You are on page 1of 179

Vladimir Nabokov

Opowiadania
(Przekład: Teresa Truszkowska)
SPIS TREŚCI

Szczegółowy opis zachodu słońca................. 4


Lebioda..........................................................11
Powrót Czorba...............................................19
Pasażer..........................................................28
Boże Narodzenie...........................................34
Leonardo.......................................................41
Ciężki dym....................................................52
Terra incognita.............................................58
Ultima Thule.................................................66
Kartoflany Elf...............................................92
Krąg.............................................................115
Pierwsza miłość..........................................126
Znaki i symbole..........................................135
„Gdy raz w Aleppo”......................................141
Czas i zmierzch............................................151
Sceny z życia podwójnego monstrum........159
Lance..........................................................167
SZCZEGÓŁOWY OPIS ZACHODU SŁOŃCA

Ostatni tramwaj zniknął w zwierciadlanym mroku ulicy, a iskra bengalskiego


ognia z sykiem pomknęła po drucie w dal jak błękitna gwiazda.
„No, rusz się, Mark, chociaż jesteś pijany, kompletnie pijany...” ,
Iskra zgasła. Dachy błyszczały w świetle księżyca, srebrne krawędzie
poprzerywane ukośnymi czarnymi szczelinami.
Poprzez zwierciadlany mrok szedł chwiejnym krokiem do domu on: Mark
Standfuss, sprzedawca, półbóg, jasnowłosy Mark, szczęściarz w sztywno
wykrochmalonym kołnierzyku. Ponad białą linią kołnierza włosy opadały mu na kark
zabawnym chłopięcym kosmykiem, który wymknął się nożycom fryzjera. To właśnie ten
mały kosmyk wzbudził miłość Klary, która przysięgała sobie, że to prawdziwa miłość, że
zupełnie już zapomniała o przystojnym zrujnowanym cudzoziemcu, który zeszłego roku
wynajmował pokój u jej matki, Frau Heise.
„A jednak, Mark, jesteś pijany...”
Dzisiejszego wieczoru spotkał się z przyjaciółmi, razem pili piwo i śpiewali na
cześć Marka i rudowłosej bladej Klary. Za tydzień mają się pobrać. A potem całe życie
szczęścia i spokoju; noce z nią, rudy płomień jej włosów rozsypanych na poduszce, a
rankiem jej spokojny śmiech, zielona suknia i chłód nagich ramion.
Na środku placu stał czarny namiot; naprawiano tory tramwajowe. Przypomniał
sobie, jak dzisiaj sięgnął pod jej krótki rękaw i pocałował wzruszający ślad po szczepieniu
ospy. A teraz wracał do domu chwiejnym krokiem, upojony nadmiarem szczęścia i
alkoholu, machając cienką laską, a od ciemnych domów po przeciwnej stronie ulicy
odbijało się echo wtórujące jego krokom, lecz umilkło, gdy skręcił za róg, gdzie ten sam
mężczyzna co zawsze, w fartuchu i spiczastej czapce, stał przy rożnie i sprzedawał
kiełbaski, wyświstując delikatnie i smutno niczym ptak: ,,Würstchen, Würstchen...”
Mark odczuł coś w rodzaju rozkosznego współczucia dla tych kiełbasek, księżyca i
błękitnej iskry mknącej po drucie; a kiedy oparł się o przyjazny płot, wybuchnął
śmiechem i pochylając się wyszeptał do małego otworu w deskach: „Klaro, moja
najdroższa Klaro”.
Po drugiej stronie płotu, w przerwie pomiędzy budyniami, znajdował się nieduży
plac, całkiem pusty. Wozy meblowe stały tam jak ogromne trumny. Rozsadzał je ładunek.
Jeden Bóg wie, co w nich zgromadzono. Może dębowe skrzynie, żelazne, podobne do
pająków kandelabry, ciężkie ramy podwójnych łóżek. Księżyc zalewał wozy jaskrawym
światłem. A po lewej stronie wielkie czarne serca rozpłaszczały się na ogołoconej tylnej
ścianie domu - były to wielokrotnie powiększone cienie listowia lipy, rosnącej w pobliżu
ulicznej latarni na skraju chodnika.
Wchodząc po ciemnych schodach na swoje piętro Mark śmiał się nadal. Dotarł do
ostatniego stopnia, lecz przez pomyłkę znów uniósł stopę, która zawieszona w powietrzu
opadła z hałasem. Kiedy w ciemności szukał po omacku dziurki od klucza, bambusowa
laska wypadła mu spod pachy i ze stłumionym stukotem potoczyła się po schodach. Mark
wstrzymał oddech. Pomyślał, że laska pokona zakręt schodów i wyląduje na dole. Lecz
głuchy łoskot nagle ustał. Na pewno ustał. Uśmiechnął się z ulgą i przytrzymując się
balustrady (a piwo szumiało w jego ogłupiałej głowie), zaczął znów schodzić w dół. Omal
nie upadł, usiadł ciężko na stopniu, szukając po omacku wokół siebie.
Na górze drzwi otwarły się na podest. Frau Standfuss, z lampą naftową w ręku,
mrugając oczyma, w negliżu, z obłokiem włosów wymykających się spod czepka, wyszła
na schody i zawołała:
- Czy to ty, Mark?
Żółty trójkąt światła objął balustradę, schody, laskę; zadowolony Mark, ciężko
dysząc, znów wydrapał się na podest, a jego czarny przygarbiony cień towarzyszył mu
przesuwając się wzdłuż ściany.
Wtedy w przyćmionym świetle pokoju, przedzielonego czerwoną kotarą, miała
miejsce następująca rozmowa:
- Za dużo wypiłeś, Mark.
- Nie, nie, mamo... Jestem taki szczęśliwy...
- Pobrudziłeś się. Masz czarne ręce...
- ... tak bardzo szczęśliwy. Ach, jak dobrze. Jaka ta woda przyjemna i chłodna.
Wylej mi jeszcze trochę na głowę. Każdy mi gratulował; i miał czego... Jeszcze polej...
- Ale mówią, że niedawno była zakochana w kimś innym - w jakimś
cudzoziemskim awanturniku. Wyjechał nie zapłaciwszy pięciu marek, jakie był winien
Frau Heise...
- Och, przestań - nic nie rozumiesz... tyleśmy dzisiaj śpiewali. Spójrz, zgubiłem
guzik... Myślę, że podniosą mi pensję, kiedy się ożenię...
- Idź spać. Jesteś cały brudny, poplamiłeś nawet nowe spodnie.
Tej nocy Mark miał przykry sen. Ujrzał we śnie swego zmarłego ojca. Ojciec
podszedł do niego z dziwnym uśmiechem na białej spoconej twarzy, chwycił Marka pod
ramiona i zaczął go w milczeniu łaskotać, gwałtownie i bezlitośnie.
Przypomniał sobie o tym śnie dopiero, gdy poszedł do sklepu, w którym pracował.
A przypomniał sobie dlatego, że jego przyjaciel, Adolf, dał mu kuksańca w bok. W jednej
chwili coś otwarło się w jego duszy, stężało w zdumieniu i znów się zatrzasnęło. Potem
wszystko stało się znów jasne i przejrzyste, a krawaty, które oferował klientom,
uśmiechały się promiennie, odczuwając jego szczęście. Wiedział, że dzisiaj wieczorem
zobaczy Klarę - pobiegnie do domu na obiad, a potem pojedzie wprost do niej... Któregoś
dnia, gdy mówił jej, jak dobrze i miło będzie im ze sobą razem, Klara wybuchnęła nagle
płaczem. Mark naturalnie zrozumiał, że są to łzy radości (tak to zresztą wytłumaczyła);
zaczęła krążyć po pokoju - jej spódnica rozwinęła się niczym zielony żagiel - po czym
szybkimi ruchami jęła rozczesywać przed lustrem lśniące włosy o barwie morelowego
dżemu. A jej blada twarz przybrała wyraz zakłopotania, oczywiście też z powodu
szczęścia. W końcu to wszystko było zrozumiałe samo przez się...
- W paski? Proszę bardzo.
Zawiązał krawat na ręce i obracał nią w tę i w tamtą stronę, aby zachęcić klienta.
Zręcznie otwierał płaskie tekturowe pudełka.
Tymczasem jego matka przyjmowała gościa, Frau Heise. Przyszła bez zapowiedzi z
twarzą zalaną łzami. Ostrożnie, jakby bojąc się, że się rozleci w kawałki, opadła na
taboret w malutkiej czystej kuchni, gdzie Frau Standfuss myła naczynie. Płaska
drewniana świnka wisiała na ścianie, a półotwarte pudełko zapałek, z jedną wypaloną
zapałką, leżało na piecu.
- Przyszłam do pani ze złą wiadomością, Frau Standfuss.
Kobieta znieruchomiała przyciskając talerz do piersi.
- Chodzi o Klarę. Tak. Ona oszalała. Mój lokator dziś wrócił - ten, o którym pani
mówiłam. I Klara oszalała. Tak, to wszystko zdarzyło się dziś rano... Ona nie chce już
nigdy więcej widzieć pani syna... Pani dała jej materiał na sukienkę, oddamy go. A to list
dla Marka. Klara postradała zmysły. Nie wiem, co o tym myśleć.
Tymczasem Mark skończył pracę i wyruszył do domu. Adolf ostrzyżony na jeża
odprowadził go do samych drzwi. Zatrzymali się, podali sobie ręce. Mark pchnął
ramieniem drzwi, które rozwarły się w chłodną pustkę.
- Czemu idziesz do domu? Do diabła z nim! Może byśmy raczej coś przekąsili?
Adolf stał, opierając się na swej lasce jak na ogonie.
- Mark, niech to wszyscy diabli!
Mark potarł niezdecydowanie swój policzek, po czym zaśmiał się.
- Dobrze, tylko ja funduję.
Kiedy pół godziny później wyszedł z piwiarni i pożegnał przyjaciela, czerwony
blask płomiennego zachodu słońca wypełnił perspektywę kanału, a wilgotny od deszczu
most w dali okalał wąski rąbek złota, po którym przesuwały się drobne czarne figurki.
Spojrzał na zegarek i postanowił, nie wstępując do matki, udać się wprost do
narzeczonej. Ze szczęścia i od świeżego wieczornego powietrza trochę kręciło mu się w
głowie. Strzała błyszczącej miedzi padła na lakierek elegancika wyskakującego z
samochodu. Kałuże, które jeszcze nie wyschły, otoczone rowkami wilgoci (żyjącymi
oczyma asfaltu), odbijały delikatny żar wieczoru. Domy były szare jak zwykle, lecz dachy,
gzymsy nad wyższymi piętrami, złocone brzegi piorunochronów, kamienne kopuły,
kolumienki - których nikt nie dostrzega w ciągu dnia - gdyż ludzie dnia rzadko
spoglądają w górę - były skąpane w blasku żywej ochry, w ciepłym powietrzu
zachodzącego słońca i przez to stawały się niesamowite i zaczarowane, te zawieszone
wykusze, balkony, gzymsy, kolumny, wyraźnie kontrastujące brązowym połyskiem z
szarymi fasadami w dole.
- Och, jak jestem szczęśliwy - rozmyślał Mark - jak wszystko wokół świętuje moje
szczęście.
W tramwaju czule i z miłością przyglądał się swym współtowarzyszom. Miał taką
młodą twarz, z różowymi pryszczami na brodzie, zadowolone błyszczące oczy i niesforny
kosmyk w zagłębieniu karku... Zdawało się, że los mógł go oszczędzić.
„Za chwilę zobaczę Klarę - pomyślał. - Powita mnie na progu. Powie, że nie mogła
doczekać się wieczoru”.
Zerwał się gwałtownie. Zapomniał wysiąść na właściwym przystanku.
Przepychając się ku wyjściu, potknął się o nogi tęgiego mężczyzny czytającego
czasopismo medyczne. Pragnął uchylić kapelusza, lecz omal nie upadł; tramwaj skręcał
ze zgrzytem. Przytrzymał się uchwytu i zdołał utrzymać równowagę. Mężczyzna wolno
cofnął krótkie nogi z przeciągłym i gniewnym pomrukiem. Miał siwe wąsy wojowniczo
podkręcone ku górze. Mark uśmiechnął się do niego z poczuciem winy i dotarł do
przedniej części wagonu. Oburącz przytrzymał się żelaznej poręczy, pochylił naprzód i
przygotował do skoku. Tam, w dole, asfalt sunął gładki i błyszczący. Mark wyskoczył. Pod
podeszwami wskutek tarcia rozbłysła iskra, jego nogi zaczęły same biec, a stopy
mimowolnie dźwięcznie dudniły. Wiele dziwnych rzeczy naraz się wydarzyło; konduktor
na przodzie wozu przelatującego obok Marka wydał przeraźliwy krzyk; błyszczący asfalt
uniósł się w górę jak siedzenie huśtawki, rycząca masa uderzyła Marka z tylu. Poczuł,
jakby potężny piorun przeszył go od stóp do głów. A potem nic. Stał samotnie na
połyskliwym asfalcie. Rozglądnął się dookoła. W oddali zobaczył siebie samego, szczupłe
plecy Marka Standfussa, jakby nigdy nic przechodzącego na ukos przez ulicę. Zdumiony,
jednym szybkim susem dogonił samego siebie, całe jego ciało przepełniało wolno
ustępujące drżenie.
„Co za głupota. O mało co nie wpadłeś pod omnibus...”
Ulica była szeroka i wesoła. Barwy zachodzącego słońca wypełniły połowę nieba.
Wyższe piętra i dachy tonęły we wspaniałym blasku. Tam w górze Mark mógł rozróżnić
prześwietlone portyki, fryzy i freski, kraty oplecione pomarańczowymi różami, skrzydlate
postacie, które wznosiły ku niebu złote, błyszczące liry. W lśniącym, eterycznym i
świątecznym falowaniu te architektoniczne uroki roztapiały się w niebiańskiej dali i
Mark nie mógł pojąć, że nie zauważył dotychczas tych krużganków, tych zawieszonych
wysoko świątyń.
Uderzył się boleśnie w kolano. Znów ten czarny płot. Nie mógł powstrzymać
śmiechu, kiedy dostrzegł poza sobą wozy meblowe. Stały tam jak gigantyczne trumny.
Cóż mogły zawierać? Skarby? Szkielety olbrzymów? Czy zakurzone sterty wykwintnych
mebli?
„Och, muszę zaglądnąć, bo inaczej nie będę wiedział, co odpowiedzieć, gdy zapyta
mnie Klara”.
Gwałtownie uchylił drzwi jednego z wozów i wszedł do środka. Pusty. Pusty, z
wyjątkiem jednego wiklinowego krzesła przekrzywionego zabawnie na trzech nogach.
Mark wzruszył ramionami i wyszedł z przeciwnej strony. Gorąca łuna wieczoru
ponownie uderzyła go w oczy. A teraz przed nim znajoma furtka z kutego żelaza, dalej zaś
okno Klary przesłonięte zieloną gałązką. Sama Klara otworzyła furtkę i czekała na niego,
unosząc obnażone łokcie i poprawiając sobie włosy. Rdzawe kępki włosów pod pachami
przeświecały przez oświetlone słońcem wyloty jej krótkich rękawów.
Mark śmiejąc się bezdźwięcznie podbiegł, by ją uścisnąć. Przytulił policzek do
ciepłego zielonego jedwabiu jej sukni.
Ręce jej spoczęły na jego głowie.
- Mark, czułam się taka samotna przez cały dzień. Nareszcie jesteś.
Otworzyła drzwi, i Mark znalazł się w jadalni, która wydała mu się niezwykle
obszerna i jasna.
- Gdy ludzie są tak szczęśliwi, jak my teraz - rzekła - mogą się obejść bez
przedpokoju.
Klara mówiła namiętnym szeptem, a on czuł, że jej słowa mają jakieś szczególne,
cudowne znaczenie.
W jadalni, wokół śnieżnobiałego owalnego obrusu, siedziało wiele osób, których
nigdy przedtem Mark nie widział w domu swej narzeczonej. Był wśród nich smagły Adolf
o kanciastej głowie, jak również ten brzuchaty, o krótkich nogach, ciągle jeszcze
mruczący starszy człowiek, który w tramwaju czytał czasopismo medyczne.
Mark pozdrowił całe towarzystwo nieśmiałym skinieniem głowy i usiadł obok
Klary; w tym samym momencie poczuł, jak poprzednio, atak straszliwego bólu
przeszywającego całe ciało. Skurczył się i zielona suknia Klary odpłynęła, oddaliła się,
zamieniła w zielony abażur lampy. Lampa kołysała się na sznurze. Mark leżał pod nią z
tak strasznym bólem miażdżącym mu ciało, że poza tą rozkołysaną lampą nie mógł
niczego odróżnić: żebra uciskały mu serce uniemożliwiając oddychanie, a ktoś zgiął mu
nogę naprężając ją aż do pęknięcia, za chwilę chyba się złamie. Udało mu się. jakoś
wyswobodzić. Lampa znów płonęła zielonym blaskiem i Mark zobaczył samego siebie
siedzącego obok Klary, a ledwie to spostrzegł, poczuł, jak jego kolano ociera się o ciepły
jedwab jej sukni. A Klara odchyliwszy głowę do tyłu, śmiała się.
Odczuł przemożne pragnienie, by opowiedzieć jej, co się właśnie wydarzyło, i
zwracając się do wszystkich obecnych - do wesołego Adolfa, pogardliwego tęgiego
mężczyzny - powiedział z wysiłkiem:
- Cudzoziemiec wznosi wyżej wymienione modły nad rzeką...
Wydawało mu się, iż wszystko już wyjaśnił, i że wszyscy to zrozumieli... Klara
nadąsała się i uszczypnęła go w policzek.
- Mój biedaku, wszystko znów będzie dobrze...
Odczuwał zmęczenie i senność. Otoczył ramieniem szyję Klary, przyciągnął ją ku
sobie, i położył się. Znów przeszył go ból i wszystko stało się jasne.
Mark leżał na wznak ranny i zabandażowany, a lampa już się nie kołysała.
Znajomy otyły i wąsaty mężczyzna, teraz jako lekarz w białym kitlu, wydawał żałośliwe
ciche pomruki zaglądając w źrenice Marka. Cóż za ból!... Boże, za chwilę jego serce
nadzieje się na żebro i pęknie... Boże, w jednej chwili... To głupie. Dlaczego nie ma tu
Klary?
Lekarz zmarszczył brwi i mlasnął językiem.
Mark przestał oddychać, Mark odszedł - dokąd, ku jakim innym snom, nikt nie
wie.

Berlin, 1924
LEBIODA

Najbardziej przestronnym pokojem w ich petersburskiej rezydencji była


biblioteka. Tam przed wyjazdem do szkoły zaglądał Piotr, by powiedzieć ojcu dzień
dobry. Szczęk szabli i szuranie butów; każdego ranka ojciec uprawiał szermierkę z
Monsieur Mascara, drobnym starszym Francuzem zrobionym z gutaperki i czarnej
szczeciny. W niedziele Mascara przychodził, by uczyć Piotra gimnastyki i boksu - i zwykle
przerywał lekcję z powodu rozstroju żołądka (przez ukryte przejścia, pośród kanionów
szaf z książkami i przepastnymi mrocznymi korytarzami podążał do jednego z klozetów
na pierwszym piętrze, gdzie zamykał się na pół godziny). Piotr tymczasem, wetknąwszy
szczupłe spocone nadgarstki w wielkie bokserskie rękawice, czekał rozparty w skórzanym
fotelu, nasłuchując, jak cisza delikatnie dzwoni, i mrugał oczyma, by odpędzić senność.
Światło lampy, które w zimowe poranki wydawało się zawsze ciemnobrunatne,
oświetlało nasycone kalafonią linoleum, szafy z książkami ustawione wzdłuż ścian,
bezbronne grzbiety książek wtłoczonych w ciasne rzędy i zawieszony jak na czarnej
szubienicy gruszkowaty worek do boksowania. Poza taflowymi szybami okien miękki,
gęsty śnieg opadał powoli z monotonnym i jałowym wdziękiem.
Ostatnio w szkole nauczyciel geografii, Berezowski (autor broszury: Dzoson, Kraj
Poranka: Korea i Koreańczycy, z trzynastoma ilustracjami i mapą w tekście), głaszcząc
się po czarnej brodzie, poinformował całą klasę całkiem niespodzianie i nietaktownie, że
Mascara daje jemu i Piotrowi prywatne lekcje boksu. Wszyscy wlepili oczy w Piotra.
Zażenowanie wywołało na jego twarzy rumieniec i nawet jakby obrzęk. Na najbliższej
pauzie Szczukin, najsilniejszy, najbrutalniejszy i najbardziej opóźniony w nauce kolega
Piotra, podszedł do niego i powiedział szczerząc zęby w uśmiechu:
- No? Pokaż, jak walczysz.
- Zostaw mnie w spokoju - odpowiedział cicho Piotr.
Szczukin wydał nosowy pomruk i uderzył Piotra w dołek. Piotr wpadł w gniew i
prostym ciosem rozkrwawił mu nos, tak jak go uczył Monsieur Mascara. Całkowite
osłupienie, czerwone plamy na chusteczce. Oprzytomniawszy, Szczukin rzucił się na
Piotra i zaczął znęcać się nad nim w milczeniu. Choć Piotr miał całe ciało obolałe,
odczuwał satysfakcję. Krew sączyła się z nosa Szczukina podczas lekcji przyrody,
zatrzymała się podczas lekcji matematyki i puściła się znów na religii. Piotr obserwował
to z pełnym spokoju zaciekawieniem.
Tej zimy matka Piotra wywiozła Marę do Mentony. Mara była przekonana, że
umiera na gruźlicę. Nieobecność siostry, dość uciążliwej młodej osoby o ostrym języczku,
była raczej przyjemna dla Piotra, nie mógł jednak pogodzić się z wyjazdem matki: bardzo
mu było jej brak, zwłaszcza wieczorami. Nigdy nie przebywał wiele w towarzystwie ojca.
Ojciec pracował w urzędzie zwanym Dumą (gdzie przed paru laty zawalił się sufit).
Istniała też tak zwana Partia Kadetów, nie mająca żadnego związku ani z partią, ani z
kadetami. Bardzo często Piotr jadł obiad osobno na górze wraz z panną Sheldon, która
miała czarne włosy, błękitne oczy i nosiła szydełkowy krawat w poprzeczne paski na
obszernej bluzie - w tym samym czasie na dole przy monstrualnie obwieszonych
stojakach w hallu gromadziło się pięćdziesiąt par kaloszy - i jeśli przechodził z
przedpokoju do bocznego pokoju, w którym stała turecka obita jedwabiem sofa, dobiegał
go znienacka, gdy lokaj otworzył jakieś drzwi w oddali, kakofoniczny gwar, hałas jak w
zoologicznym ogrodzie oraz oddalony, lecz wyraźny głos ojca.
W pewien ponury listopadowy poranek Dymitr Korff, który siedział w ławce razem
z Piotrem, wyjął z pustego tornistra tanie satyryczne czasopismo i wręczył mu je. Na
jednej z pierwszych stron widniał opatrzony wierszykiem rysunek, w zielonej tonacji,
przedstawiający ojca Piotra. Gdy Piotr spojrzał na linijki wiersza, wpadł mu w oko jego
środkowy fragment:

W siom stolknowienii niesczastnom


Kak dżentelmen on priedłagał
Riewolwier, sablu il kinżał

W tej nieszczęsnej awanturze


Jak dżentelmen wybór dał:
Pistolet, szpada lub kindżał.

- Czy to prawda? - spytał szeptem Dymitr (lekcja właśnie się rozpoczęła).


- Jaka „prawda”? - odszepnął mu Piotr.
- Uciszcie się, wy dwaj - przerwał im Aleksy Matwieicz, nauczyciel rosyjskiego o
wyglądzie wieśniaka, człowiek z wadą wymowy, o nieokreślonym, niechlujnym zaroście
nad krzywymi ustami i słynnych nogach tkwiących w pomiętych spodniach; gdy szedł,
stopy plątały mu się - stawiał prawą stopę tam, gdzie powinna była wylądować lewa i na
odwrót - mimo to posuwał się naprzód bardzo szybko. Siadł teraz przy swoim stole
kartkując mały notes; nagle jego oczy skoncentrowały się na odległej ławce, z której, jak
drzewo rosnące pod spojrzeniem fakira, zaczął podnosić się Szczukin.
- Jaka „prawda”? - cicho powtórzył Piotr, trzymając magazyn na kolanach i
patrząc z ukosa na Dymitra. Dymitr przysunął się do niego bliżej. Tymczasem Szczukin
ostrzyżony na jeża, w rosyjskiej koszuli z czarnej serży, zaczynał po raz trzeci ze swego
rodzaju pozbawionym nadziei entuzjazmem.
- Mumu... Mumu - opowiadanie Turgieniewa. Mumu.
- Ten fragment o twoim ojcu - odpowiedział Dymitr niskim głosem.
Aleksy Matwieicz uderzył w stół tomem szkolnej antologii Żywoje słowo tak
gwałtownie, że pióro podskoczyło i utknęło stalówką w podłodze.
- Cóż tam się dzieje?... Co jest, co wy tam szepczecie? - rzekł, wyrzucając
bełkotliwie syczące słowa. - Wstać, siadać. Korff, Szyszkow... Cóż tam robicie?
Podszedł i wyrwał im zręcznie czasopismo. - A więc czytacie sprośności...
siadajcie, siadajcie... sprośności. - Włożył swój łup do teczki.
Potem wezwano Piotra do tablicy. Nauczyciel kazał mu napisać pierwszą linijkę
wierszyka, który był zadany na pamięć.

...uzkoju mieżoj,
Porosszej kaszkoju... ili biedoj...

...wąską miedzą
Porosłą koniczyną... albo biedą...

Tu rozległ się tak przenikliwy krzyk, że Piotr upuścił kawałek kredy.


- Cóż tam bazgrzesz? Dlaczego „biedoj”, jeśli jest „lebiedoj”? Lebioda - czepny
chwast. Gdzie błądzą twe myśli? Wróć na miejsce!
- A więc jak, to prawda? - szepnął Dymitr w stosownej chwili. Piotr udawał, że go
nie słyszy. Nie mógł powstrzymać dreszczu, który mu przebiegł po grzbiecie; w uszach
brzmiało mu echo linijki wiersza o „pistolecie, szpadzie lub kindżale” - wciąż widział
przed sobą kanciastą, bladozieloną karykaturę swego ojca, z zielenią wychodzącą poza
ramy rysunku w jednym miejscu, a w drugim nie wypełniającą go - na skutek niedbałego
druku. Niedawno, tuż przed wyjazdem ze szkoły, ten szczęk stali i szuranie butów... jego
ojciec i mistrz fechtunku, obaj w wypchanych napierśnikach i maskach z drucianej
siatki... To wszystko było tak powszednie - gardłowe okrzyki Francuza: Rompez!,
„Battez”, zamaszyste ruchy ojca, migotanie i szczęk stalowych floretów. Przerwa,
zdyszany oddech, uśmiechy - i ojciec zdejmował wypukłą maskę z wilgotnej zaróżowionej
twarzy.
Lekcja dobiegła końca. Aleksy Matwieicz zabrał ze sobą czasopismo. Piotr, blady
jak kreda, siedział na swoim miejscu, podnosząc i opuszczając wieko ławki. Koledzy
otoczyli go z pełną szacunku ciekawością, pragnąc wydobyć z niego dalsze szczegóły.
Piotr nic nie wiedział i sam próbował wyłowić coś bliższego z tego gradu pytań. Zdołał
jedynie się dowiedzieć, że Tumański; członek Dumy i kolega, znieważył ojca, a ten
wyzwał go na pojedynek.
Minęły jeszcze dwie lekcje, po czym nastąpiła pauza i obrzucanie się kulami
śnieżnymi na dziedzińcu szkolnym. Bez żadnego powodu Piotr zaczął wypełniać swe kule
śnieżne zamarzniętą ziemią, czego nigdy dotąd nie robił. Podczas następnej lekcji
Nussbaum, nauczyciel niemieckiego, stracił cierpliwość i skrzyczał Szczukina (który miał
pecha tego dnia), a Piotr poczuł skurcz w gardle i poprosił o pozwolenie pójścia do
toalety, aby wobec innych nie wybuchnąć płaczem. W toalecie, obok umywalki, wisiał
samotnie nieprawdopodobnie brudny i lepki ręcznik, a raczej jego strzęp, który przeszedł
przez wiele pośpiesznie gniotących go rąk. Przez chwilę Piotr patrzył na swe odbicie w
lustrze - najlepszy sposób, by twarz nie rozpłynęła się w grymasie płaczu.
Zastanawiał się, czy nie powinien udać się do domu przed trzecią, wcześniej niż
zazwyczaj, lecz odpędził tę myśl. Musi się kontrolować, koniecznie! Burza w klasie
ucichła. Szczukin, z zaczerwienionymi uszami, lecz najzupełniej spokojny, wrócił na
swoje miejsce i usiadł z założonymi na piersi rękoma.
Jeszcze jedna lekcja i ostatni dzwonek, który różnił się przedłużoną ochrypłą
emfazą od tych, które odmierzały wcześniejsze przerwy. Włożywszy w pośpiechu kalosze,
półkożuszek i czapkę z nausznikami, Piotr popędził przez podwórze i wpadłszy w tunel
bramy, przeskoczył przez próg. Nie wysłano po niego samochodu, musiał więc wynająć
sanie. Woźnica, o szczupłych pośladkach i chudych plecach, siedzący nieco bokiem na
niskim koźle, miał ekscentryczny sposób popędzania konia: udawał, że z nogawki
wysokich butów wyciąga knut lub jego ręką zatacza jakby nie skierowany do nikogo
szeroki gest powitalny i wtedy sanie podskakiwały, aż piórnik Piotra grzechotał w
tornistrze. Wszystko to w posępny i niepokojący sposób zwiększało jego przerażenie, zaś
ogromne, nieregularne, jakby spiesznie uformowane płatku śniegu opadały na lichą
płachtę sań.
W domu, od czasu wyjazdu matki i siostry, popołudnia były pełne spokoju. Piotr
wszedł po szerokich, łagodnie nachylonych schodach; tam, na podeście drugiego piętra,
stał zrobiony z zielonego malachitu stół, a na nim waza na bilety wizytowe. Z góry
patrzyła na nich Wenus z Milo, którą jego kuzyni ubrali kiedyś w pluszowy płaszcz i w
kapelusz zdobny w sztuczne czereśnie i wówczas stała się podobna do Praskowii
Stiepanowny, zubożałej wdowy, która przychodziła do nich pierwszego każdego
miesiąca. Piotr wszedł na wyższe piętro i zawołał guwernantkę. Lecz panna Sheldon
miała gościa na podwieczorku, angielską guwernantkę Wierietiennikowów. Odesłała
więc Piotra, by przygotował zadanie na jutro. I niech nie zapomni wpierw umyć rąk i
wypić szklanki mleka, po czym zamknęła drzwi. Piotr stłamszony przez miękką jak wata,
niesamowitą trwogę, zmitrężył trochę czasu w pokoju dziecinnym, po czym zszedł na
drugie piętro i zaglądnął do gabinetu ojca. Panująca tam cisza była nie do zniesienia.
Nagle przerwał ją suchy odgłos - opadnięcie wygiętego płatka chryzantemy. Na
monumentalnym biurku zwyczajne, dyskretnie błyszczące przedmioty były ułożone w
kosmicznym porządku jak planety: fotografie gabinetowe, marmurowe jajko,
majestatyczny kałamarz.
Piotr przeszedł do buduaru matki, a stąd do wykusza, i stojąc tam spoglądał
chwilę przez wysokie okno z kwaterami. O tej porze i na tej szerokości geograficznej
zapadała już niemal noc. Wokół kulistych liliowo zabarwionych lamp wzlatywały płatki
śnieżne. Poniżej czarne kontury sań z sylwetkami przygarbionych pasażerów płynęły we
mgle. Może to już następnego ranka? To odbywa się zawsze rano, bardzo wcześnie.
Piotr zszedł na pierwsze piętro. Ciche pustkowie. W bibliotece z nerwowym
pośpiechem zapalił światło i czarne cienie rozpierzchły się. Usadowiwszy się w kąciku
obok szafy z książkami, próbował zająć swój umysł oglądaniem wielkich oprawnych
tomów czasopisma Żywopisnoje obozrienije (rosyjski odpowiednik The Graphic). Męska
uroda polega na pięknej brodzie i sumiastych wąsach. Od dziewczęcych lat miałam
wągry. Koncertowy akordeon „Przyjemność” o 20 glosach i 10 walcach. Grupa
duchownych i drewniana cerkiewka. Obraz z podpisem „Obcy”: dżentelmen wycierający
twarz przy biurku, pani w puszystym boa stojąca w pewnym oddaleniu i naciągająca
rękawiczkę na dłoń o szeroko rozstawionych palcach. Już oglądałem ten tom. Wyciągnął
inny i od razu dostrzegł obraz przedstawiający pojedynek między dwoma włoskimi
szermierzami: jeden szarżuje szaleńczo, drugi uchyla się od ciosu i przeszywa szyję swego
oponenta. Piotr zatrzasnął ciężkie tomisko i zamarł w bezruchu, ująwszy się za skronie
jak dorosły. Wszystko było przerażające - ta cisza, nieruchome szafy z książkami, lśniące
hantle na dębowym stole i czarne pudła na kartoteki. Pochyliwszy głowę przemknął jak
wicher przez mroczne pokoje. Znów znalazłszy się w pokoju dziecinnym, padł na
posłanie i pozostał tam do chwili, gdy panna Sheldon przypomniała sobie o jego
istnieniu.. Ze schodów dobiegł dźwięk gongu wzywającego na kolację.
Kiedy Piotr schodził na dół, ojciec wyłonił się z gabinetu w towarzystwie
pułkownika Rozena, który kiedyś był zaręczony ze zmarłą w młodości siostrą ojca. Piotr
nie ośmielił się nawet spojrzeć na ojca, a kiedy potężna ojcowska dłoń, promieniująca
znajomym ciepłem, dotknęła głowy syna, Piotr zarumienił się i był bliski płaczu.
Nieprawdopodobna i nie do wytrzymania była myśl, że ten człowiek, najlepszy na ziemi,
miał się pojedynkować z jakimś tumanem Tumańskim. Przy użyciu jakiej broni?
Pistoletów? Szpad? Dlaczego nikt o tym nic nie mówił? Czy służący wiedzieli? A
guwernantka? Matka w Mentonie? Przy stole pułkownik żartował jak zawsze,
bezpośrednio, swobodnie, jakby rozgniatał orzechy, lecz tego wieczoru Piotr, zamiast się
śmiać bez przerwy, rumienił się i usiłował to ukryć naumyślnie zrzucając serwetkę, aby
się po nią schylać pod stół i odzyskać tam normalny kolor cery, wyczołgiwał się jednak
stamtąd jeszcze czerwieńszy, a ojciec unosił brwi - i wesoło, bez pośpiechu, z
charakterystyczną dla siebie równowagą, celebrował obrządek obiadu, z powagą
popijając wino z niskiego złotego pucharu. Pułkownik Rozen w dalszym ciągu żartował.
Panna Sheldon, która nie znała rosyjskiego, siedziała milcząc i sztywno wypinając pierś;
a kiedy Piotr garbił się, szturchała go silnie pod łopatki. Na deser podano mrożony krem
pistacjowy, którego nie znosił.
Po kolacji ojciec wraz z pułkownikiem przeszli do gabinetu. Piotr wyglądał tak
dziwnie, że ojciec spytał go: - O co chodzi? Dlaczego jesteś taki nadąsany?
I zaiste cudem Piotr zdobył się na wyraźną odpowiedź: - Nie, wcale nie jestem
nadąsany.
Panna Sheldon zaprowadziła go do sypialni. Gdy tylko zgasło światło, wtulił twarz
w poduszkę. Oniegin zrzucał swój płaszcz, Leński padał na deski jak czarny worek.
Można było dostrzec ostrze épée wychodzące po drugiej stronie szyi Włocha. Mascafa
lubił opowiadać o rencontre, która przydarzyła mu się w młodości; parę centymetrów
niżej - a wątroba zostałaby przebita. Zadania na jutro Piotr nie odrobił, ciemność w
sypialni jest całkowita, a jutro musi wcześnie wstać, bardzo wcześnie, lepiej więc nie
zamykać oczu, bo zaśpię - z pewnością ten pojedynek zaplanowano na jutro. Och, nie
pójdę do szkoły, nie pójdę; powiem, że boli mnie gardło. Mama wróci dopiero na Boże
Narodzenie. Mentona, niebieskie pocztówki. Muszę umieścić ostatnią z nich w moim
albumie. Jeden róg już jest wypełniony, następny...
Piotr zbudził się jak zwykle około ósmej, jak zwykle usłyszał dźwięczny odgłos; to
palacz otwiera zasuwę. Z wilgotnymi włosami po pospiesznej kąpieli, Piotr zszedł na dół,
gdzie natknął się na ojca boksującego się z Mascarą, jakby to był zwyczajny dzień.
- Boli cię gardło? - spytał ojciec, powtarzając za Piotrem.
- Tak, drapie mnie - rzekł Piotr cichym głosem.
- No, naprawdę?
Piotr czuł, że dalsze usprawiedliwianie się byłoby niebezpieczne; tama była gotowa
pęknąć, dając upust haniebnemu potokowi. W milczeniu odwrócił się i oto już siedział w
limuzynie z tornistrem na kolanach. Zbierało mu się na mdłości. Wszystko było straszne i
nie do naprawienia.
W jakiś sposób udało mu się spóźnić na pierwszą lekcję; przed dłuższy czas stał z
podniesioną ręką za oszklonymi drzwiami swej klasy, lecz nie pozwolono mu wejść, więc
błąkał się po korytarzu, po czym usiadł na parapecie okiennym z niejasnym zamiarem
odrobienia swych zadań, lecz nie doszedł dalej niż do:

... koniczyną i czepną lebiodą

ale zamiast tego wyobrażał sobie po raz tysięczny, jak to się dokona - we mgle mroźnego
ranka. W jaki sposób odgadnąć uzgodniony termin? Jak dowiedzieć się szczegółów?
Gdyby był w ostatniej klasie - nie, choćby w przedostatniej - zaproponowałby: „Pozwól
mi zająć twoje miejsce”.
W końcu zadzwonił dzwonek. Hałaśliwy tłum wypełnił salę rekreacyjną. Nad
uchem usłyszał głos Dymitra Korffa:
- No co, zadowolony jesteś? Zadowolony?
Piotr spojrzał na niego z tępym zakłopotaniem.
- Andriej ma na dole gazetę - powiedział podekscytowany Dymitr. - Chodź, mamy
czas, sam zobaczysz - no, co jest? Na twoim miejscu...
W westybulu, na stołku, siedział Andriej, stary portier, i czytał. Podniósł oczy i
uśmiechnął się.
- Tu jest wszystko, wszyściuteńko opisane - rzekł Dymitr.
Piotr wziął do ręki gazetę i odczytał przez drżącą mgłę łez: „Wczoraj wczesnym
popołudniem na Wyspie Krestowskiej, G. D. Szyszkow i książę A. S. Tumański stoczyli
pojedynek, którego wynik był na szczęście bezkrwawy. Książę Tumański, który pierwszy
wystrzelił, chybił, natomiast jego adwersarz wystrzelił w powietrze. Sekundantami byli...
I wówczas tama pękła. Portier i Dymitr Korff próbowali uspokoić Piotra, lecz ich
odepchnął, wstrząsany spazmami i kryjąc twarz nie mógł złapać tchu; nigdy dotąd nie
znał tego rodzaju łez, nie mówcie nikomu, proszę, po prostu niedobrze się czuję, boli
mnie - i znów gwałtowny atak płaczu.

Paryż, 1932
POWRÓT CZORBA

Kellerowie opuścili gmach opery o późnej porze. W tym spokojnym niemieckim


mieście, gdzie samo powietrze zdawało się prawie bez blasku i gdzie poprzeczne fale
lekko zniekształcały zwierciadlane odbicie katedry co najmniej od siedmiu wieków,
Wagnera grano powoli i rozkoszując się nim, tak by każdego nasycić muzyką. Po wyjściu
z opery Keller zabrał żonę do eleganckiego nocnego lokalu, słynnego ze swego białego
wina. Było już po pierwszej w nocy, kiedy ich auto, ekstrawagancko oświetlone od
wewnątrz, pędziło przez wymarłe ulice, by wysadzić ich przy żelaznej furtce małej, lecz
reprezentacyjnej willi. Keller, przysadkowaty stary Niemiec, bardzo podobny do dziadka
Paula Krugera, pierwszy wszedł na chodnik, który przecinały splecione cienie liści
drżących w szarym blasku ulicznych latarń. Przez chwilę przód jego wykrochmalonej
koszuli i koraliki dżetów zdobiących suknię żony zamigotały w świetle, gdy postawiła na
chodniku pulchną nogę, z trudem wydostając się z auta. Służąca wyszła im naprzeciw na
korytarz i poruszona jeszcze ostatnimi nowinami, oznajmiła im trwożnym szeptem, że
Czorb ich odwiedził. Pucołowata twarz Frau Keller, której niezmienna świeżość
potwierdzała jej pochodzenie z rosyjskiej klasy kupieckiej, zadrżała i poczerwieniała ze
wzruszenia.
- Czy powiedział, że ona jest chora?
Służąca zaczęła szeptać jeszcze szybciej. Keller gładził szczeciniaste siwe włosy
pulchną dłonią, a jego szeroka, pobrużdżona, cokolwiek małpia twarz o długiej górnej
wardze przybrała wyraz starczego zasępienia.
- Nie godzę się za żadną cenę na czekanie do jutra rana - wymamrotała Frau Keller
potrząsając głową i obracając się ciężko w miejscu, by uchwycić koniec woalki, która
osłaniała jej jasnokasztanową perukę. - Zaraz tam pojedziemy. Och, mój Boże, mój Boże!
Nic dziwnego, że nie otrzymywaliśmy listów od miesiąca.
Keller uderzeniem ręki otworzył szapoklak i oznajmił wyraźnym, lekko gardłowym
głosem po rosyjsku:
- Ten człowiek jest nienormalny. Jak śmie, jeśli ona jest chora, zabierać ją po raz
drugi do tego wstrętnego hotelu?
Oczywiście mylili się sądząc, że ich córka jest chora. Czorb powiedział tak służącej
jedynie dlatego, że łatwiej było to w ten sposób wyrazić. W rzeczywistości Czorb wrócił
samotnie z zagranicy i dopiero teraz uświadomił sobie, że czy mu się to podoba, czy nie,
będzie musiał wyjaśnić, w jaki sposób jego żona zginęła i dlaczego nic o tym nie napisał
do teściów. Wszystko to było bardzo trudne. Jak miał wytłumaczyć, że chciał sam
oddawać się swojemu bólowi, nie zabarwiając go żadnym obcym elementem i nie dzieląc
z nikim? Jej śmierć jawiła mu się jako niezwykle rzadkie zjawisko, prawie niespotykane;
wydawało się, że nie ma nic czystszego niż taka śmierć od prądu elektrycznego, tego
samego, co wpadając do szklanego pojemnika wypełnia go najczystszym i olśniewającym
blaskiem.
Od tego wiosennego ranka, kiedy na białej od pyłu drodze, oddalonej o kilkanaście
kilometrów od Nicei, śmiejąc się dotknęła drutu pod napięciem na powalonym przez
burzę słupie, cały świat Czorba przestał istnieć dla niego jako świat; natychmiast znikł, i
nawet martwe ciało, które zaniósł do najbliższej wioski, nagle wydało mu się czymś
obcym i zbędnym.
W Nicei, gdzie trzeba było ją pochować, niezbyt miły zagruźliczony duchowny na
próżno domagał się od niego szczegółów. Czorb odpowiadał jedynie nostalgicznym
uśmiechem. Przesiadywał przez cały dzień na kamienistej plaży, nabierając w dłonie
kolorowe kamyczki i przesiewając je z ręki do ręki; po czym nagle, nie czekając na
pogrzeb, wyjechał do Niemiec.
Mijał w odwrotnym porządku wszystkie te miejsca, które zwiedzali razem w czasie
podróży poślubnej. W Szwajcarii, gdzie spędzili zimę i gdzie teraz jabłonie już
przekwitały, nie rozpoznawał niczego poza hotelami. Jeśli chodzi o Schwarzwald, przez
który wędrowali ubiegłej jesieni, chłód wiosenny nie sparaliżował pamięci. I tak jak
próbował na południowej plaży odnaleźć ten osobliwy zaokrąglony czarny kamyk,
przecięty równym białym pasemkiem, który pokazała mu w przeddzień ich ostatniej
wędrówki, tak teraz starał się usilnie dostrzec wszystkie szczegóły przy drodze, które
wzbudzały jej okrzyki: osobliwy profil jakiejś skały, chatkę o dachu obramowanym
warstwą srebrnoszarego łupku, czarną jodłę i mały mostek nad białym potokiem, i
jeszcze coś, co można było uważać za zapowiedź przyszłego losu: promienistą pajęczynę
rozpiętą między dwoma drutami telegraficznymi, zroszonymi kropelkami mgły. Ona
towarzyszyła mu wszędzie, jej małe wysokie buciki stąpały szybko, a jej ręce były w
ustawicznym ruchu, by zerwać jakiś listek lub pogłaskać w przejściu ścianę skalną -
delikatne, rozradowane ręce, nie znające odpoczynku. Widział jej drobną twarzyczkę,
nakrapianą gęsto ciemnymi piegami, i szeroko otwarte oczy, których bladozielony odcień
przypominał barwę odłamków szkła wypłukanych przez morskie fale. Myślał, że jeśli
zdoła zgromadzić wszystkie drobne przedmioty, które razem oglądali - jeśli odtworzy w
ten sposób bliską przeszłość - jej obraz stanie się nieśmiertelny i na zawsze zajmie jej
miejsce. Noce jednak były nie do zniesienia. Noc przejmowała nieoczekiwaną grozą jej
irracjonalnej obecności. Podczas trzech tygodni swej wędrówki prawie w ogóle nie sypiał
- a teraz wysiadł oszołomiony zmęczeniem na tej samej stacji kolejowej, skąd ubiegłej
jesieni odjechali z tego spokojnego miasta, gdzie poznał ją i poślubił.
Było około ósmej wieczór. Poza domami czerń katedralnej wieży odcinała się
wyraźnie na tle złocistoczerwonej smugi zachodzącego słońca. Na placu przed stacją stał
rząd tych samych leciwych fiakrów. Ten sam gazeciarz wydawał te same stłumione
okrzyki. Ten sam czarny pudel o apatycznych oczach podnosił cienką tylną łapę przy
słupie ogłoszeniowym tuż pod afiszem teatralnym obwieszczającym czerwonymi literami
przedstawienie Parsifala.
Bagaż Czorba składał się z walizki i wielkiego brązowego kufra. Fiakier przewiózł
go przez miasto. Dorożkarz ospale manewrował lejcami, drugą ręką przytrzymując kufer.
Czorb przypomniał sobie, że ta, której imienia nigdy nie wymieniał, lubiła jeździć
dorożką.
W bocznej uliczce tuż za rogiem, obok miejskiej opery stał stary dwupiętrowy
hotel o podejrzanej renomie z pokojami do wynajęcia na tydzień lub na godziny. Czarna
farba łuszczyła się na nim, tworząc geograficzne zarysy; obszarpane koronkowe firanki
zasłaniały brudne okna, a niepozorne drzwi frontowe nigdy nie były zamykane na klucz.
Blady, lecz rozgarnięty służący zaprowadził Czorba krętym korytarzem cuchnącym
wilgocią i gotowaną kapustą do pokoju, który Czorb rozpoznał - po obrazku różowej
baigneuse w złoconej ramce nad łóżkiem - jako ten, w którym razem z żoną spędzili swą
pierwszą noc. Wszystko ją wówczas cieszyło - gruby mężczyzna bez marynarki
wymiotujący w przejściu i fakt, że na chybił trafił wybrali taki wstrętny hotel, a także
obecność uroczego jasnego włosa w umywalce; najbardziej jednak rozśmieszył ją sposób,
w jaki wymknęli się z jej domu. Natychmiast po przyjściu z kościoła do domu pobiegła do
swego pokoju, by się przebrać, gdy tymczasem na dole gromadzili się goście na kolację.
Jej ojciec w eleganckim fraku, z nikłym grymasem uśmiechu na małpiej twarzy,
poklepywał tego i owego mężczyznę po plecach częstując kieliszkiem wódki. Tymczasem
jej matka wprowadzała po dwoje swych najbliższych przyjaciół do przeznaczonej dla
młodej pary sypialni; lekko wzruszona i szepcąc coś pod nosem, wskazywała na
kolosalnych rozmiarów pierzynę, kwiaty pomarańczy, dwie pary nowiutkich pantofli -
wielkie w kratkę i czerwone małe z pomponami - ustawiła je na dywaniku przy łóżku, w
poprzek którego biegł gotyckimi literami napis: „Razem aż po grób”. Kiedy wszyscy
podchodzili po hors d'oeuvres - po krótkiej naradzie Czorb wraz z żoną uciekli tylnymi
drzwiami i dopiero następnego ranka, na pół godziny przed odejściem ekspresu, pojawili
się, by zabrać swój bagaż. Frau Keller płakała przez całą noc, jej mąż, który zawsze
patrzył na Czorba podejrzliwie (jako na wyzutego z mienia rosyjskiego emigranta i
littérateur), przeklinał wybór swej córki, koszt trunków i bezradność miejscowej policji.
Nieraz też, gdy młodzi już wyjechali, stary szedł, by przypatrzyć się hotelowi w zaułku za
gmachem opery, i odtąd ten czarny ślepawy dom stał się dla niego, niczym wspomnienie
zbrodni, przedmiotem odrazy i fascynacji.
Kiedy wniesiono kufer, Czorb wpatrywał się w różowy oleodruk. Gdy drzwi
zamknęły się, pochylił się nad kufrem i otworzył go. W jednym kącie pokoju, za
obluzowanym kawałkiem tapety szurała mysz, po czym pomknęła jak zabawka na
wrotkach. Czorb obrócił się gwałtownie na pięcie. Żarówka zwisająca z sufitu na sznurze
kołysała się lekko, kołysała, a cień sznura przecinał zieloną kanapę i urywał się na jej
krawędzi. To na tej kanapie spał w noc poślubną. Ona leżała na łóżku, skąd dochodził jej
regularny jak u dziecka oddech. Tej nocy pocałował ją tylko raz - w zagłębienie szyi - do
tego ograniczyły się ich pieszczoty.
Mysz znów poruszyła się. Jest pewien rodzaj cichych odgłosów bardziej
przerażających od huku armat. Czorb odszedł od kufra i przeszedł się parę razy. Ćma z
szelestem uderzyła w lampę, Czorb otworzył gwałtownie drzwi i wyszedł.
Schodząc na dół uświadomił sobie, jak bardzo jest wyczerpany, a gdy znalazł się w
zaułku, zamglony błękit majowej nocy oszołomił go. Zawróciwszy w kierunku bulwaru,
przyspieszył kroku. Plac. Kamienna statua Herzoga. Czarny masyw miejskiego parku.
Kwitły kasztany. Wówczas była jesień. Poszedł z nią na długi spacer, w przeddzień ich
ślubu. Jak przyjemna była wilgotna woń ziemi, lekko fiołkowa woń zwiędłych liści
zaścielających chodnik! W owe cudowne pochmurne dni niebo miało przyćmioną barwę
bieli, a mała kałuża odbijająca gałązkę pośrodku czarnej jezdni przypominała źle
wywołaną fotografię. Wille z szarego kamienia były poprzedzielane nieruchomym
listowiem żółknących drzew o soczystej barwie, a przed domem Kellerów liście
usychającej topoli nabrały odcienia przezroczystych winogron. Można też było dostrzec
parę brzóz poza kratą furtki, bluszcz gęsto oplatający niektóre z ich pni. Czorb
powiedział, że w Rosji bluszcz nigdy nie owija się wokół brzóz, a ona zauważyła, że
rudawe odcienie drobnego listowia przypominają plamy delikatnej rdzy pozostawione na
prasowanej bieliźnie. Dęby i kasztany rosły wzdłuż chodników, ich czarną korę
pokrywała aksamitna zielona pleśń; od czasu do czasu jakiś liść odrywał się, by ukosem
pofrunąć przez ulicę jak strzęp pakunkowego papieru. Usiłowała schwytać go w locie na
dziecięcą łopatkę znalezioną przy stosie różowych cegieł w miejscu, gdzie naprawiano
ulicę. Nie opodal komin używanego do robót drogowych furgonu wydzielał szarobłękitny
dym, który unosił się ukośnie i rozwiewał pośród gałęzi - a odpoczywający robotnik,
podparty pod bok, przyglądał się pannie, lekkiej jak suchy liść, tańczącej z łopatką w
uniesionej ręce. Podskakiwała i śmiała się. Czorb, lekko przygarbiony, szedł za nią i
zdawało mu się, że to samo szczęście wydzielało tę woń, woń zwiędłych liści.
Obecnie z trudem rozpoznawał tę ulicę zatłoczoną nocną obfitością kasztanowych
drzew. Latarnia uliczna świeciła przed frontem domu, ponad nią zwisała gałąź, a liście na
jej końcu, nasycone światłem, były niemal przezroczyste. Podszedł bliżej. Cień furtki
wraz z kompletnie zdeformowaną szachownicą kraty przesunął się z chodnika ku niemu,
by opleść mu stopy. Poza furtką i mglistym pasemkiem żwirowej ścieżki majaczył fronton
znajomego domu, ciemny, z wyjątkiem światła w jedynym otwartym oknie. W tej
bursztynowej szczelinie pokojówka rozkładając szeroko ręce rozścielała śnieżnobiałe
prześcieradło na łóżku. Czorb zawołał na nią głośno i zdecydowanie. Jedną ręką wciąż
jeszcze przytrzymywał furtkę, a dotknięcie jej zroszonego żelaza o dłoń było dla niego
wspomnieniem najbardziej ze wszystkich przejmującym.
Służąca już śpieszyła ku niemu. Jak to później opowiedziała Frau Keller, wpierw
uderzyło ją to, że Czorb stał nadal w milczeniu na chodniku, choć od razu otworzyła mu
furtkę.
- Nie miał na głowie kapelusza - opowiadała - a światło latarni oświetlało jego
spocone czoło, a włosy kleiły mu się do głowy i powiedziałam mu, że państwo są w
teatrze. Zapytałam go, dlaczego jest sam. Oczy mu błyszczały, ich spojrzenie
przestraszyło mnie. Wyglądał, jakby od dawna się nie golił. Powiedział cicho: „Powiedz
im, że ona jest chora”. Spytałam: „Gdzie się pan zatrzymał?” Odpowiedział: „Tam gdzie
dawniej”, po czym dodał: „To bez znaczenia. Przyjdę znów jutro rano”. Zaproponowałam,
żeby zaczekał - lecz nic na to nie odpowiedział i odszedł.
Tak więc Czorb powracał do samych źródeł swych wspomnień; dręcząca, choć
przyjemna próba dobiegała końca. Pozostało mu tylko spędzić jedną noc w ich
pierwszym małżeńskim pokoju. Jutro próba minie, a obraz żony utrwali się.
Lecz kiedy tak wlókł się do hotelu bulwarem, gdzie w błękitnym mroku majaczyły
mgliste sylwetki na wszystkich ławkach, Czorb nagle zrozumiał, że pomimo zmęczenia
nie będzie mógł spać samotnie w tym pokoju z gołą żarówką i wypełnionymi szeptem
kątami. Doszedł do placu i powlókł się główną ulicą - teraz wiedział, co powinien zrobić.
Poszukiwanie jednak zabrało mu sporo czasu. Było to spokojne i przyzwoite miasto, a
tajemniczy zaułek, gdzie można było kupić miłość, był nie znany Czorbowi. Dopiero po
godzinie beznadziejnej wędrówki, która przyprawiła go o szum w uszach i pieczenie stóp,
trafił do tamtego zaułka - gdzie natychmiast podszedł do pierwszej wabiącej go
dziewczyny.
- Na całą noc - wycedził Czorb przez zaciśnięte zęby.
Dziewczyna przechyliła głowę, pomachała torebką i odpowiedziała:
- Dwadzieścia pięć.
Skinął głową. Dopiero znacznie później, spojrzawszy na nią przelotnie, zauważył
obojętnie, że jest wcale ładna, choć bardzo zniszczona, i że ma jasne, krótko
przystrzyżone włosy.
Dziewczyna była już kilka razy przedtem w tym hotelu z innymi klientami, i
mizerny, o spiczastym nosie służący, który schodził na dół, mrugnął do niej przyjaźnie.
Gdy szli korytarzem, mogli usłyszeć spoza jednych drzwi skrzypienie łóżka, rytmiczne i
głośne, jakby ktoś piłował kłodę. O parę drzwi dalej to samo jednostajne skrzypienie
dolatywało z innego pokoju i gdy je mijali, dziewczyna obejrzała się na Czorba,
ogarniając go chłodnym i rozbawionym spojrzeniem.
W milczeniu wprowadził ją do pokoju i natychmiast, jakby bardzo pragnąc udać
się na spoczynek, zaczął odrywać kołnierzyk od spinki. Dziewczyna podeszła do niego:
- A co z małym prezentem dla mnie? - zapytała z uśmiechem na twarzy.
Sennie i z roztargnieniem Czorb przyjrzał się jej, z trudem pojmując, co ona ma na
myśli.
Otrzymawszy pieniądze, dziewczyna starannie ułożyła je w torebce, po czym
wydała lekkie westchnienie i znów otarła się o niego.
- Czy mam się rozebrać? - spytała potrząsając krótkimi włosami.
- Tak i połóż się do łóżka - wymamrotał Czorb. - Dam ci więcej pieniędzy rano.
Dziewczyna zaczęła szybko rozpinać guziki bluzki, patrząc na niego z ukosa, gdyż
zaniepokoiło ją jego roztargnienie i ponurość. Czorb zrzucił pośpiesznie i niedbale swe
ubranie i położył się do łóżka obracając się do ściany.
„Ten pewno będzie wydziwiał” - niejasno wysnuła wniosek dziewczyna. Powoli
poskładała halkę i ułożyła ją na krześle. Czorb już spał głęboko.
Dziewczyna spacerowała po pokoju. Zauważyła, że wieko kufra stojącego przy
oknie było lekko uniesione; przykucnęła i udało jej się zajrzeć przez szparę. Mrugając
oczyma i ostrożnie wyciągając nagie ramię wymacała kobiecą suknię, pończochę, strzępy
jedwabiu - to wszystko było upchnięte byle jak i wydzielało tak przyjemną woń, że zrobiło
jej się smutno.
Wkrótce wyprostowała się, ziewnęła, podrapała się po udzie i tak jak stała, naga, w
samych tylko pończochach, rozsunęła zasłony. Za nimi jedna kwatera okienna była
uchylona i można było przez nią dostrzec w aksamitnej przepaści róg gmachu opery,
czarne ramię kamiennego Orfeusza rysujące się na tle błękitnej nocy oraz rząd świateł
wzdłuż fasady ukośnie ginącej w mroku. Daleko w dole roiły się drobne ciemne postacie,
wynurzając się z oświetlonych drzwi na koliste obrzeża jasnych stopni tarasów, ku
którym podjeżdżały auta migocące światłami o błyszczących dachach. Dopiero gdy ludzie
rozeszli się, a światła pogasły, dziewczyna zaciągnęła znów story. Zgasiła światło i
wyciągnęła się na łóżku obok Czorba. Tuż przed zaśnięciem zdała sobie sprawę, że już
kilka razy była w tym pokoju; zapamiętała różowy obraz na ścianie.
Jej sen nie trwał dłużej niż godzinę, gdy obudziło ją przerażające przenikliwe
wycie.
To Czorb tak krzyczał. Obudził się wkrótce po północy, odwrócił się na bok i ujrzał
swą żonę leżącą obok siebie. Krzyknął przeraźliwie głosem dobywającym się jakby
wprost, z trzewi. Białe widmo kobiety wyskoczyło z łóżka. Kiedy drżąca dziewczyna
włączyła światło, Czorb siedział wśród zmiętej pościeli, plecami do ściany. Spoza
rozczapierzonych palców spoglądało jego oko gorejące szaleńczym płomieniem. Potem
powoli odsłonił całą twarz, powoli rozpoznawał dziewczynę. Szybko wkładała halkę,
mamrocząc coś z przerażeniem.
A Czorb wydał westchnienie ulgi zdawszy sobie sprawę, że próba minęła.
Przeszedł na zieloną kanapę, usiadł tam i obejmując z bezmyślnym uśmiechem swe
owłosione golenie przyglądał się ulicznicy. Ten uśmiech wzmógł jej przerażenie,
odwróciła się i zapiąwszy ostatnią haftkę, zasznurowała buciki i zajęła się nakładaniem
kapelusza.
W tej chwili z korytarza dobiegły czyjeś glosy i kroki.
Można było usłyszeć posępny głos służącego powtarzającego:
- Niech pan posłucha, jest z nim jakaś kobieta.
A poirytowany gardłowy głos powtarzał wciąż z naciskiem:
- Ależ mówię panu, że to moja córka.
Kroki zatrzymały się przy drzwiach, potem rozległo się pukanie.
Dziewczyna porwała ze stołu torebkę i gwałtownie otworzyła drzwi. Przed nią stał
zdumiony starszy pan w cylindrze bez połysku, perłowa spinka błyszczała na jego
wykrochmalonej koszuli. Spoza jego ramienia wyglądała zalana łzami twarz tęgiej
kobiety, o włosach osłoniętych woalką Poza nimi zaś ukazała się drobna, o
wytrzeszczonych oczach twarz służącego stojącego na palcach i wypraszającego ją gestem
z pokoju. Dziewczyna zrozumiała jego znaki i wymknęła się na korytarz. Wyminęła
starszego człowieka, który zwrócił w jej kierunku zdumioną twarz, po czym przestąpił
próg pokoju wraz ze swą towarzyszką. Drzwi zamknęły się. Dziewczyna i służący
pozostali na korytarzu. Wymienili między sobą przerażone spojrzenia i pochylili głowy
nasłuchując. W pokoju panowało milczenie. Wydawało się niewiarygodne, że wewnątrz
znajdują się trzy osoby. Nie dochodził stamtąd nawet najcichszy odgłos.
- Nic nie mówią - szepnął służący przykładając palec do ust.

Berlin, 1925
PASAŻER

- Tak, życie jest bardziej utalentowane od nas - westchnął pisarz, stukając


tekturowym ustnikiem rosyjskiego papierosa o wieczko papierośnicy. - Jakież to wątki
Życie czasami wymyśla! Jak możemy współzawodniczyć z tym bóstwem? Jego dzieła są
nieprzetłumaczalne, nie do opisania.
- Prawo autorskie... - zasugerował krytyk uśmiechając się; był to skromny
krótkowzroczny mężczyzna o długich ruchliwych palcach.
- Naszą ostatnią deską ratunku jest więc oszustwo - ciągnął pisarz, wrzucając w
roztargnieniu zapałkę do opróżnionego z wina kieliszka krytyka. - Jedyne, co nam
pozostaje, to traktować jego dzieła tak, jak producent filmowy adaptuje słynną powieść.
Producent nie może dopuścić do tego, aby pokojówki nudziły się w sobotnie wieczory,
dlatego zmienia powieść nie do poznania, tnie ją na kawałki, wywraca na opak, usuwa
setki epizodów, wprowadza nowe postacie i zdarzenia, które sam wymyślił - wszystko
jedynie w tym celu, by otrzymać gładko toczący się, interesujący film, karzący cnotę na
początku, a występek na końcu, film całkowicie mieszczący się w ramach swej konwencji,
który zmierza do nieoczekiwanego, a jednak wszystko rozstrzygającego zakończenia. Tak,
właśnie my, pisarze, zmieniamy wątki Życia, aby je dopasować do naszych zamiarów,
pewnego rodzaju artystycznej zwięzłości, konwencjonalnej harmonii. Przyprawiamy
nasze nijakie plagiaty za pomocą nam tylko znanych sztuczek. Uważamy, że widowisko
Życia jest zbyt rozległe, zbyt niejednolite, a jego geniuszowi brak idei ładu. By zadowolić
naszych czytelników, wycinamy z powikłanych powieści Życia nasze składane błahe
opowiastki na użytek dziatwy szkolnej. Niech mi pan w związku z tym pozwoli podzielić
się następującym przeżyciem.
Pewnego razu jechałem slipingiem w ekspresie. Lubię mieszkać w ruchomych
kwaterach - lubię chłodną pościel, powolne przesuwanie się świateł na stacjach, świateł
migających za czarnymi oknami. Przypominam sobie, jak ucieszyłem się, że nikt nie śpi
nade mną. Rozebrałem się, położyłem na wznak, z rękami pod głową, a lekkość kusego
przydziałowego koca była czymś rozkosznym w porównaniu z ciężkością pierzyn w
hotelu. Pogrążyłem się w rozmyślaniach - miałem wówczas zamiar napisać opowiadanie
o życiu sprzątaczek kolejowych - po czym zgasiłem światło i wkrótce zasnąłem. A teraz
niech pan mi pozwoli użyć fortelu, który częstokroć stosuje się w opowiadaniach,
podobnych pozornie do mojej historii. Oto stary, dobrze znany chwyt: „W środku nocy
nagle obudziłem się”. Dalszy ciąg nie jest tak stereotypowy. Obudziłem się i zobaczyłem
czyjąś stopę.
- Przepraszam, co takiego? - przerwał skromny krytyk, pochylając się do przodu i
unosząc palec.
- Zobaczyłem stopę - powtórzył pisarz. - Przedział był teraz jasno oświetlony.
Pociąg stał na stacji. Była to męska stopa, niezwykle duża w grubej skarpetce, w której
siny paznokieć dużego palca wywiercił dziurę. Stopa opierała się na stopniu drabinki,
blisko mojej twarzy, a jej właściciel, zasłonięty przez krawędź górnej koi, tworzącej nade
mną daszek, z ogromnym wysiłkiem wdrapywał się właśnie na swoje posłanie. Miałem
mnóstwo czasu na kontemplację tej stopy w popielatej skarpetce w czarną kratę oraz
części nogi, fioletowej podwiązki z boku masywnej łydki i drobnych włosów
nieprzyjemnie wystających z siatkowych długich kalesonów. W całości była to najbardziej
odstręczająca kończyna, jaką kiedykolwiek widziałem. Gdy patrzyłem, noga naprężyła
się, potężny duży palec u nogi poruszył się kilka razy, aż na koniec cała kończyna cofnęła
się gwałtownie i zniknęła sprzed moich oczu. Z góry dochodziły jeszcze pochrząkiwania i
sapanie, które nasuwały myśl, że mężczyzna przygotowuje się do spania. Światło zgasło,
w chwilę potem pociąg ruszył.
Nie wiem, jak to panu wytłumaczyć, lecz noga ta przeraźliwie mnie zdeprymowała
- niczym jakiś sprężysty wielobarwny gad. Niepokoiło mnie, że znałem tylko tę
odstręczającą nogę. Postaci ani twarzy pasażera nie widziałem. Wydawało mi się, że jego
miejsce do leżenia, tworzące niski i ciemny sufit nade mną, obsunęło się jeszcze niżej;
czułem prawie jego ciężar. Choćbym starał się, nie wiem jak usilnie, nie mogłem
wyobrazić sobie mego współtowarzysza - mogłem tylko przywołać na pamięć ten
rzucający się w oczy paznokieć u nogi, rozsiewający wokół przez dziurę w wełnianej
skarpetce błękitny blask masy perłowej. W ogóle może się wydawać dziwne, że moją
uwagę zaprzątają takie drobiazgi, ale, z drugiej strony, czyż każdy pisarz nie jest właśnie
osobą troszczącą się o drobiazgi? W każdym razie nie mogłem zasnąć. Nasłuchiwałem,
czy mój nieznany towarzysz nie zacznie chrapać. Najwyraźniej nie chrapał, tylko jęczał.
Jak wiadomo, nocny stukot kół pociągu przyczynia się do powstawania halucynacji
słuchowych. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że z góry dochodzą niezwykłe
odgłosy. Wsparłem się na łokciu. Odgłosy stały się jeszcze wyraźniejsze. Mężczyzna na
górze płakał.
- Co takiego? - przerwał krytyk. - Płakał? Rozumiem. Przepraszam, nie całkiem
dosłyszałem, co pan mówi. - I znów, opuściwszy dłonie na kolana i przechyliwszy głowę,
zaczął przysłuchiwać się opowieści narratora.
- Tak, mężczyzna płakał, a jego szloch był wstrząsający. Dławił się łzami,
hałaśliwie nabierał powietrza, jakby jednym haustem wychylał pełną kwartę wody, po
czym następowały szybkie wybuchy płaczu przy zamkniętych ustach - straszliwa parodia
rechotu - i znów wciągał powietrze, i wydychał je pośród krótkich spazmów łkania - teraz
już z otwartymi ustami - jak można było sądzić po odgłosach: „och, och”. Wszystko to
rozgrywało się przy stukocie kół, które w ten sposób tworzyły jakby ruchome schody, po
których łkania wstępowały i schodziły w dół. Leżałem bez ruchu nasłuchując i czując
zarazem, że moja twarz musi w ciemnościach wyglądać idiotycznie, gdyż przysłuchiwanie
się, gdy ktoś obcy płacze, jest zawsze żenujące. Rozumie pan, byłem z nim beznadziejnie
związany tym, że mieliśmy miejsca w tym samym przedziale, w tym samym obojętnie
pędzącym pociągu. A on nie przestawał płakać; te okropne namiętne łkania towarzyszyły
mi bez przerwy; my obydwaj - ja, słuchający w dole, i on, płaczący na górze - pędziliśmy
obok siebie w niezmierzoną dal nocy, z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na
godzinę, i tylko katastrofa kolejowa mogłaby rozerwać nasz przygodny związek.
W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że płacz ustał, ale zanim zdążyłem zapaść w
sen, jego szloch znów przybrał na sile i wydawało mi się, że słyszę jakieś niezrozumiałe
słowa, które wypowiadał grobowym głosem, dobywającym się pośród konwulsyjnych
westchnień z głębi jego trzewi. Znów zamilkł, trochę tylko posapywał, a ja leżąc z
zamkniętymi oczami wyobrażałem sobie jego obrzydliwą stopę w kraciastej skarpetce. W
końcu udało mi się jakoś zasnąć, a o wpół do szóstej konduktor szarpnął drzwiami i
obudził mnie. Usiadłem, stuknąwszy głową o górne posłanie - i ubrałem się pospiesznie.
Zanim wyszedłem ze swym bagażem na korytarz, odwróciłem się, by spojrzeć w górę,
lecz mężczyzna leżał tyłem, z głową przykrytą kocem. Na korytarzu było jasno, słońce
dopiero co wzeszło, świeży niebieskawy cień pociągu przesuwał się po trawie i krzewach,
wijąc się omiatał zbocza, falował po pniach błyszczących brzóz - a podłużny mały staw
lśniący oślepiająco pośrodku pola zwężał się, zbiegał w srebrzystą strugę - z gwałtownym
szczękiem minął domek; koniec drogi śmignął pod szlabanem i znów szpaler brzóz
oszołomił mnie błyszczącą nakrapianą słońcem palisadą.
W korytarzu prócz mnie znajdowały się jedynie dwie kobiety o sennych, niedbale
umalowanych twarzach i drobny stary mężczyzna w zamszowych rękawiczkach i
sportowej czapce. Nie znoszę wczesnego wstawania: najpiękniejszy na świecie świt nie
może mi wynagrodzić straconych godzin rozkosznego snu nad ranem, dlatego też
ograniczyłem się do ponurego skinienia głową, gdy starszy pan zapytał mnie, czy też
wysiadam w... - tu wymienił nazwę dużego miasta, do którego mieliśmy przybyć za
dziesięć lub piętnaście minut.
Brzozy rozpierzchły się nagle, z pół tuzina małych domków rozsypało się po
wzgórzu, niektóre z nich omal nie zostały przejechane w pośpiechu przez pociąg; potem
połyskując szybami mignęła duża sinoczerwona fabryka, reklama czekolady powitała nas
z dziesięciometrowego plakatu, pojawiły się kominy następnej fabryki błyskającej
szkłem; krótko mówiąc, nastąpiło to co zwykle, gdy zbliżamy się do dużego miasta. Lecz
nagle, ku naszemu zdumieniu, pociąg konwulsyjnie zahamował i zatrzymał się na
opustoszałej stacyjce, na której ekspres nie ma najmniejszego powodu się zatrzymywać.
Zdziwiłem się też, że na peronie stoi kilku policjantów. Odsunąłem szybę i wychyliłem
się.
- Proszę zamknąć okno - odezwał się uprzejmie jeden z mężczyzn. Pasażerowie na
korytarzu zaczęli okazywać pewne poruszenie. Gdy konduktor przechodził, zatrzymałem
go zapytując, co się stało.
- W tym pociągu znajduje się przestępca - odpowiedział i wyjaśnił pokrótce, że w
mieście, w którym zatrzymaliśmy się w środku nocy, popełniono poprzedniego dnia
morderstwo; zdradzony mąż zastrzelił swą żonę i jej kochanka. Kobiety wykrzyknęły z
przerażeniem „ach!”, starszy pan pokiwał głową. Na korytarz weszło dwóch policjantów i
pulchny detektyw o różowych policzkach, w meloniku na głowie, wyglądający na
bukmachera. Kazano mi wrócić do przedziału. Policjanci zostali na korytarzu, a detektyw
wchodził kolejno do przedziałów. Pokazałem mu swój paszport. Jego rudobrązowe oczy
prześlizgnęły się po mojej twarzy; oddał mi paszport. Staliśmy tak, on i ja, w tym wąskim
przedziale, gdzie na górnym posłaniu spała spowita ciemnym kokonem postać.
- Pan może wyjść - rzekł detektyw i wyciągnął rękę ku ciemności w górze. - Proszę
o dokumenty. - Owinięty kocem mężczyzna w dalszym ciągu chrapał w najlepsze. Gdy
stojąc w drzwiach ociągałem się z wyjściem, wciąż słyszałem jego chrapanie; wydawało
mi się, że odróżniam świszczące echa jego nocnego płaczu.
- Proszę się zbudzić - rzekł detektyw podnosząc głos i gestem zawodowca
odgarniając róg koca na karku śpiącego. Pasażer poruszył się, lecz w dalszym ciągu
chrapał. Detektyw potrząsnął nim za ramię. Było to wstrętne. Odwróciłem się i patrzyłem
w okno po przeciwnej stronie korytarza, lecz w rzeczywistości nie widziałem go, gdyż
nasłuchiwałem z przejęciem, co się dzieje w przedziale.
- I proszę sobie wyobrazić, że nie usłyszałem nic, absolutnie nic nadzwyczajnego.
Mężczyzna leżący na górnym posłaniu wymamrotał coś sennie, detektyw zapytał go o
paszport, podziękował mu, po czym oddalił się i wszedł do następnego przedziału. To
wszystko. Niech pan jednak pomyśli, jak dobrze ułożyłoby się - oczywiście z punktu
widzenia pisarza - gdyby płaczący pasażer o brzydkich stopach był mordercą, jak dobrze
wyjaśniłoby to jego płacz w nocy, jak dobrze wszystko pasowałoby do ram mej nocnej
podróży, do ram opowiadania. Okazało się jednak, że plan Autora, plan Życia, był w tym
przypadku, jak w wielu innych, stokroć lepszy.
Pisarz westchnął i zamilkł ssąc papierosa, który od dawna zgasł, a teraz był cały
pogryziony i wilgotny od śliny. Krytyk spoglądał na niego życzliwym wzrokiem.
- Niech pan przyzna - przemówił jeszcze raz pisarz - gdy wspomniałem o policji i o
nieprzewidzianym postoju, byłeś pewien, że mój płaczący pasażer był przestępcą?
- Znam pański styl - rzekł krytyk dotykając koniuszkami palców ramion swego
rozmówcy i cofając nagle rękę charakterystycznym dla siebie gestem. - Gdybyś pan pisał
nowelkę kryminalną, pańskim czarnym charakterem okazałby się nie człowiek, którego
nikt nie podejrzewa, lecz osoba, którą od samego początku opowiadania każdy uważa za
winną; w ten sposób wyprowadziłby pan w pole doświadczonego czytelnika,
przyzwyczajonego do rozwiązań, które nie są oczywiste. Wiem, że lubi pan wywoływać
wrażenie niespodzianki za pomocą najbardziej naturalnego rozwiązania, lecz niech pan
nie ufa zbyt własnej metodzie. Wiele jest w życiu rzeczy przypadkowych, ale też i
niezwykłych. Słowu dane jest wzniosłe prawo spiętrzania zbiegów okoliczności i
przekształcania transcendentalnych spraw w coś nieprzypadkowego. Z tego tu
wydarzenia, z tych igraszek losu mógł pan skomponować świetne opowiadanie, gdyby
pan uczynił swego towarzysza mordercą.
Pisarz westchnął ponownie.
- Tak, przyszło mi to na myśl. Mogłem dodać kilka szczegółów. Mogłem
wspomnieć o namiętnej miłości, jaką on żywił do swej żony. Można wymyślać do woli.
Trudność polega na tym, że jesteśmy pogrążeni w ciemności - może Życie miało na myśli
coś znacznie głębszego i subtelniejszego. Trudność polega na tym, że nie dowiedziałem
się i nigdy się nie dowiem, dlaczego ten pasażer płakał.
- Oręduję w sprawie Słowa - rzekł łagodnie krytyk. - Pan jako autor powieści,
wymyśliłby jakieś błyskotliwe rozwiązanie; człowiek, o którym pan opowiadał, być może
dlatego płakał, że zgubił portfel na stacji. Kiedyś znałem pewnego mężczyznę, o
żołnierskiej postawie, który płakał w głos, gdy bolały go zęby. Nie, dziękuję - proszę mi
nie dolewać. Już dosyć, naprawdę dosyć.

Berlin, 1927
BOŻE NARODZENIE

1.

Po przechadzce wśród ciemniejących o zmierzchu śniegów Slepcow wrócił ze wsi


do swego majątku i usiadł w kącie na wyściełanym pluszem krześle, którego, jeśli dobrze
pamiętał, nigdy dotąd nie używał. Tak bywa zwykle po jakimś wielkim nieszczęściu. To
nie twój brat, lecz przygodny znajomy, jakiś sąsiad ze wsi, na którego nigdy przedtem nie
zwróciłeś uwagi i z którym w normalnych okolicznościach zamieniasz zaledwie parę
słów, pociesza cię wówczas delikatnie i z rozwagą. To on podaje ci upuszczony na ziemię
kapelusz, kiedy ceremonia pogrzebowa dobiegnie końca, gdy chwiejesz się na nogach, a
zęby ci szczękają i łzy zalewają oczy. To samo odnosi .się też do przedmiotów. Każdy
pokój, nawet najprzytulniejszy i śmiesznie mały, w rzadko używanym skrzydle wiejskiej
rezydencji, ma taki nie zamieszkany kąt, i w nim właśnie siedział teraz Slepcow.
Przysypana grubą warstwą śniegu drewniana galeryjka, jakich wiele u nas w
północnej Rosji, łączyła skrzydło z głównym budynkiem, używanym tylko w lecie. Nie
było potrzeby teraz budzić i ogrzewać domu, gdyż właściciel przyjechał z Petersburga
zaledwie na parę dni i zamieszkał w bocznym skrzydle, gdzie rozpalenie ognia w białych
kaflowych piecach nie sprawiało najmniejszego kłopotu.
Właściciel siedział teraz w kącie na wyściełanym pluszem krześle, niczym w
poczekalni u lekarza. Pokój tonął w ciemnościach; gęsty błękitny mrok wczesnego
wieczoru przesączał się przez kryształowe pióra mrozu na szybach okiennych. Iwan,
spokojny, otyły lokaj - który ostatnio po zgoleniu wąsów stał się uderzająco podobny do
swego zmarłego ojca, również lokaja - wniósł wypucowaną, jasno świecącą lampę
naftową. Postawił ją na małym stoliku i bezszelestnie przykrył ją klatką - jedwabnym
różowym abażurem. Przez moment w przechylonym zwierciadle odbiło się jego
oświetlone ucho i krótko ostrzyżone siwe włosy. Drzwi cicho zaskrzypiały, kiedy
wychodził.
Slepcow uniósł spoczywającą na kolanie rękę i z wolna zaczął jej się przyglądać.
Odrobina wosku, krzepnąc, zastygła w cienkim fałdzie skóry między palcami.
Rozprostował palce i biała cienka łuska pękła.

2.

Następnego ranka, po nocy pełnej niedorzecznych i fragmentarycznych snów, nie


mających żadnego związku z jego cierpieniem, Slepcow wyszedł na chłodny ganek, a
podłoga pod jego stopą wesoło wystrzeliła niczym pistolet, natomiast odbicia
różnobarwnych szyb utworzyły tęczowe romby na białych prostych ławach pod oknem.
Drzwi frontowe z początku stawiały opór, potem otworzyły się z rozkosznym
skrzypieniem; poranił go oślepiający mroźny blask. Czerwonawy piasek, przezornie
rozsypany na oblodzonych stopniach ganku, przypominał cynamon, a grube mieniące się
zielenią i błękitem sople zwisały z okapów. Zaspy śnieżne, sięgające aż do okien oficyny,
trzymały w lodowatym uścisku przytulny drewniany budyneczek. Kremowobiałe kopce,
które w lecie były grządkami kwiatów, nieznacznie wystawały spod warstwy śniegu przed
gankiem, dalej zaś rozciągała się promieniująca przestrzeń parku, gdzie srebro okalało
każdą czarną gałąź, a jodły jakby kurczyły zielone łapy pod błyszczącym puszystym
brzemieniem.
Slepcow, idąc w wysokich filcowych butach i w półkożuszku z karakułowym
kołnierzem po prostej, jedynej odmiecionej tu ze śniegu ścieżce, wstępował w ten
olśniewający odległy krajobraz. Dziwił się, że jeszcze żyje, dostrzega blask śniegu i czuje,
jak przednie zęby bolą go z zimna. Zauważył nawet, że okryty śniegiem krzew
przypomina fontannę, a pies pozostawił na zboczu śnieżnej zaspy szafranowe ślady, które
przepaliły szreń. Nieco dalej spod śniegu wystawały filary mostka, i Slepcow zatrzymał
się. Z goryczą i gniewem strącił grubą puszystą warstwę śniegu z poręczy. Pamiętał
dobrze, jak ten mostek wyglądał w lecie. Tam oto idzie jego syn po śliskich zasłanych
baziami deskach, właśnie złapał zręcznie do siatki motyla, który usiadł na poręczy. Teraz
chłopiec dostrzega ojca. Utracony na zawsze uśmiech igra na jego twarzy pod
opuszczonym rondem pociemniałego od słońca słomianego kapelusza; jego ręka bawi się
łańcuszkiem przytroczonej do paska skórzanej portmonetki, jego kochane, gładkie,
opalone nogi w płóciennych spodenkach i mokrych sandałach są, jak zwykle, zawadiacko
szeroko rozstawione. Właśnie niedawno w Petersburgu, bredząc w malignie o szkole,
rowerze i jakimś wielkim orientalnym motylu, umarł, a Slepcow wczoraj sprowadził
trumnę - obciążoną jakby brzemieniem całego życia - na wieś, do rodzinnego grobowca w
pobliżu wiejskiej cerkwi.
Było tak cicho, jak to bywa w pogodny mroźny dzień. Unosząc wysoko stopy,
Slepcow zszedł ze ścieżki i błękitnymi dołkami znacząc swój ślad na śniegu - torował
sobie drogę pośród lśniących białością pni drzew do miejsca, gdzie park schodził ku
rzece. Daleko w dole bryły lodu migotały w pobliżu przerębli w gładkim bezmiarze bieli, a
na przeciwległym brzegu rzeki niezwykle proste słupy różowego dymu wznosiły się
ponad ośnieżonymi dachami chat zbudowanych z okrąglaków. Slepcow zdjął karakułową
czapkę i oparł się o pień drzewa. Gdzieś tam, w oddali, wieśniacy rąbali drzewo - każde
uderzenie dźwięcznie wzbijało się ku niebu, a poza lekką srebrzystą mgiełką drzew,
wysoko ponad niskimi chatami, słońce łagodnym blaskiem oświetlało cerkiewny krzyż.

3.

Po obiedzie pojechał tam starymi saniami z wysokim prostym oparciem.


Śledziona karego ogiera grała w mroźnym powietrzu, białe pióropusze niskich gałęzi
przesuwały się w górze, a koleiny na drodze lśniły srebrnym błękitem. Przybywszy na
miejsce, przesiedział blisko godzinę nad grobem, opierając ciężką dłoń w wełnianej
rękawicy na piekącej nawet przez włóczkę żelaznej balustradzie. Wrócił do domu z
lekkim uczuciem rozczarowania, jakby tam przy grobowcu był dalej od swego syna niż tu,
gdzie niezliczone letnie ślady jego chyżych sandałów przechowały się pod śniegiem.
Wieczorem, ulegając napadowi przygnębiającego smutku, kazał otworzyć główny
budynek. Kiedy drzwi rozwarły się z głośnym szlochem, a tchnienie dziwnego, nie
zimowego chłodu przeniknęło z akustycznej, okratowanej sieni, Slepcow wziął z rąk
stróża lampę z blaszanym lusterkiem i sam wszedł do domu. Parkiet skrzypiał
przerażająco pod jego stopami. Pokoje jeden po drugim wypełniały się żółtym światłem,
a meble w białych całunach wydawały się obce. Zamiast dźwięcznego żyrandola u sufitu
wisiał bezdźwięczny worek, a olbrzymi cień wolno wyciągającego jedno ramię Slepcowa
przesuwał się po ścianie i po szarych kwadratach zasłoniętych obrazów.
Wszedł do pokoju, który w lecie był pracownią syna. Postawił lampę na parapecie
okna i łamiąc sobie paznokcie otworzył składane okiennice, chociaż na zewnątrz
panowała kompletna ciemność. W błękitnej szybie ukazał się żółty płomień lekko
kopcącej lampy i mignęła przez chwilę jego szeroka brodata twarz.
Usiadł przy pustym biurku i spod zmarszczonych brwi z namysłem spoglądał
surowo na wyblakłą tapetę, pokrytą wieńcami niebieskawych różyczek, na wąską
biurową gablotkę z wysuwanymi szufladami, na kanapkę i fotele osłonięte pokrowcami.
Nagle, opuściwszy głowę na biurko, gwałtownie zaczął drżeć, namiętnie, hałaśliwie, i
przyciskając wpierw usta, potem mokry policzek do zimnego zakurzonego drewna,
uchwycił rękoma za przeciwległe rogi biurka.
W biurku znalazł zeszyt, deski prostownicze, zapas czarnych szpilek i puszkę po
angielskich herbatnikach zawierającą duży egzotyczny kokon, który kosztował trzy ruble.
W dotyku był jak papier i przypominał zwinięty brązowy liść. Jego syn podczas choroby
często wspominał o nim, żałując, że go zostawił. Pocieszała go jedynie myśl, że
poczwarka w środku na pewno zginęła. Slepcow znalazł też podartą siatkę: muślinową
torbę na składanym kabłąku (a muślin pachniał wciąż latem i nagrzaną słońcem trawą).
Pochylając się coraz niżej, podczas gdy płacz wstrząsał całym jego ciałem, zaczął
wyciągać po kolei oszklone szuflady gablotki. W przyćmionym świetle lampy równe rzędy
okazów połyskiwały jedwabiście pod szkłem. Tu, w tym pokoju, na tym samym biurku,
jego syn rozkładał skrzydła swych zdobyczy. Najpierw ostrożnie przybijał zabitego owada
szpilką do wybitego korkiem rowka deski, pomiędzy dwoma ruchomymi kawałkami
drewna, po czym przypinał najeżone szpilkami paski papieru do wilgotnych, jeszcze
miękkich skrzydeł. Dawno już wyschły od tego czasu i przeniesiono je do gabloty - te
efektowne pazie królowej, olśniewające modraszki i różne odmiany perłowców - niektóre
rozłożone na grzbiecie, by ukazać perłowy spód ich skrzydeł. Jego syn często wymawiał
ich łacińskie nazwy tonem triumfu lub pełnym lekceważenia łobuzerskim szeptem. I
ćmy, te ćmy, pierwszy zawisak topolowiec sprzed pięciu lat!
4.

Noc była księżycowa i szarobłękitna; lekkie obłoki, rozrzucone po niebie, trzymały


się z dala od delikatnego lodowatego księżyca. Drzewa, przywalone masą szarego szronu,
rzucały ciemne cienie na zaspy, które jarzyły się tu i ówdzie metalicznym połyskiem. W
wyściełanym pluszem i dobrze ogrzanym pokoju oficyny Iwan ustawił na stole w
glinianej donicy metrowej wysokości jodłę; właśnie na jej wierzchołku w kształcie krzyża
umieszczał świeczkę, kiedy Slepcow nadszedł z głównego budynku, zziębnięty, z
zaczerwienionymi oczami i ze śladami szarego popiołu na policzku, niosąc drewnianą
skrzynkę pod pachą. Ujrzawszy choinkę na stole zapytał z roztargnieniem:
- A to co?
- Wyjmując z jego rąk skrzynkę, Iwan odpowiedział cichym, stłumionym głosem:
- Jutro zaczynają się święta.
- Nie, zabierz to - zachmurzył się Slepcow. - Czy to możliwe, że to już Wilia? Jak
mogłem o tym zapomnieć?
Iwan łagodnie nalegał:
- Jest ładna i zielona. Niech postoi jakiś czas.
- Zabierz ją - powtórzył Slepcow i pochylił się nad przyniesioną skrzynką.
Zgromadził w niej to, co należało niegdyś do jego syna: zwijaną siatkę na motyle, puszkę
po herbatnikach z gruszkowatym kokonem, deskę prostowniczą, szpilki w emaliowanym
pudełku i błękitny zeszyt. Połowa pierwszej stronicy była wydarta, a resztę pokrywał
urywek francuskiego dyktanda. Potem następowały codzienne zapiski, nazwy
schwytanych motyli i inne notatki.
„Poszedłem przez trzęsawisko do Borowiczy...”
„Padał deszcz. Grałem z ojcem w warcaby, a potem czytałem Fregatę Gonczarowa,
co za nudy!”
„Cudowny upalny dzień. Wieczorem jeździłem na rowerze. Wpadła mi do oka
mucha. Specjalnie przejechałem obok jej domu dwukrotnie, lecz jej nie widziałem”.
Slepcow uniósł głowę, jakby z trudem przełykając coś dużego i gorącego. O kim
pisał jego syn?
„Jechałem na rowerze jak co dzień - czytał dalej - nasze oczy prawie się spotkały.
Moje kochanie, najdroższa...”
- To nie do pomyślenia - wyszeptał Slepcow. - Nigdy się nie dowiem...
Znów się pochylił, chciwie odczytując dziecinne pismo, które ukośnie wznosiło się
ku górze i opadało na marginesie.
„Dzisiaj zobaczyłem nowy okaz rusałki żałobnika. To znak, że nadchodzi jesień.
Wieczorem padał deszcz. Chyba już odjechała i nawet nie poznaliśmy się. Żegnaj,
kochanie; tak mi smutno, tak bardzo smutno...”
- Nigdy mi nic nie mówił... - wspominał Slepcow pocierając dłonią czoło.
Na ostatniej stronie znajdował się rysunek piórkiem wyobrażający słonia od tyłu -
dwa masywne słupy nóg, koniuszki uszu i mały ogon.
Slepcow wstał. Potrząsnął głową powstrzymując jeszcze jeden spazm gwałtownego
szlochu.
- Nie-mogę-tego-dłużej-znieść - wykrztusił wśród jęków i powtórzył jeszcze
wolniej: - Nie-mogę-tego-dłużej-znieść... - Jutro Boże Narodzenie - przypomniał sobie
nagle - a ja umrę... Oczywiście. To jasne. Dzisiejszej nocy...
Wyjął chusteczkę i wytarł do sucha oczy, brodę i policzek. Czarne plamy rozmazały
się na chusteczce.
- ...Śmierć - wyszeptał cicho Slepcow, jakby kończąc długie zdanie.
Zegar tykał. Ornamenty mrozu pokryły błękitne szyby okien. Otwarty notes jaśniał
promiennie na stole, tuż obok światło przesączone przez muślinową siatkę na motyle
skupiało się w rogu otwartej puszki. Slepcow, zamknąwszy szczelnie oczy, doznał
przelotnego wrażenia, że życie ziemskie rozciąga się przed nim całkowicie obnażone i
zrozumiałe - przerażająco smutne, jałowe i upokarzająco bezcelowe, odarte z wszelkiej
cudowności...
Nagle rozległ się trzask - cichy odgłos jakby pękającego napiętego gumowego
paska. Slepcow otworzył oczy. Kokon w puszce po herbatnikach wydostał się spod
pokrywki i czarne pomarszczone stworzenie wielkości myszy zaczęło pełzać po ścianie
nad stołem. Zatrzymało się i uczepione powierzchni sześcioma kosmatymi nóżkami
zaczęło w szczególny sposób pulsować. Wyszło z poczwarki, ponieważ zrozpaczony
człowiek przyniósł puszkę do ciepłego pokoju, a ciepło przeniknęło przez jego napiętą,
jedwabistą, cienką jak liść powłokę; tak długo czekało na tę chwilę, tak wytrwale
gromadziło swe siły, a teraz, wyzwolone, powoli i wspaniale rozprostowywało się.
Stopniowo pomarszczone tkanki, aksamitne frędzle rozwijały się, wachlarzowato złożone
żyły powiększały się w miarę nabierania powietrza. Przeobraziło się niedostrzegalnie w
skrzydlaty twór, tak jak dojrzewająca twarz niedostrzegalnie pięknieje. A jego skrzydła,
wciąż słabe, wciąż wilgotne, rosły i rozwijały się, aż przybrały wyznaczone im przez Boga
rozmiary. I oto tam na ścianie, zamiast małej odrobiny życia, zamiast ciemnej myszy,
widniała wielka ćma Attacus, jak te, podobne do ptaków, co krążą wokół lamp w Indiach
o zmierzchu.
A potem owe mięsiste czarne skrzydła o lśniących oczkach i wygiętych
koniuszkach przysypanych purpurowym pyłkiem zaczerpnęły w pełni oddechu w porywie
tkliwego, przejmującego, prawie ludzkiego szczęścia.

Berlin, 1925
LEONARDO

Rzeczy wywołane w pamięci gromadzą się, zbiegają z różnych stron, a czyniąc to,
niektóre z nich muszą pokonać nie tylko odległość w przestrzeni, lecz również i w czasie.
Można więc zastanawiać się, z czym większy kłopot, z owym koczownikiem, z tamtą
młodą topolą rosnącą niegdyś w pobliżu i już dawno ściętą, czy z jakimś dowolnie
wybranym podwórzem, co wciąż istnieje, lecz znajduje się daleko stąd. Zdecydujcie,
proszę.
Oto wyłania się mała topola o owalnym kształcie, pocętkowana kwietniową
zielenią, i zajmuje należne sobie miejsce przy wysokim murze, przeniesionym w całości z
innego miasta. Naprzeciw muru wznosi się posępny i brudny dom czynszowy z nędznymi
małymi balkonikami, wyciągniętymi pod rząd jak szufladki. Inne szczegóły tej scenerii
walają się tu i tam po podwórzu: jedna beczka i jeszcze jedna beczka, delikatny liściasty
cień, jakiś tam pojemnik na śmiecie i kamienny krzyż oparty o mur. To tylko ogólny
szkic, który należałoby jeszcze uzupełnić wieloma szczegółami, a jednak dwaj żywi ludzie
- Gustaw i jego brat Antoni - wychodzą w tej chwili na mały balkon, gdy Romantowski,
nowy lokator, pcha przed sobą wózek załadowany walizką i stertą książek.
Widziane z podwórza, zwłaszcza w jasny dzień, pokoje tego domu wydają się
wypełnione gęstym mrokiem (noc jest zawsze z nami, w tym lub innym miejscu,
wewnątrz nas podczas jednej części doby, podczas drugiej - na zewnątrz). Romantowski
spojrzał na ciemne otwarte okna, na dwóch żabiookich mężczyzn patrzących nań z
balkonu, i zarzuciwszy na plecy walizkę, wykonał gwałtowny ruch do przodu - jakby go
ktoś uderzył w tył głowy - po czym wtoczył się do bramy. Pozostały w blasku słońca:
wózek z książkami, jedna beczka i druga beczka, migająca młoda topola i napis smołą na
ceglanym murze: GŁOSUJ NA... (reszta nieczytelna). Przypuszczalnie nabazgrali to obaj
bracia przed wyborami.
W ten oto sposób urządzimy świat: każdy będzie pracował w pocie czoła i każdy
naje się do syta. Będzie praca, będzie pełny brzuch, będzie czyste, ciepłe, słoneczne...
(Romantowski zajął pokój sąsiedni, o ścianach jeszcze bardziej odrapanych niż w
ich mieszkaniu. Znalazł tam pod łóżkiem małą gumową lalkę. Domyślił się, że ktoś tu
mieszkał z rodziną).
Chociaż świat ostatecznie i całkowicie nie zmienił się w spoistą materię i nadal
zachował różne rejony nieuchwytnej i boskiej natury, bracia żyli wygodnie i byli pełni
ufności. Starszy, Gustaw, pracował w firmie przewożącej meble; młodszy był chwilowo
bez pracy, lecz mimo to nie tracił ducha. Gustaw miał czerwoną cerę, szczeciniaste jasne
brwi i masywny jak szafa tors, zawsze opięty pulowerem z szorstkiej szarej wełny. Nosił
elastyczne gumki podtrzymujące rękawy koszuli przy zgięciach tłustych rąk, aby nie
plątały się w nadgarstkach i nie wyglądały niechlujnie. Twarz Antoniego była dziobata, a
ciemne przystrzyżone wąsy miały kształt trapezu, szczupłe i żylaste ciało przyoblekał
ciemnoczerwony sweter. Lecz kiedy obaj bracia opierali łokcie na balaskach balkonu,
zady ich były jednakowe, ogromne i triumfujące, a ich wydatne pośladki ciasno opięte
identycznym materiałem w kratę.
Powtórzmy: świat będzie pracować w pocie czoła i będzie syty. Leniuchom,
pasożytom i muzykom wstęp wzbroniony. Dopóki serce pompuje krew, trzeba żyć, do
diabła! Od dwóch lat Gustaw oszczędzał pieniądze, by poślubić Annę i kupić kredens
oraz dywan.
Anna przychodziła zwykle co drugi dzień wieczorem. Była to hoża dziewczyna o
pulchnych rękach, szerokim grzbiecie nosa usianym piegami, z sinymi cieniami pod
oczyma oraz rzadko rozstawionymi zębami, wśród których jednego brakowało. Razem z
braćmi popijała piwo. Miała zwyczaj zakładania rąk na karku, odsłaniając w ten sposób
lśniące wilgocią, rude kępki włosów pod pachami. Odrzuciwszy głowę do tyłu, otwierała
usta szeroko, tak że można było oglądać jej całe podniebienie i języczek krtani, który
przypominał kuper ugotowanego kurczaka. Anatomia jej uśmiechu bardzo podobała się
obu braciom. Chętnie też ją łaskotali.
Za dnia, kiedy brat pracował, Antoni przesiadywał w znajomej gospodzie lub
przechadzał się wśród mleczy po chłodnej, wciąż jaskrawo zielonej trawie wzdłuż
brzegów kanału, zawistnie obserwując tryskających zdrowiem hultajów ładujących
węgiel na barkę, lub gapił się bezmyślnie na pusty błękit nieba, który sprowadzał nań
senność. Lecz nagle w sprawnie funkcjonującym życiu obu braci coś się zacięło.
Od pierwszej chwili, gdy Romantowski pojawił się pchając wózek przez podwórze,
wzbudził w obu braciach mieszaninę irytacji i ciekawości. Ich niezawodny węch wyczuł -
to ktoś inny niż wszyscy. Na pierwszy rzut oka nikt by zapewne nie dostrzegł w nim
czegoś szczególnego. Lecz bracia dostrzegli. Na przykład chodził inaczej niż wszyscy, przy
każdym kroku unosił się w osobliwy sposób „chodząc z palców”, w pląsach i podskokach,
jakby sama czynność chodzenia dawała mu szansę ujrzenia czegoś niezwykłego nad
głowami tłumu. Był tak zwanym „drągalem”, bardzo chudym, z bladą twarzą, o
haczykowatym nosie i przerażająco niespokojnych oczach. Ze zbyt krótkich rękawów jego
dwurzędowej marynarki wystawały długie grabie rąk, irytująco i bezsensownie („tu cię
mamy, co teraz z tobą począć?”). Wychodził i powracał do domu o nieprzewidzianych
porach. Jednego z pierwszych poranków Antoni zobaczył go przy stoisku z książkami,
targował się, a może nawet coś kupił, gdyż handlarz uderzył zręcznie jednym
zakurzonym tomem o drugi, po czym wyniósł je na zaplecze stoiska. Bracia zauważyli też
i inne ekstrawagancje: światło u Romantowskiego świeci się niemal do świtu, a on sam
jest dziwnie nietowarzyski.
Rozlega się głos Antoniego:
- Ten dostojny dżentelmen chce nam zaimponować. Trzeba by mu się bliżej
przypatrzyć.
- Sprzedam mu fajkę - oznajmił Gustaw.
Pochodzenie tej fajki było niejasne. Kiedyś przyniosła ją Anna, lecz bracia
uznawali jedynie cygaretki. Była to kosztowna fajka, jeszcze nie opalona, z małą stalową
rurką w ustniku. Należał do niej też zamszowy futerał.
- Kto tam? Czego? - zapytał Romantowski przez drzwi.
- Sąsiedzi, sąsiedzi - odpowiedział Gustaw niskim głosem.
I sąsiedzi weszli, pożądliwie rozglądając się dookoła. Kawał kiełbasy leżał na stole
obok nieporządnego stosu książek, jedna z nich była otwarta na obrazku
przedstawiającym okręty o wielu masztach, nad którymi w jednym rogu unosiło się
dziecko z wydętymi policzkami..
- Poznajmy się - huknęli bracia. - Można by rzec, ludzie żyją obok siebie, a jakoś
nigdy się nie stykają.
Na blacie komody stał spirytusowy prymus, a obok leżała jedna pomarańcza.
- Bardzo mi przyjemnie - rzekł cicho Romantowski. Siedział na brzegu łóżka i
pochyliwszy głowę sznurował buty, aż żyła w kształcie litery V nabrzmiała mu na czole.
- Pan odpoczywał - zauważył Gustaw ze złowrogą uprzejmością. - Może
przychodzimy nie w porę?
Nowy lokator nic nie odrzekł, nagle wyprostował się, zwrócił ku oknu, uniósł palec
do góry i znieruchomiał.
Bracia spostrzegli: okno jak okno, w jego ramie chmura, wierzchołek topoli i
fragment ceglanego muru.
- Jak to, nic nie widzicie? - spytał Romantowski.
Obaj, w czerwonym i szarym swetrze, zbliżyli się do okna i nawet się wychylili,
stając się identycznymi bliźniakami. Niczego nie dostrzegli. I obaj poczuli nagle, że coś
jest nie w porządku, bardzo nie w porządku! Obrócili się, Romantowski stał obok
komody w dziwnej pozie.
- Musiałem się omylić - odrzekł, nie patrząc na nich. - Zdawało mi się, że właśnie
coś przeleciało. Widziałem raz spadający samolot.
- To się zdarza - przyznał Gustaw. Niech pan posłucha, wstąpiliśmy tu z pewnym
zamiarem. Czy nie chciałby pan jej kupić? Jest całkiem nowa i ma ładny futerał.
- Futerał? Doprawdy? Tylko że ja, wiecie, palę bardzo rzadko.
- No to będzie pan teraz częściej palił. Sprzedamy fajkę tanio. Trzy pięćdziesiąt.
- Trzy pięćdziesiąt, aha.
Obracał ją w palcach zagryzając dolną wargę i coś rozważając. W istocie jego
rozbiegany wzrok nie skupiał się na fajce, lecz błądził tu i tam.
Tymczasem bracia zaczęli pęcznieć, rosnąć, wypełnili sobą cały pokój, cały dom, aż
przerośli jego rozmiary. W porównaniu z nimi w tej chwili młoda topola wydawała się nie
większa od owych drzewek do zabawy z farbowanej waty, które tak się chwieją na
krągłych zielonych podstawkach. Domek dla lalek z zakurzonej tektury, z szybami z miki,
ledwie sięgał im do kolan. Gigantyczni, władczo cuchnący potem i piwem, o silnych
głosach i bezsensownej mowie, z fekaliami zamiast ludzkiego mózgu, bracia wzbudzali
dreszcze podłego lęku. Nie wiem, czemu występują przeciw mnie, błagam was, zostawcie
mnie w spokoju. Ja się was nie czepiam, więc wy nie czepiajcie się mnie; ustąpię wam,
tylko zostawcie mnie w spokoju.
- Dobrze, lecz nie mam drobnych - powiedział Romantowski cichym głosem. -
Chyba że wydacie mi sześć pięćdziesiąt...
Wydali i odeszli szczerząc zęby w uśmiechu. Gustaw zbadał dziesięciomarkowy
banknot pod światło i odłożył go do żelaznego pudełka.
Mimo to nie pozostawili swego sąsiada w spokoju. Doprowadzało ich do
szaleństwa to, że poznali się, a człowiek ten pozostaje tak samo niedostępny jak
poprzednio. Unikał spotkań z nimi; trzeba było czatować i zastawiać nań pułapki, by
spojrzeć choćby przelotnie w jego umykające oczy. Odkrywszy nocne życie lampy
Romantowskiego, Antoni nie mógł znieść tego dłużej. Zakradł się boso pod drzwi (spod
których wypełzała nić złotego światła) i zapukał.
Romantowski milczał.
Śpij, śpij - powiedział Antoni uderzając dłonią o drzwi.
Światło w milczeniu przezierało przez szczelinę w drzwiach, a gdy Antoni
potrząsnął klamką, złota nić pękła.
Odtąd bracia (zwłaszcza Antoni, gdyż był bez pracy) ustanowili wartę nad
bezsennością sąsiada. Wróg jednakże był przebiegły i miał wyostrzony słuch. Żeby nie
wiem jak spokojnie ktoś skradał się do drzwi, światło natychmiast gasło, jakby go tam
nigdy nie było i tylko jeśli ktoś czatował w zimnym korytarzu przez dłuższy czas,
wstrzymując oddech, mógł mieć nadzieję, że wrażliwy promień lampy powróci. Tak
omdlewając dochodzą do siebie żuki.
- Śledztwo okazało się bardzo męczące. W końcu braciom udało się przyłapać
sąsiada na schodach i osaczyć go.
- Przypuśćmy, że mam zwyczaj czytać w nocy. Cóż to was obchodzi? Dajcie mi
przejść, proszę.
Kiedy odwrócił się, Gustaw strącił mu żartem kapelusz z głowy. Romantowski
podniósł go bez słowa.
Po paru dniach, wybierając odpowiedni moment o zmroku - gdy Romantowski
wracał z ubikacji i nie zdążył dość szybko dopaść swoich drzwi, bracia znów go osaczyli.
Choć było ich tylko dwóch, udało im się utworzyć tłum. Zaprosili go do swego pokoju.
- Mamy piwo - rzekł Gustaw mrugając porozumiewawczo.
Próbował odmówić.
- Och, niech pan przyjdzie! - wykrzyknęli bracia, po czym chwycili go pod ręce i
zaciągnęli do pokoju (a czyniąc to wyczuli jego chudość - ta słabość, szczupłość poniżej
linii pleców stwarzała nieodpartą pokusę: ścisnąć go tak, żeby chrupnęło; ach, jak ciężko
się opanować, spróbujmy chociaż raz szturchnąć go, gdy idzie, lekko...)
- To boli - wykrzyknął Romantowski. Zostawcie mnie, muszę iść o własnych siłach.
Obiecane piwo, duże usta narzeczonej Gustawa, ciężki zaduch w pokoju. Bracia
usiłowali go upić. Bez kołnierzyka, z miedzianą spinką pod rzucającą się w oczy
bezbronną grdyką, o długiej bladej twarzy, z trzepocącymi rzęsami siedział w
skomplikowanej pozie, częściowo schylony, częściowo wychylony do przodu, a gdy
wstawał z krzesła, wydawało się, iż rozciąga się jak spirala. Jednakże bracia zmusili go do
zwinięcia się z powrotem i za ich namową Anna siadła mu na kolanach. Patrzył z ukosa
na wypukłe podbicie jej nogi, wtłoczone w ciasny but, lecz opanował w miarę możności
swój bezsensowny lęk, nie śmiąc uwolnić się od tej ociężałej rudowłosej istoty.
Był moment, gdy już im się wydawało, że gość mięknie, że jest „swój”.
Gustaw nawet rzekł:
- Widzisz, jaki byłeś głupi gardząc naszym towarzystwem. Obrażasz nas, że tak
milczysz. Co czytasz po nocach?
- Bardzo stare opowieści - odpowiedział Romantowski takim tonem, że bracia
poczuli się nagle bardzo znudzeni. Nuda ta była dławiąca i ponura, lecz alkohol
powstrzymał burzę, co już miała wybuchnąć, obciążył natomiast powieki sennością.
Anna ześlizgnęła się z kolan Romantowskiego i zahaczyła sennym biodrem o stół; puste
butelki zachwiały się jak kręgle, jedna z nich przewróciła się. Bracia pochylali się, kiwali i
ziewali, wciąż patrząc przez załzawione z senności oczy na swego gościa. A on, drżąc i
promieniejąc, stawał się coraz cieńszy i dłuższy, aż wreszcie zniknął.
Tak dłużej nie może być. On zatruwa życie porządnym ludziom. Jakże to - pewnie
wyprowadzi się z końcem miesiąca - nietknięty, nie uszkodzony, nigdy nie rozbity na
kawałki, dumnie kroczący. Mało tego że porusza się i oddycha inaczej niż inni, ale w
żaden sposób nie możemy określić tej różnicy, schwytać króliczka za koniuszek ucha i
wyciągnąć go. Nienawistne jest wszystko, co nie da się dotknąć, zmierzyć i policzyć.
Zaczęły się niewybredne prześladowania. W poniedziałek braciom udało się
posypać pościel Romantowskiego mąką ziemniaczaną, która podobno wywołuje
straszliwe swędzenie. We wtorek osaczyli go na rogu ulicy (niósł właśnie książki tuląc je
do piersi). Tak go tarmosili, że wszystkie wylądowały w kałuży, którą sobie upatrzyli w
tym celu. W środę posmarowali sedes klejem stolarskim. W czwartek wyobraźnia braci
wyczerpała się.
A on milczał i milczał. W piątek dogonił swym szybkim krokiem Antoniego przy
furtce na podwórze i wręczył mu ilustrowany tygodnik!
- Chcielibyście może oglądnąć?
Ta nieoczekiwana uprzejmość zdumiała braci i jeszcze bardziej ich rozwścieczyła.
Gustaw kazał swej narzeczonej podniecić Romantowskiego, żeby się było do czego
przyczepić. Należy wypuścić piłkę przed siebie, zanim się ją kopnie. Figlujące zwierzęta
też wolą ruchomy obiekt. I choć Anna oczywiście budziła najwyższą odrazę w
Romantowskim przez swoje brązowe jak pluskwy piegi rozsiane na mlecznej cerze,
bezmyślny wyraz jasnych oczu i małe wypukłości wilgotnych dziąseł między zębami,
uznał za stosowne nie okazywać swego wstrętu, bojąc się, by przez pogardliwe odtrącenie
Anny nie rozgniewać jej kochanka.
Ponieważ chodził i tak raz na tydzień do kina, zabrał ją w sobotę w nadziei, że na
tym się skończy. Niedostrzegalni, w dyskretnym dystansie, obaj bracia w nowych
czapkach i pomarańczowoczerwonych butach skradali się za tą parą, a na tych
podejrzanych ulicach, w zakurzonym mroku, były setki im podobnych, lecz tylko jeden
Romantowski.
W małym podłużnym budynku kina noc zaczynała już migotać, sztucznie
stworzona księżycowa noc, kiedy bracia, skradając się chyłkiem, siedli w ostatnim
rzędzie. Wyczuwali ukrytą, rozkosznie kuszącą obecność Romantowskiego gdzieś na
przodzie. W drodze do kina Annie nie udało się niczego wyciągnąć od swego niezbyt
miłego towarzysza. Nie rozumiała też, czego Gustaw właściwie chce od niego. Gdy tak
szli, sam widok jego szczupłej sylwetki i melancholijnego profilu wywoływał u niej chęć
ziewania. Lecz z chwilą gdy zaczął się film, zapomniała o nim, przyciskając nieczułe
ramię do niego. Na ekranie niedawno wprowadzonego kina dźwiękowego tubalnym
głosem rozmawiały ze sobą cienie. Baron pokosztował wina i odstawił ostrożnie kieliszek
- z hukiem armatniego wystrzału.
A potem detektywi śledzili barona. Któż rozpoznałby w nim arcyoszusta?
Polowano na niego gorliwie i namiętnie. Automobile przelatywały z hukiem pioruna. W
spelunce ludzie rzucali w siebie butelkami, krzesłami i stołami. Jakaś matka układała
czarujące dziecko do snu.
Gdy film się skończył, Romantowski potykając się podążył w chłodną ciemność za
Anną, która wykrzyknęła:
- Ach, jakie to było cudowne!
Odchrząknął i rzekł po chwili:
- Nie przesadzajmy.- W rzeczywistości to wszystko jest o wiele mniej ciekawe.
- Ty sam jesteś mało ciekawy. - Odparowała ze złością. I zaraz cicho zachichotała,
przypomniawszy sobie ładne dziecko.
Poza nimi, skradając się wciąż w tej samej odległości co poprzednio, szli obaj
bracia. Byli ponurzy. Wzbierała w nich mroczna energia! Ponuro odezwał się Antoni.
- Tego się nie robi: chodzić z cudzą dziewczyną.
- A zwłaszcza w sobotę wieczór - dodał Gustaw.
Jakiś przechodzień, zrównując się z nimi, spojrzawszy przypadkiem w ich twarze,
gwałtownie przyspieszył kroku.
Nocny wiatr przelatywał wzdłuż ogrodzeń szeleszcząc śmieciami. Była to ciemna i
opustoszała dzielnica Berlina. W dali, po lewej stronie drogi nad kanałem, mrugały
rozsiane światła. Na prawo rozciągała się pusta przestrzeń, do której obracało się
czarnymi plecami kilka ledwie majaczących domów. Po chwili bracia przyspieszyli kroku.
- Moja matka i siostra mieszkają na wsi - ciągnęła Anna przymilnym szeptem
rozchodzącym się pośród aksamitnej nocy. - Kiedy tylko wyjdę za mąż, odwiedzę je wraz
z mężem. Zeszłego lata moja siostra...
Romantowski nagle obejrzał się.
- ...wygrała fant na loterii - kontynuowała Anna, także oglądnąwszy się
machinalnie za siebie.
Gustaw zagwizdał głośno.
- Coś takiego, to oni! - wykrzyknęła Anna i radośnie zachichotała. - Ach, łobuzy!
- Dobry wieczór, dobry wieczór - wysapał Gustaw porywczo. - Cóż tu robisz, ośle, z
moją dziewczyną?
- Nic nie robię. Właśnie byliśmy...
- No, no - rzekł Antoni i cofnąwszy ramię z całej siły wyrżnął Romantowskiego
między żebra.
- Proszę, tylko nie z pięściami. Wiecie dobrze, że...
- Zostawcie go, chłopcy - rzekła Anna cicho chichocząc.
- Musimy dać mu nauczkę - powiedział Gustaw, podniecając się na myśl, że i on
pójdzie za przykładem brata i pomaca te chrząstki, ten chrzęszczący kręgosłup.
- A propos, pewnego dnia zdarzyła mi się zabawna historia - szybko wyrzucił z
siebie Romantowski, lecz Gustaw zaczął już wciskać i wpychać kłykcie swych wielkich
kułaków w bok ofiary, sprawiając jej wprost nieopisany ból. Cofając się, Romantowski
poślizgnął się i omal nie upadł; gdyby upadł, to koniec z nim.
- Puśćcie go - powiedziała Anna.
Romantowski odwrócił się i trzymając się za bok ruszył wzdłuż ciemnego
szeleszczącego ogrodzenia. Bracia podążyli za nim, prawie depcząc mu po piętach.
Gustaw mamrotał coś, żądny krwi. Lada moment to mruczenie mogło się przeobrazić w
skok na ofiarę.
Przed nim w dali jasno migocące światło obiecywało bezpieczeństwo i oświetloną
ulicę; i choć to, co widział, było przypuszczalnie pojedynczą latarnią, ta szczelina w
ciemności zdawała się wspaniałym świątecznym blaskiem, szczęśliwą strefą
promieniowania, pełną ocalonych ludzi. Wiedział, że jak zacznie biec, to koniec, gdyż nie
będzie mógł dotrzeć tam wystarczająco szybko. Powinien więc iść spokojnym, równym
krokiem, milcząc i starając się nie przyciskać ręki do rozpalonych żeber, a wtedy być
może pokona tę odległość.
Szedł więc naprzód swym zwykłym sprężystym krokiem, sprawiając wrażenie, iż
czyni to celowo, by naigrawać się z niezdolnych do lotu, i że za moment wzbije się w
powietrze. Wtem zabrzmiał głos Anny:
- Gustaw, odczep się od niego. Wiesz dobrze, że nie będziesz mógł się zatrzymać.
Przypomnij sobie, co zrobiłeś tamtemu murarzowi.
- Milcz, stara suko, nie pouczaj go, co ma robić (to głos Antoniego).
Wreszcie strefa światła, gdzie można było odróżnić liście kasztana i to, co
wyglądało jak słup ogłoszeniowy, a dalej, na lewo, most - to oczekiwane i upragnione
światło nie było znów tak bardzo odległe... Lecz wciąż nie należało biec. I choć
Romantowski wiedział, że popełnia fatalny błąd, nagle nie panując już nad sobą, uniósł
się na palcach i ze szlochem rzucił się do przodu.
Pędził, a pędząc zdawał się śmiać radośnie. Gustaw dogonił go w paru susach.
Obaj padli na ziemię, a wśród gwałtownego zgrzytu i chrzęstu rozległ się szczególny
odgłos - czegoś miękkiego i wilgotnego, jeden, potem drugi. Aż po samą rękojeść. A
wtedy Anna z kapeluszem w ręce rzuciła się pędem do ucieczki w ciemność.
Gustaw wstał. Romantowski leżał na ziemi i coś mamrotał po polsku. Nagle jego
głos zamilkł.
- A teraz wiejmy - rzekł Gustaw. - Dziabnąłem go.
- Wyjmij - doradził Antoni. - Wyjmij z niego.
- Zrobione - oznajmił Gustaw. - Boże, ale go dźgnąłem!
Szybko ruszyli naprzód, choć nie w kierunku światła, lecz na przełaj przez
pustkowie. Okrążywszy cmentarz, dobrnęli do bocznej uliczki, porozumieli się wzrokiem
i zaczęli iść normalnym krokiem.
Wróciwszy do domu, zwalili się spać. Antoni śnił, że siedzi na trawie obserwując
barkę płynącą po rzece. Gustawowi nic się nie śniło.
Następnego dnia wczesnym rankiem przyszli agenci policji; przeszukali pokój
zamordowanego i krótko indagowali Antoniego, który pojawił się w korytarzu. Gustaw
pozostał w łóżku, syty i senny, z twarzą koloru westfalskiej szynki, kontrastującą z
białymi kępkami brwi.
Wkrótce policjanci odeszli i Antoni powrócił. Był w niezwykle radosnym nastroju.
Dusił się wprost ze śmiechu zginając kolana i bezgłośnie uderzając pięścią w dłoń.
- A to ci heca! - wykrzyknął. - Czy wiesz, kim był ten facet? Leonardem!
W ich żargonie „leonardo” (od nazwiska malarza) oznaczało fałszerza pieniędzy. I
Antoni opowiedział, czego zdołał się dowiedzieć: facet należał do gangu i dopiero co
wyszedł z więzienia. Uprzednio, fałszował pieniądze; z pewnością jakiś wspólnik zadźgał
go nożem.
Gustaw też zadrżał z radości, ale potem wyraz jego twarzy zmienił się.
- Drań wepchnął nam swój towar - wykrzyknął Gustaw i nagle popędził do szafy,
gdzie trzymał pudełko z pieniędzmi:
- Nic nie szkodzi, puścimy to w obieg dalej - stwierdził Antoni. - Kto się na tym nie
zna, to się nie połapie.
- Tak, tak - lecz cóż to za drań! - powtarzał Gustaw.
Mój biedny Romantowski! Wyznaję, że też uwierzyłem, iż byłeś kimś naprawdę
niezwykłym, nadzwyczajnym poetą, którego nędza zmusiła do zamieszkania w tej
podejrzanej dzielnicy; wierzyłem na podstawie pewnych oznak, iż co noc pracując nad
linijką wiersza lub pielęgnując rodzącą się myśl, świętowałeś nieodparte zwycięstwo nad
braćmi. Mój biedny Romantowski! To wszystko przeminęło. Niestety, rzeczy które
zgromadziłem, oddalają się. Młoda topola zamazuje się i znika - by wrócić tam, skąd
przybyła. Ceglana ściana rozpuszcza się. Dom wciąga, jedne po drugich, swe małe
balkoniki, po czym obraca się i odpływa. Wszystko odpływa. Znika sens i harmonia.
Świat znów drażni mnie swą pstrokatą pustką.

Berlin, 1933
CIĘŻKI DYM

Gdy latarnie uliczne, pogrążone w mroku, rozbłysły niemal równocześnie wzdłuż


całej drogi aż do Bayerischer Platz, każdy przedmiot w nie oświetlonym pokoju przesunął
się nieco pod wpływem wnikających z zewnątrz promieni, które od razu odtworzyły wzór
koronkowej firanki na ścianie. On (młodzieniec o płaskiej piersi i długich nogach, w
pince-nez na nosie, lśniącym w tym półświetle) leżał na wznak od mniej więcej trzech
godzin, zrobiwszy tylko krótką przerwę na kolację, która przeszła w kojącym milczeniu,
gdyż po którejś z kolei kłótni ojciec i siostra czytali przy stole. Odurzony przygnębiającym
i długotrwałym, tak dobrze mu znanym uczuciem, leżał i patrzył mrużąc oczy, jak każda
linia, każda krawędź czy cień krawędzi przekształca się w horyzont morski lub skrawek
dalekiego lądu. Skoro tylko jego oko przywykło do mechanizmu tych metamorfoz,
zaczęły one następować samoczynnie (podobnie jak małe kamyczki ożywające
nadaremnie za plecami czarnoksiężnika) i teraz w tym lub innym miejscu tego
pokojowego kosmosu tworzyła się złudna perspektywa, odległy miraż zachwycający
przejrzystością rysunku i odosobnieniem; tafla wody i, powiedzmy, czarny pomost z
miniaturową sylwetką araukarii.
Chwilami urywki niewyraźnej lakonicznej rozmowy dolatywały do jego uszu z
sąsiedniego, przypominającego pieczarę salonu w jednej z tych mieszczańskich siedzib,
wynajmowanych w owym czasie przez rosyjskich emigrantów w Berlinie - salonu, który
od jego pokoju oddzielony był rozsuwanymi drzwiami; przez ich matowe faliste szkło
przebłyskiwała żółtym światłem wysoka lampa, poniżej zaś majaczyło, jakby odbite w
głębokiej wodzie, zamazane ciemne oparcie krzesła ustawionego w ten sposób, by
uniemożliwić niespodziewane rozsuwanie się skrzydeł drzwiowych. W tym to salonie
(być może na jakiejś oddalonej otomanie) siedziała siostra z chłopcem i, sądząc po
tajemniczych pauzach, kończących się pokasływaniem lub czułym pytającym śmiechem,
całowała się z nim. Dochodziły jeszcze odgłosy z ulicy; warkot samochodu zwijał się w
smukłą kolumnę zwieńczoną głowicą klaksonu rozbrzmiewającego na skrzyżowaniu, lub
na odwrót, klakson odzywał się naprzód i znów następowało narastające dudnienie, w
którym drżenie skrzydeł drzwiowych miało swój udział.
I tak jak lśnienie wody i jej pulsowanie przenika meduzę, tak to wszystko wnikało
w jego jestestwo, a poczucie płynności przeistaczało się niemal w jasnowidzenie. Gdy tak
leżał wyciągnięty na swym posłaniu, czuł, jak znosi go na bok przepływ cieni, a
równocześnie towarzyszył dalekim przechodniom i wyobrażał sobie powierzchnię
chodnika, jakby ją miał tuż przed oczyma (z męczącą dokładnością wzroku psa); to znów
rysunek nagich gałęzi na tle jeszcze barwnego nieba. Oglądał przeróżne wystawy: lalkę
woskową u fryzjera, dorównującą prawie królowej kier anatomiczną bujnością kształtów,
to znów wystawę u ramkarza z widoczkami fioletowych wrzosowisk i nieodzowną
Inconnue de la Seine, tak popularną w Reichu, umieszczoną pośród rozlicznych
portretów prezydenta Hindenburga, a następnie sklep z lampami, z których wszystkie
płoną, aż ma się ochotę zastanowić nad tym, która z nich jest zwykłą lampą, należącą do
wyposażenia samego sklepu.
Nagle, kiedy spoczywał w ciemnościach jak mumia, przyszło mu na myśl, że
sytuacja jest niezręczna - jego siostra może pomyśleć, że go nie ma w domu lub że
podsłuchuje. - Niewymownie trudno było mu się jednak poruszyć, gdyż forma jego
jestestwa zatraciła wszystkie wyróżniające cechy i określone granice. Na przykład, aleja
po drugiej stronie domu mogłaby być jego ramieniem, zaś podłużna chmura w kształcie
szkieletu, rozciągająca się w poprzek całego nieba, z chłodnymi gwiazdami na wschodzie,
mogłaby być jego kręgosłupem. Ani pręgowata ciemność w jego pokoju, ani szyba w
drzwiach salonu przekształcona w morze nocy lśniące złocistym falowaniem, nie
oferowały mu żadnego niezawodnego sposobu zmierzenia lub określenia samego siebie.
Sposób ten znalazł dopiero wtedy, gdy w przypływie energii czuły koniec jego języka,
wykonawszy nagły skręt w jamie ustnej (jakby próbując sprawdzić w półśnie, czy
wszystko jest w porządku), namacał i zaczął podważać drobinę miękkiej obcej substancji,
kawałek gotowanej wołowiny, silnie wbity między zęby; przy tej okazji zastanawiał się,
ileż to razy w ciągu dziewiętnastu lat swego życia zmieniał się ten niewidzialny, choć
wyczuwalny, garnitur zębów, do którego już język zdążył przywyknąć, dopóki nie
wypadła plomba, pozostawiając wielką czeluść, która niebawem miała się wypełnić.
Poruszył się nie tyle przynaglony bezwstydnie jednoznacznym milczeniem za
drzwiami, ile chęcią znalezienia jakiegoś cienkiego, ostrego narzędzia, by pomóc
samotnemu ślepemu szperaczowi. Przeciągnął się, uniósł głowę, zapalił lampę przy
kanapie, odzyskując w pełni swój cielesny kształt. Zobaczył siebie (pince-nez na nosie,
cienki ciemny wąsik, niezdrową skórę na czole) z tą najgłębszą odrazą, która zdawała się
coś obiecywać - ale co? Jaki kształt przybierze w końcu przygnębiająca siła, rozdzierająca
jego duszę? Gdzie zrodziło się to, co rośnie wciąż we mnie? Mój dzień był taki jak
zazwyczaj - uniwersytet, biblioteka miejska - lecz potem, gdy musiałem odbyć tę męczącą
marszrutę do Osipowowów na polecenie ojca - ujrzałem mokry dach jakiegoś szynku na
skraju nie zabudowanej przestrzeni i dym z komina, ogarniający ten dach, pełzający
nisko - senny, ciężki od wilgoci - przesycony nią i nie mający zamiaru oderwać się od tak
miłego sobie butwiejącego podłoża - i wtedy ogarnęło mnie owo wzruszenie, wtedy...
W świetle lampy na stole błyszczał zeszyt oprawiony w ceratę, a obok, na
poplamionym atramentem bibularzu, leżało ostrze brzytwy z otoczkami rdzy wokół
otworków. Lampa oświetlała również agrafkę. Otworzył ją i kierując się niepewnymi
wskazaniami języka, usunął czop mięsa i połknął go - było to lepsze od frykasów -
wówczas zadowolony język uspokoił się.
Nagle syrenia dłoń dotknęła falistej szyby drzwi od wewnątrz, skrzydła drzwi
rozwarły się gwałtownie. W drzwiach ukazała się kudłata głowa jego siostry.
- Grisza, kochanie - powiedziała - bądź aniołem i przynieś mi papierosy od ojca.
Nie odpowiedział, a błyszczące szparki jej oczu o puszystych rzęsach zwęziły się
(bardzo źle widziała bez swych rogowych okularów), próbując dostrzec, czy brat śpi.
- Przynieś mi je, Griszeńka - powtórzyła jeszcze bardziej błagalnym tonem. - Zrób
to, proszę. Nie chcę iść do niego po wczorajszym.
- A może i ja też nie chcę - odpowiedział.
- Pośpiesz się, pośpiesz - powiedziała błagalnie siostra - rusz się, Grisza, kochanie!
- Dobrze, przestań już - rzekł w końcu, a ona starannie zasuwając obie połówki
drzwi, rozpłynęła się w szybie.
Znów spojrzał na swą oświetloną lampą wyspę łudząc się nadzieją, że gdzieś
odłożył paczkę papierosów, którą pewnego wieczoru zostawił przypadkowo jeden z jego
przyjaciół. Błyszcząca agrafka zniknęła, a zeszyt leżał teraz inaczej i był półotwarty (jak
człowiek zmieniający pozycję we śnie). A może jest między książkami. W tej chwili
światło dotarło do grzbietów książek stojących na półkach nad biurkiem. Przeważnie była
to nic niewarta zbieranina oraz podręczniki ekonomii politycznej. (Chciałem mieć coś
całkiem innego, ale mój ojciec postawił na swoim); były tam też pewne moje ulubione
książki, które kiedyś dawały mi dużo radości: zbiór wierszy Gumiłowa Szatior (Namiot),
Pasternaka Siestra moja żyzń (Życie - moja siostra), Gazdanowa Wieczier u Kler
(Wieczór u Claire), Radigueta Le Bal du comte d'Orgel, Sirina Zaszczita Łużyna (Obrona
Łużyna) oraz Ilfa i Pietrowa Dwienadcat' stuljew (Dwanaście krzeseł). Znajdował się tam
również Hoffmann, Hólderlin, Baratyński i stary rosyjski przewodnik. Znowu to
delikatne, tajemnicze wzruszenie. Nasłuchiwał. Czy to wzruszenie się powtórzy? Jego
umysł znajdował się w stanie krańcowego napięcia, logiczne rozumowanie zostało
przyćmione, a kiedy po jakimś czasie przyszedł do siebie, nie od razu przypomniał sobie,
dlaczego stoi przy półkach i dotyka palcami książek. Niebiesko-białe pudełko
papierosów, które wsunął między profesora Sombarta a Dostojewskiego, było puste. A
więc trzeba to zrobić, nie da się tego uniknąć. Istniała jednak jeszcze jedna możliwość.
W zniszczonych pantoflach domowych i obwisłych spodniach, powłócząc nogami,
obojętnie, prawie bezgłośnie przeszedł ze swego pokoju do przedpokoju i wymacał
kontakt. Na konsoli pod lustrem, tuż przy eleganckiej beżowej czapce gościa, leżał
pomięty cienki papier, opakowanie oswobodzonych róż. Przetrząsnął płaszcz ojca,
sięgając wrażliwymi palcami do bezdusznego świata cudzej kieszeni, lecz nie natrafił na
zapasowe pudełko papierosów, które spodziewał się tam znaleźć, znając dobrze ciężkawą
ojcowską przezorność. Nic z tego, muszę do niego pójść.
Wówczas na pewnym etapie swej somnambulicznej marszruty znów wkroczył w
sferę mgły, a tym razem rozbudzona wibracja w jego wnętrzu miała taką samą moc i była
o tyle żywsza od jakichkolwiek zewnętrznych wrażeń, iż nie mógł w pierwszej chwili
utożsamić własnego oblicza i rzeczywistych granic swego ciała z odbiciem tego
przygarbionego młodzieńca o bladym, nie ogolonym policzku i czerwonym uchu, który
przepływał bezszelestnie w zwierciadle. Dogonił swoje własne ja i wszedł do jadalni.
Tam, przy stole, który już dawno temu, jeszcze przed pójściem spać, dziewczyna
nakryła do późnowieczornej herbaty, siedział ojciec. Głaskał jednym palcem czarną
przyprószoną siwizną brodę, a między kciukiem i palcem wskazującym drugiej ręki
trzymał wysoko w górze pince-nez za sprężyste uchwyty. Siedział studiując wielki plan
Berlina, bardzo zniszczony na złożeniach. Przed paru dniami w domu przyjaciół
rozgorzał gwałtowny, typowo rosyjski spór na temat tego, jaka jest najkrótsza droga z
jednej ulicy na drugą, którą to drogą, nawiasem mówiąc, żaden ze spierających się nie
chadzał, a teraz, sądząc po wyrazie przykrego zdumienia na pochylonej twarzy ojca, na
której odcisnęły się dwie różowe ósemki po obu stronach nosa, okazało się, że starszy
pan nie miał racji.
- O co chodzi? - zapytał spoglądając na syna (z cichą nadzieją, że usiądę, zdejmę
watowaną osłonę z czajnika i naleję herbatę sobie i jemu).
- Papierosy? - kontynuował tym samym pytającym tonem idąc za wzrokiem syna.
Chłopiec przesunął się za plecami ojca w kierunku pudełka papierosów na dalszym
końcu stołu, lecz ojciec już je przekładał z jednej strony na drugą, tak że nastąpiło pewne
zamieszanie.
- Czy on już poszedł? - padło trzecie pytanie.
- Nie - rzekł syn, biorąc do ręki miękką garść papierosów.
Opuszczając jadalnię zauważył, jak ojciec obraca się całym ciałem na krześle, aby
spojrzeć na zegar ścienny, tak jakby ten coś właśnie powiedział, a potem, jak ojciec
zaczyna odwracać się z powrotem, lecz w tym momencie drzwi, które zamykałem,
zatrzasnęły się i nie widziałem tego do końca: co innego jednak było mi w głowie prócz
tego - i dalekie morze widziane przed chwilą, zarumieniona twarzyczka siostry,
stłumione dudnienie na wygiętym w łuk obrzeżu przejrzystej nocy - wszystko pomagało
w mniejszym lub większym stopniu tworzyć to, co teraz w końcu przybrało kształty. Z
przerażającą jasnością, jak gdyby moja dusza rozbłysła w bezgłośnej eksplozji, ujrzałem
przelotnie przyszłe wspomnienia. Uświadomiłem sobie, że podobnie, jak żyją we mnie
obrazy z przeszłości: płaczliwy wyraz, jaki przybierała czasem twarz mojej nieboszczki
matki, i sposób, w jaki ona ściskała skronie, gdy kłótnie przy stole stawały się zbyt głośne
- tak też pewnego dnia przypomnę sobie z bezlitosną, nieodwołalną wyrazistością
bolesny widok pleców mego ojca w ciepłej domowej kurtce, obsypanej łupieżem i
popiołem, pochylonego w ponurej zadumie nad podartą mapą; to wszystko tworzyło
jedną całość z dzisiejszą wizją sinego dymu pełzającego po zeschłych liściach na mokrym
dachu.
Przez szparę w skrzydłach drzwiowych niewidzialne, chciwe palce pochwyciły to,
co trzymał, i teraz znów leżał na kanapie, lecz poprzednia omdlałość ustąpiła. Potężna,
pełna życia linia wiersza rozciągała się i wyginała, a na jej skraju rozkosznie i gorąco
rozpalał się rym i gdy tak płonął, pojawiał się - jak cień na ścianie towarzyszący
wchodzącemu po schodach ze świecą w ręku - ruchomy kształt następnego wersu.
Upojone włoską melodyjnością rosyjskiej aliteracji, żądzą życia i na nowo
zrodzoną pokusą użycia archaicznych słów (zmieniał współczesny bierieg na dawny
brieg, cholod na bardziej klasyczny chład, wietier na wietr (lepszy Boreasz); chłopięce
nietrwale wiersze, które - z chwilą gdy zostaną wydrukowane następne - na pewno
zwiędną tak, jak zwiędły jeden po drugim wszystkie poprzednie, zapisane w czarnym
zeszycie. Lecz mniejsza z tym: w tej chwili wierzę oszałamiającym obietnicom wciąż
wibrującego, wciąż żywego wiersza; twarz mam mokrą od łez, serce rozpiera mi nadmiar
szczęścia i wiem, że to szczęście jest najwspanialszą rzeczą na świecie.

Berlin, 1935
TERRA INCOGNITA

Szum wodospadu stopniowo uciszał się, aż w końcu zamilkł zupełnie, kiedy


przedzieraliśmy się przez puszczę nie zbadanej dotąd okolicy. Szliśmy tak już od
dłuższego czasu - na przedzie ja z Gregsonem, z tyłu ośmiu tubylców tragarzy, jeden za
drugim, na samym końcu wreszcie, sapiąc i narzekając za każdym krokiem, szedł Cook.
Wiedziałem, że Gregson zatrudnił go za radą miejscowego myśliwego. Cook twierdził, że
gotów jest podjąć się wszystkiego, byle tylko wydostać się z Zonraki, gdzie mieszkańcy
jedną połowę roku spędzają na przygotowywaniu „yon-gho”, a drugą na jej piciu. Nie
wyjaśniało to jednak (czy może ja zaczynałem stopniowo tracić pamięć, gdy tak
maszerowaliśmy?), kim właściwie jest ten Cook (może zbiegłym marynarzem?).
Gregson kroczył obok mnie, muskularny, szczupły, z odsłoniętymi kościstymi
kolanami. W ręku niósł jak chorągiew zieloną siatkę na motyle na długim kiju. Tragarze,
masywni Badończycy, o lśniących brunatnych ciałach, z gęstymi grzywami włosów i
kobaltowymi arabeskami wymalowanymi między oczyma, wynajęci również w Zonraki,
szli sprężystym równym krokiem. Za nimi wlókł się Cook, rudy, opasły, z obwisłą dolną
wargą, z rękami w kieszeniach i bez bagażu. Przypominam sobie jak przez mgłę, że na
początku wyprawy bardzo dużo gadał i opowiadał niezrozumiałe dowcipy, w sobie tylko
właściwy sposób, będący mieszaniną bezczelności i służalstwa, przywodzącą na myśl
szekspirowskiego błazna. Wkrótce jednak stracił humor, sposępniał i zaczął zaniedbywać
swe obowiązki, które obejmowały również funkcję tłumacza, gdyż Gregson słabo jeszcze
rozumiał narzecze Badończyków.
Upał miał w sobie coś dławiącego i aksamitnego. Duszna woń rozchodziła się z
podobnych do zlepionych ze sobą baniek mydlanych kwiatostanów vallieria mirifica o
barwie masy perłowej. Kwiaty te zwieszały się łukiem nad wąskim i wyschłym łożyskiem
strumienia, wzdłuż którego posuwaliśmy się naprzód. Gałęzie drzew porfirycznych
przeplatały się z czarnolistną limią, tworząc tunel, w który tu i ówdzie wdzierał się
promień przyćmionego światła. W górze, w plątaninie roślinności, pośród lśniących
zwieszonych kiści i w tajemniczym ciemnym gąszczu, posiwiałe małpy skrzeczały i
trajkotały, a podobny do komety ptak zamigotał czasem jak ogień bengalski, krzycząc coś
swym cienkim przenikliwym głosikiem. Powtarzałem sobie, że głowa ciąży mi na skutek
długiego marszu, upału, pstrych barw i odgłosów puszczy, lecz w skrytości ducha
wiedziałem, że jestem chory. Domyślałem się, że to jakaś tamtejsza choroba.
Postanowiłem jednak ukryć swój stan zdrowia przed Gregsonem i przybrałem pogodny,
nieledwie wesoły wyraz twarzy, w chwili gdy spadło na nas owo nieszczęście.
- To moja wina - rzekł Gregson. - Nie powinienem był nigdy go zatrudniać.
Byliśmy teraz sami. Cook wraz z ośmioma tubylcami, z namiotem, składaną
łodzią, prowiantem i naszymi zbiorami zostawił nas i ulotnił się bezszelestnie, podczas
gdy my, w gęstym buszu, zajmowaliśmy się. łapaniem interesujących nas owadów.
Wydaje mi się, że usiłowaliśmy dogonić zbiegów - nie pamiętam już tego dokładnie - w
każdym razie nie powiodło nam się. Musieliśmy zadecydować, czy wracać do Zonraki,
czy też kontynuować naszą zaplanowaną wyprawę przez nieznany kraj ku Wzgórzom
Gurano. Nieznane przeważyło. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Trząsłem się cały i byłem
oszołomiony chininą, lecz wciąż zbierałem nieznane rośliny, podczas gdy Gregson, choć
jasno zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw zagrażających nam w obecnym położeniu,
łapał motyle i dwuskrzydłe owady z tym samym zapałem jak do tej pory.
Przeszliśmy zaledwie pół mili, gdy Cook nas niespodziewanie dogonił. Miał
rozdartą koszulę - najwidoczniej zrobił to rozmyślnie - ciężko dyszał i sapał. Gregson bez
słowa wyciągnął rewolwer, aby zastrzelić drania, ale ten padł mu do nóg i osłaniając
rękami głowę zaczął zaklinać się, że tubylcy uprowadzili go siłą i chcieli go zjeść (było to
kłamstwem, gdyż Badończycy nie są kanibalami). Znając głupotę i tchórzliwość
Badończyków, podejrzewam, że bez trudu namówił ich do zaniechania tej niepewnej
wyprawy. Nie wziął jednak pod uwagę tego, że nie sprosta ich szybkiemu marszowi, i
znalazłszy się w tyle, w beznadziejnym położeniu, wrócił do nas. Straciliśmy przez niego
bezcenne zbiory. Zasłużył na śmierć. Lecz Gregson schował rewolwer i ruszyliśmy
naprzód wraz z sapiącym i wlokącym się z tyłu Cookiem.
Las stopniowo rzedniał. Dręczyły mnie dziwne halucynacje. Patrzyłem na
niesamowite pnie drzew, wokół których gdzieniegdzie owinęły się tłuste, cielistego
koloru węże. Nagle wydało mi się, że przez pnie, jak przez palce, dostrzegam lustro
półotwartej szafy odbijającej niewyraźne kształty, lecz opanowałem się, przyjrzałem
dokładniej i stwierdziłem, że było to zwodnicze lśnienie krzewu acreana (wijącej się
rośliny o dużych jagodach przypominających okrągłe suszone śliwy). Po chwili drzewa
rozstąpiły się i niebo wzniosło się przed nami jak zwarta ściana błękitu. Znajdowaliśmy
się na szczycie stromej pochyłości. Poniżej w oddali lśnił i parował ogromny moczar, a
poza nim widniał falujący zarys liliowego pasma wzgórz.
- Na Boga! musimy zawrócić - powiedział płaczliwym głosem Cook. Boże,
zginiemy w tym bagnisku - mam w domu siedem córek i psa. Zawróćmy, znamy
powrotną drogę...
Załamywał ręce, a pot spływał mu po tłustej, przeciętej rudymi brwiami twarzy.
- Do domu, do domu - powtarzał. Złapaliście już dość owadów. Wracajmy do
domu!
Razem z Gregsonem zaczęliśmy schodzić po kamienistym zboczu. Z początku
Cook stał na górze, drobna biała postać na tle nieprawdopodobnie zielonej puszczy; lecz
nagle uniósł ramiona w górę, krzyknął coś i zaczął opuszczać się za nami w dół.
Zbocze jakby się zaostrzyło, tworząc skalistą grań przechodzącą w długi cypel ku
bagniskom, które lśniły w oparach mgieł. Niebo w samo południe, uwolnione z
liściastych osłon, wisiało nad nami, przygniatając nas swą oślepiającą ciemnością - tak
jest, oślepiającą ciemnością, gdyż nie można tego opisać w inny sposób. Próbowałem nie
patrzeć w górę, lecz na tym niebie, na samym skraju mego pola widzenia, płynęły, nie
oddalając się ode mnie, białawe stiukowe widma, rozety i esy-floresy, podobne do tych,
jakimi zdobi się w Europie sufity, i wystarczyło mi tylko na nie spojrzeć bezpośrednio, a
znikały, i znów tropikalne niebo jarzyło się jakby jednolitym, zagęszczonym błękitem.
Szliśmy wzdłuż skalistego cypla, który zwężał się, dezorientując nas. Okalały go złote
błotne trzciny, błyszczące w słońcu jak milion obnażonych mieczy. Gdzieniegdzie lśniły
owalne rozlewiska, ponad którymi wisiały w powietrzu ciemne roje małych muszek.
Wielki bagienny kwiat, chyba storczyk, nachylał ku mnie jak gdyby poplamioną żółtkiem
i pokrytą puszkiem opadającą warżkę. Gregson machał siatką, zapadając się po biodra w
złotolitym szlamie, w chwili gdy ogromny paź królowej, trzepocąc aksamitnymi
skrzydłami, pożeglował wśród trzcin tam, gdzie w błyskach bladych oparów mglistymi
fałdami jakby opadała okienna firanka. „Nie powinienem - mówiłem do siebie - nie
powinienem...” Odwróciłem wzrok i znów szedłem obok Gregsona po skale, to znów po
bulgocącej i mlaskającej ziemi. Czułem dreszcze, mimo że wokół było gorąco jak w
cieplarni. Obawiałem się, że za chwilę opadnę z sił, a zarysy i wypukłe kształty majaczeń,
przeświecające przez niebo i złote trzciny, zawładną całkowicie moją świadomością.
Czasem wydawało mi się, że Gregson i Cook stają się przezroczyści, to znów, że
dostrzegam przez nich tapetę z powtarzającym się w nieskończoność motywem trzcin.
Wziąłem się w garść i starając się mieć oczy szeroko otwarte, szedłem dalej. Cook pełzał
na czworakach, krzycząc i czepiając się nóg Gregsona, który odtrącał go i szedł naprzód.
Patrzyłem na Gregsona, na jego zacięty profil, z przerażeniem uświadamiając sobie, że
już nie pamiętam, kim jest, i dlaczego jestem tu razem z nim.
Tymczasem zapadaliśmy się w szlamie coraz częściej i głębiej; nienasycone
bagnisko wciągało nas, a my wijąc się wyślizgiwaliśmy się z niego. Cook, pogryziony
przez owady, opuchnięty i przemoczony, wciąż padał i czołgał się naprzód. O mój Boże!,
jak on popiskiwał, gdy wstrętne kłębowisko malutkich jaskrawozielonych oślizłych węży,
przyciągnięte naszym potem, prawie że nas doganiało, kurcząc się i rozciągając, by
posuwać się metr po metrze. Mnie przerażało jednak coś zupełnie innego; od czasu do
czasu po mej lewej stronie (zawsze z jakiegoś powodu po lewej stronie), przechylone
wśród monotonnych trzcin, wychylało się z bagniska coś, co przypominało duży fotel, a w
rzeczywistości było dziwnym, niezgrabnym i szarym płazem, którego nazwy Gregson nie
chciał mi wyjawić.
- Odpocznijmy - powiedział znienacka Gregson - odpocznijmy.
Szczęśliwym trafem udało nam się dotrzeć na skalistą wysepkę porośniętą wokół
bagienną roślinnością. Gregson zdjął plecak i wyjął dla nas tamtejsze placki pachnące
ipekakuaną oraz garstkę owoców acreany. Jakże byłem spragniony i jak małą przynosił
ulgę skąpy i cierpki sok tej acreany.
- Spójrz, jakie to dziwne - rzekł do mnie Gregson nie po angielsku, lecz w jakimś
innym języku, aby Cook go nie zrozumiał. - Musimy dotrzeć do tych wzgórz, lecz spójrz,
jakie to dziwne, czyżby te pagórki były tylko mirażem? Nie widać ich już.
Uniosłem się z poduszki, opierając łokieć o sprężystą powierzchnię skały... Tak, to
prawda, pagórki stały się niewidzialne, i tylko drżący opar zwieszał się nad bagniskiem.
Znów wszystko wokół mnie nabrało zagadkowej przejrzystości. Przechyliłem się do tyłu i
powiedziałem cicho do Gregsona:
- Prawdopodobnie nie możesz tego zobaczyć, lecz coś usiłuje się do nas przedrzeć.
- O czym ty mówisz? - zapytał Gregson.
Zdałem sobie sprawę, że to, co mówię, nie ma sensu, więc zamilkłem. W głowie
wirowało mi, a w uszach dzwoniło; przyklęknąwszy na jedno kolano, Gregson
przetrząsnął mój plecak, lecz nie znalazł w nim lekarstwa, a mój zapas już się skończył.
Cook siedział w milczeniu i ponuro bębnił o skałę. Przez dziurę w rękawie koszuli
przezierał dziwny tatuaż na jego ramieniu, świetnie wykonana kryształowa szklanka z
łyżeczką.
- Vallière jest chory, czy nie masz tabletek? - zapytał go Gregson. Nie słyszałem
dokładnie słów, lecz mogłem odgadnąć ogólny sens ich rozmowy, która, skoro
próbowałem jej się pilniej przysłuchiwać, stawała się absurdalna i niezrozumiała.
Gdy Cook wolno się odwrócił, szklany tatuaż ześlizgnął się z jego skóry na bok,
zawisł w powietrzu, a potem odpływał, odpływał, a ja ścigałem go przerażonym
wzrokiem, lecz gdy się odwróciłem, zabłysnął po raz ostatni, niknąc w oparach bagniska.
- Dobrze ci tak! - wymamrotał Cook. - To bardzo źle. To samo spotka też mnie i
ciebie. To bardzo źle...
Podczas ostatnich kilku minut - to znaczy od momentu - gdy zatrzymaliśmy się, by
wypocząć na skalistej wysepce - zdawało się, że Cook rozrósł się i napęczniał; było w nim
teraz coś drwiącego i niebezpiecznego. Gregson zdjął kask tropikalny i wyjmując brudną
chustkę do nosa otarł nią czoło, które nad brwiami było pomarańczowe, a powyżej nich
białe. Potem znów nałożył kask, nachylił się ku mnie i powiedział:
- Proszę cię, weź się w garść - (lub coś w tym rodzaju). - Będziemy próbowali iść
dalej. Opary zasłaniają wzgórza, lecz one tam są. Jestem pewien, że już przeszliśmy
połowę bagniska. - (Tak to mniej więcej brzmiało w moichuszach).
- Morderca - powiedział półgłosem Cook. Tatuaż znów pojawił się na jego
przedramieniu; nie cała szklanka jednak, lecz jej część - nie było dość miejsca dla reszty,
która połyskując drżała w próżni.
- Morderca - powtórzył z satysfakcją Cook, podnosząc zaczerwienione oczy. -
Mówiłem ci, że tu utkniemy. Czarne psy żrą za dużo padliny. Mi, re, fa, sol.
- To błazen - wyjaśniłem szeptem Gregsonowi - szekspirowski błazen.
- Ble, ble, ble - odpowiedział Gregson - ble, ble, ble, blo, blo, blo... Czy ty słyszysz -
wciąż krzyczał mi do ucha. - Musisz wstać. Musimy iść naprzód.
Skała była biała i miękka jak łóżko. Uniosłem się nieco, lecz zaraz opadłem z
powrotem na poduszkę.
- Będziemy musieli go nieść - zabrzmiał daleki głos Gregsona. - Pomóż mi.
- Bzdura - odrzekł Cook (a w każdym razie tak to zabrzmiało w moich uszach). -
Proponuję, abyśmy spróbowali jego świeżego mięsa, zanim nie wyschnie. Fa, sol, mi, re.
- On jest chory, on też jest chory - wykrzyknąłem do Gregsona. - Jesteś tu z
dwoma szaleńcami. Idź sam. Uda ci się... Idź.
- Nie ma mowy, abyśmy pozwolili mu odejść - powiedział Cook.
Tymczasem deliryczne wizje, wykorzystując ogólny zamęt, spokojnie i z
determinacją zajmowały należne sobie miejsca. Linie zamglonego sufitu rozciągały się i
przecinały na niebie. Duży fotel, jakby podpierany od dołu, wyłonił się z bagniska.
Lśniące ptaki przelatywały przez opary bagienne, a gdy siadły, jeden zamienił się w
drewnianą gałkę słupka baldachimu nad moim łóżkiem, a drugi w karafkę. Zbierając całą
siłę woli, skoncentrowałem wzrok i przegnałem te niebezpieczne majaki. Ponad
trzcinami wzlatywały prawdziwe ptaki o długich płomiennych ogonach. Powietrze
brzęczało od owadów. Gregson odpędził wielobarwną muchę, próbując równocześnie
określić, do jakiego należy gatunku. W końcu nie mogąc się powstrzymać, złapał ją do
siatki. Jego ruchy ulegały dziwnym przemianom, jakby ktoś je przetasowywał. Widziałem
go równocześnie w różnych pozach; zrzucał z siebie kolejne „ja”, jakby był stworzony z
wielu szklanych Gregsonów, których kontury źle do siebie przylegały. Potem znów scalił
się i stanął pewnie na nogach. Potrząsnął Cooka za ramię.
- Pomożesz mi go nieść - powiedział dobitnie Gregson. - Gdybyś nas nie zdradził,
nie znaleźlibyśmy się w takim położeniu.
Cook milczał i tylko coraz bardziej czerwieniał na twarzy.
- Słuchaj no! Pożałujesz tego - powiedział Gregson. - Mówię ci to po raz ostatni...
W tym momencie stało się to, na co od dawna już się zanosiło. Cook zaszarżował
jak byk, uderzając głową w brzuch Gregsona. Obaj upadli; Gregson miał jeszcze dość
czasu, by wyciągnąć rewolwer, lecz Cookowi udało się wytrącić mu go z ręki. Potem
chwycili się mocno za ramiona, i w tym uścisku, ciężko dysząc, tarzali się po ziemi.
Patrzyłem na nich bezradnie. Szerokie plecy Cooka napięły się i przez koszulę odsłoniły
się jego kręgi; lecz nagle, zamiast pleców, ukazała się jego noga, pokryta rudymi włosami,
z siną żyłą biegnąca pod skórą, a Gregson leżał na nim. Kask Gregsona spadł i potoczył
się jak połówka olbrzymiego tekturowego jajka. Gdzieś z labiryntu ich ciał wysunęły się
palce Cooka, zaciśnięte na zardzewiałym, lecz ostrym nożu. Nóż wszedł w plecy
Gregsona, jakby były z gliny, a Gregson tylko jęknął i obaj przetoczyli się po ziemi
kilkakrotnie; gdy znów zobaczyłem plecy mego przyjaciela, trzonek i górna część ostrza
wystawała z nich, jego ręce zaś zacisnęły się na tłustej szyi Cooka, który charczał i
wierzgał nogami, podczas gdy Gregson go dusił. Dokonali ostatniego pełnego obrotu i
teraz wystawało tylko ćwierć ostrza - nie, piąta część - nie, teraz nawet tyle nie
wystawało; wszedł już całkowicie. Gregson znieruchomiał leżąc na Cooku, który również
nie dawał już oznak życia.
Patrzyłem i wydawało mi się (choć moje zmysły były przyćmione gorączką), że jest
to tylko niewinna zabawa i że za chwilę obaj przeciwnicy wstaną, a gdy zaczerpną
oddechu, spokojnie poniosą mnie przez moczary ku chłodnym błękitnym wzgórzom, ku
ocienionemu miejscu, gdzie słychać będzie szum wody. Lecz nagle, w tym ostatnim
stadium mej śmiertelnej choroby - gdyż wiedziałem, że za parę minut umrę - w tych
ostatnich chwilach wszystko stało się zupełnie jasne. Uświadomiłem sobie, że wszystko,
co się wokół mnie działo, nie było złudą rozpalonej wyobraźni ani zasłoną delirium, przez
którą usiłowały przedrzeć się przykre fragmenty mojej prawdopodobnie rzeczywistej
egzystencji w jakimś dalekim europejskim mieście (tapeta, fotel, szklanka lemoniady).
Uświadomiłem sobie, że ten natrętnie narzucający się pokój jest fikcją, gdyż wszystko
poza śmiercią jest - w najlepszym razie - fikcją, imitacją życia naprędce skleconą,
umeblowanymi pokojami nieistnienia. Uświadomiłem sobie, że rzeczywistość jest tutaj,
tutaj pod tym wspaniałym, przerażającym tropikalnym niebem, pośród błyszczących,
podobnych do mieczy trzcin, w zawieszonym nad nimi oparze i mięsistych warżkach
kwiatów przywierających do płaskiej wysepki, gdzie obok mnie leżą dwa; sczepione
trupy. A uświadomiwszy to sobie, znalazłem dość siły, by się do nich przyczołgać i
wyrwać nóż z pleców Gregsona, mego przywódcy i drogiego przyjaciela. Był martwy,
całkowicie martwy, a wszystkie flaszeczki w jego kieszeni popękały i stłukły się. Cook też
nie żył, a czarny jak atrament język zwieszał się z jego ust. Rozwarłem palce Gregsona i
przewróciłem jego ciało na wznak. Wargi miał półotwarte i zakrwawione; jego źle
ogolona twarz chyba już stężała, a błękitnawe białka oczu błyskały spod powiek. Po raz
ostatni zobaczyłem to wszystko dokładnie i przytomnie, z piętnem autentyczności
odciśniętym na wszystkim - ich otarte kolana, lśniące muchy krążące nad nimi, samice
tych much szukające miejsc na złożenie jaj. Grzebiąc bezsilnymi rękami w kieszonce
koszuli wyjąłem z niej gruby notes; ogarnęło mnie jednak osłabienie; usiadłem, lecz
głowa mi opadała.
A jednak odpędziłem od siebie tę natarczywą mgłę śmierci i rozejrzałem się wokół.
Błękit powietrza, upał, samotność... Tak żałowałem Gregsona, który już nigdy nie wróci
do domu - wspomniałem nawet jego żonę, starą kucharkę, papugi i wiele innych rzeczy.
Potem pomyślałem sobie o naszych odkryciach, naszych cennych zdobyczach, rzadkich,
jeszcze nie sklasyfikowanych roślinach i zwierzętach, którym już nigdy nie nadamy nazw.
Byłem sam. Mgliściej błyszczały trzciny, mroczniej płonęło niebo. Moje oczy podążyły w
ślad za wspaniałym żukiem pełznącym po kamieniu, lecz nie miałem dość sił, by go
schwytać. Wszystko wokół mnie przygasało, pozostawiając ogołoconą scenerię śmierci -
parę sztuk nazbyt realnych mebli i cztery ściany. Ostatnim wysiłkiem woli chciałem
otworzyć mokrą od potu książkę, aby w niej coś zapisać, niestety wyślizgnęła mi się z rąk.
Szukałem po omacku wzdłuż koca, lecz już jej tam nie było.

Paryż, 1931
ULTIMA THULE

Czy pamiętasz ten dzień, gdy razem jedliśmy śniadanie (przyjmowaliśmy pokarm)
na parę lat przed twoją śmiercią? Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że pamięć może żyć bez
swego „nakrycia” głowy. Wyobraźmy sobie - taki mam pomysł - pewien świeżo
opublikowany poradnik pisania listów. Do pani, która utraciła prawą rękę: „Całuję pani
ubytek”. Do zmarłego: „Pozostaję z głębokim szacunkiem”. Lecz dość tych głupstw. Jeśli
ty tego nie pamiętasz, ja pamiętam za ciebie; wspomnienie o tobie może przeminąć,
choćby przynajmniej w sensie gramatycznym, w twojej pamięci, a ja jestem skłonny
przyznać, choćby dla pięknego sformułowania, że jeśli po twojej śmierci ja i ten świat
istniejemy, to jedynie dlatego, iż ty pamiętasz; ten świat i mnie. Zwracam się teraz do
ciebie z następującego powodu. Po prostu zwracam się do ciebie, by pogawędzić z tobą o
Falterze. Cóż za los! Cóż za tajemnica! Jakiż charakter pisma! Kiedy mam już dość
przekonywania samego siebie, że on jest półgłówkiem lub kwakiem (jak zwykłaś
zruszczać angielski synonim „szarlatan”), robi na mnie wrażenie człowieka, który... który
ponieważ przeżył eksplozję bomby prawdy w swym wnętrzu... stał się bogiem! Jakże
nędzni wydają się przy nim jasnowidze przeszłości, niby kurz wzniecany przez trzodę o
zachodzie słońca, sen w śnie (kiedy śnisz, że się budzisz), my, świetni studenci w tym
naszym zakładzie naukowym hermetycznie zamkniętym dla obcych, gdyż Falter istnieje
poza naszym światem, w prawdziwej rzeczywistości. Rzeczywistość - rozdęta jak u
garłacza fascynująca mnie szyja węża. Przypomnij sobie, jak jedliśmy śniadanie w hotelu
zarządzanym przez Faltera blisko bujnej, tarasowo opadającej włoskiej granicy, gdzie
glicynie unoszą bez końca drogę asfaltową, a powietrze pachnie gumą i rajem? Adam
Falter był wówczas jeszcze jednym z nas i, jeśli nic nie zapowiadało w nim... (jak to
nazwać?) - daru jasnowidzenia, to jednak mocna budowa jego ciała (celowa koordynacja
ruchów ciała, jakby miał łożyska kulkowe zamiast chrząstek, precyzja i orla wyniosłość)
teraz, w retrospekcji, wyjaśnia, dlaczego przeżył ten szok: jego pierwotna postać była na
tyle duża, że miał z czego tracić.
Och, moja droga, jak twoja obecność emanuje uśmiechem z tej baśniowej zatoki -
już nigdy więcej! - och, gryzę kłykcie palców, by nie zacząć drżeć od powstrzymywanego
płaczu, lecz to niemożliwe; ześlizguję się z zablokowanymi hamulcami, wydając okrzyki:
„uu” i „buu”, a to takie upokarzające, niedorzeczne zachowanie: gwałtowne mruganie
oczyma, uczucie duszności, brudna chusteczka do nosa, konwulsyjne ziewanie
pomieszane z płaczem - nie mogę, po prostu nie mogę żyć bez ciebie. Wycieram nos,
przełykam ślinę i znów próbuję przekonać krzesło, którego się czepiam, biurko, w które
uderzam, że nie mogę buu... bez ciebie. Czy słyszysz mnie? To pytanie z banalnego
kwestionariusza, na które duchy nie odpowiadają, lecz jakże chętnie odpowiadają za nie
nasi towarzysze w celi śmierci: „ja wiem!” (pokazując ku niebu na chybił trafił). „Z
radością ci to powiem”. Twoja droga głowa, twoje zapadłe skronie, niezapominajkowa
szarość oczu zezujących na początku pocałunku, łagodny zarys twych uszu, kiedy
unosiłaś włosy”...; jak mogę pogodzić się z twoją nieobecnością, z tą ziejącą jamą, w którą
wszystko się usuwa - moje całe życie, wilgotny żwir, przedmioty i przyzwyczajenia - i
jakież grobowe bariery mogą przeszkodzić, bym runął z niemą rozkoszą w tę przepaść?
Oszołomienie duszy. Przypomnij sobie, jak tuż po twym zgonie wybiegłem z sanatorium,
nie idąc, lecz tupiąc nogami, a nawet tańcząc z bólu (życie zostało przytrzaśnięte
drzwiami jak palec), samotny na tej wijącej się drodze pośród nadmiernie łuskowatych
sosen i kolczastych tarcz agaw, w uzbrojonym w zieleń świecie, który cichcem podciągał
nogi, by nie zarazić się ode mnie. Ach, tak - wszystko wokół mnie trwało w ostrożnym,
czujnym milczeniu i tylko gdy spozierałem na coś, to coś wzdrygało się i zaczynało
ostentacyjnie poruszać się, szeleścić lub brzęczeć, udając, że mnie nie dostrzega.
„Obojętna natura”, mówi Puszkin. Nonsens! Można by to wyrazić jako nieustanny
trwożny popłoch.
Jakaż to jednak strata. Byłaś taka kochana. I trzymając się ciebie od środka za
mały guzik, nasze dziecko podążyło za tobą. Lecz, mój drogi panie, nie robi się dziecka
kobiecie chorej na gruźlicę gardła. Mimowolne tłumaczenie z francuskiego na język
świata umarłych. Umarłaś w szóstym miesiącu ciąży, zabierając ze sobą pozostałych
dwanaście tygodni, jakby nie spłacając całego swego długu. Jak bardzo pragnąłem, by
urodziła mi dziecko, obwieszczał czerwononosy wdowiec ścianom. Êtes-vous tout á fait
certain, docteur, que la science ne connait pas de ces cas exceptionnels ou l’enfant nait
dans la tombe?1 I sen, który miałem, że ten woniejący czosnkiem lekarz (który był

1(fr.) Czy jest pan pewien, doktorze, że nauka nie zna owych wyjątkowych przypadków, gdy dziecko rodzi
się w grobie?, (przyp. tłum. )
zarazem Falterem czy też Aleksandrem Wasiliewiczem?) odpowiedział z niezwykłą
skwapliwością, że istotnie to się czasem zdarza i że takie dzieci (to znaczy pośmiertnie
urodzone) nazywane są „trupiątkami”.
Jeśli chodzi o ciebie, to nigdy od czasu twej śmierci nie pojawiłaś się w mych
snach. Być może władze zwierzchnie nie pozwalają ci lub ty sama unikasz tych
więziennych odwiedzin. Z początku, będąc całkowitym ignorantem, bałem się -
zabobonnie i upokarzająco - lekkich trzasków wydawanych wciąż przez pokój nocą, które
teraz odbijały się w mym wnętrzu przerażającymi błyskami, co skłaniały mnie bez
względu na niedomagające serce do szybkiej ucieczki z nisko nad ziemią rozpostartymi
skrzydłami. Jeszcze gorsze jednak było oczekiwanie nocą, kiedy leżałem w łóżku, usiłując
nie myśleć o tym, że mogłabyś nagle odpowiedzieć mi pukaniem, jeśli będę o tym myśleć
intensywnie, co jednak byłoby jedynie dalszą komplikacją, mentalnym ujmowaniem w
nawias, umieszczaniem nawiasów zwykłych w klamrowych (jak myślenie o tym, by nie
myśleć), a lęk w nich zamknięty wciąż wzmagał się. Och, jak okropne było uderzenie
widmowego paznokcia wewnątrz blatu stołu i jak mało przypominało doprawdy
intonację twej duszy i twego życia. Wulgarny duch używający sztuczek dzięcioła,
bezcielesny wesołek, staroświeckie licho wykorzystujące moje obnażone cierpienie!
Natomiast za dnia byłem nieustraszony i wzywałem cię, byś zareagowała w jakiejkolwiek
formie, kiedy siedziałem na kamyczkach na plaży, tam gdzie wyciągałaś niegdyś swe złote
nogi; i tak jak poprzednio, zdyszana fala nadbiegała, lecz nie mając co przynieść,
rozpraszała się bijąc pokorne, niskie ukłony. Kamyczki niczym kukułcze jaja, kawałek
dachówki przypominający magazynek pistoletu, odłamek topazowego szkiełka, coś
wysuszonego przypominającego strzęp łyka, moje łzy, mikroskopijny paciorek, puste
pudełko po papierosach z marynarzem o żółtej brodzie pośrodku łodzi ratunkowej,
kamień jak pompejańska stopa, drobna kość jakiegoś stworzenia lub szpachla, puszka po
nafcie, odłamki czerwonego jak granat szkła, łupina orzecha, coś zardzewiałego, z niczym
nie złączonego, porcelanowy czerep, którego pozostałe części muszą z pewnością gdzieś
istnieć - wyobrażałem sobie wieczystą udrękę, trud skazańca, będący najodpowiedniejszą
karą dla takiego jak ja, którego myśli poszybowały za życia zbyt daleko, mianowicie, by
odnaleźć i zebrać wszystkie te fragmenty i złożyć tę sosjerkę lub wazę na zupę - wędrując
z przygarbionymi plecami wzdłuż opustoszałych mglistych wybrzeży. Mimo wszystko,
jeśli ma się wyjątkowe szczęście, to można zrekonstruować półmisek tego pierwszego, a
nie trylionowego ranka - oto najbardziej dręczące pytanie dotyczące szczęścia, Koła
Fortuny, odpowiedniego losu na loterii, bez którego dusza może nie zaznać wiekuistego
szczęścia za grobem.
W te wczesnowiosenne dni wąski pas otoczaków jest nie ozdobiony niczym i
opustoszały, lecz spacerowicze przechadzają się po bulwarze i ten lub ów, obserwując
moje łopatki, z pewnością mówił: „To artysta Sinieusow - przed paru dniami stracił
żonę”. A ja może siedziałbym tak zawsze, zbierając przedmioty wyrzucone przez morze i
obserwując opadającą pianę fal oraz sztuczną czułostkowość układających się wzdłuż
horyzontu jedna po drugiej chmurek i ciemnych jak wino przelewających się fal ciepła w
błękitnozielonym chłodzie morza, gdyby ktoś, idący chodnikiem, nie rozpoznał mnie.
Jednakże (gdy tak gmatwam się w poszarpanych strzępach jedwabistej frazy)
pozwólcie mi powrócić do Faltera. Jak sobie przypominasz, poszliśmy tam raz w
burzowy dzień, pełzając niczym dwie mrówki po wstążce do kosza na kwiaty, gdyż byłem
ciekaw spotkania z mym dawnym guwernerem (którego lekcje ograniczały się do
dowcipnych polemik z kompilatorami podręczników), zdrowo wyglądającym i zadbanym
mężczyzną o wielkim białym nosie i bielejącym przedziałku we włosach; po tej właśnie
równej linii idąc osiągnął potem sukces zawodowy, podczas gdy jego ojciec, Ilja Falter,
był tylko starszym kucharzem w restauracji Menarda w Sankt Petersburgu, il y a pauvre
Ilya, i stał się powarem, co po rosyjsku znaczy „kucharz”. Mój aniele, ach, mój aniele,
może cała nasza ziemska, egzystencja jest teraz dla ciebie tylko kalamburem lub
groteskowym rymem, czymś jak: „pozagrobowy” i „zębowy” (czy pamiętasz), a
prawdziwe znaczenie rzeczywistości, tej przeszywającej frazy, oczyszczonej z wszelkich
naszych dziwnych marzycielskich i błazeńskich interpretacji, brzmi teraz tak czysto i
przyjemnie, że ty, aniele, uważasz za zabawne, iż mogliśmy wziąć na serio sen. (Chociaż
ty i ja zawsze przeczuwaliśmy, dlaczego wszystko rozpada się za najmniejszym
ukradkowym dotknięciem: słowa, obyczaje, systemy, osoby; więc już chyba wiesz, że
śmiech jest małą małpką prawdy przypadkowo zabłąkaną w naszym świecie).
Spotkałem go teraz po dwudziestu latach, a zbliżając się do hotelu trafnie
odtworzyłem wszystkie jego klasyczne ornamenty - cedr z Libanu, eukaliptus, palmę
bananową, terakotowy kort tenisowy, placyk za trawnikiem wydzielony dla samochodów
- jako ceremoniał szczęśliwego losu, symbol tych poprawek, jakich moje poprzednie
wyobrażenie o Falterze teraz ode mnie wymagało! W ciągu lat naszej rozłąki
(najzupełniej bezbolesnej dla nas obu) przeobraził się z ubogiego, chudego studenta o
żywych, ciemnych jak noc oczach i pięknym, zdecydowanym, pochylonym w lewo
charakterze pisma w pełnego godności, raczej korpulentnego jegomościa, choć zachował
żywość spojrzenia i piękno dużych rąk - nigdy jednak nie rozpoznałbym go z tyłu, gdyż
zamiast gęstych, gładkich włosów i wygolonego karku pojawił się teraz, nimb czarnego
puchu okalającego podobną do tonsury opaloną łysinę. W jedwabnej koszuli o kolorze
duszonej rzepy, w krawacie w kratkę, szerokich szaroperłowych spodniach i pstrych
butach, zrobił na mnie wrażenie przebranego na bal kostiumowy, lecz jego szeroki nos
był taki sam jak zawsze i niezawodnie wyczuł delikatną woń przeszłości, kiedy
podszedłem do niego i uderzyłem go w muskularne ramię, dając mu do rozwiązania
pewną zagadkę. Ty stałaś nieco z boku, twe obnażone kostki u nóg przywierały do siebie
na wysokich kobaltowoniebieskich obcasach, i obserwowałaś z powściągliwym,
aczkolwiek złośliwym zainteresowaniem wystrój ogromnej sali, pustej o tej porze -
hipopotamią skórę foteli, skromnie urządzony bar, brytyjskie magazyny na szklanym
blacie stołu, freski o wyrafinowanej prostocie, przedstawiające opalone na brąz
dziewczęta o szczupłych piersiach na złotym tle; jedna z dziewcząt o spływających
równolegle pasmach wymodelowanych, opadających na policzki włosów przyklękła z
jakiegoś powodu na jedno kolano. Czyż mogliśmy przypuścić, że właściciel tego całego
splendoru kiedyś przestanie go widzieć? Mój aniele... Tymczasem Falter, ściskając mnie
za ręce, marszcząc skórę między brwiami i patrząc na mnie ciemnymi zmrużonymi
oczyma, wytrzymał tę jakby przerywającą życie pauzę, dobrze znaną tym, co mają
właśnie kichnąć, a nie wiedzą, czy im się to uda... jemu jednak się udało i światło
przeszłości zabłysło, a on głośno wymówił moje przezwisko. Ucałował twoją dłoń bez
pochylenia głowy, a potem, z uprzejmym zakłopotaniem, najwidoczniej ciesząc się, że ja,
któremu powodziło się lepiej, ujrzałem go w całym splendorze jego powodzenia
życiowego, które sam wykuł siłą swej woli, posadził nas na tarasie, zamówił koktajle i
śniadanie; przedstawił nas swemu szwagrowi, panu L., kulturalnemu człowiekowi w
ciemnym wizytowym garniturze, który dziwnie kontrastował z egzotycznym
wyfiokowaniem Faltera. Popiliśmy, pojedliśmy, pogadaliśmy o przeszłości, jak o kimś
poważnie chorym; z powodzeniem balansowałem nożem na grzbiecie widelca, a ty
pieściłaś wspaniałego nerwowego psa, który bał się swego pana. Po chwili milczenia,
pośród którego Falter nagle wymówił wyraźnie: „Tak”, jakby kończąc jakieś konsylium,
wyszliśmy obiecując sobie nawzajem to, czego ani ja, ani on nie mieliśmy najmniejszego
zamiaru dotrzymać.
Nie znalazłaś w nim nic nadzwyczajnego, nieprawdaż? I z pewnością - ten
człowiek od początku był przegrany: w czasie swej nędznej młodości utrzymywał
lekcjami swego ojca alkoholika, potem powoli, uparcie i wytrwale osiągnął powodzenie,
gdyż oprócz niezbyt dochodowego hotelu czerpał duże zyski z handlu winem. Lecz, jak to
zrozumiałem dopiero później, myliłaś się twierdząc, że to wszystko jest trochę nudne i -
że energiczni, mający powodzenie faceci, tacy jak on, zawsze zalatują potem. Naprawdę
szalenie zazdroszczę młodemu Falterowi pewnej zasadniczej cechy: precyzji i siły jego
„substancji wolicjonalnej”, jak to - pamiętasz? - biedny Adolf wyraził w całkiem innym
kontekście. Siedząc w okopach lub w biurze, pędząc do pociągu lub wstając w ciemny
ranek w nie opalanym pokoju, nawiązując służbowe stosunki lub prześladując kogoś
przyjaźnią lub wrogością, Adam Falter nie tylko był zawsze w pełni władz umysłowych,
lecz żył w stanie ciągłego napięcia, jak pistolet z odwiedzionym kurkiem, będąc zawsze
pewnym, że niezawodnie osiągnie swój dzisiejszy lub jutrzejszy cel oraz wszystkie inne
pomniejsze cele po drodze, przy czym przez cały czas pracował oszczędzając swe siły,
gdyż nie mierzył zbyt wysoko i znał dokładnie własne niedostatki. Największą przysługę
oddawał sobie celowo lekceważąc własne talenty i opierając się na tym co zwyczajne i
powszednie. A był obdarzony dziwnymi, tajemniczymi, fascynującymi talentami, które
ktoś inny, mniej rozważny, mógłby próbować realizować w praktyce. Być może tylko na
samym początku życia nie umiał siebie kontrolować, łącząc obowiązkową naukę ucznia w
obowiązkowym przedmiocie z przejawami matematycznej myśli niezwykłej elegancji,
które pozostawiały w moim pokoju do nauki pewien chłód poezji, kiedy on spieszył na
następną lekcję. Myślę z zawiścią, że gdyby moje nerwy były równie silne jak jego, moja
dusza tak odporna, a siła woli tak nieugięta, to mógłby dzisiaj podzielić się ze mną
esencją tego nadludzkiego odkrycia, którego ostatnio dokonał - to znaczy nie obawiałby
się, że ta informacja mnie załamie, natomiast ja byłbym na tyle wytrwały, by zmusić go
do powiedzenia mi wszystkiego do końca.
Lekko schrypnięty głos pozdrowił mnie dyskretnie od strony bulwaru, lecz
ponieważ przeszło rok minął od naszego śniadania z Falterem, nie od razu rozpoznałem
jego pokornego szwagra w człowieku, który teraz rzucał cień na moje kamienie. W
machinalnym odruchu grzeczności podszedłem, by przywitać się z nim na chodniku, a on
przekazał wyrazy współczucia, et cetera: oznajmił mi, że zatrzymał się w mej pension, a
tam dobrzy ludzie nie tylko poinformowali go o twojej śmierci, lecz również pokazali mu
z daleka mą postać na opustoszałej plaży, postać, która stała się swego rodzaju
miejscową osobliwością (przez moment zawstydziłem się, że okrągłe plecy mego smutku
są widoczne z każdego tarasu).
- Spotkaliśmy się u Adama Iljicza - powiedział ukazując pieńki swych siekaczy i
zajmując należne sobie miejsce w mej przyćmionej świadomości. Musiałem więc zapytać
go o Faltera.
- Och, to pan nic nie słyszał? - rzekł gaduła ze zdumieniem, i wówczas
dowiedziałem się całej historii.
Ubiegłej wiosny Falter pojechał w sprawach służbowych do pewnego miasta na
Riwierze słynącego z win i jak zawsze zatrzymał się w spokojnym małym hoteliku,
którego właścicielem był jego wieloletni dłużnik. Można wyobrazić sobie ten hotel,
wciśnięty we włochatą pachę wzgórza, porośniętego mimozą, oraz wąską drogę, jeszcze
nie zabudowaną, z kilkoma niedużymi willami, gdzie w małej zamieszkanej przez ludzi
przestrzeni, pomiędzy licznymi gwiazdami a śpiącymi oleandrami grały radia, podczas
gdy świerszcze piskliwym ćwierkaniem powlekały cynkiem noc na pustej połaci ziemi,
tuż pod otwartym oknem Faltera na drugim piętrze. Spędziwszy higieniczny wieczór w
małym burdelu na Boulevard de la Mutualite, wrócił około jedenastej do hotelu w
doskonałym nastroju, z rozjaśnionym umysłem i lekkimi lędźwiami i od razu udał się do
swego pokoju. Spopielałe od gwiazd czoło nocy, jej nastrój łagodnego szaleństwa, rój
świateł w starym mieście, zabawny matematyczny problem, na temat którego
korespondował przed rokiem z pewnym szwedzkim uczonym; przenikliwy słodki zapach,
który zdawał się panoszyć, bezmyślnie i beztrosko, tu i ówdzie w niszach ciemności,
metafizyczny smak wina, intratnie kupionego i intratnie sprzedanego, ostatnio
otrzymana wiadomość z dalekiego nieatrakcyjnego kraju o śmierci przyrodniej siostry,
której obraz dawno już uwiądł w pamięci - wszystko to, jak sobie wyobrażam,
przepływało przez świadomość Faltera, gdy szedł ulicą, a potem wspinał się po schodach
do swego pokoju; a jednak rozpatrywane osobno żadne z tych przemyśleń i wrażeń nie
było całkiem nowe lub niezwykłe dla tego twardego, nie całkiem pospolitego
powierzchownego człowieka (gdyż ze względu na nasze usposobienie dzieli się nas na
zawodowców i amatorów; Falter, tak jak ja, był amatorem); to wszystko tworzyło, być
może, najlepszą otoczkę dla tego błysku, owej nieziemskiej błyskawicy, tak katastrofalnej
jak wygrana w totalizatora, monstrualnie przypadkowej, w żadnym razie nie
przewidzianej przez normalnie funkcjonujący mózg Faltera, błyskawicy, która poraziła
go tej nocy w hotelu. Minęło około pół godziny od jego przyjścia, kiedy głęboki sen
małego białego budynku o lekko falujących, podobnych do krepy moskitierach i
porosłego pnącymi roślinami, został nagle - nie, nie przerwany, lecz rozerwany,
przeszyty, rozdarty od wewnątrz przez odgłosy, których słuchający nigdy nie mieli
zapomnieć - moja droga - te odgłosy, te straszne odgłosy. Nie był to prosięcy kwik
niewieściucha wepchniętego do rowu przez uciekających złoczyńców ani ryk rannego
żołnierza, którego brutalny chirurg pozbawia monstrualnej nogi - nie, były o wiele
bardziej przerażające... I jeśli, mówił potem pan Paon, właściciel hotelu, można by robić
porównania, to krzyki te przypominały najbardziej spazmatyczne, niemal triumfalne
krzyki kobiety podczas nieskończenie bolesnego porodu - jednak kobiety obdarzonej
męskim głosem i z olbrzymem w łonie. Trudno było zidentyfikować dominujący ton
pośród burzy rozsadzającej to ludzkie gardło - czy był to ból, lęk, ryk szaleństwa, czy też,
co bardziej prawdopodobne, uzewnętrznienie niezgłębionego uczucia, którego
nieznajomość przydawała krzykom wydobywającym się z pokoju Faltera czegoś, co
wywoływało u słuchających przemożne pragnienie, by je natychmiast uciszyć.
Nowożeńcy, którzy tarzali się w łóżku w sąsiednim pokoju, zamarli, zwracając oczy w tę
samą stronę i wstrzymując oddech. Holender mieszkający na dole wyszedł do ogrodu, w
którym już była gospodyni i osiemnaście pokojowych w olśniewającej bieli (rzeczywiście
było ich tylko dwie, zwielokrotnione przez bieganie tu i tam). Właściciel hotelu, który
zgodnie z tym, co później mówił, zachował trzeźwy umysł, pobiegł na górę i stwierdził, że
drzwi, za którymi rozpętał się ten huragan wycia, tak potężny, że zdawał się odrzucać
każdego do tyłu, były zamknięte na klucz od środka i nie ustępowały ani na skutek
stukania, ani próśb. Ryczący Falter, jeśli można przyjąć, że to rzeczywiście był on, nadal
krzyczał (jego otwarte okno było ciemne, a nieznośne ryki wydobywające się ze środka
pozbawione były jakiegokolwiek piętna osobowości), jego wycie rozprzestrzeniało się
daleko poza teren hotelu. Okoliczni mieszkańcy zebrali się w nieprzeniknionych
ciemnościach; jeden oszust miał pięć kart w ręce, same atuty. A było całkiem
niezrozumiałe, jakim cudem czyjeś struny głosowe były w stanie wytrzymać to napięcie;
według innej relacji Falter krzyczał co najmniej od kwadransa, według innej, i być może
dokładniejszej, od pięciu minut bez przerwy. Nagle (kiedy gospodarz zastanawiał się, czy
nie wyważyć drzwi wspólnym wysiłkiem, przystawić drabinę do okna lub wezwać policję)
krzyki, osiągnąwszy kulminacyjny punkt udręki, przerażenia, zdumienia i czegoś całkiem
nieokreślonego, przeszły w mieszaninę jęków, po czym nagle ustały. Nastąpiła tak
głęboka cisza, że z początku obecni rozmawiali szeptem. Gospodarz znów ostrożnie
zapukał do drzwi, ze środka dobiegły wzdychania i niepewne kroki. Wkrótce usłyszano,
że ktoś niezdarnie manipuluje przy zamku, jakby nie wiedząc, jak go otworzyć. Słaba
miękka pięść lekko uderzała w drzwi od środka. Wówczas pan Paon uczynił to, co
powinien był zrobić dużo wcześniej - znalazł zapasowy klucz i otworzył drzwi.
- Przydałoby się światło - rzekł cicho Falter w ciemności. Myśląc przez chwilę, że
Falter rozbił lampę podczas ataku, gospodarz machinalnie sprawdził kontakt, a światło
posłusznie zaświeciło się; Falter, mrugając oczyma z bolesnym zdumieniem, odwrócił
wzrok od ręki, która spowodowała rozbłysk światła, ku świecącej znów żarówce, jakby po
raz pierwszy widząc, jak się to robi.
Dziwnie odrażająca zmiana zaszła w całej jego powierzchowności; robił wrażenie,
jakby z niego wyjęto kręgosłup. Jego spocona i nieco sflaczała twarz o obwisłej wardze i
różowych białkach oczu wyrażała nie tylko otępiałe zmęczenie, lecz również ulgę, jak po
bólach wydania na świat potwora. Obnażony do pasa, jedynie w spodniach od pidżamy,
stał z opuszczoną głową, pocierając grzbiet jednej ręki dłonią drugiej. Na zwyczajne
pytania pana Paon i gości hotelowych nic nie odpowiedział, tylko nadął policzki,
odepchnął na bok otaczających go i wyszedłszy na podest, odlał się obficie wprost na
schody. Potem wrócił do pokoju, położył się na łóżku i zasnął.
Rano właściciel hotelu zadzwonił do pani L., siostry Faltera, by ją powiadomić, że
jej brat zwariował, po czym odesłano go jak pakunek, obojętnego i na pół uśpionego.
Lekarz domowy zasugerował, że to lekki wylew, i przepisał odpowiednią kurację. Lecz
zdrowie Faltera nie ulegało poprawie. Po pewnym czasie zaczął co prawda spacerować
samodzielnie, a nawet czasem gwizdać, rzucać na głos obelgi oraz sięgać po jedzenie,
którego lekarz zakazał. Jednakże zmiana, która w nim zaszła, trwała nadal. Był jak
człowiek, który wszystko stracił: szacunek dla życia, zainteresowanie pieniędzmi i
sprawami zawodowymi i wszelkie tradycyjne i ogólnie przyjęte uczucia, zwyczaje,
absolutnie wszystko. Niebezpiecznie było go dokądkolwiek samotnie wypuścić, gdyż z
ciekawością, na wskroś powierzchowną i szybko wygasającą, niemniej obraźliwą dla
innych, zwykł zaczepiać przygodnych przechodniów, pytając o pochodzenie czyjejś blizny
na twarzy lub dyskutując na temat nie skierowanego do siebie zdania, które podsłuchał
podczas rozmowy obcych sobie ludzi. Nieraz przechodząc ściągał pomarańczę ze stoiska
z owocami i pożerał ją wraz ze skórką, odpowiadając obojętnym półuśmiechem na jazgot
straganiarki, która biegła za nim. Kiedy zmęczył się lub znudził, siadał po turecku na
chodniku i, aby czymś się zająć, próbował złapać w rękę niczym muchy obcasy dziewcząt.
Kiedyś przywłaszczył sobie większą ilość kapeluszy, pięć filcowych i dwie panamy, które
pracowicie uzbierał w różnych kawiarniach, co pociągnęło za sobą kłopoty z policją.
Jego przypadek zwrócił uwagę znanego włoskiego psychiatry, którego pacjent
akurat mieszkał w hotelu Faltera. Ten dr Bonomini, niestary jeszcze człowiek, badał, jak
to sam chętnie wyjaśniał, „dynamikę duszy”, próbując wykazać w swych pracach, których
popularność nie ograniczała się jedynie do kręgów naukowców, że wszelkie psychiczne
rozstroje można wyjaśnić jako podświadome wspomnienia klęsk, jakie zdarzyły się
przodkom danego pacjenta, i że jeśli na przykład chory cierpiał na megalomanię, to aby
wyleczyć go całkowicie, wystarczy tylko stwierdzić, który z jego przodków nie zaspokoił
żądzy władzy, a następnie wytłumaczyć prawnukowi, iż przodek ten po śmierci znalazł
wiekuisty spokój. Jednak w skomplikowanych przypadkach trzeba uciec się do
teatralnego przedstawienia, w kostiumach z danej epoki, ukazującego w
najdrobniejszych szczegółach śmierć przodka, którego rolę powierzano pacjentowi. Te
tableaux vivants stały się tak modne, że Bonomini musiał wyjaśnić publiczności na
piśmie niebezpieczeństwa, jakie pociągają za sobą takie przedstawienia pozbawione jego
ścisłej kontroli.
Po rozmowie z siostrą Faltera Bonomini ustalił, że Falterowie niewiele wiedzą o
swych przodkach. To prawda, że Ilja Falter był alkoholikiem, lecz skoro, zgodnie z teorią
Bonominiego, „choroba pacjenta jest jedynie odbiciem dalekiej przeszłości”, podobnie
jak np. ludowy epos, który „idealizuje” jedynie dawne zdarzenia, szczegóły dotyczące
pére Faltera nie miały dla niego najmniejszego znaczenia. Mimo to lekarz zaoferował
pacjentowi pomoc, mając nadzieję zręcznymi pytaniami zmusić Faltera, by sam wyjaśnił
swój stan, po czym można by udowodnić, że tacy przodkowie rzeczywiście istnieli.
Możliwość takiego wyjaśnienia zdawał się potwierdzać fakt, że ilekroć bliskim Faltera
udało się wtargnąć w jego milczenie, on zwykle zwięźle i mimochodem robił aluzje do
czegoś niezwykłego, czego doświadczył owej tajemniczej nocy.
Pewnego dnia Bonomini, znawca serc ludzkich, zamknął się wraz z Falterem w
jego pokoju. Miał na sobie rogowe okulary i chusteczkę w butonierce. Lekarz zdołał
widocznie uzyskać od niego wyczerpującą odpowiedź na temat nocnych krzyków.
Przypuszczalnie nie obyło się bez hipnozy, gdyż podczas następnego posiedzenia Falter
twierdził, że wygadał się wbrew woli, co go rozgoryczyło. Dodał jednak, że mimo
wszystko, prędzej czy później, dokonałby i tak tego eksperymentu, lecz teraz z pewnością
nigdy by go już nie powtórzył. Jakkolwiek sprawy się miały, biedny autor Heroizmu
szaleństwa stał się ofiarą Falterowskiej Meduzy. Ponieważ intymne spotkanie lekarza z
pacjentem przeciągnęło się kiedyś ponad normę, Eleonora L., siostra Faltera, która
siedząc na tarasie robiła na drutach popielaty szal i od dłuższego czasu już nie słyszała
kojącego, optymistycznie brzmiącego lub sztucznie przymilnego tenorku lekarza, na
początku ich rozmowy słabiej lub głośniej wnikającego przez półotwarte oszklone drzwi,
weszła do pokoju brata i zastała go przeglądającego z tępym zaciekawieniem prospekt z
fotografiami alpejskich sanatoriów, który przypuszczalnie przyniósł lekarz, ten ostatni
zaś, rozciągnięty częściowo na krześle, a częściowo na dywanie, ze skrawkiem bielizny
wymykającym się między kamizelką i spodniami, z rozchylonymi krótkimi nogami i z
przechyloną do tyłu głową, leżał powalony, jak to później stwierdzono, przez atak serca, a
jego twarz była blada jak kawa z mlekiem. Na rutynowe pytania policji Falter odpowiadał
z roztargnieniem i zdawkowo, lecz kiedy w końcu zmęczył się tym dokuczliwym
przesłuchaniem, oświadczył, iż rozwiązawszy przypadkowo „zagadkę wszechświata” uległ
podstępnemu podszeptowi, by udostępnić jej rozwiązanie swemu wścibskiemu
rozmówcy, na skutek czego ten ze zdumienia zmarł. Miejscowe gazety podchwyciły tę
historię, odpowiednio ją upiększyły, i osoba Faltera, w przebraniu tybetańskiego mędrca,
przez wiele dni dostarczała strawy niewybrednej szpalcie kroniki towarzyskiej.
Lecz ja, jak wiesz, w tych dniach nie czytałem gazet: wówczas właśnie umierałaś.
Teraz jednak usłyszawszy wszystkie szczegóły historii Faltera, doświadczyłem pewnego
przemożnego i nieco wstydliwego pragnienia.
Oczywiście rozumiesz. W sytuacji, w jakiej się znalazłem, ludzie bez wyobraźni - to
znaczy pozbawieni jej podpory i dociekliwości - zwracają uwagę na ogłoszenia
cudotwórców i chiromantów w komediowych turbanach, którzy łączą magię ze sprzedażą
trutek na szczury lub gumowych futerałów - poszukują grubych muskularnych wróżek, a
zwłaszcza spirytystów, którzy nie rozpoznaną jeszcze energię podstępnie zaklinają w
mlecznobiałe kształty widm i zmuszają je do tak głupio materialnej manifestacji. Lecz ja
posiadam własną cząstkę wyobraźni. Dlatego też miałem dwie możliwości: pierwszą była
moja praca, moja sztuka i pociecha, jaką ona przynosi; drugą - podjęcie ryzyka i
uwierzenie, że ktoś taki jak Falter, raczej przeciętny, pomimo salonowych gier bystrego
umysłu, zgłębił w sposób ostateczny to, czego nie zdołał dokonać żaden jasnowidz ani
czarnoksiężnik.
Moja sztuka? Pamiętasz go, nieprawdaż, tego dziwnego Szweda lub Duńczyka -
albo Islandczyka, jeśli mi wiadomo - w każdym razie tego chudego, opalonego na
pomarańczowo jasnowłosego faceta, o rzęsach niczym u starego konia, który przedstawił
mi się jako „znany pisarz” i za cenę, która cię zadowoliła (byłaś już wtedy przykuta do
łóżka i nie mogłaś mówić, zwykłaś donosić mi o zabawnych głupstewkach pisząc
kolorową kredką na tabliczkach - na przykład, że najbardziej lubisz „wiersze, dziko
rosnące kwiaty i cudzoziemskie pieniądze”) - zlecił mi przygotowanie serii ilustracji do
epickiego poematu Ultima Thule, który właśnie stworzył w ojczystym języku. Oczywiście
nie było mowy o tym, bym mógł dokładnie zapoznać się z jego treścią, skoro język
francuski, którym z trudem porozumiewaliśmy się, znał głównie ze słyszenia i nie był w
stanie przekazać mi w nim swych obrazów. Zdołałem jedynie zrozumieć, że jego bohater
był jakimś królem z Północy, nieszczęśliwym, stroniącym od ludzi, i że jego królestwo
pośród morskich mgieł na melancholijnej dalekiej wyspie ustawicznie nękały intrygi
polityczne, morderstwa i powstania, zaś biały koń bez jeźdźca galopował po mglistym
wrzosowisku. Pisarz był zadowolony z mych pierwszych szkiców blanc et noir,
ustaliliśmy więc tematy następnych rysunków. Ponieważ mimo obietnicy nie pojawił się
w ciągu tygodnia, poszedłem do jego hotelu, gdzie dowiedziałem się, że wyjechał do
Ameryki.
Ukryłem przed tobą fakt zniknięcia mego pracodawcy, ale nie rysowałem już
więcej. Wówczas znów rozchorowałaś się tak ciężko, że nie miałem ochoty myśleć o mym
złotym piórze i wykonywanych tuszem szkicach. Kiedy jednak umarłaś, gdy wczesne
ranki i późne wieczory stały się szczególnie trudne do zniesienia, wówczas z żałosnym,
gorączkowym zapałem, na myśl o którym łzy same napływały mi do oczu,
kontynuowałem pracę, po którą, jak wiedziałem, nikt się nie zgłosi. Z tego też powodu to
zadanie wydawało się odpowiednie dla mnie - jego widmowa, nieuchwytna natura, brak
sensu lub nagrody wiodły mnie do królestwa pokrewnego temu, w jakim istniejesz dla
mnie, mój widmowy celu, moje kochanie, moja kochana ziemska istoto, do której nikt
nigdy nie dotrze, a ponieważ wszystko wokół rozpraszało mnie, oszukując mnie farbą
tymczasowości zamiast graficznym zarysem wdzięczności, dręcząc mnie twymi śladami
na plaży, kamieniami na niej, twym błękitnym cieniem na odrażająco słonecznym brzegu
- postanowiłem wrócić do naszego mieszkania w Paryżu i zasiąść na serio do roboty.
Ultima Thule, ta wyspa zrodzona pośród opustoszałego, szarego morza mego smutku po
twej stracie, przyciągała mnie teraz jak ojczyzna mych prawie niewyrażalnych myśli.
Jednak zanim opuściłem Riwierę, musiałem koniecznie zobaczyć się z Falterem.
Było to drugie z pocieszeń, jakie obmyśliłem dla siebie. Udało mi się przekonać samego
siebie nie tylko co do tego, że Falter nie jest po prostu wariatem i że wierzy w swoje
odkrycie, lecz także co do tego, iż właśnie owo odkrycie było źródłem jego szaleństwa, a
nie na odwrót. Dowiedziałem się, że przeprowadził się do mieszkania w pobliżu mojej
pension. Dowiedziałem się też, że jego stan zdrowia pogorszył się, że zagasł w nim
płomień życia i pozostawił ciało bez kontroli i podniet, i że wkrótce przypuszczalnie
umrze. Doszło również do mych uszu, i to było szczególnie dla mnie ważne, iż ostatnimi
czasy, mimo słabnących sił, stał się ogromnie rozmowny i przez całe dnie zabawiał swych
gości (niestety powodowanych innym rodzajem ciekawości niż moja) rozmową, w której
kwestionował mechanizm ludzkiej myśli i wygłaszał dziwnie zawiłe przemówienia, nic
nie ujawniające, a prawie sokratyczne w tonie i ironii. Zaproponowałem, że go odwiedzę,
lecz jego szwagier zawiadomił mnie, że biedakowi sprawia radość jakakolwiek forma
rozrywki i że ma dość sił, by samemu przyjść do mego domu.
A więc przyszli - szwagier w swym nieśmiertelnym zniszczonym czarnym ubraniu,
jego żona Eleonora (wysoka milcząca kobieta, której kanciasta, silna budowa ciała
przypominała dawną sylwetkę jej brata, a teraz zdawała się dlań żywą lekcją, rodzajem
moralnego przykładu), oraz sam Falter, którego wygląd wstrząsnął mną, choć byłem
uprzedzony o zaszłej w nim zmianie. Jak mam to wyrazić? Pan L. mówił mi, że Falter
wygląda, jakby mu usunięto wszystkie kości; ja zaś odniosłem wrażenie, że pozbawiono
go duszy, a w zamian wzmocniono dziesięciokrotnie jego umysł. Chcę przez to
powiedzieć, że wystarczyło jedno spojrzenie na Faltera, by zrozumieć, iż nie należy
oczekiwać od niego żadnych normalnych ludzkich uczuć, ujawnianych w codziennym
życiu, gdyż Falter całkowicie zatracił zdolność kochania kogokolwiek, odczuwania litości,
nawet dla samego siebie, okazywania dobroci, a przy okazji współczucia dla drugiej
istoty, zwykłego służenia, w miarę możliwości, sprawie dobra, choćby w jego mniemaniu,
tak jak zatracił umiejętność podawania ręki lub używania chusteczki do nosa. A jednak
swym wyglądem nie sprawiał wrażenia szaleńca - och, wprost przeciwnie! W jego
dziwnie opuchniętych rysach, w niemiłym, obojętnym spojrzeniu, nawet w jego płaskich
stopach, już nie obutych w eleganckie Oksfordy, lecz w tanie espadrilles, wyczuwało się
jakąś skoncentrowaną siłę, a siła ta nie była w najmniejszym stopniu zainteresowana
zwiotczeniem i nieuchronnym rozkładem ciała, którym z taką odrazą kierowała.
Teraz jego stosunek do mnie nie był taki sam jak podczas naszego ostatniego
krótkiego spotkania, lecz taki, jaki zapamiętałem z dni naszej młodości, gdy przychodził,
by udzielać mi korepetycji. Bez wątpienia doskonale uświadamiał sobie, że ćwierć wieku
upłynęło od tego czasu, a jednak jakby wraz z dumą stracił poczucie czasu (bez którego
dusza nie może istnieć). Najwidoczniej traktował mnie - przekazując to nie tyle słowami,
ile całym swym zachowaniem - jakby wszystko zdarzyło się wczoraj, a jednak nie
okazywał mi najmniejszej nawet sympatii czy ciepła - niczego, ani odrobinki. Posadzili go
w fotelu, a on wyciągnął dziwacznie nogi, jak to czyni szympans, gdy jego dozorca każe
mu parodiować leżącego sybarytę. Jego siostra usadowiła się z drutami i podczas całej
naszej rozmowy ani razu nie podniosła swej krótko ostrzyżonej siwej głowy. Jej mąż
wyjął z kieszeni gazety: jedną miejscową, drugą z Marsylii - i też pogrążył się w
milczeniu. Jedynie kiedy Falter, zauważył twoją dużą fotografię, która stała na linii jego
wzroku, zapytał, gdzie się ukrywasz, pan L., nie podnosząc oczu znad gazety, powiedział
donośnym, nienaturalnym głosem, używanym w stosunku do głuchych.
- Ależ wiesz dobrze, że nie żyje.
- Ach, tak - powiedział Falter z nieludzką obojętnością i, zwracając się do mnie,
dodał: - A więc, niech światłość wiekuista jej świeci - tak to się chyba powinno mówić w
towarzystwie?
Wtedy zawiązała się między nami poniższa rozmowa; wspomnienie całości raczej
niż stenograficzny zapis pozwala mi ją teraz dokładnie odtworzyć.
- Chciałem cię zobaczyć, Falter - powiedziałem (zwracając się do niego po imieniu
i otczestwie, lecz w opowiadaniu jego ponadczasowy wizerunek odrzuca jakikolwiek
związek z określonym krajem lub rodowodem). Chciałem cię zobaczyć, aby się z tobą
szczerze rozmówić. Może byłoby możliwe poprosić twoich krewnych, by zostawili nas
samych.
- Oni się nie liczą - zauważył szorstko Falter.
- Mówiąc „szczerze” - kontynuowałem - mam na myśli możność zadawania
dowolnych pytań oraz twoją gotowość odpowiadania na nie. Lecz skoro to ja mam
zadawać pytania i oczekiwać od ciebie odpowiedzi, wszystko zależy od twej zgody na
otwartość, moja tobie jest niepotrzebna.
- Na szczere pytania dam szczerą odpowiedź - rzekł Falter.
- Wobec tego pozwól mi przystąpić do sedna sprawy. Poprosimy państwa L., by
nas opuścili na chwilę, a ty mi powiesz dokładnie to, co wyjawiłeś włoskiemu lekarzowi.
- Niech mnie diabli porwą! - wykrzyknął Falter.
- Nie możesz mi tego odmówić. Po pierwsze, ta informacja nie zabije mnie -
gwarantuję, może wyglądam na zmęczonego i cierpiącego, lecz nie trap się, mam jeszcze
dużo sił. Po drugie, przyrzekam ci zachować dla siebie tę tajemnicę, a nawet zastrzelić
się, jeśli zechcesz, natychmiast po jej poznaniu. Widzisz, przyznaję, że moje gadulstwo
może cię zmęczyć bardziej niż moja śmierć. A więc, czy się zgadzasz?
- Stanowczo odmawiam - odpowiedział Falter, i by na stole, przy którym siedział,
oprzeć łokieć, strącił z niego książkę.
- Żeby jakoś zacząć naszą rozmowę, uwzględnię tymczasowo twój sprzeciw.
Zacznijmy ab ovo. A więc, jak rozumiem, Falter, została ci objawiona istota rzeczy.
- Tak, kropka - odpowiedział Falter.
- Zgoda, nie powiesz mi o tym; jednak wysnułem dwa ważne wnioski: rzeczy mają
jakąś istotę, a ta istota może być ujawniona umysłowi.
Falter uśmiechnął się:
- Tylko nie nazywaj tego wnioskami, mój panie. Logiczne rozumowanie może być
najwygodniejszym sposobem duchowego porozumienia na krótki dystans, lecz krzywizna
ziemi, niestety, odzwierciedla się nawet w logice: idealnie racjonalny postęp myśli
zaprowadzi w końcu z powrotem do punktu wyjścia, dokąd powraca się świadomym
prostoty geniusza, z przyjemnym uczuciem, że ogarnąłeś prawdę, gdy w istocie ogarnąłeś
jedynie własne ja. Po co wobec tego wyruszać w tę podróż? Zadowól się tym założeniem:
istota rzeczy została ujawniona - w czym, przypadkowo, mieści się już twój błąd. Nie
mogę ci tego wytłumaczyć, gdyż najmniejsza próba wyjaśnienia byłaby tylko
przebłyskiem śmierci. Póki to założenie pozostaje statyczne, nie zauważa się błędu. Lecz
wszystko, cokolwiek mógłbyś nazwać wnioskiem, wykazuje usterki: logiczne rozwinięcie
staje się nieuchronnym zagmatwaniem.
- Dobrze, zadowolę się tym na razie. Pozwól mi zadać sobie jedno pytanie: gdy
hipoteza opanuje umysł uczonego, on sprawdza ją za pomocą obliczeń i eksperymentów,
to znaczy naśladując i odtwarzając pantomimę prawdy. Pozorna słuszność danej
hipotezy zaraża innych i hipoteza zostaje przyjęta jako prawdziwe wyjaśnienie danego
zjawiska, dopóki ktoś nie wykaże jej błędów. Sądzę, że cała nauka składa się z takich
przegnanych i wycofanych idei, a jednak niegdyś każda z nich dumna była z poczesnego
miejsca, jakie zajmowała; teraz pozostały po niej tylko sława i renta. Lecz w twoim
przypadku, Falter, podejrzewam, że znalazłeś jakąś inną metodę dokonywania odkryć i
prób. Czy mogę nazwać to „objawieniem” w sensie teologicznym?
- Nie możesz - odpowiedział Falter.
- Chwileczkę. Jestem zainteresowany nie tyle metodą odkryć, ile twoim
przekonaniem, że rezultat jest prawdziwy. Innymi słowy, albo znasz metodę weryfikacji
tego odkrycia, albo też masz pełną świadomość jego prawdziwości.
- Bo wiesz - odpowiedział Falter - w Indochinach małpka wyciąga numery na
loterii. Tak się złożyło, że ja jestem taką małpką. Inna metafora: w kraju zamieszkanym
przez uczciwych ludzi jolka ugrzęzła na brzegu, nie należała do nikogo, lecz nikt o tym
nie wiedział, więc jej przypuszczalna przynależność do kogoś uczyniła ją niewidzialną dla
wszystkich. Przypadkiem wsiadłem do tej jolki. Najprościej będzie, jeśli powiem ci, że w
pewnym momencie zabawy, niekoniecznie matematycznej - matematyka, ostrzegam cię,
w miarę swego rozwoju staje się bezustanną zabawą polegającą na przeskakiwaniu przez
własne plecy - łączyłem ze sobą różne pomysły i w końcu, znalazłszy właściwą
kombinację, eksplodowałem jak Berthold Schwartz. W jakiś sposób przeżyłem, ktoś inny
na moim miejscu też by przeżył. Jednak po tym wypadku z mym czarującym lekarzem
nie mam najmniejszej ochoty być znów niepokojonym przez policję.
- Ekscytujesz się, Falter. Wróćmy jednak do sprawy zasadniczej: co daje ci
pewność, że to jest prawda? Małpka nie ma nic wspólnego z ciągnieniem.
- Prawdy i cienie prawd - powiedział Falter - w sensie ogólnym, oczywiście, a nie
szczególnym, są tak rzadkie na tym świecie, zaś te dostępne są tak banalne i skażone, że
jak by to powiedzieć- cofanie się na widok Prawdy, natychmiastowa reakcja całej istoty
ludzkiej, pozostaje nieznanym, mało zbadanym zjawiskiem. Och, występuje z pewnością
czasem u dzieci - kiedy chłopiec zbudzi się lub oprzytomnieje po ataku szkarlatyny i
nastąpi elektryczne wyładowanie rzeczywistości, bez wątpienia, relatywnej
rzeczywistości, gdyż wy, ludzie, nie posiadacie innej. Weź pod uwagę jakikolwiek truizm,
to znaczy, zewłok prawdy względnej. Teraz zanalizuj fizyczne doznanie wywołane w tobie
przez słowa: „Czarne jest ciemniejsze od brązowego” lub „lód jest zimny”. Twoja myśl
jest zbyt leniwa, żeby choć udawać z grzeczności, iż podnosi swój tyłek z ławki w dawnej
Rosji na widok tego samego nauczyciela, który sto razy wchodziłby do klasy podczas
jednej lekcji. W dzieciństwie, w pewien bardzo mroźny dzień, polizałem lśniący zamek
furtki. Pomińmy fizyczny ból lub dumę z odkrycia, jeśli jest ono przyjemne - wszystko to
nie jest rzeczywistą reakcją na prawdę. Bo widzisz, jej wpływ jest tak mało znany, że
nawet nie można na to znaleźć właściwego słowa. Wszystkie nerwy odpowiadają
równocześnie „tak!” - czy coś w tym rodzaju. Odłóżmy też na bok rodzaj zdumienia, jakie
jest tylko nietypową asymilacją rzeczowego ekwiwalentu prawdy, a nie samej Prawdy.
Jeśli mówisz, że ten człowiek jest złodziejem, wówczas mój umysł łączy pewną ilość nagle
wyjaśnionych drobiazgów, które sam dostrzegłem, ale mam czas, by zdziwić się, iż
człowiek, który wydawał się tak uczciwy, okazał się przestępcą, lecz nieświadomie już
przyswoiłem sobie tę prawdę, tak iż moje zdziwienie nabiera przewrotnej formy (jak
można było uważać za uczciwego tak jawnego oszusta?); innymi słowy, czułe miejsce
prawdy leży dokładnie w pół drogi między tym pierwszym a drugim zdumieniem.
- Słusznie. To wszystko jest dość jasne.
- Z drugiej strony, zdumienie doprowadzone do ogłupiających, niewyobrażalnych
rozmiarów - ciągnął Falter - może mieć niezwykle przykre następstwa, lecz jest to niczym
w porównaniu z szokiem wywołanym przez samą Prawdę. A jej nie można sobie już
„przyswoić”. Tylko przez przypadek mnie ona nie zabiła, jak przez przypadek mnie
ugodziła. Wątpię, czy można zweryfikować wrażenie o takiej intensywności, chyba post
factum, chociaż ja osobiście nie potrzebuję powikłań związanych z weryfikacją. Weź
jakąkolwiek oczywistą prawdę - na przykład, że dwa kąty równe trzeciemu są równe
między sobą; czy to twierdzenie zawiera też w sobie cokolwiek na temat tego, że lód jest
gorący, a w Kanadzie są skały? Innymi słowy, dana prawdka - by ukuć takie zdrobnienie -
nie zawiera innych prawdek, i co więcej nie zawiera takich, jakie przynależą do różnych
rodzajów czy poziomów wiedzy lub myśli. Cóż zatem powiesz o Prawdzie przez duże „P”,
która zawiera w sobie wyjaśnienie i dowód wszystkich innych możliwych, powstałych w
umyśle twierdzeń? Można wierzyć w poezję polnego kwiatu lub w potęgę pieniądza, lecz
żadne z tych wierzeń nie określa z góry wiary w homeopatię lub konieczność
eksterminacji antylopy na wyspach Jeziora Wiktorii w Niasie. W moim przypadku,
poznawszy to, co poznałem - jeśli można to nazwać poznaniem - otrzymałem klucz do
absolutnie wszystkich drzwi i skarbców na świecie, tylko że nie mam potrzeby użycia go,
skoro każda myśl o ich praktycznym zastosowaniu automatycznie z samej swej natury
pociąga za sobą niezliczoną ilość zdejmowanych wiek. Mogę zwątpić w materialną
umiejętność wyobrażenia sobie w całej rozciągłości wszelkich konsekwencji mego
odkrycia, a mianowicie, do jakiego stopnia jeszcze nie zwariowałem, lub przeciwnie, jak
daleko w tyle pozostawiłem wszystko, co rozumie się jako obłęd; z całą pewnością nie
mogę jednak zwątpić w to, że, jak ty to nazywasz, „została mi objawiona istota”. Poproszę
o wodę.
- Proszę bardzo. Niech zbiorę myśli. Falter, czy zrozumiałem cię właściwie? Czyż
od tej pory jesteś kandydatem wszechwiedzy? Przepraszam cię, ale nie odnoszę tego
wrażenia. Przyznaję, że wiesz coś o zasadniczym znaczeniu, lecz twoje słowa nie
zawierają konkretnych wskazówek co do absolutnej mądrości.
- Oszczędzam siły - odpowiedział Falter. - W każdym razie nigdy nie twierdziłem,
że wiem teraz wszystko - na przykład, że znam języka arabskiego, czy też że wiem, ile razy
goliłeś się w życiu, lub kto złożył gazetę, którą ten tam głupiec czyta. Twierdzę jedynie, że
wiem wszystko, co chciałbym wiedzieć. Każdy może to powiedzieć nieprawdaż? - po
przewertowaniu encyklopedii; tylko że encyklopedia, której dokładnego tytułu się
nauczyłem (tu, przy okazji, podam ci bardziej elegancką definicję: znam tytuł rzeczy)
zawiera dosłownie wszystko, i na tym polega różnica między mną a najbardziej
wszechstronnym uczonym na świecie. Bo widzisz, nauczyłem się - i tutaj zaprowadzę cię
na skraj przepaści na Riwierze, niech panie łaskawie nie patrzą - nauczyłem się jednej
bardzo prostej rzeczy o tym świecie. Jest to tak oczywiste, tak zabawnie oczywiste, że
tylko moje nieszczęsne człowieczeństwo może uważać to za potworne. Kiedy w pewnym
momencie używam słowa „odpowiedni”, to mam na myśli coś nieskończenie oddalonego
od wszystkich odpowiedniości znanych tobie, tak jak sama natura mego odkrycia nie ma
nic wspólnego z naturą jakichkolwiek fizycznych lub filozoficznych przypuszczeń.
Najistotniejszą rzeczą we mnie, odpowiadającą najistotniejszej rzeczy we wszechświecie,
nie może wstrząsnąć cielesny szok, który tak mnie powalił. Równocześnie przypuszczalna
znajomość wszystkich rzeczy, konsekwentnie wypływająca ze znajomości tej zasadniczej,
nie rozporządza we mnie odpowiednio solidnym aparatem pojęciowym. Siłą woli
nakazuję sobie nie opuszczać wiwarium, zachowywać normy rządzące waszą
mentalnością, jak gdyby nic się nie stało; innymi słowy, postępuję jak żebrak lub
wierszokleta, który otrzymał milion w obcej walucie, lecz w dalszym ciągu żyje w
suterenie, gdyż wie, iż najmniejsze ustępstwo na rzecz luksusu zrujnuje mu wątrobę.
- Posiadasz jednak skarb, Falter - to właśnie sprawia ból. Przestańmy mówić na
temat twego stosunku do tego skarbu i pomówmy o nim samym. Powtarzam - pamiętam,
że zabroniłeś mi oglądać twą Meduzę, i w dalszym ciągu pragnę powstrzymać się od
wyciągania najbardziej oczywistych wniosków, skoro, jak to sugerujesz, jakakolwiek
logiczna konkluzja jest uwięzieniem myśli wewnątrz niej samej. Proponuję ci odmienną
metodę pytań i odpowiedzi; ja nie zapytam cię o zawartość twego skarbu, lecz ty przecież
nie zdradzisz jego tajemnicy mówiąc mi, czy on znajduje się na Wschodzie lub czy
zawiera choć jeden topaz i czy choć jeden człowiek przeszedł w jego pobliżu. Zarazem,
jeśli odpowiesz na jakieś pytanie „tak” lub „nie”, przyrzekam ci nie tylko omijać daną
drogę wiodącą do dalszych, powiązanych z nią pytań, lecz zobowiązuję się całkowicie
przerwać rozmowę.
- Teoretycznie wciągasz mnie w prymitywną pułapkę - odrzekł Falter, lekko drżąc,
jakby ze śmiechu. - W rzeczywistości byłaby to pułapka, gdybyś był zdolny zadać mi co
najmniej jedno takie pytanie. Lecz to jest mało prawdopodobne. Dlatego, jeśli bawi cię ta
bezcelowa gra, zaczynaj!
Po chwili namysłu rzekłem:
- Pozwól mi, Falter, zacząć jak tradycyjnemu turyście, który zwiedza zabytkowy
kościół, znany mu jedynie z reprodukcji. Pozwól, że zapytam: Czy Bóg istnieje?
- Zimno - odpowiedział Falter.
Nie zrozumiawszy, powtórzyłem jeszcze raz pytanie.
- Daj temu spokój - warknął Falter. Powiedziałem „zimno”, jak odpowiada się
podczas gry w odnajdywanie ukrytego przedmiotu. Jeśli zaglądasz pod krzesło lub pod
cień krzesła, a przedmiotu tam być nie może, ponieważ jest gdzie indziej, wówczas
pytanie, czy istnieje to krzesło lub jego cień, nie ma żadnego związku z samą grą.
Twierdzić, że być może krzesło istnieje, ale przedmiot tam się nie znajduje, to jakby
utrzymywać, iż, być może, przedmiot tam jest, lecz krzesło nie istnieje, co oznacza, że
wpadasz znów w błędne koło, tak ulubione przez ludzką myśl.
- Musisz jednak zgodzić się, Falter, że jeśli, jak mówisz, poszukiwana rzecz nie jest
bliska pojęciu Boga, i jeśli ta rzecz jest, zgodnie z twoją terminologią, rodzajem
uniwersalnego „tytułu”, wówczas pojęcie Boga nie pojawia się na stronie tytułowej; stąd
nie ma istotnej potrzeby takiego pojęcia, a jeśli nie ma potrzeby Boga, to Bóg nie istnieje.
- Więc nie zrozumiałeś tego, co powiedziałem o wzajemnym powiązaniu między
przypuszczalnym miejscem a niemożliwością odnalezienia w nim danego przedmiotu.
Dobrze. Ujmę to jaśniej. Wysuwając daną koncepcję wstawiłeś siebie w miejsce zagadki,
jakby to sam szukający miał się chować. A upierając się przy swym pytaniu, nie tylko się
ukrywasz, lecz również wierzysz, że dzieląc z poszukiwanym przedmiotem cechę
„skrytości”, przybliżasz go ku sobie. Jakże mogę ci odpowiedzieć, czy Bóg istnieje, gdy
omawiany problem jest być może groszkiem pachnącym lub chorągiewką sędziego
bocznego na meczu piłkarskim? Szukasz w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwy
sposób, cher monsieur, oto cała odpowiedź, jaką ci mogę dać. I jeśli wydaje ci się, że z tej
odpowiedzi możesz wyciągnąć jakikolwiek wniosek co do zbędności lub konieczności
istnienia Boga, jest to spowodowane tym, że szukasz w niewłaściwym miejscu i w
niewłaściwy sposób. Czy to jednak nie ty obiecałeś zachowywać logiczny tok myśli?
- Teraz ja także schwytam cię w pułapkę, Falter. Zobaczymy, jak zdołasz wywinąć
się od jednoznacznej odpowiedzi. Nie można zatem poszukiwać tytułu świata w
hieroglifach deizmu?
- Wybacz mi - odpowiedział Falter - za pomocą ozdobnego języka i gramatycznych
sztuczek Moustaché-Bleue maskuje tylko oczekiwane non jako jakieś oczekiwane oui. W
tej chwili jedynie zaprzeczam. Neguję celowość poszukiwania Prawdy w sferze zwykłej
teologii, i żeby zaoszczędzić twemu umysłowi próżnej fatygi, śpieszę dodać, iż epitet,
którego użyłem, jest ślepym zaułkiem, nie zapędzaj się w niego. Będę zmuszony
zakończyć dyskusję z braku interlokutora, jeśli wykrzykniesz: „Aha, oto jeszcze jedna
«niezwykła» prawda!” - gdyż oznaczałoby to, że ukryłeś się tak dobrze, iż sam się
zagubiłeś.
- Dobrze, wierzę ci. Przyjmijmy, że teologia zaciemnia rozwiązanie. Nieprawdaż,
Falter?
- Wiemy teraz, na czym stoimy - odpowiedział Falter.
- Dobrze, porzućmy i ten fałszywy trop. Choć mógłbyś prawdopodobnie wyjaśnić
mi, dlaczego jest on fałszywy (gdyż jest w tym coś dziwnego i nieuchwytnego, co cię
irytuje), i wtedy twoja niechęć do udzielania odpowiedzi byłaby dla mnie jasna.
- Mógłbym - odpowiedział Falter - lecz to byłoby równoznaczne z ujawnieniem
sedna sprawy, a tego właśnie nie wydobędziesz ode mnie.
- Powtarzasz się, Falter. Nie uwierzę, że tak samo wykręcałbyś się, gdybym, na
przykład, zapytał cię: czy można liczyć na życie pozagrobowe?
- Czy to cię tak bardzo interesuje?
- Tak samo jak ciebie, Falter. Cokolwiek byś sądził o śmierci, obaj jesteśmy
śmiertelni.
- Po pierwsze - oświadczył Falter - zwracam ci uwagę na następujący osobliwy
chwyt: każdy człowiek jest śmiertelny, jesteś człowiekiem, dlatego też możliwe jest, że nie
jesteś śmiertelny. Dlaczego? Ponieważ poszczególny człowiek (ty lub ja) z tego właśnie
powodu przestaje być jakimkolwiek człowiekiem. Niemniej obaj rzeczywiście jesteśmy
śmiertelni, lecz ja w inny sposób niż ty.
- Nie gardź mą nędzną logiką, lecz daj mi jasną odpowiedź: czy jest choćby
iskierka tożsamości poza grobem, czy też wszystko kończy się w całkowitej ciemności?
- Bon - odpowiedział Falter, jak to jest w zwyczaju rosyjskich émigrés we Francji. -
Chcesz wiedzieć, czy pan Sinieusow będzie wiecznie rezydował wśród wygód pana
Sinieusowa, inaczej Moustaché-Bleue, czy też wszystko nagle zniknie. Są tu dwie myśli,
nieprawdaż? Nieustająca światłość przez całą dobę i czarna próżnia. Zaiste, mimo różnic
o metafizycznym zabarwieniu obie są bardzo zbliżone do siebie. Poruszają się
równolegle, a nawet ze znaczną szybkością. Niech żyje totalizator! Hej, hej, spójrz przez
swoją lornetkę, ścigają się ze sobą, i bardzo chciałbyś wiedzieć, która z nich przybędzie
pierwsza na pozycję prawdy, lecz pytając mnie, bym odpowiedział „tak” lub „nie” co do
jednej z nich lub drugiej, chcesz, bym schwytał jedną z nich w pełnym pędzie za kark -
lecz te diabły mają bardzo śliskie karki - jednak nawet jeślibym schwytał ci jedną z tych
myśli, przerwałbym jedynie współzawodnictwo, albo zwycięstwo odniosłaby ta druga,
której nie złapałem, wynik nie miałby żadnego znaczenia, ponieważ zabrakłoby
rywalizacji. Jeśli jednak pytasz, która z nich jest szybsza, odpowiem ci kolejnym
pytaniem: Co biegnie szybciej - silne pragnienie czy silny strach?
- Myślę, że jednakowo.
- Tak jest. Zobacz tylko, co dzieje się w przypadku biednego małego ludzkiego
umysłu. Albo nie umie wyrazić tego, co oczekuje ciebie - to znaczy nas - po śmierci, i
wówczas wyklucza całkowitą nieświadomość, gdyż to jest całkiem dostępne naszej
wyobraźni - każdy z nas doświadczył kompletnej ciemności snu bez marzeń sennych; lub
przeciwnie, możemy sobie wyobrazić śmierć i wówczas nasz rozum przyswaja sobie w
sposób naturalny nie tyle koncepcję życia wiecznego, tej nieznanej, realnie istniejącej
rzeczy, nie przystającej do niczego na ziemi, ile raczej dokładnie to, co zdaje się bardziej
prawdopodobne - swojską ciemność odrętwienia. Rzeczywiście, jak może człowiek
zadufany w swój rozum przyznać, na przykład, że ktoś pijany do nieprzytomności, kto
umarł w głębokim śnie wskutek jakichś przyczyn zewnętrznych - w ten sposób
przypadkowo tracąc to, czego naprawdę już nie posiadał - znów odzyska zdolność
rozumowania i odczuwania dzięki dalszemu trwaniu, umocnieniu i poprawie swego
nieszczęsnego położenia? Stąd, jeśli zapytałbyś mnie o jedną tylko rzecz: czy wiem, w
kategoriach ludzkich, co jest po śmierci - to znaczy, jeśli usiłowałbyś odwrócić
absurdalność, w której musi zaniknąć rywalizacja między dwoma przeciwnymi, lecz
zasadniczo podobnymi koncepcjami - negatywna odpowiedź z mej strony doprowadzi cię
logicznie do wniosku, że twoje życie nie może skończyć się nicością, natomiast z
odpowiedzi pozytywnej wysnułbyś przeciwny wniosek. W każdym wypadku, jak widzisz,
pozostałbyś w tej samej sytuacji co przedtem, skoro oschłe „nie” potwierdzałoby, że wiem
nie więcej od ciebie o danym przedmiocie, a łzawe „tak” sugerowałoby, że akceptujesz
istnienie kosmopolitycznego nieba, w które twój rozum nie omieszkałby zwątpić.
- Po prostu unikasz bezpośredniej odpowiedzi, lecz pozwól mimo to zauważyć, że
na temat śmierci nie odpowiedziałeś mi „zimno”.
- Znów wracasz do tego samego - westchnął Falter. - Czyż nie wytłumaczyłem ci,
że wszelka dedukcja odpowiada krzywiźnie myśli? Jest poprawna, dopóki pozostajesz w
sferze ziemskich wymiarów, lecz kiedy usiłujesz wyjść poza nie, twój błąd powiększa się
wraz z odległością. Mało tego: twój umysł zinterpretuje wszelką moją odpowiedź
wyłącznie z utylitarnego punktu widzenia, ponieważ nie jesteś zdolny pojąć śmierci
inaczej niż pod postacią własnego kamienia nagrobnego, a to z kolei wypacza do tego
stopnia sens mej odpowiedzi, że ipso facto przekształca ją w kłamstwo. Zachowajmy więc
decorum, mając nawet do czynienia z transcendencją. Nie mogę wyrazić się jaśniej - a ty
powinieneś być mi wdzięczny, że mówię wymijająco. Wnoszę, iż podejrzewasz, że jest
mały szkopuł, nawiasem mówiąc bardziej przerażający od samego lęku przed śmiercią.
Jest on w tobie niezwykle silny, nieprawdaż?
- Tak, Falter. Przerażenie, jakim napawa mnie myśl o czekającej mnie
nieświadomości, równe jest tylko odrazie, jaką odczuwam, wyobrażając sobie przyszły
rozkład mego ciała.
- Dobrze powiedziane. Być może i inne symptomy tej ziemskiej choroby są
również obecne. Nagły tępy ból w sercu, w środku nocy, jak mignięcie dzikiej bestii
wśród oswojonych uczuć i obłaskawionych myśli: „Pewnego dnia ja też muszę umrzeć”.
To ci się zdarza, nieprawdaż? Nienawiść do świata, który będzie nadal radośnie trwał bez
twego udziału. Przemożne uczucie, że wszystko na świecie to błahostki i złudzenia w
porównaniu z twą śmiertelną agonią, a zatem i z twoim życiem, gdyż mówisz sobie, że
samo życie jest przedśmiertną agonią. Tak, ach, tak. Mogę sobie doskonale wyobrazić tę
chorobę, na którą wszyscy cierpicie w mniejszym lub większym stopniu, i powiem tylko
jedno: nie potrafię pojąć, jak ludzie mogą żyć w takich warunkach.
- No, Falter, zdaje się, że dokądś dochodzimy. Jeśli przyznasz otwarcie, iż w
chwilach szczęścia i uniesienia, kiedy moja dusza się odsłania, czuję nagle, iż nie ma
zaniku za grobem, że w przyległym zamkniętym pokoju, spod drzwi, od których wieje
mroźny podmuch, przygotowuje się pawiooką promienność, piramidę uciech podobną
do bożonarodzeniowego drzewka mego dzieciństwa, a wszystko - życie, patria, kwiecień,
szmer źródła lub dźwięk czyjegoś drogiego głosu - jest zaledwie skomplikowanym
wstępem, zaś główny tekst ciągle jeszcze jest przede mną - jeśli tak czuję, Falter, czyż nie
można żyć, żyć - powiedz mi, że można, a o nic więcej nie zapytam.
- W takim przypadku - powiedział Falter trzęsąc się znów z bezgłośnej radości -
jeszcze mniej cię rozumiem. Pomiń wstęp, a sprawa załatwiona!
- Un bon mouvement, Falter - zdradź mi swą tajemnicę.
- Co ty chcesz zrobić, zaskoczyć mnie? Widzę, że spryciarz z ciebie. Nie, to nie
wchodzi w rachubę. Na początku... tak, na początku myślałem, że jest możliwe dzielić z
kimś swoją tajemnicę. Dorosły człowiek, jeśli nie jest silny jak byk, tak jak ja, nie
wytrzyma tego - w porządku, lecz zastanawiałem się, czyby nie można wychować nowego
pokolenia wtajemniczonych, to znaczy zwrócić się ku dzieciom. Jak widzisz, nie od razu
zdołałem zwalczyć zarazę lokalnej dialektyki. W praktyce jednak, cóż mogło się zdarzyć?
Po pierwsze, trudno wyobrazić sobie, by udało się zobowiązać pod przysięgą dzieci do
kapłańskiego milczenia, ażeby któreś z nich jednym wymówionym przez sen słowem nie
popełniło morderstwa. Po drugie, skoro tylko dziecko podrośnie, informacja raz mu
udzielona, przyjęta na wiarę i uśpiona w odległym zakamarku jego świadomości może
drgnąć i obudzić się, wywołując tragiczne skutki. Nawet jeśli moja tajemnica nie zawsze
zniszczy dojrzałego przedstawiciela gatunku, nie do pomyślenia jest, by oszczędziła
młodzieńca. Któż bowiem nie zna tego okresu życia, kiedy wszystko - gwiaździste niebo
nad kaukaskim uzdrowiskiem, książka czytana w toalecie, własne przypuszczenia na
temat kosmosu, rozkoszna groza solipsyzmu - wystarcza, by rozgorączkować zmysły
młodego człowieka? Nie ma powodu, bym stawał się katem; nie mam zamiaru niszczyć
regimentów wroga przez megafon; krótko mówiąc, nie ma nikogo, komu mógłbym się
zwierzyć.
- Zadałem ci dwa pytania, Falter, i dwukrotnie wykazałeś mi, że jakakolwiek
odpowiedź jest niemożliwa. Zdaje się, że na darmo pytałbym cię o cokolwiek innego -
powiedzmy, o granice wszechświata lub pochodzenie życia. Zasugerowałbyś z pewnością,
że mam być zadowolony z jakiejkolwiek skażonej chwilki na tej drugorzędnej planecie,
obsługiwanej przez drugorzędne słońce, lub w przeciwnym razie znów zredukujesz
wszystko do zagadki: Czy słowo „heterologiczny” samo jest heterologiczne?
- Być może - przyznał Falter ziewając szeroko.
Jego szwagier wyjął spokojnie zegarek z kamizelki i spojrzał na żonę.
- To jednak dziwne, Falter. W jaki sposób nadludzka znajomość ostatecznej
prawdy łączy się w tobie ze zręcznością banalnego sofisty, który nic nie wie? Przyznaj, że
wszystkie twoje absurdalne wybiegi nie były niczym innym jak wyrafinowanym
szyderstwem.
- Och, to moja jedyna obrona - powiedział Falter, zezując na siostrę, która zręcznie
wydobywała długi szary wełniany szal z rękawa płaszcza, podawanego Falterowi przez
szwagra. - Bo wiesz, w przeciwnym razie mógłbyś to wyciągnąć ode mnie. Jednak -
dodał, wkładając do rękawa wpierw niewłaściwą rękę, a potem dopiero właściwą,
równocześnie odsuwając się od usiłujących mu pomóc opiekunów - jednak nawet jeśli
obszedłem się z tobą nieco szorstko, chcę cię pocieszyć: wśród całej tej paplaniny i
bajdurzenia zdradziłem się mimo woli - tylko dwoma lub trzema słowami, lecz zamigotał
w nich krajuszek prawdy absolutnej - szczęśliwie jednak nie zauważyłeś tego.
Wyprowadzono go i w ten sposób zakończył się nasz cokolwiek diaboliczny dialog.
Nie tylko Falter nic mi nie powiedział - ale nie pozwolił mi nawet zbliżyć się, i bez
wątpienia jego ostatnia wypowiedź była kpiną; tak jak i pozostałe. Następnego dnia
stłumiony głos jego szwagra oznajmił mi przez telefon, że Falter bierze 100 franków za
wizytę. Zapytałem, czemu, na Boga, nie powiadomiono mnie o tym wcześniej; a on
skwapliwie odpowiedział, że jeślibym chciał powtórzyć ten seans, to dwie rozmowy
wyniosłyby tylko 150. Nabycie Prawdy, nawet z rabatem, nie kusiło mnie, i po przesłaniu
mu kwoty z tytułu tego nie przewidzianego długu, usiłowałem nie myśleć więcej o
Falterze. Jednakże wczoraj... Tak, wczoraj otrzymałem ze szpitala list od samego Faltera;
donosił mi swym wyraźnym charakterem pisma, że umrze we wtorek, a odchodząc
ośmiela się poinformować mnie, iż... tu następowały dwie linijki pracowicie i jakby
złośliwie wymazane. Odpisałem, że jestem mu wdzięczny za jego troskliwość i życzę mu
interesujących pośmiertnych wrażeń i przyjemnej wieczności.
Lecz to wszystko nie przybliża mnie do ciebie, mój aniele. Na wszelki wypadek
trzymam okna i drzwi życia szeroko otwarte, chociaż wyczuwam, że nie poniżysz się do
uświęconych tradycją zwyczajów duchów. Najbardziej przerażająca jest dla mnie myśl, że
ponieważ płoniesz nadal we mnie, muszę strzec swego życia. Moja nietrwała powłoka
cielesna jest, być może, jedyną gwarancją twego idealnego istnienia; kiedy zniknę, ono
też zniknie. Niestety, z namiętnością żebraka skazany jestem na to, by posługiwać się swą
cielesną naturą celem zakończenia samemu sobie opowieści o tobie, a potem już tylko
liczyć na własne zniknięcie...

Paryż, 1939
KARTOFLANY ELF

1.
Naprawdę nazywał się Fryderyk Dobson. Do swego przyjaciela magika tak mówił
o sobie:
- Nie było człowieka w Bristolu, który nie znałby Dobsona, krawca dziecięcego.
Jestem jego synem - napawa mnie to dumą jedynie z uporu. Bo wiesz, on pił jak stary
wieloryb. Gdzieś około 1900 roku, na parę miesięcy przed mym urodzeniem, mój
przesiąknięty dżinem ojczulek wystroił jednego z tych woskowych cherubinków w
marynarskie ubranko z pierwszymi chłopięcymi długimi spodniami i położył go do łóżka
mej matki. To cud, że biedaczka nie poroniła. Domyślasz się, że wszystko to znam z
opowiadań - jednak jeśli moi uprzejmi informatorzy nie kłamali, to nic dziwnego, że
jestem...
I Fred Dobson smutnym i dobrodusznym gestem rozkładał drobne rączki. Magik z
właściwym sobie sennym uśmiechem pochylał się, unosił Freda jak małe dziecko i z
westchnieniem sadzał go na szafie, gdzie Kartoflany Elf zwijał się pokornie w kulę,
cichutko kichając i popiskując.
Miał dwadzieścia lat i ważył niecałe pięćdziesiąt funtów, będąc zaledwie o parę cali
wyższy niż sławny szwajcarski karzeł Zimmermann (przezwany „Księciem Baltazarem”).
Podobnie jak jego przyjaciel Zimmermann, Fred był nadzwyczaj dobrze zbudowany i
gdyby nie zmarszczki na okrągłym czole i w kącikach przymrużonych oczu oraz niemal
niesamowity wyraz napięcia (jak gdyby opierał się wzrostowi), nasz karzeł mógłby bez
trudu ujść za delikatnego ośmioletniego chłopca. Jego włosy o barwie wilgotnej słomy
były ulizane i równo rozdzielone przedziałkiem, który zaczynał się na środku głowy, a
kończył zgrabnie na jej czubku. Fred miał lekki chód, łatwy sposób bycia i dość dobrze
tańczył, lecz jego pierwszy dyrektor uważał, że będzie rozsądnie zrównoważyć pojęcie
„elf” 'jakimś komicznym epitetem ze względu na gruby nos, jaki karzeł odziedziczył po
swym krwistym i niegodziwym ojcu.
Kartoflany Elf już samym swym wyglądem wywoływał burzę oklasków i śmiechu
w całej Anglii, a potem w głównych miastach Kontynentu. Różnił się od większości
karłów łagodnym i przyjacielskim usposobieniem. Bardzo przywiązał się do
miniaturowego kucyka o imieniu Śnieżyczka, na którym kłusował wytrwale wokół areny
holenderskiego cyrku, a w Wiedniu podbił serce głupiego i ponurego olbrzyma,
pochodzącego z Omska. Ledwie bowiem olbrzyma ujrzał, zwrócił się ku niemu jak
dziecko domagające się, by niania wzięła go na ręce.
Kartoflany Elf zwykle nie występował sam. Na przykład w Wiedniu pojawiał się z
tym rosyjskim olbrzymem i dreptał koło niego ubrany w pasiaste spodnie i elegancką
marynareczkę, z ogromnym rulonem nut pod pachą. Nosił też gitarę olbrzyma. Olbrzym
stojąc jak kolosalny posąg, brał instrument muzyczny ruchami automatu. Długi anglez,
który wyglądał jak wyrzeźbiony w hebanie, wysokie obcasy i cylinder lśniący odbiciem
kolumn powiększały wzrost postawnego, ważącego trzysta pięćdziesiąt funtów Sybiraka.
Wysuwając do przodu potężną szczękę, uderzał jednym palcem w struny. Za kulisami
skarżył się kobiecym głosem na zawroty głowy. Fred bardzo się do niego przywiązał i
nawet uronił parę łez w chwili pożegnania, gdyż szybko przywiązywał się do ludzi. Życie
Freda, niczym życie konia cyrkowego, obracało się wokół z łagodną monotonią. Pewnego
dnia w ciemnościach na zapleczu natknął się na kubeł z farbą malarską i chlupnął do
niego - zdarzenie to przez dłuższy czas wspominał jako nadzwyczajną przygodę.
I w ten sposób karzeł objechał większą część Europy, odkładając zarobione
pieniądze; śpiewał srebrnym głosikiem kastrata, a w niemieckich teatrach rewiowych
publiczność zajadała grube kanapki i kandyzowane orzechy na patyczkach, w
hiszpańskich zaś - cukrowane fiołki i także orzechy na patyczkach. Świata nie oglądał. W
pamięci pozostała mu ta sama pozbawiona twarzy śmiejąca się z niego otchłań, a potem
po zakończeniu przedstawienia, ciche senne echo chłodnej nocy, która, kiedy opuszcza
się teatr, zdaje się posiadać taki głęboki błękit.
Po powrocie do Londynu znalazł nowego partnera w osobie magika Shocka. Shock
miał śpiewny głos, szczupłe, blade, naprawdę eteryczne ręce i kosmyk kasztanowych
włosów, opadający na jedną brew. Przypominał bardziej poetę niż estradowego magika, a
swoją zręczność demonstrował z pewną delikatną i wdzięczną melancholią, bez
wyszukanego gadulstwa, tak charakterystycznego dla jego profesji. Kartoflany Elf
towarzyszył mu z radością, a przy końcu aktu pojawiał się na galerii z gardłowym
wesołym okrzykiem, choć przed chwilą wszyscy widzieli, jak Shock zamykał go w czarnej
skrzynce pośrodku sceny.
Wszystko to zdarzyło się w jednym z tych angielskich teatrzyków, gdzie akrobaci
wzlatują wśród brzęczenia i drżenia trapezów, a tenor cudzoziemiec (fiasko we własnym
kraju) śpiewa barkarole, gdzie jest brzuchomówca w marynarskim ubraniu, rowerzyści
oraz niezawodny ekscentryczny klown, który chodzi wokół areny szurając nogami, w
malutkim kapeluszu i kamizelce po kolana.

2.
Ostatnio Fred stał się ponury, kichał często, cichutko i smutno jak mały japoński
spaniel. Choć miesiącami nie pożądał kobiet, teraz dziewiczego karła nękały od czasu do
czasu męczarnie przeżywanych w samotności miłosnych udręk, które mijały równie
szybko, jak się pojawiały, i znów, przez pewien czas, ignorował nagie ramiona bielejące
na tle aksamitem obitych barier lóż i nie dostrzegał małych dziewczynek akrobatek ani
hiszpańskiej tancerki, której gładkie uda ukazywały się przez chwilę, kiedy postrzępiony
pomarańczowoczerwony puszek przy falbankach jej bielizny unosił się w górę podczas
szybkiego wirowania.
- Przydałaby ci się karliczka - rzekł z namysłem Shock, wyczarowując znanym
sobie sposobem pstryknięciem wskazującego palca i kciuka srebrną monetę z ucha karła,
który uniósł do góry drobną zgiętą rękę, jakby odganiając muchę.
Tego samego wieczoru, gdy Fred po wykonaniu swego numeru, sapiąc i coś
pomrukując, w meloniku i małym płaszczyku, szedł chwiejnym krokiem mrocznym
korytarzem, za kulisami otwarły się na oścież jakieś drzwi, oblewając go nagle wesołym
światłem, i dwa głosy zaprosiły go do środka. Były to Zita i Arabella, siostry akrobatki,
obie już na wpół rozebrane, opalone, czarnowłose, o podłużnych błękitnych oczach.
Szych teatralnego rozgardiaszu i zapach płynów do zmywania twarzy wypełniały pokój.
Toaletka była zastawiona puszkami do pudru, grzebykami, rozpylaczami z rżniętego
szkła, szpilkami do włosów w pudełku po czekoladkach oraz szminkami do ust.
Obie dziewczyny natychmiast ogłuszyły Freda swą paplaniną. Łaskotały i
podszczypywały karła, który groźnie na nie spozierając i rumieniąc się z pożądliwości,
przetaczał się jak piłka w objęciach tych dręczycielek o nagich ramionach. W końcu,
kiedy figlarna Arabella przyciągnęła go ku sobie i upadła na wznak na kanapkę, Fred
stracił głowę i zaczął przyciskać się do niej, parskając i obejmując ją za szyję. Próbując
odepchnąć go, uniosła ramię, a on wślizgnął się pod nie, posunął się do przodu i
przytknął usta do gorącego kłującego wgłębienia jej wygolonej pachy. Druga dziewczyna,
osłabła ze śmiechu, na próżno usiłowała odciągnąć go za nogi. W tym momencie drzwi
otwarły się z hałasem i francuski partner obu akrobatek wszedł do pokoju w białym jak
marmur kombinezonie. W milczeniu, bez odrazy, chwycił karła za kark (słychać było
jedynie chrzęst kołnierzyka Freda, wyślizgującego się z jednej ze spinek), podniósł go w
górę i wyrzucił jak małpkę z pokoju. Drzwi zatrzasnęły się. Shock, który właśnie
przechodził, zdołał dojrzeć lśniącą jak marmur rękę i czarną figurkę z podkurczonymi
nóżkami w locie.
Fred, padając, potłukł się i leżał teraz nieruchomo w korytarzu. Nie był
oszołomiony, lecz osłabł i wpatrywał się w jeden punkt, gwałtownie szczękając zębami.
- Źle z tobą, staruszku - westchnął magik, podnosząc go z podłogi. Pomacał
przezroczystymi palcami okrągłe czoło karła i dodał: - Mówiłem ci, żebyś się nie wtrącał.
Teraz się doigrałeś. Potrzeba ci karliczki, ot co!
Fred milczał wytrzeszczając oczy.
- Przenocujesz dziś u mnie - zadecydował Shock niosąc Kartoflanego Elfa ku
wyjściu.

3.
Istniała również pani Shock.
Była to pani w nieokreślonym wieku, o ciemnych oczach żółtawo zabarwionych
wokół tęczówek. Jej chuda postać, pergaminowa cera, matowe czarne włosy, zwyczaj
gwałtownego wydmuchiwania dymu przez nos, wyrafinowane niechlujstwo stroju i
uczesania - wszystko to nie byłoby w ogóle pociągające dla mężczyzn, lecz niewątpliwie
podobało się panu Shockowi, choć nigdy nie zdawał się zwracać uwagi na swą żonę, gdyż
zwykle zajęty był obmyślaniem tajemniczych trików na swój występ. Zawsze też wydawał
się nierealny i nieuchwytny, gdyż podczas rozmów o błahostkach był daleko; mimo to
bacznie obserwował wszystko wokół siebie, kiedy był zagłębiony w tych astralnych
fantazjach. Nora musiała mieć się wciąż na baczności, ponieważ nigdy nie pominął
okazji, by nie wypłatać jakiegoś drobnego, błahego, lecz chytrze obmyślonego figla. Był
na przykład czas, gdy zdumiewał ją swą nienaturalną żarłocznością: mlaskał smakowicie
wargami, wysysał kurze kości, nieustannie nakładał sobie nowe porcje na talerz, po czym
odchodził posyłając żonie smutne spojrzenie, a nieco później służąca, chichocząc w
przytknięty do twarzy fartuch, oznajmiała Norze, że pan Shock nie tknął ani kęsa i
zostawił cały obiad w trzech nowych rondlach pod stołem.
Pani Shock była córką uznanego artysty, który malował tylko konie, nakrapiane
wyżły i myśliwych w czerwonych kurtkach. Przed zamążpójściem mieszkała w Chelsea,
podziwiała mgliste zachody słońca nad Tamizą, pobierała lekcje rysunków, uczęszczała
na zabawne spotkania z miejscową grupką cyganerii - i tam dojrzały ją oczy
promieniejącego spokojem smukłego mężczyzny, oczy szare jak u ducha. Mówił o sobie
mało i był jeszcze nie znany. Niektórzy ludzie sądzili, że jest autorem lirycznych wierszy.
Nora zakochała się w nim po uszy. Poeta zaręczył się z nią z roztargnieniem i w
pierwszym dniu po ślubie wyjaśnił ze smutnym uśmiechem, że nie wie, jak się pisze
wiersze; wówczas to w trakcie rozmowy zamienił stary budzik w niklowany chronometr,
a chronometr w miniaturowy złoty zegarek, który Nora nosi od tego czasu na ręce.
Zrozumiała, że choć Shock jest magikiem, jest również pod pewnym względem poetą, nie
mogła tylko przywyknąć do tego, że demonstruje swe sztuczki przy każdej okazji, nie
zważając na okoliczności. Trudno być szczęśliwą, gdy własny mąż jest iluzją,
perypatetycznym kuglarzem, złudą wszystkich pięciu zmysłów.

4.
Pani Shock uderzała z roztargnieniem paznokciem o szkło akwarium, w którym
kilka złotych rybek, jakby wyciętych z pomarańczowej skórki, oddychało i migało
płetwami, kiedy drzwi otworzyły się bezszelestnie i pojawił się w nich Shock (w
jedwabnym cylindrze na bakier, z kosmykiem kasztanowych włosów nad brwią), niosąc
na rękach małe skulone stworzenie.
- Przyniosłem go - rzekł magik z westchnieniem.
Nora pomyślała przelotnie: dziecko. Zgubione. Znalezione. Jej ciemne oczy
zwilgotniały.
- Trzeba go zaadoptować - cicho dodał Shock przystając w drzwiach.
Ciemne stworzenie nagle ożywiło się, wymamrotało coś i zaczęło poruszać się
nieśmiało przy wykrochmalonym gorsie koszuli magika. Nora spojrzała na malutkie
buciki w zamszowych getrach i na maleńki melonik.
- Nie tak łatwo mnie oszukać - uśmiechnęła się ironicznie.
Magik spojrzał na nią z wymówką. Po czym położył Freda na pluszowym tapczanie
i nakrył go pledem.
- Blondinet go tak załatwił - wyjaśnił Shock i dodał: - Uderzył go hantlami. Prosto
w brzuch.
I Nora, miłosierna, jak to często bywa u bezdzietnych kobiet, odczula tak głęboką
litość, że omal nie wybuchnęła płaczem. Otoczyła karła iście macierzyńską opieką,
nakarmiła, dała mu kieliszek porto, natarła mu czoło wodą kolońską, zwilżyła skronie i
dziecięce wgłębienia za uszami.
Następnego ranka Fred zbudził się wcześnie, rozejrzał się po obcym pokoju,
porozmawiał ze złotą rybką, a po paru spokojnych kichnięciach usadowił się jak mały
chłopiec na parapecie wykuszowego okna.
Rozpraszająca się, czarowna mgła omywała londyńskie szare dachy. Gdzieś w
oddali otwarło się okno w mansardzie i jego szyba schwytała promień słonecznego
blasku. Klakson samochodu zaśpiewał w świeżości i tkliwości świtu.
Myśli Freda zatrzymały się na wczorajszym dniu. Śmiech akrobatek w przedziwny
sposób zmieszał się z dotykiem chłodnych kruchych rąk pani Shock. Z początku źle go
potraktowano, potem pieszczono; a pamiętajcie, że był karłem bardzo uczuciowym i
ognistym. Delektował się w wyobraźni myślą o tym, że pewnego dnia wyrwie Norę z rąk
silnego, brutalnego mężczyzny przypominającego tego Francuza w białym kombinezonie.
Ni stąd, ni zowąd przypomniała mu się piętnastoletnia karliczka, z którą przez pewien
czas występował. Była nieznośną, chorą, małą istotką o spiczastym nosku. Przedstawiano
ich publiczności jako parę narzeczonych, a on drżąc z odrazy, musiał tańczyć z nią
intymne tango.
Znów zabrzmiał i ucichł samotny klakson. Światło słoneczne zaczęło ogrzewać
mgłę rozpostartą nad cichym pustkowiem Londynu.
Około wpół do ósmej mieszkanie ożyło. Pan Shock z roztargnionym uśmiechem na
ustach ulotnił się w nieznanym kierunku. Z jadalni dochodził rozkoszny zapach
jajecznicy na bekonie. Pani Shock pojawiła się z byle jak ułożonymi włosami, w kimonie
haftowanym w słoneczniki.
Po śniadaniu poczęstowała Freda perfumowanym papierosem z czerwonym
koniuszkiem i przymknąwszy oczy, zażyczyła sobie, by opowiedział jej wszystko o swoim
życiu. W takich momentach cichutki głosik Freda zyskiwał nieco głębszy ton: mówił
powoli dobierając słowa i, dziwna rzecz, ta nieprzewidziana godność dykcji utożsamiła
się z nim samym. Z pochyloną głową, uroczysty i sprężyście napięty, siedział bokiem u
stóp Nory. Ona wsparła się o pluszowy tapczan, a odchylone do tyłu ręce odsłaniały nagie
spiczaste łokcie. Karzeł, skończywszy swą opowieść, zamilkł, lecz wciąż poruszał w
różnych kierunkach swą malutką rączką, jakby cicho kontynuując rozmowę. Jego czarny
surdut, pochylona twarz, mięsisty mały nos, włosy koloru słomy i ten przedziałek
pośrodku, sięgający tyłu głowy, niejasno poruszały serce Nory. Patrząc na niego spod
rzęs, próbowała wyobrazić sobie, że nie jest to dorosły karzeł, lecz jej nie istniejący mały
synek, który opowiada o tym, jak go prześladują nauczyciele. Nora wyciągnęła rękę i
lekko pogłaskała go po głowie i w tym momencie przez tajemniczą asocjację myśli
wywołała w swym umyśle coś innego - interesującą wizję pełną mściwości.
Czując te delikatne palce we włosach, Fred z początku siedział bez ruchu, po czym
rozgorączkowany zaczął w milczeniu oblizywać wargi. Jego oczy zwrócone w bok nie
mogły oderwać się od zielonego pompona na pantoflu pani Shock. I nagle, w jakiś
absurdalny i upajający sposób, wszystko przeszło w ruch.
5.
W ten sierpniowy szarobłękitny, pełen słońca dzień, Londyn był szczególnie
uroczy. Tkliwe świąteczne niebo odbijało się w gładkiej powierzchni asfaltu, lśniące
skrzynki pocztowe płonęły czerwono na rogach ulic, przez gobelinową zieleń parku
przemykały i toczyły się z cichym pomrukiem auta - całe miasto lśniło i oddychało w
cieple późnego lata, i tylko pod ziemią, na peronach metra, można było odnaleźć strefę
chłodu.
Każdy dzień roku jest darem ofiarowanym tylko jednemu człowiekowi -
najszczęśliwszemu; wszyscy inni ludzie używają jego dnia, radują się blaskiem słońca lub
wymyślają na deszcz, nie zdając sobie sprawy, do kogo ten dzień naprawdę należy, a jego
szczęśliwy posiadacz jest zadowolony i rozbawiony ich ignorancją. Człowiek nie może
przewidzieć, który dokładnie dzień przypadnie mu w udziale, jaką błahostkę zapamięta
na zawsze: falowanie odbitego od wody blasku słońca na murze lub krążenie opadającego
liścia klonu; i nieraz zdarza się, że rozpoznaje swój dzień jedynie w retrospekcji, długo po
tym, jak zerwał, zmiął i rzucił pod biurko kartkę z kalendarza z zapomnianą datą.
Opatrzność obdarowała Freda Dobsona, karła w mysioszarych getrach, tym
radosnym sierpniowym dniem 1920 roku, który zaczął się od melodyjnego trąbienia
klaksonu i błysku szyby w nagle otwartym gdzieś w oddali oknie. Dzieci wracające z
przechadzki opowiadały rodzicom z zapartym ze zdumienia tchem, że spotkały karła w
meloniku i pasiastych spodniach, trzymającego w jednej ręce laskę, a w drugiej - parę
brązowych rękawiczek.
Ucałowawszy gorąco na pożegnanie Norę (która oczekiwała gości) Kartoflany Elf
wyszedł na szeroką, gładką ulicę zalaną blaskiem słońca i od razu zdał sobie sprawę, iż
całe miasto zostało stworzone dla niego, wyłącznie dla niego. Wesoły taksówkarz z
głośnym trzaskiem przekręcił żelazną chorągiewkę licznika; ulica zaczęła biec do tyłu, a
Fred zsuwał się ze skórzanego siedzenia chichocząc i coś gruchając do siebie po cichu.
Wysiadł przy wejściu do Hyde Parku i nie zważając na zaciekawione spojrzenia,
szedł drobnym krokiem obok zielonych składanych krzeseł, sadzawki, wielkich krzewów
rododendronów ciemniejących w cieniu lip i wiązów, po trawniku lśniącym i gładkim jak
bilardowe sukno. Jeźdźcy galopowali obok niego, lekko unosząc się w siodłach, żółta
skóra ich sztylp skrzypiała, delikatne pyski wierzchowców podskakiwały, wędzidła
pobrzękiwały, a luksusowe czarne limuzyny z olśniewającym blaskiem szprych sunęły
statecznie w przestronnym fioletowym i delikatnym jak koronka cieniu.
Karzeł szedł wdychając ciepły zapach benzyny, woń listowia zdającego się butwieć
od nadmiaru zielonego soku, wymachiwał laseczką, ściągał usta, jakby chcąc zagwizdać;
tak wielkie było poczucie swobody i lekkości, które nim owładnęło. Jego pani pożegnała
go z tak zdawkową czułością, śmiejąc się tak nerwowo, że uświadomił sobie, jak bardzo
się boi, żeby jej stary ojciec, który zawsze przychodzi na lunch, nie zaczął czegoś
podejrzewać, zastawszy obcego mężczyznę w domu.
Tego dnia widziano Freda wszędzie: w parku, gdzie rumiana niańka w
wykrochmalonym czepku z jakiegoś powodu zaproponowała mu przejażdżkę w wózku
niemowlęcym, który właśnie pchała; widziano go też w salach wielkiego muzeum, na
ruchomych schodach powoli wypełzających z dudniących głębi, wśród elektrycznych
powiewów i olśniewających plakatów, i w eleganckim sklepie sprzedającym wyłącznie
chusteczki do nosa, a także na piętrze autobusu, na który wywindowały go czyjeś życzliwe
ręce.
Po jakimś czasie zmęczył się - cały ten ruch i blask oszołomił go, zirytowały go
śmiejące się oczy wgapione w niego; zrozumiał, że powinien zanalizować dokładnie to
przemożne poczucie wolności, dumy i szczęścia, które mu, wciąż towarzyszyło.
Kiedy w końcu głodny Fred wszedł do znajomej restauracji, gdzie zbierali się
różnego autoramentu artyści i gdzie jego obecność nie dziwiła nikogo, i kiedy patrzył na
tych ludzi: na starego smutnego klowna już pijanego, na Francuza, swego wczorajszego
wroga, który teraz skinął głową ku niemu przyjaźnie, uświadomił sobie niezwykle jasno,
że nigdy już nie wystąpi na arenie.
Lokal był ciemnawy z niedostateczną ilością lamp i niewystarczającą ilością
światła dziennego, które przesączało się z zewnątrz. Smutny klown, przypominający
zbankrutowanego bankiera, i akrobata, dziwnie niechlujny w swoim zwykłym ubraniu,
grali w milczeniu w domino. Hiszpańska tancerka w olbrzymim kapeluszu, ocieniającym
jej błękitne oczy, siedziała samotnie z nogą założoną na nogę przy narożnym stoliku. Było
jeszcze kilkoro ludzi, których Fred nie znał: obserwował ich twarze zbielałe od
wieloletniego makijażu; tymczasem kelner przyniósł mu poduszkę do oparcia, zmienił
obrus i zręcznie nakrył stół.
Nagle w ciemnawej głębi restauracji Fred dostrzegł delikatny profil magika, który
rozmawiał cicho z tęgim starszym człowiekiem w typie Amerykanina. Fred nie
spodziewał się tu spotkać Shocka - który nigdy nie bywał w restauracjach - i właściwie
kompletnie zapomniał o jego istnieniu. Teraz odczuł taką litość dla biednego magika, że z
początku postanowił wszystko przed nim ukryć, lecz potem przyszło mu do głowy, że
Nora, która nie potrafi w ogóle oszukiwać, powie wszystko swemu mężowi jeszcze tego
wieczora. („Zakochałam się w panu Dobsonie... odchodzę od ciebie.”) Zaoszczędzi jej
trudnego i nieprzyjemnego wyznania. Czyż nie jest jej rycerzem, czyż nie odczuwa dumy
z powodu tej miłości i czy nie powinien dlatego być usprawiedliwiony, że zadaje
cierpienie jej mężowi bez najmniejszej litości?
Kelner przyniósł mu porcję pasztetu z cynaderek i wołowiny oraz butelkę
imbirowego piwa. Zapalił też więcej świateł. Tu i ówdzie ponad zakurzonym pluszem
jaśniały kryształowe kwiaty i karzeł dostrzegł w oddali, jak złoty blask oświetlił
kasztanowy lok magika, a światła i cienie przebiegały po jego delikatnych
przezroczystych palcach. Jego rozmówca wstał, przytrzymując pas od spodni i
wykrzywiając usta w uśmiechu, a Shock odprowadził go do szatni. Gruby Amerykanin
wsadził na głowę kapelusz o szerokim rondzie, potrząsnął eteryczną ręką Shocka i wciąż
podciągając spodnie, skierował się ku wyjściu. Przez moment można było dostrzec
resztki światła dziennego, gdy lampy w restauracji zabłysły bardziej żółtym blaskiem.
Drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem .
- Shock - zawołał Kartoflany Elf, fikając nóżkami pod stołem.
Shock podszedł do niego. Po drodze z namysłem wyjął zapalone cygaro z kieszonki
na piersiach, wypuścił kłąb dymu i schował je z powrotem. Nikt nie wiedział, jak tego
dokonał.
- Shock - rzekł karzeł, którego nos poczerwieniał od piwa imbirowego. - Muszę z
tobą pomówić. To bardzo ważne.
Magik usiadł przy stole Freda i oparł na blacie swój łokieć.
- Jak z twoją głową, nie boli? - zapytał obojętnie.
Fred otarł usta serwetką, nie wiedząc, jak zacząć, wciąż obawiając się, by nie
sprawić przyjacielowi zbyt dotkliwego bólu.
- A propos - rzekł Shock - dziś wieczór występuję z tobą po raz ostatni. Ten facet
zabiera mnie ze sobą do Ameryki. Sprawy są na dobrej drodze.
- Chcę ci powiedzieć, Shock - krusząc chleb karzeł szukał odpowiednich słów. -
Faktem jest... Bądź dzielny, Shock. Kocham twoją żonę. Dziś rano, kiedy wyszedłeś, ona i
ja, my oboje, mam na myśli, że ona...
- Tylko że ja źle znoszę podróż morską - głośno rozmyślał magik - a podróż do
Bostonu trwa tydzień. Kiedyś płynąłem statkiem do Indii. Potem czułem się jak
ścierpnięta noga.
Zarumieniony Fred pocierał obrus malutką piąstką. Magik śmiał się cicho do
swych myśli, po czym zapytał:
- Coś miałeś mi powiedzieć, mój mały przyjacielu?
Karzeł spojrzał w jego widmowe oczy i potrząsnął z zakłopotaniem głową.
- Nie, nie, nic... Nie można z tobą rozmawiać.
Ręka Shocka wyciągnęła się - z pewnością miał zamiar wyciągnąć monetę z ucha
Freda - lecz po raz pierwszy w ciągu lat uprawiania po mistrzowsku magii moneta, nie
schwytana należycie mocno przez mięśnie dłoni, wypadła po niewłaściwej stronie.
Schwytał ją i wstał.
- Nie będę tu jadł - rzekł patrząc z ciekawością na czubek głowy karła. - Nie lubię
tego lokalu.
Nadąsany i milczący Fred jadł pieczone jabłko.
Magik spokojnie odszedł. Restauracja opustoszała. Rozmarzoną hiszpańską
tancerkę w wielkim kapeluszu wyprowadził nieśmiały, pięknie ubrany młody
niebieskooki mężczyzna.
„Jeśli nie chce słuchać, to sprawa załatwiona” - pomyślał karzeł, odetchnąwszy z
ulgą i doszedł do wniosku, że Nora wyjaśni to lepiej.
Potem poprosił o kartkę papieru i napisał do niej list, który zakończył
następująco:
Teraz Pani rozumie, że nie mogę żyć tak jak dotąd. Cóż odczuwałaby Pani
wiedząc, że co wieczór pospolita hołota pęka ze śmiechu na widok Pani
wybranego? Zrywam kontrakt i jutro wyjeżdżam. Otrzyma Pani następny list
ode mnie, skoro tylko znajdę spokojne zacisze, gdzie po Pani rozwodzie będziemy
mogli się kochać, moja Noro.

Tak zakończył się krótki dzień podarowany karłowi w mysich getrach.

6.
Londyn powoli okrywał się głębokim mrokiem. Hałasy uliczne stapiały się w jeden
cichy głęboki ton, jakby ktoś przestał grać, w dalszym ciągu trzymając nogę na pedale
fortepianu. Czarne liście lip w parku tworzyły na tle przejrzystego nieba wzór asów
pikowych. Na tym lub tamtym zakręcie i między żałobnymi sylwetkami bliźniaczych wież
płomienny zachód słońca jawił się niczym wizja.
Shock miał zwyczaj iść na obiad do domu, przebierać się w strój magika, żeby
potem udać się wprost do teatru. Tego wieczoru Nora oczekiwała go z największą
niecierpliwością, dygocąc ze złośliwej radości. Jakże była teraz zadowolona z posiadania
własnego sekretu! Odsuwała od siebie obraz samego karła. Karzeł był tylko wstrętnym
małym robakiem.
Usłyszała cichy szczęk otwieranych drzwi wejściowych. Jak to często bywa, gdy
ktoś kogoś zdradzi, twarz Shocka wydała się jej nie znana, niemal jak twarz kogoś
obcego. Skinął jej głową i wstydliwie, ze smutkiem opuścił swe ocienione długimi rzęsami
oczy. Bez słowa zajął naprzeciwko niej miejsce przy stole. Nora obserwowała jego letni
garnitur, w którym wydawał się jeszcze szczuplejszy, jeszcze bardziej nieuchwytny. Jej
oczy zalśniły ciepłym triumfem, jeden kącik jej ust drżał wrogością.
- Jak się ma twój karzeł? - spytała rozkoszując się nonszalancko zadanym
pytaniem. - Myślałam, że przyprowadzisz go ze sobą.
- Nie widziałem go dzisiaj - odpowiedział Shock zabierając się do jedzenia. Nagle
rozmyślił się - wyjął fiolkę, która, gdy ją ostrożnie otwierał, wydała piskliwy odgłos;
potem przechylił ją nad kieliszkiem wina.
Nora oczekiwała z irytacją, że wino stanie się jaskrawo niebieskie lub
przezroczyste jak woda, lecz czerwone wino nie zmieniło swej barwy. Shock napotykając
wzrok żony, uśmiechnął się smętnie.
- To na trawienie - tylko krople - szepnął. Jakiś cień przemknął po jego twarzy.
- Kłamiesz jak zwykle - rzekła Nora. - Masz doskonały żołądek.
Magik zaśmiał się cicho. Po czym odchrząknął uroczyście i wychylił kieliszek
duszkiem.
- No, jedz - powiedziała Nora. - Wystygnie.
Z posępnym zadowoleniem myślała: „Ach, gdybyś tylko wiedział. Nigdy się o tym
nie dowiesz. Na tym polega moja siła!”
Magik jadł w milczeniu. Nagle wykrzywił się, odsunął talerz i przemówił. Jak
zwykle nie patrzył wprost na nią, lecz trochę ponad jej głową; głos miał melodyjny i
miękki. Opisał jej swój dzień, powiedział, że odwiedził króla w Windsorze, gdzie
poproszono go, by zabawił małych książąt ubranych w aksamitne kubraczki z
koronkowymi kołnierzykami. Opowiadał o tym lekko i obrazowo, przedrzeźniając osoby,
które spotkał, mrugając przy tym oczyma i zadzierając nieznacznie głowę.
- Wypuściłem stadko białych gołębi z mego szapoklaka - rzekł Shock.
„I rączki karła były spocone i zimne, a ty to wszystko zmyślasz” - mimochodem
pomyślała Nora.
- I wiesz, gołębie zaczęły fruwać wokół królowej, a ona odganiała je od siebie,
wciąż się śmiejąc z grzeczności.
Shock wstał, zachwiał się, lekko oparł się dwoma palcami o krawędź stołu i rzekł,
jakby kończąc swoją opowieść:
- Nie czuję się dobrze, Noro. Wypiłem truciznę. Nie powinnaś była mnie zdradzać.
Jego szyja nabrzmiała, a on przyciskając chusteczkę do ust, opuścił jadalnię. Nora
zerwała się, bursztynowe paciorki jej długiego naszyjnika zahaczyły o nóż do owoców na
jej talerzu i strąciły go.
„To tyko gra - pomyślała z urazą. - Chce mnie nastraszyć i podręczyć. Nic z tego,
bracie. Zobaczysz!”
Irytujące, że Shock w jakiś sposób odkrył jej sekret. W każdym razie teraz będzie
miała okazję powiedzieć, co do niego czuje, wykrzyczeć, że go nienawidzi, że strasznie
nim pogardza, iż nie jest człowiekiem, tylko fantomem z gumy, że nie ma siły z nim
dłużej żyć, że...
Magik siedział na łóżku skulony i zgrzytał zębami z bólu, lecz udało mu się lekko
uśmiechnąć, kiedy Nora wpadła do sypialni.
- Więc myślałeś, że ci uwierzę - rzekła dysząc. - Och, nie, to koniec! Ja też umiem
oszukiwać. Przejmujesz mnie wstrętem, och, jesteś pośmiewiskiem z tymi swoimi
nieudanymi sztuczkami...
Shock, wciąż uśmiechając się bezradnie, usiłował wstać z łóżka. Jego stopa szurała
o dywan. Nora zamilkła, obmyślając, co by jeszcze wykrzyknąć.
- Nie rób tego - wymamrotał z trudnością Shock. - Jeśli było coś, co ja... proszę,
wybacz...
Żyła na jego czole nabrzmiała. Jeszcze bardziej przygarbił się, charczało mu w
gardle, wilgotny lok na czole drżał, a chusteczka przy ustach przesiąkła na wskroś żółcią i
krwią.
- Przestań udawać głupca! - krzyknęła Nora tupiąc nogą.
Udało mu się wyprostować. Twarz miał woskowej bladości. Cisnął zwiniętą
chusteczkę w kąt.
- Poczekaj, Noro... Nie rozumiesz... To mój ostatni trik... Nie będzie już innych...
Ponowny spazm bólu wykrzywił jego przerażającą lśniącą twarz. Zachwiał się,
upadł na łóżko i odrzucił głowę do tyłu na poduszce.
Nora podeszła bliżej. Przyjrzała mu się i zmarszczyła brwi. Shock leżał z
przymkniętymi oczyma, zgrzytając zaciśniętymi zębami. Gdy pochyliła się nad nim,
zadrżały mu powieki, spojrzał na nią nieprzytomnie, nie poznając własnej żony, po czym
nagle rozpoznał ją i oczy zamigotały mu wilgotnym blaskiem czułości i bólu.
W tej chwili Nora zrozumiała, że kocha go ponad wszystko na świecie. Przerażenie
i litość przepełniły jej serce. Zakręciła się po pokoju, nalała trochę wody, zostawiła
szklankę na umywalce, po czym podbiegła do męża, który podniósł głowę i przyciskał
brzeg prześcieradła do ust; całe ciało mu drżało, gdy wymiotował gwałtownie, patrząc
niewidzącymi oczyma, przysłoniętymi już przez śmierć. Wtedy Nora gestykulując
szaleńczo, pomknęła do sąsiedniego pokoju, gdzie znajdował się telefon, i tam przez
dłuższy czas uderzała w widełki, wykręcała omyłkowe numery, potem znów próbowała,
łkając, by złapać oddech, i bijąc pięścią w stolik od telefonu, w końcu, gdy odpowiedział
głos lekarza, Nora wykrzyknęła, że jej mąż zażył truciznę i umiera; po czym zalała
słuchawkę potokiem łez i rzuciwszy ją krzywo na widełki, pobiegła z powrotem do
sypialni.
Magik, smukły i promieniejący na twarzy, w białej kamizelce i nienagannie
odprasowanych czarnych spodniach, stał przed tremo i rozłożywszy szeroko łokcie,
zawiązywał starannie krawat. Zobaczył Norę w lustrze i nie obracając się mrugnął do niej
z roztargnieniem, pogwizdując cicho i ugniatając przezroczystymi koniuszkami palców
czarne końce jedwabnego węzła.

7.
Drowse, małe miasteczko na północy Anglii, wyglądało rzeczywiście tak sennie, że
rodziło się podejrzenie, że zostało w jakiś sposób zagubione wśród tych mglistych pól o
łagodnych stokach, gdzie na zawsze już zapadło w sen. Miasteczko posiadało urząd
pocztowy, sklep z rowerami, parę trafik z czerwono-niebieskimi szyldami, zabytkowy
szary kościółek otoczony grobowcami, nad którymi rozpościerał się sennie cień
ogromnego kasztana. Wzdłuż głównej ulicy ciągnęły się krzewy, małe ogródki i ceglane
domki, oplecione wijącym się bluszczem. Jeden z tych domków wynajęto niejakiemu
panu F. R. Dobsonowi, którego nikt nie znał z wyjątkiem jego gospodyni i miejscowego
lekarza, ten zaś nie był plotkarzem. Pan Dobson najwidoczniej nigdy nie wychodził.
Gospodyni, potężna surowa kobieta, która przedtem pracowała w zakładzie dla
umysłowo chorych, odpowiadała na przypadkowe pytania sąsiadów, wyjaśniając, że pan
Dobson jest starym paralitykiem, skazanym na wegetację w ciszy, w półmroku pokoju.
Nic dziwnego, że sąsiedzi o nim zapomnieli jeszcze tego samego roku, kiedy przybył do
Drowse, jego niewidzialną obecność ludzie przyjęli jako zrozumiałą samą przez się, tak
jak obecność nieznanego biskupa, którego kamienna figura stała od dawna w niszy
ponad portalem kościelnym. Domyślano się, że tajemniczy stary człowiek ma wnuka -
spokojnego, jasnowłosego małego chłopca, który czasem o zmroku wychodzi z domu
Dobsona nieśmiałym drobnym kroczkiem. Zdarzało się to jednak tak rzadko, że nikt nie
mógł orzec z całą pewnością, iż jest to zawsze to samo dziecko, a zmrok w Drowse był
szczególnie mglisty i błękitny, tak że zacierał wszelkie kontury. W ten sposób nie
interesujący się niczym i ospali mieszkańcy Drowse przeoczyli fakt, że domniemany
wnuk domniemanego paralityka nie rósł w miarę upływu lat oraz że jego płowe włosy są
tylko doskonale zrobioną peruką, gdyż Kartoflany Elf zaczął łysieć na początku swej
nowej egzystencji i wkrótce jego głowa stała się tak gładka i błyszcząca, że jego
gospodyni, Anna, myślała chwilami, iż zabawnie byłoby pogłaskać dłonią tę kulę. Pod
innym względem niewiele się zmienił, jego brzuszek, być może, zaokrąglił się, a
purpurowe żyły przebijały silniej na jego pociemniałym mięsistym nosie, który pudrował
przebierając się za małego chłopca. Ponadto Anna i lekarz zdawali sobie sprawę, że ataki
sercowe karła zmierzają do czegoś niedobrego.
Karzeł żył spokojnie, w sposób nie zwracający uwagi, w swych trzech pokojach,
zapisał się do wypożyczalni, gdzie wypożyczał trzy lub cztery książki na tydzień (głównie
powieści), nabył czarnego, żółtookiego kota, gdyż śmiertelnie bał się myszy (które
hałasowały gdzieś za szafą, jakby toczyły malutkie drewniane kulki); jadł dużo, zwłaszcza
słodyczy (nieraz w środku nocy wyskakiwał z łóżka i tupiąc po chłodnej podłodze biegł,
drżący i niesamowicie drobny w swej długiej koszuli nocnej, aby dobrać się jak mały
chłopiec do czekoladowych herbatników w spiżarce), coraz rzadziej też wspominał swą
miłość i pierwsze okropne dni, jakie spędził w Drowse.
Mimo to w swym biurku, wśród postrzępionych, porządnie złożonych afiszów,
nadal przechowywał brzoskwiniowy liścik ze znakiem wodnym w kształcie smoka,
zapisany kanciastym, ledwie czytelnym pismem. Oto jego treść:

Szanowny Panie Dobson,


Otrzymałam Pański pierwszy list, jak również następny, w którym
zaprasza mnie pan do D. Obawiam się, że to wszystko jest okropnym
nieporozumieniem. Proszę zapomnieć o mnie i przebaczyć mi. Jutro wraz z
mężem wyjeżdżam do Stanów, gdzie będziemy prawdopodobnie przebywać
przez dłuższy czas. Nie wiem, co jeszcze mogłabym Panu napisać, mój biedny
Fredzie.
I właśnie wtedy nastąpił pierwszy atak angina pectoris. Od tego czasu łagodny
wyraz zdumienia pozostał w oczach karła. Potem przez wiele dni snuł się po pokojach,
połykając łzy i wymachując przed swą twarzą drżącą maleńką rączką.
Obecnie jednak Fred zaczął zapominać. Polubił wygody, które były mu przedtem
nie znane - błękitną mgiełkę płomienia nad węglami w kominku, zakurzone małe
wazony, ustawione na półkach, sztych między dwoma kwaterami okna, przedstawiający
psa bernardyna z blaszanką na szyi - który cucił alpinistę na groźnej skale. Fred rzadko
wspominał swe minione życie. Tylko czasem we śnie widywał gwiaździste niebo
ożywione trzepotem wielu trapezów, kiedy to zamykano go w czarnym kufrze; poprzez
jego ściany odróżniał łagodny śpiewny głos Shocka, lecz nie mogąc znaleźć zapadni w
podłodze sceny, dusił się w parnej ciemności, gdy tymczasem głos magika stawał się
coraz smutniejszy, bardziej daleki, aż w końcu rozpływał się, a Fred budził się z jękiem na
obszernym łożu, w swym schludnym ciemnym pokoiku przesyconym zapachem lawendy
i w bladym świetle przebijającym przez zasłonę okienną; rozglądał się przez dłuższy czas,
z trudem chwytając oddech i przyciskając dziecięcą piąstkę do nierówno bijącego serca.
W miarę upływu lat pragnienie miłości kobiety odzywało się w nim coraz słabiej,
jakby Nora pozbawiła go całego ognia, jaki niegdyś w nim płonął. Były co prawda okresy,
pewne nieuchwytne wiosenne wieczory, kiedy karzeł, włożywszy z zażenowaniem krótkie
spodenki i blond perukę, wychodził z domu, by zapuścić się w zamglony mrok, a tam,
skradając się wzdłuż jakiejś ścieżki w polu, nagle zatrzymywał się, obserwując z udręką
ledwie majaczącą parę obejmujących się kochanków, którzy przystanęli w pobliżu
żywopłotu, pod osłoną kwitnących jeżyn. Niebawem i to minęło i karzeł przestał widywać
ludzi. Tylko od czasu do czasu siwowłosy lekarz, człowiek o przenikliwych czarnych
oczach, wstępował na partyjkę szachów i poprzez szachownicę z naukową satysfakcją
obserwował te maleńkie miękkie rączki, małą twarz buldoga, której wypukłe czoło
marszczyło się, gdy karzeł obmyślał kolejny ruch.
8.
Minęło osiem lat. Był niedzielny poranek. Dzbanek kakao, osłonięty kapturkiem w
kształcie papuziej głowy, czekał na Freda na stole nakrytym do śniadania. Słoneczna
zieleń jabłoni wlewała się przez okno. Tęga Anna odkurzała małą pianolę, na której
karzeł nieraz wygrywał nieudolnie walce. Muchy obsiadły słoik z marmoladą
pomarańczową i pocierały przednie nóżki.
Fred zaspany i rozczochrany, w pantoflach i małym czarnym szlafroku z żółtym
szamerunkiem, wszedł do pokoju. Usiadł mrużąc oczy i gładząc łysą głowę. Anna poszła
do kościoła. Fred otworzył ilustrowany dodatek do niedzielnej gazety i na przemian
ściągając i wydymając wargi, dokładnie oglądał odznaczone medalem szczenięta,
rosyjską baletnicę, zwijającą ciało w omdlewającej agonii łabędzia, cylinder i gębę
jakiegoś finansisty, który wszystkich oszukał... Pod stołem kot, wygiąwszy grzbiet, ocierał
się o jego gołą kostkę u nogi. Skończył śniadanie, wstał poziewując; miał bardzo złą noc,
nigdy jeszcze tak go bardzo nie bolało, a teraz był zbyt leniwy, by się ubrać, choć stopy
mu zmarzły. Przesiadłszy się na fotel w niszy okiennej, zwinął się na nim w kłębek.
Siedział tam bezmyślnie, a obok niego czarny kot przeciągał się, otwierając maleńki
różowy pyszczek.
Zadzwonił dzwonek u drzwi.
„Doktor Knight” - pomyślał obojętnie Fred i, przypominając sobie, że Anna
wyszła, poszedł sam otworzyć.
Blask słoneczny wlewał się do środka. Wysoka pani w żałobie stała na progu; Fred
cofnął się mamrocząc coś i gmerając przy swym szlafroku. Pomknął z powrotem w głąb
mieszkania, gubiąc po drodze pantofel, ale nie zdając sobie z tego sprawy. Jego jedyną
troską było, by osoba, która przyszła, nie zauważyła, że on jest karłem. Zatrzymał się
zdyszany pośrodku salonu. Och, czemuż po prostu nie zatrzasnął drzwi! I któż, na Boga,
mógł go odwiedzić? To z pewnością pomyłka. I wtedy usłyszał wyraźny odgłos
zbliżających się kroków. Cofnął się do sypialni; chciał zamknąć drzwi, lecz nie było
klucza. Drugi pantofel pozostał na dywaniku w salonie.
- Straszne - wyszeptał Fred nasłuchując.
Kroki rozległy się w salonie. Karzeł jęknął cichutko i podbiegł do szafy w
poszukiwaniu kryjówki.
Dobrze znany głos wymówił jego imię i drzwi pokoju otwarły się.
- Fred, dlaczego się mnie boisz?
Karzeł, boso, w czarnym szlafroku, z łysiną zroszoną potem, stał przy szafie
trzymając kółko zamka. Przypomniał sobie z niezwykłą jasnością umysłu
pomarańczowozłote rybki w szklanym akwarium.
Chorobliwie się postarzała. Oliwkowobrunatne cienie okalały jej oczy. Mały
ciemny puszek nad górną wargą stał się teraz wyraźniejszy niż przedtem, a z jej czarnego
kapelusza i z surowych fałdów czarnej sukni emanował nastrój smutku i przygnębienia.
- Nigdy bym się nie spodziewał... - zaczął powoli Fred, patrząc na nią uważnie.
Nora wzięła go za ramiona, obróciła ku światłu i bystrymi smutnymi oczyma
lustrowała jego rysy. Zaambarasowany karzeł mrugał oczyma, żałując, że jest bez peruki,
i dziwiąc się podnieceniu Nory. Od dawna już przestał o niej myśleć, a teraz oprócz
smutku i zdziwienia nie odczuwał niczego. Nora, wciąż go trzymając, zamknęła oczy, po
czym delikatnie odepchnąwszy, odwróciła się ku oknu. Fred odchrząknął i powiedział:
- Straciłem panią całkowicie z oczu. Proszę mi powiedzieć, jak się miewa Shock?
- Wciąż pokazuje swoje sztuczki - odpowiedziała Nora z roztargnieniem. -
Wróciliśmy do Anglii dopiero niedawno.
Nie zdejmując kapelusza usiadła przy oknie i spoglądała na niego z dziwnym
napięciem.
- To znaczy, że Shock... - pośpiesznie podsumował karzeł, czując się nieswojo pod
jej spojrzeniem.
- ...jest taki sam jak zawsze - dorzuciła Nora i, wciąż nie odrywając błyszczących
oczu od karła, szybko ściągnęła i zmięła lśniące rękawiczki o białym spodzie.
„Czyżby ona znów...?” - nagle zdumiał się karzeł. Przez myśl przemknęło mu
akwarium z rybkami, zapach wody kolońskiej i zielone pompony na jej pantoflach.
Nora wstała. Czarne kłębuszki rękawiczek potoczyły się po podłodze.
- To nieduży ogród, lecz rosną w nim jabłonie - rzekł Fred, i w dalszym ciągu
dziwił się w głębi serca: „Czyrzeczywiście kiedyś ja...?” Jej cera jest całkiem ziemista. Ma
wąsy. I dlaczego jest taka milcząca?
- Rzadko jednak wychodzę - kontynuował, lekko kołysząc się na krześle i masując
kolana.
- Fredzie, czy wiesz, dlaczego jestem tutaj? - spytała Nora.
Wstała i podeszła do niego bardzo blisko. Fred z przepraszającym uśmiechem
próbował ześlizgnąć się z krzesła i uciec.
To wówczas oznajmiła mu bardzo cichym głosem:
- Otóż miałam z tobą syna.
Karzeł zamarł, utkwiwszy wzrok w maleńkiej kwaterze okna, odbitej w
ciemnoniebieskiej filiżance. Nieśmiały uśmiech zdumienia pojawił się w kącikach jego
ust, po czym rozprzestrzenił się, rozjaśniając jego policzki purpurowym rumieńcem.
- ...Mój ... syn...
I nagle pojął wszystko, cały sens życia, swój długotrwały niepokój, jasne okienko
odbite w filiżance.
Powoli podniósł oczy. Nora siedziała bokiem na krześle, wstrząsana gwałtownym
szlochem. Szklana główka szpilki na jej kapeluszu lśniła jak łza. Kot, czule mrucząc,
ocierał się o jej nogi.
Podbiegł ku niej, przypomniał sobie powieść, którą niedawno czytał.
- Nie masz powodu - powiedział pan Dobson - najmniejszego powodu, by się
obawiać, że ci go odbiorę. Jestem taki szczęśliwy!
Spojrzała na niego wzrokiem zamglonym łzami. Miała właśnie mu coś wyjaśnić,
lecz stłumiła łzy - zobaczyła delikatny i radosny blask promieniujący z twarzy karła - i nic
nie wyjaśniła.
Pośpiesznie podniosła pomięte rękawiczki.
- Więc teraz już wiesz. Nic więcej nie trzeba, muszę już iść.
Nagła myśl przeszyła Freda. Dojmujący wstyd połączył się z przejmującą radością.
Zapytał, bawiąc się fontaziem od szlafroka:
- A... do kogo jest podobny? Nie jest...
- Och przeciwnie - odpowiedziała pośpiesznie Nora. - Duży chłopiec, jak wszyscy
inni chłopcy. - I znów wybuchnęła płaczem.
Fred spuścił oczy.
- Chciałbym go zobaczyć.
Po czym radosnym tonem dodał:
- Och, rozumiem, on nie powinien wiedzieć, że taki jestem. Lecz może mogłabyś
zorganizować...
- Tak, oczywiście - odpowiedziała Nora pośpiesznie i niemal szorstko, przechodząc
przez korytarz. - Tak, zorganizujemy coś. Muszę już iść. Do stacji jest dwadzieścia minut
drogi.
Odwróciła głowę w drzwiach i po raz ostatni chciwie i ze smutkiem wpatrzyła się w
rysy Freda. Blask słoneczny igrał na jego łysej głowie, uszy miał przezroczystoróżowe. Ze
zdumienia i szczęścia nie pojmował niczego. A kiedy odeszła, Fred pozostał przez dłuższy
czas na korytarzu, jakby bojąc się jakimś nierozważnym ruchem roztrwonić uczucie
przepełniające mu serce. Próbował wyobrazić sobie swego syna, lecz mógł jedynie
wyobrazić sobie siebie jako ucznia w małej blond peruce. Utożsamiając swój własny
wygląd z wyglądem syna zatracił poczucie, że jest karłem.
Zobaczył w myśli, jak wchodzi do jakiegoś domu, hotelu lub restauracji, by
spotkać się ze swym synem. W wyobraźni głaskał jasne włosy chłopca, z wzruszającą
ojcowską dumą... A potem, ze swoim synem i Norą (głupia gęś - bać się, że on go porwie),
widział siebie kroczącego ulicą i tam...
Fred klepnął się po udach. Zapomniał zapytać Nory, gdzie i jak mógłby się z nią
skontaktować!
Teraz nastąpiły szalone, absurdalne chwile. Popędził do swej sypialni i zaczął
ubierać się w obłąkańczym pośpiechu. Włożył na siebie najlepsze, jakie posiadał,
ubranie: kosztowną nową wykrochmaloną koszulę, pasiaste spodnie, marynarkę uszytą
dawno temu w Paryżu przez Resartre'a - a ubierając się chichotał, złamawszy paznokcie
w szczelinie ciasnych szuflad komody; musiał usiąść parę razy, by uspokoić swe
powiększone i bijące szybko serce, po czym zaczął biegać po pokoju w poszukiwaniu nie
używanego od lat melonika, aż w końcu, przeglądając się w lustrze w przejściu, dojrzał
odbicie pełnego godności starszego pana w eleganckim wizytowym ubraniu; zbiegł po
stopniach ganku, olśniony nową myślą: pojechać z Norą - którą z pewnością dogoni - i
zobaczyć swego syna jeszcze tego wieczoru!
Szeroka zakurzona droga prowadziła wprost na stację. Była stosunkowo
opustoszała w niedziele - lecz niespodzianie jakiś chłopiec z kijem do krykieta pojawił się
na rogu ulicy. To on pierwszy zauważył karła. W radosnym zdumieniu trzepnął się w
jaskrawą czapkę, gdy dostrzegł oddalające się plecy Freda i jego śmigające mysioszare
getry.
I natychmiast, Bóg raczy wiedzieć skąd, pojawili się inni chłopcy i gapiąc się, i
skradając podążyli za karłem. Fred szedł coraz szybciej, od czasu do czasu spoglądając na
swój zegarek i chichocząc z podekscytowania. Słońce wywoływało w nim lekkie mdłości.
Tymczasem gromadziło się coraz więcej chłopców, a przypadkowi przechodnie
zatrzymywali się, by przypatrzyć mu się ze zdumieniem. Gdzieś w oddali biły dzwony
kościelne; senne miasteczko budziło się - i nagle wybuchło niekontrolowanym, długo
wstrzymywanym śmiechem.
Kartoflany Elf, niezdolny opanować swego podniecenia, zaczął biec. Jeden z
chłopców wybiegł naprzód, by zajrzeć mu w twarz, inny wykrzyknął coś grubiańskim
zachrypniętym głosem. Fred dławiąc się kurzem biegł dalej, i nagle wydało mu się, że
wszyscy ci chłopcy tłoczący się za jego plecami to jego synowie, weseli, różowi, dobrze
zbudowani synowie - więc uśmiechnął się z zakłopotaniem, biegnąc truchtem, dysząc i
próbując zapomnieć o tym, że serce rozsadza mu pierś rozpalonym klinem.
Rowerzysta, jadący na błyszczących kołach obok karła, przycisnął pięść do ust jak
megafon, przynaglając szybkobiegacza niczym na wyścigach. Kobiety wyszły na ganki
domów i osłaniając oczy oraz śmiejąc się głośno, pokazywały sobie nawzajem biegnącego
karła. Wszystkie psy w miasteczku obudziły się. Parafianie w dusznym kościele
przysłuchiwali się szczekaniu psów i podnieconym okrzykom. A tłum towarzyszący
karłowi wciąż się powiększał. Mieszkańcy sądzili, że to jakaś wspaniała impreza, reklama
cyrkowa lub nakręcanie filmu.
Fred zaczął potykać się, dzwoniło mu w uszach, spinka na przodzie kołnierzyka
wpiła się w szyję, nie mógł złapać tchu. Piski radości, krzyki, tupot nóg ogłuszyły go.
Wówczas poprzez mgłę potu zobaczył w końcu jej czarną suknię. Szła powoli wzdłuż
ceglanego muru w potokach słonecznego blasku. Obejrzała się wstecz i zatrzymała się.
Karzeł dogonił ją i schwytał za fałdy spódnicy.
Z uśmiechem szczęścia spojrzał na nią w górę, próbując coś powiedzieć, lecz
zamiast tego uniósł tylko brwi ze zdumieniem i powoli osunął się na chodnik. Ludzie
utworzyli wokół niego zgiełkliwe zbiegowisko. Ktoś uświadamiając sobie, że to nie żart,
pochylił się nad karłem, po czym zagwizdał cicho i odkrył głowę. Nora spojrzała obojętnie
na drobne ciało Freda, przypominające zmiętą czarną rękawiczkę. Ktoś ją popchnął.
Czyjaś ręka schwytała ją za łokieć.
- Zostawcie mnie w spokoju - rzekła Nora bezdźwięcznym głosem. - Nic nie wiem.
Przed paru dniami umarł mój syn.

Berlin, 1929
KRĄG

Po drugie, ponieważ ogarnęła go nagła, szaleńcza tęsknota za Rosją. I wreszcie po


trzecie, ponieważ żal mu było młodzieńczych lat i wszystkiego, co się z nimi łączy -
gwałtownych napadów złości, nieokrzesania, entuzjazmu i oślepiająco zielonych
poranków, kiedy zagajnik ogłuszał gwizdem złocistych wilg. Siedząc w kawiarni i
rozcieńczając wodą sodową zanikającą słodycz cassis, wspominał przeszłość ze
ściśniętym sercem i z melancholią - jakiego rodzaju melancholią? - rodzaju jeszcze nie
dość zbadanego. Cała ta odległa przeszłość rosła wraz z jego rozszerzaną westchnieniem
piersią, a ojciec, rozprostowując ramiona, powoli wstawał z grobu. Ilja Iljicz Byczkow, le
maitre d'école chez nous au village, powstawał w powiewającym na wietrze i fantazyjnie
związanym czarnym krawacie i w marynarce z surowego jedwabiu, której guziki, zgodnie
z dawną modą, zaczynały się na linii obojczyka i kończyły równie wysoko, a rozchylone
poły ukazywały zegarek na łańcuszku wiszący w poprzek kamizelki; twarz ojca była
czerwona, głowa łysa, lecz pokryta delikatnym puszkiem niczym puszek na aksamitnych
rogach jeleni wiosną; na policzkach widniało mnóstwo drobnych zmarszczek, a mięsista
brodawka tuż koło nosa wyglądała jak dodatkowy fałd na jego grubym skrzydełku.
Inokientij jako gimnazjalista i student zwykł podczas wakacji odwiedzać ojca w Leszynie.
Zanurzając się jeszcze głębiej w przeszłość, przywołał we wspomnieniu burzenie starej
szkoły na krańcach wsi, oczyszczanie gruntu pod budowę nowej, ceremonię kładzenia
kamienia węgielnego i nabożeństwo odprawiane przy silnym wietrze, kiedy to książę
Konstanty Godunow-Czerdyncew rzucił tradycyjną złotą monetę, która ugrzęzła
sztorcem w glinie. Nowy budynek był z zewnątrz szary i ziarnisty jak granit. Wnętrze zaś
przez szereg lat i jeszcze długo potem (to znaczy, gdy weszło w skład skarbca pamięci)
pachniało w słońcu klejem. Klasy zdobiły lśniące pomoce naukowe, takie jak
powiększone obrazki polnych lub leśnych szkodników. Inokientija jednak o wiele
bardziej drażniły wypchane ptaki, dostarczane przez Godunowa-Czerdyncewa.
Kokietowanie prostych ludzi! Tak, Inokientij uważał się bezwzględnie za plebejusza,
dławiła go nienawiść (albo tak przynajmniej mu się zdawało), kiedy jako młody człowiek
spoglądał na przeciwległy brzeg rzeki, na wielki dworski park, obciążony dawnymi
przywilejami i wspomagany carskimi dotacjami, który odbijał swe czarne masywne
kształty w zielonej wodzie (z kremową mgiełką rozkwitłych kiści rozsianych
gdzieniegdzie wśród jodeł).
Nową szkołę wybudowano na początku tego wieku, kiedy Godunow-Czerdyncew
powrócił z piątej wyprawy do Azji Środkowej i w swym majątku, w Leszynie, położonym
w guberni petersburskiej, spędzał lato u boku swej młodej żony (jako człowiek
czterdziestoletni był dwukrotnie od niej starszy). Jakich tu to głębi się dosięgło, dobry
Boże! W rzednącej krystalicznej mgle wszystko rozgrywało się jakby pod wodą. Inokientij
zobaczył siebie jako trzy- lub czteroletniego chłopca wchodzącego do dworu i płynącego
przez wspaniałe pokoje wraz ze stąpającym na palcach ojcem, który trzymał mokry od
rosy bukiet konwalii tak mocno, że niemal chrzęścił w jego dłoni a wszystko wokół
wydawało się spowite wilgotną, chrzęszczącą, lśniącą mgłą, tylko ją bowiem było widać -
lecz po latach wszystko to przeistoczyło się w żenujące wspomnienie: kwiaty trzymane
przez ojca, jego stąpanie na palcach i pot na skroniach niejasno symbolizowały pełną
wdzięczności służalczość, zwłaszcza kiedy pewien stary wieśniak powiedział mu, że Ilja
Iljicz został wyplątany przez „naszego dobrego pana” z pospolitej choć śliskiej sprawy
politycznej, za którą mógł zostać wygnany na krańce carskiego imperium, gdyby nie
interwencja księcia.
Tania mówiła nieraz, że mają krewnych nie tylko w królestwie zwierząt, lecz
również wśród roślin i minerałów. I rzeczywiście, rosyjscy i cudzoziemscy przyrodnicy
opisali pod specyficzną nazwą „godunow” nową odmianę bażanta, antylopy i
rododendrona; było nawet całe pasmo górskie Godunowa (sam książę zajmował się
jedynie owadami). Te jego odkrycia, znaczący wkład w zoologię, i tysiące
niebezpieczeństw, z których lekceważenia zasłynął, nie mogły jednak skłonić ludzi do
pobłażliwości względem jego wysokiego pochodzenia i wielkiego bogactwa. Ponadto nie
zapominajmy, że pewne odłamy naszej inteligencji zawsze odczuwały pogardę dla
niepraktycznych badań naukowych, dlatego też gardzono Godunowem, iż okazuje więcej
zainteresowania dla „owadów z Sin-kiang” niż dla udręk rosyjskiego chłopa. Młody
Inokientij z łatwością uwierzył w opowiadania (całkowicie niedorzeczne) o wędrownych
konkubinach księcia, jego iście chińskim okrucieństwie i tajnych misjach, których się
podejmował dla cara - na przekór Anglikom. Realność obrazu księcia zatarła się: ręka bez
rękawiczki rzucająca złotą monetę (a w jeszcze wcześniejszym wspomnieniu wizyta we
dworze, za którego właściciela jako dziecko omyłkowo wziął ubranego na błękitno
kałmuka spotkanego w sali audiencyjnej). Potem Godunow znów wyjechał do
Samarkandy czy Wierny (do miast, z których zwykle wyruszał na swe legendarne
wyprawy) i nie było go przez dłuższy czas. Tymczasem rodzina księcia spędzała lato na
południu, przedkładając najwidoczniej swój majątek na Krymie nad petersburski. Tam,
na bulwarze Newy, stał ich dom, piętrowa prywatna rezydencja, pomalowana na kolor
oliwkowy. Inokientij nieraz przechodził obok tego domu; w pamięci zachował kształty
posągu o cukrowo białych pośladkach z dołeczkami, które przebłyskiwały poprzez
wzorzystą firankę w dużym oknie. Oliwkowobrunatni atlanci o silnie wygiętych żebrach
podpierali balkon; napięcie ich mięśni z kamienia i wykrzywione w udręce usta uderzały
naszego pełnego zapału maturzystę jako alegoria niewolniczego proletariatu. Tam to
kilkakrotnie, z początkiem wietrznej wiosny na bulwarze nad Newą, ujrzał przelotnie
małą dziewczynkę Godunowów z foksterierem i guwernantką. Choć przemknęły szybko
obok, postacie ich utkwiły mu w pamięci wyraźnie. Tania miała buty sznurowane do
kolan i krótki granatowy płaszczyk z wypukłymi mosiężnymi guzikami; idąc szybkim
krokiem uderzała czymś o plisowaną spódniczkę - chyba smyczą, którą trzymała w ręce -
a wiatr znad jeziora Ładoga szarpał wstążkami jej marynarskiej czapeczki. W ślad za nią
podążała zgięta wpół guwernantka w karakułowym żakiecie z wyciągniętą przed siebie
ręką wtuloną w gęste czarne futro mufki.
Inokientij mieszkał wówczas u swej ciotki, krawcowej, w domu czynszowym na
Ochcie. Był ponury, nietowarzyski, przykładał się pilnie do nauki, która szła mu ciężko,
ograniczając swą ambicję do ocen dostatecznych, lecz ku ogólnemu zdumieniu ukończył
szkołę ze świetnymi wynikami i mając osiemnaście lat wstąpił na Uniwersytet
Petersburski jako student medycyny - wtedy uwielbienie jego ojca dla Godunowa-
Czerdyncewa w tajemniczy sposób spotęgowało się. Jedno lato Inokientij spędził jako
prywatny guwerner u pewnej rodziny w Twerze. W maju następnego roku, tysiąc
dziewięćset czternastego, powrócił do Leszyna i spostrzegł z pewnym niezadowoleniem,
że dwór po przeciwnej stronie rzeki ożył.
Wypadałoby powiedzieć coś więcej o owej rzece, jej spadzistym brzegu i starym
domku kąpielowym. Był to drewniany budyneczek na palach, a prowadziła doń dróżka ze
schodkami, z żabą na każdym stopniu; nie każdy mógł znaleźć początek tej gliniastej
ścieżki w olchowym zagajniku na tyłach kościoła. Stałym towarzyszem Inokientija w
zabawach nad rzeką był Wasilij, syn kowala, chłopak w nieokreślonym wieku (sam nie
był pewien, czy ma piętnaście lat, czy już dwadzieścia), silnie zbudowany, niezgrabny, w
kusych połatanych portkach, o wielkich bosych stopach brudnomarchewkowego koloru i
równie ponury jak Inokientij w owym czasie. Sosnowe pale rzucały odbicia w kształcie
harmonijek, zwijających się i rozwijających na wodzie. Spod przegniłych desek domu
kąpielowego dobywały się bulgotania i cmokania. W krągłym, pobrudzonym ziemią
blaszanym pudełku o kształcie rogu obfitości - niegdyś zawierającym tanie dropsy
owocowe - wiły się apatycznie robaki. Wasilij, uważając, by koniec haczyka nie przeszedł
na wylot, naciągnął nań część tłustego robaka, a pozostałej części pozwolił zwisać
swobodnie; zaprawił drania sakramentalnym splunięciem i spuścił obciążoną ołowiem
linkę przez poręcz biegnącą na zewnątrz domku kąpielowego. Zapadł wieczór. Coś na
kształt ogromnego wachlarza z fioletowo-różowych piór lub napowietrznego pasma
górskiego z bocznymi rozgałęzieniami pokryło niebo, a nietoperze latały bez
najmniejszego szmeru, ze złowieszczym pośpiechem stworzeń o błoniastych skrzydłach.
Tymczasem ryba zaczęła brać i Wasilij, odrzuciwszy kijek, trzymał napiętą i drżącą linkę
między palcami, ciągnąc za nią delikatnie, by zbadać siłę podwodnych wstrząsów, i nagle
wyciągał płotkę lub kiełbia. Niedbale, nawet z pewnym zawadiackim chrzęstem, wyrywał
haczyk z bezzębnych, krągłych pyszczków i umieszczał oszalałe stworzenie (broczące z
rozerwanego skrzela różową krwią) w szklanym słoiku, gdzie pływał już kleń o wysuniętej
do przodu wardze. Łowienie na wędkę było szczególnie pomyślne przy ciepłej chmurnej
pogodzie, gdy deszcz, niewidzialny w powietrzu, pokrywał taflę wody wzajemnie
przecinającymi się kręgami, wśród których gdzieniegdzie pojawiał się krąg innego
pochodzenia z nagle uformowanym środkiem znaczącym skok znikającej ryby lub
upadek liścia, który odpływał szybko z prądem. A jaką rozkoszą było kąpać się w tej
letniej mżawce, na granicy dwóch zlewających się jednorodnych, choć różnie
ukształtowanych żywiołów - gęstej wody rzeki i delikatnych kropelek spadających z
nieba! Inokientij zanurzał się w rzece rozważnie, a potem rozkoszował się długotrwałym
nacieraniem ręcznikiem. Natomiast wiejscy chłopcy pławili się aż do całkowitej utraty sił
i w końcu, drżący, ze szczękającymi zębami, z brudnym smarkiem cieknącym im z nosa
do ust, skakali na jednej nodze, wciągając spodnie na mokre uda.
Tego lata Inokientij był jeszcze bardziej ponury i ledwo odzywał się do ojca,
ograniczając się do odburkiwań i mruknięć. Ilja Iljicz ze swej strony odczuwał dziwne
zażenowanie w obecności syna - głównie dlatego, że pełen nie pozbawionego tkliwości
lęku podejrzewał, iż syn uczestniczy całym sercem w czystym świecie podziemia, tak jak
on sam w jego wieku. Pokój dyrektora szkoły Byczkowa: pyłki kurzu w ukośnych
promieniach słońca, oświetlony przez te promienie stolik, własnoręcznie przezeń
zrobiony z lakierowanym blatem, na którym sam wypalił ornament; na stole stała w
aksamitnej ramce fotografia jego żony - tak młodej, w bardzo ładnej sukni z małą
pelerynką i sznurowanym pasem - o czarującej owalnej twarzy (owalność taka w latach
dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia stanowiła o kobiecej urodzie), obok fotografii
znajdował się kryształowy przycisk zawierający wewnątrz wykonany z masy perłowej
widoczek z Krymu oraz kogucik z sukna do wycierania piór, a na przeciwległej ścianie,
między dwoma oknami, wisiał portret Lwa Tołstoja złożony w całości z tekstu jednego z
jego opowiadań, drukowanego mikroskopijną czcionką. Inokientij spał na skórzanej
kanapie w sąsiednim mniejszym pokoju. Po dniu spędzonym na świeżym powietrzu spał
zwykle mocno, czasem jednak marzenie senne przybierało zabarwienie erotyczne, siła
wzruszenia wynosiła go poza obręb snu i przez dłuższy czas leżał nieruchomo w tym
samym położeniu; przesadne poczucie przyzwoitości nie pozwalało mu się poruszyć.
Rankiem szedł do lasu z podręcznikiem medycznym pod pachą, wetknąwszy ręce
pod zdobny chwastami sznur opasujący białą rubaszkę. Czapka studencka, zgodnie z
lewicowym zwyczajem na bakier, pozwalała kasztanowym lokom swobodnie opadać na
wypukłe czoło. Stała chmura ściągała mu brwi. Byłby całkiem przystojny, gdyby nie
bardzo wydatne wargi. W lesie Inokientij siadał na niedawno powalonym przez piorun
grubym brzozowym pniu (którego wszystkie liście drżały po owym wstrząsie) i zapalał
papierosa, czasem zagradzał książką drogę pośpiesznie maszerującym mrówkom lub też
oddawał się mrocznym rozmyślaniom. Jako samotny, wrażliwy i pobudliwy młodzieniec
szczególnie silnie reagował na problemy społeczne. Wstrętem przejmowało go życie
wiejskie Godunowowych i ich służby - „służba”, powtórzył marszcząc nos z odrazą.
Zaliczał do niej tłustego, piegowatego szofera w sztruksowej liberii, pomarańczowo-
brązowych getrach i wykrochmalonym kołnierzyku wpijającym się mu w czerwony kark,
który nabiegał krwią, gdy w wozowni zapuszczał silnik nie mniej odrażającego
samochodu wyściełanego lśniącą czerwoną skórą; do niej należał też zgrzybiały lokaj o
siwych bokobrodach, którego używano do odgryzania ogonów nowo narodzonym
foksterierom oraz angielski guwerner, co często przemierzał wieś bez kapelusza, w
płaszczu przeciwdeszczowym i białych spodniach - wiejscy chłopcy dowcipnie
przyrównywali je do kalesonów, a jego marsz do religijnej procesji, w której uczestniczy
się z odkrytą głową. Inokientij zaliczał tu też młode wyrobnice, wynajmowane do
plewienia alejek w parku dzień po dniu pod nadzorem jednego z ogrodników, głuchego
małego garbusa w różowej rubaszce, który w końcu sam wymiatał piasek sprzed bramy, z
wielkim zapałem i staroświeckim oddaniem. Inokientij wciąż z książką pod pachą, która
uniemożliwiała mu skrzyżowanie rąk, na co miał ochotę - stał oparty o drzewo w parku i
posępnie lustrował wzrokiem różne szczegóły, jak np. lśniący dach białego dworu, który
jeszcze się nie zbudził.
Po raz pierwszy zobaczył ich tego lata z końcem maja (według starego stylu) ze
szczytu pagórka. Kawalkada wyłoniła się na drodze skręcającej u jego podnóża: na
przedzie jechała wierzchem po męsku Tania na lśniącym kasztanku, potem sam książę
Godunow-Czerdyncew, niepozorna postać na dziwnie małym szaromysim stępaku, za
nim Anglik w bryczesach, jakiś kuzyn, a na końcu brat Tani, trzynastoletni chłopiec,
który nagle spiął konia ostrogami, wyprzedził wszystkich i popędził w górę po stromym
stoku ku wsi, poruszając łokciami jak dżokej.
Potem nastąpił szereg przypadkowych spotkań i w końcu - dobrze, jedźmy.
Gotowi? W gorący dzień, w połowie czerwca...
W gorący dzień, w połowie czerwca żniwiarze sunęli kołyszącym się krokiem po
obu stronach ścieżki wiodącej do dworu, koszula każdego z nich przywierała rytmicznie
to do prawej, to do lewej łopatki. „Szczęść Boże”, powitał ich Ilja Iljicz tradycyjnym
pozdrowieniem ludzi przy pracy. Ojciec miał na głowie swój najlepszy kapelusz, panamę,
a w ręku trzymał bukiet liliowych bagiennych storczyków. Inokientij szedł w milczeniu
poruszając żuchwami (właśnie rozgniatał zębami pestki słoneczników gryząc je
równocześnie). Zbliżali się do dworskiego parku. Przy końcu kortu tenisowego ubrany na
różowo głuchy, garbaty ogrodnik w roboczym fartuchu zanurzał szczotkę w wiadrze i
zgarbiony posuwał się do tyłu, rysując grubą kremową linię na ziemi. „Szczęść Boże!”,
rzekł Ilja Iljicz mijając go.
Nakryto do stołu w głównej alei. Rosyjskie pstrokate światło słoneczne igrało na
obrusie. Gospodyni w sukni z kryzą, ze stalowymi włosami zaczesanymi gładko do tyłu,
rozlewała chochlą czekoladę, którą lokaje podawali w ciemnoniebieskich filiżankach. Z
bliska książę wyglądał na swój wiek; w jego żółtawej brodzie błyskały siwe pasemka, a
zmarszczki rozchodziły się wachlarzowato od oczu ku skroniom; oparłszy stopę o brzeg
ogrodowej ławki bawił się z foksterierem każąc mu skakać. Pies skakał bardzo wysoko,
usiłując schwytać mokrą piłeczkę, którą książę trzymał w ręce; udało mu się skoczyć
jeszcze wyżej i zawisnąć przez moment w powietrzu dzięki dodatkowemu skrętowi całego
ciała. Księżna Jelizawieta Godunowa, wysoka kobieta o różowej karnacji, w wielkim
kołyszącym się kapeluszu na głowie, nadchodziła z głębi ogrodu w towarzystwie drugiej
damy, z którą prowadziła ożywioną rozmowę, i rosyjskim zwyczajem coraz to uderzała w
dłonie z udawanym przestrachem. Ilja Iljicz stał z bukietem w ręce. W tej wielobarwnej
mgiełce (tak odbieranej przez Inokientija, który mimo iż w przeddzień ćwiczył przez
krótki czas postawę demokratycznej pogardy, teraz ogarnięty był wielkim
zakłopotaniem) migali młodzi ludzie, biegające dzieci, czyjś czarny szal haftowany w
jaskrawe maki, jeszcze jeden foksterier, a przede wszystkim oczy przemykające wśród
blasku i cienia, rysy jeszcze nie ukształtowane, lecz już zapowiadające niebezpieczny
urok, twarz Tani, której urodziny właśnie obchodzono.
Wszyscy zasiedli do stołu. Inokientij znalazł się przy cienistym końcu długiego
stołu, przy którym biesiadnicy nie tyle pogrążeni byli w rozmowie, ile zwróciwszy głowy
w jednym kierunku śledzili, co dzieje się przy znamienitszym szczycie stołu, gdzie
rozbrzmiewała głośna rozmowa i śmiech oraz gdzie królował wspaniały, różowy,
oblewany atłasowym lukrem tort z szesnastoma świeczkami; wokół krzyki dzieci i
szczekanie psów, które niemal wskakiwały na stół - gdy tymczasem przy drugim końcu
girlandy lipowych cieni łączyły ludzi niższego stanu: Ilję Iljicza uśmiechającego się w
oszołomieniu, eteryczną, lecz brzydką pannę, której nieśmiałość wyrażała się ostrą
cebulową wonią potu, zniedołężniałą francuską guwernantkę o złych oczach, trzymającą
pod stołem małe niewidoczne zwierzątko, które od czasu do czasu pobrzękiwało
dzwoneczkiem, i wielu innych. Najbliższy sąsiad Inokientija, brat dworskiego rządcy, był
głupcem, nudziarzem i jąkałą. Inokientij rozmawiał z nim tylko dlatego, że milczenie
byłoby jeszcze gorsze, więc pomimo paraliżującego charakteru tej rozmowy,
podtrzymywał ją desperacko. Później jednak, gdy stał się częstym bywalcem we dworze i
nieraz spotykał tego biedaczynę, nigdy nie odzywał się do niego, unikając go jak jakiejś
pułapki lub wstydliwego wspomnienia.
Kołując w powolnym locie w dół, na obrusie wylądowało skrzydlate nasionko lipy.
Przy lepszym końcu stołu Godunow-Czerdyncew mówił coś głośno przez stół do
bardzo starej damy w koronkowej sukni, obejmując równocześnie jedną ręką zgrabną
talię swej córki, która stała blisko niego i podrzucała na dłoni gumową piłeczkę. Przez
dłuższy czas Inokientij walczył z twardym kawałkiem tortu, który wypadł poza obręb
talerza. W końcu, wskutek niezręcznego ruchu, przeklęte malinowe ciastko potoczyło się
i upadło pod stół (i tam je pozostawimy). Ojciec Inokientija uśmiechał się bezmyślnie lub
oblizywał wąsy. Ktoś poprosił go o podanie herbatników, co uczynił, wybuchając
radosnym śmiechem. Nagle nad samym uchem Inokientija rozległ się ostry zdyszany
głos, bez uśmiechu i wciąż z piłką w ręce Tania prosiła go, by przyłączył się do niej i jej
kuzynów. Wzburzony i zmieszany, Inokientij, usiłując wstać od stołu, popchnął swego
sąsiada podczas wyswobodzania prawej nogi spod ogrodowej ławki, na której razem
siedzieli.
Mówiąc o Tani ludzie wykrzykiwali: „Jakaż to ładna dziewczyna!” Miała
jasnoszare oczy, aksamitnoczarne brwi, duże, blade, delikatne usta, ostre siekacze - a
kiedy nie czuła się dobrze lub była bez humoru - można było dostrzec delikatny puszek
nad górną wargą. Przepadała za letnimi sportami, jak tenis, badminton i krokiet, i
przejawiała w nich niezwykłą zręczność oraz uroczą koncentrację. Oczywiście położyło to
kres beztroskim popołudniom spędzanym na łowieniu ryb z Wasilijem, który czuł się
bardzo zaniepokojony tą zmianą i z niepewnym uśmiechem zjawiał się nagle, pod
wieczór, w pobliżu szkoły, przywołując Inokientija gestami i unosząc tuż przy twarzy
puszkę z robakami. W takich chwilach Inokientij doznawał wewnętrznego wstrząsu
czując, że zdradza sprawę ludu. A towarzystwo nowych przyjaciół nie dawało mu wiele
radości. Było tak, że nie dopuszczali go do swoich spraw; trzymano go na ich zielonych
peryferiach, pozwalając na udział w zabawach na wolnym powietrzu, nigdy jednak nie
zapraszając go do domu. To go złościło; pragnął, by zaproszono go choć raz na obiad lub
kolację, po to tylko, by mógł im wyniośle odmówić; w ogóle był stale czujny, posępny,
opalony i niedbale ubrany; mięśnie jego zaciśniętych szczęk wciąż drżały - czuł, iż każde
słowo wypowiedziane przez Tanię do jej towarzyszy rzuca mały cień obrazy w jego
stronę; mój Boże, jak on ich wszystkich nienawidził; jej kuzynów, jej przyjaciółek,
figlujących psów. Nagle wszystko przyćmiło się w bezgłośnym chaosie i znikło. I oto
znalazł się w nieprzeniknionej ciemności sierpniowej nocy, siedzi na ławce w głębi parku;
siedzi i czeka, kłuje go w pierś wsunięty za koszulę list, który przyniosła mu z dworu, jak
w staroświeckich romansach, bosonoga mała dziewczynka. Lakoniczny styl naznaczający
mu spotkanie nasuwał podejrzenie, iż gotuje się jakiś upokarzający go żart, lecz on
posłuchał wezwania - i dobrze zrobił. Po chwili usłyszał lekki szelest kroków
wyróżniający się na tle jednostajnego szumu nocy. Nadejście Tani, jej niezrozumiałe
słowa i bliskość sprawiły wrażenie cudu; nagle intymne dotknięcie jej chłodnych
ruchliwych palców wstrząsnęło jego niewinnością. Wielki księżyc, szybko wznoszący się
na niebie, świecił wśród drzew. Wylewając potoki łez i całując go na oślep słonymi
ustami, Tania oznajmiła mu, że jej matka wywozi ją następnego dnia na Krym, iż
wszystko już skończyło się - och, jak on może być tak nieczuły!
- Nie odjeżdżaj, Taniu - błagał, lecz powiew wiatru stłumił jego słowa, a Tania
szlochała coraz gwałtowniej. Kiedy odbiegła, Inokientij wciąż siedział nieruchomo na
ławce nasłuchując szumu w uszach, po czym ruszył ku mostowi wiejską drogą, która
zdawała się poruszać w ciemności, a potem nastąpiły lata wojny - praca w oddziale
sanitarnym, śmierć ojca - a potem ogólny chaos, lecz stopniowo życie znów wróciło do
normy. Około 1920 roku Inokientij podjął pracę jako asystent profesora Behra w
pewnym uzdrowisku w Czechach, a w trzy lub cztery lata później nadal pracował pod
kierunkiem tego specjalisty chorób płuc w Sabaudii. Tam też pewnego dnia w pobliżu
Chamonix spotkał młodego radzieckiego geologa. Zaczęli ze sobą rozmawiać i Rosjanin
przypomniał, że tutaj przed pół wiekiem Fedczenko, wielki odkrywca Fergany, zmarł
śmiercią najzwyklejszego turysty. Jakie to dziwne (dodał geolog), że zawsze tak się
zdarza: śmierć tak przywykła do tropienia nieustraszonych mężczyzn w niedostępnych
górach i na pustyniach, że przychodzi po nich żartem, bez szczególnej intencji
zaszkodzenia im w innych okolicznościach, i ku swemu własnemu zdumieniu zaskakuje
ich we śnie. Tak zginęli: Fedczenko, Siewercew i Godunow-Czerdyncew, a także liczni
cudzoziemcy o światowej sławie jak: Speke, Dumont d'Urville. Po wielu latach
poświęconych medycznym badaniom, z dala od trosk i spraw politycznych, Inokientij
znalazł się na kilka godzin w Paryżu, by spotkać się z kolegą po fachu, i właśnie zbiegał po
schodach, nałożywszy jedną rękawiczkę, kiedy na podeście schodów wynurzyła się z
windy jakaś wysoka, lekko pochylona pani, a on rozpoznał w niej od razu księżnę
Jelizawietę Godunową-Czerdyncewą.
- Oczywiście, pamiętam pana, jakżebym mogła zapomnieć? - wykrzyknęła, patrząc
nie na jego twarz, lecz ponad jego ramieniem, jakby ktoś stał za nim (miała lekkiego
zeza). - Proszę, wejdź, mój drogi - ciągnęła wynurzając się z chwilowego transu i końcem
bucika odwróciła brzeg grubej, zakurzonej maty na progu, by wydobyć spod niej klucz.
Inokientij wszedł za nią zakłopotany tym, że nie może przypomnieć sobie
okoliczności i daty śmierci jej męża.
Po chwili wróciła do domu Tania, rysy jej były teraz mocniej wyrzeźbione przez
rylec lat, twarz drobniejsza, a oczy bardziej łagodne. Natychmiast zapaliła papierosa i
śmiejąc się, bez najmniejszego zażenowania, zaczęła wspominać owo minione lato, a on
był zdziwiony, że ani Tania, ani jej matka nie wspomniały słówkiem o zmarłym odkrywcy
i mówiły o przeszłości tak po prostu, zamiast wybuchnąć gwałtownym płaczem, który on
sam, choć obcy, musiał powstrzymywać - a może obie okazywały opanowanie właściwe
swemu urodzeniu. Wkrótce zjawiła się blada ciemnowłosa dziesięcioletnia dziewczynka.
- To moja córka, podejdź bliżej, kochanie - rzekła Tania, odkładając poplamiony
szminką niedopałek do muszli, która służyła za popielniczkę. W tej chwili nadszedł Iwan
Iwanowicz Kutajsow, jej mąż, i księżna, witając go w sąsiednim pokoju, oznajmiła mu w
wyniesionej z domu w Rosji francuszczyźnie, kim jest ich gość: „le fils du maitre d'école
chez nous au village”, co przypomniało Inokientijowi, jak Tania powiedziała raz w jego
obecności do swej przyjaciółki, której chciała zwrócić uwagę na jego niezwykle kształtne
ręce: Regarde ses mains - a teraz słuchając, jak dziecko pięknie i śpiewnie odpowiada na
pytania Tani po rosyjsku, pomyślał złośliwie i całkiem bez sensu: „Aha, teraz nie ma za co
uczyć dzieci obcych języków!” - gdyż nie przyszło mu na myśl, że na emigracji, w
przypadku dziecka urodzonego w Paryżu i uczęszczającego do francuskiej szkoły, rosyjski
język reprezentuje szczyt zbytku i największy luksus.
Rozmowa na temat Leszyna nie kleiła się; Tania utrzymywała mylnie, że
Inokientij uczył ją przedrewolucyjnych radykalnych pieśni studenckich, jak ta o despocie
ucztującym w bogatym pałacu, kiedy ręka losu zaczęła już znaczyć na ścianie groźne
słowa.
- Innymi słowy, to była nasza pierwsza stiengazieta - zauważył Kutajsow, wielki
dowcipniś.
Wspominano też brata Tani; mieszkał teraz w Berlinie i księżna zaczęła rozwodzić
się na jego temat. Nagle Inokientij pojął zdumiewającą rzecz: nic nie ginie, nawet
najdrobniejsze sprawy; pamięć gromadzi skarby, rosną składnice tajemnic wśród kurzu i
w ciemności, aż pewnego dnia ktoś przypadkowy zażąda w wypożyczalni książki, której
nikt nie poszukiwał od dwudziestu dwóch lat. Inokientij wstał, pożegnał się; nikt
specjalnie nie próbował go zatrzymać. Nogi dziwnie mu drżały. To było naprawdę
wstrząsające przeżycie. Minął plac, wszedł do kawiarni i zamówił trunek, wstał, by wyjąć
spod siebie zgnieciony kapelusz. Jakież okropne uczucie niepokoju, i to z wielu
powodów. Po pierwsze jednak dlatego, że Tania pozostała nadal tak samo czarująca i
niedostępna jak w przeszłości.

Berlin, 1936
PIERWSZA MIŁOŚĆ

1.
Z początkiem bieżącego stulecia biuro podróży na Newskim Prospekcie wystawiło
w oknie jasnokasztanowy model międzynarodowego wagonu sypialnego, liczący sobie
prawie metr długości. Pod względem wierności oryginałowi model ten całkowicie
dystansował moje pociągi-zabawki z malowanej blachy, nakręcane za pomocą kluczyka.
Niestety, nie był na sprzedaż. Można było tylko zobaczyć wewnątrz błękitną tapicerkę,
ściany przedziałów obite wytłaczaną skórą, lśniącą boazerię, lustra, lampy do czytania w
kształcie tulipana oraz inne równie zachwycające szczegóły. Większe i mniejsze okna,
pojedyncze lub też podwójne, następowały kolejno po sobie; niektóre z nich wykonano z
matowego szkła. W paru przedziałach łóżka były rozesłane.
Wspaniały i budzący wówczas podziw Nord Express (który po pierwszej wojnie
światowej nie był już taki sam), składający się wyłącznie z takich wagonów
międzynarodowych i kursujący tylko dwa razy na tydzień, łączył Petersburg z Paryżem.
Mógłbym nawet powiedzieć: bezpośrednio z Paryżem, gdyby pasażerowie nie musieli
przesiadać się z jednego pociągu do drugiego na granicy rosyjsko-niemieckiej
(Wierzbołowo-Eydtkühnen), gdzie szyny rosyjskiego szerokiego i leniwego toru na
sześćdziesiąt i pół cala zastępował standard europejski: pięćdziesiąt sześć i pół cala, a
zamiast kłód brzozowych do palenia używano węgla.
W zakamarkach mego umysłu mogę odgrzebać co najmniej pięć takich podróży do
Paryża z Riwierą lub Biarritz jako stacjami docelowymi. W roku 1909, o którym
chciałbym w tym miejscu napisać, moje dwie małe siostry pozostawiono w domu pod
opieką nianiek i ciotek. Ojciec, ubrawszy rękawiczki i czapkę podróżną, siedział i czytał
książkę w przedziale, który zajmował z naszym guwernerem. Mojego brata i mnie dzieliła
od niego umywalnia, a matka ze służącą znajdowały się w przedziale przylegającym do
naszego. Ponieważ lokaj ojca, Osip (którego po dziesięciu latach skrupulatni Rosjanie
mieli rozstrzelać za to, że przywłaszczył sobie nasze rowery, zamiast je zwrócić państwu),
był bez pary, przydzielono mu za towarzysza kogoś obcego.
W kwietniu tamtego roku Peary dotarł do bieguna północnego. W maju Szalapin
śpiewał w Paryżu. W czerwcu Ministerstwo Wojny Stanów Zjednoczonych,
zaniepokojone wieściami o nowych, ulepszonych zeppelinach, poinformowało
dziennikarzy o planach utworzenia floty lotniczej. W lipcu Bleriot przeleciał z Calais do
Dover (zrobiwszy po drodze nieprzewidziane okrążenie, ponieważ stracił orientację). Był
teraz koniec sierpnia. Jodły i moczary północno-zachodniej Rosji przelatywały w pędzie
za oknem, a następnego dnia pojawiły się niemieckie pustkowia porośnięte sosnami i
wrzosami.
Przy składanym stoliku moja matka grała ze mną w karty w grę zwaną duraczki.
Chociaż był dzień, nasze karty, szklanka, a nieco powyżej, już w innej płaszczyźnie, zamki
jakiejś walizki odbijały się w oknie. Jadąc wśród lasów i pól, nagle rozwierających się
rozpadlin i przemykających domków, bezcieleśni gracze wciąż grali o także odbijające się
stawki.
- Nie budiet-li, ty-wied' ustał? (Czy nie masz dość? Czy nie jesteś zmęczony?) -
zapytała moja matka wolno tasując karty i pogrążając się w głębokiej zadumie. Drzwi
przedziału były otwarte i mogłem przez nie dostrzec okno w korytarzu, za którym druty
telegraficzne - sześć cienkich czarnych drutów - próbowały przechylić się i wznieść w
niebo, mimo błyskawicznie spadających na nie uderzeń jednego słupa po drugim, lecz
właśnie w momencie, gdy wszystkie sześć drutów triumfalnie pikując miało dosięgnąć w
patetycznym uniesieniu górnej framugi okna, wyjątkowo złośliwy cios słupa spychał je w
dół. I znów musiały wszystko zaczynać od nowa.
Kiedy podczas takich podróży pociąg zwalniał i toczył się majestatycznie, niemal
dotykając frontowych ścian domów oraz szyldów sklepów, i jeżeli mijaliśmy właśnie
jakieś duże niemieckie miasto, odczuwałem wzmożone podniecenie, którego nie mogły
wywołać żadne stacje końcowe. Widziałem, jak miasto wraz z przypominającymi zabawki
tramwajami, z lipami i ceglanymi murami wjeżdża do przedziału, ociera się o lustra i
wypełnia po brzegi okna w korytarzu. Ten intymny kontakt między pociągiem i miastem
był częściowo powodem mego wzruszenia. Inną jego przyczyną było moje utożsamianie
się z przypadkowym przechodniem, który - jak to sobie wyobrażałem - musiał być tak
samo wzruszony, jak ja byłbym na widok długich, romantycznych wagonów kasztanowej
barwy z harmonijkowatymi złączami, czarnymi jak skrzydła nietoperza, oraz z literkami
lśniącymi miedzią w zachodzącym słońcu - na widok pociągu mijającego wolno żelazny
most zawieszony nad skrzyżowaniem, a potem skręcającego z oknami jarzącymi się
światłem wokół ostatniego bloku domów.
Były jednak i ujemne strony tych optycznych efektów. Wagon restauracyjny z
szerokimi oknami, ukazujący długi ciąg czystych butelek wody mineralnej, złożonych na
ukos serwetek i atrap czekoladowych batoników (których opakowania: Cailler, Köhler
itd. zawierały jedynie drewno), jawił się początkowo jako chłodna przystań poza ciągiem
rozkołysanych błękitnych korytarzy, lecz w miarę jak posiłek zmierzał ku swemu
fatalnemu, ostatniemu daniu, można było przyłapać wagon wraz z pochylonymi
kelnerami i wszystkimi przedmiotami w momencie, gdy bezlitośnie wtapia się w
krajobraz, a tenże sam krajobraz przechodzi skomplikowany system przemieszczeń;
świecący w dzień księżyc tkwił uparcie nad talerzem, dalekie łąki rozpościerały się jak
wachlarz, bliskie drzewa podjeżdżały na niewidzialnych sznurach ku drodze, równoległy
tor nagle popełniał samobójstwo przez anastomozę, nasyp kolejowy porosły migającą
trawą podnosił się, podnosił, aż w końcu ten mały świadek różnych szybkości musiał
zwymiotować porcję omelette aux confitures de fraises.
Jednakże dopiero nocą Compagnie Internationale des Vagons-Lits et des Grands
Express Européens dorastała do magii swej nazwy. Z mego posłania znajdującego się pod
podnoszonym posłaniem brata (czy on spał? czy był tam w ogóle?), w półmroku
przedziału obserwowałem przedmioty i ich fragmenty, cienie, fragmenty cieni, ostrożnie
się poruszające i nigdzie nie docierające. Drewniana obudowa cicho skrzypiała i
trzeszczała. Obok drzwi do toalety majaczyło ciemne ubranie na wieszaku, a wyżej
błękitny fontaź rozszczepionego światła nocy kołysał się rytmicznie. Trudno było to
chwiejne wybieganie sobie naprzeciw i zamaskowane przemykanie się połączyć z pędzącą
naprzód nocą, tam na zewnątrz. Wiedziałem tylko, że noc wciąż mknie wzniecając iskry i
że jest nie do odcyfrowania.
Usypiałem dzięki zastosowaniu prostego zabiegu: utożsamiania się z maszynistą.
Poczucie sennego zadowolenia wypełniało mi żyły, skoro tylko wszystko sobie
uporządkowałem: beztroskich pasażerów w przedziałach, zadowolonych z jazdy, jaką im
zapewniałem, palących papierosy, wymieniających porozumiewawcze uśmiechy,
kiwających się i drzemiących; kelnerów, kucharzy i konduktorów (których też musiałem
gdzieś umieścić) krążących po wagonie restauracyjnym, a ja sam, w wielkich okularach,
usmarowany, spoglądałem na zwężający się tor wypatrując z okien lokomotywy
rubinowego lub szmaragdowego punktu w czarnej dali. I wówczas w mym śnie widziałem
coś zupełnie innego - szklaną kulkę toczącą się pod wielki fortepian albo lokomotywę-
zabawkę przewróconą na bok, z kręcącymi się małymi kółkami.
Zmiana szybkości pociągu często przerywała nurt mego snu. Ospałe światła
przesuwały się wolno, a każde z nich, zanim znikło, wnikało w tę samą szczelinę
przedziału, potem zaś świetlany kompas odmierzał zakres cienia. Teraz pociąg zatrzymał
się z długim westchnieniem pneumatycznych hamulców Westinghouse'a. Coś spadło z
góry. (Okulary mego brata, jak się okazało następnego dnia). Przejęty dreszczykiem
emocji, stałem przy swej kuszetce ciągnąc za sobą część bielizny pościelowej i ostrożnie
próbowałem odpiąć haczyk przytrzymujący zasłonę w oknie. Można ją było podciągnąć
tylko do połowy, gdyż zaczepiła o krawędź górnego posłania.
Jak księżyce wokół Jowisza, blade ćmy krążyły dookoła samotnej lampy. Podarta
gazeta poruszała się na ławce. Gdzieś z pociągu dochodziły przytłumione głosy, czyjś
dyskretny kaszel. Nie było nic specjalnie interesującego na tym odcinku peronu przede
mną, a jednak nie mogłem oderwać od niego oczu, dopóki nie zniknął.
Następnego dnia mokre pola obsadzone rosochatymi wierzbami wzdłuż, rowów i
rząd topoli w oddali, przecięty horyzontalnie smugą mlecznobiałej mgły, uświadomiły
mi, że pociąg przejeżdża przez Belgię. Do Paryża przybywaliśmy o czwartej po południu i
jeśli nawet zatrzymywaliśmy się tylko na jedną noc, miałem zawsze dość czasu, aby coś
sobie kupić - np. małą wieżę Eiffla z mosiądzu, powleczoną dość tandetnie srebrzystą
farbą - zanim następnego dnia w południe nie przesiedliśmy się na Sud Express, który po
drodze do Madrytu dowoził nas około dziesiątej rano do stacji Biarritz La Negresse, o
parę mil od hiszpańskiej granicy.

2.
Biarritz w owym czasie zachowało jeszcze swój specyficzny charakter. Zakurzone
krzewy jeżyn i zarosłe chwastami terrains à vendre rozciągały się po obu stronach drogi
prowadzącej do naszej willi. Budowano dopiero Hotel Carlton. Upłynie jeszcze
trzydzieści sześć lat, zanim generał brygady Samuel McCrockey zajmie królewskie
apartamenty w Hotel du Palais, wzniesionym na miejscu dawnego pałacu. W pałacu tym
w latach sześćdziesiątych zdemaskowano podobno niezwykle aktywne medium,
niejakiego Daniela Home'a, jak głaskał gołą stopą (udającą rękę ducha) dobrą i ufną
twarz cesarzowej Eugenii. Na promenadzie w pobliżu kasyna stara kwiaciarka o
poczernionych brwiach ze sztucznym uśmiechem wsunęła zręcznie pełny goździk w
butonierkę zatrzymanego przechodnia, na którego lewym policzku pojawiła się
królewska fałda, kiedy spoglądał w dół na nieśmiało wetknięty kwiatek.
W głębi plage kosze i stołeczki dźwigały ciężar rodziców dzieci, które, przystrojone
w słomkowe kapelusze, bawiły się u ich stóp w piasku. A ja, klęcząc, próbowałem za
pomocą powiększającego szkła wzniecić ogień w znalezionym grzebieniu. Mężczyźni
mieli na sobie białe spodnie, które dzisiaj wyglądałyby zabawnie, jakby skurczone w
praniu, a kobiety nosiły w tym sezonie lekkie płaszcze z jedwabnymi wyłogami, kapelusze
o dużej główce i szerokim rondzie, gęsto haftowane białe woalki, bluzki z falbankami na
gorsie i z falbankami przy nadgarstkach, oraz parasolki, również przyozdobione
falbankami. Wiatr od morza nasycał wargi solą. Zabłąkany złocisto-pomarańczowy motyl
przefrunął niezwykle szybko nad pulsującą plage.
Dodatkowe ożywienie i hałas wprowadzali sprzedawcy zachwalający ochrypłym
głosem cacahuètes, fiołki w cukrze, lody pistacjowe w niebieskozielonym kolorze,
pastylki orzeźwiające i wielkie wypukłe kawały suchej, sypkiej, podobnej do wafli
substancji, wydobywanej z czerwonej beczułki. Z wyrazistością, której nie zdołały
przyćmić żadne późniejsze wydarzenia, widzę, jak sprzedawca wafli kroczy po głębokim,
miałkim piasku, dźwigając ciężką formę na pochylonych plecach. Gdy go wołano, zsuwał
tę formę z ramienia, odpinał pasek i zrzucał ją na piach przechyloną jak krzywa wieża w
Pizie. Sam zaś ocierał twarz rękawem i uruchamiał mechanizm składający się z tarczy i
strzałki, opatrzony cyframi na wieku skrzynki. Strzałka obracała się ze zgrzytem.
Szczęściem było zrobienie wafla wartości jednego sou. Im wafel był większy, tym
silniejsze współczucie odczuwałem dla jego trudu.
Ceremonia kąpieli odbywała się na innym odcinku plaży. Zawodowi pływacy,
masywni Baskowie w czarnych kostiumach kąpielowych pomagali kobietom i dzieciom
zażywać pełnej emocji kąpieli w falach przybrzeżnych. Taki baigneur ustawiał cię tyłem
do nadbiegającej fali i trzymał za rękę, podczas gdy kłębiąca się masa spienionej, zielonej
wody gwałtownie zalewała kąpiącego się, zbijając z nóg jednym potężnym uderzeniem.
Po kilkunastu takich upadkach baigneur, lśniący jak foka, wyprowadzał swego
zdyszanego podopiecznego, drżącego, z zatkanym nosem, na ląd, na płaskie wybrzeże.
Tam to właśnie owa niezapomniana stara kobieta z siwymi włosami na brodzie wybierała
natychmiast dla ciebie płaszcz kąpielowy spośród wielu wiszących na sznurze. W
bezpiecznym schronieniu małej kabiny jeszcze ktoś inny pomagał ci ściągnąć
przemoczony, oblepiony piaskiem kostium kąpielowy. Obsuwał się on na deski, a ty,
wciąż jeszcze drżąc, zrzucałeś go z nóg i deptałeś jego niebieskawe niewyraźne paski.
Kabina pachniała drzewem sosnowym. Pomocnik, garbus o promieniście rozchodzących
się zmarszczkach, przynosił miskę parującej gorącej wody, w której zanurzałeś stopy. Od
niego dowiedziałem się, i przechowałem na zawsze w szklanej komórce mej pamięci, że
„motyl” w języku baskijskim znaczy misericoletea - a przynajmniej tak to wówczas
zabrzmiało w mych uszach (wśród siedmiu słów, jakie znalazłem w słownikach,
najbliższe jest micheletea).

3.
Na ciemniejszym i bardziej wilgotnym odcinku plage, który po odpływie
dostarczał najlepszego gatunku błota do lepienia zamków, kopiąc pewnego razu w ziemi
znalazłem się tuż obok małej francuskiej dziewczynki o imieniu Colette.
W listopadzie miała skończyć dziesięć lat, a ja ten wiek osiągnąłem już w kwietniu.
Moją uwagę przyciągnął wyszczerbiony kawałek fioletowej muszli małży, na który Colette
nadepnęła podeszwą swej chudej stopy o długich palcach. Nie, nie byłem Anglikiem. Jej
zielonkawe oczy wydawały się nakrapiane tymi samymi piegami, które usiały całą jej
twarzyczkę o ostrych rysach. Nosiła coś, co można by nazwać strojem do zabawy. Składał
się on z niebieskiego swetra z podwiniętymi rękawami i niebieskich, robionych na
drutach szortów. Wziąłem ją z początku za chłopca, potem jednak zwróciłem uwagę na
bransoletkę na jej cienkim nadgarstku oraz skręcone jak grajcarki kasztanowe loki,
wymykające się spod marynarskiej czapeczki.
Szczebiotała jak ptaszek, dając upust nagłym wybuchom gadulstwa, w którym na
przemian mieszała wyuczony od guwernantki angielski z paryską francuszczyzną. Przed
dwoma laty na tej samej plage bardzo polubiłem pewną uroczą, opaloną córeczkę
lekarza, Serba, lecz z chwilą gdy spotkałem Colette, od razu zdałem sobie sprawę, że tym
razem to coś poważnego. O ileż bardziej niezwykła była Colette od moich przypadkowych
towarzyszek zabaw w Biarritz! Odniosłem jednak wrażenie, że nie była tak szczęśliwa i
tak kochana jak ja. Siniak na jej delikatnym, pokrytym puszkiem przedramieniu wywołał
u mnie najgorsze przypuszczenia. „On szczypie tak boleśnie jak moja mama” -
powiedziała kiedyś o krabie. Snułem liczne plany, aby ją wyzwolić spod opieki jej
rodziców, którzy byli des bourgeois de Paris, jak to ktoś powiedział mojej matce, z
lekkim wzruszeniem ramion. Odczuwałem tę pogardę po swojemu, gdyż wiedziałem, że
ci ludzie przyjechali z Paryża w błękitno-żółtej limuzynie (co było modnym acz
niebezpiecznym przedsięwzięciem w owych czasach), lecz Colette wraz z psem i
guwernantką wysłali w monotonną podróż zwykłym wagonem kolejowym. Pies ten był
foksterierem, suczką, nosił dzwoneczki przy obroży i merdał ogonem. Z nadmiaru sił
żywotnych piesek nieraz wychlapywał słoną wodę z wiaderka Colette. Pamiętam żagiel,
zachód słońca i latarnię morską wymalowaną na tym wiaderku, lecz za nic nie mogę
sobie przypomnieć imienia psa i często mnie to dręczy.
Podczas dwóch miesięcy naszego pobytu w Biarritz jedynie moje zamiłowanie do
motyli przewyższało uczucie do Colette. Ponieważ moi rodzice nie mieli ochoty na
zawieranie znajomości z jej rodzicami, spotykałem Colette tylko na plaży, ale i tak wciąż
o niej myślałem. Jeśli spostrzegłem, że płakała, boleśnie odczuwałem swą bezradność,
która wyciskała mi łzy z oczu. Nie mogłem zabić moskitow, które pozostawiały znaki na
jej delikatnej szyi, lecz mogłem się bić (i biłem się) z rudym chłopcem, który zachował się
wobec niej brutalnie. Colette dawała mi nieraz ciepłe garście twardych cukierków.
Pewnego razu, gdy pochylaliśmy się nad rozgwiazdą, loki Colette połaskotały mnie w
ucho, a ona sama nagle zwróciła się ku mnie i pocałowała mnie w policzek. Tak wielkie
było moje wzruszenie, że zdołałem tylko wymamrotać: „Ty mała małpko”.
Miałem złotą monetę, która, jak przypuszczałem, mogłaby opłacić naszą ucieczkę.
Gdzie chciałbym zabrać Colette? Do Hiszpanii? Do Ameryki? W góry ponad Padem? „Là-
bas, là-bas, dans la montagne” - jak śpiewała Carmen w operze. Pewnej niesamowitej
nocy leżałem nie śpiąc i nasłuchując uderzeń oceanu o brzeg i obmyślałem plan naszej
ucieczki. Wydawało się, że ocean podnosi się, szukając drogi w ciemnościach, a potem
ciężko opada z powrotem.
Mało mam do opowiedzenia o naszej rzeczywistej ucieczce. Moja pamięć
zachowała przelotny obraz Colette nakładającej płócienne buty o sznurkowej podeszwie
po bezwietrznej stronie trzepocącego namiotu, podczas gdy ja wpychałem składaną
siatkę na motyle do szarej papierowej torby. Następne wspomnienie to ów moment, gdy
wchodzimy do ciemnego cinéma obok kasyna (którego odwiedzanie było nam oczywiście
surowo zakazane). Weszliśmy tam celem zmylenia pogoni. Siedzieliśmy, trzymając się za
ręce ponad głową psa, który od czasu do czasu delikatnie pobrzękiwał dzwoneczkami
siedząc na kolanach Colette. Oglądaliśmy gwałtowną walkę byków w San Sebastian,
która mimo padającego deszczu była niezwykle ekscytująca. Ostatnie moje wspomnienie
przywołuje znów obraz mnie samego, jak idę wzdłuż promenady w towarzystwie mego
guwernera. Jego długie nogi stąpają z jakąś złowieszczą pewnością siebie i mogę dostrzec
jego zaciśnięte szczęki poruszające się pod napiętą skórą twarzy. Mój dziewięcioletni brat
w okularach na nosie, trzymany przez guwernera drugą ręką, co chwila wybiega naprzód,
aby spojrzeć na mnie z bojaźliwą ciekawością małej sówki.
Wśród błahych pamiątek zakupionych w Biarritz przed odjazdem moją
najulubieńszą nie był ani mały byk z czarnego kamienia, ani też szumiąca muszla
morska, lecz coś urastającego dziś dla mnie do rangi symbolu - obsadka pióra wykonana
z morskiej pianki z maleńkim otworkiem, w którym tkwił kryształ. Przykładało się go do
jednego oka, mrużąc równocześnie drugie, i gdy minęło trzepotanie rzęs, ukazywał się
wewnątrz cudowny, jak na fotografii, widok zatoki wraz z zarysem skał zakończonym
latarnią morską.
I oto dzieje się coś cudownego. Próby odtworzenia w pamięci owej obsadki wraz z
zawartym w jej otworze mikrokosmosem pobudzają moją pamięć do ostatniego wysiłku.
Znów próbuję przypomnieć sobie, jak nazywał się pies Colette. I - oczywiście - wzdłuż
tych dalekich wybrzeży, ponad lśniącymi, wieczornymi piaskami przeszłości, gdzie każdy
ślad wypełnia się powoli wodą zachodzącego słońca, to zbliża się, zbliża, odbijając się
echem i wibrując w powietrzu: Floss, Floss, Floss!
Colette była już w Paryżu, gdy zatrzymaliśmy się tam na jeden dzień, przed dalszą
podróżą do domu. I właśnie tam, w płowym parku, pod chłodnym, niebieskim niebem,
ujrzałem ją (jak sądzę za obopólną zgodą naszych opiekunów) po raz ostatni. Trzymała w
ręku obręcz oraz krótki kijek, wszystko w niej było nadzwyczaj odpowiednie i stylowe na
ten paryski jesienny sposób ténue-de-ville-pour-fillettes. Wsunęła w rękę mojego brata
pożegnalny prezent, który podała jej guwernantka, pudełko kandyzowanych migdałów
przeznaczonych, jak wiem, tylko dla mnie. I natychmiast znów odbiegła, goniąc za
błyszczącą obręczą pośród drżących świateł i cieni, dookoła fontanny zapchanej
zeschłymi liśćmi, przy której właśnie stałem. W mojej pamięci liście stapiają się ze skórą
jej bucików i rękawiczek, i był tam - jeśli pamiętam - jakiś szczegół w jej ubiorze (może
wstążka przy jej szkockiej czapeczce lub wzór na pończoszkach), który przypomniał mi
tęczową spiralę w szklanej kulce. Wydaje mi się, że wciąż trzymam ten opalizujący
okruch nie wiedząc, do czego go dopasować; podczas gdy Colette biega z obręczą coraz to
szybciej wokół mnie i w końcu rozwiewa się wśród smukłych cieni rzucanych przez
przeplatające się łuki niskiego ogrodzenia na wysypaną żwirem ścieżkę.

Boston, 1948
ZNAKI I SYMBOLE

Po raz czwarty w ciągu tych czterech lat stanęli wobec problemu, jaki prezent
urodzinowy zawieźć młodemu człowiekowi, nieuleczalnie choremu psychicznie. Nie miał
żadnych pragnień. Wytworzone ręką człowieka przedmioty były dla niego albo ulami
pełnymi zła, wibrującymi złowrogą aktywnością, dostrzegalną tylko dla niego, albo też
przedmiotami zbytku, które nie były na nic przydatne w jego abstrakcyjnym świecie. Po
wyeliminowaniu wielu przedmiotów, które mogłyby zdenerwować go lub przerazić (np.
wszelkie gadgety stanowiły tabu), rodzice wybrali smakowity i niewinny drobiazg: koszyk
pełen galaretek owocowych w dziesięciu małych słoiczkach.
W chwili jego urodzin rodzice byli już od dłuższego czasu małżeństwem;
dwadzieścia lat przeminęło, i oto teraz byli już starzy. Zszarzałe siwe włosy matki były
ułożone niedbale. Nosiła tanie czarne sukienki. W przeciwieństwie do wielu kobiet w jej
wieku (np. do pani Sol, najbliższej sąsiadki, która malowała twarz na różowo i lila, a jej
kapelusze były jednym wielkim bukietem polnych kwiatów) wystawiała nie uróżowane
blade oblicze na demaskujące wszelkie usterki wiosenne promienie słońca. Jej mąż,
który w rodzinnym kraju był średnio prosperującym przedsiębiorcą, teraz uzależnił się
całkowicie od swego brata Izaaka, prawdziwego Amerykanina o pozycji ustalonej niemal
już od czterdziestu lat. Widywali się z nim rzadko, a nazywali go „księciem”.
Tego piątku wszystko układało się pechowo. Odcięto prąd między dwiema
stacjami metra i przez kwadrans można było słyszeć jedynie miarowe bicie serca i szelest
dzienników. Na autobus, do którego mieli się przesiąść, trzeba było czekać całe wieki, a
kiedy wreszcie nadjechał, był przepełniony rozgadanymi licealistami. Gdy podążali
brunatną ścieżką do sanatorium, zmoczył ich ulewny deszcz. Tam znów musieli czekać, i
zamiast ich chłopca szurającego nogami (ze znękaną twarzą pokrytą trądzikiem, źle
ogoloną, ponurą i zmieszaną) pojawiła się w końcu znajoma pielęgniarka, której nie
lubili, i pogodnie wyjaśniła, że ich syn ponownie próbował odebrać sobie życie. Teraz
czuje się już dobrze, zapewniła, lecz ich wizyta mogłaby go zbytnio wzburzyć. Ośrodek
ten tak dotkliwie cierpiał na brak personelu, a przedmioty było tak łatwo gdzieś
zapodziać lub przełożyć, że postanowili nie zostawiać prezentu na dyżurce, lecz przynieść
go następnym razem - podczas kolejnych odwiedzin.
Kobieta poczekała, aż mąż otworzy parasol, po czym wzięła męża pod rękę.
Mężczyzna głośno chrząkał, jak miał w zwyczaju, gdy był czymś mocno poruszony. Kiedy
doszli do daszku na przystanku autobusowym, po drugiej stronie ulicy, zamknął parasol.
O parę kroków dalej, pod kołyszącym się i ociekającym wodą drzewem, małe, półmartwe,
nie opierzone pisklę bezradnie szamotało się w kałuży.
Podczas długiej jazdy na stację metra nie zamienili ze sobą ani słowa, a za każdym
razem, gdy spoglądała na ręce starego człowieka (nabrzmiałe żyły, skóra pokryta
brunatnymi plamami), zaciskające się i drżące na rączce parasola, czuła, jak łzy wzbierają
w jej oczach. Rozglądała się wokół, próbując na czymś zatrzymać wzrok, i doznała
lekkiego wstrząsu, mieszaniny współczucia i zdumienia, dostrzegłszy, że jedna z
pasażerek, ciemnowłosa dziewczyna o brudnych i czerwonych paznokciach u nóg, płacze
wsparta o ramię starszej kobiety. Kogóż ta kobieta jej przypominała? Rebekę Borysowną,
której córka przed laty poślubiła w Mińsku jednego z Sołowiejczyków.
Ostatnim razem, gdy ich syn usiłował odebrać sobie życie, jego metoda była,
zdaniem lekarzy, arcydziełem pomysłowości, i byłby zrealizował swój zamiar, gdyby
zazdrosny towarzysz nie powstrzymał go sądząc, iż uczy się on latać. A tymczasem ich
syn usiłował jedynie wybić w swym świecie otwór i uciec.
Zespół jego omamów stał się tematem zawiłego studium w pewnym naukowym
miesięczniku, lecz na długo przedtem jego matka i ojciec sami znaleźli wyjaśnienie.
Herman Brink określił jego przypadek jako „manię aluzyjną”. W tej niezwykle rzadkiej
chorobie pacjent wyobraża sobie, że wszystko, co dzieje się wokół niego, odnosi się w
zawoalowany sposób do jego osobowości i egzystencji. Eliminuje on z tego powszechnego
spisku realne osoby, gdyż uważa siebie za znacznie inteligentniejszego od innych ludzi.
Poznawalna zmysłami natura tropi go, dokądkolwiek się uda. Chmury ze śledzącego go
nieba przekazują sobie za pomocą powolnych znaków niezwykle szczegółowe informacje
o nim. O zmroku gestykulujące tajemniczo drzewa komentują alfabetem migowym jego
najskrytsze myśli. Kamyczki, plamy lub pyłki słoneczne tworzą wzory przekazujące w
jakiś straszliwy sposób wieści, które on musi przejąć. Wszystko jest szyfrem, a on
stanowi podmiot każdego z nich. Niektórzy szpiedzy są bezstronnymi obserwatorami, tak
jak szklane powierzchnie i spokojne sadzawki; inni, jak płaszcze w oknach magazynów,
są uprzedzonymi do niego świadkami pragnącymi w głębi serca zlinczować go; a znowuż
inni (bieżąca woda, burze) rozhisteryzowani do granic szaleństwa, wyrobiwszy sobie o
nim nieprawdziwą opinię, groteskowo błędnie interpretują jego czyny. Musi się mieć
wciąż na baczności i poświęcać każdą chwilę i każdy przejaw życia, by rozszyfrować to
falowanie zjawisk. Nawet powietrze, które wydycha, jest zapisywane i rejestrowane w
kartotece. Gdybyż zainteresowanie, jakie budzi, ograniczało się jedynie do jego
najbliższego otoczenia - lecz, niestety, tak nie jest! W miarę oddalania się fal
zalewającego go oszczerstwa wzrasta ich siła i zasięg. Drobiny ciałek krwi chłopca,
powiększone milion razy, przelatują nad rozległymi równinami i pędzą jeszcze dalej;
ogromne góry, masywne i nieprawdopodobnie wysokie, gromadzą w granicie i w
lamentujących jodłach ostateczną prawdę o jego najtajniejszej istocie.

2.
Kiedy wynurzyli się z huku i stęchłego powietrza metra, ostatnie resztki światła
dziennego mieszały się z blaskiem latarni. Żona chciała kupić rybę na kolację, wręczyła
więc mężowi koszyk ze słoikami z galaretką, polecając mu pójść do domu. Wszedłszy na
trzecie piętro mąż przypomniał sobie, że tego dnia oddał klucze żonie.
W milczeniu usiadł na schodach, i w milczeniu wstał, gdy nadeszła po dziesięciu
minutach, ciężko wlokąc się na górę, lekko uśmiechając się i kiwając z politowaniem
głową nad własną bezmyślnością. Gdy weszli do dwupokojowego mieszkania, zaraz
podszedł do lustra. Rozciągając kciukami kąciki ust, z ohydnym jak u maski grymasem
wyjął nową, beznadziejnie niewygodną protezę i przerwał długie nitki śliny, które do niej
przylgnęły. Gdy żona nakrywała do stołu, zagłębił się w lekturze wydawanej po rosyjsku
gazety. Wciąż czytając jadł swój mdły posiłek, do którego zęby nie były potrzebne. Znając
jego nastroje, zachowywała milczenie.
Położył się spać, a żona pozostała nadal w jadalni z talią brudnych kart i starymi
albumami. Po przeciwnej stronie wąskiego podwórza, gdzie deszcz bębnił w ciemności o
zniszczone kubły na śmieci, słabe światło świeciło się w oknach, a w jednym z nich
można było dostrzec mężczyznę w czarnych spodniach, z uniesionymi do góry
obnażonymi łokciami, który leżał na wznak na nie posłanym łóżku. Kobieta zaciągnęła
story i zaczęła oglądać fotografie. Jako dziecko ich syn miał bardziej zdziwiony wyraz
twarzy od innych dzieci. Z zagięcia albumu wypadło zdjęcie niemieckiej dziewczyny,
która służyła u nich w Lipsku, oraz jej narzeczonego o nalanej twarzy. Mińsk, rewolucja,
Lipsk, Berlin, Lipsk, ukośny fronton domu źle ujęty. Ich czteroletni synek, markotny,
zawstydzony, z chmurą na czole, odwracający się w parku od żwawej wiewiórki, jak zwykł
odwracać się od każdego obcego. Ciotka Róża, kanciasta, zrzędna stara kobieta o
błędnym wzroku, która żyła w niepewnym świecie złowieszczych nowin, bankructw,
wypadków kolejowych i nowotworów - aż Niemcy wysłali ją na śmierć wraz ze
wszystkimi ludźmi, o których się tak troszczyła. Ich syn w wieku sześciu lat - to było
wtedy, gdy rysował te cudowne ptaki o ludzkich rękach i nogach oraz cierpiał na
bezsenność jak dorosły człowiek. Jego kuzyn, teraz sławny szachista. Znów syn,
ośmioletni, już niezrozumiały, bojący się tapety w korytarzu oraz pewnego obrazka w
książce, który przedstawiał jedynie idylliczny krajobraz ze skałami na stoku pagórka i
starym kołem od wozu zawieszonym na gałęzi bezlistnego drzewa. W wieku dziesięciu
lat, kiedy opuścili Europę. Wstyd, litość, upokarzające trudności, brzydkie, złośliwe,
opóźnione w rozwoju dzieci, z którymi uczęszczał do szkoły specjalnej. I wtedy nastąpił w
jego życiu okres, który zbiegł się z długą rekonwalescencją po zapaleniu płuc, gdy te
drobne fobie, z uporem traktowane przez rodziców jako ekstrawagancje niezwykle
utalentowanego dziecka, zadzierzgnęły się jakby w ciasny splot logicznie powiązanych ze
sobą złudzeń, czyniąc go całkowicie nieprzystępnym dla normalnych ludzi.
Matka pogodziła się z tym i z wielu innymi rzeczami, gdyż życie oznacza
ostateczne pogodzenie się z utratą jednej radości po drugiej, i to w jej przypadku nawet
nie radości, a jedynie możliwości zmiany na lepsze. Rozmyślała o nie kończących się
falach bólu, które z jakiegoś powodu opływały ją i jej męża, a oni musieli to znosić;
myślała o niewidzialnych olbrzymach raniących w jakiś niepojęty sposób jej syna, o
bezmiernej tkliwości istniejącej na tym świecie, o losie tej tkliwości, którą się wciąż
niszczy, trwoni lub przekształca w szaleństwo, o zaniedbanych dzieciach nucących coś do
siebie w brudnych kątach, o pięknych chwastach, co nie mogąc skryć się przed rolnikiem
muszą patrzeć, jak cień jego schylonej, małpiej sylwetki pozostawia na swej drodze
zdeptane kwiaty, gdy nadchodzi straszliwa ciemność.
3.
Było już po północy, gdy z sypialni dobiegły ją jęki męża, a wkrótce wszedł on sam
chwiejnym krokiem, w zarzuconym na koszulę nocną starym płaszczu z barankowym
kołnierzem, który wolał od swego przytulnego, niebieskiego płaszcza kąpielowego.
- Nie mogę spać - oznajmił.
- Dlaczego - spytała - dlaczego nie możesz spać?
Byłeś przecież taki zmęczony.
- Nie mogę spać, bo umieram - oświadczył kładąc się na tapczanie.
- Czy boli cię brzuch? Mam wezwać doktora Sołowa?
- Żadnych lekarzy, tylko żadnych lekarzy - wyjęczał. - Do diabła z lekarzami!
Musimy go jak najprędzej stamtąd wydostać! Inaczej cała odpowiedzialność spadnie na
nas. Odpowiedzialność - powtórzył i usiadł, stawiając stopy na podłodze i bijąc się pięścią
w czoło.
- Dobrze - odpowiedziała spokojnie - jutro rano zabierzemy go do domu.
- Napiłbym się herbaty - rzekł wycofując się do łazienki.
Schylając się z wysiłkiem podniosła kilka kart do gry oraz parę fotografii, które
ześliznęły się z tapczanu na podłogę: waleta kier, dziewiątkę pik i asa pik oraz zdjęcie
Elzy i jej prymitywnego kochanka.
Wrócił w dobrym humorze mówiąc głośno:
- Obmyśliłem już wszystko. Odstąpimy mu sypialnię. Każde z nas będzie spędzać
przy nim część nocy, a potem położy się na tym tapczanie. Na zmianę. Lekarz będzie go
badać co najmniej dwa razy na tydzień. Nieważne, co na to powie „książę”. Nie będzie
miał wiele do gadania, gdyż tak będzie taniej.
Nagle zadzwonił telefon. Nikt nigdy tak późno do nich nie dzwonił. Lewy pantofel
spadł z nogi mężczyzny, a on stojąc na środku pokoju przyciągnął go piętą i palcami,
gapiąc się na żonę jak zdziecinniały, bezzębny staruszek. Znając angielski lepiej od niego,
zwykle ona odbierała telefony.
- Czy mogę rozmawiać z Charliem? - spytał stłumiony, cichy dziewczęcy głos.
- Z jakim numerem chce pani rozmawiać? Nie. To nie ten numer.
Odkładając delikatnie słuchawkę na widełki, przycisnęła rękę do swego starego,
skołatanego serca.
- Przestraszyłam się - powiedziała.
Zaśmiał się urywanym śmiechem, kontynuując swój rozpoczęty przed chwilą
ożywiony monolog. Przywiozą go zaraz z samego rana. Noże trzeba będzie trzymać w
szufladach pod zamknięciem. Nawet w swych najgorszych momentach nie stanowił
zagrożenia dla innych ludzi.
Telefon zadzwonił po raz drugi. Ten sam bezdźwięczny, trwożliwy i młodzieńczy
głos spytał o Charliego.
- Pani pomyliła numer. Wiem, co pani robi. Wykręca pani literę O zamiast zera.
Zasiedli do nie planowanej, uroczystej herbaty o północy. Prezent urodzinowy
leżał na stole. Mężczyzna siorbal głośno, twarz mu poczerwieniała; raz po raz poruszał w
ręku szklanką, aby całkowicie rozpuścić cukier. Żyła na jego łysej głowie, w miejscu gdzie
miał duże znamię, silnie nabrzmiała, i choć tego ranka ogolił się, na jego brodzie pojawił
się siwy zarost. Gdy żona nalewała mu następną szklankę herbaty, nałożył okulary i z
przyjemnością przypatrywał się lśniącym żółtym, zielonym i czerwonym słoiczkom. Jego
niekształtne, wilgotne usta wymawiały nazwy wypisane na naklejkach: morela,
winogrona, śliwka, pigwa. Doszedł do rajskiego jabłuszka, kiedy znów zadzwonił telefon.

Boston, 1948
„GDY RAZ W ALEPPO...”

Drogi V.,
Między innymi donoszę ci, że w końcu jestem tutaj, w kraju, ku któremu
przywiodło mnie tyle zachodów słońca. Jedną z pierwszych osób, jakie tu spotkałem, był
nasz poczciwy stary Gleb Aleksandrowicz Gekko ponuro przechodzący przez Columbus
Avenue w poszukiwaniu petit café du coin, której nikt z nas trzech już nigdy nie
odwiedzi. Chyba uważał, że tak czy inaczej zdradziłeś naszą literaturę narodową, i dał mi
twój adres potrząsając z dezaprobatą swą siwą głową, jakbyś nie zasługiwał na
przyjemność utrzymywania ze mną kontaktu.
Mam dla ciebie w zanadrzu pewną historię. Co przypomina mi - to znaczy,
opowiadanie jej przypomina mi - czasy, gdy pisaliśmy nasze pierwsze, ciepłe jak mleko
prosto od krowy, musujące wiersze, a wszystkie rzeczy: róża, kałuża, oświetlone okno,
wołały do nas: „Jesteśmy rymem!” Tak, to jest najbardziej przydatny świat. Gramy,
umieramy: rymy na ,,-ig” i ,,-umi'. A dźwięczne dusze rosyjskich czasowników nadają
znaczenie bezładnej gestykulacji drzew lub jakiejś porzuconej gazecie unoszonej, to znów
nieruchomej lub miotanej próżnym trzepotem i bezskrzydłym drżeniem wzdłuż nie
kończącego się wymiecionego wiatrem bulwaru. Lecz teraz nie jestem już poetą.
Przychodzę do ciebie jak ta wywnętrzająca się dama u Czechowa, która tak gorąco
pragnęła, by on ją opisał.
Ożeniłem się, niech się chwileczkę zastanowię, mniej więcej w miesiąc po twym
wyjeździe z Francji i na parę tygodni przed tym, jak mili Niemcy wtargnęli do Paryża.
Chociaż mogę przedstawić dokumenty potwierdzające me małżeństwo, jestem teraz
pewien, że moja żona nigdy nie istniała. Możesz dowiedzieć się jej nazwiska z jakiegoś
innego źródła, lecz to nie ma znaczenia; to tylko nazwa pewnego złudzenia. Dlatego mogę
mówić o niej z taką samą obojętnością, jak o postaci z jakiejś opowieści (z jednej z twoich
opowieści, mówiąc ściślej).
Była to miłość raczej od pierwszego dotknięcia niż od pierwszego wejrzenia,
ponieważ spotykałem ją już kilkakrotnie nie odczuwając szczególnych emocji; lecz
pewnej nocy, gdy odprowadzałem ją do domu, coś niezwykłego, co wypowiedziała, kazało
mi pochylić się ze śmiechem i pocałować ją delikatnie we włosy - oczywiście wszyscy
znamy ten oślepiający podmuch spowodowany samym podniesieniem małej lalki z
podłogi opustoszałego zupełnie domu: żołnierz tym zajęty niczego nie słyszy, dla niego
jest to tylko ekstatyczna, bezgłośna i bezgraniczna ekspansja tego, co w całym jego życiu
było precyzyjnie określonym światłem w ciemnym wnętrzu jego istoty. I doprawdy,
powodem, dla którego myślimy o śmierci w terminach niebiańskich, jest to, że widzialny
firmament, zwłaszcza nocą (nad naszym zaciemnionym Paryżem o ponurych łukach
bulwaru Exelmansa i z bezustannym alpejskim bulgotaniem zdewastowanych latryn),
jest najodpowiedniejszym, stale obecnym symbolem tej rozległej milczącej eksplozji.
Nie mogę jednak dostrzec mej żony. Pozostaje tak samo mglista jak mój najlepszy
wiersz, ten, z którego tak strasznie wyśmiewałeś się w „Literaturnych Zapiskach”. Kiedy
chcę ją sobie wyobrazić, muszę w myśli trzymać się kurczowo małego brunatnego
znamienia na jej pokrytym puszkiem przedramieniu, tak jak ktoś koncentruje uwagę na
znaku interpunkcji w nieczytelnym zdaniu. Być może gdyby stosowała silniejszy makijaż
lub używała go częściej, mógłbym teraz odtworzyć w pamięci jej twarz lub przynajmniej
delikatne poprzeczne bruzdy suchych, mocno uróżowanych ust, ale to na nic, to na nic -
chociaż czasem czuję ledwie uchwytny ich dotyk w grze w ciuciubabkę mych zmysłów, w
tym przepełnionym szlochem śnie, kiedy ona i ja niezręcznie przywieraliśmy do siebie
poprzez rozdzierającą serce mgłę, a ja nie mogę zobaczyć barwy jej oczu z powodu
martwego blasku wezbranych łez, zalewających ich tęczówki.
Była o wiele młodsza ode mnie - nie o tyle młodsza co Natalia od smagłego
Puszkina, Natalia o pięknych obnażonych ramionach i długich zausznicach - lecz istniał
wystarczający margines dla tego rodzaju retrospektywnego romantyzmu, któremu
sprawia przyjemność naśladowanie losu wyjątkowego geniusza (aż po zazdrość,
plugawość i cios w samo serce na widok jej migdałowych oczu zwróconych spoza
wachlarza pawich piór na jasnowłosego Kasjusza), nawet jeśli nie można naśladować
jego wierszy. Ona lubiła jednak moje wiersze i prawie nie ziewała - jak czyniła to tamta,
ilekroć wiersz jej męża był dłuższy od sonetu. Jeśli pozostała dla mnie widmem, chyba
byłem nim również dla niej; przypuszczam, że pociągała ją jedynie niezrozumiałość mej
poezji, po czym przedarła się przez jej zasłonę i dostrzegła nie wzbudzającą miłości twarz
obcego.
Jak ci wiadomo, od pewnego czasu miałem zamiar naśladować twą udaną
ucieczkę. Ona opisywała mi swojego wuja, który mieszkał w Nowym Jorku i uczył jazdy
konnej w jednym z college'ów na Południu. W końcu ożenił się z bogatą Amerykanką.
Mieli małą córeczkę, głuchą od urodzenia. Żona oznajmiła mi, że już dawno zgubiła ich
adres, po paru dniach odnalazł się on jednak w cudowny sposób i napisaliśmy
dramatyczny list, na który nigdy nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nie miało to większego
znaczenia, ponieważ już otrzymałem ważne zaświadczenie, złożone pod przysięgą przez
profesora Łomczenko z Chicago; lecz ponadto nic nie zrobiono, by ułatwić mi zdobycie
niezbędnych papierów; w tym też czasie nastąpiła inwazja, ja zaś przewidywałem, że jeśli
dłużej pozostaniemy w Paryżu, to któryś z mych uczynnych rodaków prędzej czy później
wskaże zainteresowanym pewne ustępy w jednej z mych książek, w której dowodziłem,
iż, przy wszystkich swych strasznych zbrodniach, Niemcy pozostaną na zawsze
pośmiewiskiem całego świata.
Tak więc rozpoczęliśmy nasz nieszczęsny miesiąc miodowy. Tłamszeni i
popychani w tym apokaliptycznym eksodusie uciekaliśmy, czekając na nie zaplanowane
pociągi, zdążające ku nieznanemu przeznaczeniu, spacerując wśród stęchłej dekoracji
nierealnych miast, żyjąc w ustawicznym półmroku fizycznego wyczerpania; a im dalej
uciekaliśmy, tym bardziej wyraziste stawało się, że to, co nas pcha naprzód, jest czymś
więcej niż błaznem w wysokich butach zapiętych na sprzączki, z całym asortymentem
swego różnie napędzanego żelastwa - którego był jedynie symbolem, czymś
monstrualnym i trudno wyczuwalnym, bezczasową, pozbawioną twarzy sumą
odwiecznego okropieństwa, co wciąż atakuje z tyłu, nawet tu, w tym zielonym pustkowiu
Central Parku.
Och, ona znosiła to dość dzielnie - z pewną nieprzytomną wesołością. Kiedyś
jednak zaczęła nagle szlochać w przytulnym przedziale kolejowym: „Pies - rzekła ten
pies, którego zostawiliśmy. Nie mogę zapomnieć o tym biednym psie”.
Szczerość jej bólu wstrząsnęła mną, gdyż nigdy nie mieliśmy psa. „Wiem o tym -
powiedziała lecz próbowałam wyobrazić sobie, że rzeczywiście kupiliśmy tego setera. I
pomyśl tylko, teraz skowyczałby za zamkniętymi drzwiami”. Nigdy nie było mowy o
kupnie setera.
Nie chciałbym również zapomnieć pewnego odcinka autostrady i widoku rodziny
uciekinierów (dwóch kobiet i dziecka), których stary ojciec lub dziadek umarł w drodze.
Niebo kłębiło się od czarnych i cielistych chmur z budzącym grozę chwilowym
przejaśnieniem poza osłoniętym mgłą wzgórzem, a zmarły człowiek leżał na plecach pod
rdzawym platanem. Za pomocą kija i rąk kobiety próbowały wykopać przydrożny grób,
lecz ziemia była stwardniała; zaniechały więc tego i siadły obok siebie wśród
anemicznych maków, nie opodal martwego ciała i jego zwróconej ku górze brody. Lecz
mały chłopiec w dalszym ciągu drapał ziemię, skrobał i coś ciągnął, aż natknął się na
płaski kamień, i zapomniawszy o przedmiocie swych solennych wysiłków, przykucnął
ukazując przywódcy swój szczupły, wyrazisty kark z wszystkimi kręgami i obserwując ze
zdziwieniem i zadowoleniem tysiące drobnych brązowych mrówek rojących się,
biegnących zygzakiem, rozpraszających się i zdążających ku bezpiecznym
miejscowościom w okręgach Gard, Aude, Dróme, Var i Basses-Pyrenees - my oboje
zatrzymaliśmy się dopiero w Pau.
Hiszpania okazała się dla nas za trudna, zdecydowaliśmy się więc przenieść do
Nicei. W miejscowości zwanej Faugeres (dziewięciominutowy przystanek) przepchałem
się do wyjścia z pociągu, by kupić coś do jedzenia. Gdy po paru minutach wróciłem,
pociąg odjechał, a ogłupiały stary człowiek, odpowiedzialny za tę straszliwą pustkę, z
którą stanąłem oko w oko (pył węglowy lśnił w upale wśród obojętnych pustych szyn,
gdzie leżał samotny skrawek pomarańczowej skórki), oznajmił mi brutalnie, że w
żadnym razie nie miałem prawa wysiadać.
W jakimś lepszym świecie ustalono by miejsce pobytu mojej żony i
poinformowano mnie, co mam począć (miałem przy sobie oba bilety i większą część
pieniędzy); w zaistniałej sytuacji moja koszmarna walka z telefonem okazała się
daremna, puściłem mimo uszu szereg cienkich głosów szczekających na mnie w oddali,
wysłałem parę telegramów, które być może są jeszcze w drodze, i późno wieczór
wsiadłem w najbliższy lokalny pociąg do Montpellier, dalej niż jej pociąg mógł dojechać.
Nie znalazłszy jej tam, musiałem wybrać następną alternatywę: jechać dalej, gdyż mogła
wsiąść do pociągu zdążającego do Marsylii, na który się właśnie spóźniłem - lub wrócić,
gdyż mogła przyjechać z powrotem do Faugeres. Nie pamiętam już, jakie skomplikowane
rozumowanie przywiodło mnie do Marsylii i Nicei.
Poza takim rutynowym postępowaniem jak przesłanie fałszywych danych do paru
nieprawdopodobnych miejsc, policja nic mi nie pomogła; jeden mężczyzna krzyczał na
mnie, że sprawiam kłopot, inny zwekslował sprawę na boczne tory, podając w wątpliwość
autentyczność mego świadectwa ślubu, gdyż było opieczętowane, jego zdaniem, po
niewłaściwej stronie; trzeci zaś, gruby commusaire o przezroczystych brązowych oczach,
wyznał, że w wolnych chwilach pisuje wiersze. Odwiedzałem wielu znajomych wśród
licznych Rosjan zamieszkałych w Nicei, a znajdujących się w tarapatach pieniężnych,
słyszałem, jak ci z nich, którzy byli żydowskiego pochodzenia, opowiadali o swych
skazanych pobratymcach, stłoczonych w pociągach zdążających do piekła; prawem
kontrastu moja własna klęska nabierała aspektu czegoś zwyczajnego i jowialnego, kiedy
tak siedziałem w jakiejś zatłoczonej kawiarence z widokiem na mlecznobłękitne morze,
słuchając stłumionego jak w muszli szeptu poza sobą, powtarzającego na nowo opowieść
o masakrze i nędzy, o szarym raju za oceanem, o metodach i kaprysach surowych
konsulów.
W tydzień po mym przybyciu jakiś ślamazarny człowiek w cywilnym ubraniu
zaprowadził mnie krętą i cuchnącą uliczką do poplamionego na czarno domu, na którym
widniał napis „Hotel”, prawie zatarty przez brud i czas, i powiedział mi, że tu znaleziono
moją żonę. Dziewczyna, którą mi pokazał, była oczywiście całkiem mi obca, lecz mój
przyjaciel Holmes usiłował przez pewien czas zmusić ją i mnie, byśmy przyznali się, że
jesteśmy małżeństwem, gdy tymczasem jej milczący i muskularny towarzysz stał obok,
przysłuchując się ze skrzyżowanymi na pasiastym podkoszulku rękoma.
Kiedy w końcu uwolniłem się od tych ludzi i wróciłem do mej dzielnicy, natknąłem
się na ciasno stłoczony ogonek, czekający przy wejściu do sklepu spożywczego, i tam,
przy końcu ogonka, stała moja żona wspinając się na palce, by zobaczyć, co sprzedawano.
Chyba pierwszą rzeczą, którą powiedziała do mnie, było, że ma nadzieję, iż są to
pomarańcze.
Jej historia wydawała się nieco niejasna, lecz całkiem banalna. Wróciła do
Faugeres, skąd udała się wprost na komisariat, zamiast zasięgnąć informacji na stacji
kolejowej, gdzie pozostawiłem dla niej wiadomość. Grupa uciekinierów zaproponowała
jej, by przyłączyła się do nich; spędziła noc w sklepie prowadzącym sprzedaż rowerów,
gdzie nie było jednak żadnych rowerów, na podłodze razem z trzema starszymi
kobietami, które leżały, zgodnie z jej opowieścią, rzędem jak trzy kłody. Następnego dnia
zdała sobie sprawę, że nie posiada dość pieniędzy, by dojechać do Nicei. W końcu
pożyczyła trochę od jednej z tych przypominających kłody kobiet. Wsiadła jednak do
niewłaściwego pociągu i przybyła do miasta, którego nazwy nie może sobie przypomnieć.
Do Nicei przyjechała przed dwoma dniami i w cerkwi spotkała paru przyjaciół.
Powiedzieli jej, że jestem tutaj, że jej szukam i że z pewnością wkrótce mnie odnajdzie.
Nieco później, gdy siedząc na poddaszu na skraju jedynego krzesła obejmowałem
jej szczupłe młode biodra (a ona czesała swe delikatne włosy, odrzucając głowę do tyłu za
każdym pociągnięciem szczotki), jej nikły uśmiech przeszedł nagle w dziwne drżenie, i
oparłszy jedną rękę na mym ramieniu, wpatrywała się we mnie, jakbym był odbiciem w
sadzawce, które zauważyła po raz pierwszy.
- Skłamałam ci, kochanie - rzekła. - Ja łgunia. Spędziłam kilka nocy w Montpellier
z takim jednym nieokrzesanym mężczyzną, którego poznałam w pociągu. Nie chciałam
tego. On sprzedawał płyn na włosy.
Czas, miejsce, tortura. Jej wachlarz, jej rękawiczki, jej maska. Spędziłem te i
następne noce na wyciąganiu z niej tego stopniowo - lecz nie udało mi się wydobyć
wszystkiego. Poddałem się dziwnemu złudzeniu, że wpierw muszę poznać każdy
szczegół, odtworzyć każdą chwilę i dopiero wówczas zdecyduję, czy zdołam to znieść.
Lecz kres upragnionej wiedzy był nieosiągalny, nie mogłem też choćby w przybliżeniu
przewidzieć momentu, po którym poczuję zaspokojenie, ponieważ mianownik każdego
ułamka wiedzy był potencjalnie tak nieskończony, jak ilość przedziałów między
poszczególnymi ułamkami.
Och, za pierwszym razem była zbyt zmęczona, by tym się przejmować, za drugim
też, ponieważ była pewna, że ją opuściłem. Najwidoczniej uważała, iż takie wyjaśnienia
powinny być pewną nagrodą pocieszenia, a nie nonsensem i udręką, jakimi w istocie
były. Trwało to cale eony, a ona załamywała się od czasu do czasu, lecz wkrótce znów
szydziła ze mnie, odpowiadając zdyszanym szeptem na moje niecenzuralne pytania lub
próbując litościwym uśmiechem wymknąć się w połowiczne bezpieczeństwo nieistotnych
komentarzy, a ja naciskałem bezustannie ten zwariowany ząb trzonowy, aż szczęka
niemal pękała mi z bólu, palącego bólu, który wydawał się bardziej pożądany od tępego,
oszałamiającego bólu pokornej wytrwałości.
Weź pod uwagę, że w czasie tego śledztwa próbowaliśmy zdobyć od niechętnych
nam władz pewne papiery, które z kolei nadałyby moc prawną staraniom o trzeci rodzaj
dokumentów, które dopiero pomogłyby uzyskać właścicielowi pozwolenie o staranie się o
jeszcze inne papiery, które objaśniłyby lub nie, w jaki sposób i dlaczego to się zdarzyło.
Gdyż jeśli nawet mogłem wyobrazić sobie tę przeklętą, powracającą wciąż scenerię, nie
umiałem powiązać jej kanciastych groteskowych cieni z mglistym ciałem mej żony, która
drżąc i dygocąc rozpływała się w mych gwałtownych uściskach.
Pozostało nam więc wzajemne torturowanie się, wyczekiwanie godzinami w
prefekturze, wypełnianie formularzy, konferowanie z przyjaciółmi, którzy zbadali już
najistotniejsze tajniki wszelkich wiz, błaganie sekretarek i ponowne wypełnianie
formularzy; wskutek czego jej krzepki i wszechstronny komiwojażer w przerażającym
pomieszaniu zlał się w jedno z warczącymi, o szczurzych wąsach urzędnikami,
butwiejącymi stertami przestarzałych sprawozdań, stęchłą wonią fioletowego atramentu,
łapówkami wsuwanymi pod rozłażącą się bibułę, tłustymi muchami, łechcącymi wilgotne
ludzkie karki ruchliwymi chłodnymi łapkami, ze świeżo wywołanymi wypukłymi
niewyraźnymi fotografiami twych sześciu podludzkich sobowtórów, z tragicznymi oczami
i cierpliwą grzecznością petentów urodzonych w Słucku, Starodubie i Bobrujsku, z
kominami i kołami Świętej Inkwizycji oraz z przerażającym uśmiechem łysego
mężczyzny w okularach, któremu oznajmiono, że nie znaleziono jego paszportu.
Wyznaję, że pewnego wieczoru po szczególnie paskudnym dniu opadłem na
kamienną ławkę, płacząc i przeklinając oszukańczy świat, gdzie milionami żywotów
ludzkich żonglują wilgotne zimne łapy konsulów i commissaires. Zauważyłem, że ona też
płacze, i wówczas powiedziałem jej, że to wszystko byłoby bez znaczenia, gdyby nie
odeszła ode mnie i nie zrobiła tego, co zrobiła.
- Pomyślisz, że jestem pomylona - rzekła z gwałtownością, która na chwilę
uczyniła ze mnie dla niej postać niemal realną - lecz ja tego nie zrobiłam... przysięgam, iż
tego nie zrobiłam. Może przeżywam wiele żywotów naraz. Może chciałam cię
wypróbować. Być może ta ławka jest snem, a my jesteśmy w Saratowie albo na jakiejś
gwieździe.
Nudne byłoby drobiazgowe przedstawianie wszystkich poszczególnych etapów,
przez które przeszedłem, nim w końcu przyjąłem za prawdę pierwszą wersję jej
spóźnienia. Nie rozmawiałem z nią i byłem po większej części sam. Ona rozpromieniała
się i gasła, zjawiając się z jakąś błahostką, którą jej zdaniem powinienem docenić -
garstką czereśni, trzema dobrego gatunku papierosami lub czymś podobnym - traktując
mnie ze spokojną, milczącą łagodnością pielęgniarki, która czuwa nad gburowatym
rekonwalescentem. Przestałem odwiedzać większość naszych wspólnych przyjaciół,
ponieważ stracili zainteresowanie mymi sprawami paszportowymi i chyba w jakiś
nieuchwytny sposób stali się wrodzy. Napisałem kilka wierszy. Piłem wino, jakie udawało
mi się zdobyć. Pewnego dnia przytuliłem ją do mej zbolałej piersi i pojechaliśmy na
tydzień do Caboule, gdzie leżeliśmy na okrągłych różowych kamyczkach wąskiej plaży.
Dziwne, ale im szczęśliwsze wydawały się nasze obecne stosunki, tym silniej odczuwałem
głębinowy prąd przejmującego smutku, lecz wciąż powtarzałem sobie, że jest to istotny
rys każdego prawdziwego szczęścia.
Tymczasem coś przesunęło się w ruchomym układzie naszych losów i w końcu
wyłoniłem się z ciemnego i gorącego biura z dwoma grubymi visas de sortie w drżących
rękach, w które wstrzyknięto o stosownej porze serum USA, a ja pośpieszyłem do
Marsylii, gdzie udało mi się kupić bilety na najbliższy statek. Wróciłem stąpając ciężko
po schodach. Zobaczyłem na stole różę w szklance - cukierkową różowość jej jawnej
piękności, pasożytnicze bąbelki powietrza przyczepione do jej łodygi. Dwie zapasowe
suknie żony zniknęły, znikł jej grzebień, płaszcz w kratkę oraz liliowa wstążka z liliowym
węzłem służąca jej za kapelusz. W pokoju nie było kartki wpiętej w poduszkę, niczego, co
mogłoby mi coś wyjaśnić, gdyż oczywiście róża była tylko tym, co francuscy wierszokleci
nazywają une cheville2.
Poszedłem do Wieretennikowów, którzy nie potrafili mi pomóc, do Hellmannów,
którzy odmówili wszelkich wyjaśnień, i do Elaginów, którzy nie byli pewni, czy mi
powiedzieć, czy też nie. W końcu starsza dama - wiesz, do czego jest zdolna Anna
Władimirowna w decydujących momentach - poprosiła o swą laskę z gumową końcówką,
ciężko, lecz energicznie dźwignęła swe cielsko z ulubionego fotela i zaprowadziła mnie do

2 (franc.) Zbędne słowo dodane dla rymu lub rytm (przyp. tłum.)
ogrodu. Tam poinformowała mnie, że mając dwa razy tyle lat co ja, ma prawo powiedzieć
mi, że jestem brutalem i chamem.
Możesz wyobrazić sobie tę scenę: mały, posypany żwirem ogródek z błękitnym
kloszem jak z Nocy Arabskich i z samotnym cyprysem; spękany taras, na nim z kocem na
kolanach drzemiący ojciec starszej damy, który przeszedł na emeryturę ze stanowiska
gubernatora Nowogradu, by spędzić parę ostatnich wieczorów w Nicei; bladozielone
niebo, zapach wanilii w pogłębiającym się mroku, świerszcze ćwierkające metalicznie o
dwie oktawy powyżej środkowego C oraz Anna Władimirowna; obwisłe fałdy jej
policzków dyndały, kiedy obrzucała mnie tymi macierzyńskimi, lecz całkiem
niezasłużonymi obelgami.
Przez kilka poprzednich tygodni, mój drogi V., za każdym razem, gdy sama
odwiedzała te trzy lub cztery rodziny, które oboje znaliśmy, moja widmowa żona wlewała
w żądne nowin uszy wszystkich tych poczciwych ludzi nadzwyczajną opowieść.
Mianowicie że namiętnie zakochała się w pewnym młodym Francuzie, który mógł
obdarzyć ją zamkiem zwieńczonym wieżyczkami oraz hrabiowskim nazwiskiem, że
błagała mnie o rozwód, a ja jej go odmówiłem grożąc, że prędzej zastrzeliłbym ją i siebie,
niż popłynąłbym sam do Nowego Jorku. Że jej ojciec przy podobnej okazji postąpił jak
dżentelmen, a ja odpowiedziałem, iż gwiżdżę na jej cocu du père3.
Było jeszcze mnóstwo innych bzdurnych szczegółów w tym rodzaju - lecz
wszystkie trzymały się kupy w tak nadzwyczajny sposób, że nic dziwnego, iż starsza pani
kazała mi przysiąc, że nie będę ścigać kochanków z nabitym rewolwerem. Oni udali się,
oznajmiła, do château w Lozere. Spytałem, czy widziała tego człowieka. Nie, lecz
pokazano jej jego zdjęcie. Gdy miałem zamiar odejść, Anna Władimirowna, która
cokolwiek zmiękła i nawet podała mi 5 palców do pocałowania, nagle znów zawrzała
gniewem i stuknąwszy laską o żwir powiedziała swym głębokim silnym głosem:
- Lecz jednej rzeczy nigdy ci nie wybaczę - jej psa. tego biednego stworzenia, które
powiesiłeś własnymi rękoma przed opuszczeniem Paryża.
Czy nie pracujący dżentelmen zmienił się w komiwojażera, czy zaistniała
przeciwna metamorfoza, czy też nie był on ani jednym, ani drugim, lecz nieokreślonym
Rosjaninem, który ubiegał się o jej rękę przed naszym ślubem - wszystko to było całkiem

3 (franc.) na jej ojca rogacza


bez znaczenia. Zniknęła. To był koniec. Byłbym głupcem, gdybym rozpoczął koszmarne
poszukiwania jej i gdybym nadal na nią czekał.
Na czwarty dzień długiej i posępnej podróży morskiej spotkałem na pokładzie
poważnego, lecz miłego starego lekarza, z którym grywałem w szachy w Paryżu. Zapytał
mnie, czy moja żona bardzo się boi wzburzonego morza. Odpowiedziałem, że płynę sam;
usłyszawszy to, wyglądał na zaskoczonego, po czym oznajmił, że przed paru dniami,
wchodząc na pokład w Marsylii, widział ją spacerującą jakby bez celu po bulwarze.
Powiedziała mu, że zaraz przyjdę do niej z torbą i biletami.
Sądzę, że to stanowi puentę całej opowieści - chociaż jeślibyś pisał o tym, nie rób
go lekarzem, gdyż to byłaby już przesada. W tej chwili uświadomiłem sobie jasno, że ona
nigdy nie istniała. I jeszcze coś ci powiem. Po przybyciu pośpieszyłem zaspokoić swą
niezdrową ciekawość: udałem się pod podany przez nią niegdyś adres; okazało się, że jest
to pusty teren między dwoma biurowcami. Szukałem nazwiska jej wuja w książce
telefonicznej; nie figurowało tam. Dowiadywałem się wszędzie, i Gekko, który wie
wszystko, poinformował mnie, że ten człowiek i jego podobna do konia żona istnieją
rzeczywiście, lecz przenieśli się do San Francisco, kiedy zmarła ich głucha córeczka.
Ujmując przeszłość obrazowo, widzę nasz skomplikowany romans zatopiony w
głębokiej mglistej dolinie między skałami rzeczywiście istniejących gór; życie było
dotychczas realne i mam nadzieję, że znów takie będzie. Jednak nie jutro. Być może
pojutrze. Od ciebie, szczęśliwy śmiertelniku, obdarzony uroczą rodziną (jak się ma Ines i
bliźniaki?) i urozmaiconą pracą (jak się mają porosty?), trudno oczekiwać, żebyś
zastanawiał się nad mym nieszczęściem w kategoriach ludzkiej wspólnoty, lecz przez
pryzmat twej sztuki możesz wyjaśnić mi pewne sprawy.
Jednak żal mi tego. Niech będzie przeklęta twa sztuka, jestem strasznie
nieszczęśliwy. Ona wciąż przechadza się tam, gdzie brązowe sieci rozwieszono, by schły
na gorących kamiennych płytach, a światło odbite w wodzie igra na burcie
przycumowanej rybackiej łodzi. Gdzieś, jakimś sposobem popełniłem fatalny błąd.
Drobne blade kawałki połamanych rybich łusek lśnią tu i ówdzie w brązowych sieciach.
Wszystko może zakończyć się w Aleppo, jeśli nie będę ostrożny. Oszczędź mnie, V.:
obciążyłbyś swe kości do gry nieznośną implikacją, jeślibyś użył tego jako tytułu.
Boston, 1943
CZAS I ZMIERZCH

1.
W pierwszych rokujących polepszenie dniach rekonwalescencji po ciężkiej
chorobie, kiedy nikt nie wierzył, a najmniej sam pacjent, że dziewięćdziesięcioletni
organizm zdoła ją pokonać, napominali mnie moi drodzy przyjaciele, Norman i Nura
Stone, abym przedłużył chwilową przerwę w badaniach naukowych i odprężył się dzięki
tak beztroskim zajęciom, jak łamigłówki lub pasjans.
Pierwsza z tych rozrywek odpada, gdyż tropienie nazwy jakiegoś azjatyckiego
miasta lub tytułu hiszpańskiej powieści poprzez zawikłany labirynt sylab na ostatniej
stronie wieczornego wydania gazety (czynność, którą moja najmłodsza prawnuczka
wykonuje z największym zapałem) wydaje mi się bardziej męczące niż badanie tkanek
zwierzęcych. Natomiast pasjans zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli kogoś ciekawi
odnajdywanie jego odpowiednika w umyśle; czyż układanie wspomnień nie jest grą tego
samego rodzaju, w której zdarzenia i emocje rozdaje się samemu sobie w swobodnej
retrospekcji?
Często przytacza się słowa Artura Freemana, który powiedział o autorach
pamiętników, iż są ludźmi o zbyt małej wyobraźni, by pisać powieści, i zbyt słabej
pamięci, by pisać prawdę. W tym półmroku osobistej wypowiedzi muszę unosić się i ja
sam. Jak i inni starzy ludzie przede mną, odkryłem, że to co bliskie w czasie, jest
denerwująco zagmatwane, natomiast przy końcu tunelu znajduje się kolor i światło.
Mogę odtworzyć fakty każdego miesiąca w latach 1944 lub 1945, lecz pory roku zacierają
się całkowicie, gdy wybieram rok 1997 lub 2012. Nie mogę przypomnieć sobie nazwiska
wybitnego uczonego, który skrytykował mą ostatnią pracę, zapomniałem także epitety,
jakimi obrzucili go moi nie mniej wybitni obrońcy. Nie potrafiłbym wymienić na
poczekaniu, w którym roku Sekcja Embriologiczna Stowarzyszenia Przyjaciół Natury w
Rejkiawiku wybrała mnie na swego członka korespondenta lub kiedy Amerykańska
Akademia Nauk przyznała mi najwyższą nagrodę. (Przypominam sobie jednak ogromną
radość, jaką sprawiły mi oba te zaszczyty). Tak człowiek spoglądający przez potężny
teleskop nie widzi pierzastych chmur babiego lata nad swym zachwycającym sadem, lecz
dostrzega, jak mój nieodżałowany zmarły kolega, profesor Aleksander Iwanczenko (który
zobaczył to dwa razy), rojowisko hesperozoa w wilgotnej dolinie planety Wenus.
Bez wątpienia, „niezliczone zamglone zdjęcia”, przekazane nam przez brązowe,
płaskie i dziwnie melancholijne fotografie minionego wieku, w przesadny sposób oddają
wrażenie nierzeczywistości, jakie ten wiek wywiera na tych, którzy go nie pamiętają;
faktem jest, że istoty zaludniające świat w czasach mego dzieciństwa wydają się
obecnemu pokoleniu dalsze niż dziewiętnasty wiek wydawał się moim współczesnym,
którzy tkwili w dalszym ciągu całkowicie w dziewiętnastowiecznej pruderii i przesądach.
Trzymali się tradycji, jak winorośl czepia się uschniętego drzewa. Spożywali posiłki przy
ogromnych stołach, wokół których siedzieli sztywno na twardych drewnianych krzesłach.
Ubranie ich składało się z wielu części, a każda z nich ponadto obejmowała zredukowane
i niepotrzebne pozostałości dawnej mody (mieszkaniec miasta ubierając się rano, musiał
wepchnąć około trzydziestu guzików w tyleż dziurek, poza tym zawiązać trzy węzły i
zrewidować zawartość piętnastu kieszeni).
W listach zwracali się do całkiem obcych sobie osób - jeśli te słowa mają jakiś sens
- odpowiednikiem zwrotu „ukochany mistrzu”, a teoretycznie nieśmiertelny podpis
poprzedzali wymamrotaniem idiotycznego oddania osobie, której istnienie było
piszącemu najzupełniej obojętne. Mieli atawistyczną skłonność do przypisywania
społeczeństwu cech i praw, których odmawiali jednostce. Ekonomia opętała ich w
równym stopniu, w jakim teologia opętała ich przodków. Byli powierzchowni, niedbali i
krótkowzroczni. Wykazywali większą niż inne pokolenia skłonność do pomijania
wybitnych ludzi, pozostawiając nam zaszczyt odkrywania ich klasyków (tak Richard
Sinatra pozostał za życia anonimowym „leśnikiem” marzącym pod telluryjską sosną,
kimś czytającym cudowne wiersze wiewiórkom w San Isabel Forest, gdy tymczasem
wszyscy znali innego Sinatrę, przeciętnego pisarza również pochodzącego z Dalekiego
Wschodu).
Elementarne zjawiska allobiotyczne budziły u ich tak zwanych spirytualistów
najgłupsze transcendentalne domysły, nakazując tak zwanemu rozsądkowi wzruszać
szerokimi ramionami w podobnie idiotycznej ignorancji. Nasze określenia czasu
wydałyby się im numerami „telefonów”. Manipulowali elektrycznością w różnorodny
sposób, nie zdając sobie najzupełniej sprawy, czym ona rzeczywiście jest - nic dziwnego,
że przypadkowe odkrycie jej natury było dla nich przerażającą niespodzianką (byłem już
wtedy dorosły i dobrze pamiętam, jak sędziwy profesor Andrews wypłakiwał swą duszę w
miasteczku uniwersyteckim pośród oniemiałego tłumu).
Jednak pomimo wszystkich tych śmiesznych zwyczajów i komplikacji, w które był
uwikłany, świat mej młodości był pięknym, wspaniałym i dzielnym małym światem,
który przeciwstawiał trudnościom swój niewzruszony humor, i gotów był ze spokojem
wyruszyć na odległe pola walki, by ukrócać dziką wulgarność Hitlera czy Alamilla. I
gdybym tylko popuścił wodze swej fantazji, gorliwa pamięć zdołałaby wydobyć z
przeszłości mnóstwo wspaniałych, dobrych, bajecznych i pięknych spraw - a wówczas
biada obecnej epoce, gdyż nie wiadomo, czego jeszcze nie mógłby zrobić dla niej pełen
wigoru stary człowiek, gdyby tylko zakasał rękawy. Lecz dość już o tym. Historia nie jest
moją specjalnością, lepiej więc będzie, jeśli powrócę do spraw osobistych, by nie
powiedziano mi, jak oznajmiła panu Saskaczewanowi najbardziej czarująca postać we
współczesnej powieści (co potwierdza moja prawnuczka, która czyta więcej ode mnie), że
„każdy świerszcz powinien trzymać się swojej łączki” - a nie wdzierać się na prawowity
teren innych „bąków i pasikoników”.

2.
Urodziłem się w Paryżu. Moja matka umarła, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem,
pamiętam ją więc tylko jako niewyraźną plamę cudownego łzawego ciepła już poza
obszarem ikonograficznej pamięci. Mój ojciec uczył muzyki i sam był kompozytorem
(przechowuję do dziś stary program, w którym jego nazwisko figuruje obok nazwiska
pewnego wielkiego Rosjanina). Ojciec przeprowadził mnie przez college i wkrótce potem
- podczas wojny południowoamerykańskiej - zmarł na jakąś nieznaną chorobę krwi.
Miałem siedem lat, kiedy ojciec, ja oraz najwspanialsza babcia, jaką kiedykolwiek
dziecko zostało uszczęśliwione, opuściliśmy Europę, gdzie zdegenerowany naród zadawał
nieopisane tortury rasie, do której należę. Pewna kobieta w Portugalii ofiarowała mi
największą pomarańczę, jaką w życiu widziałem. Z rufy statku transatlantyckiego dwie
małe armaty osłaniały jego złowieszczo kręty ślad na wodzie. Gromada delfinów
uroczyście wyskakiwała do góry. Babka czytała mi opowieść o syrenie, która została
obdarzona parą nóg. Wścibski wiaterek przyłączał się do czytania i bezceremonialnie
przewracał stronice, by odkryć, co się dalej wydarzy. To chyba wszystko, co
zapamiętałem z tej podróży.
Po przybyciu do Nowego Jorku podróżnicy w przestrzeni ulegli nie mniej silnym
wrażeniom, niż ulegliby podróżnicy w czasie na widok staroświeckich „drapaczy chmur”;
była to niewłaściwa nazwa, gdyż związek tych budynków z niebem, zwłaszcza u schyłku
zwiewnego cieplarnianego dnia, nie sugerował jakiegokolwiek szorstkiego kontaktu, był
nieopisanie delikatny i spokojny: mym dziecięcym oczom spoglądającym przez rozległą
przestrzeń parku zdobiącego centrum miasta drapacze chmur jawiły się odległe, liliowe i
jakby unoszące się na wodzie, gdy tak stapiały swe pierwsze nikłe światła z barwami
zachodzącego słońca, odsłaniając z jakąś senną otwartością pulsujące wnętrze swej
półprzeźroczystej struktury.
Murzyńskie dzieci siedziały spokojnie na sztucznych skalach. Tabliczki z
podwójnymi łacińskimi nazwami drzew były przybite do pni, tak jak kierowcy
przysadzistych, jaskrawych, podobnych do skarabeuszy samochodów (pod pewnym
względem kojarzących się w mym umyśle z pewnymi równie jaskrawymi automatami, na
których muzyczną obstrukcję wsunięcie drobnej monety działało jak cudowny środek
przeczyszczający) mieli przytwierdzone do pleców wypłowiałe zdjęcia; żyliśmy bowiem w
epoce Identyfikacji i Tabularyzacji. Postrzegaliśmy ludzi i rzeczy w kategoriach nazw i
przezwisk, nie wierząc w istnienie niczego, co nie miało nazwy.
W nowej i wciąż popularnej sztuce ukazującej Amerykę Latających Lat
Czterdziestych, dużo wdzięku miała rola sprzedawcy wody sodowej, którego bokobrody i
wykrochmalony gors koszuli były jednak absurdalnie anachroniczne; nie było też za
moich czasów tego bezustannego i szybkiego obracania się wysokich stołków w kształcie
grzyba, co realizatorzy wcisnęli do sztuki. Pochłanialiśmy nasze skromne koktajle (przez
słomki o wiele krótsze od tych używanych na scenie) w nastroju posępnej łapczywości.
Przypominam sobie powierzchowne oczarowanie i poślednią poezję naszego zachowania,
obfitą pianę nad zapadniętą grudką mrożonej śmietanki z proszku lub też płynne
brunatne błoto czekoladowego sosu spływające na jej polarną łysinę. Mosiężne i szklane
powierzchnie, sterylne odbicia elektrycznych lamp, furkot i migotanie uwięzionego
śmigła, plakat z wojny światowej przedstawiający Wuja Sama i jego zmęczone
rooseveltowskie błękitne oczy oraz dziewczynę w eleganckim mundurze z hipertroficzną
dolną wargą (to odęcie warg, owa ponura pułapka na pocałunek, ten przemijający urok
kobiecego wdzięku lat 1939-1950, a także niezapomniana tonalność zmieszanych
odgłosów ruchu ulicznego) - wszystkie te wzory i melodyczne figuracje, gdyż świadoma
analiza, za którą odpowiedzialny jest wyłącznie czas, łączyła w jakiś sposób drugstore'y
ze światem, gdzie ludzie dręczyli metale, a one nie pozostawały im dłużne.
Chodziłem do szkoły w Nowym Jorku; potem przeprowadziliśmy się do Bostonu, a
następnie znów zmieniliśmy mieszkanie. Chyba wciąż przeprowadzaliśmy się - niektóre z
mieszkań były bardziej ponure od innych, lecz żeby nie wiem jak małe było miasto,
zawsze miałem pewność, że znajdę miejsce, gdzie reperuje się opony rowerowe,
sprzedaje lody i wyświetla filmy.
Zdawało się, że górskie wąwozy są plądrowane w poszukiwaniu ech, które z kolei
poddawano specjalnej obróbce na bazie miodu i gumy, aż skondensowane akcenty
synchronizowały się z poruszeniami ust ciągu zdjęć na księżycowobiałym ekranie w
czarnej jak aksamit sali. Uderzeniem pięści jakiś mężczyzna rzucał swego towarzysza na
stertę skrzyń. Dziewczyna o nieprawdopodobnie gładkiej cerze unosiła w górę cienkie jak
kreski brwi. Drzwi zatrzaskiwały się z nieodpowiednim hukiem, przypominającym
odgłos rąbanego przez drwali drzewa, hen po drugiej stronie rzeki.

3.
Jestem na tyle stary, by pamiętać wagony kolejowe. Jako dziecko uwielbiałem je,
jako chłopiec zacząłem korzystać z doskonalszych środków lokomocji. Wagony te, o
zniszczonych oknach i przyćmionych światłach, nieraz przejeżdżały z hukiem w mych
snach. Ich barwa mogłaby ujść za dojrzałość odległości, za sumę kolejno pokonywanych
mil, gdyby maszyna nie poddawała swego śliwkowego puszku działaniu pyłu węglowego,
aby zlać się z murami warsztatów i slumsów, które poprzedzały każde miasto tak
niezawodnie, jak reguła gramatyczna i kleks poprzedzają nabycie konwencjonalnej
wiedzy. Małe błazeńskie czapeczki znajdujące się na końcu wagonu dawały się lekko ująć
w dłoń (przekazując przejrzysty chłód palcom) dostarczając wodę jak z groty w
posłusznym małym syfonie, który unosił główkę do góry pod dotknięciem.
Starzy ludzie przypominający wyglądem sędziwego przewoźnika z jeszcze starszej
legendy intonowali sporadyczne „naastępstacja” i sprawdzali bilety pasażerów, wśród
których z pewnością, jeśli podróż była odpowiednio długa, znajdowała się gromada
rozwalonych, śmiertelnie zmęczonych żołnierzy i jeden ożywiony, pijany, wielki
perypatetyk, którego jedyną więzią ze śmiercią była bladość. Zawsze pojedynczo, ale za to
niezawodnie występował jakiś dziwak, młody, śmiertelny człowiek, umieszczony w
czasie, który najnowsze podręczniki historii ochrzciły beztrosko okresem Hamiltona - za
obojętnym uczonym, który ukuł ten termin na użytek bezmyślnych ludzi.
Mój inteligentny, lecz niepraktyczny ojciec nie mógł nigdy na tyle przystosować się
do warunków na wyższych uczelniach, by pozostać na stałe w jakimś miejscu.
Przypominam sobie różne uczelnie, lecz jedno miasto z college'em pozostało mi
szczególnie żywo w pamięci. Nie potrzebuję podawać jego nazwy, jeśli dodam, że o trzy
skwery od nas, w liściastej alei, znajdował się dom, który stanowi teraz narodową Mekkę.
Pamiętam plamy słońca na krzesłach ogrodowych pod jabłonią, jaskrawo miedzianego
setera, grubego piegowatego chłopca z książką na kolanach oraz znajdujące się w zasięgu
ręki jabłko, które zerwałem w cieniu żywopłotu.
Wątpię też, czy turyści, którzy zwiedzają teraz miejsce urodzenia
najwybitniejszego człowieka epoki i oglądają stylowe meble niedbale stłoczone za
pluszowymi linami chroniącymi pieczołowicie nieśmiertelność, odczuwają coś z tego
dumnego kontaktu z przeszłością, jaki zawdzięczam przypadkowi. Gdyż cokolwiek się
zdarzy i bez względu na to, ile katalogowych kart bibliotekarze wypełnili tytułami mych
opublikowanych prac, pozostanę dla potomności człowiekiem, który kiedyś rzucił
jabłkiem w Barretta.
Dla tych, którzy urodzili się po oszałamiających odkryciach lat siedemdziesiątych i
nie widzieli fruwających obiektów, być może poza latawcem lub balonem do zabawy
(wciąż dozwolonych, jeśli mi wiadomo, w wielu stanach mimo ostatnich artykułów
doktora de Suttona na ten temat), niełatwo jest wyobrazić sobie samoloty, zwłaszcza iż
starym zdjęciom tych wspaniałych maszyn w locie brakuje życia, które przechować mogła
jedynie sztuka - a jest rzeczą dziwną, że żaden większy malarz nie wybrał ich nigdy jako
obiektu, w który mógłby przelać swój geniusz, chroniąc w ten sposób ich obraz przed
zniszczeniem.
Być może jestem staroświecki w podejściu do wielu aspektów życia, które
wykraczają poza moją specjalność; być może osobowość człowieka tak bardzo starego jak
ja wydaje się podzielona jak owe małe europejskie miasta, których połowa leży we
Francji, a druga połowa w Rosji. Wiem o tym i postępuję ostrożnie. Daleki jestem od
tego, by budzić tęsknotę lub chorobliwy żal za maszynami latającymi, lecz zarazem nie
mogę stłumić romantycznej nuty będącej fragmentem symfonicznej przeszłości, w moim
odczuciu tak bliskiej.
W tych odległych czasach, gdyż żadne miejsce na ziemi nie było oddalone więcej
niż o sześćdziesiąt godzin lotu od najbliższego lotniska, każdy chłopiec znał samolot od
kręcącego się śmigła po wyposażenie sterowe i mógł rozpoznać typ maszyny nie tylko po
kształcie końca skrzydła lub zarysie kabiny pilota, lecz nawet po smugach płomieni
spalinowych w ciemności, w ten sposób rywalizując pod względem umiejętności
identyfikacji z tymi szalonymi detektywami natury - postlinneuszowskimi
systematykami. Przekrojowy schemat skrzydła i konstrukcja kadłuba porażały chłopca
szokiem twórczej radości, a modele wykonywane przezeń z balsy, sosny i spinaczy
budziły tak wielkie podniecenie przy ich tworzeniu, że w porównaniu z nim samo
wykonanie wydawało się nijakie, jakby duch samej rzeczy ulatniał się z chwilą, gdy jego
forma została raz na zawsze ustalona.
Osiągnięcie i wiedza, ocalenie i sztuka - obie pary występują razem, lecz gdy się
spotykają, nic innego na świecie nie ma już znaczenia. I tak wycofuję się na palcach,
żegnając się z mym dzieciństwem w najbardziej znamiennym dlań momencie, w
najbardziej malowniczej sytuacji: gdy zatrzymany głębokim wibrującym brzękiem
skupionym nad jego głową znieruchomiały chłopiec, niepamiętny skromnego roweru, na
którym siedzi, z jedną nogą na pedale, palcem drugiej nogi dotykając asfaltu, unosi oczy,
brodę i żebra ku bezchmurnemu niebu, gdzie samolot bojowy nadlatuje z nieziemską
szybkością, którą niweluje jedynie bezmiar przestrzeni, gdy widok od dołu przechodzi w
widok z tyłu, zaś skrzydła i huk maszyny rozpływają się w oddali. Wspaniałe potwory,
wielkie latające maszyny przeminęły, zniknęły jak stado łabędzi, co przeciągnęło z
głośnym szumem niezliczonych skrzydeł pewnej wiosennej nocy nad Knights Lake w
stanie Maine, z nieznanego w nieznane: pewien gatunek łabędzi nie sklasyfikowany przez
naukę, nigdy przedtem nie widziany, nigdy potem nie widziany - a później nie zostało na
niebie nic prócz samotnej gwiazdy, odsyłającej jak gwiazdki w tekście ku niedostępnemu
przypisowi.

Boston, 1945
SCENY Z ŻYCIA PODWÓJNEGO MONSTRUM

Przed paru laty doktor Fricke zadał mnie i Lloydowi pytanie, na które teraz
spróbuję odpowiedzieć. Z marzycielskim uśmiechem naukowej satysfakcji głaskał
cielesną więź utworzoną z chrząstki i łączącą nas obu - omphalopagus diaphragmo-
xiphodidymus - jak Pancoast nazwał podobny przypadek - zastanawiając się, czy
możemy przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy uświadomiliśmy sobie nasze
szczególne położenie i nasz los. Lloyd pamiętał jedynie sposób, w jaki nasz dziadek
Ibrahim (lub Ahim czy też Ahem - dziś te imiona są tylko przykrym i martwym
dźwiękiem dla ucha!) zwykł dotykać tego, czego właśnie dotykał nasz lekarz, nazywając
to złotym pomostem. Ja milczałem.
Dzieciństwo spędziliśmy na szczycie żyznego pagórka nad Morzem Czarnym, na
folwarku naszego dziadka, blisko Karaz. Najmłodsza córka dziadka, róża Wschodu, perła
siwego Ahema (jeśli tak, to stary łajdak powinien był bardziej dbać o nią), została
zgwałcona w przydrożnym sadzie przez naszego anonimowego ojca i wkrótce po wydaniu
nas na świat zmarła, zapewne z przerażenia i zgryzoty. Jedne pogłoski wspominały
węgierskiego domokrążcę, inne niemieckiego ornitologa lub kogoś z jego ekipy -
prawdopodobnie wypychacza ptaków. Ciemnolice ciotki, o szyjach obwieszonych
ciężkimi naszyjnikami i w obszernych szatach pachnących olejkiem różanym i baraniną,
z niesamowitym zapałem troszczyły się o potrzeby naszego monstrualnego dzieciństwa.
Wkrótce sąsiednie osiedla dowiedziały się zdumiewających rzeczy i zaczęto
wysyłać do naszego folwarku wielu ciekawskich. W świąteczne dni można było zobaczyć,
jak wspinają się oni po stokach pagórka niczym pielgrzymi na obrazkach w żywych
kolorach. Był między nimi pasterz wysoki na ponad dwa metry oraz mały łysy
człowieczek w okularach, byli żołnierze i wydłużające się cienie cyprysów. Przybiegały też
bezustannie dzieci, odpędzane przez nasze zazdrosne opiekunki. Niemal co dzień
przychodził również pewien czarnooki krótko ostrzyżony młodzik w spłowiałych
niebieskich spodniach z ciemnymi łatami. Przedzierał się przez krzewy dzikiego derenia i
kapryfolium, pośród skręconych drzew judaszowych, aż na dziedziniec pokryty kocimi
łbami, ze starą cieknącą fontanną, gdzie mali Lloyd i Floyd (mieliśmy wówczas jeszcze
inne imiona pełne chrapliwych przydechów - lecz mniejsza z tym) siedzieli spokojnie,
żując suszone morele pod bieloną ścianą. Wówczas ktoś nie zorientowany mógł nagle
dostrzec jedno oko, dwójkę rzymską jako jedynkę, nożyczki jako nóż. Oczywiście nie ma
porównania z samym faktem i tak dostatecznie niepokojącym a emocjonalnym szokiem,
jakiego doświadczyła moja matka (a propos, jakież niezmącone szczęście mieści się w
tym dowolnym używaniu zaimka dzierżawczego w liczbie pojedynczej!). Matka musiała z
pewnością zdawać sobie sprawę, że urodziła bliźnięta, lecz co odczuła spostrzegłszy, że te
bliźnięta są ze sobą połączone? Przebywając w otoczeniu prostych ludzi bez żadnych
zahamowań i ogromnie komunikatywnych, musiała zostać powiadomiona przez służbę o
donośnym głosie, znajdującą się niedaleko jej stłamszonego łóżka, że coś jest nie w
porządku. Można też być pewnym, że jej siostry, ogarnięte szaleńczym przerażeniem i
współczuciem, pokazały jej podwójne dziecko. Nie twierdzę, że matka nie jest zdolna
pokochać takiej podwójnej istoty - i zapomnieć w tej miłości o mrocznych kroplach rosy
jej grzesznego pochodzenia; sądzę jedynie, że mieszanina wstrętu, litości i
macierzyńskiej miłości była czymś przerastającym jej siły. Oba egzemplarze, ukazane jej
wytrzeszczonym oczom, były zdrowymi i ładnymi maluchami o fioletoworóżowych
główkach pokrytych jedwabistym blond meszkiem, z dobrze ukształtowanymi rękoma
jak z gumy i takimiż nogami, które poruszały się jak liczne członki jakiegoś cudownego
morskiego zwierza. Każdy z nich był całkowicie normalny, lecz razem tworzyli potwora.
Naprawdę dziwne się wydaje, że obecność zaledwie skrawka tkanki i strzępu ciała,
niewiele dłuższego od wątroby jagnięcia, może zamienić radość, dumę, tkliwość, podziw i
wdzięczność dla Boga w przerażenie i rozpacz.
Z naszego punktu widzenia wszystko było o wiele prostsze. Dorośli zbyt różnili się
pod każdym względem od nas, by wykazywać jakieś analogie, lecz nasz pierwszy gość
równolatek był dla mnie niemal objawieniem. Gdy Lloyd przyglądał się spokojnie
przerażonemu siedmio- lub ośmioletniemu dziecku, które patrzyło na nas spod
garbatego i również obserwującego nas drzewa figowego, przypominam sobie, że zdałem
sobie w pełni sprawę z zasadniczej różnicy między świeżo przybyłym a mną. Chłopiec
rzucał krótki błękitny cień na ziemię, tak jak ja, lecz poza tym zarysowanym, płaskim i
niestałym towarzyszem, którego ja i on zawdzięczaliśmy słońcu i który znikał przy
pochmurnej pogodzie, ja posiadałem jeszcze inny cień, namacalne odbicie mego
cielesnego ja, które zawsze miałem u lewego boku, natomiast mój gość w jakiś sposób
stracił swoje odbicie lub odczepił je i pozostawił w domu. Złączeni razem Lloyd i Floyd
byli kompletni i normalni, a on nie.
Być może, celem należytego wyjaśnienia tych spraw, jak na to zasługują,
powinienem przywołać jeszcze wcześniejsze wspomnienia. Jeżeli uczucia dorosłych nie
plamią przeszłości, to mogę chyba stwierdzić, że już wówczas odczuwałem pewną odrazę.
Z powodu naszej podwójności leżeliśmy początkowo frontem do siebie, połączeni
wspólnym pępkiem, a w tych pierwszych latach naszego życia mojej twarzy dotykał stale
twardy nos i wilgotne usta mego brata bliźniaka. Chęć, by odchylić głowy do tyłu i
odwrócić twarze jak najdalej od siebie, była naturalną reakcją na te kłopotliwe kontakty.
Wielka elastyczność łączącego nas pasma pozwalała nam przybrać mniej więcej boczne
położenie, a gdy nauczyliśmy się chodzić, szliśmy kołyszącym się krokiem obok siebie, co
wydawało się bardziej męczące, niż w istocie było, i sprawiało, że wyglądaliśmy jak para
pijanych karłów nawzajem się podtrzymujących. Przez dłuższy czas przyjmowaliśmy we
śnie pozycję embrionalną, lecz kiedy niewygoda przez nią spowodowana budziła nas,
znów odwracaliśmy twarze, patrząc wstecz z odrazą i wybuchając podwójnym płaczem.
Twierdzę, że w wieku trzech lub czterech lat nasze ciała nienawidziły tajemnie
swego kłopotliwego połączenia, choć nasze umysły nie kwestionowały jego normalności.
Nagle, zanim uświadomiliśmy sobie ujemne strony tego połączenia, nasza cielesna
intuicja znalazła sposób na ich przytłumienie i potem już prawie nie myśleliśmy o tym.
Wszystkie nasze ruchy stały się rozsądnym kompromisem między tym co ogólne a tym co
szczegółowe. Schemat działań wywołanych tym lub innym wspólnym impulsem tworzył
jakby szare, równo utkane, ogólne tło, na którym dyskretny impuls, mój lub jego,
posuwał się jaśniejszym i wyraźniejszym torem, lecz (kierowany jakby osnową wzoru tła)
nigdy nie szedł w poprzek wspólnego splotu lub kapryśnego odruchu drugiego bliźniaka.
Opowiadam obecnie tylko o naszym dzieciństwie, kiedy natura nie mogła jeszcze
pozwolić sobie na podważenie z trudem zdobytej witalności poprzez jakiś konflikt
między nami. W późniejszych latach miałem okazję żałować, że nie zginęliśmy lub nie
zostaliśmy chirurgicznie rozdzieleni, zanim nie opuściliśmy tego pierwotnego stadium,
kiedy wiecznie obecny rytm, jak jakiś odległy tam-tam bijący w dżungli naszego systemu
nerwowego, był jedynie odpowiedzialny za regulowanie naszych ruchów. Kiedy na
przykład jeden z nas miał się pochylić, by zerwać ładną stokrotkę, a drugi dokładnie w tej
samej chwili sięgał właśnie w górę po dojrzałą figę, jednostkowe powodzenie zależało od
tego, czyj ruch był zgodny z aktualnym uderzeniem naszego wspólnego i stałego rytmu,
przy czym z niezwykle raptownym dreszczem, podobnym do pląsawicy, przerwany gest
jednego z bliźniaków zostawał wchłonięty i rozpuszczony we wzbogaconym falowaniu
dokonanej akcji drugiego. Mówię „wzbogaconym”, gdyż widmo nie zerwanego kwiatu
zdawało się tam też istnieć, pulsując między palcami zaciśniętymi na owocu.
Nieraz podczas całych tygodni, a nawet miesięcy wiodący rytm był częściej po
stronie Lloyda niż mojej, a potem następował okres, kiedy to ja znajdowałem się na
grzbiecie fali; lecz nie mogę przypomnieć sobie jakiegokolwiek momentu w naszym
dzieciństwie, kiedy frustracja lub powodzenie w tych sprawach wywoływałyby w
którymkolwiek z nas urazę lub dumę.
Jednak gdzieś wewnątrz mnie musiała znajdować się jakaś wrażliwa komórka,
która zastanawiała się nad siłą, co nagle unosiła mnie daleko od obiektu chwilowego
pożądania i przyciągała ku innym, niepożądanym rzeczom, które narzucano sferze mej
woli, zamiast żebym świadomie sięgał po nie i obejmował je jej czułkami. Tak więc
pamiętam, że gdy patrzyłem na to lub owo przypadkowo spotkane dziecko, spoglądające
na mnie i Lloyda, rozważałem dwojaki problem: po pierwsze, czy pojedynczy stan ciała
nie posiada więcej korzystnych stron niż nasz; i po drugie, czy wszystkie inne dzieci są
pojedyncze.
Kiedy chciwy dziadek Ahem postanowił pokazywać nas za pieniądze, wśród
przybyłego tłumu zawsze znalazł się jakiś gorliwy szubrawiec, który chciał usłyszeć, jak
do siebie mówimy. Jak to bywa u prymitywnych ludzi, żądał, aby jego uszy potwierdziły
to, co widzą oczy. Nasi krewni zmuszali nas do spełnienia tego życzenia i nie mogli
zrozumieć, co w nim było tak niepokojącego. Mogliśmy udawać nieśmiałość, lecz
naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy z sobą, nawet gdy byliśmy sami, gdyż krótkie
urywane pomruki wymówek, jakie czyniliśmy sobie nawzajem (kiedy na przykład jeden z
nas skaleczył się w stopę i zabandażował ją, a drugi chciał brodzić w potoku) trudno było
uznać za dialog. Przekazywaliśmy sobie zwykle istotne odczucia bez słów: opadłe liście
unoszone strumieniem naszej wspólnej krwi. Błahe myśli także przemykały i wędrowały
między nami. Myśli poważniejsze każdy z nas zatrzymywał dla siebie, lecz nawet
wówczas zdarzały się dziwne rzeczy. Dlatego też podejrzewam, że mimo łagodniejszego
usposobienia Lloyd tak samo jak ja zmagał się z zaistniałą rzeczywistością, która i mnie
niepokoiła. Kiedy dorósł, wiele z tego zapomniał. Ja nie zapomniałem niczego.
Nasze audytorium życzyło sobie nie tylko, żebyśmy rozmawiali, lecz również
byśmy bawili się razem. Głupcy! Bawiło ich, gdy nasze mózgi współzawodniczyły ze sobą
w grze w warcaby lub w muzzla. Przypuszczam, że gdybyśmy byli bliźniakami odmiennej
płci, kazaliby nam popełnić w swej obecności kazirodztwo. Ponieważ jednak wspólne
zabawy podobnie jak rozmowa nie pasjonowały nas, doznawaliśmy wyrafinowanych
udręk, gdy byliśmy zmuszani do przyjęcia skulonej pozycji przy rzucaniu piłki gdzieś
między kośćmi mostka lub udawaniu, że wyrywamy sobie kij. Oklaskiwano nas z
zapałem, gdy biegaliśmy wokół podwórka z rękoma na plecach drugiego bliźniaka.
Umieliśmy skakać i obracać się w kółko. Sprzedawca medykamentów, łysy drobny facet
w brudnobiałej rubaszce, który znał trochę turecki i angielski, nauczył nas parę zdań w
tych językach, a my zmuszeni byliśmy do demonstrowania naszych zdolności przed
zachwyconymi widzami. Ich rozentuzjazmowane twarze wciąż prześladują mnie w
koszmarach nocnych, gdyż zjawiają się, gdy mój reżyser snów potrzebuje statystów.
Znów widzę olbrzymiego pasterza o śniadej twarzy, w pstrych łachmanach, żołnierzy z
Karaz, jednookiego garbatego ormiańskiego krawca (też niezłego potwora), chichoczące
dziewczęta, wzdychające stare kobiety, dzieci, młodych ludzi ubranych w stylu
zachodnim, płonące oczy, białe zęby, czarne rozdziawione gęby, i oczywiście dziadka
Ahema, o nosie niczym kość słoniowa i brodzie jakby z szarej włóczki, gdy kieruje tymi
pokazami lub liczy brudne papierowe banknoty, zwilżając swój wielki kciuk. „Poliglota”
w wyszywanej bluzie i o łysej głowie zalecał się do jednej z mych ciotek i patrzył na
Ahema z zawiścią przez okulary w stalowej oprawie.
Mając dziewięć lat zdałem sobie jasno sprawę, że ja i Lloyd stanowimy parę
najrzadszych dziwolągów. Ta świadomość nie wywołała u mnie ani szczególnego
uniesienia, ani szczególnego wstydu; lecz pewnego razu jakaś histeryczna kucharka,
wąsata kobieta, która nas polubiła i współczuła naszemu nieszczęściu, oświadczyła klnąc
straszliwie, że przetnie nas natychmiast błyszczącym nożem, którym nagle zaczęła
wymachiwać (była pod przemożnym wpływem naszego dziadka oraz jednego z naszych
przyszywanych wujów); po tym wydarzeniu często trawiłem czas na próżnych
marzeniach, wyobrażając sobie, że zostanę w jakiś sposób oddzielony od biednego
Lloyda, który jednak zachowa swą monstrualność.
Nie podobała mi się ta sprawa z nożem, w każdym razie wciąż wisiała nad nami;
wyobrażałem sobie jednak wyraźnie nagłe rozerwanie mych więzów oraz uczucie lekkości
i nagości, które by potem nastąpiło. Wyobrażałem sobie, że przechodzę przez ogrodzenie
o palach zwieńczonych wyblakłymi czaszkami zwierząt domowych - i schodzę na plażę.
Widziałem, jak skaczę z głazu na głaz i nurkuję w migoczącym morzu, po czym gramolę
się na brzeg i biegam z innymi nagimi dziećmi. Śniłem o tym nocą - widziałem, jak
uciekam od dziadka unosząc zabawkę, kotka lub małego kraba przyciśniętego do lewego
boku. Widziałem, jak spotykam biednego Lloyda, który w mym śnie kuśtykał połączony
beznadziejnie z innym utykającym bliźniakiem, podczas gdy ja mogłem tańczyć i klepać
ich w pokorne grzbiety.
Zastanawiam się, czy Lloyd miewał podobne wizje. Lekarze sugerowali, że nasze
umysły nieraz łączyły się ze sobą we śnie. W pewien szarobłękitny poranek Lloyd
podniósł gałąź i narysował w pyle statek z trzema masztami. Przypominam sobie, że ja
sam narysowałem ten statek w pyle widzianym we śnie poprzedniej nocy.
Obszerna czarna pasterska peleryna okrywała nasze ramiona, a gdy kucaliśmy na
ziemi, wszystko z wyjątkiem naszych głów i ręki Lloyda kryło się w jej opadających
fałdach. Słońce dopiero wzeszło i ostre marcowe powietrze było jak ułożony warstwami
półprzeźroczysty lód; widziane przezeń świeżo rozkwitłe skręcone drzewo judaszowe
tworzyło niewyraźne, purpurowo-różowe plamy. Długi, niski, biały dom za nami, pełen
tłustych kobiet i ich cuchnących mężów, był głęboko uśpiony. Nic nie mówiliśmy i nawet
nie patrzyliśmy na siebie; odrzucając gałąź Lloyd objął mnie prawą ręką, jak zwykł to
czynić, gdy chciał, abyśmy szli szybko; skraj naszego wspólnego ubioru wlókł się po
uschniętych chwastach; kamyczki usuwały się nam spod nóg, a my posuwaliśmy się
naprzód ku alei cyprysów, która wiodła nad brzeg.
Była to nasza pierwsza próba dotarcia nad morze, które widzieliśmy ze szczytu
pagórka, łagodnie błyszczące w oddali i leniwie, cicho bijące o lśniące skały. Nie
potrzebuję wysilać pamięci, by uważać naszą niezdarną ucieczkę za zasadniczy zwrot w
życiu. Parę tygodni wcześniej, w dzień naszych dwunastych urodzin, dziadek Ibrahim
myślał o wysłaniu nas w towarzystwie najnowszego wuja w półroczną podróż po kraju.
Targując się o warunki, pokłócili się, a nawet pobili. I Ahem zwyciężył.
Baliśmy się dziadka i nienawidziliśmy wuja Novusa. Prawdopodobnie w jakiś
nieuświadomiony, zdesperowany sposób (nie znając życia, lecz zdając sobie niejasno
sprawę, że wuj Novus usiłuje oszukać dziadka) czuliśmy, że powinniśmy coś zrobić, aby
nie dopuścić do tego, by właściciel teatrzyku objazdowego pokazywał nas w więzieniu na
kółkach jak małpy lub orły; a może kierowała nami myśl, że jest to ostatnia szansa, by
cieszyć się ograniczoną wolnością i zrobić to, czego nam kategorycznie zabraniano: wyjść
poza pewne ogrodzenie, otworzyć pewną furtkę.
Nie mieliśmy najmniejszego kłopotu z otwarciem tej rozchwierutanej furtki, lecz
nie zdołaliśmy pchnąć jej do poprzednio zajmowanego położenia. Brudnobiałe jagnię, o
bursztynowych oczach i z czerwonym piętnem odciśniętym na twardym płaskim czole,
szło przez chwilę w ślad za nami, nim zabłąkało się w zaroślach dębczaków. Nieco niżej,
lecz wciąż wysoko ponad doliną, musieliśmy przeciąć drogę, która skręcała wokół
wzgórza i łączyła nasz folwark z gościńcem, biegnącym wzdłuż wybrzeża. Stukot kopyt i
skrzyp kół zwaliły się na nas, a my upadliśmy w osłonie peleryny poza jakimś krzewem.
Kiedy łoskot ustał, przeszliśmy przez drogę i pomaszerowaliśmy po zarosłym chwastami
stoku. Srebrzyste morze powoli przysłoniły cyprysy i ruiny starych kamiennych murów.
Nasza czarna peleryna stała się gorąca i ciężka, lecz dalej przebywaliśmy pod jej osłoną,
bojąc się, że w przeciwnym razie jakiś przechodzień mógłby dostrzec naszą ułomność.
Wyłoniliśmy się na gościńcu, w odległości paru kroków od huczącego morza - i
tam, pod cyprysem, czekała dobrze nam znana dwukółka, podobna do furmanki na
wysokich kołach, a wuj Novus właśnie zsiadał z kozła. Chytry, ciemnowłosy, ambitny,
pozbawiony skrupułów mały człowieczek! Przed chwilą dostrzegł nas z jednego z
krużganków domu dziadka i nie mógł się oprzeć pokusie, by nie skorzystać z naszej
ucieczki, która w cudowny sposób pozwalała mu schwytać nas bez przemocy i hałasu.
Klnąc na oba potulne konie, wepchnął nas brutalnie do dwukółki. Przyduszając nasze
głowy zagroził, że nas uderzy, jeśli będziemy wyglądać spod peleryny. Ręka Lloyda wciąż
mnie obejmowała, lecz wstrząsy dwukółki strąciły ją. Koła toczyły się skrzypiąc. Dopiero
po pewnym czasie zdaliśmy sobie sprawę, że woźnica nie wiezie nas do domu.
Dwadzieścia lat minęło od tego szarego wiosennego poranka, lecz silniej utkwił on
w mej pamięci niż jakiekolwiek późniejsze zdarzenie. Wciąż przesuwam go przed oczami
jak wycinek filmu, tak jak widziałem, że to robią sławni kuglarze, gdy oglądają swe
sztuczki. Tak odtwarzam w pamięci wszystkie stadia, okoliczności i przypadkowe
szczegóły naszej nieudanej ucieczki - pierwszy dreszcz, furtkę, jagnię, śliski stok pod
naszymi niezgrabnymi stopami. Dla drozdów, które spłoszyliśmy, musieliśmy
przedstawiać niezwykły widok w tej spowijającej nas czarnej pelerynie i z wystającymi z
niej ostrzyżonymi głowami na cienkich szyjach. Głowy obracały się ostrożnie w tę i tamtą
stronę, i wreszcie dotarliśmy do nadmorskiego gościńca. Jeśli w tym momencie jakiś
śmiały przybysz wysiadłby ze swej łodzi w zatoce, doznałby z pewnością dreszczu grozy,
owego pradawnego oczarowania na widok łagodnego mitologicznego potwora w
krajobrazie cyprysów i białych kamieni. Okazałby mu cześć i uroniłby łzy wzruszenia.
Niestety, nie było nikogo, kto by nas powitał, z wyjątkiem tego niespokojnego oszusta,
naszego nerwowego porywacza, małego człowieczka o lalkowatej twarzy, w tanich
okularach, których jedno ze szkieł było zlepione kawałkiem plastra.

Itaka, 1950
LANCE

1.
Nazwa tej planety, nawet przy założeniu, że owa planeta ją już posiada, nie ma tu
większego znaczenia. Przy najkorzystniejszym położeniu planety w opozycji do Ziemi
oddalona jest od niej zaledwie o tyle mil, ile lat minęło między ostatnim piątkiem a
powstaniem Himalajów - milion razy więcej niż wynosi wiek przeciętnego czytelnika. W
teleskopowym polu widzenia fantazji jej szczególne cechy oglądane przez pryzmat łez nie
powinny bardziej dziwić od tych, które występują na istniejących już planetach. Różowy
glob, ciemno pożyłkowany, jest jednym z niezliczonych obiektów wirujących bezustannie
w nieskończonej i bezużytecznej grozie płynnej przestrzeni.
Maria mojej planety (nie będące morzami) i jej lacus (które nie są jeziorami) mają
też przypuszczalnie nazwy, niektóre być może mniej banalne niż nazwy róż ogrodowych,
inne zaś nie mniej bezsensowne niż nazwiska ich obserwatorów (gdyż biorąc pod uwagę
fakty, to że astronom nazywa się Lampland, jest nie mniej zaskakujące, niż gdyby
entomolog nosił nazwisko Krautwurm); większość jednak nazw jest tak staroświecka, że
mogłaby rywalizować pod względem dźwięczności i chorobliwego uroku z nazwami
miejscowości w rycerskich romansach.
Podobnie jak nasz Pinedales tutaj, planety te mają często niewiele więcej do
zaoferowania prócz fabryki obuwia po jednej stronie toru kolejowego i zardzewiałego
piekła samochodowego śmietnika po drugiej, tak że te uwodzicielskie Arkadie, Ikarie i
Zefyrie na planetarnych mapach mogą równie dobrze okazać się wymarłymi pustyniami,
pozbawionymi nawet mleczy, które tak zdobią nasze śmietniki. Selenografowie
potwierdzą to, ale z drugiej strony ich soczewki oddają im lepsze usługi niż nasze
soczewki nam. Obecnie im silniejsze powiększenie, tym bardziej pocętkowana wydaje się
powierzchnia planety, jakby oglądał ją nurek przez nie całkiem przejrzystą wodę. I jeśli
pewne połączone znaki przypominają niewyraźny wzór linii i otworów na chińskiej
szachownicy, uważajmy je za geometryczne halucynacje.
Nie tylko wykluczam, żeby jakaś bliżej określona planeta odegrała pewną rolę w
mej opowieści - jaką każda kropeczka i kropka powinny w niej odegrać (gdyż uważam mą
opowieść za rodzaj mapy nieba) - nie chcę też mieć nic do czynienia z tymi proroctwami
na temat techniki, jakie uczeni wygłaszają przed dziennikarzami. Nie dla mnie rakietowa
awantura. Nie dla mnie małe sztuczne satelity, które obiecano Ziemi; gwiezdne bieżnie
dla statków kosmicznych - raz, dwa, trzy, cztery - i wzbija się w powietrze tysiące
potężnych warowni wyposażonych w kuchnie i wieże, które narody tej Ziemi zbudowały
w gorączce zamętu rywalizacji; nie dla mnie fałszywa grawitacja i gwałtownie trzepoczące
chorągwie.
Tak samo nie widzę najmniejszego zastosowania dla specjalnego ekwipunku -
nieprzepuszczalnego kombinezonu, aparatu tlenowego i tym podobnych urządzeń. Jak
stary pan Boke, o którym usłyszymy za chwilę, mogę odsunąć na bok te praktyczne
sprawy (które w każdym razie są skazane na to, że wydadzą się absurdalnie
niepraktyczne przyszłym załogom statków kosmicznych, takim ludziom jak jedyny syn
starego Boke'a), gdyż uczucia, jakie budzą we mnie gadgety, wahają się między
uporczywą nieufnością a posępną trwogą. Tylko heroicznym wysiłkiem woli mogę zmusić
się do odkręcenia żarówki, która zgasła niewyjaśnioną śmiercią, i wkręcić inną, która
rozbłyśnie przed mymi oczyma z tak przerażającą nagłością, z jaką smok wylągłby się z
jaja na mej nagiej dłoni.
Wreszcie całkowicie pogardzam tak zwaną literaturą „fantastyczno-naukową” i
odrzucam ją. Przeglądałem ją i uważam, że jest równie nudna jak niesamowite opowieści
z czasopism - ten sam rodzaj ponurej i przyziemnej pisaniny, którą wypełnia masa
dialogu i nadmiar aluzyjnego humoru. Komunały są oczywiście dobrze ukryte, lecz
zasadniczo pozostają niezmienne w całej tej podrzędnej literaturze, niezależnie od tego,
czy obejmuje ona wszechświat, czy jeden pokój. Lektura podobnych dzieł przypomina
pewien asortyment ciasteczek, różniących się tylko kształtem i barwą, dzięki czemu
chytrzy producenci chwytają w pułapkę łakomych klientów w tym zwariowanym
pawłowowskim świecie, gdzie bez dodatkowych kosztów zmiany zachodzące w zwykłych
wizualnych cechach mają wpływ na aromat i stopniowo go wypierają, tak iż spotyka go
podobny los jak talent i prawdę.
Tak więc porządny facet uśmiecha się, a złoczyńca szydzi, zaś szlachetne serce
popisuje się żargonem. Gwiezdni carowie, dyrektorzy Galaktycznych Związków
Zawodowych są niemal odpowiednikami owych pełnych werwy, rudych kierowników
zajmujących przyziemne stanowiska na Ziemi, którzy drobnymi zmarszczkami ilustrują
opowieści budzące powszechne zainteresowanie w barwnych magazynach trzymanych w
salonach piękności. Najeźdźcy z Deneboli i Spiki, ci z najpiękniejszej Virgo, noszą
nazwiska zaczynające się na Mac, zaś chłodni uczeni zwykle figurują pod nazwiskiem
Stein, niektórzy z nich podobnie jak dziewczęta z supergalaktyk noszą tak abstrakcyjne
przydomki, jak Biola lub Vala. Mieszkańcy obcych planet, „inteligentne” istoty,
humanoidy oraz wytwory przeróżnych mitycznych struktur mają jeden rys wspólny:
nigdy nie określa się ich tajemniczej budowy. Czyniąc największe ustępstwo na rzecz
poczucia przyzwoitości dwunożnych istot, centaury noszą nie tylko przepaski na
biodrach, lecz również wokół przednich nóg.
To zdaje się rozwiązywać problem eliminacji - chyba że ktoś chciałby dyskutować
o zagadnieniu czasu? Tu znów celem skupienia uwagi młodego Emery L. Boke'a, mego
bliższego czy dalszego potomka, który ma zostać członkiem pierwszej ekspedycji
międzyplanetarnej (stanowiącej przecież jedyny skromny postulat mej opowieści),
chętnie pozostawiam problem zastąpienia w naszym „1900” szlachetnej cyfry „1” przez
jakieś pretensjonalne „2” lub „3” zręcznym łapom Starzana i innym komiksom oraz
atomiksom. Nie ma znaczenia, czy to A. D. 2145, czy A. A. 200. Nie mam ochoty
wkraczać w nienaruszalne prawa jakiegokolwiek rodzaju. To jest ściśle amatorskie
przedstawienie z całkiem przypadkowymi rekwizytami i ze zredukowaną do minimum
dekoracją, z resztką kolców po zdechłym w kącie stodoły jeżozwierzu. Jesteśmy tu wśród
przyjaciół, są tu państwo Brown, Benson, White i Wilson, a gdy ktoś wychodzi, by zapalić
papierosa, słyszy świerszcze i dalekiego psa na farmie (który między jednym
szczeknięciem a drugim usiłuje usłyszeć to, czego my nie możemy usłyszeć). W tę letnią
noc niebo jest chaosem gwiazd. Emery Lancelot Boke w wieku dwudziestu jeden lat wie o
nich nieskończenie więcej niż ja, pięćdziesięcioletni i przerażony.
2.
Lance jest wysoki i szczupły, o silnych muskułach i zielonkawych żyłach na
opalonych ramionach; na czole ma bliznę. Siedząc bezczynnie w niewygodnej pozycji na
brzegu fotela, z przygarbionymi plecami i łokciami opartymi na grubych kolanach -
powoli zaciska i otwiera swe ładne ręce gestem, który zapożyczyłem dla niego u jednego z
jego przodków. Wyraz powagi i pełnej niepokoju koncentracji (każda myśl jest
niespokojna, zwłaszcza młodzieńcza myśl) jest dla niego typowy. W tym momencie
jednak jest to rodzaj maski zakrywającej gniewną chęć, by uwolnić się od długotrwałego
napięcia. Zasadniczo Lancelot nie uśmiecha się często, a „uśmiech” jest zbyt gładkim
słowem dla określenia tego nagłego, żywego grymasu, który raptem rozjaśnia jego usta i
oczy, tymczasem jego ramiona garbią się jeszcze bardziej, ruchliwe palce rąk splatają się,
a on lekko uderza dużym palcem u nogi o podłogę. Rodzice Lance'a są w tym pokoju, a
wraz z nimi jakiś przypadkowy gość, głupiec i nudziarz, który nie zdaje sobie sprawy z
tego, co tu się dzieje - gdyż jest to nieodpowiedni moment w tym ponurym domu, w
przeddzień fantastycznej wyprawy.
Mija godzina. Wreszcie gość podnosi z dywanu cylinder i odchodzi. Lance
pozostaje sam z rodzicami, co jeszcze bardziej wzmaga jego napięcie. Widzę wyraźnie
pana Boke. Nie mogę jednak wyobrazić sobie dokładnie pani Boke, choćbym nie wiem
jak głęboko pogrążył się w mym męczącym transie. Wiem, że jej wesołość - paplanina,
szybki trzepot rzęs - to wszystko robi nie tyle dla swego syna, ile dla męża i jego
starzejącego się serca, a stary Boke jest aż nadto świadom tego, że mimo swego
ogromnego lęku musi dotrzymać kroku jej udanej beztrosce, która bardziej go niepokoi
niż kompletne i bezwarunkowe załamanie nerwowe. Jestem cokolwiek rozczarowany, że
nie mogę odróżnić jej rysów. Mogę jedynie dostrzec to, co jest efektem światła
opływającego jedną stronę jej mglistych włosów, w czym, jak podejrzewam, ulegam
podstępnemu wpływowi standardowej sztuki nowoczesnej fotografii i myślę, że o tyle
łatwiejsze musiało być pisanie dawniej, kiedy wyobraźni nie ograniczały niezliczone
wizualne środki przekazu, a pionier spoglądający na swego pierwszego olbrzymiego
kaktusa lub na pierwszy wysoko spiętrzony śnieg nie przywoływał nieuchronnie na myśl
plakatu reklamowego wytwórni opon.
Dla pana Boke zapożyczam rysów u starego profesora historii, znakomitego
mediewisty, którego siwe wąsy, różowa łysina i czarny garnitur są słynne w pewnym
słonecznym ośrodku uniwersyteckim na dalekim Południu, lecz którego jedyny związek z
tą historią (poza nikłym podobieństwem do mego dawno zmarłego wujecznego dziadka)
polega na jego staroświeckim wyglądzie. Jeśli ktoś jest uczciwy w stosunku do samego
siebie, nie ma nic ekstrawaganckiego w tym, by obyczajom i ubraniom dawnych czasów
(które przypadkowo wystąpią w przyszłości) nadać ten rys czegoś staroświeckiego, źle
odprasowanego, nie oczyszczonego i zakurzonego, ponieważ terminy „przestarzałe”, „nie
z naszej epoki”, i tym podobne są na dalszą metę jedynymi, za pomocą których możemy
sobie wyobrazić i wysłowić dziwność, której żadne eksperymenty nie są w stanie
przewidzieć. Przyszłość jest czymś przestarzałym à rebours.
W tym odrapanym pokoju, w brązowym świetle lamp, Lance mówi o ostatnich
sprawach, które pozostały do załatwienia. Niedawno z pewnego odludnego zakątka w
Andach, gdzie wspinał się na jeden z tych nie oznaczonych jeszcze szczytów, przywiózł
parę młodych szynszyli szarych jak popiół, fenomenalnie puszystych gryzoni wielkości
królików (Hystricomorpha), o długich wąsach, krągłych kłębach i uszach jak płatki.
Trzyma je teraz w domu w drucianej klatce i karmi orzeszkami ziemnymi, dmuchanym
ryżem, rodzynkami i jako specjalnym przysmakiem fiołkiem lub astrem. Ma nadzieję, że
rozmnożą się na jesieni. Powtarza wciąż swej matce z naciskiem parę instrukcji:
pożywienie jego ulubieńców ma być chrupiące, a klatka sucha - i niech nigdy nie
zapomina o codziennej suchej kąpieli (w delikatnym piasku zmieszanym ze
sproszkowaną kredą), podczas której zwykle tarzają się i gwałtownie machają nogami. W
czasie tej rozmowy pan Boke raz po raz zapala fajkę, po czym ją odkłada. Raz po raz, z
wyrazem lekkiego roztargnienia, stary człowiek wydaje rozmaite odgłosy i wykonuje
ruchy, które nie zwiodą nikogo, chrząka i założywszy ręce do tyłu podchodzi do okna,
albo zaczyna niemelodyjnie nucić z zamkniętymi ustami i jakby poruszany małym
motorkiem umieszczonym w nosie, opuszcza salon, lecz skoro tylko zszedł ze sceny, z
silnym drżeniem na całym ciele, przerywa wykonywanie tej subtelnej roli odgrywanej
murmurando. W sypialni lub łazience zatrzymuje się, jakby pociągając w całkowitej
samotności głęboki spazmatyczny łyk z jakiejś tajemniczej butelki, a potem znów wraca,
pijany smutkiem.
Sceneria pozostała bez zmian, kiedy znów na nią powrócił dopinając marynarkę i
podejmując na nowo ciche nucenie. Teraz to już kwestia minut. Lance, zanim wyjdzie,
ogląda klatkę, pozostawiając China i Chillę skulonych i trzymających kwiatki w pyszczku.
Wszystko co mi wiadomo o tych ostatnich chwilach to to, że pytania w rodzaju: „Czy na
pewno nie zapomniałeś jedwabnej koszuli, która wróciła z pralni?”, lub: „Czy pamiętasz,
gdzie położyłeś te nowe pantofle?”, są wykluczone. Cokolwiek Lance zabiera ze sobą, jest
już zgromadzone w tajemniczym i nie do ujawnienia, absolutnie przerażającym miejscu
godziny zero jego lotu; on nie potrzebuje nic z tego, bez czego my nie możemy się obejść.
Wychodzi z domu bez kapelusza i z pustymi rękoma, ze swobodną beztroską kogoś
idącego do kiosku z gazetami - lub wstępującego na chwalebny szafot.

3.
Ziemska przestrzeń lubi skrytość. Najwyżej użycza naszym oczom
panoramicznego widoku. Horyzont obejmuje oddalającego się wędrowca jak wolno
puszczone drzwi zapadowe. Dla tych, co pozostają, każde miasto oddalone o dzień drogi
jest niewidzialne, chociaż można z łatwością ujrzeć takie transcendentne zjawiska, jak
np. księżycowy amfiteatr i cień rzucany przez jego kolistą krawędź. Magik, który
pokazuje firmament, zakasawszy rękawy, daje przedstawienie na oczach małych widzów.
Planety mogą usunąć się poza pole widzenia (podobnie jak zamglona krzywizna własnej
kości policzkowej przysłaniającej przedmioty), lecz ukazują się znów, gdy Ziemia obróci
głowę. Nagość nocy jest przerażająca. Lance odleciał, kruchość jego młodego ciała
zwiększa się wprost proporcjonalnie do odległości, którą przemierza. Starzy państwo
Boke patrzą ze swego balkonu na nieskończenie groźne nocne niebo i ogromnie
zazdroszczą losu żonom rybaków.
Jeśli źródła Boke'ów są wiarygodne, imię „Lanceloz del Lac” pojawia się po raz
pierwszy w wersie 3676 dwunastowiecznego Roman de la charrete. Lance, Lancelin,
Lancelocik - to zdrobnienia wyszeptane wezbranym po brzegi słonym wilgotnym
gwiazdom. Młodzi kilkunastoletni rycerze uczący się gry na harfie, tresowania sokoła i
polowania; Niebezpieczny Las i Bolesna Wieża; Aldebaran, Betelgeuze - gromkie
zawołania podczas wojen z Saracenami. Wspaniałe czyny bojowe, wspaniali wojownicy
skrzący się pośród groźnych konstelacji nad balkonem Boke'ów; Sir Percard, Czarny
Rycerz i Sir Perimones, Czerwony Rycerz, Sir Pertolepe, Zielony Rycerz, Sir Persant,
Rycerz Indygo i ten rubaszny stary Grummore Grummursum, mruczący pod nosem
północne przekleństwa. Lorneta polowa jest mało przydatna, mapa pomięta i wilgotna.
„Nie trzymasz jak należy latarki” - to do pani Boke.
Odetchnij głębiej. Spójrz jeszcze raz.
Lancelot odleciał. Nadzieja na ujrzenie go żywego równa się nadziei nieujrzenia go
w wieczności. Lancelot został wygnany z kraju L'Eau Grise (jak można nazwać Wielkie
Jeziora) i teraz pędzi wzwyż po zapylonym nocnym niebie niemal tak szybko, jak nasz
lokalny wszechświat (wraz z balkonem i czarnym jak smoła ogrodem) mknie ku Harfie
Króla Artura, gdzie płonie Wega i przyzywa jeden z tych nielicznych obiektów, które dają
się zidentyfikować za pomocą tej przeklętej mapy. Gwiezdna mgła oszałamia Boke’ów -
spopielałym kadzidłem, szaleństwem, chorobą nieskończoności. Nie mogą się jednak
oderwać od koszmaru przestrzeni, nie mogą powrócić do oświetlonej sypialni, której
jeden kąt odbija się w szklanych drzwiach. I oto planeta bucha w górę jak małe ognisko.
Na prawo znajduje się Most Miecza prowadzący na Tamten Świat („dont nus
estranges ne retorne”). Lancelot pełznie po nim z wielkim wysiłkiem, z niewysłowioną
trwogą. „Nie przejdziesz przejścia zwanego Niebezpiecznym Przejściem”. Lecz inny
czarownik nakazuje: „Przejdziesz i nawet odzyskasz zmysł humoru, który przeprowadzi
cię przez trudne miejsca”. Dzielnym starym Boke'om wydaje się, że mogą dostrzec
Lancelota wdzierającego się na rakach po oblodzonej skale nieba lub znaczącego w
milczeniu ślady na puszystych śniegach mgławic. Boôtes, znajdujący się gdzieś między X
a XI obozem, jest ogromnym lodowcem - wielkim usypiskiem. Próbujemy odróżnić
wijącą się trasę wspinaczki i wydaje się nam, że widzimy delikatną szczupłą postać
Lance'a wśród wielu innych związanych liną sylwetek. Znikł! Czy to był on, czy Denny
(młody biolog, najbliższy przyjaciel Lance'a?). Czekając w ciemnej dolinie, u stóp
stromego nieba, przypominamy sobie (pani Boke wyraźniej niż jej mąż) szczególne
nazwy rozpadlin i gotyckich struktur lodowych, jakie Lance wymieniał z zawodowym
upodobaniem za chłopięcych lat, które spędził w Alpach (teraz jest już o parę lat
świetlnych starszy) wszystkie te seraki i szczeliny, lawiny oraz ich huk, francuskie echa
oraz wysoko w górze tupot magicznych, podbitych ćwiekami niemieckich butów jak w
średniowiecznych romansach.
Ach, Lance jest tam znów! Przekracza rozpadlinę dzielącą dwie gwiazdy, potem
próbuje wspiąć się bardzo powoli na skalną półkę tak lśniącą i o tak delikatnych
uchwytach, że sama myśl o tych poszukujących palcach i trzeszczących butach napełnia
nas lękiem przestrzeni aż do nudności. I poprzez spływające łzy starzy państwo Boke
widzą, jak w trakcie wspinaczki Lance siada na kamiennej półce, a potem znów idzie w
górę, aż w końcu całkiem bezpiecznie wraz ze swym czekanem i plecakiem dociera na
najwyższy szczyt, a światło obrysowuje jego pełen zapału profil.
A może on już schodzi? Przyjmuję, że żadne wieści nie docierają od odkrywców, a
państwo Boke w dalszym ciągu trwają w patetycznym oczekiwaniu. Gdy tak czekają na
powrót syna, każda ścieżka biegnąca w dół zdaje się prowadzić ku przepaści ich rozpaczy.
Lecz być może Lance już minął te kanciaste wilgotne bloki skalne, które spadają pionowo
w otchłań, pokonał występy skalne i teraz zjeżdża szczęśliwie w dół po stromych śniegach
nieba?
Ponieważ jednak dzwonek u drzwi Boke'ów nie dzwoni w chwili, gdy
przypuszczalne kroki Lance'a układają się w logiczny ciąg (nie ma znaczenia, że staramy
się rozmieścić je w naszym umyśle w takt ich zbliżania się), musimy więc cofnąć Lance'a
do chwili, kiedy rozpoczął wspinaczkę, a potem przesunąć go jeszcze dalej, by znalazł się
w kwaterze głównej (gdzie mieszczą się namioty, otwarte latryny i żebrzące czarnostope
dzieci) długo po tym, jak go sobie wyobraziliśmy schylonego pod drzewem tulipanowym i
idącego po trawniku ku drzwiom domu i dzwonkowi. Jakby zmęczony różnorodnością
postaci, pod jakimi jawił się w umysłach swych rodziców, Lance brnie teraz mozolnie
przez błotniste kałuże, wspina się po stoku wzgórza w zdewastowanym krajobrazie
dalekiej wojny, ślizgając się i idąc po zeschłej trawie na zboczu. Potem następuje
rutynowa wspinaczka po skale i wreszcie szczyt. Grań zostaje zdobyta. Nasze straty są
ciężkie. Jak nas o tym powiadomiono? Telegraficznie? Listem poleconym? I któż jest
doręczycielem - specjalny posłaniec czy zwyczajny listonosz, ciężko stąpający, z
czerwonym nosem, zawsze trochę pijany (ma własne kłopoty)? Tu podpisać. Wielki
kciuk. Mały krzyżyk. Słaby ołówek, z ciemnofioletowego drewna. Trzeba go zwrócić.
Nieczytelny podpis na nadciągającym nieszczęściu.
Lecz nic się nie zdarza. Mija miesiąc. Chin i Chilla są w dobrej kondycji i chyba
bardzo się do siebie przywiązały - śpią razem, zwinięte w puszystą kulkę, w skrzynce
służącej za gniazdo. Po wielu próbach Lance odkrył dźwięk o określonym w świecie
szynszyli znaczeniu, który powstaje przy wydęciu ust i szybkim wyrzucaniu paru cichych,
wilgotnych „surpt” jak wtedy gdy ciągnie się przez słomkę, a brak już płynu, tak iż wypija
się tylko jego resztki. Rodzice Lance'a nie umieją wydawać tych dźwięków - tony są jakby
fałszywe. A w pokoju Lance'a panuje nieznośne milczenie wśród sponiewieranych
książek, poplamionych białych półek, starych butów i stosunkowo nowej rakiety
tenisowej zabawnie tam wtłoczonej, na podłodze pokoju leży jeden pens - i wszystko
roztapia się pryzmatycznie, lecz wówczas dociskasz śrubę i wszystko zyskuje znów na
ostrości. Państwo Boke wychodzą znów na balkon. Czy ich syn dotarł do celu - a jeśli tak,
to czy nas widzi?

4.
Klasyczny eks-śmiertelnik, opierając się na łokciu, wychyla się ponad ukwieconą
krawędzią, by kontemplować Ziemię, tę zabawkę, tego bąka wirującego wolno na swym
modelowym firmamencie, którego każdy rys jest tak zabawny i wyraźny - malowane
oceany, Bałtyk jak modląca się kobieta, zdjęcie wytwornych Ameryk uchwyconych
podczas popisu na trapezie oraz Australia jak leżące na boku dziecię Afryki. Może wśród
mych współczesnych są i tacy, co z dreszczykiem i utęsknieniem spodziewają się, że ich
duchy patrząc z nieba na rodzimą planetę ujrzą ją opasaną szerokościami
geograficznymi, poprzerywaną południkami, być może grubymi, czarnymi, diabolicznie
zakrzywionymi strzałkami wojen światowych, lub że pojawią się przyjemniejsze obrazy,
zobaczą Ziemię rozpostartą przed sobą jak jedną z tych obrazkowych map wakacyjnego
Eldorada, z Indianinem z rezerwatu bijącym w bęben, z dziewczyną ubraną w szorty, ze
stożkowatymi drzewami szpilkowymi wspinającymi się na stożki gór i z rozrzuconymi
wszędzie wędkarzami.
Przypuszczam, że teraz mój młody alpinista, podczas swej pierwszej wyprawy w
tym wyobrażonym milczeniu niewyobrażalnego świata, musiałby oglądać powierzchnię
naszego globu z głębi atmosfery, a to oznacza pył, rozproszone odbicia, mgłę i różne inne
pułapki optyczne, tak więc kontynenty, jeśliby się w ogóle odsłoniły spoza zmiennych
chmur, przepłynęłyby w dziwnym przebraniu, w niezrozumiałym barwnym blasku, o
nierozpoznawalnych konturach.
Lecz to wszystko jest mało ważne. Głównym problemem jest: Czy umysł odkrywcy
przeżyje ten szok? Próbujemy dostrzec naturę tego szoku tak dokładnie, jak na to
pozwala zachowanie bezpieczeństwa naszego umysłu. I jeśli samo wyobrażenie tych
spraw jest najeżone tak przerażającym ryzykiem, jak wobec tego znieść i jak pokonać
prawdziwy ból?
Po pierwsze, Lance będzie musiał się uporać z atawistycznym problemem. Mity
tak mocno zakorzeniły się w promiennym niebie, że rozsądek raczej unika odsłonięcia w
nich znaczenia sprzecznego z rozsądkiem. Nieśmiertelność musi mieć oparcie na jakiejś
gwieździe, jeśli chce rozgałęziać się, kwitnąć i utrzymywać tysiące błękitnopiórych
anielskich ptaków śpiewających słodko jak małe eunuchy. W głębi ludzkiego serca
pojęcie umierania jest synonimem opuszczenia Ziemi. Utracić grawitację oznacza
wznieść się ponad grób, a człowiek znalazłszy się na innej planecie nie ma sposobu, by
przekonać siebie, że nie umarł - że nie spełnił się naiwny odwieczny mit.
Nie interesuje mnie kretyn, zwykła, nie owłosiona małpa, chłonąca wszystko bez
wysiłku; której jedynym wspomnieniem z dzieciństwa jest ugryzienie przez muła, jedyną
świadomością przyszłości wizja jedzenia i spania. Myślę tu o człowieku z wyobraźnią,
obdarzonym wielką wiedzą, którego odwaga nie zna granic, gdyż jego ciekawość
przewyższa odwagę. Nic go nie powstrzyma. Jest on dawnym curieux, lecz o silniejszej
budowie i śmielszym sercu. Gdy dochodzi do eksplorowania ciał niebieskich, sprawia mu
satysfakcję namiętne pragnienie, by dotykać ich własnymi palcami, głaskać je, badać,
uśmiechać się, wąchać i znów głaskać - z tym samym uśmiechem nie nazwanej, jęczącej,
topniejącej rozkoszy - nigdy dotąd nie dotykaną materię, z której stworzony jest ten
obiekt na niebie. Każdy prawdziwy uczony (oczywiście nie te oszukańcze przeciętności,
których jedynym skarbem jest ignorancja, ukrywana głęboko jak kość) powinien być
zdolny do odczuwania tej zmysłowej przyjemności bezpośredniej i boskiej wiedzy. Może
mieć lat dwadzieścia lub osiemdziesiąt pięć, lecz bez tej podniety nie ma prawdziwej
nauki. Z tej to substancji utworzony jest Lance.
Wysilając swą wyobraźnię do granic wytrzymałości, widzę, jak Lance pokonuje
lęk, którego małpa mogłaby nie odczuwać wcale. Lance z pewnością mógł wylądować w
pomarańczowym pyle gdzieś pośrodku pustyni Tharsis (jeśli jest pustynią) lub w pobliżu
jakiejś purpurowej sadzawki - Phoenicis lub Oti (jeśli to są w ogóle jeziora). Lecz z
drugiej strony... Oto jak jest ze sprawami tego rodzaju, nieraz ma się pewność, iż
niektóre z nich można rozwiązać od razu, w sposób przerażający i nieodwołalny, podczas
gdy inne problemy występują kolejno i dają się rozwiązywać stopniowo. Kiedy byłem
chłopcem...
Kiedy byłem siedmio- lub ośmioletnim chłopcem, nieraz nawiedzał mnie pewien
niejasny sen, wciąż powracający; rozgrywał się on w jakimś otoczeniu, którego nigdy nie
mogłem rozpoznać ani zidentyfikować w żaden racjonalny sposób, chociaż widziałem
wiele dziwnych krajów. Mam zamiar teraz załatać nimi ziejącą jamę, świeżą ranę w mym
opowiadaniu. Nie było nic osobliwego w owej scenerii; nic potwornego czy dziwnego, po
prostu jakaś bezduszna stabilność reprezentowana przez skrawek płaskiego gruntu
zasnuty obojętną mgłą; innymi słowy, raczej pozbawiony wyrazu widok odwrotnej strony
fasady - udrękę tego snu stanowiło to, że z jakiegoś powodu nie mogłem przechadzać się
w tym krajobrazie, by zetknąć się z nim bezpośrednio. We mgle majaczył jakiś masyw -
minerał lub coś podobnego - o przytłaczającym i pozbawionym znaczenia kształcie, a w
moim śnie napełniałem jakiś pojemnik (określony jako „wiadro”) mniejszymi rzeczami
(określonymi jako „kamyczki”); mój nos krwawił, lecz byłem zbyt niecierpliwy i
podekscytowany, by temu jakoś zaradzić. I za każdym razem, gdy śnił mi się ten sen,
nagle ktoś zaczynał krzyczeć za mymi plecami i budziłem się z krzykiem, przedłużając ten
początkowy anonimowy wrzask, co zaczynał się od coraz głośniejszych okrzyków
uniesienia, pozbawionego jednak znaczenia - jeśli było tam jakiekolwiek znaczenie.
Mówiąc o Lansie chciałbym nałożyć to nieuchwytne coś na linijki mego snu - lecz to
zabawne, iż kiedy odczytuję, co napisałem, tło snu i wierna pamięć znika - już całkowicie
zanika w tej chwili - i nie mogę w żaden sposób udowodnić sobie, iż poza jego opisem
istniało jakieś osobiste przeżycie. Chciałem powiedzieć, że być może Lance i jego
towarzysze dotarłszy do swej planety odczuli coś podobnego do mego snu - który już
przestał być moim.
5.
I oto wrócili! Jeździec galopuje klap-klap po wybitej kocimi łbami drodze ku
domowi państwa Boke w nasilającym się deszczu i wykrzykuje wspaniałą nowinę,
zatrzymując się nagle przy furtce w pobliżu ociekającego deszczem lirodendronu.
Państwo Boke wypadają z domu jak dwa histrykornorficzne gryzonie. Wrócili! Piloci,
astrofizycy i jeden z biologów powrócili (drugi, Denny, zmarł i został w niebie, stary mit
trafia tu w dziesiątkę).
Na szóstym piętrze prowincjonalnego szpitala, troskliwie ukryci przed
dziennikarzami, państwo Boke dowiadują się, że ich syn czeka w małej poczekalni,
drugiej na prawo, gotów ich przyjąć. W tonie tej informacji jest coś z ukrytego szacunku,
jakby dotyczyła króla z bajki. Wejdą spokojnie; pielęgniarka, pani Coover, będzie tam
przez cały czas. Och, nic mu nie dolega - mówią im - może wrócić do domu w przyszłym
tygodniu. Jednak nie powinni tam pozostawać dłużej niż parę minut, nie powinni też
zadawać pytań, tylko mówić o byle czym. Sami państwo wiedzą. A potem proszę
powiedzieć, że przyjdą państwo jutro lub pojutrze.
Lance, w szarym szlafroku, krótko ostrzyżony, z zanikającą opalenizną, zmieniony,
niezmieniony, zmieniony; chudy, z dziurkami od nosa zatkanymi watą, siedzi na brzegu
łóżka z zaciśniętymi rękoma, trochę zakłopotany. Wstaje trochę niepewnie, z grymasem
uśmiechu, po czym znów siada. Pielęgniarka, pani Coover, ma błękitne oczy i cofnięty
podbródek.
Dojrzałe milczenie. Wtem Lance odzywa się:
- To było cudowne. Nadzwyczaj cudowne. Wrócę tam w listopadzie.
Pauza.
- Wydaje mi się - mówi pan Boke - że Chilla jest kotna.
Przelotny uśmiech, lekki skłon zadowolenia i uznania. Po czym Lance kontynuuje
gawędziarskim tonem:
Je vais dire ça en français. Nous venions d'arriver...4
- Pokaż im list od prezydenta - wtrąca pani Coover.

4 Powiem to po francusku. Dotarliśmy... (przyp. tłum.)


- Gdy dotarliśmy tam - ciągnie Lance - i Denny jeszcze żył, pierwszą rzeczą, jaką
dostrzegliśmy, on i ja... .
Tu siostra Coover podrywa się nagle i przerywa:
- Nie, Lance, nie. Proszę szanownej pani. Żadnych kontaktów, takie jest polecenie
lekarza, bardzo proszę.
Ciepła skroń, zimne ucho.
Państwo Boke zostają wyprowadzeni. Idą szybko, choć nie ma najmniejszego
powodu do pośpiechu; idą korytarzem wzdłuż tandetnej oliwkowej i ochrowej ściany.
Dolna, oliwkowa część ściany oddzielona jest od części górnej, ochrowej, ciągłą brązową
linią, prowadzącą do dostojnych wind. Jazda w górę (rzut oka na patriarchę w wózku
inwalidzkim). Wróci tam w listopadzie (Lancelin). Jazda w dół (starzy państwo Boke). W
tej windzie znajdują się dwie uśmiechnięte kobiety oraz obiekt ich serdecznej sympatii,
dziewczyna z niemowlęciem, obok niej siwy, pochylony, ponury windziarz, który stoi
odwrócony do wszystkich plecami.

Itaka, 1952

You might also like