf dziś lub jutro najdalej, statek wasz będzie
stracony - powiedział pan Leseleuc, pokazując depeszę o nadciągającym z Atlantyku nowym sztormie.
- Zresztą kto wie, czy nawet jutro nie będzie już za późno. Właściwie sztorm o sile osiem jest
zapowiedziany u wybrzeży Finistère na dziś na 21.00, a uprzedzam pana, że nasza stacja
meteorologiczna lepiej przepowiada pogodę niż Paryż i Bordeaux razem wzięte. Paoscy Holendrzy nie
mają racji zwlekając. Periculum in mora10! Nowego sztormu wasz statek nie przetrzyma tam, gdzie
jest obecnie, a „Poolzee” doczeka się lepszej pogody dopiero w lecie.
— Słyszeliśmy o tym już od innych. Nie wiem tylko, dlaczego tych Holendrów nazywa pan ,,moimi”.
Zresztą - skooczyliśmy z nimi. Jutro ma tu przecież przyjśd „Hippopotame”, o czym pan wie równie
dobrze jak ja.
10
Zwłoka grozi niebezpieczeostwem (łac).
- „Hippopotame” eh... „Hippopotame”... H vous rends une espèce de service, de faveur, quoi11 ? Ale
wcale nie jest do tego zobowiązany. To jest psi obowiązek tych Holendrów. Et pourtant ils sont pas
du tout marins; ils sont peureux vachers, ces salauds12 ! W każdym razie niech pan zawiadomi tych co
byli z wami na „Pomorzu”, że jutro rano mają się stawid razem z wami na „Hippopotamie”. Nie chcę
mied z nimi nic więcej do czynienia] Nawet się dogadad z nimi nie można en une langue chrétiennes13.
Ale z Holendrami nie poszło wcale tak łatwo, jak sobie wyobrażał pan administrator Inscription
Maritime. Ani im było w głowie wsiadad na francuski holownik: o tym w kontrakcie, spisanym z
każdym z nich z osobna w kantorze firmy Smith & Co, Internationale Sleepdienst w Rotterdamie nie
było ani słowa. Ostatecznie nie można się im było dziwid. Byli zapisani na liście załogi holownika
„Poolzee”. Tak długo, jak pozostawali na „Pomorzu”, porzuconym przez holownik, obowiązani byli
słuchad rozkazów kapitana Maciejewicza, ale z chwilą dostania się na ląd nie podlegali już jego
rozkazom, przynajmniej według ich głębokiego przekonania.
Oczywiście nie obeszło się bez pretensji Holendrów do nas, gdyż nam przypisywali całą i wyłączną
„winę” włączenia do tej sprawy „Hippopotama”. Nam jednak bynajmniej nie zależało na ich
towarzystwie. W gruncie rzeczy mieliśmy ich najzupełniej dosyd. Ale i pan Leseleuc miał ich dosyd. I
jemu trudno się dziwid: chciał pozbyd się wszystkich nieproszonych gości naraz. Z rozbitkami jest
wiele kłopotu, a żadnych korzyści.
Nazajutrz wstałem o szóstej rano. Z mieszkania paostwa Le Duff widad doskonale całą redę Guilvinec
aż do skał Les Etocs i skrawek oceanu poza nimi. Ani jedno światełko nie było widoczne na czarnej
połaci morza, zlanego w jedną całośd z bezgwiezdnym niebem. Chod stacja meteorologiczna w
Penmarch „nie myli się nigdy”, jednakże tej nocy zapowiedzianego sztormu nie było. Siła wiatru
między zachodem a wschodem słooca nie przekroczyła 6. A więc „Pomorze” prawdopodobnie i tę
noc przetrwało.
„Hippopotame” wszedł na redę Guilvinec i zakotwiczył niedaleko portu dopiero o dziewiątej rano;
byd może, iż czekał na wysoką wodę, albo - aż się rozwidni. Polscy „pomorzacy” stawili się na molo,
gdzie wg umowy miała przybyd po nas łódź z francuskiego holownika. Holendrzy pozostali w oberży
„des Allies”, pomimo gróźb pana Leseleuc, że sprowadzi żandarmów.
Mimo długiego oczekiwania, nie doczekaliśmy się na obiecaną łódź, natomiast po pewnym czasie
zjawił się pan „administrator” z depeszą od kapitana „Hippopotama”, zawiadamiającą nas, że
„actuellement le mer est trop houleuse pour commencer dehâlage, qui peut entrainer de suites
fâcheuse”14.
Fala była prawdopodobnie znacznie niższa i spokojniejsza niż dnia poprzedniego (trudno to było
ocenid dokładnie z brzegu). Ale tym razem tłum otaczających nas rybaków bretooskich,
przysłuchujących się z ciekawością wiadomości z „Hipopotame”, nie zarechotał wybuchem wesołości
i drwin, jak wczoraj, wobec identycznej opinii Holendrów. Przeciwnie - przyjął z aprobatą i uznaniem
oświadczenie francuskiego kapitana :
11
On wam wyświadcza tylko pewną przysługę, nieprawdaż? (franc).
12
A tymczasem oni nie są ani trochę marynarzami, a tchórzliwymi pastuchami, te świntuchy (franc.).
13
W języku chrześcijaoskim (franc.).
14
Obecnie morze Jest zbyt wzburzone, aby rozpoczynad holowanie, -które mogłoby spowodowad fatalne
następstwa (franc).
- Kapitan ma rację. Morze jest na razie zbyt wzburzone. Nie ma innej rady, jak czekad. - Consensus
omnium15!
A więc na razie - finita la commedia! Co będzie dalej? Status quo ante16? Ale jak długo? Przecież
zgodnie nas zapewniano, że lepszych warunków nie będzie nawet w maju...
Chcąc nie chcąc musieliśmy jeszcze raz odbyd wędrówkę z naszym bagażem od molo do hotelu „des
Allies”. Humorów naszych nie będę opisywał, bowiem byliśmy obecnie bardziej źli na
„Hippopotama”, jego dowódcę i wszystkie hipopotamy świata niż dnia poprzedniego na „Poolzee” i
„Whitezee”.
„Dar Pomorza” w pobliżu Gibraltaru
Lasciate ogni speranza voi ch'entrate? Porzudcie
wszelką nadzieję ci, którzy tu wchodzicie. Nie!
Oberża „des Allies” nie przypomina piekła.
Piekło mamy tylko w sercach. Toteż kapitan
Maciejewicz postanawia, że zaraz, jak tylko
przypływ pozwoli na wyprowadzenie
pierwszego lepszego kutra rybackiego z
portu, udamy się na „Pomorze”. Chcieliśmy
się przekonad, czy podczas naszej
nieobecności nie popuściły, względnie nawet
nie przetarły się stopery na łaocuchach
kotwicznych i czy nie zaszły inne zmiany,
mogące zagrażad niebezpieczeostwu statku.
Liczyliśmy, że bez większego trudu znajdziemy wśród miejscowych rybaków ochotnika, który
zgodziłby się wynająd swój kuter i popłynąd z nami na opuszczony statek. Zagadnąłem o to
pierwszego spotkanego. Był nim „sous-patron” łodzi ratunkowej. Zgodził się bez chwili wahania.
Umówiliśmy się na godzinę trzecią po południu, tj. na moment wyprzedzający około dwie godziny
wysoką wodę Guilvinec.
Około wpół do pierwszej wylądował na molo „jego ekscelencja” dowódca holownika „Hippopotame”,
„enseigne á deux galons”17 i potwierdził znaną nam już jego opinię, że „morze jest na razie zbyt
wzburzone”. Postanowiliśmy tym bardziej dostad się jak najszybciej na „Pomorze”.
Tymczasem w czasie obiadu zaszła rzecz zupełnie niespodziewana: Do molo w Guilvinec dobiła łódź
motorowa z Kerity z wiadomością, że holowniki holenderskie - incredibile dictu18! - podeszły do
„Pomorza” i z pomocą łodzi rybackich podają hole na statek. Kapitan „Poolzee” prosi o
natychmiastowe przybycie załogi na „Pomorze”.
A więc nasza wczorajsza depesza i zjawienie się „Hippopotame” w Guilvinec poskutkowały... Est
modus in rebus19!
15
Powszechna zgoda (łac).
16
Stan, jaki był poprzednio (łac).
17
„Oficer z dwoma galonami” (franc.) - porucznik marynarki wojennej.
18
Nie do wiary (łac).
19
Na wszystko jest sposób (łac).
Nie czas jednak teraz na tego rodzaju rozważania. Rzuciliśmy się od stołu natychmiast, przewracając
w pośpiechu stołki. W obawie, że będziemy musieli wielokrotnie przesiadad się na szalupy i
wdrapywad na rozkołysany statek po linach oraz z braku, czasu zostawiamy nasze rzeczy pod opieką
pana Le Duff. Z konsulem nie możemy się nawet pożegnad - poszedł gdzieś na spacer. Z gospodarzami
żegnamy się w pośpiechu. Sądzimy, że nasze walizki otrzymamy w Breście, jeśli znów nie zajdzie coś
nieprzewidzianego. Na wynajętym w południe kutrze odbijamy od molo, żegnani powiewającymi
chustkami i szalami.
Płyniemy już blisko trzy kwadranse. Sternik kutra nie omija teraz skał Les Etocs z południa, tylko sunie
prosto najkrótszą drogą między rafami. Morze jest jeszcze silnie rozfalowane, ale nieco spokojniejsze
niż dnia poprzedniego. Wielka martwa fala bez trudu dźwiga nas na lekko spieniony grzbiet, potem
umyka i opadamy o kilka metrów na dno rozległych dolin, gdzie ginie nam z oczu żaglowiec,
holowniki i widnokrąg.
Jeszcze z dośd znacznej odległości spostrzegamy, że statek nasz nie ma już łaocuchów kotwicznych, a
zatem i kotwic Między rufą „Poolzee” a dziobem „Pomorza” widad cienką jak nitka stalową linę.
Wreszcie podchodzimy do burty rozkołysanego na boki statku. Kuter wznosi się i opada na dwa do
trzech metrów. Przy zwieszonej z pokładu krótkiej drewnianej drabinie staje nas dwóch jednocześnie:
największy Holender i ja. Parokrotne próby Holendra, aby uchwycid odpowiedni moment do
opuszczenia kutra kooczą się niepowodzeniem. Drabina wisi ukośnie, bo nie mamy dziobowej cumy i
trzymamy się tylko drabiny, a „Pomorze” posuwa się po wodzie do przodu przy zgaszonym motorze
kutra. W pewnym momencie staję na najwyższym szczeblu, jakiego mogłem dosięgnąd, ale w tym
momencie drabina, wypuszczona z rąk Holendra, przyjmuje położenie pionowe i stopy moje
„zjeżdżają” poniżej belki odbojowej kutra. Jednocześnie fala podnosi kuter i rzuca nim o burtę statku.
Słyszę trzask łamanych szczebli drabiny i czuję dotkliwy ból lewej stopy. Przez krótką chwilę nie wiem,
co się ze mną dzieje... W następnym momencie widzę, że spadłem na pokład kutra i że kapitan
Maciejewicz rozsznurowuje i ściąga mój but, potem troskliwie bada stopę. Zdaje się, że wszystkie
kości są całe; w każdym razie mogę poruszad stopą i wszystkimi jej palcami, tylko mocno boli.
Zaczął się dla mnie dośd nudny i przykry okres leżenia w łóżku, jeżeli rozbitą koję z zapleśniałym
materacem z trawy morskiej, bez prześcieradeł, kocy i poduszek można nazwad łóżkiem. Rzeczy nasze
zostały w Guilvinec, musieliśmy więc spad w ubraniach, w których wróciliśmy na statek, mocno
podartych i zupełnie przemoczonych słoną wodą. Nie było na razie gdzie wysuszyd tych smutnych
szczątków garderoby. Nasz kopcący i ledwo się tlący piecyk w kajutkompanii zaniemógł poważnie; w
kuchni była istna wędzarnia z gryzącym dymem, gdyż komin zaimprowizowany z nawiewnika nie
funkcjonował należycie z przyczyn chwilowo nieustalonych. Płynąc na statek na kutrze obawialiśmy
się, że może nie zastaniemy tam pozostawionego prowiantu: pod tym względem jednak obawy nasze
były na szczęście płonne, brak nam było tylko papierosów.
Nie można powiedzied, aby „Pomorze” opuszczając St. Nazaire miało urządzone pomieszczenia
mieszkalne komfortowo. Teraz owego komfortu było jeszcze mniej. Byliśmy jednak zadowoleni, a
nawet szczęśliwi, że udało się nam wyciągnąd statek z opresji, w jakiej się znajdował od 29 grudnia.
Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, dach nad głową, i to zupełnie szczelny, zamiast kocy sienniki z
trawy morskiej i stare żagle, poduszek nie mieliśmy w ogóle nawet poprzednio, wiatr nie hulał po
kabinach, wody słodkiej do picia i mycia nie brakło, więc poważnych powodów do narzekania nie
było.
Kapitan wkrótce po opuszczeniu mej kabiny przysłał młodszego marynarza Klusiewicza z poleceniem
zrobienia mi kompresu. Sam zjawił, się ponownie późno po zachodzie słooca. Dopiero wówczas
dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy.
Holendrzy porzucili obie kotwice wraz z całymi łaocuchami.. A można było bez wielkiego truciu
uratowad 7 przęseł lewego i 3 przęsła po 15 sążni, prawego. Kluzy kotwiczne były zupełnie
potrzaskane, oba hamulce Lehoffa rozłupane na 4 części. Przez pozostałe po kluzach otwory w
burtach nie można było przewlec lin holowniczych, bo przetarłyby się szybko na poszarpanych
strzępach arkuszy stalowych płyt dziobowych. Oba hole były więc podane wprost na bak i
zamocowane na pachołkach cumowniczych, jak się mocuje zwykłe cumy w porcie. Nie było to lege
artis20... Kooce stalówek holowniczych na statku były zbyt krótkie, aby je można było dodatkowo
zamocowad na kolumnie fokmasztu lub chociażby na drugiej parze pachołków cumowniczych. Oba
hole co pewien czas, nawet przy niewielkie] zmianie kursu, napierały silnie na martengik bukszprytu,
co znów groziło im uszkodzeniem albo zerwaniem watersztagów. Sytuacja nie była więc zbyt
pomyślna ale pogoda na razie nam sprzyjała, a do Brestu było niedaleko.
Wkrótce okazało się jednak, że kapitanowie holowników nie mieli widocznie ani instrukcji, ani
zamiaru zawinięcia do tego portu. Najwidoczniej widok ,,Hippopotama” podziałał na nich
odstraszająco od wszystkiego co francuskie. Niebezpieczne skały i rafy Raz-de-Sein opłynęliśmy,
zostawiając je wraz z wejściem do Brestu daleko na wschodzie. Dwa hole, nawet zamocowane
nieprawidłowo, i dwa holowniki dawały pewną rękojmię bezpieczeostwa, mimo braku kotwic. Toteż
kapitan Maciejewicz postanowił nie sprzeciwiad się dalszemu holowaniu. Inna sprawa, że próba
20
Według zasad sztuki (łac).
zasygnalizowania holownikom jeszcze w dzieo, że chcemy zawinąd do Brestu, nie została zrozumiana
ani na „Poolzee”, ani na „Whitezee”.
Porozumienie się z holownikami z pokładu „Pomorza” było niemożliwe, chyba że któryś z nich
podszedłby do naszej burty. Ale to znów było bardzo niebezpieczne ze względu na możliwośd
nawinięcia własnego holu na śrubę.
„Poolzee” niedługo nas holował, a właściwie tylko asystował przy holowaniu. Mając prawdopodobnie
uszkodzoną maszynę nie mógł dorównad swemu zdrowemu koledze. Jego hol zwisał i wlókł się luźną
pętlą po wodzie, nigdy się nie naprężając. Nad ranem 3 stycznia „Poolzee” rzucił hol, który teraz wlókł
się wzdłuż burty naszego statku. Za to „Whitezee” ciągnął wytrwale.
Próba wyciągnięcia holu dokonana po wschodzie słooca przez załogę pechowego holownika
skooczyła się niefortunnie, bo utopieniem i stalówki, i manili. Stanowczo „Poolzee” nie miał szczęścia
do nas: od wyjścia z St. Nazaire stracił trzy kosztowne hole, miał uszkodzoną maszynę, „plamę na
honorze” marynarskim, a teraz opuszczał nas, aby pójśd na remont do Rotterdamu. Zanim się od nas
oddalił, jego kapitan zawiadomił nas, że na Morzu Północnym nastąpi zmiana holowników:
„Whitezee” wróci do jednego z portów w Kanale, aby czatowad na nowy zarobek, tj. ofiarę jakiejś
awarii lub silnego sztormu, a nas weźmie na hol „Indus”, należący do tego samego przedsiębiorstwa
holowniczego.
Po wyminięciu wyspy Ouessant i zmianie kursu na N, a później na EN, „Whitezee” trzymał się mniej
więcej środka La Manche, który u wylotu na Atlantyk ma około 85 mil szerokości. Nie zapominając
bynajmniej, że jest styczeo - a więc jeden z burzliwszych miesięcy na szerokości geograficznej 50° N -
że musimy przebyd jeszcze cały Kanał, cieśninę Dover-Calais i Hoofden - najniebezpieczniejszą częśd
Morza Północnego z osławionymi mieliznami Flandryjskimi, na których zginął niejeden statek -
byliśmy niemal pewni, że teraz obejdzie się już bez dramatycznych przygód aż do samego Nakskov.
Wprawdzie pogodę sztormową (siła wiatru 7-8) mieliśmy już nazajutrz po rzuceniu kotwic, ale
dopiero 4 stycznia w nocy znów nastąpiło prawdziwe rozpętanie żywiołów. Byliśmy wtedy mniej
więcej na północ od wyspy Aurigny, a na południe od przylądka Portland. Pierwsze potężne uderzenie
wichru około godziny 21.00 przyszło wprost z zachodu, ale wkrótce wiatr począł zdradzad tendencję
kręcenia w prawo. Kapitan „Whitezee” zmienił wówczas kurs o jakieś 4 rumby w lewo, w przybliżeniu
na wyspę Wight. Byd może, iż miał zamiar schronid się na redzie Coves, chod przejście przez cieśninę
Needles było na pewno wykluczone w tych warunkach, a przez Nab - co najmniej bardzo trudne... Ale
tej nocy nie doszliśmy do brzegów Anglii Boczne przechyły statku dochodziły do 50°; wzdłużne były
stosunkowo niewielkie, więc hol pracował dośd równomiernie, bez gwałtowniejszych szarpnięd.
Około 03.00 wiatr zaszedł już na NNW, w niespełna godzinę później na N. Niezbyt rozległy, ale bardzo
głęboki niż przesuwał się widocznie z bardzo dużą szybkością znad Irlandii w kierunku na Belgię lub
Holandię. Fala nie była tak wielka, jak w Zatoce Biskajskiej i na Atlantyku, ale nieprzyjemna i złośliwa,
krótka i spiętrzona.
W salonie urwał się duży ciężki stół ze swych zamocowao do pokładu i co pewien czas walił w ścianę
mojej kabiny. Za drugą ścianą, w pentrze, hałasowały pourywane półki. W międzypokładzie sterta
starych żagli wędrowała od burty do burty. Często fala zaglądała do iluminatora mej kabiny,
znajdującej się po stronie nawietrznej. Pomimo że przy każdym większym przechyle statku opierałem
się zdrową nogą o występ koi, a obiema rękami chwytałem się stojącej tuż obok umywalni,
dwukrotnie wypadłem na podłogę. Dopiero później udało się mi przypiąd paskiem do siatki łóżka.
Uchroniło mnie to wprawdzie od nagłych i niespodziewanych podróży w dół i na burtę, ale o spaniu
oczywiście mowy byd nie mogło.
Około piątej rano zjawił się u mnie kapitan i polecił mi włożyd pas ratunkowy. Na moje pytanie o
przyczynę tego polecenia odpowiedział:
- „Whitezee” nie pracuje całą mocą maszyn, tylko nas przytrzymuje w kierunku na wiatr. Widocznie
boi się zerwania holu, bo wie, że nie mamy kotwic. Zresztą pytanie, czy tym razem cokolwiek by nam
pomogły. Od kilku ż godzin dryfujemy na brzeg francuski, chyba wprost na .Cherbourg. Widad nie
tylko latarnie morskie, ale i ląd... to prawda, wiatr jakby zcichał powoli, ale ma jeszcze z 10 „bałów”.
Więc niech pan włoży pas, zamiast traktowad go jako poduszkę! Jak trzeba będzie, wywołam pana na
pokład”.
Do 07.30 nikt mnie nie wywołał z kabiny, więc z własnej inicjatywy wygramoliłem się na rufę. Było już
dosyd widno, wiał mroźny, ale niezbyt silny (4-5) wiatr z Nordu. Z prawej burty, nieco za trawersem,
widad było groźne skały wybrzeża Normandii, a jeszcze nieco bardziej ku rufie - potężny falochron
osłaniający redę Cherbourga. Musieliśmy go minąd w odległości nie większej niż 5-6 mil morskich...
N
a Morzu Północnym, gdzieś w pobliżu wyspy Terschelling nastąpiła zapowiedziana zmiana
holowników. Przyjęliśmy nowy hol z „Indusa”, a „Whitezee”, pożegnawszy nas trzema
długimi dźwiękami parowego gwizdka o niskim tonie, zawrócił szerokim łukiem na kontrkurs.
Od momentu przyjęcia niemieckiego pilota w ujściu Elby rozstałem się z moją koją i zapleśniałym
materacem. Początkowo chodziłem o kuli, zaimprowizowanej ze szczotki do zamiatania, którą
ówczesny młodszy marynarz, a dzisiejszy kapitan Tadeusz Klusiewicz, dopasował do mego wzrostu.
Po dwóch dniach szczotka okazała się zbędna. Lekarz, który mnie zbadał w śluzie Brunsbütelkoog,
orzekł, że wszystkie kości lewej stopy mam całe, a „jeśli nawet były połamane, to się już prawidłowo
zrosły”. Kazał mi tylko moczyd stopę w gorącej wodzie z mydłem. W miesiąc później nawet
zapomniałem, czy była to lewa stopa, czy prawa. (Przypomniała mi o tym sama dopiero w 35 lat
później...).
Noc z 7 na 8 stycznia spędziliśmy przycumowani lewą burtą do dalb północnej strony Kanału
Kilooskiego. Ósmego rano oddaliśmy cumy i ruszyliśmy przez kanał, mając prócz „Indusa” z dziobu,
mniejszy holownik niemiecki przycumowany do rufy „Pomorza”, zarówno w celu ułatwienia
sterowania, jak i zatrzymania się w razie potrzeby Koło trzeciej po południu weszliśmy do śluzy
Holtenau gdzie zaopatrzyliśmy się przede wszystkim w papierosy, których dotkliwy brak
odczuwaliśmy już od kilku dni.
Wkrótce po opuszczeniu fiordu kilooskiego „Indus” rzuca kotwicę; noc spędzamy spokojnie na
skróconym holu, bo własnych kotwic nie mamy. Kapitan holownika nie chciał ryzykowad wchodzenia
do Nakskov w ciemnościach styczniowej nocy. Nazajutrz nie spieszył się również z odkotwiczeniem.
Byd może, iż przyczyną tego była lekka mgła poranna lub zmęczenie kapitana... Byd może również, że
jedna z tych przyczyn albo obie naraz spowodowały przeoczenie wejścia do Wielkiego Bełtu przez
kapitana „Indusa”, wskutek czego na holowniku musiano pytad o drogę napotkanych duoskich
rybaków. Wkrótce jednak błąd został naprawiony kosztem zbędnie nadłożonych 10 mil morskich i o
dwunastej w południe przyjęliśmy na holownik i na „Pomorze” pilotów portowych.
Po wejściu do portu okazało się, że w miejscu zarezerwowanym dla nas przez stocznię jest za płytko.
Po parogodzinnych bezowocnych próbach dociągnięcia statku do brzegu otrzymaliśmy inne,
tymczasowe miejsce.
O godzinie 17.00 kooczymy cumowanie i jednocześnie - krótką pod względem przebytej odległości,
ale jak na tę odległośd - długą pod względem czasu - pierwszą podróż „Pomorza” pod polską banderą.
W
Nakskov czekały już na nas listy i gazety z Polski. Niektóre z tych ostatnich zawierały
krótkie relacje z naszej podróży, niezbyt zgodne z jej faktycznym przebiegiem. Inne,
zwłaszcza parę stołecznych, skoncentrowały się na zjadliwych komentarzach i uwagach
pod naszym adresem oraz pod adresem komisji, która zaakceptowała nabycie „Pomorza”, jako
nadającego się na statek szkolny,
„Zmiana warty”. Na pierwszym planie „Lwów”, na drugim „Dar Pomorza” (czerwiec 1930 rok)
„Znamy te komisje - pisano - które urzędują przy napełnionych kielichach, w drogich restauracjach i
kabaretach, na wystawnych przyjęciach, za które rachunki wlicza się do kosztu nabycia starego pudła
nadającego się tylko na złom”. Albo: „Kupiono nie statek, a grat bez masztów i żagli, który już w
pierwszej podróży uległ katastrofie”. „Ciekawe ile pieniędzy będzie to jeszcze kosztowało nasze
społeczeostwo?”. A dalej: „Wysłano ludzi nie znających się na rzemiośle żeglarskim, nikomu nie
znanych, zamiast oficerów Marynarki Wojennej, odpowiedzialnych fachowców. Przy takiej
protekcyjnej polityce personalnej w wysyłaniu ludzi za granicę, po to przede wszystkim, by pobierali
wysokie diety - trudno się było spodziewad innych rezultatów... Kupiono za ciężkie pieniądze kalosz,
który wyeksploatowali do granic możliwości najpierw Niemcy, potem Francuzi i nikt go już nie chciał
nawet za darmo. A w dodatku jeszcze ta podróż poślubna za paostwowe pieniądze...”
Zżymaliśmy się, czytając te „miłe wyrazy uznania”, i zaciskaliśmy pięści, ale na razie na tym trzeba
było poprzestad. Sprostowanie nasze - gdyby je nawet zamieszczono - byłoby prawdopodobnie
wydrukowane drobnym drukiem wśród tych wiadomości, których prawie nikt nici czyta. Sądziliśmy
poza tym, że weźmie nas w obronę wobec opinii publicznej Departament Morski MPiH lub
Wojewódzki Komitet Floty Narodowej w Toruniu albo Dyrektor Szkoły Morskiej. Byd może nawet, że
taka obrona była, ale widocznie przeoczyliśmy ją, nie otrzymując w Nakskov regularnie prasy polskiej.
Zresztą byliśmy pewni, że nikt z marynarzy ani z ludzi związanych z gospodarką morską nie da wiary
tym bzdurom i insynuacjom.
„Dar Pomorza” na redzie w Gdyni to dniu powrotu z podróży dookoła świata 3 IX 1935 roku. Wstęga długości 40 m
podniesiona na tylnym maszcie, oznacza przebycie 40 tys. mil morskich.
A tymczasem - to „stare pudło”, nadające się już w roku 1930 tylko na złom, ten „kalosz
wyeksploatowany do granic możliwości”, ta „łajba bez masztów” - przez 35 lat pływa po wszystkich
oceanach i morzach globu ziemskiego, niosąc dumnie biało-czerwona banderę do krajów Europy,
Ameryki, Azji, Afryki i Australii, szkoląc wciąż nowe zastępy oficerów Polskiej Marynarki Handlowej.
To „stare pudło” wyszło zwycięsko z walki z groźnym tajfunem u wybrzeży Japonii, który w roku 1935
spustoszył Kobe, Osakę i Kioto, pokonało kilkanaście cyklonów, nie wyliczając już wszystkich groźnych
sztormów napotkanych na obu półkulach.
A przecież walka z rozszalałym żywiołem odbywała się nie tylko na pokładzie zmywanym tonami
słonej wody, ale i wysoko na masztach i rejach, w zmaganiu się z szarpiącymi się, często porwanymi
na strzępy żaglami, 30-40 m nad pokładem przy czterdziestostopniowych przechyłach na obie burty
nękanego statku. I to wszystko działo się pod okiem, pod dowództwem i bezpośrednią
odpowiedzialnością „nie znającego się na rzemiośle żeglarskim” kapitana, a później - jego następców,
których przecież on zaprawił do tych walk, nie tylko fizycznych.
„Dar Pomorza” - biała fregata, jeden z najpiękniejszych żaglowców świata, pierwszy w historii polskiej
marynarki opłynął świat dookoła, pierwszy i jedyny jako polski okręt opłynął osławiony przylądek
Horn, przeorał wielokrotnie swym kilem Atlantyk wzdłuż i wszerz, był na Oceanie Indyjskim,
dwukrotnie na Pacyfiku, zawinął do ponad stu portów, do wielu z nich po kilka lub kilkanaście razy,
kotwiczył na redach wysp Kanaryjskich, Azorskich, Zielonego Przylądka, Martyniki, San Domingo,
Galapagos, Hawajów, Honsiu, Wysp Sundajskich, Mauritius, Wyspy św. Heleny, Ascension, Tahiti, w
szkerach Finlandii i Szwecji, w fiordach Norwegii...
Zamykając tym tomikiem pierwszą setkę miniatur, zapraszamy Cię, miła Czytelniczko i miły
Czytelnika, da udziału w jubileuszowej ankiecie, która pozwoli posnąd Was i Wasze upodobania i
tym lepiej w nowej setce miniatur spełniad Wasze życzenia.
Sąsiednią kartkę odetnij, wypełnij i BEZ WKŁADANIA DO KOPERTY wyślij niezwłocznie, nalepiając
znaczek za 60 groszy.
Między uczestników ankiety rozlosowane będą premie książkowe. Z pierwszej setki odpowiedzi
premiowana będzie co piąta, z drugiej co dziesiąta, z następnych co dwudziesta. Premiowane będą
odpowiedzi nadesłane najpóźniej do 31 grudnia 1965 roku.
Omówienie ankiety znajdziecie w jednej z miniatur pierwszego półrocza 1966, a listę uczestników,
którzy otrzymali premię - w marcowym numerze „Morza”.
Uczę się w kl. ……………… szkoły podstawowej - zasadniczej zawodowej o kierunku ……………… - liceum
ogólnokształcącym - pedagogicznym - technikum o kierunku ……………… - szkole zawodowej
pomaturalnej o kierunku ………………
Epizody z drugiej wojny światowej na, morzu - Dziwy morza - Żeglarze siedmiu mórz - Epizody z
dziejów żeglugi - Polskie tradycje morskie.
tu odciąd
Nadawca: