Professional Documents
Culture Documents
Marczak Weronika - Rodzina Monet 04.2 - Diament. Część 2
Marczak Weronika - Rodzina Monet 04.2 - Diament. Część 2
ISBN 978-83-287-2976-6
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
36 ZAKAPTURZONA
37 KAWIARNIA MONETÓW
38 PRZEWRÓCONE KRZESŁO
39 MINUTA
40 IDŹ DO DOMU
41 PEREŁKI
42 MASZ SPRAWĘ NIECIERPIĄCĄ ZWŁOKI DO HAILIE MONET?
43 BRATERSKI OBOWIĄZEK
44 CIEKAWOSTKA
45 ZBYT SŁODKI I RÓŻOWY JAK NA MROCZNY GUST
46 WOLĘ, GDY MÓWISZ
47 SALA KINOWA
48 WAŻNE SŁOWA
49 BUNT GODNY ROZKAPRYSZONEJ DWULATKI
50 KRAWAT WOKÓŁ SZYI
51 PIŁKARZYKI
52 JEDYNA OSOBA, KTÓRA TEJ NOCY SIĘ OŚMIESZYŁA
53 NIEZMIENNA POZYCJA
54 SZATAŃSKA PIECZEŃ
55 WYKWINTNIŚ
56 COTYGODNIOWE WYJŚCIE DO BARU
57 TRZĘSĄCE SIĘ GALARETKI
58 POPRAWNY UŚCISK DŁONI
59 KAMIEŃ SZLACHETNY
60 PODUSZKA
61 ŻARTY O ROZSTRZELIWANIU
62 BARDZO WAŻNY KOT
63 NIŻSZY STATUS FINANSOWY
64 SCENA Z KRESKÓWKI
65 NA GŁOWIE DWA KUCYKI
66 ALE ŻE W BASENIE WILLA?
67 PRZYSZŁOŚĆ ORGANIZACJI WEDŁUG RODRICA RETTERA
68 OSIEMNASTU
69 MALI BRACIA MONET
70 SŁOWNICTWO, DYLAN
71 TROCHĘ PŁAKAĆ, TROCHĘ DENERWOWAĆ
72 NIC NIELOGICZNEGO
73 AKTOR
74 JUTRO W POŁUDNIE
75 NAJLEPSI KUMPLE
76 WODA Z MÓZGU
77 KAWA U DYREKTORA
78 UKŁUCIE W SERCU
79 GAPIENIE SIĘ W HOTELOWY SUFIT
80 MORDERCZY NASTRÓJ
81 WESELE MAFIOSÓW
82 WYIMAGINOWANY KONKURS WUJKA MONTY’EGO
83 TAK PUSTE, ŻE NIEMAL PRZEZROCZYSTE
84 WYSOKO
85 TO JAKIŚ KOSZMAR
86 NAJLEPSZY ADWOKAT POD SŁOŃCEM
87 CO TU ROBI PEREŁKA?
88 RADOŚNIE MACHAĆ NA POŻEGNANIE
89 WARTO GO ZAZNAĆ ZA MŁODU
PIĘKNA CHWILa
PODZIĘKOWANIA
36
ZAKAPTURZONA
KAWIARNIA MONETÓW
PRZEWRÓCONE KRZESŁO
Brad stał cały spięty w swojej uwalanej czarnym smarem jasnej koszulce.
Było za zimno na sam T-shirt, ale miał to gdzieś. Opierał się o ladę
i obserwował, jak powoli dyskretnie zbieram swoje rzeczy i jednocześnie co
chwila sam rzucał spojrzenie na gości.
– Już powinnaś zamknąć – powiedział.
– Muszę jeszcze umyć ekspres – skłamałam. Nie było opcji, żebym
odważyła się podejść do Vincenta Moneta i kazać mu wyjść. Każdego innego
gościa już dawno bym upomniała, ale to był właściciel, do cholery.
– Ale tych gości można już chyba wyprosić, nie? – burczał Brad, coraz
bardziej strosząc swoje jasne brwi.
– Zaraz sami wyjdą, przed chwilą uścisnęli sobie dłonie – mruknęłam.
Ekspres był już od dawna czysty, ale i tak udawałam przed Bradem, że
pucuję go szmatką, błagając w duchu, żeby Vincent Monet sobie stąd poszedł
i by obyło się bez afery. Nie wiem, kogo okłamywałam. Oczywiście, że Brad
nie wytrzymał. Nietrudno jest znaleźć pretekst do zadymy, jeśli się go szuka.
Mężczyzna, który zwrócił się do mnie wcześniej „skarbeczku”, wstał
wreszcie i skierował się do wyjścia. Nie zapłacił, nie rzucił żadnego „do
widzenia”, ale też nie nazwał mnie żadnym więcej protekcjonalnym
przezwiskiem, więc się ucieszyłam, bo wiedziałam, że jednym słowem mógłby
uruchomić Brada. On tylko czekał na byle jaki powód. Już z wystarczająco
dużą uwagą przyjrzał się biżuterii mężczyzny. Gdyby ten nie opuścił lokalu,
Brad na pewno w końcu skomentowałby ją na głos.
Wyjście Vincenta się niestety przedłużało. Siedział do nas tyłem i sprawdzał
telefon. Ostrożnie wszystko kalkulując, podeszłam do się niego, by sprzątnąć
filiżanki po kawie. Brad oddychał głośno, ledwo się powstrzymując przed
odezwaniem się. I tak szło mu całkiem nieźle. Miałam nadzieję, że gdy Vincent
Monet mnie zobaczy, uświadomi sobie, że kawiarnia jest już od jakiegoś czasu
zamknięta, może nawet przeprosi i wyjdzie równie szybko, co jego towarzysz.
Nie musi nawet płacić, naprawdę. Nie upomniałabym się o żaden napiwek.
Chciałam tylko, żeby już poszedł.
Vincent znajdował się jednak w swoim świecie pracoholika i nie
interesowało go, co dzieje się poza nim. Normalnie naprawdę nie miałabym nic
przeciwko temu, żeby sobie tu posiedział jeszcze jakiś czas, ale przy Bradzie
każda taka minuta to jak dodatkowa godzina.
– Idź do auta, bez sensu, żebyś tu sterczał – powiedziałam do niego cicho
i położyłam na blacie kluczyki. – Zaraz do ciebie dojdę.
Brad zerknął na kluczyki, odchylił się do tyłu, uniósł podbródek, wziął
wdech i zmierzył plecy Vincenta spojrzeniem spod przymrużonych powiek.
Potem zacisnął pięść na kluczykach i już myślałam, że jakimś cudem
osiągnęłam sukces, bo Brad ruszył do drzwi, ale wtedy nagle pobudził go jakiś
niefortunny impuls. Zatrzymał się i odwrócił.
– E, koleżko! – zawołał.
Vincent, zupełnie nieprzyzwyczajony do takich odzywek, nawet przez
ułamek sekundy nie pomyślał, że to do niego, i w ogóle nie zareagował na tę
zaczepkę. Brad zmarszczył brwi, nieprzyzwyczajony do bycia ignorowanym.
Wypiął pierś i ruszył w stronę Moneta. Już z doświadczenia wiedziałam, że
taka poza nie wróży niczego dobrego.
– Ty, słyszysz?!
Vincent dopiero wtedy uniósł wzrok i spojrzał przez ramię, zupełnie
nieprzejęty tym, co się dzieje. Chyba lekko się zdziwił na widok Brada,
zrozumiawszy, że ten nabuzowany typ ewidentnie zwraca się do niego.
– Tak? – zapytał.
To niezwykłe, jak potężniej jedno cicho i lodowato wypowiedziane przez
niego słowo rozbrzmiało w moich uszach niż pseudogroźne pokrzykiwanie
Brada.
– Zamknięte jest, umiesz czytać?!
Tabliczka z napisem „zamknięte”, na którą wskazywał teraz Brad, została
już odwrócona tak, by była widoczna z zewnątrz. Vincent zerknął na nią,
a potem na mnie. Zrobiło mi się gorąco – tak bardzo było mi wstyd za Brada.
Tak bardzo żałowałam, że nie jestem tam sama! Wtedy na pewno w końcu
uprzejmie zagadnęłabym do Vincenta Moneta, że czas zamykać, i znając jego
kulturę osobistą, skończyłoby się to w cywilizowany sposób – zapewne
zapłaciłby za siebie, doliczając jeszcze hojny napiwek, i wyszedł.
Niestety z Bradem nic nie było proste.
Vincent, któremu z całą pewnością nie spodobała się postawa Brada, uniósł
brwi. Następnie skinąwszy głową zrobił to, czego mój brat nienawidzi
najbardziej na świecie, czyli go zlekceważył i powrócił do załatwiania swoich
spraw w telefonie.
Nerwowo przełknęłam ślinę.
– Idź do auta – nakazałam Bradowi prawie bezgłośnie, ale wiedziałam, że
nie istniała nawet najmniejsza szansa, żeby mnie posłuchał.
Brad zmrużył oczy jeszcze bardziej, a na jego czole wyryły się poziome
krechy – tak ogromnie zadziwił i oburzył go brak reakcji Vincenta na jego
wielce niebezpieczną osobę. Łokcie uniósł jeszcze wyżej, cały zelektryzowany,
tak że wyglądał wręcz śmiesznie, jak rasowy dryblas z komiksu. Podszedł do
Vincenta bliżej, nachylił nad nim głowę i znowu się odezwał:
– Przepraszam bardzo, szukasz problemów?
To była jedyna kombinacja słów, w których Brad potrafił zastosować słowo
„przepraszam”.
Wbiłam paznokcie w dłonie. Zerknęłam nerwowo w okno, na parking.
Ściemniało się, więc nie widziałam za dobrze, ale mignął mi tam jakiś cień,
a potem tuż przy oknie pojawił się mężczyzna z przyszykowanym w dłoni
pistoletem.
Oczywiście, że ktoś taki jak Vincent Monet nie pojawia się w miejscach
publicznych bez obstawy.
– Brad – syknęłam.
– Odejdź ode mnie, chłopcze – odezwał się Vincent, nadal niewzruszony, ale
teraz już chyba lekko zirytowany.
– Za kogo ty się… – zaczął Brad, ale wtedy go olśniło. Najpierw zmrużył
oczy jeszcze bardziej, aż dziw, że w ogóle coś jeszcze przez nie widział,
a potem wybałuszył je i cofnął się nieco z niedowierzaniem. – Ty jesteś Monet!
Miałam ochotę kucnąć i schować się za ladą, oprzeć plecami o zmywarkę
i założyć słuchawki na uszy, żeby nie musieć być świadkiem tego, co będzie
dalej. Jakkolwiek jednak nie przepadałam za Bradem, to czułam się
w obowiązku, by się za nim wstawić i chronić go przed jego głupotą.
– Daj spokój, idź do auta – westchnęłam, wychodząc zza baru.
W ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Z nich dwóch to już Vincent częściej na
mnie zerkał.
– Ty myślisz, że możesz wszystko? – pruł się Brad.
Zrobił krok w jego stronę z wyciągniętą ręką, jakby chciał szarpnąć za
koszulę Vincenta, a ja wiedziałam, że celujący do niego z pistoletu ochroniarz
z zewnątrz zaraz mu tę łapę po prostu odstrzeli, dlatego rzuciłam się w stronę
brata, żeby go powstrzymać.
Brad, jak na podręcznikowego przemocowca przystało, nie docenił mojej
chęci pomocy. Wzgardził nią wręcz, odpychając mnie mocno na bok.
Poleciałam na pobliski stolik, przesuwając go z hałasem, upadło krzesło.
Upokorzenie, które mnie zalało, tylko napędzało nienawiść, jaką darzyłam
wtedy Brada. Poczułam, że jest mi wszystko jedno. Zbierając się, pomyślałam,
że niech tam, niech go zabiją, przynajmniej będzie spokój. Bolał mnie bok,
więc przycisnęłam do niego dłoń, podczas gdy drugą ręką opierałam się
o stolik. Wreszcie podniosłam głowę i zobaczyłam, że Vincent Monet wstał od
stolika.
Stał teraz naprzeciwko Brada z pobladłą twarzą i przeszywającym
wzrokiem. Mimo że byli mniej więcej tego samego wzrostu, to Vincent zdawał
się górować nad moim bratem. Na pewno wyglądał groźnie, pomimo
schludnego garnituru, płaszcza i zaczesanych włosów. Biła od niego aura
wszechmocy i gdyby Brad nie był idiotą, to dla własnego dobra by przeprosił
i się wycofał.
Ale Brad to Brad i wydawało mu się, że przywalenie się do Vincenta to
misja jego życia, najważniejsze zadanie w jego karierze awanturnika.
Ewidentnie za wiele nie myślał. Nie zauważył chyba nawet, że gdy mnie
popchnął, do kawiarni wbiegł ochroniarz Vincenta, zaalarmowany pierwszym
aktem agresji.
– I co, będziesz się tak gapił? – szczeknął Brad do Moneta, zaczepnie
szarpnąwszy podbródkiem.
– Szacuję, czy potrafisz upaść jeszcze niżej – odparł spokojnie Vincent,
znowu zerkając na mnie.
Nienawidziłam Brada za ten wstyd, który przez niego czułam. Klatkę
piersiową rozrywała mi wściekłość, próbowałam uspokoić oddech, by nikt nie
pomyślał, że to z bólu po upadku tak ciężko dyszę.
– Ha! Położę się na podłodze. Zniżę się do twojego poziomu. Specjalnie dla
ciebie – warknął Brad.
Vince uniósł brwi z pogardą.
– Dobrze. A więc zapraszam. Kładź się.
Przyglądałam się ich rozmowie z uwagą, ciągle trzymając się stolika.
Podziwiałam cierpliwość i opanowanie Vincenta. Nikt nie potrafił rozmawiać
z Bradem, kiedy znajdował się w takim stanie, ja sama zwykle schodziłam mu
wtedy z drogi. To było najprostsze rozwiązanie, ale nie powinnam się chyba
dziwić, że Vincent nie wybierał najprostszych rozwiązań, tylko te
najskuteczniejsze.
Na twarzy Brada na moment zagościła dezorientacja.
– Kładź się – powtórzył Vincent dobitniej, po czym spojrzał na swojego
ochroniarza. – Pomóż mu, proszę.
Szczęka prawie opadła mi do podłogi, gdy w mgnieniu oka ochroniarz
Vincenta zaszedł Brada od tyłu. Jednym trafnym kopniakiem w lędźwie
sprawił, że mój brat wygiął się w łuk i runął na posadzkę. Ochroniarz
przyszpilił go do ziemi, stawiając swój ciężki but na jego plecach, a gdy Brad
zaszamotał się, usiłując wstać, mężczyzna nachylił się i podstawił mu pod nos
pistolet.
Mój brat, wielki chojrak, potrafił jako tako używać swoich pięści, jednak
z bronią nie miał wielkiego doświadczenia, toteż jej widok podziałał na niego
obezwładniająco.
Tępo wpatrywałam się w przygwożdżonego do ziemi Brada, którego nos
teraz prawie stykał się z czubkami eleganckich, lśniących butów Vincenta, nie
wierząc, że mógłby istnieć na świecie żałośniejszy obraz niż ten, który
aktualnie miałam przed oczami.
Vincent patrzył z niesmakiem w dół i byłam pewna, że zaraz trąci policzek
Brada butem. Chyba jednak za bardzo dbał o to, czego dotyka, i o swoją
garderobę, by to zrobić, bo cofnął się zamyślony. Po chwili rzucił do swojego
człowieka:
– Zadzwoń na policję. Pozwólmy im się wykazać.
– Pieprzyć policję! – wysyczał z podłogi Brad.
Miałam ochotę podejść do niego i trzepnąć go w ten pusty łeb. Tak, za
policją też nie przepadał. Brad przepadał za mało kim i czym.
– Sam im to powiesz – zaproponował Vincent i z gracją usiadł na wcześniej
zajmowanym przez siebie miejscu. Następnie uniósł wzrok na mnie. – Ty,
powiedz mi, proszę, kim on dla ciebie jest?
Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się, że to mnie zadaje to
pytanie, więc z jakiegoś powodu pokiwałam głową i spróbowałam stanąć
prosto, już bez podparcia.
– To mój brat – odparłam cicho, zawstydzona.
Cholera jasna, oczywiście, że byłam tym zawstydzona.
Vincent zacisnął szczękę, omiótł leżącą na podłodze postać jeszcze jednym
wzgardliwym spojrzeniem, a potem wrócił nim do mnie.
– Poczekasz tu z nami, w porządku?
To nie brzmiało, jakby spodziewał się usłyszeć cokolwiek innego niż
odpowiedź wyrażającą aprobatę, więc ponownie skinęłam głową.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytał, chłodnym wzrokiem zerkając na mój
bok, który ciągle od czasu do czasu podtrzymywałam dłonią, a także stolik
i przewrócone krzesło.
– Nie – odpowiedziałam, starając się mówić mocnym, pewnym siebie
głosem. – Nic mi nie jest.
Vincent patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, ale nie powiedział nic więcej.
Po chwili na powrót wyciągnął telefon i wrócił do czynności, którą
wykonywał, zanim mój brat tak brzydko mu przerwał. Ochroniarz chował
właśnie swoją komórkę do kieszeni, drugiej, uzbrojonej ręki nie przestając
trzymać przy twarzy mojego brata. Nie zabrał też nogi z jego pleców, więc
wyglądało na to, że Brad miał sobie trochę jeszcze poleżeć.
Niespiesznie, niezbornymi ruchami zaczęłam się ogarniać. Ustawiłam
prosto stół, zawiązałam mocniej kucyk, z którego uwolniła się połowa włosów.
Kiedy chciałam podnieść krzesło, usłyszałam za plecami lodowaty głos:
– Zostaw to.
Nie zamierzałam dyskutować z Vincentem Monetem, nie rwałam się też do
sprzątania jego kawiarni po godzinach, dlatego zgodnie z jego życzeniem
posłusznie zignorowałam leżący mebel i przeszłam za ladę. Nalałam sobie
szklankę wody i już się stamtąd nie ruszałam, mimo wszystko czując się
bezpieczniej oddzielona od reszty tym nędznym kawałkiem blatu.
Vincent ani razu się więcej nie odezwał. Mimo dziwnych okoliczności nie
wyglądał, jakby miał trudności ze skupieniem się na swojej pracy. W końcu
przecież na ziemi tuż obok niego leżał człowiek obezwładniony przez jego
ochroniarza. Zachowywał się, jakby był to dla niego chleb powszedni.
Ja sama, nie wiedząc, co ze sobą począć, mechanicznymi ruchami zaczęłam
znowu wycierać ekspres. Nigdy nie poświęciłam mu tyle uwagi. Nie widziałam
jeszcze, żeby był tak czysty.
Przyjazd policji nastąpił po jakichś piętnastu minutach i do lokalu weszło
dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy. Trzymałam się z daleka od wszystkich,
pragnąc po prostu wrócić już do domu. Wiodłam proste życie i starałam się
unikać komplikacji – a wydarzenia tego dnia były tego dokładnym
zaprzeczeniem.
Vincent westchnął, jakby czekała go ciężka praca, schował telefon, dostojnie
podniósł się z miejsca i pofatygował do jednego z policjantów. Widziałam, jak
uścisnęli sobie dłonie i zamienili kilka cichych słów. Drugi funkcjonariusz
w tym czasie podszedł do ochroniarza i Brada, po czym schylił się, by zakuć
mojego brata w kajdanki. Broni, którą trzymał pracownik Moneta, nawet nie
skomentował. Wręcz przeciwnie, wyglądał na zadowolonego, że agresor jest
już obezwładniony i on nie musi się z nim szarpać.
Policjanci niczego nie kwestionowali, nie zadawali pytań, czemu
przyglądałam się z niedowierzaniem. Gdy dźwignęli Brada na nogi, a ten
zaczął się szamotać i wykrzykiwać obelgi, poczułam, że to dla mnie już za
dużo.
– Anja, powiedz im, do cholery! Pieprzone sprzedawczyki!
Miotanie się między funkcjonariuszami i toczenie piany z ust to było jedyne,
co pozostało zakutemu w kajdanki Bradowi, a ja nie mogłam na niego patrzeć
bez uczucia żenady. Mimo to zareagowałam.
– Chwila, przepraszam… – Odłożyłam ścierkę i wyszłam zza lady, żeby
stanąć policjantom na drodze. – Dokąd panowie go zabierają?
Funkcjonariusze wymienili spojrzenia, zadziwieni tym, że się wtrącam.
– Do aresztu.
Westchnęłam. Nie żebym uważała, że nocka czy dwie w celi miałyby jakoś
bardzo Bradowi zaszkodzić, ale to ja będę musiała przez kilka kolejnych dni
wysłuchiwać lamentów matki, a przy okazji zostać o całą tę sytuację przez nią
obwiniona.
– Wypuśćcie go – zażądałam, starając się, by mój głos brzmiał stanowczo. –
Nie zamierzam wnieść oskarżenia.
– Ale ja zamierzam – wtrącił się chłodno Vincent Monet.
Patrzył na mnie surowo i trochę jakby z niedowierzaniem zza pleców
policjantów. Im dłużej przebywałam z nim w jednym pomieszczeniu, tym
większe wrażenie na mnie robił, bo odkrywałam, że ta jego maska elegancji,
dostojności i spokoju to nie powierzchowna kreacja, a jednak coś więcej –
prawdziwy sposób bycia.
– Przecież tobie nic nie zrobił – powiedziałam.
Twarz Vincenta była wyzuta z wszelkich emocji.
– Zdemolował mój lokal.
Spojrzałam na przewrócone krzesło i uniosłam brew.
– To jest dla ciebie zdemolowany lokal?
– To ustawka! Wrabiają mnie! – wrzeszczał Brad.
Vincent wzruszył ramionami, w ogóle nieprzejęty.
– Musimy przyjąć to zgłoszenie, przykro mi – poinformował mnie jeden
z policjantów bardzo formalistycznym tonem.
Nie wiem, na ile ci funkcjonariusze wykonywali tylko swoją pracę, działając
zgodnie z przepisami, a na ile byli podporządkowani rozkazom Vincenta
Moneta. Wiedziałam, że Monetowie, jak i kilka innych znanych mi
ustosunkowanych rodzin, mają duże wpływy. Brad nie omieszkiwał im tego
wytykać – często o tym mówił, wygrażając pięścią na tę niesprawiedliwość.
Nigdy za bardzo się tym nie interesowałam, ale teraz widziałam na własne
oczy, jak policja zawinęła mojego brata pod dyktando Vincenta Moneta.
Zostałam w lokalu, nie reagując więcej na krzyki Brada. Patrzyłam, jak
policja wywleka go z lokalu i prowadzi do radiowozu. Odjechali, a ja
uświadomiłam sobie, że nikt nie zadał mi ani pół pytania. Zostałam w kawiarni
sama z Vincentem i jego ochroniarzem.
Złapałam się za nasadę nosa i wzięłam kilka głębszych wdechów. Powoli
docierała do mnie skala problemów, jakie się dziś spiętrzyły. Wciąż trudno mi
było popatrzeć Vincentowi prosto w twarz, bo czułam się jak przegrana, ktoś
bez godności, kto staje w obronie człowieka zupełnie tej obrony niewartego.
Brad popchnął mnie na jego oczach!
– Najwyższa pora zakończyć na dziś – odezwał się Vincent. – Zamknij,
proszę, lokal.
Rzuciłam mu szybkie, pełne niechęci spojrzenie.
– Tak jest, szefie – burknęłam.
Za długo trwałam w dyskomforcie, by ciągle silić się na uprzejmość. Powoli
robiło mi się wszystko jedno i zastępowało ją zrezygnowanie.
Vincent nie skomentował mojej odzywki. Wręcz przeciwnie, zaskoczył
mnie, bo gdy przeszło mi przez myśl, że zaraz wkurzy się i mnie zwolni, on
wsunął plik banknotów do słoiczka na napiwki, który stał przy kasie.
Zdziwiłam się tak, że prawie upuściłam torebkę, po którą właśnie sięgałam za
ladę. Wzięłam też do ręki klucze od kawiarni, a potem…
– O nie – jęknęłam, przymykając powieki.
Wypuściłam z rąk torebkę, która upadła na blat. Zaczęłam ją przetrzepywać,
by się upewnić, ale wiedziałam dobrze, że nie znajdę tam kluczyków od auta.
39
MINUTA
To już za wiele jak na jeden dzień. Powoli stawałam się naprawdę bliska łez.
Vincent nadal nie wyszedł z kawiarni. Stał przy drzwiach i z jakiegoś
powodu czekał, aż się zbiorę. Usta miał zaciśnięte, minę poważną i raczej
wyglądał na kogoś, kto nadzoruje pracę swojego personelu, niż na mężczyznę,
który upewnia się, że kobieta będzie mogła bezpiecznie wrócić do domu. Nie
zareagował na moje rozdrażnione westchnięcie, ale przypatrywał się, jak
grzebię z przejęciem w torebce.
– Dałam bratu kluczyki od auta – powiedziałam z irytacją. Odgarnęłam
z czoła włosy, które znowu zaczęły wychodzić mi z kitki. – Muszę je
odzyskać… Muszę po nie jechać do aresztu, zawołać taksówkę… – Teraz
naprawdę chciało mi się płakać z wściekłości na samą myśl, ile jeszcze będę
musiała zrobić rzeczy, zanim wejdę do domu i zakończę ten długi dzień.
Wzdychając ciężko, zwróciłam się do Vincenta: – Wiesz, do którego aresztu go
zabrali?
Vincent ponownie wzruszył ramionami.
– Nie pytałem.
Potarłam twarz obiema dłońmi. Najchętniej poszłabym spać tutaj.
Położyłabym się na krzesłach złączonych z tamtym fotelem w rogu. Napiłabym
się herbatki albo nawet zrobiła sobie kakao. A jutro na śniadanie zjadła świeżą
kanapkę. Jaka szkoda, że nie miałam ubrań na przebranie. Chociaż bielizny…
– Zadzwoń po taksówkę – polecił Vincent swojemu ochroniarzowi szeptem,
nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Poradzę sobie – powiedziałam szybko, siląc się, by w tonie mojego głosu
nie wybrzmiało zbytnio zrezygnowanie.
Ale pracownik Moneta już trzymał telefon przy uchu. Odetchnęłam, czując
się bardzo nieswojo, gdy tak w ciszy czekałam, aż zostanie mi załatwiona
podwózka. Vincent stał wyprostowany, jakby przyzwyczajony do zgrywania
posągu. Nawet nie wyglądał na poirytowanego, że przez tę małą sytuację ze
mną marnuje się jego czas.
Grzebałam w telefonie, sama starając się znaleźć dla siebie transport, ale
uświadomiłam sobie, że jeżdżę taksówkami tak rzadko, że nawet nie mam
zainstalowanej w komórce żadnej adekwatnej aplikacji. Zaczęłam szukać
w internecie, a wtedy ochroniarz przemówił:
– Będzie za pół godziny do czterdziestu minut. Zadzwonię gdzieś jeszcze,
może da radę szybciej.
I na powrót przytknął telefon do ucha. Ja przymknęłam powieki. Wizja tak
długiego oczekiwania na taksówkę mnie nie zachwycała, ale niestety nie
dziwiła. W tak małym miasteczku jak to to i tak niezły czas. Ja po prostu
chciałam już być w domu. To był długi dzień.
– Odwołaj taksówkę – polecił nagle Vincent. – Sam ją podwiozę.
Popatrzyłam na niego i zamrugałam.
– Ty?
Vincent westchnął i nie przesadzę, jeśli powiem, że to westchnięcie
brzmiało, jakby wcale nie miał ochoty tego robić.
– Właśnie będę stąd odjeżdżał – powiedział, głową wskazując na szybę, za
którą na ciemnym parkingu stało zapewne jego auto. – Mieszkasz w pobliżu?
– Dwadzieścia minut stąd.
Vince skinął głową. Najwyraźniej tyle był w stanie wspaniałomyślnie mi
poświęcić.
Już otwierałam usta, żeby mu podziękować za tę ofertę i jej nie przyjąć, ale
przypomniałam sobie, w jakiej sytuacji się znalazłam. Byłam bez kluczyków
do auta, z czekającą w domu matką, która zrobi zaraz aferę na cały stan, a na
taksówkę musiałabym czekać długo i wydać na nią sporo pieniędzy. Na
dodatek to Vincent Monet wsadził Brada za kratki, więc po części odpowiadał
za to, w jakim położeniu się znalazłam. Ta świadomość pomogła mi w podjęciu
decyzji.
Zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam do wyjścia. Kiedy mężczyźni
wyszli, zgasiłam za nimi światło i zamknęłam drzwi. Dziwnie mi będzie jutro
tutaj wrócić.
O ile oczywiście Vincent w swoim samochodzie mnie nie zwolni.
Jego ochroniarz podróżował osobnym autem, właściwie nie mniej
luksusowo wyglądającym od czarnej fury Moneta. Dziwne, że Brad, mijając ją
wcześniej na tym parkingu, od razu jej nie zarysował. To byłoby w jego stylu.
Kiedy te dwa auta opuszczały parking (a ja w jednym z nich), z żalem
odprowadzałam spojrzeniem swoją białą toyotkę, którą musiałam tu zostawić
co najmniej do jutra. Nie umknęło to Vincentowi, który zapytał:
– Masz w domu zapasowe kluczyki?
– Chyba tak.
– Rozsądniej z twojej strony byłoby obejść się bez odwiedzania brata
w areszcie.
– Najwyżej będę chodzić do pracy na piechotę.
Droga była ciemna, auto luksusowe, w lusterku odbijały się światła
samochodu ochroniarza, Vincent właśnie zamilkł na dłuższą chwilę,
a klimatyzacja ustawiona była jak dla mnie na zbyt niską temperaturę. A może
to dystyngowany sposób bycia samego Moneta tak ochładzał atmosferę
w samochodzie?
Vincent Monet odwozi mnie do domu. Co za abstrakcja.
Objęłam się ramionami.
– Ile będą go tam trzymać? – zapytałam.
– A ile chciałabyś, żeby go tam trzymali?
Rozchyliłam usta i wbiłam w niego zadziwione spojrzenie.
– Ty żartujesz czy pytasz poważnie?
– Nigdy nie żartuję z nieznajomymi.
– Aha, ale wśród rodziny i przyjaciół to jesteś pierwszym śmieszkiem, tak?
Zamilkł. Faktycznie nie rwał się pierwszy do śmiechu. Ja sama może i nie
byłam w odpowiednim nastroju do dowcipkowania, ale też starałam się nie być
sztywniaczką, no rany…
Zagryzłam bok policzka, gotowa spoważnieć, a po chwili odezwałam się
znowu:
– Jeśliby udałoby ci się potrzymać go w tym areszcie tak do końca moich
studiów, byłoby idealnie.
Vincent spojrzał na mnie kątem oka.
– Tak, nie jesteśmy zżyci – mruknęłam kwaśno, a potem coś sobie
przypomniałam. – Ty też masz rodzeństwo, prawda?
Skinął głową. Widziałam, z jaką uwagą to zrobił. Zachowywał ostrożność
w dzieleniu się informacjami o sobie z obcymi. Ale istnienie jego licznego
rodzeństwa to raczej powszechnie znany fakt, a nie żadna tajemnica.
– Poznałam kilkoro z nich – powiedziałam, przywołując w myślach
sytuację, w której jedyny raz jak do tej pory miałam kontakt z kimkolwiek
z rodziny Monet.
Tym razem spojrzenie, które rzucił mi Vincent, było dłuższe. Jeśli coś
mogło go naprawdę zainteresować, to właśnie wzmianka o jego rodzinie.
– Kiedy?
– Jakiś czas temu wpadli przejazdem na kawę i tosty. Twoi bracia byli
nieuprzejmi, nie chcieli za siebie zapłacić – wspominałam. – Siostrę masz za to
miłą.
Vincent zacisnął usta jeszcze mocniej.
– To musieli być oni – mruknął do siebie.
– Twoja siostra naprawdę wydawała się w porządku.
– Nie będziemy rozmawiać o mojej siostrze.
Zmarszczyłam brwi.
– Nie powiedziałam przecież nic złego.
– Nieistotne – uciął szorstko i bez ogródek.
– Okej – mruknęłam i odwróciłam wzrok do szyby. Jednocześnie ciaśniej
oplotłam się ramionami. Naprawdę w tym aucie najzwyczajniej w świecie
marzłam. Rozważałam, czyby nie poprosić Vincenta, aby podwyższył
temperaturę, ale w końcu sama wyciągnęłam dłoń, by to zrobić.
Prawie się zaśmiałam, widząc podejrzliwe spojrzenie, jakim Vincent
obrzucił moje palce. Wszystko miał pod kontrolą i nic nie umykało jego
uwadze. Nijak nie skomentował jednak tego, że tak się panoszę w jego
samochodzie.
Podczas jazdy odkrywałam kolejną cechę Vincenta Moneta. Lubował się
w milczeniu. Nie tak jak robią to zwykli ludzie – Vincent pieścił ciszą swoje
uszy, jednocześnie tworząc wkoło napiętą atmosferę dla pozostałych.
W rezultacie siedziałam niepewna i trochę jak na szpilkach, podczas gdy on ze
spokojem prowadził samochód. Zdawało się, że robi to celowo, jakby był
prestidigitatorem i popisywał się swoim trikiem.
Odchrząknęłam. Zwykle i ja przepadałam za milczeniem, ale nie w takich
okolicznościach. Musiałam je przerwać.
– Naprawdę powinnam wiedzieć, gdzie dokładnie zabrano Brada.
– Tego nie wiem – odpowiedział lakonicznie Vincent.
Niezadowolona zagapiłam się na jego palce na kierownicy. A dokładnie na
sygnet, który tkwił na jednym z nich. Czyli to prawda – członkowie
Organizacji noszą coś takiego. Sądziłam, że to kolejny bezmyślnie powtarzany
przez Brada dyrdymał.
– Z pewnością możesz to ustalić?
– Oczywiście, że mogę.
– Więc zrobisz to?
– Nie.
Opuściłam ręce na swoje uda z głośnym klaśnięciem.
– Dlaczego nie? – zirytowałam się.
– Ponieważ nie mam w tym żadnego interesu.
Vincent patrzył cierpliwie na drogę, w ogóle niezaaferowany pierwszymi
oznakami zniecierpliwienia, jakie wykazywałam.
– To przez ciebie trafił do aresztu.
– Trafił tam z powodu swoich niefortunnych decyzji.
Odchyliłam głowę i przymknęłam powieki.
– Moja matka będzie o to pytać – odezwałam się, bo inaczej znowu
pogrążylibyśmy się w ciszy. Po dzisiejszym dniu Vincent bowiem miał spore
szanse na otrzymanie ode mnie tytułu najmniej rozmownej osoby, jaką do tej
pory w swoim życiu poznałam. Nie powiem, było w tym zachowaniu coś
kojącego, ale nie teraz. Teraz potrzebowałam informacji. – Nie będę wiedziała,
co jej powiedzieć.
– To nie twoim zmartwieniem powinno być wyjaśnienie tej sytuacji.
Prychnęłam markotnie.
– Ona będzie uważała inaczej.
Kiedy już myślałam, że znowu będziemy milczeć w nieskończoność,
Vincent się odezwał:
– Pierwsze, co zrobi w areszcie twój brat, to upomni się o swoje prawo do
jednego telefonu. Z pewnością zaraz do ciebie zadzwoni.
Wyjęłam telefon z torebki, by sprawdzić, czy jeszcze tego nie zrobił, ale
minęło zbyt mało czasu. Poza tym…
– …to nie do mnie zadzwoni, a do matki – jęknęłam i potarłam powieki. –
Słuchaj, nie da rady go wypuścić?
Vincent po raz pierwszy spojrzał na mnie z tak wyraźnym niedowierzaniem
na twarzy.
– Dziewczyno, on zastosował wobec ciebie przemoc fizyczną.
– Ja wiem, że to gnojek, i go nie bronię, naprawdę jestem ostatnią osobą,
która usprawiedliwiałaby przemoc wobec kobiet – tłumaczyłam się, czując
lekki wstyd. – Ja po prostu potrzebuję spokoju. Znajduję najbezpieczniejsze
i najwygodniejsze dla siebie rozwiązania, by przetrwać, skończyć studia i się
wyprowadzić od niego i matki. To proste. Mam misję.
Vince zmarszczył brwi.
– Mieszkasz z nimi?
– Tak…
– Dlaczego?
Zamrugałam wolno.
– Cóż, aktualnie ciśniemy się w jednej tylko willi, bo pozostałe dziesięć
właśnie się remontuje.
Vincent zignorował mój sarkazm.
– Dlaczego się nie wyprowadzisz?
– Bo studiuję w Nowym Jorku, a tam jest drogo.
– Pracujesz.
– Mało płacisz.
Dziwnej ciszy, która zaległa po tej wymianie zdań, nawet ja już nie miałam
ochoty przerywać. Odezwałam się, dopiero gdy dojechaliśmy na miejsce.
– To tutaj – powiedziałam, z niewesołą miną kwitując to, co oboje właśnie
zobaczyliśmy.
Mały dom otoczony skrawkami trawnika, a za nim las. Ogrodzenia brak. Na
podjeździe stał samochód Brada, jego życiowa duma. Nic, co zrobiłoby
wrażenie na Vincencie. Nie musiałam na niego patrzeć, by wiedzieć, że się
zastanawia, jak my się wszyscy mieścimy w takim jednym, niewielkim
budynku. Obiektywnie nie były to najgorsze warunki, ale człowiek pochodzący
z rodziny, która od dekad pławi się w luksusach, może mieć nieco skrzywiony
obraz rzeczywistości.
W oknie na parterze, czyli w saloniku, gdzie starałam się przebywać jak
najmniej, jak zwykle o tej porze świeciło się światło. Matka przesiadywała tam
od późnego poranka do wczesnego wieczora. Pozostały czas spędzała w łóżku,
łykając leki na sen.
Dziś jednak było inaczej i gdy tylko samochód Vincenta się zatrzymał,
drzwi frontowe się otworzyły i wybiegła przez nie matka w kwiecistej
podomce, już od progu machając rękoma. Pewnie sterczała w oknie i tylko
czekała na mój powrót, szykując się na pokaz dramaturgii, ale zatrzymała się,
kiedy na podjeździe zobaczyła obce auto. Opatuliła się ciaśniej szlafrokiem,
zmarszczyła i tak wiecznie zmarszczone czoło i zmrużonymi oczami
próbowała dojrzeć kierowcę.
Westchnęłam.
– Dzięki za podwiezienie – powiedziałam, a potem dodałam trochę cierpko:
– Szefie.
Vincent wpatrywał się w moją matkę, ale gdy zaczęłam wysiadać, odwrócił
się do mnie i skinął sztywno głową.
Sądziłam, że nie istniał taki wymiar, w którym Vincent Monet lub osoba
jego pokroju mogła zaprosić mnie do samochodu, a ja w tak małej przestrzeni
nie zadusiłabym się z poczucia niepokoju. Tego wieczora życie mnie
zaskoczyło, bo dziwnym trafem to właśnie na siedzeniu obok kierowcy, którym
był właśnie on, Vincent Monet, czułam się bezpieczniej niż na własnym
podwórku.
Matka, rozpoznawszy mnie wreszcie, natychmiast przełączyła się w swój
tryb panikary. Jej ręce wystrzeliły w górę, a w rozszerzonych oczach widać
było gorączkową chęć, by przekazać mi straszliwe wieści.
– Aresztowano Brada! – zawołała.
Okrążyłam auto Vincenta, zaciskając mocniej dłoń na pasku torebki,
i podeszłam do drzwi, po drodze zmuszając się do przywołania na usta
kojącego uśmiechu.
– Wiem, nic mu nie będzie.
– Jest w więzieniu! – Matka prawie na mnie weszła, jakbym miała w ten
sposób lepiej ją usłyszeć. Poczułam od niej dobrze mi znany zapach jej
ulubionych landrynek.
– W areszcie – poprawiłam ją. – Za chwilę go wypuszczą.
– Musisz po niego jechać, teraz! – nalegała.
– Nie puszczą go na moją prośbę. Musimy poczekać.
– Nie! – jęknęła matka. Skrzywiła się i zamaszyście machnęła ręką. –
Żadnego czekania. Brad powiedział, że należy wpłacić kaucję. Chcą pieniędzy
za jego wolność, tak działa ten zdradziecki system.
Byłam pewna, że to on jest autorem tych słów, a ona tylko cytuje to, co
usłyszała podczas ich telefonicznej rozmowy.
– Nie stać nas wpłacanie na niego kaucji – powiedziałam sucho.
– Mam pieniądze odłożone na czarną godzinę.
– Aresztowanie Brada to nie jest czarna godzina.
Matka stała w wejściu do domu, a dłonie z podkurczonymi palcami trzymała
przed sobą, jakby próbowała mnie złapać, ale jednocześnie nie za bardzo
chciała mnie dotknąć. Wolałam, żeby tak pozostało. I tak za bardzo mnie
osaczała.
– To jest poważna sprawa, Anja! – Jej ton zmienił się na taki, który dobrze
znałam. Zarazem pełen wyrzutów, wzbudzający winę i urażony. – Brad jest
niewinny. Oskarżono go o coś, czego nie zrobił. Wszystko mi powiedział. –
Zmrużyła oczy i wskazała na mnie palcem. – Powiedział, że byłaś przy jego
aresztowaniu i nic nie zrobiłaś.
Rozłożyłam ręce.
– A co ja niby miałam zrobić? Położyć się na drodze przed radiowozem,
żeby go nie wywieźli? – zirytowałam się. – Kłócił się, nie chciał się uspokoić,
to przyjechali i go zabrali.
Matka nachyliła się w moją stronę.
– To Vincent Monet go wrobił.
– Vincent Monet nawet na niego nie spojrzał, dopóki Brad nie zaczął się do
niego rzucać.
Kobieta przyłożyła dłoń do piersi i wydała z siebie stłumiony okrzyk.
– Zastanów się, Anja, po czyjej stronie się opowiadasz!
– Tak, w porządku, zastanowię się, jak się przebiorę i wezmę prysznic.
Przepuść mnie.
– Jak możesz myśleć o prysznicu, kiedy Brad…
– Mogę – przerwałam jej ciut opryskliwie. – Spędziłam cały dzień w pracy.
Wiem, że nie wiesz, jak to jest, ale w takim razie musisz uwierzyć mi na słowo.
Potrzebuję wziąć prysznic…
– Kto cię tu przywiózł?
Szpara pomiędzy kobietą a drzwiami, przez którą planowałam czmychnąć
do środka, zamknęła się, gdy matka celowo się cofnęła. Wytężała wzrok,
patrząc w stronę samochodu, z którego wysiadłam. Odwróciłam się i zdziwiona
zobaczyłam, że czarny wóz wciąż tam stał.
– Brad zabrał moje kluczyki – odparłam. W ustach zrobiło mi się sucho.
Przełknęłam ślinę.
– Czyje jest to auto? Kto tam siedzi?
Nic nie potrafiła dojrzeć, miała za słaby wzrok. Powinna wybrać się do
okulisty, ale to okazuje się problemem dla kogoś, kto praktycznie nie wychodzi
z domu.
– Wejdźmy już do środka – nalegałam.
Jeśli Vincent Monet nadal znajdował się przy naszym podjeździe i widział
cały spektakl, który się tu odgrywał, to ja bardzo chciałabym go przerwać
i zniknąć z jego oczu.
Matka niestety miała inny plan. Opatuliła się podomką jeszcze szczelniej,
jakby na ramionach nie miała cienkiej, przewiewnej tkaniny, a tarczę obronną.
Zrobiła kilka niepewnych kroków w stronę samochodu, ale zatrzymała się
w połowie drogi. Miała pełno lęków, więc albo się za bardzo bała, albo
osiągnęła maksimum odległości, na jaką mogła się oddalić od domu.
– Kto tam jest? – zawołała drżącym głosem w stronę auta.
Dlaczego Vincent jeszcze nie odjechał?
– Wynoś się stąd! – krzyknęła, a potem machnęła dłonią w powietrzu. – Sio!
Dlaczego moja rodzina jest taka żenująca?
Z żalem zerknęłam na otwarte na oścież drzwi do domu, do którego nie
mogłam jeszcze wejść, bo musiałam podejść do matki i upewnić się, że
przestanie przekraczać granicę żenady pod nosem Vincenta Moneta.
– Możesz wrócić do domu? – zapytałam ją, a silenie się na uprzejmy ton
przychodziło mi coraz bardziej nieudolnie. – Proszę?
Najchętniej po prostu wzięłabym ją za fraki, ale nie zwykłam jej dotykać.
Miałam przed tym opory, zupełnie jak wcześniej ona. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio to robiłam. Pewnie i tak by ode mnie odskoczyła.
– Boże – stęknęła nagle i pobladła. – To… Monet tam siedzi…
Tak szybko, jak podeszła do auta, zaczęła się od niego oddalać.
Gdyby miała pod ręką wodę święconą, to jestem pewna, że prysnęłaby nią
na samochód.
– Coś ty zrobiła?! – zawołała do mnie. Patrzyła na mnie, jakbym
przyprowadziła diabła do świątyni.
Chciałam rozłożyć ręce i wyjaśnić jej, że Brad zabrał moje kluczyki do auta,
a najlepiej to opowiedzieć, co się wydarzyło, ale matka miała to do siebie, że
nie słuchała.
Zamiast się produkować, przybrałam neutralny wyraz twarzy i wyciszyłam
w głowie jej rzucane bez namysłu i oburzonym tonem oskarżenia. Nawet na nią
nie patrzyłam. Na szybko wytworzyłam w głowie rozwiązanie tej sytuacji.
Krok po kroku i będzie dobrze. To zawsze działa.
Krok pierwszy: pozbycie się stąd Vincenta.
Ignorując matkę, podeszłam do samochodu. Vincent wciąż siedział na
miejscu kierowcy i przyglądał się rozgrywającej się scenie, jakby moje życie
było dla niego lepsze od kina. Patrzył na mnie, gdy się do niego zbliżałam,
a lekko przyciemnioną szybę opuścił, dopiero gdy w nią zapukałam.
– Przepraszam, ale czy możesz już stąd odjechać? – zapytałam, siląc się na
kulturalny ton.
– Anja! – wrzasnęła matka gdzieś za moimi plecami, tym razem wyjątkowo
piskliwie.
Vincent rzucił jej przeciągłe spojrzenie, a ja uśmiechnęłam się gorzko.
– O to mi chodziło, gdy mówiłam, że aresztowanie Brada skomplikuje mi
życie, a nie wyświadczy mi przysługę – powiedziałam. – Ale to nieważne,
poradzę sobie, tylko twoje auto musi zniknąć spod mojego domu, bo ona się
inaczej nie uspokoi.
Patrzył na nią i patrzył, a potem znowu przeniósł wzrok na mnie.
Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jego oczy były naprawdę ładne, miały
w sobie ten rodzaj mądrości, który podziwiałam. Mądrości, której raczej nie
widziałam w spojrzeniach osób, którzy na co dzień mnie otaczali.
Długo się nie odzywał. Rozmyślał nad czymś. Już miałam skomentować, że
wiem, iż lubi ciszę, ale teraz nie jest dobry moment, by milczeć, gdy w końcu
przemówił:
– Wsiadaj.
Zawiesiłam się na chwilę, odgarnęłam krótki blond kosmyk z twarzy
i nachyliłam się bardziej, pewna, że nie dosłyszałam.
– Słucham?
– Powiedziałem, żebyś wsiadła – powtórzył śmiertelnie poważny.
– Ja… Ja nie…
Zakołysałam się lekko, mając wrażenie, że na moment ogłuchłam. Ucichły
nawet lamenty matki.
Spojrzenie Vincenta zrobiło się surowe i dobitne.
– Ruszam za minutę – oznajmił chłodno. – Decyzja należy do ciebie.
Światła jego auta rozświetliły część podjazdu i ulicy, gdy odpalił silnik.
Na tak niespodziewany zwrot wydarzeń zareagowałam przerażeniem. Serce
waliło mi w piersi, poczułam zalewającą mnie falę gorąca. W swoim życiu
zawsze unikałam problemów, zamiatałam je pod dywan, ignorowałam,
szukałam wygody, by przetrwać.
Propozycja Vincenta Moneta zdawała się szaleństwem.
Ale on nie żartował.
Nigdy nie żartował z nieznajomymi.
Odzyskałam słuch, nieco się uspokoiłam. Wciąż czułam ciarki na ciele,
serce nadal waliło mi mocno. Ale znów zaczęłam słyszeć.
I pierwsze, co doleciało do moich uszu, to biadolenie matki.
– Boże, moja biedna głowa, za jakie grzechy…
Obejrzałam się na nią. Rozcapierzonymi palcami jednej ręki trzymała się za
skroń, dramatycznie przymykając powieki. Otworzyła je akurat w idealnym
momencie, by nasze spojrzenia się spotkały.
Nastąpiła we mnie zmiana, coś, co wychwyciła w ostatnim momencie, bo
nawet zdumiona rozchyliła usta. Powoli się wyprostowałam.
Minuta mijała.
Byłam nie mniej przestraszona od matki. Ona pokręciła lekko głową, jakby
wysyłała mi niemy rozkaz. W mojej głowie błądziło tyle myśli…
Miałam teraz wrócić do domu, wziąć prysznic z płaczącą pod drzwiami
łazienki matką. Jej naciski zmusiłyby mnie do wycieczki do aresztu, w którym
siedział Brad, tam znosiłabym jego pokrzykiwania, wróciłabym do domu
późno w nocy, jeśli nie nad ranem, a zaraz musiałabym iść do pracy… Cóż za
fatalny dzień się szykował.
Albo mogłam zrobić coś innego.
Samochód za mną ruszył.
Drgnęłam.
Powoli odjeżdżał, wytaczał się z chodnika. Gdzieś w oddali, idealnie
zsynchronizowane, ruszyło auto ochroniarza. Vincent nie rzucał słów na wiatr,
nie dawał drugich szans.
Matka znieruchomiała i wybałuszyła oczy.
Tak, dobrze widziała – w moich pojawiła się determinacja.
– Czekaj! – zawołałam.
Vincent Monet zatrzymał się jeszcze na trzy sekundy – wiedziałam, że
więcej czasu już od niego nie dostanę. Tyle jednak mi wystarczyło, by podbiec
do drzwi od strony pasażera i z powrotem wślizgnąć się na siedzenie.
I odjechaliśmy.
40
IDŹ DO DOMU
PEREŁKI
BRATERSKI OBOWIĄZEK
CIEKAWOSTKA
Droga była ciemna, ale pusta, więc sunęło mi się po niej przyjemnie. Im
bliżej miejsca spotkania się znajdowałam, tym bardziej się stresowałam.
Bardziej wytężałam wzrok, mocniej zaciskałam palce na kierownicy,
sztywniejszymi stopami wciskałam pedały.
Kiedy już dojeżdżałam, z walącym sercem wyciągałam szyję.
Przestraszyłam się, że Adriena nie ma. Miał dłuższą drogę do pokonania ze
swojego domu, więc tak naprawdę nie oznaczałoby to jeszcze nic złego, ale
z uwagi na wysiłek, jaki włożyłam w to, żeby tu przyjechać, oczekiwałam, że
Santan zjawi się pierwszy, jak na dżentelmena przystało.
Dopiero kiedy parkowałam, dostrzegłam, że się pomyliłam. Już tu był. To
tylko w ciemności trudno było go dostrzec, bo auto miał czarne i wyłączył
światła. Nie wyszedł z samochodu, dopóki i ja nie zgasiłam silnika.
Zaparkowałam tuż za jego sportową furą i czekałam, aż zrobi pierwszy krok.
Teraz już nie panował tu kompletny mrok, bo nieco światła dolatywało
z samochodów moich ochroniarzy, którzy zatrzymali się w rządku za nami. Na
inne manewry nie było tu miejsca, bo to dość ciasne pobocze przylegające do
gęstej ściany drzew.
Charakterystyczny głaz, o którym wspomniałam, sięgał mi pasa. Dawno
temu jeździłam tędy do szkoły, nierzadko też do galerii handlowej, i wtedy go
mijałam. I pomyśleć, że to ze względu na ten niepozorny głaz wybrałam to
miejsce.
Wreszcie drzwi auta Adriena się otworzyły i mężczyzna z niego wysiadł.
Wyprostował się, zatrzasnął drzwi i ruszył w moją stronę.
Uwaga: miał na sobie bluzę.
Adrien nosił garnitur niemal tak często jak Vincent, więc jego widok
w czarnym, raczej dopasowanym dresie to była dla mnie nowość. Zlewał się
w nim z ciemnym otoczeniem, podobnie jak i ja w moim czarnym komplecie –
pod tym względem się do siebie dobraliśmy.
Patrzyłam na jego oświetloną twarz, głównie w oczy, które niemal łakomie
wbijał we mnie. Kiedy znalazł się przy drzwiach od strony kierowcy mojego
porsche, wyciągnął powoli dłoń i nacisnął na klamkę. Podał mi drugą rękę, a ja,
odczekawszy chwilę, równie niespiesznym ruchem oparłam się na niej
i wysiadłam z auta.
Dotyk dłoni Adriena jak zwykle budził we mnie milion emocji naraz.
Ekscytację, strach, podniecenie, niepokój, zaintrygowanie.
Z żalem zabrałam rękę, gdy już stanęłam stabilnie naprzeciwko niego.
– Dobry wieczór, Hailie Monet – przywitał się, wpatrzony we mnie.
– Cześć.
– Pokaźna obstawa – skomentował.
Odwróciłam się w stronę aut swoich ochroniarzy, których światła ciągle nas
raziły, i wykonałam w ich kierunku gest dłonią, taki, który sobie wymyśliłam
na poczekaniu, a który miał oznaczać, by zgasili te halogeny. O dziwo,
odczytali go bezbłędnie, bo już zaraz mnie i Adriena skąpała ciemność.
Nagle mężczyzna przede mną stał się jeszcze mroczniejszy.
– Twoja chowa się w lesie? – zapytałam, zerkając na podejrzanie
nieruchomą ścianę lasu.
Adrien nie odpowiedział, ale uśmiechnął się lekko.
– Jestem pod wrażeniem, że udało ci się wymknąć z domu o tej porze.
– Nie bądź – mruknęłam. – Vincent mnie nakrył.
Uniósł brwi, poważniejąc.
– Powiedziałaś mu prawdę?
– Mhm.
– I nie miał nic przeciwko?
– Och, miał, i to dużo – prychnęłam. – Jestem obwieszona nadajnikami,
więc lepiej mnie nie porywaj.
– Akurat dziś nie snułem takich planów – odparł uprzejmie i się zamyślił. –
Nie powiem, to zaskakujące, że Vincent puścił cię na spotkanie ze mną.
– Od kiedy go znam, Vincent jest zaskakujący.
Adrien jeszcze przez chwilę błądził gdzieś myślami, przetrawiając nową
rewelację, aż wreszcie się ocknął. Chyba uświadomił sobie, że szkoda
marnować na razie czas na analizy, które można wykonać później,
w samotności. Z powrotem więc poświęcił mi uwagę i rozejrzał się.
– Ciekawe miejsce wybrałaś na schadzkę.
– Ten głaz to jedyna charakterystyczna rzecz w promieniu wielu kilometrów
od Rezydencji Monetów – odparłam, wskazując na niego dłonią.
– Uroczy.
– Może usiądziemy? – zaproponowałam, podchodząc w pobliże kamienia
i wskazując na ściółkę.
– Na ziemi? – zdziwił się Adrien.
– Och, no tak, żebyś się tylko nie ubrudził – zadrwiłam.
Nie mogłam się powstrzymać.
Zaskoczyłam Adriena swoją śmiałością, ale się nie oburzył, tylko poszedł za
mną i posłusznie usiadł obok mnie, tak że oboje opieraliśmy się plecami
o kamień. Za nami znajdował się las – przed nami również: droga i las.
Powietrze było rześkie i pachniało roślinami i glebą. Dla mnie to taka
kwintesencja Pensylwanii, mojego domu. W Hiszpanii nie dało się znaleźć
takich miejsc. W Nowym Jorku tym bardziej. To znaczy, w Hiszpanii były
oczywiście lasy i przecinające je drogi, ale miały one zupełnie, zupełnie inny
klimat.
Znajdowałam się bardzo blisko Adriena, choć nie stykaliśmy się ze sobą.
Jego ciało dziwnie mnie przyciągało. Pamiętałam ciepło jego objęć z zeszłego
wieczora i pragnęłam znów się nim otulić. Powstrzymywałam się, bo to była
dla mnie nowa sytuacja.
– Oddałem perły do jubilera – oznajmił. – Zwrócę ci je jak najszybciej.
– Już? – zdziwiłam się. – Kiedy zdążyłeś to zrobić?
– Mój jubiler bardzo sobie ceni naszą współpracę, toteż przyjmuje ode mnie
zgłoszenia o każdej porze dnia i nocy.
– Mogłeś dać mu się wyspać.
– Zapewniam cię, Hailie Monet, że ten człowiek nie ma nic przeciwko, gdy
budzę go w środku nocy, ponieważ wie, że sowicie wynagrodzę mu jego
fatygę.
– Przepraszam za te perły – powiedziałam zasmucona. Moja dłoń
powędrowała do nagiej teraz szyi.
– Czy poinformowałaś Vincenta o incydencie z Rodrikiem? – zapytał
Adrien, spoglądając na mnie uważnie.
– Tak. Chyba się wkurzył.
– Oczywiście, że się wkurzył – mruknął Adrien, teraz spoglądając w dal.
– Ta wasza Organizacja to jeden wielki bałagan – powiedziałam. – Nie
wiadomo, komu ufać, a komu nie…
– Najlepiej nie ufać nikomu – stwierdził, znacząco spoglądając mi w oczy,
ale potem dodał: – Choć przyjemnie się czasem z kimś zjednoczyć.
– Jasne, fajnie to brzmi – przyznałam. – Trzeba tylko wierzyć, że druga
osoba nie powie ci nagle ni z tego, ni z owego: „nic”.
Adrien westchnął.
– Wiem, że zrobiłem ci wtedy krzywdę.
– Byłam dopiero na etapie przekonywania się do ciebie, więc twoja nagła
zmiana wszystko zaprzepaściła.
– Jedną z poważnych przyczyn, dla których podałem w wątpliwość naszą
znajomość, były prognozy mojego taty – wyznał, ostrożnie na mnie zerkając. –
Uważał, że nasza relacja zaniepokoi niektórych członków Organizacji. I teraz,
patrząc na zachowanie Rodrica, myślę, że mógł mieć rację.
– Znałam stosunek twojego taty do naszych spotkań – odpowiedziałam. –
Dzwonił do mnie i mi go przedstawił.
Adrien zmarszczył brwi i wlepił we mnie bystre spojrzenie.
– Dzwonił do ciebie? Kiedy?
Spuściłam głowę i położyłam dłoń na chłodnej ziemi.
– Dzień przed swoją śmiercią – wyszeptałam, nagle zawstydzona, że mówię
mu o tym dopiero teraz. Bałam się, że się na mnie zdenerwuje, dlatego
dodałam: – Tego dnia, gdy wróciliśmy z Francji. Chciałam ci powiedzieć,
ale…
– Przestałem się odzywać – dokończył za mnie sztywno.
– Może mogłam napisać to w wiadomości albo…
– Co powiedział?
– Był bardzo miły – powiedziałam szybko, licząc, że to osłodzi trochę tę
gorzką informację. – Wyraził swój niepokój w sprawie naszych spotkań i to
tyle. Zachował się w porządku.
Adrien przejechał dłońmi po twarzy.
– Nie powinien był do ciebie dzwonić.
– Wybrał wyjątkowo niefortunny moment, bo gdy następnego dnia
dowiedziałam się, że umarł, poczułam się okropnie.
– Tak – przyznał, kiwając głową. – Widzisz, Hailie Monet, mój świat się
rozpadł. Ojciec, który służył mi zawsze radą, odszedł i świadomość, że więcej
żadną się ze mną nie podzieli, była nieznośna. Dlatego kurczowo chwyciłem
się tych, które mi po sobie pozostawił.
– Dlatego zacząłeś mnie ignorować – dodałam cicho.
– Zdaję sobie sprawę, że brzmi to kiepsko w porównaniu do obietnic, które
ci złożyłem.
– Wiem, jak śmierć bliskich może zmienić postrzeganie wielu spraw.
– Sęk w tym, że mojego postrzegania nie zmieniła – powiedział cicho. –
Starałem się spełnić wolę taty, ale im dłużej się męczę, tym trudniej mi
uwierzyć, że ignorowanie uczucia, które do ciebie żywię, jest właściwą
ścieżką.
– Adrien – jęknęłam z niepokojem. – Ja bym chciała ci wierzyć, ale boję się,
że znowu zmienisz zdanie. Nie chcę cierpieć. Ostatnie tygodnie były straszne.
– Wiem, Hailie, przepraszam, że naraziłem cię na taki ból – szepnął
i subtelnym ruchem uniósł rękę. – Mogę?
Oblizałam wargi, zerkając w stronę, gdzie stały auta moich ochroniarzy.
Było chłodno, cicho, ciemno. Tak bardzo chciałam bliskości Adriena i tak
bardzo nienawidziłam, że dotychczas musiałam się przed nią tak zażarcie
wzbraniać. Miałam tego dosyć, więc westchnęłam i pokiwałam głową.
– Możesz – mruknęłam, pamiętając, że Adrien potrzebuje werbalnej zgody.
A potem wydarzyło się coś pięknego, bo on objął mnie tą ręką i przyciągnął
delikatnie do siebie.
Sztywno i niezręcznie było tylko przez chwilę. Z początku się spięłam,
wpatrzyłam się gdzieś w punkt przed sobą i zadałam sobie w głowie kilka
pytań takich jak: „Co zrobić?” i „Jak się zachować?”.
Ale szybko zaczęłam się odprężać. Pełna tajemniczej grozy aura Adriena
wcale mnie nie osaczyła. Potwierdziło się, że chłód mężczyzny odczuwalny był
tylko na dystans. Paradoksalnie, im bliżej Adriena się znajdowałam, tym
większe ciepło od niego biło.
Kontrolowane, oczywiście, ale pozwoliło mi stopniowo się wyluzować.
Na tyle, na ile to było możliwe, będąc otoczoną jego ramieniem.
Czułam, jakby to, co się działo, było właściwą i najnormalniejszą rzeczą pod
słońcem. A raczej pod gwiazdami, bo to one świeciły jasno nad naszymi
głowami. Za to kochałam Pensylwanię ponad Nowy Jork. Tam nigdy nie było
szans na ujrzenie tak pięknego, romantycznego nieba.
Moja głowa sama w pewnym momencie opadła na jego twarde ramię.
Wpatrywałam się w jego twarz, zastanawiając się, gdzie jest granica i kiedy ją
przekroczę. Tymczasem, nie wiedząc jak i kiedy, zdołałam perfekcyjnie
wpasować się w jego objęcia.
Od razu polubiłam dotyk jego ręki, to, jak obejmowała moje plecy, dając mi
wsparcie i podpierając mnie nie tylko w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale
również tak duchowo. Podobnie czułam się wieczorem, gdy po zerwaniu z szyi
perełek Adrien mnie nie odrzucił. Tylko teraz było jeszcze intensywniej, bo
oboje już wiedzieliśmy, że ta bliskość ma coś w sobie.
Od tego momentu miałam wyczekiwać jej z zapartym tchem. Jak
zaserwowania ulubionego dana w restauracji lub spotkania z rodziną po długim
czasie rozłąki.
Niełatwo było jednak mi zapomnieć o komplikacjach. Przebywanie tak
blisko Adriena budziło we mnie niesłabnące wrażenie, że coś jest nie
w porządku. Tak jak to bywa, gdy robi się coś niewłaściwego. Jeszcze mnie nie
atakowały, ale z pewnością wyjątkowo nachalnie kłębiły się wokół mnie
wątpliwości.
– Vincent mnie przed tobą ostrzegał – wyznałam cicho.
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – odparł równie spokojnym
głosem.
Na powrót trochę zesztywniałam. Przytulać się do niego to jedno, ale robić
to, słysząc jego głos przy uchu, to jeszcze inna bajka.
– Mówił, że jesteś starszy i bardziej doświadczony, więc wiesz, jak mnie…
urobić?
Chyba się zarumieniłam, więc świetnie się składało, że było ciemno.
Nie widziałam jego twarzy, ale byłam pewna, że uniósł brew.
– To jego słowa?
– Nie – przyznałam. – Ale… czy to prawda?
– Co takiego?
– No, że mnie urabiasz.
Poczułam, jak jego klatka piersiowa wibruje, gdy się krótko i cicho zaśmiał.
– Nie urabiam cię – odpowiedział ze wciąż pobrzmiewającym w głosie
rozbawieniem. – Potrafię oczarować kobietę, jeśli o to pytasz, ale nigdy nie
wykrzesałbym z siebie na to tyle energii, ile kosztuje mnie walka o ciebie,
gdybym nie czuł do ciebie czegoś więcej, Hailie Monet. I gdybym nie wiedział,
że moje uczucia są przez ciebie odwzajemniane.
– A wiesz to? – zdziwiłam się.
– Czuję to.
– Rany… – westchnęłam, a dalsza część po prostu mi się wymsknęła: –
Zakładam, że mówisz szczerze, ale jeśli nie i właśnie mnie urabiasz, to,
o Lordzie, nie przestawaj.
Jeśli to, co mówiłam, było żenujące, to trudno.
On, słysząc to, tylko się zaśmiał cicho.
– Trzymać cię w ramionach, Hailie Monet, to od jakiegoś czasu było moje
pragnienie.
Przycisnęłam policzek do jego bluzy mocniej, jednocześnie zaciskając na
niej palce dłoni. Tak jakbym chciała dodatkowo się upewnić, że nic mnie od
niego nie oderwie.
– Czuję, jakbym igrała z ogniem, a jednocześnie robiła wszystko, jak należy
– wymruczałam. – Pierwszy raz mam takie dziwne odczucia.
Adrien przykrył moją dłoń na swojej klatce piersiowej swoją własną, dużo
od mojej większą. Przycisnął ją do siebie tak, że poczułam bicie jego serca,
i było to tak niesamowicie kojące uczucie, że błagałam w myślach
wszechświat, by ta chwila się nie kończyła.
Bo wiedziałam, że jeśli się skończy, to wrócę do prawdziwego świata,
w którym będę się zamartwiać szczerością Adriena, tym, jakie nastawienie
wobec nas ma Organizacja, reakcją moich braci i wszystkim, wszystkim
innym.
A ten moment, ten moment był nasz.
Na poboczu jednej z pensylwańskich dróg, otoczeni lasem, z którego
w każdej chwili mógł wyjrzeć jakiś dziki zwierz (na przykład niedźwiedź),
obserwowani przez stado naszych ochroniarzy, siedząc na ziemi, od której bił
chłód, opierając się o głaz, który znałam, a który nie sądziłam, że kiedykolwiek
przyjdzie mi dotknąć, mając nad głowami czarne niebo rozświetlone miliardem
gwiazd…
Oryginalność i ponadczasowość tej chwili przytłaczała mnie tak, że tylko
bliskość Adriena trzymała mnie przy zdrowych zmysłach.
Spojrzałam dla odmiany w dół, na tę dłoń Adriena, która ogrzewała teraz
moją własną. To była ta dłoń, której jeden z palców przyozdobiony był
sygnetem, i uświadomiłam sobie, że oto przed moim nosem znajduje się
niepowtarzalna okazja do przestudiowania tego tajemniczego pierścienia.
– Vincent ma trochę inny – mruknęłam.
Adrien podążył za moim spojrzeniem w dół.
– Każdy jest trochę inny – potwierdził.
– Po co je nosicie?
Wzruszył ramionami.
– Znak rozpoznawczy. Ponieważ dawno temu tak to wymyślono. Ponieważ
to symbol. Ponieważ wzbudza grozę i respekt.
W rzeczy samej ciemny, potężny pierścień ze skomplikowanym,
nierozpoznawalnym dla mnie wzorem, wzbudzał we mnie grozę i respekt.
Oderwałam drugą dłoń od ziemi i z zafascynowaniem musnęłam metal
opuszkiem palca.
– Dlaczego Rodric Retter nosi swój na szyi?
– Nie mam pojęcia. Może ma za grube paluchy.
Parsknęłam śmiechem.
– Pytam poważnie!
– Niektórzy członkowie Organizacji mają to do siebie, że bardzo zabiegają,
by niektóre rzeczy robić inaczej niż reszta z nas. Rodric walczy z wieloma
kompleksami, co też może wyjaśniać tę jego głupią zaczepkę na bankiecie. –
Oczy Adriena pociemniały.
– Powinnam się nim martwić? – zapytałam już z rosnącym niepokojem
w głosie.
– Nie – odpowiedział szybko i stanowczo.
Zamilkłam, niepocieszona, że znowu dowiedziałam się o kimś, kto bez
mojej winy za mną nie przepada. Po prostu świetnie, może powinnam zacząć
kolekcjonować takie osoby?
Pogrążona w rozmyślaniach, wodziłam palcami po sygnecie Adriena.
Dobrze mi się z nim rozmawiało, ale milczało też genialnie. Nie czułam presji,
by paplać bez sensu, byle tylko zagłuszyć ciszę.
W pewnym momencie niechcący podważyłam sygnet, który uniósł się
delikatnie. Zerknęłam na Adriena, by sprawdzić jego reakcję, ale on w spokoju
obserwował taniec moich palców, więc zachęcona poszłam o krok dalej
i posunęłam sygnet jeszcze wyżej. Na początku nie szło łatwo, ale nie
siłowałam się z nim, tylko dyskretnie nim bawiłam i w końcu samo tak wyszło,
że poluzował się na tyle, bym z łatwością mogła zsunąć go z jego palca.
Gdy już trzymałam pierścień w dłoni, porzuciłam zainteresowanie palcami
Adriena i skupiłam się na nowej, intrygującej biżuterii, która niespodziewanie
znalazła się w moim posiadaniu. Oderwałam nawet od bluzy Santana drugą
dłoń, strzepując przy okazji jego rękę, i poprawiłam się lekko, by usiąść
wygodniej. Z fascynacją obracałam pierścień na wszystkie strony, oglądając
każdy szczegół. Na obręczy w środku widniało nazwisko Adriena, z zewnątrz
zawierał też o wiele więcej wygrawerowanych detali, niż widać było na
pierwszy rzut oka.
Moje oględziny trwały tak długo, że Adrien wreszcie odchrząknął cicho.
Uniosłam na niego wzrok.
Patrzył na swoją nagą teraz dłoń i mruknął:
– Prawie nigdy go nie zdejmuję.
– Powinieneś go czyścić raz na jakiś czas – wytknęłam mu.
Rzucił mi spojrzenie z ukosa.
– Oczywiście, że go czyszczę, mądralo.
Z uśmiechem przygryzłam wargę i wsunęłam sobie słynny sygnet na palec
wskazujący. Wszedł z łatwością, bo miałam dużo smuklejsze palce, i spoczął
bardzo luźno, tak że musiałam trzymać dłoń nieruchomo, by się nie zsunął.
Okręcałam go leciutko, bawiąc się nim i sprawdzając, jak się u mnie
prezentuje.
– W Organizacji mówi się, że jeśli ktoś odbierze członkowi jego sygnet
i śmie włożyć go na swój palec, wówczas należy mu ten palec odciąć –
powiedział Adrien.
Znieruchomiałam, po czym uniosłam na niego przerażone spojrzenie.
– Nie utnę twojego. – Wywrócił oczami. – Powiedziałem ci to w ramach
ciekawostki.
Marszcząc brwi, zgorszona tą „ciekawostką”, zsunęłam sygnet z palca
wskazującego, po czym włożyłam go sobie na środkowy i uniosłam
w brzydkim geście prosto na zaskoczonego Adriena.
– Wulgarnie i bardzo nieelegancko – ocenił i cmoknął językiem trzy razy
z dezaprobatą.
Zbliżył twarz do mojej dłoni i kiedy zaczęłam podejrzewać, że zamiast uciąć
mi palec, on go po prostu odgryzie, Adrien przytknął do niego swoje usta
i złożył na nim delikatny, acz wyjątkowo namiętny pocałunek.
Zabrałam rękę jak oparzona, zaskoczona dotykiem jego wilgotnych warg na
swojej skórze. Zrobiłam to tak gwałtownie, że pierścień zleciał gdzieś na
ziemię, pomiędzy nas.
– Och! – zawołałam ze zgrozą, że właśnie gubię bezcenny dla niego sygnet.
Z przejęciem zaczęłam się za nim rozglądać, i kątem oka zobaczyłam, jak
Adrien, wciąż pełen tej samej dezaprobaty, przymyka powieki.
– Jest, nic się nie stało – oznajmiłam.
Pierścień upadł na ziemię i leciutko się nią przybrudził, więc dmuchnęłam
na niego. Starałam się być dyskretna, ale Adrien już otworzył oczy i patrzył na
mnie z rozbawieniem pomieszanym z politowaniem.
– Proszę. – Podałam mu jego własność, a on odebrał ją i wcisnął na miejsce.
Obserwując, jak to robi, wypaliłam: – Organizacja mogłaby skupić się na
ważniejszych rzeczach niż biżuteria.
Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– Na przykład?
Momentalnie się ożywiłam.
– Na przykład na działalności charytatywnej. Moglibyście razem robić
tysiąc razy więcej, niż robię ja w fundacji. Ze swoimi możliwościami
moglibyście robić kampanie w internecie, programy rozwojowe dla dzieci,
młodzieży, dorosłych… dla wszystkich!
– I jak miałyby wyglądać takie kampanie?
– Macie dużo władzy w mediach społecznościowych, prawda? Ludzie
zobaczą wszystko, co zechcecie im pokazać, prawda?
– Vincent ci to powiedział?
– Bez szczegółów – odparłam szybko. – Tylko tłumaczył, jak działa
Organizacja.
– Członków Organizacji jest sporo. Przedstawienie wszystkim trafnego
pomysłu i planu działania w taki sposób, żeby wydał im się atrakcyjny,
graniczy z cudem.
– Ale nie jest niemożliwe?
– Oczywiście, że nie.
Oparłam się o Adriena jeszcze wygodniej, a wtedy on objął mnie jeszcze
mocniej. Szosą przemknęło jakieś auto. To było dopiero drugie od momentu,
jak tu usiedliśmy. W ogóle nie było tu ruchu. Ciekawe, czy tamci kierowcy
zastanawiali się, co my tu wyprawiamy.
– Jeśli będziesz miała jakąś ciekawą i dopracowaną propozycję, możesz
pomyśleć w przyszłości, żeby wystąpić z nią do Organizacji.
– Mogłabym to zrobić?
– Przez Vincenta lub… przeze mnie. – Adrien wzruszył ramionami. – Jeśli
miałabyś dobry plan, myślę, że masz już dwie osoby, które wsparłyby cię na
forum Organizacji. A to dużo.
– Naprawdę też byś mnie wsparł? – Wpatrzyłam się w niego przymilnie.
Adrien odwzajemnił moje spojrzenie, a potem złapał mnie delikatnie za dłoń
i ucałował ją delikatnie i z czcią.
– Zawsze, Hailie Monet.
Na początku zaświeciły mi się oczy i trochę się rozmarzyłam, ale zaraz
wyrwałam mu się gwałtownie.
– Dziękuję, Adrienie – powiedziałam nieco chłodniej. – Jednak już
słyszałam od ciebie kilka podobnych obietnic. Potrzebuję czasu, by znowu
w nie uwierzyć.
Adrien z powagą skinął głową.
– Oczywiście.
– I powinnam się już zbierać – dodałam.
Z bólem serca zarządzałam tę nagłą dyscyplinę. Dobrze mi się tak z nim
siedziało. Nie chciałam jeszcze wracać. Pamiętałam jednak, że jest środek
nocy, że są ze mną dwaj ochroniarze Vincenta, że sam Vincent jest świadomy
tego spotkania i zapewne będzie doskonale wiedział, ile ono trwało, no
i naprawdę czułam, że jeśli zaraz nie przerwę tej naszej bliskości, to stanie się
między nami coś, na co nie byłam gotowa.
Adrien mnie nie zatrzymywał. Kiedy tylko zaczęłam się podnosić, on od
razu wstał pierwszy, żeby podać mi rękę. Może to już był pierwszy dowód na
to wspomniane wsparcie. Pozwoliłam sobie pomóc i otrzepałam się z ziemi;
Adrien zrobił to samo. Rzuciłam też ostatnie spojrzenie głazowi, który
niespodziewanie stał się ważny w moim życiu, i stanęłam tak bez sensu. Nie
chciałam jeszcze odchodzić, nie chciałam też inicjować niczego innego.
Naciągnęłam rękawy bluzy na dłonie, które zacisnęłam w pięści.
– No to… – zaczęłam głupio, na szczęście Adrien był odważnym
mężczyzną, który nie bał się zrobić pierwszego kroku. Dobrze się składało,
naprawdę, bo z moimi ułomnościami w przeżywaniu relacji prędzej byśmy się
na tym poboczu zestarzeli, niż jakoś ładnie pożegnali.
Adrien wyciągnął dłoń na wysokość mojej talii, tym razem zdecydowanie
nie po to, bym ją uścisnęła. Nie wiedząc dokładnie, co ma na myśli, skinęłam
lekko głową i minimalnie się do niego zbliżyłam, na zachętę, choć tak
naprawdę sądzę, że to on przyciągnął mnie do siebie swoim magnetyzującym
spojrzeniem i ja nie miałam nic do gadania.
Gdy wyraziłam zgodę, prawa dłoń Adriena powędrowała do mojej talii.
Bluzę miałam rozpiętą, więc wślizgnęła się sprytnie pod materiał i spoczęła na
moim boku okrytym przez krótki top. Dotyk jego chłodnej skóry na moim
rozgrzanym ciele natychmiast przyprawił mnie o ciarki. Drgnęłam
i w pierwszej chwili miałam ochotę wywinąć się i uciec od tego dziwnego
uczucia, ale poczułam, jak jego palce zamknęły się na moim boku, jak tam się
wpasowały i jak, w ogólnym rozrachunku, zrobiło mi się przyjemnie.
Kiedy zobaczył, że mu na to pozwoliłam, śmielej przyciągnął mnie do
siebie. Jego lewa dłoń zaczęła wędrować po drugiej stronie, ale zatrzymała się,
gdy w pasie na coś się natknęła, coś, o czym zdążyłam zapomnieć.
Adrien zdumiony uniósł brwi.
– Przyszłaś tu uzbrojona? – zapytał szeptem.
– Eee… – zawahałam się i zrobiłam głupią minę. – A ty nie?
– Och, Hailie Monet – zaśmiał się, ale szybko zignorował pistolet i umieścił
na mojej talii swoją drugą dłoń. Znowu gdy poczułam jej chłód na swoim
ciepłym ciele, wywołało to u mnie miłą ekscytację.
Ja nie miałam odwagi włożyć mu rąk pod bluzę. W moim odczuciu to
byłoby dziwne i niewłaściwe, nie czułam się z nim aż tak swobodnie – choć
bezsprzecznie robiliśmy spore postępy. Zamiast tego objęłam go tak, jak
wieczorem na bankiecie. Teraz ten uścisk zdawał się inny. Jego ciało pod
ubraniami było tak samo twarde i umięśnione, ale on miał na sobie luźniejsze
ciuchy, nad nami wisiały gwiazdy, wkoło było ciemno. Było w tym wszystkim
coś magicznego.
Czułam potrzebę potrwać tak z nim w uścisku, przekonać się, że ten
mężczyzna naprawdę potrafi mi go cierpliwie dać, bezinteresownie, nie żądając
nic w zamian. Jego dłoniom podobało się chyba na mojej skórze, ale grzecznie
nie wędrowały nigdzie dalej i pozostały na mojej talii. Zaczęły mnie delikatnie
głaskać, ale nie miałam nic przeciwko temu. Gdy znowu ułożyłam głowę na
jego piersi, przez chwilę gotowa byłam nawet przysnąć na stojąco. Sprzyjały
temu cisza i późna nocna pora.
Minęło nas kolejne, trzecie już auto i to był dla mnie sygnał, by się wreszcie
oderwać od Adriena. Powoli wysunęłam się z jego ramion. Nie zatrzymywał
mnie, choć jego dłonie puściły mnie z drobnym ociąganiem.
– Dzięki za spotkanie – powiedziałam cicho. – Miłe było.
– Dziękuję, Hailie Monet – odparł, wpatrując się we mnie z mocą.
Uśmiechnęłam się lekko i odwróciłam. Wsiadłam do swojego porsche,
rzucając wcześniej znaczące spojrzenie ochroniarzom. Nie widziałam ich, ale
oni mnie na pewno. Gdy odpaliłam silnik i nasze pobocze znowu rozświetliły
światła aut, Adrien nadal stał w miejscu, w którym go zostawiłam. Patrzył za
mną z tajemniczą miną, kiedy wykręciłam i odjechałam, konwojowana przez
dwa inne samochody.
Sunęłam przez drogę lekko i w skowronkach i odniosłam wrażenie, że do
domu dojechałam w zaledwie kilka sekund. Byłam pogrążona
w rozmyślaniach, których nie potrafiłam teraz nawet przywołać. Niczym
upojona alkoholem, a jednak trzeźwa, no bo przecież siedziałam za kółkiem.
Rezydencja Monetów przywitała mnie skąpana w czerni i trochę jakby
naburmuszona. Zachciało mi się śmiać, bo nastrojem przypominała mi
Tony’ego. Nie wiem, gdzie wędrowały moje myśli, najwyraźniej po
najdziwniejszych miejscach, ale czy to ważne?
Ważne było to, że tym razem zasnęłam od razu. W sypialni, przed lustrem,
zanim przebrałam się w piżamę, zdjęłam bluzę i przytknęłam palce do miejsc
na swojej talii, na których jeszcze niedawno spoczywały dłonie Adriena.
Z jakiegoś powodu mi ich tam brakowało.
I choć drogę z garażu do swojego pokoju pokonałam, skradając się cicho jak
mysz, by nikogo nie obudzić, to później Vincent i tak wyznał mi, że tamtej
nocy nie zmrużył oka.
45
SALA KINOWA
Szłam u jego boku, szukając w tym domu jakichś ciekawych detali. Nie
rzuciło mi się w oczy jednak nic nad wyraz niepokojącego czy dziwacznego.
Przekonałam się już, że rodzinny dom Santanów jest, mimo niezaprzeczalnie
bijącej z jego ścian zamożności, dość zwyczajny. Dziwnie się czułam ze
świadomością, że to tutaj Adrien dorastał. A wraz z nim Grace.
Rany, zupełnie o niej zapomniałam. Ciekawe, czy jest tutaj jej pokój.
Ciekawe, czy kiedyś spadła z tych schodów.
– Tutaj – szepnął Adrien. Wróciliśmy do głównego holu, gdzie znajdowały
się frontowe drzwi. Niedaleko schodów były kolejne, zwykłe, ale dosyć
masywne – te Adrien właśnie otworzył. Za nimi ciągnęły się w dół eleganckie,
wyłożone niezwykle miękką wykładziną stopnie. Oświetlały je drobne,
pojedyncze światełka przy podłodze, które już od pierwszego momentu
przywodziły mi na myśl skojarzenie z kinem.
– O, świetnie, kino jest w piwnicy – mruknęłam, tracąc entuzjazm.
Danilo też nie podobał się ten fakt. Chyba dawno nie zafundowałam mu tak
stresującego dnia. Zwykle się przy mnie nudził.
Sala kinowa naprawdę robiła wrażenie. Panował tu półmrok jak
w prawdziwym kinie, a sam ekran był ogromny. Może nie tak wielki jak
normalnie, ale na pewno wystarczająco duży, by wyświetlany na nim obraz był
genialny. Głośniki wbudowano w ściany, a dwie potężne kanapy znajdowały
się jedna za drugą na różnych wysokościach. Obie przypominały raczej łoża,
takie były długie i szerokie. Już jedna by wystarczyła, żeby zmieścić mnie
i moje rodzeństwo, a może nawet partnerki moich braci i dzieci Vincenta.
– Ale ekstra – podekscytowałam się. – Nie wierzę, że moi bracia nigdy
o czymś takim nie pomyśleli.
Podeszłam do białego ekranu, by przejechać po nim palcami. Na jego tle
czułam się naprawdę mała.
– Jest zbędna – mruknął Adrien.
– Tylko mi nie mów, że nie przychodziłeś tu oglądać filmów. – Odwróciłam
się do niego z wyzywająco uniesioną brwią.
– Och, obejrzałem tu wiele filmów – przyznał niechętnie.
Opuściłam dłoń i odwróciłam się do Adriena, który na powrót zesztywniał
i nawet o krok nie ruszył się od podnóża schodów.
– Coś jest nie tak z tym miejscem? – zapytałam.
Założył ręce na piersi i oparł się o ciemną ścianę, z którą zlewały się jego
spodnie, zaś kontrastowała koszula.
– Nie przepadam za nim.
– Dlaczego? – Zmarszczyłam brwi i cofnęłam się do niego. Moja dziecinna
radość ostygła i zrobiła miejsce ostrożności.
– Mam z nim kilka… nieprzyjemnych wspomnień.
Patrzył na mnie uważnie, jakby analizował, czy warto mi mówić, o co
chodzi, albo może czy jestem gotowa. Odwzajemniłam jego spojrzenie
z powagą, żeby udowodnić, że tak. Zrobiliśmy już dziś tak ogromny postęp, że
byłam otwarta i chłonna na nowe rewelacje, nawet te trudne i wymagające
delikatnych reakcji.
– Nie chciałbym zabijać twojej uroczej ekscytacji – powiedział.
Nagle w sali kinowej powiało chłodem.
– Właśnie to zrobiłeś – wyszeptałam. – Jestem tu dziś dla ciebie, możesz mi
powiedzieć.
Adrien wypuścił powietrze z ust.
– To pomieszczenie było dla mnie więzieniem przez długie dwa tygodnie,
kiedy byłem ośmioletnim chłopcem – wyznał, rozglądając się z obrzydzeniem
po ekskluzywnie wyglądających ścianach.
Rozchyliłam buzię.
– Czekaj, ktoś cię tu zamknął na dwa tygodnie?
– Matka – wycedził przez zaciśnięte zęby, a po chwili ciężkiej ciszy,
dopowiedział: – Zamknęła się tu ze mną i moimi siostrami.
– Ale… dlaczego?
Adrien podrapał się w tył głowy, a potem odetchnął po raz kolejny
i zapatrzył się na mnie znowu tym pełnym wahania wzrokiem.
– Wydarzyło się coś, co nią wstrząsnęło.
Zwracał się znacząco w moją stronę, tak że poczułam presję, by się
domyślić, o co chodziło.
– Powinnam wiedzieć co? – zapytałam wreszcie i w momencie, gdy to
pytanie padło z moich ust, moja twarz stężała. – O Boże.
Adrien skinął głową.
– Morderstwo Lindsay Monet było głośną sprawą.
Przycisnęłam dłoń do ust, ale szybko ją opuściłam. Chciałam poznać
wytłumaczenie, głębię tej historii. O śmierci mamy moich braci nie
rozmawiałam często – poza pojedynczymi momentami szczerości Vincenta
i taty nikt nie chciał za bardzo poruszać ze mną tego tematu. A ja, starając się
być taktowna, nie naciskałam.
– Kiedy moja matka się dowiedziała, co przytrafiło się żonie Camdena,
spanikowała.
– Trudno się dziwić – szepnęłam do siebie, drżąc na same wspomnienie tego
aktu.
– Naturalnie, był to bestialski czyn, którego sprawca słusznie został
bezwzględnie ukarany.
– Jak dokładnie? – zapytałam, niepewna tak naprawdę, czy chcę to
wiedzieć.
Adrien pokręcił głową.
– Skoro bracia ci nie powiedzieli, to nie oczekuj, proszę, że ja to zrobię –
odrzekł. – Nie potrzebujesz tej wiedzy.
Nie kłóciłam się.
– Mój ojciec pomagał twojemu złapać sprawcę. Cała Organizacja była w to
bardzo zaangażowana. Przez ten okres prawie nie bywał w domu – opowiadał,
po czym zniesmaczonym szeptem dodał: – Matka miała idealne warunki do
postradania rozumu.
– Chwila, zamknęła się tu z wami… ze strachu po tym, co przytrafiło się
mamie moich braci?
– Można tak powiedzieć.
– Hm… – zastanowiłam się, po czym ostrożnie rzekłam: – Rozumiem, że
źle wspominasz tamten czas, jednak myślę, że trudno dziwić się twojej mamie,
że po tak barbarzyńskim zdarzeniu, które miało miejsce w waszej społeczności,
przestraszyła się i chciała chronić swoje dzieci.
– Popadła w paranoję – prychnął. – Nasza willa była strzeżona, nie było
i nie ma szans, by wdarł się do niej szaleniec, który zaatakował Lindsay Monet.
Kazała swoim dzieciom siedzieć w cholernej sali kinowej i przez cały dzień
oglądać bajki.
– Dlaczego akurat tutaj?
– To miejsce w rzeczywistości jest schronem – wyjaśnił, klepiąc ścianę,
o którą się opierał. – Jest jak bunkier. Tam… – Niedbale wskazał na
przeciwległą ścianę. – Tam znajduje się przejście do spiżarni.
– Na co wam w domu bunkier? – przeraziłam się, przez zmrużone oczy
starając się dostrzec ukryte drzwi w ścianie, o której mówił.
– Bunkier to podstawowy środek bezpieczeństwa w domu każdego członka
Organizacji.
– W Rezydencji Monetów nie ma bunkra – prychnęłam.
– Oczywiście, że jest – prychnął i on.
Zamrugałam i zamknęłam usta.
Prawda była taka, że w Rezydencji Monetów wciąż były zakamarki, których
nie znałam. Zwłaszcza w skrzydle pracowniczym, gdzie Vincent w dalszym
ciągu nie przepadał, gdy za bardzo myszkowałam.
– Matka porozstawiała przed drzwiami ochroniarzy i zakazała nam stąd
wychodzić. Przez cały czas była podenerwowana, nie dało się z nią normalnie
porozmawiać. – Adrien pokręcił z niesmakiem głową. – Miałem dziewięć lat,
nie rozumiałem, co się dzieje i dlaczego nie możemy wyjść do ogrodu.
Milczałam, przyglądając mu się ze współczuciem.
– Rolę matki dla mnie przejęła Keira, choć jest niewiele starsza i sama
potrzebowała wsparcia. – Adrien pokazał teraz na dalszą kanapę. –
Siedzieliśmy razem tam w rogu, ona mnie obejmowała, włączała bajki i co
chwila chodziła ze mną do spiżarni po przekąski. A w tle rozbrzmiewała
niekończąca się kłótnia matki z Grace. Grace chciała wyjść, matka wrzeszczała
na nią, że skończy jak Lindsay Monet, jeśli to zrobi.
– Jezu – szepnęłam.
– Mhm – zgodził się cierpko Adrien. – Dwa tygodnie takiej tortury
wystarczyło, byśmy po wydostaniu się stąd więcej nie wrócili do tego
pomieszczenia. Odechciało nam się seansów filmowych.
– Mama pozwoliła wam wyjść, kiedy sprawca został złapany? – domyśliłam
się, a kiedy Adrien skinął głową, dodałam: – Czy wtedy się uspokoiła?
– Nie nazwałbym tego uspokojeniem się – westchnął. – Na matce mocno się
to wszystko odbiło. Nie potrafiła wrócić do normalności. Kilka dni później
postanowiła odejść.
– Zostawiła was? – wyszeptałam, dobrze pamiętając zasadę Organizacji:
dzieci zostają przy członkach Organizacji.
– Chciała nas zabrać, ale ojciec, naturalnie, się nie zgodził.
– Więc odeszła bez was? – upewniłam się.
Adrien zapatrzył się gdzieś w bok i szepnął:
– Zgadza się.
Przełknęłam ślinę, czując się nagle wyjątkowo niekomfortowo.
– Ale… mogłeś się z nią widywać?
– Tego ojciec nam nie bronił, jednak matka nie chciała mieć już nic do
czynienia z Organizacją.
– Czekaj, czyli co, nie chciała się z wami nawet spotykać? – obruszyłam się
i nawet zacisnęłam palce w pięści.
Adrien uśmiechnął się lekko na widok mojej złości.
– Spotykaliśmy się, ale bardzo rzadko – powiedział. – Nie były to też
wyczekiwane przeze mnie chwile. Za każdym razem błagała nas, żebyśmy
odeszli od ojca, gdy tylko osiągniemy pełnoletność. Zamiast zadać swoim
dzieciom najbanalniejsze pytanie w rodzaju „Jak w szkole?”, jej szkliły się
oczy, gdy szeptała, że należy trzymać się z dala od Organizacji.
– Zaraz, Keira się odcięła, prawda? – przypomniałam sobie. – Czy zrobiła to
pod wpływem słów waszej mamy?
– Tak, była z nią najbliżej. Matka naciskała też na nią najbardziej –
przyznał.
– Dlaczego?
– Bo wiedziała, że Keirę najprędzej przeciągnie na swoją stronę. Ze mną,
jedynym synem członka Organizacji, nie miała szans. To oczywiste, że od
urodzenia ustalono, iż przejmę kiedyś rolę ojca. Ja sam od zawsze bardzo tego
pragnąłem, nie odwróciłbym się więc od taty. – Adrien spojrzał w dół. –
A Grace czuła się w tym świecie za dobrze, by dobrowolnie z niego
zrezygnować.
– No tak – mruknęłam z przekąsem.
– Aktualnie Keira najczęściej widuje się z matką.
– Czy i ty nadal się z nią spotykasz?
– Bardzo rzadko – przyznał. – Spisała mnie na straty, odkąd wstąpiłem do
Organizacji. Kiedy się spotykamy, zawsze patrzy na mnie takimi smutnymi
oczami… Przysięgam, Hailie Monet, że jedyne, na co wtedy mam ochotę, to
wstać i wyjść.
– Wierzę, że to musi być nieprzyjemne – skomentowałam cicho i ze
współczuciem. – Przykro mi, że masz z mamą tak niestabilne stosunki.
– Przyzwyczaiłem się, że taka jest. – Zacisnął szczękę. – To również z tego
powodu śmierć ojca była dla mnie jeszcze większym ciosem. Był dla mnie
zdecydowanie tym ważniejszym rodzicem.
– Czy twoja mama zjawiła się na pogrzebie? – zapytałam, sięgając pamięcią
do tamtego dnia. Nie przypominałam sobie widoku żadnej ponurej, dojrzałej
kobiety kręcącej się blisko Adriena i jego rodzeństwa.
– Nie.
Poruszyłam się z zakłopotaniem, niepewna, jak zareagować. Czy znowu go
przytulić? Chciałam dać mu przestrzeń, a nie wiecznie się do niego kleić. Bądź
co bądź, nie czułam się przy Adrienie jeszcze tak swobodnie, by dotykać go
i głaskać przy byle okazji. Nawet pomimo tak głębokich rozmów, jakie dziś
odbywaliśmy.
– Nie przejmuj się – powiedział głośniej i bardziej zdecydowanie, jakby
odczytując moje wahanie. – Jestem oswojony ze swoją relacją z matką.
Wytłumaczyłem ci ją, żebyś znała powód mojej niechęci do sali kinowej i nie
myślała, że nie jestem normalny.
– Nie pomyślałam, że nie jesteś normalny – zaprotestowałam od razu. – Ale
dziękuję za to, że się otworzyłeś. To… – Zagryzłam na chwilę wargę. – To
wiele dla mnie znaczy.
Adrien uniósł lekko kącik ust, ale za chwilę rozejrzał się mimowolnie po
tym prowokującym nieprzyjemne wspomnienia pomieszczeniu i jego tęczówki
ponownie się zachmurzyły.
– Czy jesteś gotowa do wyjścia? – spytał. – Chyba że wolisz zostać
i obejrzeć film.
Ewidentnie próbował zażartować, ale ja, przejęta jego historią, nie
potrafiłam tego docenić, więc bardzo poważnie odpowiedziałam:
– Wychodzimy.
Adrien puścił mnie przodem na schodach. Danilo szedł obok mnie i zdawało
mi się, że przyłapałam go na rzuceniu mi spojrzenia podszytego wyrzutami.
Mogłam się tylko domyślać, że niezbyt przepadał za targaniem na swoich
umięśnionych barkach odpowiedzialności za mnie w bunkrze w rodzinnym
domu obcego członka Organizacji.
A tak przy okazji zrobiłam sobie mentalną notatkę, by zapytać braci
o istnienie schronu w Rezydencji Monetów.
Adrien pokazał mi jeszcze kilka pomieszczeń. Swój stary pokój – bardzo
klasyczny, z wielkim łożem i sporym tarasem. Tak jak się spodziewałam, raczej
urządzony w ciemnych barwach. Mało miał z tego miejsca wspomnień, był
jakby z nich wyczyszczony.
– Nie jestem sentymentalny – tłumaczył, gdy o to zapytałam. – Większość
spersonalizowanych rzeczy, na których mi zależało. zabrałem ze sobą, gdy
wyprowadziłem się do siebie.
– Gdzie ty tak właściwie mieszkasz?
– Czterdzieści minut stąd – odparł i dodał z ukrytą drwiną: – Mogę cię tam
zabrać jeszcze dziś, jeśli chcesz.
– Dzięki, wystarczy mi tych wycieczek jak na jeden dzień – odparłam.
Z jakiegoś powodu odwiedzenie prywatnej willi Santana w mojej głowie jawiło
się jako dużo większy i poważniejszy krok w naszej znajomości.
– Może jesteś głodna? – zapytał, gdy schodziliśmy na dół. Swoją dłoń
trzymał lewitującą nad moim biodrem, tak jakby mnie asekurował i chronił,
jednocześnie nie chcąc mnie dotykać.
– Trochę – przyznałam.
Adrien jak na rozkaz przeszedł od razu do kuchni i połączonej z nią spiżarni.
– Mogę coś ugotować – zaproponował, szeleszcząc jakimiś paczkami.
– Mmm – rozmarzyłam się ze śmiechem, przystając przy lodówce. – Ty
gotujesz?
Adrien wychylił się ze spiżarni specjalnie po to, żeby rzucić mi twarde
spojrzenie.
– Oczywiście.
Podobało mi się, jak promienie słońca wdzierały się przez wysokie okna do
kuchni i oświetlały to nieskazitelnie czyste pomieszczenie. Adrien zrujnował tę
panującą tu harmonię, kiedy zaczął zastawiać blaty różnymi produktami.
Wyciągał je ze spiżarni i szafek, a niektóre także z lodówki, najpierw im się
przyglądając, jakby próbował się zorientować, co tu właściwie ma.
– Hej, ale co ty robisz? – zdziwiłam się na widok coraz większej liczby
produktów. – Wystarczy mi, no wiesz… kanapka…
– Pokazuję ci opcje, Hailie Monet – odparł poważnie i zrobił ruch otwartą
dłonią nad zapasami. – Mogę zaproponować ci coś włoskiego: spaghetti lub
risotto, zapiekankę ze szpinakiem, makaron z łososiem, chili, steki na grillu.
Można z nich zrobić burgery…
– O! – podekscytowałam się.
– Burgery? – upewnił się.
– Nie, zareagowałam z opóźnieniem na propozycję makaronu z łososiem.
Zareagował bardzo lekkim, ale i podszytym subtelną drwiną uśmiechem.
– Tego sobie życzysz?
– Możemy też zjeść coś w drodze do Nowego Jorku – mruknęłam
nieśmiało. – Nie chcę, żebyś się fatygował…
– W takim razie makaron – potwierdził, ignorując moją sugestię.
Patrzyłam z rozbawieniem, jak chowa niepotrzebne produkty, a potem
podwija rękawy koszuli. Tym samym odsłonił swój zegarek, na który zerknął,
zanim wziął się za szorowanie dłoni nad zlewem.
– Będziesz gotował w koszuli? – zagadnęłam, przechylając
z zainteresowaniem głowę.
Adrien zerknął na mnie kątem oka.
– Czy to pierwszy raz, gdy mężczyzna będzie gotował dla ciebie w koszuli?
Zastanowiłam się. Vincent kiedyś zrobił mi tosty francuskie na śniadanie
i na bank ubrany był wtedy w garnitur albo coś podobnego, jak to on, ale raczej
nie o to Adrienowi chodziło…
– Szczerze mówiąc… tak.
– W takim razie rozgość się, Hailie Monet.
Minitorebeczkę, którą cały czas trzymałam na ramieniu, w końcu zdjęłam
i odłożyłam na kanapę w salonie, rzucając przelotny uśmiech Danilo. Mój
ochroniarz chyba miał nadzieję, że będziemy się już zbierać, i bez entuzjazmu
zareagował na wieść, że jednak zostajemy na obiad.
Unikałam jego spojrzenia.
– Pomóc ci? – zaproponowałam Adrienowi, sama gotowa umyć ręce i wziąć
się do roboty.
– O nie, nie – zaprotestował od razu. – Ty, Hailie Monet, usiądziesz,
a twoim jedynym zadaniem będzie dotrzymanie mi towarzystwa.
Mówiąc to, złapał za krzesło i ustawił je tak, bym zająwszy je, miała idealny
widok na jego kuchenne czarowanie.
– Napijesz się czegoś? Mrożonej kawy?
Zagryzłam wargi, by za bardzo się nie wyszczerzyć. Adrien ewidentnie się
starał, tego odmówić mu nie mogłam. Podobało mi się, że tak nade mną skacze,
bo i komu by się coś takiego nie podobało. Kawę zrobił dla mnie w ładnej,
eleganckiej szklance na nóżce. Pociągałam pyszny, chłodny napój przez
szklaną słomkę, przyglądając się plecom mężczyzny. Napinały się, gdy
pochylał się nad blatem. Po kuchni przemieszczał się sprawnie i niespiesznie.
Rybę kroił wielkim nożem o błyszczącym ostrzu, którym pomachał w górze,
zanim go użył jakby celowo, by się ze mną podroczyć.
Wtedy na chwilę się speszyłam i spuściłam wzrok.
Muszę przyznać, że posługiwał się nim z przerażającą wręcz wprawą.
– Pachnie obłędnie – pochwaliłam go, gdy na patelni bulgotał już gotowy
kremowy sos z dodatkami, a Adrien wziął się za odcedzenie makaronu.
– Będzie smakowało jeszcze lepiej – obiecał.
Uśmiechnęłam się, będąc pod wrażeniem jego pewności siebie. Zawsze gdy
ja coś dla kogoś gotowałam, martwiłam się, że zdołałam spieprzyć któryś
z kroków w przepisie. No chyba że testerami moich dań byli Shane z Dylanem.
Oni nigdy nie marudzili na jedzenie, szczególnie ten pierwszy. Will też był
w porządku – on był zbyt miły, by skrytykować moją kuchnię. Jedynie czasem
wyrażał obawy co do wartości odżywczych, ale w ostatnim czasie sama
bardziej uważałam na to, co jem, więc miał mniej okazji do robienia mi
wykładów na temat zdrowej żywności.
Korona dla najbardziej wybrednego królewicza należała się bez dwóch zdań
Tony’emu. Z całego mojego rodzeństwa to on słynął z wiecznego
wybrzydzania i wydłubywania z dań znielubionych dodatków.
Adrien nie pozwolił mi nawet zanieść na stół dzbanka z wodą. Kazał mi
usiąść na dworze, tak jak sama sobie zażyczyłam z uwagi na piękną pogodę,
i podstawił mi wszystko pod nos. Za każdym razem, kiedy wracał się do domu
po kolejną rzecz, śledziłam spojrzeniem jego pełne gracji ruchy. Miał w sobie
coś, co w moich oczach sprawiało, że postrzegałam go jako coraz
atrakcyjniejszego. Wcześniej skupiałam się na wiecznym dogryzaniu mu,
a przecież musiałam przyznać, że traktował mnie bezbłędnie.
Kiedy znikał na chwilę, wodziłam wzrokiem po ogrodzie, który prezentował
się całkiem nieźle. Niewiele mieli tu kwiatów, tak jak i brakowało ich kiedyś na
terenie Rezydencji Monetów, gdy mieszkali tam tylko moi bracia. Za to
znajdowało się tu więcej drzew. Rezydencję otaczał las, podczas gdy tutaj dom
znajdował się jakby w jego środku.
– Okej, jestem pod wrażeniem – wyznałam szczerze, kiedy Adrien nareszcie
zasiadł naprzeciwko mnie i mogłam już przełknąć pierwszy kęs.
On uśmiechnął się lekko.
– Nie wydajesz się zaskoczona, Hailie Monet.
– Obserwowałam cię przez cały czas – odparłam. – Było widać, że wiesz, co
robisz.
– Gotowanie jest odprężające, z tego powodu staram się czasem
wygospodarować na nie czas. Natomiast jem zwykle w pośpiechu.
– Dobrze, że dbasz o to, by mieć takie chwile relaksu.
– Dawno tego nie robiłem. Od pogrzebu ojca nie miałem noża w ręku –
mruknął, a potem dodał cicho: – Kuchennego.
Zapatrzyłam się na niego.
Adrien się zreflektował i uśmiechnął lekko, jakby próbując załagodzić
wydźwięk swych słów.
– Dobrze, że dziś się za to wziąłem – powiedział. – Uznajmy, że to oznaki
powrotu do normalności.
Westchnęłam ciężko i odłożyłam widelec.
– Hailie? – Zmarszczył brwi.
– Adrien… – zawahałam się, wbijając wzrok w talerz mojego pysznego
makaronu.
– Tak, Hailie?
– Czy uważasz, że jestem rozpieszczona? – wymamrotałam. Palcem
powiodłam po brzegu stołu. Drugą dłoń położyłam na brzuchu, bo nagle coś
mnie w nim zakłuło.
Zerknął na mnie z zaciekawieniem.
– Czy martwi cię to, że możesz być? – zapytał.
Poprawiłam się na krześle, szukając wygodnej pozycji. Potem uniosłam
głowę i pokiwałam nią nieśmiało.
– Wiesz, że kiedy czasem ci wytykam, że jesteś wyjątkowo rozpieszczona,
tylko się z tobą droczę, prawda? – upewnił się.
– A niewyjątkowo? Tak zwyczajnie? – podłapałam.
Wzruszył ramionami.
– Wszyscy jesteśmy rozpieszczeni – stwierdził. – Życiem w luksusie
chociażby. Ja, ty, moje siostry, twoi bracia.
– Z wami jest inaczej, jesteście bogaci od urodzenia, więc uchodzi wam to
na sucho.
Adrien zaśmiał się serdecznie.
– Też byłaś bogata od urodzenia, tylko że o tym nie wiedziałaś.
– No właśnie. Nie byłam rozpieszczona. Czy teraz nagle taka się stałam?
– Każdy by się stał. Ty i tak zachowujesz poprawny kontakt
z rzeczywistością. Inni już dawno by odlecieli.
– A czy stałam się samolubna?
Teraz również Adrien odłożył swoje sztućce.
– Nie, Hailie Monet, nie powiedziałbym, że stałaś się samolubna. – Zamilkł
na chwilę. Wsłuchiwaliśmy się w delikatny szum wiatru, pogrążeni we
własnych rozmyślaniach. – Skąd te pytania?
– Znikąd – mruknęłam, ale po chwili dodałam: – Widzę, jak cierpisz po
śmierci taty, i mam wyrzuty sumienia, że się na ciebie obraziłam.
Jego twarz złagodniała.
– Hailie…
Gwałtownie ukryłam twarz w dłoniach.
– Jestem taka niewrażliwa – syknęłam. – Dlaczego nie byłam bardziej
natrętna? Powinnam była się do ciebie dobijać, aż byś odebrał.
Zaczął kręcić ze spokojem głową.
– Nie odebrałbym – powiedział stanowczo. – Zachowałaś się właściwie,
Hailie.
– Potrzebowałeś pomocy i cierpiałeś, a ja przejmowałam się tylko tym
głupim „nic”, które do mnie powiedziałeś pod wpływem smutku…
Patrzył na mnie, chyba nieco zaniepokojony, próbując rozgryźć, skąd ta
zmiana nastroju.
– I co, przed chwilą rozmawialiśmy o tobie, a teraz nagle przeze mnie
rozmawiamy o mnie – uświadomiłam sobie, jeszcze bardziej zgorszona. – Co
jest ze mną nie tak?
Adrien się podniósł. Okrążył stół i stanął obok mnie. Powoli, ale
zdecydowanie wyciągnął do mnie rękę i złapał mnie za dłoń, którą
przykrywałam właśnie usta.
– Wstań, proszę – polecił mi chłodno, kiedy nie zareagowałam na jego
łagodne pociągnięcie.
Zrobiłam to niechętnie, zmotywowana wyłącznie stanowczością w jego
głosie.
– Co się dzieje? – zapytał łagodniej. Zaglądał mi w twarz, zaciskając teraz
palce na moich nadgarstkach. Onieśmielał mnie tą bliskością, a jednocześnie
mi się ona podobała.
– Vincent mówił, że powinnam być silna i się szanować, a gdy to robię,
mam wrażenie, że jestem za mało empatyczna i robi się ze mnie egoistka –
wyznałam. – Z kolei gdy byłam dobra i empatyczna, każdy powtarzał, że
powinnam stawiać siebie na pierwszym miejscu i walczyć ze słabością.
– Siła i szacunek do samego siebie często są mylone z egoizmem. Tak samo
jak empatia jest mylona ze słabością – szepnął. – Nie dogodzisz wszystkim,
Hailie Monet. Ważne, co myślą o tobie najbliżsi, których zdanie sobie cenisz.
– Moi najbliżsi to ludzie, którzy mają tak skrzywione spojrzenie na świat, że
nie wiem, czy ich zdanie w tej kwestii jest wartościowe – mruknęłam, a na
moją twarz przebił się delikatny uśmiech na myśl o moich odklejonych od
rzeczywistości braciach.
– Zawsze jest – odparł Adrien.
Patrzyliśmy sobie w oczy. On podniósł dłoń, złapał między palce zbłąkany
kosmyk moich włosów i odłożył go za moje ucho. Musnął je przy tym, na co
drgnęłam.
– Nie wiem, na ile wartościowa jest dla ciebie moja opinia, ale według mnie
zachowujesz idealną równowagę między byciem empatyczną a byciem silną
i… – Nachylił się lekko tak, że tym razem moje ucho nie załaskotał dotyk jego
palców, a ciepło jego oddechu, gdy wyszeptał: – …i zdradzę ci, Hailie Monet,
że jest to szalenie atrakcyjne.
Uśmiechnęłam się lekko i prawdopodobnie odrobinę zarumieniona,
automatycznie opuściłam głowę… jednak dłoń Adriena nie pozwoliła jej do
końca opaść. Najpierw zobaczyłam przed oczyma jego palce, a następnie
poczułam, jak podtrzymują mój podbródek.
Ledwo przyzwyczajałam się do trzymania go za rękę – nie byłam gotowa,
by czuć opuszki jego palców na twarzy, nieważne, jak delikatne. Ale nie
wyrwałam się. Pozwoliłam ciarkom rozbiec się po moim ciele. Były przyjemne
– to przyznać musiałam.
Chłodne, delikatne palce Adriena pomogły unieść mój podbródek, tak że
nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Twierdzenie, że utonęłam w jego spojrzeniu,
zabrzmiałoby banalnie, jednakże trudno tu o lepszy opis tego, co się stało. Po
prostu Adrien stał blisko, dotykał mojej twarzy, w jego tęczówkach nadal
dopatrywałam się brokatu. Czułam jego wodę toaletową, połączoną ze
świeżym zapachem włoskich przypraw, których jeszcze przed chwilą używał
podczas gotowania.
Już wtedy zakręcił mi w głowie. Odzyskać kontakt z rzeczywistością nie
pozwoliły mi też jego wargi, które znacznie zbliżyły się do moich. Stało się to
bardzo powoli, więc mimo zachwiań świadomości miałam całkowitą kontrolę
nad tym, co się dzieje. Mogłam odskoczyć. Mogłam strzepnąć jego dłoń ze
swojej brody. Mogłam wybuchnąć śmiechem, obrócić wszystko w żart i niby to
ukradkiem wymsknąć się i nieco oddalić. Mogłam zrobić to nawet kilka razy,
ale ja wybrałam, by znieruchomieć w oczekiwaniu na to, co się wydarzy.
Ciekawość i pożądanie wygrywały.
Stężałam, gdy ładnie skrojone wargi Adriena znalazły się już tuż przed
moimi. W brzuchu nie szalały motyle – prędzej rój pszczół, taki agresywny,
który mógł dodatkowo odpowiadać za szum w moich uszach. Na sam koniec
tempo ze ślimaczego zmieniło się w przyspieszone – i to do tego stopnia, że
nagle jedno mrugnięcie później usta mężczyzny zetknęły się z moimi.
Lato, słońce, zielone drzewa i sielankowy spokój w ogrodzie rodzinnego
domu Santanów okazały się idealną scenerią dla tego tak niewinnego całusa.
Niewinnego, a jednak niepozbawionego mocy. Zmroził mnie na dłużej, okazał
się przyjemnie ciepły i zatrważająco lodowaty jednocześnie. W swojej
delikatności przemycał też stanowczość. Jakby usta Adriena dowodziły, że nie
tylko opuszczające je słowa potrafią być dominujące.
Nie całowałam w życiu wielu mężczyzn. A już na pewno od niewielu
dostałam kiedykolwiek tak krótkiego, a mimo to czułego buziaka.
Kiedy już przestałam się nim rozkoszować, odsunęłam odrobinę głowę. To
nie tak, że nie chciałam więcej i dłużej, ale nawet to proste zetknięcie naszych
warg okazało się bardzo intensywne, aż potrzebowałam wziąć wdech, a gdy to
zrobiłam, czar prysł i Adrien też się odsunął, uznawszy najwyraźniej, że tyle mi
wystarczy.
Doceniałam, że dorosły mężczyzna ma dla mnie tyle cierpliwości, by grać
ze mną w poprowadzone w tak ślimaczym tempie podchody.
– Dziękuję – szepnęłam.
Już drugi raz dzisiaj mu za coś dziękowałam. Tym razem bynajmniej nie
były to podziękowania za pocałunek. To raczej jego wsparcie i pełne otuchy
słowa tak mnie poruszyły.
Obserwował mnie jeszcze przez chwilę z lekko rozchylonymi i zwilżonymi
wargami. Przez jeden moment nie wyglądał wcale na tak cierpliwego, jak go
przed sekundą przedstawiałam. Spojrzenie miał głodne, niczym nienasycony tą
drobną czułością drapieżca.
Zapanował nad sobą wzorowo, i to w mig, bo szybko wrócił do porządnej,
opanowanej wersji siebie i odparł:
– Proszę. – Jeszcze bardziej się odsunął, dorzucając głośniej: – A teraz,
Hailie Monet, zapraszam na posiłek. Doceń, proszę, mój wysiłek, bo jesteś
pierwszą osobą, dla której kiedykolwiek coś ugotowałem.
– Mówisz prawdę? – zdumiałam się, chętnie podłapując zmianę tematu
z chwilowego popocałunkowego dyskomfortu.
Skinął z powagą głową i odsunął dla mnie krzesło, bym z powrotem
zasiadła do stołu.
– Czuję się wyróżniona – powiedziałam szczerze, znowu sięgając po
widelec.
– I słusznie – mruknął ledwo słyszalnie, gdy wracał na swoje miejsce.
Zajęłam się jedzeniem, naprawdę zdeterminowana, by należycie docenić
starania Adriena, a gdy tak przeżuwałam i co chwilę mu się przyglądałam,
naszła mnie myśl.
– Adrienie… – zaczęłam podniośle, a gdy kolejny raz odłożyłam sztućce,
było to już na pusty talerz po skończonym posiłku.
On wycierał właśnie dłonie w serwetkę i uniósł na mnie wzrok.
– Tak, Hailie Monet?
– Pojedźmy do Vincenta.
48
WAŻNE SŁOWA
BUNT GODNY
ROZKAPRYSZONEJ DWULATKI
Do wieczora.
Tak szybko wśród mojego rodzeństwa rozprzestrzeniła się wieść o planie
zorganizowania rodzinnej kolacji z udziałem ich małej siostrzyczki i wielkiego,
złego Adriena Santana.
Zastrzegłam Vincentowi, że nie zamierzam brać na siebie zaproszenia na
ową kolację Dylana czy bliźniaków. Ogromne opory miałam też przed
poinformowaniem o obecnej sytuacji Willa. Normalnie zwróciłabym się do
niego chyba z każdą rzeczą, bo Will wiele razy dowiódł, że jest wystarczająco
opanowany, jednakże powoli odkrywałam, że istnieje jeden wyjątek i było nim
wszystko, co dotyczyło Adriena.
Tak więc to na barkach Vincenta spoczywało zadanie powiadomienia moich
braci o relacji mojej i Santana. Mój najstarszy brat nie zamierzał bawić się
w podchody. Zgodził się przekazać chłopcom nowinę, ale zastrzegł sobie, że
nie stanie w mojej obronie i będzie odbijał piłeczkę tak długo, aż zostanie ona
rzucona prosto we mnie.
A moi bracia, cóż, uwielbiali rzucać we mnie piłką.
Wróciłam do Nowego Jorku i ledwo zdążyłam odetchnąć po tym długim
dniu, a już musiałam zrywać się na równe nogi, bo ktoś zaczął rozwalać mój
zamek w drzwiach.
Dobra, wyolbrzymiam, jak na panikarę przystało. Nikt nie rozsadził mi
zamka, ale stanowczo mało delikatnie wpychał w niego klucz. Wbiegłam do
przedpokoju, z początku przerażona, że to włamanie. Daktyl stanął w kuchni
i najeżył się dziko. Normalnie by mnie ten widok rozbawił, bo wyglądał jak
spłoszony kocur z kreskówki. Teraz jednak nie było mi do śmiechu, bo za
drzwiami usłyszałam głosy braci.
Przekleństwa głównie, oczywiście.
– Przekręca się w prawo – pouczał kogoś Shane.
– No przecież nie kręcę w lewo, dzbanie – odburknął Tony.
– Musisz docisnąć.
– Ta.
– No tak, dociśnij.
– Mordę ci zaraz docisnę, chcesz?
– Jeśli zamkniesz swoją, to tak.
Żałowałam, że nie mam spadochronu, bo wtedy mogłabym wyjść na taras
i zeskoczyć w dół. Zrobiłabym to w pośpiechu, bez upewniania się nawet
wcześniej, czy działa.
Bliźniacy nie potrafili dostać się do środka, bo od wewnętrznej strony
zostawiłam w zamku klucz. Zawsze się tak zabezpieczałam i do dzisiaj nie
wiedziałam nawet, że robię to między innymi dla ochrony przed braćmi. Nie
rzuciłam się im z pomocą – stałam w korytarzu i gapiłam się tępo na drzwi,
zastanawiając się, ile wytrzymają.
Może powinnam spróbować zastawić je jakimś meblem?
Wiedziałam, że jak wpuszczę tu bliźniaków, to rozpęta się armagedon.
Niestety, i dobrze zdawałam sobie z tego sprawę, jeśli na serio
postanowiłabym nie zareagować, próba odwiedzenia mnie przez bliźniaków
zapewne skończyłaby się wyważonymi drzwiami. Potem trzeba by było
wszystko naprawiać i po nich sprzątać – z tymi myślami i ciężko wzdychając,
podjęłam decyzję o wysunięciu klucza z zamka.
Zrobiłam to w momencie, gdy jeden z nich zaczął pukać – a raczej dobijać
się do drzwi, nawołując moje imię. Przez ten hałas, który robili, prawie im
umknęło ciche kliknięcie, kiedy w końcu ich klucz zadziałał i proszę bardzo,
wnętrze apartamentu Vincenta stanęło przed nimi otworem.
Stałam tam owinięta swoim ulubionym szlafrokiem i w puchatych kapciach,
zerkając na nich z wysoko uniesionymi brwiami.
Chłopcy zamarli, jakby zdziwieni, że drzwi mają taką funkcję jak otwieranie
się. Bliźniacy gapili się na nie jednak tylko przez moment, bo najwidoczniej
przypomnieli sobie o swojej misji i ich twarze przybrały surowy wyraz. Obaj
jednocześnie schylili się po swoje torby i wyprostowali się, zarzucając je sobie
na ramię.
Zmrużyłam oczy, ale zanim zdążyłam im zadać jakiekolwiek pytanie,
bezceremonialnie się obok mnie przecisnęli. Tony nawet trącił mnie lekko.
– Aua! – syknęłam odruchowo, choć nic mnie nie zabolało.
Jakoś tak miałam z Tonym, chyba z przyzwyczajenia, że wystarczyło, by
mnie dotknął, a ja już lamentowałam.
On się niestety do tego przyzwyczaił i mimo że go to irytowało, to nauczył
się mnie w takich sytuacjach ignorować. Z głuchym hukiem zrzucił swoją torbę
na podłogę w przedpokoju, a następnie, nie zatrzymując się, ruszył do mojej
sypialni.
Shane ze swoją torbą powędrował aż do sypialni gościnnej i to tam ją
zostawił, przy okazji rozglądając się na boki, jakby co najmniej wkroczył do
mieszkania, w którym popełniono zbrodnię, i teraz szukał śladów niczym
światowej sławy detektyw.
– Co wy, przepraszam bardzo, robicie? – zawołałam i rozłożyłam ręce.
Zostałam w przedpokoju, jako że i tak nie mogłam się przecież rozdwoić i łazić
za nimi obydwoma.
– Przepraszać to ty jeszcze będziesz – zapowiedział Shane, poważny jak
rzadko kiedy.
– Co proszę? – prychnęłam ze zdumieniem.
– Prosić, kurwa, też – dorzucił Tony, wyłoniwszy się z powrotem z mojego
pokoju.
Otworzyłam usta z oburzeniem, ale zanim zdążyłam zadać kolejne pytanie,
bliźniacy spotkali się ponownie w przedpokoju i wymienili porozumiewawcze,
bojowe spojrzenia.
– Czysto – mruknął Shane.
– Tam też. – Tony szarpnął głową w kierunku, z którego przyszedł.
Kusiło mnie, by odpowiedzieć suchym żartem, że „czego się spodziewali,
przecież sprzątam, he, he”, ale w takich warunkach nie było mi do śmiechu.
– Możecie mi wyjaśnić, o co wam chodzi? – zapytałam, nie kryjąc frustracji.
Wskazałam na podłogę: – Po co wam te torby?
– Wprowadzamy się, dziewczynko – odparł Shane, teraz wychodząc
z łazienki.
– Co? – sapnęłam. – Kto niby tak postanowił?
– Każdy, kto dowiedział się od Vince’a, że uderzyłaś się w swoją pustą
głowę – odburknął Tony. Przechodząc do salonu, pstryknął mnie w skroń.
– Aua! – zawołałam, tym razem głośno. Zdążyłam trzepnąć go w rękę, ale to
mi nie wystarczyło i poleciałam za nim. – Nie uderzyłam się w żadną głowę!
– To jedyne wytłumaczenie tego, co napisał Vincent na naszej prywatnej
grupie – powiedział Shane. Ten z kolei przelazł do kuchni i teraz dobiegały
stamtąd odgłosy otwieranych szafek.
– A co napisał Vince na grupie? – warknęłam z irytacją.
– Że jesteśmy zaproszeni na kolację, na którą Hailie przyprowadzi swojego
gościa specjalnego, którym jest… – zawiesił teatralnie głos Shane. – Kto?
– Jebany Santan – odpowiedział mu Tony.
– Tak po prostu to napisał? – jęknęłam z niedowierzaniem, załamana
podejściem naszego najstarszego brata. – Rany, liczyłam, że zrobi jakieś
wprowadzenie czy coś.
Tony popatrzył na mnie krzywo, a Shane pojawił się w salonie z paczką
minimarchewek i hummusem, które musiał wygrzebać z lodówki. Walnął się
z nimi na kanapie.
– Nie odzywaj się najlepiej – burknął na mnie.
Właśnie miałam się odezwać, tak na przekór, ale wtedy podskoczyłam, bo
rozległo się agresywne walenie do drzwi.
– HAILIE MONET, OTWIERAJ, ALE JUŻ!
Tym razem Daktyl nawet się nie najeżył. Mignął mi gdzieś, chowając się,
chyba pod szafką. Sama chętnie bym tam teraz wpełzła. Nieważne, jak
poirytowana byłam, znałam ten głos aż za dobrze i wiedziałam, co mnie zaraz
czeka.
Bliźniacy na widok mojego spanikowanego spojrzenia wyszczerzyli się
złośliwie.
– Słyszałaś, Hailie Monet – zadrwił Shane, gryząc marchewkę.
Nie ruszyłam się, a z obecnych tutaj osób to Tony najbardziej lubił, gdy mi
się obrywało, i to tak bardzo, że nawet poświęcił się i wstał, by otworzyć
drzwi.
– Nie! – wyszeptałam gorączkowo. – Stój!
Nie usłuchał. Przekręcił klucz, nacisnął klamkę i usunął się na bok, by
zrobić Dylanowi przejście.
Mój wredny brat wpadł do środka, skanując wnętrze apartamentu Vincenta
wściekłym wzrokiem spode łba. W koszulce bokserce, podkreślającej jego
przerażające mięśnie, o które nigdy nie przestał dbać, wyglądał jak
śmiercionośna maszyna, która szuka ofiary do zamordowania – w tym
przypadku byłam nią ja. Podminowanym spojrzeniem oberwało się też
Tony’emu, ale dziś to nie on był na celowniku.
– Gdzie ona jest?! – warknął Dylan.
– W salonie – mruknął obojętnie Tony.
Przymknęłam powieki, a kiedy je otwierałam, Dylan właśnie się przede mną
zatrzymywał. Ciemne oczy ciskały gromy, i to prosto we mnie. Spięłam się,
gotowa na to nieprzyjemne starcie.
Za plecami Dylana widziałam, jak Tony w drodze na kanapę łapie Daktyla.
Ułożył się z nim wygodnie i zaczął głaskać go swoją wytatuowaną ręką. Shane
zaś chrupał marchewki głośniej, niż wypadałoby w tak dramatycznej sytuacji.
– Ty rozum postradałaś, dziewczynko?! – wydarł się Dylan.
– Nie życzę sobie, żebyś podnosił na mnie głos – powiedziałam spokojnie,
pamiętając, że nieważne, jak bardzo stonowaną dyskusję starałam się z nim
prowadzić, on zawsze, ale to zawsze potrafił mnie tak umiejętnie wyprowadzić
z równowagi, iż kończyło się na tym, że i ja się darłam.
– O, przepraszam. – Dylan posłał mi cierpki uśmiech i ściszył głos. – Mam
opierdalać cię szeptem?
Rozległy się śmiechy bliźniaków.
Zacisnęłam usta z dezaprobatą.
– W ogóle masz tego nie robić.
– Posłuchałbym cię tylko wtedy, gdybyś mi powiedziała, że Santan cię do
tego zmusił. – Dylan wpatrywał się we mnie intensywnie. – Zmusił?
Przez chwilę dla świętego spokoju miałam ochotę odpowiedzieć, że tak, ale
wiem, że wtedy Dylan wyleciałby z apartamentu jak z procy, by dorwać
Adriena, i nie zdążyłabym go dogonić, by cofnąć swoje słowa i wyprowadzić
go z błędu.
Westchnęłam ciężko.
– Nie.
Dylan nie przestawał wwiercać we mnie spojrzenia. Wreszcie pokiwał lekko
głową.
– No i tutaj, kurwa, mamy problem.
– Nie – westchnęłam znowu. – Nie mamy problemu. To ty, Dylan, masz
problem.
– Ja też mam w sumie problem – wtrącił się Shane, przeżuwając
marchewkę.
– I ja – dodał Tony burkliwie.
– Świetnie, ale nikt was nie pyta o zdanie – fuknęłam ze złością, każdego
z braci omiatając niezadowolonym spojrzeniem.
– Nic nie kumasz, mała dziewczynko – warknął Dylan. – Wyrosłem już ze
ścigania każdego typa, który się za tobą obejrzy…
– Aha – mruknęłam pod nosem.
– …ale Santan to inna liga.
– To członek Organizacji! – podkreślił Shane.
– O to chodzi! – podłapał głośno Dylan, wskazującym paluchem celując
w Shane’a.
– Dobrze, ale co w związku z tym? – zapytałam z rozdrażnieniem. – Vincent
też jest w Organizacji. Nasz ojciec był w Organizacji. To żadna nowość.
Dylan aż sapnął z niedowierzaniem.
– Ty serio nie widzisz różnicy czy tylko udajesz?
Wzruszyłam ramionami, a wtedy on znowu podniósł głos.
– To niebezpieczny, starszy od ciebie typ, który ma niewiele mniej władzy
od Vincenta.
– Gdzieś mam, ile on ma władzy.
– I to jest dowód na to, jak wielu spraw jesteś nieświadoma.
Zmrużyłam oczy.
– Rozmawiałam z Vincentem i on się zgodził, a o ile się nie mylę, to jego
zdanie jest najistotniejsze.
– Zgodził się, bo nie chce prowokować cię do kombinowania za jego
plecami. Woli wiedzieć, co robisz, bo Santan to jeden z niewielu gości na
świecie, który ma narzędzia do ukrycia przed nim czegokolwiek.
– Och, więc mówisz, że bracia Monet źle znoszą fakt, iż ich siostra spotyka
się z kimś, kogo nie będą mogli kontrolować?
– Chwila, chwila! – Rozległy się protesty bliźniaków, a Dylanowi aż
nabrzmiała żyła na czole.
– Nie spotykasz się z nim – wysyczał.
Pokręciłam głową, przykładając dłoń do czoła.
– Wierzcie sobie, w co chcecie.
Chciałam zmienić miejsce, bo teraz stałam w centralnym punkcie salonu,
mając przed sobą górującego nade mną Dylana. Niestety on jeszcze nie
skończył się nade mną pastwić i złapał mnie za ramię.
Bezowocne próby wyrwania się mu skwitowałam zirytowanym
cmoknięciem.
– Przestań się szarpać, jeszcze nie skończyłem – burknął Dylan.
Przez chwilę patrzył na mnie, zastanawiając się, w jaki sposób na mnie teraz
nakrzyczeć. Wreszcie podprowadził mnie do kanapy, zmusił do zajęcia miejsca
obok Shane’a i stanął nade mną z założonymi rękami. A potem rozplątał je
i jedną dłonią przejechał sobie po włosach. Po czym odszedł na bok, westchnął,
wrócił znowu.
– Nie ma opcji, dziewczynko… – zaczął spokojniej, ale wciąż z kryjącą się
w jego głosie nutą agresji. – …żebyś umawiała się z Adrienem Santanem.
Zmarszczyłam brwi.
– To się po prostu nie będzie działo, rozumiesz? – kontynuował.
– Nie rozumiem – odpowiedziałam. – Zupełnie jak ty nie rozumiesz, że
jestem dorosła i to moja sprawa, z kim się widuję.
– Po pierwsze, gówno, nie dorosła. Ile ty masz lat? Pamiętam, jak nie tak
dawno temu uchlaliśmy się w gabinecie Vince’a na twoją osiemnastkę. Ty
myślisz, że przekroczyłaś wtedy jakąś magiczną granicę? – parsknął złośliwie.
– Że co, nagle jesteś duża, wiesz wszystko najlepiej, a twoja rodzina będzie
miała cię w dupie? To tak nie działa, mała Hailie.
Zacisnęłam zęby.
– Może tak się zachowuję, bo wkurzają mnie twoje protekcjonalne słowa?
– Skoro twoją reakcją na nie jest bunt godny, kurwa, rozkapryszonej
dwulatki, to ja nie mam nic do dodania.
– Świetnie, w takim razie idę spać, a wy sobie tu siedźcie, jeśli wam tak
wygodnie, tylko proszę, nie nabałagańcie.
I spróbowałam się podnieść, ale Dylan mnie zablokował. Stał przede mną
jak cholerna ściana i to z powrotem zmusiło mnie do klapnięcia na kanapę.
Nawet Shane przytrzymał mnie za ramię, kręcąc głową.
– Nie skończyłem – burknął mój wredny brat.
– Nie zachowuj się, z łaski swojej, jakbyś był moim ojcem!
W tle rozległo się głośne parsknięcie Tony’ego. Dylan też rzucił mi złośliwy
uśmieszek.
– Och, wiadomo, dziewczynko, że nim nie jestem. Ale poczekaj. Poczekaj
tylko, aż Cam się dowie. Wtedy zacznie się jazda.
Toczyliśmy z Dylanem pojedynek na spojrzenia, ale gdy wyobraziłam sobie
reakcję taty, trochę się jednak zmieszałam. Ta oznaka słabości sprawiła moim
braciom dużo satysfakcji.
– Nie no, do ojca nic nie dojdzie, bo Hailie przestanie interesować się
Santanem, więc sprawa załatwi się sama, nie? – odezwał się Tony.
– Słuchajcie, dostaliście zaproszenie na kolację zapoznawczą – wtrąciłam,
starając się, by zabrzmiało to oficjalnie i stanowczo. – Ale jeśli macie z tym
jakiś problem, to po prostu nie przychodźcie.
Dylan westchnął ciężko, jakbym to ja tutaj była trudnym rozmówcą.
– Nie wiesz, w co się pakujesz.
– Ostrzegamy cię tylko, a ty nie słuchasz – mruknął Shane.
– A potem będzie płacz – dodał Tony.
Prychnęłam.
– Tak, bo wy wielce…
Rozległo się pukanie do drzwi.
Rzuciłam w ich kierunku podejrzliwe spojrzenie, bo nie spodziewałam się
kolejnych gości. Ruszyłam się następnie, by wstać, ale Shane znowu złapał
mnie za ramię, żeby mnie przytrzymać w miejscu.
– Siedź – rozkazał mi Dylan, a sam przyczajonym, powolnym krokiem
zaczął iść w stronę drzwi. Tony poprawił się, by siedzieć wyżej, wciąż
ściskając Daktyla w objęciach.
Bracia Monet w jednej chwili przełączyli się na tryb spoczynku
w gotowości.
Nie ruszałam się, cała spięta. Intensywne spojrzenie wwiercałam w tył
głowy Dylana. Modliłam się, by za drzwiami stał, nie wiem, kurier albo może
sąsiadka? Ta miła pani obwieszona złotem? Tylko proszę, nie Adrien. Odwiózł
mnie dziś do domu zgodnie z obietnicą i miał wrócić do Pensylwanii, nie było
w planach, by tu wracał tego wieczora, ale miałam przeczucie, że to może być
on, bo jeśli nie on, to kto…?
Dylan otworzył drzwi.
A ja zbladłam.
Wypuściłam powietrze z ust i opadłam na poduszki.
To koniec. Po mnie.
Do nowojorskiego mieszkania Vincenta wkroczył Will.
50
PIŁKARZYKI
NIEZMIENNA POZYCJA
PAMIĘTAM TO!
Dylan podskoczył, wybałuszył oczy i dziobał powietrze palcem
wskazującym.
– Te piłkarzyki były genialne, co się z nimi stało? – zapytał Shane.
– Wyjebaliśmy je do piwnicy? – zasugerował Tony.
– Wieki tam nie byłem.
– No.
Tylko jednym uchem wyłapywałam wymianę zdań bliźniaków, bardziej
skupiona na wwiercaniu spojrzenia w Willa, no i sporadycznie w Dylana.
– Po co… Co… Dlaczego niby mi to opowiedziałeś? – spytałam
z wyrzutem.
– Żebyś zrozumiała moją niechęć do Adriena i wizji mojej młodszej siostry
u jego boku.
– Ale… Ale on miał wtedy siedemnaście lat! To było wieki temu…
– Długo trzymaliśmy się razem, podobnych sytuacji zdarzyło się kilka.
– Ja go znam z zupełnie innej strony. Stara się już od dawna – broniłam go,
a policzki zapłonęły mi ze złości.
– Możliwe, a raczej, zważając na krótki staż waszej znajomości,
z pewnością nie jest tak, że znasz go z każdej strony – zauważył Will.
– A oni? – warknęłam z wyrzutem, machnąwszy ręką w stronę bliźniaków. –
Oni też są straszni, ich też spisujesz na straty?
Shane i Tony unieśli brwi.
– Różnica jest taka, mała Hailie, że my nie pchamy się w związki.
– Zabawne, bo z tego, co pamiętam, Shane ostatnio chciał się w jeden
wepchnąć.
– Ej, szybko się z niego wypchnąłem – zaprotestował zainteresowany.
– A Dylan? – ciągnęłam wściekle. – Kiedyś nie zawsze był w porządku
w stosunku do Martiny. Teraz jest inaczej, prawda? – Spojrzałam na swojego
wrednego brata. – To co, jednak można się zmienić, czy jak to jest?
– To co innego…
Prychnęłam głośno, żeby pogarda, którą czułam, wybrzmiała porządnie.
– Kiedy o was chodzi, to zawsze jest co innego. Nie, drogi Dylanie, to jest
to samo. I skończyłam tę rozmowę.
Wstałam.
– Will – zwróciłam się do ulubionego brata, który podnosił na mnie wzrok –
początek twojej historii był przesłodki, uwielbiam słuchać o waszym
dzieciństwie. Daj znać, kiedy dorośniesz, przestaniesz chować starą urazę
i zaczniesz szanować moje decyzje, a wtedy chętnie spędzę z tobą czas
i poproszę, byś opowiedział coś jeszcze.
Odwróciłam się na pięcie i sprytnie udało mi się przemknąć obok Dylana.
Podeszłam do Tony’ego i wyciągnęłam ręce po Daktyla.
– Oddaj mi go – warknęłam złowrogo, kiedy z początku nie chciał mi podać
kota.
Nie szarpał się ze mną, więc ostatecznie przejęłam biednego Daktyla.
Przytulając go do piersi, wyszłam z salonu. Straciłam czujność w przedpokoju
i potknęłam się o torbę któregoś z braci. Nie upadłam na szczęście. Zamknęłam
się w swojej sypialni, zadowolona, że wieczorną toaletę odbyłam jeszcze przed
ich najazdem.
Inaczej nazwać tego nie mogłam – to był istny najazd. Wpadli tu jeden po
drugim, narobili rabanu, porozrzucali swoje rzeczy, wyjadali jedzenie
z lodówki…
Dylan jako jedyny nie przyniósł swoich rzeczy. Przyleciał tu gnany
gorącymi emocjami, nie myślał więc trzeźwo. Za to przytargał je następnego
dnia. Bracia Monet stwierdzili, że muszą mnie pilnować, i jakkolwiek ich
kochałam, tak niczego bardziej nie pragnęłam, niż wykopać ich z apartamentu
Vincenta.
– Mają takie samo prawo tam przebywać jak i ty, droga siostro – przemówił
Vincent, gdy zadzwoniłam do niego na skargę.
W ten oto sposób moja oaza przestała być oazą, teraz na blatach w kuchni
wiecznie walały się okruchy, po łazience zostały porozstawiane męskie
kosmetyki, a w salonie piętrzyły się dziesiątki skarpet. Serio, dziesiątki,
a nawet nie minęło tak dużo dni.
Bracia Monet mieli swoje obowiązki, ale nikt im w nich nie szefował, były
więc na tyle elastyczne, by mogli nauczyć się prowadzić spokojne życie
w apartamencie Vince’a. Przewijali się przez mieszkanie, wpadali do niego
i z niego wypadali w sposób dość chaotyczny, ale musieli mieć między sobą
jakąś umowę, bo nigdy nie zostawałam sama. Szczęśliwie naprawdę wiele
godzin spędzałam w klinice, dlatego nie musiałam znosić ich non stop. Nawet
Tony mruknął z podziwem, że „dużo pracuję”. Dylan, wyobrażając sobie, że
wymieniam wiadomości z Adrienem podczas praktyk, regularnie próbował
zabrać mi telefon, każąc go sobie odblokować, czego oczywiście nigdy nie
zrobiłam.
Najbardziej milczący był Will. Odnosiliśmy się do siebie bardzo uprzejmie,
ale wyczuć się dało w naszych interakcjach opór przed naturalnością, która
zawsze panowała między nami. Rano, kiedy szykowałam się na praktyki
i mijałam go w kuchni, rzucałam mu wymuszony uśmiech. A on mrugał do
mnie porozumiewawczo, jednak jego oczy nie były wesołe jak zawsze, gdy to
robił, a przygaszone i pełne trwogi.
Will wytrzymał trwanie w tak chłodnej relacji ze mną przez jakieś trzy dni,
aż wreszcie pewnego razu, kiedy byłam jeszcze w pracy, dostałam od niego
wiadomość, że odbierze mnie i pojedziemy wspólnie na kolację. Nie miałam
czasu siedzieć w telefonie, więc tylko potwierdziłam godzinę, o której skończę,
nie przewidując, że w drugiej połowie dnia trafię pod skrzydła doktora Jestem
Uprzedzony Do Twojego Nazwiska, Monet. Tak go po cichu nazywałam,
pozwoliło mi to zachować spokój w momentach, kiedy najbardziej mi się
naprzykrzał. Wiedziałam bowiem, że to on ma problem ze mną, a nie że ze mną
jest jakiś problem.
Zaciskałam zęby nad dokumentacją medyczną, czyli ulubionym żmudnym
zadaniem, które przydzielał mi ten zawistny lekarz. Ostrzegłam Willa, że
skończę później – nie mogło być inaczej, bo formularze mnożyły się na
pulpicie, a ja wzdychałam tylko, pojąc się raz kawą, raz herbatą.
Moje nadgodziny przekroczyły wreszcie jakąś ustaloną przez Willa granicę
rozsądku i skłoniły go do opuszczenia samochodu i wejścia do kliniki.
Ubrany był w jasną koszulkę polo i takież spodnie, a jego oczy przysłaniały
markowe okulary przeciwsłoneczne, które zdjął, dopiero gdy mnie zobaczył,
czyli na długo po tym, jak zachodzące nad budynkiem kliniki słońce przestało
go razić. Ktoś go do mnie doprowadził. Minęła chwila, zanim uniosłam głowę
znad monitora i zorientowałam się, że stoi w drzwiach.
– Jeszcze tylko moment, przysięgam – westchnęłam i potarłam zmęczone od
patrzenia w ekran oczy.
– Jesteś praktykantką, Hailie, nie powinnaś zostawać po godzinach –
zauważył Will. Patrzył na mnie dobrotliwie i ze zmartwieniem.
– Praca lekarza to czasem zostawanie po godzinach, a praktyki mają
przygotować mnie do pracy lekarza, więc wszystko się zgadza –
odpowiedziałam automatycznie.
– Panno Monet, wszystko już zapisane? – zapytał doktor Jestem
Uprzedzony, pojawiając się nagle obok Willa. Nie umknęło mi, że zmierzył go
zniesmaczonym spojrzeniem.
– Tak, już prawie – odparłam, prostując się.
– Czyli nie.
– Została mi ostatnia pacjentka.
Doktor uniósł brwi.
– Upewnij się, że nie zrobiłaś żadnych błędów. Będziesz za nie
odpowiedzialna.
Ugryzłam się w policzek.
– Tak jest.
Mężczyzna nie miał do czego się więcej przyczepić, więc obrzucił Willa
ostatnim spojrzeniem, marszcząc czoło, i sobie poszedł.
Odetchnęłam cicho, niezadowolona z czepialstwa przełożonego równie
mocno, co z obecności Willa przy całej tej krótkiej wymianie zdań. Celowo
unikałam patrzenia na niego, ale usłyszałam, że zbliżył się do mnie, więc
z wahaniem podniosłam głowę.
Wzrok mojego brata nie był wściekły czy nawet świdrujący, jak się
spodziewałam. Sądziłam, że Will się zagotuje, widząc takie traktowanie, tak
jak zagotowałby się Dylan, który jak nic zrobiłby dym na całą klinikę, a mój
przełożony wylądowałby w izbie przyjęć dla odmiany nie jako lekarz, a jako
pacjent.
Zaskoczyło mnie, jak opanowane i zimne były oczy Willa. Gdyby nie to, że
odcień błękitu jego tęczówek był z natury odrobinę cieplejszy niż oczu
Vincenta, mogłabym teraz pomylić ich mrożące krew w żyłach spojrzenia.
Rozchylałam w zdumieniu usta, gdy Will nachylił się nad moim monitorem
i powiedział cicho:
– Powiedz tylko słowo.
Dyskretnie przełknęłam ślinę, a zaraz potem zaczęłam kręcić głową. Will
nie przestawał wpatrywać się we mnie intensywnie, więc powiedziałam:
– Nic nie rób, Will.
Upewniał się jeszcze przez chwilę, czy aby na pewno to jest moja ostateczna
decyzja, po czym się wyprostował i wycofał w stronę drzwi.
– Będę czekał na zewnątrz.
Nie potrafiłam się skupić, bo cały czas w głowie widziałam twarz swojego
ulubionego brata, jak czai się na doktora Jestem Uprzedzony. Moja wizja nie
uwzględniała dokładnie tego, co Will miałby mu zrobić, bo tak daleko moja
wyobraźnia nie sięgała, nie w przypadku tego konkretnego brata. No ale jak to
z każdym z braci Monet bywało – to nie byłoby nic dobrego.
Gdy skończyłam, z ulgą dołączyłam do Willa, który siedział grzecznie
w poczekalni. Wstał, objął mnie ramieniem i razem poszliśmy na parking.
W aucie ziewałam i tarłam powieki, a mój brat wyłapywał to kątem oka
i zaciskał usta.
– Jeśli chcesz, możemy jechać do domu i tam zamówić coś na wynos.
– Chciałeś pogadać – przypomniałam mu.
– Pogadamy w domu. Zaraz mi tu zaśniesz.
– Nie zasnę, zamówię kawę – odparłam, wyciągając się na tyle, na ile
starczyło mi miejsca w aucie. – W domu, przy chłopakach, nie będzie jak
pogadać.
Możliwe, że w duchu potrzebowałam chwili sam na sam z Willem.
Zamyślił się, jakby rozważał, by zignorować moją wolę i zaciągnąć mnie
z powrotem do apartamentu siłą, ale ostatecznie skinął głową.
– Chciałbym porozmawiać z tym lekarzem – oznajmił.
Serce zabiło mi mocniej.
– Nie, Will – jęknęłam. – To tylko gbur, jakich wielu. Nie ma sensu, byś się
wtrącał.
– Sprawdziłem go. Zdaje się, że ma jakieś znikome informacje na temat
Organizacji i jest mocno uprzedzony do jej członków – powiedział szorstko. –
To oznacza, że wykorzystuje swoją pozycję, aby uprzykrzyć ci pracę z uwagi
na twoją rodzinę.
– Sprawdziłeś go? Serio? – Przewróciłam oczami.
– A to z kolei oznacza – kontynuował dosadnie Will – że twoja rodzina
powinna nauczyć go właściwego traktowania swojej podopiecznej.
– Nie, nie, nie – zaprotestowałam szybko. – Pokręciłeś to. Moja rodzina
musi się nauczyć, żeby nie wtryniać się w moje relacje z innymi.
Will zerknął na mnie kątem oka, znacząco, zrozumiawszy tę podwójną
aluzję, która wyszła mi przypadkowo, acz bezbłędnie.
Zabrał mnie do włoskiej restauracji na Brooklynie. Epicentrum mojego
życia w Nowym Jorku był zdecydowanie Manhattan, dlatego była to dla mnie
miła odmiana. Nie znałam miejsca, w którym zrobił nam rezerwację,
i ucieszyłam się, gdy okazało się bardzo mało formalne. Wszyscy siedzieli tu
w T-shirtach i casualowych koszulach, dlatego jako styrana po pracy
praktykantka w całodniowym makijażu, nie czułam się nieswojo.
W naszych dłoniach natychmiast wylądowały karty dań i win, kelner
przyniósł nam też wodę. Skupiona na wybieraniu makaronu, drgnęłam, gdy do
naszego stolika zbliżył się niski mężczyzna w opiętej, ciemnej koszuli.
Wszystko miał zresztą ciemne: skromnego wąsa pod nosem, grube brwi
i włosy na głowie.
– Pan Monet, witamy, witamy – przemówił. Jego donośny głos potęgował
wyraźny włoski akcent. – Miło, że pan do nas zajrzał. – Zerknął na mnie,
jakimś cudem chyba mnie rozpoznał, bo dosłownie się przede mną ukłonił. –
Panno Monet, to zaszczyt panią tu gościć.
Uśmiechnęłam się miło, speszona tak przesadną kurtuazją.
Natomiast Will był z niej wyraźnie zadowolony.
– Dziękuję, Renzo.
– Napijecie się wina? Przyniosę wam swoje najlepsze. I zamawiajcie, co
chcecie, na koszt restauracji.
– Nie trzeba, Renzo – odpowiedział mu kulturalnie Will.
– Ależ proszę, panie Monet, ja zapraszam, to będzie dla mnie przyjemność.
I odszedł, a ja odprowadziłam go zaintrygowanym spojrzeniem, po czym
wbiłam je w Willa.
– O co chodzi? Czy to znowu jakaś nasza restauracja? – zgadywałam.
Mój brat zaśmiał się serdecznie.
– Tym razem nie do końca. – Wskazał głową na Renza, który odszedł już za
bar i tam przekazywał obsłudze jakieś polecenia. – To właściciel…
– Domyśliłam się…
– Pamiętasz, jak Shane uczył się włoskiego przed wyjazdem na studia do
Bolonii?
Skinęłam głową. Chodził wtedy po całym domu, wymachiwał wiecznie
złączonymi opuszkami wszystkich palców prawej dłoni i z przesadnym
akcentem wypowiadał losowe słowa po włosku takie jak „pizza”, „cannelloni”
czy „frutti di mare”.
To był trudny okres.
– Żona tego mężczyzny to nauczycielka, u której pobierał prywatne lekcje.
Shane bardzo ją polubił. Któregoś dnia dowiedział się, że jej mąż, Renzo,
został zwolniony. Pracował na kuchni dla jakiegoś cwaniaka. Marzył
o otwarciu własnej restauracji, ale przez problemy finansowe jego plany się
oddaliły.
– I Shane im pomógł? – ucieszyłam się.
– Poszedł do Vincenta i poprosił, by zainwestował w pomysł Renza.
– Jak cudownie, że Vince się zgodził.
– Nie było łatwo, jak to z Vincentem, ale ostatecznie Renzo zasłużył na
pomoc, oddał pieniądze z nawiązką i nawet teraz potrafi okazać wdzięczność.
Jakby na potwierdzenie tych słów Renzo pojawił się z powrotem przy
naszym stoliku, tym razem z elegancką butelką czerwonego wina w dłoniach.
Niemalże z czcią podał ją Willowi, który zerknął na etykietę, z uznaniem
pokiwał głową, a następnie pełnymi wprawy, profesjonalnymi ruchami
otworzył butelkę. Obserwowałam, jak Will najpierw powoli próbuje wina,
potem je akceptuje i dostaje go do kieliszka więcej. Ten krótki rytuał bardzo
mnie bawił, bo jako studentce wciąż zdarzało mi się, że piłam wino na plaży,
przed imprezą, prosto z butelki. Zderzenie tych dwóch światów w moim życiu
było doprawdy elektryzujące.
– Dawno nie byliśmy razem na kolacji – zauważył Will, gdy Renzo napełnił
mój kieliszek i odszedł.
– Rzeczywiście. – Zastanowiłam się, upijając łyk. – Widzisz? Dopiero gdy
w twoich oczach nabroiłam, odwiedziłeś mnie, żeby mnie upomnieć. Jesteś
bardziej podobny do Vince’a, niż nam wszystkim się wydaje.
Will zmarszczył brwi.
– Czy to jest to, co robisz? Spotykasz się z Adrienem, by zwrócić na siebie
uwagę?
– Nie, jeju… – westchnęłam. – To był tylko żart.
– Szukam wytłumaczenia, Hailie.
– Ono jest bardzo proste i sterczy tuż przed twoim nosem, Will.
Mierzyliśmy się spojrzeniami – jego wzrok jednak nie był oskarżycielski,
jak podczas naszej ostatniej konfrontacji w obecności reszty braci w salonie.
Starał się mnie rozszyfrować jak zagadkę, ale zarazem wiedziałam, jak bardzo
mu zależy na moim samopoczuciu, i to ta jego szczera, niewymuszona troska
tak mnie zawsze kupowała.
Na chwilę zajęliśmy się kosztowaniem naszych makaronów. Zamówiłam
sobie taki z zielonym pesto i pistacjami, podczas gdy Will poszedł w coś
bardziej pomidorowo-mięsnego.
– Harrison nie jest zły, że tak nagle opuściłeś Miami? – zagadnęłam.
– Wie i akceptuje, że mam w swoim życiu pewną jedną, najważniejszą
kobietę…
Will zawsze wiedział, jak mnie rozbroić.
– I właśnie dlatego pozostali bracia nie mają z tobą szans! – zaśmiałam się
radośnie.
– Dobrze to słyszeć, że po tylu latach moja pozycja jest niezagrożona.
– Jest nie do ruszenia, choć czasem mnie denerwujesz.
Will uśmiechnął się smutno, a odbijający się w jego tęczówkach płomień
świeczki ustawionej na naszym stoliku nadał mu melancholijny wygląd.
– Wiem, że to czas, by pozwolić ci podejmować własne decyzje, wiem to
doskonale, Hailie – powiedział cicho. – Tylko dlaczego ze wszystkich
mężczyzn na tym świecie padło akurat na Adriena Santana?
Pocierałam palcami nóżkę kieliszka, zapatrzona w czerwień wina,
zastanawiając się, jaką odpowiedź mogę dać Willowi. Obawiałam się, że dobra
odpowiedź na jego pytanie nie istnieje, więc spojrzałam na niego i wreszcie
tylko wzruszyłam ramionami.
– Nie potrafię ci tego wyjaśnić – wyznałam szczerze. – Nie robię tego na
złość.
– Wiem, malutka – westchnął.
Uśmiechnęłam się na to pamiętne zdrobnienie. Było takie willowe, tak
bardzo kojarzyło mi się z nim i jego troską…
– Pamiętasz tę kolację, na którą przyprowadziłaś Leonarda Hardy’ego? –
zapytał znienacka.
– Bardzo dobrze ją pamiętam – wyszeptałam i napiłam się wina, bo
w ustach poczułam gorzki posmak żalu.
– Wiem, że pozwoliłem sobie wtedy na zbyt dużo, i było ci przykro, że cię
nie wsparłem przed Vincentem i resztą.
Nie zaprzeczyłam.
– Obiecałem sobie, że podczas następnej takiej kolacji, zrobię wszystko, by
ci ją ułatwić. – Will odetchnął. – Teraz ja po prostu nie wiem, jak dotrzymać
słowa…
– Nie musisz od razu uwielbiać Adriena, nie zamierzam cię do tego zmuszać
– powiedziałam szybko. – Jeśli potrzebujesz czasu, to w porządku. Tylko…
spróbuj go chociaż tolerować.
Will popatrzył na mnie ponuro.
– To będzie jeden z trudniejszych wieczorów w moim życiu.
– Jeśli go przetrwamy, jeszcze w tym miesiącu odwiedzę cię w Miami i będę
twoją najsłodszą siostrą.
– Moja ulubiona wersja Hailie – zaśmiał się, a ja pokazałam zęby
w szerokim uśmiechu. – Jest o co walczyć.
Pod koniec właściciel przyniósł nam do stolika po porcji tiramisu, podanego
w połówce kawiarki. Choć podziękowaliśmy za deser, wymawiając się pełnymi
żołądkami, Renzo prawie ubłagał nas, byśmy chociaż spróbowali. Ostatecznie
było warto, choć deser był dla mnie gwoździem do trumny, bo przejedzona
i doprawiona winem, zrobiłam się senna.
– Hailie, jeszcze jedna rzecz, dobrze? – mruknął mi do ucha Will, kiedy
wstawaliśmy od stolika.
Pokiwałam głową, walcząc z ziewnięciem. Panujący w knajpie półmrok też
nie pomagał na moje klejące się powieki.
– Jeśli Adrien Santan kiedykolwiek zrobi coś, co cię skrzywdzi, powiesz mi
o tym, okej? Chcę wiedzieć, jeżeli będzie ci źle.
Zamrugałam, a wtedy zorientowałam się, że Will wpatruje się we mnie
z powagą, więc pokiwałam głową.
– Wszystko ci powiem, obiecuję.
Wróciliśmy do domu spacerem przez most Brookliński. Pod ciemnym
niebem ściana oświetlonych wieżowców Manhattanu robiła wrażenie, a my
zbliżaliśmy się do niej powolnym krokiem, podziwiając ten widok. Trzymałam
Willa pod rękę, myśląc o tym, że ostatnio zapomniałam, jak wiele wsparcia
mój ulubiony brat potrafi mi dać.
I poczułam determinację, by rozwikłać konflikt między nim a Adrienem.
54
SZATAŃSKA PIECZEŃ
WYKWINTNIŚ
Kolacja rozpoczęła się w milczeniu. Nikt nie miał ochoty zaczynać rozmowy
– a już na pewno nie ja. Adrien też się do tego nie wyrywał. Eugenie mruczała
coś czasem pod nosem, roznosząc przystawki, ale to było oczywiście za mało,
by rozkręcić jakąkolwiek dyskusję.
Od czasu do czasu zerkałam dyskretnie na Adriena, by upewnić się, że
jeszcze nie umarł z żenady wobec takiego braku kultury, jaki prezentowali moi
bracia, ale on uspokajał mnie łagodnym spojrzeniem swoich brązowych oczu.
Z drugiej strony na coś takiego go przygotowałam, więc logiczne, że nie był
zaskoczony.
Dylanowi najwyraźniej nie spodobało się, że na siebie spoglądamy, bo
prychnął głośno.
Zwróciłam twarz w jego stronę z bardzo uprzejmym zainteresowaniem. Na
stole pojawiły się już pierwsze przystawki: owoce z dipem z serka
śmietankowego, klopsiki z sosem chili, pałeczki z mozzarelli, krewetki
zawijane w boczek i mocno chrupiące krążki cebulowe z dipem również
z cebuli, tylko że karmelizowanej.
Nasze talerze pozostawały puste; nikt nie rzucił się na jedzenie, nawet
Shane. Atmosfera była zbyt sztywna, by swobodnie przełknąć ślinę, a co
dopiero klopsika wołowego.
– Chcesz coś powiedzieć, Dylanie? – zapytałam, celowo odmieniając jego
imię.
– Tak, mała dziewczynko – odparł impertynenckim tonem. – Właściwie to
chcę powiedzieć dużo rzeczy.
Zacisnęłam szczękę.
– Słuchamy.
Jak na zawołanie wycelował nad stołem palec w Adriena.
– To musi być jakaś kpina – wycedził.
Adrien uniósł brwi.
– Rozumiem troskę o siostrę, Dylanie, ale nie zapominaj się, proszę –
powiedział dość surowo.
– Nie patronizuj mnie, gościu. – Dylan opuścił palec, ale jednocześnie
skrzywił się z pogardą. – Dzisiaj nie jesteś członkiem Organizacji. Jesteś,
kurwa, jakimś typkiem, którego moja siostra przyprowadziła na kolację, i mam
prawo pokazać, że mi się to nie podoba.
– Tak nie działa prawo, Dylan – westchnęłam z frustracją.
– Przeciwnie, Dylanie, jestem dzisiaj zarazem członkiem Organizacji, jak
i gościem twojej siostry, i to są dwa dobre powody, byś okazał mi szacunek. –
Głos Adriena zdawał się coraz chłodniejszy, jakby mężczyzna subtelnie
prezentował, że on też potrafi brzmieć groźnie.
– Gościem mojej siostry! – parsknął prześmiewczo mój brat. – Upatrzyłeś ją
sobie, a teraz wykorzystujesz i spodziewasz się, że co, że przybiję ci piątkę?
Stuknę się z tobą kieliszkiem?
– Nie stukniemy się kieliszkami, ponieważ nie będę dziś pił. Nie przybijemy
też piątki, ponieważ przestrzegamy zasady nietykalności.
– Jakoś zasada nietykalności mało cię obchodziła, kiedy chodziło o Hailie –
burknął Shane.
Tony i Dylan przytaknęli. Will nie był w tym tak ostentacyjny jak święta
trójca, ale też wyczuwałam, że zgadza się z ich buntem.
– A wasza siostra ma swój rozum i wcale nie tak łatwo byłoby ją
wykorzystywać – kontynuował Santan, ignorując ich dygresje. – Nie, panowie,
jesteśmy tu, bo zależy jej na tym, by oficjalnie poinformować was o naszej
relacji.
Shane tak się oburzył, że aż sięgnął wreszcie po pałeczkę z mozzarelli
i wcisnął ją sobie do ust. Tony skrzywił się niemiłosiernie, a Dylan uniósł brwi
tak wysoko, że prawie zniknęły mu gdzieś we włosach.
– Wasza relacja to żart!
– Nie, to wasza reakcja na nią jest żartem – warknęłam, zaciskając palce na
brzegu stołu.
Eugenie przyniosła właśnie wino, ale zanim zdążyła je komukolwiek
zaproponować, Vincent pokręcił głową i coś do niej szepnął, na co zabrała je
z powrotem.
O tak, zdecydowanie zgadzałam się, że tego wieczora może być tu za gorąco
na alkohol.
– Jesteś dorosłym typem! – zawołał na niego Dylan. On też zaciskał palce,
tylko że w pięści.
– A ona jest dorosłą kobietą – odparł Adrien spokojnie.
– To dziecko, ledwo wyszła z liceum!
– Sam jesteś dziecko! – fuknęłam wściekle.
– Hailie nie jest dzieckiem – zgodził się ze mną Will, marszcząc
z przejęciem czoło. – Ale jest młodziutka, dopiero wkroczyła w dorosłość. Ty
zaś – zwrócił się do Adriena, obrzucając go spojrzeniem pełnym niechęci –
żyjesz innym życiem, znajdujesz się na innym etapie.
– Za przeproszeniem, Will, to, że trzymaliśmy się blisko w szkole średniej,
kiedy obaj byliśmy dzieciakami, nie daje ci licencji na to, żebyś teraz mnie
oceniał – wytknął mu Adrien, łypiąc na niego mrocznie. – Niewiele wiesz
o obecnym etapie mojego życia.
– Znam cię – syknął Will, a mnie zaskoczyło to, jak bardzo poczerwieniał na
twarzy. Rzadko zdarza mu się być tak wyprowadzonym z równowagi. – Ludzie
nie zmieniają się tak diametralnie. Nie dziw się, że jestem negatywnie
nastawiony, wiedząc, że ktoś taki jak ty robi nadzieje mojej siostrze.
– Jest słodka i wrażliwa – wtrącił Shane i machnął na Adriena ze
zdegustowaniem. – A ty podejrzany i chłodny jak, kurwa, marmur na podłodze
w naszym przedpokoju.
– A ty od kiedy masz problem z marmurową podłogą w naszym
przedpokoju?! – zapiszczałam.
– Akurat może mam, no i co?
– To, że nawet w tym porównaniu winna jest nie podłoga, a ty! – syknęłam.
– Bo nie nosisz kapci!
Obaj bliźniacy unieśli brwi, ale ja kontynuowałam, za bardzo już rozgrzana.
Cóż, dużo nie było trzeba, żeby mnie sprowokować, nakręciłam się jeszcze na
długo przed rozpoczęciem tej kolacji.
– Wy nie macie pojęcia, jaki dla mnie jest, kiedy jesteśmy sami! –
ciągnęłam, ignorując ich reakcje, i szybko pomyślałam, że lepiej, żebym się
jednak nie odzywała. Ostatnie, o czym moi bracia chcieli myśleć, to ja i Adrien
sam na sam. Wszyscy się skrzywili. Nawet Vince spojrzał na mnie z błyskiem
dezaprobaty w oczach.
– No powiedz, jaki dla ciebie wtedy jest? Na pewno wszyscy chcą o tym
posłuchać – prychnął Dylan.
Tony pokręcił głową, a Shane włożył do ust kolejną pałeczkę z mozzarelli,
tym razem wcześniej zanurzywszy ją w cebulowym dipie.
– Właśnie tu jest z wami problem – odpowiedziałam. – Nie chcecie słuchać.
Myślicie, że wszystko wiecie najlepiej, a wasze osądy są bezbłędne.
– A czego się spodziewasz, jak przyprowadzasz nam tu członka cholernej
Organizacji?! – Dylan aż się nachylił nad stołem.
– Tego może, że skoro już go przyprowadzam, znając wasze porąbane
charaktery, oznacza to, że jest to dla mnie ktoś ważny i zależy mi, żebyście go
poznali i dali mu szansę? Hm? Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje?
Jak zauważyłam, do braci Monet mówiło się trochę jak do ściany, jeśli
chodziło o temat mojego życia miłosnego. Teraz właśnie się to potwierdzało,
bo chłopcy patrzyli na mnie bez krzty zrozumienia. Dylan szarpnął głową
w stronę Vincenta.
– I ty to akceptujesz?
Jego pytanie podszyte było tak wielkim wyrzutem, jakby co najmniej
Vincent godził się, bym od czasu do czasu, tak o, dla zabicia nudy, zażyła
dawkę heroiny.
– Rozumiem, skąd się bierze sceptycyzm naszych braci. Sam mam mieszane
uczucia w stosunku do tej… relacji. Jednak… – zwrócił się do wszystkich
czterech chłopaków – …jeśli nasza siostra ma widywać się z członkiem
Organizacji w tajemnicy przed nami, uważam, że rozsądniej jest pozwolić jej
na podejmowanie własnych decyzji i pilnowanie jedynie, na ile to możliwe, by
nie stała jej się krzywda.
– Tak myślałem, że jeśli któryś z twoich braci powie coś z sensem,
najprędzej będzie to Vincent – powiedział do mnie cicho Adrien, oczywiście na
tyle głośno, że i tak wszyscy go usłyszeli.
– Zachęcam do częstowania się przystawkami – powiedział sztywno Vince,
ignorując komentarz Adriena. – Wkrótce zostanie podane danie główne.
Shane’owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucił się na kilka
półmisków naraz, zapełniając nimi swój talerz. Zachowywał się, jakby musiał
odreagować tę stresującą rozmowę, jedząc, i całkiem prawdopodobne, że tak
właśnie było.
Tony upatrzył sobie klopsiki i nawet Dylan zaczął coś skubać od niechcenia.
Sięgałam właśnie po drugi krążek cebulowy, choć ani trochę nie czułam
głodu, ale zatrzymałam widelec w połowie drogi i nagle odłożyłam go
z brzdękiem na talerz.
– Nie możecie po prostu… go zaakceptować? – zapytałam, jakby do głowy
nagle przyszło mi proste rozwiązanie, na które nikt wcześniej nie wpadł.
Chłopcy przeżuwali i każdy ze świętej trójcy rzucił mi zainteresowane
spojrzenie, jakbym właśnie przedstawiła nieznane im wcześniej rozwiązanie.
Will zerkał na mnie ostrożnie i chyba bolało go, że tak zawzięcie starałam się
unikać jego wzroku. Vincent zaś był skupiony na popijaniu wody z cytryną
i chyba nie miał zamiaru w żaden sposób zareagować na moje pytanie.
Pokręciłam z niechęcią głową i powoli wróciłam do jedzenia.
Zastanawiałam się, jak to możliwe, że Adrien tak swobodnie konsumuje
zawartość swojego talerza. Gdy tak mu się przyglądałam, przyłapał mnie na
tym i nawet do mnie mrugnął.
Zrobiło mi się raźniej. Łatwiej było mi znosić uprzykrzone zachowanie
braci Monet, kiedy wiedziałam, że nie ruszają one Adriena.
Ale ja też miałam swoje granice.
Wystarczyło, by Eugenie postawiła na stół tamto purée ziemniaczane
i sałatki, żebym połączyła kropki i się domyśliła, co zostało zaplanowane jako
danie główne na dziś. Potwierdziły to złośliwe uśmiechy bliźniaków i Dylana.
Trójca święta to były już dorosłe chłopy, a zachowywali się nadal jak
wredne dzieciaki. Czasem patrzyłam na nich – na to, ile bliźniacy podróżowali
i jak Dylan zaczął aktywnie pomagać Vincentowi w biznesie oraz to, że
oświadczył się Martinie – myśląc sobie, że tak dojrzeli, a potem po
mistrzowsku udawało im się zniwelować to wrażenie podczas jednej kolacji.
– Nasz szanowny gość powinien mieć pierwszeństwo – zagruchał
z fałszywą słodyczą Dylan i zwrócił się do Adriena, wymachując widelcem nad
talerzem pełnym mięsa: – Spróbujesz steka? Są zajebiste.
Adrien zdawał sobie sprawę, że Dylan wcale nie sili się na uprzejmość,
a wręcz przeciwnie – w jego wykonaniu na pewno musiała ona być podszyta
szyderstwem. Nie dał się jednak speszyć i odważnie wystawił swój talerz.
– Ależ chętnie, dziękuję.
Dylan patrzył mu prosto w oczy, jego uśmiech teraz już wyraźnie był
wymuszony.
– Są bardzo krwiste.
Adrien uniósł talerz wyżej i odwzajemniał to spojrzenie bez mrugnięcia.
– Moje ulubione.
– Świetnie. – Dylan zmrużył powieki. – Na pewno chcesz wiedzieć, z czego
są te steki.
– Mam déjà vu, Dylan – wtrąciłam się ze znudzeniem. – Wciąż ten sam
repertuar.
Nawet po tylu latach pamiętałam, jak mój brat zamęczał Leo podobnymi,
jeśli nie identycznymi tekstami.
– Stawiałbym na wołowinę, Dylanie – zgadł Adrien, ukroiwszy
i spróbowawszy pierwszy kęs. Trudno mi było odwrócić spojrzenie od
sztućców w jego smukłych dłoniach i elegancji, z jaką się nimi posługiwał.
– I byłego chłopaka Hailie.
– Och. – Adrien przechylił głowę ze szczerym i grzecznym
zainteresowaniem. – Wybornie, w takim razie następnym razem zgłaszam się
do pomocy w kuchni.
I ukroił sobie kolejny, spory kawał czerwonego mięsa.
Oblizałam usta, ledwo powstrzymując się od rozciągnięcia ich
w triumfalnym uśmiechu. Adrien po mistrzowsku odbijał wszystkie strzały.
Zastanawiałam się, czy naprawdę mu smakuje i czy faktycznie lubi takie co
najwyżej średnio wysmażone steki, czy tylko udaje, by nie okazać słabości
przed braćmi Monet. Jeśli to drugie, to uznałam, że muszę mu ponownie
przyznać sporą pulę punktów za fantastyczną grę aktorską.
Zanim bracia złapali za sztućce, wymienili kilka wyjątkowo jędzowatych
spojrzeń. Nie umknęły mi, jednak najpierw byłam zdeterminowana, by je
zignorować. Miałam nadzieję, że jeśli na moich braci nie będzie się zwracać
uwagi, to przestaną się popisywać. Z niesfornymi dziećmi to działało,
testowałam na Lissy i Flynnie.
Moi bracia grali jednak w o kilka poziomów bardziej zaawansowaną
rozgrywkę. To nie po prostu radzenie sobie z maluchami. Szybko przekonałam
się, że ich głupota nie zna granic. Wiedziałam, że przebieg tej uczty jest
łudząco podobny do scenariusza kolacji z Leo, ale kiedy Tony zaczął się
schylać, myślałam, że padnę i nie wstanę.
– Nawet się nie waż! – ostrzegłam go, a on sekundę później wyjął spod stołu
wielki nóż.
Opadłam na oparcie krzesła, totalnie wycieńczona.
Tony zacisnął swoje wytatuowane palce na rękojeści, uniósł narzędzie
i z niepotrzebnym hałasem wbił ostrze w gruby stek, leżący na półmisku wśród
innych, podobnie mięsistych. Udało mu się nadziać upatrzony kawałek
i ostrożnie przeniósł go na swój talerz, w pełni skupiony na tej czynności.
Ignorował nasze spojrzenia, zupełnie jakby nie widział nic dziwnego lub… no
nie wiem, kretyńskiego w swoim zachowaniu.
Zerknęłam zrezygnowana na Adriena. Obserwował Tony’ego, mrugając
zaskoczony. Opowiadałam mu o nożach i tasakach, ale widocznie nie
spodziewał się, że moi bracia wciąż jeszcze nie wyrośli z przynoszenia swoich
zabawek do kuchni i chowania ich pod stołem podczas przyjmowania gości.
Drgnęłam na tę myśl i prędko nawiązałam kontakt wzrokowy z Dylanem…
Otworzyłam szerzej oczy.
A potem błyskawicznie schyliłam się pod stół. Zrobiłam to w tym samym
momencie co on, dlatego zdążyłam tylko zawołać: „stój!”, kiedy zobaczyłam,
jak chwyta za leżący obok jego nóg tasak.
Nie wierzę, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po wejściu do kuchni, nie
było zajrzenie pod ten cholerny stół.
Adrien gapił się z niemal rozchylonymi ustami, jak Dylan prostuje się
z wielkim rzeźnickim tasakiem w dłoniach. Gdybym nie była taka wściekła,
zapytałabym go, czy to ten sam, którym straszył biednego Leo.
Will i Vincent wydawali się odrobinę zażenowani, to musiałam przyznać.
Ewidentnie nie znali planów świętej trójcy. Nie byli też jakoś specjalnie
zaskoczeni, co to, to nie. Jednak Will odłożył swoje sztućce, oparł łokieć o blat,
a czoło o dłoń i zastygł w takiej pozycji, natomiast Vince przymknął powieki,
mrucząc pod nosem jakieś niedosłyszalne dla mnie słowo. Niewykluczone, że
przekleństwo.
Przynajmniej Shane się dobrze bawił. Mimo że talerz miał wyładowany
stekiem i dodatkami, sięgnął jeszcze po krążek cebulowy z misy
z przystawkami. Zaczął go obgryzać, przyglądając się z zadowoleniem swoim
braciom, którzy robili nam tu pokaz komediowy na żywo.
Mnie jednak ta komedia nie bawiła, zwłaszcza gdy Adrien wstał. Przestał
już wodzić wzrokiem od tasaka do noża i kręcąc głową, odsunął krzesło
i wyszedł zza stołu.
– Proszę wybaczyć – powiedział cicho i beznamiętnie.
Wbijałam wzrok w miejsce, gdzie w wyjściu z kuchni zniknęły plecy
Adriena. Zapadła cisza, więc słychać było, jak otwierają się drzwi frontowe.
Kroki Adriena ucichły.
Nóż stołowy wypadł z mojej zesztywniałej ręki i brzdąknął o talerz. Powoli
przeniosłam pełen furii wzrok na braci.
– Co jest z wami nie tak?! – Chciałam wykrzyczeć te słowa, ale zdołałam
jedynie wyszeptać je wściekle. Gardło trochę mi się zacisnęło, to dlatego.
Jakby zbierało mi się na płacz. Nie zamierzałam jednak ryczeć, jeszcze nie
teraz. Teraz wygrywała złość. – Noże, tasaki? Serio? Czy wy się zatrzymaliście
w rozwoju? Wydaje się wam, że jesteście zabawni?
– Co on, wyszedł?
Dylan wykrzywiał twarz w zdezorientowaniu pomieszanym z oburzeniem,
jak gdyby to jego właśnie urażono. Tony machnął nożem, który teraz trzymał
ostrzem do góry. Trochę to wyglądało, jakby też nie nadążał za tym, co się
wydarzyło, i aby sobie pomóc w domysłach, chciał podrapać się nim po
włosach. Shane zaprzestał obgryzania swojego krążka.
Will marszczył brwi, również wpatrzony w przejście z przedpokoju do
kuchni, i nawet Vincent się odwrócił, by sprawdzić, gdzie przepadł Adrien.
Gotowałam się z wściekłości. W głowie już układałam plan, co mu
powiedzieć, żeby przeprosić za chłopaków. Najpierw zamierzałam jednak
wyrwać Dylanowi tasak z ręki i odrąbać nim bratu język, żeby już na zawsze
się zamknął.
Wstałam.
Zmierzyłam wszystkich spojrzeniem z góry. W oczach Willa i Shane’a
pojawiła się może nawet jakaś mała drobina skruchy, jednak Tony i Dylan
woleli wyglądać Adriena. Dziwili się, że wyszedł już teraz, któryś nawet
prychnął z pogardą, ale raczej nie śmieli na mnie spojrzeć. Vincent też
wyglądał na zdezorientowanego, i może nawet delikatnie zaniepokojonego.
– Zadowoleni jesteście? – wycedziłam, czerwona ze złości.
– Co za plastuś – zadrwił Dylan, ale zabrzmiało to dość niepewnie.
– Wykwintniś – rzucił Shane, a Tony mruknął niemal niezrozumiale:
– Kija ma.
Nachyliłam się.
– Może po prostu jest dojrzalszy od was?
I wyprostowałam się, gotowa wyjść, śmiertelnie obrazić się na swoją
rodzinę i w ogóle zakończyć tę kolację.
Rozległo się szuranie.
Wystarczająco głośne, by zwróciło uwagę każdego z nas. Nasze głowy
zwróciły się w stronę źródła dźwięku, czyli korytarza. Przez chwilę nic się nie
działo, ale odgłosy przybierały na sile, aż wreszcie w wejściu pojawił się
Adrien.
Och, jak mi ulżyło, że wrócił.
A potem zobaczyłam dopiero, co trzyma w rękach, i rozdziawiłam usta.
Adrien stanął w progu kuchni z prawdziwą piłą mechaniczną.
Minę miał grobową, podbródek dumnie uniesiony, a morderczy wzrok
wwiercał w Dylana i Tony’ego. W idealnie skrojonym, drogim garniturze
i z pilarką spalinową w rękach wyglądał tak komicznie, że odebrało mi mowę.
W ciszy i powolutku z powrotem opadłam na krzesło.
Adrien sztywnymi ruchami pociągnął kilka razy za linkę zwisającą
z obudowy narzędzia, aż wreszcie piła odpaliła. Wszyscy drgnęliśmy
i skrzywiliśmy się na jej nagły, agresywny jazgot. Adrien napinał mięśnie pod
marynarką, by trzymać ją stabilnie. Na dłonie zdążył też założyć szare, krótkie
rękawiczki, by nie obsługiwać jej bez ochrony.
Stał tak przez dłuższą chwilę, pozwalając, by warkot wypełnił nasze uszy.
Nie wiedziałam, co się dzieje. Złość opuściła mnie w jednej chwili. Tony
zbierał szczękę z podłogi, Shane’owi krążek cebulowy wypadł z palców gdzieś
na podłogę, Dylan mrugał powiekami w szoku, jakby ktoś mu właśnie zdradził,
że jest adoptowany. Will zawiesił się podobnie jak Shane, a największe chyba
zaskoczenie malowało się na twarzy Vincenta – nie mógł uwierzyć, że ten
człowiek, jego wspólnik, z którym robi poważne interesy, uruchomił właśnie
w jego kuchni piłę mechaniczną.
– Nigdy się z nią nie rozstaję – powiedział Adrien, gdy wyłączył piłę i nasze
uszy wypełniła nagła, kojąca cisza.
Santan zabezpieczył porządnie sprzęt i odłożył go na podłogę, po czym
spokojnie i z nienaganną kulturą wrócił na swoje miejsce. Piła leżała teraz obok
nóg jego krzesła niczym grzeczny piesek.
Nadal nie mogłam wydusić słowa, zresztą chyba nikt nie mógł.
Adrien złapał za moją zwisającą dłoń, podniósł ją z czcią do swoich ust,
złożył na niej delikatny pocałunek, patrząc mi głęboko w oczy, a potem odłożył
ją na moje udo i z powrotem złapał w dłonie swoje sztućce. Wsadzając sobie
do ust kawałek krwistego steka, posłał Dylanowi kolejne wyzywające
spojrzenie, tym razem prosto ponad stołem.
I stało się niemożliwe.
Dylan, śmiertelnie poważny, nawet odrobinę pobladły, przełknął w końcu
ślinę, a potem z uznaniem wolno pokiwał głową.
56
COTYGODNIOWE
WYJŚCIE DO BARU
Znieruchomiałam.
Kątem oka zerknęłam kontrolnie na braci. Nigdy nie wiadomo, jakiej reakcji
można się po nich spodziewać. Dylan obok mnie poruszył się, ale nie zerwał,
by zwyzywać nieznajomego. Tony łypał na niego spode łba, a Shane rzucił
krótkie spojrzenie Santanowi, zanim sam zaczął świdrować morderczo
stojącego chłopaka.
Sama z zaciekawieniem zatrzymałam się na Adrienie. Nie spuszczał wzroku
z nowo przybyłego, dopóki nie wyczuł próby nawiązania kontaktu z mojej
strony, więc go odwzajemnił. Wyglądał na uprzejmie zainteresowanego.
– Ja… – wymamrotałam i zamilkłam na chwilę, żeby zebrać myśli.
Powodem mojego zawahania nie było niezdecydowanie. Jasne dla mnie było,
że przecież ten chłopak, mimo że w pewnym sensie słodki, to na poznanie
mojego numeru nie ma co liczyć. Tak bardzo się dziwiłam, że w ogóle miał
odwagę, by podejść do jedynej kobiety siedzącej w gronie czterech mężczyzn.
Dylan ze swoją muskulaturą wyglądał jak zawodowy kulturysta, Tony
z tatuażami jak bandzior. Adrien w garniturze i z surową miną jak diabeł,
Shane z bojowym spojrzeniem jak jego adwokat.
Czy ten chłopak nie ma oczu? Dlaczego spojrzał w moją stronę, zobaczył
moje towarzystwo i nadal stwierdził, że to dobry pomysł, żeby przy nich do
mnie podejść i zagadać? Samobójca.
– Bardzo mi miło i dziękuję za komplement. Niestety… – Skrzywiłam się
nieśmiało. – Nie ma sensu, żebym podawała ci swój numer telefonu.
– Och, okej. – Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. Chyba speszył się
trochę, ale próbował udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. – Masz
chłopaka, tak?
Zerknął na Dylana, ale szybko przeniósł spojrzenie z powrotem na mnie.
Nie zamierzałam mu teraz tłumaczyć, że trzej na czterech mężczyzn przy tym
stole to moi bracia, a ten jeden pozostały to w sumie na ten moment trudno
stwierdzić.
Dlatego przygryzłam głupio wargę i wzruszyłam ramionami.
Mijała już jakaś minuta, odkąd chłopak podszedł, i żaden z moich braci
jeszcze nie rzucił mu się do gardła, dziwne.
– No w każdym razie sorry, że przeszkodziłem – mruknął, machnął
dziwacznie ręką i ostatni raz zerknął na Dylana, tym razem chwilę dłużej,
a potem jeszcze przelotnie na Tony’ego, i odszedł.
Zażenowana nie odwracałam się do braci i Adriena. Patrzyłam gdzieś
w stronę baru na poustawiane za plecami barmanów kolorowe alkohole.
Napiłam się swojego napoju, błagając wszechświat w myślach, by ten maleńki
incydent nie był teraz wałkowany w nieskończoność przez chłopców.
Cóż, bez echa przejść nie mógł.
– Niezbyt się przejąłeś, co?
Słysząc tę pełną wyrzutu uwagę Dylana, rozmyśliłam się w sprawie
uciekania wzrokiem. Płynnie przeniosłam spojrzenie na swojego brata, wręcz
je w niego wwierciłam. Dylan na pewno to czuł, ale nie widział, bo on z kolei
oczy wbijał w Adriena.
– Czym miałem się przejąć, Dylanie?
Dłoń Dylana wystrzeliła gdzieś w powietrze.
– Tym, że jakiś gościu się do niej przyczepił?
Przez chwilę uwierzyłam, że Dylan zmądrzał i przestał robić aferę z takich
błahostek, dumna byłam, że nawet nie rzucił chamskiej uwagi w stronę
chłopaka. Teraz jednak nadrabiał swoim atakiem w stronę Adriena.
– Dylan – westchnęłam.
– Poprosił ją o numer telefonu – odparł cierpliwie Santan.
– Nie masz problemu z tym, że ktoś podrywa dziewczynę, na której
rzekomo tak bardzo ci zależy?
– Zamknij się, Dylan – burknęłam z niechęcią, trącając go w bok.
– Podszedł, powiedział jej komplement, a przy tym był uprzejmy
i nienachalny – wyjaśnił Adrien. – Hailie natomiast… – tu spojrzał na mnie tak
przenikliwie, że zaschło mi w ustach – …bardzo ładnie odmówiła.
Bracia Monet patrzyli na niego, mrużąc lekko oczy.
– Niesamowite – zawołałam piskliwie, głośniej, niż planowałam. – A więc
można załatwiać takie sprawy w sposób cywilizowany! Co za odkrycie.
– Typ chciał ci odbić kobietę, którą się rzekomo interesujesz, a ty masz to
gdzieś – prychnął Dylan z rosnącym oburzeniem.
– Kobieta, którą się interesuję, jest tak atrakcyjna, że jestem świadomy, iż
zwraca uwagę wielu innych mężczyzn – wytłumaczył mu Adrien ciągle tym
samym, spokojnym głosem, a jego ciemne oczy wpatrzone we mnie
przyprawiały mnie o gęsią skórkę. – Ufam, że sama potrafi ich spławiać.
– Co, jeśli byłby natrętny? – Brwi Dylana się nastroszyły, a jego ręka prawie
przewróciła kufel, tak ekspresyjnie przeżywał tę odpowiedź.
Spojrzenie Adriena się wyostrzyło.
– Ten nie był.
Coś w jego sztywnym głosie zadźwięczało, coś grobowego i niepokojącego,
co zmotywowało mnie do odwrócenia spojrzenia.
Znowu obserwowałam bar. Jeden z barmanów przyrządzał właśnie
skomplikowanego drinka, a coraz więcej osób ustawiało się w kolejce do
zamówienia. Bar z każdą chwilą zapełniał się coraz bardziej – kiedy tu
weszłam, było prawie pusto. Taka to pewnie pora, że niektórzy dopiero kończą
pracę i wpadają tu, by rozluźnić się po długim dniu.
Zazdrościłam im, bo w moim przypadku nie było opcji, by się zrelaksować.
Nie w tak dobranym towarzystwie.
Przy barze stał też chłopak w błękitnej koszuli. Ten, który przed chwileczką
mnie zaczepił. Znalazłam go wzrokiem przypadkiem i bardzo się zdziwiłam, że
znowu patrzy w stronę mojego stolika. Jednak to nie mnie wypatrywał.
Z zawahaniem, w pytający sposób uniósł kciuk w górę, trochę też
przygryzając wargę. Powiodłam spojrzeniem po swojej ekipie, żeby wyłapać
osobę, z którą nawiązywał właśnie kontakt. Wszystko trwało w ułamki sekund.
Dylan właśnie odpowiadał Adrienowi kolejnym już prychnięciem, Shane
zaglądał do swojego kufla z piwem. To Tony ledwo zauważalnie skinął głową
nieznajomemu, niedbale odwracając od niego wzrok, jakby wcale właśnie nie
porozumiał się z nim na odległość.
Cudem to wypatrzyłam.
Zmarszczyłam brwi, gorączkowo analizując tę sytuację. Nieznajomy
zauważył moją reakcję i szybko się ulotnił. To tylko potwierdziło moje
przypuszczenia.
Wydałam z siebie zduszony okrzyk.
– Ustawiliście to!
Chłopcy spojrzeli na mnie zaskoczeni.
– Hm? – mruknął Tony.
– Co ty tam znowu sobie wymyśliłaś, dziewczynko? – westchnął Dylan, ale
widziałam, że jest lekko spięty.
– Ten chłopak, który poprosił mnie o numer – wycedziłam, bombardując
braci spojrzeniem spode łba. – Kazaliście mu to zrobić.
– Po co mielibyśmy kazać jakiemuś typkowi podrywać własną siostrę? –
Shane przewrócił oczami.
– Żeby przetestować moją reakcję – odparł Adrien.
Uśmiechał się do mnie z lekkim politowaniem, które jednak skierowane
było wyraźnie do moich braci.
– Wy jesteście nienormalni – warknęłam.
– Udowodniliśmy, że twój wybranek ma uśpiony instynkt obronny –
oznajmił Dylan, stukając się palcem wskazującym w skroń.
– Rozleniwił się – mruknął Tony.
– Taki efekt, jeśli chodzi się wszędzie z ochroniarzem – dorzucił Shane.
Adrien znosił te zarzuty z najświętszym spokojem.
– Racja, my, członkowie Organizacji, zupełnie nie potrafimy rozpoznać
prawdziwego zagrożenia – przyznał z czającą się w głosie kpiną. – Jak dobrze,
że istnieją bracia Monet, którzy zawsze na wszelki wypadek są gotowi
zastosować przemoc.
– Mnie także akurat się to podoba, że nie reaguje automatycznie agresją na
przypadkowych i nieszkodliwych ludzi, ale co ja się tam znam – szepnęłam
pod nosem.
– Jego pamiętna bójka z kelnerem sugeruje co innego – parsknął Dylan.
Tony z zadowoleniem pokiwał głową na to wspomnienie.
– Jakie to było dobre – przyznał.
– Gdzie się podział tamten Adrien? – zapytał z żalem Shane.
Mina Santana zmieniła się ze spokojnej z cieniem drwiny w – po raz
pierwszy, odkąd pojawiłam się w barze – pełną niedowierzania.
– Jaka bójka z kelnerem? – zapytałam ostrożnie.
– Adrien rzucił się na kelnera na jednym z bankietów – zdradził mi Shane. –
Podobno prawie wydłubał mu oko.
Drgnęłam.
– Miałem wtedy piętnaście lat – zaznaczył od razu Adrien, teraz widocznie
niezadowolony, że bracia poruszyli ten temat. Poprawił krawat. – A sytuacja
z okiem to plotka.
– To był najnudniejszy bankiet w historii nudnych bankietów – oznajmił
Dylan. Bliźniacy unieśli kufle w tym samym czasie, kiwając zgodnie głowami.
– Dopóki Adrien Santan nie dostarczył nam wszystkim rozrywki.
– Kelnerem był nastolatek, który dorabiał sobie na takich eventach –
wyjaśnił mężczyzna, wzdychając. Niechętnie brał się za tę opowieść, ale
wiedział, że zainteresowałam się nią na tyle, że teraz powinien ją przytoczyć.
A gdyby on sam tego nie zrobił, bracia Monet by go wyręczyli.
Czego nie chciał.
– Rzeczywiście, z moich ust padło niepotrzebnie kilka słów, które
sprowokowały kelnera do odpowiedzi. Ta z kolei nie spodobała się mnie
i wynikło z tego nieporozumienie.
Shane zachichotał i nachylił się ku mnie lekko ponad stołem.
– Tak nim rzucił, że typ poleciał na stół.
– Z galaretkami – dodał Dylan.
– Kurwa, jak one się trzęsły… – przypomniał sobie Tony, kryjąc twarz
w dłoniach. – Nagle wszystkie naraz.
– Tarzaliśmy się ze śmiechu – parsknął Dylan.
Podczas gdy moi bracia kiwali do siebie głowami z rozbawieniem, próbując
pohamować drżące ramiona przed kolejnym atakiem głupawki, ja zerknęłam na
Adriena. Zachowywał powagę.
– Nie jestem z tego dumny, jak i z wielu innych swoich zachowań
z przeszłości – powiedział znacząco.
Z delikatnym, łagodnym uśmiechem skinęłam głową. Znałam swoich braci
i doskonale zdawałam sobie sprawę, że celowo prowadzą tę rozmowę tak, żeby
przedstawić Adriena w jak najgorszym świetle. Na szczęście on potrafił
zachować zimną krew.
– Doceniam, że przyznajesz się do błędu – powiedziałam.
Dylan uśmiechnął się do Adriena wrednie.
– Ostatecznie kelner dostał od twojego ojca ładną sumkę w ramach
zadośćuczynienia, co?
– Podobno wybudował za to dwa domy – oznajmił Shane.
– Co prawda w Ohio – dodał Tony.
– Ale zawsze coś – dokończył Shane.
– Domy to kolejna plotka, zadośćuczynienie wynosiło grosze –
odpowiedział cierpko Adrien. – Jednak prawdą jest, że je otrzymał, jako że
wina bez wątpienia leżała po mojej stronie.
Patrzył ciągle na mnie, jakby to mnie wszystko tłumaczył, bo zależało mu
najbardziej na tym, bym to ja go dobrze zrozumiała.
Moi bracia przecież i tak słyszą i widzą to, co sami chcą.
Pojawiło się jeszcze kilka okazji, kiedy to święta trójca próbowała
sprowokować Adriena, ale on trzymał się za dobrze. Chyba wiedział, że
imponuje mi jego opanowanie, i to motywowało go do tego, by je zachować.
A Dylan nie zwalniał. Jeśli zastanawiałam się na początku, jakim cudem oni
tutaj tak spokojnie razem siedzą, to już teraz przestałam. To był tylko kolejny
podstęp ze strony moich braci.
Choć, to musiałam przyznać, była to jedna z kulturalniejszych zasadzek
w ich wykonaniu. Przestrzegali zasady nietykalności, nie byli też opryskliwi.
Może przesadnie drwiący, ale w tej kategorii Adrien też nie pozostawał im
dłużny.
Niestety, temu posiedzeniu nadal daleko było do relaksującego i z chwili na
chwilę wycieńczało mnie coraz bardziej. Miałam dziś aktywny dzień, więc
teraz potrzebowałam szybkiego prysznica i wygodnego łóżka, a nie zadania
polegającego na przejściu przez pole minowe, zaprojektowane przez braci
Monet.
– Wystarczy już – odezwałam się wreszcie, gdy Dylan zadał Adrienowi
jakieś kolejne absurdalne pytanie. – Zbierajmy się.
– Jeszcze chwila.
– Mówiłeś to samo chwilę temu – jęknęłam i wstałam. – Jestem zmęczona,
wrócę sama.
– Nie wrócisz sama – zaoponował Dylan, i to w taki prześmiewczy sposób,
jakbym wpadła na jakiś wyjątkowo idiotyczny pomysł.
– Ciemno jest – zauważył Tony.
– Apartament jest trzy przecznice stąd, a ze mną jest Danilo –
przypomniałam mu przez zaciśnięte zęby.
– No ale jaki to problem, żebyśmy wrócili razem? I tak idziemy w to samo
miejsce – powiedział Shane i zamachał kuflem z resztką piwa. – Dokończymy
to i zaraz się zbieramy, wyluzuj.
Tak, bliźniacy nadal pomieszkiwali w apartamencie Vince’a. Spodobało im
się przesiadywanie w Nowym Jorku, poza tym chyba nadal pilnowali, żeby
przypadkiem nie zadomowił się u mnie Adrien. Za to Dylan wrócił do Martiny
zaraz po kolacji w Rezydencji. Uznał, że skoro bliźniacy mają na mnie oko, to
on jednak nie musi się aż tak angażować.
Martina także przysięgała, że zrobiła mu ochrzan na temat szanowania
mojej swobody, za co byłam jej wdzięczna.
– W takim razie przyniosę sobie jeszcze wody – westchnęłam
zrezygnowana.
Wyślizgnęłam się zza stolika i podeszłam do baru, zanim ktoś znowu
zechciał mnie wyręczyć. Potrzebowałam na chwilę wydostać się z tej mgły
testosteronu, która nad nim wisiała i powoli mnie podduszała. Akurat się
przerzedziło. To znaczy przy samej ladzie, bo ogólnie pomieszczenie
zapełniało się ludźmi. Chyba wszystkie stoliki były już pozajmowane. Spore
przestrzenie w lokalu sugerowały, że w niedalekiej przyszłości ludzie mogą
zacząć tu tańczyć.
Oparłam się o blat i obserwowałam, jak barman kończy właśnie
przygotowywać gin z tonikiem dla jakiejś dziewczyny. Drink podany był
w ładnej, pękatej szklance na nóżce i prawie bym go przewróciła, gdybym
w porę nie przytrzymała się stołka barowego, gdy ktoś mnie popchnął.
– Hej! – zawołałam ze złością, odwracając się.
Jakiś podpity facet stracił równowagę.
– Sorry! – Uniósł dłonie, jednak, gdy mnie zobaczył, wyraz jego
nietrzeźwych oczu się zmienił. Nadal zachodziły mgłą, ale też rozbłysły
i skrzywiłam się, gdy poczułam jego palce na ramionach. Pomacał mnie jak
eksponat w muzeum.
Szarpnięciem wyswobodziłam się od jego dotyku i posłałam mu
poirytowane spojrzenie akurat w momencie, gdy zza pleców złapał go
i unieruchomił Danilo.
– Co jest? – zdziwił się facet. Bełkotał trochę, tłustawe włosy miał lekko
roztrzepane, a koszulkę wyciągniętą, jakby już dziś wcześniej zdążył się z kimś
zetrzeć. – Spokojnie, co?
Danilo nie znał litości. Trzymał obcego tak, że ten nawet nie mógł poruszyć
ramionami. Były zdecydowanie chudsze niż ręce mojego ochroniarza. A na
pewno próżno porównywać je z wielkim bicepsem Dylana, który w następnym
momencie stał już obok.
– O co chodzi?! – zapytał swoim doniosłym i żądnym natychmiastowych
wyjaśnień głosem, którego zawsze używał, gdy wtrącał się w podobne aferki.
– Dotykał panią Monet – odparł Danilo.
– Dotknął cię? – syknął do mnie brat.
Oho, już powoli się uruchamiał.
– Tylko w ramię – wyjaśniłam lekceważąco. – Wpadł na mnie, jest pijany.
– No właśnie, wpadłem i niechcący dotknąłem…
– Zostawcie go – westchnęłam, pewna, że nie trzeba robić dramatu z tego
małego wypadku. Dylan nawet dał się przekonać i Danilo powoli rozluźnił
swój uścisk. Nieznajomy nie popisał się inteligencją, bo ledwo poczuł
swobodę, a z głupim uśmieszkiem mruknął:
– Szkoda, że nie udało się złapać za tyłek, bo ma niezły, he, he…
Zdążył popatrzeć na mój tył poniżej pasa, to pewne, ale raczej nie nasycił
się tym widokiem. Ledwo skończył się śmiać, a Adrien zrobił krok do przodu.
Wyprzedził nawet Dylana, całego napiętego w gotowości.
Santan wyrósł znikąd. Musiał tu podejść zaraz za moim bratem. Wzrok miał
skupiony i chłodny. Najpierw podwinął rękawy swojej ciemnej koszuli, potem
złapał za przód wymiętej już koszulki chłopaka. Napiął mięśnie i prawie
wyrwał go z rąk Danilo.
Mój ochroniarz nie oponował, choć zanim pozwolił odebrać sobie ofiarę,
sprawdził kontrolnie z Dylanem, by upewnić się, że to będzie dobry ruch.
Nawet nie ze mną, choć to dla mnie pracował. Prawdopodobnie sprawdzał, czy
Dylan się nie obrazi, jeśli odbierze mu przyjemność rozprawienia się
z nieznajomym.
Mój wredny brat zawahał się, jakby rzeczywiście sam pragnął sprać tego
głąba i trochę mu było przykro, że taka okazja przejdzie mu koło nosa.
Ostatecznie jednak, obrzuciwszy Adriena spojrzeniem, uznał, że może zrobić
mu ten mały prezent. Chyba spodobała mu się jego postawa zimnego,
bezlitosnego i… cóż, wściekłego członka Organizacji. Dlatego właśnie
powstrzymał się przed wkroczeniem do akcji i z przyzwoleniem skinął Danilo
głową.
Ochroniarz cofnął od faceta ręce i przesunął się trochę bliżej mnie, żeby
w razie czego skuteczniej mnie chronić. Ludzie dookoła zaczynali interesować
się tym, co się dzieje. Niektórzy już wcześniej zerkali z ciekawością na moją
zniesmaczoną minę. Również fakt, że w mojej obronie stanął ktoś, kto
wyglądał jak zatrudniony na pełen etat ochroniarz, nie pozostał niezauważony.
Niektórzy teraz pewnie zastanawiali się, czy jestem jakąś celebrytką lub może
córką prezydenta.
Teraz jeszcze więcej osób zwróciło na nas uwagę, bo Adrien rąbnął
mężczyzną o bar. Kilka czekających w kolejce osób musiało odskoczyć na
boki. Bar był wyższy od typowego stołu, ale Adrien nie potrzebował wygodnie
rozkładać na nim swojej ofiary. Wystarczyło mu, że ustawił ją sobie tak, by na
lepkim od rozlanego alkoholu blacie umieścić jej głowę. Reszta tułowia
chłopaka zwisła bezwładnie ku dołowi. Jedną stopą podtrzymywał się ziemi,
drugą machał, bo nie mógł jej wyprostować. Trącił stołek, ale zwojował tym
tylko tyle, że ten się przewrócił. Ręce też odmówiły mu posłuszeństwa –
w obecnej pozycji nie potrafił zrobić z nich pożytku.
Świadkowie tego incydentu z barmanami włącznie zapatrzyli się na scenę
wytrzeszczonymi oczami. Niektórzy mieli też rozchylone usta. Nikt jednak nie
rzucał się na pomoc, a już zwłaszcza po następnych słowach Adriena.
– Nie będę dotykał kobiet bez ich pozwolenia ani traktował ich
przedmiotowo – wycedził wystarczająco ostro, by przebić się przez muzykę
i zostać perfekcyjnie usłyszanym przez głównego zainteresowanego, a także
znajdujących się najbliżej osób. Szarpnął nim i dodał: – Powtórz.
Chłopak mrużył w męce oczy i nie popisał się uporem, bo od razu zaczął
coś chrypieć pod nosem. Nie wiem, niewiele dosłyszałam. Adrien chyba też
nie, bo pokręcił głową i z surową miną znowu nim szarpnął.
– Głośniej – polecił mu chłodno, a jego sygnet błysnął jakby ostrzegawczo,
wyjątkowo dobrze widoczny na tle jasnej koszulki pijanego faceta.
Ten tym razem faktycznie chrypiał trochę głośniej, jednak jak dla mnie
wciąż równie niezrozumiale. Adrien raczej nie miał ochoty znęcać się nad nim
do rana, dlatego gdy ten jeszcze był w połowie wypowiadanego zdania,
przeszedł do kolejnej fazy swoich małych tortur.
Złapał stojącego tuż obok na ladzie świeżo przygotowanego drinka
i chlusnął nim mężczyźnie w twarz.
To była ta porządna szklanka ginu z tonikiem, na którą zwróciłam uwagę
wcześniej. Dziewczyna miała właśnie za nią zapłacić, ale zamarła z kartą
kredytową w dłoni na widok spektaklu.
Kostki lodu odbiły się od wykrzywionej twarzy chłopaka. Większość z nich
spadła na ziemię, jedna najpierw ześlizgnęła się po jego szyi, na co wyjątkowo
mocno się zatelepał. Na jego policzku wylądował gruby plaster cytryny.
Chłopak zakrztusił się, bo w momencie, kiedy próbował powtórzyć słowa
Adriena, dostał w twarz chlust alkoholu, ale pokaszlał chwilę i chyba mu
przeszło. Mrugał też powiekami i mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo
szczypały go oczy. Wzdrygnął się znowu, gdy Adrien odstawił pustą szklankę
z wyjątkowo głośnym stukotem tuż obok ucha zboczeńca.
– A teraz przeproś ją – polecił mu Adrien zimnym i wyzutym z emocji
głosem.
Stałam z boku i milczałam, nie wychylając się. Byłam na wpół zasłonięta
przez Danilo, na wpół przed Dylana. Obaj oglądali przedstawienie, coraz mniej
czekając na możliwość wkroczenia do akcji i odegrania w niej własnej roli.
Widzieli doskonale, że Adrien fenomenalnie sobie radzi.
Niedaleko dostrzegłam też bliźniaków. Przyglądali się poczynaniom Santana
z założonymi rękami i skupieniem na twarzach, trochę zbyt spokojni jak na to,
czego przecież byli świadkami. Sprawiali wrażenie, jakby oglądali, nie wiem,
grę w pokera. Angażującą, ale niebrutalną.
Facet, wystękując jakieś marne przeprosiny, spróbował unieść się lekko
i chyba przez chwilę szukał mnie wzrokiem, próbując unieść przymrużone
z wysiłkiem powieki, ale Adrien pchnął jego głowę z powrotem na blat,
a plaster cytryny, który odkleił od jego policzka, wcisnął mu prosto w oko.
– Bez patrzenia – warknął. – Nie wolno ci na nią patrzeć, zrozumiano?
Jego głos rzadko brzmiał tak lodowato, przynajmniej przy mnie.
Bardzo przypominał Vincenta.
Skrzywiłam się na głośny, podchodzący niemal pod krzyk odgłos, który
wydobył się z ust mężczyzny.
Kiedy już miałam tego dość i szykowałam się, by wkroczyć do akcji i ją
zakończyć, Adrien sam uznał, że wystarczy. Niedelikatnie wepchnął wyciśnięty
już z soku plaster cytryny do ust faceta, wytarł dłonie o jego koszulkę i go
puścił. W rezultacie pozbawione nagle podparcia bezwładne ciało od razu
spłynęło na podłogę.
Adrien nawet nie spojrzał za nim w dół. Rozejrzał się zamiast tego po tłumie
wokół, ale nie po to, by szukać poklasku. Jak się okazało, szukał mnie.
Wyprostowawszy sobie przekrzywiony krawat, zbliżył się, a Danilo nawet
zrobił dla niego miejsce u mojego boku.
– Wszystko w porządku? – upewnił się, od razu łagodniejąc.
Rękawy koszuli wciąż miał podwinięte, gdy delikatnie objął mnie
ramieniem. Drgnęłam pod jego dotykiem, ale nie dlatego, że go nie chciałam.
Po prostu widziałam, co przed chwilą te ręce zrobiły, i mimo iż byłam
świadkiem gorszych rzeczy, to jednak potrzebowałam chwili, by się po tym
otrząsnąć. Przede wszystkim z szoku.
Dlatego też w odpowiedzi skinęłam tylko głową.
Dylan stanął nad leżącym mężczyzną, tak że but mojego brata znajdował się
teraz obok głowy nieznajomego. Przyglądał mu się przez chwilę. Wiedziałam,
że podejmuje decyzję, czy dorzucić swoje trzy grosze, czy może jednak facet
dostał już za swoje i można mu odpuścić.
Bliźniacy też wyszli przed szereg. Niczym najpoważniejszy skład jury
w milczeniu i na szybko oceniali robotę Adriena, ale nie mieli zastrzeżeń.
Przełknęłam ślinę, by upomnieć Dylana, by też nic już z tym człowiekiem
nie robił i byśmy najlepiej wyszli stąd jak najszybciej. Na szczęście on sam,
zanim się odezwałam, doszedł do takiego wniosku.
Opuściliśmy bar wszyscy razem – moi bracia, ochroniarze oraz ja, wciąż
obejmowana przez Adriena.
I Dylan to przemilczał.
A szedł tuż za nami.
– Vincent dorwał manhattański apartament z genialną lokalizacją – odezwał
się Adrien, rozglądając się po okolicy z nutą szczerej zazdrości.
To była pierwsza normalna rzecz, jaką powiedział, po incydencie w barze.
Oczywiście zaraz po tym, jak zapytał, czy wszystko u mnie w porządku.
– Nie możesz sobie kupić podobnego, skoro ci zależy? – zapytałam, unosząc
brwi. Nie byłam pewna, czy ochłonęłam na tyle, by rozmawiać teraz o rzeczach
tak przyziemnych jak stan rynku mieszkań w centrum Manhattanu.
– Nie tak łatwo o dobry apartament w Nowym Jorku – odparł. Zadzierał
teraz głowę, oglądając drapacz chmur, który mijaliśmy. – Te najlepsze są już
zajęte. Mógłbym ewentualnie zmusić jakiegoś właściciela do sprzedania mi
swojego. Może któregoś z twoich sąsiadów?
– Nie znam zbyt wielu sąsiadów. Jest jedna pani, bardzo miła.
– Tym łatwiejsza do zastraszenia.
– Adrien – mruknęłam ostrzegawczo.
– Tylko żartuję.
Zmrużyłam powieki i wwierciłam w niego wzrok.
– Z tym facetem w barze też tylko żartowałeś?
Odpowiedział mi przeciągłym spojrzeniem, takim bez krzty wyrzutów
sumienia.
– Zasłużył.
– Zachował się jak świnia, ja wiem, ale twoja reakcja…
– …była łagodna – dokończył dobitnie.
Spięłam się, pełna protestu, co obejmujący mnie ciągle Adrien na pewno
wyczuł.
– Prawie złamałeś mu kręgosłup.
Zatrzymał się nagle i wymusił to też na mnie.
– Hailie – powiedział poważnie, nie przestając patrzeć mi w oczy nawet
przez moment. – Co najwyżej trysnąłem mu sokiem z cytryny w oko.
– To… – zawahałam się, ale uniosłam palec i dokończyłam: – …musiało
być nieprzyjemne.
Uśmiechnął się lekko, mrocznie i cierpko.
– Ja mam nadzieję.
Westchnęłam. Wskazałam wcześniej różnice między Adrienem a moimi
braćmi. Tutaj zaś mieliśmy jawny przykład podobieństwa. Może i nie zawsze
reagował porywczo, ale gdy już to robił, potrafił uparcie bronić swoich
pobudek.
Tak naprawdę w tej konkretnej sytuacji nie miałam mu tego bardzo za złe.
Jego reakcja mogła być zaskakująca, ale w gruncie rzeczy nie zrobił nic, czemu
byłabym prawdziwie przeciwna, więc przestałam ciągnąć temat. Nie opuściłam
też jego boku, przy którym mimo wszystko czułam się bezpiecznie, dopóki nie
odezwał się Dylan.
– Odprowadzę was – zadeklarował po kilku minutach, gdy docieraliśmy
powoli do skrzyżowania, na którym miał się z nami rozdzielić.
– Martina na ciebie czeka – przypomniałam mu.
Dylan to uparciuch i z jakiegoś powodu bardzo mu zależało na tym, żeby
zajść z nami do apartamentu Vincenta i dopiero potem wrócić do siebie.
Prawdopodobnie zachowywał się tak ze względu na Adriena.
Cóż, mnie też zależało na jego bezpieczeństwie i komforcie, dlatego
wymsknęłam się spod ramienia Adriena i podeszłam do idącego nieopodal,
pogrążonego w świecie własnych rozmyślań brata. Przylgnęłam do jego
ramienia, a on zerknął na mnie i uśmiechnął się lekko.
– Co tam, dziewczynko? – mruknął i tym razem zostałam przez niego
objęta.
Szliśmy całą ekipą, rozproszeni po manhattańskim chodniku. Był późny
wieczór, ale Nowy Jork, rzecz jasna nie spał – na ulicach roiło się od ludzi,
jeździło też sporo taksówek, a multum różnych źródeł światła nie pozwoliło
miastu pogrążyć się w mroku.
– Dzięki – szepnęłam.
Dylan miał momenty, w których potrafił zachować się właściwie, i tego
wieczora trafił nam się jeden z nich. Wszelkie dokuczanie i złośliwości
utrzymywał w naciąganych wprawdzie, ale jednak wciąż akceptowalnych dla
mnie ryzach, nie potraktował też zbytnio żenująco Adriena. Pomijając tę
wpadkę z gościem, którego moi bracia wynajęli do wzbudzenia w nim
zazdrości (?). No ale to tylko jeden idiotyzm, a znając moje rodzeństwo, mogło
ich być więcej.
– Za co?
– Za to, że dajesz mu szansę.
Zamilkł na chwilę, jakby zdziwiony, że tak to odbieram, ale wreszcie
odetchnął głęboko i popatrzył przed siebie. Bliźniacy sporo nas wyprzedzili.
Tony szedł z rękoma w kieszeniach, a Shane coś mu pokazywał w oddali.
Adrien zaś odbił trochę w bok, by dać mnie i Dylanowi trochę prywatności.
Nawet zdawało się, że zagadał coś do swojego ochroniarza.
– Nie wiem, Hailie – wyznał. – Nie wiem, czy daję.
– Inaczej nie zaprosiłbyś go na… – uniosłam brew – …na wasze
cotygodniowe wyjście do baru.
– Obserwuję go i czekam na ten moment, kiedy się potknie – poinformował
mnie ponuro.
– Jeśli się nie mylę, w twoim słowniku to oznacza danie komuś szansy. –
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i szturchnęłam go w bok, do którego teraz
przylegałam.
– Może. Nie wiem. To trudne jakieś.
– Wiem, dlatego dziękuję, że się starasz – powiedziałam, a potem
przytuliłam się do niego jeszcze mocniej. – Kocham cię.
Dylan spiął się na sekundę, jak zwykle w pierwszej kolejności reagując na
uczucie samoobroną, ale zaraz wyluzował się i potarł moje ramię.
– Dobrze wiem, co próbujesz zrobić, podstępna, mała siostrzyczko.
– Co takiego? – zapytałam z niewinnym rozbawieniem.
– Zmiękczyć mnie, wiadomo.
– Działa?
Westchnął.
– Jak zawsze – mruknął jakby do siebie, a potem uniósł dłoń i potargał mi
włosy, dodając cicho, by nikt inny nie usłyszał: – Też cię kocham,
dziewczynko.
Pisnęłam i wyrwałam się mu z objęć. Oddaliłam się i uklepałam niedbale
włosy w akompaniamencie złośliwego śmiechu Dylana.
58
KAMIEŃ SZLACHETNY
PODUSZKA
ŻARTY O ROZSTRZELIWANIU
SCENA Z KRESKÓWKI
Will.
Kolejna osoba, którą bardzo chciałam wpisać na listę bliskich mi ludzi,
znajdujących się na prostej drodze do zaakceptowania Adriena.
Z Willem sprawa była bardziej skomplikowana o tyle, że w przeszłości
zdążył się do niego poważnie uprzedzić. Zabawne, bo jeszcze niedawno
sądziłam, że najtrudniej będzie mi przedstawić swojego partnera Dylanowi lub
Vincentowi. Nigdy nie przypuszczałabym, że to ze swoim ulubionym bratem
będę miała taki problem.
– Cieszę się, że przyjechałaś, malutka – powiedział na powitanie. Ścisnął
mnie mocno, jakby nigdy nie zamierzał puszczać, i wyobrażałam sobie, że
rzucił stojącemu za mną Adrienowi poirytowane spojrzenie, które wyrażało
dobitnie, iż tylko moje odwiedziny sprawiają mu radość.
– Obiecałam – przypomniałam mu i uśmiechnęłam się przymilnie. –
Posiedzimy razem raczej dopiero jutro, co?
Puścił mnie i pogłaskał opiekuńczo po ramieniu.
– Tak będzie lepiej, jest już bardzo późno – zgodził się. – Mówiłem, że
dobrze by było, gdybyś przyleciała wcześniej.
– A ja mówiłam, że mam praktyki do wieczora – przypomniałam mu. – Nie
mogę brać wolnego, którego nie mam. Niedawno byłam przecież u taty.
Jeszcze trochę i reszta grupy mnie znienawidzi.
Will słuchał mnie całym sobą, więc ledwo zerknął łaskawie na Adriena, by
skinąć mu głową i zasygnalizować, że jest świadom jego obecności.
– Twoje życie to nie ich sprawa – mruknął lekceważąco Will, na powrót
otaczając mnie ramieniem. – Po co latać tak po nocach, hm?
– Gadasz jak babcia Blanche – zaśmiałam się.
Will poprowadził mnie w głąb swojego domu. Większość ścian
pomalowano tu na biało, ale zdobiły je ciekawe, nowoczesne obrazy. Wiele
z nich to po prostu równie białe płótna, wymazane kolorowymi farbami i nie do
końca był to mój ulubiony rodzaj sztuki, ale szanowałam to, że Will dostrzega
w nich głębię. Zresztą kiedyś sam Tony powiedział, że coś w sobie mają.
– Widzisz? – Will się uśmiechnął. – Ona myśli tak samo, a wiesz, że zwykle
ma rację.
– Latanie po nocach okazuje się bezproblemowe, gdy odbywa się
w prywatnym odrzutowcu, a z lotniska odbiera cię szofer. Przy okazji, dzięki za
tę bezbłędną organizację.
Mrugnął do mnie.
– Dla ciebie wszystko, malutka.
Odwróciłam się, by upewnić się, że Adrien i ochroniarze podążają za nami.
Weszliśmy na kręte schody. U ich podnóża minęliśmy wielką czarną poduchę,
na której wylegiwał się buldog francuski. Pies miał zerowy instynkt obronny,
bo totalnie ignorował obcych w domu. Zerkał na nas bez zainteresowania
i jakby z nadzieją, że nikt nie zacznie go zaczepiać.
– Pinot jak zawsze w formie – skomentowałam z rozbawieniem. Adrien
pochylił się, by przywitać psa i pogłaskać go za uchem. Czym mnie zaskoczył
i jednocześnie rozczulił.
– Woli obserwować niż działać. Trochę jak Harrison – odparł Will.
– Przynajmniej nie będzie zaczepiał Daktyla.
– Widziałem, że z nim przyjechałaś.
– Wzięłam go, bo po tym, co spotkało mnie po powrocie od taty, nie
mogłam się przemóc, by znowu go zostawić – wyjaśniłam, oglądając się za
siebie na Danilo, który w domu mojego brata zmienił stanowisko z ochroniarza
na tragarza kociego transportera.
– Zupełnie zrozumiałe – powiedział, ponownie głaszcząc mnie po plecach.
Weszliśmy już na piętro i teraz podążaliśmy równie jasnym, co na dole,
korytarzem. Rezydencja Willa miała to do siebie, że mimo iż nie wybudowano
w niej dziesiątek sypialni, to była tak bardzo rozległa, że na spokojnie można tu
było robić całkiem długie spacery. – Czy chłopcy dali nauczkę twojej sąsiadce?
– Eee… No tak jakby – zawahałam się, bo wchodziliśmy na niebezpieczny
temat. – Zrobili tak, że nie jest już moją sąsiadką.
– Bardzo dobrze. – Will uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jeśli trzeba,
potrafią być skuteczni.
– Zdecydowanie.
– No, Hailie, w takim razie życzę ci, żeby nowy sąsiad był w porządku.
Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Zmusiłam kąciki ust do uniesienia się.
– Ja będę nowym sąsiadem.
Niestety, samoistnie opadły.
Zatrzymaliśmy się właśnie przed drzwiami do sypialni, do której prowadził
nas Will. Z ręką na klamce spojrzał na Adriena.
– Ty?
– Ach, jeszcze nie wiadomo, jak to będzie – powiedziałam szybko
i machnęłam ręką, chichocąc nerwowo.
– Podpisałem już wszystkie papiery.
– Będziesz mieszkał obok Hailie? – zapytał Will przerażająco cicho. Zawsze
porządny i stonowany, takiego go znałam. Przy Adrienie ujawniał swoje inne
oblicze. Robił się pełen pretensji, podminowany, i teraz, na przykład,
poczerwieniał na twarzy.
– Raczej z Hailie – odparł po prostu Adrien. – Przewiduję, że jeden
z naszych apartamentów będzie na ogół stał pusty.
Rzuciłam mu mroźne spojrzenie.
– Przestań go drażnić.
Will sztywnym ruchem otworzył drzwi. Znałam sypialnię, którą mi
proponował – zawsze ją zajmowałam, gdy go odwiedzałam. Lubiłam to, że jest
jasna i przestronna, a mój brat, oczywiście, zadbał, by została dla mnie dobrze
przygotowana. Klimatyzację ustawił tak, że było tu cieplej niż w pozostałych
pomieszczeniach w domu, jednak nadal chłodniej niż na dworze, gdzie w lipcu
panował niebywały skwar.
– Rozgość się, malutka – powiedział miło, ale i z wyczuwalnym napięciem.
– Dzięki, Will.
Sytuacja, która nastąpiła dalej, stała się dość niezręczna, bo stanęliśmy
wszyscy w pokoju i patrzyliśmy po sobie. Ja głaskałam się jedną ręką po
wyprostowanym łokciu drugiej, nieśmiało się uśmiechając. Adrien z marnym
efektem starał się ukryć rozbawiony, lekko kpiący uśmiech, zaś Will walczył ze
sobą i siłą swojej gościnności.
Wiedziałam, o czym Will teraz myśli, i było to dla mnie szalenie
niekomfortowe.
– Przygotowałem drugą sypialnię w razie…
Adrien się uśmiechnął, ale nie wtrącił, tylko zerknął na mnie.
– Eee… – Założyłam włosy za uszy. – Nie… Nie trzeba, ta nam wystarczy,
wiesz…
Usta Willa zacisnęły się w prostą linię, ale nie dyskutował ze mną, tylko
skinął głową.
– W takim razie… oboje się rozgośćcie.
Jego głos zabrzmiał szorstko i nieprzyjemnie. Adrienowi to nie
przeszkadzało, bo już zdążył znaleźć sobie odpowiednie miejsce do odłożenia
swojej walizki. Ja patrzyłam na brata z małym zmartwieniem, wreszcie po
prostu podchodząc do niego i przytulając się do niego z wdzięcznością.
– Dobranoc, Will.
– Dobranoc, Hailie.
Nie potrafił nie oddać mi uścisku. Niezbyt interesowało go nawiązanie
kontaktu wzrokowego z Adrienem i nawet gdy wychodził, tylko coś do niego
burknął. Doceniałam to, że na siłę nie starał się wyrzucić go do innej sypialni.
To byłoby upokarzające i niepotrzebne. I tylko w wykonaniu ojca miało
w sobie jakiś urok.
Adrien ewidentnie polubił dzielenie ze mną łóżka i nie mogłam powiedzieć,
że moje odczucia w tej kwestii były inne. Po prysznicu się położyłam, ale nie
zasnęłam, bo nie chciałam przegapić momentu, w którym Adrien, odświeżony,
przyjdzie pod kołdrę. Wiedziałam, co robię, tak na niego czekając.
Te ciarki ekscytacji, które rozbiegły się po moim ciele, gdy materac z jego
strony się zapadł, były nie do podrobienia. A moment, w którym poczułam jego
dłoń na swoim udzie? Aż drgnęłam i z przymkniętymi powiekami oraz
uśmiechem doświadczałam całą sobą tego zwykłego ruchu, jakim było
powiedzenie palcami Adriena aż do mojej talii i wyżej. To, jak jego ręka
owinęła się wokół mojego brzucha. A potem z zadziwiającą łatwością odwrócił
mnie w swoją stronę.
– Źle się czuję, bo Will jest w pobliżu – zdążyłam pisnąć, zanim Adrien
ucałował moją szyję.
– Ja z tego powodu czuję się wyśmienicie – odparł w przerwie od
pocałunków.
– Jesteś wredny!
Przekrzywił głowę.
– Tylko odrobinę złośliwy.
Następnie poczułam jego wargi na dekolcie, a dłoń niżej i już wiedziałam,
że szybko nie zasnę.
PRZYSZŁOŚĆ ORGANIZACJI
WEDŁUG RODRICA RETTERA
OSIEMNASTU
Zapadła cisza.
W pierwszej chwili pomyślałam, że Retter ma na myśli matkę moich braci,
i zdziwiłam się, że komuś takiemu umknęło, iż kobieta przecież od lat nie żyje.
A potem przypomniałam sobie o istnieniu swojej bratanicy.
I natychmiast wykrzywiłam z obrzydzeniem twarz.
– Chryste – wyszeptał ze wstrętem Adrien.
– To przecież dziecko, co z tobą?! – huknął Will.
Odniosłam wrażenie, że nawet Danilo przez sekundę miał odruch wymiotny.
Vincent milczał – zapewne nawet on nie był w stanie znaleźć
odpowiedniego komentarza.
– Zacznijcie myśleć – prychnął Rodric, przewróciwszy oczami. Zrobił też
kolejny krok w stronę Willa i nawet lekko pochylił twarz w stronę
wyciągniętego telefonu, gdy powiedział: – Twoja córka, Vincencie, zwiąże się
z moim synem.
Zalała mnie fala gorąca.
– Ona ma cztery lata – wycedziłam. – Nie możesz planować tego, z kim się
zwiąże za dwie dekady!
– Kiedyś aranżowanie małżeństw było powszechne i sprawdzało się bardzo
dobrze – odparł Rodric. – Mają sens we wpływowych rodzinach z wyższych
sfer, a nasze takie są. Toteż uważam, że córka Vincenta powinna zostać
obiecana Cornellowi. Między nimi nie ma nawet dużej różnicy wieku, to
raptem dwa, trzy lata.
– Samo planowanie związku tak małych dzieci jest odrażające – syknął
Will.
– Ty, Williamie, niczego nie będziesz planował, to nie twoje dzieci. Nie
jesteś też w Organizacji, żeby twoje słowa cokolwiek tu znaczyły.
Rodric rozłożył ręce, Will za to zagryzł zęby.
– Ale to pod moim dachem pada ta propozycja. Dlaczego nie na spotkaniu
Organizacji?
– Bo z Harrisonem na muszce łatwiej mu wywalczyć swoje – szepnął
Adrien ze skupieniem.
– Wiem, w jaką to idzie stronę – powiedział Rodric, widocznie starając się
zachować spokój. – Zrozumiałem, że nie mam dużo do stracenia. I że zostanę
potraktowany poważnie, dopiero gdy zawalczę o swoje. A więc proszę:
składam ofertę nie do odrzucenia.
Zerknęłam na Willa, Will ze zmartwieniem spojrzał na Harrisona, Harrison
patrzył to na wycelowaną w siebie broń, to na telefon, na który zezował też
Adrien. Wszyscy trwaliśmy w nieznośnym napięciu.
– Nie będę odbierał swojej czteroletniej córce wolności wyboru, Rodricu
Retterze – wycedził wreszcie Vincent bardzo wolno, spokojnie i lodowato.
Rodric wykrzywił usta w skwaśniałym uśmiechu i pociągnął za spust.
Wydarłam się i natychmiast przykryłam usta dłonią. Użyłabym do tego
obydwu, gdyby nie to, że wciąż trzymałam na rękach Daktyla. Prawie go
zmiażdżyłam, bo instynktownie spróbował mi się wyrwać na dźwięk
nieznośnego huku wystrzału. Przerażony mocno mnie zadrapał, ale go nie
puściłam.
Adrien i Will zastygli, ochroniarze poruszyli się nerwowo z bronią wciąż
trzymaną w gotowości.
Harrison odchylił się tak gwałtownie, że padł na oparcie za sobą, Pinot
skoczył gdzieś w bok, a potem zaczął niekontrolowanie szczekać.
Przez jedną okropną chwilę nie wiedzieliśmy, jakie wystrzał miał skutki.
– Harrison! – Will rzucił się w stronę kanapy, po drodze telefon z Vincentem
na linii wciskając pośpiesznie Adrienowi w dłonie. Komórka prawie upadła,
ale w ostatniej chwili mężczyzna zdołał ją przejąć.
Ja zerwałam się tuż za bratem.
– Pani Monet! – zawołał Danilo.
– Hailie – warknął Adrien.
Nie pokonałam nawet pół metra, bo ochroniarz zatrzymał mnie i osłonił, zaś
Adrien posłał mi ostrzegawcze spojrzenie. Widziałam, że usiłuje zachować
trzeźwość umysłu w tej chaotycznej sytuacji. Palce mu zbielały – tak mocno
zaciskał je na telefonie Willa. Z jednej strony obserwował Rodrica, z drugiej
martwił się stanem Harrisona, z trzeciej próbował zadbać o to, bym ja była
bezpieczna i nie zrobiła jakiejś głupoty.
A wszystkiemu temu towarzyszył nieprzerwany, zachrypnięty szczek
buldoga francuskiego.
– Co tam się dzieje?! – zapytał Vincent wyjątkowo jak na siebie
impulsywnie. Wyobrażałam sobie, że musi być cholernie trudno słuchać tego
wszystkiego przez telefon i nie móc nic zrobić.
Choć minęły tylko ułamki sekund, to wystarczyło, byśmy się zorientowali,
co się wydarzyło. Zobaczyłam na przykład, że kula zrobiła dziurę w oparciu
drogiego, ściągniętego z Włoch narożnika. Trochę w lewo i trafiłaby Harrisona
w ramię, jeszcze bardziej w lewo – w serce.
Odrobinę w dół i Pinot oberwałby w swoje sterczące ucho.
– Dostała kanapa – przemówił spokojnie Adrien do komórki.
– Tym razem – odparł Rodric niewzruszony chaosem, który sam
spowodował. – Vincencie, mam jeszcze sporo amunicji. Raz, dwa…
Wbiłam w niego pełne niedowierzania spojrzenie. Sama miałam ochotę
wyjąć pistolet i do niego strzelić. To nie mogło być przeciw zasadom, prawda?
– Zgoda.
Wstrzymałam oddech. Chyba wszyscy w pomieszczeniu to zrobiliśmy.
Nawet Pinot na moment ucichł.
Zobaczyłam, jak w oczach Rodrica błysnął triumf.
– Rozwiń to, Vincencie, prosimy – zachęcił mojego brata, poprawiając
chwyt na pistolecie wciąż skierowanym w stronę Harrisona i teraz też Willa.
Dźgnęłam Danilo, by ruszył chronić mojego brata, ale nawet nie próbował
udawać, że rozważa wykonanie mojego polecenia.
– Zgadzam się na zawarcie umowy między nami. Gdy moja córka osiągnie
wiek dwudziestu czterech lat, jej ręka zostanie oddana twojemu synowi –
przemówił beznamiętnie Vince.
Aż zadrżało mi serce, a na usta cisnął się protest.
– Osiemnastu – poprawił go cicho Rodric.
– Słucham?
Oczyma wyobraźni widziałam, jak Vince marszczy brwi.
– Jej ręka zostanie oddana mojemu synowi, gdy dziewczyna ukończy
osiemnaście lat. Nie ma na co czekać.
Każdy mięsień w moim ciele napinał się i buntował przeciwko wymysłom
Rodrica. Moja słodka, mała Lissy nie zasługiwała na taki los, nie zasługiwała
na to, by dziad, który stał w salonie Willa i wymachiwał bronią, stawiał
warunki dotyczące jej zamążpójścia. To było tak niewłaściwe!
Niemal słyszałam, jak Vincent z wściekłości zgrzyta zębami, gdy
odpowiedział:
– Zgadzam się na osiemnaście lat.
Do oczu napłynęły mi łzy. To się tak nie skończy, nie było takiej opcji.
Uśmiech Rodrica zrobił się jeszcze bardziej obrzydliwy. Miałam ochotę
napluć mu w twarz.
– Nasze porozumienie to wspaniałe wieści, Vincencie – oświadczył
z zadowoleniem. Nie opuścił jeszcze broni, ale poczuł się swobodniej, bo
wolną dłonią zaczął bawić się długim łańcuszkiem, na którym wisiał ten jego
cholerny sygnet. – To dobre rozwiązanie, myślę, że z czasem sam to
dostrzeżesz.
– Coś jeszcze? – uciął Vincent.
Tylko ja i może jeszcze Will potrafiliśmy wyczuć zmęczenie, a może nawet
ból w jego głosie. Doskonale maskował te uczucia pod lodowatym chłodem.
– Będę potrzebował tego na piśmie, wiesz o tym dobrze, prawda, Vincencie?
– Wręczę ci je na następnym spotkaniu Organizacji.
– W takim razie będę naciskał, by zwołać je jak najprędzej – odparł Rodric,
z trudem kamuflując to, jak wielka radość go rozpierała wobec faktu, że jego
plan się powiódł.
– Czy mogę prosić cię w tej chwili o opuszczenie terenu rezydencji mojego
brata?
– Ależ już się zbieram, Vincencie.
Rodric przestał bawić się swoją biżuterią i powoli opuścił broń. Zerknął
przelotnie na Willa i Harrisona, którzy właśnie cofali się w bezpieczne miejsce,
uwolnieni z linii ognia. Mrugnął też do mnie, na co miałam ochotę pokazać mu
środkowy palec.
– Z tobą, Adrienie, również zobaczę się wkrótce. Pamiętaj, żeby się zjawić –
zastrzegł. – Jesteś ważnym świadkiem słów, które tu padły.
Adrien sztywno skinął głową.
– No to żegnam wszystkich – powiedział na koniec podniośle. – Proszę
wybaczyć, że opóźniłem waszą kolację, jednakże sami wszyscy rozumiecie, że
dość się naczekałem na uwagę i dlatego w końcu musiałem o nią zawalczyć.
Nikt w tym pomieszczeniu nie rozumiał jego pobudek, jednak byliśmy
wszyscy tak udręczeni jego obecnością, że tylko czekaliśmy, aż w końcu stąd
wyjdzie. Tak się nareszcie stało – Rodric nie miał nic więcej do powiedzenia
i zaczął się wycofywać. Jego ochroniarz nie przestał do nas celować, aż obaj
zniknęli za ścianą.
– Wasze zamówienie gotuje się na tym słońcu, chyba lepiej wstawić je do
lodówki, hm? – zawołał jeszcze na odchodne. Zanim zamknęły się za nim
drzwi frontowe, zaszeleściła torba z sushi, gdy przełożył ją z gorącego dworu
do chłodnego wnętrza domu.
Nikt nie zainteresował się jedzeniem.
Will poruszył się jako pierwszy. Natychmiast podbiegł do telewizora
i wyświetlił na nim widok z kamer na dworze. Dzięki temu odprowadziliśmy
wzrokiem Rodrica do wyjścia i obserwowaliśmy nawet, jak wsiada do
podstawionego pod bramę auta. Kiedy już upewniliśmy się, że mamy gościa
z głowy, mogliśmy się rozluźnić.
Tak naprawdę to oczywiście nadal byliśmy spięci, zniesmaczeni i przerażeni
całą sytuacją. Poczuliśmy jednak ulgę, że już nikt nie celuje do nikogo z nas
z broni. Danilo oraz ochroniarz Adriena też pochowali już swoje pistolety.
Teraz już nikt mnie nie przytrzymywał i mogłam swobodnie się przemieścić,
ale też przestało mi na tym zależeć, więc tylko schyliłam się, by dać złapać
oddech zduszonemu przeze mnie Daktylowi. Kiedy go odstawiałam na
podłogę, dostrzegłam, że ze stresu poharatał mi pazurkami całą dłoń. Stanął na
podłodze i chyba nie za bardzo wiedział, gdzie się ruszyć. Odszedł wreszcie na
bok, tam gdzie stał nadal zaalarmowany Pinot. Pies sprawiał wrażenie, jakby
znów miał zacząć szczekać, ale na razie był cicho.
Nadal pilnował wiernie Harrisona, który stał teraz oparty o ścianę
i przeczesywał włosy. Brał głębokie wdechy, aż wreszcie się uspokoił na tyle,
by odepchnąć się od ściany, podejść do kanapy i porwać w dłoń kieliszek
czerwonego wina, które sobie nalał, by w miłym towarzystwie spędzić
spokojny wieczór. Jako że wieczór wcale spokojny się nie okazał, zamiast jak
zwykle powoli degustować swój trunek, przechylił kieliszek i wypił go na
jeden raz.
– Vincencie, jesteś tam? – zapytał Adrien, odchrząknąwszy.
Zbliżył się do mnie i objął mnie w talii wolnym ramieniem, a mnie od razu
zrobiło się raźniej, gdy poczułam jego wsparcie.
– Poszedł? – odpowiedział pytaniem Vince.
– Tak.
– Czy wszyscy są cali?
– Też.
Zapadła chwila ciszy, którą z przyjemnością przerwałam ja.
– Co to było!? Czy członek Organizacji może ot tak wparować do domu
brata innego członka Organizacji i mu grozić?
– Oczywiście, że nie może – odparł sztywno Vincent.
– Więc dlaczego on sobie na to pozwolił?! – zawołałam zdenerwowana,
wskazując ręką dziurę po kuli w oparciu narożnika. – On nas tu sterroryzował!
– Jest tak zdesperowany, że właśnie postawił wszystko na jedną szalę –
powiedział cicho Adrien.
– Czyli co, do wyboru mieliśmy albo zgodzić się na jego warunki, albo
doprowadzić tutaj do strzelaniny? – wyszeptałam.
– Dokładnie tak – potwierdził Vincent. Cały czas przemawiał tym
nieobecnym, wyzutym z emocji głosem.
– Czy on naprawdę był gotów tutaj zginąć, gdyby sprawy potoczyły się
inaczej? – zdumiał się Will, odwracając się od ekranu telewizora, na którym
wyświetlały się obrazy z kamer. On też wydawał się zdruzgotany i totalnie
zaskoczony, i chyba jeszcze do końca nie przetrawił tego, co się wydarzyło.
Z trwogą zerknął na mnie, a potem na Harrisona.
– Założył, słusznie zresztą, że nie odważymy się otworzyć ognia w obawie,
że umrze lub zostanie ranny ktoś poza nim i jego ochroniarzem.
– Ale i tak ryzykował – zauważyłam.
Adrien spojrzał mi w oczy.
– Najwyraźniej na tak nikłe ryzyko był gotów.
Przygryzłam wargę, a potem spuściłam wzrok na telefon Willa, trzymany
teraz nadal przez Adriena.
– On nie może tak postępować – powiedziałam do mikrofonu. – Prawda,
Vince? Musicie jakoś ukrócić w Organizacji takie zachowania, przecież on nie
może bezkarnie grozić nam wszystkim i wymuszać zawarcia tak ważnej
umowy!
– To członek Organizacji, może zrobić wiele rzeczy – szepnął w napięciu
Will.
– Nawet innym członkom Organizacji?! – jęknęłam z wyrzutem.
Dlaczego zasady w niej panujące są tak porąbane, niedopowiedziane,
niejasne i w ogóle idiotyczne?!
– Jeśli jeden z członków Organizacji złamie jej zasady wobec innego lub
innych członków, wówczas istnieje tylko jeden sposób, by go ukarać – rzekł
ostrożnie Adrien.
– Świetnie, w takim razie dalej, ukażcie go – powiedziałam z determinacją
w głosie, szarpiąc podbródkiem.
Poważne spojrzenie Adriena, zaciśnięte ze zmartwieniem usta Willa oraz
milczenie w słuchawce po stronie Vincenta nie mogłyby być wymowniejsze.
– Co… Co to za sposób? – zapytałam, ściszając głos.
– Wojna, Hailie – odpowiedział mi Adrien.
Serce zabiło mi mocniej, zrobiło mi się też niedobrze.
Zamilkłam.
– Myślę, iż musiał ustalić wcześniej, że po jego stronie opowie się Ricardo
Sanchez – odezwał się Vincent.
– I Charles, nieprawdaż? – wtrącił się Will, zbliżając się do mnie, Adriena
i telefonu.
– Z Charlesem nie wiadomo – stwierdził Santan. – Z nim nigdy nic nie
wiadomo.
– A co z resztą świata? – rzuciłam. – Organizacja jest przecież dużo
większa.
– Inne kontynenty nigdy się w to nie wtrącą.
– Jak to: nigdy? – Uniosłam brwi.
– Będą czekać na rozwiązanie konfliktu, nawet jeśli okaże się, że wcześniej
wszyscy się wybijemy – wyjaśnił Adrien.
Drgnęłam, a Will pokiwał ponuro głową.
– Na tym to polega, każdy kontynent pilnuje porządku na swoim podwórku.
W przeciwnym razie mogłoby dojść do wojny na cały świat, a to zakończyłoby
się totalną destrukcją.
Rozchyliłam usta i chwilę nimi poruszałam, niezdolna, by wydusić z siebie
choćby słowo.
– Vince? – pisnęłam do telefonu, gdy wreszcie odzyskałam głos. – Nie
można ulec Rodricowi. Lissy nie zasługuje na taki los.
– Będę nad tym pracował – odpowiedział jeszcze bardziej szorstko.
– Poszukamy rozwiązania – rzekł Adrien zdecydowanym głosem. –
Vincencie, w mojej opinii dobrze zrobiłeś. Twoja decyzja podarowała nam
potrzebny czas.
Objęłam się ramionami.
– Ile dokładnie mamy tego czasu?
– Dopóki Vincent nie dostarczy Rodricowi pisemnego potwierdzenia ich
umowy – wytłumaczył Adrien.
– Czyli?
– Czyli – odpowiedział Vincent – będę zwlekał tak długo, jak okaże się to
możliwe.
69
SŁOWNICTWO, DYLAN
Jesteś zmartwiona.
Bliźniacy ulotnili się już z nowojorskiego apartamentu Vince’a, dlatego ani
przez chwilę nie rozważałam innej opcji jak powrót tam razem z Adrienem.
Potrzebowałam towarzystwa, ale nie jakiegoś przypadkowego – miałam
potrzebę być konkretnie z nim, z Adrienem. Przytulona do jego boku
pokonałam odległość z podziemnego parkingu prosto do góry, na wysokie
piętro, na którym mieściło się mieszkanie.
Wzięłam po podróży prysznic, przebrałam się w dres i wcisnęłam w kąt
kanapy. Wyciągnęłam tylko nogi w poprzek i przykryłam się cienkim kocem,
który wisiał na oparciu. Adrien przyniósł mi herbatę, usiadł po drugiej stronie,
tak że położył sobie moje stopy na swoich kolanach, i uważnie mi się
przyglądał.
Pokiwałam twierdząco głową.
– Oczywiście, że jestem zmartwiona.
Adrien zaczął wodzić dłońmi po moich nogach, głaskać pieszczotliwie
stopy. Westchnęłam, bo było to bardzo przyjemne. Jeszcze mocniej wtuliłam
się w oparcie i ciaśniej oplotłam ręce wokół kubka z gorącym napojem.
– Przed najściem Rodrica miałam z Willem taką chwilę, gdy opowiadał mi
o dzieciństwie chłopaków. Kilka wybranych historyjek – zaczęłam, zamyślona
gapiąc się w okno, za którym niezmiennie rozciągał się powalający widok
wieczornego, rozświetlonego centrum Manhattanu. – W samolocie śniłam o ich
alternatywnej wersji, w której i ja się z nimi wychowywałam. – Zmarszczyłam
brwi. – To był tak dziwny sen…
– Poznanie swojej rodziny po czternastu latach życia musiało być trudnym
doświadczeniem – skomentował cicho Adrien.
Nikła poświata lampki tworzyła w salonie nastrojową atmosferę, ale
pomieszczenie rozjaśniały też nieco nocne światła miasta, migoczące za
oknem. Salony w podobnych apartamentowcach nigdy nie są pogrążone
w kompletnej ciemności.
– Cały czas jakby od nowa uświadamiam sobie jak bardzo – przytaknęłam
zamyślona.
Upiłam łyk herbaty, rozkoszując się kojącym dotykiem dłoni Adriena
przesuwającej się po mojej gładkiej łydce.
– Czy kiedykolwiek to przepracowałaś? – zapytał z powagą.
Spojrzałam na niego.
– Ze specjalistą?
– Na terapii.
– Chodziłam na terapię – potwierdziłam. – Pracowałam nad przetrawieniem
nagłej zmiany, stratą, żałobą… Tylko…
Adrien słuchał mnie uważnie, masował i milczał.
Oblizałam wargi.
– Tylko potem zaczęło się tyle dziać, że trudno mi było przerobić wszystkie
tematy. Wiesz, w jednej chwili opowiadałam o utracie mamy, a potem zaraz
miałam… eee… mały problem z jedzeniem…
– Jaki problem z jedzeniem? – zapytał cicho.
– Nie jakiś wielki, tylko w pewnym momencie bardzo intensywny. –
Zamyśliłam się na chwilę, bo niełatwo było mi wracać do tamtych czasów. –
Ze stresu i tego wszystkiego odechciało mi się jeść. Chłopcy szybko się
kapnęli.
– Jak zareagowali?
Spojrzałam na niego znacząco.
– A jak byś się spodziewał, że zareagują?
– Ten porywczy zaczął się rzucać, miły się zmartwił, a apodyktyczny
szantażował?
– Nieźle – pochwaliłam go.
– To nie było trudne. – Adrien wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że
ostatecznie się opamiętali i ci pomogli?
– Adrienie, moi bracia nigdy nie reagują podręcznikowo i właściwie na
cokolwiek – parsknęłam, ale zaraz spoważniałam. – Trochę mnie pilnowali
i się mnie czepiali, co było wkurzające, ale ostatecznie dostałam od nich dwa
bardzo ważne narzędzia do leczenia, czyli pomoc specjalisty i wsparcie… od
nich. – Przygryzłam wargę. – Kiedyś jadłam lody tak długo, że się roztopiły,
a Shane siedział ze mną wyluzowany i żartował, że to szejk. Takich sytuacji
było mnóstwo.
Adrien skwitował moje słowa ze spokojnym zadowoleniem. Miarowo
głaskał moje nogi, zaczął też trochę mocniej naciskać na stopy i było to tak
przyjemnie relaksujące, że upiwszy jeszcze łyk herbaty, odchyliłam głowę.
– Zranił mnie pierwszy chłopak, brat mojej przyjaciółki próbował mnie
naćpać, zaatakowano mnie i Tony’ego, gdy jechaliśmy jego motocyklem…
Potem poznałam ojca, znowu próbowano mnie porwać, zaczęłam miewać ataki
paniki… Dużo się działo. Zabrakłoby mi życia, żeby to wszystko przerobić we
właściwy sposób.
– Jesteś bardzo dzielna, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się lekko, wdzięczna za jego delikatność.
– Jedna sprawa mi nie daje spokoju… – wyszeptałam, szybko
pochmurniejąc.
– Słucham cię – zapewnił.
– Za każdym razem, kiedy myślę o tym, że wychowywałam się bez braci,
czuję niechęć do swojej mamy.
Wyznałam to bardzo cicho, trochę zawstydzona. Dłonie zacisnęłam jeszcze
mocniej wokół kubka. Adrien uniósł na mnie twarz i zmrużył lekko powieki,
jakby zastanawiał się, co mi odrzec.
– Nie chcę się tak czuć – ciągnęłam jękliwie. – To moja mama, kochałam ją
tak bardzo. A mimo to cały czas zastanawiam się, co by było gdyby…
– Jaka była twoja mama? – zapytał.
– Dużo się uśmiechała. – Zamyśliłam się. – Pracowała w przedszkolu, miała
genialne podejście do dzieci, więc bardzo na tym korzystałam. Znała mnóstwo
gier i zawsze potrafiła wynaleźć mi jakąś ciekawą zabawę, gdy byłam mała.
Dużo się o mnie martwiła, zawsze do mnie wydzwaniała, gdy gdzieś
wychodziłam. Byłam dzieckiem, więc może to nic dziwnego, ale teraz, gdy
jestem starsza, rozumiem, że jej nadopiekuńczość mogła mieć też inne
przyczyny.
– Podejrzewasz, że obawiała się, aby nikt cię nie porwał?
– Tak, zwłaszcza ojciec, który sam mi się wygadał, że raz to zrobił. –
Uniosłam brew z dezaprobatą.
– Twoja mama musiała być bardzo silną kobietą, skoro potrafiła postawić
się członkowi Organizacji.
– Tak, tylko czasami zastanawiam się, czy nie wolałabym, żeby tego nie
zrobiła…
– Nie mnie oceniać jej wybory, Hailie… – Adrien się zawahał. – Jednakże
w tak nieoczywistym świecie jak nasz każdy z nich ostatecznie stanie się
kontrowersyjny. Wierzę, że skoro była dla ciebie dobra, zależało jej na twoim
dobrostanie, pragnęła cię chronić za wszelką cenę i to motywowało ją do
podjęcia decyzji o trzymaniu cię w ukryciu.
Pokiwałam lekko głową, znowu zapatrzona w szybę.
– Tak naprawdę się na nią nie złoszczę… Zwłaszcza teraz, gdy myślę
o sytuacji z Lissy. Mała wychowuje się w trudnej rodzinie. Stary dziad
z Organizacji stawia warunki co do jej przyszłości. Może właśnie tego chciała
uniknąć mama? – westchnęłam. – Czuję tylko taki ucisk w żołądku… Dziwne
to…
– Odwiedzasz czasem jej grób? – zagadnął łagodnie.
– Tak, od kiedy mieszkam w Europie, bywam na nim ze dwa razy do roku.
Plus każdego roku latam tam z Vincentem latem. To już taka mała tradycja.
Ach, no właśnie… Już lipiec. Muszę do niego zagadać, czy i w tym roku się ze
mną wybierze. Chociaż teraz ma chyba inne zmartwienia…
Znowu zrobiło mi się niedobrze na myśl o sytuacji z Lissy.
– Zadzwoń do niego – poradził mi Adrien. – Jeśli będzie zajęty, zawsze ja
mogę z tobą polecieć. Nie dam ci takiego wsparcia jak Vincent, ale na pewno
zrobię, co będę mógł, i po prostu będę obok.
Uśmiechnęłam się i przechyliłam głowę, tak że wcisnęłam ją w oparcie
kanapy. Z rozrzewnieniem wpatrywałam się w tego mężczyznę, który
niespodziewanie stał się dla mnie tak wielką opoką.
– Masz rację, zadzwonię. Dziękuję, Adrienie.
– Proszę, Hailie.
Schylił się, by ucałować moją łydkę.
Drgnęłam nagle i prawie upuściłam kubek z herbatą, gdy nieoczekiwanie
zamiast jego miękkich warg poczułam na niej zęby.
– Co robisz?! – pisnęłam ze śmiechem, bo jego szorstka szczęka załaskotała
mnie o skórę. – Przestań!
Nie przestał. Gryzł, całował, głaskał i w kilka minut zdołał przebyć swoimi
wargami drogę od nogi aż do mojej szyi.
No i co ja mogę powiedzieć?
Rano miałam do posprzątania rozlaną herbatę.
TROCHĘ PŁAKAĆ,
TROCHĘ DENERWOWAĆ
NIC NIELOGICZNEGO
AKTOR
JUTRO W POŁUDNIE
NAJLEPSI KUMPLE
Jezdnia tonęła w mroku, tak samo jak las, rozciągający się po obu jej stronach.
Na granatowym niebie pojawiło się sporo gwiazd, ale nie był to moment,
w którym miałabym głowę do podziwiania romantycznych widoków.
Czułam się podle. Przeżywałam, że w moim życiu zawsze coś idzie nie tak.
Gdy tylko udało mi się dokonać niemożliwego i przekonać braci, a nawet ojca
do zaakceptowania Adriena jako mojego partnera, pojawiła się nowa
przeszkoda.
I co z tego, że zabiera mnie teraz do siebie, co z tego, że Vincent i Dylan
nawet nie zaprotestowali? Skoro jutro w południe musi mnie odwieźć i nie
wiadomo, kiedy spotkamy się znowu? Rodric będzie nas obserwował, nie
umknęłyby mu nasze schadzki.
– I tak nie widujemy się codziennie – odezwał się Adrien. Co jakiś czas
odrywał wzrok od drogi, by na mnie zerknąć. – Będziesz odbywała praktyki
w Nowym Jorku, ja zostanę w Pensylwanii jak dotychczas. Możliwe, że nawet
nie odczujemy tej rozłąki.
– Nie będziemy mogli do siebie zadzwonić ani się spotkać – odparłam. –
I to teraz, gdy zaczynałam się do tych spotkań przyzwyczajać i nawet moja
rodzina właściwie już nie stoi nam na drodze.
– Życie składa się z komplikacji – skwitował ze spokojem, którego mu
zazdrościłam. – Nie jestem zachwycony obrotem spraw, jednak kto sobie
poradzi, jeśli nie my, Hailie Monet?
Spojrzał na mnie jeszcze raz, a pomiędzy naszymi fotelami położył dłoń,
wnętrzem do góry. Nie wiem, czy naprawdę to nie było dla niego nic takiego,
czy tylko grał, ale zdecydowane z nas dwóch to on wcielał się w rolę osoby,
która lepiej radzi sobie obecną sytuacją.
Zmusiłam się do krzywego uśmiechu, ale jednak położyłam rękę na
wystawionej przez Adriena dłoni. Gdy zacisnął na niej palce, to był dla mnie
impuls, który napełnił mnie nadzieją.
– Szkoda mi Dylana. Z jakiej racji ma spraszać na wesele niechcianych
gości? To ma być jego dzień. – Westchnęłam. – I tak miał mały kryzys
z Martiną. Już zażegnany, jak ostatnio twierdził, ale nie wiem, jak on jej to
powie.
– Rodric nie ma skrupułów. Zależy mu tylko na własnym interesie – rzekł
Adrien ponuro. – Poza tym chce nam zrobić na złość.
– No to mu się udaje – mruknęłam.
– Na razie proponuję, żebyśmy skupili się na tym, na co mamy wpływ.
Odetchnęłam głęboko, zdeterminowana, by tak właśnie do tego podejść.
Przechyliłam głowę.
– Zabierasz mnie do swojego domu? – zapytałam.
– To skandal, że do tej pory nie miałaś okazji mnie odwiedzić.
– Z chęcią zobaczę, jak mieszkasz.
– Ostatnio, gdy cię do niego zaprosiłem, mówiłaś inaczej. – Uniósł kącik
ust. – Zabawne, jak wszystko się zmienia.
Wzruszyłam ramionami.
– Zmienia się – potwierdziłam.
– Myślę – kontynuował, wpatrując się w słabo oświetloną światłami
samochodu szosę przed nami – że to dobry moment, byś lepiej poznała moją
rodzinę.
Minął jeden długi moment, zanim dotarły do mnie jego słowa.
– Ale… teraz? – Zamrugałam.
Adrien skinął tylko głową i włączył kierunkowskaz, by już za chwilę
zjechać z głównej drogi.
– Adrien, jestem w dresie – powiedziałam z narastającą w sercu paniką.
Przebrałam się w najwygodniejsze ciuchy tuż po tym, jak Rodric Retter opuścił
Rezydencję Monetów.
Kciuk Adriena pogłaskał mnie po zewnętrznej stronie dłoni, którą trzymał.
– Wyglądasz pięknie, Hailie Monet.
– Serio, Adrien, nie sądzę, by to był dobry moment – nalegałam. – Nie
miałam czasu się przygotować.
– Nie ma do czego – odparł.
– Ktoś jest teraz w twoim domu?
– Ktoś zawsze w nim jest.
– Kto? – jęknęłam, sfrustrowana dodatkowo faktem, że Adriena
zdecydowanie bawił mój dyskomfort. – Twoje siostry?
Zacisnął mi się żołądek na myśl, że miałabym za chwilę stanąć twarzą
w twarz z Grace. Nawet na spotkanie Keiry, choć wspominałam ją dobrze,
ochoty po tym całym stresującym dniu nie miałam.
Adrien nie odpowiedział na moje pytanie. Skupiał się na bezpiecznym
prowadzeniu samochodu przez leśną drogę, a jego twarz pozostała tajemnicza.
Coś mi się tu nie zgadzało. Co niby Keira miałaby robić w jego willi?
A Grace? Z tego, co zdążyłam się zorientować, Adrien nie był z siostrami aż
tak blisko jak na przykład ja ze swoim rodzeństwem. Nie na tyle, by wpadać do
siebie bez zapowiedzi, jak to bracia Monet często mieli w zwyczaju.
Adrien mieszkał w prawdziwej, nowoczesnej willi, na której widok opadła
mi szczęka. Dużo naoglądałam się w życiu pięknych dworków, sama
Rezydencja Monetów taki przypominała. Rodzinny dom Adriena, do którego
zabrał mnie po śmierci ojca, też miał klimat wiekowej budowli. Willa Santana
jednak różniła się od nich. W swej wyjątkowości prześcigała nawet chatę Willa
w Miami.
Stojący wśród drzew budynek, który widziałam przed nami, otulał mrok.
Dach o nieregularnych kształtach podpierały przeszklone w wielu punktach
ściany, w pozostałych miejscach zbudowane z ciemnej kostki. Może nawet
czarnej. O tym miałam się przekonać rano, gdy fasadę budynku oświetli słońce.
Wtedy będzie też możliwość, by w całej okazałości podziwiać basen – teraz
o przezroczystej, idealnie gładkiej i nietkniętej tafli, w której odbijały się
gwiazdy i światła kilku zapalonych lamp, dzięki którym budynek nie ginął
w totalnej czerni.
– Nie spodziewałam się, że będzie tak… nowocześnie – powiedziałam, gdy
drzwi od garażu się podniosły i Adrien wjechał do środka. Zaparkował obok
kilku innych samochodów. Ładnych, ale nierobiących na mnie olbrzymiego
wrażenia: nie było tu nic, czego bym już wcześniej nie widziała w garażu
Monetów.
– Kazałem go zbudować stosunkowo niedawno – odparł.
– Widzę, że masz dużo aut – skomentowałam, rozglądając się po rozległym
pomieszczeniu.
– Któreś szczególnie przyciąga twoją uwagę?
Odwróciłam się do Adriena, przygryzając w uśmiechu wargę.
– Chyba nie, takie same stoją w garażu moich braci.
– Kolejny dowód na to, że Hailie Monet trudno jest zaimponować. – Adrien
niedbale odwiesił kluczyki do skrzynki na ścianie i ruszył powoli w moją
stronę, ciągle we mnie wpatrzony.
Uśmiechnęłam się szerzej.
– Zgadza się, ładne samochody nie robią na mnie wrażenia…
– Może poznanie moich bliskich zrobi?
Mina mi zrzedła.
– Adrien… – jęknęłam przeciągle. – Weź, jakich bliskich?
Zbliżył się do mnie z drwiną w oczach.
– Otwórz – polecił, brodą wskazując na drzwi tuż za mną.
Albo mi się wydawało, ale usłyszałam za nimi jakieś chrobotanie.
– Nikogo tam nie ma – powiedziałam niepewnie. – Proszę, powiedz, że
nikogo tam nie ma…
Zamiast skierować się do drzwi, zbliżyłam się do Adriena. Palcami złapałam
jego marynarkę. Z zainteresowaniem przyglądał się moim poczynaniom.
Z niewinnym uśmiechem wspięłam się na palce, by dosięgnąć jego ust. Jego
ciepły oddech przyjemnie musnął mnie w nos, gdy zaśmiał się cicho.
Zza drzwi znowu doleciały dziwne odgłosy.
Chyba ktoś się niecierpliwił.
Ostrożnie zerknęłam za ramię, a Adrien się zaśmiał.
– Tak bardzo obawiasz się mojej rodziny? – kpił. – Ja z twoją sobie
poradziłem.
– Po prostu nie wzięłam ze sobą piły mechanicznej.
Uśmiechając się do siebie, znowu się pocałowaliśmy.
– Poza tym chcę wyciągnąć z tej nocy najwięcej jak się da – dodałam, tym
razem wędrując palcami po jego koszuli opinającej umięśniony brzuch.
Adrien lubił, gdy tak robiłam. Obserwował mnie z góry, bardzo chętnie
poddając się mojemu dotykowi. Uniósł dłoń i złapał mnie pod brodę. Opuszką
palca musnął moje usta. Wpatrywał się w nie z pożądaniem, po czym znowu je
ucałował i wtedy stwierdził chyba, że nie możemy spędzić całego wieczoru
w garażu, bo ścisnął moją rękę i zaprowadził mnie do drzwi, za którymi
ewidentnie coś co się kotłowało, zniecierpliwione coraz bardziej…
Odetchnęłam głęboko i posłusznie ruszyłam za nim, a gdy je otworzył,
zamarłam…
…bo wystrzeliły zza nich dwa wielkie psy.
– Francis, Hamlet, poznajcie… – Adrien popatrzył na mnie z blaskiem
w oczach. – …Hailie Monet.
– O Lordzie! – zawołałam, kiedy psy okrążyły już radośnie swojego pana
i teraz zainteresowały się mną. – Jakie one są duże! Hej, nie skacz! Albo
dobrze, skacz, co mi tam…
Nie minęła minuta, a już tuliłam się z psami Adriena jak z najlepszymi
kumplami. Oba były sporych rozmiarów i miały sierść w podobnym odcieniu
biszkoptu z czarnymi wstawkami. Jeden z nich miał jasne oczy, takie koloru
błota, wesołe i ciekawskie. Ślepia drugiego poruszały mnie swoim ciemnym
odcieniem – może pokusiłabym się o stwierdzenie, że zdawały się podobne do
tęczówek Adriena, tylko te psie były bardziej niewinne i radosne.
W takich okolicznościach nie przeszkadzało mi nawet, że jeden ze
zwierzaków zostawił mi na udzie plamę ze śliny.
– Czujecie Daktylka? – pytałam ich jako rasowa kocia mama. Spojrzałam na
Adriena do góry. – Chyba go wyczuwają.
– Podoba im się, że mogą cię wreszcie poznać – oznajmił. Stał nad nami,
spokojny, mroczny, ale i zadowolony z tak dobrze przebiegającego zapoznania.
– Nasłuchały się o tobie.
– Mówiłeś im o mnie? – zapytałam ze śmiechem.
– Skarżyłem im się, gdy grałaś niedostępną.
Śmiałam się, bo psy mnie polubiły i kręciły się wkoło mnie, konkurując
o to, który z nich dostanie ode mnie więcej czułości. Po trudnej rozmowie
i ustaleniach z Rodrikiem Retterem dobrze było się trochę rozweselić
i poprzebywać w tak beztroskim towarzystwie.
– Jak dobrze, że to nie Grace tu na mnie czekała – westchnęłam z ulgą.
Adrien zrobił krzywą minę.
– Mhm… Nie zrobiłbym ci tego.
Sam przywitał się ze swoimi psami. Wytarmosił ich mordki, poklepał po
grzbietach i pozwolił jednemu z nich oblizać sobie nadgarstek.
– Nie są rasowe, prawda? – zapytałam, gdy już się wyprostował,
szarmancko położył dłoń na moich plecach, by mnie pokierować w głąb domu.
– To kundelki – potwierdził, zapalając po drodze światła.
Rozglądałam się z zachwytem po ciemnym, ale mimo to przytulnym
wnętrzu domu Adriena. Brakowało tu tego, co lubiłam najbardziej, czyli
kwiatów. Niezbyt wiele miał też sztuki. Mało miałam okazji do dokładnego
studiowania wystroju, bo podążające za nami wesoło pieski ciągle dopominały
się naszego zainteresowania. Jeden z nich zaczepnie trącił mnie nosem, a gdy
nawiązałam z nim kontakt wzrokowy, prawie się roztopiłam tuż przy Adrienie.
– Są przesłodkie – skomentowałam. – Długo są z tobą?
– Od dwóch lat.
– Cudowności. – Zachwycałam się, ponownie klękając przy zwierzakach.
Dawałam im się obwąchiwać i nie żałowałam im swoich paznokci – drapałam
za uchem to jednego, to drugiego psa.
– Miałem kiedyś jednego, długo – wyznał, obserwując, jak bawię się z jego
bliskimi, którymi jeszcze przed chwilą tak mnie nastraszył. – Niestety odszedł,
a wtedy obiecałem sobie, że nie będę więcej brał pod swój dach zwierząt.
– Bo tęskniłeś?
Skinął głową.
– Wiem, jakie to uczucie – powiedziałam. – Sama prawie oszalałam, gdy
Daktyl zniknął.
– Dlatego i ja cię wtedy rozumiałem.
Uśmiechnęłam się lekko. Czasem, kiedy w rozmowie z Adrienem
wychodziły takie małe rzeczy, które budowały podstawę naszego
porozumienia, nie mogłam powstrzymać wewnętrznej radości.
– Więc co cię skłoniło do przygarnięcia tych psiaków? – zapytałam, teraz
drapiąc Hamleta po szyi. Daktyl nie przepadał za byciem pieszczonym akurat
w tym miejscu, a szkoda, bo bawiło mnie, jak pies wyciągał pyszczek, niemo
błagając, bym nie przestawała.
Adrien kucnął przy mnie. Wyciągnął rękę, by pogłaskać chwilowo
poszkodowanego brakiem uwagi Francisa. Pies zamachał z radością ogonem,
a Adrien popatrzył się na niego, zaciskając szczękę.
– Byłem świadkiem krzywdy Francisa – oznajmił szorstkim tonem. –
Właściciel lał go smyczą podczas spaceru w wyjątkowo obskurnej dzielnicy.
– Och… – Spojrzałam na pieski znowu, tym razem ze smutkiem
i współczuciem.
– Już w porządku – dodał szybko, a jego twarz pociemniała, gdy rzucił: –
Nie skrzywdzi już nikogo.
To zabrzmiało wyjątkowo mrocznie. Spuściłam wzrok na Hamleta, by nie
musieć wyobrażać sobie, co się stało z jego poprzednim właścicielem.
– Zabrałem je do weterynarza, potem do siebie. – Adrien uniósł brew. – I tak
już tutaj zostały.
Przestałam na chwilę zajmować się psami, by wyciągnąć się i sięgnąć do
Adriena. Pocałowałam go w usta.
– Masz takie dobre serce.
– Po prostu mam słabość do psów. – Adrien wzruszył ramionami, ale
chętnie ukradł mi jeszcze ze dwa całusy.
Och, trudno było nam się podnieść. Moja samokontrola na ogół miała się
nieźle, jednak przy Adrienie zaczynała nieco kuleć. On też musiał naprawdę się
wysilić, by nie zacząć się ze mną tarzać po podłodze, jakkolwiek to brzmi.
Podniósł się i wyciągnął do mnie dłoń, by pomóc mi wstać. Zaprowadził
mnie do salonu, pogrążonego teraz w ciemności. Gdybym miała powiedzieć,
jak wyobrażałam sobie dom zamożnego kawalera, opisałabym go jako właśnie
coś w tym stylu. Nowoczesne meble i sprzęty, minimalizm oraz utrzymanie
wystroju w gamie barw wahającej się między czernią i szarościami.
– Jesteś głodna, Hailie Monet? – zapytał, dłoń kładąc na metalicznych
drzwiach lodówki.
Pokręciłam głową z wkradającym się na twarz uśmieszkiem.
– Spragniona?
Tym razem wskazał jedną ręką na filtr z wodą, a drugą w stronę barku
z winami.
Oblizałam usta, które rozciągnęły mi się jeszcze bardziej.
– Nie.
Adrien zbliżył się do mnie powoli z ciemnymi, hipnotyzującymi oczami
wbitymi prosto we mnie.
– Zmęczona.
Przekrzywiłam głowę.
– Tak.
Podszedł tak blisko, że mogłabym z łatwością się na niego rzucić i zacząć
go całować, i nie robiłam tego tylko dlatego, że nie chciałam psuć naszej
uroczej gry.
– W takim razie lepiej zaprowadzę cię do sypialni – szepnął.
Z moich ust wyrwał się cichy śmiech, gdy Adrien złapał mnie w pasie,
obrócił i zaczął prowadzić do innego pomieszczenia. Poruszaliśmy się do
przodu, ja oparta o niego plecami i ze wzrokiem wpatrzonym półprzytomnie
w sufit. Odpływałam z przyjemności, bo Adrien wpijał się w moją szyję,
trzymając dłonie na moich biodrach. Ufałam, że kieruje mną tak, bym nie
wpadła na żadną przeszkodę. Gdzieś pomiędzy naszymi coraz głębszymi
oddechami fuknął na psy, by nie wchodziły nam pod nogi.
Gdy weszliśmy do sypialni, zapalił przyciemnione światło. Było idealnie
przytłumione – mogliśmy się widzieć, ale nas nie raziło. A umówmy się –
miałam na co patrzeć. Adrien w koszuli chyba nigdy miał mi się nie znudzić.
Lepszy od tego widoku był tylko Adrien bez koszuli, więc zaczęłam coraz
bardziej zdecydowanie szarpać jego krawat.
Łóżko Santana, tak jak można było się spodziewać, było ogromne
i wyglądało na wygodne, tylko tyle zdążyłam zarejestrować. Zresztą tylko tyle
mnie interesowało, gdy padłam na nie plecami. Adrien zamknął za sobą drzwi,
żegnając się na moment ze swoimi psiakami, i przyszedł do mnie. W drodze
pociągnął za rozplątany już krawat. Porzucił go na łóżku, tuż przy mojej
głowie, tak że jego końcówka załaskotała mnie w policzek. Pochylił się nade
mną i wtedy wykorzystałam tę idealną okazję, by rozpiąć guziki jego koszuli.
Adrien cichym, krótkim śmiechem skomentował moją zachłanność, jednak
cierpliwie dawał mi czas. Obserwował moją twarz, co jakiś czas komplikując
mi zadanie, bo poruszał się, by się pochylić i pocałować mnie w brew, nos lub
brodę. Raz nawet dwoma palcami – wskazującym i środkowym – pozbył się
zachodzącego mi na wargę kosmyka moich włosów, a następnie schylił się, by
delikatnie szarpnąć mnie za nią swoimi zębami.
– Auć! – syknęłam.
Wcale mnie to nie zabolało, ale do naszej pikanterii zachciało mi się dodać
łyżeczkę dramatyzmu. Adrien, by mnie udobruchać, ucałował z szacunkiem
moje usta, tym razem miękko i delikatnie, jakby chciał udowodnić, że potrafi
też być łagodny, jeśli chce.
By nie pozostać gorszą, pokazałam mu, że i ja potrafię gryźć. Kiedy tylko
rozpięłam wystarczająco dużo guzików, by dostać się do jego nagiego torsu,
z przyjemnością zbadałam palcami jego umięśniony brzuch.
Mężczyzn, z którymi do tej pory miałam okazję się spotykać i robić
podobne rzeczy, było naprawdę niewielu, ich liczby chyba nawet nie
mogłabym określić zaimkiem „kilku”. Jednak w swoim doświadczeniu zawsze
miałam do czynienia z partnerami, którzy dbali o siebie i o swoje ciało – byli
wysportowani.
Cóż, no to jeśli o to chodzi, Adrien przewyższał ich wszystkich.
Podejrzewałam, że była to kwestia dyscypliny, która cechowała członków
Organizacji. W końcu nawet Vince ćwiczył po nocach w naszej domowej
siłowni.
Drasnęłam zębami pierś Adriena. Drgnął, zaśmiał się cicho i przesunął
opuszkiem wskazującego palca po moich dolnych zębach. Powinien uważać,
gdzie go wkłada, bo tylko mnie tym sprowokował, bym ugryzła go raz jeszcze.
– To będzie trudna rozłąka, Hailie Monet – wyszeptał w moją skórę.
– Do ślubu Dylana i Martiny pozostał miesiąc… Damy sobie… radę… –
Pauzy w mojej wypowiedzi wymuszało błogie, obezwładniające uczucie, gdy
ciepłe usta Adriena błądziły po mojej szyi, a jego dłoń w okolicach talii.
A kiedy jego kolano utorowało sobie drogę pomiędzy moje nogi, aż
zarysowałam mu skórę na plecach paznokciami.
– W takim razie będzie lepiej, jeśli tej nocy nasycimy się sobą na zapas, na
cały ten miesiąc, hm?
Następne, co poczułam, to jego zęby, tym razem zaciskające się na mojej
bieliźnie.
Odchyliłam głowę i zamknęłam oczy.
Tak, Adrienie, tak będzie lepiej.
76
WODA Z MÓZGU
KAWA U DYREKTORA
Spadajcie stąd.
Matka Lei stała w drzwiach swojego domu i gimnastykowała się, by zakryć
przed naszymi oczami jego wnętrze.
– Przyjechaliśmy upewnić się, że wszystko jest w porządku – powiedziałam,
a potem szturchnęłam lekko Shane’a, by pokazał paczkę, którą trzymał
w dłoniach. – Mam też prezent dla Lei za to, że była taka dzielna.
– Została straumatyzowana, nie potrzebuje więcej wrażeń – prychnęła
kobieta. Nadal nie rezygnowała z gęstych i długich doczepek do rzęs, ale włosy
zaczęła farbować na rudo, nie na czarno, jak zapamiętałam. – Nikt nie chce was
tu oglądać, wynoście się z mojego ogródka.
– Wiem, że spotkała was wielka krzywda – tłumaczyłam cierpliwie. –
Rozumiem, że się wystraszyłaś. Jednak pozwól mi, proszę, tylko zajrzeć do
Lei i upewnić się, że wszystko z nią w porządku…
– Jeśli chcesz jej pomóc, to trzymaj się od niej z daleka, co najwyżej do
miesięcznych przelewów możesz doliczyć kwotę, którą będę od teraz wywalać
na psychologa dziecięcego dla małej za tę całą powaloną akcję z porwaniem –
syknęła kobieta. Kolczyki w kształcie ogromnych kół dyndały na boki, gdy
kręciła wściekle głową.
Potaknęłam.
– Oczywiście, opłacę wsparcie specjalisty dla niej…
Matka Lei zacisnęła usta.
– Nic więcej od ciebie nie chcę, na pewno nie twojego towarzystwa.
Czułam, jak towarzyszący mi jako obstawa Dylan i bliźniacy niecierpliwią
się za moimi plecami. Przestępują z nogi na nogę, prostują ręce, powstrzymują
prychnięcia. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że Tony na pewno
mruży oczy, Shane zaciska palce na trzymanej paczce, a Dylan zaczyna powoli
w typowy dla siebie sposób napinać mięśnie. Nie podobał im się sposób, w jaki
kobieta prowadziła ze mną tę rozmowę. Gdyby była to osoba zupełnie obca,
z pewnością już by się wtrącili, jednak tutaj dostawali ode mnie punkt, bo
wiedzieli i szanowali fakt, że relacja z byłą partnerką Sonny’ego jest dla mnie
wyjątkowo ważna i zarazem delikatna.
Stałam tak na jej wycieraczce i pozwalałam uczuciu zawodu rozlać się po
swoim ciele. Nie pierwszy raz tak się działo. Od samego początku, gdy kobieta
tylko zaczęła utrudniać mi kontakt z Leą, czułam tę okropną bezsilność.
Pamiętałam, jak Vincent wtedy wziął mnie do swojego gabinetu i przez bite
dwie godziny tłumaczył, że być może moja relacja z córką Sonny’ego nie
będzie mogła wyglądać tak, jak sobie wymarzyłam. Zaoferował mi, że jeśli
bardzo mi zależy, on może wymusić na mamie Lei moje spotkania z dzieckiem,
jednak jednocześnie uświadomił mi, że to wcale nie jest to, czego pragnę. Nie,
nie chciałam rozwalać życia rodziny przez swoje samolubne pobudki.
– Kiedyś Lea dorośnie – powiedziałam cicho. – I decyzja, czy chce się ze
mną widywać, przestanie należeć do ciebie.
– Wtedy opowiem jej, jak to przez ciebie straciła ojca – odparła kobieta
z cierpkim uśmiechem. – Zobaczymy, czy będzie się chciała z tobą
kumplować.
Aż rozchyliłam usta, tak wielki ból poczułam. To był cios poniżej pasa
i równocześnie przekroczenie granicy moich braci. Poruszyli się wszyscy
w tym samym momencie. Dylan objął mnie ramieniem i odwrócił od mamy
Lei, na co mu pozwoliłam bez protestu, bo tak zaskoczyły mnie mocne słowa,
które od niej usłyszałam.
Rozległ się głuchy łoskot, gdy Shane odłożył na wycieraczkę paczkę
z prezentem dla Lei, nie żałując sobie i posyłając matce dziewczynki
pogardliwe spojrzenie. Podobne rzucił jej również Tony.
– Robisz, co możesz – pocieszali mnie, gdy zrezygnowana wsiadłam do
auta.
– Ona ma rację – mruknęłam. – Lea mnie znienawidzi, gdy będzie starsza
i zrozumie, że to prze…
– Ta, tyle że to nie przez ciebie – przerwał mi Shane.
– Bulisz taką kasę na jej edukację w prywatnej szkole, że powinna być na
tyle ogarnięta, by w przyszłości rozumieć, że śmierć jej ojca to był wypadek –
dorzucił Dylan, ze złością wciąż malującą się na twarzy wpatrując się w dom,
spod którego właśnie odeszliśmy.
– Na razie spadamy – mruknął Tony, już manewrując kierownicą.
– Jak sobie jaśnie pani zażyczyła – dodał pogardliwie Shane. Nawet
wyciągnął środkowy palec w stronę budynku.
– Ale prezent z wycieraczki wzięła, pazerna… – prychnął Dylan, używając
niezbyt eleganckiej obelgi, którą postanowiłam puścić mimo uszu. Też nie
lubiłam mamy Lei, jednak czułam do tej kobiety dziwną słabość ze względu na
Sonny’ego, więc miałam opory przed obrażaniem jej.
– Chcesz coś porobić? – zapytał Shane, odwracając się do mnie
z przedniego siedzenia. – Gdzieś pojechać, zaszaleć? Hm?
Posłałam mu słaby uśmiech.
– To słodkie, że próbujesz mnie rozweselić, Shane, dziękuję – szepnęłam.
Wzruszył ramionami.
– Wiemy, że ci przykro, mała Hailie.
Westchnęłam.
– Chyba za dużo się dzieje – wyznałam. – Potrzebuję wrócić do domu. Jutro
pracuję i jakoś tak nie mam ochoty na zabawę.
– Luz, Hailie.
Faktycznie był luz. Chłopcy nie naciskali na nic, nawet nie marudzili, że
dużo dłużej zajęła nam podróż do Chicago i z powrotem niż stanie pod
drzwiami domu Lei i jej mamy. Nikt się nie zająknął, że nasza wycieczka była
bezowocna, że trzeba było ją sobie darować, bo i tak można było się
spodziewać, że tak będzie.
To tylko ja miałam takie myśli. Biczowałam się nimi niczym największa
masochistka.
Wszystko było nie tak – Lissy chwilowo przestało grozić aranżowane
małżeństwo tylko dlatego, że oficjalnie rozstałam się z Adrienem. Jednak ja
wcale tego nie zrobiłam, chciałam z nim być, ale nie mogłam, i to bolało. Na
deser córka Sonny’ego, kolejna ważna w moim życiu osoba, została porwana
pośrednio przeze mnie, a teraz, choć była już bezpieczna, to i tak dręczyło mnie
przekonanie, że to ja jestem powodem, dla którego zginął jej tata.
Do apartamentu Vince’a wróciłam sama, przekonawszy chłopców, że chcę
pobyć sama i przemyśleć sobie kilka spraw. Potrzebowałam wziąć prysznic,
zapalić świeczkę zapachową, podlać kwiaty i posmyrać Daktyla za uchem
w akompaniamencie spokojnej muzyki.
Mijając na korytarzu drzwi do apartamentu byłej sąsiadki, która ukradła mi
kota, poczułam, jak skręcają mi się wnętrzności. Teraz mieszkanie należało do
Adriena. Tak pięknie by było, gdyby teraz tam był, w środku, gdybyśmy mogli
spotkać się u jednego z nas i się pocałować, dotknąć lub chociaż zamienić
słowo…
Nie minął jeszcze dzień naszej rozłąki, a ja już nienawidziłam tego pomysłu
i tylko myśl o bezpieczeństwie Lei oraz przyszłości Lissy dawały mi siłę, by
wytrwać w tej decyzji.
Tylko narzucenie sobie wysokiej samodyscypliny pozwalało mi przetrwać
ten straszny miesiąc. Wstawałam rano, trenowałam na siłowni, chodziłam do
pracy, której poświęcałam dziewięćdziesiąt dziewięć procent uwagi, a potem
spędzałam wieczór na masażu w spa, u Dylana i Martiny, pomagając im
planować wesele, bądź samotnie w domu z kubkiem herbaty i tymi świeczkami
zapachowymi, o których wspominałam wcześniej.
Pracowałam też dla fundacji, nawet zorganizowałam bankiet w sierpniu,
jednak nie wzięłam w nim udziału. Wiedziałam, że Adrien dla bezpieczeństwa
też by się na niego nie wybrał, ale trudno by mi było tam wytrzymać ze
świadomością, że mógłby tam być i mogłoby być tak cudownie, pięknie
i kolorowo, ale nie jest.
Trochę się też uczyłam i zaczynałam odkrywać, co chciałabym robić
w przyszłości. Praca w klinice z pacjentami to bezcenne doświadczenie, ale też
ogromne wyzwanie i zastanawiałam się, czy to na pewno moja bajka. Po
głowie zaczynały chodzić mi różne myśli.
Byłam wdzięczna za swoją pracę nad karierą, bo inaczej nie przetrwałabym
tego miesiąca.
– Panno Monet – zaczepił mnie doktor Jestem Uprzedzony pewnego dnia na
korytarzu. Szłam z plikiem dokumentów przyciśniętym do piersi i silną
potrzebą wypicia drugiej kawy tego dnia.
Słysząc jego głos, natychmiast się jednak rozbudziłam.
– Tak, panie doktorze?
– Potrzebuję cię – burknął i przeszedł obok mnie, nawet się nie zatrzymując.
– Jasne, tylko odłożę te papie…
– Teraz – rzucił przez ramię i wmaszerował do windy.
Zagryzłam zęby, a palce zacisnęłam mocniej na dokumentacji, jednak się nie
odezwałam, tylko posłusznie ruszyłam przyspieszonym krokiem za nim. Winda
zaczęła się zamykać, a on nawet nie przytrzymał mi drzwi, sama w ostatniej
chwili wcisnęłam pomiędzy nie palce, nim się zasunęły.
Doktor Jestem Uprzedzony wlepiał wzrok w ekran tabletu, nawet na mnie
nie zerknąwszy.
– Mam dla ciebie zadanie – oznajmił znudzonym głosem.
Lubił rzucać mi takie ogólnikowe informacje i dopiero stopniowo odkrywać
przede mną tajemnicę, a te jego zadania zwykle były nudne lub po prostu…
obrzydliwe. Cóż, w końcu pracowaliśmy w klinice, zawsze znalazło się tu coś
nieprzyjemnego do roboty.
– Oczywiście, panie doktorze – odparłam.
Nikt nigdy w życiu nie dawał mi tak twardej lekcji cierpliwości i pokory jak
on. Dorastając w rodzinie Monet, potrzebowałam zwłaszcza tego drugiego,
dlatego zbyt usilnie się przed tym nie buntowałam.
Milczał, więc i ja milczałam. Głupota, że stałam tutaj tak z tymi
papierzyskami. Powinnam była je odłożyć, ale wtedy ten doktor znowu
zarzuciłby mi, że… Ech, może za dużo się nad tym zastanawiałam, może…
Coś nami szarpnęło.
– Och! – wydałam z siebie zduszony okrzyk. Podparłam się dłońmi ścian
windy, a dokumenty, które wcześniej trzymałam, rozsypały się po podłodze.
Doktor Jestem Uprzedzony nie upuścił swojego tabletu, ale rąbnął nim
głośno o lustro, gdy odruchowo próbował się przytrzymać.
Winda stanęła.
Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała, a mężczyzna stojący obok mnie
rozejrzał się ze zmarszczonymi brwiami.
Zacięliśmy się.
Gdybym miała wybrać jedną, jedyną osobę z pracy, z którą najbardziej nie
chciałabym się zaciąć w windzie, byłby to właśnie ten facet.
– Świetnie – mruknęłam pod nosem.
Spojrzał na mnie, tak w ogóle to chyba po raz pierwszy od kilku tygodni.
Przesunął po mnie wzrokiem, który sam miał chyba ochotę unieść do sufitu, ale
powstrzymał się przed takimi demonstracjami i zbliżył się do panelu
z przyciskami. Nie działał ani jeden.
– Czy to oznacza, że nie ma prądu? – zapytałam szeptem.
– Nie wiemy, co to oznacza – odburknął nieuprzejmie.
Powstrzymałam chęć wbicia paznokci w jego biały, uprasowany kitel
i wytarmoszenia go tak, by się pogniótł, a może nawet i porwał.
– Pozbieraj to – rozkazał mi, kiedy przypatrując się przyciskom, prawie
nadepnął przypadkowo na jedną z kartek na ziemi.
Kucnęłam. Założyłam kosmyk włosów za ucho, a potem zaczęłam
porządkować papiery, załamana tym, że tak się potasowały i teraz miałam
dodatkowe zadanie, by ułożyć je w odpowiedniej kolejności. Z drugiej strony
przynajmniej miałam czym się zająć w oczekiwaniu na to, aż winda ruszy.
Doktor Jestem Uprzedzony prychnął kilka razy z frustracją. Naciskał guziki
windy, a kiedy to nie przyniosło żadnych efektów, wyjął telefon. Ja swój
miałam obowiązek zostawiać w szafce, toteż w kwestii skontaktowania się ze
światem zewnętrznym byłam raczej bezużyteczna i musiałam liczyć na niego.
W końcu udało mu się z kimś połączyć, jednak informacja zwrotna była
niezbyt pomocna. Klinika wiedziała, że zacięliśmy się w windzie. Zdarzyła się
jakaś awaria, nad którą pracowali. Ucieszyli się, że nie ma z nami żadnego
pacjenta, i obiecali, że już za chwilę usterka powinna zostać naprawiona.
Westchnęłam cicho, pochylona nad papierami. Nawet sobie przysiadłam.
Teraz cieszyłam się, że mi upadły, bo przynajmniej miałam czym się zająć. Nie
spodobało się to towarzyszącemu mi doktorowi. Na początku sądziłam, że
przesadzam i mi się wydaje, bo sama nie darzyłam go sympatią, ale kiedy
prychnął wyjątkowo nieprzyjemnie, a na dodatek pokręcił głową ze wzrokiem
ukrytym w ekranie tabletu, nie wytrzymałam.
– Coś nie tak, panie doktorze? – zapytałam.
Zawsze starałam się go unikać, dlatego też potrafiłam nie dać się
sprowokować, jednak tu, w windzie, panowały inne zasady. Widać, że
zaskoczyło go moje pytanie, bo zerknął na mnie w dół z uniesionymi brwiami.
– Słucham?
– Sprawia pan wrażenie, jakby chciał mi pan coś powiedzieć, więc pytam –
odparłam, pilnując, by nie zadrżał mi głos.
Z jakiegoś powodu będąc z nim sam na sam, czułam się pewniej niż zwykle.
– Widzę, że podoba ci się, że możesz zajmować się błahostkami, panno
Monet.
Dlaczego za każdym razem, gdy ktoś używa zwrotu „panno Monet”, czuję,
jakby blizna po dźgnięciu nożem przez Clarissę mi się otwierała? To nie do
zniesienia. Zwłaszcza gdy te dwa słowa wypowiada osoba, za którą nie
przepadam.
Musiałam powstrzymać swoje palce, żeby nie zacisnęły się w pięść, bo
inaczej groziło to pognieceniem ważnych dokumentów.
– Na jakiej podstawie pan tak uważa?
– Takiej, że się pani tak wygodnie tu rozsiadła.
– Zacięliśmy się w windzie, to nie tak, że mogę stąd teraz wyjść i zrobić coś
produktywniejszego – zauważyłam, a przez zaciśnięte zęby dodałam ciszej: –
Niestety.
– Jeśli ma pani problem z produktywnością, na pewno znajdę pani kilka
zajęć – obiecał, na powrót opuszczając wzrok na ekran urządzenia.
– Przecież wcale nie powiedziałam, że… – zawiesiłam głos. Przymknęłam
oczy, by oswoić się z frustracją, której potężna fala właśnie mnie zalała. – O co
panu chodzi?
To pytanie zadałam tak bezpośrednio, że ponownie skierował na mnie
uwagę.
– Co proszę? – zdziwił się.
Z papierami w ręku podniosłam się z podłogi. W lustrze kątem oka
widziałam swój profil. Mimo zmęczenia i gorszego ostatnio nastroju, które
odbijały się na mojej twarzy pod postacią na przykład worków pod oczami,
sytuację ratował fakt, że ostatnio byłam w kilku ciepłych miejscach i udało mi
się trochę opalić. Włosy miałam spięte w kucyk, a jasny strój praktykantki
idealnie dopasowany.
– Jest pan wobec mnie nieuprzejmy, nie pierwszy raz zresztą, i zastanawiam
się dlaczego.
– Panno Monet, jest pani praktykantką, nie łączy nas relacja towarzyska,
proszę więc znać swoje miejsce – przemówił do mnie niemal protekcjonalnie,
na dodatek bardzo marszcząc czoło.
– Racja, to nie relacja towarzyska, ale zdrową zawodową relacją też nazwać
jej nie można.
– Co nazwałaby pani zdrową zawodową relacją? – zainteresował się z kpiną
błądzącą mu gdzieś po twarzy. Nie był to rodzaj kpiny, którą znałam u Adriena
czy nawet braci, czyli taka tylko odrobinę złośliwa. Ta była wredna – facet
traktował mnie z góry i naprawdę miałam już tego dość.
– Wzajemnie uprzejmy stosunek, pełen szacunku i kultury.
Pokręcił głową z udawanym rozbawieniem, ale takim bardzo lekkim, no
i nadal podszytym niechęcią.
– Na szacunek, panno Monet, należy sobie zapracować.
– Na brak szacunku również – zauważyłam. – Czym ja sobie na niego
zasłużyłam? Proszę powiedzieć, chciałabym wiedzieć na przyszłość.
Mężczyzna palcem wskazującym podsunął sobie wyżej okulary, które miał
na nosie, opuścił też wzdłuż tułowia dłoń, którą wcześniej obsługiwał tablet, co
oznacza, że znowu skierował na mnie maksimum swojej uwagi.
– Musi pani zrozumieć, że w pewnych miejscach nie jest pani nikim
ważnym – powiedział powoli. – Przyzwyczajano panią do przywilejów, jednak
w środowisku medycznym pani nazwisko na razie znaczy tyle, co zawartość
basenów sanitarnych.
Zamrugałam, zaskoczona tak ostrymi słowami.
– Ja… – zamotałam się. – Ja przecież wcale nie oczekuję, że… że… Nie
chcę żadnego specjalnego traktowania.
W jego oczach pojawiła się niechęć.
– Kawa u dyrektora smakuje?
Rozłożyłam ręce, czując, że zaczynam się czerwienić.
– To mój pracodawca, oczywiście, że przyjmuję zaproszenie, jeśli wychodzi
do mnie z taką propozycją, przecież…
Doktor Jestem Uprzedzony skinął głową.
– A więc smakuje.
Kartki zaszeleściły, gdy zacisnęłam palce w pięści.
– Studiuję, uczę się nocami i ciężko pracuję. Nikt nie załatwił mi przyjęcia
na medycynę.
– Nigdy nie odebrałem pani osiągnięć akademickich. Uważam, że tutaj,
w klinice, jak i generalnie w życiu, ma pani łatwiej od co poniektórych, toteż
upewniam się, że będzie pani gotowa podjąć tak stresującą i odpowiedzialną
pracę jak ta przy ratowaniu ludzkiego życia. Panno Monet – ostatnie dwa słowa
wypowiedział wolno i z naciskiem.
– Nie chce pan, żeby traktowano mnie z przywilejami, dlatego postanowił
pan odpowiedzieć traktowaniem mnie niesprawiedliwie?
– Proszę mi powiedzieć, jak wielka dzieje się pani krzywda, gdy krzywo na
panią spojrzę lub każę zostać chwilę po godzinach? Zawala się pani cały
uroczy, idealny świat? Spóźnia się pani na kolację do najlepszej restauracji czy
na prywatny samolot do Honolulu?
– Wiele miałam domysłów na temat powodów pańskiego zachowania, ale
w życiu nie pomyślałabym, że to zawiść.
– Ha – prychnął. – Panno Monet, właśnie próbką takiego myślenia dowodzi
pani, że jest nikim innym jak tylko rozpieszczoną dziewczynką, której
wszystko się należy. Nie szukałem powodu, by panią gardzić, jednak dziś mi
go pani dostarczyła.
Z powrotem podniósł do twarzy tablet, ale ja jeszcze nie skończyłam.
– Jak inaczej mam interpretować pana teksty o idealnym świecie i najlepszej
restauracji?
Ignorował mnie.
Winda się poruszyła. Gdzieś w oddali słychać było stukanie.
A ja dawno nie czułam się tak przejęta.
– Nic pan nie wie o mnie i moim życiu!
Nie odpowiedział.
– Ani o mojej rodzinie – wycedziłam.
Podniósł wzrok.
– Czy pani rodzina nie należy do Organizacji?
Zamarłam.
Nikt obcy nigdy wcześniej nie wspominał przy mnie o Organizacji. Nawet
mimo iż Will wspominał mi, że doktor Jestem Uprzedzony coś tam podobno
o niej wie, poczułam się szalenie niekomfortowo. Mężczyzna skwitował moje
zdziwienie tą samą wyniosłą miną, którą częstował mnie niemal od początku
tej rozmowy.
– Co za różnica, do czego należy moja rodzina? – zapytałam zdławionym
głosem.
– Czy nie pławicie się w miliardach i nie ustawiacie sobie świata pod swoje
widzimisię?
– Nie wiem, co robi moja rodzina, z kim i gdzie – ucięłam.
Doktor prawie się uśmiechnął.
– Proszę powiedzieć, panno Monet, czy wygodnie jest pani odwracać
wzrok?
Nastroszyłam brwi.
– Proszę mi powiedzieć, co pan sugeruje, że powinnam zrobić, bo widzę, że
zna pan odpowiedź na każde pytanie.
– Z władzą i pieniędzmi, jakie posiadają rodziny członkowskie
w Organizacji, można robić wiele dobrego, panno Monet. Gdyby była pani tak
mądra, jak mówią, działałaby pani na korzyść świata, nie swoją.
– Ja nie należę do żadnej Organizacji!
– Ostatnio nie była pani obecna w pracy. Chorowała pani czy poleciała na
kolejną wycieczkę? – Przekrzywił głowę.
– Wyraźnie nie wie pan, jak działa Organizacja, skoro myśli, że mogę im
tam wszystkim rozkazywać i patrzeć, jak robią, co każę – burknęłam.
– Próbowała pani?
Ależ miał tupet! Jeszcze się uśmiechał tak wrednie, jakby przekonany
o tym, że ma rację i właśnie niszczy mnie swoimi genialnymi argumentami.
Naprawdę potrzebowałam ochłonąć.
– Wbić się na tajne spotkanie i postawić swoje warunki? Nie, jeszcze nie –
syknęłam. – To śmieszne, jak zdobył pan skrawek informacji,
a w rzeczywistości nadal nic nie wie, ale jest pan gotów zatruwać mi życie, bo
wydaje się panu, że rozwiązał pan całą zagadkę.
– Skoro to śmieszne, panno Monet, to proszę się śmiać do woli – powiedział
i w tym właśnie momencie winda ruszyła. – O.
Rozejrzeliśmy się w milczeniu. Już się przyzwyczaiłam, że w niej
utknęliśmy i prowadzimy tę totalnie niespodziewaną rozmowę, dlatego
poczułam się dziwnie, tak nagle będąc zmuszona do powrotu do realnego
świata.
– Proszę pozbierać te dokumenty, odłożyć je w bezpieczne miejsce,
a dopiero potem mnie znaleźć. Mam dla pani kilka zadań – rzucił, wskazując
na podłogę. – Proszę się przygotować na nadgodziny, jedno z nich jest
wyjątkowo mozolne.
I akurat rozsunęły się drzwi, więc wyszedł, zostawiając mnie, kucającą na
ziemi i w pośpiechu sprzątającą papierzyska.
78
UKŁUCIE W SERCU
GAPIENIE SIĘ
W HOTELOWY SUFIT
MORDERCZY NASTRÓJ
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam rano, było wdepnięcie w papier przy łóżku
Shane’a.
Następnie opuściłam pokój, upewniwszy się, że wcześniej obudziłam brata
i zawiadomiłam go, że zobaczymy się zaraz na śniadaniu.
Wróciłam do siebie, gdzie Alex akurat wyłączał swój budzik i przecierał
oczy. Nie skomentował mojej nieobecności, nie był też nią zaskoczony.
– Powinniśmy zejść do restauracji razem – oznajmiłam, wskakując na
szybko w dres.
– Za piętnaście minut będę gotowy – mruknął tylko.
Dwadzieścia minut później wyszliśmy ramię w ramię z windy do lobby.
Całą drogę na śniadanie rozglądałam się niby to obojętnie. Szukałam wzrokiem
Adriena, jednocześnie błagając wszechświat, by na niego nie wpaść. Zwłaszcza
jeśli miał zjawić się w towarzystwie jakiejś kobiety. Nie mogłam obiecać, że
wtedy nie wylałabym na nią przypadkowo kawy i cały nasz misterny plan
poszedłby do kosza, tak jak ostatecznie trafił tam papier spod łóżka Shane’a.
Rozweseliłam się trochę, gdy zasiadłam do stołu, przy którym zbierała się
powoli moja rodzina. Wszyscy zatrzymali się w tym hotelu i obecni na
śniadaniu byli już punktualnie Vincent z Anją i dziećmi oraz Will i Harrison.
Anja trzymała Michiego na kolanach i proponowała mu różne owoce,
a Vince, wzdychając, wyciągał właśnie z rączek zawiedzionej Lissy kostki
cukru, których dziewczynka nabrała za dużo i planowała wrzucić je sobie
wszystkie naraz do herbaty.
Harrison popijał swoją herbatę z nie mniejszą gracją niż wino wieczorami
i ukrył rozbawiony uśmiech, gdy dostrzegł, że spojrzenie Willa zrobiło się
czujne na widok Alexa u mojego boku.
Vincent też nie powitał nas z wielką serdecznością, ale wiadomo, on nigdy
przecież nie uchodził za serdecznego. Jednocześnie pomyślałam sobie, że
zachowanie moich braci to komedia – żaden mój chłopak nigdy nie miał szans
im ot tak przypasować. Zabawne, że kiedy względnie zaakceptowali Adriena,
teraz na powrót stroszyli brwi na mojego nowego, niechby i na niby partnera.
Usiadłam przodem do wielkiej szyby, z której rozpościerał się widok na
błękitne, połyskujące morze, a tyłem do wejścia, żeby nie skupiać się ciągle na
tym, kto wchodzi do restauracji i z niej wychodzi, jednak poskutkowało to
tylko tym, że częściej się odwracałam. Wreszcie Vincent rzucił mi znaczące,
bardzo ostrzegawcze spojrzenie i wtedy utkwiłam wzrok w swoim talerzu na
dłużej.
Alex co chwilę witał się z kimś na sali. Czasem do kogoś machnął, ktoś do
niego coś zawołał lub nawet rzucił przez pół pomieszczenia jakimś żartem
i trochę miałam wyrzuty sumienia, że trzymam go ze swoją nudną osobą przy
stoliku z moją rodziną, z którą niezbyt swobodnie mógł sobie porozmawiać,
skoro mógłby usiąść ze swoimi krewnymi i tam milej spędzić ten poranek.
Sytuację ratował Will, który, choć sztywno, próbował go zagadywać, aż
w końcu do ich rozmowy włączył się Harrison i jako tako kilka tematów udało
im się poruszyć nawet w nie najgorszym tonie.
Później przyszedł do nas Shane, a zaraz potem na ramieniu moim i Alexa
spoczęły dłonie Dylana.
Zaszedł nas od tyłu i mój pochmurny nastrój natychmiast zderzył się z jego
rozradowaną aurą. Widać było od razu, że to ważna dla niego okazja – pojawił
się tu w koszuli i nawet szelkach, nie w dresie, jak można było się spodziewać,
no a w oczach błyszczało podniecenie.
– Witam swoją piękną rodzinkę – zawołał, po czym nachylił się do Alexa
i mruknął odrobinę ciszej: – I ciebie, ziomeczku, również.
Dłoń Dylana z całą pewnością zaciskała się dużo mocniej na ramieniu Alexa
niż na moim. Nie wiedział do tej pory o tym, że razem mieliśmy jakąkolwiek
historię romantycznopodobną. To musiał być dla niego szok i byłam pewna, że
tak ładnie sobie z nim radził tylko dlatego, że zaraz miał brać ślub i głowę
zaprzątały mu inne rzeczy.
– Widzę, że się nie stresujesz – skomentowałam z rozbawieniem,
podejmując poważną próbę rozpogodzenia się w tak ważnym dla mojego
wrednego brata dniu.
– A czym tu się stresować? – prychnął.
– Żeby ci panna młoda nie zwiała sprzed ołtarza, na przykład – zadrwił
Shane.
– Mhm, ta, żebym ja, kurwa, nie zwiał.
Parsknęliśmy wszyscy.
Oprócz Vincenta, u którego boku Lissy szczerzyła się zbyt szeroko.
Wyciągnęła drobną rękę do wujków i zamachała palcami.
– Musicie zapłacić.
Dylan spojrzał na jej rękę i udał najbardziej teatralny szok, jaki
kiedykolwiek widziałam w życiu. Taki z przesadnie uniesionymi brwiami
i ustami ułożonymi w kształcie literki „O”.
– Za co?
Dziewczynka zachichotała.
– Za brzydkie słowo.
– Które?
– No… k…
– Lindsay – upomniał ją surowo Vince.
Shane i Dylan roześmiali się złośliwie.
– Dobra, młoda, trzymaj – mruknął Dylan. Z kieszeni dresów wyciągnął
zgnieciony banknot studolarowy i wsunął go w dłoń naszej bratanicy.
Lissy przytuliła pieniądz, zadowolona ze swojej interwencji, czego Vincent
więcej nie skomentował, a tylko uniósł wzrok do sufitu.
Wydawało się, że już mi się polepszyło. Szczerze się zaśmiałam, coś
przekąsiłam, więc naturalnie zaraz mój względny spokój musiał zostać
naruszony. Tak się stało bardzo szybko: nagle kątem oka zobaczyłam to, czego
zobaczyć tak bardzo się bałam.
Adrien, zupełnie jak Vincent i Dylan, przyszedł na śniadanie w koszuli. Jego
przystojna twarz wyglądała na wypoczętą, ale znudzoną. Rozejrzał się po
restauracji, odrobinę dłużej prześlizgując się wzrokiem po kąciku Monetów,
który moja rodzina tu sobie utworzyła. Trudno było go nie zauważyć,
zaczynaliśmy robić spore zamieszanie.
Można by współczuć pozostałym gościom hotelowym, ale na pierwszy rzut
oka i tak się wydawało, że większość z korzystających z restauracji osób
przyjechało tu na wesele, a więc raczej były bardziej wyrozumiałe. Szczególnie
widząc, że to wokół pana młodego robi się takie zamieszanie.
Zapamiętałam dobrze moment, w którym Adrien dojrzał Alexa. Nie wiem,
czego się spodziewałam, ale zdawał się w ogóle nie zareagować, tylko od razu
przeniósł oczy na mnie i nawiązaliśmy sekundowy kontakt wzrokowy.
No i się odwrócił.
Tyle.
Serce mi zadrżało ze smutku, ale było to nic w porównaniu z prądem, który
przez nie przeszedł, gdy mój wzrok padł na kobietę obok Adriena.
Prawie się zapowietrzyłam. Dziewczyna rozglądała się na początku po
restauracji razem z Adrienem, po czym ruszyła w ślad za nim. Nie uszło mojej
uwadze, że miała na sobie obcisłą miniówkę i koszulkę na ramiączkach.
W uszach kolczyki, a na twarzy widoczny makijaż.
I co, ona się tak umalowała na śniadanie?
– Hailie.
Odwróciłam się do swojego stolika. Vincent, siedzący naprzeciwko mnie,
wpatrywał się we mnie ostrzegawczo.
– Dyskrecja – przypomniał mi.
Nabiłam na widelec kilka kawałków owoców na raz, powstrzymując łzy.
Alex, który był mniej więcej świadom tego, co się właśnie działo, skwitował to
milczeniem.
Odwrócenie się byłoby zbyt oczywiste, za bardzo dla mnie bolesne
i w ogóle nie miało sensu, a na pewno nie pomogłoby mojemu aktorstwu. Kilka
razy drgnęłam i błądziłam spojrzeniem, jakbym szykowała się, by to zrobić, ale
Vincent ciągle czuwał.
– Rodric Retter tu jest – rzucił w pewnym momencie do mnie cicho przez
stół.
Zacisnęłam zęby.
Za moimi plecami rozległ się kobiecy śmiech. Głośny, nie wiedziałam czyj,
ale wyobraziłam sobie, że to ta dziewczyna, która przyszła na śniadanie
z Adrienem, tak hałasuje, i spięłam się jeszcze bardziej.
Moi bracia sobie żartowali i mieli raczej dobre humory, ale każdy z nich
wiedział, dlaczego ja nie uczestniczę w tych porannych wesołościach całą sobą.
Czemu się tak garbię i zaciskam usta.
– To nie ona się tak śmieje – szepnął do mnie Shane.
Kochany, dobrze wiedział, o co mi chodzi. Uniosłam na niego pełne nadziei
spojrzenie.
– Ona tylko siedzi, pije kawę i patrzy w okno. W ogóle ze sobą nie gadają –
zrelacjonował mi, a kiedy już tak nachylał się do mnie, by mi to powiedzieć,
skubnął mi swoim widelcem kilka owoców z talerza.
– Dzięki – mruknęłam i posłałam mu mały, wdzięczny uśmiech.
Ktoś zaczął głośno klaskać.
– A wy co się tak zbiliście w tym kącie, hę? – ryknął wujek Monty, wesoło
krocząc w naszą stronę.
Kiedy weszłam do hotelowej restauracji, było tu całkiem spokojnie, ale teraz
sala powoli zapełniała się Monetami, a zbyt duże zagęszczenie Monetów
w jednym miejscu zawsze skutkowało niczym innym jak wielkim chaosem.
– A oto i on, cały na biało – zawołał Dylan, chętny na robienie hałasu. To
był jego dzień i nie zamierzał chować się przed światłem reflektorów. Wręcz
przeciwnie, wcinał się w nie bardzo chętnie.
Wujek Monty faktycznie przyszedł ubrany na biało. Koszulka i kuse spodnie
kontrastowały z jego muśniętą francuskim słońcem skórą.
– Poczekaj, aż zobaczysz mój gajer, będę konkurencją dla panny młodej –
zaśmiał się Monty, po kolei podając rękę każdej osobie z naszej ekipy.
Zmrużył oczy na widok Alexa, bo go nie poznawał, ale nie skomentował jego
obecności, bo zaraz ukłonił się nisko Anji, ucałował rączkę Lissy, a potem
stanął za mną, poklepał mnie od tyłu po policzku i ucałował w bok głowy. –
Cześć, gwiazdo.
– Hej, Monty. – Uśmiechnęłam się do niego.
– Lepiej sobie uważaj – ostrzegł go Dylan z kpiną. – Martina jest dziś
w morderczym nastroju.
– Skąd wiesz?
– Bo u niej byłem? – prychnął Dylan.
Wszyscy zabuczeliśmy głośno.
– Gościu, co ty – jęknął Monty. – Nie wolno oglądać panny młodej w dniu
ślubu.
– Nie wolno to rezygnować z porannego seksu w dniu ślubu.
– Z czego? – zapytała Lissy.
– Rany, zamknijcie się – westchnęłam, kręcąc głową ze śmiechem
i dezaprobatą naraz.
– Lissy, zjedz coś jeszcze, to będzie długi poranek – zaproponowała szybko
Anja, bo dziewczynka już otwierała usta, by drążyć temat.
Spokój morza za oknami hotelowej restauracji nijak się miał do tego, co
panowało w środku, gdy zebrali się tu wszyscy członkowie rodziny Monet.
Moja rodzina rozpanoszyła się wszędzie, ewidentnie zdominowała
pomieszczenie. Zaraz zszedł do nas zaspany, rozczochrany Tony i trzeba było
dołączyć kolejny stolik, bo zaczynało się robić ciasno.
Panowie głośno wspominali wieczór kawalerski. Dylan wcinał banana,
a w jego nawet donioślejszym niż zwykle śmiechu dźwięczało
podekscytowanie wielkim dniem.
– …więc zachowuj się, bo ja nie zamierzam świecić za ciebie oczami. –
Rozległ się gorączkowy szept Mayi. Pochylała się nad Flynnem, którego
prowadziła za rękę, ale kiedy już do nas dotarli, wyprostowała się, a na jej
twarzy pojawił się uśmiech.
Miłe to było, że wszyscy tak tryskają dziś szczęściem. Bardzo żałowałam,
że nie mogę w stu procentach dzielić tego nastroju. Mimo to starałam się nie
być smutaską, pomogło mi w tym zwłaszcza pojawienie się Mayi.
– Hej, kochana! – przywitała się najpierw ze mną ciasnym uściskiem. –
Zdaje się, że twoja suknia przyjechała.
– Och, to chyba czas, żebym powoli zaczynała przygotowania – odparłam
z ulgą, że będę mogła zaraz zniknąć z restauracji i nie tracić całej energii na
nieoglądanie się na Adriena i jego partnerkę. – Byłaś u Martiny?
– Są z nią mama i siostra, robi się na bóstwo. Ja też powinnam zacząć.
Muszę sobie przykleić płatki pod oczy. Monty, przypilnuj, żeby Flynn coś
zjadł. Monty, słyszysz?
– Możesz usiąść na moim miejscu, Flynn, ja się zbieram – zaproponowałam
i wstałam od stołu.
– W takim razie ja też będę szedł – zadeklarował Alex i wstał, łapiąc za
filiżankę ze swoją niedokończoną kawą. Wskazał nią na dalszą część sali. –
Pójdę się jeszcze przywitać z paroma osobami, zobaczymy się w pokoju.
– Jasne – odparłam, ale nawet nie zdążyłam nic dodać i Alex już się ulotnił.
Wiedziałam dlaczego. Jeśli nie należysz do rodziny Monet, nigdy nie
poczujesz się tu swobodnie. To dlatego Adrien był wyjątkowy. On potrafił
wczuć się w ten klimat. Potrafił być dojrzały i poważny w rozmowie
z Vincentem, a jednocześnie wyjść na bliźniaków i Dylana z piłą mechaniczną,
jeśli było trzeba.
Alex nie czuł się w stu procentach dobrze w takim towarzystwie, a ja nie
starałam się ułatwić mu zadania.
Byłam najgorszą partnerką na niby.
Opuszczając restaurację, ledwo się powstrzymywałam, by nie zerknąć niby
to przypadkiem ostatni raz na Adriena. Pomógł mi w tym Rodric Retter, na
którego prawie bym wpadła, idąc do wyjścia, gdyby Maya nie przytrzymała
mnie za łokieć.
Zatrzymaliśmy się naprzeciwko siebie.
– Witam, panno Monet – przemówił powoli, skinąwszy mi głową. Na
wysokości jego opiętego koszulą brzucha jak zwykle dyndał sygnet.
Przypominał o władzy tego człowieka i powodzie, dla którego musiałam
odgrywać całą tę szopkę. Czułam nienawiść, ale musiałam ją ukrywać, bo on
świdrował mnie spojrzeniem, jakby próbował przeanalizować moje wszystkie
myśli, plany i motywy.
– Dzień dobry, panie Retter – odpowiedziałam z nadzieją, że w moim głosie
wybrzmi odpowiednia doza pewności siebie.
– Rozstanie z panem Santanem zdaje się nie wzbudzać w tobie większych
emocji, czyż nie, panno Monet?
– Widać nie zależało mi tak bardzo – stwierdziłam grobowo.
– Jemu też najwyraźniej nie.
Nie odpowiedziałam.
Retter bardzo demonstracyjnie omiótł salę spojrzeniem i zatrzymał wzrok
dłużej na plecach Alexa, który stanął sobie przy czyimś stoliku, pogrążony
w small talku. Uśmiechał się i nadrabiał teraz te wszystkie smętne interakcje,
które wcześniej odbył z moją rodziną.
– Do zobaczenia na ceremonii – szepnął mężczyzna i wyminął mnie
z zagadkowym wyrazem twarzy.
Z lobby do windy weszłam, zaciskając usta. Maya nie opuszczała mojego
boku i odezwała się, dopiero gdy drzwi się zasunęły i dostałyśmy namiastkę
prywatności.
– Już niedługo zetrzesz mu tę demonstracyjną wyższość z mordy – obiecała
mi, pocierając moje ramię.
Uśmiechnęłam się.
– Dobrze cię widzieć, Maya.
– Wiadomo – odparła. – Jak się czujesz?
Spojrzałam na siebie w lustrze w tej eleganckiej, wyłożonej jasnym
marmurem windzie. W swoim dresie i ze związanymi włosami nie pasowałam
do tego wnętrza, ale jeszcze bardziej nie pasowała do niego Maya z wałkami
w swoich blond włosach, dlatego nie czułam się wcale źle.
Normalka przyjść na śniadanie bez makijażu i w luźnych ubraniach, a nie to
co poniektórzy.
– Trzęsę się na myśl o innej kobiecie u jego boku – wyznałam, sama
dostrzegając w lustrze, jak w moich oczach przebłyskuje nienawiść.
– Ależ Hailie, nic dziwnego, ja na twoim miejscu rozerwałabym ją na
strzępy.
Zamrugałam.
– Maya, nie możesz mi tak mówić.
– Wydłubałabym szmacie oczy.
– Maya! – jęknęłam. – Muszę zacisnąć zęby i to przetrwać.
Ciocia Maya wzruszyła ramionami.
– Cóż, jeśli cię to pocieszy, to Adrien wyglądał na kompletnie
niezainteresowanego jej towarzystwem.
– Powinien chociaż udawać, żeby być wiarygodnym – westchnęłam, ale nic
nie potrafiłam poradzić na uczucie satysfakcji, które pojawiło się w moim
sercu.
– Skoro tak, to i ty mogłabyś robić lepszą robotę – zauważyła. – Wyglądasz,
jakbyś siedziała przy Alexie za karę.
– Siedzę przy nim za karę.
– I Retter może to widzieć.
Winda zatrzymała się na moim piętrze.
– Wiem – westchnęłam, ostatni raz zerkając na swoją przybitą twarz
w lustrze. – To będzie trudny dzień.
81
WESELE MAFIOSÓW
WYIMAGINOWANY KONKURS
WUJKA MONTY’EGO
Dylan zniknął.
Przestaliśmy udawać, że nic się nie dzieje. Nie było już sensu, minęło za
dużo czasu. Martina powinna była wkroczyć na plażę w swojej sukni już pół
godziny temu. Na szczęście obyło się bez upokorzenia panny młodej na oczach
wszystkich gości, ponieważ…
Martina również zniknęła.
– Nie ma jej, telefon zostawiła w pokoju i po prostu przepadła – tłumaczyła
jej siostra najpierw ich rodzicom, potem dziadkom, następnie chyba jakimś
ciotkom, a potem mnie. Przy okazji żwawo gestykulowała, podobnie zresztą
jak to w zwyczaju miała Martina.
– Trzeba ich znaleźć. Co, jeśli jedno się rozmyśliło, a drugie wpadło
w rozpacz? – trapiła się matka Martiny.
Rodzina Monet była przyzwyczajona do różnych porąbanych scenariuszy,
dlatego z większym spokojem znosiliśmy zaistniałą sytuację. Mniej
hałasowaliśmy, mniej panikowaliśmy. Co nie oznacza, że się nie martwiliśmy.
– Nie ma też wiedźmy – zauważyła Maya, wskazując na puste siedzenia
obok Monty’ego.
– Blanche skarżyła się na złe samopoczucie – oznajmił wujek.
– Czy wszystko z nią w porządku? – zatroskałam się.
– Ostatnio często ma jakieś dziwne bóle – skrzywił się Monty, wzruszając
ramionami. – Uprzedzała, że może pojawi się spóźniona lub w ogóle spotka się
z młodymi dopiero po ślubie.
– Blanche to Blanche, wszystko będzie z nią okej – dodała Maya.
Vincent miał inne zdanie, bo przysłuchiwał się ich rozmowie, jednocześnie
wisząc na telefonie. Stawiał na nogi mnóstwo osób, które miały pomóc nam
w poszukiwaniach młodej pary. Wiedziałam, że mniej obawia się tego, że
któreś z nich zmieniło zdanie. Oczywiście byłoby to przykre i tego Dylanowi
by nie życzył, jednak Vince był pragmatyczny i zapewne bardziej obawiał się
o jego bezpieczeństwo niż na przykład o załamanie nerwowe, które dopada
czasami człowieka tuż przed ślubem.
– W sumie to lepiej zwiać teraz niż po latach, kiedy już pojawią się dzieci
i pies – zauważył luźno wujek Monty.
Miałam ochotę go ukatrupić, tak głośno to powiedział. Część krewnych
Martiny to usłyszała, a ja nawet nie mogłam się od nich odwrócić i udawać, że
nie wiem, o co chodzi, bo akurat stałam przy nich razem z Alexem.
Musiałam, bo Alex zaczął się buntować i wolał podejść do swoich, a ja,
czując na sobie palące, spojrzenie Rodrica Rettera, udawałam, że prowadzę
bardzo absorbujące pogaduszki z bliskimi swojego partnera.
Spojrzenie Adriena też czułam na sobie. Mniej nachalne, za to bardzo
intensywne. Nie zerkałam w jego stronę, nie chciałam się denerwować
widokiem tamtej kobiety obok niego.
Anja stała niedaleko dzieci, obejmując się ramionami, i wymieniała uwagi
z Mayą. Nawet dla mojej cioci taka akcja to było sporo do przetworzenia.
Marszczyła brwi, wypatrując kogoś, kto przyniósłby tu na plażę jakieś nowiny.
Co jakiś czas konsultowały też coś z nianiami.
Jedna spacerowała z Michim na rękach, bo chłopczyk był absolutnie
zauroczony oceanem i wyrywał się do wody, druga zaś wyjęła z torby zestaw
kredek i kartek. Lissy, Flynn, a także kilkoro dzieci z rodziny Martiny zebrały
się w altance, usiadły na ziemi i zaczęły wybierać swoje ulubione kolory.
– Tylko co mam narysować? – głowił się Flynn.
– Może jakąś sportową furkę, hę? – zaproponował mu wujek Monty, który
przechadzał się to tu, to tam. W poszukiwaniu rozrywki, tym razem przystanął
obok syna.
– To nudne – mruknął chłopiec.
– Pannę młodą? – zaproponowała jakaś dziewczynka od Hiszpanów.
– Nawet nie wiadomo, jak wygląda, nie ma jej – przypomniała wszystkim
gorzko Lissy.
– Czy to prawda, że uciekła? – ożywił się Flynn.
Wujek Monty, by nie pozwolić, aby rozmowa dzieci zeszła na złe tory i żeby
rozluźnić atmosferę, klasnął w ręce.
– Mam dla was wyzwanie – zapowiedział im zagadkowo. – Namalujcie
miłość. Ten, kto zrobi to najlepiej, dostanie nagrodę.
Byłam pewna, że nie ma jeszcze zielonego pojęcia, co będzie tą nagrodą, ale
taka obietnica podziałała, bo dzieci rozejrzały się po sobie z zaintrygowanymi
uśmiechami. Nie trafiała do nich powaga sytuacji, były zadowolone, że mają
jakieś zajęcie, i to całkiem ciekawe. Padło z ich strony jeszcze kilka pytań
o zadany temat, jednak Monty sam nie wiedział, co im powiedzieć, więc
ostatecznie zachęcił je po prostu, by puściły wodze fantazji.
Patrząc na tę scenę, pomyślałam, że sama chciałabym tak sobie usiąść
i beztrosko porysować. Tymczasem musiałam wcielać się w swoją rolę
i odsunęłam się od Alexa, dopiero gdy zaczęto robić zdjęcia i zachęcać nas do
zapozowania.
Udałam, że to dlatego, że mam coś do zrobienia. Przy okazji zadzwoniłam
po obsługę i poprosiłam, by przyniesiono gościom wody. Niby przesadny upał
nam tu nie dokuczał, jednak przebywaliśmy w słońcu, więc nie zaszkodziło
zadbać o nawodnienie. Zakończywszy rozmowę, spróbowałam jeszcze raz
zadzwonić do Dylana. Oczywiście nie odebrał, zamiast tego więc wybrałam
numer do Willa.
– Jeszcze go nie znaleźliśmy. – Tymi słowami mnie przywitał.
Zawahałam się z otwartymi ustami, bo właśnie o to chciałam zapytać.
Westchnęłam i zamiast tego spytałam o co innego.
– Wiecie coś nowego? Cokolwiek?
– Nie, raczej nie…
– Will?
Westchnął.
– Szukamy też Blanche i Benny’ego.
Natychmiast odszukałam wzrokiem puste siedzenia w drugim rzędzie,
przygotowane dla naszej babci i jej partnera.
– Ktoś ją dzisiaj w ogóle widział? – zapytałam, zakładając włosy za ucho
i rozglądając się, jakbym liczyła na to, że sama ją gdzieś zaraz dostrzegę. –
Podobno źle się czuła.
– Nie, malutka, coś tu się nie zgadza – westchnął. – Zadzwonię, jak
będziemy coś mieć.
– Czekaj, nie rozłączaj się – zawołałam z przejęciem. – Mogę wam pomóc.
Po co mam tu sterczeć bezczynnie? Tylko zawołam Danilo i zaraz…
– Nie – przerwał mi stanowczo Will. – Zostań tam, gdzie jesteś. Nie oddalaj
się od Vincenta, dopóki nie dojdziemy do tego, co się dzieje. To wszystko
jest… dziwne.
Zadrżałam, słysząc złowieszczy ton, którym wypowiedział ostatnie słowa.
– Dobrze – szepnęłam przez ściśnięte gardło.
Rozłączyłam się, czując coraz większy niepokój, i wtedy zobaczyłam, że
w moją stronę zmierza Rodric Retter. Widząc to, od razu przysunęłam się do
Vincenta, który recytował właśnie komuś jakieś instrukcje do telefonu. Non
stop gdzieś dzwonił, między innymi wisiał na linii z Willem. Teraz jednak
opuścił dłoń, w której trzymał komórkę, i zwrócił się ku nadchodzącemu
Retterowi.
Kątem oka upewniłam się, że Danilo jest w pobliżu.
– W czymś mogę ci pomóc, Rodricu? – zapytał mój brat.
– Aj, to się porobiło, Vincencie… Przybywam podpytać, czy wiadomo coś
nowego. – Rodric uśmiechnął się złośliwie, jakby zniknięcie Dylana go bawiło.
Czoło błyszczało mu od potu.
Chyba jednak nie każdy dobrze znosił kanaryjskie słońce.
– O wszystkim informujemy gości na bieżąco – wtrąciłam się nieuprzejmym
tonem.
Vincent położył mi dłoń na ramieniu, dając mi do zrozumienia, żebym się
nie odzywała. Błysnął na niej sygnet, podobny do tego, który Rodric nosił na
łańcuszku. Te ich cholerne artefakty członków Organizacji.
– Dziękuję, panno Monet. – Rodric skinął mi głową, a jego wredny uśmiech
się poszerzył. – Przy okazji dodam, iż jestem zszokowany kruchością relacji
twojej i pana Santana. Był naprawdę przekonujący na spotkaniach Organizacji,
gdy opowiadał o waszym uczuciu. Kto by się spodziewał, że człowiek potrafi
tak udawać…
– Nasza relacja to był biznes, który przestał się kalkulować – odparłam
zimno. Siły dodawała mi dłoń Vincenta, która nadal spoczywała na moim
ramieniu.
– Widać, że jesteś siostrą Vincenta, panno Monet – zaśmiał się Rodric.
Zmusiłam się do kwaśnego uśmiechu.
– Twój nowy partner zaś podobno wcale nie jest taki nowy, hm? – Rodric
wyciągnął szyję, by popatrzeć na stojącego gdzieś dalej Alexa, i machnął na
niego, kiedy ten niefortunnie wychwycił jego spojrzenie. – Niech no tu
podejdzie.
Bardzo chciałam zaprzeczyć, jednak obawiałam się, że wydałoby się to
nienaturalne, więc zacisnęłam tylko usta, gdy u mojego boku stanął Alex.
Vincent cofnął dłoń, którą trzymał na moim ramieniu, za to teraz poczułam na
sobie rękę swojego rzekomego partnera.
– Jestem ci potrzebny? – zapytał, gotów odgrywać rolę mojego chłopaka.
Zerkał to na mnie, to na Rodrica.
Nie, miałam ochotę odpowiedzieć.
– Rozmawialiśmy właśnie z panem Retterem o tym, jak ty i ja odnowiliśmy
naszą relację. Pan Retter słusznie zauważył, że spotykaliśmy się już wcześniej.
– Fakt, nasze zerwanie było nieoczekiwane. – Alex spojrzał na mnie, dając
mi do zrozumienia, że to stwierdzenie akurat nie jest elementem gry aktorskiej.
– Jak dobrze, że tylko chwilowe.
– Proszę, proszę – zaśmiał się Rodric. – W takim razie można powiedzieć,
że nawet lepiej się stało, żeśmy się tak posprzeczali o przyszłość, hm?
– Mhm. – Uśmiechnęłam się cierpko.
Vincent nie odpowiedział.
– To zdecydowanie na plus dla mnie – zaśmiał się nieco sztucznie Alex,
obejmując mnie jeszcze mocniej.
Chyba całkiem dobrze się bawił.
– Adrien natomiast wrócił do kobiety, z którą już wcześniej pokazywał się
publicznie, i też wyglądają na szczęśliwych. Jak ona się nazywa, Vincencie?
Alma?
Rodric też bawił się niezgorzej.
Znowu to nieprzyjemne uczucie w żołądku. Bardzo dużo energii wkładałam
w to, by wyraz mojej twarzy się nie zmienił.
– Adrien na pewno ci przypomni, jeśli go zapytasz, Rodricu – rzekł Vince.
Zerknął na mnie mimochodem. Dobrze wiedział, jaki bałagan panuje teraz
w mojej głowie.
– Nazywa się Ada – powiedział cicho Adrien, dołączając nagle do naszego
wianuszka.
Santan przenosił właśnie spojrzenie z obejmującej mnie dłoni Alexa na
Rettera i dodał:
– Miło, że o nią pytasz, Rodricu.
– Niesamowite, że tak to się wszystko rozwiązało – stwierdził Rodric.
Trudno było wyczuć jego faktyczne nastawienie do tego wszystkiego. Czy
nam uwierzył, czy podejrzewa jakiś przekręt? Jeśli uwierzył, to czy się cieszy,
że tak się sprawy ułożyły, czy wolałby jednak dopiąć umowę o zaaranżowaniu
małżeństwa swojego syna i córki Vince’a? Trudno było cokolwiek wyczytać
z tych jego świńskich oczu i nieodgadnionej twarzy.
– A gdzie ona się podziewa? – zagaił, wychylając się nieco. – Może ją tu
zawołaj? Co ma siedzieć taka samotna?
– Słabo jej – odparł sztywno Adrien, nawet się za siebie nie odwracając. –
Niech siedzi.
– Jesteś bardzo opiekuńczy, Adrienie.
Pilnowałam, by nie zacisnąć dłoni w pięści. Takie gadki prowokowały we
mnie bardzo negatywne uczucia.
– Mam nadzieję, że i ty… – zwrócił się do Alexa Rodric – …że i ty tak
dbasz o pannę Monet.
Adrien nawet nie mrugnął.
– Oczywiście. – Alex pogłaskał mnie po plecach.
– Jesteś dla niej bardzo czuły – ocenił Retter. – Dobrze się na to patrzy,
prawda, Adrienie?
Teraz byłam już pewna, że podejrzenia Vincenta się sprawdziły i Rodric
dobrze wie, że udajemy. Musi wiedzieć, inaczej nie marnowałby energii na
droczenie się z nami.
W ciemnych tęczówkach Santana krył się ogień i tylko on wiedział, ile
determinacji kosztuje go, by nie wybuchnąć. Skinął jednak głową i poczułam
nagle coś, co dodało mi mocy. Zupełnie inne uczucie niż zazdrość, złość
i gorycz, które towarzyszyły mi, kiedy myślałam o tej durnowatej umowie
obowiązującej dziś mnie i Adriena. To, że musieliśmy tutaj stać naprzeciwko
siebie i udawać, że cieszymy się szczęściem tego drugiego z innym partnerem.
Poczułam porozumienie i siłę. Ja i Adrien jesteśmy ponad to. Oboje
przeżywamy zakaz kontaktu. Oboje tęsknimy za swoimi dłońmi, pocałunkami,
dotykiem. On wcale nie chce dostać tego wszystkiego od Ady, czy jak ona się
tam nazywa. Nie pragnie jej dotykać ani zaglądać jej w oczy. Tak samo jak
mnie nie sprawia przyjemności bliskość Alexa. Jego dłoń na moich plecach
wręcz mnie irytuje. Strzepnęłabym ją już teraz, gdyby nikt nie patrzył.
Ja i Adrien naprawdę jesteśmy ponad to. Chcemy tylko siebie i oczywiste
dla mnie się stało, że to dlatego, iż tego, co my dajemy sobie nawzajem, nie
będzie w stanie dać nam nikt inny.
I wiedziałam już, że bez problemu mogę dziś grać partnerkę Alexa.
Vincent też dostrzegł tę subtelną zmianę w naszych postawach. Nie dał po
sobie nic poznać, ale byłam pewna, że mu ulżyło. Chociaż jeden problem
z głowy. Teraz wystarczy znaleźć Dylana i Martinę, a także upewnić się, że
jutro nie wybuchnie wojna w Organizacji, gdy okres testowy narzucony przez
Rodrica się skończy.
– To jest ciocia Hailie!
Akurat zapadła cisza, a do naszych uszu dobiegł wyraźny śmiech Lissy.
Dzieci prezentowały właśnie swoje prace przed wujkiem Montym, który
wcielał się w jury. Głaskał się po brodzie i robił poważne miny, studiując
wszystkie rysunki.
– To jest ciocia Hailie? – zastanawiał się na głos, udając nieprzekonanego.
Lissy złapała za swój rysunek i zdeterminowana, by dowieść swoich racji,
podbiegła do mnie. Nie dbała o to, że przeszkodziła właśnie dorosłym
w ważnej zapewne rozmowie. Najważniejsze było dla niej przekonanie wujka
Monty’ego i zwycięstwo w jego zaimprowizowanym konkursie.
Dziewczynka stanęła obok mnie i zaprezentowała wszystkim swoje dzieło,
skupiając się głównie na naszym wujku. Wyjaśniając, kto jest na obrazku,
wskazała moją sukienkę.
– Widzisz? Też jest długa i czarna, to ciocia Hailie. A obok niej jest ten pan.
Lissy powiodła spojrzeniem po otaczających ją dorosłych, aż zatrzymała się
na Adrienie i pokazała go palcem.
– Trzymają się za ręce, zupełnie jak dzisiaj w hotelu – tłumaczyła, ciągle
zwracając się do wujka Monty’ego. – Widziałam! Nie wymyśliłam tego
przecież.
Cóż, może i zależało jej wyłącznie na przekonaniu jury, jednak nagle
słuchali jej wszyscy wokoło.
Na obrazku, który dziewczynka trzymała przed sobą, widniała kobieta
w czarnej sukience, a jej dłoń stykała się z dłonią mężczyzny w garniturze.
Choć rysunek Lissy namalowany został ręką czterolatki, pewne znajdujące się
na nim elementy były niepodważalne.
Takie jak złączone wierzchem dłonie czy spojrzenie, w którym tonęło tych
dwoje.
Lub te cholerne serduszka, które Lissy na dokładkę dorysowała wokoło.
Znieruchomiałam, czując, jak oblewa mnie zimny pot.
Twarz Adriena też stężała, Vincent zapatrzył się na swoją córkę,
a skołowany Alex zabrał dłoń z moich pleców.
Wujek Monty zapatrzył się na rysunek Lissy i przełknął ślinę.
Cóż, chyba go przekonała.
Ta gorzka myśl była ostatnią, jaka przeszła mi przez głowę, bo zaraz uwagę
wszystkich skupił na sobie Rodric Retter. Parsknął najpierw, niezwykle
ubawiony.
– Pokaż no, dziecko, ten obrazek, niech mu się przyjrzę…
Niepostrzeżenie przysunął się do mnie i Lissy i nachylił się nad małą. Moja
bratanica czuła, że coś jest nie w porządku, więc lekko zdezorientowana
uniosła wzrok na Vincenta, szukając u niego wsparcia.
Gdyby Retter ruszał się jak mucha w smole, to wszyscy zdążylibyśmy
zareagować odpowiednio szybko, niestety, facet, mimo swojej sylwetki i wieku
potrafił działać niezwykle zwinnie.
Nim się obejrzeliśmy, złapał dziewczynkę, cofnął się z nią o kilka kroków,
unieruchomił, po czym przystawił jej pistolet do głowy.
83
WYSOKO
TO JAKIŚ KOSZMAR
NAJLEPSZY ADWOKAT
POD SŁOŃCEM
CO TU ROBI PEREŁKA?
RADOŚNIE MACHAĆ
NA POŻEGNANIE
WARTO GO ZAZNAĆ
ZA MŁODU
Werka
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa