You are on page 1of 594

Ilustracja i projekt okładki: Dixie Leota

Redakcja: Maria Śleszyńska


Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Karolina Mrozek, Maria Dobosiewicz

Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku,


ponieważ niektóre motywy i zachowania opisane w książce mogą urazić
uczucia odbiorców, zalecamy ostrożność podczas czytania. Wszystkie
wydarzenia i postacie przedstawione w powieści są fikcyjne.

Życzymy dobrej lektury,


Autorka i Wydawnictwo

© for the text by Weronika Anna Marczak


© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-2976-6

You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
Spis treści

Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści

36 ZAKAPTURZONA
37 KAWIARNIA MONETÓW
38 PRZEWRÓCONE KRZESŁO
39 MINUTA
40 IDŹ DO DOMU
41 PEREŁKI
42 MASZ SPRAWĘ NIECIERPIĄCĄ ZWŁOKI DO HAILIE MONET?
43 BRATERSKI OBOWIĄZEK
44 CIEKAWOSTKA
45 ZBYT SŁODKI I RÓŻOWY JAK NA MROCZNY GUST
46 WOLĘ, GDY MÓWISZ
47 SALA KINOWA
48 WAŻNE SŁOWA
49 BUNT GODNY ROZKAPRYSZONEJ DWULATKI
50 KRAWAT WOKÓŁ SZYI
51 PIŁKARZYKI
52 JEDYNA OSOBA, KTÓRA TEJ NOCY SIĘ OŚMIESZYŁA
53 NIEZMIENNA POZYCJA
54 SZATAŃSKA PIECZEŃ
55 WYKWINTNIŚ
56 COTYGODNIOWE WYJŚCIE DO BARU
57 TRZĘSĄCE SIĘ GALARETKI
58 POPRAWNY UŚCISK DŁONI
59 KAMIEŃ SZLACHETNY
60 PODUSZKA
61 ŻARTY O ROZSTRZELIWANIU
62 BARDZO WAŻNY KOT
63 NIŻSZY STATUS FINANSOWY
64 SCENA Z KRESKÓWKI
65 NA GŁOWIE DWA KUCYKI
66 ALE ŻE W BASENIE WILLA?
67 PRZYSZŁOŚĆ ORGANIZACJI WEDŁUG RODRICA RETTERA
68 OSIEMNASTU
69 MALI BRACIA MONET
70 SŁOWNICTWO, DYLAN
71 TROCHĘ PŁAKAĆ, TROCHĘ DENERWOWAĆ
72 NIC NIELOGICZNEGO
73 AKTOR
74 JUTRO W POŁUDNIE
75 NAJLEPSI KUMPLE
76 WODA Z MÓZGU
77 KAWA U DYREKTORA
78 UKŁUCIE W SERCU
79 GAPIENIE SIĘ W HOTELOWY SUFIT
80 MORDERCZY NASTRÓJ
81 WESELE MAFIOSÓW
82 WYIMAGINOWANY KONKURS WUJKA MONTY’EGO
83 TAK PUSTE, ŻE NIEMAL PRZEZROCZYSTE
84 WYSOKO
85 TO JAKIŚ KOSZMAR
86 NAJLEPSZY ADWOKAT POD SŁOŃCEM
87 CO TU ROBI PEREŁKA?
88 RADOŚNIE MACHAĆ NA POŻEGNANIE
89 WARTO GO ZAZNAĆ ZA MŁODU
PIĘKNA CHWILa

PODZIĘKOWANIA
36

ZAKAPTURZONA

Nowojorski apartament Vincenta przeszedł spore zmiany przez ostatnie lata.


Często się tu zatrzymywałam, bywając na Manhattanie. Nie opłacało mi się
niczego wynajmować – mało który penthouse mógł się równać z tym
przytulnym gniazdkiem mojego najstarszego brata. No dobra, może na
początku nie było ono przytulne, ale stąd właśnie wspomniane zmiany.
Większość z nich wprowadziłam ja, a Vincent dał do tego wolną rękę.
Gołe ściany obwiesiłam tu i ówdzie obrazami, które wpadły mi w oko
podczas przechadzek po galeriach, a także szkicami Tony’ego – tymi bardziej
cenzuralnymi – które wybrałam i oprawiłam niczym dumna mama. Do szaf
powciskałam ciepłe, puszyste koce, załatwiłam kilka lamp i świec
zapachowych, by wieczorami zadbać o należyty klimat, a pustawe regały
zapełniłam książkami.
W apartamencie było też mnóstwo roślin, które zamówiłam jeszcze przed
swoim przyjazdem. Miałam tutaj spędzić całe lato, a nie potrafiłam wyobrazić
sobie mieszkania w przestrzeni, w której nie ma kwiatów.
Wkrótce po pogrzebie Egberta Santana wróciłam do Barcelony, gdzie
odchorowywałam przykrą sytuację, jaka spotkała mnie w relacji z Adrienem.
Nie zliczę, ile razy miałam ochotę do niego zadzwonić lub przynajmniej
napisać wiadomość. Nie zrobiłam tego, powstrzymując się całą siłą woli, ale
niestety sama ciągle zerkałam na telefon. Miałam nadzieję, że się odezwie,
będzie przepraszał i naprawdę dobrze się wytłumaczy.
Tak się jednak nie zdarzyło. Końcówkę roku akademickiego spędziłam więc
na tym, co wychodziło mi najlepiej, czyli na nauce. Mądry był to wybór, bo na
koniec semestru miałam roboty dużo jak nigdy. Biegałam z wykładów do
laboratorium, i to przez bibliotekę. Poiłam się energetykami, bo kawa już
dawno przestała na mnie działać. Wstawałam rano i chodziłam spać bardzo
późno. Wolne momenty poświęcałam na treningi i jeszcze więcej siedziałam
w książkach. Tylko to trzymało mnie z dala od myśli o Santanie.
Po drodze odtrąciłam też kilka razy Alexa. Widywaliśmy się nadal, ale
pojawił się między nami dystans. Bardzo nie chciałam, żeby to wyglądało,
jakbym się nim bawiła, dlatego broniłam się przed ponownym wchodzeniem
z nim w głębszą relację. Wy­magałoby to zbyt wielu poważnych rozmów, na
które nie byłam gotowa.
Obecnie bowiem byłam największą hejterką relacji damsko-męskich.
Ponownie wróciłam do romansowania z książkami.
One nigdy nie powiedziały do mnie „nic”.
Rok zakończyłam z takimi wynikami, że nawet Vincent z uznaniem kręcił
głową. Znowu nie omieszkał wymienić najlepszych uniwersytetów
medycznych w Stanach, na których nauka jego zdaniem miałaby większy sens,
ale na razie zdołałam udobruchać go zgodą na letnie praktyki w Nowym Jorku.
Potrzebowałam odpocząć od Barcelony, wejść w nowy świat, poznać
nowych ludzi. A tutaj miałam w pobliżu Dylana, no i przecież wystarczyło
wsiąść w auto i w kilka godzin mogłam dojechać do Rezydencji Monetów,
żeby odwiedzić najstarszego brata i swoich ukochanych bratanicę i bratanka.
Taki czas blisko rodziny miał mi dobrze zrobić.
Gdy tylko stanęłam w progu apartamentu, wypuściłam Daktyla
z transportera, a on ruszył na obchód swojego nowego domu na najbliższe
tygodnie. Znał to miejsce i lubił je, bo zwykle znajdował tu to, czego
potrzebował najbardziej, czyli święty spokój. Dreptał sobie właśnie po salonie,
przechodząc obok wielkich, ciągnących się przez całą ścianę okien, które
wychodziły na Central Park. Kociak był nieświadomy tego, jaki przywilej jest
jego udziałem – mieć apartament z tak oszałamiającym widokiem w sercu
Nowego Jorku to gratka nawet wśród najzamożniejszych.
– Piękne te rośliny – zachwyciła się sąsiadka, starsza pani obwieszona
złotem i zapewne diamentami. – Masz oko.
– Dziękuję – odparłam wesoło. Ostatnie z nich przyjechały dopiero teraz,
więc właśnie wnoszono je do apartamentu, a ja stałam w drzwiach
i pilnowałam, by panowie postawili je w odpowiednich miejscach.
– Gdybyś potrzebowała kogoś, kto zajmie się nimi pod twoją nieobecność,
daj znać. – Kobieta puściła do mnie oko, a ja uśmiechnęłam się
z wdzięcznością. W Barcelonie nie miałam tak uczynnych sąsiadów. Moich
roślin doglądały tam panie, którym płaciłam za to więcej pieniędzy, niż
wypadało.
Cóż, przynajmniej gdy po pogrzebie Egberta Santana wróciłam do Hiszpanii
i zastałam na tarasie zwiędły już bukiet stu białych róż, wciąż ukryty tam przed
Shane’em wśród innych krzaczków, nie musiałam siłować się z nim sama
i miałam kogo poprosić, by wyrzucono go za mnie.
Znowu posmutniałam i kiedy zamknęłam drzwi za dostawcami roślin,
zaczęłam przechadzać się po apartamencie Vince’a, stawiając ciężkie kroki
i nieco się garbiąc, i oglądałam nowe nabytki bez należytego zachwytu.
Sporym plusem pomieszkiwania w Nowym Jorku była obecność Martiny na
wyciągnięcie ręki. Mieszkali z Dylanem niedaleko, w tej samej okolicy – czyli
tu, gdzie ceny apartamentów kształtowały się na kompletnie abstrakcyjnym
poziomie. Ich lokum było chyba nawet nieco większe, ale za to nie miało tak
oszałamiającego widoku i dlatego kosztowało mniej – z tego, co się
orientowałam, „zaledwie” kilkadziesiąt milionów, a nie ponad sto jak
w przypadku mieszkanka Vince’a.
– Fajnie będzie cię tutaj mieć przez całe lato – ucieszyła się Martina,
odstawiając filiżankę z kawą na kamienny blat, o który się opierała.
– Też się cieszę – odparłam. – Już zapomniałam, jak bardzo lubię Nowy
Jork.
– Cudowne miasto. I tak się składa, że jest idealne do uczczenia początku
wakacji. To co, może niedługo jakaś imprezka?
– Jasne – zgodziłam się chętnie. – A widziałaś, co Maya wysłała na naszą
dziewczyńską grupę?
– Tego sprośnego mema? Widziałam.
Zachichotałam na samo wspomnienie.
– Był zabawny, fakt, ale nie o nim mówię. Chodzi mi o informację, że może
wpadnie pod koniec lipca do Stanów. Wtedy ściągniemy do Nowego Jorku też
Anję i możemy zaplanować taką wielką imprezę bez chłopaków.
– Anja pisała, że też wpadnie tu w któryś weekend. Może ogarniemy sobie
babski wyjazd do spa?
– Brzmi fantastycznie – westchnęłam rozmarzona, bo czułam, że tego
właśnie potrzebuję – trochę kobiecej energii z moimi ulubionymi
dziewczynami.
– Jest jeszcze jedna sprawa – zaczęła nieśmiało Martina, opierając się teraz
całym ciałem o kuchenną wysepkę. – Chyba niedługo weźmiemy z Dylanem
ślub.
– Co!? – Zakryłam usta dłonią, żeby stłumić okrzyk. – Co to znaczy
„niedługo”!?
Martina wzruszyła ramionami z figlarnym uśmiechem.
– Myślimy o końcówce wakacji.
– To przecież zaraz! – zdumiałam się.
– Wiesz, jaki jest Dylan, on chce wszystko szybko. Mówi, że skoro są
zaręczyny, to bez sensu czekać.
– Totalne przeciwieństwo Vincenta – mruknęłam do siebie.
– No on chce wszystko na już. I obiecuje mi, że będzie idealnie, a ja mu
wierzę, bo serio jest zaangażowany. Już nawet zrobił aferę jednemu pastorowi.
– Pastorowi?
– Braliśmy różne opcje pod uwagę. W ogóle jest trochę problem, bo sporo
fajnych miejsc jest już pozajmowanych, bo wiesz, na ostatnią chwilę, to nie jest
tak łatwo. No ale w końcu zadecydowaliśmy, że weźmiemy ślub na Kanarach.
W naszej zatoczce, pamiętasz?
– Oczywiście, że pamiętam.
To tam poznałam Martinę. Nawrzeszczała na mnie, myśląc, że jestem nową
dziewczyną Dylana, którą ten sprowadził sobie do ich specjalnego miejsca.
– I to by pasowało, bo moją całą rodzinę trudno byłoby ściągnąć do Stanów,
a wasza jest przyzwyczajona do wiecznych podróży, samolotów i tak dalej. No
i wasza babcia będzie mogła się zjawić. Więc chyba fajnie, co?
– Fajnie – przyznałam lekko oszołomiona.
Naturalnie pamiętałam, że Dylan oświadczył się Martinie, ale świadomość,
że już za chwilę drugi z moich braci stanie na ślubnym kobiercu, niesamowicie
mnie uderzała. Wszyscy robiliśmy się tacy dorośli…
– Tak że widzisz, tego lata jeszcze dużo przed nami – cieszyła się Martina. –
Imprezki i śluby, no i przecież wiesz, będę potrzebowała kawalerskiego.
– Panieńskiego.
– Tak, właśnie, o to słowo chodziło. Bez różnicy, wiesz, o czym mówię.
– Nie mogę się tego wszystkiego doczekać.
Zasługiwałam na trochę rozrywki po tak intensywnej końcówce semestru na
uczelni.
– Lepiej mi powiedz – zaczęła Martina, gdy po kawie przeniosłyśmy się na
kanapę z kubeczkami lodów o smaku mięty z czekoladą – jak się mają sprawy
z Alexem.
Wyjątkowo długo oblizywałam łyżeczkę.
– Nie wiem, średnio się mają – mruknęłam wreszcie, a potem uniosłam na
nią podejrzliwe spojrzenie: – A co, mówił ci coś?
– Ja chcę tylko tak sobie niewinnie podpytać. Nie skarżyć.
Otworzyłam oczy szerzej.
– Co on ci nagadał? – spytałam groźnie.
– Nic, nic złego nie mówił, na pewno nie na ciebie – odparła prędko
Martina, wyciągając ręce w obronnym geście. Wciąż trzymała w nich lody
i łyżeczkę, więc wyglądało to komicznie, jakby chciała mnie nimi
poczęstować.
– A na kogo? – dopytywałam ostro.
Wiedziałam, że Martina nie papla o moich prywatnych sprawach Dylanowi,
sama za dobrze go znała, by to robić, ale mimo wszystko nie czułam się
komfortowo na myśl, że osoba tak bliska mojemu porywczemu bratu może
mieć informacje na temat moich schadzek z Adrienem Santanem. To było zbyt
niebezpieczne, zbyt śliskie.
– Psioczył na jakiegoś faceta, ale nic konkretnego o nim nie mówił –
powiedziała, ostrożnie mi się przyglądając. Dobrze widziała, że jestem
rozdrażniona. – Wyjaśniłam mu, że masz prawo widywać się z innymi, skoro
niczego sobie nie obiecywaliście.
– Dokładnie.
– Tylko że on…
– Co on?
Martina przygryzła wargę.
– Myślę, że on się trochę w tę waszą relację wkręcił. Nie przyznał się, ale to
widać.
Mlasnęłam językiem, bo nagle lody w moich ustach nabrały konsystencji
smoły. Odstawiłam pojemnik na bok i odchyliłam głowę, próbując pozbyć się
nieprzyjemnego poczucia winy, które umiejscowiło się w moim w brzuchu.
– Unikałam go przez całą końcówkę semestru – przyznałam.
– Tak też mi powiedział.
– Miałam bałagan w głowie. Nie czułam się najlepiej.
– Każdy miewa taki czas.
– Jest mi źle z myślą, że być może go skrzywdziłam.
Tak jak i mnie ktoś skrzywdził.
Nie, nie, nie, Hailie, nie możesz o tym myśleć. Przestań. Bo poryczysz się
przy Martinie i dopiero będzie. Popłaczesz sobie, jak zostaniesz sama,
wieczorem. Wiesz, tak, jak zwykle, czyli przed spaniem albo pod prysznicem. To
już taka twoja mała tradycja, hm? Więc trzymaj się jej i nie zdradź się teraz
przed narzeczoną Dylana, bo będą z tego tylko problemy…
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi apartamentu.
W pierwszej chwili się ucieszyłam, bo ten dźwięk wyrwał mnie z rozpaczy,
w którą powoli się osuwałam, ale zaraz zmarszczyłam podejrzliwie brwi. Do
tego budynku człowiek nie mógł tak po prostu sobie swobodnie wejść, wjechać
na piętro i zapukać do drzwi. Portier nie wpuszczał tu niezapowiedzianych
gości. Chyba że to tamta sąsiadka… lub ktoś, kto ma prawo tu przyjść, na
przykład właściciel apartamentu lub… jego żona?
Otworzyłam drzwi.
– Anja! – zawołałam zaskoczona, po czym natychmiast porwałam ją
w objęcia. Chciałam ucałować ją w policzek, jednak miała kaptur naciągnięty
tak bardzo, że ledwo w ogóle ją rozpoznałam. Nie wspominając o wielkich
okularach przeciwsłonecznych, które zasłaniały jej pół twarzy. Zorientowałam
się, że to ona, tylko po ustach i wystających spod bluzy blond włosach.
– Cześć – odezwała się zachrypniętym głosem.
Coś było nie tak, potrafiłam to ocenić na pierwszy rzut oka. Wpuściłam ją
do środka, patrząc, jak odkłada na bok torebkę i zamiast zdjąć kaptur, naciąga
go na twarz jeszcze mocniej.
Z salonu wychyliła się Martina i powitała Anję z typowym dla siebie
entuzjazmem, ale kiedy ta nie odpowiedziała jej tym samym, na jej twarzy
również pojawiło się zdezorientowanie. Przylgnęła bokiem do ściany i zaczęła
bawić się swoim pierścionkiem zaręczynowym, obserwując, jak Anja pochyla
się, by zdjąć buty, a potem jednak zmienia zdanie i prostuje się z powrotem.
Jakby rozwiązanie sznurówek kosztowało ją zbyt dużo zachodu.
Zawsze podobało mi się to, z jaką naturalnością Anja nosiła się w swoim
swobodnym stylu. Nie mogło to być łatwe, biorąc pod uwagę, że jej mąż przez
dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu chodził w garniturach. Ona zaś często
wkładała sportowe buty i dżinsy bądź inne spodnie, na przykład takie długie
i luźne, z bardzo gniotących się materiałów. Była jedną z nielicznych znanych
mi osób, które lubiły prasować – do tego stopnia, że często wyręczała w tej
czynności Eugenie. Zamykała się w pralni, puszczała muzykę i relaksowała się
nad deską do prasowania. Może i dziś przydałaby jej się taka odprężająca sesja,
bo wyglądała na mocno zestresowaną.
– Pada? – zagadała głupio Martina.
– Nie pada – odszepnęła Anja, zerkając gdzieś w dół i bok.
– Co się dzieje? – zapytałam.
Włoski na rękach i karku zaczynały stawać mi dęba. Smak złego przeczucia,
który niestety bardzo dobrze znałam, teraz roz­płynął mi się w ustach jak lody,
którymi jeszcze przed chwilą się zajadałam.
– Nie powinnam była tu przychodzić – wydusiła z siebie Anja i odwróciła
się, jakby zamierzała wybiec przez drzwi, jednak tego nie zrobiła, bo… cóż,
były zamknięte, a ja stałam jej na drodze, no i przecież to byłoby strasznie
głupie.
– Nie no, dziewczyno, co jest? – zawołała Martina. Przestała bawić się
pierścionkiem, zacisnęła dłonie w pięści i stanęła prosto. – Czegoś ty taka
zakapturzona?
– Czemu chowasz twarz? – szepnęłam, czując, jak krew w moich żyłach
przyspiesza.
– O co chodzi z tym kapturem? – Martina zmrużyła oczy.
Bardzo złe przeczucie.
Obie z Martiną, tak samo przejęte, znowu chciałyśmy w pośpiechu coś
powiedzieć i weszłyśmy sobie w słowo, więc ostatecznie zamilkłyśmy tak
szybko, jak się odezwałyśmy, a między nami trzema zapadła grobowa cisza.
Anja wreszcie się poruszyła. Sztywnymi, pełnymi napięcia ruchami
najpierw odwróciła głowę do nas, potem ściągnęła z niej kaptur, a na koniec,
z lekkim zawahaniem, zdjęła okulary.
Aż zakręciło mi się w głowie, a Martina wydała z siebie cichy okrzyk.
Anja przymknęła powieki, może żałując, że tak się przed nami obnażyła, ale
nie było już odwrotu. Spod jej oka aż po skroń ciągnęło się spore, czerwone
i wciąż ciemniejące stłuczenie. Wyraźnie kontrastowało z jej jasną cerą
i podkreślało przygnębienie bijące z szarych oczu.
Błyskawicznie znalazłyśmy się z Martiną tuż obok niej. Objęłyśmy ją z obu
stron, starając się okazać jej możliwie największe wsparcie.
– Co się stało?
– O Boże, Anja…
– Usiądź, usiądź w salonie, chodź…
Tak strasznie niedobrze mi się zrobiło… Nie ze względu na widok samego
stłuczenia, już się takich naoglądałam na studiach. Zareagowałam w ten sposób
przez to, że szpeciło ono twarz bliskiej mi osoby. Rozważałam nawet, czy nie
pobiec do łazienki i nie zwymiotować, ale ostatecznie udało mi się zapanować
nad torsjami. To nie ja byłam tu poszkodowana, musiałam wziąć się w garść.
O Boże.
Anja musiała się spodziewać takiej reakcji, ale i tak łatwo jej nie zniosła.
Kiedy sadzałyśmy ją na sofie, głowę miała spuszczoną, ciągle posępna,
nieskora do udzielania nam jakichkolwiek odpowiedzi.
– Co się stało?! – zawołałam znowu, nie wytrzymując napięcia.
Nareszcie uniosła na mnie wzrok. Nadal chowała twarz za włosami – nie
odgarnęła ich ani razu, mimo że już ujrzałyśmy, co pod nimi ukrywa. Szare
oczy Anji, które uważałam za tak ładne i niecodzienne, teraz zmatowiały
i wydawały się nieobecne. W końcu jednak zebrała w sobie siłę woli
i z desperacją wbiła we mnie ich spojrzenie, gdy się odezwała:
– Vincent nie może się dowiedzieć.
37

KAWIARNIA MONETÓW

Opuściłam luźno dłonie w geście bezradności i zerknęłam przelotnie na


Martinę. Na twarzy dziewczyny malowała się taka sama zgroza, jak na mojej.
Usiadłam obok Anji i delikatnie, w kojącym geście położyłam dłoń na jej
plecach.
– Kto to zrobił? – zapytałam łagodnie. A przynajmniej miałam nadzieję, że
ta szorstkość, którą czułam w sercu, nie była wyczuwalna w moim głosie.
– Obiecasz, że pomożesz mi to przed nim ukryć? – upewniła się Anja.
Rozchyliłam usta, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Ja…
– Anja, to jest… – Martinie zabrakło słów, więc zamachała w bezsilności
ręką. – To jest na twojej twarzy. Jak ty chcesz to niby schować przed mężem?
Usta Anji zadrżały.
– Czekaj, czekaj… – Złapałam ją za dłonie. – Nie panikuj, coś wymyślimy.
Musisz nam tylko powiedzieć, co się stało, żeby było łatwiej… coś… Na coś
wpaść…
Anja milczała jeszcze trochę, ale w końcu, nadal zachrypniętym głosem,
zaczęła powoli mówić:
– Odwiedzałam dziś matkę – szepnęła i od razu urwała. Zadrżała i pokręciła
głową, szepcąc do siebie: – Boże, jak dobrze, że poszłam do niej bez dzieci.
Jak dobrze, że znowu skarżyła się na tę zakichaną migrenę i nie chciała widzieć
wnuków… Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby to na ich oczach… Och, jak
dobrze.
– Co na ich oczach? Mów, proszę, dalej, to ważne – ponaglałam ją,
nachylając się w jej stronę.
– Pojawił się Brad – powiedziała cichutko.
– Brad? – Martina zmarszczyła brwi. Ona też przybliżyła się do Anji, bo
tylko tak dało się ją dosłyszeć. Moja bratowa nawet na co dzień mówiła cicho –
teraz jest szept był niemal niedosłyszalny.
– To twój brat? – spytałam niepewnie.
Anja zaczęła głaskać się po przedramionach ze zniesmaczoną miną.
– Jest bardzo nieprzyjemny – mruknęła.
– Czekaj, to brat cię tak urządził?! – wykrzyknęła Martina, trochę się
zapominając.
Posłałam jej ostrzegawcze spojrzenie, ale dziewczyna zbyt się przejęła, by je
zauważyć i nad sobą zapanować.
– Brat cię uderzył?!
– Zaczęliśmy się kłócić – przyznała z niechęcią Anja. – Gdybym wiedziała,
że będzie odwiedzał cholerną matkę w tym samym czasie, tobym tam nie
jechała. – Prychnęła pod nosem z irytacją i ukryła twarz w dłoniach. – Jakby
nie mogła mnie uprzedzić…
– Uprzedzić? – zdziwiła się Martina, wybałuszając oczy. – To nie z tym jest
tutaj problem! Co z tym twoim bratem, ja się pytam? Czy on naprawdę cię
uderzył? W kłótni?
– Nie słynie z bycia dżentelmenem – mruknęła gorzko Anja.
Przypomniałam sobie tego mężczyznę, jak pijany próbował wedrzeć się na
wesele Anji i Vincenta. Jak się rzucał, przy okazji obrażając wszystkich
wokoło, a na koniec dostał w twarz od mojego zawsze opanowanego brata.
– Co z twoim ochroniarzem? – zapytałam.
– Nie zdążył zareagować, dopiero jak Brad już się zamachnął…
– A powie Vincentowi, co się stało, tak czy siak? – Martina uniosła brew.
– Mają tę samą umowę, co ja. Czyli ochroniarz pracuje dla Anji, nie donosi
Vincentowi – wyjaśniłam, po czym z powrotem zwróciłam się do Anji: – Jak
cię uderzył, upadłaś? Boli cię głowa? Może powinnaś iść do lekarza?
– Uderzył mnie, zabolało, ale to tyle. Nic wielkiego. Po prostu muszę jakoś
ukryć ten ślad, bo jeśli Vincent się dowie… – Anja nawet nie potrafiła na mnie
spojrzeć.
Wiedziałam jednak, o co jej chodzi. Vincent rozszarpałby tego człowieka
gołymi rękami.
– Jest spory – zauważyła cicho Martina. – Nie jestem pewna, czy da radę
coś z nim zrobić…
– Hailie, ty wymyślisz, co z nim zrobić, prawda? – Teraz Anja zwróciła się
do mnie niemal z przerażeniem, że jej plan może nie wypalić. – Studiujesz
medycynę, musisz umieć takie rzeczy.
– To będzie siniak, Anja – westchnęłam. – Brzydki siniak. Nawet najlepsza
maść nie sprawi, że ot tak zniknie.
– Wiem, wiem, ale może masz jakiś pomysł, cokolwiek…
Jako że dopiero się wprowadziłam, moja zamrażarka świeciła pustkami
i jedyne, co mogłam zaproponować bratowej, to kolejne pudełko lodów, które
na tym etapie pewnie bardziej by jej po­mogły, gdyby je zjadła, zamiast okładać
nimi stłuczenie, które już i tak zdążyło się rozlać pod jej okiem.
Przygryzając wargę, poszłam po apteczkę. Miałam w niej wszystko, różne
maści także, jednak żadna nie była czarodziejska.
– Ja to nie rozumiem, czemu ukrywać to przed Vincentem – powiedziała
z oburzeniem Martina. – Jeśli spierze twojego brata, to bardzo dobrze.
Damskiemu bokserowi się należy.
– Nie bronię Brada, niewiele mnie obchodzi i wiem, że powinien dostać za
swoje, ale… nie od Vincenta, na litość boską. Cholera wie, co on z nim zrobi.
Co, jeśli go zabije? Moja matka mi tego nie wybaczy. Brad to jej zakichane
złote dziecko. Nie chcę mieć go na sumieniu i użerać się z jej wyrzutami do
końca życia. – Anja odetchnęła, wbijając spojrzenie w sufit.
– Ale przecież kto mówi od razu o zabijaniu? – zdziwiła się Martina. –
Może Vincent pokaże mu, że z tobą się nie zadziera, i tyle, nie trzeba mu od
razu łamać kręgosłupa, prawda?
Zagryzłam wargę, a Anja przeniosła na nią niedowierzające spojrzenie.
– Nie obraź się, Martina, ale jak na wieloletnią dziewczynę, a teraz już
narzeczoną Dylana, gadasz bardzo naiwnie – stwierdziła bez rozbawienia. –
Jak myślisz, jak zareagowałby Dylan, gdyby ktoś cię uderzył?
Martina patrzyła na nas przez chwilę, a potem spuściła wzrok, na co Anja
pokiwała głową.
– No właśnie – mruknęła.
Westchnęłam, pocierając skroń, żeby lepiej mi się myślało.
– Słuchaj, tak czy siak trzeba będzie powiedzieć Vincentowi. Przykro mi,
Anja, ale nie ukryjesz tej wielkiej plamy na twarzy przed swoim mężem. Wiesz
doskonale, że ci się to nie uda. Wiedziałaś to, już zanim tu przyszłaś. –
Rzuciłam jej znaczące spojrzenie. – Nawet gdyby Vincent nie był najbardziej
spostrzegawczą osobą, jaką znam, to przecież… nie jest ślepy.
Anja zaklęła pod nosem, a potem powtórzyła to jeszcze dwa razy, o wiele
bardziej nerwowo.
– Pewnego razu, kiedy byłam młodsza i mieszkałam z braćmi, jeden facet,
który nie wiedział, kim jestem, uderzył mnie tak, że zostawił mi siniaka na
kości policzkowej… – zdradziłam, sięgając pamięcią do tego niewesołego
zdarzenia.
– Rany, naprawdę? – obruszyła się znowu Martina. – Co jest nie tak z tymi
ludźmi?
– Wiecie, jak długo udało mi się to ukrywać przed chłopakami?
Unosiłam brew, spoglądając na dziewczyny. Słuchały mnie z uwagą,
widziałam, że Martina się zastanawia.
– Niecały dzień? – zgadła z lekkim uśmiechem.
Zaśmiałam się krótko i gorzko.
– Jakieś dwadzieścia sekund.
Martina gwizdnęła, a Anja pobladła jeszcze bardziej.
– Tak, Dylan szybciutko się zorientował, że coś jest nie tak.
– Co zrobili temu mężczyźnie? – spytała Anja, poprawiając się i siadając
prościej.
– Nie wiem, nic miłego, ale raczej go nie zabili.
– Widzisz? – Martina szturchnęła Anję w pokrzepiającym geście. – To
o swojego brata tym bardziej nie masz co się martwić. Najwyżej dadzą mu
nauczkę, ot co, przyda mu się.
– Nie rozumiecie – westchnęła Anja. Odłożyła pudełko lodów na stół, sama
chyba doszedłszy do wniosku, że ten okład już na nic jej się nie zda. – Brad już
dostał nauczkę.
Na chwilę zapadła cisza.
– Od Vincenta? – wyszeptałam.
– Nawet dwie – przytaknęła ponuro. – Trzeciej miało już nie być.
Martina wypuściła powietrze z płuc, a ja wstałam i zaczęłam przechadzać
się po salonie, głaszcząc się po karku. Powoli się ściemniało i już niedługo
centrum Nowego Jorku miało rozbłysnąć kolorowymi światłami, częstując nas
tu kolejnymi zapierającymi dech w piersiach miejskimi widokami.
– Ja nie mogę! – wybuchła nagle Martina i sama zerwała się na równe nogi.
Przypominała mi w tamtej chwili Dylana i nawet zapatrzyłam się na nią
zaskoczona. – Co jest nie tak z tym twoim bratem?! Zaraz sama do niego pójdę
i wezmę go za szmaty! Hailie, co ty na to?
Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że Martina chyba mówi poważnie.
Ostatnim, czego potrzebowałam, była teraz afera z bratem Anji za plecami
moich braci. Zresztą co my niby we dwie mu zrobimy? Pobijemy go?
Zastrzelimy?
– Może najpierw nam powiedz, o co chodzi z tymi dwoma poprzednimi
razami? – zagadnęłam Anję, licząc, że jak zacznie opowiadać, to emocje trochę
opadną. – Rozumiem, że Vincent już interweniował w tej sprawie.
Anja opadła na oparcie i przetarła najpierw powieki, krzywiąc się, gdy
przejechała palcami zbyt blisko stłuczenia.
– Tak się poznaliśmy – wyznała wreszcie.
Uniosłyśmy z Martiną brwi.
– Czyli ta historia, którą znamy, jest nieprawdziwa? – upewniłam się.
– Mocno okrojona – odparła wymijająco Anja.
Obie z Martiną, jednocześnie jak na rozkaz, z powrotem przysiadłyśmy.
– Ale poznaliście się, gdy pracowałaś w naszej kawiarni? Ta część jest
prawdziwa? – pytałam, mając nadzieję, że Anja się rozgada i trochę uda nam
się zapanować nad tym nerwowym stanem. Ona chyba rozumiała moje
intencje, bo wzięła głębszy wdech.
– Tak… – potwierdziła.
– Ja znam ten kawałek historii bardzo dobrze, ale może zrobisz Martinie
wprowadzenie ze szczegółami? – zachęciłam ją łagodnie.
Anja wzruszyła ramionami, ale pokiwała wreszcie głową.
– Lubiłam tam pracować… – powiedziała cicho. Westchnęła i ciągnęła
dalej: – Lubiłam, bo kawiarnia była mała i rzadko odwiedzana. Położona na
uboczu, więc trafiali do niej tylko ci, którzy o niej wiedzieli.
– Najwięcej klientów pojawiało się z samego rana, prawda? – zagadywałam,
zerkając kontrolnie na Martinę. Słuchała z uwagą, gotowa pomóc
w uspokajaniu Anji najlepiej, jak potrafiła.
– Podjeżdżali w drodze do pracy po kawę na wynos i czasem kanapkę –
potwierdziła Anja, siląc się na swobodniejszy ton. – Potem przez resztę dnia
właściwie był luz. Mogłam zakuwać do sesji, uczyć się włoskiego, jako że
miałam wtedy fazę na wyjazd do tego kraju po studiach, pić herbatę,
rozwiązywać krzyżówki i ćwiczyć robienie wzorków ze spienionego mleka na
kawie… W tym to akurat byłam beznadziejna.
Uśmiechnęłyśmy się lekko z Martiną na tę anegdotkę, a Anja kontynuowała,
szybko pochmurniejąc:
– Po drugiej stronie tego samego miasteczka Brad pracował w warsztacie
samochodowym. A właściwie pracuje, bo cały czas jest tam zatrudniony…
Oboje mieszkaliśmy jeszcze wtedy z matką, a że warsztat był w miarę
niedaleko kawiarni, to Brad wykorzystywał mnie jako swojego szofera. W dni,
w które miałam zmianę, zabierał się ze mną, szedł do warsztatu, pracował,
a potem upijał się ze swoimi kolegami i wracał ze mną do domu. Taki sobie
wymyślił schemat.
– On jest starszy, tak? – zapytała Martina, na co Anja skinęła głową. –
Długo mieszkał z matką?
– Ja wyprowadziłam się pierwsza, i to dzięki Vincentowi, a Brad siedział
u niej właściwie jeszcze do niedawna… Wygodny jest. Przy matce mógł sporo
oszczędzić. Na czynszu, zakupach, wszystkim. Nawet na paliwo mu dawała.
Pewnie nadal daje.
– Co za maminsynek – mruknęła pod nosem Martina.
Pobladłą i zmęczoną twarz Anji rozświetlił mały uśmiech.
– Tamtego dnia jak zwykle siedziałam za ladą, lokal świecił pustkami, ja
próbowałam zapamiętać kilka włoskich słówek i ciągle któreś wypadało mi
z głowy, popijałam zimną już latte, aż tu nagle drzwi się otwierają i wchodzi
klient. – Anja skrzywiła się lekko na samo wspomnienie. – Niewysoki,
siwiejący, owalna, zarośnięta twarz. Wyglądał trochę jak jeden z tych
podstarzałych kmiotków, z którymi mój brat uchlewał się w warsztacie, ale
tego faceta jednak coś od nich różniło: widać było, że jest zamożny. Na sobie
miał gruby, dobrej jakości płaszcz, a na palcach złote sygnety, które błysnęły,
gdy na mnie pstryknął.
– Pstryknął na ciebie? – zawołałam oburzona.
– Zamówił podwójne espresso i nazwał mnie „skarbeczkiem”.
Martina aż cała się zjeżyła.
– Puta, już ja bym mu dała „skarbeczka”…
– Wiem, chamówa. Bez słowa zabrałam się do szykowania kawy, choć
w wyobraźni wpychałam mu fusy z niej do gardła. Nienawidzę takich typów,
ale też nigdy nie szukałam z nimi problemów. Byłam sama, w pustej kawiarni,
wiecie… Nie chciałam z nim zaczynać.
Pokiwałyśmy z Martiną głowami ze zrozumieniem.
– Facet miał zegarek, drogi zegarek, który utwierdził mnie w przekonaniu,
że gość jest dziany. Ciągle na niego zerkał, więc zgadywałam, że z kimś się tu
umówił. Przyniosłam mu kawę, za którą nie podziękował, a ja, mimo że
miałam gdzieś jego wdzięczność, to w myślach mu to wytknęłam. Wróciłam za
ladę, licząc, że gość, na którego czeka, to będzie tylko jedna osoba i przy
dobrych wiatrach zamówi tylko jedną kawę. Może nawet bez mleka, a wtedy
nie będę musiała czyścić spieniacza?
Tym razem zaśmiałyśmy się z Martiną już bardziej otwarcie i nawet Anja
się uśmiechnęła.
– Tak, byłam beznadziejną kelnerką – przyznała. – Totalnie nie chciało mi
się pracować. Ale słuchajcie, miałam szczęście, bo tym kimś, na kogo czekał
gbur od podwójnego espresso, okazał się Vincent. A Vince, jak wiemy…
– Pija kawę bez mleka – zachichotałam, zadowolona, że Anja nam się
odrobinę rozchmurzyła.
– Wtedy rzecz jasna tego nie wiedziałam, ale jak usłyszałam jego
zamówienie, prawie zakręciłam piruet.
– To mi przypomina czasy, kiedy pracowałam jako barmanka – wtrąciła
Martina.
– Liczyłam, że nie zamówią nic więcej, szybko sobie pójdą i będę miała
spokój.
– A powiedz, bo to strasznie ciekawe, co pomyślałaś, gdy pierwszy raz
zobaczyłaś Vince’a, co? – Martina odgarnęła włosy za ucho, a oczy jej
rozbłysły niczym niewinnej nastolatce, która nie pogardziłaby dobrą plotką.
Anja westchnęła i spuściła wzrok. Znowu uniosła kąciki ust. Ta opowieść
miała naprawdę dobrze jej zrobić. Trochę się chyba zaczynała odprężać. Nie
spinała już tak bardzo ramion, momentami się uśmiechała i nawet chętnie
przyjęła ode mnie kubek gorącej herbaty.
– Vincent zrobił na mnie większe wrażenie niż ten pierwszy facet.
Naturalnie, od razu mi się spodobał. Tak, uważam swojego męża za
atrakcyjnego. Zaimponował mi nie tylko wyglądem, ale i swoją chłodną
uprzejmością. Nie szczerzył się jak idiota, prosząc o americano, nie pstrykał na
mnie palcami, jak ten frajer przed chwilą…
– Uuu, wyczuwam mały flircik na dzień dobry… – Martina zatarła ręce.
Parsknęłam, wyobrażając sobie Anję stojącą za ladą i próbującą poderwać
sztywnego Vince’a. Jednak choćby nie wiem jak obrazowo mi to przedstawiła,
miałabym trudność ze zwizualizowaniem sobie tego.
– Przestańcie robić takie miny, nie flirtowałam z nim na samym początku…
Słowo – broniła się Anja. – Potraktował mnie bardzo normalnie, poświęcając
mi minimum uwagi, bardziej skoncentrowany na mężczyźnie, z którym był
umówiony. Ja nawet nie próbowałam go poderwać. Żadna ze mnie flirciara, to
po pierwsze, a po drugie znałam swoje miejsce. Vincent już na pierwszy rzut
oka prezentuje się jak miliarder, a ja byłam realistką. Tacy jak on nie lecą na
kelnerki. Nie chciałam się ośmieszać.
– Z tą różnicą, że on totalnie poleciał na tę kelnerkę – zauważyła Martina,
szczerząc się psotnie. Widziałam, że ona, tak jak ja, próbuje ignorować
poturbowaną twarz Anji. Było to trudne, jako że patrzyłyśmy na nią z bliska,
ale nie mogłyśmy dawać po sobie za dużo poznać, by moja bratowa nie
poczuła się przy nas nieswojo.
– Jesteście jak dzieci – westchnęła Anja.
– Ale czekaj, ty wiedziałaś już wtedy, że to tak właściwie jest twój szef? –
zapytałam.
– Ja to w ogóle mało o tej kawiarni wiedziałam. Nie interesowałam się
zbytnio. Zmieniałam się z jedną kobietą, która mnie zatrudniła i nazywała
siebie menadżerką, i to jej słuchałam. To jej podpis widniał na umowie, którą –
z wielką łaską zresztą – dała mi do podpisania. Znałam plotki, że to kawiarnia
Monetów, ale nigdy się w to nie zagłębiałam, bo nie miałam takiej potrzeby, to
po pierwsze, a po drugie wolałam nie wiedzieć za dużo, bo moja matka i brat
mają uczulenie na rodziny połączone z Organizacją.
– Zaraz, twoja rodzina wie o Organizacji? Ty też wiedziałaś, zanim się
związałaś z Vincentem? – dopytywała Martina, nachylając się w stronę Anji
jeszcze bardziej. Zdawała się mocno zaaferowana, a ja nie mogłam się dziwić.
Temat Organizacji wciąż był dla niej kompletną tajemnicą.
– Moja rodzina myśli, że wie wszystko, ale tak naprawdę gówno rozumieją.
Mój tato umarł jako przedstawiciel klasy mocno średniej, zdeterminowany, by
za wszelką cenę zarobić duże pieniądze. Pisał dziennik, w którym wspominał
Monetów, Santanów, Retterów… Podziwiał te rodziny, chciał być jak one. Po
jego śmierci matka znalazła te zapiski i bez głębszej analizy zrobiła z nich
wszystkich swoich wrogów publicznych numer jeden. A moja matka jest
ciężka, naprawdę, jak coś sobie wbije do głowy, to koniec.
– Zgaduję, że nie była zadowolona, kiedy zatrudniłaś się w naszej kawiarni?
– szepnęłam.
Zawsze odczuwałam dyskomfort, słysząc, że ktoś nie lubi mojej rodziny
w związku z jakimiś pogłoskami. Wiem, że moi bracia może i nie świecili
przykładem, ale mimo wszystko… Z tego, co mówiła Anja, oni w żaden
sposób nie podpadli jej mamie, dlatego tę jej niechęć uważałam za krzywdzącą.
– Nie miała z tym problemu, bo mało kto wiedział, że to lokal Monetów. Ja
dowiedziałam się przypadkiem przy podpisywaniu umowy i byłam zaskoczona,
ale nawet się ucieszyłam, bo pomyślałam, że to mój taki cichy bunt przeciwko
rodzinie. Gdyby Brad wtedy się dowiedział, dla kogo tak naprawdę pracuję, to
przyszedłby do tej kawiarni z kijem bejsbolowym, i to nawet nie jest żart.
– Rozumiem, że poglądy miał takie same jak wasza mama?
– Ona wpoiła Bradowi swoją nienawiść. A Brad to półgłówek, łyka
wszystko, co mu się podsunie, byle tylko się na czymś zafiksować. Wygodnie
jest psioczyć na bogaczy, więc to robi. Jakby matka mu powiedziała, że ziemia
jest płaska, to jeździłby bojkotować wszystkie pobliskie lotniska za to, że piloci
samolotów ukrywają przed ludźmi prawdę.
– Nie jest zbyt bystry – skwitowała Martina.
– Ale przez swoją obsesję wiedział mniej więcej, jak wygląda Vincent
Monet, dlatego gdy pewnego razu podpity przyszedł do mnie do kawiarni,
rozpoznał go. Strasznie się zirytowałam, że akurat wtedy Brad zjawił się
punktualnie o godzinie zamknięcia, bo zwykle trochę to trwało, zanim oderwał
się od kumpli. A tego dnia, kiedy w kawiarni zjawił się Vincent, Brad
wyjątkowo chciał wrócić do domu o czasie. Stał przy mnie przy ladzie, rzucał
mężczyznom zirytowane spojrzenia i podburzał mnie, żebym ich wyprosiła, bo
przecież nie będę robić po godzinach.
– Ty już wtedy wiedziałaś, że to Vincent Monet?
– Domyśliłam się, bo mimo że rozmawiali bardzo cicho, to jedno czy dwa
słowa do mnie doleciały. Trochę się zestresowałam, gdy usłyszałam nazwisko
„Monet” i połączyłam kropki, a potem, kiedy przyszedł Brad, wręcz się
przeraziłam. Już wiedziałam, że to nie skończy się dobrze.
38

PRZEWRÓCONE KRZESŁO

Brad stał cały spięty w swojej uwalanej czarnym smarem jasnej koszulce.
Było za zimno na sam T-shirt, ale miał to gdzieś. Opierał się o ladę
i obserwował, jak powoli dyskretnie zbieram swoje rzeczy i jednocześnie co
chwila sam rzucał spojrzenie na gości.
– Już powinnaś zamknąć – powiedział.
– Muszę jeszcze umyć ekspres – skłamałam. Nie było opcji, żebym
odważyła się podejść do Vincenta Moneta i kazać mu wyjść. Każdego innego
gościa już dawno bym upomniała, ale to był właściciel, do cholery.
– Ale tych gości można już chyba wyprosić, nie? – burczał Brad, coraz
bardziej strosząc swoje jasne brwi.
– Zaraz sami wyjdą, przed chwilą uścisnęli sobie dłonie – mruknęłam.
Ekspres był już od dawna czysty, ale i tak udawałam przed Bradem, że
pucuję go szmatką, błagając w duchu, żeby Vincent Monet sobie stąd poszedł
i by obyło się bez afery. Nie wiem, kogo okłamywałam. Oczywiście, że Brad
nie wytrzymał. Nietrudno jest znaleźć pretekst do zadymy, jeśli się go szuka.
Mężczyzna, który zwrócił się do mnie wcześniej „skarbeczku”, wstał
wreszcie i skierował się do wyjścia. Nie zapłacił, nie rzucił żadnego „do
widzenia”, ale też nie nazwał mnie żadnym więcej protekcjonalnym
przezwiskiem, więc się ucieszyłam, bo wiedziałam, że jednym słowem mógłby
uruchomić Brada. On tylko czekał na byle jaki powód. Już z wystarczająco
dużą uwagą przyjrzał się biżuterii mężczyzny. Gdyby ten nie opuścił lokalu,
Brad na pewno w końcu skomentowałby ją na głos.
Wyjście Vincenta się niestety przedłużało. Siedział do nas tyłem i sprawdzał
telefon. Ostrożnie wszystko kalkulując, podeszłam do się niego, by sprzątnąć
filiżanki po kawie. Brad oddychał głośno, ledwo się powstrzymując przed
odezwaniem się. I tak szło mu całkiem nieźle. Miałam nadzieję, że gdy Vincent
Monet mnie zobaczy, uświadomi sobie, że kawiarnia jest już od jakiegoś czasu
zamknięta, może nawet przeprosi i wyjdzie równie szybko, co jego towarzysz.
Nie musi nawet płacić, naprawdę. Nie upomniałabym się o żaden napiwek.
Chciałam tylko, żeby już poszedł.
Vincent znajdował się jednak w swoim świecie pracoholika i nie
interesowało go, co dzieje się poza nim. Normalnie naprawdę nie miałabym nic
przeciwko temu, żeby sobie tu posiedział jeszcze jakiś czas, ale przy Bradzie
każda taka minuta to jak dodatkowa godzina.
– Idź do auta, bez sensu, żebyś tu sterczał – powiedziałam do niego cicho
i położyłam na blacie kluczyki. – Zaraz do ciebie dojdę.
Brad zerknął na kluczyki, odchylił się do tyłu, uniósł podbródek, wziął
wdech i zmierzył plecy Vincenta spojrzeniem spod przymrużonych powiek.
Potem zacisnął pięść na kluczykach i już myślałam, że jakimś cudem
osiągnęłam sukces, bo Brad ruszył do drzwi, ale wtedy nagle pobudził go jakiś
niefortunny impuls. Zatrzymał się i odwrócił.
– E, koleżko! – zawołał.
Vincent, zupełnie nieprzyzwyczajony do takich odzywek, nawet przez
ułamek sekundy nie pomyślał, że to do niego, i w ogóle nie zareagował na tę
zaczepkę. Brad zmarszczył brwi, nieprzyzwyczajony do bycia ignorowanym.
Wypiął pierś i ruszył w stronę Moneta. Już z doświadczenia wiedziałam, że
taka poza nie wróży niczego dobrego.
– Ty, słyszysz?!
Vincent dopiero wtedy uniósł wzrok i spojrzał przez ramię, zupełnie
nieprzejęty tym, co się dzieje. Chyba lekko się zdziwił na widok Brada,
zrozumiawszy, że ten nabuzowany typ ewidentnie zwraca się do niego.
– Tak? – zapytał.
To niezwykłe, jak potężniej jedno cicho i lodowato wypowiedziane przez
niego słowo rozbrzmiało w moich uszach niż pseudogroźne pokrzykiwanie
Brada.
– Zamknięte jest, umiesz czytać?!
Tabliczka z napisem „zamknięte”, na którą wskazywał teraz Brad, została
już odwrócona tak, by była widoczna z zewnątrz. Vincent zerknął na nią,
a potem na mnie. Zrobiło mi się gorąco – tak bardzo było mi wstyd za Brada.
Tak bardzo żałowałam, że nie jestem tam sama! Wtedy na pewno w końcu
uprzejmie zagadnęłabym do Vincenta Moneta, że czas zamykać, i znając jego
kulturę osobistą, skończyłoby się to w cywilizowany sposób – zapewne
zapłaciłby za siebie, doliczając jeszcze hojny napiwek, i wyszedł.
Niestety z Bradem nic nie było proste.
Vincent, któremu z całą pewnością nie spodobała się postawa Brada, uniósł
brwi. Następnie skinąwszy głową zrobił to, czego mój brat nienawidzi
najbardziej na świecie, czyli go zlekceważył i powrócił do załatwiania swoich
spraw w telefonie.
Nerwowo przełknęłam ślinę.
– Idź do auta – nakazałam Bradowi prawie bezgłośnie, ale wiedziałam, że
nie istniała nawet najmniejsza szansa, żeby mnie posłuchał.
Brad zmrużył oczy jeszcze bardziej, a na jego czole wyryły się poziome
krechy – tak ogromnie zadziwił i oburzył go brak reakcji Vincenta na jego
wielce niebezpieczną osobę. Łokcie uniósł jeszcze wyżej, cały zelektryzowany,
tak że wyglądał wręcz śmiesznie, jak rasowy dryblas z komiksu. Podszedł do
Vincenta bliżej, nachylił nad nim głowę i znowu się odezwał:
– Przepraszam bardzo, szukasz problemów?
To była jedyna kombinacja słów, w których Brad potrafił zastosować słowo
„przepraszam”.
Wbiłam paznokcie w dłonie. Zerknęłam nerwowo w okno, na parking.
Ściemniało się, więc nie widziałam za dobrze, ale mignął mi tam jakiś cień,
a potem tuż przy oknie pojawił się mężczyzna z przyszykowanym w dłoni
pistoletem.
Oczywiście, że ktoś taki jak Vincent Monet nie pojawia się w miejscach
publicznych bez obstawy.
– Brad – syknęłam.
– Odejdź ode mnie, chłopcze – odezwał się Vincent, nadal niewzruszony, ale
teraz już chyba lekko zirytowany.
– Za kogo ty się… – zaczął Brad, ale wtedy go olśniło. Najpierw zmrużył
oczy jeszcze bardziej, aż dziw, że w ogóle coś jeszcze przez nie widział,
a potem wybałuszył je i cofnął się nieco z niedowierzaniem. – Ty jesteś Monet!
Miałam ochotę kucnąć i schować się za ladą, oprzeć plecami o zmywarkę
i założyć słuchawki na uszy, żeby nie musieć być świadkiem tego, co będzie
dalej. Jakkolwiek jednak nie przepadałam za Bradem, to czułam się
w obowiązku, by się za nim wstawić i chronić go przed jego głupotą.
– Daj spokój, idź do auta – westchnęłam, wychodząc zza baru.
W ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Z nich dwóch to już Vincent częściej na
mnie zerkał.
– Ty myślisz, że możesz wszystko? – pruł się Brad.
Zrobił krok w jego stronę z wyciągniętą ręką, jakby chciał szarpnąć za
koszulę Vincenta, a ja wiedziałam, że celujący do niego z pistoletu ochroniarz
z zewnątrz zaraz mu tę łapę po prostu odstrzeli, dlatego rzuciłam się w stronę
brata, żeby go powstrzymać.
Brad, jak na podręcznikowego przemocowca przystało, nie docenił mojej
chęci pomocy. Wzgardził nią wręcz, odpychając mnie mocno na bok.
Poleciałam na pobliski stolik, przesuwając go z hałasem, upadło krzesło.
Upokorzenie, które mnie zalało, tylko napędzało nienawiść, jaką darzyłam
wtedy Brada. Poczułam, że jest mi wszystko jedno. Zbierając się, pomyślałam,
że niech tam, niech go zabiją, przynajmniej będzie spokój. Bolał mnie bok,
więc przycisnęłam do niego dłoń, podczas gdy drugą ręką opierałam się
o stolik. Wreszcie podniosłam głowę i zobaczyłam, że Vincent Monet wstał od
stolika.
Stał teraz naprzeciwko Brada z pobladłą twarzą i przeszywającym
wzrokiem. Mimo że byli mniej więcej tego samego wzrostu, to Vincent zdawał
się górować nad moim bratem. Na pewno wyglądał groźnie, pomimo
schludnego garnituru, płaszcza i zaczesanych włosów. Biła od niego aura
wszechmocy i gdyby Brad nie był idiotą, to dla własnego dobra by przeprosił
i się wycofał.
Ale Brad to Brad i wydawało mu się, że przywalenie się do Vincenta to
misja jego życia, najważniejsze zadanie w jego karierze awanturnika.
Ewidentnie za wiele nie myślał. Nie zauważył chyba nawet, że gdy mnie
popchnął, do kawiarni wbiegł ochroniarz Vincenta, zaalarmowany pierwszym
aktem agresji.
– I co, będziesz się tak gapił? – szczeknął Brad do Moneta, zaczepnie
szarpnąwszy podbródkiem.
– Szacuję, czy potrafisz upaść jeszcze niżej – odparł spokojnie Vincent,
znowu zerkając na mnie.
Nienawidziłam Brada za ten wstyd, który przez niego czułam. Klatkę
piersiową rozrywała mi wściekłość, próbowałam uspokoić oddech, by nikt nie
pomyślał, że to z bólu po upadku tak ciężko dyszę.
– Ha! Położę się na podłodze. Zniżę się do twojego poziomu. Specjalnie dla
ciebie – warknął Brad.
Vince uniósł brwi z pogardą.
– Dobrze. A więc zapraszam. Kładź się.
Przyglądałam się ich rozmowie z uwagą, ciągle trzymając się stolika.
Podziwiałam cierpliwość i opanowanie Vincenta. Nikt nie potrafił rozmawiać
z Bradem, kiedy znajdował się w takim stanie, ja sama zwykle schodziłam mu
wtedy z drogi. To było najprostsze rozwiązanie, ale nie powinnam się chyba
dziwić, że Vincent nie wybierał najprostszych rozwiązań, tylko te
najskuteczniejsze.
Na twarzy Brada na moment zagościła dezorientacja.
– Kładź się – powtórzył Vincent dobitniej, po czym spojrzał na swojego
ochroniarza. – Pomóż mu, proszę.
Szczęka prawie opadła mi do podłogi, gdy w mgnieniu oka ochroniarz
Vincenta zaszedł Brada od tyłu. Jednym trafnym kopniakiem w lędźwie
sprawił, że mój brat wygiął się w łuk i runął na posadzkę. Ochroniarz
przyszpilił go do ziemi, stawiając swój ciężki but na jego plecach, a gdy Brad
zaszamotał się, usiłując wstać, mężczyzna nachylił się i podstawił mu pod nos
pistolet.
Mój brat, wielki chojrak, potrafił jako tako używać swoich pięści, jednak
z bronią nie miał wielkiego doświadczenia, toteż jej widok podziałał na niego
obezwładniająco.
Tępo wpatrywałam się w przygwożdżonego do ziemi Brada, którego nos
teraz prawie stykał się z czubkami eleganckich, lśniących butów Vincenta, nie
wierząc, że mógłby istnieć na świecie żałośniejszy obraz niż ten, który
aktualnie miałam przed oczami.
Vincent patrzył z niesmakiem w dół i byłam pewna, że zaraz trąci policzek
Brada butem. Chyba jednak za bardzo dbał o to, czego dotyka, i o swoją
garderobę, by to zrobić, bo cofnął się zamyślony. Po chwili rzucił do swojego
człowieka:
– Zadzwoń na policję. Pozwólmy im się wykazać.
– Pieprzyć policję! – wysyczał z podłogi Brad.
Miałam ochotę podejść do niego i trzepnąć go w ten pusty łeb. Tak, za
policją też nie przepadał. Brad przepadał za mało kim i czym.
– Sam im to powiesz – zaproponował Vincent i z gracją usiadł na wcześniej
zajmowanym przez siebie miejscu. Następnie uniósł wzrok na mnie. – Ty,
powiedz mi, proszę, kim on dla ciebie jest?
Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się, że to mnie zadaje to
pytanie, więc z jakiegoś powodu pokiwałam głową i spróbowałam stanąć
prosto, już bez podparcia.
– To mój brat – odparłam cicho, zawstydzona.
Cholera jasna, oczywiście, że byłam tym zawstydzona.
Vincent zacisnął szczękę, omiótł leżącą na podłodze postać jeszcze jednym
wzgardliwym spojrzeniem, a potem wrócił nim do mnie.
– Poczekasz tu z nami, w porządku?
To nie brzmiało, jakby spodziewał się usłyszeć cokolwiek innego niż
odpowiedź wyrażającą aprobatę, więc ponownie skinęłam głową.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytał, chłodnym wzrokiem zerkając na mój
bok, który ciągle od czasu do czasu podtrzymywałam dłonią, a także stolik
i przewrócone krzesło.
– Nie – odpowiedziałam, starając się mówić mocnym, pewnym siebie
głosem. – Nic mi nie jest.
Vincent patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, ale nie powiedział nic więcej.
Po chwili na powrót wyciągnął telefon i wrócił do czynności, którą
wykonywał, zanim mój brat tak brzydko mu przerwał. Ochroniarz chował
właśnie swoją komórkę do kieszeni, drugiej, uzbrojonej ręki nie przestając
trzymać przy twarzy mojego brata. Nie zabrał też nogi z jego pleców, więc
wyglądało na to, że Brad miał sobie trochę jeszcze poleżeć.
Niespiesznie, niezbornymi ruchami zaczęłam się ogarniać. Ustawiłam
prosto stół, zawiązałam mocniej kucyk, z którego uwolniła się połowa włosów.
Kiedy chciałam podnieść krzesło, usłyszałam za plecami lodowaty głos:
– Zostaw to.
Nie zamierzałam dyskutować z Vincentem Monetem, nie rwałam się też do
sprzątania jego kawiarni po godzinach, dlatego zgodnie z jego życzeniem
posłusznie zignorowałam leżący mebel i przeszłam za ladę. Nalałam sobie
szklankę wody i już się stamtąd nie ruszałam, mimo wszystko czując się
bezpieczniej oddzielona od reszty tym nędznym kawałkiem blatu.
Vincent ani razu się więcej nie odezwał. Mimo dziwnych okoliczności nie
wyglądał, jakby miał trudności ze skupieniem się na swojej pracy. W końcu
przecież na ziemi tuż obok niego leżał człowiek obezwładniony przez jego
ochroniarza. Zachowywał się, jakby był to dla niego chleb powszedni.
Ja sama, nie wiedząc, co ze sobą począć, mechanicznymi ruchami zaczęłam
znowu wycierać ekspres. Nigdy nie poświęciłam mu tyle uwagi. Nie widziałam
jeszcze, żeby był tak czysty.
Przyjazd policji nastąpił po jakichś piętnastu minutach i do lokalu weszło
dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy. Trzymałam się z daleka od wszystkich,
pragnąc po prostu wrócić już do domu. Wiodłam proste życie i starałam się
unikać komplikacji – a wydarzenia tego dnia były tego dokładnym
zaprzeczeniem.
Vincent westchnął, jakby czekała go ciężka praca, schował telefon, dostojnie
podniósł się z miejsca i pofatygował do jed­nego z policjantów. Widziałam, jak
uścisnęli sobie dłonie i zamienili kilka cichych słów. Drugi funkcjonariusz
w tym czasie podszedł do ochroniarza i Brada, po czym schylił się, by zakuć
mojego brata w kajdanki. Broni, którą trzymał pracownik Moneta, nawet nie
skomentował. Wręcz przeciwnie, wyglądał na zadowolonego, że agresor jest
już obezwładniony i on nie musi się z nim szarpać.
Policjanci niczego nie kwestionowali, nie zadawali pytań, czemu
przyglądałam się z niedowierzaniem. Gdy dźwignęli Brada na nogi, a ten
zaczął się szamotać i wykrzykiwać obelgi, poczułam, że to dla mnie już za
dużo.
– Anja, powiedz im, do cholery! Pieprzone sprzedawczyki!
Miotanie się między funkcjonariuszami i toczenie piany z ust to było jedyne,
co pozostało zakutemu w kajdanki Bradowi, a ja nie mogłam na niego patrzeć
bez uczucia żenady. Mimo to zareagowałam.
– Chwila, przepraszam… – Odłożyłam ścierkę i wyszłam zza lady, żeby
stanąć policjantom na drodze. – Dokąd panowie go zabierają?
Funkcjonariusze wymienili spojrzenia, zadziwieni tym, że się wtrącam.
– Do aresztu.
Westchnęłam. Nie żebym uważała, że nocka czy dwie w celi miałyby jakoś
bardzo Bradowi zaszkodzić, ale to ja będę musiała przez kilka kolejnych dni
wysłuchiwać lamentów matki, a przy okazji zostać o całą tę sytuację przez nią
obwiniona.
– Wypuśćcie go – zażądałam, starając się, by mój głos brzmiał stanowczo. –
Nie zamierzam wnieść oskarżenia.
– Ale ja zamierzam – wtrącił się chłodno Vincent Monet.
Patrzył na mnie surowo i trochę jakby z niedowierzaniem zza pleców
policjantów. Im dłużej przebywałam z nim w jednym pomieszczeniu, tym
większe wrażenie na mnie robił, bo odkrywałam, że ta jego maska elegancji,
dostojności i spokoju to nie powierzchowna kreacja, a jednak coś więcej –
prawdziwy sposób bycia.
– Przecież tobie nic nie zrobił – powiedziałam.
Twarz Vincenta była wyzuta z wszelkich emocji.
– Zdemolował mój lokal.
Spojrzałam na przewrócone krzesło i uniosłam brew.
– To jest dla ciebie zdemolowany lokal?
– To ustawka! Wrabiają mnie! – wrzeszczał Brad.
Vincent wzruszył ramionami, w ogóle nieprzejęty.
– Musimy przyjąć to zgłoszenie, przykro mi – poinformował mnie jeden
z policjantów bardzo formalistycznym tonem.
Nie wiem, na ile ci funkcjonariusze wykonywali tylko swoją pracę, działając
zgodnie z przepisami, a na ile byli podporządkowani rozkazom Vincenta
Moneta. Wiedziałam, że Monetowie, jak i kilka innych znanych mi
ustosunkowanych rodzin, mają duże wpływy. Brad nie omieszkiwał im tego
wytykać – często o tym mówił, wygrażając pięścią na tę niesprawiedliwość.
Nigdy za bardzo się tym nie interesowałam, ale teraz widziałam na własne
oczy, jak policja zawinęła mojego brata pod dyktando Vincenta Moneta.
Zostałam w lokalu, nie reagując więcej na krzyki Brada. Patrzyłam, jak
policja wywleka go z lokalu i prowadzi do radiowozu. Odjechali, a ja
uświadomiłam sobie, że nikt nie zadał mi ani pół pytania. Zostałam w kawiarni
sama z Vincentem i jego ochroniarzem.
Złapałam się za nasadę nosa i wzięłam kilka głębszych wdechów. Powoli
docierała do mnie skala problemów, jakie się dziś spiętrzyły. Wciąż trudno mi
było popatrzeć Vincentowi prosto w twarz, bo czułam się jak przegrana, ktoś
bez godności, kto staje w obronie człowieka zupełnie tej obrony niewartego.
Brad popchnął mnie na jego oczach!
– Najwyższa pora zakończyć na dziś – odezwał się Vincent. – Zamknij,
proszę, lokal.
Rzuciłam mu szybkie, pełne niechęci spojrzenie.
– Tak jest, szefie – burknęłam.
Za długo trwałam w dyskomforcie, by ciągle silić się na uprzejmość. Powoli
robiło mi się wszystko jedno i zastępowało ją zrezygnowanie.
Vincent nie skomentował mojej odzywki. Wręcz przeciwnie, zaskoczył
mnie, bo gdy przeszło mi przez myśl, że zaraz wkurzy się i mnie zwolni, on
wsunął plik banknotów do słoiczka na napiwki, który stał przy kasie.
Zdziwiłam się tak, że prawie upuściłam torebkę, po którą właśnie sięgałam za
ladę. Wzięłam też do ręki klucze od kawiarni, a potem…
– O nie – jęknęłam, przymykając powieki.
Wypuściłam z rąk torebkę, która upadła na blat. Zaczęłam ją przetrzepywać,
by się upewnić, ale wiedziałam dobrze, że nie znajdę tam kluczyków od auta.
39

MINUTA

To już za wiele jak na jeden dzień. Powoli stawałam się naprawdę bliska łez.
Vincent nadal nie wyszedł z kawiarni. Stał przy drzwiach i z jakiegoś
powodu czekał, aż się zbiorę. Usta miał zaciśnięte, minę poważną i raczej
wyglądał na kogoś, kto nadzoruje pracę swojego personelu, niż na mężczyznę,
który upewnia się, że kobieta będzie mogła bezpiecznie wrócić do domu. Nie
zareagował na moje rozdrażnione westchnięcie, ale przypatrywał się, jak
grzebię z przejęciem w torebce.
– Dałam bratu kluczyki od auta – powiedziałam z irytacją. Odgarnęłam
z czoła włosy, które znowu zaczęły wychodzić mi z kitki. – Muszę je
odzyskać… Muszę po nie jechać do aresztu, zawołać taksówkę… – Teraz
naprawdę chciało mi się płakać z wściekłości na samą myśl, ile jeszcze będę
musiała zrobić rzeczy, zanim wejdę do domu i zakończę ten długi dzień.
Wzdychając ciężko, zwróciłam się do Vincenta: – Wiesz, do którego aresztu go
zabrali?
Vincent ponownie wzruszył ramionami.
– Nie pytałem.
Potarłam twarz obiema dłońmi. Najchętniej poszłabym spać tutaj.
Położyłabym się na krzesłach złączonych z tamtym fotelem w rogu. Napiłabym
się herbatki albo nawet zrobiła sobie kakao. A jutro na śniadanie zjadła świeżą
kanapkę. Jaka szkoda, że nie miałam ubrań na przebranie. Chociaż bielizny…
– Zadzwoń po taksówkę – polecił Vincent swojemu ochroniarzowi szeptem,
nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Poradzę sobie – powiedziałam szybko, siląc się, by w tonie mojego głosu
nie wybrzmiało zbytnio zrezygnowanie.
Ale pracownik Moneta już trzymał telefon przy uchu. Odetchnęłam, czując
się bardzo nieswojo, gdy tak w ciszy czekałam, aż zostanie mi załatwiona
podwózka. Vincent stał wyprostowany, jakby przyzwyczajony do zgrywania
posągu. Nawet nie wyglądał na poirytowanego, że przez tę małą sytuację ze
mną marnuje się jego czas.
Grzebałam w telefonie, sama starając się znaleźć dla siebie transport, ale
uświadomiłam sobie, że jeżdżę taksówkami tak rzadko, że nawet nie mam
zainstalowanej w komórce żadnej adekwatnej aplikacji. Zaczęłam szukać
w internecie, a wtedy ochroniarz przemówił:
– Będzie za pół godziny do czterdziestu minut. Zadzwonię gdzieś jeszcze,
może da radę szybciej.
I na powrót przytknął telefon do ucha. Ja przymknęłam powieki. Wizja tak
długiego oczekiwania na taksówkę mnie nie zachwycała, ale niestety nie
dziwiła. W tak małym miasteczku jak to to i tak niezły czas. Ja po prostu
chciałam już być w domu. To był długi dzień.
– Odwołaj taksówkę – polecił nagle Vincent. – Sam ją podwiozę.
Popatrzyłam na niego i zamrugałam.
– Ty?
Vincent westchnął i nie przesadzę, jeśli powiem, że to westchnięcie
brzmiało, jakby wcale nie miał ochoty tego robić.
– Właśnie będę stąd odjeżdżał – powiedział, głową wskazując na szybę, za
którą na ciemnym parkingu stało zapewne jego auto. – Mieszkasz w pobliżu?
– Dwadzieścia minut stąd.
Vince skinął głową. Najwyraźniej tyle był w stanie wspaniałomyślnie mi
poświęcić.
Już otwierałam usta, żeby mu podziękować za tę ofertę i jej nie przyjąć, ale
przypomniałam sobie, w jakiej sytuacji się znalazłam. Byłam bez kluczyków
do auta, z czekającą w domu matką, która zrobi zaraz aferę na cały stan, a na
taksówkę musiałabym czekać długo i wydać na nią sporo pieniędzy. Na
dodatek to Vincent Monet wsadził Brada za kratki, więc po części odpowiadał
za to, w jakim położeniu się znalazłam. Ta świadomość pomogła mi w podjęciu
decyzji.
Zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam do wyjścia. Kiedy mężczyźni
wyszli, zgasiłam za nimi światło i zamknęłam drzwi. Dziwnie mi będzie jutro
tutaj wrócić.
O ile oczywiście Vincent w swoim samochodzie mnie nie zwolni.
Jego ochroniarz podróżował osobnym autem, właściwie nie mniej
luksusowo wyglądającym od czarnej fury Moneta. Dziwne, że Brad, mijając ją
wcześniej na tym parkingu, od razu jej nie zarysował. To byłoby w jego stylu.
Kiedy te dwa auta opuszczały parking (a ja w jednym z nich), z żalem
odprowadzałam spojrzeniem swoją białą toyotkę, którą musiałam tu zostawić
co najmniej do jutra. Nie umknęło to Vincentowi, który zapytał:
– Masz w domu zapasowe kluczyki?
– Chyba tak.
– Rozsądniej z twojej strony byłoby obejść się bez odwiedzania brata
w areszcie.
– Najwyżej będę chodzić do pracy na piechotę.
Droga była ciemna, auto luksusowe, w lusterku odbijały się światła
samochodu ochroniarza, Vincent właśnie zamilkł na dłuższą chwilę,
a klimatyzacja ustawiona była jak dla mnie na zbyt niską temperaturę. A może
to dystyngowany sposób bycia samego Moneta tak ochładzał atmosferę
w samochodzie?
Vincent Monet odwozi mnie do domu. Co za abstrakcja.
Objęłam się ramionami.
– Ile będą go tam trzymać? – zapytałam.
– A ile chciałabyś, żeby go tam trzymali?
Rozchyliłam usta i wbiłam w niego zadziwione spojrzenie.
– Ty żartujesz czy pytasz poważnie?
– Nigdy nie żartuję z nieznajomymi.
– Aha, ale wśród rodziny i przyjaciół to jesteś pierwszym śmieszkiem, tak?
Zamilkł. Faktycznie nie rwał się pierwszy do śmiechu. Ja sama może i nie
byłam w odpowiednim nastroju do dowcipkowania, ale też starałam się nie być
sztywniaczką, no rany…
Zagryzłam bok policzka, gotowa spoważnieć, a po chwili odezwałam się
znowu:
– Jeśliby udałoby ci się potrzymać go w tym areszcie tak do końca moich
studiów, byłoby idealnie.
Vincent spojrzał na mnie kątem oka.
– Tak, nie jesteśmy zżyci – mruknęłam kwaśno, a potem coś sobie
przypomniałam. – Ty też masz rodzeństwo, prawda?
Skinął głową. Widziałam, z jaką uwagą to zrobił. Zachowywał ostrożność
w dzieleniu się informacjami o sobie z obcymi. Ale istnienie jego licznego
rodzeństwa to raczej powszechnie znany fakt, a nie żadna tajemnica.
– Poznałam kilkoro z nich – powiedziałam, przywołując w myślach
sytuację, w której jedyny raz jak do tej pory miałam kontakt z kimkolwiek
z rodziny Monet.
Tym razem spojrzenie, które rzucił mi Vincent, było dłuższe. Jeśli coś
mogło go naprawdę zainteresować, to właśnie wzmianka o jego rodzinie.
– Kiedy?
– Jakiś czas temu wpadli przejazdem na kawę i tosty. Twoi bracia byli
nieuprzejmi, nie chcieli za siebie zapłacić – wspominałam. – Siostrę masz za to
miłą.
Vincent zacisnął usta jeszcze mocniej.
– To musieli być oni – mruknął do siebie.
– Twoja siostra naprawdę wydawała się w porządku.
– Nie będziemy rozmawiać o mojej siostrze.
Zmarszczyłam brwi.
– Nie powiedziałam przecież nic złego.
– Nieistotne – uciął szorstko i bez ogródek.
– Okej – mruknęłam i odwróciłam wzrok do szyby. Jednocześnie ciaśniej
oplotłam się ramionami. Naprawdę w tym aucie najzwyczajniej w świecie
marzłam. Rozważałam, czyby nie poprosić Vincenta, aby podwyższył
temperaturę, ale w końcu sama wyciągnęłam dłoń, by to zrobić.
Prawie się zaśmiałam, widząc podejrzliwe spojrzenie, jakim Vincent
obrzucił moje palce. Wszystko miał pod kontrolą i nic nie umykało jego
uwadze. Nijak nie skomentował jednak tego, że tak się panoszę w jego
samochodzie.
Podczas jazdy odkrywałam kolejną cechę Vincenta Moneta. Lubował się
w milczeniu. Nie tak jak robią to zwykli ludzie – Vincent pieścił ciszą swoje
uszy, jednocześnie tworząc wkoło napiętą atmosferę dla pozostałych.
W rezultacie siedziałam niepewna i trochę jak na szpilkach, podczas gdy on ze
spokojem prowadził samochód. Zdawało się, że robi to celowo, jakby był
prestidigitatorem i popisywał się swoim trikiem.
Odchrząknęłam. Zwykle i ja przepadałam za milczeniem, ale nie w takich
okolicznościach. Musiałam je przerwać.
– Naprawdę powinnam wiedzieć, gdzie dokładnie zabrano Brada.
– Tego nie wiem – odpowiedział lakonicznie Vincent.
Niezadowolona zagapiłam się na jego palce na kierownicy. A dokładnie na
sygnet, który tkwił na jednym z nich. Czyli to prawda – członkowie
Organizacji noszą coś takiego. Sądziłam, że to kolejny bezmyślnie powtarzany
przez Brada dyrdymał.
– Z pewnością możesz to ustalić?
– Oczywiście, że mogę.
– Więc zrobisz to?
– Nie.
Opuściłam ręce na swoje uda z głośnym klaśnięciem.
– Dlaczego nie? – zirytowałam się.
– Ponieważ nie mam w tym żadnego interesu.
Vincent patrzył cierpliwie na drogę, w ogóle niezaaferowany pierwszymi
oznakami zniecierpliwienia, jakie wykazywałam.
– To przez ciebie trafił do aresztu.
– Trafił tam z powodu swoich niefortunnych decyzji.
Odchyliłam głowę i przymknęłam powieki.
– Moja matka będzie o to pytać – odezwałam się, bo inaczej znowu
pogrążylibyśmy się w ciszy. Po dzisiejszym dniu Vincent bowiem miał spore
szanse na otrzymanie ode mnie tytułu najmniej rozmownej osoby, jaką do tej
pory w swoim życiu poznałam. Nie powiem, było w tym zachowaniu coś
kojącego, ale nie teraz. Teraz potrzebowałam informacji. – Nie będę wiedziała,
co jej powiedzieć.
– To nie twoim zmartwieniem powinno być wyjaśnienie tej sytuacji.
Prychnęłam markotnie.
– Ona będzie uważała inaczej.
Kiedy już myślałam, że znowu będziemy milczeć w nieskończoność,
Vincent się odezwał:
– Pierwsze, co zrobi w areszcie twój brat, to upomni się o swoje prawo do
jednego telefonu. Z pewnością zaraz do ciebie zadzwoni.
Wyjęłam telefon z torebki, by sprawdzić, czy jeszcze tego nie zrobił, ale
minęło zbyt mało czasu. Poza tym…
– …to nie do mnie zadzwoni, a do matki – jęknęłam i potarłam powieki. –
Słuchaj, nie da rady go wypuścić?
Vincent po raz pierwszy spojrzał na mnie z tak wyraźnym niedowierzaniem
na twarzy.
– Dziewczyno, on zastosował wobec ciebie przemoc fizyczną.
– Ja wiem, że to gnojek, i go nie bronię, naprawdę jestem ostatnią osobą,
która usprawiedliwiałaby przemoc wobec kobiet – tłumaczyłam się, czując
lekki wstyd. – Ja po prostu potrzebuję spokoju. Znajduję najbezpieczniejsze
i najwygodniejsze dla siebie rozwiązania, by przetrwać, skończyć studia i się
wyprowadzić od niego i matki. To proste. Mam misję.
Vince zmarszczył brwi.
– Mieszkasz z nimi?
– Tak…
– Dlaczego?
Zamrugałam wolno.
– Cóż, aktualnie ciśniemy się w jednej tylko willi, bo pozostałe dziesięć
właśnie się remontuje.
Vincent zignorował mój sarkazm.
– Dlaczego się nie wyprowadzisz?
– Bo studiuję w Nowym Jorku, a tam jest drogo.
– Pracujesz.
– Mało płacisz.
Dziwnej ciszy, która zaległa po tej wymianie zdań, nawet ja już nie miałam
ochoty przerywać. Odezwałam się, dopiero gdy dojechaliśmy na miejsce.
– To tutaj – powiedziałam, z niewesołą miną kwitując to, co oboje właśnie
zobaczyliśmy.
Mały dom otoczony skrawkami trawnika, a za nim las. Ogrodzenia brak. Na
podjeździe stał samochód Brada, jego życiowa duma. Nic, co zrobiłoby
wrażenie na Vincencie. Nie musiałam na niego patrzeć, by wiedzieć, że się
zastanawia, jak my się wszyscy mieścimy w takim jednym, niewielkim
budynku. Obiektywnie nie były to najgorsze warunki, ale człowiek pochodzący
z rodziny, która od dekad pławi się w luksusach, może mieć nieco skrzywiony
obraz rzeczywistości.
W oknie na parterze, czyli w saloniku, gdzie starałam się przebywać jak
najmniej, jak zwykle o tej porze świeciło się światło. Matka przesiadywała tam
od późnego poranka do wczesnego wieczora. Pozostały czas spędzała w łóżku,
łykając leki na sen.
Dziś jednak było inaczej i gdy tylko samochód Vincenta się zatrzymał,
drzwi frontowe się otworzyły i wybiegła przez nie matka w kwiecistej
podomce, już od progu machając rękoma. Pewnie sterczała w oknie i tylko
czekała na mój powrót, szykując się na pokaz dramaturgii, ale zatrzymała się,
kiedy na podjeździe zobaczyła obce auto. Opatuliła się ciaśniej szlafrokiem,
zmarszczyła i tak wiecznie zmarszczone czoło i zmrużonymi oczami
próbowała dojrzeć kierowcę.
Westchnęłam.
– Dzięki za podwiezienie – powiedziałam, a potem dodałam trochę cierpko:
– Szefie.
Vincent wpatrywał się w moją matkę, ale gdy zaczęłam wysiadać, odwrócił
się do mnie i skinął sztywno głową.
Sądziłam, że nie istniał taki wymiar, w którym Vincent Monet lub osoba
jego pokroju mogła zaprosić mnie do samochodu, a ja w tak małej przestrzeni
nie zadusiłabym się z poczucia niepokoju. Tego wieczora życie mnie
zaskoczyło, bo dziwnym trafem to właśnie na siedzeniu obok kierowcy, którym
był właśnie on, Vincent Monet, czułam się bezpieczniej niż na własnym
podwórku.
Matka, rozpoznawszy mnie wreszcie, natychmiast przełączyła się w swój
tryb panikary. Jej ręce wystrzeliły w górę, a w rozszerzonych oczach widać
było gorączkową chęć, by przekazać mi straszliwe wieści.
– Aresztowano Brada! – zawołała.
Okrążyłam auto Vincenta, zaciskając mocniej dłoń na pasku torebki,
i podeszłam do drzwi, po drodze zmuszając się do przywołania na usta
kojącego uśmiechu.
– Wiem, nic mu nie będzie.
– Jest w więzieniu! – Matka prawie na mnie weszła, jakbym miała w ten
sposób lepiej ją usłyszeć. Poczułam od niej dobrze mi znany zapach jej
ulubionych landrynek.
– W areszcie – poprawiłam ją. – Za chwilę go wypuszczą.
– Musisz po niego jechać, teraz! – nalegała.
– Nie puszczą go na moją prośbę. Musimy poczekać.
– Nie! – jęknęła matka. Skrzywiła się i zamaszyście machnęła ręką. –
Żadnego czekania. Brad powiedział, że należy wpłacić kaucję. Chcą pieniędzy
za jego wolność, tak działa ten zdradziecki system.
Byłam pewna, że to on jest autorem tych słów, a ona tylko cytuje to, co
usłyszała podczas ich telefonicznej rozmowy.
– Nie stać nas wpłacanie na niego kaucji – powiedziałam sucho.
– Mam pieniądze odłożone na czarną godzinę.
– Aresztowanie Brada to nie jest czarna godzina.
Matka stała w wejściu do domu, a dłonie z podkurczonymi palcami trzymała
przed sobą, jakby próbowała mnie złapać, ale jednocześnie nie za bardzo
chciała mnie dotknąć. Wolałam, żeby tak pozostało. I tak za bardzo mnie
osaczała.
– To jest poważna sprawa, Anja! – Jej ton zmienił się na taki, który dobrze
znałam. Zarazem pełen wyrzutów, wzbudzający winę i urażony. – Brad jest
niewinny. Oskarżono go o coś, czego nie zrobił. Wszystko mi powiedział. –
Zmrużyła oczy i wskazała na mnie palcem. – Powiedział, że byłaś przy jego
aresztowaniu i nic nie zrobiłaś.
Rozłożyłam ręce.
– A co ja niby miałam zrobić? Położyć się na drodze przed radiowozem,
żeby go nie wywieźli? – zirytowałam się. – Kłócił się, nie chciał się uspokoić,
to przyjechali i go zabrali.
Matka nachyliła się w moją stronę.
– To Vincent Monet go wrobił.
– Vincent Monet nawet na niego nie spojrzał, dopóki Brad nie zaczął się do
niego rzucać.
Kobieta przyłożyła dłoń do piersi i wydała z siebie stłumiony okrzyk.
– Zastanów się, Anja, po czyjej stronie się opowiadasz!
– Tak, w porządku, zastanowię się, jak się przebiorę i wezmę prysznic.
Przepuść mnie.
– Jak możesz myśleć o prysznicu, kiedy Brad…
– Mogę – przerwałam jej ciut opryskliwie. – Spędziłam cały dzień w pracy.
Wiem, że nie wiesz, jak to jest, ale w takim razie musisz uwierzyć mi na słowo.
Potrzebuję wziąć prysznic…
– Kto cię tu przywiózł?
Szpara pomiędzy kobietą a drzwiami, przez którą planowałam czmychnąć
do środka, zamknęła się, gdy matka celowo się cofnęła. Wytężała wzrok,
patrząc w stronę samochodu, z którego wysiadłam. Odwróciłam się i zdziwiona
zobaczyłam, że czarny wóz wciąż tam stał.
– Brad zabrał moje kluczyki – odparłam. W ustach zrobiło mi się sucho.
Przełknęłam ślinę.
– Czyje jest to auto? Kto tam siedzi?
Nic nie potrafiła dojrzeć, miała za słaby wzrok. Powinna wybrać się do
okulisty, ale to okazuje się problemem dla kogoś, kto praktycznie nie wychodzi
z domu.
– Wejdźmy już do środka – nalegałam.
Jeśli Vincent Monet nadal znajdował się przy naszym podjeździe i widział
cały spektakl, który się tu odgrywał, to ja bardzo chciałabym go przerwać
i zniknąć z jego oczu.
Matka niestety miała inny plan. Opatuliła się podomką jeszcze szczelniej,
jakby na ramionach nie miała cienkiej, przewiewnej tkaniny, a tarczę obronną.
Zrobiła kilka niepewnych kroków w stronę samochodu, ale zatrzymała się
w połowie drogi. Miała pełno lęków, więc albo się za bardzo bała, albo
osiągnęła maksimum odległości, na jaką mogła się oddalić od domu.
– Kto tam jest? – zawołała drżącym głosem w stronę auta.
Dlaczego Vincent jeszcze nie odjechał?
– Wynoś się stąd! – krzyknęła, a potem machnęła dłonią w powietrzu. – Sio!
Dlaczego moja rodzina jest taka żenująca?
Z żalem zerknęłam na otwarte na oścież drzwi do domu, do którego nie
mogłam jeszcze wejść, bo musiałam podejść do matki i upewnić się, że
przestanie przekraczać granicę żenady pod nosem Vincenta Moneta.
– Możesz wrócić do domu? – zapytałam ją, a silenie się na uprzejmy ton
przychodziło mi coraz bardziej nieudolnie. – Proszę?
Najchętniej po prostu wzięłabym ją za fraki, ale nie zwykłam jej dotykać.
Miałam przed tym opory, zupełnie jak wcześniej ona. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio to robiłam. Pewnie i tak by ode mnie odskoczyła.
– Boże – stęknęła nagle i pobladła. – To… Monet tam siedzi…
Tak szybko, jak podeszła do auta, zaczęła się od niego oddalać.
Gdyby miała pod ręką wodę święconą, to jestem pewna, że prysnęłaby nią
na samochód.
– Coś ty zrobiła?! – zawołała do mnie. Patrzyła na mnie, jakbym
przyprowadziła diabła do świątyni.
Chciałam rozłożyć ręce i wyjaśnić jej, że Brad zabrał moje kluczyki do auta,
a najlepiej to opowiedzieć, co się wydarzyło, ale matka miała to do siebie, że
nie słuchała.
Zamiast się produkować, przybrałam neutralny wyraz twarzy i wyciszyłam
w głowie jej rzucane bez namysłu i oburzonym tonem oskarżenia. Nawet na nią
nie patrzyłam. Na szybko wytworzyłam w głowie rozwiązanie tej sytuacji.
Krok po kroku i będzie dobrze. To zawsze działa.
Krok pierwszy: pozbycie się stąd Vincenta.
Ignorując matkę, podeszłam do samochodu. Vincent wciąż siedział na
miejscu kierowcy i przyglądał się rozgrywającej się scenie, jakby moje życie
było dla niego lepsze od kina. Patrzył na mnie, gdy się do niego zbliżałam,
a lekko przyciemnioną szybę opuścił, dopiero gdy w nią zapukałam.
– Przepraszam, ale czy możesz już stąd odjechać? – zapytałam, siląc się na
kulturalny ton.
– Anja! – wrzasnęła matka gdzieś za moimi plecami, tym razem wyjątkowo
piskliwie.
Vincent rzucił jej przeciągłe spojrzenie, a ja uśmiechnęłam się gorzko.
– O to mi chodziło, gdy mówiłam, że aresztowanie Brada skomplikuje mi
życie, a nie wyświadczy mi przysługę – powiedziałam. – Ale to nieważne,
poradzę sobie, tylko twoje auto musi zniknąć spod mojego domu, bo ona się
inaczej nie uspokoi.
Patrzył na nią i patrzył, a potem znowu przeniósł wzrok na mnie.
Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jego oczy były naprawdę ładne, miały
w sobie ten rodzaj mądrości, który podziwiałam. Mądrości, której raczej nie
widziałam w spojrzeniach osób, którzy na co dzień mnie otaczali.
Długo się nie odzywał. Rozmyślał nad czymś. Już miałam skomentować, że
wiem, iż lubi ciszę, ale teraz nie jest dobry moment, by milczeć, gdy w końcu
przemówił:
– Wsiadaj.
Zawiesiłam się na chwilę, odgarnęłam krótki blond kosmyk z twarzy
i nachyliłam się bardziej, pewna, że nie dosłyszałam.
– Słucham?
– Powiedziałem, żebyś wsiadła – powtórzył śmiertelnie poważny.
– Ja… Ja nie…
Zakołysałam się lekko, mając wrażenie, że na moment ogłuchłam. Ucichły
nawet lamenty matki.
Spojrzenie Vincenta zrobiło się surowe i dobitne.
– Ruszam za minutę – oznajmił chłodno. – Decyzja należy do ciebie.
Światła jego auta rozświetliły część podjazdu i ulicy, gdy odpalił silnik.
Na tak niespodziewany zwrot wydarzeń zareagowałam przerażeniem. Serce
waliło mi w piersi, poczułam zalewającą mnie falę gorąca. W swoim życiu
zawsze unikałam problemów, zamiatałam je pod dywan, ignorowałam,
szukałam wygody, by przetrwać.
Propozycja Vincenta Moneta zdawała się szaleństwem.
Ale on nie żartował.
Nigdy nie żartował z nieznajomymi.
Odzyskałam słuch, nieco się uspokoiłam. Wciąż czułam ciarki na ciele,
serce nadal waliło mi mocno. Ale znów zaczęłam słyszeć.
I pierwsze, co doleciało do moich uszu, to biadolenie matki.
– Boże, moja biedna głowa, za jakie grzechy…
Obejrzałam się na nią. Rozcapierzonymi palcami jednej ręki trzymała się za
skroń, dramatycznie przymykając powieki. Otworzyła je akurat w idealnym
momencie, by nasze spojrzenia się spotkały.
Nastąpiła we mnie zmiana, coś, co wychwyciła w ostatnim momencie, bo
nawet zdumiona rozchyliła usta. Powoli się wyprostowałam.
Minuta mijała.
Byłam nie mniej przestraszona od matki. Ona pokręciła lekko głową, jakby
wysyłała mi niemy rozkaz. W mojej głowie błądziło tyle myśli…
Miałam teraz wrócić do domu, wziąć prysznic z płaczącą pod drzwiami
łazienki matką. Jej naciski zmusiłyby mnie do wycieczki do aresztu, w którym
siedział Brad, tam znosiłabym jego pokrzykiwania, wróciłabym do domu
późno w nocy, jeśli nie nad ranem, a zaraz musiałabym iść do pracy… Cóż za
fatalny dzień się szykował.
Albo mogłam zrobić coś innego.
Samochód za mną ruszył.
Drgnęłam.
Powoli odjeżdżał, wytaczał się z chodnika. Gdzieś w oddali, idealnie
zsynchronizowane, ruszyło auto ochroniarza. Vincent nie rzucał słów na wiatr,
nie dawał drugich szans.
Matka znieruchomiała i wybałuszyła oczy.
Tak, dobrze widziała – w moich pojawiła się determinacja.
– Czekaj! – zawołałam.
Vincent Monet zatrzymał się jeszcze na trzy sekundy – wiedziałam, że
więcej czasu już od niego nie dostanę. Tyle jednak mi wystarczyło, by podbiec
do drzwi od strony pasażera i z powrotem wślizgnąć się na siedzenie.
I odjechaliśmy.
40

IDŹ DO DOMU

Historia, którą nam opowiedzieliście, nie jest wcale okrojona z prawdy –


zawołałam. – Ona jest zupełnie inna! Nam powiedzieliście, że poznaliście się
w kawiarni, zaczęliście rozmawiać i się spotykać.
– Część z Bradem i moją matką jest dla mnie zbyt żenująca, by ją
opowiadać – odparła Anja. – Na ogół wolę ją ignorować.
– Vincent mi zaimponował – wyznała Martina. Oczy miała wielkie jak
piłeczki do ping-ponga. – Zachował się bardzo po rycersku.
– Przyznał, że to był pierwszy raz, kiedy ktoś na jego oczach użył siły
wobec obcej kobiety, nie był przyzwyczajony do takich sytuacji.
– A mimo to zachował się bezbłędnie – oceniła Martina.
– Co było potem, gdy wsiadłaś do jego samochodu? – zapytałam, sama
całkiem dumna ze swojego brata.
– Zabrał mnie do tego apartamentu. – Anja pogłaskała kanapę, na której
siedziałyśmy. – Dał mi twój szlafrok, który tu zostawiłaś – powiedziała,
uśmiechając się do mnie nieśmiało.
– Miałam tu jakiś szlafrok? – zdziwiłam się.
– Satynowy. Biały, w różowe kwiatki. Totalnie nie w moim guście, ale
pamiętam, że zmieniłam zdanie, gdy go założyłam. Był nieziemsko wygodny.
– A, faktycznie… Miałam taki. Hm.
Nawet nie zauważyłam jego zniknięcia.
– Następnego dnia nie otworzyłam kawiarni. Vincent zaproponował mi
pracę w innym lokalu Monetów, w samym Nowym Jorku.
– Mamy inną kawiarnię w Nowym Jorku? – zdziwiłam się.
– Niejedną.
– Hm.
– Miałam tam większy ruch, ale za to z dziesięć razy grubszą wypłatę.
Uwolniłam się od matki i Brada. W międzyczasie zaczęłam spotykać się
z Vincentem. I tak to wyszło.
– Potem zaszłaś w ciążę – podsunęła Martina.
– Tak, długo w nowym miejscu nie zabawiłam. Gdy Vince dowiedział się,
że jestem w ciąży, kazał mi przestać pracować fizycznie. Tym bardziej, że
chodziło o jego dziecko.
Anja klasnęła lekko w ręce i rozłożyła je, a ja już chciałam posłać jej
uśmiech, ale wtedy znowu rzuciło mi się w oczy to fatalne stłuczenie na jej
twarzy i z uśmiechu wyszedł mi grymas.
– Wspominałaś, że Brad wykorzystał już dwie szanse… – przypomniało mi
się. Zagryzałam wargę w obawie, że jestem za mało subtelna, ale chyba nie
uraziłam Anji swoją dociekliwością.
Westchnęła.
– Niedługo po tym, jak wyprowadziłam się z domu, zamieszkałam
w wynajmowanym mieszkaniu tutaj, w Nowym Jorku. Lubię ten apartament,
ale nie chciałam tu przebywać na łasce obcego mimo wszystko wtedy faceta.
Wystarczyło już, że załatwił mi inną pracę za większe pieniądze. – Wywróciła
oczami. – Brad zdobył mój nowy adres i bez zapowiedzi do mnie przyjechał.
Robił mi jakieś chore wyrzuty, jak to on. Akurat był w podłym nastroju, a ja
przez naszą rozłąkę straciłam do niego cierpliwość i zrobiłam się bardziej
pyskata, no i stało się… – Anja wzięła łyk wystygłej już herbaty. – Tego dnia
Vincent wpadł do mnie późnym wieczorem. Nie chciałam, by wchodził, ale
jego instynkt jest nieomylny. Czuł, że coś jest nie tak, więc nie odpuścił. A to
nie typ mężczyzny, którego można łatwo odprawić. Gdy już otworzyłam drzwi
i mnie zobaczył, ogarnęła go furia. Nigdy nie widziałam, żeby tak się
zdenerwował. Prosiłam, by dał spokój, więc ostatecznie tylko nasłał na Brada
kogoś, kto miał mu dać nauczkę, ale zastrzegł, że mój brat trzeciej szansy nie
dostanie.
– I to będzie teraz – wyszeptała Martina. – Trzecia szansa.
– Której nie dostanie – dokończyłam równie dramatycznym szeptem.
– Nie wiem, minęło sporo lat od tamtego zdarzenia, więc może jednak
Vincent odpuści… – westchnęła Anja bez przekonania. Drobne rozrzewnienie,
w które wpadła z sentymentu podczas opowiadania historii swojej i Vincenta,
ustąpiło przygnębieniu, gdy przypomniała sobie swoją aktualną sytuację.
– Musisz z nim porozmawiać – powiedziałam w końcu. – Nie ukryjesz tego
przed nim, więc nie masz wyjścia.
Anja pokiwała głową.
– Wiem – szepnęła. – Miałaś rację, Hailie, dobrze o tym wiedziałam, jeszcze
zanim tu przyszłam…
– Dobrze, że przyszłaś. Jeśli możemy cię jakoś wesprzeć… – Rozłożyłam
dłonie, nie bardzo wiedząc, co mogę jej zaproponować. Bezsilność bardzo mi
doskwierała.
Anja wstała.
– Nie, macie rację, muszę jak najszybciej zobaczyć się z Vincentem. Będzie
zły, jeśli się dowie, że próbowałam to przed nim zataić. Potrzebowałam to od
was usłyszeć… – Uśmiechnęła się niepewnie, chyba nie do końca przekonana.
– Przynajmniej trochę sobie powspominałam.
Ja również się podniosłam.
– Co, wychodzisz już teraz? – zmartwiłam się. Jej buzia przypominała mi
ciągle, jak bardzo jest źle.
– Pójdę do łazienki. Chcę zerknąć na swoją twarz w lustrze, może trochę się
przypudrować. Mogę pożyczyć jakiś kosmetyk?
– Bierz śmiało, co chcesz. – Machnęłam ręką, a kiedy tylko Anja wyszła
z salonu, zapatrzyłyśmy się na siebie z Martiną.
Choć miałyśmy obie zapewne dużo do powiedzenia, to nie chciałyśmy jej
obgadywać. To nasza dziewczyna, jedna z nas. Znajdowała się tuż obok,
byłoby to nieeleganckie, no i nie zasługiwała na to. Zamiast tego więc Martina
oblizała wargi, widocznie zakłopotana, a ja westchnęłam ciężko. Nie zdążyłam
do końca wypuścić powietrza z płuc, a już zadzwonił dzwonek.
Kolejny raz.
Skąd się biorą ci wszyscy goście?
Znieruchomiałam. Przestraszyłam się, że to Vincent albo Dylan. Nie żeby
nie byli tu mile widziani, po prostu to był niedobry moment na odwiedziny ze
względu na stan Anji.
Spojrzałyśmy na siebie z Martiną, próbowałam jej bezgłośnie przekazać, by
była czujna. Powoli zbliżyłam się do drzwi i zerknęłam przez wizjer.
Znowu zamarłam.
Nie, nie, nie. Proszę nie. Nie teraz, nie dzisiaj.
W ogóle nigdy.
Pod drzwiami apartamentu stał Adrien Santan.
Odsunęłam się od drzwi jak oparzona. Déjà vu z czasów, kiedy wpadał do
mnie do Barcelony, było zbyt silne. Tylko wtedy jeszcze miałam do niego
stosunek raczej neutralny, a teraz powiedzieć, że byłam do niego uprzedzona,
to jak nic nie powiedzieć.
Nie skłamię, jeśli przyznam, że po rozmowie z Vincentem czekałam, aż się
odezwie. Obiecałam bratu, że więcej do niego nie zadzwonię, nie upomnę się
o uwagę, choćby mnie fizycznie bolało. A bolało, bo Adrien swoim
zabieganiem o mnie coś mi zrobił – przyzwyczaił mnie do siebie. Pokazał, że
ktoś faktycznie może dać mi szczęście, takie, o jakim nawet nie wiedziałam, że
tak bardzo go pragnę.
Samotne wieczory w Barcelonie wśród stosów książek spędzałam,
podskakując na każdy dźwięk dzwonka, choć ten zwykle obwieszczał jedynie,
że przyszło zamówione jedzenie. Gdy wracałam do domu, wypatrywałam pod
swoją kamienicą mężczyzny w koszuli, który kryłby się przed wzrokiem
przechodniów przy murze, czekając tylko na mnie. Każde nieodebrane
połączenie lub powiadomienie o wiadomości, jakie widziałam na ekranie
telefonu, powodowały u mnie palpitacje serca. Ale to nigdy nie był on.
Ja już naprawdę prawie się z tym pogodziłam.
Dlatego nie ma, cholera, prawa pojawiać się pod apartamentem Vincenta
w Nowym Jorku w dniu, w którym się tu wprowadziłam.
Stłumiłam w sobie chęć, by dysząc ze złości, z całej siły kopnąć w drzwi.
Co on sobie wyobraża? Powoli jeszcze raz zbliżyłam oko do wizjera,
spodziewając się, że to może jednak pomyłka, że mój mózg robi sobie ze mnie
żarty i tak naprawdę do mojego mieszkania dzwoni portier, żeby poinformować
o planowanej przerwie w dostawie prądu w najbliższą środę. Coś mi mówiło,
że nie tak odbywa się tutaj przekazywanie takich informacji lokatorom, ale
byłam skłonna uwierzyć w każde kłamstwo.
Niestety, kiedy sprawdziłam, co dzieje się na korytarzu po raz drugi, Adrien
wciąż znajdował pod drzwiami. Zdawał się świadomy tego, że na niego patrzę,
bo stał w odpowiedniej odległości, by zaprezentować mi całą swoją odzianą
w garnitur postać. Zerkał co i raz na wizjer, a gdy nie otwierałam ani nawet się
nie odezwałam, zapatrzył się na niego na dłuższą chwilę, przez co aż ścisnęło
mnie w żołądku.
Ponownie cofnęłam się o kilka kroków i przykryłam sobie usta dłonią.
Mieszanka wspomnień – tych przyjemnych i tych mniej sielankowych –
rozlała się w mojej głowie. Pamiętne chwile szczęścia i fascynacji przeplatały
się w mojej głowie z przepłakanymi wieczorami przez dźwięczące, kultowe już
„nic” Santana. Gdybym powiedziała, że o nim zapominałam, byłoby to
kłamstwo, ale powoli godziłam się z obecnym stanem rzeczy, czyli z tym, że
Adrien stracił mną zainteresowanie.
A przynajmniej tak sobie wmawiałam – że jestem z tym pogodzona. Minęło
trochę czasu. Cierpiałam, ale coraz mniej. Przecież nie byliśmy małżeństwem
ani nawet parą z długim stażem. Byliśmy sobie prawie obcy, prawda?
Nie był też całym moim światem – miałam rodzinę, studia, marzenia
o karierze i przyszłości. Jego zniknięcie z mojego życia nie zburzyło go w stu
procentach, a tylko na jednej z płaszczyzn. Sporej i dla mnie ważnej, ale tylko
jednej.
Adrien wspaniałomyślnie nie dobijał się do drzwi, ale wiedziałam, że ciągle
pod nimi sterczy i czeka na moją reakcję. Musiałam coś z nim zrobić, bo
możliwe, że Anja zaraz i tak będzie wychodzić, a wtedy co? Wpadnie na
Santana? Należało go stąd przepędzić.
Nie chciałam też mówić podniesionym głosem przez drzwi, bo nie życzyłam
sobie, by Martina i potencjalnie sąsiedzi również usłyszeli o moich
melodramatach. To dlatego wreszcie zadecydowałam, że została mi jedna,
jedyna opcja.
Drżącymi rękami upewniłam się, że na drzwiach założone jest
zabezpieczenie, a wtedy pomału nacisnęłam na klamkę i rozchyliłam je na tyle,
na ile krótki łańcuch pozwolił.
Niewielka szpara wystarczyła, bym natychmiast została zaatakowana
spojrzeniem brązowych oczu Adriena, od którego widoku aż zakręciło mi się
w głowie. Pamiętałam, jak nagle stały się dla mnie ważne – te oczy. Patrzyły na
mnie wtedy z uwielbieniem i skrycie podobało mi się to. Dziś były trochę
smutne, skruszone może nawet i, niestety, nie robiły na mnie dobrego wrażenia.
Tęczówki ciemne niczym spalone tosty. Takie, wiadomo, namoknięte od
masła. Tak właśnie.
Przełknęłam ślinę, ale niewiele to pomogło i mój głos zabrzmiał gorzko.
– Jak tu wszedłeś? – zapytałam.
– Dzień dobry, Hailie Monet – szepnął bardzo, bardzo cicho.
O, nie. Nie zamierzałam kolejny raz dać się nabrać na to jego „Hailie
Monet”. Nie ma szans.
Naprawdę z trudem powstrzymałam pełne wzgardy prychnięcie. Gdybym
tego nie zrobiła, byłoby ono zapewne tak silne, że buzia i koszula Santana
oberwałyby drobinkami mojej śliny.
– Czy już teraz mogę parsknąć ci w twarz? – zapytałam stuprocentowo
poważnie.
– Wolałbym, żebyś poczekała – odparł nadal ściszonym, spokojnym głosem.
Obejrzałam się szybko za siebie, czy Martina czasem nie wygląda z salonu.
– Idź stąd – fuknęłam na niego.
Musiałam z satysfakcją przyznać, że na twarzy Adriena malowała się
skrucha. Szkoda, że na tym etapie to już mnie w ogóle nie interesowało.
Targana nieprzyjemnymi uczuciami, wpatrywałam się w swojego gościa
z zaciśniętymi ustami i wyrazem czystego politowania.
– Przyszedłem… – zaczął. Mówił ciągle tym zachrypniętym, ledwo
słyszalnym głosem.
– Przeprosić? – weszłam mu w słowo.
Adrien spuścił lekko głowę i odchrząknął cicho. Włosy miał zmierzwione,
tak jak zawsze mi się podobały, a jego eleganckie ubranie było nie mniej
schludne niż zazwyczaj, z tym że bladość na twarzy, cienie pod oczami i mętne
spojrzenie zdradzały, że jednak nie wszystko jest w porządku.
Stłumiłam w sobie swoją dobrotliwą naturę, którą te ostatnie oznaki gdzieś
tam głęboko poruszyły. Nie miałam żadnego, ale to żadnego powodu, by się
nad nim litować.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
– Za kogo ty mnie uważasz, Adrienie? – zapytałam szeptem. – Naprawdę
masz o mnie tak niskie mniemanie?
Zapatrzył się na mnie, najwyraźniej zdumiony moimi wnioskami.
– Należą ci się przeprosiny, Hailie Monet – odparł, marszcząc brwi. –
Jestem ci je winny.
– Nie – przerwałam mu znowu chłodno. – Jesteś mi winny spokój.
Patrzył na mnie w milczeniu. Mam nadzieję, że nie spodziewał się, iż
przyjmę go tu z otwartymi ramionami, zaproszę do środka, zaproponuję kawkę,
a potem poplotkuję o minionych tygodniach.
Nawet gdyby, to i tak nie miałabym o czym z nim mówić. Przez spory kawał
tego czasu myślałam o nim, jeśli się akurat nie uczyłam. Rozpamiętywałam
wspomnienie jego twarzy i tych oczu. Błyszczały, kiedy obiecywał mi różne
rzeczy. Gwiazdki na niebie. Trudno było mi zdobyć się na niechęć, i to tak
ostentacyjną, skoro utożsamiałam tego człowieka z tyloma miłymi uczuciami.
Cóż, na szczęście skrzywdził mnie też wystarczająco mocno, bym sobie
o tym przypomniała, odgoniła litość i zastąpiła ją należną mu wrogością.
– Przeprosiny mają znaczenie, gdy dwie osoby zamierzają kontynuować
znajomość – rzekłam. – Lub jeśli szanują się wystarczająco, by skończyć
relację w zgodzie.
Oparł dłoń o ścianę korytarza przy moich drzwiach i zacisnął ją w pięść.
– Hailie…
– Ty zakończyłeś naszą relację bez szacunku – wytknęłam mu gorzko.
Wbijał we mnie świdrujące spojrzenie, ale najwyraźniej brakowało mu słów.
Dobrze, bo ja akurat wiedziałam doskonale, co mówić.
– Dokonałeś wyboru.
Milczał. Jedyną oznaką, że słyszy moje słowa, była jego unosząca się
szybciej niż normalnie klatka piersiowa.
– Proszę, nie mąć mi więcej w głowie – szepnęłam, tym razem głosem bez
wyrzutu. Była to neutralna prośba, bardzo uprzejma, trochę może podszyta
błaganiem.
– Hailie Monet – przemówił wreszcie powoli – szanuję cię.
Przechyliłam głowę i spojrzałam z politowaniem.
– Jeśli tak jest, to dasz mi teraz spokój.
Nie spuszczał ze mnie wzroku, a ja nie pozostawałam mu dłużna.
Znajdowaliśmy się bardzo blisko siebie – musiałam zadzierać głowę. Czułam
zapach jego wody kolońskiej, zapach, który dobrze znałam i lubiłam, teraz
tylko mnie drażnił. Utrudniał mi skupienie.
Oddzielał nas łańcuch blokady. Zastanawiałam się, na ile jest wytrzymały.
Vincent zamontował go w czasie, kiedy pomieszkiwała tu Anja. Teraz
rozumiałam dlaczego. Jej okropny brat raczej nie miał szans zostać tu
wpuszczonym przez portiera, ale nigdy nie wiadomo, co takiemu oszołomowi
przyszłoby do głowy.
Nie przypuszczałam, by Adrien, choć niewątpliwie sprawny fizycznie, miał
w sobie tyle siły, żeby rozerwać łańcuch, ale na pewno mógłby zniszczyć go
jednym strzałem z pistoletu, jeśliby zechciał. Nie żeby w ten sposób miał mi się
przypodobać, po prostu naszła mnie taka luźna myśl, że ten kawałek metalu
wcale nie jest dla nas realną przeszkodą.
Oj, Hailie, jakich nas, co to za myśli, błagam, nie kompromituj się.
– Idź do domu, Adrienie – powiedziałam poważnie. – Nie przychodź do
mnie więcej.
Zapytałabym go, jak tu w ogóle się dostał, ale nie chciałam dawać mu okazji
do rzucania żarcików, nawet mimo iż aktualnie nie wydawał się do nich skory.
Poza tym to cholerny Adrien Santan zapewne wpuszczono by go do każdego
miejsca na ziemi, do jakiego zachciałoby mu się wejść…
– Będę już szła, dzięki, dziewczyny – odezwała się Anja, która wyszła
właśnie z łazienki. Mówiła dużo głośniej i bardziej zdecydowanie niż jeszcze
przed chwilą. – Czeka mnie długa rozmowa z Vincentem, lepiej mieć to jak
najszybciej z głowy.
Adrien uniósł wzrok i ponad moją głową zobaczył moją bratową, jak
wkracza do holu z okularami przeciwsłonecznymi w ręku i chwyta za swoją
torebkę. Przypudrowała się, ale nijak nie udało jej się zamaskować stłuczenia,
które nadal szpeciło jej twarz.
– Och… – Anja zatrzymała się na widok gościa. Przeniosła na mnie
zaskoczone spojrzenie, a potem szybko włożyła na nos okulary i odwróciła się
bokiem do drzwi.
– Czyja to robota? – zainteresował się jawnie zdegustowany Adrien.
Marszczył brwi, a pięść, którą opierał się o ścianę, zacisnął jeszcze mocniej.
Wbiłam w niego oburzone spojrzenie.
– To nie twoja sprawa – syknęłam, po czym łagodniejszym tonem
zwróciłam się do Anji: – Przepraszam cię, nie spodziewałam się go.
Machnęła ręką, wcześniej rzuciwszy zrezygnowane spojrzenie w stronę
mojego gościa.
– Nieważne, Vince i tak się zaraz dowie. Teraz liczę tylko na to, że
zareaguje rozsądnie. Reszta mało mnie obchodzi.
– Najrozsądniejszą reakcją byłoby zabicie sprawcy – stwierdził Adrien,
chwilowo nie kajając się przede mną, a rzeczowo dołączając do naszej
dyskusji.
Anja nasunęła kaptur na głowę dużo gwałtowniej, niż było trzeba.
– Idź już stąd – warknęłam na mężczyznę, a bratową złapałam delikatnie za
ramię. – Wszystko będzie dobrze, Vincent to twój mąż, nie zrobiłby nic, co by
cię zraniło.
Po ostatnich słowach kątem oka zerknęłam znacząco na Adriena, który miał
przynajmniej tyle przyzwoitości, by się zakłopotać i odwrócić wzrok.
– Może potrzebujesz, żeby cię odwieźć? – zaproponowałam jej.
Pokręciła głową.
– Na pewno? Ja mogę… Och. – Z salonu wyjrzała Martina i zdębiała na
widok uchylonych drzwi i Adriena stojącego tuż za nimi.
Znałam Santana na tyle, że spodziewałam się, iż na usta ciśnie mu się
właśnie jakiś wielce zabawny, sarkastyczny żarcik na temat babskich spotkań,
i zarazem liczyłam na to, że ma wystarczająco dużo taktu, by ugryźć się
w język i go przemilczeć. Nikt by go aktualnie nie docenił, a ja już
w szczególności.
Na szczęście tylko skinął Martinie głową. Była tak zaskoczona, że
odpowiedziała mu tym samym, a zaraz potem wbiła pytający wzrok we mnie.
– Tylko nie mów Dylanowi – westchnęłam, przykładając dłoń do czoła.
– Ale… wszystko gra?
– Tak.
Zapadła cisza. Adrien patrzył na nas z korytarza, Anja kryła swoją twarz
pod kapturem i okularami, a Martina usiłowała wyczytywać z mojej, czy aby
czasem dyskretnie nie wołam o pomoc.
– Dziewczyny, naprawdę muszę lecieć – odezwała się wreszcie Anja. – Nic
mi nie jest, mogę prowadzić. Samotna jazda dobrze mi zrobi. Muszę się
przygotować na to, co będzie w domu.
– Zejdę z tobą, co? – zaproponowała Martina, zezując to na Adriena, to na
mnie. – Chyba że Hailie woli, żebym została?
– Nie, spokojnie – odpowiedziałam stanowczo. – Planuję iść wcześniej spać.
To był długi dzień. Możecie pokazać Adrienowi drogę do wyjścia z budynku.
Mężczyzna uprzejmie usunął się z przejścia na bok, by przepuścić Martinę
i Anję. Pożegnałyśmy się pocałunkami w policzki, a dziewczyny ciągle rzucały
mi ostrożne spojrzenia.
Martina zdjęła blokadę i wyszła pierwsza, za nią podążyła Anja.
Natychmiast zatrzymały się za moimi drzwiami, niczym rycerze w zbrojach,
broniący wejścia do mojego apartamentu przed Adrienem. On nawet się nie
poruszył i popatrzył na nie z niedowierzaniem, gdy Martina rzuciła:
– Zablokuj za nami drzwi, Hailie.
Łańcuch znowu zagrzechotał, gdy chętnie jej posłuchałam, dumna z tego, że
mam takie obrończynie.
– Wychodzimy – poinformowała Martina Santana.
Sięgała mu niżej niż do ramienia. Popatrzył na nią bez cienia obawy lub
przejęcia.
– Mhm, zaraz do was dołączę – skłamał.
– Hailie? – Martina dobrze wiedziała, że to nieprawda.
– Nieważne – odpowiedziałam jej. – Niech tu sterczy, skoro mu tak
wygodnie. Ja zamykam drzwi.
– Na pewno…?
– Na sto procent – ucięłam stanowczym i bojowym głosem.
Dziewczyny pokiwały głowami. Na do widzenia Martina omiotła Adriena
groźnym wzrokiem, Anja zaś przyciągnęła brodę do klatki piersiowej, by skryć
przed obcymi oczami swojego sińca na twarzy, mimo iż Adrien już przecież
o nim wiedział.
– Do widzenia – burknęłam oschle na Adriena, zamykając przed nim drzwi.
– Poczekaj, proszę.
Wywróciłam oczami i z powrotem szarpnęłam drzwi, rozwierając je
najszerzej, jak się dało przy założonym łańcuchu.
– Idź do domu, Adrien, mówię poważnie.
Znowu podszedł bliżej.
– Czy ty słyszysz, co mówię? – zirytowałam się.
– Przyszedłem się wytłumaczyć.
– Gdyby interesowały mnie twoje tłumaczenia, to dałabym ci znać.
– Hailie, proszę…
– Wiesz, kiedy był na nie czas? – zawiesiłam głos tylko na sekundę. – Kiedy
wydzwaniałam do ciebie jak idiotka po śmierci twojego taty. Lub na pogrzebie,
gdy podeszłam do ciebie z Vincentem.
– Nie zgadzam się – odpowiedział spokojnie. – To nie były odpowiednie
momenty na wyjaśnienia.
– Racja, oczywiście – poprawiłam się. – Widzisz, ja to rozumiem i…
gdybyś powiedział mi tak właśnie wtedy, to zupełnie inaczej byśmy teraz
rozmawiali.
Adrien nie odrywał ode mnie wzroku, widocznie strapiony.
– Tymczasem wybrałeś, żeby się mnie wyprzeć i zignorować. – Ugryzłam
się w policzek, żeby powstrzymać pierwsze oznaki płaczu. W tym momencie
chciałam pokazać Adrienowi, że mam w sobie wyłącznie złość. – A skoro tak,
to ja nie zamierzam odpowiedzieć ci niczym innym.
– To nie był dla mnie łatwy okres, Hailie – powiedział poważnie.
– Cóż, mnie też go skutecznie schrzaniłeś.
– Przepraszam, jeśli moja żałoba się na tobie odbiła.
Wytrzeszczyłam na niego oczy i szarpnęłam niechcący drzwiami tak mocno,
że jeszcze chwila, a sama zerwałabym ten pożal się Boże łańcuch.
– Ty sobie żartujesz? – pisnęłam, a gdy echo mojego głosu rozniosło się po
pustym, eleganckim i surowo wykończonym korytarzu, spróbowałam mówić
nieco ciszej: – Ty myślisz, że to zabawa?
– Absolutnie nie, Hailie Monet.
– Bo zachowujesz się, jakby moje uczucia były dla ciebie jakąś głupią
komputerową gierką!
– Uczucia? – Adrien uniósł brwi. – Bądź szczera, Hailie, i zastanów się,
o jakich uczuciach mówisz. Przerwałem naszą relację, przyznam, niezbyt
elegancko, ale jedynym, co zraniłem, była twoja duma. Przyznaj, proszę, tylko
szczerze, czyż to nie prawda?
Cofnęłam się lekko i aż sapnęłam z oburzenia.
– Nie masz pojęcia, co czułam!
– Wiem, czego nie czułaś – powiedział i przybrał tę samą pozę, co na
początku, czyli oparł pięść o ścianę i nachylił się blisko łańcucha. – Niczego
wyjątkowego w stosunku do mnie, jak to wiele razy zażarcie podkreślałaś.
– Wiele razy? – prychnęłam. – My się ledwo zdążyliśmy spotkać kilka razy!
Jakie wiele?
– Tym bardziej nie zdążyłem sprawić, być poczuła do mnie coś więcej.
Lepiej zatem było przerwać tę relację w sposób, jaki ostatecznie wybrałem,
czyli bezboleśnie.
Nastroszyłam brwi.
– Nie wierzę, że stoisz tu przede mną i mówisz do mnie z taką pewnością na
temat, o którym tak bardzo nie masz pojęcia.
– Hailie, obiecałem ci wszystko, a nagle nie byłem w stanie dać nic –
westchnął. – W takiej sytuacji, na tak mało zaawansowanym etapie znajomości
nie było sensu robić wielkiego pożegnalnego melodramatu.
– Dlaczego uważasz, że byłeś w stanie dać mi tyle co nic?
Znowu to cholerne „nic”.
Adrien zmarkotniał, ale ewidentnie starał się nie dać po sobie poznać, jak
bardzo.
– Byłem z tatą blisko. Dużo pracy musiałem włożyć w pogodzenie się z jego
śmiercią. Te ostatnie tygodnie to okres, w którym pozbawiony byłem energii na
wszystko inne.
Tym razem przybliżyłam się tak, że prawie wystawiłam głowę na korytarz.
– To był moment, w którym mogłam wykazać się ja – warknęłam, kładąc
nacisk na ostatnie słowo. – To jest właściwa relacja. Kiedy jedna strona cierpi,
druga daje jej wsparcie. Ja ci je zaoferowałam, ty je odrzuciłeś… Gorzej! Ty
nawet nie rozważyłeś tego, by dać mi szansę, abym ci pomogła poczuć się
lepiej!
– Moje problemy nie mogą być twoimi problemami.
Wpatrywałam się w jego brązowe oczy i powoli zaczynałam rozumieć.
Rozumiałam i smutniałam, bo nie tego się po nim spodziewałam, a nagle
wszystko zaczęło się zgadzać i ta prawda była przygnębiająca.
– Dlatego właśnie nigdy się nie dogadamy – powiedziałam gorzko. –
Widzisz, ja nie potrzebuję w życiu kolejnego ojca lub Vincenta, którzy choć
kochani, to niańczą mnie jak dziecko i chronią przed każdą krzywdą tego
świata. – Przełknęłam ślinę, kręcąc głową. – Nie. Od mężczyzny, z którym się
zwiążę, oczekuję partnerstwa. Szacunku, zaufania i równości. Wzajemnego
wsparcia.
Zbliżyłam twarz jeszcze bardziej do jego twarzy. Prawie wspinałam się na
palce, żeby zajrzeć mu przez oczy w duszę najgłębiej, jak się da. Ignorując jego
zapach, tak dobrze mi znany, zapach, za którym moje ciało tak tęskniło, co
właśnie sobie uświadomiłam, kontynuowałam:
– Jeśli twoja wizja relacji, którą mi proponowałeś, ogranicza się do
kupowania mi kwiatków i zabierania na kolacje, ale jednocześnie zatajania
przede mną swoich problemów, bo są zbyt poważne, by zawracać nimi moją
słodką małą główkę, to przepraszam, Adrienie, ale nie ma szans, byśmy się
dogadali. Nie szukam kolejnego starszego braciszka, mam już takich pięciu. –
Uniosłam brodę jeszcze wyżej. – Chcę mężczyzny.
Adrien znieruchomiał, zaabsorbowany moimi słowami. Rozchylał lekko
usta, które aż się prosiły, by złożyć na nich pocałunek, co, jeszcze zanim ten
mężczyzna zaczął mnie ignorować i robił to przez długie tygodnie, możliwe, że
bym zrobiła. Teraz tylko rzuciłam im przelotne, smutnawe spojrzenie,
odsuwając się od nich z powrotem najdalej, jak wypadało, w głąb swojego
mieszkania.
– Idź do domu, Adrienie.
Mężczyzna nie zrobił kroku w tył, ale oparł czoło na swojej pięści, którą
podtrzymywał się ściany. Odetchnął, przymknął powieki, a następnie się
wyprostował. Popatrzył na mnie, po czym zaczął się odwracać i już myślałam,
że nareszcie mnie posłuchał, kiedy zamiast odejść, oparł się plecami o ścianę
i powoli zsunął się po niej aż do ziemi.
Ogłupiała obserwowałam, jak Adrien Santan siada pod moimi drzwiami.
A przez chwilę bałam się nawet, że zamierza klęknąć.
Dobrze, że się do tego nie posunął. Tym razem nie udałoby mu się zrobić na
mnie wrażenia tak łatwo.
– Co ty wyprawiasz? – jęknęłam.
Nogi wyciągnął przed siebie, wzdłuż progu mojego mieszkania, plecami
opierał się o ścianę. Patrzył znużonym wzrokiem przed siebie.
– Sądziłem, że tak będzie lepiej – mruknął jakby do siebie.
– Adrien, musisz stąd iść – westchnęłam.
– Sądziłem, że jeśli utnę naszą relację nagle, poczujesz się, jakby nigdy nic
się nie wydarzyło.
Rozejrzałam się po korytarzu. Jak dobrze, że był to raczej dyskretny
budynek i mało kto się tutaj kręcił. Mieszkańcami byli albo biznesmeni,
większość dnia spędzający poza domem, albo w ogóle tacy, którzy na co dzień
tu nie przebywali i tylko wpadali raz na jakiś czas, jak na przykład Vincent,
albo były to sąsiadki, które rzadko wyściubiały nos ze swoich czterech ścian,
bo skupione wyłącznie na sobie, cieszyły się po prostu bezproblemowym
życiem w luksusie.
– Poczułam się inaczej, niż sądziłeś – zdradziłam z westchnieniem, zerkając
na niego z góry. – Ale to już nieistotne.
Adrien nie odpowiedział.
Oblizałam wargi i zacisnęłam palce na klamce, po czym zaraz je
rozluźniłam. Siedzący praktycznie na mojej wycieraczce Adrien to sytuacja,
przed którą nikt mnie nigdy nie ostrzegał, nikt mi nie powiedział, że kiedyś
będę musiała sobie z nią poradzić. Nie byłam na nią przygotowana, dlatego
czując się totalnie nieswojo, wypaliłam:
– Eee… pogniecie ci się garnitur…
Po prostu próbowałam zmusić go do jakiejś reakcji. Cokolwiek.
Nic.
Słynne nic.
To słowo już serio nigdy nie będzie dla mnie takie samo.
Ponownie westchnęłam, po czym i ja zdecydowałam się kucnąć. Oparłam
skroń o otwarte drzwi i z przygnębieniem wpatrywałam się w Adriena. Nie był
w najlepszej formie, to pewne. Kwitowałam ten widok z zakłopotaniem
i pewnym zmartwieniem, bo mimo iż sprawił mi przykrość, to wiedziałam już,
że nie zrobił tego złośliwie. Też miał jakieś swoje problemy, powody
i pokręcone myślenie.
– Dociera do mnie, że się pomyliłem – oznajmił smętnym głosem, tylko
potwierdzając moje domysły.
Wolno pokiwałam głową.
– Chyba rzeczywiście się pomyliłeś.
– Grałaś niedostępną lepiej, niż ci się wydawało, Hailie Monet – rzekł
ponuro.
– Możliwe… – przyznałam z wahaniem. – Ale to wciąż nie jest dobra
wymówka na to, jak mnie potraktowałeś.
– Nie – zgodził się. – Przepraszam. Naprawdę nie sądziłem, że cię zranię.
Nie wierzyłem, że chciałaś tej relacji tak samo mocno jak ja.
– Żeby być fair, mało o tym rozmawialiśmy.
– Wszystko dookoła nagle utwierdzało mnie w przekonaniu, że wciąganie
cię w relację ze mną to zły pomysł – powiedział zamyślony, tępo patrząc przed
siebie. – Śmierć mojego taty sprawiła, że czułem się przygnieciony żałobą
i obowiązkami. Był dla mnie ogromnym wsparciem w radzeniu sobie ze
sprawami Organizacji. Brak jego pomocy odczułem już w pierwszej godzinie
po tym, jak umarł. Wiedziałem, że nie będę mógł dać ci tyle uwagi, ile ci się
należy, ile bym chciał. – Popatrzył na mnie uważnie. – Dodatkowo mój ojciec
bardzo stanowczo odradzał mi wchodzenie z tobą w jakiekolwiek interakcje,
Hailie Monet.
Milczałam, na razie decydując się nie mówić mu o tym, że dobrze znałam
stosunek Egberta do naszej „relacji”, bo, kurczę, zadzwonił do mnie w tej
sprawie chwilę przed swoim odejściem.
– Uważał, że jeśli kiedykolwiek bym się z tobą związał, mogłoby się to nie
spodobać pewnym jednostkom w Organizacji. Dla niego w tym przypadku
uczucia powinny zejść na drugi plan. Gdy umarł, jego słowa jeszcze głośniej
wybrzmiewały w mojej głowie. Nie mogłem przestać myśleć, że nie oddaję mu
należytego szacunku, tak po prostu ignorując jego rady, za które zwykle byłem
przecież wdzięczny. W końcu w przeszłości nieraz uratowały mnie przed
porażką.
– Może w takim razie miał rację – zamyśliłam się. – Może naprawdę nie ma
co podpadać tym jednostkom w Organizacji?
Adrien odwrócił do mnie twarz.
– Tak pomyślałem – szepnął. – Ale, Hailie Monet, nie potrafię trzymać się
od ciebie z daleka.
Westchnęłam.
– Drugi raz już ci nie uwierzę. Głupia bym była, nie uważasz?
– Nie przestałaś być dla mnie wyjątkowa. Wcale nie chciałem cię od siebie
odsuwać.
– Ale to zrobiłeś. Rozumiem, że śmierć twojego taty mocno namieszała ci
w głowie. Jednak… – Zacisnęłam na chwilę powieki, krzywiąc się
niemiłosiernie. – Nie mogę, Adrienie, znowu cię do siebie dopuścić. Nawet za
wiele się nie pospotykaliśmy, a mnie już tak bardzo zabolało, że mnie
odrzuciłeś.
Zajrzałam mu w oczy.
– Co, jeśli kiedyś mnie w sobie rozkochasz, a potem znowu coś się wydarzy
i mnie odrzucisz?
Milczał, patrząc na mnie jakby w szoku, więc ciągnęłam dalej:
– Nie zniosłabym tego. Już teraz było i jest mi trudno. Płakałam przez
ciebie.
Jego spojrzenie robiło się coraz bardziej intensywne, a źrenice jakby coraz
większe.
– Nie zamierzam się tego wstydzić. – Wzruszyłam obojętnie ramionami. –
W końcu to ty zrobiłeś mi złudną nadzieję.
– Moją intencją nigdy nie było doprowadzenie cię do łez – wyszeptał
z przejęciem.
– Widziałeś je na pogrzebie.
Skinął głową.
– Dzięki nim w oczach Vincenta byłaś poszkodowana.
– Nie potrzebowałam robić z siebie ofiary przed Vincentem – wytknęłam
mu. – Potrzebowałam reakcji od ciebie. Każdej, byle nie „nic”.
Spuścił głowę.
– Jak w ogóle Vince załatwił z tobą tę sprawę? – zapytałam.
– Mieliśmy małą dyskusję – przyznał Adrien.
Uniosłam brew.
– Małą? Naprawdę? On przy mnie był wściekły, gdy się dowiadywał.
Adrien przytknął opuszki palca wskazującego i kciuka do powiek.
– Nasza współpraca wisi na włosku – zdradził. – Kto wie, czy już nie byłoby
po niej, gdyby nie fakt, że Monetowie mają u mnie dług wdzięczności. Sami
popełnili wiele wpadek, na które w przeszłości przymknąłem ostatecznie oko.
– Jakie niby wpadki?
Adrien spojrzał na mnie krzywo.
– Agresja Dylana pod klubem, zerwane zaręczyny Vincenta z Grace, Monty
Monet kradnący mi narzeczoną i wisienka na torcie, Camden Monet
powstający z martwych. Czy mam wymieniać dalej?
Spuściłam wzrok na podłogę w swoim apartamencie. Przybrudziła się od tej
przeprowadzki. Muszę pamiętać, by ją przed spaniem odkurzyć.
– Cieszę się, że się ostatecznie dogadaliście – mruknęłam.
– Było nieprzyjemnie – przyznał. – Będzie jeszcze gorzej, jeśli Vincent
dowie się, że tu przyszedłem.
Podniosłam prędko głowę.
– Dlaczego ryzykujesz? – Oburzyłam się. – Nawet jeśli ja nie naskarżę
Vince’owi, że tu byłeś, nie mogę ci obiecać, że nie zrobi tego portier!
– Ponieważ, Hailie Monet… – Świdrował mnie intensywnym, pełnym
emocji wzrokiem. – Musiałem przyjść.
W milczeniu przełknęłam ślinę.
– Przepraszam, że cię zraniłem – dodał szczerze.
– Przykro mi, że straciłeś tatę – odparłam automatycznie. – O, proszę,
powiedziałam to. Udało się. Dobrze jest wreszcie móc ci złożyć właściwe
kondolencje.
Adrien patrzył teraz na swoje czarne garniturowe spodnie, które wycierał na
posadzce w korytarzu.
– Brakuje mi go.
Zagryzłam wargi, poważniejąc.
– Przykro mi, Adrien – powtórzyłam współczująco. – Wiem, jaki to ból.
– Przykro mi, że wiesz, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się lekko.
– Mam nadzieję, że miałeś przy sobie kogoś, kto pomógł ci przetrwać
najgorsze chwile – mówiłam. Czułam nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu na
widok jego ponurej postawy. – Wsparcie jest ważne.
Zapatrzył się w moje oczy i z pełną powagą powiedział:
– Nie powinienem był pozbawiać się twojego.
– Podjąłeś decyzję, którą w tamtym momencie uznałeś za słuszną –
odparłam delikatnie. – Nie ma sensu tego roztrząsać.
– Była niewłaściwa.
Wzruszyłam ramionami.
– Czasami podejmuje się i takie.
– Nie powinienem takich podejmować. Nie na swoim stanowisku. Nie
powinienem nigdy wydawać tak błędnych osądów.
Znowu się uśmiechnęłam, lekko i smutno.
– Czy należysz do tej wielkiej mi Organizacji, czy nie, wciąż jesteś tylko
człowiekiem.
– Jak ty się czujesz, Hailie Monet…?
Westchnęłam. Do tej pory ciągle kucałam, ale rozbolały mnie już nogi od
ciężaru tych wszystkich myśli, więc kolanami dotknęłam podłogi i przysiadłam
na piętach.
– Chyba tak samo… – rzuciłam tępo.
Adrien spuścił wzrok. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam go tak
poważnego przez tak długi czas. Brakowało mi widoku figlarnych ogników
w jego oczach i błąkającego się po ustach kpiącego uśmiechu. Z drugiej strony
dobrze, że się ich nie dopatrzyłam, bo wtedy to już na pewno zmiękłabym i kto
wie, na co się zgodziła i ile mu wybaczyła. Tymczasem mogłam unieść
podbródek wyżej i postarać się o zdecydowany ton, gdy rzekłam:
– Nie mogę dawać się wciągać w twoje gry, Adrienie. Rozumiem, że twoje
życie się trochę posypało, ale czego potrzebowałam, to twojej wiary, że ja będę
w nim tą stabilną częścią.
Adrien uniósł wzrok.
– Naprawdę nie zamierzasz mi wybaczyć, prawda, Hailie Monet?
– Nie – potwierdziłam z ciężkim sercem.
Skinął głową, a ja w jego twarzy zobaczyłam, jak bardzo stara się nie
pokazać po sobie zbyt wielu targających nim w tej chwili emocji.
– Dziękuję zatem za rozmowę, Hailie Monet. Mimo wszystko uważam ją za
wartościową.
– Też ją za taką uważam. Zupełnie nie spodziewałam się, że to ci dzisiaj
powiem, ale dziękuję, że tu przyszedłeś. Nie sądziłam, że uda ci się jeszcze
zyskać w moich oczach, a jednak.
– Ale to nie wystarczy – szepnął.
– Nie.
– Rozumiem. – Adrien się poruszył. – Mówiłaś, że chciałabyś położyć się
dziś do łóżka wcześniej, więc pójdę już.
Pokiwałam głową i sama zaczęłam się podnosić. Gdy teraz spoglądaliśmy
sobie prosto w oczy, znowu staliśmy na nogach i dzielił nas łańcuch, o którym
tam na dole zapomniałam.
– Do zobaczenia, Hailie Monet.
– Żegnaj, Adrienie.
Zawód i smutek, które błysnęły w jego oczach, nie były wcale wyraźniejsze
od moich. Powoli odwrócił się i zaczął odchodzić, po drodze niedbale
strzepując z siebie kurz. Patrzyłam za nim, dopóki nie zniknął mi z oczu,
a wtedy westchnęłam i zamknęłam drzwi.
Nienawidziłam tego poczucia nieprawidłowości. Relacja z Adrienem
Santanem to najbardziej skomplikowana zagadka, jaka pojawiła się w moim
życiu. Prędzej miałam odkryć tajniki Organizacji, niż zrozumieć tego
człowieka. Co więcej, wydawało się, że dla niego też nie była prosta do
rozgryzienia.
Nie wierzę, że wcześniej miał mnie za tak chłodną. Przecież przy każdym
naszym spotkaniu podobał mi się coraz bardziej i uważałam, że było to widać
gołym okiem. Nawet czasem czułam, że było to żenująco wręcz oczywiste.
Poruszałam się po mieszkaniu jak w transie. Daktyl patrzył na mnie, gdy
sypałam jedzenie do jego miski, jakby karmił go robot. Sama miałam wrażenie,
że nie zachowuję się jak człowiek. Odkurzałam podłogę z przeprowadzkowego
pyłu mechanicznymi ruchami.
Mimo iż uwielbiałam łóżko w głównej sypialni w tym apartamencie, to tej
nocy nie mogłam się w nim ułożyć. Ciągle coś mnie kłuło i uwierało, i to wcale
nie w plecy – to z moją głową był problem.
Jedno wiedziałam na pewno – nieważne, jak silna była moja samokontrola,
jak wyćwiczoną samodyscypliną mogłam się pochwalić – dzisiejsza wizyta
Adriena Santana nie mogła mi pomóc w zdystansowaniu się do niego, nie
mówiąc już nawet o zapomnieniu o nim.
Ale byłam zdeterminowana, by to zrobić.
Przewróciłam się na bok i zacisnęłam powieki, by zebrane pod nimi łzy
spod nich nie trysnęły i nie zmoczyły poduszki.
Wystarczy tego płaczu.
41

PEREŁKI

Co bardzo podobało mi się w Barcelonie i co zaważyło trochę na decyzji


o wyprowadzce z domu i podjęciu studiów na innym kontynencie, to okazja do
wkroczenia w nowe środowisko, w którym nikt mnie nie znał. Moi
wykładowcy i koledzy z roku nie słyszeli nawet jednej plotki na temat braci
Monet. To była dla mnie ogromna odmiana po wyjeździe z Pensylwanii, gdzie
w każdym zakamarku krążyły pogłoski na temat mojego rodzeństwa i w ogóle
całej rodziny Monet, Organizacji, mojego ojca i, siłą rzeczy, mnie samej.
Nikt mnie więc za bardzo na uniwersytecie nie faworyzował; nie żebym ze
swoimi wynikami akademickimi tego potrzebowała. W nowojorskiej klinice
sytuacja była odrobinę inna – Vincent posiadał całą rozbudowaną sieć ważnych
kontaktów w różnych zakątkach kraju. Oczywiście, że znał kogoś, kto znał
osobę, która zarządzała kliniką, do której dostałam się na praktyki.
Przed ich rozpoczęciem pan Bouchard nawet zaprosił mnie do swojego
gabinetu. Przycupnęłam na kanapie, podziwiając jego dumnie porozwieszane
na ścianach dyplomy, a jego asystentka zapytała:
– Kawkę czarną czy z mlekiem? Mogę zaproponować zwykłe lub
kokosowe.
Nie muszę tłumaczyć, dlaczego spieprzyła mi mój pierwszy dzień.
Ludzie tutaj też inaczej mnie traktowali. Niektórzy kojarzyli moje nazwisko,
a ci mniej zorientowani jakimś cudem szybko zostali doinformowani przez
innych, kim prawdopodobnie jestem. Nie spotkały mnie z tego tytułu żadne
przykrości, wręcz przeciwnie, inni praktykanci byli dla mnie bardzo mili,
jednak nie mogłam przestać podawać ich intencji w wątpliwość, przez co
trudno mi było nawiązać z nimi większą przyjaźń.
Byłam dobra. Niestety, w swojej grupie chyba nie najlepsza, ale już
wcześniej miałam okazję się przekonać, że podczas gdy w teorii nie miałam
sobie równych, tak praktyka była stroną, nad którą musiałam popracować.
Tym bardziej cieszyłam się, że pozwalano nam tu nie tylko na wypełnianie
żmudnej dokumentacji medycznej (której było tak niesamowicie dużo!), ale
także na bezpośredni kontakt z pacjentem. Mierzyłam ciśnienie, robiłam EKG,
osłuchiwałam ich, a także pobierałam krew. Już dawno odkryłam, że nie mam
z nią raczej problemu, o ile ta nie leje się z ran członków mojej rodziny.
Ku głębokiemu zawodowi Martiny imprezowałam dużo mniej niż na
studiach, bo praca była bardzo absorbująca, a ja, by nie przegapić za dużo,
rzadko korzystałam z przywileju pójścia na przerwę. W związku z tym do
domu wracałam wykończona, z odciskami na stopach i przegrzanym od nowo
zdobytej wiedzy mózgiem.
Jednakże podczas swoich wakacji w Stanach Zjednoczonych miałam nie
tylko skupić się na praktykach w klinice; od początku planowałam poświęcić
się bardziej fundacji. Przebywając w Hiszpanii, musiałam kierować niektórymi
projektami zdalnie, łączyć się czasem na spotkania online i większość swoich
obowiązków przekazałam Ruby. Teraz miałam okazję, by podziałać trochę
w tej sferze osobiście.
Ogłosiłam bankiet, czyli klasyczny krok. Byłam dobra w organizacji takich
wydarzeń, lubiłam to, no i były one szalenie skuteczne, bo zamożni ludzie
uwielbiali podlizywać się mojej rodzinie, wpłacając wtedy na zbiórki góry
pieniędzy.
Tak naprawdę takie bankiety umiejscawiane były w kalendarzu z większym
wyprzedzeniem, po prostu kiedy zbliżała się ich data, omawiana była ich skala.
Kiedy w kraju pojawiałam się ja, bankiet zapowiadany był jako spore
wydarzenie. Z jakiegoś powodu mnóstwo osób chciało, bym miała o nich dobre
zdanie.
– W naszym świecie jesteś taką, można powiedzieć, celebrytką – wyjaśnił
mi Will ze śmiechem. – Każdy cię zna.
– Dlaczego? – dziwiłam się. Wiedziałam, że sporo ludzi ze środowiska
biznesowego moich braci mnie kojarzy, i to bardzo dobrze, ale „celebrytka” to
chyba zbyt mocne określenie.
– Bo jesteś naszą małą siostrzyczką – odpowiedział mi Dylan ze złośliwym
uśmiechem. Uniósł łapę, żeby potargać mi włosy, ale odepchnęłam ją, jeszcze
zanim zdążył ją do mnie zbliżyć. – Dookoła której non stop piętrzą się jakieś
kontrowersje.
– Porwania, ataki, tajemnice – wyliczał Shane ze znudzeniem.
– Samo to, że przez czternaście lat nikt nie wiedział o twoim istnieniu, już
było wielkim wydarzeniem – ciągnął Will.
– Cóż, jeśli moja sława oznacza, że ludzie będą dawali więcej pieniędzy na
cele charytatywne, to nie zamierzam na nią narzekać – powiedziałam,
wzruszając ramionami.
Bankiet miał się odbyć w sobotę na początku lipca, zaraz po Święcie
Niepodległości, które hucznie obchodziłam z Dylanem, Martiną i bliźniakami.
Pierwszy raz spędzałam je w Nowym Jorku. Wielkie okna w apartamencie
Vincenta okazały się najgenialniejszym miejscem do oglądania fajerwerków,
które czwartego lipca rozbłysły nad miastem. Następnego dnia zaś zabrałam się
z Shane’em i Tonym do Rezydencji Monetów, żeby przygotować się do
imprezy fundacji.
Gdy dotarliśmy na miejsce, postanowiłam dać odetchnąć jednej z niań
i zabrałam Michiego na dłuższą przechadzkę po ogrodzie. Mały rósł w oczach,
już chodził, więc wolnym krokiem, trzymając go za rączkę, spacerowałam
i podziwiałam z nim kwiatki. Tak, wiem, znowu wychodziła moja obsesja na
punkcie roślin.
– Niedługo zamienię się dla ciebie w starą, samotną ciotkę z kotem, której
życiowym celem jest wyhodowanie dżungli w swoim mieszkaniu – mruknęłam
z przekąsem do chłopca.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to było kichnięcie, ale ja byłam przekonana, że
Michi parsknął śmiechem na moje słowa.
Tak naprawdę uwielbiałam przechadzać się po terenie Rezydencji Monetów,
bo pamiętam, jakby to było wczoraj, jak po raz pierwszy przywiózł mnie tutaj
Will. Wtedy poza trawą i kilkoma krzaczkami w ogrodzie nie było nic. Potem,
kiedy poczułam się śmielej, zaczęłam bawić się w sadzenie kwiatków,
następnie Vincent zatrudnił ogrodnika, a teraz potrzebni byli dwaj lub może już
nawet trzej.
Dotarliśmy do basenu. Został już napełniony po zimie i przygotowany na
ciepłe, miejmy nadzieję, lato. Różnie to z nim bywa tu, w Pensylwanii, ale
w razie czego woda jest podgrzewana. Michi pomoczył rączki, trochę się
pośmiał i popiszczał, ja mu w tym potowarzyszyłam, a potem przekonałam go,
byśmy spoczęli na chwilę na leżaku. Udało mi się dyskretnie stworzyć mu
idealne warunki do drzemki i chłopiec bardzo szybko odpłynął w sen.
Tak zastał mnie Vincent – rozłożoną nad basenem, ze śpiącym dzieckiem na
rękach. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że Vince też kiedyś był takim
słodkim bobasem. Ciekawe, ile po nim odziedziczy Michi. Czy też będzie taki
chłodny? Poważny już często bywał. Mniej psocił niż Lissy, choć był przecież
jednak młodszy… Cieszyłam się, że mam te dzieciaki w rodzinie i mogę się
przyglądać, jak dorastają. Przynosiły nam wszystkim naprawdę dużo szczęścia.
– Szukałem cię, Hailie – oznajmił mój brat. – Chciałbym z tobą
porozmawiać.
– Pewnie, mów, o co chodzi.
Popatrzył na syna, by upewnić się, że mały śpi i pozwoli nam na spokojną
rozmowę, a potem usiadł w poprzek sąsiedniego leżaka i zwrócił twarz ku
mnie.
– Jak ci idzie na praktykach? – zapytał bardzo oficjalnie.
– Dużo się dzieje, ale wszystko jest takie ciekawe… Dodatkowo pan
Bouchard jest dla mnie szalenie miły – odparłam wesoło, a potem dodałam
surowiej: – Mam nadzieję, że szczerze.
– Cieszy mnie, że dobrze sobie radzisz – odparł, totalnie ignorując moje
ostatnie słowa.
Przechyliłam głowę z pełnym nagany spojrzeniem. Jako jedna z niewielu
osób na tym świecie miałam czelność czasem takie Vincentowi posyłać.
Oczywiście niezbyt go ruszały, ale uprzejmie nic z nimi nie robił i mi na nie
pozwalał.
– Przedmiotem naszej rozmowy będzie bankiet, który organizujesz –
zapowiedział.
– Hm? – Spuściłam oczy na głowę śpiącego Michiego, przytuloną do mojej
piersi. Pogłaskałam go po włosach, niby to zaabsorbowana dzieckiem, choć
w rzeczywistości nadstawiałam ucha. Trochę domyślałam się, co Vincent
powie, i chyba nie chciałam tego za bardzo słyszeć.
– I goście, których na niego zapraszasz… – kontynuował, a jego spojrzenie
stało się jeszcze bardziej przenikliwe.
– Lista gości jest cały czas ta sama – mruknęłam. – Bogaci ludzie, którzy
przekażą fundacji pieniądze…
– Szczególnie chciałbym się tutaj skupić na jednym, konkretnym gościu.
Koncentrowałam się na przeczesywaniu ciemnych włosków Michiego.
– Hailie, spójrz na mnie.
Jeszcze przez chwilę zwlekałam z wypełnieniem tego polecenia, aż wreszcie
pękłam i uniosłam wzrok.
– Tak? – zapytałam kulturalnie.
– Bardzo proszę, żebyś zachowała jak największy dystans, jeśli Adrien
Santan się pojawi.
Powstrzymałam przełknięcie śliny. Starałam się zachowywać normalnie, co,
znając życie, mi nie szło.
– Co, myślisz, że się pojawi? – zagadnęłam. Powstrzymałam prześmiewcze
parsknięcie, wiedząc, że i tak nie wyszłoby mi ono wiarygodnie przy czujnym
Vincencie.
– Nie wykluczam tego.
Nieświadomie objęłam Michiego ciaśniej.
– Jeśli przyjdzie, to i tak nie mamy sobie nic do powiedzenia – rzekłam
cicho.
– Dobrze, że o tym wiesz – odparł. – Mam nadzieję, że Adrien też tak
uważa, ale na wszelki wypadek należało cię uprzedzić.
– Myślę, że prędzej zmyje się na twój widok. – Wysiliłam się na krzywy
uśmiech. – Z tego, co mówiłeś, wasza rozmowa nie należała do
najprzyjemniejszych.
Liczyłam na to, że Vince nie zauważył mojego potknięcia. Szanse na to
zwiększył Michi, który na moje szczęście akurat odrobinę zmienił pozycję,
dzięki czemu rozproszył uwagę moją i Vince’a.
– Nie będzie mnie na bankiecie, Hailie – powiedział z kamienną twarzą. –
Wypadają mi dziś dwa spotkania, których nie mogę przełożyć. Anja natomiast
nadal nie czuje się komfortowo z wychodzeniem na dwór.
Jego twarz stężała, gdy tylko wspomniał o żonie.
Wieść o zajściu między nią a Bradem Vincent przyjął absolutnie fatalnie.
Mądrze zrobiła, że mu powiedziała. Oczywiście nie było za bardzo innej opcji.
Z tego, co opowiadała mnie i Martinie, kiedy zdzwoniłyśmy się z kamerką,
rozegrała to całkiem dobrze. Już w drodze do domu zadzwoniła do swojego
męża i przekazała mu, że ma dla niego informację, która nieszczególnie mu się
spodoba. Dzięki temu Vincent był już przygotowany i spięty na dzień dobry.
– Czy… – zawahałam się, nie wiedząc, jak ugryźć tę sprawę. – Zrobiłeś coś
z Bradem?
Nie chciał ze mną o tym rozmawiać. Za długo milczał, ale wreszcie się
odezwał:
– Dyskutuję o jego sprawie z Organizacją.
To zabrzmiało wyjątkowo – nawet jak na niego – chłodno, ale i tak mi
ulżyło, bo jego odpowiedź jasno oznaczała, że Vincent w takim razie nie
popełnił żadnej głupoty ani w ogóle nic, co skrzywdziłoby Anję. Jeszcze.
– Na bankiet wybierzesz się z Shane’em i Tonym – poinformował mnie,
skory do błyskawicznej zmiany tematu. – Przekażę im, by cię przypilnowali.
– Mhm, okej.
Zamilkłam. Bliźniacy, których oddech będę czuła na karku, to będzie
uciążliwa sprawa. Vincent zapatrzył się na swojego synka. Wreszcie uniósł na
mnie głowę i dobitnie dodał:
– Tym razem naprawdę trzymaj się od niego z daleka, Hailie.
– Po tym wszystkim nawet nie mam ochoty go oglądać – mruknęłam.
Serce zabiło mi mocniej, gdy przypomniałam sobie, że Vincent to przecież
chodzący wykrywacz kłamstw. Ja, co prawda, nie skłamałam, ale z jakiegoś
powodu poczułam się, jakbym to zrobiła. Z Adrienem wszystko było takie…
takie śliskie i niepewne.
– Mam nadzieję, że się nie pojawi – zakończyłam stanowczo.
Vincent obserwował mnie przez dłuższy moment, ale nie mógł dopatrzeć się
w moich ostatnich słowach kłamstwa, bo te akurat były jak najbardziej szczere.
Jakkolwiek oszukiwałam się co do swoich uczuć, jakie żywiłam do Santana, to
jego obecność na bankiecie była zbędna. Lepiej, jeśli się nie zjawi. Bo i po co?
Mój brat wkrótce schował się do domu przed słońcem. Nie miał nic więcej
do dodania, nie czuł potrzeby wałkowania ciągle tego samego. Jednocześnie
mój stosunek do Adriena chyba wciąż był dla niego wątpliwy. Trudno było
mnie tu jednak o cokolwiek oskarżyć.
Zostałam z Michim na dworze. Chłopiec drzemał zbyt słodko, by
ryzykować obudzenie go, a i mnie dobrze się leżało na tarasowym leżaku.
Oddałam dziecko dopiero Anji, gdy ta wstała z własnej poobiedniej drzemki.
Zbiegło się to w czasie z powrotem Lissy i jej niani z zajęć artystycznych.
Razem oglądałyśmy nowe rysunki dziewczynki, chwaląc je i ekscytując się
nimi razem z nią.
– Naprawdę ma talent – powiedziałam do Anji, gdy Lissy poleciała z nianią
umyć ręce. – Od razu rozpoznałam, że ten dryblas na obrazku to Dylan.
– Ostatnio ma fazę na rysowanie członków rodziny – westchnęła Anja,
unosząc brew, gdy oglądała dzieło córki. Dylan uchwycony kredkami Lissy
wyglądał, jakby nałykał się kul do kręgli, tak bardzo dziewczynka chciała
oddać jego umięśnioną sylwetkę na swoim rysunku. – Muszę z nią delikatnie
porozmawiać o znaczeniu słowa „karykatura”.
– Och nie, nie ma co – mruknęłam, wyjmując jej rysunek z dłoni. – Przecież
to dziecko, Dylan na pewno się nie obrazi.
I ze złośliwym uśmiechem zrobiłam obrazkowi zdjęcie, gotowa wysłać je
bratu w najmniej oczekiwanym przez niego momencie.
Nie zasiadłam do kolacji razem z Vincentem, Anją i dziećmi, podobnie jak
nie zrobili tego bliźniacy. Szliśmy razem na wspomniany bankiet, gdzie zawsze
podawano mój ulubiony catering – to dlatego.
Sukienka, którą włożyłam, była koloru szmaragdu. Bez ramiączek, trzymała
się jedynie na moim biuście. Jej delikatny, lejący materiał kończył się tuż przy
ziemi, a nawet kilka centymetrów wyżej, gdy założyłam szpilki.
Obejrzałam się w lustrze, zadowolona z wymówki, by wskoczyć
w elegancką kieckę. Do kliniki chodziłam w uniformie praktykantki, którym
wciąż nawet się ekscytowałam, bo czułam się w nim tak profesjonalnie.
Harując zaś przy nauce do egzaminów, zwykle przewalałam się po domu
i bibliotekach w dresach. Na zajęcia też chodziłam ubrana wygodnie; stroiłam
się na wykłady tylko na początku pierwszego semestru studiów. Teraz już
wiedziałam, że na tak trudnym kierunku komfort to jednak podstawa
szczęśliwego studenta.
Nie robiłam sobie wymyślnej fryzury, wyprostowałam tylko włosy
i zostawiłam rozpuszczone. Makijaż nałożyłam sobie sama, przy toaletce, którą
wybłagałam u Vincenta kilka miesięcy po odejściu ze szkoły, kiedy szukałam
pomysłów na urozmaicenie swojego pokoju, w którym nagle zaczęłam spędzać
więcej czasu niż wcześniej. Vince, jak na zaborczego brata przystało,
z niechęcią reagował na koncepcję wstawienia do mojej sypialni tego mebla.
Wierzył, że przyczyni się on do tego, iż zacznę nosić ciężki makijaż na co
dzień. Oczywiście w końcu mi uległ i odkrył, że wcale nie zamieniłam się
w wytapetowaną lalkę Barbie.
Zrobiłam naprawdę ogromną robotę w urabianiu Vincenta jako opiekuna
nastolatki i miałam nadzieję, że pewnego dnia Lindsay się o tym dowie i mi za
to podziękuje.
Nie bez powodu upewniłam się, że wyglądam perfekcyjnie w każdym
milimetrze. Rozmowa z Vincentem tylko dodatkowo mnie do tego zachęciła.
Nie obchodził mnie już Adrien Santan, dałam sobie z nim spokój, ale jeśli
istniał choć ułamek prawdopodobieństwa, że pojawi się na tym bankiecie, to
chciałam zrobić mu na złość i prezentować się olśniewająco.
Ciekawe, czy przyjdzie.
Pewnie nie, pewnie po naszej ostatniej rozmowie odpuścił. Nie zrobiłam
wtedy wrażenia otwartej na ciągnięcie naszej znajomości.
A co, jeśli tak? Co, jeśli przyjdzie, stanie pod ścianą w jednym z tych
swoich garniaków i będzie obserwował mnie przez cały wieczór?
Nie byłam nim zainteresowana. Już nie. Naprawdę. Ale mnie zranił i mimo
iż załagodził tamten niesmak, który odczuwałam po pogrzebie, to nie
potrafiłam wyzbyć się silnej chęci zemsty. Zrobić coś, co by wytrąciło go
równowagi. Co sprawiłoby, że wnętrzności zwiną mu się w supeł z frustracji
i niemocy. Wysłać jakąś wiadomość, pokazać jakiś znak.
Oglądałam się w lustrze, przechylając głowę na bok. Ciemna sukienka
robiła niesamowity efekt. Moja skóra zwykle była muśnięta słońcem – efekt
mieszkania w słonecznej Barcelonie. Często przesiadywałam na swoim tarasie,
chętnie też chodziłam na plażę. Ostatnimi czasy jednak z tym słońcem miałam
nie po drodze, głównie dlatego, że gniłam nad książkami. Z tego powodu
trochę zbladłam. Choć wolałam być opalona, to musiałam przyznać, że moja
jasna skóra z tą sukienką prezentowała się fantastycznie.
Włosy… też były w porządku. Jedyne, czego mi brakowało, to biżuteria.
Myśl, która przyszła do mnie następnie, sprawiła, że przygryzłam lekko
wargę i się wyprostowałam.
Musnęłam palcami swoją szyję, przejechałam nimi po wystających
obojczykach.
A gdyby tak…
Nie no, nie mogę tego zrobić. To byłoby zbyt demonstracyjne. Vincent
i Will by mnie zabili.
Ale Vincent i Will nie wybierali się na bankiet. Ten pierwszy pracował, ten
drugi siedział w Miami. Na imprezę wybierałam się tylko z bliźniakami,
a z tego, co się orientowałam, to nie wiedzieli o moim prezencie od Santana.
Nawet jeśli ktoś im wspominał o nim lata temu, to na pewno zapomnieli. Nie
mieli dobrej pamięci do takich rzeczy.
Niepewnym krokiem weszłam do garderoby. Zebrałam materiał sukni po
bokach, by swobodnie w niej ukucnąć. A potem zanurkowałam wśród półek
i zaczęłam kopać w ciuchach za pudełkiem, które ukryłam tu dawno temu.
Perełki były przepiękne. Kamień księżycowy błyszczał nawet w świetle
lampki. Najpierw przymierzyłam naszyjnik przed lustrem. Poruszył się, gdy
przełknęłam ślinę. Pasował jak ulał do mojej kreacji. Dodawał jej uroku.
Jednocześnie czułam, że zakładając go dziś, niemal popełniam zbrodnię.
Te perełki miały na zawsze zostać schowane w czeluściach mojej garderoby.
A jednak teraz trzymałam je w dłoniach, walcząc, by drżącymi palcami
trafić w zapięcie.
Udało się.
Niepewnie opuściłam ręce. Perełki zostały na miejscu. Dumnie zdobiły
moją szyję, ciążąc na niej dostojnie.
Wzięłam głęboki wdech – kamień księżycowy delikatnie się zakołysał.
Nie, powinnam je zdjąć. Przecież nie mogę tak pójść na bankiet. Muszę je
zdjąć.
Z powrotem uniosłam dłonie.
– Hailie, jeśli nie chcesz się spóźnić na własny bankiet, to musimy wyjść
minutę temu. Nie zrobiliśmy tego, więc już przynajmniej chodźmy teraz –
rozległo się marudzenie Shane’a. Na tym nie skończył, gadał coś dalej, ale ja
przestałam go słuchać.
Shane rzadko był osobą, która ponagla kogokolwiek do wyjścia, więc teraz
potraktowałam go serio. Nie chciałam przyjść spóźniona, nie wypadało.
Zamiast więc gmerać znowu przy zapięciu perełek, chwyciłam za
kopertówkę i prędkim krokiem wyszłam z sypialni, krzycząc:
– Idę!
Tony właśnie szedł do garażu, poprawiając mankiet koszuli. Minę miał
znudzoną i wyglądał, jakby wcale nie chciał nigdzie wychodzić, ale ja
wiedziałam, że to nieprawda. Nikt go przecież nie zmuszał. Tony’ego
zaczynały nużyć powtarzalne wieczory. Takie, które spędzał przy piwie na
graniu w gry komputerowe czy szkicowaniu. Wolał, gdy coś się działo, choć
jednocześnie uważał, że większość wydarzeń nie zasługuje na to, by się na nich
pojawił. Dlatego bywał tylko na naprawdę nielicznych eventach, takich jak na
przykład te organizowane przez jego młodszą siostrę.
Shane już czekał na nas w aucie. Dziś to on prowadził. O ile Vincent
przekonał się do tego, by zatrudniać profesjonalnych szoferów, tak większość
braci Monet wciąż wolała sama siadać za kółkiem.
Nic się nie zmieniło – zostałam odesłana na tylne miejsce. Tony, co prawda,
przytrzymał dla mnie drzwi i cierpliwie czekał, aż zbiorę swoją suknię, by móc
wślizgnąć się do auta, ale za to potem burknął na mnie, żebym zapięła pasy,
choć przecież nigdy o tym nie zapominałam.
Zgodnie z moimi przewidywaniami bliźniacy nie dostrzegli perełek, które
wisiały na mojej szyi. Shane jak zwykle jakoś ładnie i uroczo mnie
skomplementował, jak to on – miał w sobie ten czar i z niego korzystał. Nie
zająknął się jednak na temat biżuterii.
Podczas jazdy moja dłoń non stop wędrowała do klatki piersiowej i okolic
obojczyków, jakbym musiała się utwierdzić w tym, że perełki naprawdę tam są.
Badałam gładkie kuleczki opuszkami palców, pocierałam między nimi kamień
księżycowy, a kilka razy ścisnęłam go nawet mocno między palcami, jakbym
chciała zerwać naszyjnik.
To głupota, nie powinnam była go zakładać. Ładny był, ale czułam, że
w każdej chwili może zacisnąć się na mojej szyi i mnie udusić. Jakby był
przeklęty. Zanim jednak podjęłam ostateczną decyzję, by go zdjąć, dałam sobie
moment, by dopuścić do swojej świadomości jeden ważny argument – nie ma
ryzyka, by cokolwiek się stało, bo Adrien przecież nie pojawi się na tym
bankiecie.
Nasza pseudorelacja się zakończyła, więc nie ma czego na nim szukać.
Vincent też został w domu – miał bardzo dużo pracy. Skoro Vincent miał jej
tyle, to Adrien chyba też, prawda? Mogło to oznaczać, że mieli w tej swojej
Organizacji jakiś gorący okres, prawda? Adrien nie miał zapewne czasu na
kręcenie się po bankietach charytatywnych.
– Rany, jakie piękne perły – zachwyciła się Ruby.
Zanim podziękowałam, rozejrzałam się dookoła. Przynajmniej ze cztery
osoby usłyszały jej słowa i zerknęły na moją szyję. W tym Tony. Nie
skomentował ich, ale od teraz mógł zauważyć, gdybym nagle się ich pozbyła.
Prawdopodobnie więc będę musiała nosić je przez cały wieczór albo wymyślić
dobrą wymówkę na pozbycie się ich. Część mnie kategorycznie nie zgodziłaby
się na oddanie bądź wyrzucenie pereł, a jeśli miałabym wrzucić je do
kopertówki, bałabym się, że je zgubię. Tak więc na razie zdecydowałam, że nie
zrobię z nimi nic i będę nosić na szyi swoje błędy dzisiejszego wieczora.
Witałam się z gośćmi, co chwilę wyciągając szyję, by przekonać się, czy…
nie przyszli jacyś inni goście. Ludzie przybyli dość tłumnie, bo dawno w sumie
niczego nie organizowałam, a teraz zaczęło się lato i ci, którzy akurat nie
wyjechali, szukali okazji, by się rozerwać. Po obu moich stronach stali
bliźniacy, niczym najlepsza obstawa, ani na krok nie opuszczał mnie także
Danilo. W wystawnej sukience, z taką eskortą, od razu rzucałam się w oczy.
Ludzie schodzili mi z drogi, kiwając z szacunkiem głowami.
Dużo się uśmiechałam i opowiadałam o swoich studiach i wynikach
akademickich z odpowiednią dozą skromności, a także o ciężkiej, ale jakże
fascynującej pracy w klinice. Kiedy przyszedł odpowiedni moment, wspięłam
się na scenę i z Ruby u swojego boku w jedną rękę złapałam podkładkę
z klipsem, do której przyczepiono kartkę z planem mojej przemowy, a w drugą
mikrofon, by tradycyjnie podziękować wszystkim za przyjście. Wyjaśniałam
szczegóły obecnego projektu, którego celem było dofinansowanie dla bardziej
potrzebujących rodzin na zajęcia dodatkowe dla dzieci.
– Chciałabym, żeby każde dziecko miało możliwość rozwijać swoje pasje.
Jak wszyscy wiemy, w tym kraju nie jest to łatwe dla tych rodzin, które nie
posiadają odpowiednich środków. A przecież wszystkie dzieci zasługują na
lekcje gry na instrumentach, zajęcia sportowe i artystyczne czy kursy języków
obcych… – wymieniałam, patrząc z podwyższenia po zebranych. Publiczne
wystąpienia już nie stresowały mnie tak jak dawniej, co uznawałam za swój
prywatny sukces. – Uważam, że to pię…
Zamarłam.
Głos uwiązał mi w gardle, bo moje oczy wypatrzyły właśnie Adriena. Stał
z boku, jak zawsze. Nigdy nie czuł potrzeby mieszania się z tłumem. Potrafił
być w centrum, nie będąc w centrum. Taka umiejętność znana również
Vincentowi.
W jednej dłoni trzymał jakiś napój, zapewne alkoholowy, jak zawsze
zapewne tylko po to, by zająć czymś ręce. Intensywnym wzrokiem świdrował
mój dekolt. Nie w taki oburzający, świński wręcz sposób…
Patrzył, jakby powoli rozpoznawał perły, które go przyozdabiały.
42

MASZ SPRAWĘ NIECIERPIĄCĄ ZWŁOKI DO HAILIE


MONET?

Natychmiast uniosłam twardą podkładkę wyżej. Przytknęłam ją do dekoltu,


niby to w geście zachwytu i ekscytacji. Swoje zawahanie zamaskowałam
udawaną potrzebą odkaszlnięcia, uśmiechnęłam się słodko i przeprosiłam, po
czym ciągnęłam dalej. Uciekłam spojrzeniem jak najdalej od Santana i więcej
do niego nie wróciłam już do samego końca swojej przemowy. Patrzyłam
najwięcej na prawo, tam gdzie stali moi bracia. Liczyłam, że ludzie pomyślą,
że zerkam na nich w poszukiwaniu cichego wsparcia.
Cudem nie poplątał mi się język. Chyba wypowiadałam się w miarę
sensownie, bo kiedy skończyłam, dostałam wielkie brawa. Nikt nie wiedział,
jak bardzo pod podkładką z klipsem wali mi serce. Jak bardzo spociłam się
w swojej sukni. Zacisnął mi się też żołądek i żałowałam, że wybrałam dziś tak
obcisłą kieckę.
I że założyłam te perły, przecież to niesamowita głupota.
– Co ty, głodna jesteś? – zapytał po jakimś czasie Shane, kiedy już zeszłam
z podwyższenia.
– Hm? – zwróciłam się do niego z wyolbrzymionym zainteresowaniem, bo
wybił mnie z transu. – Nie, czemu?
– Cały czas głaszczesz się po brzuchu.
– Eee… sukienka mi się marszczy, więc ją wygładzam.
– Wcale się nie marszczy – zaoponował.
Miałam ochotę go walnąć.
– Marszczy.
Ściągnął brwi i nawet się schylił, żeby lepiej to ocenić.
– Nie widać.
– Bo ją wygładzam – warknęłam i cofnęłam się o krok.
– To jesteś głodna czy nie?
– Tak, Shane, przynieś mi coś, proszę – westchnęłam.
To chciał usłyszeć, bo od razu zniknął w tłumie.
Zostałam z Ruby i dwoma innymi dziewczynami z fundacji. Tony stał przez
chwilę obok mnie, ale że mój brat był raczej gburem, spłoszyła go nadmierna
ekscytacja Ruby i gdzieś się rozpłynął.
Zezowałam na boki, kontrolując, czy gdzieś w pobliżu nie pojawi się
Adrien, ale na razie nigdzie go nie było. Bałam się spojrzeć w miejsce,
w którym mignął mi ostatnio. Unikałam go i przez chwilę zestresowałam się
faktem, że nie ma tu Vincenta. Przy nim Adrien na pewno by się pilnował.
Nieobecności swojego najstarszego brata żałowałam jednak tylko przez
chwilę, bo szybko uświadomiłam sobie, że po to przecież włożyłam perły.
Żeby Adrien Santan przylazł tu i je zobaczył.
Fatalnie czułabym się, gdybym je założyła, a one nie spełniłyby swojej
funkcji, czyli nie zepsułyby mu humoru.
Nagle bardzo tego zapragnęłam. Zwrócić na siebie jego uwagę.
I oburzyć się na głos na jego bezczelność, jeśli mi wytknie, że je założyłam.
– Przepraszam na chwilę – szepnęłam do dziewczyn, z którymi
rozmawiałam.
Wyminęłam je i dałam się złapać jednemu z kelnerów, którzy krążyli po sali
z tacami pełnymi drinków i koktajli. Wzięłam kieliszek, mimo że nie miałam
ochoty pić – zamierzałam na wzór Adriena krążyć z nim w ręku, traktując go
jako rekwizyt.
Wybrałam się na obchód sali. To było jedno z moich ulubionych miejsc do
organizowania tego typu imprez. Wybierałam je prawie zawsze, planując swoje
bankiety. Wysokie sufity nadawały tej jasnej sali elegancji, tak samo jak
wielkie okna w rzeźbionych ramach i mój osobisty faworyt: lakierowany
parkiet z egzotycznego drewna merbau.
Uśmiechałam się do gości, ale rzucałam im tylko przelotne spojrzenia, by
nikt nie miał czasu wciągnąć mnie w dyskusję. Płynęłam spokojnie przez salę,
ze dwa razy unosząc kieliszek do ust. Tylko moczyłam je w alkoholu, tak dla
picu. Nawet nie wiedziałam, jak ten drink smakuje, i ciekawa tego w sumie nie
byłam.
Szukałam Adriena, ale go nie znajdywałam. Może wrócił do domu? Może
rozpoznał perły i to wyprowadziło go z równowagi? Marszczyłam brwi,
starając się nie wyciągać szyi w zbyt oczywisty sposób, rozglądając się za nim.
Poszedł to poszedł, trudno.
Niedługo potem moje subtelne poszukiwania się zakończyły, bo Shane
złapał mnie z tacką przekąsek w ręku i się zagadaliśmy, następnie poświęciłam
chwilę świeżo upieczonej żonie jakiegoś miliardera, która bardzo chciała mnie
poznać. Wyznała mi, że jestem dla niej inspiracją, więc całkiem miło.
Potem pojawił się jakiś problem, który wymagał ode mnie zejścia do lobby.
Sportowe auto jednego z gości zostało zarysowane i biedny parkingowy
zarzekał się, że nic o tym nie wie. Sytuacja została załagodzona, jeszcze zanim
się pojawiłam, więc na nic się zdałam tam na dole. Chciałam wrócić na schody
prowadzące do sali, ale wtedy ponownie mnie zaczepiono.
Powinnam się przyzwyczaić – na takich wydarzeniach co chwila ktoś
czegoś ode mnie chciał.
– Panna Monet, witam.
Dużo ludzi mnie tu pozdrawiało, to fakt, ale ten głos zabrzmiał wyjątkowo
poważnie i chłodno. Za mało serdecznie jak na taką imprezę.
Odwróciłam się zdezorientowana tym oschłym tonem.
Stojący przede mną mężczyzna był prawie mojego wzrostu, ale przez to, że
spoglądał na mnie z góry, wydawał się dużo wyższy. Ubrany był w porządny
garnitur, czarny, taki klasyczny i bez żadnych ekstrawagancji. Miał ciemną
i gęstą bródkę, ale bez wąsów. Na szczupłej twarzy wyjątkowo wyraziście
odznaczały mu się bruzdy nosowo-wargowe, ale poza nimi nie miał zbyt wielu
mocno wyróżniających się zmarszczek. Pewnie często przybierał tak wyzutą
z emocji minę, jaką raczył mnie teraz.
Zainteresował mnie grubawy łańcuszek z białego złota, którego zawieszka
dyndała mu na krawacie gdzieś na wysokości mostka. Zawieszka była dziwna,
ale skądś ją kojarzyłam. Kilka uważnych spojrzeń później rozpoznałam w niej
sygnet – podobny do tego, który na przykład Vincent i Adrien nosili na palcu.
Dłoni mężczyzny nie zdobiła żadna biżuteria, może więc za nią nie przepadał
i dlatego symbol swojej przynależności do Organizacji nosił na szyi?
Tknęło mnie, że najprawdopodobniej stoi przede mną członek Organizacji.
Przeniosłam wzrok z wiszącego sygnetu na twarz mężczyzny.
– Dobry wieczór – przywitałam się, siląc się na przyjazny i kulturalny, ale
i odpowiednio stonowany głos.
– Twoje bankiety są tak słynne, że i ja wreszcie postanowiłem skorzystać
z zaproszenia – oznajmił.
Jego uważne spojrzenie i cichy ton głosu sprawiały, że musiałam się
powstrzymać, by nie zadrżeć.
– Miło mi – odparłam.
Powstrzymałam potrzebę rozejrzenia się za Danilo lub braćmi. Nie
chciałam, by nieznajomy widział, że szukam wzrokiem wsparcia. Nie
znalazłabym go tutaj zresztą – nie licząc mojego biernego aktualnie
ochroniarza, lobby było puste. Nawet recepcjonistka zniknęła na zapleczu.
Widziałam wcześniej, że sytuacja na parkingu mocno ją zestresowała i chyba
musiała ochłonąć.
– Nie miałem jeszcze okazji przywitać się z Vincentem.
– Dziś nie dał rady się zjawić – odparłam z udawanym smutkiem. – Ale
przekażę mu pozdrowienia.
– Poproszę.
Jego świdrujące spojrzenie nie przestawało mnie płoszyć. Prawie
otworzyłam już usta, żeby się z nim pożegnać, gdy mnie uprzedził, wyciągając
do mnie rękę.
– Cóż, w takim razie nie zatrzymuję, panno Monet. Do widzenia.
Zapatrzyłam się na sporą dłoń z dłuższymi, ale idealnie czystymi i starannie
opiłowanymi paznokciami. Zdezorientowana uniosłam wzrok na rozmówcę
i moja mina zdradzała chyba tę odrobinę niepewności, która skłębiła się
w moim sercu.
Czy powinnam uścisnąć tę dłoń?
Nie znałam tego człowieka, ale to przecież na pewno był członek
Organizacji. Nie miał prawa mnie dotykać bez pozwolenia. Tak samo jak ja nie
miałam prawa dotykać jego. Przecież powinien znać te durne zasady lepiej niż
ja.
– Przepraszam, jak pan się nazywa? – zapytałam najuprzejmiej, jak
potrafiłam, chwilowo ignorując wyciągniętą dłoń. – Żebym mogła powtórzyć
Vincentowi.
– Rodric Retter – odparł. Na jego twarzy pojawił się cień rozbawienia, ale
wcale nie takiego dobrotliwego.
Znałam to nazwisko. Teraz miałam już pewność, że to członek Organizacji.
– Ach tak, oczywiście…
Uśmiechnęłam się przymilnie, dyskretnie zerkając na dłoń, którą cały czas
do mnie wyciągał. Chyba tylko mi się wydawało, że robię to dyskretnie,
a w rzeczywistości Rodric dobrze wiedział, że wprawia mnie w zakłopotanie,
i ma z tego powodu sporo satysfakcji.
– Niegrzecznie byłoby nie uścisnąć mi dłoni, nie sądzisz, panno Monet? –
zapytał z niebezpiecznym błyskiem w oku.
Miał rację, może i byłoby to nieuprzejme, ale umykał mu fakt, że przede
wszystkim w ogóle nie powinien był jej do mnie wyciągać. Przecież był
członkiem Organizacji, serio nie miał prawa mnie dotykać. Wiedziałam o tym
dobrze, bo przecież przerabiałam to z Adrienem.
O co mu zatem chodzi?
Czy mogę mu odmówić? Czy to wypada? A jeśli uścisnę jego dłoń, to czy
może się to obrócić przeciwko mnie?
Dlaczego moje życie zawsze jest takie skomplikowane?
Twarz Rodrica coraz bardziej tężała, ja zaś panikowałam. Nikt nigdy nie
przygotował mnie na taką sytuację. Powinnam odejść, ale czy to nie
ściągnęłoby na mnie większych kłopotów? Vince i Will zawsze mi powtarzali,
żeby jeśli spotkam na swojej drodze jakiegoś członka Organizacji, mam
zachować tak duży dystans, jak to tylko możliwe, ale jednocześnie okazać mu
tyle szacunku, ile tylko się da.
Wciąż się wahałam, nie wiedząc, czy mężczyzna w duszy nadal ze mnie
drwi, ale całe widoczne na jego twarzy rozbawienie zniknęło. Rodric się
niecierpliwił, ale trzymał dłoń sztywno. Moje ramię drgnęło w końcu, bo
musiałam coś zrobić, a wtedy rozległ się głos:
– Hailie Monet.
Uniosłam głowę, a Rodric swoją odwrócił ku Adrienowi. Pojawił się znikąd
i właśnie przenosił chłodny wzrok z wyciągniętej dłoni Rettera na mnie.
– Adrienie, wtrącasz się – upomniał go Rodric, z powrotem odwracając się
do mnie.
To, że nie opuszczał dłoni, zaczynało być już dziwne. Trzymał ją twardo
i swoim nieustępliwym spojrzeniem zmuszał mnie wręcz, bym podała mu
swoją. Znałam zasady i wiedziałam, że to byłby błąd, dlatego ze wszystkich sił
się powstrzymywałam.
Wydawało mi się, że Adrien również uważa moją postawę za słuszną, bo
zerkał na mnie ostrzegawczo i jakby z niepokojem. Miał na twarzy maskę, taką
poważną, jaką wyobrażałam sobie, że przybierał w okolicznościach
biznesowych.
– Wybacz, Rodricu, mam do panny Monet sprawę niecierpiącą zwłoki –
powiedział zimno.
– Ha, naprawdę Adrienie? – Rodric uniósł grubą brew i zerknął na niego
znacząco. – Masz sprawę niecierpiącą zwłoki do Hailie Monet?
Adrien przymknął powieki, siląc się na cierpliwość.
– Nie łap mnie, proszę, za słowa.
– Sam się podkładasz, Adrienie – zadrwił Rodric.
– Przyszedłem po perły, Hailie Monet – odezwał się głośniej Adrien.
Wpatrywał się we mnie beznamiętnie, unosił lekko brwi i wskazywał
podbródkiem na mój naszyjnik. – Sprezentowanie ci ich nie było z mojej strony
mądre. Z twojej zaś niemądre było ich zakładanie.
Na chwilę zapomniałam o Rodricu.
– Mam ci je zwrócić? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Tak byłoby najrozsądniej.
Już nie myślałam o ściskaniu dłoni Rodrica, bo moje ręce zajęły się
wędrówką w okolice karku, gdzie znajdowało się zapięcie pereł. Serce mi
waliło ze złości. Nienawidziłam tych idiotycznych członków Organizacji, niech
się palą w piekle.
Oprócz Vincenta.
Rodric z zainteresowaniem przyglądał się mojej pobladłej buzi. Zaciśnięte
zęby i wzrok wbity w podłogę, gdy walczyłam z rozpięciem naszyjnika, jasno
wskazywały na moje nerwy.
– Pospiesz się, proszę – ponaglił mnie Adrien.
Tak strasznie miałam ochotę rzucić mu tym wisiorkiem w twarz, że
przestałam mocować się z zapięciem i po prostu zacisnęłam dłoń na sznurze
pereł. Mocno pociągnęłam – z taką złością, że naszyjnik puścił prawie od razu.
Perły posypały się po podłodze z cichym grzechotem niczym zaklęte łzy.
Wzrok Adriena skierował się na parkiet w ślad za perłami. Mężczyzna
zacisnął szczękę jeszcze mocniej.
Rodric unosił brwi, zaskoczony teatrzykiem, jaki przed nim zagraliśmy.
– Proszę bardzo – warknęłam wściekle. Świdrowałam Adriena wzrokiem
przez kilka ułamków sekundy, a potem skinęłam niedbale Rodricowi
i ruszyłam w swoją stronę pospiesznym krokiem.
Nie wróciłam na schody i na salę, za to zboczyłam do łazienki obok
recepcji, bo tak duszno mi się zrobiło. Miałam ochotę chlusnąć sobie chłodną
wodą w twarz, ale przecież rozmazałabym makijaż, więc zapatrzyłam się
w swoją zarumienioną z gniewu buzię i zaczęłam brać głębsze wdechy, by się
uspokoić. Dotknęłam dłonią zaczerwienienia na swojej gładkiej szyi, które
powstało, gdy z całej siły pociągnęłam za naszyjnik.
I po co ja go zakładałam?
Oczywiście rozumiałam, że być może Adrien po prostu ratował mnie przez
Rodrikiem, dając mi pretekst, bym nie musiała ściskać jego dłoni, ale
upokorzenie, które poczułam, i tak mocno zabolało.
W łazience nie było nikogo, ale gdybym została w niej dłużej, to na pewno
natknęłabym się na jakiegoś gościa bankietu, szybko więc musiałam się
pozbierać. Ostatnie, czego potrzebowałam, to wzbudzenie czyichś podejrzeń.
Przykleiłam sobie do twarzy sztuczny uśmiech, a ustępujące już
zaczerwienienie na dziwnie nagiej teraz szyi zakryłam włosami. Wyszłam do
lobby, wcześniej biorąc ostatni głęboki wdech.
Spodziewałam się, że uczestnicy zajścia sprzed chwili już dawno się
rozeszli, tymczasem rozeszli się tylko w połowie. Rodric Retter na szczęście
zniknął, jednak Adrien wciąż tam był. Przysiadł na eleganckiej sofie
z drewnianymi, rzeźbionymi nogami i podłokietnikami w kolorze orzecha
włoskiego. Ze spuszczoną głową bawił się czymś, co trzymał w ręku.
Przystanęłam, rozejrzawszy się najpierw dyskretnie. Byliśmy w lobby sami,
nie licząc kryjącego się nieopodal Danilo. Najwidoczniej recepcjonistka
zabarykadowała się na zapleczu na dobre.
Zastanawiałam się, czy powinnam coś powiedzieć, czy może pójść dalej.
Zdecydowałam się na drugą opcję, ale stukot moich obcasów na posadzce
sprawił, że Adrien podniósł wzrok.
Przystanęłam po raz drugi.
Patrzył na mnie inaczej niż jeszcze przed chwilą. Zdjął maskę, którą
wcześniej założył do konfrontacji przy Rodricu Retterze. Teraz zdawał się
bardziej bezbronny, jak podczas naszej rozmowy przez drzwi apartamentu
Vincenta w Nowym Jorku.
Nie potrafiłam go zignorować.
– Nie sądziłam, że przyjdziesz – odezwałam się lekko zachrypniętym
głosem.
Adrien przestał bawić się dłońmi i jedną z nich, zaciśniętą w garść, uniósł
wyżej.
– I dlatego założyłaś perły?
Znieruchomiałam na chwilę, a następnie przełknęłam ślinę, bo zrozumiałam,
co trzyma w tej pięści, i rozejrzałam się po podłodze lobby.
– Pozbierałeś je? – szepnęłam.
Adrien przesypał sobie perełki z jednej dłoni do drugiej.
– Nie sądzę, bym znalazł wszystkie – odpowiedział. – Ale mam kamień
księżycowy.
Spośród trzymanych w garści jednej ręki perełek wybrał wspomnianą
zawieszkę i podniósł ją.
Na ten widok ramiona mi opadły i odetchnęłam.
– Adrien…
– Rodric zaczyna podejrzewać, że się tobą zainteresowałem – wyjaśnił
ponuro. – Zaczyna być przewrażliwiony na twoim punkcie, o czym przed
chwilą miałaś okazję się przekonać. Próbowałem wyprowadzić go z błędu.
Adrien wybrał jedną z garstki trzymanych przez siebie perełek i uniósł ją
między palcami do swoich oczu, przyglądając się im w zamyśleniu.
– O to mu chodziło z tą dłonią? – skrzywiłam się.
– Nie wiem, Hailie – westchnął, opuszczając z powrotem perłę. – Jednak
dobrze z tego wybrnęłaś. Rodric zachował się niepokojąco. Wspomnij o tym,
proszę, Vincentowi. Na wszelki wypadek – poradził mi z powagą.
– Na pewno wspomnę – zapewniłam go, po czym się zawahałam. –
Adrien… przepraszam za te perełki.
– Dobrze wybrnęłaś – powtórzył.
– Nie chciałam ich niszczyć.
Wzruszył ramionami i wsypał perły do kieszeni swoich garniturowych
spodni.
– To tylko naszyjnik – mruknął, wbijając oczy w posadzkę.
Poczułam falę tak przemożnego smutku, że aż się wzdrygnęłam i zadrżała
mi broda.
– Niepotrzebnie tak nim szarpnęłam – dodałam zdławionym głosem.
Słysząc go, Adrien uniósł głowę ze zdumieniem. Zabroniłam sobie płakać,
a już na pewno przy Santanie, ale nic nie poradzę na to, że pewnie wyglądałam,
jakbym zaraz miała trysnąć łzami.
– Oddam go do jubilera, jeśli chcesz – zaproponował nagle bardzo łagodnie.
Pokiwałam z przejęciem głową, ciągle walcząc ze łzami.
Tak mi było szkoda tych pereł!
Adrien wstał, teraz już totalnie zaskoczony moją reakcją.
Sama byłam nią zaskoczona.
Podszedł do mnie bliżej. Nie umknęło mojej rozchwianej w tamtym
momencie uwadze, że szybko się rozejrzał, zanim wyciągnął do mnie dłoń,
zatrzymawszy się o kilka kroków przede mną. Nie zrobił tego tak nachalnie jak
Rodric i też nie w taki sposób, jakby się ze mną żegnał. Ta dłoń była raczej jak
koło ratunkowe na wzburzonym morzu i ja tak bardzo potrzebowałam ją
chwycić.
Ale poszłam o krok dalej.
Zignorowałam tę wyciągniętą rękę i po prostu weszłam mu w ramiona.
Nie myślałam. Musiałam nie myśleć, musiałam wyłączyć rozsądek,
w przeciwnym razie nie umiałabym wyjaśnić, co we mnie wstąpiło.
Przywarłam do jego silnego ciała. Choć byłam w szpilkach, on nade mną
górował, był o dobre pół głowy wyższy. Nie przeszkadzało mi to, bo
przynajmniej mogłam złożyć głowę na jego ramieniu. Wdychając zapach wody
toaletowej Adriena, czułam jego twarde mięśnie pod koszulą i gładkość drogiej
marynarki.
Jeśli przed chwilą był zaskoczony, to teraz przeżywał szok. Jego ramiona
oplotły mnie ze sporym opóźnieniem, ale gdy to zrobiły, zacisnęły się tak
mocno, że może i na wieki.
W pierwszej chwili poczułam się niekomfortowo. Przytulałam się do
Adriena Santana, to nie było normalne.
Nie było też przemyślane. Zadziałał tu jakiś magnes, który wywołał ten
dziwny, spontaniczny odruch. Przecież ja sama tak po prostu nie
zdecydowałabym się paść Adrienowi Santanowi w ramiona.
Zanim jednak moje ciało zdążyło całkiem zdrętwieć od tego dyskomfortu,
zanim zapadłam się pod ziemię, uświadomiwszy sobie swoją bezmyślność,
i umarłam z zażenowania, zrozumiałam coś jeszcze.
Oprócz tego wszystkiego poczułam też spokój – spokój, który dużo mi
wynagrodził i który niewątpliwie wiązał się z bliskością Santana.
Nigdy bym nie przypuszczała, że ten mężczyzna będzie mógł mi dać tyle
wsparcia. Przyjęłam tę myśl ze zdumieniem, ale i rozmarzeniem.
Ja w jego ramionach to naprawdę abstrakcja.
Wiem, że powinnam się od niego odsunąć i wrócić po rozum do głowy, a nie
przymykać oczy, ale…
…przymknęłam je.
– Naprawię je dla ciebie, Hailie – szepnął mi we włosy.
Jedną dłonią gładził moje nagie ramię, drugą zdecydowanym gestem
trzymał na moich również na wpół nagich plecach.
Mój mózg nie radził sobie z przyswojeniem wiadomości, że nagle wkoło
mnie jest tak dużo Adriena. Że mnie głaszcze i trzyma. Do tej pory drżałam od
samego muśnięcia jego dłoni, teraz czułam się, jakbym zaraz miała zacząć się
cała trząść.
Uczucie niepokojące, a jednak uzależniające.
– Napraw – poprosiłam cicho i pociągnęłam nosem.
Część mnie czuła wyrzuty sumienia za moje fochy po śmierci jego taty,
jednocześnie nadal walczyłam z przekonaniem, że nie dałam mu wystarczająco
dużo wsparcia po tej stracie. Nasz uścisk mógł mi się podobać też z tej
przyczyny – w swojej ocenie dawałam mu teraz to, czego wcześniej nie chciał
przyjąć.
Dobrze mi tak było, skrytej w jego ramionach, dlatego gdy uścisk zelżał,
poczułam wewnętrzny bunt. Oczywiście nie mogłam oponować, bo Adrien
przecież nie był mój, nie miałam prawa do jego czułości, choć tak bardzo jej
potrzebowałam.
– Hailie – mruknął stanowczo w pewnym momencie, na co ja uniosłam
wzrok, by na niego spojrzeć. Był spięty, patrzył gdzieś ponad moją głową.
W jednej chwili spoważniałam. Wyprostowałam się i błyskawicznie
odwróciłam.
Dobrze wiedząc, kogo ujrzę.
43

BRATERSKI OBOWIĄZEK

Tony w zasadzie zawsze wyglądał tak, jakby chciał kogoś uderzyć.


Teraz emanowała od niego właśnie taka aura. Stał na schodach i wpatrywał
się w nas jak zaklęty. Jego jasnobłękitne oczy wychodziły z orbit, zaś
zaczesane do góry, a mimo to będące w nieładzie ciemne włosy kontrastowały
ze śnieżnobiałą koszulą.
Przechyliłam głowę, błagając go wzrokiem, by nad sobą zapanował, żebym
nie musiała przechodzić jeszcze raz tego samego, co kiedyś. Dawniej Tony
może i inaczej podszedłby do mnie flirtującej ze zwykłym chłopakiem. Kiedyś
by go pobił, dziś mógłby nam tylko mocno podokuczać.
Jednak w przypadku Adriena sprawa wyglądała inaczej.
Adrien nie był zwykły.
Więc już po chwili Tony rzucił się w jego kierunku, napędzany rozbudzoną
agresją z dawnych lat. Zareagował tak samo jak wtedy, gdy miałam
siedemnaście lat i z torebki wypadły mi prezerwatywy. Och, wspominałam
tamto wydarzenie z ciarkami na plecach i to bynajmniej nie dlatego, że potem
zaraz znikąd wyskoczył Ryder.
Dziś potrafiłam odpowiadać na reakcje swoich braci szybciej. Gdy tylko
Tony wystartował, oderwałam się od Adriena i ruszyłam w jego kierunku.
Zderzyliśmy się, zakołysałam się w swoich szpilkach. Nie dałam się usunąć na
bok. Uwiesiłam się jego ramienia. Teraz ćwiczyłam więcej niż kiedyś, i do tego
regularnie, więc potrafiłam uczepić się bicepsa Tony’ego jak małpka i nie
puścić, choćby ściany wkoło zaczęły się walić.
Tony zaklął, bo go zatrzymałam, szarpnął się, a potem zaklął znowu, bo
stałam tak blisko, że nogi zaplątały mu się w moją sukienkę.
– Przestań! – wrzasnęłam. – Myśl!
Kątem oka dostrzegłam, że ochroniarz Santana już czai się gdzieś tam
z boku. Mój też był w pogotowiu, więc przywołałam go ruchem głowy do
siebie i kazałam zapanować nad moim bratem. Z jego pomocą udało się
Tony’ego powstrzymać na tyle, że mogłam złapać go za brodę, spojrzeć prosto
w jego na szczęście niewytatuowane oczy i przemówić mu do rozsądku.
– Uspokój się.
– Nie może cię dotykać – wycedził Tony, z mordem w oczach wypatrując
Santana.
– Może, jeśli mu na to pozwolę.
– Nie może, co jest? – warknął.
– To, że sama go przytuliłam!
Tony przestawał się rzucać, ale teraz to mnie świdrował pełnym
niedowierzania wzrokiem. Włosy potargały mu się jeszcze bardziej
i pojedyncze kosmyki opadły mu na czoło.
– Po chuj?
– Bo mi się zrobiło smutno.
Danilo szarpnął Tonym, by ten wziął się w garść, więc Tony nie pozostał mu
dłużny i też się szarpnął, żeby utrudnić mojemu ochroniarzowi pracę.
– Przestań się wyrywać – fuknęłam na niego.
– A ty przestań gadać głupoty – odpowiedział z wyrzutem. – Jak ci, kurwa,
smutno, to kup sobie misia, a nie…
– Słuchaj, to nie twoja…
– To pieprzony członek Organizacji!
– To nie jest… Och, przestań! – zawołałam, tracąc cierpliwość. – Tylko
narobisz problemów. To ja go dotknęłam! Chcesz go pobić, żebyśmy oboje
mieli przerąbane?
Nareszcie coś zaczęło do Tony’ego trafiać. Zastanowił się na chwilę. Wciąż
jeszcze dyszał, ale przestał się rzucać, więc Danilo wreszcie uznał, że nie musi
go już trzymać i gnieść mu marynarki. Stopniowo zaczął rozluźniać swój
chwyt i teraz tylko asekurował mojego brata.
– Ej, co jest? – zapytał Shane. Zobaczył nas ze szczytu schodów, po których
natychmiast puścił się truchtem. Nietrudno było się domyślić, że jesteśmy
w centrum kłótni.
Wywróciłam oczami.
Nie no, tylko nie to.
– Nic nie jest – westchnęłam.
– Santan tknął Hailie – naskarżył Tony, spoglądając na mnie spode łba.
– Co? – Shane szarpnął podbródkiem, rozglądając się.
Biedny Adrien stał nieopodal i wszystkiemu się przyglądał, już nie pierwszy
raz mając wątpliwą przyjemność obserwowania mojego rodzeństwa w akcji. To
było tak żenujące, że jeśli po tym wszystkim on nadal będzie chciał tej naszej
„relacji”, to ja powinnam paść mu w ramiona, wziąć z nim ślub, urodzić mu
dzieci, zbudować dla niego dom i przygarnąć psa, najlepiej ze schroniska.
Bo nigdzie indziej nie znajdę kogoś, kogo nie odstraszy dziecinne
zachowanie moich braci.
– To Hailie tknęła Santana – wyjaśniłam szybko, bo Shane już się cały spiął
i niewiele mu było trzeba, by wystartował do Adriena z pięściami, a mnie
i Danilo brakowało rąk, by powstrzymać obydwu bliźniaków. Upominająco
klepnęłam Tony’ego w ramię. – Przestańże go prowokować.
– Czemu go tknęłaś? – zdziwił się Shane.
– Bo było jej smutno – prychnął Tony.
– Co? – parsknął Shane i wycelował we mnie palec. – Następnym razem
kup se czekoladę, a nie…
– Oczywiście, wy macie odpowiedź na wszystko.
– Nie możesz spoufalać się z członkiem Organizacji – powiedział do mnie
Tony. Nie podobał mi się jego protekcjonalny ton.
– Dzięki za lekcję, Tony – prychnęłam buntowniczo.
– Co, jak to się spoufalać? – Shane nastroszył brwi.
Spojrzałam na Danilo.
– Pora wracać – oznajmiłam tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Danilo przyjął moją decyzję do wiadomości, skinął głową i umocnił swój
uścisk po jednej stronie Tony’ego. Ja złapałam go pod rękę z drugiej strony
i machnęłam na Shane’a, żeby stanął obok mnie, tak żebym i jego mogła
złapać. Usłuchał, a wtedy rzuciłam ostrożne spojrzenie przyglądającemu się
temu wszystkiemu Adrienowi. Widok mnie użerającej się z rodzeństwem
zdawał się go trochę bawić, chociaż jednocześnie wciąż jeszcze chyba myślał
o tej chwili, kiedy staliśmy objęci.
Rozumiałam dlaczego. Było w niej coś dużego, coś znaczącego
i niebanalnego.
Nie mając teraz czasu ani przestrzeni na podobne przemyślenia, jedynie
skinęłam mu oficjalnie głową i pociągnęłam obu swoich braci ku wyjściu.
Gdyby bliźniacy razem się zaparli, to niewiele bym zdziałała, ale na
szczęście mieli na tyle oleju w głowie, by mnie posłuchać i wolniejszym, co
prawda, niżbym chciała, krokiem posłusznie skierowali się na dwór.
– Nie mówcie Vincentowi – powiedziałam do nich w samochodzie, wiedząc,
że na nic się zda moja prośba.
– Chyba żartujesz – prychnął Shane.
Tony też prychnął, choć się nie odezwał.
– Nic takiego się nie wydarzyło, nie musi wiedzieć.
– To członek Organizacji, dziewczynko, a nie jakiś losowy chłoptaś, którego
wyrwałaś na parkiecie.
Przez całą drogę do domu słuchałam wykładu bliźniaków na temat mojego
lekkomyślnego podejścia do kontaktów z tak podejrzanymi osobnikami jak
Adrien Santan. Nic nie wiedzieli o moich relacjach z nim, dlatego trudniej
przyswajało im się to, co rzekomo widział Tony. Tak poruszyła ich ta sytuacja,
że wiedziałam, iż w tej sprawie nie mogę liczyć na ich dyskrecję. W pewnym
momencie westchnęłam więc, przestałam się z nimi siłować na argumenty
i spojrzałam w boczną szybę w mrok.
– Ej, czy ty nie zgubiłaś naszyjnika? – zapytał nagle Shane. To było jedyne
normalne pytanie, jakie mi zadał w przerwie od marudzenia na Adriena.
Dotknęłam palcami swojej nagiej szyi. W oknie dostrzegałam słabe odbicie
swojego dekoltu. Szmaragdowa sukienka, która opinała moje piersi, jasna
skóra, obojczyki… Zadrżały mi wargi, gdy wyszeptałam bardzo cicho:
– Urwał się.

Vincent nie skakał z radości.


Kiedyś jako jedynaczka sądziłam, że każde rodzeństwo ma między sobą
niepisany, święty kontrakt, który zakłada, że nie wolno na siebie skarżyć,
choćby nie wiadomo co. Życie z moją nową rodziną szybko nauczyło mnie,
w jak wielkim błędzie tkwiłam. Bracia Monet donosili na siebie na potęgę.
Często kalkulowali tylko, czy ewentualnie nie opłaca im się bardziej zachować
sobie na kogoś haka. To był już wyższy poziom matematyki, naprawdę.
Nasz najstarszy brat wysłuchał bliźniaków, którzy, przekonani o tym, że
spełniają swój braterski obowiązek, naskarżyli na mnie bez żadnych skrupułów.
Na ich obronę powiem, że w ich oczach to Adrien zawinił, a ja byłam tylko
małą, biedną i niewinną siostrą, która z jakiegoś powodu została omamiona
przez samego diabła.
Urocze to było, ale niestety nieskuteczne, bo Vincent wiedział więcej niż
chłopcy. Kiedy już wydusił od nich każdy szczegół, których na szczęście nie
znali za dużo, choć wystarczająco, by wpakować mnie w kłopoty, Vince ich
odesłał, a zaprosił do biblioteki mnie.
– Mogę się chociaż przebrać? – zapytałam zrezygnowanym głosem, unosząc
materiał swojej sukienki po bokach, żeby pokazać mu, że jest mi już w niej
niewygodnie.
– Nie – odpowiedział krótko Vincent.
Nie wróżyło to nic dobrego, więc się z nim nie kłóciłam. Weszłam do
biblioteki i szurając suknią po dywanach, skierowałam się do kanapy, bo
w fotelu bym się w niej nie zmieściła.
– O czym ja z tobą rozmawiałem? – zaczął od razu, wwiercając we mnie te
swoje przerażające jasne oczy. – Dzisiaj po południu?
– Bliźniacy nie wiedzą wszystkiego – odparłam spokojnie.
Vincent usiadł w fotelu. Zegarek pokazywał, że zbliża się północ, a on nadal
ubrany był w garnitur, co było dla mnie nie do pomyślenia. Ten człowiek
wiecznie siedział w pracy.
– I całe szczęście, Hailie, że tak jest – odparł.
– Nie chodzi mi o moje kontakty z Adrienem, a o dzisiejszy wieczór –
wytłumaczyłam cierpliwie. – Podszedł do mnie Rodric Retter.
Vincent uniósł podbródek i zmrużył oczy, natychmiast zaalarmowany.
– Słucham?
– Rodric Retter. Poznałam, że to członek Organizacji. – Zamachałam sobie
palcem przy mostku. – Miał sygnet na łańcuszku.
– A z jakiej to racji, droga siostro, on do ciebie podszedł?
To pytanie zabrzmiało złowrogo. Nie żeby wcześniej Vince był
wyluzowany, ale w tym momencie wyraźnie się spiął.
– Przedstawił się, był bardzo uprzejmy… – mówiłam, po czym się
zawahałam, zerkając na brata uważnie. – A zaraz potem zaczął się ze mną
żegnać i… wyciągnął do mnie dłoń.
Vincent uniósł brwi.
– Słucham?
Sama niepewnie wyciągnęłam dłoń, żeby mu pokazać, jak to wyglądało.
– No tak, wiesz… chciał, żebym ją uścisnęła.
Spojrzenie Vince’a zmroził lód. Wziął głośny, przeciągły wdech i przeniósł
wzrok z mojej dłoni na twarz. Wiedziałam, że się zagotował.
– I uścisnęłaś?
Pokręciłam głową.
– Adrien nam przeszkodził. Celowo powiedział coś, żebym się
zdenerwowała, a ja zrobiłam scenę i uciekłam do łazienki.
Vincent przyłożył dłoń do czoła i zaczął je sobie masować.
– Kiedy z niej wyszłam, Adrien siedział w lobby. Podeszłam do niego
i zagadałam… – Zagryzłam wargę. – Między nami jest coś dziwnego, Vince.
Zranił mnie, nie chcę go lubić, ale nic nie potrafię poradzić na to, że no…
lubię.
Patrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem. Nie podobało mu się to, co
słyszy, niemniej jednak reagował na to wyjątkowo spokojnie. Jak na siebie.
– Czy Rodric Retter jeszcze cię później gdzieś zaczepił?
– Nie, zaraz zlecieli się bliźniacy. Zrobili się nabuzowani, więc zabrałam ich
do domu.
– Dobrze. – Vince w zamyśleniu pokiwał głową.
– Dlaczego Rodric Retter chciał, żebym uścisnęła mu dłoń? – zapytałam. –
Czy to nie jest niezgodne z waszymi zasadami?
– Jest – odpowiedział lakonicznie.
Zacisnęłam usta.
– Nie martw się nim, Hailie – powiedział. – Zajmę się tą sprawą. Bądź
ostrożna, ale się nie martw.
– Okej – szepnęłam.
– A teraz idź spać. – Vince machnął ręką w stronę drzwi. – Już późno.
– To się tyczy i ciebie, też powinieneś iść spać – powiedziałam, podnosząc
się z fotela.
Nawet na mnie więcej nie spojrzał, więc zostawiłam go tak, pogrążonego
w intensywnych rozmyślaniach.
Ja jednak nie byłam zmęczona.
Dziwny rodzaj adrenaliny trzymał mnie na nogach do tego stopnia, że nawet
nie spojrzałam na łóżko, mimo iż zdjęłam sukienkę, zrobiłam wieczorną
pielęgnację i przebrałam się w piżamę. Zarzuciłam na ramiona szlafrok
i wyszłam na balkon. Oparłszy się o barierkę, zagapiłam się na ciemny las,
biorąc głębokie wdechy i odnajdując w tej niczym niezmąconej chwili dużo
ukojenia.
To był rodzaj spokoju, jakiego nie zaznawałam nigdy w Barcelonie ani
w Nowym Jorku. Ta cisza i znajoma aura rodzinnego domu naprawdę robiły
robotę.
Spędziłam na balkonie sporo czasu, a kiedy schowałam się wreszcie do
środka, sięgnęłam po telefon, by na noc podłączyć go do ładowarki.
Planowałam coś poczytać, bo nadal nie chciało mi się spać, ale te myśli
natychmiast się rozproszyły, gdy na ekranie zobaczyłam powiadomienie
o wiadomości od Adriena Santana.
Nie widziałam jego nazwiska na wyświetlaczu mojej komórki od czasu, gdy
umarł mu tata i czekałam, aż się do mnie odezwie. Finalnie nigdy tego nie
zrobił. Patrzyłam na wiadomość, czując skurcz w żołądku, ale oczywiście,
zaraz ją otworzyłam.
„Spotkajmy się, Hailie Monet”.
Tak brzmiała.
Nawet w SMS-ie zwrócił się do mnie po imieniu i nazwisku.
Z telefonem w ręku wróciłam na balkon, bo potrzebowałam to rozchodzić.
To głupota, ale czułam się jak podekscytowana czternastolatka, której
chłopak po raz pierwszy okazał zainteresowanie. Siedząc w mroku,
zastanawiałam się, co mu odpisać. Jego wiadomość przyszła do mnie jakieś
dwadzieścia minut temu, więc nie wiadomo, czy zobaczy moją odpowiedź,
jeśli wyślę ją w tej chwili, ale czułam, że nie chcę czekać z tym do rana.
„Teraz?” – napisałam.
Odłożyłam komórkę na bok i obgryzając paznokcie, gapiłam się na ekran.
W cztery minuty zdążyłam już pogodzić się z tym, że Adrien już zasnął i mi
nie odpisze, a wtedy telefon zawibrował.
„Kiedy tylko zechcesz”.
Spojrzałam w czarne niebo i gwiazdy. Sceneria idealna na spotkanie
z Adrienem Santanem. Ekscytowałam się samą myślą o tym. Chciałam tego.
Bo czemu nie?
Potrzebowałam rozmowy z nim. Wspomnienie tej z Nowego Jorku mnie nie
satysfakcjonowało. Dzisiejsza potrzeba uścisku i różne dziwne emocje z nim
związane tylko to potwierdziły.
„Okej”.
„Gdzie?” – ta wiadomość przyszła natychmiast.
Zawahałam się, a potem wysłałam mu pinezkę z mapy. Losowe miejsce na
leśnej drodze, która o tej porze powinna być raczej pusta. Przyszło mi ono do
głowy nagle. Na poboczu znajdował się charakterystyczny głaz, o którym, za
każdym razem, gdy mijałam go samochodem, zdawało mi się, że nigdy za
wiele nie myślałam.
Teraz to Adrien odpisał, że okej, dlatego wstałam i pognałam do garderoby.
Zarzuciłam na siebie czarny dres, składający się z krótkiego topu, długich
luźnych spodni z wysokim stanem i luźnej, także cienkiej rozpinanej bluzy.
Włosy zebrałam w kucyk, zerknęłam w lustro, czy aby bez makijażu nie
prezentuję się czasem jak straszydło. Nie wyglądałam zbyt pięknie ze
zmęczoną po całym długim wieczorze noszenia ciężkiego makijażu twarzą, ale
zdecydowałam, że nic z tym nie zrobię, bo jeśli taka nie będę się Adrienowi
podobała, to niech spada.
Wyszłam na korytarz i znieruchomiałam. Widok ciemnej, pogrążonej
w ciszy Rezydencji uzmysłowił mi, że mamy przecież środek nocy. Wszyscy
spali, a ja nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek miała odwagę
i potrzebę wychodzić bez braci z domu o tej porze. Bez braci i bez wiedzy
braci.
Właściwie to można by to nazwać wymknięciem się.
Jako nastolatka w życiu bym tego nie zrobiła, bo raz, że byłam zbyt
tchórzliwa, a dwa – opuszczenie Rezydencji bez wiedzy Vincenta zdawało się
niewykonalne. On też nigdy by mi na to nie pozwolił, ale teraz jednak sytuacja
prezentowała się inaczej. Byłam dorosła i jeśli chciałam sobie wyjść, to
przecież mogłam. Nie uciekałam z domu, po prostu… miałam coś do
załatwienia.
Mimo wszystko po schodach zeszłam na paluszkach, przyświecając sobie
jedynie latarką w telefonie. Minęłam zamknięte drzwi biblioteki, licząc na to,
że Vincent już ją opuścił i poszedł spać. Założyłam buty i podreptałam do
garażu. Tam zawiadomiłam telefonicznie jednego z ochroniarzy, że gdzieś się
wybieram i potrzebuję jego towarzystwa. Mieliśmy takich zapasowych ludzi,
którzy czuwali nocą w Rezydencji. W końcu Danilo kiedyś musiał spać i nie
chciałam go budzić. Po ustaleniu, że ochroniarz zejdzie tu do mnie i wybierze
się na przejażdżkę swoim autem tuż za mną, złapałam za kluczyki do mojego
złotego porsche i wsiadłam za kierownicę.
Czy Vince spuścił na noc psy? Nie słyszałam szczekania, robił to też coraz
rzadziej, nie wiem, czy już w ogóle nie zaprzestał tej praktyki. Nigdy mnie to
za bardzo nie interesowało, bo i nigdy nie szlajałam się po nocach… Cóż, i tak
będę w aucie, więc raczej się do mnie nie dostaną.
A brama? Będąc już wystarczająco dorosłą i odpowiedzialną, miałam dostęp
do jednego z kilku ekskluzywnych pilotów do obsługiwania jej. Odrzuciłam go
na siedzenie obok kierowcy, przelotnie zerkając na deskę rozdzielczą.
Dochodziła druga. Spotkam się na chwilę z Adrienem i wrócę maksymalnie
o trzeciej. Nikt nie zauważy, nie zacznie nawet świtać.
Wyjechałam z garażu, a światła mojego samochodu oświetliły mroczny
podjazd Rezydencji Monetów. Jechałam powoli, żeby nie hałasować, tak
jakbym się tym autem skradała za plecami braci. Do tego samego zmusiłam
ochroniarza, którego wóz toczył się za mną.
Zbliżywszy się do bramy, sięgnęłam po pilota i pewnie nacisnęłam guzik,
a potem znowu i jeszcze raz, bo ta głupia kupa żelastwa ani drgnęła.
Zepsuła się?
Bateria w pilocie się rozładowała?
Czy została, cholera, zablokowana na noc?
– Och na Lorda – westchnęłam z frustracją, molestując przycisk.
Zirytowana odrzuciłam go na bok i oparłam głowę o zagłówek, a ręce
położyłam na kierownicy. Co za idiotyzm. Rezydencja Monetów nadal była dla
mnie jak więzienie.
Siedziałam tak przez chwilę, szukając rozwiązania. Spojrzałam na telefon.
Nie chciałam odwoływać spotkania. Podobało mi się, że miało być tak
spontaniczne. No i znowu: chciałam go.
Przeniosłam wzrok na lusterko, w którym zobaczyłam jedynie przednie
światła auta stojącego za mną. Wysiadłam, przymknęłam cicho drzwi
i zbliżyłam się do ochroniarza, którego sobie na tę noc wypożyczałam. Facet,
ubrany w czarny polar, siedział z lekko naburmuszoną miną; chyba nie był
najszczęśliwszy, że musi gdzieś ze mną jechać. Kojarzyłam go, często
towarzyszył Anji jako dodatkowa ochrona dla niej i dzieci.
Opuścił szybę, jeszcze zanim zdążyłam w nią zapukać.
– Wiesz, jak otworzyć bramę? – zapytałam.
– Trzeba mieć pilota – burknął.
– Mam pilota.
– To nie wiem.
Założyłam ręce na piersi, przy okazji opatulając się bluzą, bo zrobiło mi się
chłodno w nagi brzuch.
– Nie możesz się skontaktować z kimś, kto umie ją otworzyć? Przecież
jesteś ochroniarzem.
– Mogę powiadomić pana Moneta.
Dłoń mi drgnęła i musiałam się bardzo kontrolować, żeby nie walnąć
mężczyzny w twarz.
– A kogoś jeszcze? Jakiegoś, nie wiem, głównego ochroniarza?
– Nie ma żadnego głównego ochroniarza – prychnął, jakby nieco urażony.
Cóż, bardzo przepraszam, że nie znam waszych struktur.
– Dobrze. – Odetchnęłam i przymknęłam na sekundę powieki. – A czy
znasz inny sposób na otwarcie bramy?
– Ja znam.
Głos, który mi odpowiedział, dobiegał z oddali, był niski, raczej cichy,
lodowaty i chyba już wszyscy wiemy, że należał do Vincenta.
Cofnęłam się od okna samochodu ochroniarza i odwróciłam się, by stanąć
na wprost zmierzającego ku nam pana domu. Vince miał na sobie czarny
szlafrok, który lekko powiewał, gdy szedł szybkim krokiem. Miał zmarszczone
czoło, oczy wwiercał we mnie i wyglądał jak książę nocy, który akurat tej nocy
położył się do łóżka i ktoś miał czelność go z niego wyciągnąć.
– O, hej, Vince – zaśmiałam się nerwowo.
Przystąpiłam z nogi na nogę, gdy on pokonywał rozległy trawnik. Przyszło
mi do głowy, by uciec. Rzucić się sprintem w stronę domu i ominąć brata
szerokim łukiem, wpaść do swojej sypialni, zakopać się w łóżku i wmawiać mu
potem, że śnią mu się dziwne rzeczy. Ale to była tylko pierwsza myśl. To nie
byłoby mądre.
Drugą myślą było wyciągnięcie przed siebie rąk i udawanie, że lunatykuję.
To jednak również nie miałoby zbyt dużego sensu.
– Hej, Hailie – odpowiedział, naśladując moje przywitanie surowo i bez
krzty rozbawienia.
Nawet nie wiedziałam, że „hej” istnieje w jego słowniku i może mu przejść
przez gardło.
Choć zabrzmiało to dość sztywno, nie da się ukryć.
– Ja właśnie…
Vincent omiótł spojrzeniem samochód ochroniarza, mężczyznę w środku,
moje porsche i bramę, a na koniec z powrotem wbił wzrok we mnie.
Uniósł brwi.
– Wybierasz się gdzieś?
– Na przejażdżkę – mruknęłam i wzruszyłam ramionami. – Nie mogłam
spać.
– Czy przejażdżka w środku nocy to twój nowy sposób na bezsenność?
Zaczęłam kopać czubkiem buta kępkę trawy.
– Eee… chodzi o to, że pomaga oczyścić głowę.
– Ach tak.
Wzrok Vincenta był tak intensywny, tak nieznośny, że wreszcie oblizałam
wargi, spojrzałam w bok i wypaliłam:
– Jadę się spotkać z Adrienem.
– Na litość boską, Hailie – warknął od razu Vincent, zbliżając się do mnie.
Zmarszczył przy tym brwi, a dłonie zaplótł w pięści. – Skąd ten pomysł?
Wyrzuciłam ręce w powietrze.
– Nie wiem! Naprawdę nie mogłam spać, a on napisał i ja… Zachciało mi
się go zobaczyć.
Vince zaciskał usta w prostą kreskę. Zbladł, co wyglądało przerażająco,
zwłaszcza w świetle księżyca.
– Hailie, nie możesz się wymykać na potajemne spotkania z członkiem
Organizacji.
– Nie wymykam się – odparłam. – Jestem dorosła, wychodzę. Wróciłabym,
zanim byście się wszyscy zorientowali.
– Porażająco dobry plan, Hailie, zwłaszcza że go przejrzałem, jeszcze zanim
udało ci się wyjechać z terenu Rezydencji – zauważył chłodno.
– Wszystko dlatego, że nie wiem, o co chodzi z tą głupią bramą! –
zdenerwowałam się i wskazałam na auto za swoim porsche. – Popatrz, nawet
zadbałam o to, żeby wziąć ze sobą ochroniarza.
Mężczyzna zerkał na mnie i wyglądał, jakby tylko marzył o tym, żeby Vince
kazał mi wracać do łóżka, a jemu z powrotem na stanowisko.
– Nie pogratuluję ci zaradności, Hailie, jeśli na to liczysz.
– Chcę pojechać tylko na chwilę, proszę…
– Na spotkanie z każdą inną osobą przymknąłbym oko, ponieważ, w rzeczy
samej, jesteś już dorosła – powiedział Vince. – Adrien Santan jest jednak
wyjątkiem.
Zbliżyłam się do niego.
– Vince, proszę, on mnie nie skrzywdzi.
– Jak możesz być tego taka pewna?
Nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć, więc tylko zamilkłam i wzruszyłam
ramionami, ale oczy, którymi wpatrywałam się w Vincenta, miałam wielkie
i przejęte. Jak u szczeniaka. Jak kiedyś, kiedy jeszcze byłam słodką nastoletnią
Hailie. Wiem, że Vince miał teraz jeszcze słodszą ode mnie córeczkę, ale może
mój stary czar gdzieś tam się jeszcze krył w moich tęczówkach, bo w jego
oczach dostrzeg­łam zawahanie.
– Hailie, to jest niewłaściwe – powiedział z uporem.
– Może, ale jestem dorosła. Daj mi, proszę, podejmować moje własne
decyzje. Proszę. – Dłonie złożyłam jak do modlitwy.
Bił się z myślami. Widziałam to po jego skupionej minie. Kiedyś nie
poświęciłby nawet sekundy na to, by rozważyć tak absurdalną prośbę, ale
z czasem jednak trochę się zmienił. Oboje trochę się zmieniliśmy.
– Poczekasz tu – zarządził chłodno. Złączył opuszki kciuka, palca
wskazującego oraz środkowego i wskazał nimi na mnie, a jego sygnet błysnął
w srebrnym świetle księżyca i świateł samochodowych. – Ściągnę ci tu jeszcze
jednego ochroniarza.
– O-okej… – Pokiwałam głową, zaskoczona tym, co słyszę, bo w moim
umyśle brzmiało to jak zgoda, a to było niemożliwe przecież, by Vincent się
zgodził.
– Wyślij mi dokładną lokalizację miejsca, w którym planujecie spotkanie –
kontynuował. – Nie przemieszczaj się nigdzie indziej, a jeśli jednak to zrobisz,
zaktualizuj mi miejsce swojego pobytu.
– Okej, ale przecież mam nadajnik – mruknęłam, jednak potulnie wyjęłam
komórkę, żeby wykonać jego polecenie.
– Nieistotne, chcę też dostawać informacje od ciebie.
– Wysłałam.
– Masz być ciągle pod telefonem – ciągnął. – Jeśli zbyt długo będę czekał
na odpowiedź od ciebie, wyślę za tobą cały oddział antyterrorystyczny i nawet
nie waż się myśleć, że to żart.
– Będę odbierać – obiecałam szybko.
Vincent wyminął mnie i zbliżył się do ochroniarza w samochodzie. Nachylił
się i już myślałam, że prawi mu jakieś kazanie na temat mojego
bezpieczeństwa, ale ochroniarz się zamotał i czegoś jakby szukał. Wyciągałam
szyję, ale widziałam niewiele. Tylko to, że mężczyzna sięga do schowka
samochodowego.
A gdy już znalazł, co trzeba, i przekazał to Vincentowi, mój brat odwrócił
się do mnie i wyciągnął w moją stronę pistolet.
Oczywiście nieodbezpieczony i niewycelowany we mnie.
Wybałuszyłam oczy.
– Dajesz mi go?
– Tylko do obrony własnej, tylko w kryzysowej sytuacji. Tylko jeśli twoi
ochroniarze z jakiegoś powodu będą niedysponowani.
– Vince, to tylko małe spotkanie… Powiemy sobie kilka słów i…
– Schowaj go, Hailie.
Ostrożnie przejęłam pistolet. Nieczęsto nosiłam przy sobie broń. Zwykle nie
było takiej potrzeby i nie lubiłam jej, bo tylko wbijała mi się w bok. Vince
wydawał się jednak poważny, a ja, nie chcąc go denerwować i w obawie, by
nie zmienił decyzji co do mojego wyjścia, posłusznie wsunęłam broń w swoje
dresy i przykryłam ją bluzą.
– Nie wyjeżdżaj, dopóki nie dołączy do was drugi ochroniarz – poinstruował
mnie.
– Jak otworzyć bramę?
– Pilotem – odparł i wyłowił urządzenie z kieszeni szlafroka.
– Nie działa.
Vince prawie się uśmiechnął, jednym kącikiem ust i tak jakby
z politowaniem.
– Mój zadziała.
Przejęłam od niego pilota, nic już nie mówiąc.
Vincent na koniec znowu wycelował we mnie palcami, a twarz spoważniała
mu jeszcze bardziej niż na początku.
– Bądź rozsądna – powiedział.
– Będę – odparłam, a gdy odwrócił się, żeby odejść, dodałam: – Dziękuję.
Nie odpowiedział, ale to nieważne. Przynajmniej poznał moją wdzięczność.
Poprawiłam schowany pistolet, zacisnęłam palce na nowym pilocie
i wróciłam do auta, niecierpliwie wyczekując w nim na przybycie drugiego
ochroniarza. Po jakichś pięciu minutach dostrzegłam w lusterku światła
kolejnego samochodu. Gdy tylko dotoczył się do nas, otworzyłam bramę.
Pilot Vincenta zadziałał bezbłędnie.
Sprawdziłam telefon. Ta mała scena kosztowała mnie trochę czasu, ale
Adrien się nie skarżył. Cóż, miałam nadzieję, że będzie na mnie czekał, bo jeśli
okaże się, że całe to starcie z Vincentem było na nic, to zrobi mi się bardzo
przykro.
44

CIEKAWOSTKA

Droga była ciemna, ale pusta, więc sunęło mi się po niej przyjemnie. Im
bliżej miejsca spotkania się znajdowałam, tym bardziej się stresowałam.
Bardziej wytężałam wzrok, mocniej zaciskałam palce na kierownicy,
sztywniejszymi stopami wciskałam pedały.
Kiedy już dojeżdżałam, z walącym sercem wyciągałam szyję.
Przestraszyłam się, że Adriena nie ma. Miał dłuższą drogę do pokonania ze
swojego domu, więc tak naprawdę nie oznaczałoby to jeszcze nic złego, ale
z uwagi na wysiłek, jaki włożyłam w to, żeby tu przyjechać, oczekiwałam, że
Santan zjawi się pierwszy, jak na dżentelmena przystało.
Dopiero kiedy parkowałam, dostrzegłam, że się pomyliłam. Już tu był. To
tylko w ciemności trudno było go dostrzec, bo auto miał czarne i wyłączył
światła. Nie wyszedł z samochodu, dopóki i ja nie zgasiłam silnika.
Zaparkowałam tuż za jego sportową furą i czekałam, aż zrobi pierwszy krok.
Teraz już nie panował tu kompletny mrok, bo nieco światła dolatywało
z samochodów moich ochroniarzy, którzy zatrzymali się w rządku za nami. Na
inne manewry nie było tu miejsca, bo to dość ciasne pobocze przylegające do
gęstej ściany drzew.
Charakterystyczny głaz, o którym wspomniałam, sięgał mi pasa. Dawno
temu jeździłam tędy do szkoły, nierzadko też do galerii handlowej, i wtedy go
mijałam. I pomyśleć, że to ze względu na ten niepozorny głaz wybrałam to
miejsce.
Wreszcie drzwi auta Adriena się otworzyły i mężczyzna z niego wysiadł.
Wyprostował się, zatrzasnął drzwi i ruszył w moją stronę.
Uwaga: miał na sobie bluzę.
Adrien nosił garnitur niemal tak często jak Vincent, więc jego widok
w czarnym, raczej dopasowanym dresie to była dla mnie nowość. Zlewał się
w nim z ciemnym otoczeniem, podobnie jak i ja w moim czarnym komplecie –
pod tym względem się do siebie dobraliśmy.
Patrzyłam na jego oświetloną twarz, głównie w oczy, które niemal łakomie
wbijał we mnie. Kiedy znalazł się przy drzwiach od strony kierowcy mojego
porsche, wyciągnął powoli dłoń i nacisnął na klamkę. Podał mi drugą rękę, a ja,
odczekawszy chwilę, równie niespiesznym ruchem oparłam się na niej
i wysiadłam z auta.
Dotyk dłoni Adriena jak zwykle budził we mnie milion emocji naraz.
Ekscytację, strach, podniecenie, niepokój, zaintrygowanie.
Z żalem zabrałam rękę, gdy już stanęłam stabilnie naprzeciwko niego.
– Dobry wieczór, Hailie Monet – przywitał się, wpatrzony we mnie.
– Cześć.
– Pokaźna obstawa – skomentował.
Odwróciłam się w stronę aut swoich ochroniarzy, których światła ciągle nas
raziły, i wykonałam w ich kierunku gest dłonią, taki, który sobie wymyśliłam
na poczekaniu, a który miał oznaczać, by zgasili te halogeny. O dziwo,
odczytali go bezbłędnie, bo już zaraz mnie i Adriena skąpała ciemność.
Nagle mężczyzna przede mną stał się jeszcze mroczniejszy.
– Twoja chowa się w lesie? – zapytałam, zerkając na podejrzanie
nieruchomą ścianę lasu.
Adrien nie odpowiedział, ale uśmiechnął się lekko.
– Jestem pod wrażeniem, że udało ci się wymknąć z domu o tej porze.
– Nie bądź – mruknęłam. – Vincent mnie nakrył.
Uniósł brwi, poważniejąc.
– Powiedziałaś mu prawdę?
– Mhm.
– I nie miał nic przeciwko?
– Och, miał, i to dużo – prychnęłam. – Jestem obwieszona nadajnikami,
więc lepiej mnie nie porywaj.
– Akurat dziś nie snułem takich planów – odparł uprzejmie i się zamyślił. –
Nie powiem, to zaskakujące, że Vincent puścił cię na spotkanie ze mną.
– Od kiedy go znam, Vincent jest zaskakujący.
Adrien jeszcze przez chwilę błądził gdzieś myślami, przetrawiając nową
rewelację, aż wreszcie się ocknął. Chyba uświadomił sobie, że szkoda
marnować na razie czas na analizy, które można wykonać później,
w samotności. Z powrotem więc poświęcił mi uwagę i rozejrzał się.
– Ciekawe miejsce wybrałaś na schadzkę.
– Ten głaz to jedyna charakterystyczna rzecz w promieniu wielu kilometrów
od Rezydencji Monetów – odparłam, wskazując na niego dłonią.
– Uroczy.
– Może usiądziemy? – zaproponowałam, podchodząc w pobliże kamienia
i wskazując na ściółkę.
– Na ziemi? – zdziwił się Adrien.
– Och, no tak, żebyś się tylko nie ubrudził – zadrwiłam.
Nie mogłam się powstrzymać.
Zaskoczyłam Adriena swoją śmiałością, ale się nie oburzył, tylko poszedł za
mną i posłusznie usiadł obok mnie, tak że oboje opieraliśmy się plecami
o kamień. Za nami znajdował się las – przed nami również: droga i las.
Powietrze było rześkie i pachniało roślinami i glebą. Dla mnie to taka
kwintesencja Pensylwanii, mojego domu. W Hiszpanii nie dało się znaleźć
takich miejsc. W Nowym Jorku tym bardziej. To znaczy, w Hiszpanii były
oczywiście lasy i przecinające je drogi, ale miały one zupełnie, zupełnie inny
klimat.
Znajdowałam się bardzo blisko Adriena, choć nie stykaliśmy się ze sobą.
Jego ciało dziwnie mnie przyciągało. Pamiętałam ciepło jego objęć z zeszłego
wieczora i pragnęłam znów się nim otulić. Powstrzymywałam się, bo to była
dla mnie nowa sytuacja.
– Oddałem perły do jubilera – oznajmił. – Zwrócę ci je jak najszybciej.
– Już? – zdziwiłam się. – Kiedy zdążyłeś to zrobić?
– Mój jubiler bardzo sobie ceni naszą współpracę, toteż przyjmuje ode mnie
zgłoszenia o każdej porze dnia i nocy.
– Mogłeś dać mu się wyspać.
– Zapewniam cię, Hailie Monet, że ten człowiek nie ma nic przeciwko, gdy
budzę go w środku nocy, ponieważ wie, że sowicie wynagrodzę mu jego
fatygę.
– Przepraszam za te perły – powiedziałam zasmucona. Moja dłoń
powędrowała do nagiej teraz szyi.
– Czy poinformowałaś Vincenta o incydencie z Rodrikiem? – zapytał
Adrien, spoglądając na mnie uważnie.
– Tak. Chyba się wkurzył.
– Oczywiście, że się wkurzył – mruknął Adrien, teraz spoglądając w dal.
– Ta wasza Organizacja to jeden wielki bałagan – powiedziałam. – Nie
wiadomo, komu ufać, a komu nie…
– Najlepiej nie ufać nikomu – stwierdził, znacząco spoglądając mi w oczy,
ale potem dodał: – Choć przyjemnie się czasem z kimś zjednoczyć.
– Jasne, fajnie to brzmi – przyznałam. – Trzeba tylko wierzyć, że druga
osoba nie powie ci nagle ni z tego, ni z owego: „nic”.
Adrien westchnął.
– Wiem, że zrobiłem ci wtedy krzywdę.
– Byłam dopiero na etapie przekonywania się do ciebie, więc twoja nagła
zmiana wszystko zaprzepaściła.
– Jedną z poważnych przyczyn, dla których podałem w wątpliwość naszą
znajomość, były prognozy mojego taty – wyznał, ostrożnie na mnie zerkając. –
Uważał, że nasza relacja zaniepokoi niektórych członków Organizacji. I teraz,
patrząc na zachowanie Rodrica, myślę, że mógł mieć rację.
– Znałam stosunek twojego taty do naszych spotkań – odpowiedziałam. –
Dzwonił do mnie i mi go przedstawił.
Adrien zmarszczył brwi i wlepił we mnie bystre spojrzenie.
– Dzwonił do ciebie? Kiedy?
Spuściłam głowę i położyłam dłoń na chłodnej ziemi.
– Dzień przed swoją śmiercią – wyszeptałam, nagle zawstydzona, że mówię
mu o tym dopiero teraz. Bałam się, że się na mnie zdenerwuje, dlatego
dodałam: – Tego dnia, gdy wróciliśmy z Francji. Chciałam ci powiedzieć,
ale…
– Przestałem się odzywać – dokończył za mnie sztywno.
– Może mogłam napisać to w wiadomości albo…
– Co powiedział?
– Był bardzo miły – powiedziałam szybko, licząc, że to osłodzi trochę tę
gorzką informację. – Wyraził swój niepokój w sprawie naszych spotkań i to
tyle. Zachował się w porządku.
Adrien przejechał dłońmi po twarzy.
– Nie powinien był do ciebie dzwonić.
– Wybrał wyjątkowo niefortunny moment, bo gdy następnego dnia
dowiedziałam się, że umarł, poczułam się okropnie.
– Tak – przyznał, kiwając głową. – Widzisz, Hailie Monet, mój świat się
rozpadł. Ojciec, który służył mi zawsze radą, odszedł i świadomość, że więcej
żadną się ze mną nie podzieli, była nieznośna. Dlatego kurczowo chwyciłem
się tych, które mi po sobie pozostawił.
– Dlatego zacząłeś mnie ignorować – dodałam cicho.
– Zdaję sobie sprawę, że brzmi to kiepsko w porównaniu do obietnic, które
ci złożyłem.
– Wiem, jak śmierć bliskich może zmienić postrzeganie wielu spraw.
– Sęk w tym, że mojego postrzegania nie zmieniła – powiedział cicho. –
Starałem się spełnić wolę taty, ale im dłużej się męczę, tym trudniej mi
uwierzyć, że ignorowanie uczucia, które do ciebie żywię, jest właściwą
ścieżką.
– Adrien – jęknęłam z niepokojem. – Ja bym chciała ci wierzyć, ale boję się,
że znowu zmienisz zdanie. Nie chcę cierpieć. Ostatnie tygodnie były straszne.
– Wiem, Hailie, przepraszam, że naraziłem cię na taki ból – szepnął
i subtelnym ruchem uniósł rękę. – Mogę?
Oblizałam wargi, zerkając w stronę, gdzie stały auta moich ochroniarzy.
Było chłodno, cicho, ciemno. Tak bardzo chciałam bliskości Adriena i tak
bardzo nienawidziłam, że dotychczas musiałam się przed nią tak zażarcie
wzbraniać. Miałam tego dosyć, więc westchnęłam i pokiwałam głową.
– Możesz – mruknęłam, pamiętając, że Adrien potrzebuje werbalnej zgody.
A potem wydarzyło się coś pięknego, bo on objął mnie tą ręką i przyciągnął
delikatnie do siebie.
Sztywno i niezręcznie było tylko przez chwilę. Z początku się spięłam,
wpatrzyłam się gdzieś w punkt przed sobą i zadałam sobie w głowie kilka
pytań takich jak: „Co zrobić?” i „Jak się zachować?”.
Ale szybko zaczęłam się odprężać. Pełna tajemniczej grozy aura Adriena
wcale mnie nie osaczyła. Potwierdziło się, że chłód mężczyzny odczuwalny był
tylko na dystans. Paradoksalnie, im bliżej Adriena się znajdowałam, tym
większe ciepło od niego biło.
Kontrolowane, oczywiście, ale pozwoliło mi stopniowo się wyluzować.
Na tyle, na ile to było możliwe, będąc otoczoną jego ramieniem.
Czułam, jakby to, co się działo, było właściwą i najnormalniejszą rzeczą pod
słońcem. A raczej pod gwiazdami, bo to one świeciły jasno nad naszymi
głowami. Za to kochałam Pensylwanię ponad Nowy Jork. Tam nigdy nie było
szans na ujrzenie tak pięknego, romantycznego nieba.
Moja głowa sama w pewnym momencie opadła na jego twarde ramię.
Wpatrywałam się w jego twarz, zastanawiając się, gdzie jest granica i kiedy ją
przekroczę. Tymczasem, nie wiedząc jak i kiedy, zdołałam perfekcyjnie
wpasować się w jego objęcia.
Od razu polubiłam dotyk jego ręki, to, jak obejmowała moje plecy, dając mi
wsparcie i podpierając mnie nie tylko w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale
również tak duchowo. Podobnie czułam się wieczorem, gdy po zerwaniu z szyi
perełek Adrien mnie nie odrzucił. Tylko teraz było jeszcze intensywniej, bo
oboje już wiedzieliśmy, że ta bliskość ma coś w sobie.
Od tego momentu miałam wyczekiwać jej z zapartym tchem. Jak
zaserwowania ulubionego dana w restauracji lub spotkania z rodziną po długim
czasie rozłąki.
Niełatwo było jednak mi zapomnieć o komplikacjach. Przebywanie tak
blisko Adriena budziło we mnie niesłabnące wrażenie, że coś jest nie
w porządku. Tak jak to bywa, gdy robi się coś niewłaściwego. Jeszcze mnie nie
atakowały, ale z pewnością wyjątkowo nachalnie kłębiły się wokół mnie
wątpliwości.
– Vincent mnie przed tobą ostrzegał – wyznałam cicho.
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – odparł równie spokojnym
głosem.
Na powrót trochę zesztywniałam. Przytulać się do niego to jedno, ale robić
to, słysząc jego głos przy uchu, to jeszcze inna bajka.
– Mówił, że jesteś starszy i bardziej doświadczony, więc wiesz, jak mnie…
urobić?
Chyba się zarumieniłam, więc świetnie się składało, że było ciemno.
Nie widziałam jego twarzy, ale byłam pewna, że uniósł brew.
– To jego słowa?
– Nie – przyznałam. – Ale… czy to prawda?
– Co takiego?
– No, że mnie urabiasz.
Poczułam, jak jego klatka piersiowa wibruje, gdy się krótko i cicho zaśmiał.
– Nie urabiam cię – odpowiedział ze wciąż pobrzmiewającym w głosie
rozbawieniem. – Potrafię oczarować kobietę, jeśli o to pytasz, ale nigdy nie
wykrzesałbym z siebie na to tyle energii, ile kosztuje mnie walka o ciebie,
gdybym nie czuł do ciebie czegoś więcej, Hailie Monet. I gdybym nie wiedział,
że moje uczucia są przez ciebie odwzajemniane.
– A wiesz to? – zdziwiłam się.
– Czuję to.
– Rany… – westchnęłam, a dalsza część po prostu mi się wymsknęła: –
Zakładam, że mówisz szczerze, ale jeśli nie i właśnie mnie urabiasz, to,
o Lordzie, nie przestawaj.
Jeśli to, co mówiłam, było żenujące, to trudno.
On, słysząc to, tylko się zaśmiał cicho.
– Trzymać cię w ramionach, Hailie Monet, to od jakiegoś czasu było moje
pragnienie.
Przycisnęłam policzek do jego bluzy mocniej, jednocześnie zaciskając na
niej palce dłoni. Tak jakbym chciała dodatkowo się upewnić, że nic mnie od
niego nie oderwie.
– Czuję, jakbym igrała z ogniem, a jednocześnie robiła wszystko, jak należy
– wymruczałam. – Pierwszy raz mam takie dziwne odczucia.
Adrien przykrył moją dłoń na swojej klatce piersiowej swoją własną, dużo
od mojej większą. Przycisnął ją do siebie tak, że poczułam bicie jego serca,
i było to tak niesamowicie kojące uczucie, że błagałam w myślach
wszechświat, by ta chwila się nie kończyła.
Bo wiedziałam, że jeśli się skończy, to wrócę do prawdziwego świata,
w którym będę się zamartwiać szczerością Adriena, tym, jakie nastawienie
wobec nas ma Organizacja, reakcją moich braci i wszystkim, wszystkim
innym.
A ten moment, ten moment był nasz.
Na poboczu jednej z pensylwańskich dróg, otoczeni lasem, z którego
w każdej chwili mógł wyjrzeć jakiś dziki zwierz (na przykład niedźwiedź),
obserwowani przez stado naszych ochroniarzy, siedząc na ziemi, od której bił
chłód, opierając się o głaz, który znałam, a który nie sądziłam, że kiedykolwiek
przyjdzie mi dotknąć, mając nad głowami czarne niebo rozświetlone miliardem
gwiazd…
Oryginalność i ponadczasowość tej chwili przytłaczała mnie tak, że tylko
bliskość Adriena trzymała mnie przy zdrowych zmysłach.
Spojrzałam dla odmiany w dół, na tę dłoń Adriena, która ogrzewała teraz
moją własną. To była ta dłoń, której jeden z palców przyozdobiony był
sygnetem, i uświadomiłam sobie, że oto przed moim nosem znajduje się
niepowtarzalna okazja do przestudiowania tego tajemniczego pierścienia.
– Vincent ma trochę inny – mruknęłam.
Adrien podążył za moim spojrzeniem w dół.
– Każdy jest trochę inny – potwierdził.
– Po co je nosicie?
Wzruszył ramionami.
– Znak rozpoznawczy. Ponieważ dawno temu tak to wymyślono. Ponieważ
to symbol. Ponieważ wzbudza grozę i respekt.
W rzeczy samej ciemny, potężny pierścień ze skomplikowanym,
nierozpoznawalnym dla mnie wzorem, wzbudzał we mnie grozę i respekt.
Oderwałam drugą dłoń od ziemi i z zafascynowaniem musnęłam metal
opuszkiem palca.
– Dlaczego Rodric Retter nosi swój na szyi?
– Nie mam pojęcia. Może ma za grube paluchy.
Parsknęłam śmiechem.
– Pytam poważnie!
– Niektórzy członkowie Organizacji mają to do siebie, że bardzo zabiegają,
by niektóre rzeczy robić inaczej niż reszta z nas. Rodric walczy z wieloma
kompleksami, co też może wyjaśniać tę jego głupią zaczepkę na bankiecie. –
Oczy Adriena pociemniały.
– Powinnam się nim martwić? – zapytałam już z rosnącym niepokojem
w głosie.
– Nie – odpowiedział szybko i stanowczo.
Zamilkłam, niepocieszona, że znowu dowiedziałam się o kimś, kto bez
mojej winy za mną nie przepada. Po prostu świetnie, może powinnam zacząć
kolekcjonować takie osoby?
Pogrążona w rozmyślaniach, wodziłam palcami po sygnecie Adriena.
Dobrze mi się z nim rozmawiało, ale milczało też genialnie. Nie czułam presji,
by paplać bez sensu, byle tylko zagłuszyć ciszę.
W pewnym momencie niechcący podważyłam sygnet, który uniósł się
delikatnie. Zerknęłam na Adriena, by sprawdzić jego reakcję, ale on w spokoju
obserwował taniec moich palców, więc zachęcona poszłam o krok dalej
i posunęłam sygnet jeszcze wyżej. Na początku nie szło łatwo, ale nie
siłowałam się z nim, tylko dyskretnie nim bawiłam i w końcu samo tak wyszło,
że poluzował się na tyle, bym z łatwością mogła zsunąć go z jego palca.
Gdy już trzymałam pierścień w dłoni, porzuciłam zainteresowanie palcami
Adriena i skupiłam się na nowej, intrygującej biżuterii, która niespodziewanie
znalazła się w moim posiadaniu. Oderwałam nawet od bluzy Santana drugą
dłoń, strzepując przy okazji jego rękę, i poprawiłam się lekko, by usiąść
wygodniej. Z fascynacją obracałam pierścień na wszystkie strony, oglądając
każdy szczegół. Na obręczy w środku widniało nazwisko Adriena, z zewnątrz
zawierał też o wiele więcej wygrawerowanych detali, niż widać było na
pierwszy rzut oka.
Moje oględziny trwały tak długo, że Adrien wreszcie odchrząknął cicho.
Uniosłam na niego wzrok.
Patrzył na swoją nagą teraz dłoń i mruknął:
– Prawie nigdy go nie zdejmuję.
– Powinieneś go czyścić raz na jakiś czas – wytknęłam mu.
Rzucił mi spojrzenie z ukosa.
– Oczywiście, że go czyszczę, mądralo.
Z uśmiechem przygryzłam wargę i wsunęłam sobie słynny sygnet na palec
wskazujący. Wszedł z łatwością, bo miałam dużo smuklejsze palce, i spoczął
bardzo luźno, tak że musiałam trzymać dłoń nieruchomo, by się nie zsunął.
Okręcałam go leciutko, bawiąc się nim i sprawdzając, jak się u mnie
prezentuje.
– W Organizacji mówi się, że jeśli ktoś odbierze członkowi jego sygnet
i śmie włożyć go na swój palec, wówczas należy mu ten palec odciąć –
powiedział Adrien.
Znieruchomiałam, po czym uniosłam na niego przerażone spojrzenie.
– Nie utnę twojego. – Wywrócił oczami. – Powiedziałem ci to w ramach
ciekawostki.
Marszcząc brwi, zgorszona tą „ciekawostką”, zsunęłam sygnet z palca
wskazującego, po czym włożyłam go sobie na środkowy i uniosłam
w brzydkim geście prosto na zaskoczonego Adriena.
– Wulgarnie i bardzo nieelegancko – ocenił i cmoknął językiem trzy razy
z dezaprobatą.
Zbliżył twarz do mojej dłoni i kiedy zaczęłam podejrzewać, że zamiast uciąć
mi palec, on go po prostu odgryzie, Adrien przytknął do niego swoje usta
i złożył na nim delikatny, acz wyjątkowo namiętny pocałunek.
Zabrałam rękę jak oparzona, zaskoczona dotykiem jego wilgotnych warg na
swojej skórze. Zrobiłam to tak gwałtownie, że pierścień zleciał gdzieś na
ziemię, pomiędzy nas.
– Och! – zawołałam ze zgrozą, że właśnie gubię bezcenny dla niego sygnet.
Z przejęciem zaczęłam się za nim rozglądać, i kątem oka zobaczyłam, jak
Adrien, wciąż pełen tej samej dezaprobaty, przymyka powieki.
– Jest, nic się nie stało – oznajmiłam.
Pierścień upadł na ziemię i leciutko się nią przybrudził, więc dmuchnęłam
na niego. Starałam się być dyskretna, ale Adrien już otworzył oczy i patrzył na
mnie z rozbawieniem pomieszanym z politowaniem.
– Proszę. – Podałam mu jego własność, a on odebrał ją i wcisnął na miejsce.
Obserwując, jak to robi, wypaliłam: – Organizacja mogłaby skupić się na
ważniejszych rzeczach niż biżuteria.
Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– Na przykład?
Momentalnie się ożywiłam.
– Na przykład na działalności charytatywnej. Moglibyście razem robić
tysiąc razy więcej, niż robię ja w fundacji. Ze swoimi możliwościami
moglibyście robić kampanie w internecie, programy rozwojowe dla dzieci,
młodzieży, dorosłych… dla wszystkich!
– I jak miałyby wyglądać takie kampanie?
– Macie dużo władzy w mediach społecznościowych, prawda? Ludzie
zobaczą wszystko, co zechcecie im pokazać, prawda?
– Vincent ci to powiedział?
– Bez szczegółów – odparłam szybko. – Tylko tłumaczył, jak działa
Organizacja.
– Członków Organizacji jest sporo. Przedstawienie wszystkim trafnego
pomysłu i planu działania w taki sposób, żeby wydał im się atrakcyjny,
graniczy z cudem.
– Ale nie jest niemożliwe?
– Oczywiście, że nie.
Oparłam się o Adriena jeszcze wygodniej, a wtedy on objął mnie jeszcze
mocniej. Szosą przemknęło jakieś auto. To było dopiero drugie od momentu,
jak tu usiedliśmy. W ogóle nie było tu ruchu. Ciekawe, czy tamci kierowcy
zastanawiali się, co my tu wyprawiamy.
– Jeśli będziesz miała jakąś ciekawą i dopracowaną propozycję, możesz
pomyśleć w przyszłości, żeby wystąpić z nią do Organizacji.
– Mogłabym to zrobić?
– Przez Vincenta lub… przeze mnie. – Adrien wzruszył ramionami. – Jeśli
miałabyś dobry plan, myślę, że masz już dwie osoby, które wsparłyby cię na
forum Organizacji. A to dużo.
– Naprawdę też byś mnie wsparł? – Wpatrzyłam się w niego przymilnie.
Adrien odwzajemnił moje spojrzenie, a potem złapał mnie delikatnie za dłoń
i ucałował ją delikatnie i z czcią.
– Zawsze, Hailie Monet.
Na początku zaświeciły mi się oczy i trochę się rozmarzyłam, ale zaraz
wyrwałam mu się gwałtownie.
– Dziękuję, Adrienie – powiedziałam nieco chłodniej. – Jednak już
słyszałam od ciebie kilka podobnych obietnic. Potrzebuję czasu, by znowu
w nie uwierzyć.
Adrien z powagą skinął głową.
– Oczywiście.
– I powinnam się już zbierać – dodałam.
Z bólem serca zarządzałam tę nagłą dyscyplinę. Dobrze mi się tak z nim
siedziało. Nie chciałam jeszcze wracać. Pamiętałam jednak, że jest środek
nocy, że są ze mną dwaj ochroniarze Vincenta, że sam Vincent jest świadomy
tego spotkania i zapewne będzie doskonale wiedział, ile ono trwało, no
i naprawdę czułam, że jeśli zaraz nie przerwę tej naszej bliskości, to stanie się
między nami coś, na co nie byłam gotowa.
Adrien mnie nie zatrzymywał. Kiedy tylko zaczęłam się podnosić, on od
razu wstał pierwszy, żeby podać mi rękę. Może to już był pierwszy dowód na
to wspomniane wsparcie. Pozwoliłam sobie pomóc i otrzepałam się z ziemi;
Adrien zrobił to samo. Rzuciłam też ostatnie spojrzenie głazowi, który
niespodziewanie stał się ważny w moim życiu, i stanęłam tak bez sensu. Nie
chciałam jeszcze odchodzić, nie chciałam też inicjować niczego innego.
Naciągnęłam rękawy bluzy na dłonie, które zacisnęłam w pięści.
– No to… – zaczęłam głupio, na szczęście Adrien był odważnym
mężczyzną, który nie bał się zrobić pierwszego kroku. Dobrze się składało,
naprawdę, bo z moimi ułomnościami w przeżywaniu relacji prędzej byśmy się
na tym poboczu zestarzeli, niż jakoś ładnie pożegnali.
Adrien wyciągnął dłoń na wysokość mojej talii, tym razem zdecydowanie
nie po to, bym ją uścisnęła. Nie wiedząc dokładnie, co ma na myśli, skinęłam
lekko głową i minimalnie się do niego zbliżyłam, na zachętę, choć tak
naprawdę sądzę, że to on przyciągnął mnie do siebie swoim magnetyzującym
spojrzeniem i ja nie miałam nic do gadania.
Gdy wyraziłam zgodę, prawa dłoń Adriena powędrowała do mojej talii.
Bluzę miałam rozpiętą, więc wślizgnęła się sprytnie pod materiał i spoczęła na
moim boku okrytym przez krótki top. Dotyk jego chłodnej skóry na moim
rozgrzanym ciele natychmiast przyprawił mnie o ciarki. Drgnęłam
i w pierwszej chwili miałam ochotę wywinąć się i uciec od tego dziwnego
uczucia, ale poczułam, jak jego palce zamknęły się na moim boku, jak tam się
wpasowały i jak, w ogólnym rozrachunku, zrobiło mi się przyjemnie.
Kiedy zobaczył, że mu na to pozwoliłam, śmielej przyciągnął mnie do
siebie. Jego lewa dłoń zaczęła wędrować po drugiej stronie, ale zatrzymała się,
gdy w pasie na coś się natknęła, coś, o czym zdążyłam zapomnieć.
Adrien zdumiony uniósł brwi.
– Przyszłaś tu uzbrojona? – zapytał szeptem.
– Eee… – zawahałam się i zrobiłam głupią minę. – A ty nie?
– Och, Hailie Monet – zaśmiał się, ale szybko zignorował pistolet i umieścił
na mojej talii swoją drugą dłoń. Znowu gdy poczułam jej chłód na swoim
ciepłym ciele, wywołało to u mnie miłą ekscytację.
Ja nie miałam odwagi włożyć mu rąk pod bluzę. W moim odczuciu to
byłoby dziwne i niewłaściwe, nie czułam się z nim aż tak swobodnie – choć
bezsprzecznie robiliśmy spore postępy. Zamiast tego objęłam go tak, jak
wieczorem na bankiecie. Teraz ten uścisk zdawał się inny. Jego ciało pod
ubraniami było tak samo twarde i umięśnione, ale on miał na sobie luźniejsze
ciuchy, nad nami wisiały gwiazdy, wkoło było ciemno. Było w tym wszystkim
coś magicznego.
Czułam potrzebę potrwać tak z nim w uścisku, przekonać się, że ten
mężczyzna naprawdę potrafi mi go cierpliwie dać, bezinteresownie, nie żądając
nic w zamian. Jego dłoniom podobało się chyba na mojej skórze, ale grzecznie
nie wędrowały nigdzie dalej i pozostały na mojej talii. Zaczęły mnie delikatnie
głaskać, ale nie miałam nic przeciwko temu. Gdy znowu ułożyłam głowę na
jego piersi, przez chwilę gotowa byłam nawet przysnąć na stojąco. Sprzyjały
temu cisza i późna nocna pora.
Minęło nas kolejne, trzecie już auto i to był dla mnie sygnał, by się wreszcie
oderwać od Adriena. Powoli wysunęłam się z jego ramion. Nie zatrzymywał
mnie, choć jego dłonie puściły mnie z drobnym ociąganiem.
– Dzięki za spotkanie – powiedziałam cicho. – Miłe było.
– Dziękuję, Hailie Monet – odparł, wpatrując się we mnie z mocą.
Uśmiechnęłam się lekko i odwróciłam. Wsiadłam do swojego porsche,
rzucając wcześniej znaczące spojrzenie ochroniarzom. Nie widziałam ich, ale
oni mnie na pewno. Gdy odpaliłam silnik i nasze pobocze znowu rozświetliły
światła aut, Adrien nadal stał w miejscu, w którym go zostawiłam. Patrzył za
mną z tajemniczą miną, kiedy wykręciłam i odjechałam, konwojowana przez
dwa inne samochody.
Sunęłam przez drogę lekko i w skowronkach i odniosłam wrażenie, że do
domu dojechałam w zaledwie kilka sekund. Byłam pogrążona
w rozmyślaniach, których nie potrafiłam teraz nawet przywołać. Niczym
upojona alkoholem, a jednak trzeźwa, no bo przecież siedziałam za kółkiem.
Rezydencja Monetów przywitała mnie skąpana w czerni i trochę jakby
naburmuszona. Zachciało mi się śmiać, bo nastrojem przypominała mi
Tony’ego. Nie wiem, gdzie wędrowały moje myśli, najwyraźniej po
najdziwniejszych miejscach, ale czy to ważne?
Ważne było to, że tym razem zasnęłam od razu. W sypialni, przed lustrem,
zanim przebrałam się w piżamę, zdjęłam bluzę i przytknęłam palce do miejsc
na swojej talii, na których jeszcze niedawno spoczywały dłonie Adriena.
Z jakiegoś powodu mi ich tam brakowało.
I choć drogę z garażu do swojego pokoju pokonałam, skradając się cicho jak
mysz, by nikogo nie obudzić, to później Vincent i tak wyznał mi, że tamtej
nocy nie zmrużył oka.
45

ZBYT SŁODKI I RÓŻOWY


JAK NA MROCZNY GUST

Najtrudniejsze w tym wszystkim było zmuszanie się do zachowywania


dystansu. Adrien bezapelacyjnie stawał się dla mnie ważny – sama nie
wiedziałam, jakim cudem to zrobiło się tak oczywiste. Bardzo się pilnowałam,
by nie wpuścić go do swojego życia zbyt prędko i na zbyt wielkich obrotach.
Całkiem niedawno nadużył mojego zaufania i mimo że śmierć jego taty
niewątpliwie była ważną okolicznością łagodzącą, to wciąż miałam się na
baczności.
Wróciłam do Nowego Jorku, gdzie pracowałam przez następne cztery dni.
Piątego umówiłam się z Adrienem na niezobowiązujące śniadanie. Mieliśmy je
zjeść gdzieś na Manhattanie, niedaleko apartamentu Vincenta. Spodziewałam
się, że będę przeżywać to nasze zaplanowane spotkanie, a jednak odczuwałam
dziwny spokój. Tak jakbym osiągnęła z Adrienem pewien rodzaj bliskości,
który pozwolił mi cierpliwie wyczekiwać wspólnych planów bez jakichkolwiek
obaw.
Podobała mi się ta równowaga i byłam z niej dumna, bo oprócz
randkowania ważną częścią mojego życia była dla mnie kariera, więc miło, że
udało się nie naruszyć tej płaszczyzny. Zwłaszcza że praktyki w klinice były
ciężkie i wymagały ode mnie nieustannego skupienia. Nie mogłam wbijać się
pacjentowi w żyłę, by pobrać krew, rozpamiętując dotyk dłoni Adriena na
swojej talii.
Robiłam postępy i coraz mniej stresowałam się praktycznymi zadaniami.
Kiedy lekarz prowadzący zadawał jakieś pytanie, znałam każdą odpowiedź.
Zdarzało się jednak, że ktoś mnie uprzedzał i działał szybciej. Na początku się
denerwowałam, ale powoli oswajałam się z faktem, że nie zawsze muszę być
we wszystkim najlepsza.
Powoli.
Czwartego dnia pracy wróciłam do domu zmęczona i rozdrażniona. To był
trudny czwartek, raczej nudny pod względem przypadków, z jakimi miałam do
czynienia. Powinnam się cieszyć, wiem, bo oznaczało to, że mało było
pacjentów, którzy zrobili sobie poważną krzywdę i których trzeba było
ratować. Jednak takie dni charakteryzowały się tym, że dłużyły się
w nieskończoność.
Był tam taki znielubiony przeze mnie lekarz. Znielubiony, bo i on za mną
nie przepadał, a to mój problem, który przytaszczyłam ze sobą w dorosłe życie
jeszcze z liceum – nie radziłam sobie dobrze, kiedy mój nauczyciel, profesor,
szef albo jak w tym wypadku lekarz prowadzący mnie nie lubił. Przecież
robiłam wszystko, żeby być wystarczająco dobra. Niestety czasem to nie
wystarczało.
W każdym razie ten lekarz widział ze dwa razy, jak dyrektor placówki
odnosi się do mnie z większą uprzejmością, niż wymagała tego sytuacja. Na
pewno kojarzył też moje nazwisko, no i uprzedził się do mnie już na samym
początku. Za każdym razem, gdy z nim pracowałam, kazał mi się zajmować
dokumentacją medyczną. Dziś przekopałam się przez całe jej tony, podczas
gdy inni praktykanci z mojej grupy pomagali na oddziale ratunkowym.
W najbardziej spokojnych momentach robili sobie dłuższe niż zwykle przerwy.
Ja swój lunch musiałam zjeść nad papierami.
Po powrocie do domu, żeby ukoić w sobie to poczucie niesprawiedliwości,
wyściskałam za wszystkie czasy Daktyla. Podlałam rośliny, odgrzałam resztki
lazanii ze szpinakiem i napiłam się pysznej herbatki z miodem. W tle
przygrywała mi muzyka filmowa i w pewnym momencie odetchnęłam
głęboko, przymknęłam powieki i prawie tak zasnęłam.
A potem otworzyłam jednak oczy, które natychmiast mi rozbłysły, bo
przypomniałam sobie, że jutro mam wolne, że w rozdział o pracy mogę włożyć
zakładkę i wrócić do niego później, a tymczasem otworzyć i wczytać się w ten
o życiu towarzyskim.
Spotkanie z Adrienem to było coś, czego wyczekiwałam i sama siebie
zaskakiwałam tym, jak płynnie to wszystko się zadziało. Jak z niepewności
i nieufności przeszłam przez zawód aż do zauroczenia. Wiedziałam, że Adrien
dużo czasu spędził na analizowaniu swoich uczuć, jednak ja stwierdziłam, że
wolę tego nie robić. I tak nic z nich nie rozumiałam – one po prostu rządziły się
swoimi prawami. To nie medycyna, gdzie wszystko ma swoje wytłumaczenie.
Spałam krócej, niż mój organizm sobie życzył, ale celowo zmusiłam się, by
wstać wcześniej, żeby z rana, tylko o kawie, wybrać się na siłownię. Trudno mi
było ustalić, czy mięśnie bolały mnie, bo brała mnie choroba,
z przepracowania, czy może przez zakwasy od ćwiczeń, ale trening minął mi
dobrze.
Później nastąpiły: długi prysznic, staranne wysuszenie włosów,
wmasowanie w nie kilku olejków i wysmarowanie się jedwabiście delikatnym
kremem do ciała o zapachu róży, kwiatu pomarańczy oraz tuberozy. Twarz
dokładnie wymyłam i odświeżyłam, a potem nałożyłam na nią delikatny
dzienny makijaż. Jako że wybierałam się na śniadanie, nie chciałam wyglądać
na wystrojoną, dlatego założyłam krótką beżową spódniczkę, biały topik i jasne
sandałki.
Czy wyglądałam i czułam się dobrze? Tak.
Czy robiłam to dla Adriena Santana? Nie.
Nie, ponieważ zawsze lubiłam o siebie dbać i to głównie dla siebie samej
spędzałam tyle czasu w łazience, a ewentualny mężczyzna, z którym się akurat
spotykałam, korzystał z tego jedynie przy okazji.
Przed wyjściem odebrałam jeszcze telefon od Willa i chwilę
porozmawialiśmy. Sam był już po swoim porannym biegu i pochwalił mnie, że
i ja wstałam dziś wcześniej, by potrenować. Nie wspominałam mu, z kim
spotykam się dziś na śniadaniu. Za to już by mnie nie pochwalił.
Świeciło słońce, a ulice Nowego Jorku pełne były turystów. Już na pierwszy
rzut oka dało się ich rozpoznać – zwykle chodzili grupami, ekscytowali się
wszystkim dookoła i próbowali nadążyć za szybkim tempem, które narzucało
to miasto. Zdarzali się tacy, co na głowach dumnie nosili czapeczki z napisem
„Nowy Jork”, czy coś w tym stylu, i przyznaję, że sama miałam do nich
słabość – pamiętałam, że nawet Shane raz kupił sobie jedną na straganie. Nosił
ją przez cały dzień, udając turystę i zajadając się ulicznymi hot dogami. Chyba
gdzieś ją ma do tej pory, bo to był naprawdę świetny dzień, który wspominamy
do teraz.
Tak spędziłam swój spacer do śniadaniowni – rozmyślając o pozytywach.
Rozpraszałam tym trochę znane mi uczucie podekscytowania, które wcześniej
mogłam od siebie odsunąć, koncentrując się na innych sprawach. Teraz już,
kiedy do spotkania z Adrienem zostały minuty, musiałam je do siebie dopuścić.
Ostatnio widziałam go na poboczu leśnej drogi i było to dość pamiętne
spotkanie, bo przytulałam się do niego i bawiłam jego sygnetem niczym jego
pełnoprawna dziewczyna. Czułam, że dzisiejsza nasza – nazwijmy to – randka
ma być bardzo ważna i w sumie decydująca dla naszej znajomości. Byłam
zdeterminowana, by wreszcie dojść do jakichś konstruktywnych wniosków.
Weszłam do lokalu, z zadowoleniem kwitując fakt, że jest on
klimatyzowany. Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne i prawie od razu w oczy
rzucił mi się Adrien. Siedział w kącie na pudroworóżowym fotelu w otoczeniu
zdjęć puchatych kociąt i szczeniaczków, oprawionych w rzeźbione białe ramki
i wiszących na błękitnych ścianach wkoło. Jego zwykle wyrazista, ciemna
i groźnawa aura, o której za każdym razem chętnie wspominam, została
zarazem stłamszona przez słodki wystrój lokalu, ale i dodatkowo przez kontrast
z nim uwypuklona.
Adrien wstał i chyba chciał mnie objąć na powitanie, ale z jakiegoś powodu,
może z przyzwyczajenia, zgasiłam jego entuzjazm, wyciągając do niego
oficjalnie dłoń. To i tak więcej niż dotychczas – w przeszłości rzadko
zgadzałam się na to, by go dotknąć na dzień dobry.
Adrien grał według moich zasad. Uścisnął moją dłoń, a uniesioną brwią
skwitował łobuzerski uśmieszek, który przemknął przez moje usta.
– Jak ci się podoba kawiarnia? – zagadnęłam, gdy już usiadłam naprzeciwko
niego.
– Milusia.
– Często bywam tu z braćmi. Tony uwielbia ich marcepanową bezę, a Dylan
jest fanem orzechowo-jagodowych gofrów – poinformowałam go, biorąc menu
do rąk. – A Shane… Z nim to zawsze trudno powiedzieć, bo on zje wszystko…
– A co ty polecasz? – zapytał Adrien, nawet nie zerknąwszy w kartę.
Wolał patrzeć na mnie.
– Ja mam słabość do tych tacos – odparłam, wskazując palcem odpowiednią
pozycję, sama z kolei nieco uciekając przed nim wzrokiem. – Są wypełnione
jajecznicą lekką jak chmurka, roztopionym serem, jest tam też pikantne
chorizo, a wszystko podane z frytkami domowej roboty.
– Lekką jak chmurka? – Adrien uniósł brew jeszcze wyżej.
Uniosłam głowę i ochoczo nią pokiwałam.
– Chyba zamówię to i dzisiaj.
– A do picia? – zapytał, kątem oka widząc, że zbliża się do nas kelnerka.
– Świeżo wyciskany sok z grejpfrutów i kawę z mlekiem… – Zagryzłam
wargę. – …kokosowym.
Adrien rzucił mi lekko rozbawione spojrzenie, ale zaraz spoważniał, by
stonowanym i kulturalnym, acz zdecydowanym głosem przekazać moje
życzenia obsłudze.
– Dla mnie zaś… właściwie będzie to samo – dodał na koniec.
Kelnerka podziękowała i odeszła, a ja dopisałam Santanowi do
wyimaginowanej rubryczki, którą prowadziłam w głowie, co najmniej dziesięć
solidnych punktów za to, że mężczyzna bez zająknięcia i po dżentelmeńsku
złożył za mnie zamówienie, zapamiętawszy wszystko to, co sobie zażyczyłam.
Przy nim nie musiałam nawet kiwnąć palcem – wszystko brał w swoje ręce.
Podobało mi się to, szczególnie, że wiedziałam, iż Adrien nie jest przy tym
zaborczy – gdybym chciała załatwić coś sama, nie wtrącałby się.
– Odgapiłeś ode mnie zamówienie – wytknęłam mu i brakowało tylko,
żebym pokazała mu język niczym rozkapryszone dziecko.
– Żeby sprawdzić, czy twoje polecenia są rzetelne – odparł.
Bawiło mnie, że tuż nad jego głową wisi fotografia bardzo naburmuszonego
kota z komiczną muszką pod szyją.
Uniosłam dumnie brodę.
– Wątpisz w to?
– Daruję ci mały margines błędu – powiedział i się rozejrzał. – Ten lokal nie
wzbudza mojego zaufania.
– Jest zbyt słodki i różowy jak na twój mroczny gust?
– Nie jadam jedynie w mrocznych miejscach, ale zwykle w rzeczy samej są
one odrobinę… – Adrien popatrzył na stojące na naszym stoliku solniczkę
i pieprzniczkę w kształcie siedzących na tylnych łapkach psa i kota. Pies miał
nawet obrożę i ogon, kot natomiast – spiczaste uszy i wąsy. – …elegantsze.
Prychnęłam.
– Nie znasz życia.
– Ja nie znam życia? – zapytał zaskoczony.
– Nawet moi bracia nie są tak rozpieszczeni.
– Nazywasz mnie rozpieszczonym? – Adrien cmoknął z udawanym
niezadowoleniem. – Pozwalasz sobie, Hailie Monet, na dużo.
– Sprawdzam, czy reagujesz na takie zaczepki humorem, czy może jednak
jesteś gburem – wyjaśniłam, a w mojej mentalnej tabelce Adrien dostał kolejne
siedem i pół punktu.
– O, czy to spotkanie odbywamy w celu testowym? – zainteresował się.
Lubiłam to, jak nie odwracał ode mnie wzroku. Nie dawał się rozproszyć
nikomu i niczemu. Nawet gdy kelnerka upuściła szklankę gdzieś za barem, a ta
upadła z łoskotem, Adrien zerknął na nią tylko na ułamek sekundy. Zapewne
sprawdzał jedynie, czy to wypadek, a nie, na przykład, próba ataku
bandziorów, z którymi też miał pewnie od czasu do czasu do czynienia.
– Trochę tak jest – potwierdziłam.
– Czy zdaję? – zapytał, odchyliwszy się nieco do tyłu.
– Za wcześnie, by powiedzieć.
Adrien położył dłoń płasko na blacie stołu i oparł się plecami o swój fotel.
– Jesteś wyjątkowo wymagająca, Hailie Monet.
– Nie randkuję z byle kim – odpowiedziałam, wzruszając ramionami. – A ty
już zaliczyłeś wtopę, więc jestem ostrożna.
– Potrafisz też być chłodna – dodał. – W tym tygodniu sporo do ciebie
pisałem. Ty rzadko odpisywałaś na moje wiadomości.
– Nie wyobrażaj sobie, że celowo robię ci na złość. Kosztowałoby mnie to
zbyt dużo energii – prychnęłam. – Dużo pracuję, nie noszę ze sobą wszędzie
telefonu. Nie jesteś pępkiem mojego świata, Adrienie.
– Ty zaś mojego owszem, zaczynasz być – powiedział.
Rumieniec spróbowałam ukryć, kręcąc z niedowierzaniem głową. Im
bardziej starałam się zaznaczyć, że moje nastawienie do Adriena, mimo że
aktualnie pozytywne, jednak jest kontrolowane, tym mniejsze on miał opory,
by podkreślać, że przepadł totalnie.
– Daj spokój – mruknęłam.
Ale że nie połechtał mojego ego, to nie mogłam powiedzieć.
Wystarczyło, by odrobinę się poruszył, a już dostał moją uwagę, co
zauważył, oczywiście, i skwitował lekkim uniesieniem kącika ust. Wyciągnął
zaraz zza poły marynarki rękę, która powędrowała tam w poszukiwaniu, jak się
okazało, niewielkiego płaskiego pudełka.
Wyjął je, położył na blacie i niespiesznie przesunął w moją stronę.
Poznałam to pudełko, podobne leżało na dnie mojej szafy, gdzie zostawiłam
je po tym, jak wyjęłam z niego perły. Kiedy Adrien zabrał dłoń, a pudełko
pozostało na blacie tuż przed moim nosem, dopiero wtedy otworzyłam je
zesztywniałymi palcami.
Nie potrafiłam powstrzymać delikatnego uśmiechu, który wkradł się na
moje usta na widok naprawionych pereł. Powiodłam po nich palcem, a potem
przyłożyłam dłoń płasko do klatki piersiowej, jakby w zachwycie, ale
i jednocześnie upewniając się, że na mojej szyi jest dla nich miejsce.
Było.
Spojrzałam na Adriena.
– Dziękuję – szepnęłam.
Skinął głową, akceptując moją wdzięczność, a ja zamknęłam pudełko
i schowałam je do torebki. Była mała, więc pudełko zmieściło się cudem, ale
mimo to wepchnęłam je tam, bo nie chciałam prosić Adriena o jego
przechowanie. Z jakiegoś powodu były dla mnie zbyt cenne, by oddać je zaraz
po tym, jak je odzyskałam.
Wkrótce kelnerka przyniosła nam nasze napoje, a niedługo potem dania.
Adrien na początku krzywo patrzył na talerze w kształcie muszelek
w pastelowych kolorach i słodkie filiżanki w kształcie kocich łebków.
– Ależ to kiczowate – ocenił.
– Zabawne. Gdy wzięliśmy tu Vincenta, powiedział to samo.
– Obawiam się, że łączy mnie wiele podobieństw z twoim drogim bratem –
szepnął jakby do siebie.
Zastygłam z taco w dłoniach.
– Jeju, nie mów tak – ostrzegłam go. – Bo przestaniesz mi się podobać.
Adrien uniósł wzrok znad swojego talerza, a ja wybałuszyłam oczy, bo
zorientowałam się właśnie, co powiedziałam.
– Dobrze wiedzieć, Hailie Monet – szepnął.
Odwróciłam od niego spojrzenie. Utkwiłam je w swoim taco, potem
w kawie i gdziekolwiek indziej, byle nie patrzeć na niego, bo było dla mnie za
wcześnie na takie wyznania i nie wiem, dlaczego mi się ono wymsknęło.
Swobodniej poczułam się dopiero, kiedy zadzwonił jego telefon.
Przeprosiwszy mnie najpierw, skupił się wtedy na nim, nie na mnie. Chrupałam
frytki, z nieszczególnym zainteresowaniem podsłuchując jego rozmowę. Wziął
głębszy wdech i przymknął powieki, pocierając je palcem wskazującym
i kciukiem jednej ręki.
– Tak, pamiętam, zrobię to – powiedział, a gdy jego rozmówca nie
odpuszczał, zmarszczył brwi, oderwał dłoń od twarzy, otworzył oczy i zamienił
się w nieznoszącego sprzeciwu mężczyznę, przekazując do telefonu
chłodniejszym głosem: – Załatwię to dzisiaj.
I się rozłączył. Mało delikatnie odłożył telefon na stolik i sięgnął po swoje
taco.
– Wszystko w porządku? – zapytałam ostrożnie.
– Tak.
Zapadła cisza. Nie obraziłam się, ale możliwe, że Adrien tak sobie pomyślał
albo nie chciał może mnie tak zbywać, bo po chwili pociągnął temat:
– Muszę się udać do domu rodzinnego. W gabinecie ojca jest kilka rzeczy,
które powinienem zabrać.
– Och… – Skinęłam ze zrozumieniem głową. – Chcesz to zrobić dzisiaj?
– Zobaczymy.
– Nie masz ochoty tam jechać? – zagadnęłam go łagodnie, swoje wnioski
wyciągając po brzmieniu jego głosu.
Adrien upił łyk soku grejpfrutowego i skrzywił się z niesmakiem.
– Naprawdę ci to smakuje?
Wzruszyłam ramionami.
– Lubię kwaśne.
– Mój rodzinny dom nie jest aktualnie moim ulubionym miejscem do
przebywania – wyznał, odstawiając szklankę z sokiem dalej, niż stała
wcześniej.
– Przez… tatę? – dopytałam bardzo delikatnie.
– Bez niego dom stoi pusty – potwierdził. – To irytująco przygnębiające.
– Siostry nie mogą z tobą pojechać?
– Nie będę ich ciągnął ze sobą za każdym razem, kiedy muszę wpaść do
gabinetu ojca. Keira ma rodzinę i swoje sprawy na głowie, a z Grace i tak nie
miałbym pożytku.
– Ja mogę ci potowarzyszyć, jeśli chcesz – zaproponowałam bezmyślnie.
Ugryzłam się w język, dopiero gdy skończyłam mówić.
Adrien spojrzał na mnie zaskoczony.
– Dziękuję, Hailie, to bardzo wspaniałomyślna propozycja. Jednak nie
zamierzam nadużywać twojej dobrodusznej natury.
– Mam dziś wolne, niczego nie nadużywasz.
– Jeśli ktoś się dowie, że zabieram cię do swojego rodzinnego domu…
– Byłam już na twojej plaży – przypomniałam mu. – Co to za różnica?
– Myślę, że twoi bracia znaleźliby kilka.
– Od kiedy obchodzą cię moi bracia?
Adrien zamilkł na chwilę, upił tym razem łyk kawy i się zamyślił. Jadłam
w spokoju, czekając na wnioski, do jakich dojdzie.
– Naprawdę chciałabyś ze mną pojechać? – zapytał poważnie.
To było bardzo, bardzo dobre pytanie i sama je sobie właśnie zadawałam.
Odwiedziny w domu rodzinnym to brzmiało wyjątkowo poważnie. Na
przykład w rodzinie Monet nigdy nie przyprowadzało się do Rezydencji
przypadkowych osób. One zawsze musiały mieć status tych ważnych, by
mogły zostać wpuszczone do naszego domu. Nie wiedziałam, jakie zasady
panują u Santanów, ale przypuszczałam, że może to wyglądać trochę inaczej,
zwłaszcza teraz, gdy rodzinny dom Adriena stał pusty, jak sam zaznaczył.
Jeszcze niedawno wyrzuciłam mu, że nie pozwalał mi się wspierać, mimo
że chciałam to robić. Teraz miałam okazję udowodnić, że z mojej strony ta
chęć wsparcia jest aktualna, dlatego szybko odpowiedziałam:
– Tak, chętnie, jeśli ci to pomoże.
– No dobrze, Hailie Monet… – powiedział, nie odrywając ode mnie
uważnego spojrzenia. – W takim razie zapraszam cię na przejażdżkę do mojego
rodzinnego domu.
Wyglądał, jakby sprawdzał, czy po cichu się nie rozmyślę, ale jeśli coś było
we mnie silne, to na pewno poczucie obowiązku niesienia pomocy, zwłaszcza
moim bliskim. Adrien nie zaliczał się może do tego najbliższego grona, ale
zdecydowanie miał zadatki na bycie dla mnie kimś ważnym…
Może.
Kiedyś?
46

WOLĘ, GDY MÓWISZ

Adrien zarzekał się, że odwiezie mnie z powrotem do Nowego Jorku, dlatego


zgodziłam się wsiąść z nim do samochodu. Danilo nie był zachwycony.
– Nie będę w stanie zapewnić pani odpowiedniej ochrony, pani Monet –
wytłumaczył mi, kiedy zabrał mnie na stronę.
– Usiądziesz z tyłu – zarządziłam na głos.
– Nie ma tyłu – wtrącił się Adrien. – Przyjechałem sportowym
samochodem, w którym są tylko dwa miejsca.
Przymknęłam powieki.
– No dobrze, w takim razie weźmiemy moje porsche.
– Na całym wschodnim wybrzeżu nie ma bardziej rzucającego się w oczy
auta od twojej bryłki złota – zauważył Adrien z krzywą miną.
Wywróciłam oczami.
– Jeju, w takim razie pojedźmy SUV-em Danilo!
– Pojedziemy moim autem, a Danilo podąży za nami swoim SUV-em, tak
jak zrobi to mój ochroniarz – zarządził, a gdy otworzyłam tylko usta, by się
kłócić, dodał stanowczo: – Nic ci przy mnie nie grozi, Hailie, będę trzymał ręce
na kierownicy.
I mrugnął, odchodząc.
Dyskusja zakończona.
Vincent, mimo że ostatnio popisał się niespotykaną u niego
wyrozumiałością, na pewno by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że wsiadam
z Adrienem do jednego pojazdu bez ochroniarza. Uciszyłam tę nikomu
niepotrzebną, nieprzyjemną myśl i dałam się Adrienowi przekonać. Tyle razy
już się widywaliśmy w tak różnych okolicznościach, że ufałam, iż serio mnie
nie skrzywdzi.
Sportowe auto Adriena było czarne. Znałam go już na tyle, że miałam
pewność, iż to jego ulubiony kolor. Było też nowoczesne. Ostatnio podobne
sprawił sobie Shane, jednak Shane gustował w bardziej odblaskowych
kolorach. Swoje niebieskie lamborghini nadal trzymał w garażu, ale teraz
częściej jeździł limonkowym jaguarem. Mimo że rodzeństwo Monet trochę
rozproszyło się po świecie, garaż w Rezydencji wciąż mieścił większość
naszych aut i była to coraz większa kolekcja. Chłopcy lubili kupować nowe,
jednocześnie zachowując sentyment do starych.
Spacerem udaliśmy się na podziemny parking, gdzie Adrien miał swoje
miejsce. Wymagało to przejścia kilku przecznic i było dla mnie kolejnym
ciekawym doświadczeniem – przechadzka ramię w ramię z Santanem. On
w tym swoim garniturze wyglądał, jakby zabłądził tu z jakiegoś wysokiego
stanowiska na Wall Street, ja zaś prezentowałam się bardziej jak ktoś, kto
zamówi mrożoną kawę z bitą śmietaną na wynos i pójdzie z nią relaksować się
w Central Parku.
Pomysł ten brzmiał w rzeczywistości całkiem nieźle, ale idący obok mnie
mężczyzna przypomniał mi, że już na dziś miałam inne plany.
– Jesteś pewna, że tak chcesz spędzić swój wolny dzień? – zapytał kwaśno
Adrien, otwierając dla mnie drzwi od strony pasażera. Jakby czytał mi
w myślach.
– Dla mnie to jak wycieczka – odparłam, szczerząc zęby w uśmiechu,
i wsiadłam.
Miałam już okazję jechać z Adrienem samochodem, ale nie z nim jako
kierowcą i nie sam na sam. Silnik jego smukłego, luksusowego samochodu
mruczał nisko, ale w swoim życiu najeździłam się tyloma sportowymi furami,
że nie robiło to na mnie większego niż zwykle wrażenia. Bardziej niż na tym
najwyższej klasy samochodzie skupiałam się ma fakcie, że oto zajmuję miejsce
obok kierowcy, którym jest Adrien.
On zaś zdjął marynarkę i podwinął mankiety koszuli, żeby prowadziło mu
się wygodniej. W tej małej przestrzeni dobrze czułam jego wodę toaletową,
wyraźniej niż na ulicy lub w kawiarni. Adrien przeczesał włosy i z wprawą
zaczął wykręcać ze swojego wyjątkowo szerokiego jak na nowojorskie warunki
miejsca parkingowego, które było oznaczone plakietką „zarezerwowane”
i jakimś numerem.
Znałam to, moi bracia też mieli powykupowanych dużo miejsc
parkingowych rozsianych po całym Nowym Jorku. Zawsze skarżyli się, że
parkowanie w tym mieście to koszmar w najczystszej postaci.
Na początku nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, żebym jechała
z Adrienem, bo kiedy pierwsza ekscytacja opadła, poczułam się odrobinę
nieswojo. Jak żonka, która jedzie z mężem do teściów. Nawet torebkę
wcisnęłam w przestrzeń między swoim udem a drzwiami.
Raczej rzadko podróżowałam w ten sposób – zazwyczaj albo sama
prowadziłam, albo korzystałam z taksówek lub usług szoferów i siadałam
wtedy z tyłu. Jedyne sytuacje, kiedy zajmowałam miejsce obok kierowców, to
te gdy podróżowałam z braćmi, a i to nie zawsze, bo oni też często wysyłali
mnie do tyłu.
Może dla osób postronnych to głupie, ale dla mnie była to pewna nowość
w życiu i chwilę mi zajęło, zanim się z nią oswoiłam. Dopiero wtedy poczułam
się na tyle swobodnie, by zacząć zagadywać Adriena. W tle naszych luźnych
rozmów leciała stonowana muzyka klasyczna, którą włączył, zanim ruszyliśmy
– bardzo klimatyczna i tak inna od tego, czym zwykle częstowali mnie w aucie
bliźniacy i Dylan.
– Uwielbiam te lasy – westchnęłam rozmarzona, kiedy wydostaliśmy się
wreszcie z metropolii i powoli wjeżdżaliśmy w głąb mojego ukochanego stanu.
– Więc pewnie nie spodoba ci się, kiedy się przyznam, że jako nastolatek
życzyłem sobie, by je wszystkie wycięli – odparł Adrien ze wzrokiem wbitym
w przednią szybę.
– Dlaczego? – oburzyłam się.
– Denerwowało mnie, że mieszkam na odludziu. Chciałem, żeby
wybudowali mi tu drugi Nowy Jork – odparł. – Zrobiłem nawet cały projekt
i rozpisałem biznesplan, który następnie przedstawiłem tacie. Podszedłem do
sprawy bardzo profesjonalnie.
Zaśmiałam się.
– Jak zareagował?
– Wysłuchał mnie uważnie, udało mu się nie wybuchnąć śmiechem, a potem
zadał mi kilka sensownych pytań odnośnie do mojej prezentacji, pokazując mi
delikatnie, że nie jestem w stanie na nie sensownie odpowiedzieć.
Uśmiechnęłam się lekko.
– Przy tworzeniu tego planu pomagał mi Will – zdradził Adrien, wiedząc, że
mnie to zainteresuje.
Aż rozchyliłam usta.
– Jak to?
– Też wkurzały go te lasy.
– Ja go znam z zupełnie innej strony – powiedziałam trochę z żalem, jaki
dokuczał mi zawsze, gdy sobie uświadamiałam, że przegapiłam tyle etapów
życia swoich braci. Może już mnie to nie dręczyło, ale nadal się z tym nie
pogodziłam.
– Nie wątpię – mruknął Adrien.
Zawsze gdy jechałam z Nowego Jorku do Pensylwanii, lubiłam ten moment,
w którym przekraczałam barierę między murami i betonem a dziką aurą
zieleni. Powietrze pełne spalin zamieniało się w rześki zapach roślin.
– Ja od zawsze lubię te lasy – powiedziałam. – Kojarzą mi się z domem. Są
tajemnicze, zdystansowane, mroczne… Trochę jak moja rodzina.
Bezwzględne… ten przymiotnik cisnął mi się na usta, kiedy myślałam
o Sonnym. Zawsze wtedy kręciłam przecząco głową, by uciszyć te trudne
i przykre wspomnienia. To wydarzenia po zaręczynach Vincenta z Grace
sprawiły, że oprócz miłości do lasów czułam też nienawiść. Po prostu o tej
drugiej rzadziej mówiłam. Nie było takiej potrzeby – lasy podziwiałam
z zewnątrz, nie musiałam ich eksplorować.
– Nie można się nie zgodzić. – Adrien skinął głową znowu z tym lekkim
drwiącym uśmiechem.
Przez większą część drogi znałam trasę, bo sama często ją przemierzałam,
ale w pewnym momencie Adrien z niej zboczył i to wtedy zaczęłam naprawdę
czuć, że dziś nie odwiedzałam Pensylwanii, żeby zobaczyć się z braćmi
w Rezydencji. Dziś byłam tu w innym celu.
– Kobiety, z którymi spotykałem się do tej pory, zawsze narzekały na to, że
jeżdżę za szybko – odezwał się ni stąd, ni zowąd Adrien. – Jestem pod
wrażeniem, że ty nie zająknęłaś się na ten temat ani razu.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Po pierwsze – zaczęłam – jeździsz dobrze, masz kontrolę nad autem, więc
nie widzę powodu do narzekania. Po drugie widać, że nie wiózł cię nigdy Tony
ani Dylan. Twoja jazda to przy nich pikuś.
Adrien się zaśmiał.
– Racja. Zapomniałem, że moją pasażerką jest Hailie Monet.
Spojrzałam w boczną szybę, by ukryć uśmiech.
Wkrótce dojechaliśmy na miejsce. Zasada była podobna, co w Rezydencji
Monetów. Najpierw należało zjechać z głównej szosy, potoczyć się chwilę
leśną drogą aż do bramy, która wyłoniła się jakby znikąd i otworzyła się przed
nami. Różnicą było to, że za bramą Santanów gęsto rosły drzewa, tak jakby na
terenie posesji posadzono osobny las. Chwilę przez niego brnęliśmy, a ja
zerkałam w lusterko, by sprawdzić, czy aby na pewno wpuszczono za nami
auto Danilo.
Przestałam się oglądać, gdy nareszcie ujrzałam mury willi Santanów. Od
razu zaczęłam porównywać ją do swojego rodzinnego domu. Obie miały taki
sam melancholijny klimat i owiane były podobną aurą tajemnicy. Willa ojca
Adriena zdawała się jednak bardziej ścieśniona oraz wyższa, choć akurat to
wrażenie mogła stwarzać wieżyczka, która górowała na dachu budynku. Dom
zbudowany został z pomarańczowej, bardzo wyblakłej cegły, przy drzwiach
i oknach postawiono na białe zdobienia, a dach był szary i zlewał się
w pochmurne dni z niebem, podobnie jak u nas.
Adrien zaparkował pod domem. W drodze dał znać ochronie, że
przybędziemy, dlatego jakiś mężczyzna w ciemnym uniformie i ze słuchawką
w uchu już na nas czekał na podjeździe. Minę miał przejętą, co miało sens, bo
jeśli Adrien mówił prawdę i nikt do tej willi nie zaglądał od czasu śmierci jej
właściciela, to każde odwiedziny członka rodziny Santanów musiały być tutaj
wielkim wydarzeniem.
Nie czekałam, aż Adrien otworzy dla mnie drzwi – sama wyszłam z auta
i zadarłam głowę. Tak, ta willa była zdecydowanie wyższa od Rezydencji
Monetów.
Adrien i ochroniarz uścisnęli sobie dłonie, po czym Santan szepnął coś do
swojego pracownika i pokręcił głową. Wskazał też na Danilo, który
zaparkował tuż za nami i właśnie do nas podchodził. Był tak samo blady, jak
przed wyruszeniem w tę trasę, kiedy tylko usłyszał, że jedziemy do domu
zmarłego członka Organizacji z innym członkiem Organizacji. Wiedział, że
w razie pojawienia się jakiegoś niebezpieczeństwa jest na przegranej pozycji.
Posłałam mu uśmiech, by go uspokoić, ale z drugiej strony pomyślałam, że to
dobrze, iż traktuje swoją pracę serio.
– Hailie Monet, oto mój dom rodzinny – rzekł Adrien, odwracając się do
mnie. Oczy miał mętne, a twarz napiętą.
Poczułam jeszcze większą determinację, żeby ułatwić mu powrót w te mury.
– Próbuję sobie ciebie wyobrazić jako małego chłopca, który sobie tutaj
biegał – powiedziałam, gdy puścił mnie przodem i weszłam do pokaźnych
rozmiarów holu. Nie brakowało tu akcentów z ciemnego drewna, właściwie to
ono tu dominowało, sprawiając, że już na wejściu wnętrze sprawiało wrażenie
bardzo przytulnego.
– Mieliśmy zakaz biegania – wyznał. – Zacząłem się do niego stosować, gdy
złamałem rękę i wybiłem sobie dwa zęby na schodach.
– Aż dwa? – Zerknęłam na niego uważnie, jakbym szukała luk w jego
uzębieniu, ale jego usta były zaciśnięte, a teraz na dodatek wykrzywiły się
w małym grymasie.
– To były mleczaki, Hailie.
– No tak. – Pokiwałam głową i wróciłam do rozglądania się. – O, jaki
piękny stół.
Adrien zwiesił nieco głowę, ale szybko wziął wdech i stanął za mną na
progu jadalni.
– Zawsze zasiadaliśmy wspólnie do kolacji. To była bardzo ważna zasada.
– Podoba mi się ta zasada – powiedziałam zamyślona.
– Popularna. Vincent jej u was nie wprowadził?
– Wydaje mi się, że teraz powoli się tego uczy przy swojej rodzinie, ale
kiedy byłam młodsza i mieszkałam z braćmi, to tak u nas nie działało. To
znaczy owszem, jadaliśmy często razem, ale nie codziennie. Vincent często był
zapracowany, bliźniacy i Dylan wychodzili wieczorami ze znajomymi…
– I jadałaś sama? – dziwił się.
– Chyba najczęściej z Willem – zastanowiłam się.
– A śniadania?
Spojrzałam na niego i cofnęłam się z progu jadalni.
– Nie wiem, też różnie, zależy, jak chłopcy się budzili – mruknęłam. – U nas
każdy trochę chodził swoimi ścieżkami. Oczywiście, moich pilnował Vincent,
ale tak… tak to mniej więcej wyglądało. Nie wiem, jak było u nich wcześniej.
Może tata bardziej pilnował dyscypliny? Nie miałam okazji się przekonać.
– Wybacz wścibskość, Hailie.
– Nie szkodzi, nic się nie dzieje. Już przywykłam do swojej historii –
powiedziałam, po czym nieco się ożywiłam. – Za to z mamą i babcią jadałam
codziennie każdy posiłek. Zawsze o tej samej porze. Miałyśmy taki mały,
okrągły stolik pomiędzy kuchnią i salonem. Tak mały, że jak babcia coś
ugotowała, to musiała od razu rozdzielać nam porcje na talerze, bo nie
zmieściłyby się na nim żadne wazy czy półmiski.
Adrien patrzył na mnie, jakbym przemawiała w innym języku.
Przez lata do podobnych reakcji przyzwyczaili mnie już moi bracia. Też byli
tacy zdumieni, gdy wyskakiwałam z podobnymi wspomnieniami.
Wyminęłam swobodnie Adriena i zajrzałam do kolejnego pomieszczenia.
Był to salon z – tak jak się spodziewałam – wielkimi oknami wychodzącymi na
zieleń, długą kanapą i olbrzymim kominkiem… Dużo bardziej spokojny niż
u Monetów był ten pokój wypoczynkowy. U nas aktualnie zasypany był
zabawkami dzieci Vince’a, ale nawet wcześniej w każdy jego zakamarek
powciskane były gadżety tych trochę większych chłopców. Jak konsola czy
wielkie głośniki.
– Twój tata nie miał telewizora? – zainteresowałam się, gdy poczułam, że
Adrien znowu za mną staje.
– Miał, w sali kinowej. Tutaj wolał mieć spokój.
Rozbłysły mi oczy.
– Jest tu sala kinowa? Ale czad – podekscytowałam się. – Mogę zobaczyć?
Adrien zacisnął szczękę i uciekł spojrzeniem w bok. Widząc tę reakcję,
rozkazałam się sobie uspokoić.
– Przepraszam – powiedziałam, poważniejąc. – Wiem, że nie przyszedłeś tu
oprowadzać mnie po pokojach. Masz coś do załatwienia. Już nie będę nas
zatrzymywać.
– Nie, Hailie. – Zreflektował się. – Nie o to chodzi. Chętnie oprowadzę cię
po domu.
Zbliżyłam się do niego, marszcząc ze zmartwieniem czoło.
– Na pewno? Wszystko w porządku? Posmutniałeś.
Nie cofnął się, ale wyciągnął sztywną dłoń, by złapać i przytrzymać się
framugi.
– Wszystko mi go tutaj przypomina.
Gdy to powiedział, wróciły do mnie wspomnienia tego, jak jako niespełna
piętnastoletnia dziewczyna stałam zagubiona w mieszkaniu mamy i babci
i patrzyłam, jak pracownica opieki społecznej pomaga pakować nasze rzeczy.
– To straszne, wiem – szepnęłam i złapałam go obiema dłońmi za wiszącą
luźno rękę.
Spojrzał na mnie zagadkowo. Nadal trzymaliśmy dystans, który jednak
ostatnio dużo częściej się zamazywał. Adrien nie miał chyba nic przeciwko
temu. Masowałam wierzch jego dłoni kciukami, obejmując ją z uczuciem.
Chciałam przekazać mu w ten sposób siłę i zrozumienie.
Dotykanie go nie przestawało być dla mnie egzotyczne i dziwaczne, ale
coraz bardziej oswajałam się z tymi uczuciami. Przestawałam się ich bać, za to
stawałam się gotowa je eksplorować.
– Może pójdziemy najpierw do gabinetu twojego taty? – zaproponowałam
łagodnie. – Będziesz miał już swoją misję z głowy i w każdej chwili będziemy
mogli odjechać.
Adrien, milcząc, skinął głową. Przyglądał się mi z zagadkowym wyrazem
twarzy, jakby dopiero odkrywał, kim jestem.
– Pokażesz mi drogę? – zapytałam cicho.
Znowu potaknął, po czym zerknął na swoją dłoń zamkniętą w moim
uścisku, a następnie odwrócił się w stronę korytarza.
– Tędy – szepnął zachrypniętym głosem i ruszył przodem. Jego dłoń
przestała poddawać się nieruchomo moim palcom, odżyła i przejęła inicjatywę.
Teraz to ona mnie ścisnęła tak, że finalnie szłam za Adrienem, który swoją
jedną ręką trzymał obie moje dłonie. Ta bliskość wysyłała dreszcze od
czubków palców moich rąk aż po koniuszki tych u stóp.
Dom był bardzo cichy, jak można się było spodziewać. Raz przemknął
gdzieś jakiś ochroniarz, co wyłapałam kątem oka. Za nami wiernie podążał też
Danilo. Poza skrzypiącym od czasu do czasu pod naszymi krokami parkietem
nie słychać było jednak nic.
Wiedziałam, że dostojne podwójne drzwi prowadzą do gabinetu Egberta,
jeszcze zanim Adrien się przed nimi zatrzymał. Biła od nich energia podobna
do tej, którą znałam ze skrzydła pracowniczego w Rezydencji Monetów.
– Mogę poczekać na zewnątrz – zaproponowałam cicho.
Adrien zawahał się, nim nacisnął klamkę. Zanim to zrobił, spojrzał mi
w oczy.
– Wejdź ze mną, Hailie Monet.
Uniosłam delikatnie kąciki ust w pokrzepiającym uśmiechu i pokiwałam na
zgodę głową, a kiedy łapał już za klamkę, dodatkowo wysłałam mu pozytywny
impuls, ściskając mocniej jego dłoń.
Drzwi się otworzyły i Adrien powoli wszedł do środka, wprowadzając mnie
za sobą. Znowu zaczęłam porównywać to pomieszczenie do jedynego
właściwego odpowiednika, jaki znałam, czyli do biura Vincenta.
– Też zbierałeś tu ochrzany? – zażartowałam, by rozluźnić atmosferę.
– Czasami. Ale nie było tu reguły, wszędzie je zbierałem. – Adrien posłał mi
bardzo lekki, ale bez dwóch zdań rozbawiony uśmiech. – Czy pytasz o to,
ponieważ sama masz podobne doświadczenie?
– Vincent uwielbia w wywieraniu presji takie detale jak otoczenie. Do tej
pory się go boję, gdy woła mnie do swojego gabinetu – parsknęłam.
– Brzmi okrutnie.
– Idzie się przyzwyczaić. – Wzruszyłam ramionami i znowu się ożywiłam: –
Ale takich bajerów u siebie nie ma! Rany, muszę mu doradzić, żeby wstawił
tam u siebie stół bilardowy. Przecież to genialny pomysł. Grasz?
Nawet zabrałam od niego dłonie, by podejść bliżej do płyty i dotknąć
opuszkami palców jej miękkiego obicia.
– Kiedyś, z tatą, potem nigdy nie było na to czasu. – Adrien stał nieruchomo
i sztywno, obserwując mnie. – On to czasem robił, by uporządkować myśli.
A po chwili dodał cicho:
– Jedna z rzeczy, których żałuję, to że przed jego śmiercią nie zagraliśmy
ostatniej partii.
Przełknęłam gorzką ślinę i się wyprostowałam.
– Jeśli wolisz, bym zamilkła, powiedz tylko, a więcej się nie odezwę –
obiecałam, zerkając na niego przepraszająco.
Nie odzywał się przez chwilę. Tutaj ciszę zakłócało głośne tykanie zegara,
które dodawało napięcia całej sytuacji.
– Wolę, gdy mówisz – odparł wreszcie.
Uśmiechnęłam się.
– Strasznie głośny ten zegar – stwierdziłam i obróciłam się na pięcie, by do
niego podejść. – Jak twój tata mógł się przy nim skupić, to ja nie wiem… Och,
tarcza jest zbita?
– To ja ją zbiłem – mruknął Adrien. – W przypływie… frustracji.
Przymknęłam usta i spojrzałam na niego ze współczuciem.
– Czy mogę ci jakoś tu pomóc?
– Nie trzeba – westchnął i w końcu podszedł do wielkiego biurka, które, tak
jak u Vince’a, było dominującym meblem w pomieszczeniu, a potem schylił się
i otworzył jedną z szafek.
Na początku się zbliżyłam, ale gdy zobaczyłam, że w środku jest sejf,
a Adrien właśnie wstukuje kod na klawiaturze, natychmiast uciekłam
wzrokiem w bok i się cofnęłam.
– Nie musisz odwracać spojrzenia, Hailie – powiedział, a pokrywa sejfu
otworzyła się z cichym kliknięciem. – Już nie znajdziesz tu żadnych tajemnic.
W takim razie zajrzałam do środka. Sejf nie był wielki, dlatego Adrien
szybko go opróżnił. Wyjął list, który był już otwarty i najwyraźniej przeczytany
wcześniej, po czym wsunął go sobie do kieszeni. Wyciągnął też jakąś teczkę,
ale nie ruszył, jak zdołałam dojrzeć, leżących w środku kilku sztabek złota, ani
plików banknotów, jakby losowo tam wrzuconych, by zapchać przestrzeń.
Znowu: znałam to z domu. Bracia Monet upychali pieniądze w każdą lukę,
jaka się w Rezydencji Monetów napatoczyła. Nie raz wyciągałam pojedyncze
banknoty z rączek małej Lissy, która znajdywała je w przeróżnych,
najdziwniejszych miejscach. Pamiętam, jak zrobiłam to po raz pierwszy –
z walącym sercem pobiegłam do Vincenta, żeby się upewnić, że nie ma
absolutnie takiej szansy, by dziewczynka dorwała w ręce coś innego i bardziej
niebezpiecznego… jak na przykład broń. W końcu pistolety też walały się bez
sensu po tym domu, a ja wiedziałam o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Vincent
jednak stwierdził, że dom został bardzo dokładnie przeszukany na grubo przed
pojawieniem się w nim małego dziecka.
Podobno został przeszukany też po tym, jak ja natknęłam się na broń
w bibliotece. Vincent wynajął specjalną ekipę, która upewniła się, że więcej
w moje ręce nie trafi żadna niepożądana rzecz.
Zabawne, że to wszystko działo się bez mojej wiedzy. Tylu spraw nie byłam
świadoma i zapewne nadal nie jestem. Uznałam to za niepokojące, ale i urocze
jednocześnie.
Adrien zatrzasnął drzwiczki sejfu i wstał. Wziął do ręki teczkę.
– Możemy już stąd wyjść – powiedział, a kiedy podniósł na mnie oczy,
zamarł.
Przechadzałam się właśnie obok stołu bilardowego. Zatrzymałam się przy
nim, podziwiając jego eleganckie wykonanie. Lekko oparłam się o ramę stołu,
wodząc spojrzeniem po idealnie ułożonych bilach, a wtedy poczułam na sobie
wzrok mężczyzny i się uśmiechnęłam. Chciałam, by uśmiech ten wyglądał na
pokrzepiający, ale chyba nie wyszło, bo Adrien podążał wzrokiem za każdym
krokiem, jaki postawiłam, i robił to tak natarczywie, że aż się speszyłam.
– Wszystko w porządku? – zapytałam wreszcie. Spoważniałam i odsunęłam
się od stołu, martwiąc się, że może nie życzył sobie, bym go dotykała.
Wtedy się ocknął i pokręcił głową.
– Tracę tu rozum – mruknął do siebie tajemniczo. Wcisnął sobie teczkę pod
pachę i rzucił: – Wyjdźmy stąd.
Patrzyłam długo na jego dłoń, którą niewiele myśląc, jakby automatycznie
do mnie wyciągnął. Tak jakby było oczywiste, że skoro przyszliśmy tu,
trzymając się za ręce, to tak samo powinniśmy stąd wyjść. Zdziwiła mnie ta
swoboda Adriena, ale po szybkim namyśle uznałam, że nie mam nic
przeciwko.
Mogę znowu złapać go za rękę. Jeśli tego chce i potrzebuje, jeśli tak mu
będzie miło… to czemu nie?
Chyba zaczął się orientować, że jego gest był dla mnie zaskakujący i może
zbyt poufały, ale zanim zdążył się z niego wycofać, ja wsunęłam swoją dłoń
w jego i pozwoliłam mu puścić się przodem. Drzwi do gabinetu Egberta
zamknął za nami nie bez cichego westchnienia, a kiedy zaszkliły mu się oczy,
nie miałam żadnych oporów, by się do niego przytulić. W przeszłości
trzymaliśmy się już za rękę i trochę zdążyliśmy się naobejmować, dlatego taka
bliskość przestawała robić na mnie aż tak wielkie wrażenie jak na początku.
– Możesz płakać – szepnęłam do niego łagodnie, gładząc jego zgarbione
teraz plecy. Koszula, którą miał dziś na sobie, była perfekcyjnie biała, więc
powtarzałam sobie w głowie, żeby się pilnować i samej się nie rozpłakać, bo
wtedy zabrudzę mu ją swoim makijażem.
– Nie – odparł zachrypniętym głosem. Był uparty i nieszczery, bo przecież
aż zadrżał, tak jakby jego ciało błagało o ulgę i przyzwolenie na łzy.
– Dobrze, nie musisz – uspokoiłam go. – Tylko możesz, jeśli tego
potrzebujesz. Bo każdy czasem potrzebuje.
Pokręcił stanowczo głową.
– Potrzebuję być silny.
Już to kiedyś gdzieś słyszałam. I przerabiałam. Najwidoczniej taka postawa
to norma wśród członków Organizacji. Czy wpajano im to od dziecka? Uczono
tłumić emocje i ukrywać łzy?
Uniosłam dłoń z jego ramienia i po raz pierwszy w życiu zatopiłam
rozcapierzone palce w jego włosach. Przeczesałam je delikatnie, z walącym
sercem badając te nowe dla moich opuszków rewiry. Poczułam, jak Adrien
drży.
– To jest okej. Ale też wiedz, że przy mnie możesz być sobą – szepnęłam
mu do ucha. – Choćby przez moment.
Staliśmy tak w bezruchu dobrą chwilę. Gładziłam Adriena po włosach,
a przy okazji udało mi się odkryć, że jest to dla mnie przyjemne i relaksujące.
Oglądałam biało-brązowe ściany wkoło, cieszyłam oczy zielenią za oknami.
Byłam cierpliwa, dawałam mu czas. W pewnym momencie on też mnie objął.
Zaczynałam podejrzewać, że jestem na prostej drodze do uzależnienia się od
tych uścisków, i trochę mnie to zaniepokoiło.
A kiedy Adrien zdecydował się przerwać tę chwilę bezgłośnej czułości
i powoli zaczął się ode mnie odrywać, zamarłam na widok jego wilgotnych
policzków. Odetchnęłam cicho i ze zmartwieniem zapatrzyłam się w jego
załzawione oczy. Okazało się, że przez cały ten czas trwania w objęciach łkał
bezgłośnie, i totalnie mnie to rozbroiło. Ucieszyłam się, że poczuł się przy
mnie tak swobodnie, jednocześnie ten widok łamał mi serce, bo wiedziałam, że
tylko ogromny ból mógł skłonić go do takiej reakcji.
Ciemne rzęsy miał posklejane, oczy błyszczały mu jak płynna czekolada
z brokatem, a mokre ślady łez na brodzie i policzkach aż się prosiły
o osuszenie. Uniosłam dłoń, którą wcześniej błądziłam w jego włosach, i długo
się wahałam, zanim przyłożyłam mu ją do twarzy. Gest ten wydał mi się
niemożliwy, niewłaściwy. Tak intymny, że aż nieodpowiedni. A jednak
jednocześnie był niesamowicie naturalny. To poczucie wygrało, więc wreszcie
drżącymi palcami dotknęłam jego skóry. Starłam te straszne i niepokojące łzy,
uśmiechając się do niego z dumą.
– Lepiej? – zapytałam cicho. W gardle stanęła mi gula na dowód, że i dla
mnie był to trudny i emocjonujący moment.
Skinął głową, nie przestając wwiercać się we mnie spojrzeniem.
– Cieszę się. – Głos prawie mi się załamał. Mimo to pogłaskałam go jeszcze
po policzku, po czym wreszcie cofnęłam rękę. Była ciężka, jakby dopiero co
przejęła na siebie część ogromu gęstych emocji towarzyszących Adrienowi.
Nie odsunęłam się jednak, wolałam, żeby powrót do rzeczywistości nastąpił
z jego inicjatywy. Ja tu dziś przyjechałam dla niego, byłam tu dla niego, no i to
jemu zamierzałam dać sto procent swojej uwagi.
I faktycznie, gdy Adrien był gotowy, odsunął się ode mnie. Robił to bardzo
delikatnie, jakby nie chciał, bym poczuła, że mnie odtrąca. Przetarł twarz
dłonią, a potem przeprosił mnie i zniknął w łazience. Słyszałam, jak puszcza
wodę z kranu, może nawet wydmuchał nos. Wrócił niebawem, nie całkowicie
odmieniony, ale z całą pewnością trochę bardziej pozbierany.
Znowu wyciągnął do mnie dłoń.
– Pokażę ci salę kinową – szepnął z powagą.
47

SALA KINOWA

Szłam u jego boku, szukając w tym domu jakichś ciekawych detali. Nie
rzuciło mi się w oczy jednak nic nad wyraz niepokojącego czy dziwacznego.
Przekonałam się już, że rodzinny dom Santanów jest, mimo niezaprzeczalnie
bijącej z jego ścian zamożności, dość zwyczajny. Dziwnie się czułam ze
świadomością, że to tutaj Adrien dorastał. A wraz z nim Grace.
Rany, zupełnie o niej zapomniałam. Ciekawe, czy jest tutaj jej pokój.
Ciekawe, czy kiedyś spadła z tych schodów.
– Tutaj – szepnął Adrien. Wróciliśmy do głównego holu, gdzie znajdowały
się frontowe drzwi. Niedaleko schodów były kolejne, zwykłe, ale dosyć
masywne – te Adrien właśnie otworzył. Za nimi ciągnęły się w dół eleganckie,
wyłożone niezwykle miękką wykładziną stopnie. Oświetlały je drobne,
pojedyncze światełka przy podłodze, które już od pierwszego momentu
przywodziły mi na myśl skojarzenie z kinem.
– O, świetnie, kino jest w piwnicy – mruknęłam, tracąc entuzjazm.
Danilo też nie podobał się ten fakt. Chyba dawno nie zafundowałam mu tak
stresującego dnia. Zwykle się przy mnie nudził.
Sala kinowa naprawdę robiła wrażenie. Panował tu półmrok jak
w prawdziwym kinie, a sam ekran był ogromny. Może nie tak wielki jak
normalnie, ale na pewno wystarczająco duży, by wyświetlany na nim obraz był
genialny. Głośniki wbudowano w ściany, a dwie potężne kanapy znajdowały
się jedna za drugą na różnych wysokościach. Obie przypominały raczej łoża,
takie były długie i szerokie. Już jedna by wystarczyła, żeby zmieścić mnie
i moje rodzeństwo, a może nawet partnerki moich braci i dzieci Vincenta.
– Ale ekstra – podekscytowałam się. – Nie wierzę, że moi bracia nigdy
o czymś takim nie pomyśleli.
Podeszłam do białego ekranu, by przejechać po nim palcami. Na jego tle
czułam się naprawdę mała.
– Jest zbędna – mruknął Adrien.
– Tylko mi nie mów, że nie przychodziłeś tu oglądać filmów. – Odwróciłam
się do niego z wyzywająco uniesioną brwią.
– Och, obejrzałem tu wiele filmów – przyznał niechętnie.
Opuściłam dłoń i odwróciłam się do Adriena, który na powrót zesztywniał
i nawet o krok nie ruszył się od podnóża schodów.
– Coś jest nie tak z tym miejscem? – zapytałam.
Założył ręce na piersi i oparł się o ciemną ścianę, z którą zlewały się jego
spodnie, zaś kontrastowała koszula.
– Nie przepadam za nim.
– Dlaczego? – Zmarszczyłam brwi i cofnęłam się do niego. Moja dziecinna
radość ostygła i zrobiła miejsce ostrożności.
– Mam z nim kilka… nieprzyjemnych wspomnień.
Patrzył na mnie uważnie, jakby analizował, czy warto mi mówić, o co
chodzi, albo może czy jestem gotowa. Odwzajemniłam jego spojrzenie
z powagą, żeby udowodnić, że tak. Zrobiliśmy już dziś tak ogromny postęp, że
byłam otwarta i chłonna na nowe rewelacje, nawet te trudne i wymagające
delikatnych reakcji.
– Nie chciałbym zabijać twojej uroczej ekscytacji – powiedział.
Nagle w sali kinowej powiało chłodem.
– Właśnie to zrobiłeś – wyszeptałam. – Jestem tu dziś dla ciebie, możesz mi
powiedzieć.
Adrien wypuścił powietrze z ust.
– To pomieszczenie było dla mnie więzieniem przez długie dwa tygodnie,
kiedy byłem ośmioletnim chłopcem – wyznał, rozglądając się z obrzydzeniem
po ekskluzywnie wyglądających ścianach.
Rozchyliłam buzię.
– Czekaj, ktoś cię tu zamknął na dwa tygodnie?
– Matka – wycedził przez zaciśnięte zęby, a po chwili ciężkiej ciszy,
dopowiedział: – Zamknęła się tu ze mną i moimi siostrami.
– Ale… dlaczego?
Adrien podrapał się w tył głowy, a potem odetchnął po raz kolejny
i zapatrzył się na mnie znowu tym pełnym wahania wzrokiem.
– Wydarzyło się coś, co nią wstrząsnęło.
Zwracał się znacząco w moją stronę, tak że poczułam presję, by się
domyślić, o co chodziło.
– Powinnam wiedzieć co? – zapytałam wreszcie i w momencie, gdy to
pytanie padło z moich ust, moja twarz stężała. – O Boże.
Adrien skinął głową.
– Morderstwo Lindsay Monet było głośną sprawą.
Przycisnęłam dłoń do ust, ale szybko ją opuściłam. Chciałam poznać
wytłumaczenie, głębię tej historii. O śmierci mamy moich braci nie
rozmawiałam często – poza pojedynczymi momentami szczerości Vincenta
i taty nikt nie chciał za bardzo poruszać ze mną tego tematu. A ja, starając się
być taktowna, nie naciskałam.
– Kiedy moja matka się dowiedziała, co przytrafiło się żonie Camdena,
spanikowała.
– Trudno się dziwić – szepnęłam do siebie, drżąc na same wspomnienie tego
aktu.
– Naturalnie, był to bestialski czyn, którego sprawca słusznie został
bezwzględnie ukarany.
– Jak dokładnie? – zapytałam, niepewna tak naprawdę, czy chcę to
wiedzieć.
Adrien pokręcił głową.
– Skoro bracia ci nie powiedzieli, to nie oczekuj, proszę, że ja to zrobię –
odrzekł. – Nie potrzebujesz tej wiedzy.
Nie kłóciłam się.
– Mój ojciec pomagał twojemu złapać sprawcę. Cała Organizacja była w to
bardzo zaangażowana. Przez ten okres prawie nie bywał w domu – opowiadał,
po czym zniesmaczonym szeptem dodał: – Matka miała idealne warunki do
postradania rozumu.
– Chwila, zamknęła się tu z wami… ze strachu po tym, co przytrafiło się
mamie moich braci?
– Można tak powiedzieć.
– Hm… – zastanowiłam się, po czym ostrożnie rzekłam: – Rozumiem, że
źle wspominasz tamten czas, jednak myślę, że trudno dziwić się twojej mamie,
że po tak barbarzyńskim zdarzeniu, które miało miejsce w waszej społeczności,
przestraszyła się i chciała chronić swoje dzieci.
– Popadła w paranoję – prychnął. – Nasza willa była strzeżona, nie było
i nie ma szans, by wdarł się do niej szaleniec, który zaatakował Lindsay Monet.
Kazała swoim dzieciom siedzieć w cholernej sali kinowej i przez cały dzień
oglądać bajki.
– Dlaczego akurat tutaj?
– To miejsce w rzeczywistości jest schronem – wyjaśnił, klepiąc ścianę,
o którą się opierał. – Jest jak bunkier. Tam… – Niedbale wskazał na
przeciwległą ścianę. – Tam znajduje się przejście do spiżarni.
– Na co wam w domu bunkier? – przeraziłam się, przez zmrużone oczy
starając się dostrzec ukryte drzwi w ścianie, o której mówił.
– Bunkier to podstawowy środek bezpieczeństwa w domu każdego członka
Organizacji.
– W Rezydencji Monetów nie ma bunkra – prychnęłam.
– Oczywiście, że jest – prychnął i on.
Zamrugałam i zamknęłam usta.
Prawda była taka, że w Rezydencji Monetów wciąż były zakamarki, których
nie znałam. Zwłaszcza w skrzydle pracowniczym, gdzie Vincent w dalszym
ciągu nie przepadał, gdy za bardzo myszkowałam.
– Matka porozstawiała przed drzwiami ochroniarzy i zakazała nam stąd
wychodzić. Przez cały czas była podenerwowana, nie dało się z nią normalnie
porozmawiać. – Adrien pokręcił z niesmakiem głową. – Miałem dziewięć lat,
nie rozumiałem, co się dzieje i dlaczego nie możemy wyjść do ogrodu.
Milczałam, przyglądając mu się ze współczuciem.
– Rolę matki dla mnie przejęła Keira, choć jest niewiele starsza i sama
potrzebowała wsparcia. – Adrien pokazał teraz na dalszą kanapę. –
Siedzieliśmy razem tam w rogu, ona mnie obejmowała, włączała bajki i co
chwila chodziła ze mną do spiżarni po przekąski. A w tle rozbrzmiewała
niekończąca się kłótnia matki z Grace. Grace chciała wyjść, matka wrzeszczała
na nią, że skończy jak Lindsay Monet, jeśli to zrobi.
– Jezu – szepnęłam.
– Mhm – zgodził się cierpko Adrien. – Dwa tygodnie takiej tortury
wystarczyło, byśmy po wydostaniu się stąd więcej nie wrócili do tego
pomieszczenia. Odechciało nam się seansów filmowych.
– Mama pozwoliła wam wyjść, kiedy sprawca został złapany? – domyśliłam
się, a kiedy Adrien skinął głową, dodałam: – Czy wtedy się uspokoiła?
– Nie nazwałbym tego uspokojeniem się – westchnął. – Na matce mocno się
to wszystko odbiło. Nie potrafiła wrócić do normalności. Kilka dni później
postanowiła odejść.
– Zostawiła was? – wyszeptałam, dobrze pamiętając zasadę Organizacji:
dzieci zostają przy członkach Organizacji.
– Chciała nas zabrać, ale ojciec, naturalnie, się nie zgodził.
– Więc odeszła bez was? – upewniłam się.
Adrien zapatrzył się gdzieś w bok i szepnął:
– Zgadza się.
Przełknęłam ślinę, czując się nagle wyjątkowo niekomfortowo.
– Ale… mogłeś się z nią widywać?
– Tego ojciec nam nie bronił, jednak matka nie chciała mieć już nic do
czynienia z Organizacją.
– Czekaj, czyli co, nie chciała się z wami nawet spotykać? – obruszyłam się
i nawet zacisnęłam palce w pięści.
Adrien uśmiechnął się lekko na widok mojej złości.
– Spotykaliśmy się, ale bardzo rzadko – powiedział. – Nie były to też
wyczekiwane przeze mnie chwile. Za każdym razem błagała nas, żebyśmy
odeszli od ojca, gdy tylko osiągniemy pełnoletność. Zamiast zadać swoim
dzieciom najbanalniejsze pytanie w rodzaju „Jak w szkole?”, jej szkliły się
oczy, gdy szeptała, że należy trzymać się z dala od Organizacji.
– Zaraz, Keira się odcięła, prawda? – przypomniałam sobie. – Czy zrobiła to
pod wpływem słów waszej mamy?
– Tak, była z nią najbliżej. Matka naciskała też na nią najbardziej –
przyznał.
– Dlaczego?
– Bo wiedziała, że Keirę najprędzej przeciągnie na swoją stronę. Ze mną,
jedynym synem członka Organizacji, nie miała szans. To oczywiste, że od
urodzenia ustalono, iż przejmę kiedyś rolę ojca. Ja sam od zawsze bardzo tego
pragnąłem, nie odwróciłbym się więc od taty. – Adrien spojrzał w dół. –
A Grace czuła się w tym świecie za dobrze, by dobrowolnie z niego
zrezygnować.
– No tak – mruknęłam z przekąsem.
– Aktualnie Keira najczęściej widuje się z matką.
– Czy i ty nadal się z nią spotykasz?
– Bardzo rzadko – przyznał. – Spisała mnie na straty, odkąd wstąpiłem do
Organizacji. Kiedy się spotykamy, zawsze patrzy na mnie takimi smutnymi
oczami… Przysięgam, Hailie Monet, że jedyne, na co wtedy mam ochotę, to
wstać i wyjść.
– Wierzę, że to musi być nieprzyjemne – skomentowałam cicho i ze
współczuciem. – Przykro mi, że masz z mamą tak niestabilne stosunki.
– Przyzwyczaiłem się, że taka jest. – Zacisnął szczękę. – To również z tego
powodu śmierć ojca była dla mnie jeszcze większym ciosem. Był dla mnie
zdecydowanie tym ważniejszym rodzicem.
– Czy twoja mama zjawiła się na pogrzebie? – zapytałam, sięgając pamięcią
do tamtego dnia. Nie przypominałam sobie widoku żadnej ponurej, dojrzałej
kobiety kręcącej się blisko Adriena i jego rodzeństwa.
– Nie.
Poruszyłam się z zakłopotaniem, niepewna, jak zareagować. Czy znowu go
przytulić? Chciałam dać mu przestrzeń, a nie wiecznie się do niego kleić. Bądź
co bądź, nie czułam się przy Adrienie jeszcze tak swobodnie, by dotykać go
i głaskać przy byle okazji. Nawet pomimo tak głębokich rozmów, jakie dziś
odbywaliśmy.
– Nie przejmuj się – powiedział głośniej i bardziej zdecydowanie, jakby
odczytując moje wahanie. – Jestem oswojony ze swoją relacją z matką.
Wytłumaczyłem ci ją, żebyś znała powód mojej niechęci do sali kinowej i nie
myślała, że nie jestem normalny.
– Nie pomyślałam, że nie jesteś normalny – zaprotestowałam od razu. – Ale
dziękuję za to, że się otworzyłeś. To… – Zagryzłam na chwilę wargę. – To
wiele dla mnie znaczy.
Adrien uniósł lekko kącik ust, ale za chwilę rozejrzał się mimowolnie po
tym prowokującym nieprzyjemne wspomnienia pomieszczeniu i jego tęczówki
ponownie się zachmurzyły.
– Czy jesteś gotowa do wyjścia? – spytał. – Chyba że wolisz zostać
i obejrzeć film.
Ewidentnie próbował zażartować, ale ja, przejęta jego historią, nie
potrafiłam tego docenić, więc bardzo poważnie odpowiedziałam:
– Wychodzimy.
Adrien puścił mnie przodem na schodach. Danilo szedł obok mnie i zdawało
mi się, że przyłapałam go na rzuceniu mi spojrzenia podszytego wyrzutami.
Mogłam się tylko domyślać, że niezbyt przepadał za targaniem na swoich
umięśnionych barkach odpowiedzialności za mnie w bunkrze w rodzinnym
domu obcego członka Organizacji.
A tak przy okazji zrobiłam sobie mentalną notatkę, by zapytać braci
o istnienie schronu w Rezydencji Monetów.
Adrien pokazał mi jeszcze kilka pomieszczeń. Swój stary pokój – bardzo
klasyczny, z wielkim łożem i sporym tarasem. Tak jak się spodziewałam, raczej
urządzony w ciemnych barwach. Mało miał z tego miejsca wspomnień, był
jakby z nich wyczyszczony.
– Nie jestem sentymentalny – tłumaczył, gdy o to zapytałam. – Większość
spersonalizowanych rzeczy, na których mi zależało. zabrałem ze sobą, gdy
wyprowadziłem się do siebie.
– Gdzie ty tak właściwie mieszkasz?
– Czterdzieści minut stąd – odparł i dodał z ukrytą drwiną: – Mogę cię tam
zabrać jeszcze dziś, jeśli chcesz.
– Dzięki, wystarczy mi tych wycieczek jak na jeden dzień – odparłam.
Z jakiegoś powodu odwiedzenie prywatnej willi Santana w mojej głowie jawiło
się jako dużo większy i poważniejszy krok w naszej znajomości.
– Może jesteś głodna? – zapytał, gdy schodziliśmy na dół. Swoją dłoń
trzymał lewitującą nad moim biodrem, tak jakby mnie asekurował i chronił,
jednocześnie nie chcąc mnie dotykać.
– Trochę – przyznałam.
Adrien jak na rozkaz przeszedł od razu do kuchni i połączonej z nią spiżarni.
– Mogę coś ugotować – zaproponował, szeleszcząc jakimiś paczkami.
– Mmm – rozmarzyłam się ze śmiechem, przystając przy lodówce. – Ty
gotujesz?
Adrien wychylił się ze spiżarni specjalnie po to, żeby rzucić mi twarde
spojrzenie.
– Oczywiście.
Podobało mi się, jak promienie słońca wdzierały się przez wysokie okna do
kuchni i oświetlały to nieskazitelnie czyste pomieszczenie. Adrien zrujnował tę
panującą tu harmonię, kiedy zaczął zastawiać blaty różnymi produktami.
Wyciągał je ze spiżarni i szafek, a niektóre także z lodówki, najpierw im się
przyglądając, jakby próbował się zorientować, co tu właściwie ma.
– Hej, ale co ty robisz? – zdziwiłam się na widok coraz większej liczby
produktów. – Wystarczy mi, no wiesz… kanapka…
– Pokazuję ci opcje, Hailie Monet – odparł poważnie i zrobił ruch otwartą
dłonią nad zapasami. – Mogę zaproponować ci coś włoskiego: spaghetti lub
risotto, zapiekankę ze szpinakiem, makaron z łososiem, chili, steki na grillu.
Można z nich zrobić burgery…
– O! – podekscytowałam się.
– Burgery? – upewnił się.
– Nie, zareagowałam z opóźnieniem na propozycję makaronu z łososiem.
Zareagował bardzo lekkim, ale i podszytym subtelną drwiną uśmiechem.
– Tego sobie życzysz?
– Możemy też zjeść coś w drodze do Nowego Jorku – mruknęłam
nieśmiało. – Nie chcę, żebyś się fatygował…
– W takim razie makaron – potwierdził, ignorując moją sugestię.
Patrzyłam z rozbawieniem, jak chowa niepotrzebne produkty, a potem
podwija rękawy koszuli. Tym samym odsłonił swój zegarek, na który zerknął,
zanim wziął się za szorowanie dłoni nad zlewem.
– Będziesz gotował w koszuli? – zagadnęłam, przechylając
z zainteresowaniem głowę.
Adrien zerknął na mnie kątem oka.
– Czy to pierwszy raz, gdy mężczyzna będzie gotował dla ciebie w koszuli?
Zastanowiłam się. Vincent kiedyś zrobił mi tosty francuskie na śniadanie
i na bank ubrany był wtedy w garnitur albo coś podobnego, jak to on, ale raczej
nie o to Adrienowi chodziło…
– Szczerze mówiąc… tak.
– W takim razie rozgość się, Hailie Monet.
Minitorebeczkę, którą cały czas trzymałam na ramieniu, w końcu zdjęłam
i odłożyłam na kanapę w salonie, rzucając przelotny uśmiech Danilo. Mój
ochroniarz chyba miał nadzieję, że będziemy się już zbierać, i bez entuzjazmu
zareagował na wieść, że jednak zostajemy na obiad.
Unikałam jego spojrzenia.
– Pomóc ci? – zaproponowałam Adrienowi, sama gotowa umyć ręce i wziąć
się do roboty.
– O nie, nie – zaprotestował od razu. – Ty, Hailie Monet, usiądziesz,
a twoim jedynym zadaniem będzie dotrzymanie mi towarzystwa.
Mówiąc to, złapał za krzesło i ustawił je tak, bym zająwszy je, miała idealny
widok na jego kuchenne czarowanie.
– Napijesz się czegoś? Mrożonej kawy?
Zagryzłam wargi, by za bardzo się nie wyszczerzyć. Adrien ewidentnie się
starał, tego odmówić mu nie mogłam. Podobało mi się, że tak nade mną skacze,
bo i komu by się coś takiego nie podobało. Kawę zrobił dla mnie w ładnej,
eleganckiej szklance na nóżce. Pociągałam pyszny, chłodny napój przez
szklaną słomkę, przyglądając się plecom mężczyzny. Napinały się, gdy
pochylał się nad blatem. Po kuchni przemieszczał się sprawnie i niespiesznie.
Rybę kroił wielkim nożem o błyszczącym ostrzu, którym pomachał w górze,
zanim go użył jakby celowo, by się ze mną podroczyć.
Wtedy na chwilę się speszyłam i spuściłam wzrok.
Muszę przyznać, że posługiwał się nim z przerażającą wręcz wprawą.
– Pachnie obłędnie – pochwaliłam go, gdy na patelni bulgotał już gotowy
kremowy sos z dodatkami, a Adrien wziął się za odcedzenie makaronu.
– Będzie smakowało jeszcze lepiej – obiecał.
Uśmiechnęłam się, będąc pod wrażeniem jego pewności siebie. Zawsze gdy
ja coś dla kogoś gotowałam, martwiłam się, że zdołałam spieprzyć któryś
z kroków w przepisie. No chyba że testerami moich dań byli Shane z Dylanem.
Oni nigdy nie marudzili na jedzenie, szczególnie ten pierwszy. Will też był
w porządku – on był zbyt miły, by skrytykować moją kuchnię. Jedynie czasem
wyrażał obawy co do wartości odżywczych, ale w ostatnim czasie sama
bardziej uważałam na to, co jem, więc miał mniej okazji do robienia mi
wykładów na temat zdrowej żywności.
Korona dla najbardziej wybrednego królewicza należała się bez dwóch zdań
Tony’emu. Z całego mojego rodzeństwa to on słynął z wiecznego
wybrzydzania i wydłubywania z dań znielubionych dodatków.
Adrien nie pozwolił mi nawet zanieść na stół dzbanka z wodą. Kazał mi
usiąść na dworze, tak jak sama sobie zażyczyłam z uwagi na piękną pogodę,
i podstawił mi wszystko pod nos. Za każdym razem, kiedy wracał się do domu
po kolejną rzecz, śledziłam spojrzeniem jego pełne gracji ruchy. Miał w sobie
coś, co w moich oczach sprawiało, że postrzegałam go jako coraz
atrakcyjniejszego. Wcześniej skupiałam się na wiecznym dogryzaniu mu,
a przecież musiałam przyznać, że traktował mnie bezbłędnie.
Kiedy znikał na chwilę, wodziłam wzrokiem po ogrodzie, który prezentował
się całkiem nieźle. Niewiele mieli tu kwiatów, tak jak i brakowało ich kiedyś na
terenie Rezydencji Monetów, gdy mieszkali tam tylko moi bracia. Za to
znajdowało się tu więcej drzew. Rezydencję otaczał las, podczas gdy tutaj dom
znajdował się jakby w jego środku.
– Okej, jestem pod wrażeniem – wyznałam szczerze, kiedy Adrien nareszcie
zasiadł naprzeciwko mnie i mogłam już przełknąć pierwszy kęs.
On uśmiechnął się lekko.
– Nie wydajesz się zaskoczona, Hailie Monet.
– Obserwowałam cię przez cały czas – odparłam. – Było widać, że wiesz, co
robisz.
– Gotowanie jest odprężające, z tego powodu staram się czasem
wygospodarować na nie czas. Natomiast jem zwykle w pośpiechu.
– Dobrze, że dbasz o to, by mieć takie chwile relaksu.
– Dawno tego nie robiłem. Od pogrzebu ojca nie miałem noża w ręku –
mruknął, a potem dodał cicho: – Kuchennego.
Zapatrzyłam się na niego.
Adrien się zreflektował i uśmiechnął lekko, jakby próbując załagodzić
wydźwięk swych słów.
– Dobrze, że dziś się za to wziąłem – powiedział. – Uznajmy, że to oznaki
powrotu do normalności.
Westchnęłam ciężko i odłożyłam widelec.
– Hailie? – Zmarszczył brwi.
– Adrien… – zawahałam się, wbijając wzrok w talerz mojego pysznego
makaronu.
– Tak, Hailie?
– Czy uważasz, że jestem rozpieszczona? – wymamrotałam. Palcem
powiodłam po brzegu stołu. Drugą dłoń położyłam na brzuchu, bo nagle coś
mnie w nim zakłuło.
Zerknął na mnie z zaciekawieniem.
– Czy martwi cię to, że możesz być? – zapytał.
Poprawiłam się na krześle, szukając wygodnej pozycji. Potem uniosłam
głowę i pokiwałam nią nieśmiało.
– Wiesz, że kiedy czasem ci wytykam, że jesteś wyjątkowo rozpieszczona,
tylko się z tobą droczę, prawda? – upewnił się.
– A niewyjątkowo? Tak zwyczajnie? – podłapałam.
Wzruszył ramionami.
– Wszyscy jesteśmy rozpieszczeni – stwierdził. – Życiem w luksusie
chociażby. Ja, ty, moje siostry, twoi bracia.
– Z wami jest inaczej, jesteście bogaci od urodzenia, więc uchodzi wam to
na sucho.
Adrien zaśmiał się serdecznie.
– Też byłaś bogata od urodzenia, tylko że o tym nie wiedziałaś.
– No właśnie. Nie byłam rozpieszczona. Czy teraz nagle taka się stałam?
– Każdy by się stał. Ty i tak zachowujesz poprawny kontakt
z rzeczywistością. Inni już dawno by odlecieli.
– A czy stałam się samolubna?
Teraz również Adrien odłożył swoje sztućce.
– Nie, Hailie Monet, nie powiedziałbym, że stałaś się samolubna. – Zamilkł
na chwilę. Wsłuchiwaliśmy się w delikatny szum wiatru, pogrążeni we
własnych rozmyślaniach. – Skąd te pytania?
– Znikąd – mruknęłam, ale po chwili dodałam: – Widzę, jak cierpisz po
śmierci taty, i mam wyrzuty sumienia, że się na ciebie obraziłam.
Jego twarz złagodniała.
– Hailie…
Gwałtownie ukryłam twarz w dłoniach.
– Jestem taka niewrażliwa – syknęłam. – Dlaczego nie byłam bardziej
natrętna? Powinnam była się do ciebie dobijać, aż byś odebrał.
Zaczął kręcić ze spokojem głową.
– Nie odebrałbym – powiedział stanowczo. – Zachowałaś się właściwie,
Hailie.
– Potrzebowałeś pomocy i cierpiałeś, a ja przejmowałam się tylko tym
głupim „nic”, które do mnie powiedziałeś pod wpływem smutku…
Patrzył na mnie, chyba nieco zaniepokojony, próbując rozgryźć, skąd ta
zmiana nastroju.
– I co, przed chwilą rozmawialiśmy o tobie, a teraz nagle przeze mnie
rozmawiamy o mnie – uświadomiłam sobie, jeszcze bardziej zgorszona. – Co
jest ze mną nie tak?
Adrien się podniósł. Okrążył stół i stanął obok mnie. Powoli, ale
zdecydowanie wyciągnął do mnie rękę i złapał mnie za dłoń, którą
przykrywałam właśnie usta.
– Wstań, proszę – polecił mi chłodno, kiedy nie zareagowałam na jego
łagodne pociągnięcie.
Zrobiłam to niechętnie, zmotywowana wyłącznie stanowczością w jego
głosie.
– Co się dzieje? – zapytał łagodniej. Zaglądał mi w twarz, zaciskając teraz
palce na moich nadgarstkach. Onieśmielał mnie tą bliskością, a jednocześnie
mi się ona podobała.
– Vincent mówił, że powinnam być silna i się szanować, a gdy to robię,
mam wrażenie, że jestem za mało empatyczna i robi się ze mnie egoistka –
wyznałam. – Z kolei gdy byłam dobra i empatyczna, każdy powtarzał, że
powinnam stawiać siebie na pierwszym miejscu i walczyć ze słabością.
– Siła i szacunek do samego siebie często są mylone z egoizmem. Tak samo
jak empatia jest mylona ze słabością – szepnął. – Nie dogodzisz wszystkim,
Hailie Monet. Ważne, co myślą o tobie najbliżsi, których zdanie sobie cenisz.
– Moi najbliżsi to ludzie, którzy mają tak skrzywione spojrzenie na świat, że
nie wiem, czy ich zdanie w tej kwestii jest wartościowe – mruknęłam, a na
moją twarz przebił się delikatny uśmiech na myśl o moich odklejonych od
rzeczywistości braciach.
– Zawsze jest – odparł Adrien.
Patrzyliśmy sobie w oczy. On podniósł dłoń, złapał między palce zbłąkany
kosmyk moich włosów i odłożył go za moje ucho. Musnął je przy tym, na co
drgnęłam.
– Nie wiem, na ile wartościowa jest dla ciebie moja opinia, ale według mnie
zachowujesz idealną równowagę między byciem empatyczną a byciem silną
i… – Nachylił się lekko tak, że tym razem moje ucho nie załaskotał dotyk jego
palców, a ciepło jego oddechu, gdy wyszeptał: – …i zdradzę ci, Hailie Monet,
że jest to szalenie atrakcyjne.
Uśmiechnęłam się lekko i prawdopodobnie odrobinę zarumieniona,
automatycznie opuściłam głowę… jednak dłoń Adriena nie pozwoliła jej do
końca opaść. Najpierw zobaczyłam przed oczyma jego palce, a następnie
poczułam, jak podtrzymują mój podbródek.
Ledwo przyzwyczajałam się do trzymania go za rękę – nie byłam gotowa,
by czuć opuszki jego palców na twarzy, nieważne, jak delikatne. Ale nie
wyrwałam się. Pozwoliłam ciarkom rozbiec się po moim ciele. Były przyjemne
– to przyznać musiałam.
Chłodne, delikatne palce Adriena pomogły unieść mój podbródek, tak że
nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Twierdzenie, że utonęłam w jego spojrzeniu,
zabrzmiałoby banalnie, jednakże trudno tu o lepszy opis tego, co się stało. Po
prostu Adrien stał blisko, dotykał mojej twarzy, w jego tęczówkach nadal
dopatrywałam się brokatu. Czułam jego wodę toaletową, połączoną ze
świeżym zapachem włoskich przypraw, których jeszcze przed chwilą używał
podczas gotowania.
Już wtedy zakręcił mi w głowie. Odzyskać kontakt z rzeczywistością nie
pozwoliły mi też jego wargi, które znacznie zbliżyły się do moich. Stało się to
bardzo powoli, więc mimo zachwiań świadomości miałam całkowitą kontrolę
nad tym, co się dzieje. Mogłam odskoczyć. Mogłam strzepnąć jego dłoń ze
swojej brody. Mogłam wybuchnąć śmiechem, obrócić wszystko w żart i niby to
ukradkiem wymsknąć się i nieco oddalić. Mogłam zrobić to nawet kilka razy,
ale ja wybrałam, by znieruchomieć w oczekiwaniu na to, co się wydarzy.
Ciekawość i pożądanie wygrywały.
Stężałam, gdy ładnie skrojone wargi Adriena znalazły się już tuż przed
moimi. W brzuchu nie szalały motyle – prędzej rój pszczół, taki agresywny,
który mógł dodatkowo odpowiadać za szum w moich uszach. Na sam koniec
tempo ze ślimaczego zmieniło się w przyspieszone – i to do tego stopnia, że
nagle jedno mrugnięcie później usta mężczyzny zetknęły się z moimi.
Lato, słońce, zielone drzewa i sielankowy spokój w ogrodzie rodzinnego
domu Santanów okazały się idealną scenerią dla tego tak niewinnego całusa.
Niewinnego, a jednak niepozbawionego mocy. Zmroził mnie na dłużej, okazał
się przyjemnie ciepły i zatrważająco lodowaty jednocześnie. W swojej
delikatności przemycał też stanowczość. Jakby usta Adriena dowodziły, że nie
tylko opuszczające je słowa potrafią być dominujące.
Nie całowałam w życiu wielu mężczyzn. A już na pewno od niewielu
dostałam kiedykolwiek tak krótkiego, a mimo to czułego buziaka.
Kiedy już przestałam się nim rozkoszować, odsunęłam odrobinę głowę. To
nie tak, że nie chciałam więcej i dłużej, ale nawet to proste zetknięcie naszych
warg okazało się bardzo intensywne, aż potrzebowałam wziąć wdech, a gdy to
zrobiłam, czar prysł i Adrien też się odsunął, uznawszy najwyraźniej, że tyle mi
wystarczy.
Doceniałam, że dorosły mężczyzna ma dla mnie tyle cierpliwości, by grać
ze mną w poprowadzone w tak ślimaczym tempie podchody.
– Dziękuję – szepnęłam.
Już drugi raz dzisiaj mu za coś dziękowałam. Tym razem bynajmniej nie
były to podziękowania za pocałunek. To raczej jego wsparcie i pełne otuchy
słowa tak mnie poruszyły.
Obserwował mnie jeszcze przez chwilę z lekko rozchylonymi i zwilżonymi
wargami. Przez jeden moment nie wyglądał wcale na tak cierpliwego, jak go
przed sekundą przedstawiałam. Spojrzenie miał głodne, niczym nienasycony tą
drobną czułością drapieżca.
Zapanował nad sobą wzorowo, i to w mig, bo szybko wrócił do porządnej,
opanowanej wersji siebie i odparł:
– Proszę. – Jeszcze bardziej się odsunął, dorzucając głośniej: – A teraz,
Hailie Monet, zapraszam na posiłek. Doceń, proszę, mój wysiłek, bo jesteś
pierwszą osobą, dla której kiedykolwiek coś ugotowałem.
– Mówisz prawdę? – zdumiałam się, chętnie podłapując zmianę tematu
z chwilowego popocałunkowego dyskomfortu.
Skinął z powagą głową i odsunął dla mnie krzesło, bym z powrotem
zasiadła do stołu.
– Czuję się wyróżniona – powiedziałam szczerze, znowu sięgając po
widelec.
– I słusznie – mruknął ledwo słyszalnie, gdy wracał na swoje miejsce.
Zajęłam się jedzeniem, naprawdę zdeterminowana, by należycie docenić
starania Adriena, a gdy tak przeżuwałam i co chwilę mu się przyglądałam,
naszła mnie myśl.
– Adrienie… – zaczęłam podniośle, a gdy kolejny raz odłożyłam sztućce,
było to już na pusty talerz po skończonym posiłku.
On wycierał właśnie dłonie w serwetkę i uniósł na mnie wzrok.
– Tak, Hailie Monet?
– Pojedźmy do Vincenta.
48

WAŻNE SŁOWA

Na pewno chcesz w tym uczestniczyć?


W drodze do Rezydencji Monetów dostrzegłam, że teraz Adrien prowadzi
w zupełnie innym stylu. Wcześniej trzymał dłonie luźno na kierownicy i choć
na pewno stresował go powrót do rodzinnego domu, to starał się tego nie
okazywać. Teraz zaś prowadził z niezwykłym skupieniem, sztywne palce
zaciskał odrobinę za bardzo i ewidentnie napinał mocno barki, jakby już teraz
czekał na jakiś cios.
Jechał też zdecydowanie wolniej; nie wiem, czy już teraz starał się
przypodobać Vincentowi, tak jakby ten jakimś sposobem mógł skontrolować
prędkość, z jaką Adrien mnie wiózł, czy po prostu próbował odwlec moment
przyjazdu do Rezydencji Monetów, ale tak czy inaczej bawiła mnie ta zmiana.
– Tak będzie bezpieczniej – uznałam.
– Chyba nie jesteś przekonana.
– Nie jestem.
Kiedy zadzwoniłam do Vincenta z ogrodu w rodzinnym domu Santana
i zapytałam, czy miałby teraz czas, wydawał się zaskoczony. Jeszcze bardziej
się zdziwił, kiedy zaproponowałam, że wpadnę na chwilę do Rezydencji
z Adrienem, aby zamienić z nim słowo.
Vincent zawsze gotów był znaleźć dla mnie moment, jeśli tego
potrzebowałam. Przesunąłby dla mnie każde spotkanie i wiedziałam o tym, bo
nieraz już to udowodnił. Dziś było nie inaczej, zwłaszcza że na wzmiankę
o Adrienie prawie dostał zawału.
Wjazd na teren Rezydencji Monetów w towarzystwie Adriena Santana był
bardzo dziwnym doświadczeniem. Przede wszystkim poczułam się obco we
własnym domu, gdy już przy bramie stał ochroniarz, który skierował nas od
razu na tyły budynku. Wiedziałam, że znajduje się tam osobne wejście dla
gości biznesowych Vincenta, prowadzące prosto do skrzydła pracowniczego.
Dziś skorzystałam z niego po raz pierwszy. Adrien zaparkował na
niewielkim podjeździe i puścił mnie przodem, gdy inny ochroniarz skinął nam
głową i dał znak, by iść za nim. Nie tak wyglądały moje dotychczasowe
rozmowy z bratem, nawet te najpoważniejsze, dlatego chciałam już go
zobaczyć i upewnić się, że pamięta, że to przecież ja.
Jego kochana młodsza siostrzyczka.
Skrzydło pracownicze nie przestało być dla mnie nieodkrytą, tajemniczą
częścią domu Monetów, ale teraz, podążając jednym z korytarzy za
ochroniarzem, dojrzałam drogę na strzelnicę. A potem zostaliśmy
doprowadzeni pod drzwi, które rozpoznałam, i domyśliłam się, że za nimi kryje
się stary, dobry gabinet Vince’a.
Ochroniarz zapukał do nich i docisnął do ucha słuchawkę.
– Tak jest, panie Monet – odezwał się sztywno, zapewne otrzymawszy
jakieś polecenie, i następnie nacisnął na klamkę.
Puścił nas przodem.
– Vince – westchnęłam zadowolona, gdy wreszcie po tych wszystkich
ceregielach ujrzałam swojego brata.
Vincent siedział za biurkiem, gotowy na przyjęcie niespodziewanych gości.
Z powagą lustrował wszystkich ze swojego miejsca, jak zawsze emanując
nieograniczonym autorytetem.
Ulżyło mi na jego widok, mimo iż jego mina nie wydawała się przesadnie
serdeczna. Znałam go jednak na tyle dobrze, że wierzyłam, iż mnie nie odtrąci,
gdy podejdę i się z nim przywitam.
Tak zrobiłam: przeszłam obok biurka i zarzuciłam mu ręce na szyję,
schylając się do niego.
– Cześć – szepnęłam i ucałowałam go dodatkowo w policzek. – Dziękuję, że
znalazłeś chwilę.
– Dzień dobry – odparł z lekką zwłoką poważnym i chłodnym głosem.
Mogłabym się zmartwić, że jest w złym nastroju, ale to był Vince – on zawsze
robił takie wrażenie. Poza tym tym razem miał dobry powód, by nie okazywać
radości.
– Dzień dobry, Vincencie – odezwał się Adrien.
Ramię, którym Vincent mnie objął na powitanie, momentalnie zesztywniało,
zaś spojrzenie, które posłał swojemu gościowi, niejedną z relacji mogło
zakończyć wojną.
Cóż, miałam nadzieję, że nie naszą.
Nie byłam pewna, czy zostać przy Vincencie, czy wrócić do Adriena. To
pierwszy raz, gdy poczułam się rozdarta między rodziną a osobą spoza niej,
i była to na razie sytuacja niewielkiego kalibru, a mimo to już niezwykle dla
mnie niekomfortowa. W sukurs przyszedł mi Vincent, bo gdy poruszyłam się
niepewnie, wyczuł moje wahanie i złapał mnie oraz przytrzymał przy sobie za
nadgarstek.
Spoglądałam więc teraz na Adriena razem z Vince’em zza jego biurka.
Santan stanął za fotelami, splótłszy dłonie z przodu. Podbródek trzymał
wysoko i uprzejmie, choć bez nadmiernej pokory odwzajemniał spojrzenie
mojego brata. Za nim stali trzej ochroniarze: dla każdego z nas po jednym.
Danilo miał dziś wyjątkowo stresujący dzień.
– Poprosiłam cię o spotkanie, Vince – zaczęłam, kiedy cisza zaczynała mnie
zbyt przytłaczać – w imieniu swoim i Adriena.
– Dlaczego to Adrien nie poprosił o spotkanie? – zapytał mój brat, świdrując
go wzrokiem zza przymrużonych powiek.
Zaczyna się, pomyślałam ponuro.
– Ponieważ zależy nam na czasie, a wszyscy tu zdajemy sobie sprawę, że
dla umiłowanej siostry prędzej znajdziesz wolną chwilę niż dla partnera
w biznesie – odpowiedział Adrien czysto i bez zająknięcia.
– Gdybyś z góry mi zdradził, że spotkanie ma dotyczyć jej, nie czekałbyś
długo.
– Kolejnym powodem jest to, że Hailie sama podjęła tę decyzję – ciągnął
Adrien.
Vincent uniósł pogardliwie brwi.
– Ach, mam więc rozumieć, że ty umyłeś ręce i zostawiłeś wszystko na
barkach mojej siostry?
Skrzywiłam się, ale nie zdążyłam się wtrącić, bo Adrien odpowiedział:
– Twoja siostra to dorosła kobieta, która sama potrafi decydować o tym, co
jest dla niej najlepsze. Sama jednak nie jest nigdy, ponieważ osobiście
upewniam się, że nie tylko wie o moim wsparciu, ale również je czuje.
Vincent pogładził się po szyi, trawiąc słowa Adriena, po czym wzruszył
ramionami.
– Jaki jest cel tego spotkania? – zapytał.
Zapadła cisza. Stojący z tyłu ochroniarze zdawali się wstrzymywać oddech,
by nie robić za dużo hałasu, który zwróciłby na nich naszą uwagę. Miałam
wrażenie, że ciemny gabinet mojego najstarszego brata wyzywa nas do
popełnienia pomyłki. Mroczna atmosfera, jaka tu panowała, zdawała się
gotowa, by pożreć nas za każde niewłaściwe słowo, każdy błędny gest.
Adrien stał wyprostowany, poważny i skupiony. Podziwiałam go za tę
postawę. Nie bał się Vincenta, nie pozwalał się spłoszyć. Dawało o sobie znać
jego doświadczenie w podobnie stresujących rozmowach. Miał misję, którą
zamierzał doprowadzić do końca.
– Widuję się z twoją siostrą, Vincencie.
To wyznanie uderzyło mocniej, niż się spodziewałam. Powietrze zgęstniało
tak, że przez chwilę nie byłam w stanie nim oddychać, i nawet rozwarłam
wargi, by wziąć szybki wdech. Ostrożnie obserwowałam Vincenta.
Wyczekiwałam jego reakcji.
Nie był, oczywiście, zaskoczony. Docierały do niego strzępki informacji
o naszej relacji, usłyszeć jednak coś takiego oficjalnie, i to od swojego
wspólnika, a nie od siostry, należało do wieści raczej cięższego kalibru.
Vince odchylił się w fotelu, napiął się i wwiercał w Adriena spojrzenie
chłodne jak powietrze na biegunie północnym. Aż dziw, że Santan nie zmienił
się w kostkę lodu. Może dlatego że w jego własnych oczach zabłysnął ogień.
– Zależy mi na niej – powiedział z pasją. Widoczna była jedynie w tych jego
tęczówkach i słyszalna w głosie, bo poza tym Adrien trzymał fason przez cały
czas. Jej moc jednak mną wstrząsnęła i poczułam ciepło w sercu, bo żaden
obcy mężczyzna spoza rodziny jeszcze tak o mnie nie mówił, nie z takim
zaangażowaniem, uparciem i pewnością.
A już na pewno nie w obecności żadnego z moich braci.
– Odbyliśmy już rozmowy w przeszłości – odezwał się Vincent cierpkim,
pełnym niechęci, zimnym głosem. – Mącisz mojej siostrze w głowie od dawna.
Obiecałeś usunąć się z jej życia. To oraz dług, jaki moja rodzina miała wobec
ciebie, są jedynymi powodami, dla których nadal robimy razem interesy,
Adrienie. Powiedz mi, proszę, dlaczego miałbym teraz się z nich nie wycofać?
– Nie walczę o Hailie dla zabawy – powiedział cicho Adrien. – Zdaję sobie
sprawę, że ryzykuję, przychodząc dziś do ciebie. Nie lubisz mnie, szczególnie
odkąd doprowadziłem ją do łez, nieprawdaż?
– Oczywiście, że cię nie lubię za doprowadzenie mojej siostry do łez –
potwierdził szorstko Vince. – Jak i za to, że jeszcze za życia twego ojca
kontaktowałeś się z nią bez mojej wiedzy czy zgody.
– Żeby sprawdzić, czy uczucie, które do niej żywię, jest prawdziwe –
wyjaśnił. – Jakże mógłbym stanąć przed tobą i przekonywać cię, że mi na niej
zależy, kiedy jeszcze o tym do końca nie wiedziałem? Wtedy, gdybym kłamał,
przejrzałbyś mnie. Gdybym mówił prawdę, byłaby ona dla ciebie
niezadowalająca. Czy się mylę?
Vincent milczał.
– Nie naruszyłem nietykalności Hailie bez jej wyraźnej, świadomej zgody.
Nigdy nie naraziłem jej na niebezpieczeństwo.
– Czy aby nie skręciła przy tobie kostki?
Powstrzymałam się, by nie szturchnąć Vincenta.
Adrien zacisnął lekko szczękę, ale ciągnął dalej:
– Zawsze byłem dla niej wsparciem.
– Poza okresem, kiedy nim nie byłeś.
– Już to sobie wyjaśniliśmy – szepnęłam do niego, bo sprawę na pogrzebie
już sobie dawno przemyślałam, wyciągnęłam z niej wnioski i nie chciałam do
niej wracać. Nie uważałam, by było to wydarzenie, o które można by mieć do
Adriena nieskończony żal.
– Mnie nie zostało nic wyjaśnione – odpowiedział chłodno Vince, rzucając
mi przelotne spojrzenie, dające mi do zrozumienia, bym lepiej wtrącała się do
dyskusji z ostrożnością.
Zignorowałam je.
– To był pogrzeb jego taty, Vince – powiedziałam z naciskiem. – Bardzo
prywatna sprawa i bardzo prywatne motywy, które zdążyliśmy przepracować.
Nie żądaj od niego, proszę, by się przed tobą otwierał. Zaufaj mi, że zrobił to
przede mną.
– Ależ ufam ci, drogie dziecko – westchnął Vincent na ułamek sekundy
łagodniejąc, po czym znowu się nasrożył, podbródkiem wskazując na Adriena.
– Jemu jednak nie.
Adrien się poruszył. Przeszedł do przodu, wymijając fotele. Zrobił to
powolnym, wymierzonym krokiem. Nadal nad sobą panował. Połowa
kandydatów zemdlałaby na jego miejscu, a druga uciekła stąd hen daleko
w pensylwański las. Analizowałam to sobie w głowie z niemałym uznaniem.
– Nigdy nie narażałbym biznesu, który w wielkiej części zbudował mój
świętej pamięci ojciec, dla kobiety, której nie traktuję poważnie – powiedział
twardo.
– Zakładając, że twoje uczucie jest prawdziwe… – Vince uniósł lekko brwi.
– …skąd pewność, że będzie trwałe?
– Czy uczucie, które ty żywisz do swojej żony, jest trwałe? – zapytał Adrien.
– Oczywiście.
– Czy byłeś gotów oddać głowę za jego trwałość już od samego początku?
Vincent wpatrywał się w niego w milczeniu.
– Lata temu rozstałeś się ze swoją kobietą, mamiony wątpliwościami –
mówił Adrien, nie przestając patrzeć w oczy mojemu bratu nawet na ułamek
sekundy. – Zraniłeś ją i wróciłeś do niej, kiedy dowiedziałeś się, że nosi twoje
dziecko.
Zamrugałam zaskoczona, że Adrien ma wiedzę o takich faktach, a na
dodatek tak trafnie potrafi je przywoływać.
– To niezwykle bolesne uczucie. W chwili słabości podjęcie tak fatalnej
decyzji robiącej krzywdę osobie, na której nam zależy. Znasz je, Vincencie,
prawda? – szepnął Adrien.
Spojrzałam na brata, zmartwiona tym, jak te słowa się na nim odcisną.
– Cóż, to obrzydliwy błąd, po którym wyrzuty sumienia ciągną się długo –
podsumował Santan. – Jednak chęć wynagrodzenia go osobie zranionej jest
niezwykle silna. Znasz jej smak, wiesz doskonale, o czym mówię.
Vincent i Adrien walczyli na spojrzenia, a przestrzeń między nimi zdawała
się naelektryzowana od napięcia. Mój brat już od dłuższej chwili nie trzymał
mnie przy sobie za nadgarstek, ale nadal czułam coś na kształt obowiązku, by
stać u jego boku.
Adrien oparł się dłońmi o blat biurka i nachylił nad nim lekko… śmiałe
posunięcie. Nie byłam pewna, czy Vincent je docenia, czy może jest coraz
bardziej wściekły. Obserwował swojego gościa beznamiętnie, zupełnie
niezmieszany jego śmiałością. Adrien jednak nie planował nikogo tu straszyć –
jego ruchy nie były gwałtowne, a raczej wręcz przeciwnie – niespieszne
i starannie wykalkulowane.
Doskonale wiedział, jak rozmawiać z członkiem Organizacji, bo sam nim
był.
– Hailie będzie ze mną bezpieczna – powiedział wyraźnie i ze śmiertelną
wręcz powagą. – Dostanie moją ochronę. Dostanie moją lojalność. I zrobię
wszystko, Vincencie, by ją uszczęśliwić.
Dla Vincenta musiały to być ważne słowa, bo uniósł podbródek jeszcze
odrobinę wyżej, głęboko zasłuchany w wypowiedź Adriena.
– Dlatego proszę cię o twoją zgodę na naszą relację – kontynuował. – Proszę
cię jako swojego wspólnika, z którego rodziną moja rodzina związana jest
interesami od wieków. Proszę cię jako rozsądnego człowieka, którego szanuję.
Proszę cię jako najstarszego brata oraz głowę rodziny kobiety, która stała się
dla mnie ważna, abyś dał mi szansę ją pokochać.
Wpatrywałam się w Adriena, będąc pod wrażeniem zaangażowania
wybrzmiewającego w jego słowach. Zdawał się przejęty, ale nie nazbyt
podekscytowany, i jednocześnie też nie zdesperowany. Nigdy nie potrafiłam
sobie wyobrazić, jak wygląda taka prośba o zgodę, nie miałam takiej wiedzy,
ale widząc, jak rozegrał to Adrien, byłam skłonna uwierzyć, że zrobił to bez
zarzutu.
– Sama troska braci, choć momentami urocza, nie wypełni tej pustki
w życiu. Ona chce i potrzebuje miłości mężczyzny – dodał na koniec. – Wiem,
że i ty szczerze pragniesz, żeby jej zaznała.
– Fundamentalnym pytaniem jest, czy chcę, by to z tobą jej zaznała –
odezwał się Vince zachrypniętym głosem.
– Z całym szacunkiem, Vincencie, kontrolujesz wiele spraw na tym świecie,
ale uczucia twojej siostry do nich nie należą.
Uśmiechnęłam się ukradkiem, bo musiałam przyznać, że to był dobry tekst
do rzucenia w stronę Vincenta. Mój brat namyślał się jeszcze przez chwilę
z twarzą jakby wyciosaną w kamieniu, aż wreszcie odetchnął cicho, wbił wzrok
w Adriena i rzekł:
– Wyjdź.
Zamarłam.
Adrien nadal opierał się o jego biurko i nie poruszył się ani o milimetr.
– Adrienie, wyjdź, proszę – powtórzył Vincent, poprawiając się w fotelu.
Nie przestając się w niego wpatrywać, wskazał otwartą dłonią na mnie. –
Poczekaj na zewnątrz. Chciałbym zamienić słowo na osobności z moją siostrą.
Dopiero wtedy Santan wykonał polecenie. Wyprostował się, rzucił mi
ostatnie, poważne spojrzenie, po czym skinął mi głową, odwrócił się i opuścił
gabinet Vincenta w towarzystwie swojego ochroniarza oraz tego pracującego
dla Vince’a. Mój brat machnął jeszcze na Danilo, aby i on wyszedł.
Najwyraźniej chciał zostać ze mną sam.
Kiedy drzwi za nimi wszystkimi się zamknęły, zwrócił się do mnie.
– Czego ty pragniesz, Hailie?
Znowu wyciągnął do mnie rękę, bym się zbliżyła. Zrobiłam to i oparłam się
o biurko, stając tuż naprzeciwko niego, siedzącego w fotelu. Vincent trzymał
moją dłoń, jakby potrzebował mieć ze mną jakieś połączenie, by być pewnym,
że to ja i że jestem przy nim, i nadążam za tym, co do mnie mówi.
Błękitne tęczówki Vince’a nigdy nie przestały być lodowate. To było coś,
z czym się urodził i zapewne miał kiedyś umrzeć – poważne, nieustraszone
i bystre oczy, gotowe prześwietlić rozmówcę, jeszcze zanim z jego ust padnie
pierwsze słowo. Nigdy nie przestał też być elegancki. Nawet z dziećmi w domu
potrafił utrzymać swoje koszule w czystości i śnieżnym odcieniu bieli.
A kiedy tak gładził się znowu po brodzie, czekając na moją odpowiedź,
zagapiłam się na jego sygnet na palcu i przypomniałam sobie, jak bawiłam się
pierścieniem Adriena.
Potrząsnęłam głową.
– Pragnę… – zawahałam się, bo z jakiegoś powodu waliło mi serce.
Zupełnie jakby moje ciało lepiej wiedziało od mojego umysłu, że powiem teraz
coś ważnego. – Pragnę, żebyś się zgodził.
Palce Vince’a zacisnęły się na mojej dłoni.
– Czy jesteś tego absolutnie pewna, Hailie?
– Chcę spróbować.
Jego oczy zabłysły.
– To członek Organizacji. Człowiek o ogromnej władzy, który zajmuje
równoległe ze mną stanowisko. Nie będę mógł chronić cię przed nim tak
skutecznie, jak przed każdym innym mężczyzną.
– Nie będziesz musiał mnie przed nim chronić.
Vincent wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, jakby rozważał, czy
powiedzieć to, co chodziło mu po głowie, ale widocznie uznał sprawę za
wystarczająco poważną, więc w końcu rzekł:
– Wybacz, Hailie, że przywołuję taki trudny i być może dość abstrakcyjny
w tym momencie przykład, ale to ważne, żebyś mnie dobrze zrozumiała. –
Zamilkł na chwilę, kolejny raz upewniając się, że go słucham. – Jeśli kiedyś
zdecydujesz się założyć z nim rodzinę, a uczucie między wami zgaśnie, nie
wiem, czy będę potrafił wywalczyć dla ciebie opiekę nad dziećmi, które być
może będziecie wspólnie mieli.
Znieruchomiałam.
Vincent dawał mi czas, bym przetrawiła to, co powiedział.
– Ale ja… nie myślę o takich rzeczach – wyjąkałam wreszcie. – Vince, to za
wcześnie i w ogóle!
– Lepiej, żebyś była ich świadoma już teraz, niż gdy będzie za późno.
– Ja jak na razie chcę z nim tylko porandkować, nie myślę teraz
o zakładaniu rodziny, nie jestem pewna nawet, czy chcę dzieci…
– Ja mam nadzieję, Hailie, że nie myślisz teraz o zakładaniu rodziny –
powiedział surowo. – Jednak w przyszłości może przyjść moment, kiedy takie
pragnienie się pojawi. Zależy mi, żebyś wiedziała, na co się piszesz. – Patrzył
mi głęboko w oczy, westchnął i dodał: – Pamiętasz, jak Anja się na mnie
zdenerwowała i przez chwilę chciała uciec z naszymi dziećmi?
– Nie pozwoliłeś jej ich zabrać.
– Sądzę, że Adrien też by ci nie pozwolił.
Przez chwilę patrzyłam gdzieś w bok.
– Cóż, nie ma żadnych dzieci – powiedziałam wreszcie. – I nie będzie, na
pewno nie w najbliższej przyszłości. Dobrze, że mi przypomniałeś o zasadach
Organizacji, dziękuję, jednak na ten moment nic one nie zmieniają. Chcę lepiej
poznać Adriena, ale nie chcę robić tego w ukryciu, dlatego przyłączam się do
jego prośby… – Wzięłam wdech. – Zgódź się, proszę, na naszą relację.
Kolejne kilka chwil minęło w ciszy. Dawno nie spędziłam tak dużo czasu,
prześwietlana bystrym wzrokiem Vincenta. Już prawie zapomniałam, jak to jest
czuć ten dreszczyk nerwów, kiedy bada mnie to jego intensywne spojrzenie.
Wreszcie puścił mój nadgarstek. Przestał też gładzić linię szczęki. Podjął
decyzję.
– Zgadzam się, Hailie.
Z emocji zadrżała mi broda.
– Dziękuję – szepnęłam. Moje oczy rozbłysły i rzuciłam mu się na szyję.
– Nie ufam Adrienowi w stu procentach. Nie jestem zadowolony z faktu, że
na partnera upatrzyłaś sobie członka Organizacji. Nie jestem przekonany, że
moja decyzja jest właściwa – wymieniał, a kiedy przestałam go ściskać,
podniósł się ze swojego fotela i tak stojąc, dotknął mojego policzka. – Jednak
nie odbiorę ci przywileju decydowania o sobie. Nie kiedy jesteś już dorosłą,
inteligentną kobietą. Wierzę, że pozostaniesz ostrożna. I mam nadzieję, Hailie,
że nie zaznasz krzywdy. Jeśli tak się stanie, nie obiecuję, że między rodziną
naszą i Santana nie rozpęta się wojna.
Uśmiechnęłam się lekko, choć on, o zgrozo, zdawał się poważny.
– Eee… Ja również mam nadzieję, że obejdzie się bez wojny – odparłam. –
Dziękuję, Vince. Cieszę się, że nie muszę się przed tobą ukrywać.
– Mhm, a ja, że nie muszę udawać, iż robisz to dobrze.
Parsknęłam. Vincent nie okazał rozbawienia. Możliwe, że ta sytuacja była
dla niego zbyt trudna. Jednak poczułam, że nareszcie zrobiło się między nami
swobodniej, więc dobre i to.
Ta swoboda nie potrwała jednak długo, bo zaraz Vince zapowiedział:
– Trzeba będzie zaanonsować tę nowinę naszym braciom.
Mina mi zrzedła, zupełnie jakbym na chwilę zapomniała, że mam jeszcze
czterech braci.
Czterech zaborczych braci, którzy z automatu nienawidzą każdego mojego
partnera, i nie sądziłam, by coś w tej sprawie się zmieniło od czasów, gdy
byłam nastolatką.
– Muszą wiedzieć? – zapytałam niby to wymijająco.
– Oczywiście.
Wypuściłam głośno powietrze z ust, a potem jeszcze jęknęłam.
– Jak im to przekażemy?
To miała być bodaj jedna z trudniejszych misji w całym moim życiu.
Vincent spojrzał na mnie i po raz pierwszy dziś zobaczyłam w jego oczach
coś innego niż śmiertelną powagę.
– Powiem ci, Hailie, jak.
Otóż pojawiła się w nich drwina, bardzo zresztą wyraźna, gdy dokończył:
– Zaprosimy Adriena na rodzinną kolację.
49

BUNT GODNY
ROZKAPRYSZONEJ DWULATKI

Do wieczora.
Tak szybko wśród mojego rodzeństwa rozprzestrzeniła się wieść o planie
zorganizowania rodzinnej kolacji z udziałem ich małej siostrzyczki i wielkiego,
złego Adriena Santana.
Zastrzegłam Vincentowi, że nie zamierzam brać na siebie zaproszenia na
ową kolację Dylana czy bliźniaków. Ogromne opory miałam też przed
poinformowaniem o obecnej sytuacji Willa. Normalnie zwróciłabym się do
niego chyba z każdą rzeczą, bo Will wiele razy dowiódł, że jest wystarczająco
opanowany, jednakże powoli odkrywałam, że istnieje jeden wyjątek i było nim
wszystko, co dotyczyło Adriena.
Tak więc to na barkach Vincenta spoczywało zadanie powiadomienia moich
braci o relacji mojej i Santana. Mój najstarszy brat nie zamierzał bawić się
w podchody. Zgodził się przekazać chłopcom nowinę, ale zastrzegł sobie, że
nie stanie w mojej obronie i będzie odbijał piłeczkę tak długo, aż zostanie ona
rzucona prosto we mnie.
A moi bracia, cóż, uwielbiali rzucać we mnie piłką.
Wróciłam do Nowego Jorku i ledwo zdążyłam odetchnąć po tym długim
dniu, a już musiałam zrywać się na równe nogi, bo ktoś zaczął rozwalać mój
zamek w drzwiach.
Dobra, wyolbrzymiam, jak na panikarę przystało. Nikt nie rozsadził mi
zamka, ale stanowczo mało delikatnie wpychał w niego klucz. Wbiegłam do
przedpokoju, z początku przerażona, że to włamanie. Daktyl stanął w kuchni
i najeżył się dziko. Normalnie by mnie ten widok rozbawił, bo wyglądał jak
spłoszony kocur z kreskówki. Teraz jednak nie było mi do śmiechu, bo za
drzwiami usłyszałam głosy braci.
Przekleństwa głównie, oczywiście.
– Przekręca się w prawo – pouczał kogoś Shane.
– No przecież nie kręcę w lewo, dzbanie – odburknął Tony.
– Musisz docisnąć.
– Ta.
– No tak, dociśnij.
– Mordę ci zaraz docisnę, chcesz?
– Jeśli zamkniesz swoją, to tak.
Żałowałam, że nie mam spadochronu, bo wtedy mogłabym wyjść na taras
i zeskoczyć w dół. Zrobiłabym to w pośpiechu, bez upewniania się nawet
wcześniej, czy działa.
Bliźniacy nie potrafili dostać się do środka, bo od wewnętrznej strony
zostawiłam w zamku klucz. Zawsze się tak zabezpieczałam i do dzisiaj nie
wiedziałam nawet, że robię to między innymi dla ochrony przed braćmi. Nie
rzuciłam się im z pomocą – stałam w korytarzu i gapiłam się tępo na drzwi,
zastanawiając się, ile wytrzymają.
Może powinnam spróbować zastawić je jakimś meblem?
Wiedziałam, że jak wpuszczę tu bliźniaków, to rozpęta się armagedon.
Niestety, i dobrze zdawałam sobie z tego sprawę, jeśli na serio
postanowiłabym nie zareagować, próba odwiedzenia mnie przez bliźniaków
zapewne skończyłaby się wyważonymi drzwiami. Potem trzeba by było
wszystko naprawiać i po nich sprzątać – z tymi myślami i ciężko wzdychając,
podjęłam decyzję o wysunięciu klucza z zamka.
Zrobiłam to w momencie, gdy jeden z nich zaczął pukać – a raczej dobijać
się do drzwi, nawołując moje imię. Przez ten hałas, który robili, prawie im
umknęło ciche kliknięcie, kiedy w końcu ich klucz zadziałał i proszę bardzo,
wnętrze apartamentu Vincenta stanęło przed nimi otworem.
Stałam tam owinięta swoim ulubionym szlafrokiem i w puchatych kapciach,
zerkając na nich z wysoko uniesionymi brwiami.
Chłopcy zamarli, jakby zdziwieni, że drzwi mają taką funkcję jak otwieranie
się. Bliźniacy gapili się na nie jednak tylko przez moment, bo najwidoczniej
przypomnieli sobie o swojej misji i ich twarze przybrały surowy wyraz. Obaj
jednocześnie schylili się po swoje torby i wyprostowali się, zarzucając je sobie
na ramię.
Zmrużyłam oczy, ale zanim zdążyłam im zadać jakiekolwiek pytanie,
bezceremonialnie się obok mnie przecisnęli. Tony nawet trącił mnie lekko.
– Aua! – syknęłam odruchowo, choć nic mnie nie zabolało.
Jakoś tak miałam z Tonym, chyba z przyzwyczajenia, że wystarczyło, by
mnie dotknął, a ja już lamentowałam.
On się niestety do tego przyzwyczaił i mimo że go to irytowało, to nauczył
się mnie w takich sytuacjach ignorować. Z głuchym hukiem zrzucił swoją torbę
na podłogę w przedpokoju, a następnie, nie zatrzymując się, ruszył do mojej
sypialni.
Shane ze swoją torbą powędrował aż do sypialni gościnnej i to tam ją
zostawił, przy okazji rozglądając się na boki, jakby co najmniej wkroczył do
mieszkania, w którym popełniono zbrodnię, i teraz szukał śladów niczym
światowej sławy detektyw.
– Co wy, przepraszam bardzo, robicie? – zawołałam i rozłożyłam ręce.
Zostałam w przedpokoju, jako że i tak nie mogłam się przecież rozdwoić i łazić
za nimi obydwoma.
– Przepraszać to ty jeszcze będziesz – zapowiedział Shane, poważny jak
rzadko kiedy.
– Co proszę? – prychnęłam ze zdumieniem.
– Prosić, kurwa, też – dorzucił Tony, wyłoniwszy się z powrotem z mojego
pokoju.
Otworzyłam usta z oburzeniem, ale zanim zdążyłam zadać kolejne pytanie,
bliźniacy spotkali się ponownie w przedpokoju i wymienili porozumiewawcze,
bojowe spojrzenia.
– Czysto – mruknął Shane.
– Tam też. – Tony szarpnął głową w kierunku, z którego przyszedł.
Kusiło mnie, by odpowiedzieć suchym żartem, że „czego się spodziewali,
przecież sprzątam, he, he”, ale w takich warunkach nie było mi do śmiechu.
– Możecie mi wyjaśnić, o co wam chodzi? – zapytałam, nie kryjąc frustracji.
Wskazałam na podłogę: – Po co wam te torby?
– Wprowadzamy się, dziewczynko – odparł Shane, teraz wychodząc
z łazienki.
– Co? – sapnęłam. – Kto niby tak postanowił?
– Każdy, kto dowiedział się od Vince’a, że uderzyłaś się w swoją pustą
głowę – odburknął Tony. Przechodząc do salonu, pstryknął mnie w skroń.
– Aua! – zawołałam, tym razem głośno. Zdążyłam trzepnąć go w rękę, ale to
mi nie wystarczyło i poleciałam za nim. – Nie uderzyłam się w żadną głowę!
– To jedyne wytłumaczenie tego, co napisał Vincent na naszej prywatnej
grupie – powiedział Shane. Ten z kolei przelazł do kuchni i teraz dobiegały
stamtąd odgłosy otwieranych szafek.
– A co napisał Vince na grupie? – warknęłam z irytacją.
– Że jesteśmy zaproszeni na kolację, na którą Hailie przyprowadzi swojego
gościa specjalnego, którym jest… – zawiesił teatralnie głos Shane. – Kto?
– Jebany Santan – odpowiedział mu Tony.
– Tak po prostu to napisał? – jęknęłam z niedowierzaniem, załamana
podejściem naszego najstarszego brata. – Rany, liczyłam, że zrobi jakieś
wprowadzenie czy coś.
Tony popatrzył na mnie krzywo, a Shane pojawił się w salonie z paczką
minimarchewek i hummusem, które musiał wygrzebać z lodówki. Walnął się
z nimi na kanapie.
– Nie odzywaj się najlepiej – burknął na mnie.
Właśnie miałam się odezwać, tak na przekór, ale wtedy podskoczyłam, bo
rozległo się agresywne walenie do drzwi.
– HAILIE MONET, OTWIERAJ, ALE JUŻ!
Tym razem Daktyl nawet się nie najeżył. Mignął mi gdzieś, chowając się,
chyba pod szafką. Sama chętnie bym tam teraz wpełzła. Nieważne, jak
poirytowana byłam, znałam ten głos aż za dobrze i wiedziałam, co mnie zaraz
czeka.
Bliźniacy na widok mojego spanikowanego spojrzenia wyszczerzyli się
złośliwie.
– Słyszałaś, Hailie Monet – zadrwił Shane, gryząc marchewkę.
Nie ruszyłam się, a z obecnych tutaj osób to Tony najbardziej lubił, gdy mi
się obrywało, i to tak bardzo, że nawet poświęcił się i wstał, by otworzyć
drzwi.
– Nie! – wyszeptałam gorączkowo. – Stój!
Nie usłuchał. Przekręcił klucz, nacisnął klamkę i usunął się na bok, by
zrobić Dylanowi przejście.
Mój wredny brat wpadł do środka, skanując wnętrze apartamentu Vincenta
wściekłym wzrokiem spode łba. W koszulce bokserce, podkreślającej jego
przerażające mięśnie, o które nigdy nie przestał dbać, wyglądał jak
śmiercionośna maszyna, która szuka ofiary do zamordowania – w tym
przypadku byłam nią ja. Podminowanym spojrzeniem oberwało się też
Tony’emu, ale dziś to nie on był na celowniku.
– Gdzie ona jest?! – warknął Dylan.
– W salonie – mruknął obojętnie Tony.
Przymknęłam powieki, a kiedy je otwierałam, Dylan właśnie się przede mną
zatrzymywał. Ciemne oczy ciskały gromy, i to prosto we mnie. Spięłam się,
gotowa na to nieprzyjemne starcie.
Za plecami Dylana widziałam, jak Tony w drodze na kanapę łapie Daktyla.
Ułożył się z nim wygodnie i zaczął głaskać go swoją wytatuowaną ręką. Shane
zaś chrupał marchewki głośniej, niż wypadałoby w tak dramatycznej sytuacji.
– Ty rozum postradałaś, dziewczynko?! – wydarł się Dylan.
– Nie życzę sobie, żebyś podnosił na mnie głos – powiedziałam spokojnie,
pamiętając, że nieważne, jak bardzo stonowaną dyskusję starałam się z nim
prowadzić, on zawsze, ale to zawsze potrafił mnie tak umiejętnie wyprowadzić
z równowagi, iż kończyło się na tym, że i ja się darłam.
– O, przepraszam. – Dylan posłał mi cierpki uśmiech i ściszył głos. – Mam
opierdalać cię szeptem?
Rozległy się śmiechy bliźniaków.
Zacisnęłam usta z dezaprobatą.
– W ogóle masz tego nie robić.
– Posłuchałbym cię tylko wtedy, gdybyś mi powiedziała, że Santan cię do
tego zmusił. – Dylan wpatrywał się we mnie intensywnie. – Zmusił?
Przez chwilę dla świętego spokoju miałam ochotę odpowiedzieć, że tak, ale
wiem, że wtedy Dylan wyleciałby z apartamentu jak z procy, by dorwać
Adriena, i nie zdążyłabym go dogonić, by cofnąć swoje słowa i wyprowadzić
go z błędu.
Westchnęłam ciężko.
– Nie.
Dylan nie przestawał wwiercać we mnie spojrzenia. Wreszcie pokiwał lekko
głową.
– No i tutaj, kurwa, mamy problem.
– Nie – westchnęłam znowu. – Nie mamy problemu. To ty, Dylan, masz
problem.
– Ja też mam w sumie problem – wtrącił się Shane, przeżuwając
marchewkę.
– I ja – dodał Tony burkliwie.
– Świetnie, ale nikt was nie pyta o zdanie – fuknęłam ze złością, każdego
z braci omiatając niezadowolonym spojrzeniem.
– Nic nie kumasz, mała dziewczynko – warknął Dylan. – Wyrosłem już ze
ścigania każdego typa, który się za tobą obejrzy…
– Aha – mruknęłam pod nosem.
– …ale Santan to inna liga.
– To członek Organizacji! – podkreślił Shane.
– O to chodzi! – podłapał głośno Dylan, wskazującym paluchem celując
w Shane’a.
– Dobrze, ale co w związku z tym? – zapytałam z rozdrażnieniem. – Vincent
też jest w Organizacji. Nasz ojciec był w Organizacji. To żadna nowość.
Dylan aż sapnął z niedowierzaniem.
– Ty serio nie widzisz różnicy czy tylko udajesz?
Wzruszyłam ramionami, a wtedy on znowu podniósł głos.
– To niebezpieczny, starszy od ciebie typ, który ma niewiele mniej władzy
od Vincenta.
– Gdzieś mam, ile on ma władzy.
– I to jest dowód na to, jak wielu spraw jesteś nieświadoma.
Zmrużyłam oczy.
– Rozmawiałam z Vincentem i on się zgodził, a o ile się nie mylę, to jego
zdanie jest najistotniejsze.
– Zgodził się, bo nie chce prowokować cię do kombinowania za jego
plecami. Woli wiedzieć, co robisz, bo Santan to jeden z niewielu gości na
świecie, który ma narzędzia do ukrycia przed nim czegokolwiek.
– Och, więc mówisz, że bracia Monet źle znoszą fakt, iż ich siostra spotyka
się z kimś, kogo nie będą mogli kontrolować?
– Chwila, chwila! – Rozległy się protesty bliźniaków, a Dylanowi aż
nabrzmiała żyła na czole.
– Nie spotykasz się z nim – wysyczał.
Pokręciłam głową, przykładając dłoń do czoła.
– Wierzcie sobie, w co chcecie.
Chciałam zmienić miejsce, bo teraz stałam w centralnym punkcie salonu,
mając przed sobą górującego nade mną Dylana. Niestety on jeszcze nie
skończył się nade mną pastwić i złapał mnie za ramię.
Bezowocne próby wyrwania się mu skwitowałam zirytowanym
cmoknięciem.
– Przestań się szarpać, jeszcze nie skończyłem – burknął Dylan.
Przez chwilę patrzył na mnie, zastanawiając się, w jaki sposób na mnie teraz
nakrzyczeć. Wreszcie podprowadził mnie do kanapy, zmusił do zajęcia miejsca
obok Shane’a i stanął nade mną z założonymi rękami. A potem rozplątał je
i jedną dłonią przejechał sobie po włosach. Po czym odszedł na bok, westchnął,
wrócił znowu.
– Nie ma opcji, dziewczynko… – zaczął spokojniej, ale wciąż z kryjącą się
w jego głosie nutą agresji. – …żebyś umawiała się z Adrienem Santanem.
Zmarszczyłam brwi.
– To się po prostu nie będzie działo, rozumiesz? – kontynuował.
– Nie rozumiem – odpowiedziałam. – Zupełnie jak ty nie rozumiesz, że
jestem dorosła i to moja sprawa, z kim się widuję.
– Po pierwsze, gówno, nie dorosła. Ile ty masz lat? Pamiętam, jak nie tak
dawno temu uchlaliśmy się w gabinecie Vince’a na twoją osiemnastkę. Ty
myślisz, że przekroczyłaś wtedy jakąś magiczną granicę? – parsknął złośliwie.
– Że co, nagle jesteś duża, wiesz wszystko najlepiej, a twoja rodzina będzie
miała cię w dupie? To tak nie działa, mała Hailie.
Zacisnęłam zęby.
– Może tak się zachowuję, bo wkurzają mnie twoje protekcjonalne słowa?
– Skoro twoją reakcją na nie jest bunt godny, kurwa, rozkapryszonej
dwulatki, to ja nie mam nic do dodania.
– Świetnie, w takim razie idę spać, a wy sobie tu siedźcie, jeśli wam tak
wygodnie, tylko proszę, nie nabałagańcie.
I spróbowałam się podnieść, ale Dylan mnie zablokował. Stał przede mną
jak cholerna ściana i to z powrotem zmusiło mnie do klapnięcia na kanapę.
Nawet Shane przytrzymał mnie za ramię, kręcąc głową.
– Nie skończyłem – burknął mój wredny brat.
– Nie zachowuj się, z łaski swojej, jakbyś był moim ojcem!
W tle rozległo się głośne parsknięcie Tony’ego. Dylan też rzucił mi złośliwy
uśmieszek.
– Och, wiadomo, dziewczynko, że nim nie jestem. Ale poczekaj. Poczekaj
tylko, aż Cam się dowie. Wtedy zacznie się jazda.
Toczyliśmy z Dylanem pojedynek na spojrzenia, ale gdy wyobraziłam sobie
reakcję taty, trochę się jednak zmieszałam. Ta oznaka słabości sprawiła moim
braciom dużo satysfakcji.
– Nie no, do ojca nic nie dojdzie, bo Hailie przestanie interesować się
Santanem, więc sprawa załatwi się sama, nie? – odezwał się Tony.
– Słuchajcie, dostaliście zaproszenie na kolację zapoznawczą – wtrąciłam,
starając się, by zabrzmiało to oficjalnie i stanowczo. – Ale jeśli macie z tym
jakiś problem, to po prostu nie przychodźcie.
Dylan westchnął ciężko, jakbym to ja tutaj była trudnym rozmówcą.
– Nie wiesz, w co się pakujesz.
– Ostrzegamy cię tylko, a ty nie słuchasz – mruknął Shane.
– A potem będzie płacz – dodał Tony.
Prychnęłam.
– Tak, bo wy wielce…
Rozległo się pukanie do drzwi.
Rzuciłam w ich kierunku podejrzliwe spojrzenie, bo nie spodziewałam się
kolejnych gości. Ruszyłam się następnie, by wstać, ale Shane znowu złapał
mnie za ramię, żeby mnie przytrzymać w miejscu.
– Siedź – rozkazał mi Dylan, a sam przyczajonym, powolnym krokiem
zaczął iść w stronę drzwi. Tony poprawił się, by siedzieć wyżej, wciąż
ściskając Daktyla w objęciach.
Bracia Monet w jednej chwili przełączyli się na tryb spoczynku
w gotowości.
Nie ruszałam się, cała spięta. Intensywne spojrzenie wwiercałam w tył
głowy Dylana. Modliłam się, by za drzwiami stał, nie wiem, kurier albo może
sąsiadka? Ta miła pani obwieszona złotem? Tylko proszę, nie Adrien. Odwiózł
mnie dziś do domu zgodnie z obietnicą i miał wrócić do Pensylwanii, nie było
w planach, by tu wracał tego wieczora, ale miałam przeczucie, że to może być
on, bo jeśli nie on, to kto…?
Dylan otworzył drzwi.
A ja zbladłam.
Wypuściłam powietrze z ust i opadłam na poduszki.
To koniec. Po mnie.
Do nowojorskiego mieszkania Vincenta wkroczył Will.
50

KRAWAT WOKÓŁ SZYI

Will ledwo zauważalnie skinął Dylanowi, wcale niezaskoczony na jego


widok. Jego zazwyczaj łagodne błękitne oczy patrzyły chłodno, prawie jakby
wypożyczył je od naszego najstarszego brata. Nawet koszulka polo, którą miał
na sobie, była w jakimś takim dziwnie nietypowym dla niego ciemnym
kolorze. Jedną dłoń miał zaciśniętą na rączce walizki, którą ciągnął za sobą.
Zostawił ją w przedpokoju i do salonu wszedł już bez niej. Głowę trzymał
uniesioną wysoko, a między brwiami tworzyła mu się delikatna zmarszczka,
kiedy szukał mnie wzrokiem.
Bliźniacy wyszczerzyli się jeszcze szerzej i bardziej złośliwie niż wtedy,
gdy w mieszkaniu zjawił się Dylan. Ja zaś się zmieszałam z pewnej prostej
przyczyny – Dylan często się na mnie denerwował i byłam przyzwyczajona do
pyskówek z nim, jednak relację z Willem miałam uporządkowaną i harmonijną
i nie chciałam, by był na mnie zły.
A teraz, cóż, tak właśnie wyglądał.
Odwróciłam wzrok, by nie widzieć wyrzutu malującego się w jego surowym
spojrzeniu, kiedy do mnie podchodził. Will i Vince to byli ci dwaj najstarsi
bracia, którzy wzbudzali we mnie odrobinę więcej szacunku niż święta trójca,
dlatego gdy chociaż jeden z nich odnosił się do mnie z dezaprobatą, czułam
lekki wstyd.
Will przysiadł przy moim boku, niczym dorosły, który szykuje się do
rozmowy ze swoim niesfornym dzieckiem na temat uwagi w dzienniczku. Nie
poświęcił nawet sekundy, by przywitać się z bliźniakami.
– Hailie, spójrz na mnie – poprosił. Jego głos brzmiał dużo spokojniej, niż
można się było spodziewać po jego wylądzie.
Will i Vince to byli też ci bracia, którzy nadal potrafili sprawić, że czułam
się jak mała, nastoletnia Hailie, która coś przeskrobała i miała zgarnąć za to
ochrzan.
Z frustracją odchyliłam głowę i przymknęłam powieki, ale Will był
cierpliwy. Czekał i czekał, aż wreszcie nie miałam wyjścia i na niego
spojrzałam.
– No co? – zapytałam.
W jego tęczówkach dostrzegłam zmartwienie i niepokój.
– Co się dzieje?
– Właśnie też chciałabym to wiedzieć – odszepnęłam, przy okazji
obrzucając spojrzeniem resztę braci. Wszyscy patrzyli na mnie. Tony smyrał
kota, Shane już zjadł wszystkie marchewki i głaskał się po cudem chyba nadal
płaskim brzuchu, a Dylan stał na środku pomieszczenia ze znowu założonymi
na piersi ra­mionami.
– Vincent nam oznajmił, że chciałabyś przyprowadzić na kolację Adriena
Santana. Czy to prawda?
– Chciałam, to prawda, ale już mi się chyba odechciało.
Will aż poprawił pozycję, by usiąść wygodniej. Jedną rękę trzymał na
oparciu, tuż obok mojej głowy, przez co czułam się nieco osaczona.
– Hailie, co się między wami wydarzyło?
– Stał się dla mnie ważny, Will – odpowiedziałam po chwili milczenia.
Zerknęłam na niego przepraszająco.
Palce ręki, którą trzymał na oparciu, zacisnął w pięść.
– Kiedy?
Bardzo się pilnował, by zachować spokój.
– Jakiś czas temu. Kilka tygodni – odparłam drżącym głosem.
W Willu wszystko buzowało. Nie poznawałam go, to nie było do niego
podobne. Zaciskał usta, pobladł, ale nie stracił nad sobą kontroli. W pewnym
momencie odwrócił głowę i po raz pierwszy zwrócił uwagę na resztę naszego
rodzeństwa.
– Wiedzieliście o tym?
– Jasne, że nie! – prychnął natychmiast Dylan.
Shane i Tony wymienili najpierw ze sobą te swoje bliźniacze
porozumiewawcze spojrzenia.
– My też w sumie nie – zaczął Shane, z zakłopotaniem drapiąc się po
głowie. – Tony coś tam tylko zobaczył, ale…
– Co zobaczyłeś? – zapytał ostro Will.
Tony westchnął niechętnie, niezadowolony, że musi brać czynny udział
w rozmowie.
– No jak się do niego tuliła na bankiecie charytatywnym czy coś.
– Co?! – sapnął Dylan, klasycznie napinając mięśnie. – Widziałeś, że ją
dotknął?
Pięść Willa nie leżała już na oparciu, a prawie się w nie wgniatała.
– I co z tym zrobiłeś? – zapytał grobowym tonem.
– Jezu, nie wiem, chciałem go walnąć, ale młoda zaczęła jęczeć, uwiesiła się
na mnie, wyskoczył ochroniarz jeden z drugim, zrobiła się afera…
– Złamał zasadę Organizacji, walić jego ochroniarza! – huknął Dylan.
– Powiedziała, że dotknęła go pierwsza, więc nie wiedziałem, czy mam mu
przywalić, czy nie – odparł Tony z irytacją.
– No to ja ci mówię, że było przywalić!
– Ty to zawsze jesteś mądry – prychnął z pogardą Tony. – Pod Operą, jak się
na niego rzuciłeś jak debil i prawie cię zastrzelił, to dopiero zabłysłeś.
– Uspokójcie się! – Will podniósł głos. – To akurat dobrze, że nie
wyskoczyliście od razu na Santana z pięściami. Interesuje mnie, co zrobiliście
potem.
Shane rozłożył ręce.
– No, wróciliśmy z Hailie do domu, zrobiliśmy jej wykład w samochodzie,
ale generalnie to zostawiliśmy wszystko w rękach Vince’a.
– Przekazaliście mu informacje o tym, co widzieliście? – upewnił się Will.
– No jasne.
– Jak zareagował?
Tony wzruszył ramionami, a Shane zrobił obojętną minę.
– Nie wiem, jak to on. Trochę jakby, wiesz, zmroczniał.
– Gadał z młodą już bez nas – dodał Tony.
Will jak na zawołanie przeniósł wreszcie wzrok na mnie.
– Co ci powiedział Vincent?
– Skupił się bardziej na kwestii tego całego Rodrica – odparłam
i opowiedziałam, jak to Rodric Retter wyciągnął do mnie dłoń i Adrien przybył
mi z pomocą.
Słysząc to, Will, jeśli to w ogóle możliwe, napiął się jeszcze bardziej.
– Jak to się dzieje, że w ogóle ciągle lądujesz w takich sytuacjach? –
zapytał, ale nie z wyrzutem, a raczej z rezygnacją.
– Przyciąga kłopoty jak magnes, jak to Hailie – zarechotał Shane, trącając
mnie lekko.
– Cóż, ten jeden magnes należy odczepić, i to jak najszybciej – zadecydował
surowo Will, a reszta braci pokiwała głowami.
– To nie jest wasza sprawa – powtórzyłam zdecydowanie. Nawet
odepchnęłam się rękami od kanapy, by wstać, ale Shane ponownie mnie
przytrzymał, zaś Will położył mi dłoń na klatce piersiowej.
– Nie tak szybko, malutka.
Mimo że użył zdrobnienia, które zwykle w jego ustach wybrzmiewało
uroczo, tym razem jego głos pozostał niski i ostry.
– Po co mam tu siedzieć? – prychnęłam z irytacją, ale oparłam się
z powrotem. Wokół znajdowało się zbyt wielu moich braci, by udało mi się
stąd przed nimi czmychnąć. Z wiekiem zrobiłam się naprawdę dobra w ocenie
tego typu sytuacji. – Nie dogadamy się, jeśli nie zmienicie podejścia. A znam
was już zbyt długo, by wiedzieć, że prędzej dacie się pokroić, niż odpuścicie.
– Właśnie tak, mała dziewczynko – zgodził się Dylan, znowu wymachując
tym swoim paluchem. – Dlatego oficjalnie odwołujemy tę kolację.
– Tak, to po pierwsze – przytaknął mu Will.
– Kto by chciał siedzieć przy jednym stole z Santanem? To jakiś żart –
prychnął Shane.
Tony kiwał głową, miętoląc futerko zrezygnowanego Daktyla.
– Wy nie macie prawa niczego odwoływać! – zawołałam, sfrustrowana
świdrując wzrokiem Willa, bo jego jedynego traktowałam tutaj wystarczająco
poważnie.
– Nie wiem, co wstąpiło w Vincenta, że wyraził na to zgodę, ale jedno jest
pewne: trzeba to znowu przegadać – ciągnął, wytrwale znosząc moje
spojrzenie.
– Dlatego tu jesteśmy, nie? – mruknął Shane. – Przyjechaliśmy z Tonym,
gdy tylko się dowiedzieliśmy.
– Ja też, przyleciałem tu, kurwa, zaraz po robocie. Z pianą w ustach –
burknął Dylan. – Jak tylko przeczytałem wiadomość, po spotkaniu. Biegłem
przez pół Manhattanu.
– Dzwoniłeś do Vince’a?
– Nie odebrał.
– W domu też go akurat nie było – dodał Shane.
– Cwaniak, wiedział, żeby przed nami spierdolić – prychnął Tony.
– Ode mnie też nie odbierał, a dzwoniłem sporo razy – powiedział Will
cierpko. – Przed startem i po lądowaniu, i nic.
– Przyleciałeś tu z Miami? – westchnęłam z niedowierzaniem.
Will popatrzył na mnie z powagą.
– Oczywiście.
– Co więcej, nasza mała siostra też nie odbierała. – Dylan posłał mi kwaśne
spojrzenie.
– Byłam pod prysznicem, miałam wyciszony… – przerwałam tłumaczenia
na widok min chłopców.
– Dobra, to jaki mamy plan? – zagaił Shane.
– No ja mam taki, że zostaję tu tak długo, aż mała Hailie zrozumie, że
szukanie sobie sympatii wśród członków Organizacji to zły pomysł –
powiedział Dylan.
Ależ miałam ochotę go walnąć.
– Mieliśmy z Tonym podobny plan – zapowiedział Shane. – Tylko będziemy
się zmieniać. Mamy więcej wolnego czasu niż ty.
– Tak, ale czy będziecie potrafili ją upilnować? – odwarknął Dylan. – Bo
z wami to ten, nigdy nie wiadomo.
– Nieważne, bo ja też zatrzymam się tu na jakiś czas – oznajmił Will.
Gapiłam się na nich wszystkich wielkimi oczami.
– Wy sobie żartujecie?! – zawołałam, a kiedy nikt nawet na mnie nie
spojrzał, spróbowałam wstać.
Ponownie zostałam przytrzymana przez dłonie Shane’a i Willa, a nawet
gdyby oni nie zareagowali, to w gotowości stał Dylan. Tony też wyglądał dziś
na wyjątkowo skorego do ruszenia się z kanapy.
– To jakaś paranoja. – Wzięłam wdech, żeby się uspokoić.
– Czy Adrien przyjeżdża tu do ciebie? – zapytał mnie Will. – Do Nowego
Jorku, do domu?
– No… nie – skłamałam.
– Czyli przyjeżdża – skwitował Dylan, a Will pokręcił z niezadowoleniem
głową. – Ktoś musi być zawsze w mieszkaniu.
Tony podniósł rękę.
– Ja mogę.
– W klinice też cię nachodzi? – dopytywał Will.
– Nie! – zaprotestowałam.
– Dobrze by było porozmawiać z dyrektorem, by miał oczy szeroko
otwarte…
– No ja sobie chętnie porozmawiam z szanownym dyrektorem –
zapowiedział Dylan, wtulając pięść w otwartą dłoń.
– Gdzie jeszcze się pojawia? – To nawet nie było pytanie, a już na pewno
nie było skierowane do mnie. Will głośno się zastanawiał.
– Ustalmy może najpierw, na jakim etapie znajduje się ich to całe wielce
spotykanie się – zaproponował rzeczowo Shane, jak nie on.
– No co, pewnie lata za nią, więc mu się w końcu dała podejść – prychnął
Dylan.
Dotarło do mnie coś niezwykłego – Dylan, mimo swojej porywczości
i łatwości w wyciąganiu pochopnych wniosków, wcale mnie nie obwiniał
o zaistniałą sytuację. W jego oczach byłam jego niewinną siostrzyczką złapaną
w sidła przez drania, którego należy wyeliminować. Powiedziałabym, że to
urocze, ale chyba wyrosłam już z rozpływania się nad nadopiekuńczością
swoich braci. A przynajmniej w momentach takich jak ten.
– Chodzi o to, wiesz, jak często się spotykają i co, wiesz, ekhm, robią… –
Shane zaczął wyjątkowo zamaszyście poruszać rękoma, by zobrazować swoją
myśl.
Dylan zawiesił się na chwilę ze zmarszczonymi brwiami.
– Co niby mają robić?
– No nie wiem, to co się zwykle robi…? Nie wiem, Chryste, daj mi spokój.
– Co się zwykle robi? – drążył Dylan, jeżąc się coraz bardziej. – O czym ty
gadasz, typie?
– Chodzi mu o seks – mruknął Tony, sam paskudnie się krzywiąc.
Z pewnością nie zniesmaczyło go samo słowo, którym przecież z całą
pewnością w swoich relacjach się często posługiwał. Wiedziałam, że to
zestawienie go w tej konkretnej rozmowie w tych konkretnych warunkach go
kłopotało.
Gdyby Dylan był kotem, to zasyczałby teraz i odskoczył gdzieś pod mebel,
jak to Daktyl zrobił wcześniej. Zamiast tego Dylan pobladł i odwrócił się do
Tony’ego, sprawiając wrażenie, jakby ledwo się powstrzymywał przed
zawleczeniem go za ciuchy prosto na ring.
– Powaliło cię?! – zagrzmiał.
– No co?
Tony, który słynął ze swojej luzackiej natury, zdziwił się lekko tą tak
agresywną reakcją Dylana. Poczułam, jak Will obok mnie się poprawia, jakby
miał w każdej chwili zerwać się na równe nogi, by rozdzielić chłopców. Co by
nie było, miał w tym już doświadczenie.
– Po cholerę gadasz takie rzeczy? Przy niej?! – Dylan, nie odwracając się,
machnął na mnie ręką. – Ty masz mózg?
– Powiedziałem tylko „seks”, idioto, nic nie sugeruję, ogarnij dupę –
burknął Tony, sam się nadymając. Komu jak komu, ale jemu też do wszczęcia
bójki dużo nie trzeba było.
– Nie gadaj przy niej takich rzeczy, nie dawaj jej, kurwa, głupich pomysłów.
To jeszcze nie czas – sapnął Dylan.
Bardzo dobrze, że taki był przejęty swoją wypowiedzią, ponieważ to czyniło
go ślepym na reakcje pozostałych na nią. Shane i Tony wpatrywali się w niego
oniemiali, nie dowierzając, że ich brat może być w tej kwestii tak oderwany od
rzeczywistości. Co prawda, to na oczach bliźniaków lata temu po odwiedzinach
u Leo z torebki wyleciały mi prezerwatywy, więc siłą rzeczy byli bardziej
świadomi, ale, no, byłam dorosła, to nic zaskakującego, że pewne
doświadczenia miałam już za sobą, i trudno mi było uwierzyć, że Dylan tak
zatwardziale to wypiera.
Nawet Will, który z całego mojego rodzeństwa w najbardziej naturalny
i pozbawiony kpiny sposób okazywał wobec mnie swoją nadopiekuńczość,
zdawał sobie sprawę, że w tym wieku już najprawdopodobniej zasmakowałam
życia na różne sposoby – te, o których wolał za wiele nie myśleć, również.
Will również wpatrywał się w Dylana z konsternacją, ale żaden z moich
braci nie odważył się spróbować wyprowadzić go z błędu, a i ja się do tego nie
rwałam. Niech Dylan żyje sobie beztrosko w swojej własnej urojonej krainie
kucyków.
Poza tym jak by nie było, moja relacja z Adrienem nie weszła jeszcze na ten
poziom i sama myśl, że kiedyś mogłaby wejść, przyprawiała mnie o dreszcze.
Potrząsnęłam głową, bo to nie był dobry moment, by zajmować się tą
kwestią. Zamiast tego odchrząknęłam, gotowa, by to wyjaśnić.
– Traktuję relację z Adrienem na tyle poważnie, że postanowiłam
poinformować o niej Vincenta i zgodziłam się na kolację z wami, pamiętając,
jak podobna okazja wyglądała ostatnim razem, gdy chciałam przedstawić wam
chłopaka, z którym się spotykałam.
Chłopcy skierowali na mnie uwagę i mnie wysłuchali, a potem zaczęli
wywracać oczami i kręcić głowami.
– Tamto to była głupia zabawa – prychnął Shane.
– Dziecinada – dodał Tony.
– Jak dla kogo. Ja traktowałam wtedy Leo bardzo serio, to wy nawaliliście –
wytknęłam im. Długo czułam żal do braci po tamtej kolacji. Oczywiście na
przestrzeni lat to uczucie wyblakło, ale obiektywnie nadal nie pochwalałam ich
ówczesnego zachowania.
– Spełniliśmy swój obowiązek wtedy, spełnimy go i teraz – odgrażał się
Dylan, a na ustach majaczył mu złośliwy uśmieszek.
Zmrużyłam oczy.
– Nie, niczego nie zrobimy, ponieważ ta kolacja się nie odbędzie –
przemówił Will.
– Właśnie, że się odbędzie. Możliwe tylko, że lista gości zostanie
zmodyfikowana – powiedziałam chłodno.
Will wziął oddech, starając się uspokoić nerwy.
– Hailie, nie chcesz wchodzić w bagno zwane Organizacją, bycie partnerką
jej członka byłoby dla ciebie niepotrzebną komplikacją.
– Co za różnica, połowa mojej rodziny ma powiązania z Organizacją.
– Naprawdę lepiej byłoby dla ciebie, gdyby twoja druga połówka nie miała
z nią żadnego związku.
Bombardowaliśmy się z Willem spojrzeniami i choć wreszcie spuściłam
głowę, to mój duch wciąż był waleczny.
– Ja… – zaczęłam, ale przerwałam, westchnęłam i dopiero wtedy
kontynuowałam: – To nie jest widzimisię czy jakaś próba buntu. Zbliżyłam się
do Adriena, sama nie wiem, jak to się stało, ale się stało. Nie chcę się przed
wami z tym kryć, stąd ta kolacja. Nie możecie… otworzyć trochę umysłów?
– A ty nie możesz się od niego… odbliżyć? – zasugerował Shane.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – sapnął z kolei Dylan. Nawet przeszedł się
po salonie w tę i z powrotem, jakby naprawdę próbował przemyśleć sprawę. –
Że będziemy sobie grillować z Santanem? Jeść miodowe skrzydełka, grać na
konsoli, imprezować, ścigać się na drodze i wspólnie trenować?
– I nawzajem wiązać sobie krawaty – prychnął Tony.
– Już ja bym mu, kurwa, zawiązał krawat wokół szyi.
– Jezus, przestańcie – warknęłam, po czym dodałam przemądrzałym
głosem: – Adrien sam potrafi zawiązać sobie krawat.
– Nie w tym rzecz, chłopcy mają rację – wtrącił Will. Nadal się starał, by
jego głos brzmiał rzeczowo. – Trudno nam będzie wpuścić kogoś takiego jak
Adrien do rodziny.
– Gdybym miała szukać sobie partnera, którego moja rodzina polubi i do
siebie dopuści, to po prostu już teraz wstąpiłabym do zakonu. Nie istnieje
bardziej hermetyczna rodzina od naszej.
– Nieprawda, kiedyś byliśmy wredni dla tych pizdusiów, z którymi kręciłaś,
po prostu po bratersku, no i dla zasady – tłumaczył Shane, rozkładając ręce. –
Teraz byłoby inaczej.
– Jakbyś przyprowadziła kogoś normalnego, a nie, kurwa, drugiego Vince’a
– prychnął Tony.
– No właśnie – podłapał drugi bliźniak. – Ty w ogóle masz oczy,
dziewczynko? Co ty w nim widzisz?
Skrzywiłam się z niesmakiem.
– Adrien to nie jest drugi Vincent – warknęłam zaczepnie, słysząc to
absurdalne porównanie. – Jest wrażliwy i zupełnie inny, wy go nie znacie,
a oceniacie.
Will zapatrzył się na mnie z pochmurnym wyrazem twarzy i mocno
zaciśniętymi ustami. Odwzajemniłam butnie to spojrzenie.
– No co, ty sam powinieneś wiedzieć. W końcu podobno się
kumplowaliście.
Wolno skinął głową.
– Tak, Hailie, i dlatego nie uważam, żeby był dla ciebie odpowiedni. Już
nawet abstrahując od jego przynależności do Organizacji, co samo w sobie jest
ogromną komplikacją, znam go i co wiem na pewno, to że ten mężczyzna nie
jest wymarzonym kandydatem na partnera dla mojej młodszej siostry.
– Ale twoje marzenia nie mają tu nic do rzeczy! – zdenerwowałam się. – No
i co takiego Adrien zrobił, że jesteś tak strasznie do niego uprzedzony?
– Zdążyłem poznać jego podejście do kobiet i związków – powiedział
surowo Will.
51

PIŁKARZYKI

Siedemnastoletni Will Monet westchnął ciężko, gdy prawie dostał piłeczką od


stołowych piłkarzyków w twarz. Próbował, naprawdę próbował spędzić miło
czas ze swoimi młodszymi braćmi. Czuwał, by mecz, który rozgrywali na
nowej zabawce, przebiegał we w miarę cywilizowany sposób.
Nie szło to dobrze. Siedzący naprzeciwko niego Tony szczerzył się
złośliwie. To on rąbnął w pręt z figurkami do gry tak mocno, że piłeczka odbiła
się od ściany i poturlała się gdzieś w kąt. Shane i Dylan zareagowali
wybuchem śmiechu tak gwałtownym, że aż się prawie obaj zapluli.
Głupie dzieciaki.
– Jest tylko dziesięć piłeczek w zestawie – poinformował ich Will. –
Zgubiliście już jedną, zaraz posiejecie drugą…
– Jedną zjadł Shane! – zawołał Dylan, szturchając brata w ramię.
– Nie zjadłem – odparł oskarżony, chichocąc nieprzerwanie.
– Jest pod kanapą – odparł Tony.
– To dlaczego nie podejdziesz i jej stamtąd nie wyciągniesz? – zapytał Will.
Tony w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.
Nie ruszył się ani o milimetr, mimo że Will świdrował go przez dłuższą
chwilę wzrokiem.
– Nie weźmiecie nowej piłeczki, dopóki nie znajdziecie tych starych –
zarządził w końcu, starając się, by jego głos brzmiał zdecydowanie. Z jego
autorytetem u młodszych braci bywało różnie. Czasami się go słuchali, czasami
nie. Gdy spędzał z nimi za dużo czasu na zabawie, trochę się rozbestwiali.
Ale istniała na szczęście osoba, u której chłopcy nie chcieli mieć
nieprzyjemności za żadne skarby. Will wstał, zabierając ze sobą pudełko
z piłeczkami i zmierzył braci znaczącym spojrzeniem.
– Jeśli za chwilę nie zobaczę tutaj dwóch brakujących piłeczek, to opowiem
tacie, jak szanujecie prezenty od niego.
Will pilnował, by nie zdradzić się uśmiechem, choć ten cisnął mu się na usta
sam na widok reakcji chłopców. Cała trójka spoważniała. Shane i Dylan wstali,
mrucząc pod nosem „No dobra, już”, a po drodze szturchnęli Tony’ego, by i ten
się ruszył, co zrobił tym razem bez dłuższego ociągania.
Przez następne kilka minut Will obserwował, jak chłopcy plączą się po
salonie, drapią po głowach i ustalają, gdzie mogą być zaginione piłki. To wtedy
zadzwonił do niego telefon.
– Adrien? – zapytał, zobaczywszy na wyświetlaczu imię przyjaciela.
Napiął się trochę, bo ten telefon przypomniał mu o aktualnej sytuacji
i dzisiejszej kłótni z ojcem. Zabronił mu wyjść na imprezę, i to w ostatniej
chwili, ponieważ jedna z opiekunek chłopców się rozchorowała. Jedna, a ta
trójka małych terrorystów potrzebuje przynajmniej dwóch. Ojciec musiał pilnie
wyjść i koniec końców oddelegował Willa do wsparcia przy pilnowaniu
młodszego rodzeństwa.
Tak że w ten sobotni wieczór Will zamiast bawić się ze swoimi
rówieśnikami, uważał, by jego bracia nie weszli biednej opiekunce na głowę.
Był pewien, że Adrien dzwoni mu podokuczać. Zerknął na zegarek. Dopiero
dochodziła dziesiąta wieczorem. To już w zasadzie czas, by wysłać dzieciaki
do łóżek. Will nawiązał kontakt wzrokowy z nianią, która właśnie pojawiła się
w progu salonu, zapewne z tym właśnie zamiarem.
– Co jest? – zapytał do słuchawki, nie kryjąc frustracji.
– Potrzebuję pomocy.
Will spodziewał się, że głos w telefonie będzie brzmiał drwiąco, jednak
natychmiast zmienił nastawienie, gdy ten okazał się lekko spanikowany.
Odwrócił się i przeszedł do kuchni, a komórkę przycisnął mocniej do ucha, by
lepiej słyszeć Adriena, a słabiej Shane’a, wykłócającego się z Tonym, który
z nich ma się wczołgać pod kanapę.
– Co się stało?
– Nie wiem, coś dziwnego.
– Jesteś u Luke’a?
– Nie…
W słuchawce ciągle coś szeleściło.
– Miałeś być u Luke’a – rzucił Will, z trudem próbując uciszyć w sobie
uczucie zazdrości. Wszyscy mieli być na imprezie u Luke’a, tylko nie on.
– Wpadłem na chwilę, ale… Nie wiem, co robić…
Połączenie też było kiepskie.
– Najpierw powiedz, o co chodzi. Wpadłeś do Luke’a, a potem co? – Will
zmarszczył brwi i nawet przysiadł przy stole, ledwo to rejestrując. Adrien nie
zwykł panikować bez powodu.
– Była tam u niego taka dziewczyna…
Will zacisnął usta.
– Tak?
– Kuzynka z Francji, tak ją przedstawił.
– No i co z nią?
– Ja z nią. Pojechałem.
Will musiał wytężać słuch, by rozróżnić głos kumpla pośród trzasków
w telefonie, spowodowanych prawdopodobnie złym zasięgiem lub zbyt
gwałtownymi ruchami osoby po drugiej stronie.
– …dokąd?
– Do domku ojca, tego… – Adrien odetchnął. – Tego wiesz którego.
– Tej waszej małej willi w środku lasu? – Will potarł czoło.
– Jak usłyszała o podgrzewanym jacuzzi i szklanej altance, to chciała ją
zobaczyć.
– Wyszedłeś z nią z imprezy i zabrałeś do willi w lesie? – podsumował Will
z rezygnacją.
– To kuzynka z Francji.
– Co z Tammy?
Nastąpiła chwila ciszy.
– To kuzynka z Francji – powtórzył Adrien. W jego głosie może
i pobrzmiewało poczucie winy, ale i tak – jak na gust Willa – zbyt lekkie, by
podejrzewać go o prawdziwe wyrzuty sumienia.
– Jesteś idiotą – warknął Will. – Po co do mnie dzwonisz? Mam ci
pogratulować? Chyba tylko głupoty.
– Nie, potrzebuję pomocy, mówiłem. Sprawa jest pilna.
– Kuzynka z Francji jednak nie jest zainteresowana?
– Daruj sobie kpiny.
Willowi, rzeczywiście, trudno było powstrzymać złośliwość i wiedział
o tym, dlatego wziął głęboki wdech i zapytał:
– W czym potrzebujesz pomocy?
– W znalezieniu jej.
Nastąpiła chwila ciszy. Dylan akurat wykrzyczał jakąś obelgę pod adresem
Tony’ego, a potem rozległ się trzask, śmiech Shane’a i głos opiekunki, która
wkroczyła do akcji.
Will to wszystko zignorował, skupiony na przyswajaniu słów Adriena.
– Zgubiłeś ją?
Adrien przełknął ślinę.
– Ją… i Tammy.
– Tammy? Tammy też? Zgubiłeś dwie dziewczyny? Co to w ogóle znaczy?
– Will wstał i przeszedł się po kuchni, przeczesując nerwowo włosy.
– Nie wiem, jedna przyłapała drugą i… opowiem ci, jak przyjedziesz, okej?
Albo w samochodzie, zadzwoń do mnie z auta. Tylko zacznij już tu jechać.
Proszę.
Tak, Adrien naprawdę rzadko wydawał się tak zdesperowany.
– Adrien… – Will się zawahał. Do jego uszu dolatywał z salonu głos
opiekunki, który stawał się coraz głośniejszy. Traciła cierpliwość. – Nie mogę,
jestem dzisiaj niańką, pamiętasz?
– Proszę, Will.
Will przymknął oczy, odetchnął. Ścisnął lekko nasadę nosa, tak jak robił to
ojciec, gdy podejmował trudną decyzję.
– Dobra – powiedział w końcu. – Zadzwonię z samochodu.
– Będę czekać – odparł z wyraźną ulgą w głosie Adrien.
Will wsunął telefon do kieszeni i przygryzając wargę, wkroczył do salonu.
Przez cały czas tej rozmowy chłopcy zdążyli wyłowić piłki, wrócić z nimi do
stołu z piłkarzykami, rozegrać kolejną partię w trójkę i ponownie je zgubić.
– Jutro wrócicie do gry – obiecała im opiekunka, kobieta ledwo po
trzydziestce, dla której nawet z odpowiednim wykształceniem i latami
doświadczenia zajmowanie się braćmi Monet było największym wyzwaniem
jej życia. I tak nieźle się trzymała. Spokojnym głosem tłumaczyła, ignorując
kpiny dzieci: – Teraz jest już późno, czas iść do łóżek.
– Nie – odpowiedział Tony.
– Przecież mamy turniej – dodał Shane.
– Turniej został przełożony na rano – westchnęła opiekunka, z całych sił
starając się, by sprawiać wrażenie zdeterminowanej.
– Nieprawda – odparł Dylan. – Turniej jest zawsze wieczorem.
Will podszedł do kobiety, która otwierała usta, by coś odpowiedzieć. Zanim
ją zagadnął, podrapał się niezręcznie w ramię.
– Słuchaj, jest sprawa… Muszę na chwilę wyjść.
Nie był zaskoczony, widząc, że wytrzeszcza na niego oczy. Zaczęła też
wolno kręcić głową.
– Nie, nie możesz – powiedziała.
– To nagła, pilna sytuacja.
– Masz tu być i mnie wspierać, tak obiecał mi twój ojciec.
– Tak, wiem, ale to naprawdę wyjąt…
– Nie obchodzi mnie to, Will – ucięła ostro, ale jej twarz nie wyrażała nic
poza paniką. – Nie możesz zostawić mnie z nimi samej. Nie z całą trójką. Mam
to w umowie. Nie zostaję sama z więcej niż dwójką z dzieci.
– Idą już spać, będą grzeczni… – jęknął Will, a potem kątem oka złapał
złośliwe spojrzenia bliźniaków i Dylana, których ewidentnie bawił strach
opiekunki.
Kobieta nadal kręciła głową.
– Jeśli stąd wyjdziesz, dzwonię do twojego taty albo na policję i również
wychodzę. Mówię poważnie.
Will wypuścił powietrze z płuc, zirytowany swoimi niesfornymi braćmi,
którzy odstraszali wszystkie sensowne opiekunki już na dzień dobry. Uniósł
dłoń w uspokajającym geście.
– Dobrze, okej.
Opiekunka przestała wreszcie kręcić głową, za to ciągle wpatrywała się
w niego intensywnie, jakby chciała go przekonać, że co jak co, ale ona
naprawdę nie żartuje i nie da się w nic wrobić. Telefon w kieszeni Willa zaczął
mu ciążyć. Wiedział, że Adrien na niego czeka i że czeka, aż Will zadzwoni do
niego z drogi. Denerwował się na przyjaciela za to, że postawił go w tak
nieznośnej sytuacji. To miał być pełen frustracji, nudny, ale i pozbawiony
stresu wieczór, tymczasem Santan zamienił go dla Willa w czas trudnych
dylematów.
Will przez dłuższą chwilę, główkował, co robić. Niania nie rwała się do
tego, by sama położyć chłopców spać. Czekała, aż on pierwszy się do nich
zwróci. Will zawzięcie szukał rozwiązania, zerkając na twarze braci. Mógłby
szybko pomóc położyć ich do łóżek, a potem się wymknąć i liczyć, że noc
minie bezproblemowo i opiekunka nigdy się nie dowie, że została sama.
Ale to raczej nie przejdzie. Ułożenie dzieciaków do snu to cały długi proces
żmudnego użerania się z nimi przy każdej najmniejszej czynności. Zanim
wreszcie zamkną oczy, miną wieki. Opiekunka zaś była teraz przewrażliwiona
i ze zdwojoną czujnością będzie sprawdzać, czy Will na pewno jest w domu.
Jeśli odkryje, że ją wystawił, bez skrupułów na niego naskarży ojcu i kto wie,
czy faktycznie nie wezwie policji.
Will rozumiał, że opieka nad jego braćmi jest aż nadto wymagająca.
Czasami nie szło zapanować nad aż trójką z nich naraz. Dużo psocili i wiecznie
przychodziły im do głowy idiotyczne pomysły. Ta niania wiele z nimi przeszła
i nie bez powodu Cam zgodził się dawać jej do opieki tylko dwójkę swoich
synów, gdy była z nimi sam na sam. A ona, cóż, bardzo zawzięcie walczyła
o przestrzeganie tej zasady.
– Dylan.
Chłopiec uniósł głowę na starszego brata.
– Zakładaj buty, idziesz ze mną – zarządził Will.
Dzieci spojrzały na niego zaskoczone, a niania uniosła brwi.
– Ale dokąd? – zdziwił się Dylan.
– Zakładaj buty – powtórzył Will.
– Ej, to nie fair, ja też chcę iść – zbuntował się Shane.
– Ja też – dodał Tony.
Will skupił się na chwilę, by przybrać najsurowszy wyraz twarzy, jaki tylko
mógł. Kucnął przed trójką braci i zajrzał w oczy każdemu z nich, zanim
przemówił:
– Shane i Tony, pójdziecie na górę, umyjecie zęby, przebierzecie się
w piżamy i położycie się do łóżek. Zrobicie wszystko, co pani Teller każe, bez
gadania, a jeśli dowiem się, że byliście niegrzeczni i sprawialiście jakiekolwiek
trudności, to obiecuję wam, że osobiście poskarżę się na was tacie i zrobię to
bardzo szczegółowo, wymieniając wasze przewinienia, również takie
z przeszłości. Rozumiecie mnie?
Bliźniacy spoważnieli. Ich natura skłaniała ich do dyskusji, ale na szczęście
przestraszyli się wystarczająco, by znaleźć w sobie siłę do stłamszenia jej.
Pokiwali głowami. Wiedzieli, że ojciec zawsze brał ich na pogadanki, gdy
dostawał skargi od niań, ale nad wyraz poważnie traktował te od swoich
najstarszych synów. Nigdy nie lekceważył tego, co zgłaszali mu Will i Vincent.
Traktował to wyjątkowo wręcz poważnie, bo zdawał sobie sprawę, że starsi
bracia donoszą na rodzeństwo tylko w absolutnie krytycznych przypadkach.
– A ty, Dylan, pojedziesz ze mną i będziesz się mnie słuchał. To sytuacja
awaryjna, więc oczekuję od ciebie dojrzałości, okej?
Dylan, wyróżniony swoją misją, pokiwał głową, marszcząc lekko brwi.
– Świetnie – rzucił Will, poklepał go w ramię, a następnie pchnął delikatnie
ku korytarzowi. – Chodź.
– Jesteś pewien? – zapytała niania. Przystanęła przy schodach
i obserwowała, jak się szykują. Już się trochę rozluźniła. – Dylan powinien być
zaraz w łóżku, takie są wytyczne od waszego taty.
– Prześpi się w aucie – burknął Will. Odechciało mu się z nią gadać.
Dylan natychmiast przybrał minę buntownika. Jasne było, że nie zamierza
spać w żadnym aucie. Był niezwykle głodnym przygód jedenastolatkiem.
– Dobranoc – pożegnał się Will, w pośpiechu cmokając Shane’a i Tony’ego
gdzieś w czubek głowy. – Bądźcie grzeczni.
Niani skinął tylko sztywno, po czym złapał Dylana za rękę i wyszedł.
Najpierw zawiadomił ochroniarza, bo jeśli coś było pewne, to to, że bez
obstawy nigdzie nie pojedzie. Ojciec może być zły, że wyszedł z Dylanem bez
pozwolenia, ale to nic w porównaniu z kłopotami, w jakich by się znalazł,
gdyby Cam dowiedział się, że nie miał wystarczająco oleju w głowie, by wziąć
ze sobą ochroniarza.
Wybrał jedno z szybszych, sportowych aut z kolekcji Monetów i już to
podekscytowało małego Dylana, który nie miewał wielu okazji, by takimi
podróżować. Nie miał jeszcze trzynastu lat, został więc odesłany na tyły.
Bardzo czekał na moment, aż będzie mógł jeździć z przodu, dziś jednak nie
marudził. Zapiął pas, zwyczajnie przejęty byciem zaangażowanym w plan
starszego brata.
– Dokąd jedziemy? – pytał.
– Muszę załatwić jedną rzecz – odparł Will, skupiony na wyjeździe z terenu
Rezydencji Monetów.
– Na imprezę?
Will rzucił mu spojrzenie w lusterku wstecznym.
– Na jaką znowu imprezę?
– No… słyszałem, jak mówiłeś tacie, że masz dzisiaj imprezę –
odpowiedział Dylan, skubiąc pas i machając nogami. – A on ci powiedział, że
na nią nie pójdziesz. Bo nie ma kto z nami zostać. – Zamilkł na chwilę, a potem
dodał: – Bo w panią Karlsson wjechała ciężarówka.
– Co? – Will się skrzywił. – Jaka ciężarówka?
– Tony mówił, że słyszał…
– Tony zmyśla – westchnął. – Nie słuchaj go. Wasza druga opiekunka ma
grypę, a my nie jedziemy na żadną imprezę. Jedziemy do mojego znajomego,
muszę z nim o czymś pogadać.
– O czym? – zapytał natychmiast Dylan.
– Nie interesuj się.
– Tata będzie zły, jak się dowie, że zabrałeś mnie o tej porze na przejażdżkę
– rzucił obojętnie Dylan, a głowę przekręcił tak, że patrzył teraz przez szybę.
– Tata będzie też zły, jak się dowie, że byłeś niegrzeczny.
– Nie byłem niegrzeczny, byłem taki jak zawsze.
– Czyli niegrzeczny.
Usta Dylana rozciągnęły się w przymilnym uśmieszku.
– A gdzie jest tata?
– W Nowym Jorku, ma spotkania – odparł Will. Chciał już zaraz dzwonić
do Adriena, ale nie miał serca tak bezceremonialnie uciszać brata, więc czekał
na dobry moment, by ten przestał na chwilę trajkotać.
– A Vince?
– Też.
– Vince jest z tatą?
– Mhm.
Dylan zmarszczył brwi. Zabawnie to wyglądało, gdy tak bardzo wyrażał
swoją dziecięcą twarzą, że coś mu nie pasuje.
– To czemu nie wzięli nas ze sobą?
– Oni nie są na wakacjach – odparł Will łagodnie. – Pracują. Nudziłbyś się.
– Nie nudziłbym – stwierdził Dylan pewnie. – Ja też chcę prowadzić
biznesy, jak tata.
– Nie burz się. Jesteś za młody, wiesz to.
– A ty nie jesteś zły, Will? – zagadnął. – Że tata wziął Vince’a, a ciebie nie?
Will milczał przez chwilę, jednak pilnował, by nie trwała ona zbyt długo
i nie wydała się podejrzana. Dylan był dobry w czepianiu się, wyciąganiu
i wałkowaniu takich małych potknięć.
– Vince skończył dwadzieścia jeden lat – odpowiedział. – To normalne, że
teraz będzie częściej towarzyszył tacie w pracy.
Dylan pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Też chcę być jak Vince, gdy dorosnę – rzucił.
Will nie odparł na to nic. Prowadził w ciszy, od czasu do czasu zerkając
w lusterko na eskortujące ich auto ochroniarza, i myślał sobie o swoim
najstarszym bracie. Jemu wszystko układało się tak jakoś gładko. Nie musiał
dziś siedzieć z młodszym rodzeństwem, bo ojciec zabrał go na wyjazd
służbowy ze sobą. Trochę więc pracował, studiował, posiadał nienaganne życie
towarzyskie, a przy okazji cały czas komuś imponował. Ojciec był z niego
dumny i zadowolony, młodsi bracia o wiele przy nim posłuszniejsi. Gdyby to
Vince siedział z dziećmi przy piłkarzykach, zapewne nie rzucaliby piłeczkami
po całym pokoju. Gdyby to Vince chciał wyjść, udałoby mu się przekonać
nianię, by została z trójką chłopców, i nie ciągnąłby ze sobą Dylana.
Na przestrzeni lat Will zdążył się przyzwyczaić do świetności swojego
starszego brata, a podobne myśli i porównania stale gościły w jego głowie,
dlatego już się nimi nawet tak bardzo nie przejmował. Teraz też szybko się
ocknął z zamyślenia i uświadomił, że wreszcie Dylan na chwilę zamilkł, nastał
więc dobry moment, by zadzwonić.
Telefon połączył się z głośnikiem w aucie automatycznie i już zaraz rozległ
się dźwięk sygnału, który od razu przyciągnął uwagę Dylana.
– Will – odezwał się Adrien. Oddychał szybko, jak po treningu. – Jedziesz?
– Jadę.
Rozległo się westchnięcie pełne ulgi, ale gdy wypowiedział kolejne słowa,
zabrzmiała w nich panika.
– Will, nie mogę ich znaleźć.
– Obydwu?
– Wziąłem kuzynkę z Francji do leśnej willi, a Tammy się dowiedziała i nas
tu zaskoczyła… w łóżku, akurat gdy…
– Stój, przestań – warknął szybko Will. – Bez szczegółów. Jadę z Dylanem,
a ty jesteś na głośniku.
– Cześć, Dylan – przywitał się Adrien i mimo stresującej sytuacji wręcz
słychać było jego chwilowe rozbawienie.
– Hejka! – odparł ochoczo chłopiec.
Uwielbiał, gdy zwracano na niego uwagę.
– Co zrobiła Tammy, gdy złapała cię z inną? – zapytał Will.
– Krzyczała, Will, to zrobiła. A potem wybiegła. I wsiadła z powrotem
w swoje auto.
– A ty co zrobiłeś?
– Poszedłem za nią. Przyznaję, głupio wyszło, więc chciałem ją uspokoić –
wyznał, a Will wywrócił oczami. – Była bardzo zdenerwowana, nie powinna
wsiadać za kierownicę.
– Czyli zostawiłeś Francuzkę i wybiegłeś z domu za Tammy? –
podsumował Will.
– Tammy zdążyła wsiąść do samochodu i nawet odjechać, a ja zostałem na
drodze, patrzyłem, jak jej auto znika za zakrętem i kombinowałem, co zrobić.
Wsiąść w swoje i jechać za nią? – Will musiał wytężać słuch, bo połączenie
było bardzo słabe. Znaczenia niektórych słów musiał się domyślać. – Ale
wtedy musiałbym zostawić kuzynkę z Francji, a laska była strasznie pijana.
– Co zrobiłeś?
– Nie zdążyłem podjąć decyzji, bo prawie od razu usłyszałem huk.
– Ze środka willi? – przeraził się Will. Z niepokojem zerknął na Dylana
w lusterku, który wyglądał na wyjątkowo zafascynowanego historią na
dobranoc.
– Nie, z drogi. To auto Tammy się rozbiło.
– Co takiego?! – Will ze zgrozą spojrzał na swoją komórkę.
– Nic poważnego, chyba nie jechała szybko. Zjechała z drogi i łupnęła
w drzewo, ale cóż, gdy dobiegłem do samochodu, jej w nim już nie było.
– Zostawiła auto i uciekła? – Will marszczył brwi coraz mocniej.
– Przód wgnieciony, drzwi otwarte, kluczyki w stacyjce… Pewnie
wiedziała, że ją dogonię, a… Cóż, wyjątkowo nie miała ochoty ze mną
rozmawiać.
– Wbiegła w las?! Przecież jest środek nocy! I co z nią?! – denerwował się
Will. Ta historia zaczęła przybierać naprawdę niebezpieczny obrót.
– Szukałem jej, krzyczałem za nią przez dobre pół godziny. Ona się tam na
pewno zgubiła w tym lesie. Sam bym się zgubił, dlatego wreszcie zmądrzałem
i wróciłem się do domu po telefon.
Zmądrzał, pomyślał Will ze wzgardą.
– A kuzynka z Francji?
– Cóż, ona… No właśnie… zniknęła.
Gdyby nie silna potrzeba, by jak najszybciej dotrzeć do leśnej willi
Santanów i walnąć Adriena w pustą głowę, to Will poważnie rozważyłby
zjechanie na pobocze i wzięcie głębokiego wdechu.
– Co masz na myśli, mówiąc, że zniknęła? – wycedził.
– Była pijana, mówiłem. Poiła się drinkami z Lukiem jeszcze na długo przed
rozpoczęciem imprezy. Dopiero gdy zabrałem ją do siebie, zobaczyłem, w jak
fatalnym jest stanie…
Will się skrzywił.
– I nie przeszkadzało ci to wziąć jej do łóżka?
– Była bardzo chętna, nawet kiedy jeszcze się trzymała… – bronił się
Adrien, ale Will przerwał mu pogardliwym prychnięciem.
– Daruj sobie.
– Bardzo się spłoszyła, gdy Tammy wleciała do willi i zaczęła nas
przeklinać. Widziałem, że się przejęła, ale nie sądziłem, że aż tak… Wróciłem
do środka, a jej nie było.
– Gdzie jesteś teraz? Co robisz? – dopytywał Will. Musiał się pilnować, by
nie dociskać pedału gazu. Starał się być odpowiedzialny: było ciemno, no
i wiózł młodszego brata.
– Kręcę się po lesie, ale nie za daleko od domu. Na wypadek, gdyby któraś
z nich wróciła. Najlepiej obie. – W głośniku rozległo się sfrustrowane
westchnięcie. – Potrzebuję cię tutaj.
– Jadę – mruknął Will przez zaciśnięte zęby i się rozłączył.
52

JEDYNA OSOBA, KTÓRA


TEJ NOCY SIĘ OŚMIESZYŁA

Złość wyrażał przez zaciskanie palców na kierownicy. Denerwowało go


wszystko. Jego własna natura, która nie pozwoliła mu olać prośby przyjaciela.
Opiekunka, której upór zmusił go do ciągnięcia ze sobą w drogę młodszego
brata. Dziewczyny Adriena, które bezmyślnie się pogubiły. No i sam Adrien,
który tego wieczora podjął tak głupie decyzje.
Zwykle wygadany Dylan tym razem milczał. W momentach pełnych stresu
albo których do końca nie rozumiał, zachowywał powagę i wykazywał się
większą niż normalnie dojrzałością. To było w nim dość urocze i zawsze
sprawiało, że Willowi miękło serce.
Powinien właśnie zasypiać w swojej sypialni, a nie tułać się gdzieś po nocy.
– Będziemy szukać tych dziewczyn po lesie? – zapytał Dylan, kiedy wśród
gęstych drzew zamajaczyła willa. Był to niewielki drewniany budynek ze
spadzistym dachem i drobnymi lampeczkami, które swoim światłem sprawiały,
że miejscami przybierał ciepły kolor ciemnej pomarańczy. Las wkoło jakby dla
kontrastu straszył swoim mrokiem i przytłaczał ze wszystkich stron biedny,
przytulny domek.
– Ty zostaniesz w aucie – odparł Will, kiedy już zaparkował, a sylwetka
Adriena jak na zawołanie zaczęła wyłaniać się spośród ciemnych drzew. Jego
biała koszulka wyróżniała się na tle panującej czerni. Maszerował w ich stronę,
nerwowym ruchem przeczesując włosy i łypiąc czujnie na boki. Twarz miał
pobladłą. Wyglądał, jakby marzył, by ta noc się skończyła.
– Nie chcę tu zostawać – zaoponował cicho Dylan.
Normalnie Will nie pozwoliłby mu dyskutować, ale głos Dylana nie brzmiał
prawdziwie buntowniczo, a przede wszystkim zadrżał lekko, co oznaczało, że
chłopiec się boi. Nie ma się co dziwić, sceneria pasowała do horroru,
a i wydarzenia za bardzo od niego nie odbiegały. Will sam poczuł, jak włosy na
rękach stają mu dęba.
– Okej, coś wymyślimy.
Dylanowi to wystarczyło, bo nie kłócił się dalej. Nie wyskoczył też
z samochodu, tylko czekał, aż Will przywita się szybkim, przyjacielskim
uściskiem z Adrienem (już na wejściu świdrując przyjaciela pełnym
dezaprobaty wzrokiem) i sam podejdzie, by go z niego wypuścić. Spokorniał,
co rzadko mu się zdarzało.
Adrien tym razem nie zwrócił uwagi na chłopca. Zdawał się jeszcze bardziej
przerażony niż przez telefon.
– Tammy się znalazła – oznajmił od razu.
Will przymknął z ulgą powieki, łapiąc Dylana za rękę, kiedy ten wysiadał.
Chłopiec dyskretnie nie dał się puścić, nawet gdy stał już na trawie.
– Wróciła?
– Natknąłem się na nią w lesie. Ochłonęła i zawróciła, na szczęście mniej
więcej wybrała dobry kierunek. Wpadła na moich ludzi.
– Twoich ludzi?
– Wysłałem w las kilka ekip. Jacyś ludzie, do których mam namiary od ojca.
Ściągnąłem ich tutaj.
– Twój tata wie, co się dzieje?
– Chyba jeszcze nie, ale pewnie się dowie. – Adrien się skrzywił. – Zawsze
się o wszystkim dowiadują, nieprawdaż? Nasi ojcowie.
Will pokiwał głową. Co jak co, ale to była prawda.
– Jak się czuje Tammy?
Adrien pocierał kark sfrustrowany, ale przede wszystkim zawstydzony tym,
co się wydarzyło.
– Nienawidzi mnie, ale jest cała i zdrowa.
– A Francuzka?
Adrien rozłożył ręce.
– Przepadła. Szukają jej.
– Skoro masz ludzi, którzy przeczesują dla ciebie las w poszukiwaniu
dziewczyny, to do czego ja ci jestem potrzebny? – zapytał Will.
Popatrzyli sobie w oczy. Adrien na chwilę jakby zastygł, a potem drgnął
i przełknął ślinę. Codziennie w szkole Will widywał go pewnego siebie
i skłonnego do drwin, dlatego dziwnie patrzyło się na tę zmianę, która dzisiaj
w nim zaszła.
– Do powiedzenia mi, że jestem idiotą – odpowiedział wreszcie cicho. –
Żaden z wynajętych ludzi tego nie zrobi.
Will milczał przez moment, ale na koniec skinął głową.
– Dobrze, z przyjemnością. – Wpatrywał się w niego z mocą, gdy wyraźnie
wycedził: – Jesteś idiotą.
Teraz to Adrien skinął, ni to potakując, ni dziękując.
Dylan zadzierał głowę, spoglądając na brata i jego kumpla, próbując połapać
się, o co chodzi.
– Pokręcicie się tu z brzegu? Chodzi o to, żeby ją złapać, jeśli jest w pobliżu
lub zawróci, jak Tammy. Ja pójdę dalej. – Adrien zerknął na chłopca. – Dasz
radę, Dylan?
Dylan zazwyczaj ochoczo podchodził do takich misji, ale tym razem nawet
on nie był przekonany do tego pomysłu – patrzył w ciemny, straszny las
okrągłymi jak monety oczyma. Nie pozwoliłby sobie jednak na okazanie
słabości przed kimś spoza rodziny, więc pokiwał głową.
W Willu nadal się gotowało. Był prawie pewny, że gdyby nie chodziło
o zdrowie i bezpieczeństwo niewinnych dziewczyn, dałby sobie spokój
i pozwolił Adrienowi samodzielnie wypić piwo, którego sobie nawarzył. Nadal
był też nieprzekonany, czy kręcenie się w lesie, nawet przy samej willi to dobry
pomysł, zważywszy na obecność Dylana. Cóż, przynajmniej uspokajała go
obecność ochroniarza. Martwił się o chłopca, tym, że serwuje mu trudny
wieczór, że nie spisuje się za dobrze jako jego starszy brat. Nie powinien
narażać dzieciaka na taki dyskomfort.
Ciekawe, co zrobiłby w tej sytuacji Vincent.
Pewnie coś wspaniałomyślnego, co jemu nawet nie przyszło do głowy.
Nie puszczając dłoni brata, ruszył z Adrienem w stronę lasu.
– Nie możesz się do niej dodzwonić?
– Nie mam jej numeru.
Will rzucił mu spojrzenie pełne niedowierzania, a Adrien uniósł dłonie
w obronnym geście.
– Przed chwilą się poznaliśmy.
– Tak czy siak trzymaj telefon przy sobie, musimy być w kontakcie – rzucił.
Ze wszystkich sił powstrzymywał zirytowane westchnięcie. Też znalazł sobie
kumpla.
– Dzięki, Will – powiedział Adrien, kiedy doszli do linii drzew i stanęli.
– Jak ta dziewczyna się nazywa?
Adrien uciekł spojrzeniem w bok i potarł szczękę.
– Nie wiem.
– Gnojek z ciebie – burknął Will, wymijając przyjaciela, żeby wejść w las.
Czuł, jak Dylan ściska jego dłoń mocniej. – Idź już, nie ma czasu do stracenia.
Adrien nie zaprzeczył. Nie bronił się też już, no bo ileż można. Zresztą nie
miał dobrych argumentów. Will odszedł od niego, a Adrien pewnym krokiem
puścił się w las, ściskając w dłoni gotowy do użycia telefon. Pensylwańskie
lasy nie słyną z dobrego zasięgu, jednak synowie członków Organizacji oraz
wielu zatrudnianych przez nich ochroniarzy mogli pochwalić się naprawdę
najlepszym sprzętem.
Zaczął nawoływać. Will spacerował w okolicy lasu, pilnując, by cały czas
mieć w zasięgu wzroku pomarańczowe światła leśnej willi. Celowo energicznie
stawiał kroki, by gałązki pod podeszwami jego butów łamały się głośno. Hałas
dodawał Dylanowi otuchy. Dodatkowo wędrował za nimi ochroniarz, więc
raczej nic im nie groziło. Chłopiec też doszedł do takich wniosków, bo szybko
odważnie dołączył do aktywnego nawoływania dziewczyny.
– Will? – zagaił Dylan. – Ty jesteś zły na Adriena?
– Tak.
– To dlaczego tu przyjechaliśmy?
– Bo jest głupi i miał rację, gdy twierdził, że nikt inny nie powie mu tego
w twarz – odparł, nie przestając czujnie się rozglądać.
– Ale przecież jak ostatnio powiedziałem na Tony’ego, że jest głupi, to tata
się zdenerwował.
No dobra, Willowi zadrżał kącik ust.
– To, że Tony zjadł ostatni jogurt z lodówki, nie oznacza, że jest głupi.
Adrien sprawił przykrość dwóm osobom. Nie wolno tak robić.
– Ej, ale jak Tony zeżarł jogurt, też zrobił mi przykrość.
– Tony miał prawo zajrzeć do lodówki i zjeść jogurt. Adrien nie miał prawa
wykorzystywać tych dziewczyn.
– A co to znaczy „wykorzystywać dziewczyn”? – zapytał z ciekawością
jedenastolatka Dylan.
Will odchrząknął.
– To znaczy… najpierw dać buziaka jednej i obiecać, że jest wyjątkowa,
a potem jednak dać buziaka drugiej.
– Fuj.
Tym razem Will się zaśmiał.
– Powinniśmy jeszcze trochę pokrzyczeć, co? Dasz radę? – zapytał Will,
chętny do zmiany tematu.
Trudno tak było jej szukać, nie znając jej imienia, ale mimo to poradzili
sobie całkiem nieźle, bo wreszcie się znalazła.
Okej, to nie oni ją znaleźli. To jacyś goście z ekipy skrzykniętej przez
Santana.
– Nie patrz – rozkazał Will Dylanowi, natychmiast poważniejąc, bo
zobaczył, że jeden z mężczyzn niesie dziewczynę w ramionach. Jej blond
włosy falowały w rytm jego kroków. Na początku serce zabiło Willowi
mocniej, bo jakkolwiek groźna zdawała się ta sytuacja, tak w głębi duszy nie
spodziewał się, by jej finał okazał się tragiczny, ale przez moment wyglądało to
na całkiem możliwe rozwiązanie.
– Żyje, jest pijana – krzyknął do niego drugi mężczyzna jeszcze z daleka.
Will odetchnął z ulgą. Dylan chyba też.
– Znaleźliśmy ją leżącą pod jednym z drzew. Niezbyt mądrze wystawiać się
tak niedźwiedziom – poinformował wybawiciel dziewczyny, gdy już zbliżył się
do Willa.
– Poinformowaliście Adriena?
– Tak, już wraca. Wszyscy wracają.
– Miejmy nadzieję, że ta druga laleczka siedzi grzecznie w willi i nie
postanowiła zwiać jeszcze raz, bo nigdy nie wrócimy do domu – zażartował
jeden z nich. Inni mu przytaknęli, któryś z nich ziewnął głośno.
– Uważaj na słowa – warknął Will, nagle ogarnięty przez chwilową, ale
bardzo palącą wściekłość. – To żadna laleczka, trochę szacunku.
Mężczyźni spoważnieli i nie odpowiedzieli, choć wyglądali, jakby mnóstwo
niecenzuralnych wypowiedzi cisnęło im się na usta. Na szczęście dla Willa
znali jego nazwisko i pozycję i nie pozwoliliby sobie pyskować synowi członka
Organizacji, nawet tak młodemu i w miejscu, gdzie nikt więcej by tego nie
usłyszał. Will lubił tę władzę, którą czasami udawało mu się poczuć. Zwykle
całą śmietankę spijał ojciec, wiadomo, lub Vince, ale czasem niespodziewanie
i on dostawał swój kawałek ciastka.
– Na pewno nic jej nie jest? – spytał szeptem Dylan, kiedy mężczyźni
przeszli obok nich tak blisko, że włosy dziewczyny prawie połaskotały go
w policzek.
Will zmierzył tyły ich głów wrogim spojrzeniem, ale jeśli nie mieli tam
oczu, to zapewne tego nie zauważyli. Zrezygnował z pouczania ich. Wolał, by
jak najszybciej wrócili do willi, by dziewczyna mogła się ogrzać.
– Wygląda na to, że po prostu zasnęła. Na pewno wezwano karetkę, oni się
upewnią, że wydobrzeje.
– Zasnęła w nocy w lesie? – zdziwił się Dylan. – Jak to?
– Piła alkohol, tak to. Dlatego tata się tak denerwuje, gdy sobie żartujesz, że
chcesz wina do kolacji.
Dylan zamilkł, przetrawiając swoim młodym umysłem wszystko to, co się
działo.
W leśnej willi ojca Adriena naprawdę było przytulnie. Lampki świeciły tutaj
jeszcze cieplejszym odcieniem pomarańczy niż na zewnątrz, co kojarzyło się
z buchającym płomieniem w kominku. Choć takowy też się tu znajdował, to
Adrien nie zadał sobie trudu, by w nim rozpalić, choćby dla samego nastroju.
Tammy siedziała na brązowej kanapie, na wpół przykryta pluszowym
brązowym kocem. W jednej ręce trzymała telefon, a w drugiej pustawy już
kubek po jakimś rozgrzewającym napoju. Nos miała czerwony, policzki lekko
zaróżowione. W swoje sięgające ramion czarne włosy wsuwała zawsze spinki
po obu stronach, by odkryć czoło, dziś jednak zdążyła się już mocno
rozczochrać, więc jedna z nich wisiała jej przy uchu, a druga w ogóle zniknęła.
Dziewczyna pustym wzrokiem obserwowała, jak mężczyźni kładą
nieprzytomną Francuzkę na puszystym łaciatym dywanie. Will puścił dłoń
Dylana, by z szafy wyjąć kolejny koc – znał tę willę w miarę dobrze. Pomógł
opatulić nim drżącą Francuzkę, która nieźle przemarzła. Noc była dość ciepła,
ale ona zasnęła przecież na ziemi w środku lasu. We włosach miała liście
i gałązki. Jedna nawet odbiła jej się na skroni.
– Cześć, Tammy – przywitał się z nią Will. – Jak się czujesz?
– A jak mogę się czuć? – prychnęła i pokręciła głową, zerkając gdzieś
w bok. Palce zacisnęła na kubku tak mocno, aż jej zbielały. – Chcę wreszcie
wrócić do domu.
– Co z twoim autem?
– Coś się spieprzyło, gdy walnęłam nim w drzewo. – Tammy starała się nie
pokazywać emocji, ale niezbyt jej się to udawało. Zadrżały jej wargi. – Jestem
taka głupia!
Willowi zrobiło się żal dziewczyny. Znał ją ze szkoły, ostatnio nawet często
z nią rozmawiał, gdy zaczęła spotykać się z Adrienem. Nie zasługiwała na taki
finał związku. Gdy zobaczył łzy na jej policzkach, pomyślał sobie, że zarówno
ona, jak i Francuzka powinny się nawodnić, dlatego ruszył do kuchni, gdzie
w szafce schowane były zgrzewki wody. Zdarzało mu się leczyć kaca w tej
chatce.
Zdumiał się, gdy dosłyszał cichy głos Dylana.
– Nie jesteś głupia – powiedział delikatnie, zbliżywszy się do Tammy. –
Nikogo przecież nie wykorzystałaś.
Tammy podniosła głowę skrzywiona, ale kiedy zobaczyła, że to mały,
uroczy chłopiec przed nią stoi, jej rysy natychmiast złagodniały. Will podał jej
butelkę wody, a następnie pogłaskał Dylana po włosach i zwrócił się do
dziewczyny:
– Odwieziemy cię do domu, co ty na to?
– Dziękuję – odpowiedziała z ulgą.
Pomógł jej nawet odrzucić koc i wstać. Tymczasem Francuzka zaczęła się
przebudzać, zaraz też do domu wpadł Adrien. Skruszony popatrywał na dwie
dziewczyny, które tego wieczoru wpadły przez niego w kłopoty. Tammy rzuciła
mu tylko jedno, pogardliwe spojrzenie, potem już go ignorowała. Żeby nie stać
bez sensu i nie obserwować tylko, jak inni sprzątają jego bałagan, pomógł
cucić Francuzkę.
– Dziękuję, Will – powiedział jeszcze cicho i szczerze.
– Zabieram Tammy – oznajmił sucho Will. – A ty, gdy już się zajmiesz tą
drugą dziewczyną, weź zastanów się nad tym, co tu zaszło. To nie jest
normalne, Adrien.
Adrien skinął głową. Will miał nadzieję, że przyjaciel weźmie sobie jego
słowa do serca. Nie pożegnał się z nim w żaden inny sposób. Złapał Dylana za
rękę i puścił Tammy przodem, a potem otworzył dla niej drzwi w swoim aucie.
Zapiął pas brata, który usiadł z tyłu. Następnie popatrzył w czarne, gwieździste
niebo i westchnął zmęczony, zanim sam zajął miejsce za kierownicą.
– Skąd wiedziałaś? – zapytał. Ruszyli już, drogi były puste, a ciążąca
w aucie cisza grobowa.
Tammy, która siedziała otępiała, zapatrzona w przesuwający się za szybą
las, spojrzała na chłopaka.
– Że Adrien przygruchał sobie jakąś inną dziewczynę?
Will skinął głową.
– Ktoś, kto był na imprezie i wszystko widział, zadzwonił do mnie i mi
powiedział…
– Kto?
Tammy milczała przez chwilę, ale wreszcie odparła:
– Maya.
Will ledwo powściągnął uśmiech. To miało tak dużo sensu.
– Powinnam była zachować zimną krew, a zamiast tego się ośmieszyłam –
westchnęła dziewczyna. Odchyliła głowę na zagłówek i przymknęła powieki.
– Jedyna osoba, która tej nocy się ośmieszyła, to Adrien Santan.
Teraz to na ustach Tammy zawitał malutki uśmiech.
– Dzięki, Will, ty jesteś w porządku.
– Jak coś, to moim zdaniem jesteś ładniejsza od tamtej dziewczyny –
odezwał się chłopiec z tylnego siedzenia.
– Dylan – upomniał go cicho Will, ale chyba nie było to potrzebne, bo jego
młodszy brat ewidentnie tą wypowiedzią poprawił humor Tammy.
– Dzięki, mały – zachichotała.
Dylan wzruszył ramionami, niby to obojętnie.
Znowu zapadła cisza. Tammy zobaczyła swoje odbicie w szybie i zaczęła
majstrować przy wypadających wsuwkach. Jedną z nich przytrzymywała sobie
w ustach, a gdy ją wyjęła, powiedziała:
– Słuchaj, wiem, że jesteś jego kumplem. Ale przez wzgląd na dzisiejsze
wydarzenia dobrze by było, gdybyś czuwał czasem, by żadna niewinna
dziewczyna nie wylądowała w jego sidłach. To straszny dupek.
– Wiem, Tammy – westchnął Will zapatrzony na drogę, a potem nagle
z nadnaturalnym wręcz przypływem determinacji dorzucił szeptem: – Zrobię,
co będzie w mojej mocy.
53

NIEZMIENNA POZYCJA

PAMIĘTAM TO!
Dylan podskoczył, wybałuszył oczy i dziobał powietrze palcem
wskazującym.
– Te piłkarzyki były genialne, co się z nimi stało? – zapytał Shane.
– Wyjebaliśmy je do piwnicy? – zasugerował Tony.
– Wieki tam nie byłem.
– No.
Tylko jednym uchem wyłapywałam wymianę zdań bliźniaków, bardziej
skupiona na wwiercaniu spojrzenia w Willa, no i sporadycznie w Dylana.
– Po co… Co… Dlaczego niby mi to opowiedziałeś? – spytałam
z wyrzutem.
– Żebyś zrozumiała moją niechęć do Adriena i wizji mojej młodszej siostry
u jego boku.
– Ale… Ale on miał wtedy siedemnaście lat! To było wieki temu…
– Długo trzymaliśmy się razem, podobnych sytuacji zdarzyło się kilka.
– Ja go znam z zupełnie innej strony. Stara się już od dawna – broniłam go,
a policzki zapłonęły mi ze złości.
– Możliwe, a raczej, zważając na krótki staż waszej znajomości,
z pewnością nie jest tak, że znasz go z każdej strony – zauważył Will.
– A oni? – warknęłam z wyrzutem, machnąwszy ręką w stronę bliźniaków. –
Oni też są straszni, ich też spisujesz na straty?
Shane i Tony unieśli brwi.
– Różnica jest taka, mała Hailie, że my nie pchamy się w związki.
– Zabawne, bo z tego, co pamiętam, Shane ostatnio chciał się w jeden
wepchnąć.
– Ej, szybko się z niego wypchnąłem – zaprotestował zainteresowany.
– A Dylan? – ciągnęłam wściekle. – Kiedyś nie zawsze był w porządku
w stosunku do Martiny. Teraz jest inaczej, prawda? – Spojrzałam na swojego
wrednego brata. – To co, jednak można się zmienić, czy jak to jest?
– To co innego…
Prychnęłam głośno, żeby pogarda, którą czułam, wybrzmiała porządnie.
– Kiedy o was chodzi, to zawsze jest co innego. Nie, drogi Dylanie, to jest
to samo. I skończyłam tę rozmowę.
Wstałam.
– Will – zwróciłam się do ulubionego brata, który podnosił na mnie wzrok –
początek twojej historii był przesłodki, uwielbiam słuchać o waszym
dzieciństwie. Daj znać, kiedy dorośniesz, przestaniesz chować starą urazę
i zaczniesz szanować moje decyzje, a wtedy chętnie spędzę z tobą czas
i poproszę, byś opowiedział coś jeszcze.
Odwróciłam się na pięcie i sprytnie udało mi się przemknąć obok Dylana.
Podeszłam do Tony’ego i wyciągnęłam ręce po Daktyla.
– Oddaj mi go – warknęłam złowrogo, kiedy z początku nie chciał mi podać
kota.
Nie szarpał się ze mną, więc ostatecznie przejęłam biednego Daktyla.
Przytulając go do piersi, wyszłam z salonu. Straciłam czujność w przedpokoju
i potknęłam się o torbę któregoś z braci. Nie upadłam na szczęście. Zamknęłam
się w swojej sypialni, zadowolona, że wieczorną toaletę odbyłam jeszcze przed
ich najazdem.
Inaczej nazwać tego nie mogłam – to był istny najazd. Wpadli tu jeden po
drugim, narobili rabanu, porozrzucali swoje rzeczy, wyjadali jedzenie
z lodówki…
Dylan jako jedyny nie przyniósł swoich rzeczy. Przyleciał tu gnany
gorącymi emocjami, nie myślał więc trzeźwo. Za to przytargał je następnego
dnia. Bracia Monet stwierdzili, że muszą mnie pilnować, i jakkolwiek ich
kochałam, tak niczego bardziej nie pragnęłam, niż wykopać ich z apartamentu
Vincenta.
– Mają takie samo prawo tam przebywać jak i ty, droga siostro – przemówił
Vincent, gdy zadzwoniłam do niego na skargę.
W ten oto sposób moja oaza przestała być oazą, teraz na blatach w kuchni
wiecznie walały się okruchy, po łazience zostały porozstawiane męskie
kosmetyki, a w salonie piętrzyły się dziesiątki skarpet. Serio, dziesiątki,
a nawet nie minęło tak dużo dni.
Bracia Monet mieli swoje obowiązki, ale nikt im w nich nie szefował, były
więc na tyle elastyczne, by mogli nauczyć się prowadzić spokojne życie
w apartamencie Vince’a. Przewijali się przez mieszkanie, wpadali do niego
i z niego wypadali w sposób dość chaotyczny, ale musieli mieć między sobą
jakąś umowę, bo nigdy nie zostawałam sama. Szczęśliwie naprawdę wiele
godzin spędzałam w klinice, dlatego nie musiałam znosić ich non stop. Nawet
Tony mruknął z podziwem, że „dużo pracuję”. Dylan, wyobrażając sobie, że
wymieniam wiadomości z Adrienem podczas praktyk, regularnie próbował
zabrać mi telefon, każąc go sobie odblokować, czego oczywiście nigdy nie
zrobiłam.
Najbardziej milczący był Will. Odnosiliśmy się do siebie bardzo uprzejmie,
ale wyczuć się dało w naszych interakcjach opór przed naturalnością, która
zawsze panowała między nami. Rano, kiedy szykowałam się na praktyki
i mijałam go w kuchni, rzucałam mu wymuszony uśmiech. A on mrugał do
mnie porozumiewawczo, jednak jego oczy nie były wesołe jak zawsze, gdy to
robił, a przygaszone i pełne trwogi.
Will wytrzymał trwanie w tak chłodnej relacji ze mną przez jakieś trzy dni,
aż wreszcie pewnego razu, kiedy byłam jeszcze w pracy, dostałam od niego
wiadomość, że odbierze mnie i pojedziemy wspólnie na kolację. Nie miałam
czasu siedzieć w telefonie, więc tylko potwierdziłam godzinę, o której skończę,
nie przewidując, że w drugiej połowie dnia trafię pod skrzydła doktora Jestem
Uprzedzony Do Twojego Nazwiska, Monet. Tak go po cichu nazywałam,
pozwoliło mi to zachować spokój w momentach, kiedy najbardziej mi się
naprzykrzał. Wiedziałam bowiem, że to on ma problem ze mną, a nie że ze mną
jest jakiś problem.
Zaciskałam zęby nad dokumentacją medyczną, czyli ulubionym żmudnym
zadaniem, które przydzielał mi ten zawistny lekarz. Ostrzegłam Willa, że
skończę później – nie mogło być inaczej, bo formularze mnożyły się na
pulpicie, a ja wzdychałam tylko, pojąc się raz kawą, raz herbatą.
Moje nadgodziny przekroczyły wreszcie jakąś ustaloną przez Willa granicę
rozsądku i skłoniły go do opuszczenia samochodu i wejścia do kliniki.
Ubrany był w jasną koszulkę polo i takież spodnie, a jego oczy przysłaniały
markowe okulary przeciwsłoneczne, które zdjął, dopiero gdy mnie zobaczył,
czyli na długo po tym, jak zachodzące nad budynkiem kliniki słońce przestało
go razić. Ktoś go do mnie doprowadził. Minęła chwila, zanim uniosłam głowę
znad monitora i zorientowałam się, że stoi w drzwiach.
– Jeszcze tylko moment, przysięgam – westchnęłam i potarłam zmęczone od
patrzenia w ekran oczy.
– Jesteś praktykantką, Hailie, nie powinnaś zostawać po godzinach –
zauważył Will. Patrzył na mnie dobrotliwie i ze zmartwieniem.
– Praca lekarza to czasem zostawanie po godzinach, a praktyki mają
przygotować mnie do pracy lekarza, więc wszystko się zgadza –
odpowiedziałam automatycznie.
– Panno Monet, wszystko już zapisane? – zapytał doktor Jestem
Uprzedzony, pojawiając się nagle obok Willa. Nie umknęło mi, że zmierzył go
zniesmaczonym spojrzeniem.
– Tak, już prawie – odparłam, prostując się.
– Czyli nie.
– Została mi ostatnia pacjentka.
Doktor uniósł brwi.
– Upewnij się, że nie zrobiłaś żadnych błędów. Będziesz za nie
odpowiedzialna.
Ugryzłam się w policzek.
– Tak jest.
Mężczyzna nie miał do czego się więcej przyczepić, więc obrzucił Willa
ostatnim spojrzeniem, marszcząc czoło, i sobie poszedł.
Odetchnęłam cicho, niezadowolona z czepialstwa przełożonego równie
mocno, co z obecności Willa przy całej tej krótkiej wymianie zdań. Celowo
unikałam patrzenia na niego, ale usłyszałam, że zbliżył się do mnie, więc
z wahaniem podniosłam głowę.
Wzrok mojego brata nie był wściekły czy nawet świdrujący, jak się
spodziewałam. Sądziłam, że Will się zagotuje, widząc takie traktowanie, tak
jak zagotowałby się Dylan, który jak nic zrobiłby dym na całą klinikę, a mój
przełożony wylądowałby w izbie przyjęć dla odmiany nie jako lekarz, a jako
pacjent.
Zaskoczyło mnie, jak opanowane i zimne były oczy Willa. Gdyby nie to, że
odcień błękitu jego tęczówek był z natury odrobinę cieplejszy niż oczu
Vincenta, mogłabym teraz pomylić ich mrożące krew w żyłach spojrzenia.
Rozchylałam w zdumieniu usta, gdy Will nachylił się nad moim monitorem
i powiedział cicho:
– Powiedz tylko słowo.
Dyskretnie przełknęłam ślinę, a zaraz potem zaczęłam kręcić głową. Will
nie przestawał wpatrywać się we mnie intensywnie, więc powiedziałam:
– Nic nie rób, Will.
Upewniał się jeszcze przez chwilę, czy aby na pewno to jest moja ostateczna
decyzja, po czym się wyprostował i wycofał w stronę drzwi.
– Będę czekał na zewnątrz.
Nie potrafiłam się skupić, bo cały czas w głowie widziałam twarz swojego
ulubionego brata, jak czai się na doktora Jestem Uprzedzony. Moja wizja nie
uwzględniała dokładnie tego, co Will miałby mu zrobić, bo tak daleko moja
wyobraźnia nie sięgała, nie w przypadku tego konkretnego brata. No ale jak to
z każdym z braci Monet bywało – to nie byłoby nic dobrego.
Gdy skończyłam, z ulgą dołączyłam do Willa, który siedział grzecznie
w poczekalni. Wstał, objął mnie ramieniem i razem poszliśmy na parking.
W aucie ziewałam i tarłam powieki, a mój brat wyłapywał to kątem oka
i zaciskał usta.
– Jeśli chcesz, możemy jechać do domu i tam zamówić coś na wynos.
– Chciałeś pogadać – przypomniałam mu.
– Pogadamy w domu. Zaraz mi tu zaśniesz.
– Nie zasnę, zamówię kawę – odparłam, wyciągając się na tyle, na ile
starczyło mi miejsca w aucie. – W domu, przy chłopakach, nie będzie jak
pogadać.
Możliwe, że w duchu potrzebowałam chwili sam na sam z Willem.
Zamyślił się, jakby rozważał, by zignorować moją wolę i zaciągnąć mnie
z powrotem do apartamentu siłą, ale ostatecznie skinął głową.
– Chciałbym porozmawiać z tym lekarzem – oznajmił.
Serce zabiło mi mocniej.
– Nie, Will – jęknęłam. – To tylko gbur, jakich wielu. Nie ma sensu, byś się
wtrącał.
– Sprawdziłem go. Zdaje się, że ma jakieś znikome informacje na temat
Organizacji i jest mocno uprzedzony do jej członków – powiedział szorstko. –
To oznacza, że wykorzystuje swoją pozycję, aby uprzykrzyć ci pracę z uwagi
na twoją rodzinę.
– Sprawdziłeś go? Serio? – Przewróciłam oczami.
– A to z kolei oznacza – kontynuował dosadnie Will – że twoja rodzina
powinna nauczyć go właściwego traktowania swojej podopiecznej.
– Nie, nie, nie – zaprotestowałam szybko. – Pokręciłeś to. Moja rodzina
musi się nauczyć, żeby nie wtryniać się w moje relacje z innymi.
Will zerknął na mnie kątem oka, znacząco, zrozumiawszy tę podwójną
aluzję, która wyszła mi przypadkowo, acz bezbłędnie.
Zabrał mnie do włoskiej restauracji na Brooklynie. Epicentrum mojego
życia w Nowym Jorku był zdecydowanie Manhattan, dlatego była to dla mnie
miła odmiana. Nie znałam miejsca, w którym zrobił nam rezerwację,
i ucieszyłam się, gdy okazało się bardzo mało formalne. Wszyscy siedzieli tu
w T-shirtach i casualowych koszulach, dlatego jako styrana po pracy
praktykantka w całodniowym makijażu, nie czułam się nieswojo.
W naszych dłoniach natychmiast wylądowały karty dań i win, kelner
przyniósł nam też wodę. Skupiona na wybieraniu makaronu, drgnęłam, gdy do
naszego stolika zbliżył się niski mężczyzna w opiętej, ciemnej koszuli.
Wszystko miał zresztą ciemne: skromnego wąsa pod nosem, grube brwi
i włosy na głowie.
– Pan Monet, witamy, witamy – przemówił. Jego donośny głos potęgował
wyraźny włoski akcent. – Miło, że pan do nas zajrzał. – Zerknął na mnie,
jakimś cudem chyba mnie rozpoznał, bo dosłownie się przede mną ukłonił. –
Panno Monet, to zaszczyt panią tu gościć.
Uśmiechnęłam się miło, speszona tak przesadną kurtuazją.
Natomiast Will był z niej wyraźnie zadowolony.
– Dziękuję, Renzo.
– Napijecie się wina? Przyniosę wam swoje najlepsze. I zamawiajcie, co
chcecie, na koszt restauracji.
– Nie trzeba, Renzo – odpowiedział mu kulturalnie Will.
– Ależ proszę, panie Monet, ja zapraszam, to będzie dla mnie przyjemność.
I odszedł, a ja odprowadziłam go zaintrygowanym spojrzeniem, po czym
wbiłam je w Willa.
– O co chodzi? Czy to znowu jakaś nasza restauracja? – zgadywałam.
Mój brat zaśmiał się serdecznie.
– Tym razem nie do końca. – Wskazał głową na Renza, który odszedł już za
bar i tam przekazywał obsłudze jakieś polecenia. – To właściciel…
– Domyśliłam się…
– Pamiętasz, jak Shane uczył się włoskiego przed wyjazdem na studia do
Bolonii?
Skinęłam głową. Chodził wtedy po całym domu, wymachiwał wiecznie
złączonymi opuszkami wszystkich palców prawej dłoni i z przesadnym
akcentem wypowiadał losowe słowa po włosku takie jak „pizza”, „cannelloni”
czy „frutti di mare”.
To był trudny okres.
– Żona tego mężczyzny to nauczycielka, u której pobierał prywatne lekcje.
Shane bardzo ją polubił. Któregoś dnia dowiedział się, że jej mąż, Renzo,
został zwolniony. Pracował na kuchni dla jakiegoś cwaniaka. Marzył
o otwarciu własnej restauracji, ale przez problemy finansowe jego plany się
oddaliły.
– I Shane im pomógł? – ucieszyłam się.
– Poszedł do Vincenta i poprosił, by zainwestował w pomysł Renza.
– Jak cudownie, że Vince się zgodził.
– Nie było łatwo, jak to z Vincentem, ale ostatecznie Renzo zasłużył na
pomoc, oddał pieniądze z nawiązką i nawet teraz potrafi okazać wdzięczność.
Jakby na potwierdzenie tych słów Renzo pojawił się z powrotem przy
naszym stoliku, tym razem z elegancką butelką czerwonego wina w dłoniach.
Niemalże z czcią podał ją Willowi, który zerknął na etykietę, z uznaniem
pokiwał głową, a następnie pełnymi wprawy, profesjonalnymi ruchami
otworzył butelkę. Obserwowałam, jak Will najpierw powoli próbuje wina,
potem je akceptuje i dostaje go do kieliszka więcej. Ten krótki rytuał bardzo
mnie bawił, bo jako studentce wciąż zdarzało mi się, że piłam wino na plaży,
przed imprezą, prosto z butelki. Zderzenie tych dwóch światów w moim życiu
było doprawdy elektryzujące.
– Dawno nie byliśmy razem na kolacji – zauważył Will, gdy Renzo napełnił
mój kieliszek i odszedł.
– Rzeczywiście. – Zastanowiłam się, upijając łyk. – Widzisz? Dopiero gdy
w twoich oczach nabroiłam, odwiedziłeś mnie, żeby mnie upomnieć. Jesteś
bardziej podobny do Vince’a, niż nam wszystkim się wydaje.
Will zmarszczył brwi.
– Czy to jest to, co robisz? Spotykasz się z Adrienem, by zwrócić na siebie
uwagę?
– Nie, jeju… – westchnęłam. – To był tylko żart.
– Szukam wytłumaczenia, Hailie.
– Ono jest bardzo proste i sterczy tuż przed twoim nosem, Will.
Mierzyliśmy się spojrzeniami – jego wzrok jednak nie był oskarżycielski,
jak podczas naszej ostatniej konfrontacji w obecności reszty braci w salonie.
Starał się mnie rozszyfrować jak zagadkę, ale zarazem wiedziałam, jak bardzo
mu zależy na moim samopoczuciu, i to ta jego szczera, niewymuszona troska
tak mnie zawsze kupowała.
Na chwilę zajęliśmy się kosztowaniem naszych makaronów. Zamówiłam
sobie taki z zielonym pesto i pistacjami, podczas gdy Will poszedł w coś
bardziej pomidorowo-mięsnego.
– Harrison nie jest zły, że tak nagle opuściłeś Miami? – zagadnęłam.
– Wie i akceptuje, że mam w swoim życiu pewną jedną, najważniejszą
kobietę…
Will zawsze wiedział, jak mnie rozbroić.
– I właśnie dlatego pozostali bracia nie mają z tobą szans! – zaśmiałam się
radośnie.
– Dobrze to słyszeć, że po tylu latach moja pozycja jest niezagrożona.
– Jest nie do ruszenia, choć czasem mnie denerwujesz.
Will uśmiechnął się smutno, a odbijający się w jego tęczówkach płomień
świeczki ustawionej na naszym stoliku nadał mu melancholijny wygląd.
– Wiem, że to czas, by pozwolić ci podejmować własne decyzje, wiem to
doskonale, Hailie – powiedział cicho. – Tylko dlaczego ze wszystkich
mężczyzn na tym świecie padło akurat na Adriena Santana?
Pocierałam palcami nóżkę kieliszka, zapatrzona w czerwień wina,
zastanawiając się, jaką odpowiedź mogę dać Willowi. Obawiałam się, że dobra
odpowiedź na jego pytanie nie istnieje, więc spojrzałam na niego i wreszcie
tylko wzruszyłam ramionami.
– Nie potrafię ci tego wyjaśnić – wyznałam szczerze. – Nie robię tego na
złość.
– Wiem, malutka – westchnął.
Uśmiechnęłam się na to pamiętne zdrobnienie. Było takie willowe, tak
bardzo kojarzyło mi się z nim i jego troską…
– Pamiętasz tę kolację, na którą przyprowadziłaś Leonarda Hardy’ego? –
zapytał znienacka.
– Bardzo dobrze ją pamiętam – wyszeptałam i napiłam się wina, bo
w ustach poczułam gorzki posmak żalu.
– Wiem, że pozwoliłem sobie wtedy na zbyt dużo, i było ci przykro, że cię
nie wsparłem przed Vincentem i resztą.
Nie zaprzeczyłam.
– Obiecałem sobie, że podczas następnej takiej kolacji, zrobię wszystko, by
ci ją ułatwić. – Will odetchnął. – Teraz ja po prostu nie wiem, jak dotrzymać
słowa…
– Nie musisz od razu uwielbiać Adriena, nie zamierzam cię do tego zmuszać
– powiedziałam szybko. – Jeśli potrzebujesz czasu, to w porządku. Tylko…
spróbuj go chociaż tolerować.
Will popatrzył na mnie ponuro.
– To będzie jeden z trudniejszych wieczorów w moim życiu.
– Jeśli go przetrwamy, jeszcze w tym miesiącu odwiedzę cię w Miami i będę
twoją najsłodszą siostrą.
– Moja ulubiona wersja Hailie – zaśmiał się, a ja pokazałam zęby
w szerokim uśmiechu. – Jest o co walczyć.
Pod koniec właściciel przyniósł nam do stolika po porcji tiramisu, podanego
w połówce kawiarki. Choć podziękowaliśmy za deser, wymawiając się pełnymi
żołądkami, Renzo prawie ubłagał nas, byśmy chociaż spróbowali. Ostatecznie
było warto, choć deser był dla mnie gwoździem do trumny, bo przejedzona
i doprawiona winem, zrobiłam się senna.
– Hailie, jeszcze jedna rzecz, dobrze? – mruknął mi do ucha Will, kiedy
wstawaliśmy od stolika.
Pokiwałam głową, walcząc z ziewnięciem. Panujący w knajpie półmrok też
nie pomagał na moje klejące się powieki.
– Jeśli Adrien Santan kiedykolwiek zrobi coś, co cię skrzywdzi, powiesz mi
o tym, okej? Chcę wiedzieć, jeżeli będzie ci źle.
Zamrugałam, a wtedy zorientowałam się, że Will wpatruje się we mnie
z powagą, więc pokiwałam głową.
– Wszystko ci powiem, obiecuję.
Wróciliśmy do domu spacerem przez most Brookliński. Pod ciemnym
niebem ściana oświetlonych wieżowców Manhattanu robiła wrażenie, a my
zbliżaliśmy się do niej powolnym krokiem, podziwiając ten widok. Trzymałam
Willa pod rękę, myśląc o tym, że ostatnio zapomniałam, jak wiele wsparcia
mój ulubiony brat potrafi mi dać.
I poczułam determinację, by rozwikłać konflikt między nim a Adrienem.
54

SZATAŃSKA PIECZEŃ

Przypomnijmy, że tylko raz oficjalnie przedstawiłam braciom swojego


chłopaka.
I pamiętam z tego tyle, że od razu tego pożałowałam.
Po Leo co prawda nie weszłam w żaden oficjalny związek, nie miałam więc
za bardzo kogo przeprowadzać przez wątpliwą przyjemność poznania mojego
rodzeństwa. W swojej głowie nie przewidywałam zresztą takiej operacji przez
następne lata. Za dobrze znałam swoich braci. Sądziłam, że nawet jeśli kogoś
sobie znajdę, będę trzymała go w ukryciu, dopóki chłopcy się nie zestarzeją i,
na przykład, nie popsuje im się wzrok.
Nie przewidziałam jednak, że zechcę wejść w oficjalny związek z Adrienem
Santanem, wspólnikiem Vincenta i członkiem Organizacji, z którym trwanie
w relacji miało być mocno skomplikowane już od pierwszych chwil.
Irytowała mnie też ta konieczność, by się określić. Czułam się za dorosła, by
nazywać Adriena swoim „chłopakiem”, jednocześnie niegotowa też mówić
o nim jako o „partnerze”, z którym jestem „w związku”. Nie zostało to
powiedziane zresztą na głos i nie chciałabym, żeby było. Wolałam powtarzać
po prostu, że jesteśmy w relacji. To wydawało się wystarczająco mało
konkretne.
Adrien przyjął zaproszenie na kolację bez strachu, zresztą po naszej
rozmowie z Vincentem zrozumiałam, że jest obyty w niekomfortowych
starciach, jednak wciąż martwiłam się, że nie do końca zdaje sobie sprawę, na
co się pisze.
To dlatego, już na długo przed zaplanowaną kolacją z moimi braćmi
w komplecie, starałam się przygotować Adriena na najgorsze.
– Odwiedziny Leo w naszym domu to jedno z moich fatalniejszych
wspomnień – tłumaczyłam mu przez telefon, kiedy stałam pod kliniką po
skończonej pracy. Celowo odbywałam tę rozmowę przed powrotem do domu,
gdzie czekała na mnie gromada mojego rodzeństwa. – Moi bracia zachowali się
beznadziejnie, byłam na nich wściekła.
– Zrobili mu długi i wstydliwy wywiad? – zadrwił Adrien.
Zaśmiałam się krótko i bez humoru.
– Żeby tylko – mruknęłam złowrogo. – Dosłownie grozili mu nożami.
W telefonie rozległa się na kilka sekund głucha cisza.
– Co, proszę?
– Tony wyjął spod stołu wielki nóż i machał mu nim przed twarzą –
opisałam, sama przymykając powieki na wspomnienie głupoty moich braci. –
Dylan natomiast poszedł o krok dalej i wyskoczył z tasakiem.
Adrien parsknął.
– Cóż za idiotyzm.
– Właśnie tak bym to nazwała.
– Mówisz, że to było dawno temu, prawda?
– Chodziłam jeszcze do szkoły.
– W takim razie pozostaje nam liczyć na to, że twoi bracia zmądrzeli od
tamtego czasu.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale zabrakło mi właściwych słów, więc po
prostu uśmiechnęłam się sztucznie. Wiem, że nie widzi mojej twarzy, ale i tak
potrzebowałam zakamuflować jakoś pełen politowania wyraz, który się na niej
pojawił. On chyba nie zdawał sobie sprawy, przez co ja przechodziłam przez
ostatnie dni.
Moi bracia dosłownie wprowadzili się do mnie do mieszkania, by
powstrzymać Adriena przed odwiedzaniem mnie w nim.
– Mhm, na pewno zmądrzeli.

W drodze do Rezydencji Monetów puściłam sobie audiobook. Celowo, bo


słuchawki na uszach uratowały mnie od wielu niekomfortowych starć
z bliźniakami, którzy wieźli mnie w aucie. Przez to, że ostatnio kręcili się
wiecznie po mieszkaniu Vince’a, nie czułam potrzeby, by teraz koniecznie
prowadzić z nimi rozmowę. Zwłaszcza że w obecnej sytuacji oscylowałaby ona
wokół tematu nadchodzącej kolacji.
A nie chciałam się denerwować jeszcze na długie godziny przed jej
rozpoczęciem.
Przyjechaliśmy do domu o na tyle sensownej jeszcze porze, że udało nam
się spędzić trochę czasu z Lissy i Michim. W ten weekend Anja w ramach
dochodzenia do siebie po nieprzyjemnym incydencie ze swoim bratem
pojechała odwiedzić przyjaciółkę w Atlancie. Z tego, co wiedziałam, celowo
tak to zaplanowała. Nie potrafiłam zdecydować, czy to źle, że nie będzie jej na
kolacji. Niewątpliwie mogłaby w razie potrzeby ustawić Vince’a do pionu.
Mogłaby okazać się dla mnie wsparciem. Z drugiej strony po co ją
traumatyzować? Jeśli dojdzie do jakichś żenujących zdarzeń, to może lepiej, by
nikt poza mną, Adrienem i moimi braćmi tego nie widział.
Bawiłam się z dziećmi drewnianymi klockami. Lissy dosyć ładnie
współpracowała ze swoim małym bratem, sporadycznie tylko denerwowała się,
gdy swoimi bardziej niezdarnymi ruchami coś burzył, ale udawało mi się
panować nad sytuacją, by nie wynikła z niej żadna większa kłótnia.
Z coraz większym zaciekawieniem obserwowałam Michiego. Jego spokój
fascynował. Bardzo chciałam wiedzieć, czy w przyszłości będzie taki jak Vince
– na pewno chłopczyk miał ku temu potencjał. Nawet za bardzo nie marudził,
gdy zjawiła się opiekunka i wzięła go w ramiona, tłumacząc, że to czas na
spanie. Dostrzegłam za to, że Lissy się spięła. Układała klocki, zignorowawszy
pojawienie się niani i wzmiankę o spaniu, a rozluźniła się, dopiero gdy
zostałyśmy same. Kładziono ją do łóżka nieco później niż jej brata, ale jej pora
snu też zbliżała się wielkimi krokami i przeczuwałam, że może być z tym
problem.
Kątem oka zerkałam na zegarek, akurat nie po to, by przerwać zabawę
bratanicy, po prostu kontrolowałam czas, bo wiedziałam, że wraz z nadejściem
wieczoru zbliża się pora kolacji, i niezwykle mnie to stresowało. Świadomość,
że już niedługo przyjedzie tu Adrien, wejdzie do tego domu i usiądzie przy
stole, mnie przerażała.
Cóż, wskazówki na tarczy zegara w salonie Monetów nieubłagalnie się
przesuwały. Wreszcie nadszedł moment, w którym zjawiła się opiekunka Lissy
z już na wejściu zakłopotaną miną. Wiedziała, że nie będzie łatwo.
– Lissy, mówię do ciebie, musimy się zbierać na górę, okej? –
zaświergotała, pochylając się nad dziewczynką, która twardo ją ignorowała.
– Patrz, ciociu Hailie! – zawołała i tak machnęła dłonią zaciśniętą na
drewnianym klocku, że prawie rąbnęła nim kobietę w twarz.
– Lissy, ostrożnie – upomniałam ją, ale obejrzałam też wieżę
i skomentowałam: – Piękna i jaka wysoka!
– Jest wyższa od Michiego – pochwaliła się dziewczynka.
– Widzę, niesamowite. – Zerknęłam na zagryzającą wargi opiekunkę
i postanowiłam jej pomóc. – Może dokończymy jutro rano?
– Och! – Bratanica odwróciła się do mnie. – A zostaniesz do jutra?
– Jeśli nie pokłócę się z twoim tatą i wujkami – mruknęłam pod nosem.
Prawdopodobnie nawet jeśli doszłoby do awantury, moi bracia nie puściliby
mnie samej późnym wieczorem w trasę do Nowego Jorku. A tym bardziej nie
wypuściliby mnie z domu w towarzystwie Adriena. Choćby kolacja przebiegła
wzorowo, to byłoby dla nich zbyt dużo.
A wzorowo nie przebiegnie, nie ma takiej opcji.
– A zbudujemy jeszcze jedną wieżę? – zagadnęła Lissy.
– Rano?
– Teraz, ciociu Hailie.
– Jest już za późno, kochanie – powiedziałam ze smutnym uśmiechem
i pogłaskałam ją po ramieniu, żeby się rozchmurzyła, bo na jej buzi pojawił się
wyraz zdruzgotania.
– Nie chcę jutro, chcę teraz – załkała.
Opiekunka westchnęła na widok pierwszej łzy na policzku dziewczynki.
Lissy potrafiła rozpłakać się szybciej niż ja, a to wyczyn.
– Chodź, poczytamy książkę – zaproponowała kobieta. – Pamiętasz,
w którym miejscu skończyła wczoraj czytać ci mama?
Gdy zamilkła, przymknęłam powieki, bo wiedziałam już, że to niefortunne
pytanie tylko pogorszy sprawę. Opiekunka też się opamiętała, bo pod koniec
zadrżał jej głos, no ale było już za późno.
– Mama… – zawyła Lissy.
Teraz nawet ja nie dawałam rady jej uspokoić. Byłam superciocią, ale
mamie nie dorastałam do pięt. Zwłaszcza w momentach, kiedy Lissy była
zmęczona, zrozpaczona i marudna.
– Mamusia pojechała odpocząć, pamiętasz? Wróci jutro – powtarzała jej
niania, ale lamentująca dziewczynka zapewne nawet nie słyszała tych obietnic.
– Co się dzieje?
Odwróciłam głowę w stronę, z której doleciało do moich uszu to ciche
pytanie.
Do salonu zaglądał Vincent. Przenosił właśnie wzrok ze swojej zapłakanej
córki i pocieszającej ją niani na mnie. Jego zimne oczy były dziś wyjątkowo
bystre, być może dlatego, że Vince przygotowywał się już psychicznie na
zbliżającą się kolację z Santanem. Włosy miał schludnie ułożone do tyłu, ale
trudno powiedzieć, czy wyszykował się już na spotkanie, czy dopiero miał to
w planach.
– Lissy nie jest gotowa, by iść do łóżka – odparłam łagodnie, by nie robić
dramatu z zachowania mojej bratanicy.
Vincent nie przyjmował jednak usprawiedliwień. Od razu zmrużył powieki
i wkroczył do salonu.
– Pyta o mamę – dodałam szybko, próbując wykrzesać z niego choć trochę
zrozumienia i współczucia do jego dziecka.
Lissy w międzyczasie zdążyła się zorientować, że w salonie pojawił się jej
tata, i zaczęła płakać jeszcze mocniej, również licząc na jego wyrozumiałość.
Niania miała wyjątkowo niepocieszoną minę. Kiedyś piłyśmy razem kawę
na tarasie i opowiadała mi, jak bardzo utrudniają jej pracę sytuacje, w których
musi położyć Lissy do spania, zaserwować obiad lub zabrać do kąpieli
w momencie, kiedy dziewczynka jest w chwiejnym nastroju i pojawia się przy
tym któreś z jej rodziców.
Logiczne, że żadna opiekunka nie ma szans z autorytetem Anji, a co dopiero
Vincenta.
– Co się dzieje? – zapytał Vince, tym razem bezpośrednio swoją córkę.
– Mama – powtórzyła zalana łzami.
– Nie ma jej.
Lissy zawyła jeszcze głośniej. Do salonu zajrzała zaalarmowana Eugenie,
ale kiedy zobaczyła, że płaczącym dzieckiem zajmuje się już troje
odpowiedzialnych dorosłych, cofnęła się do kuchni.
– Dziś jej nie ma, ale już jutro przytuli cię na dobranoc – dorzuciłam
pospiesznie, wznosząc oczy do sufitu na ten brak delikatności Vincenta.
– Mama… tata, proszę – zaszlochała.
– Tata? – podłapałam. – Tata jest tutaj, widzisz?
Lissy pociągnęła nosem i po raz pierwszy spojrzała trzeźwiej na Vince’a.
W tym całym jej nawoływaniu ewidentnie nie chodziło jej o tego rodzica, ale
ostatecznie musiała stwierdzić, że uwaga ojca i tak jest niezłą opcją, więc
wyciągnęła do niego ramiona.
Vince przez kilka sekund kalkulował chyba, czy powinien być chłodnym,
surowym rodzicem, który o dyscyplinę dba w domu ponad wszystko, czy
jednak może pozwolić sobie na mały moment pobłażliwości ze swoją córką.
Wystarczyło, by wziął ją w ramiona, a podjął decyzję.
– Położę ją do łóżka – zwrócił się do niani. – Przypilnuję, by zasnęła, a ty
będziesz czuwać przy niej później, podczas kolacji.
Ścisnęło mnie w żołądku na wspomnienie naszych wieczornych planów.
– Oczywiście, panie Monet – odparła kobieta.
– Dobranoc, Lissy – pożegnałam bratanicę.
Ukryła zaczerwienioną twarz na ramieniu Vincenta, a drobną piąstkę
zacisnęła na jego koszuli, gdy ten wychodził z nią z salonu. Wiem, co zrobił
dalej. Widziałam, jak potrafi obchodzić się ze swoim dzieckiem.
Zapewne posadził ją na jej łóżku, przeczesał palcami jej poplątane blond
włoski, kciukiem starł łzy z policzków. Lissy uspokajała się, wodząc wzrokiem
za jego ruchami, i posłusznie pozwalała mu przygotować się do snu. Przebrać
się w piżamę, co Vince robił nad wyraz delikatnie. Delikatniej niż mama czy
nianie, bo Vince każdą czynność wykonywał z charakterystycznym dla siebie
spokojem, a już na pewno każdą, która dotyczyła jego dzieci.
Potem pomógł wysmarkać jej nos, zaniósł do łazienki, gdzie nie odpuścił
mycia zębów i przemył małej buzię. Na koniec zaprowadził córkę z powrotem
do łóżka, do którego położył się razem z nią, pozwolił jej się wtulić w swój bok
i zaczął czytać bajkę na dobranoc od miejsca, w którym skończyła Anja. Czytał
cichym, czystym, jednostajnym, ale przyjemnym dla ucha głosem. Vince to nie
był ojciec, który wczuwał się w bohaterów, wymyślał im różne głosy i grał ich
role, zmieniając intonację.
Ale to nie szkodzi.
Lindsay bynajmniej nie miała nic przeciwko. Uspokojona i zasłuchana
w historię, wodziła rączką po koszuli taty. Jej dłoń przesuwała się coraz
wolniej i wolniej, aż zastygła w miejscu. Vincent kontynuował jeszcze przez
chwilę, by mieć pewność, że dziewczynka już śpi, a potem odłożył książkę,
przejechał jeszcze raz palcem po jej policzku i subtelnie wydostał się z jej
objęć. Zgasił następnie światło, wyszedł, przymykając cicho drzwi i ruszył
szykować się do o wiele większego wyzwania niż ułożenie marudnej córki do
snu.
Tymczasem ja pomagałam niani posprzątać klocki i nagle coś mnie tknęło.
Rozejrzałam się podejrzliwie.
– Widziałaś gdzieś bliźniaków? – zapytałam kobietę, a kiedy ona pokręciła
przecząco głową, wrzuciłam ostatni drewniany bloczek do skrzyni i wstałam.
Wynurzyłam się z salonu, nasłuchując. Miałam wrażenie, że słyszę gdzieś
ich bardzo przytłumione głosy. A może mi się wydawało? Moi bracia często
nawiedzali mnie w mojej głowie. Wiedziona intuicją, skradałam się w kierunku
drzwi wejściowych. Po drodze zajrzałam do kuchni i przyłożyłam ucho do
drzwi biblioteki, a potem tych prowadzących do garażu. Ale to właśnie
pociągnięcie za klamkę drzwi frontowych okazało się strzałem w dziesiątkę.
Chłopcy stali przed domem, ucinając sobie pogawędkę. Gdy jednak mnie
zobaczyli, zamilkli. Złapałam tu nie tylko bliźniaków – Will i Dylan też zdążyli
już przyjechać. Święta trójca spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami, a Will
uśmiechnął się sztucznie.
Zbliżała się dziewiąta, co oznacza, że słońce już zaszło i na dworze się
ściemniło, więc moi bracia mieli fantastyczne warunki do spiskowania. Nie
licząc ich głosów, idealną ciszę mąciło tylko grzechotanie kluczyków od auta,
które Shane leniwie podrzucał w dłoni. Tony opierał się o kolumnę, leniwy jak
to on, Will miał ręce w kieszeni, a Dylan trzymał swoje założone na piersi.
– Hej, malutka.
– Czego tu szukasz? – zapytał Dylan w tym samym momencie.
– Was szukam – odpowiedziałam i z dłońmi spoczywającymi na biodrach
weszłam w ich małą gromadkę. – Co wy tu robicie?
– Rozmawiamy sobie. – Will mrugnął, jak gdyby nigdy nic.
– Namawiamy się na to, jak najlepiej przyjąć twojego gościa.
Zmrużyłam oczy, wpatrując się w Dylana.
– Nie waż się nic kombinować – ostrzegłam go ostro, po czym spojrzałam
znacząco na Willa. – Macie się zachowywać.
– Mhm, będziemy aniołkami – prychnął Dylan i niedbale namalował sobie
palcem aureolę nad głową, po czym ruszył do domu, po drodze mnie
szturchając: – Przesuń się, mała Hailie.
Zakołysałam się, a potem odwróciłam za nim i w odwecie naparłam na
niego z całej siły. Byłam silniejsza niż kiedyś, ale wielki Dylan też nie tracił
formy, więc w sumie mój atak nie zrobił mu wiele krzywdy, a tylko, jak
zawsze, dodatkowo rozjuszył. Napiął się i obrócił na pięcie, gotów do starcia,
którego bym pożałowała, gdyby nie obecność Willa w pobliżu.
– Zostaw ją.
– Popchnęła mnie.
– On też mnie popchnął – syknęłam, patrząc mu prosto w oczy.
– Zostaw ją – powtórzył dobitnie Will.
Nie pozostawił pola do dyskusji, a że na Dylana taka stanowczość zwykle
działała najlepiej, wreszcie powoli oderwał ode mnie wzrok i się wycofał.
Miałam ochotę popchnąć go jeszcze raz, ale wiem, że wtedy puściłyby mu
hamulce i rzuciłby się na mnie z powrotem w tak zawrotnym tempie, że nawet
ostry głos Willa nic by tu nie wskórał, dlatego pozwoliłam sobie wyłącznie na
triumfalny uśmiech.
– Nie szczerz się – burknął na mnie Tony.
– Kolacja tuż-tuż – dodał złośliwie Shane.
Po czym obaj schowali się do domu za naszym wrednym bratem. Will
uśmiechał się kwaśno, gdy objął mnie sztywniejszym niż zwykle ramieniem,
i też zaprowadził do środka.
Cóż, nadszedł czas, żeby zacząć się szykować.

Kiedy brama się otworzyła, a samochód Adriena wtoczył się na teren


Rezydencji, poczułam się jeszcze bardziej spięta. Nie widziałam go od czasu
rozmowy z Vince’em; moi bracia już o to zadbali. Zaczęłam się zastanawiać,
czym mnie odurzono, że zgodziłam się na tę kolację. Nie przypominałam sobie
momentu, w którym pomyślałabym, że to dobry pomysł. Zmanipulowano
mnie. Wkręcono.
Obserwując odprawiającą w kuchni swoje czary Eugenie, zagryzałam wargi
i zerkałam w telefon. Już zaraz miał tu być. Na blatach stały już garnki
i przygotowane półmiski. Dostrzegłam purée ziemniaczane i stłumiłam żałosne
jęknięcie.
Purée przypomniało mi o głupotach, które wymyślał Dylan przed kolacją
z Leo. Te wszystkie kreatywne kombinacje, z których tak wtedy rechotał, typu
„purée alla rycerzyk” lub „rycerzyk w sosie własnym”. Tym razem też dał
upust wyobraźni. Tak oto powstała „szatańska pieczeń”, ale nawet sam Dylan
przyznał, że to średnio zabawne, i tylko kilka razy nawiązał do tej nazwy na
naszej grupie, całe szczęście ostatecznie porzucając ten żart.
Wygładziłam swoją prostą czarną sukienkę na ramiączkach, która
podkreślała moją talię i rozszerzała się lekko na dole. Przy dekolcie i na
wysokości kolan, gdzie się kończyła, przyozdabiało ją wąskie pasmo białej
falbany. Włosy zostawiłam proste, makijaż nałożyłam lekki. Na ten wieczór
wybrałam perełki od Adriena. Uznałam, że trudno o lepszą okazję na
wyeksponowanie ich na mojej szyi niż dzisiejszy wieczór zapoznawczy.
Tym razem Adrienowi zezwolono na zaparkowanie na podjeździe przed
frontowymi drzwiami do domu. Pamiętałam, że gdy przyjechał Leo, stały na
nim różne sportowe fury braci. Tym razem pod domem było pusto. Chłopcy
wiedzieli, że nie ma potrzeby chwalić się swoimi zabawkami przed tym
konkretnym gościem. Ani go nie speszą, ani mu nimi nie zaimponują.
Gdzieś z boku stało jedynie auto Eugenie, od lat niezmiennie to samo,
w kolorze buraczkowym. Proponowaliśmy z braćmi, że kupimy jej nowy wóz,
ale odmówiła, twierdząc, że najbezpieczniej czuje się, prowadząc właśnie ten,
dobrze już jej znany samochód.
– Adrien, mam złe przeczucia – zaczęłam, kiedy zbliżyłam się do niego
z walącym sercem. Na dworze było już granatowo. Przed wyjściem celowo
zgasiłam światła pod domem, żeby utrudnić swoim braciom na przykład
celowanie w Adriena z karabinu z okna.
Wzięłam wdech. To tylko moje głupie myśli.
Uspokój się, Hailie.
Wzięłam drugi.
– Dobry wieczór, Hailie Monet – przywitał się szarmancko, zatrzaskując za
sobą niedbale drzwi do samochodu. Następnie go obszedł, by od strony
pasażera wyjąć kwiaty. Ogromny bukiet różowych stokrotek przemieszanych
z różami w tym samym kolorze.
Uśmiechnęłam się. Tego wieczoru moje perły na szyi miały być nie
jedynym ukłonem w stronę naszej przeszłości.
Zatrzymałam się na chwilę, by docenić, jak dobrze prezentuje się w czarnej
koszuli i uszytym na miarę czarnym garniturze. Postawił, jak to on, na
klasyczny strój, ale ja wiedziałam, że nigdy nie przestanę się zachwycać tym
pięknem w prostocie, które tak mu pasowało.
Zresztą ta prostota warta była pewnie dziesiątki tysięcy dolarów, więc
o czym ja w ogóle mówię.
I te kwiaty w jego rękach – mało co dodałoby mu więcej męskości.
Z zachwytem je od niego przejęłam. Trudniej byłoby mu znaleźć bardziej
trafiający w mój gust bukiet. Dla mnie dorównywał stu białym różom.
– Dziękuję.
– Pięknie wyglądasz – skomplementował mnie.
Uśmiechnęłam się.
– Ty też niczego sobie.
Zdawał się opanowany i zupełnie nieprzejęty tym, co go czekało. Kiedy
podniosłam twarz znad bukietu, uniósł dłoń, tę z sygnetem, i położył ją na niej
delikatnie. Zadrżałam pod jego dotykiem. Przestał już pytać o pozwolenie, bo
jasne było, że je otrzymał, i podobało mi się, jak bardzo wciąż przeżywałam
dotyk jego skóry na swojej.
Jeszcze bardziej przeżywałam zetknięcie naszych ust i prawie się
zachłysnęłam, gdy poczułam smak jego ciepłych warg. Przytknął je delikatnie
i tylko na chwilę, ale to był dopiero drugi raz w moim życiu, gdy jego twarz
znalazła się tak blisko mojej, i nie potrafiłam sobie wyobrazić, bym
kiedykolwiek potrafiła przejść nad jego buziakami do porządku dziennego.
Były takie słodkie, ale nie w przesadzony sposób. To nie wata cukrowa ani
czekolada mleczna – prędzej wino deserowe lub idealnie skomponowane
tiramisu, jak w tej włoskiej knajpie, w której byłam ostatnio z Willem…
Tknęło mnie i gwałtownie oderwałam się od Adriena, zanim zdążyłam
zatracić się w tych wszystkich smakach i zapachach, które mnie do niego
przyciągały.
Will! I reszta braci! Odwróciłam się i przeskanowałam Rezydencję
Monetów bystrym spojrzeniem.
– Coś nie tak? – zapytał Adrien, obserwując mnie z zaciekawieniem. Nawet
na moment się nie spłoszył i nie rozejrzał.
– Ostatnio Dylan sterczał w tamtym oknie – szepnęłam, mrużąc oczy.
– Aha. – Adrien skinął głową, rozumiejąc, o co mi chodzi. – Jeszcze trochę
i poczuję się urażony, że mnie tak nie wypatruje.
– Jest też cicho – mamrotałam do siebie. – Podejrzanie cicho.
Uniósł z rozbawieniem brwi.
– Wszystko w porządku, Hailie Monet?
– Miej się na baczności – rzuciłam tylko i powoli ruszyłam do środka.
W istocie było cicho, ale nie wiem, czy to takie podejrzane – w końcu wokół
mojego rodzinnego domu zawsze rozbrzmiewała głucha, złowieszcza cisza.
Wcześniej, gdy przyłapałam na dworze chłopców, też przecież zwróciła moją
uwagę. A piaskowy kolor cegły budynku w połączeniu z ciemną zielenią wokół
przywodził na myśl spokój. Nie było potrzeby się denerwować.
Adrien podążał za mną niespiesznie, czekając cierpliwie, aż odkryję
pułapkę, której szukałam.
Jakiś krzak zaszumiał na wietrze, a ja zacisnęłam palce na bukiecie
i błyskawicznie szarpnęłam głową w tamtą stronę.
– Popadasz w paranoję – szepnął Adrien bardzo łagodnie, jakby nie chciał
mnie przestraszyć.
– Nie rozumiesz – burknęłam, ale przestałam się rozglądać. Podwinęłam
sukienkę, kiedy robiłam krok, by wejść do Rezydencji. Adrien wszedł tuż za
mną, zamknął za nami drzwi i omiótł spojrzeniem wnętrze domowej części
budynku, które widział po raz pierwszy w życiu.
– Hej, jesteśmy! – zawołałam. W moim głosie niestety zabrakło luzu,
a znalazło się za dużo pisku. Nerwy wychodziły mi uszami.
Przez chwilę odpowiadała mi wyłącznie grobowa cisza, jeszcze bardziej
nienaturalna niż ta, która panowała w rodzinnym domu Santanów. Przyszło mi
do głowy, by się wycofać. To zły pomysł. Bracia Monet nie są gotowi nawet na
poznanie mojej koleżanki, co dopiero mężczyzny, z którym się przytulam
i chodzę na randki.
Odwróciłam się do Adriena, by przekazać mu ściszonym głosem, że szkoda,
że tak wyszło, ale musi się wynosić, najlepiej teraz, dopóki nikt nie zauważył,
że już się tu zjawił. Na końcu języka miałam zaproponowanie mu
jakiejkolwiek innej atrakcji. Na przykład wyjścia do zoo czy coś.
A potem przypomniałam sobie, że przecież i tak nie ma lepszego zoo niż to
w Rezydencji Monetów.
– Och, witamy! – zachwyciła się Eugenie.
Wyjrzała z kuchni, jak zawsze rozmiękczając moje serce swoją
serdecznością. Obrzuciła Adriena fachowym spojrzeniem i wyszczerzyła się do
mnie nawet jeszcze bardziej.
Zdobyłam się, by odpowiedzieć jej podobną dawką ekscytacji, wiedząc
dobrze, że to jedyna osoba w tym domu, która tak pozytywnie zareaguje na
odwiedziny Adriena Santana.
– Piękny bukiet. Czy mogę? Wstawię go do wody – zaoferowała.
Z uśmiechem przekazałam jej kwiaty i zajrzałam do kuchni, ostatecznie
dostrzegając plusy tego, że braci jeszcze w niej nie ma. Przynajmniej mogliśmy
wybrać sobie miejsca, które zajmiemy. Tak myślałam, tyle że w rzeczywistości
przy stole siedzieli już bliźniacy. Najwyraźniej zmaterializowali się tutaj, kiedy
wyszłam na dwór, i po prostu nie raczyli odburknąć ani słowa na powitanie.
– O. – Zatrzymałam się i powoli rozłożyłam ręce, wwiercając w nich wzrok.
– Hej?
– Cześć – odparł cierpko Shane.
Tony nie powiedział nic.
Mhm, więc tak to będzie wyglądało.
Nie mogłam pozwolić, by ci dwaj zaczęli rujnować tę kolację jeszcze przed
jej rozpoczęciem. Obejrzałam się na Santana, by posłać mu bardzo ważne,
znaczące spojrzenie. Bardzo ważne, bo prezentowane właśnie przez bliźniaków
zachowanie było wyjątkowo dosadnym dowodem. Dowodem, który
potwierdzał, że moje ostrzeżenia przed tą kolacją nie wzięły się znikąd.
Adrien nie wydawał się jednak specjalnie poruszony. Wszedł do kuchni za
mną i powiedziałabym, że był teraz dla mnie niczym cień, ale nikt z tak
dominującą aurą nie zasługiwał na takie porównanie. Roztaczał wokół siebie
silną aurę i aż trudno było uwierzyć, że jest tu tylko gościem.
Nie cieszyłam się jednak zbyt prędko – pan tego domu bowiem również
mógł się pochwalić podobną cechą i raczej wolałabym nie doświadczać
zderzenia energii tych dwóch mężczyzn. To byłoby zbyt intensywne. Nawet jak
na standardy rodziny Monet.
Odgoniłam od siebie te myśli i wróciłam do czasu rzeczywistego.
– Halo, czy możemy liczyć na odrobinę kultury? – zagadnęłam wesoło,
opierając się o blat.
Shane i Tony w tym samym czasie powiedli spojrzeniami za bukietem, który
Eugenie wniosła do kuchni i przygotowywała do ułożenia w wazonie, po czym
zerknęli na Adriena. Obydwoje nastroszyli brwi w identycznie wrogi sposób.
Ubrali się też podobnie – tak samo luźno i niezobowiązująco. Shane miał na
sobie jasny T-shirt, Tony zaś koszulkę bokserkę, która odsłaniała jego
artystyczne tatuaże. Sprawiali wrażenie, jakby planowali zaraz rozwalić się na
kanapie i odpalić konsolę. Ktoś mógłby to nazwać ich stylem, ale ja
wiedziałam, że w ich garderobach nie brakowało im koszul i dobór ich stroju
był pierwszą oznaką ich buntu wobec tej kolacji.
Powtórka z rozrywki, z Leo wyglądało to w końcu bardzo podobnie.
– Odezwała się ta kulturalna – odburknął Shane.
– O co ci chodzi? – warknęłam zaczepnie. – Nie możesz po prostu ładnie się
przywitać i zaprosić nas do dołączenia do was przy stole?
– „Nas” – prychnął przesadnie pogardliwie.
– No tak, „nas”. – Pokiwałam głową. – Jestem tu z naszym gościem, we
dwójkę, więc zaimek powinien być w liczbie mnogiej, normalna sprawa, uczą
o tym w podstawówce.
– Przestań się mądrzyć – mruknął Shane, a Tony na potwierdzenie
przewrócił oczami.
Zacisnęłam palce jeszcze mocniej na blacie.
– To wy zacznijcie się zachowywać.
– PROSZĘ, PROSZĘ, PROSZĘ – zadudnił nagle czyjś głos zza naszych
pleców.
Przymknęłam powieki.
– Proszę, proszę, proszę, proszę… – ciągnął Dylan, okrążając mnie
i Adriena niczym drapieżne zwierzę. – Kogo my tu mamy?
Kątem oka dostrzegłam, że Adrien zagryza wargi, jakby starał się z całych
sił zachować należytą powagę i się nie zaśmiać.
Cóż, cieszyłam się, że na razie odgrywająca się tutaj szopka go bawi, bo ja,
na przykład, już zdążyłam się wkurzyć.
– Cześć, Dylan – wycedziłam, a potem ponownie rozłożyłam ręce. – Halo,
czy ktoś tutaj może odpowiedzieć normalnie na pozdrowienie?
– Ależ witamy – zamruczał Dylan. Czasem brzmiał podobnie, gdy
przemawiał do swojego jedzenia, zanim się w nie wgryzł. – Witamy
i pozdrawiamy, mała siostrzyczko.
Poddałam się.
– Usiądźmy – westchnęłam do Adriena.
Podeszłam do jednego z krzeseł stojących po stronie naprzeciwko
bliźniaków. Adrien się poruszył, by podążyć za mną, ale został zatrzymany
przez Dylana, który wyrósł przed nim jakby znikąd.
– Może zechcesz usiąść obok mnie, hm? – zagadnął fałszywie
przyjacielskim tonem.
Ramię mu drgnęło, jakby chciał złapać Adriena za łokieć i użyć wobec
niego siły, na przykład popychając go w odpowiednim kierunku, lub
przynajmniej naruszyć jego nietykalność, ale tutaj Adrien był na wygranej
pozycji.
Prawie się uśmiechnęłam. Jeśli istniał jakiś plus tego, że Adrien był
członkiem Organizacji, to taki, że Dylan musiał się pilnować, żeby trzymać
łapy przy sobie.
A więc szach.
– Usiądę obok Hailie – odparł Adrien uprzejmie.
– Wolałbym, żebyś usiadł obok mnie – naciskał Dylan. Podszedł bliżej, żeby
odebrać Adrienowi wszelką prywatną przestrzeń bez dotykania go. – Lepiej się
poznamy i w ogóle.
– Czy chcesz, żebym pod stołem trzymał cię za kolano? – zapytał Adrien
z bardzo sprytnie ukrytą drwiną.
Parsknęłam, ale że żaden z moich braci nie docenił tego żartu, szybko się
rozkaszlałam.
– Nie chcę, żebyś trzymał za nie moją siostrę – odpowiedział Dylan już
mniej słodko.
Nastroszyłam brwi.
– Wybacz, Dylanie, ale wystarczy mi, że ona będzie tego chciała.
Teraz i Dylan zmarszczył brwi i otworzył usta, ale Adrien już się od niego
odwrócił. Spokojnym ruchem odsunął krzesło, przy którym stanęłam i którego
jeszcze nie zajęłam tylko dlatego, że zaabsorbowała mnie tocząca się między
nimi wymiana zdań. Dłoń ani trochę mu nie drżała, gdy gestem wskazał, bym
na nim usiadła teraz, a ja chętnie się na to zgodziłam z lekkim, zadowolonym
uśmiechem.
Adrien jak powiedział, tak zrobił – usiadł z niesłabnącą gracją tuż obok
mnie i bardzo neutralnie odwzajemniał spojrzenie Dylana, który cały czas stał
w tym samym miejscu jak wryty. Bliźniacy łypali na niego czujnie i bałam się,
naprawdę się bałam, że wydarzy się coś niedobrego.
– A to co za badyle? – zapytał nagle Dylan, gdy się ocknął i przypadkowo
zobaczył, nad czym pracuje nasza gosposia.
Zagotowałam się, bo bukiet był piękny, a mój głupi brat nie miał prawa go
obrażać. Otwierałam usta, by stanąć w obronie kwiatów i powiedzieć coś
w stylu „sam jesteś badylem”, ale akurat do kuchni wszedł Will. Umilkłam, od
razu czując, że atmosfera trochę się rozrzedziła.
Przynajmniej na trzy sekundy, bo mniej więc tyle czasu musiało upłynąć, by
jego wzrok padł na Adriena i zlodowaciał. To było tak jak ostatnio, gdy mało
brakowało, a zamieniłby się tęczówkami z Vincentem. Nigdy nie widziałam
w oczach Willa takiej złości i niechęci jednocześnie i szybko się
zorientowałam, że jeśli po naszym wypadzie do włoskiej knajpy liczyłam na
wsparcie w osobie mojego ulubionego brata, to miałam się gorzko
rozczarować.
– Świetnie, że już jesteś, Will – zawołałam miło mimo to.
Napędzały mnie resztki nadziei, że Will jednak zmięknie, kiedy, nie wiem,
usłyszy mój głos?
On jednak zerknął na mnie, nic nie mówiąc. Skinął tylko głową i szybko
z powrotem skupił uwagę na Adrienie. Miałam ochotę walnąć czołem o stół.
Ta kolacja miała być pomyłką, i to dużo większą, niż się spodziewałam.
– Witaj, Williamie. – Adrien nie przestawał zaskakiwać swoją elokwencją.
Nie zważał na – delikatnie mówiąc – chłodne przyjęcie, jakie go spotkało ze
strony braci Monet. Siedział wyprostowany, dobrze ubrany, pewny siebie
i jednocześnie wystarczająco rozluźniony, by odchylić się lekko na oparcie. Nie
wiem, czy to była jedynie poza, ale jeśli tak, to grał bezbłędnie.
– Witaj, Adrienie – odpowiedział sztywno mój ulubiony brat, do którego
obecnie miałam zawiły stosunek. Nawet odwróciłam od niego głowę, gdy
usiadł przy moim boku.
To nie było przyjemne, rodzinne posiedzenie przy stole. Cztery obecne przy
nim osoby wyjątkowo nie przepadały za piątą, a szósta, czyli ja, miała ochotę
zamordować cztery pierwsze. Nie pomogło też pojawienie się siódmej, czyli
Vincenta. Wszedł do kuchni jako ostatni i byłam przekonana, że nie był to
przypadek. Chociaż, jakbym się tak dłużej nad tym zastanowiła, Vincent miał
również wrodzony talent do zupełnie przypadkowego generowania takich
okazji do zwrócenia na siebie uwagi.
On jako jedyny miał prawo uścisnąć Adrienowi dłoń i skorzystał z niego
zapewne jedynie dlatego, że jako jego wspólnikowi nie wypadało mu zrobić
inaczej. To był chyba bardzo mocny uścisk. Przed naszymi oczami mignęły
obie dłonie z sygnetami, jeden większy i okazalszy od drugiego.
Z kolacji, w której uczestniczył Leo, pamiętałam, że Vincent nie okazał się
wcale o wiele dojrzalszy od reszty moich braci, jednak liczyłam, że
w przypadku Adriena okaże się choć trochę bardziej na poziomie, dlatego
poczułam maleńkie ukłucie ulgi na jego widok.
I tym razem tylko on i Will zadali sobie trud, by założyć koszule.
Zapowiadał się długi wieczór.
55

WYKWINTNIŚ

Kolacja rozpoczęła się w milczeniu. Nikt nie miał ochoty zaczynać rozmowy
– a już na pewno nie ja. Adrien też się do tego nie wyrywał. Eugenie mruczała
coś czasem pod nosem, roznosząc przystawki, ale to było oczywiście za mało,
by rozkręcić jakąkolwiek dyskusję.
Od czasu do czasu zerkałam dyskretnie na Adriena, by upewnić się, że
jeszcze nie umarł z żenady wobec takiego braku kultury, jaki prezentowali moi
bracia, ale on uspokajał mnie łagodnym spojrzeniem swoich brązowych oczu.
Z drugiej strony na coś takiego go przygotowałam, więc logiczne, że nie był
zaskoczony.
Dylanowi najwyraźniej nie spodobało się, że na siebie spoglądamy, bo
prychnął głośno.
Zwróciłam twarz w jego stronę z bardzo uprzejmym zainteresowaniem. Na
stole pojawiły się już pierwsze przystawki: owoce z dipem z serka
śmietankowego, klopsiki z sosem chili, pałeczki z mozzarelli, krewetki
zawijane w boczek i mocno chrupiące krążki cebulowe z dipem również
z cebuli, tylko że karmelizowanej.
Nasze talerze pozostawały puste; nikt nie rzucił się na jedzenie, nawet
Shane. Atmosfera była zbyt sztywna, by swobodnie przełknąć ślinę, a co
dopiero klopsika wołowego.
– Chcesz coś powiedzieć, Dylanie? – zapytałam, celowo odmieniając jego
imię.
– Tak, mała dziewczynko – odparł impertynenckim tonem. – Właściwie to
chcę powiedzieć dużo rzeczy.
Zacisnęłam szczękę.
– Słuchamy.
Jak na zawołanie wycelował nad stołem palec w Adriena.
– To musi być jakaś kpina – wycedził.
Adrien uniósł brwi.
– Rozumiem troskę o siostrę, Dylanie, ale nie zapominaj się, proszę –
powiedział dość surowo.
– Nie patronizuj mnie, gościu. – Dylan opuścił palec, ale jednocześnie
skrzywił się z pogardą. – Dzisiaj nie jesteś członkiem Organizacji. Jesteś,
kurwa, jakimś typkiem, którego moja siostra przyprowadziła na kolację, i mam
prawo pokazać, że mi się to nie podoba.
– Tak nie działa prawo, Dylan – westchnęłam z frustracją.
– Przeciwnie, Dylanie, jestem dzisiaj zarazem członkiem Organizacji, jak
i gościem twojej siostry, i to są dwa dobre powody, byś okazał mi szacunek. –
Głos Adriena zdawał się coraz chłodniejszy, jakby mężczyzna subtelnie
prezentował, że on też potrafi brzmieć groźnie.
– Gościem mojej siostry! – parsknął prześmiewczo mój brat. – Upatrzyłeś ją
sobie, a teraz wykorzystujesz i spodziewasz się, że co, że przybiję ci piątkę?
Stuknę się z tobą kieliszkiem?
– Nie stukniemy się kieliszkami, ponieważ nie będę dziś pił. Nie przybijemy
też piątki, ponieważ przestrzegamy zasady nietykalności.
– Jakoś zasada nietykalności mało cię obchodziła, kiedy chodziło o Hailie –
burknął Shane.
Tony i Dylan przytaknęli. Will nie był w tym tak ostentacyjny jak święta
trójca, ale też wyczuwałam, że zgadza się z ich buntem.
– A wasza siostra ma swój rozum i wcale nie tak łatwo byłoby ją
wykorzystywać – kontynuował Santan, ignorując ich dygresje. – Nie, panowie,
jesteśmy tu, bo zależy jej na tym, by oficjalnie poinformować was o naszej
relacji.
Shane tak się oburzył, że aż sięgnął wreszcie po pałeczkę z mozzarelli
i wcisnął ją sobie do ust. Tony skrzywił się niemiłosiernie, a Dylan uniósł brwi
tak wysoko, że prawie zniknęły mu gdzieś we włosach.
– Wasza relacja to żart!
– Nie, to wasza reakcja na nią jest żartem – warknęłam, zaciskając palce na
brzegu stołu.
Eugenie przyniosła właśnie wino, ale zanim zdążyła je komukolwiek
zaproponować, Vincent pokręcił głową i coś do niej szepnął, na co zabrała je
z powrotem.
O tak, zdecydowanie zgadzałam się, że tego wieczora może być tu za gorąco
na alkohol.
– Jesteś dorosłym typem! – zawołał na niego Dylan. On też zaciskał palce,
tylko że w pięści.
– A ona jest dorosłą kobietą – odparł Adrien spokojnie.
– To dziecko, ledwo wyszła z liceum!
– Sam jesteś dziecko! – fuknęłam wściekle.
– Hailie nie jest dzieckiem – zgodził się ze mną Will, marszcząc
z przejęciem czoło. – Ale jest młodziutka, dopiero wkroczyła w dorosłość. Ty
zaś – zwrócił się do Adriena, obrzucając go spojrzeniem pełnym niechęci –
żyjesz innym życiem, znajdujesz się na innym etapie.
– Za przeproszeniem, Will, to, że trzymaliśmy się blisko w szkole średniej,
kiedy obaj byliśmy dzieciakami, nie daje ci licencji na to, żebyś teraz mnie
oceniał – wytknął mu Adrien, łypiąc na niego mrocznie. – Niewiele wiesz
o obecnym etapie mojego życia.
– Znam cię – syknął Will, a mnie zaskoczyło to, jak bardzo poczerwieniał na
twarzy. Rzadko zdarza mu się być tak wyprowadzonym z równowagi. – Ludzie
nie zmieniają się tak diametralnie. Nie dziw się, że jestem negatywnie
nastawiony, wiedząc, że ktoś taki jak ty robi nadzieje mojej siostrze.
– Jest słodka i wrażliwa – wtrącił Shane i machnął na Adriena ze
zdegustowaniem. – A ty podejrzany i chłodny jak, kurwa, marmur na podłodze
w naszym przedpokoju.
– A ty od kiedy masz problem z marmurową podłogą w naszym
przedpokoju?! – zapiszczałam.
– Akurat może mam, no i co?
– To, że nawet w tym porównaniu winna jest nie podłoga, a ty! – syknęłam.
– Bo nie nosisz kapci!
Obaj bliźniacy unieśli brwi, ale ja kontynuowałam, za bardzo już rozgrzana.
Cóż, dużo nie było trzeba, żeby mnie sprowokować, nakręciłam się jeszcze na
długo przed rozpoczęciem tej kolacji.
– Wy nie macie pojęcia, jaki dla mnie jest, kiedy jesteśmy sami! –
ciągnęłam, ignorując ich reakcje, i szybko pomyślałam, że lepiej, żebym się
jednak nie odzywała. Ostatnie, o czym moi bracia chcieli myśleć, to ja i Adrien
sam na sam. Wszyscy się skrzywili. Nawet Vince spojrzał na mnie z błyskiem
dezaprobaty w oczach.
– No powiedz, jaki dla ciebie wtedy jest? Na pewno wszyscy chcą o tym
posłuchać – prychnął Dylan.
Tony pokręcił głową, a Shane włożył do ust kolejną pałeczkę z mozzarelli,
tym razem wcześniej zanurzywszy ją w cebulowym dipie.
– Właśnie tu jest z wami problem – odpowiedziałam. – Nie chcecie słuchać.
Myślicie, że wszystko wiecie najlepiej, a wasze osądy są bezbłędne.
– A czego się spodziewasz, jak przyprowadzasz nam tu członka cholernej
Organizacji?! – Dylan aż się nachylił nad stołem.
– Tego może, że skoro już go przyprowadzam, znając wasze porąbane
charaktery, oznacza to, że jest to dla mnie ktoś ważny i zależy mi, żebyście go
poznali i dali mu szansę? Hm? Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje?
Jak zauważyłam, do braci Monet mówiło się trochę jak do ściany, jeśli
chodziło o temat mojego życia miłosnego. Teraz właśnie się to potwierdzało,
bo chłopcy patrzyli na mnie bez krzty zrozumienia. Dylan szarpnął głową
w stronę Vincenta.
– I ty to akceptujesz?
Jego pytanie podszyte było tak wielkim wyrzutem, jakby co najmniej
Vincent godził się, bym od czasu do czasu, tak o, dla zabicia nudy, zażyła
dawkę heroiny.
– Rozumiem, skąd się bierze sceptycyzm naszych braci. Sam mam mieszane
uczucia w stosunku do tej… relacji. Jednak… – zwrócił się do wszystkich
czterech chłopaków – …jeśli nasza siostra ma widywać się z członkiem
Organizacji w tajemnicy przed nami, uważam, że rozsądniej jest pozwolić jej
na podejmowanie własnych decyzji i pilnowanie jedynie, na ile to możliwe, by
nie stała jej się krzywda.
– Tak myślałem, że jeśli któryś z twoich braci powie coś z sensem,
najprędzej będzie to Vincent – powiedział do mnie cicho Adrien, oczywiście na
tyle głośno, że i tak wszyscy go usłyszeli.
– Zachęcam do częstowania się przystawkami – powiedział sztywno Vince,
ignorując komentarz Adriena. – Wkrótce zostanie podane danie główne.
Shane’owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucił się na kilka
półmisków naraz, zapełniając nimi swój talerz. Zachowywał się, jakby musiał
odreagować tę stresującą rozmowę, jedząc, i całkiem prawdopodobne, że tak
właśnie było.
Tony upatrzył sobie klopsiki i nawet Dylan zaczął coś skubać od niechcenia.
Sięgałam właśnie po drugi krążek cebulowy, choć ani trochę nie czułam
głodu, ale zatrzymałam widelec w połowie drogi i nagle odłożyłam go
z brzdękiem na talerz.
– Nie możecie po prostu… go zaakceptować? – zapytałam, jakby do głowy
nagle przyszło mi proste rozwiązanie, na które nikt wcześniej nie wpadł.
Chłopcy przeżuwali i każdy ze świętej trójcy rzucił mi zainteresowane
spojrzenie, jakbym właśnie przedstawiła nieznane im wcześniej rozwiązanie.
Will zerkał na mnie ostrożnie i chyba bolało go, że tak zawzięcie starałam się
unikać jego wzroku. Vincent zaś był skupiony na popijaniu wody z cytryną
i chyba nie miał zamiaru w żaden sposób zareagować na moje pytanie.
Pokręciłam z niechęcią głową i powoli wróciłam do jedzenia.
Zastanawiałam się, jak to możliwe, że Adrien tak swobodnie konsumuje
zawartość swojego talerza. Gdy tak mu się przyglądałam, przyłapał mnie na
tym i nawet do mnie mrugnął.
Zrobiło mi się raźniej. Łatwiej było mi znosić uprzykrzone zachowanie
braci Monet, kiedy wiedziałam, że nie ruszają one Adriena.
Ale ja też miałam swoje granice.
Wystarczyło, by Eugenie postawiła na stół tamto purée ziemniaczane
i sałatki, żebym połączyła kropki i się domyśliła, co zostało zaplanowane jako
danie główne na dziś. Potwierdziły to złośliwe uśmiechy bliźniaków i Dylana.
Trójca święta to były już dorosłe chłopy, a zachowywali się nadal jak
wredne dzieciaki. Czasem patrzyłam na nich – na to, ile bliźniacy podróżowali
i jak Dylan zaczął aktywnie pomagać Vincentowi w biznesie oraz to, że
oświadczył się Martinie – myśląc sobie, że tak dojrzeli, a potem po
mistrzowsku udawało im się zniwelować to wrażenie podczas jednej kolacji.
– Nasz szanowny gość powinien mieć pierwszeństwo – zagruchał
z fałszywą słodyczą Dylan i zwrócił się do Adriena, wymachując widelcem nad
talerzem pełnym mięsa: – Spróbujesz steka? Są zajebiste.
Adrien zdawał sobie sprawę, że Dylan wcale nie sili się na uprzejmość,
a wręcz przeciwnie – w jego wykonaniu na pewno musiała ona być podszyta
szyderstwem. Nie dał się jednak speszyć i odważnie wystawił swój talerz.
– Ależ chętnie, dziękuję.
Dylan patrzył mu prosto w oczy, jego uśmiech teraz już wyraźnie był
wymuszony.
– Są bardzo krwiste.
Adrien uniósł talerz wyżej i odwzajemniał to spojrzenie bez mrugnięcia.
– Moje ulubione.
– Świetnie. – Dylan zmrużył powieki. – Na pewno chcesz wiedzieć, z czego
są te steki.
– Mam déjà vu, Dylan – wtrąciłam się ze znudzeniem. – Wciąż ten sam
repertuar.
Nawet po tylu latach pamiętałam, jak mój brat zamęczał Leo podobnymi,
jeśli nie identycznymi tekstami.
– Stawiałbym na wołowinę, Dylanie – zgadł Adrien, ukroiwszy
i spróbowawszy pierwszy kęs. Trudno mi było odwrócić spojrzenie od
sztućców w jego smukłych dłoniach i elegancji, z jaką się nimi posługiwał.
– I byłego chłopaka Hailie.
– Och. – Adrien przechylił głowę ze szczerym i grzecznym
zainteresowaniem. – Wybornie, w takim razie następnym razem zgłaszam się
do pomocy w kuchni.
I ukroił sobie kolejny, spory kawał czerwonego mięsa.
Oblizałam usta, ledwo powstrzymując się od rozciągnięcia ich
w triumfalnym uśmiechu. Adrien po mistrzowsku odbijał wszystkie strzały.
Zastanawiałam się, czy naprawdę mu smakuje i czy faktycznie lubi takie co
najwyżej średnio wysmażone steki, czy tylko udaje, by nie okazać słabości
przed braćmi Monet. Jeśli to drugie, to uznałam, że muszę mu ponownie
przyznać sporą pulę punktów za fantastyczną grę aktorską.
Zanim bracia złapali za sztućce, wymienili kilka wyjątkowo jędzowatych
spojrzeń. Nie umknęły mi, jednak najpierw byłam zdeterminowana, by je
zignorować. Miałam nadzieję, że jeśli na moich braci nie będzie się zwracać
uwagi, to przestaną się popisywać. Z niesfornymi dziećmi to działało,
testowałam na Lissy i Flynnie.
Moi bracia grali jednak w o kilka poziomów bardziej zaawansowaną
rozgrywkę. To nie po prostu radzenie sobie z maluchami. Szybko przekonałam
się, że ich głupota nie zna granic. Wiedziałam, że przebieg tej uczty jest
łudząco podobny do scenariusza kolacji z Leo, ale kiedy Tony zaczął się
schylać, myślałam, że padnę i nie wstanę.
– Nawet się nie waż! – ostrzegłam go, a on sekundę później wyjął spod stołu
wielki nóż.
Opadłam na oparcie krzesła, totalnie wycieńczona.
Tony zacisnął swoje wytatuowane palce na rękojeści, uniósł narzędzie
i z niepotrzebnym hałasem wbił ostrze w gruby stek, leżący na półmisku wśród
innych, podobnie mięsistych. Udało mu się nadziać upatrzony kawałek
i ostrożnie przeniósł go na swój talerz, w pełni skupiony na tej czynności.
Ignorował nasze spojrzenia, zupełnie jakby nie widział nic dziwnego lub… no
nie wiem, kretyńskiego w swoim zachowaniu.
Zerknęłam zrezygnowana na Adriena. Obserwował Tony’ego, mrugając
zaskoczony. Opowiadałam mu o nożach i tasakach, ale widocznie nie
spodziewał się, że moi bracia wciąż jeszcze nie wyrośli z przynoszenia swoich
zabawek do kuchni i chowania ich pod stołem podczas przyjmowania gości.
Drgnęłam na tę myśl i prędko nawiązałam kontakt wzrokowy z Dylanem…
Otworzyłam szerzej oczy.
A potem błyskawicznie schyliłam się pod stół. Zrobiłam to w tym samym
momencie co on, dlatego zdążyłam tylko zawołać: „stój!”, kiedy zobaczyłam,
jak chwyta za leżący obok jego nóg tasak.
Nie wierzę, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po wejściu do kuchni, nie
było zajrzenie pod ten cholerny stół.
Adrien gapił się z niemal rozchylonymi ustami, jak Dylan prostuje się
z wielkim rzeźnickim tasakiem w dłoniach. Gdybym nie była taka wściekła,
zapytałabym go, czy to ten sam, którym straszył biednego Leo.
Will i Vincent wydawali się odrobinę zażenowani, to musiałam przyznać.
Ewidentnie nie znali planów świętej trójcy. Nie byli też jakoś specjalnie
zaskoczeni, co to, to nie. Jednak Will odłożył swoje sztućce, oparł łokieć o blat,
a czoło o dłoń i zastygł w takiej pozycji, natomiast Vince przymknął powieki,
mrucząc pod nosem jakieś niedosłyszalne dla mnie słowo. Niewykluczone, że
przekleństwo.
Przynajmniej Shane się dobrze bawił. Mimo że talerz miał wyładowany
stekiem i dodatkami, sięgnął jeszcze po krążek cebulowy z misy
z przystawkami. Zaczął go obgryzać, przyglądając się z zadowoleniem swoim
braciom, którzy robili nam tu pokaz komediowy na żywo.
Mnie jednak ta komedia nie bawiła, zwłaszcza gdy Adrien wstał. Przestał
już wodzić wzrokiem od tasaka do noża i kręcąc głową, odsunął krzesło
i wyszedł zza stołu.
– Proszę wybaczyć – powiedział cicho i beznamiętnie.
Wbijałam wzrok w miejsce, gdzie w wyjściu z kuchni zniknęły plecy
Adriena. Zapadła cisza, więc słychać było, jak otwierają się drzwi frontowe.
Kroki Adriena ucichły.
Nóż stołowy wypadł z mojej zesztywniałej ręki i brzdąknął o talerz. Powoli
przeniosłam pełen furii wzrok na braci.
– Co jest z wami nie tak?! – Chciałam wykrzyczeć te słowa, ale zdołałam
jedynie wyszeptać je wściekle. Gardło trochę mi się zacisnęło, to dlatego.
Jakby zbierało mi się na płacz. Nie zamierzałam jednak ryczeć, jeszcze nie
teraz. Teraz wygrywała złość. – Noże, tasaki? Serio? Czy wy się zatrzymaliście
w rozwoju? Wydaje się wam, że jesteście zabawni?
– Co on, wyszedł?
Dylan wykrzywiał twarz w zdezorientowaniu pomieszanym z oburzeniem,
jak gdyby to jego właśnie urażono. Tony machnął nożem, który teraz trzymał
ostrzem do góry. Trochę to wyglądało, jakby też nie nadążał za tym, co się
wydarzyło, i aby sobie pomóc w domysłach, chciał podrapać się nim po
włosach. Shane zaprzestał obgryzania swojego krążka.
Will marszczył brwi, również wpatrzony w przejście z przedpokoju do
kuchni, i nawet Vincent się odwrócił, by sprawdzić, gdzie przepadł Adrien.
Gotowałam się z wściekłości. W głowie już układałam plan, co mu
powiedzieć, żeby przeprosić za chłopaków. Najpierw zamierzałam jednak
wyrwać Dylanowi tasak z ręki i odrąbać nim bratu język, żeby już na zawsze
się zamknął.
Wstałam.
Zmierzyłam wszystkich spojrzeniem z góry. W oczach Willa i Shane’a
pojawiła się może nawet jakaś mała drobina skruchy, jednak Tony i Dylan
woleli wyglądać Adriena. Dziwili się, że wyszedł już teraz, któryś nawet
prychnął z pogardą, ale raczej nie śmieli na mnie spojrzeć. Vincent też
wyglądał na zdezorientowanego, i może nawet delikatnie zaniepokojonego.
– Zadowoleni jesteście? – wycedziłam, czerwona ze złości.
– Co za plastuś – zadrwił Dylan, ale zabrzmiało to dość niepewnie.
– Wykwintniś – rzucił Shane, a Tony mruknął niemal niezrozumiale:
– Kija ma.
Nachyliłam się.
– Może po prostu jest dojrzalszy od was?
I wyprostowałam się, gotowa wyjść, śmiertelnie obrazić się na swoją
rodzinę i w ogóle zakończyć tę kolację.
Rozległo się szuranie.
Wystarczająco głośne, by zwróciło uwagę każdego z nas. Nasze głowy
zwróciły się w stronę źródła dźwięku, czyli korytarza. Przez chwilę nic się nie
działo, ale odgłosy przybierały na sile, aż wreszcie w wejściu pojawił się
Adrien.
Och, jak mi ulżyło, że wrócił.
A potem zobaczyłam dopiero, co trzyma w rękach, i rozdziawiłam usta.
Adrien stanął w progu kuchni z prawdziwą piłą mechaniczną.
Minę miał grobową, podbródek dumnie uniesiony, a morderczy wzrok
wwiercał w Dylana i Tony’ego. W idealnie skrojonym, drogim garniturze
i z pilarką spalinową w rękach wyglądał tak komicznie, że odebrało mi mowę.
W ciszy i powolutku z powrotem opadłam na krzesło.
Adrien sztywnymi ruchami pociągnął kilka razy za linkę zwisającą
z obudowy narzędzia, aż wreszcie piła odpaliła. Wszyscy drgnęliśmy
i skrzywiliśmy się na jej nagły, agresywny jazgot. Adrien napinał mięśnie pod
marynarką, by trzymać ją stabilnie. Na dłonie zdążył też założyć szare, krótkie
rękawiczki, by nie obsługiwać jej bez ochrony.
Stał tak przez dłuższą chwilę, pozwalając, by warkot wypełnił nasze uszy.
Nie wiedziałam, co się dzieje. Złość opuściła mnie w jednej chwili. Tony
zbierał szczękę z podłogi, Shane’owi krążek cebulowy wypadł z palców gdzieś
na podłogę, Dylan mrugał powiekami w szoku, jakby ktoś mu właśnie zdradził,
że jest adoptowany. Will zawiesił się podobnie jak Shane, a największe chyba
zaskoczenie malowało się na twarzy Vincenta – nie mógł uwierzyć, że ten
człowiek, jego wspólnik, z którym robi poważne interesy, uruchomił właśnie
w jego kuchni piłę mechaniczną.
– Nigdy się z nią nie rozstaję – powiedział Adrien, gdy wyłączył piłę i nasze
uszy wypełniła nagła, kojąca cisza.
Santan zabezpieczył porządnie sprzęt i odłożył go na podłogę, po czym
spokojnie i z nienaganną kulturą wrócił na swoje miejsce. Piła leżała teraz obok
nóg jego krzesła niczym grzeczny piesek.
Nadal nie mogłam wydusić słowa, zresztą chyba nikt nie mógł.
Adrien złapał za moją zwisającą dłoń, podniósł ją z czcią do swoich ust,
złożył na niej delikatny pocałunek, patrząc mi głęboko w oczy, a potem odłożył
ją na moje udo i z powrotem złapał w dłonie swoje sztućce. Wsadzając sobie
do ust kawałek krwistego steka, posłał Dylanowi kolejne wyzywające
spojrzenie, tym razem prosto ponad stołem.
I stało się niemożliwe.
Dylan, śmiertelnie poważny, nawet odrobinę pobladły, przełknął w końcu
ślinę, a potem z uznaniem wolno pokiwał głową.
56

COTYGODNIOWE
WYJŚCIE DO BARU

Dobre to było, to z tą piłą…


Tak brzmiał komentarz Shane’a po kolacji.
Adrienowi Santanowi udało się ją nie tylko przetrwać, ale nawet zostać na
deser.
Moim braciom daleko było do przełamania się i prowadzenia wspólnych
pogaduszek czy śmiechów z naszym gościem, ale najważniejsze dla mnie było
to, że chłopcy go nie spłoszyli. Kiedy odprowadzałam Adriena do samochodu,
powiedział nawet, że kolacja mu się podobała i z niecierpliwością będzie
wyczekiwał zaproszenia na kolejną.
Wyśmiałam jego słowa i pożegnałam pełnym wdzięczności przytulasem.
A potem kolejnym czułym cmoknięciem w usta.
Nigdy nie sądziłam, że po wspólnej kolacji z moimi braćmi i mężczyzną,
z którym weszłam w relację, będę potrafiła się śmiać. Chyba że przez łzy.
A śmiałam się dużo, nawet jeszcze podczas posiłku. Za każdym razem jak
kątem oka dostrzegałam piłę mechaniczną na podłodze, nie mogłam
powstrzymać parsknięcia.
Tego wieczora patrzyłam na odjeżdżające z podjazdu Monetów sportowe
auto Adriena ze szczerym, szerokim uśmiechem na ustach. A kiedy wróciłam
do Rezydencji, nawet miałam ochotę jeszcze pobyć w salonie ze swoją rodziną.
Dylan siedział rozwalony na fotelu i bawił się swoim tasakiem. Shane
i Tony grali na konsoli w jakąś mało angażującą, głupawą gierkę, a Vincent
wisiał na telefonie ze swoją żoną. Przed chwilą zszedł z góry, gdzie sprawdzał,
czy u dzieci wszystko okej. Niania twierdziła, że Lissy przebudziła się na
dźwięk piły mechanicznej, ale udało się z powrotem ukołysać ją do snu.
Will siedział na podwójnej kanapie i gapił się gdzieś przed siebie. To do
niego podeszłam. Będąc w wyjątkowo dobrym humorze, wręcz triumfując,
złapałam go za ramię i uniosłam je, by się pod nie wślizgnąć. Natychmiast
mnie do siebie przyjął, przycisnął mocniej do swojego boku i ucałował
w czubek głowy. Jeśli chodzi o moich braci, to u niego mogłam liczyć na
największą dawkę czułości i chętnie z niej korzystałam, nawet jeśli akurat mnie
denerwował.
Czekałam, aż któryś z chłopców zacznie temat i cieszyłam oko
upiększającym wystrój salonu bukietem od Adriena. Eugenie postawiła go tu
w szklanym wazonie, a żaden z moich braci nie zirytował się jego widokiem na
tyle, by go przenieść gdzieś indziej. To pierwszy dobry znak.
Drugim było, gdy po chwili Shane mrukliwie pochwalił pomysł z piłą
mechaniczną.
– Zjadł też steki – odezwał się Dylan, opuszkiem palca głaszcząc płaską
stronę ostrza tasaka. – Ze smakiem.
– I łapał humor – dodał Tony.
Tak, rozumienie żartów moich braci i ich podłapywanie to dość duże
osiągnięcie i nie mogłam się z tym nie zgodzić.
– Świadczy to tylko tyle, że się przygotował – prychnął lekceważąco Will.
Uniosłam na niego głowę, niezadowolona, że ma czelność krytykować
mojego gościa, jednocześnie obejmując mnie ramieniem.
– To nie jest nastolatek, którego wystraszycie gadką o przecinaniu mięśni
nożem – dodał.
Tony i Dylan wydali z siebie głośny, chóralny okrzyk zawodu.
– Przecinanie mięśni… – westchnął Tony z żalem.
– W ogóle zapomniałem o tym tekście – zasmucił się Dylan.
– Jesteście idiotami – mruknęłam z rozbawieniem.
– To ty się prawie popłakałaś, jak Santan wyszedł – zarechotał Shane.
– Hej, nie popłakałam się.
– Przecież powiedział, że „prawie” – mruknął Tony.
– Zirytował mnie wasz brak dojrzałości – wyjaśniłam rzeczowo.
– Ale jak taki sam brak dojrzałości okazał Adrien, to już nie miałaś nic
przeciwko? – Will uniósł brew, a bliźniacy pokiwali głowami, mrucząc pod
nosem coś w stylu „właśnie”.
Odrobinę się od niego odsunęłam.
– Zniżył się do ich poziomu, by przetrwać – odparłam. – I ja to szanuję.
Will chciał coś odpowiedzieć, pewnie znowu zanegować moje słowa, ale
akurat dołączył do nas Vincent. Z telefonem po zakończonej rozmowie wciąż
w jednej dłoni, drugą przeczesywał włosy do tyłu. Zaciskał mocno szczękę,
a w jego oczach błyszczała złość. Byłam przekonana, że tuż po wyjściu
Adriena jeszcze się w nich nie zagnieździła, dlatego coś musiało wydarzyć się
teraz.
Może usłyszał jakąś nieciekawą nowinę od Anji?
– Wszystko okej? – zapytałam, jako że chyba pierwsza zauważyłam, iż coś
jest nie tak. Chłopcy zaczęli wyciągać szyje, by przekonać się, do kogo mówię.
Vincent nie wyglądał na zadowolonego, że jego obojętna maska ześlizgnęła
się mu z twarzy, ale skupił się na tym, co ważne. Spojrzał na Willa i Dylana,
którzy natychmiast spoważnieli.
– Co jest? – zapytał Dylan, prostując się w pełnej gotowości. Nawet odłożył
na bok tasak.
– Rodric Retter objął ochroną brata Anji – powiedział Vince. Rękawy swojej
śnieżnobiałej koszuli miał podwinięte, z rękami założonymi na piersi podszedł
do okna. Stanął do nas tyłem i wpatrywał się w ciemny ogród, podczas gdy my
wszyscy obserwowaliśmy jego plecy.
Przewróciło mi się w żołądku na wzmiankę o Rodricu Retterze. Zbyt często
ostatnimi czasy słyszałam to imię i ani razu nie padło w pozytywnym
kontekście.
– Co zrobił? – obruszył się Will. Dylan nastroszył brwi, a bliźniacy
zastopowali grę.
Wyglądało na to, że tradycyjnie tylko ja nie rozumiem, o co im chodzi. To
znaczy, domyślałam się, ale nie znałam slangu Organizacji tak dobrze jak oni.
– Ej, ale czemu niby? – zdziwił się Shane.
– Jako powód podaje, że partnerka Brada jest córką pracownika jednej
z fabryk Rodrica – wyjaśnił szorstko Vince.
– Córka pracownika jednej z… Co? – prychnął Dylan.
– Co za debil – skwitował Tony.
– I Organizacja uznała to za wystarczający powód?
– Wystarczy, że na razie nie uznała go za zły. – Nie widzieliśmy twarzy
Vincenta, bo nadal zwracał ją do okna, ale słychać było, jak mocno zaciska
szczękę.
– Rodric ma od zarąbania fabryk – zdenerwował się Dylan. – Co, mamy
niby wierzyć, że tak strasznie się przejmuje rodzinami partnerów każdego ze
swoich pracowników?
– Oczywiście, że nie. – Vincent się odwrócił. – Retter robi to na złość.
– Zaczyna przesadzać – stwierdził Will pełnym napięcia głosem.
Zapadła cisza. Nie odzywałam się, ale z powrotem przylgnęłam do swojego
ulubionego brata. Nie lubiłam, gdy pojawiał się jakiś problem, a moje
rodzeństwo go tak grupowo analizowało. Czułam wtedy widmo zagrożenia
i każdy taki najmniejszy sygnał rodził u mnie obawy.
– Kiedy Adrien oficjalnie ogłosi w Organizacji, że rozmawiał ze mną
w sprawie Hailie, jego domysły się potwierdzą i spanikuje jeszcze bardziej. –
Spojrzenie Vincenta spoczęło na mnie.
– Da radę jakoś to załagodzić…? – zapytałam cicho, niezadowolona
i zmartwiona, że z mojego powodu kłopot z Rodrikiem może stać się
poważniejszy.
– Będę z nim rozmawiał – zapowiedział.
Pokiwałam głową. Ufałam, że Vince się wszystkim zajmie, ale i tak
dodałam:
– Mam nadzieję, że to wystarczy. I że mimo wszystko przyjmie tę
wiadomość neutralnie.
– Ty się nie zamartwiaj Rodrikiem, Hailie – odpowiedział mi, trochę się
otrząsając z chwilowego transu. – Jeśli miałbym ci coś doradzić, na twoim
miejscu skupiłbym się na załagodzeniu reakcji innej osoby.
– Czyjej? – zdziwiłam się, patrząc po twarzach braci i kończąc na Willu.
W oczach wszystkich, nawet jego, zamigotała drwina.
Vincent z kamienną twarzą i nie mrugnąwszy nawet okiem, odpowiedział:
– Nie możesz spotykać się z członkiem Organizacji, chcieć oficjalnie to
ogłosić i liczyć, że ta nowina nie dotrze do ojca.

Odrzuciłam roztrzepany po całym dniu pracy warkocz za plecy. Wyszłam


właśnie z kliniki, zmierzałam w kierunku metra i grzebałam w torbie, by
wyłowić z niej telefon. Kiedy już trzymałam go w dłoniach, musiałam się
powstrzymać, by z powrotem go z nich nie wypuścić. Na ekranie rozbłysły
powiadomienia od Dylana.
Jedno połączenie – zapewne zadzwonił z przyzwyczajenia, zapomniawszy
jak zwykle, że w pracy i tak nie odbiorę. Dylanowi trudno było przyjąć do
wiadomości, że ktoś w ciągu dnia może mieć inne zajęcia niż siedzenie
i wgapianie się w swoją komórkę w oczekiwaniu na telefon od niego.
Wspaniałomyślnie jednak zostawił też kilka wiadomości.
Z westchnieniem zaczęłam czytać je od początku.
W pierwszej pytał „Co tam”.
W drugiej zapowiadał wyjście do baru z bliźniakami.
W trzeciej zapraszał, bym dołączyła.
W czwartej wysłał lokalizację knajpy.
W piątej dodał, że wie, iż pracuję, więc będą na mnie czekać, i żebym
wpadła od razu, jak skończę.
Szykowałam już palce, by wystukać mu na czacie, że dzięki, ale jestem
zmęczona i dziś nie mam siły na żadne bary, ale wtedy przeczytałam szóstą
wiadomość.
„Santan jest z nami jak coś”.
Gwałtownie się zatrzymałam na środku chodnika. Gdyby Danilo szedł za
mną bliżej, niechybnie by na mnie wpadł.
„Jest z nami”?
„Jak coś”?!
Prawie zachłysnęłam się powietrzem. Przez chwilę nie mogłam nawet
otworzyć aplikacji z mapami, tak trzęsły mi się palce. Lordzie, muszę się
przecież tam jak najszybciej dostać!
W panice rozważałam wzięcie taksówki, ale przypomniałam sobie, że o tej
porze szybciej dostanę się do centrum metrem. Wciąż drżały mi dłonie, gdy
szukałam w torbie tym razem karty na komunikację miejską. Tak, tak się
składało, że nie jeździłam na praktyki swoim złotym porsche. To byłaby
przesada, doktor Jestem Uprzedzony nie potrzebował więcej argumentów do
gnębienia mnie, a ja nienawidziłam nowojorskich korków oraz wąskich ulic.
Wskoczyłam do pociągu, który właśnie podjechał. Ściśnięta w tłumie ludzi,
próbowałam dodzwonić się do Dylana, ale w podziemiach szybko straciłam
zasięg, więc jedyne, co mi pozostało, to rozglądanie się wkoło ze
zniecierpliwieniem.
Dylan pisał do mnie jakiś czas temu i jeśli to prawda, że już wtedy Santan
towarzyszył moim braciom, to na pewno bar zdążył zmienić się w pole bitwy.
Na stacji metra przepychałam się bezlitośnie, przekonana, że oto biegnę
zapobiec katastrofie na miarę końca świata.
Zatrzymałam się dopiero tuż przed knajpą wskazaną przez Dylana,
zaskoczona, że jeszcze stoi. Przyciemnione szyby nie pozwoliły mi zobaczyć,
co dzieje się w środku, ale z zewnątrz wyglądała normalnie. Żadnego
potłuczonego szkła, płomieni ani wyjących ludzi wybiegających z wnętrza.
Oblizałam nerwowo wargi i wkroczyłam do pomieszczenia. Nie zdążyłam
sprawdzić tego baru, ale wnioskując po jego centralnej lokalizacji oraz
ekskluzywnym wystroju, musiał być jednym z tych luksusowych. W środku
panował półmrok, subtelnie rozświetlany białymi i błękitnymi ledami tu
i ówdzie. Kanapy też były błękitne, zamszowe, a stoliki czarne jak podłogi,
ściany i wysokie sufity. Jeden z pracowników szedł w moją stronę
z uśmiechem, by obsłużyć mnie na miejscu, ale uciekłam przed nim, zbyt
zaabsorbowana misją, by znaleźć znajome twarze.
Najpierw dostrzegłam Tony’ego. Siedział najbliżej błękitnej lampy, która
rozświetlała jego twarz. Powiedziałabym, że zdawał się niezadowolony – jej
twarz była naburmuszona, jednak jako siostra tego człowieka wiedziałam, że
on tak po prostu ma. Tatuaże na jego szyi i ręce, którą unosił właśnie kufel
piwa, wpasowywały się do zagadkowo chmurnego nastroju, który panował
w całej knajpie.
Kiedy dostrzegł mnie, rzucającą się w jego stronę, jego usta wygięły się na
sekundę w drwiącym uśmiechu, zanim przytknął do nich szklankę.
Stanęłam jak wryta przy ich stoliku, bo spodziewałam się wszystkiego.
Wszystkiego – od zagłady świata, walki w klatce między Adrienem a Dylanem,
nieprzyjemnej pyskówki, gróźb, szantażów… wszystkiego.
Ale na pewno nie tego, że natknę się tu na Adriena siedzącego na luzie
wśród moich braci.
Trzy pary oczu przeniosły się na mnie, na początku uważne, by zobaczyć,
któż to miał czelność podejść do ich szanownego stolika, a potem szybko
zmieniły się w rozbawione, widząc, że to, cóż, no ja.
Moi bracia pili piwo, tylko przed Adrienem stał kieliszek białego wina. Nie
wyglądał na zestresowanego czy osaczonego, a siedział pomiędzy Dylanem
a Shane’em. Mówił coś – nie wiem co, bo na mój widok przerwał. Uśmiechnął
się.
A ja zbierałam szczękę z podłogi.
– O, cześć, mała Hailie – przywitał się Shane, unosząc porozumiewawczo
kufel.
– Co wy tu… – urwałam, bo głos miałam tak słaby, że nie potrafiłam
skończyć nawet prostego pytania.
– Miło, że dołączyłaś – dodał Dylan, mrugając radośnie.
Widziałam, że moje zaskoczenie przyniosło mu nie lada satysfakcję.
– Myślałam, że… – znowu urwałam.
Lepiej nie opowiadać im, co myślałam.
– Co myślałaś? – droczył się Shane.
– Siadaj, a nie – burknął na mnie Tony.
Zamrugałam. Mój warkocz znowu zmaterializował się z przodu, więc
zapatrzona na chłopców, odsunęłam go za plecy. Serce powoli mi się
uspokajało, przestawało już tak walić. Rozejrzałam się.
Danilo stanął niedaleko ochroniarza Adriena, a i najwyraźniej chłopcy
wyjątkowo przywlekli ze sobą jednego. Wyjątkowo, bo zwykle nie chodzili
z ochroną. Nie kojarzyłam go, ale to dlatego, że nauczyłam się ignorować
obstawę. To byli ludzie, wynajęci i opłaceni, koniec kropka. Przysięgłam sobie,
że nie nawiążę więzi na kształt przyjaźni z żadnym z ochroniarzy po tym, co
spotkało mojego drogiego Sonny’ego.
Przełknęłam ślinę, nagle bardzo spragniona. Wspomnienie tego człowieka
oraz widok braci Monet i Adriena przy jednym stoliku to przepis na ból głowy.
– Zamówię sobie coś – wymamrotałam do nich, zerkając z zazdrością na ich
napoje.
Poza tym, że chciało mi się pić, nie było opcji, bym dała radę znieść to
spotkanie na trzeźwo.
– Przy tym stole siedzi czterech mężczyzn, Hailie Monet – przemówił
Adrien. Wbijał we mnie magnetyczne spojrzenie, ale nie zdołał w nim ukryć,
że bawi go moje zdezorientowanie. – Nie ma mowy, żebyś sama fatygowała się
do baru. Usiądź, proszę.
Odjęło mi z lekka mowę. Ton Adriena był tak zdecydowany, cichy, ale
i silny, że bez głębszego zastanowienia zajęłam wolne miejsce na kanapie obok
Dylana. Adrien skwitował to błyskiem zadowolenia w tęczówkach. Siedział
zablokowany z obu stron moimi braćmi, a i tak zachowywał się, jakby wybrał
sobie to miejsce celowo i rozdawał na nim karty.
Shane szturchnął Tony’ego.
– Idź ty, jesteś na wylocie.
Tony nie rwał się do wstawania na własną rękę, ale gdy został wytypowany
do obsłużenia mnie, nie miał z tym większego problemu. Poprosiłam o piwo,
pragnąc ugasić jak najszybciej pragnienie czymś rześkim.
Łypałam podejrzliwie na wszystkich obecnych przy stole, szukając jakiejś
nieprawidłowości. To nie jest normalne, że moi bracia siedzą spokojnie
w jednym barze z Adrienem Santanem. Obok siebie! Z w miarę neutralnymi
wyrazami twarzy!
– Twoi bracia zaprosili mnie na swoje słynne cotygodniowe wyjście do baru
– oznajmił Adrien, litując się na widok mojego zdezorientowania.
– Ale… oni nie mają żadnego cotygodniowego wyjścia do baru…
– W tym tygodniu zaczęliśmy. – Dylan machnął na mnie ręką.
– Aha. – Siedziałam sztywno, wyprostowana i niezdolna do tego, by choćby
odchylić się na oparcie. – I co takiego robicie podczas tych swoich wyjść?
– Różne rzeczy – odpowiedział Shane. – Na przykład gramy w gry.
Uniosłam brwi.
– Tak, dzisiaj, na przykład, gramy w grę pod tytułem „Zadaj pytanie” –
dodał Dylan.
– Na zmianę jedna osoba zadaje pytanie, a druga odpowiada – wyjaśnił
Shane.
– Twoi bracia zaproponowali zmodyfikowaną wersję – wtrącił Adrien z tą
samą spokojną drwiną w glosie. – W której tylko oni zadają pytania oraz tylko
ja na nie odpowiadam.
– Adrien, nie musisz tu siedzieć – powiedziałam łagodnie.
Dylan oczywiście od razu się najeżył.
– Oczywiście, że musi.
– Chce umawiać się z naszą młodszą siostrą? W takim razie musi zdać test –
zapowiedział Shane.
Zmęczona potarłam powiekę.
– Jaki znowu test?
– Test, jaki każdy starszy brat robi kandydatowi na chłopaka swojej
młodszej siostry – wprowadził mnie Dylan, wczuwając się w swoją rolę aż
nadto, niczym profesor wygłaszający cytat życia. Brakowało mu tylko sali
wykładowej i wpatrzonej w niego grupy zafascynowanych studentów.
Popatrzyłam na swoje rodzeństwo z dezaprobatą. Oni tylko wzruszyli
ramionami. Tony w tym czasie wrócił i postawił przede mną piwo, po które od
razu sięgnęłam, a potem, orzeźwiona, prychnęłam z rozbawieniem:
– Nieprawda, nie każdy. Nikt nie ma tak powalonych braci jak ja.
Chłopcy popatrzyli na mnie nieurażeni, ale tak jakby poprzechylali lekko
głowy z pobłażliwością.
– Ci powaleni bracia ustrzegą cię przed złamanym sercem i morzem łez,
mała dziewczynko.
Mówiąc to, Dylan trącił mnie w nos, a ja z opóźnieniem machnęłam ręką, by
odgonić jego dłoń jak natrętną muchę.
– Za to nabawię się dzięki nim innych problemów – mruknęłam pod nosem.
– P-przepraszam?
Wszyscy podnieśliśmy głowy na młodego chłopaka, który z widocznym
zakłopotaniem podszedł do naszego stolika. Mógł być w moim wieku lub
niewiele starszy, miał jasne włosy i prawdopodobnie uroczy uśmiech, który
trochę teraz się deformował ze względu na napięte z nerwów wargi. Jedną
dłonią głaskał się po karku, ale zaraz przestał, jakby w myślach sam siebie
upomniał, by tak nie robić.
– Tak? – zapytałam, wiedząc, że jeśli ktoś w tym gronie miło mu odpowie,
to będę to tylko ja.
Biedny chłopak, nie wie, do czyjego stolika podszedł. Przecież tu siedzą
same oszołomy. Musi stąd jak najszybciej odejść.
Niestety, on zrobił coś zupełnie przeciwnego, coś głupszego, niż mogłam
sobie wyobrazić.
– Mam taką sprawę… Właściwie to właśnie do ciebie.
Patrzył na mnie, więc się spięłam. Wszyscy towarzyszący mi mężczyźni
uważnie przyglądali i przysłuchiwali się nieznajomemu.
– Co to za sprawa? – Starałam się, by mój głos nadal brzmiał przyjacielsko,
ale bałam się, z czym wyskoczy.
Oczywiście nie o siebie się bałam, a o niego.
Miał koszulę tak błękitną, jak te światła ledowe. Twarz też niczego sobie,
ale może jednak był trochę starszy, tylko natura akurat obdarowała go twarzą
o młodzieńczych rysach? Trudno było stwierdzić w tym świetle.
– Zechcesz podać mi swój numer? – spytał niespodziewane lekko, a potem
dodał: – Spodobałaś mi się.
57

TRZĘSĄCE SIĘ GALARETKI

Znieruchomiałam.
Kątem oka zerknęłam kontrolnie na braci. Nigdy nie wiadomo, jakiej reakcji
można się po nich spodziewać. Dylan obok mnie poruszył się, ale nie zerwał,
by zwyzywać nieznajomego. Tony łypał na niego spode łba, a Shane rzucił
krótkie spojrzenie Santanowi, zanim sam zaczął świdrować morderczo
stojącego chłopaka.
Sama z zaciekawieniem zatrzymałam się na Adrienie. Nie spuszczał wzroku
z nowo przybyłego, dopóki nie wyczuł próby nawiązania kontaktu z mojej
strony, więc go odwzajemnił. Wyglądał na uprzejmie zainteresowanego.
– Ja… – wymamrotałam i zamilkłam na chwilę, żeby zebrać myśli.
Powodem mojego zawahania nie było niezdecydowanie. Jasne dla mnie było,
że przecież ten chłopak, mimo że w pewnym sensie słodki, to na poznanie
mojego numeru nie ma co liczyć. Tak bardzo się dziwiłam, że w ogóle miał
odwagę, by podejść do jedynej kobiety siedzącej w gronie czterech mężczyzn.
Dylan ze swoją muskulaturą wyglądał jak zawodowy kulturysta, Tony
z tatuażami jak bandzior. Adrien w garniturze i z surową miną jak diabeł,
Shane z bojowym spojrzeniem jak jego adwokat.
Czy ten chłopak nie ma oczu? Dlaczego spojrzał w moją stronę, zobaczył
moje towarzystwo i nadal stwierdził, że to dobry pomysł, żeby przy nich do
mnie podejść i zagadać? Samobójca.
– Bardzo mi miło i dziękuję za komplement. Niestety… – Skrzywiłam się
nieśmiało. – Nie ma sensu, żebym podawała ci swój numer telefonu.
– Och, okej. – Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. Chyba speszył się
trochę, ale próbował udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. – Masz
chłopaka, tak?
Zerknął na Dylana, ale szybko przeniósł spojrzenie z powrotem na mnie.
Nie zamierzałam mu teraz tłumaczyć, że trzej na czterech mężczyzn przy tym
stole to moi bracia, a ten jeden pozostały to w sumie na ten moment trudno
stwierdzić.
Dlatego przygryzłam głupio wargę i wzruszyłam ramionami.
Mijała już jakaś minuta, odkąd chłopak podszedł, i żaden z moich braci
jeszcze nie rzucił mu się do gardła, dziwne.
– No w każdym razie sorry, że przeszkodziłem – mruknął, machnął
dziwacznie ręką i ostatni raz zerknął na Dylana, tym razem chwilę dłużej,
a potem jeszcze przelotnie na Tony’ego, i odszedł.
Zażenowana nie odwracałam się do braci i Adriena. Patrzyłam gdzieś
w stronę baru na poustawiane za plecami barmanów kolorowe alkohole.
Napiłam się swojego napoju, błagając wszechświat w myślach, by ten maleńki
incydent nie był teraz wałkowany w nieskończoność przez chłopców.
Cóż, bez echa przejść nie mógł.
– Niezbyt się przejąłeś, co?
Słysząc tę pełną wyrzutu uwagę Dylana, rozmyśliłam się w sprawie
uciekania wzrokiem. Płynnie przeniosłam spojrzenie na swojego brata, wręcz
je w niego wwierciłam. Dylan na pewno to czuł, ale nie widział, bo on z kolei
oczy wbijał w Adriena.
– Czym miałem się przejąć, Dylanie?
Dłoń Dylana wystrzeliła gdzieś w powietrze.
– Tym, że jakiś gościu się do niej przyczepił?
Przez chwilę uwierzyłam, że Dylan zmądrzał i przestał robić aferę z takich
błahostek, dumna byłam, że nawet nie rzucił chamskiej uwagi w stronę
chłopaka. Teraz jednak nadrabiał swoim atakiem w stronę Adriena.
– Dylan – westchnęłam.
– Poprosił ją o numer telefonu – odparł cierpliwie Santan.
– Nie masz problemu z tym, że ktoś podrywa dziewczynę, na której
rzekomo tak bardzo ci zależy?
– Zamknij się, Dylan – burknęłam z niechęcią, trącając go w bok.
– Podszedł, powiedział jej komplement, a przy tym był uprzejmy
i nienachalny – wyjaśnił Adrien. – Hailie natomiast… – tu spojrzał na mnie tak
przenikliwie, że zaschło mi w ustach – …bardzo ładnie odmówiła.
Bracia Monet patrzyli na niego, mrużąc lekko oczy.
– Niesamowite – zawołałam piskliwie, głośniej, niż planowałam. – A więc
można załatwiać takie sprawy w sposób cywilizowany! Co za odkrycie.
– Typ chciał ci odbić kobietę, którą się rzekomo interesujesz, a ty masz to
gdzieś – prychnął Dylan z rosnącym oburzeniem.
– Kobieta, którą się interesuję, jest tak atrakcyjna, że jestem świadomy, iż
zwraca uwagę wielu innych mężczyzn – wytłumaczył mu Adrien ciągle tym
samym, spokojnym głosem, a jego ciemne oczy wpatrzone we mnie
przyprawiały mnie o gęsią skórkę. – Ufam, że sama potrafi ich spławiać.
– Co, jeśli byłby natrętny? – Brwi Dylana się nastroszyły, a jego ręka prawie
przewróciła kufel, tak ekspresyjnie przeżywał tę odpowiedź.
Spojrzenie Adriena się wyostrzyło.
– Ten nie był.
Coś w jego sztywnym głosie zadźwięczało, coś grobowego i niepokojącego,
co zmotywowało mnie do odwrócenia spojrzenia.
Znowu obserwowałam bar. Jeden z barmanów przyrządzał właśnie
skomplikowanego drinka, a coraz więcej osób ustawiało się w kolejce do
zamówienia. Bar z każdą chwilą zapełniał się coraz bardziej – kiedy tu
weszłam, było prawie pusto. Taka to pewnie pora, że niektórzy dopiero kończą
pracę i wpadają tu, by rozluźnić się po długim dniu.
Zazdrościłam im, bo w moim przypadku nie było opcji, by się zrelaksować.
Nie w tak dobranym towarzystwie.
Przy barze stał też chłopak w błękitnej koszuli. Ten, który przed chwileczką
mnie zaczepił. Znalazłam go wzrokiem przypadkiem i bardzo się zdziwiłam, że
znowu patrzy w stronę mojego stolika. Jednak to nie mnie wypatrywał.
Z zawahaniem, w pytający sposób uniósł kciuk w górę, trochę też
przygryzając wargę. Powiodłam spojrzeniem po swojej ekipie, żeby wyłapać
osobę, z którą nawiązywał właśnie kontakt. Wszystko trwało w ułamki sekund.
Dylan właśnie odpowiadał Adrienowi kolejnym już prychnięciem, Shane
zaglądał do swojego kufla z piwem. To Tony ledwo zauważalnie skinął głową
nieznajomemu, niedbale odwracając od niego wzrok, jakby wcale właśnie nie
porozumiał się z nim na odległość.
Cudem to wypatrzyłam.
Zmarszczyłam brwi, gorączkowo analizując tę sytuację. Nieznajomy
zauważył moją reakcję i szybko się ulotnił. To tylko potwierdziło moje
przypuszczenia.
Wydałam z siebie zduszony okrzyk.
– Ustawiliście to!
Chłopcy spojrzeli na mnie zaskoczeni.
– Hm? – mruknął Tony.
– Co ty tam znowu sobie wymyśliłaś, dziewczynko? – westchnął Dylan, ale
widziałam, że jest lekko spięty.
– Ten chłopak, który poprosił mnie o numer – wycedziłam, bombardując
braci spojrzeniem spode łba. – Kazaliście mu to zrobić.
– Po co mielibyśmy kazać jakiemuś typkowi podrywać własną siostrę? –
Shane przewrócił oczami.
– Żeby przetestować moją reakcję – odparł Adrien.
Uśmiechał się do mnie z lekkim politowaniem, które jednak skierowane
było wyraźnie do moich braci.
– Wy jesteście nienormalni – warknęłam.
– Udowodniliśmy, że twój wybranek ma uśpiony instynkt obronny –
oznajmił Dylan, stukając się palcem wskazującym w skroń.
– Rozleniwił się – mruknął Tony.
– Taki efekt, jeśli chodzi się wszędzie z ochroniarzem – dorzucił Shane.
Adrien znosił te zarzuty z najświętszym spokojem.
– Racja, my, członkowie Organizacji, zupełnie nie potrafimy rozpoznać
prawdziwego zagrożenia – przyznał z czającą się w głosie kpiną. – Jak dobrze,
że istnieją bracia Monet, którzy zawsze na wszelki wypadek są gotowi
zastosować przemoc.
– Mnie także akurat się to podoba, że nie reaguje automatycznie agresją na
przypadkowych i nieszkodliwych ludzi, ale co ja się tam znam – szepnęłam
pod nosem.
– Jego pamiętna bójka z kelnerem sugeruje co innego – parsknął Dylan.
Tony z zadowoleniem pokiwał głową na to wspomnienie.
– Jakie to było dobre – przyznał.
– Gdzie się podział tamten Adrien? – zapytał z żalem Shane.
Mina Santana zmieniła się ze spokojnej z cieniem drwiny w – po raz
pierwszy, odkąd pojawiłam się w barze – pełną niedowierzania.
– Jaka bójka z kelnerem? – zapytałam ostrożnie.
– Adrien rzucił się na kelnera na jednym z bankietów – zdradził mi Shane. –
Podobno prawie wydłubał mu oko.
Drgnęłam.
– Miałem wtedy piętnaście lat – zaznaczył od razu Adrien, teraz widocznie
niezadowolony, że bracia poruszyli ten temat. Poprawił krawat. – A sytuacja
z okiem to plotka.
– To był najnudniejszy bankiet w historii nudnych bankietów – oznajmił
Dylan. Bliźniacy unieśli kufle w tym samym czasie, kiwając zgodnie głowami.
– Dopóki Adrien Santan nie dostarczył nam wszystkim rozrywki.
– Kelnerem był nastolatek, który dorabiał sobie na takich eventach –
wyjaśnił mężczyzna, wzdychając. Niechętnie brał się za tę opowieść, ale
wiedział, że zainteresowałam się nią na tyle, że teraz powinien ją przytoczyć.
A gdyby on sam tego nie zrobił, bracia Monet by go wyręczyli.
Czego nie chciał.
– Rzeczywiście, z moich ust padło niepotrzebnie kilka słów, które
sprowokowały kelnera do odpowiedzi. Ta z kolei nie spodobała się mnie
i wynikło z tego nieporozumienie.
Shane zachichotał i nachylił się ku mnie lekko ponad stołem.
– Tak nim rzucił, że typ poleciał na stół.
– Z galaretkami – dodał Dylan.
– Kurwa, jak one się trzęsły… – przypomniał sobie Tony, kryjąc twarz
w dłoniach. – Nagle wszystkie naraz.
– Tarzaliśmy się ze śmiechu – parsknął Dylan.
Podczas gdy moi bracia kiwali do siebie głowami z rozbawieniem, próbując
pohamować drżące ramiona przed kolejnym atakiem głupawki, ja zerknęłam na
Adriena. Zachowywał powagę.
– Nie jestem z tego dumny, jak i z wielu innych swoich zachowań
z przeszłości – powiedział znacząco.
Z delikatnym, łagodnym uśmiechem skinęłam głową. Znałam swoich braci
i doskonale zdawałam sobie sprawę, że celowo prowadzą tę rozmowę tak, żeby
przedstawić Adriena w jak najgorszym świetle. Na szczęście on potrafił
zachować zimną krew.
– Doceniam, że przyznajesz się do błędu – powiedziałam.
Dylan uśmiechnął się do Adriena wrednie.
– Ostatecznie kelner dostał od twojego ojca ładną sumkę w ramach
zadośćuczynienia, co?
– Podobno wybudował za to dwa domy – oznajmił Shane.
– Co prawda w Ohio – dodał Tony.
– Ale zawsze coś – dokończył Shane.
– Domy to kolejna plotka, zadośćuczynienie wynosiło grosze –
odpowiedział cierpko Adrien. – Jednak prawdą jest, że je otrzymał, jako że
wina bez wątpienia leżała po mojej stronie.
Patrzył ciągle na mnie, jakby to mnie wszystko tłumaczył, bo zależało mu
najbardziej na tym, bym to ja go dobrze zrozumiała.
Moi bracia przecież i tak słyszą i widzą to, co sami chcą.
Pojawiło się jeszcze kilka okazji, kiedy to święta trójca próbowała
sprowokować Adriena, ale on trzymał się za dobrze. Chyba wiedział, że
imponuje mi jego opanowanie, i to motywowało go do tego, by je zachować.
A Dylan nie zwalniał. Jeśli zastanawiałam się na początku, jakim cudem oni
tutaj tak spokojnie razem siedzą, to już teraz przestałam. To był tylko kolejny
podstęp ze strony moich braci.
Choć, to musiałam przyznać, była to jedna z kulturalniejszych zasadzek
w ich wykonaniu. Przestrzegali zasady nietykalności, nie byli też opryskliwi.
Może przesadnie drwiący, ale w tej kategorii Adrien też nie pozostawał im
dłużny.
Niestety, temu posiedzeniu nadal daleko było do relaksującego i z chwili na
chwilę wycieńczało mnie coraz bardziej. Miałam dziś aktywny dzień, więc
teraz potrzebowałam szybkiego prysznica i wygodnego łóżka, a nie zadania
polegającego na przejściu przez pole minowe, zaprojektowane przez braci
Monet.
– Wystarczy już – odezwałam się wreszcie, gdy Dylan zadał Adrienowi
jakieś kolejne absurdalne pytanie. – Zbierajmy się.
– Jeszcze chwila.
– Mówiłeś to samo chwilę temu – jęknęłam i wstałam. – Jestem zmęczona,
wrócę sama.
– Nie wrócisz sama – zaoponował Dylan, i to w taki prześmiewczy sposób,
jakbym wpadła na jakiś wyjątkowo idiotyczny pomysł.
– Ciemno jest – zauważył Tony.
– Apartament jest trzy przecznice stąd, a ze mną jest Danilo –
przypomniałam mu przez zaciśnięte zęby.
– No ale jaki to problem, żebyśmy wrócili razem? I tak idziemy w to samo
miejsce – powiedział Shane i zamachał kuflem z resztką piwa. – Dokończymy
to i zaraz się zbieramy, wyluzuj.
Tak, bliźniacy nadal pomieszkiwali w apartamencie Vince’a. Spodobało im
się przesiadywanie w Nowym Jorku, poza tym chyba nadal pilnowali, żeby
przypadkiem nie zadomowił się u mnie Adrien. Za to Dylan wrócił do Martiny
zaraz po kolacji w Rezydencji. Uznał, że skoro bliźniacy mają na mnie oko, to
on jednak nie musi się aż tak angażować.
Martina także przysięgała, że zrobiła mu ochrzan na temat szanowania
mojej swobody, za co byłam jej wdzięczna.
– W takim razie przyniosę sobie jeszcze wody – westchnęłam
zrezygnowana.
Wyślizgnęłam się zza stolika i podeszłam do baru, zanim ktoś znowu
zechciał mnie wyręczyć. Potrzebowałam na chwilę wydostać się z tej mgły
testosteronu, która nad nim wisiała i powoli mnie podduszała. Akurat się
przerzedziło. To znaczy przy samej ladzie, bo ogólnie pomieszczenie
zapełniało się ludźmi. Chyba wszystkie stoliki były już pozajmowane. Spore
przestrzenie w lokalu sugerowały, że w niedalekiej przyszłości ludzie mogą
zacząć tu tańczyć.
Oparłam się o blat i obserwowałam, jak barman kończy właśnie
przygotowywać gin z tonikiem dla jakiejś dziewczyny. Drink podany był
w ładnej, pękatej szklance na nóżce i prawie bym go przewróciła, gdybym
w porę nie przytrzymała się stołka barowego, gdy ktoś mnie popchnął.
– Hej! – zawołałam ze złością, odwracając się.
Jakiś podpity facet stracił równowagę.
– Sorry! – Uniósł dłonie, jednak, gdy mnie zobaczył, wyraz jego
nietrzeźwych oczu się zmienił. Nadal zachodziły mgłą, ale też rozbłysły
i skrzywiłam się, gdy poczułam jego palce na ramionach. Pomacał mnie jak
eksponat w muzeum.
Szarpnięciem wyswobodziłam się od jego dotyku i posłałam mu
poirytowane spojrzenie akurat w momencie, gdy zza pleców złapał go
i unieruchomił Danilo.
– Co jest? – zdziwił się facet. Bełkotał trochę, tłustawe włosy miał lekko
roztrzepane, a koszulkę wyciągniętą, jakby już dziś wcześniej zdążył się z kimś
zetrzeć. – Spokojnie, co?
Danilo nie znał litości. Trzymał obcego tak, że ten nawet nie mógł poruszyć
ramionami. Były zdecydowanie chudsze niż ręce mojego ochroniarza. A na
pewno próżno porównywać je z wielkim bicepsem Dylana, który w następnym
momencie stał już obok.
– O co chodzi?! – zapytał swoim doniosłym i żądnym natychmiastowych
wyjaśnień głosem, którego zawsze używał, gdy wtrącał się w podobne aferki.
– Dotykał panią Monet – odparł Danilo.
– Dotknął cię? – syknął do mnie brat.
Oho, już powoli się uruchamiał.
– Tylko w ramię – wyjaśniłam lekceważąco. – Wpadł na mnie, jest pijany.
– No właśnie, wpadłem i niechcący dotknąłem…
– Zostawcie go – westchnęłam, pewna, że nie trzeba robić dramatu z tego
małego wypadku. Dylan nawet dał się przekonać i Danilo powoli rozluźnił
swój uścisk. Nieznajomy nie popisał się inteligencją, bo ledwo poczuł
swobodę, a z głupim uśmieszkiem mruknął:
– Szkoda, że nie udało się złapać za tyłek, bo ma niezły, he, he…
Zdążył popatrzeć na mój tył poniżej pasa, to pewne, ale raczej nie nasycił
się tym widokiem. Ledwo skończył się śmiać, a Adrien zrobił krok do przodu.
Wyprzedził nawet Dylana, całego napiętego w gotowości.
Santan wyrósł znikąd. Musiał tu podejść zaraz za moim bratem. Wzrok miał
skupiony i chłodny. Najpierw podwinął rękawy swojej ciemnej koszuli, potem
złapał za przód wymiętej już koszulki chłopaka. Napiął mięśnie i prawie
wyrwał go z rąk Danilo.
Mój ochroniarz nie oponował, choć zanim pozwolił odebrać sobie ofiarę,
sprawdził kontrolnie z Dylanem, by upewnić się, że to będzie dobry ruch.
Nawet nie ze mną, choć to dla mnie pracował. Prawdopodobnie sprawdzał, czy
Dylan się nie obrazi, jeśli odbierze mu przyjemność rozprawienia się
z nieznajomym.
Mój wredny brat zawahał się, jakby rzeczywiście sam pragnął sprać tego
głąba i trochę mu było przykro, że taka okazja przejdzie mu koło nosa.
Ostatecznie jednak, obrzuciwszy Adriena spojrzeniem, uznał, że może zrobić
mu ten mały prezent. Chyba spodobała mu się jego postawa zimnego,
bezlitosnego i… cóż, wściekłego członka Organizacji. Dlatego właśnie
powstrzymał się przed wkroczeniem do akcji i z przyzwoleniem skinął Danilo
głową.
Ochroniarz cofnął od faceta ręce i przesunął się trochę bliżej mnie, żeby
w razie czego skuteczniej mnie chronić. Ludzie dookoła zaczynali interesować
się tym, co się dzieje. Niektórzy już wcześniej zerkali z ciekawością na moją
zniesmaczoną minę. Również fakt, że w mojej obronie stanął ktoś, kto
wyglądał jak zatrudniony na pełen etat ochroniarz, nie pozostał niezauważony.
Niektórzy teraz pewnie zastanawiali się, czy jestem jakąś celebrytką lub może
córką prezydenta.
Teraz jeszcze więcej osób zwróciło na nas uwagę, bo Adrien rąbnął
mężczyzną o bar. Kilka czekających w kolejce osób musiało odskoczyć na
boki. Bar był wyższy od typowego stołu, ale Adrien nie potrzebował wygodnie
rozkładać na nim swojej ofiary. Wystarczyło mu, że ustawił ją sobie tak, by na
lepkim od rozlanego alkoholu blacie umieścić jej głowę. Reszta tułowia
chłopaka zwisła bezwładnie ku dołowi. Jedną stopą podtrzymywał się ziemi,
drugą machał, bo nie mógł jej wyprostować. Trącił stołek, ale zwojował tym
tylko tyle, że ten się przewrócił. Ręce też odmówiły mu posłuszeństwa –
w obecnej pozycji nie potrafił zrobić z nich pożytku.
Świadkowie tego incydentu z barmanami włącznie zapatrzyli się na scenę
wytrzeszczonymi oczami. Niektórzy mieli też rozchylone usta. Nikt jednak nie
rzucał się na pomoc, a już zwłaszcza po następnych słowach Adriena.
– Nie będę dotykał kobiet bez ich pozwolenia ani traktował ich
przedmiotowo – wycedził wystarczająco ostro, by przebić się przez muzykę
i zostać perfekcyjnie usłyszanym przez głównego zainteresowanego, a także
znajdujących się najbliżej osób. Szarpnął nim i dodał: – Powtórz.
Chłopak mrużył w męce oczy i nie popisał się uporem, bo od razu zaczął
coś chrypieć pod nosem. Nie wiem, niewiele dosłyszałam. Adrien chyba też
nie, bo pokręcił głową i z surową miną znowu nim szarpnął.
– Głośniej – polecił mu chłodno, a jego sygnet błysnął jakby ostrzegawczo,
wyjątkowo dobrze widoczny na tle jasnej koszulki pijanego faceta.
Ten tym razem faktycznie chrypiał trochę głośniej, jednak jak dla mnie
wciąż równie niezrozumiale. Adrien raczej nie miał ochoty znęcać się nad nim
do rana, dlatego gdy ten jeszcze był w połowie wypowiadanego zdania,
przeszedł do kolejnej fazy swoich małych tortur.
Złapał stojącego tuż obok na ladzie świeżo przygotowanego drinka
i chlusnął nim mężczyźnie w twarz.
To była ta porządna szklanka ginu z tonikiem, na którą zwróciłam uwagę
wcześniej. Dziewczyna miała właśnie za nią zapłacić, ale zamarła z kartą
kredytową w dłoni na widok spektaklu.
Kostki lodu odbiły się od wykrzywionej twarzy chłopaka. Większość z nich
spadła na ziemię, jedna najpierw ześlizgnęła się po jego szyi, na co wyjątkowo
mocno się zatelepał. Na jego policzku wylądował gruby plaster cytryny.
Chłopak zakrztusił się, bo w momencie, kiedy próbował powtórzyć słowa
Adriena, dostał w twarz chlust alkoholu, ale pokaszlał chwilę i chyba mu
przeszło. Mrugał też powiekami i mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo
szczypały go oczy. Wzdrygnął się znowu, gdy Adrien odstawił pustą szklankę
z wyjątkowo głośnym stukotem tuż obok ucha zboczeńca.
– A teraz przeproś ją – polecił mu Adrien zimnym i wyzutym z emocji
głosem.
Stałam z boku i milczałam, nie wychylając się. Byłam na wpół zasłonięta
przez Danilo, na wpół przed Dylana. Obaj oglądali przedstawienie, coraz mniej
czekając na możliwość wkroczenia do akcji i odegrania w niej własnej roli.
Widzieli doskonale, że Adrien fenomenalnie sobie radzi.
Niedaleko dostrzegłam też bliźniaków. Przyglądali się poczynaniom Santana
z założonymi rękami i skupieniem na twarzach, trochę zbyt spokojni jak na to,
czego przecież byli świadkami. Sprawiali wrażenie, jakby oglądali, nie wiem,
grę w pokera. Angażującą, ale niebrutalną.
Facet, wystękując jakieś marne przeprosiny, spróbował unieść się lekko
i chyba przez chwilę szukał mnie wzrokiem, próbując unieść przymrużone
z wysiłkiem powieki, ale Adrien pchnął jego głowę z powrotem na blat,
a plaster cytryny, który odkleił od jego policzka, wcisnął mu prosto w oko.
– Bez patrzenia – warknął. – Nie wolno ci na nią patrzeć, zrozumiano?
Jego głos rzadko brzmiał tak lodowato, przynajmniej przy mnie.
Bardzo przypominał Vincenta.
Skrzywiłam się na głośny, podchodzący niemal pod krzyk odgłos, który
wydobył się z ust mężczyzny.
Kiedy już miałam tego dość i szykowałam się, by wkroczyć do akcji i ją
zakończyć, Adrien sam uznał, że wystarczy. Niedelikatnie wepchnął wyciśnięty
już z soku plaster cytryny do ust faceta, wytarł dłonie o jego koszulkę i go
puścił. W rezultacie pozbawione nagle podparcia bezwładne ciało od razu
spłynęło na podłogę.
Adrien nawet nie spojrzał za nim w dół. Rozejrzał się zamiast tego po tłumie
wokół, ale nie po to, by szukać poklasku. Jak się okazało, szukał mnie.
Wyprostowawszy sobie przekrzywiony krawat, zbliżył się, a Danilo nawet
zrobił dla niego miejsce u mojego boku.
– Wszystko w porządku? – upewnił się, od razu łagodniejąc.
Rękawy koszuli wciąż miał podwinięte, gdy delikatnie objął mnie
ramieniem. Drgnęłam pod jego dotykiem, ale nie dlatego, że go nie chciałam.
Po prostu widziałam, co przed chwilą te ręce zrobiły, i mimo iż byłam
świadkiem gorszych rzeczy, to jednak potrzebowałam chwili, by się po tym
otrząsnąć. Przede wszystkim z szoku.
Dlatego też w odpowiedzi skinęłam tylko głową.
Dylan stanął nad leżącym mężczyzną, tak że but mojego brata znajdował się
teraz obok głowy nieznajomego. Przyglądał mu się przez chwilę. Wiedziałam,
że podejmuje decyzję, czy dorzucić swoje trzy grosze, czy może jednak facet
dostał już za swoje i można mu odpuścić.
Bliźniacy też wyszli przed szereg. Niczym najpoważniejszy skład jury
w milczeniu i na szybko oceniali robotę Adriena, ale nie mieli zastrzeżeń.
Przełknęłam ślinę, by upomnieć Dylana, by też nic już z tym człowiekiem
nie robił i byśmy najlepiej wyszli stąd jak najszybciej. Na szczęście on sam,
zanim się odezwałam, doszedł do takiego wniosku.
Opuściliśmy bar wszyscy razem – moi bracia, ochroniarze oraz ja, wciąż
obejmowana przez Adriena.
I Dylan to przemilczał.
A szedł tuż za nami.
– Vincent dorwał manhattański apartament z genialną lokalizacją – odezwał
się Adrien, rozglądając się po okolicy z nutą szczerej zazdrości.
To była pierwsza normalna rzecz, jaką powiedział, po incydencie w barze.
Oczywiście zaraz po tym, jak zapytał, czy wszystko u mnie w porządku.
– Nie możesz sobie kupić podobnego, skoro ci zależy? – zapytałam, unosząc
brwi. Nie byłam pewna, czy ochłonęłam na tyle, by rozmawiać teraz o rzeczach
tak przyziemnych jak stan rynku mieszkań w centrum Manhattanu.
– Nie tak łatwo o dobry apartament w Nowym Jorku – odparł. Zadzierał
teraz głowę, oglądając drapacz chmur, który mijaliśmy. – Te najlepsze są już
zajęte. Mógłbym ewentualnie zmusić jakiegoś właściciela do sprzedania mi
swojego. Może któregoś z twoich sąsiadów?
– Nie znam zbyt wielu sąsiadów. Jest jedna pani, bardzo miła.
– Tym łatwiejsza do zastraszenia.
– Adrien – mruknęłam ostrzegawczo.
– Tylko żartuję.
Zmrużyłam powieki i wwierciłam w niego wzrok.
– Z tym facetem w barze też tylko żartowałeś?
Odpowiedział mi przeciągłym spojrzeniem, takim bez krzty wyrzutów
sumienia.
– Zasłużył.
– Zachował się jak świnia, ja wiem, ale twoja reakcja…
– …była łagodna – dokończył dobitnie.
Spięłam się, pełna protestu, co obejmujący mnie ciągle Adrien na pewno
wyczuł.
– Prawie złamałeś mu kręgosłup.
Zatrzymał się nagle i wymusił to też na mnie.
– Hailie – powiedział poważnie, nie przestając patrzeć mi w oczy nawet
przez moment. – Co najwyżej trysnąłem mu sokiem z cytryny w oko.
– To… – zawahałam się, ale uniosłam palec i dokończyłam: – …musiało
być nieprzyjemne.
Uśmiechnął się lekko, mrocznie i cierpko.
– Ja mam nadzieję.
Westchnęłam. Wskazałam wcześniej różnice między Adrienem a moimi
braćmi. Tutaj zaś mieliśmy jawny przykład podobieństwa. Może i nie zawsze
reagował porywczo, ale gdy już to robił, potrafił uparcie bronić swoich
pobudek.
Tak naprawdę w tej konkretnej sytuacji nie miałam mu tego bardzo za złe.
Jego reakcja mogła być zaskakująca, ale w gruncie rzeczy nie zrobił nic, czemu
byłabym prawdziwie przeciwna, więc przestałam ciągnąć temat. Nie opuściłam
też jego boku, przy którym mimo wszystko czułam się bezpiecznie, dopóki nie
odezwał się Dylan.
– Odprowadzę was – zadeklarował po kilku minutach, gdy docieraliśmy
powoli do skrzyżowania, na którym miał się z nami rozdzielić.
– Martina na ciebie czeka – przypomniałam mu.
Dylan to uparciuch i z jakiegoś powodu bardzo mu zależało na tym, żeby
zajść z nami do apartamentu Vincenta i dopiero potem wrócić do siebie.
Prawdopodobnie zachowywał się tak ze względu na Adriena.
Cóż, mnie też zależało na jego bezpieczeństwie i komforcie, dlatego
wymsknęłam się spod ramienia Adriena i podeszłam do idącego nieopodal,
pogrążonego w świecie własnych rozmyślań brata. Przylgnęłam do jego
ramienia, a on zerknął na mnie i uśmiechnął się lekko.
– Co tam, dziewczynko? – mruknął i tym razem zostałam przez niego
objęta.
Szliśmy całą ekipą, rozproszeni po manhattańskim chodniku. Był późny
wieczór, ale Nowy Jork, rzecz jasna nie spał – na ulicach roiło się od ludzi,
jeździło też sporo taksówek, a multum różnych źródeł światła nie pozwoliło
miastu pogrążyć się w mroku.
– Dzięki – szepnęłam.
Dylan miał momenty, w których potrafił zachować się właściwie, i tego
wieczora trafił nam się jeden z nich. Wszelkie dokuczanie i złośliwości
utrzymywał w naciąganych wprawdzie, ale jednak wciąż akceptowalnych dla
mnie ryzach, nie potraktował też zbytnio żenująco Adriena. Pomijając tę
wpadkę z gościem, którego moi bracia wynajęli do wzbudzenia w nim
zazdrości (?). No ale to tylko jeden idiotyzm, a znając moje rodzeństwo, mogło
ich być więcej.
– Za co?
– Za to, że dajesz mu szansę.
Zamilkł na chwilę, jakby zdziwiony, że tak to odbieram, ale wreszcie
odetchnął głęboko i popatrzył przed siebie. Bliźniacy sporo nas wyprzedzili.
Tony szedł z rękoma w kieszeniach, a Shane coś mu pokazywał w oddali.
Adrien zaś odbił trochę w bok, by dać mnie i Dylanowi trochę prywatności.
Nawet zdawało się, że zagadał coś do swojego ochroniarza.
– Nie wiem, Hailie – wyznał. – Nie wiem, czy daję.
– Inaczej nie zaprosiłbyś go na… – uniosłam brew – …na wasze
cotygodniowe wyjście do baru.
– Obserwuję go i czekam na ten moment, kiedy się potknie – poinformował
mnie ponuro.
– Jeśli się nie mylę, w twoim słowniku to oznacza danie komuś szansy. –
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i szturchnęłam go w bok, do którego teraz
przylegałam.
– Może. Nie wiem. To trudne jakieś.
– Wiem, dlatego dziękuję, że się starasz – powiedziałam, a potem
przytuliłam się do niego jeszcze mocniej. – Kocham cię.
Dylan spiął się na sekundę, jak zwykle w pierwszej kolejności reagując na
uczucie samoobroną, ale zaraz wyluzował się i potarł moje ramię.
– Dobrze wiem, co próbujesz zrobić, podstępna, mała siostrzyczko.
– Co takiego? – zapytałam z niewinnym rozbawieniem.
– Zmiękczyć mnie, wiadomo.
– Działa?
Westchnął.
– Jak zawsze – mruknął jakby do siebie, a potem uniósł dłoń i potargał mi
włosy, dodając cicho, by nikt inny nie usłyszał: – Też cię kocham,
dziewczynko.
Pisnęłam i wyrwałam się mu z objęć. Oddaliłam się i uklepałam niedbale
włosy w akompaniamencie złośliwego śmiechu Dylana.
58

POPRAWNY UŚCISK DŁONI

Śpicie osobno – zapowiedział Cam.


Vincent nie kłamał i naprawdę spotkanie z ojcem zostało zaaranżowane
szybciej, niż wszyscy byśmy się spodziewali. Cam, jak za starych czasów,
przyjął nas na prywatnej wyspie. Po fiasku w Meksyku powrócił w azjatyckie
strony. Tym razem wybrał okolice Filipin.
Trochę się podekscytowałam wizją wycieczki do nowego państwa, ale
szybko się przekonałam, że niewiele miałam zwiedzić – w ukrywaniu się ojciec
był jeszcze ostrożniejszy niż ostatnio, a moje odwiedziny zaplanowane były na
bardzo krótki okres. Nie mogłam przeginać ze wczasami – nie kiedy
zadeklarowałam, że będę pracować w klinice. Czy tak wygląda dorosłe życie?
A i tak podejrzewałam, że dzięki znajomościom mogłam dostać więcej urlopu,
niż normalnie byłoby mi dane.
Shane i Tony, nadal wiszący w swojej erze podróżników, wolnych duchów
i nieco zagubionych dzieciaków, chętnie zgodzili się dołączyć do wycieczki.
Vincentowi zależało, żebym nie leciała z Adrienem sama. Will zgłosił się na
ochotnika, by nam towarzyszyć, ale z jakiegoś powodu jego kandydatura
została odrzucona. Może to i lepiej, bo nie wiem, czy wytrzymałby w jednym
samolocie z Adrienem bez rzucenia mu się do gardła.
Dylan też odpadł, bo mimo iż wydawało się, że powolutku, powoluteńku
zaczął przekonywać się do Adriena, to nadal był nieprzewidywalny i zbyt
narwany, by puszczać go z nim w podróż. Vincent wolał zachować ostrożność
i nie kusić losu. Zwłaszcza że Dylan i tak stąpał po cienkim lodzie – Adrien nie
potrzebował kolejnych powodów, by za nim nie przepadać. I vice versa.
Bliźniacy zdali zaś egzamin już na bankiecie. Wyrwali się do bronienia
mnie, kiedy zobaczyli, że Adrien mnie dotyka, ale dało się ich pohamować,
nim zrobili jakąś głupotę. Na dodatek wszystko ładnie opowiedzieli
Vincentowi, więc zarobili u niego plusa. Teraz chętnie nakazał im towarzyszyć
mi w roli mojej obstawy i już faktycznie musiałam przyznać, że ze wszystkich
moich braci oni byli najlepszym wyborem.
Polecieliśmy prywatnym odrzutowcem Monetów. Adrien zjawił się na
lotnisku w koszuli, z walizką i ochroniarzem. Ja, Shane i Tony, ubrani w dresy,
gotowi poplamić je przekąskami i swobodnie wyciągnąć się w nich na
siedzeniach podczas niezliczonych drzemek i grania na konsoli, wymieniliśmy
znaczące spojrzenia.
Zauważyłam, że bliźniacy, mimo udanego wieczoru w barze, a wcześniej
kolacji, która wypadła nie najgorzej, nadal zachowują się dość dziko przy
Adrienie. Napinają się i patrzą na mnie czasem, jakby nie dowierzali, że przy
ich młodszej siostrzyczce kręci się członek Organizacji. Adrien
wspaniałomyślnie nie drażnił ich niepotrzebnymi gestami w kierunku mojej
osoby.
W samolocie zajął fotel obok mnie. Z rozbawieniem patrzył, jak walczę
z Shane’em o pada od konsoli, ale sam rozluźnił się, dopiero kiedy minęła tak
z jedna trzecia podróży. Postanowiłam sobie, że nie będę go niańczyć. Miałam
nadzieję, że po tej wycieczce nie odechce mu się widywania z młodszą siostrą
braci Monet.
Na razie znosił dziwactwa bliźniaków całkiem dobrze. Praktycznie w ogóle
ze sobą nie rozmawiali – no ale też się nie pobili.
Przesiadka do helikoptera, którym mieliśmy dostać się na wyspę ojca,
dowiodła, że przez długie godziny w samolocie trochę się wszyscy ze sobą
jednak oswoiliśmy. Bliźniacy zrobili progres, bo nawet się nie naburmuszyli,
gdy Adrien pomógł mi wsiąść na pokład w wyjątkowo czuły sposób.
No dobra, może tylko trochę zdębiali, bo podał mi rękę, ale zanim zdążyłam
się na niej podeprzeć, on najpierw ucałował wierzch mojej dłoni.
Przez cały lot potrafił stronić od nadmiernego dotyku, by potem nadrobić
wszystko jednym, wyjątkowym gestem.
A kiedy w głośnym helikopterze unosiliśmy się nad turkusową wodą
i bliźniakom zebrało się na rozmowy o tym, co by było, gdyby nasz pilot
zasłabł i zaczęlibyśmy spadać, Adrienowi udało się zaimponować nam
wszystkim.
– Lata temu zrobiłem bardzo podstawowy kurs pilotowania helikoptera, dla
zabawy – zdradził obojętnie. – Pewnie wyszedłem z wprawy, ponieważ dawno
nie siedziałem za sterami, ale gdyby padł nam tu pilot, to wiedziałbym, co
robić.
Pilot zdawał się rozumieć angielski i wyglądał na niespecjalnie
zadowolonego z tworzonych przez nas scenariuszy, z których każdy zakładał,
że coś mu się stanie.
Adrienowi udało się zadziwić nie tylko mnie, ale i moich braci.
– Ej, zróbmy se też taki – szepnął z podnieceniem Shane.
– Ojciec kiedyś coś takiego proponował, nie? – mruknął Tony.
– Kiedy niby?
– Nie wiem, kiedyś. – Tony wzruszył ramionami. – Sam był zajarany
tematem.
– Tata też potrafi pilotować helikopter? – zdumiałam się.
– On to, kurwa, wszystko potrafi – prychnął Tony.
Shane zarechotał, a i Adrien cicho parsknął.
Im bardziej zbliżaliśmy się do siedziby ojca, tym większe motyle w brzuchu
czułam. Martwiłam się tym spotkaniem. Częściej zerkałam nerwowo na
Adriena, a on to widział i zachowywał dobrą minę, jakby chciał mi pokazać, że
nie ma czego się obawiać. Ciekawa byłam, czy w duchu też się stresuje.
Miałam nadzieję, że bierze to spotkanie na serio, bo wiedziałam, że tacie
trudno będzie zaimponować.
Tu nie wystarczy wyskoczyć z piłą mechaniczną.
Shane i Tony, którzy zdawali się już w miarę z Adrienem oswojeni, teraz,
kiedy już za chwilę mieliśmy stanąć twarzą w twarz z Camem, na powrót
zmienili się w dwa zdystansowane gbury. Zdenerwowana coraz bardziej, nawet
nie umiałam cieszyć się pięknym, rajskim wręcz odcieniem czystej wody
i białymi plażami, czyli widokami, które na ogół chłonęłam z największą
ekscytacją.
Najchętniej krążyłabym w tym helikopterze nad wyspą ojca
w nieskończoność. Albo przynajmniej do wyczerpania zapasów paliwa.
Tymczasem, kiedy zaczęliśmy się zniżać, cała się spięłam.
Cam, jak za dawnych czasów, stał na jasnozielonej, gęstej trawie w miejscu,
gdzie palmy akurat się mocno przerzedzały, i tradycyjnie oczekiwał nas
w oddali. Biała koszula powiewała mu na wietrze. To samo tyczyło się
przeplatanych siwizną dłuższych włosów zebranych z tyłu w kitkę, z której
część kosmyków próbowała wyślizgnąć się na wolność. Cam mrużył oczy,
jakby nas wypatrywał, ale kiedy znaleźliśmy się wystarczająco blisko, wciąż
patrzył z dystansem.
Wwiercał spojrzenie głównie w Adriena i miałam nieprzyjemne wrażenie,
że bierzemy tu udział w jakimś pojedynku i tata zaraz wyciągnie pistolet i po
prostu strzeli do mojego towarzysza.
Nauczyłam się już, że istniała jakaś osoba, która mogła załagodzić jego
surowość. Byłam to ja, dlatego odważnie wyszłam przed szereg i nie
zatrzymując się, wpadłam mu w ramiona.
– Cześć, tato – szepnęłam mu do ucha i uśmiechnęłam się, gdy mnie objął.
– Cześć, moja piękna królewno.
Ostatnio, gdy go spotkałam, wyglądał gorzej. Niby dobrze go było wtedy
widzieć na wolności, ale cały stres związany z ucieczką odcisnął na nim piętno.
Dziś prezentował się dużo lepiej. Widać było, że wypoczął, no i tym razem
nałożył maskę potrzebną w jego opinii do konfrontacji z członkiem
Organizacji.
Ucieszyłam się z faktu, że cokolwiek by się nie działo, z pewnością nie
złościł się na mnie. Mogłam się tego spodziewać. W końcu rzadko kiedy
obwiniał mnie o cokolwiek.
Odsunęłam się od niego na chwilę, by mógł wymienić uściski również ze
swoimi synami, ale potem natychmiast przyległam do jego boku znowu, bo
właśnie podejść miał do niego Adrien.
– Nie musisz mnie trzymać, Hailie, to jeszcze nie ten moment, w którym
rzucam mu się do gardła – uspokoił mnie tata.
A raczej spróbował mnie uspokoić. Z marnym skutkiem.
Bo nic w postawie Cama nie sugerowało łagodności. Świdrował Adriena
wzrokiem, a ten odwzajemniał to spojrzenie. Stał przed trudnym zadaniem, bo
musiał wyważyć swoją mimikę twarzy, tak by sprawiać wrażenie pewnego
siebie, ale jednocześnie pokornego. Śmiałego, ale i stonowanego.
Wyzywającego, ale też spokojnego. Na potrzeby spotkania z moim ojcem
musiał wypełnić się sprzecznościami.
A potem nagle tata zaskoczył wszystkich, bo jego twarz nabrała
serdeczności. Zmiana była tak nagła, że nie byłam w stanie stwierdzić, na ile
szczera. Wokół oczu pojawiły mu się łagodne zmarszczki, a białe zęby błysnęły
w słońcu, kiedy się uśmiechnął.
– Witaj, Adrienie – przywitał się, zaraz poważniejszym dużo głosem
dodając: – Przyjmij moje głębokie wyrazy współczucia. Egbert był porządnym
człowiekiem, tacy odchodzą zbyt szybko.
– Dziękuję – odpowiedział. Zgadywałam, że stara się ukryć zdziwienie,
jednak docenił te słowa. – Dobrze pana widzieć, panie Monet.
Wciąż patrząc Camowi w oczy, Adrien sztywno skinął głową. Nawet dla
mnie, nieobytej w etykiecie Organizacji, dość widocznie była to forma
szacunku oddana mojemu tacie.
Nastąpiła chwila milczenia, które zawisło nad nami w postaci
wyimaginowanej, ciężkiej chmury. Nie pasowała do scenerii: te palmy
o chudych, wysokich pniach i gęstych czuprynach na górze, ta rozciągająca się,
jasna plaża, woda o przynajmniej trzech odcieniach niebieskiego – wszystkie
tak samo bajeczne…
Wiatr powiewał lekko, jakby próbował przepędzić tę niezręczność, ale
z kolei słońce na przykład dusiło nas swoją intensywnością, dolewając oliwy
do ognia.
Chyba wszyscy mieli już dość tego żaru, nawet tata, bo zrobił kolejny krok.
Wyciągnął do Adriena dłoń. Ich uścisk był bardzo poprawny. Taki twardy,
męski, pełen ostrzeżeń, zapewnień i innych takich. Czasami cieszyłam się, że
nikt nie oczekuje takiego wymownego potrzęsienia dłonią ode mnie.
Wydawało mi się to bardzo stresujące.
Adrien, na szczęście, wydawał się do takich powitań przyzwyczajony.
Doskonale radził sobie z poddaniem się narracji mojego ojca, nie tracąc przy
tym twarzy. Potrafił sprawiać wrażenie zebranego, skoncentrowanego
i poważnego nawet w tak absurdalnych warunkach jak rajska wyspa. Nie
pasował mi tutaj w tych eleganckich ubraniach i ściągniętej twarzy. W tym
wydaniu bardziej nadawałby się do sali konferencyjnej w jakiejś wielkiej
korporacji.
– Schowajmy się do środka – zaproponował Cam, zerkając na mnie
i bliźniaków. Kiedy odrywał od Adriena wzrok, od razu stawał się
naturalniejszy. – Przylecieliście w największy skwar.
Bliźniacy z kolei w obecności taty zupełnie się wyluzowali. Obaj
z zadowoleniem przykryli drwiące spojrzenia okularami przeciwsłonecznymi.
Shane na dodatek włożył czapkę z daszkiem, która zjechała mu nisko na tył
głowy. Nie trzeba też było długo czekać, aż pozbędą się koszulek. Na nagie
plecy założyli plecaki, jeden z nich trzymał też moją walizkę podróżną.
Zdecydowanie ucieszyli się na komendę ojca. Zbyt długie przebywanie w tak
palącym słońcu groziło im nierówną opalenizną, zwłaszcza przez te plecaki,
a i pewnie niecierpliwili się, by zacząć wczasować, choćby przez tę krótką
chwilę, którą mieliśmy tu spędzić. No i już w samolocie mruczeli o swoich
oczekiwaniach co do jedzenia, którego miało tu nie braknąć, szczególnie na
powitanie.
Domek, w którym zatrzymał się ojciec, na pierwszy rzut oka robił wrażenie
swojskiej, przyjemnej dla oka, dwupiętrowej chałupki z białej cegły i z niskim,
ciemnym dachem oraz z łatwym dostępem do morza, plaży i zieleni. Budynek
był dużo mniejszy niż te w przeszłości proponowane przez tatę, jednak wcale
nie gorszy.
W środku było dużo drewna i zasłon. Serio, na każdym kroku coś
powiewało, a to w oknie, obowiązkowo zabezpieczonym moskitierą, a to
w przejściu między salonem i kuchnią, a to w szafie, robiąc za jej drzwi.
Spokojne brązy i beże przełamywały pomarańczowe wstawki, momentami zbyt
agresywne, by nazwać je można było gustownymi, jednak wszystko tu było
idealnie wkomponowane i pasowało do definicji wnętrza domku na bezludnej
wyspie gdzieś w archipelagu Filipin.
– Mały – szepnął zawiedziony Shane do swojego bliźniaka, który zgodził się
skinieniem głowy.
Skomentowali tak basen w kolorze głębokiego granatu, który wyłonił się
dopiero gdzieś za oknem, gdy podążyliśmy za tatą w głąb posiadłości. Deski
pod naszymi podeszwami trzeszczały głośno, dużo hałasu robiła też
klimatyzacja, która hulała, mimo że niektóre okna były otwarte.
Co jakiś czas odwracałam się, by odnaleźć spojrzeniem Adriena, bo ciągle
tak bardzo abstrakcyjne było dla mnie, że tu z nami przyleciał. Spodziewałam
się, iż w pewnym momencie po prostu rozpłynie się powietrzu i okaże się, że to
wszystko sobie wymyśliłam.
– Proponuję, żebyście najpierw rozgościli się w sypialniach, i wtedy akurat
jedzenie będzie gotowe, więc spotkamy się wszyscy przy stole – powiedział
tata, machnąwszy ręką w stronę kuchni. Nie zajrzeliśmy do niej, ale słyszałam
dobiegające z niej odgłosy, mogące oznaczać, że Cam jak zawsze zatrudnił
sobie kucharza.
Wszyscy mruknęliśmy, że się zgadzamy. Adrien podążał za nami
w milczeniu, wcale nie sprawiając wrażenia zagubionego czy przestraszonego.
Jego twarz wyrażała, powiedziałabym, uprzejmą ciekawość. Jakby uczestniczył
w wycieczce krajoznawczej.
Kiedy jednak padły kolejne słowa ojca – na jego obliczu pojawiło się lekkie
rozbawienie.
– Wy śpicie osobno.
Cam patrzył na mnie i na Adriena z powagą, jakby wyzywał nas, żebyśmy
zaprotestowali. Adrien milczał, a ja automatycznie otworzyłam usta, by się
postawić, jednak szybko się powstrzymałam. Przecież jeszcze nigdy nie
spędziłam nocy z Adrienem w jednym pomieszczeniu, a co dopiero w tym
samym łóżku. Najbliżej siebie spaliśmy, nocując w jednym hotelu, w osobnych
pokojach.
Czy powinnam zatem wykłócać się o to, by móc spać z nim w jednej
sypialni? Nie potrafiłam, przez gardło nie mógł mi przejść ani jeden argument.
Nie w obecności ojca, braci i Adriena, z którym nawet nie zdążyłam tego
przegadać.
Cam czekał na dyskusję, która się nie wywiązała. Z wciąż poważną miną
skinął głową, gdzieś tam w środku zadowolony z naszej uległości, jednak się
nie powstrzymał i powiedział do Adriena całkiem na serio:
– Nie będziesz mi się tu pod moim nosem dobierał do mojego dziecka.
– Gdzieżbym śmiał, panie Monet – odpowiedział Adrien jak na
przykładnego kawalera przystało.
Gdzieś w tle rozległy się śmiechy bliźniaków.
– Hailie zajmie sypialnię obok mojej – zarządził Cam. – A ty… tamtą.
Ojciec wskazał gdzieś w głąb korytarza.
Gdzieś… daleko.
Rany, tak mi się zrobiło wstyd przed Adrienem. To, co Cam insynuował
między wierszami, to grube wyolbrzymienie.
– Tato, to przecież… – jęknęłam, ale przerwał mi stanowczo:
– Powiedziałem.
Westchnęłam z frustracją. Chciałam złapać za swój bagaż i jak najszybciej
skierować się do pokoju. Czułam naprawdę silną potrzebę ulotnienia się
stamtąd, ale tata mnie powstrzymał, łapiąc moją dłoń. Skinął następnie na
Tony’ego, który bez dyskusji sięgnął po moją walizkę i burknął do mnie:
– Chodź.
Obejrzałam się na Adriena; patrzył na mnie ze spokojem. Da sobie radę,
pomyślałam, a jego oczy zdawały się to potwierdzać. Odwróciłam się więc
i oddaliłam z Tonym, targającym mój bagaż.
Odświeżyłam się w łazience po długiej podróży. Lato w Nowym Jorku było
upalne, ale rajska wyspa na Filipinach to inny poziom gorąca. Dodatkowo
spociłam się z nerwów przy spotkaniu taty i Adriena, więc prysznic naprawdę
mi się przydał.
Wypsikałam się jedną z ulubionych mgiełek o zapachu figi, rozczesałam
włosy i zostawiłam je wilgotne, by przyjemnie mnie chłodziły, choć w domu
i tak temperatura była uregulowana, więc nie mogłam narzekać na żaden
dyskomfort. Ubrałam się w przewiewną koszulę bez rękawów, żeby podkreślić
odświętność obiadu, ale jednocześnie zachować przy nim pewien luz. Ubrania
trochę się pogniotły w walizce, dlatego zarówno koszulę, jak i spódniczkę
z muślinu musiałam lekko przeprasować, ale nie ma tego złego, ponieważ
każda wymówka, która pozwalała mi odwlec wyjście z sypialni, była dobra.
Zerkałam na telefon, jednak Adrien nic nie pisał. Nasłuchiwałam też pod
drzwiami, próbując się zorientować, czy coś się dzieje na korytarzu, ale
panowała tam grobowa cisza. Cienkie ściany nie stłumiłyby żadnych
okrzyków, więc chyba mogłam założyć, że nikt nie zdążył się tam z nikim
pokłócić. Miałam nadzieję, że to jednak nie żaden zły znak. Że po prostu
wszyscy rozeszli się w zgodzie do siebie, żeby przygotować się do wspólnego
posiłku.
A nie że na przykład w ciszy się pozabijali.
Znalazłam moment, by przysiąść na brzegu łóżka i się uśmiechnąć.
Przyjechałam na wakacje do taty. Tak jak kiedyś. Co prawda, na krócej i bez
Dylana, ale za to z Adrienem. Ale i tak ten pobyt bardziej przypominał stare
spotkania z ojcem niż to, co było w Meksyku. Na samo wspomnienie zrzedła
mi mina. Co to był za porąbany wyjazd.
Powinnam się upewnić, że z ramieniem ojca wszystko w porządku.
Wstałam i przed wyjściem przejrzałam się w lustrze. Zebrałam wierzchnią
partię włosów i zaplotłam je w warkocz, pozostałe zostawiłam rozpuszczone.
Upewniłam się też, że kolczyki serduszka są odpowiednio wyeksponowane,
kręcąc głową najpierw w prawo, a potem w lewo. Wiedziałam, że tatę zawsze
cieszył ich widok.
A potem wzięłam głęboki wdech i udałam się na obiad.
59

KAMIEŃ SZLACHETNY

Zasłony w kolorze wyblakłej pomarańczy były zaciągnięte, dzięki czemu


w jadalni panował przyjemny cień i chłód. Stołu z brązowego drewna nie
przykryto obrusem, za to znajdowało się na nim sporo bambusowych mat, na
których stały już różne potrawy, znoszone z kuchni. Obsługa nie mówiła po
angielsku i unikała moich spojrzeń, tylko jedna kobieta odważyła się
odwzajemnić mój uśmiech, ale zaraz potem wstydliwie spuściła głowę.
Przy stole siedział już Shane i rozmawiał z ojcem, opowiadał mu coś
o planach na życie, o jakimś biznesie i nie wiem, o czym jeszcze, bo gdy się
pojawiłam, zamilkli.
– Usiądź obok mnie, królewno – poprosił tata, a ja naturalnie posłuchałam. –
Jak ci się tu podoba?
– Jeszcze się dokładnie nie rozejrzałam, ale jest ładnie – odparłam. –
Przytulnie i luksusowo.
– Tak jak lubię najbardziej. – Mrugnął, a ja się uśmiechnęłam.
– Szkoda, że przyjechaliśmy na tak krótko.
– Ja też tęsknię za czasami, gdy wpadałaś mi potowarzyszyć na połowę
wakacji – zaśmiał się i założył mi kosmyk włosów za ucho. Patrzył na mnie
z adoracją i było to tak szczere i niewymuszone, że zawsze mnie w nim
rozbrajało. – Teraz masz poważne obowiązki, prawda? Jak twoje praktyki?
– Wymagające, ale ciekawe. Potrafię już wbić się w każdą żyłę – odparłam,
a potem usłyszałam, jak to zabrzmiało, i doprecyzowałam: – By pobrać krew.
Shane się wzdrygnął i zapytał:
– Czy to nie jest zadanie dla pielęgniarek?
– Przecież nie wyślą praktykantów do przeprowadzenia operacji. Na razie
uczymy się takich podstawowych umiejętności, oswajamy ze środowiskiem
kliniki i tak dalej… A właśnie, tato, a jak twoje ramię? – Zerknęłam na nie, ale
było ukryte pod lnianą koszulą.
– Już zupełnie zdrowe – odparł, a w jego oczach dostrzegłam dumę, gdy
dodał: – Szwy zdejmował mi znajomy lekarz i bardzo chwalił twoją robotę.
– Naprawdę? – ucieszyłam się.
– Oczywiście. I wcale nie próbował się mi podlizać.
Gdyby tylko doktor Jestem Uprzedzony o tym usłyszał.
Serdeczność, która pojawiła się na twarzy taty, kiedy tak sobie
rozmawialiśmy, prędko znikła, gdy dołączył do nas Adrien. Zaraz potem
ukazała się znowu, tym razem jednak było w niej coś sztucznego. Ojciec
udawał i nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.
Adrien też zdążył wziąć prysznic i nie wysuszył włosów. Zmienił koszulę na
lżejszą, ale nie mniej elegancką. Na szczęście miał wyczucie i nie założył
krawatu. To byłoby przegięcie.
Wyczuwał pułapkę w przyjacielskim zachowaniu Cama i nie był na tyle
głupi, by się w nią wpakować, więc żeby nie drażnić go niepotrzebnie, nie zajął
miejsca obok mnie.
Usiadł za to naprzeciwko.
– Wszystko w porządku z twoją sypialnią, Adrienie? – zagaił wesoło ojciec.
Santanowi cisnęło się mnóstwo kpiarskich komentarzy na usta. Po prostu to
po nim widziałam. Przy moim tacie starał się jednak zachowywać nienagannie
i za to także byłam wdzięczna.
– W najlepszym, panie Monet.
– Zwykle udawało mi się zorganizować większe lokum, ale że wasz
przyjazd został zaplanowany z tak krótkim wyprzedzeniem… – Cam rozłożył
ręce. – Cóż, musimy sobie radzić w takim warunkach, jakie mamy.
– Nie będzie z tym problemu.
Ojca zadowoliła ta odpowiedź. Pokiwał głową, a potem skinął nią jeszcze
raz, gdy jedna z osób z obsługi gestem zapytała, czy zacząć podawać jedzenie.
– Jesteśmy wszyscy? – Cam rozejrzał się po naszych twarzach. – Gdzie jest
Tony?
Zachowywał się jak wzorowy gospodarz i z jednej strony uważałam to za
miłą odmianę, bo żaden inny członek mojej rodziny nie zaskoczył mnie taką
pozytywną reakcją na przyprowadzenie Adriena, z drugiej jednak dobrze
znałam ojca, w żyłach moich złośliwych braci płynęła jego krew i jego
zachowanie było dla mnie co najmniej podejrzane.
– Jestem – mruknął wywołany bliźniak. Akurat pojawił się przy nas
i rozejrzał nieprzytomnie za wolnym miejscem.
– Siadaj już – polecił mu ojciec, wskazując miejsce obok Adriena.
Wyglądało to tak, jakby machnął dłonią na losowe krzesło, ale byłam prawie
pewna, że Cam miał tu wszystko rozplanowane. Gdyby Tony usiadł obok mnie,
liczba osób po tej stronie stołu byłaby większa niż tych po przeciwnej
i równowaga zostałaby zachwiana. Po trwającym ułamek sekundy zawahaniu
mój brat klapnął obok Santana.
Zabawnie ze sobą kontrastowali. Adrien był starszy i odrobinę mocniejszej
budowy. Ciemne włosy współgrały z bystrymi brązowymi oczami, a elegancki
był nie tylko jego ubiór, ale i styl bycia. Siedział wyprostowany, z zagadkowym
wyrazem twarzy, trudno było więc wyczytać po jego minie, co naprawdę sądzi
o siedzeniu przy stole nie tylko z bliźniakami Monet, ale i z seniorem tej
rodziny. Seniorem, któremu zapewne wciąż pamiętał, że sfingował swoją
śmierć, potem cudownie zmartwychwstał, trafił do więzienia, a następnie
z niego uciekł.
Tony natomiast… Tony zjawił się przebrany i odpicowany, ale w innym
znaczeniu tego słowa. Jego koszulka była wyciągnięta, co jednak nie
świadczyło o niechlujności, a raczej o specyficznym stylu mojego brata. Tony
znany był ze swojej artystycznej natury, toteż nie bał się takich drobnych
eksperymentów. Ten luzacki styl pasował do jego pokrytej tatuażami skóry,
szopy na głowie oraz zimnych i wyzywających błękitnych oczu, których blask
świadczył o niczym niezachwianej pewności siebie chłopaka.
– Przyznam, że nie spodziewałem się gości, dlatego to niezwykle miła
niespodzianka – oświadczył Cam przesadnie oficjalnym głosem. Nigdy się tak
nie zachowywał, kiedy w przeszłości odwiedzałam go z braćmi. Obrzucił
spojrzeniem nasze kieliszki. – Czy wszyscy mają wino?
Nie wiem, kiedy mój kieliszek został napełniony, ale wina zdecydowanie
w nim nie brakowało. Złapałam za jego nóżkę z myślą, że odrobina alkoholu
powinna mi pomóc w strawieniu nie tylko posiłku, ale i podejrzanej słodyczy,
która wylewała się z ust taty.
– Świetnie. – Cam podrapał się po gęstej brodzie i uniósł swój kieliszek. –
Chciałbym zatem wznieść toast. Taki mały, na dobry początek.
Bliźniacy od czasu do czasu rzucali ojcu zagadkowe spojrzenia, niepewni
jego zamiarów. Dziwiła ich serdeczność i otwarcie Cama, które okazywał
Adrienowi, i ciągle czekali na zwrot akcji, który na razie jednak nie nadchodził.
Z braku laku złapali za swoje kieliszki i unieśli je w niedbałym toaście.
– Przede wszystkim chciałbym wyróżnić swoją piękną córkę, która jest dla
nas wszystkich tutaj taka ważna, o którą dbamy i którą chronimy za wszelką
cenę.
Spojrzenie Cama, choć na pozór nadal łaskawe, wbiło się wyjątkowo
nachalnie w Adriena. Santan zrozumiał aluzję. Odwzajemniał je twardo
i z najwyższą kulturą, a przy tym chętnie się napił.
– Doceniam też, Adrienie, że poświęciłeś swój czas, by przylecieć tutaj
i oficjalnie się ze mną spotkać – kontynuował ojciec. – Nawet pomimo lekko
burzliwej historii relacji naszych rodzin. Jako ojciec kobiety, która stała się dla
ciebie ważna, bardzo to szanuję.
– Cieszę się, że dostrzega pan ten gest, panie Monet.
– Oczywiście, nie jestem ślepy. – Na ustach Cama pojawił się
wyreżyserowany uśmiech. – Słyszałem też, że znalazłeś wspólny język
z moimi synami, to prawda?
Shane i Tony nie rwali się do przytakiwania.
– Poznajemy się – odparł Adrien. – Wziąłem udział w kolacji ze wszystkimi
braćmi Hailie.
W oku Cama coś błysnęło.
– Słyszałem, że odpaliłeś piłę mechaniczną w mojej kuchni.
– To był bardzo sympatyczny wieczór.
– Dylan, Shane i Tony zaprosili go też na wspólne wyjście do baru –
podsunęłam pospiesznie, by zmienić temat.
Wspomniani bliźniacy nagle zamienili się w pieprzonych koneserów wina,
którego smakowaniu poświęcili sto procent swojej uwagi.
– Ach, poszliście do baru? – Cam zmrużył lekko oczy, patrząc na Adriena. –
Cieszę się, że chłopcy są tacy otwarci i próbują się z tobą zintegrować.
Adrien głaskał opuszkami palca nóżkę lampki od wina i za każdym razem,
gdy na mnie zerkał, czułam ciarki na plecach. Pilnował, by się nie uśmiechać,
miałam wrażenie, że stara się zachować ostrożność w obliczu tej podejrzanej
przyjacielskości Cama. Wiedział, że jeśli stanie się zbyt pewny siebie, straci
czujność i zacznie żartować z moim ojcem niczym jego stary znajomy, ustawi
się na prostej drodze do wejścia w pułapkę. Spoufalanie się z moją rodziną
bywało bowiem niebezpieczne. Z ulgą przyjęłam fakt, że Adrien jest tego tak
świadomy.
– Tak, bardzo doceniłem tę propozycję.
– Zmiótł typa, który zaczepił Hailie – zdradził Shane.
– Upomniał go – poprawiłam brata.
– Jakiego typa? – warknął Cam, tężejąc w jednej chwili. Od razu
pomyślałam o Dylanie, który w podobnych sytuacjach reaguje identycznie.
Widać niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Taki tam, cherlawy… Zaczepił ją, dotknął… – wyjaśnił Tony, wzruszając
ramionami.
– Nic takiego – przemówiłam łagodnie.
Ojciec zerknął na mnie i pogłaskał mnie po głowie. Moje włosy przewinęły
mu się przez palce. Gest niezwykle czuły, tylko on tak potrafił. Zostawił swoją
dłoń na moim ramieniu, gdzie przyjemnie mi ciążyła.
– Zawsze się znajdzie jakieś menelstwo – burknął pod nosem, a potem
przypomniał sobie o tym, kto mnie uratował, i przeniósł spojrzenie na Adriena.
– To dla mnie ważne, że potrafisz walczyć o bezpieczeństwo mojej córki.
– Oczywiście, że potrafię – odparł Santan, co zabrzmiało jak prychnięcie.
Wtedy na chwilę zapadła cisza, Cam wyglądał, jakby nad czymś rozmyślał,
a potem okazja do kontynuowania tej rozmowy zniknęła pod górą ryżu, który
dostaliśmy na obiad jako dodatek do dyni duszonej w mleku kokosowym.
Ojciec przedstawił nam to danie, a ja parsknęłam, gdy usłyszałam nazwę
tego ostatniego składnika, i musiałam udawać, że się zakrztusiłam.
Nie wiem, jak Adrien mógł jeść z takim spokojem. Niczego nie rozlewał,
nie trzęsła mu się ręka, nie było opcji, by poplamił swoją koszulę ani żeby
choćby zbyt głośno stuknął łyżką o talerz. Później powiedział mi, że poparzył
sobie lekko język, ale wydawało mi się, że celowo to wyolbrzymił, bym
przestała się tak bardzo dziwić. Podczas obiadu nie było widać po nim nic, co
by mogło to potwierdzić – nawet nie drgnął ani się nie skrzywił.
A patrzyłam na niego właściwie bez przerwy.
Zresztą na kogo innego miałam patrzeć? Tony i Shane szuflowali swoje
jedzenie niezainteresowani otoczeniem, a Cam zerkał na nas tak podejrzliwie,
że wolałam nie nawiązywać kontaktu wzrokowego.
– A więc, Adrienie, opowiedz nam, proszę, kiedy to moja córka oczarowała
się po raz pierwszy – zapytał podniośle, kiedy już wszyscy kończyli, a on sam
przytykał serwetkę do ust i brody.
Adrien spojrzał na mnie przelotnie.
– Na weselu Vincenta.
– Aha. – Cam pokiwał głową w zamyśleniu. – Wyglądała zachwycająco, nic
dziwnego.
– W rzeczy samej.
– Wesele odbyło się pod koniec zeszłego roku – zauważył ojciec, niby to
właśnie w tym momencie wszystko sobie obliczając. – Dziś mamy lipiec.
Rozumiem, że przez te wszystkie miesiące ukrywałeś swoje uczucia przed
Vincentem i Organizacją?
– Moje uczucia długo były dla mnie nieoczywiste.
Ojciec napił się wina.
– Mhm, one to lubią być podstępne.
– Lepiej, że najpierw porozmawiał o nich ze mną niż z Vincentem czy całą
Organizacją – zauważyłam. – To prawidłowa kolejność.
Dłoń ojca, spoczywająca na moim ramieniu, znowu ożyła i lekko mnie po
nim pogłaskała.
– Oczywiście, moja Hailie – zwrócił się do mnie delikatnym głosem. – Ty
jesteś główną zainteresowaną… – zawahał się. – Organizacja jednak nie lubi
być pomijana w sprawach, które jej dotyczą, a związek pomiędzy rodzinami
Monet i Santan, niestety… jest właśnie taką sprawą.
– Czy Organizacja wtrącała się też do związku Vincenta i Grace?
– Mniej nachalnie, ale tak.
– Świetnie, dlaczego więc w moim przypadku są bardziej nachalni? –
wycedziłam przez zaciśnięte w poczuciu niesprawiedliwości zęby.
– Więzy krwi. Ty jesteś moją córką i siostrą Vincenta. Grace jest siostrą
Adriena, ale nie od strony Egberta, czyli ojca i byłego członka Organizacji,
a matki. Siłą rzeczy jesteś wyżej niż ona – wyjaśnił Cam. – Poza tym czas
ucieka i ci, którym nie udało się złączyć z żadną rodziną, powoli zaczynają
czuć się zagrożeni, bo uświadamiają sobie, że zostają bez sojuszników.
– Oni, czyli Rodric Retter?
– Tak, rzeczywiście, chodzi głównie o niego. Charles też nie jest
zachwycony połączeniem naszych rodzin. Liczył, że jego jedyna córka, Maya,
wyjdzie za Adriena, ale ona zlekceważyła jego wolę i związała się z Montym,
który według Charlesa nie jest wystarczająco wysoko w hierarchii.
Adrien nie skomentował tej wzmianki. W milczeniu przysłuchiwał się
pytaniom, które zadawałam.
– A ten ostatni? – Zmrużyłam oczy, pamiętając, że członków Organizacji na
naszym kontynencie było pięciu. – Sanchez?
– Ricardo Sanchez – potwierdził Cam. – On nie zamierza wyznaczać po
sobie następcy, nie zależy mu więc na sojuszach aż tak bardzo. Podjął
świadomą decyzję nieposiadania dzieci.
– Przecież wszyscy trąbią, że ma ich pełno na boku – prychnął Shane.
Kącik ust Adriena zadrżał. To musiał być znany w ich kręgach żart.
Cam wzruszył ramionami.
– Ważne, że oficjalnie nie ma żadnych.
– Nie chce mieć nikogo na swoje miejsce? – zdziwiłam się.
– Zadecydował, że nie przedłuży swojego rodu i nie skaże nikogo na
wstąpienie do Organizacji – wyjaśnił ojciec.
– Podobno jest świrnięty – dorzucił Shane.
Prychnęłam.
– Mówicie tak o wszystkich członkach Organizacji.
– Bo żeby do niej należeć, trzeba mieć coś z głową, proste – mruknął Tony.
– To, niestety, prawda – potwierdził Cam, który wiedział coś na ten temat
bardzo dobrze.
Wszyscy przenieśliśmy wzrok na Adriena, który uniósł tylko brwi.
– Z moją głową wszystko w porządku, dziękuję – powiedział cierpko.
– Vince też się trzyma – zauważyłam szybko.
– Ale że jest całkowicie normalny to powiedzieć nie można, nie? – Twarz
Shane’a rozświetlił złośliwy uśmiech.
Otworzyłam usta tylko po to, by szybko je zamknąć.
– Rodric też nie ma dzieci, nie? – rzucił Tony, mrużąc powieki. Bawił się
pustym już kieliszkiem i marnie udawał, że rozmowa go wcale nie interesuje.
– Ma syna – odparł od razu Adrien.
– Serio?
– To jakiś maluch – oznajmił Cam, wolną dłonią pocierając czoło. – Ile on
może mieć lat, z sześć?
– Uuu – zabuczał Shane z udawanym smutkiem. – Słabiutka karta
przetargowa.
– Dlatego Retter jest wkurwiony.
– Jest debilem – prychnął Tony.
– Totalnym – przytaknął Shane. – Mógł przewidzieć, że jeśli nie zacznie
czegoś w porę planować, to zostanie wykluczony. Teraz wszyscy się
poustawiali, a on wielce zaskoczony.
– Trzeba przyznać, że w ostatnich latach dużo się wydarzyło. Moja śmierć
i zmartwychwstanie, choroba świętej pamięci Egberta, zerwane zaręczyny
Mayi, jej ucieczka z Montym, pojawienie się Hailie, zaręczyny Vince’a
i Grace, separacja Keiry. – Cam spojrzał na Adriena. – …Sprawy przybrały
nieoczekiwany obrót.
– Odejście Keiry było dużym tematem? – zainteresowałam się, zerkając to
na tatę, to na Santana.
– Dzieci członków Organizacji nieczęsto oddzielają się od rodziny –
odpowiedział mi Adrien.
– I są bardzo wartościowe – dodał Cam. Przy tym rzucił mi też dłuższe
spojrzenie, jakby chciał mi przekazać, że między innymi mnie ma na myśli.
– Niczym najprawdziwszy skarb – zarechotał Shane. – Sama wiesz
najlepiej, o co chodzi. W końcu to dlatego wybuchł taki skandal, gdy się
znalazłaś.
– I okrzyknięto cię perełką Monetów – dorzucił Tony.
Ojciec się skrzywił i wycelował w niego palcem.
– Nie wyjeżdżaj teraz z tą perełką, co? – warknął, a jego ręka ześlizgnęła się
z mojego ramienia i mnie objęła. – Nie słuchaj ich, królewno.
Shane rozłożył ręce, a Adrien głośno odchrząknął. Wlepiłam oczy
w mężczyznę, który siedział przy tym stole z mojego powodu. Dłoń
z sygnetem ześlizgnęła mu się już z kieliszka. Trzymał ją płasko na blacie,
odchylony na krześle, gdy zaczął mówić:
– Hailie może być dla swojego rodzeństwa skarbem. Dla pana, panie Monet
– tutaj spojrzał na mojego ojca z powagą – może być królewną. Dla obcych,
perełką. Jednak żadne z tych określeń nie oddaje mojego stosunku do niej. –
Adrien przeniósł wzrok z Cama na mnie. – Jest jak… – zrobił krótką pauzę,
wwiercając we mnie hipnotyzujące spojrzenie – …diament. Ukryty dawno
temu, rzadki kamień szlachetny. Od początku zbyt cenny, wzbudzający
niechciane zainteresowanie, pożądany przez wielu. Diament, który został
odnaleziony, oszlifowany, a teraz zwraca wzmożoną uwagę, ponieważ
zachwyca swoim blaskiem.
Znieruchomiałam. Spojrzenie ciemnych tęczówek Adriena paliło mnie tak
intensywnie, że na pewno poróżowiałam na twarzy. Czułam, jak sztywne
zrobiło się ramię, którym ojciec mnie obejmował.
– Czy właśnie tak widzisz moją córkę? – zapytał cicho. – Jako cenny
diament, który chcesz mieć w swojej kolekcji?
Adrien uśmiechnął się i pokręcił lekko głową.
– Nie kolekcjonuję diamentów, panie Monet.
Ojciec wpatrywał się w naszego gościa przez kilka długich chwil. Zrzucił
maskę wzorowego gospodarza. Zapewne jego policzki były wdzięczne, że
przestał się tak szeroko uśmiechać. Wstał wreszcie od stołu, ale tylko po to, by
sięgnąć po wino, które obsługa zostawiła na szafce obok. Dolał go sobie
bezceremonialnie do kieliszka, nie interesując się tym, czy pozostali przy stole
też nie potrzebują dolewki. Odstawił butelkę na bok z cichym stukotem.
– Kiedy na mnie patrzy, chcę odwzajemniać jej spojrzenie – odezwał się
szeptem Adrien. – Kiedy mówi, chcę słuchać. – Poprawił się na krześle. –
Kiedy dotyka, chcę czuć.
Shane i Tony skrzywili się śmiesznie na tę ostatnią wzmiankę.
Zachichotałabym, gdyby mnie samej ona nie oczarowała.
– To więcej niż zauroczenie błyskotką – dokończył Adrien z naciskiem,
zwracając się do mojego ojca.
Surowe rysy twarzy Cama nie łagodniały. Niczym zaawansowany
wykrywacz kłamstw skanował Adriena. Szukał nieszczerości, ale jej nie
znajdywał, nie tak oczywistej do wytknięcia.
Wreszcie uniósł kieliszek i wziął spory łyk, a potem jakby otrzeźwiał
i rozejrzał się wkoło.
– Macie wino?
Nie mieliśmy.
Cam wychylił się do przodu, żeby zajrzeć w stronę przejścia do kuchni.
– Halo, przepraszam! – zawołał i odchrząknął, a gdy zza pomarańczowej
kotary wyjrzała jedna z pracownic, uniósł butelkę i zamachał nią. – Czy
możemy prosić więcej wina?
Kątem oka zerknął na Adriena i dodał pod nosem:
– Będziemy go potrzebować.
60

PODUSZKA

Trzy lampki wina później miałam już wszystko w nosie.


Wyluzowałam się i przestałam zamartwiać samopoczuciem Adriena,
samokontrolą ojca czy kulturą bliźniaków. Niestety, był to też moment,
w którym osiągnęłam swoją granicę senności. W samolocie spałam za mało
i za płytko, zbyt przejęta obecnością Santana na pokładzie, i teraz to miało
swoje skutki. Co więcej, bliźniacy też nie tracili przy Adrienie czujności
podczas podróży i także zaczęli odczuwać zmęczenie.
Tak przynajmniej wnioskowałam po ich opadających powiekach.
Obiad na filipińskiej wysepce u naszego ojca się przeciągnął i nastał
wczesny wieczór. Z żalem musiałam przyznać, że dało się odczuć różnicę
między naszymi rodzinnymi spotkaniami a takimi, do których dołączał ktoś
spoza Monetów. Moja rodzina po prostu charakteryzowała się nieufnością. Nie
powinno mnie dziwić, że byli sceptyczni wobec Adriena, ale i tak zasmucało
mnie, że trudno nam było o prawdziwą swobodę.
– Idziemy do łóżek? – zaproponowałam w końcu, wiedząc dobrze, że
zebrani tu mężczyźni grają w durną grę nieokazywania słabości na żadnym
polu, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że zasną z głowami na stole.
– Co, zmęczona? – zachichotał Shane.
– Sam ledwo kontaktujesz.
– Mała Hailie chce już… – ziewnął przeciągle – …spać.
Przeciągnął się, a Tony zarechotał.
– Tak, chcę spać – westchnęłam, nie mając nastroju na przepychanki
słowne. Wstałam. – Jeśli ty wolisz zostać, to sobie tu siedź.
– No dobra, ja też pójdę – zdecydował i się podniósł. – Skoro już
wprowadzasz taką senną atmosferę.
– Mhm, wprowadzam – ucięłam. – A wy?
Musiałam przytrzymać się krzesła, bo od wypitego alkoholu zakręciło mi się
w głowie. Kiedy zawroty ustały, uniosłam ją na ojca i Adriena. Siedzieli twardo
na swoich miejscach.
– Wszystko w porządku, królewno? – zapytał z troską ojciec. Jakby martwił
się, że jestem chora, a przecież znał dobrze przyczynę mojej dekoncentracji.
Sam dolewał mi wina.
– Potrzebuję snu.
– Eee, Shane, Tony. – Ojciec natychmiast kiwnął na chłopców. –
Zaprowadźcie ją, żeby mi tu nie upadła.
– Bez przesady, nic mi nie… – przerwałam, bo Tony stanął mną, złapał mnie
mocno za łokieć i naparł na mnie lekko, bym ruszyła się do przodu.
Z przyzwyczajenia i dla podtrzymania swojej żelaznej zasady jęknęłam: – Auć!
– Tony – syknął ojciec.
Mój brat przewrócił oczami.
– Przesadza, ledwo ją dotknąłem.
– Chwila. – Zatrzymałam się i znacznie bardziej skupionym spojrzeniem
omiotłam ojca i Adriena. Ten ostatni przyglądał się ceremonii wyjścia mojego
i bliźniaków z nieskrywanym rozbawieniem. – A wy co? Zostajecie?
– Mamy do porozmawiania na osobności – odparł ojciec. Co prawda,
mrugnął do mnie wesoło, ale nie odwróciło to mojej uwagi od napięcia w jego
głosie.
Tony znowu spróbował pchnąć mnie delikatnie w stronę sypialni, ale się
zaparłam.
– Nie, nie rozmawiajcie na osobności…
– Na spokojnie, królewno, przecież się nie pozabijamy.
Cam się zaśmiał, ale ja nie podzielałam jego rozbawienia. Adrien trochę tak,
bo unosił brew i drżały mu kąciki ust. Przyglądał się, jak bliźniacy kierują mnie
ku wyjściu, a ja wreszcie poddałam się im, ufając, że Santan sobie poradzi.
Na stromych schodach próbowałam wydostać się z uścisku Tony’ego, ale
przykleił się do mnie jak rzep i puścił dopiero, gdy wprowadził mnie do mojej
sypialni. Razem z Shane’em obserwowali mnie przez chwilę, żeby sprawdzić,
czy poruszam się po pomieszczeniu odpowiednio sprawnie.
– Czuję się dobrze, nie musicie tu sterczeć – powiedziałam do nich
wreszcie. – Wcześniej zakręciło mi się w głowie, bo zbyt szybko wstałam.
Bliźniacy ewidentnie pragnęli walnąć się do łóżka dosłownie w tej
sekundzie. Odpowiedzialnie jednak spełniali swój obowiązek nadopiekuńczych
starszych braci, aż wreszcie westchnęłam i zanim zamknęłam się w łazience,
podeszłam do nich i obydwóch ucałowałam na dobranoc. Shane’a w policzek,
a Tony’ego gdzieś w ucho, bo jak tylko zobaczył, co zamierzam, odwrócił
głowę.
– Dobranoc – pożegnałam się i zamknęłam za sobą drzwi do łazienki.
Kiedy je otworzyłam przebrana w długą, przewiewną białą koszulę nocną
oraz przygotowana do snu – z nakremowaną twarzą, nabalsamowanym ciałem
i zębami umytymi starannie miętową pastą – pokój był pusty. Bliźniacy
zniknęli, a ja tylko w pierwszej chwili odetchnęłam z zadowoleniem. Patrzyłam
na łóżko i marzyłam o miłych snach, wiedząc, że tata na pewno zadbał, by
materac był wygodny, a moja pościel świeża i pachnąca.
No a potem przypomniałam sobie, że na dole Adrien Santan rozmawia
właśnie sam na sam z Camem, i do mojego spokojnego, pięknego świata wdarł
się sztorm. Pobyt w łazience rozbudził mnie na tyle, bym przestała zasypiać na
stojąco, a świadomość, że Adrien jest pozostawiony na pastwę mojego ojca,
odebrała mi spokój.
Nacisnęłam na klamkę i po cichu podreptałam do schodów. Już w korytarzu
słyszałam odgłosy cicho prowadzonej rozmowy, ale nie potrafiłam wyodrębnić
żadnych słów. Ucieszyłam się tylko, że nie słychać strzałów.
Wiem, słabe te żarty, ale nie tak zupełnie nieadekwatne. Ojciec na pewno
zdążył wypchać kąty tego lichego domku bronią.
Wino wcale nie szumiało mi tak w głowie, dlatego nad wyraz sprawnie
udało mi się zejść po schodach. Ominęłam nawet jeden stopień, który
zapamiętałam, że trzeszczy. Zadowolona ze swojego sprytu, wlazłam prawie
w ochroniarza Adriena.
Zorientował się wcześniej, że idę w jego stronę, jak dobremu ochroniarzowi
wypadało, i odsunął się, bym go nie szturchnęła.
O Lordzie, ale wstyd. Zastygłam, by sprawdzić, czy podniesie larum, ale on
tylko w ciszy mi się przyglądał. W luźnej ciemnej koszuli, czarnych spodniach,
z ciemnymi włosami i ciemną karnacją wcale niełatwo było go dostrzec, więc
poniekąd tę głupią wpadkę dało się usprawiedliwić.
By nie wzbudzić w ochroniarzu podejrzeń, bardzo powoli uniosłam palec,
po czym przytknęłam go do ust, żeby przekazać mu, by milczał, gdy ja będę
podsłuchiwać rozmowę jego pracodawcy z Camdenem Monetem.
Raczej mnie nie bagatelizował, bo ciągle mnie obserwował, ale też nie
mogłam powiedzieć, że wyczuł we mnie jakieś wielkie zagrożenie. W ciszy
przyglądał się, jak odwracam się do niego plecami i zbliżam się do cienkiej
ściany, która dzieliła nas od Santana i mojego taty.
– …jak biegałeś przy ojcu. O, tyle o miałeś wzrostu – mówił Cam. – No,
zresztą przecież ty jesteś w wieku mojego Willa.
Nie wiem, ile Adrien miał wtedy wzrostu, bo nie widziałam ich ani tego, co
pokazywał tata, ale słyszałam bezbłędnie, więc za­stygłam w swojej pozycji.
Dłonią podparłam się o ścianę dla stabilizacji.
– Też pana pamiętam, panie Monet – odezwał się Adrien. – Uważałem pana
za groźnego.
Rozległ się śmiech Cama.
– Teraz przestałeś mnie za takiego uważać?
– Dorosłem.
– Ach, guzik prawda, nadal jesteś dzieciakiem.
Zapadła chwila ciszy.
– Co, nie podoba ci się to, co mówię? – zadrwił Cam.
– Nie wiem – odparł cicho Adrien. – To coś… co zwykłem słyszeć od
swojego ojca.
Rozległo się głębokie westchnięcie Cama.
– Przykro mi, że odszedł. Nie powinieneś być pozostawiony sam sobie tak
wcześnie. Nie na stanowisku, jakie zajmujesz.
Adrien milczał.
– Kiedy mój ojciec umarł i musiałem go zastąpić, myślałem, że to
najbardziej przerąbany okres mojego życia. Ten ciężar, który niespodziewanie
kopnął mnie w brzuch… Fatalne uczucie – kontynuował Cam. – Potem los się
popisał i pokazał, że to był pikuś, bo przyszły, kurwa, dużo gorsze czasy, no ale
ja nie o tym teraz. Sęk w tym, Adrienie, że rozumiem twoją stratę i moment,
w którym się znajdujesz.
– I zapewne uważa pan, że jest to nieodpowiedni czas, bym związał się
z pańską córką – wychrypiał Adrien z wyczuwalną niechęcią.
– Mało kogo, co i kiedy uznałbym za odpowiednie do wiązania się z moją
córką. To oczywiste. Gadka o diamencie była bardzo poruszająca, ale dla mnie
moja mała Hailie to królewna i na zawsze tak zostanie. Zawsze będę się,
kurwa, spinał, jak spojrzysz na nią tym swoim… spojrzeniem.
– Które spojrzenie się panu nie podoba, panie Monet?
– Ty się lepiej pilnuj, jasne? Jestem mężczyzną i mam pięciu synów, więc
wiem, o czym mówię, jasne?
– Jasne, panie Monet.
Uśmiechnęłam się, bo w głosie Adriena pobrzmiewało teraz lekkie
rozbawienie.
Znowu na chwilę zapadła cisza. Przynajmniej jeden kieliszek stuknął cicho
o blat stołu, więc pewnie jeden z nich się napił. Niedługo jednak trzeba było
czekać na podjęcie wcześniejszego wątku.
– Twój ojciec odszedł, Adrienie, i wybacz, że to powiem, ale czuję się
zobligowany wejść w jego buty, żeby uświadomić cię, na co się piszesz –
oznajmił Cam. – To trudny czas w Organizacji. Czas, w którym potencjalni
wrogowie szukają słabych punktów. Co będzie wspólnym słabym punktem
twoim i Vincenta?
Po dłuższej chwili rozległ się cichy głos Adriena:
– Hailie.
– A kto będzie niebezpiecznie potężny, mając brata i partnera, może
w przyszłości męża, w Organizacji?
– Ochronię ją.
– Wszyscy będziemy ją chronić. Chcę tylko wiedzieć, że jesteś świadom
tego, na co się piszesz.
– Sugerujesz, że lepiej by było dla Hailie, żebym zostawił ją w spokoju?
Serce zabiło mi mocniej. Z zaciśniętymi ustami, pobladłą twarzą
i zlęknionym spojrzeniem obejrzałam się nawet na ochroniarza Adriena, jakby
szukając w nim sojusznika do przeżywania tej rozmowy. On jednak nie
reagował na nią wystarczająco, jak na moje potrzeby, emocjonalnie.
– Nie wiem – przyznał Cam z zastanowieniem. – Szczerze mówiąc,
Adrienie, nie wiem. Niby oczywistą odpowiedzią wydaje się, że tak. – Zamilkł,
ale tylko na chwilę. – Jednak jakby się nad tym zastanowić, jeśli na twoje
miejsce przyszedłby jakiś chuchrowaty szczeniak z uniwerku, ktoś, kto nie zna
prawdziwego świata i prosił o zgodę na związek z Hailie, byłbym nie mniej
sceptyczny. Może nawet bardziej? Cholera, jak miałbym temu komuś ufać, że
zajmie się odpowiednio moją córką? – Ojciec prychnął z pogardą. – To
paranoja. Nie sądzę, by ktoś był dla niej wystarczająco dobry…
– Jeszcze wina? – zaproponowała mi kobieta, która nam kelnerowała przy
kolacji.
Podskoczyłam. Przystanęła tuż obok mnie, przy progu. Starsza i drobna, ze
spiętymi, czarnymi włosami przetykanymi siwymi pasmami oraz wyłupiastymi
oczami, które z Adriena i ojca niepewnie przeniosła na mnie.
Nie patrz na mnie! – wykrzyczałam panicznie w myślach, ale kobieta nie
była tak dyskretna jak ochroniarz i zacisnęła na butelce palce, by unieść ją
wyżej. W moją stronę.
– Kto tam jest? – zapytał głośno ojciec. Ton jego głosu zmienił się, podniósł
i wyostrzył. Wychylił się też, by wyjrzeć.
W pierwszej chwili zrobiłam krok do tyłu, ale z racji tego, że nie posiadałam
daru rozpływania się w powietrzu, to i tak było tylko kwestią czasu, zanim
zorientowano by się, że to ja się tu czaję. To dlatego odetchnęłam, rzuciłam
zrezygnowane spojrzenie kobiecie, która mnie wydała, i wyszłam z ukrycia.
Adrien parsknął cicho na mój widok. Unikałam jego wzroku, choć
spojrzenie ojca wcale nie było łagodniejsze. Cam nie wyglądał na
zachwyconego moim wścibstwem. Z powrotem już odchylił się na krześle, ale
pokręcił też z dezaprobatą głową.
– Hailie – upomniał mnie surowo. Samo brzmienie mojego imienia w jego
ustach wystarczyło, bym przygryzła wargę.
Jak zawsze w podobnych momentach obudziła się we mnie silna potrzeba
usprawiedliwienia się przed gniewem taty, dlatego rozłożyłam ręce
i przyznałam:
– Tak, zgadza się, podsłuchiwałam.
– To nie jest rozmowa przeznaczona dla twoich uszu.
– Wystarczy mi, że mnie dotyczy.
Cam westchnął, chyba nie w nastroju albo bez siły, by się ze mną teraz
sprzeczać. Pusty kieliszek odstawił gdzieś na bok, żeby zakomunikować, że
więcej wina pić tego wieczoru nie będzie, a następnie podniósł się i spojrzał na
Adriena z góry. Kobieta z obsługi przycisnęła butelkę do piersi i powoli się
oddaliła, zrozumiawszy aluzję.
Cam wyciągnął powoli rękę.
– Najwyraźniej to wszystko na dziś – powiedział. – Dobranoc, Adrienie.
– Dziękuję za rozmowę, panie Monet.
Uścisk, w porównaniu do tego wcześniejszego, był tym razem
sympatyczniejszy. Wciąż twardy i nieufny, ale mniej ostrzegawczy
i demonstracyjny.
Przeciskając się obok mnie, tata ścisnął pokrzepiająco moje ramię.
A potem jego spojrzenie prześlizgnęło się po mojej sylwetce i jego oczy
spochmurniały. Zawahał się, jakby chciał coś powiedzieć, ale sobie odpuścił.
To w nim lubiłam, potrafił powstrzymywać się przed niechcianymi
komentarzami; nie to co moi bracia.
– Wychodzisz na dwór? – zdziwiłam się. Patrzyłam na jego plecy. Minął
schody.
– Na mały spacer – odparł i zamachał cygarem, które właśnie wyjął
w kieszeni. – Dobranoc, królewno.
Kiedy drzwi frontowe się za nim zamknęły, przypomniałam sobie, że
w takim razie zostałam sam na sam z Santanem. No i z jego ochroniarzem.
Drgnęłam, gdy odwróciłam się w jego stronę i okazało się, że zdążył już
wstać i się do mnie zbliżyć. Poczułam zapach jego wody kolońskiej
i przełknęłam dyskretnie ślinę na widok jego lekko pociemniałych od wina
warg. Zaciskał je właśnie i świdrował ciemnym, przenikliwym spojrzeniem
swojego pracownika.
– Czy ty masz problemy ze wzrokiem? – zapytał go w końcu.
– Panna Monet tylko tu stała – bronił się mężczyzna. – Nie sądziłem, że
powinienem reagować…
Uśmiechnęłam się niewinnie. Na szczęście dla ochroniarza Adrien wolał
skupić się na mnie niż na ochrzanianiu go. Przeniósł spojrzenie na mnie, uniósł
brew i założył ręce na piersi.
– Powiedz, Hailie Monet, usłyszałaś coś interesującego?
Wzruszyłam ramionami.
– Sprawdzałam tylko, czy nie zaczęliście jakiejś walki na śmierć i życie.
– Było blisko.
Dotarło do mnie, że znaczące spojrzenie ojca sprzed paru chwil nie wzięło
się znikąd i ja naprawdę stałam przed Adrienem w samej koszuli nocnej. Co
prawda ładnej koszuli, zupełnie prostej, przyjemnej w dotyku i o sensownej
długości, jednak wciąż było to tylko cienka bawełniana koszula. Co wydawało
się niestosowne zwłaszcza przy Adrienie, ubranym w tę swoją koszulę
i garniturowe spodnie.
– Ja… – zawahałam się – …chyba powinnam wrócić do sypialni.
Spojrzenie Adriena zmieniało się, gdy tak wodził nim po mojej sylwetce.
W pewnym momencie aż przeszły mnie ciarki, ale nie przestraszyłam się,
raczej poczułam zafascynowanie. Adrien opuścił ręce luźno wzdłuż tułowia,
jakby miał ochotę zrobić z nich inny użytek niż trzymanie ich założonych na
piersi.
Obsługa hałasująca w kuchni i nieodstępujący nas ochroniarz zatrzymali nas
przed wkroczeniem na niebezpieczną drogę do zatracenia. Rozejrzałam się.
Kobieta, która wcześniej proponowała nam wino, przemknęła obok, by
posprzątać ze stołu, ochroniarz Adriena spróbował się cofnąć, by tak nas nie
osaczać, ale wciąż sterczał zbyt blisko, w oddali majaczyły drzwi wejściowe,
które w każdej chwili mogły się otworzyć i mógł się w nich ukazać wracający
z dworu Cam, istniała też możliwość, że ze schodów nagle stoczy się tu któryś
z bliźniaków.
To stanowczo nie był dobry moment na przeżywanie romantycznej chwili
z Adrienem.
Na pewno nie tutaj.
– Dobranoc – szepnęłam.
Zanim odwróciłam się na pięcie, upewniłam się, by posłać mu bardzo długie
spojrzenie.
Odeszłam spokojnym krokiem, ale kiedy zniknęłam z zasięgu jego wzroku,
potuptałam prędko do pokoju, by jak najszybciej znaleźć się w jego
bezpiecznych czterech ścianach.
Wciąż rozemocjonowana położyłam się do łóżka. Adrien działał na mnie
zadziwiająco, a fakt, że ojciec nie protestował przeciwko naszemu związkowi
tak energicznie i stanowczo, jak się obawiałam, tym bardziej skłaniał mnie do
wejścia w tę relację bardziej zdecydowanym krokiem.
Z głową przyciśniętą do poduszki i przykryta kołdrą od razu zaczęłam
nasłuchiwać. Adrien bowiem nie stał w nieskończoność tam, gdzie go
zostawiłam, tylko również się ruszył. Zatrzeszczał schodek. Słyszałam, jak
szeptem wydaje jakieś instrukcje swojemu ochroniarzowi.
Czekałam.
Wkrótce zrobiło się cicho. Zacisnęłam ramiona wokół poduszki jeszcze
mocniej. Moje ciało się poddawało, bo ułożyłam się wygodnie, a powieki
opadały mi ciężko, jednak umysł to była inna sprawa. Umysł gnał przed siebie
na najwyższych obrotach.
Czekałam.
Nie potrafiłam tak łatwo zasnąć na tej filipińskiej wyspie, i to bynajmniej
nie z powodu zmiany klimatu czy jet lagu. Kilka pokoi dalej do łóżka miał
właśnie położyć się Adrien Santan.
Odepchnęłam na bok uczucie zawodu. Może moje spojrzenie było za mało
znaczące, za mało konkretne. Może mogłam wykonać dodatkowo jakiś gest.
Albo szepnąć słowo. Teoretycznie, jeśli uznajemy naszą znajomość za
partnerstwo, to nie powinnam się krępować, by wprost zaprosić go do swojego
łóżka. Po co te podchody?
Z drugiej strony moja relacja z Adrienem nie przypominała zwykłego
związku między dwoma normalnymi osobami. A filipińska wyspa należała do
mojego taty. Kręcił się tutaj, zabronił nam dzielenia sypialni. Może Adrien
wziął to sobie do serca i nie chce go podminować.
No właśnie, co ja sobie wyobrażałam. Przecież ledwo nauczyliśmy się
podawać sobie rękę bez pytania o zgodę na dotyk.
Rany, jakby się tak zastanowić, to myśmy przecież żyli jak
w średniowieczu.
Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej porąbane mi się to
wydawało, no ale tak to już w mojej rzeczywistości bywa.
Miękkie kroki.
Poruszyłam się.
Do moich uszu dobiegł odgłos miękkich kroków.
Stężałam, otwierając szeroko powieki.
Czy to ojciec wrócił ze spaceru?
W mojej sypialni panował mrok. Leżałam na boku, zwrócona w stronę
drzwi. W domu zwykłam zasypiać na środku materaca, jak prawdziwa królowa
– tak śmiali się ze mnie bracia. Teraz jednak kuliłam się na jego brzegu.
Czekałam.
Rozległo się ciche kliknięcie, a drzwi do mojego pokoju się otworzyły
w tym samym momencie, w którym ja celowo zamknęłam oczy.
– Wiem, że udajesz, że już śpisz – powiedział Adrien zachrypniętym
głosem.
Jednak je otworzyłam.
Doczekałam się.
Stał w drzwiach w białej koszulce i szarych dresowych spodniach. Był boso,
włosy miał rozczochrane, a twarz odświeżoną po myciu. Zerkał na mnie
uważnie, z powagą. Oparł się nawet o futrynę ramieniem, a ręce założył na
klatce piersiowej.
Jeszcze nie widziałam go w tak luźnym wydaniu. Peszyło mnie ono, ale
i intrygowało, bo miałam wrażenie, że Adrien odkrywa przede mną swoją
nową twarz. A najlepsze było to, że na takim etapie, na jakim się
znajdowaliśmy, mogłam spokojnie ją poznawać.
– Niczego nie udaję, próbuję zasnąć – odpowiedziałam. – Ty też chyba
miałeś się położyć.
– Tak? – mruknął, nawet nie drgnąwszy.
I ciągle na mnie patrzył.
– Masz swoje łóżko, swoją sypialnię…
– Mam wrócić do siebie, Hailie Monet?
Wzruszyłam ramionami.
– Tata z pewnością przygotował ci wygodny pokój.
– Z pewnością – powtórzył po mnie Adrien, jakby smakując to słowo.
Wyprostował się. – Tylko brakuje mi poduszki. Wezmę sobie jedną od ciebie,
jeśli pozwolisz.
Wtuliłam się w kołdrę, gdy ruszył w moją stronę. Gdy bezdźwięcznie
zamknął za sobą drzwi, pokój znowu pogrążył się w ciemnościach, a ja
zdusiłam w sobie cichy pisk. Miałam ochotę go z siebie wydać z powodu lęku
i ekscytacji razem wziętych. Niewiele widziałam, więc zdałam się na inne
zmysły.
Czułam bliskość Adriena w tym pogrążonym w ciemności pomieszczeniu.
Rozpoznawałam jego ciemną sylwetkę. Kątem oka dostrzegłam, że obszedł
łóżko, i że zapadł się materac, gdy podparł się na nim, by sięgnąć po jedną
z wielu poduch. Uwielbiałam spać z całą ich górą. W moim domu zawsze
boleśnie odczuwałam dzień prania, kiedy trzeba było zdejmować z nich
poszewki i potem oblekać je z powrotem. Była to robota na co najmniej pół
godziny.
Co prawda, nie zawsze ja sama ją wykonywałam, ale wiedziałam, że jest to
męczące.
Znieruchomiałam, intensywnie świadoma, że Adrien jest za mną, w moim
łóżku. Dlaczego przeszedł tak naokoło? Co to miało na celu? O kilka
ciągnących się w nieskończoność sekund zbyt długo wybierał idealną
poduszkę. Możliwe, że wpatrywał się przy tym w tył mojej głowy, ale uparcie
tkwiłam nieruchomo, odwrócona do niego plecami.
A potem zrozumiałam. W ten sposób daje mi szansę na zatrzymanie go.
Zareagowałam, bo przecież nie chciałam, żeby sobie poszedł, a znając
Adriena, za bardzo szanował moją przestrzeń, by zignorować moje życzenie
i wpakować się bezceremonialnie pod moją kołdrę.
– Skoro już tu przyszedłeś, to zostań, jeśli chcesz – rzuciłam niby to
obojętnie, lekko odwracając ku niemu głowę.
– Och, jak łaskawie, Hailie Monet – skomentował z przekąsem, ale niemal
od razu przystał na moją propozycję.
– Mogę zmienić zdanie.
Adrien już się tym nie przejmował. Potrzebował tylko mojego zaproszenia,
a że je dostał, nie dbał o nic innego. Wybrana przez niego poduszka
zaszeleściła cicho, gdy odłożył ją na miejsce. Podparł się dłonią o materac, tym
razem tuż za moimi plecami. Znieruchomiałam, znowu wpatrując się w pustkę
i ciemność przed sobą. Nasłuchiwałam i czekałam na to, co wydarzy się dalej.
– Tylko podłączę ładowarkę – szepnął tuż nad moim uchem.
Drgnęłam zaskoczona, bo jego ciepły oddech w kontakcie z moją skórą
przyprawił mnie o gęsią skórkę. Wcisnęłam policzek jeszcze głębiej
w poduszkę.
– Wziąłeś ją ze sobą? – pisnęłam zdziwiona i totalnie zdekoncentrowana.
– Mhm, mam ją w kieszeni.
– P-po drugiej stronie łóżka też jest gniazdko… – wymamrotałam, kiedy
zorientowałam się, że sięga nade mną.
– Ach tak? – mruknął niezainteresowany, skupiony na trafieniu do kontaktu.
– Nie zauważyłem.
Zerknęłam ukradkiem do góry, akurat by ujrzeć jego opiętą białą koszulką,
umięśnioną klatkę piersiowej. Znajdowała się tuż nad moją twarzą. Mogłabym
szarpnąć tę koszulkę zębami, gdybym chciała. Nie chciałam. Bo po co
miałabym to robić?
Przełknęłam ślinę.
Gdyby materac pode mną się otworzył i zechciał wessać mnie do środka, nie
zapierałabym się.
Adrienowi udało się podłączyć telefon, który wydał cichy,
charakterystyczny dźwięk. Odłożył go tuż obok mojego, na szafkę nocną.
Wracając nade mną do swojej poprzedniej pozycji, zatrzymał się na chwilę
i powiedział szeptem:
– Dobranoc, Hailie Monet.
Znowu ten jego oddech.
Sama zaczerpnęłam głęboko powietrza i odwróciłam głowę tak szybko, że
gdyby swoją trzymał kilka milimetrów niżej, chybabym go uderzyła.
Przeturlałam się teraz na plecy, a Adrien nadal nade mną wisiał. Moją zmianę
pozycji skwitował uśmiechem.
– Co, jeśli mój tata się zorientuje? – zapytałam na wydechu.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że zachowuję się jak nastolatka, która
w tajemnicy przed rodzicami zaprosiła do swojego pokoju chłopaka. Takiego,
który wspiął się do niej przez okno i będzie musiał z niego wyskoczyć, jeśli
rozlegnie się nagłe pukanie do drzwi.
Ale moim ojcem był Camden Monet. Jeśli będzie trzeba, będę chować przed
nim swoich mężczyzn aż do śmierci.
– Nie zorientuje się.
Nie wiem, czy w tych ciemnościach zobaczył moją sceptyczną minę, więc
mruknęłam:
– Aha.
– Hailie – dodał cicho, lecz dobitnie Adrien. – On nie chce się zorientować.
Jego oczy hipnotyzowały mnie emanującą z nich pewnością siebie nawet
w ciemności.
Poddałam się i odparłam słabo:
– Aha.
Wpatrywałam się w jego twarz. Rzadko znajdowała się tak blisko mojej.
Jeszcze nigdy w łóżku.
Zadrżałam, gdy nagle jedna z jego dłoni wbiła się w materac bliżej mojej
talii.
Adrien, nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął przybliżać swoje usta do
moich. Robił to bardzo powoli, a ja znałam go wystarczająco dobrze, by
wiedzieć, że daje mi czas na ucieczkę. Szukał też protestu w moich oczach, ale
na próżno.
Bo i przed czym miałabym protestować?
Czułam od niego zapach miętowej pasty do zębów i kremu. Miałam
nadzieję, że i ja ładnie pachnę. Zęby umyłam, ale może mogłam użyć więcej
tego balsamu do ciała o zapachu kwiatów i miodu? Lub dodatkowo psiknąć się
mgiełką aromatyzowaną promiennym słońcem i morskimi falami?
Nie no, nigdy nie psikałam się mgiełką przed pójściem do łóżka.
Cóż, mój zapach na pewno Adrienowi nie przeszkadzał, bo nie cofnął się,
a wręcz przeciwnie – z zadowoleniem przywitał brak oporu i przytknął swoje
wargi do moich.
Te ciepłe, wilgotne usta wbiły mnie w łóżko jeszcze bardziej. Najpierw
otworzyłam oczy szerzej, a potem przymknęłam je z lubością, rozkoszując się
smakiem Adriena, którego do tej pory dane mi było zaznać, niestety, zaledwie
kilka razy.
Jeśli to był rodzaj buziaków, które miał mi dawać zawsze na dobranoc, to
byłam gotowa zaproponować mu wspólne mieszkanie już teraz.
Poczułam się otulona przyjemną chmurką bezpieczeństwa, słodyczy i ciepła.
Gotowa iść w ten pocałunek dalej, rozwarłam leciutko wargi, ale wtedy Adrien
delikatnie się od nich oderwał, zajrzał mi z uśmiechem w oczy, by upewnić się,
że mi się spodobało, a potem cmoknął mnie jeszcze w czubek nosa i szybko się
ode mnie odepchnął.
Podążyłam za nim zdezorientowanym spojrzeniem, głodna kolejnej porcji
tego typu czułości, ale Adrien już przekręcał się na drugi bok. Prawie się
podniosłam do pozycji siedzącej, gdy z oburzeniem wyciągałam za nim szyję.
Przeniósł się na drugą połowę łóżka i teraz widziałam tylko tył jego głowy
i szerokie plecy.
Zacisnęłam usta ze złości.
Robi to specjalnie. Wiedziałam o tym doskonale.
Wyrywaliśmy sobie pałeczkę z napisem „kontrola” jak kłótliwe dzieciaki.
Kiedy myślałam, że to ja jestem górą, Adrien robił coś, czym totalnie
wyprowadzał mnie z równowagi. Jak teraz, z tym pocałunkiem.
Wypuściłam z płuc drżący oddech, by pozwolić uwolnić się frustracji,
a zanim z powrotem wygodnie ułożyłam się do spania, rzuciłam w tył głowy
Adriena poduszką.
I zasnęłam w akompaniamencie jego cichego śmiechu.
61

ŻARTY O ROZSTRZELIWANIU

Nie obudził mnie trzask otwieranych z impetem drzwi. Ani żaden


przepełniony pretensją krzyk.
Nad ranem spokojnie otworzyłam oczy. Do sypialni wdzierały się promienie
słoneczne, dodatkowo zabarwione na pomarańczowo przez zasłony w tym
kolorze. Pierwsze, co zobaczyłam, to drzwi. Zamknięte. Prawie od razu
przypomniałam sobie, jak zeszłego wieczora się otworzyły i wpuściły tu
Adriena.
A potem zesztywniałam. Kołdra zaszeleściła, gdy bardzo, bardzo powoli się
odwróciłam.
Mężczyzna leżał za mną, niewystarczająco blisko, by mnie osaczać, ale
dosyć, bym widziała, że jest prawdziwy, a nie urojony w mojej głowie. Adrien
Santan w zwykłym wydaniu, bez garnituru i świdrującego spojrzenia, bez
drwiny na ustach drzemie sobie w moim łóżku. Powieki miał zamknięte, rysy
twarzy łagodne i po tym wywnioskowałam, że jest jeszcze pogrążony we śnie,
dlatego zdziwiłam się, gdy nagle przemówił:
– Dzień dobry, Hailie Monet.
Wybałuszyłam oczy, a wtedy on otworzył swoje i na dzień dobry już powitał
mnie drwiącym uśmiechem, tym dokładnie, o którym wspominałam przed
chwilą.
– Dzień dobry – wyszeptałam. Głos miałam zachrypnięty, a gardło suche
i pilnie potrzebowałam zwilżyć je wodą, nie ruszyłam się jednak.
– Twoja zaskoczona twarz to miły widok tuż po przebudzeniu.
Spróbowałam się uspokoić i przybrać normalniejszą minę.
– Zapomniałam, że nie śpię sama.
– Zdążyłem się zorientować już w nocy – przyznał. – Zawsze zajmujesz
większość materaca?
Nabijał się ze mnie, jego kpiarska mina nie pozostawiała co do tego żadnych
wątpliwości. Zapragnęłam się odgryźć.
– Tylko kiedy śpię z mężczyznami.
Tak jak przewidywałam, mały, złośliwy uśmieszek zniknął z jego ust.
Satysfakcja z rana była wspaniałym uczuciem. Wzięłam głęboki oddech, by
się jej nawdychać na zaś, i po chwili podniosłam się do pozycji siedzącej.
No i to właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Hailie, halo, wstałaś? – wołał Shane.
Mój nastrój zmienił się błyskawicznie. Wydałam zduszony okrzyk. Panika
zalała mnie w jednej sekundzie, tak że kiedy mój brat szarpnął za klamkę, ja
zrzuciłam z siebie kołdrę prosto na Adriena.
– Chcemy iść na plażę, to ci mówię, żeby zaraz nie było, że…
Zamarł.
Stał na progu mojej sypialni z rozczochranymi włosami, bez koszulki, za to
w luźnych, czerwonych kąpielówkach. Przez szyję przewiesił sobie ręcznik,
a w dłoni trzymał otwartą i do już połowy opróżnioną butelkę lemoniady.
– Chę… Chętnie dołączę – wyjąkałam.
Mrugając nienaturalnie szybko, siedziałam na łóżku sztywna jak kołek i ani
razu nawet nie zerknęłam na bok, gdzie pod kołdrą wiedziałam, że leży Adrien.
Shane też wiedział, że on tam leży.
Tak, wiem, to mój brat, ale serio nie był głupi.
Patrzył w tamtą stronę z zakłopotaniem, lękiem może nawet. Przestąpił
z nogi na nogę, jakby chciał podejść i oficjalnie zdemaskować Santana, ale
tego nie zrobił. Nie wszedł do mojej sypialni, wolał zostać poza nią.
Kolejne spojrzenie, które mi rzucił, było inne niż dotychczas. Znosiłam je
w milczeniu.
Shane uczył się bowiem, że jego młodsza siostra nie ma już piętnastu lat.
Właśnie takie momenty jak ten, choć nie było ich dużo (właściwie wcale),
oswajały go z moim wiekiem i etapem życia, w który wkroczyłam.
Widziałam jego wewnętrzną rozterkę – z jednej strony chciał wpaść do
pokoju, wskoczyć na łóżko i skopać mężczyznę ukrytego pod pościelą.
Z drugiej, jego obecność tutaj w gruncie rzeczy wcale go nie dziwiła, a po
dłuższym zastanowieniu może uznał nawet, że jest wręcz do zaakceptowania.
W końcu nie targałam Adriena na kolację do Rezydencji Monetów oraz na
Filipiny dla zabawy. Nie bez powodu oswajałam z nim swoje rodzeństwo.
To był moment, w którym do Shane’a oficjalnie docierało, że jego mała
siostrzyczka ma partnera.
– To spotkamy się na dole – wychrypiał, nagle zmarkotniały.
Ostatni raz zerknął na górkę pod kołdrą i sobie poszedł.
Odetchnęłam ciężko, a potem spojrzałam na Adriena i ledwo się
powstrzymałam przed rąbnięciem się w czoło. Odrzuciłam na niego kołdrę tak
niechlujnie, że wystawała mu spod niej jedna noga i kawałek ręki.
Cóż, śmiałam wierzyć, że każdy, kto dorastałby z braćmi Monet, miałby na
moim miejscu podobne odruchy, wręcz dałabym sobie rękę uciąć. Poruszyłam
się, a potem zacisnęłam palce na kołdrze i ją odkryłam. Przy okazji
dostrzegłam, że Adrien nawet nie starał się ze mną współpracować – górka,
którą tworzył, unosiła się zgodnie z jego miarowym oddechem. Nawet nie
próbował go wstrzymać.
– Spanikowałam – wyjaśniłam, kiedy kołdra wylądowała na boku
i spojrzałam w pełne dezaprobaty oczy Adriena, który wciąż leżał na swoim
miejscu.
– Spędzam czas z twoją rodziną, Hailie, między innymi dlatego, żeby byli
oswojeni z moją obecnością w twoim łóżku – powiedział powoli.
– Najpierw to muszę się z tym oswoić ja sama – mruknęłam, a potem
otworzyłam oczy szerzej, bo poczułam dłoń Adriena – jak wślizga się na mój
brzuch, pełza po nim, a potem owija się i łapie za biodro.
Żałowałam, że nie znajduję się już pod żadnym przykryciem, ponieważ
działania Adriena wydały mi się na tyle nieprzyzwoite, że powinno się je
schować głęboko pod tą kołdrą.
– Będziemy nad tym pracować.
Wypowiedział te słowa prosto do mojego ucha, ale ledwo je usłyszałam.
Zagłuszył je pisk, który wyrwał się z moich ust, gdy pociągnął mnie do tyłu.
Z powrotem wylądowałam na plecach, a za to Adrien się podniósł. Wtuliłam
się w materac, onieśmielona tą pozycją. Wczoraj zastygliśmy w podobnej,
z tym że było ciemno, a moje zmysły delikatnie wyciszyło wino, teraz zaś
doświadczałam wszystkiego zupełnie trzeźwa i bardzo świadoma tego, co się
działo.
Dłoń Adriena wędrowała teraz po moim nagim udzie, a gdy wspięła się
wyżej, podwinęła moją koszulę nocną. A że wspięła się serio wysoko, to
koszula podeszła mi pod same żebra. Absolutnie nie protestowałam, raczej
starałam się tłumić pełne przyjemności westchnienia.
– Masz tatuaż?
Pytanie przywróciło mnie do rzeczywistości. Podniosłam się lekko na
łokciach, by zobaczyć, jak Adrien wpatruje się w mój bok.
– Tony… – odchrząknęłam, bo głos odmówił mi posłuszeństwa. – Tony mi
go zaprojektował.
– Kucyk z… pistoletem? – Adrien oderwał wzrok od mojego ciała i wbił go
w moją twarz ze szczerym zainteresowaniem.
Wzruszyłam ramionami.
– Coś nie tak?
– Ależ nie. Nie spodziewałem się.
– Zaprojektował go dla mnie, bym mogła nim przykryć bliznę, jeślibym
chciała – mówiąc to, powiodłam palcami po zdeformowanym miejscu na
brzuchu, które było śladem po ugodzeniu mnie nożem przez Clarissę. – Ale
postanowiłam wytatuować go obok.
Palce Adriena dotknęły moich. Zadrżałam, gdy następnie przejechał nimi po
bliźnie. Jeszcze bardziej, gdy zniżył twarz, najpierw przytknął do niej nos,
a potem złożył na niej pocałunek.
Nie chciałam o tym teraz myśleć, ale do tej pory nikt inny nie miał
wystarczająco dużo odwagi, by to zrobić, i coś się we mnie poruszyło.
– Też mam jedną – szepnął, gdy z powrotem spojrzał mi w oczy. – Od noża.
Mimowolnie rozchyliłam usta. Nie, nie przytaczał właśnie wydarzenia
sprzed lat, tego, gdy…
Nagle jego usta rozciągnęły się w drwiącym uśmiechu. Szarpnął ramieniem.
Usiadł nade mną na łóżku, gdy przestał się podtrzymywać dłonią o materac, by
sięgnąć nią do rękawa. Podwinął go i zagryzłam wargi na widok maleńkiego,
ledwo widocznego draśnięcia.
– Chyba pozostanie ze mną na wieki – powiedział z udawanym niepokojem.
– Nic tam nie ma – prychnęłam.
Adrien pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Bardzo mało empatyczne zachowanie, Hailie Monet.
O szorstkości jego gładko ogolonej szczęki przekonałam się, gdy pochylił
się i powiódł miękkimi dla kontrastu wargami po mojej nagiej szyi.
Z prawej strony.
Automatycznie wyciągnęłam ją, pragnąc więcej tej czułości. Adrien,
zobaczywszy, że współpracuję z nim nad wyraz chętnie, roześmiał się cicho.
Ciepły oddech buchnął z jego ust i połaskotał mnie w skórę.
– Zapamiętam – obiecał szeptem.
I posłusznie ucałował mnie w moje ulubione miejsce, które właśnie odkrył.
Zacisnęłam powieki, tył głowy wbiłam w poduszkę, a dłońmi najpierw po
omacku przejechałam po jego umięśnionych plecach, by finalnie zapleść je na
jego karku.
Było mi tak przyjemnie, że coś po prostu musiało mi to zepsuć.
Ktoś zapukał do drzwi.
Prawie krzyknęłam: „Idź sobie!”, ale gdybym zrobiła to głośno i na
bezdechu, wiedziałam, że słowa te doczekałyby się reakcji przeciwnej do ich
przekazu. Zamiast tego więc powędrowałam dłonią do policzka Adriena, by go
przystopować, a kiedy byłam już w stanie pozbierać na szybko myśli,
zawołałam:
– Tak?
– Eee…
To był Tony.
Tylko Tony potrafił się tak zamotać. Zanim się wysłowił, zdążyłam już
ułożyć sobie w głowie cały scenariusz, w którym Shane polazł do niego,
naskarżył mu, że ich młodsza siostra trzyma w swojej sypialni mężczyznę pod
kołdrą, i go zbuntował, by tu przyszedł.
– Tak? – powtórzyłam mniej cierpliwie. Otworzyłam też oczy.
Sufit nade mną wciąż wirował.
– Na plażę idziemy.
Westchnęłam krótko i z frustracją.
– Tak, wiem, zaraz d…
– Co, Hailie jeszcze śpi? – To rozległ się głos taty. Bardzo zwyczajny,
spokojny i niewinnie zainteresowany.
Serce mi stanęło.
A klamka się poruszyła.
Prawie dostałam zawału. Naprawdę, aż zakłuło mnie w klatce piersiowej.
Wyrwałam się spod Adriena i wyskoczyłam z łóżka w jednej, błyskawicznej
chwili. Przez nagły zryw ledwo złapałam równowagę, kiedy postawiłam gołe
stopy na podłodze. Włosy rozczochrały mi się na wszystkie strony, twarz
poczerwieniała, a z oczu wyzierał strach tak wyraźny, że Tony, stanąwszy
w progu i nawiązawszy ze mną kontakt wzrokowy, sam chyba zaczął się bać.
– Nie śpię! – odparłam piskliwie.
Tony też był bez koszulki. Wytatuowane na jego skórze stwory gapiły się
z drwiną na to, jak próbuję stanąć prościej i sprawiać wrażenie, jakby Tony
przyłapał mnie właśnie co najwyżej na pokonywaniu drogi do łazienki.
Jeszcze gorzej się stało, gdy obok mojego brata stanął nasz ojciec. Niczego
nie podejrzewał, a zobaczywszy mnie, mrugnął do mnie najpierw,
sympatycznie, tak jak zawsze się do mnie odnosił. Odpowiedziałam nerwowym
uśmiechem w tym samym momencie, w którym on przeniósł wzrok na moje
łóżko.
Wspomniana serdeczność wyparowała.
Z łóżka właśnie podnosił się Adrien, a mimo że ja już tam mu nie
towarzyszyłam, to materac niemal wciąż jakby miał wgłębienie w miejscu,
w którym leżałam. Które dodatkowo zapewne jeszcze było ciepłe od mojego
rozgrzanego ciała. Och, co ja mówię, łóżko musiało wrzeć. Bałam się
odwrócić, by nie ujrzeć unoszącej się nad nim pary.
– Idę wziąć prysznic – zapowiedziałam pospiesznie ściszonym głosem
i pognałam do łazienki, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć.
Zamknęłam się, świadoma, że zostawiłam Adriena na pożarcie, ale on
w końcu już dowiódł, że potrafi sobie radzić w fatalnych sytuacjach.
Przytknęłam ucho do drzwi, by słyszeć, co dzieje się w sypialni.
– Przyszedłem po ładowarkę – wyjaśnił ze spokojem Adrien. Rozległ się
cichy klik, gdy wyciągnął ją z kontaktu, a potem znowu rozległ się jego,
niestety, wyraźnie nasączony drwiną głos: – Tutaj się schowała.
Było to tak słabe wytłumaczenie, że nikomu nawet nie chciało się marnować
śliny na udowadnianie jego bezsensowności. Na pewno nie mojemu ojcu.
Adrien chyba wyszedł. Nikt nic nie powiedział. Może tata tylko coś burknął
pod nosem, ale zupełnie nie wiem, co to było. Kiedy zbyt długo nie słyszałam
nawet szelestu, wyjrzałam ostrożnie zza drzwi. Mój pokój opustoszał. Zniknął
Adrien z ładowarką, zostawił po sobie tylko rozkopane łóżko. Zniknęli mój
ojciec i Tony.
Z powrotem zamknęłam się w łazience, oparłam się plecami o drzwi
i wzięłam głęboki, spokojny oddech.
A więc zrobiłam to.
Wywalczyłam sobie w swojej rodzinie należny mi status osoby dorosłej.
Ależ dziwne to było uczucie. Nawet zerknęłam w lustro, by zobaczyć, czy
z tego pospiesznego dojrzewania na mojej twarzy nie zaczęły pojawiać się
pierwsze zmarszczki.
Zdawało się, że na razie jestem bezpieczna.
Śniadanie mieliśmy zjeść na plaży. Przylecieliśmy tutaj na tak krótko, że
trzeba było korzystać z całego dnia od jego początku do końca. Dlatego gdy
zeszłam na dół, wszyscy już na mnie czekali. Bliźniacy zdążyli orzeźwić się
w basenie, ojciec właśnie coś tam do nich mówił. Adriena dostrzegłam dopiero
po chwili. Oddalony od nas spacerował gdzieś pod palmą z telefonem przy
uchu. Założył lekką białą koszulę i pomyślałam sobie, że wybiera coraz to
przewiewniejsze.
– Hej, królewno – powitał mnie Cam, tak jakbyśmy jeszcze się dziś nie
widzieli. Od razu wyciągnął do mnie ramię, żeby mnie nim objąć.
– Zaraz mnie zgnieciesz – zażartowałam, ale z przyjemnością pozwoliłam
mu przytulić się mocno do jego klatki piersiowej.
– Chcę cię trzymać blisko siebie, moja Hailie – odparł. Spochmurniał, gdy
dodawał: – Trudno mi dopuścić do siebie myśl, że tu niedaleko kręci się facet,
który jest na prostej drodze, by mi cię odebrać.
Przekrzywiłam głowę i przyłożyłam dłoń do jego piersi.
– Nikt ci nikogo nie odbierze, tato – odszepnęłam. – Przyrzekam.
Oboje zapatrzyliśmy się na Santana. Kawałek za nim rozpościerało się
morze, błękitne niebo i biały piasek. Nie mogłam się doczekać, by stanąć na
nim bosą stopą, a potem zanurzyć ją w ciepłej wodzie. Ojciec przytulił mnie
jeszcze raz, po czym, ponaglany przez zniecierpliwionych bliźniaków,
zarządził rozpoczęcie naszej małej wycieczki.
Santan łypnął na nas, gdy przechodziliśmy obok niego, ale zbyt skupiony na
telefonie gestem pokazał, że wkrótce do nas dołączy. Na niego Cam nie miał
ochoty czekać z taką wyrozumiałością jak na mnie, więc nie przerwał marszu.
On i bliźniacy nieśli kosze i torby z kocami, jedzeniem, a nawet piłką.
Monetowie zawsze traktowali plażowanie bardzo poważnie.
– Wolę to niż las w Meksyku – oznajmiłam, gdy ułożyłam się na miękkiej
narzucie i zapatrzyłam na bajeczny horyzont.
– Meksyk jest zajebisty – uciął Tony. Mrużył oczy, bo czapkę miał założoną
daszkiem do tyłu, ale uparcie zamiast ją odwrócić, siedział w okularach
przeciwsłonecznych na nosie.
– Miałaś po prostu pecha, bo trafiłaś na wycieczkę z pobliską wioską
oszołomów w gratisie. – Shane rozłożył na chwilę ręce, jednak już po chwili
nurkował nimi w koszu z jedzeniem.
– Powiedzieć o tamtym pobycie „porażka” to jak nie powiedzieć nic –
burknął Cam. Brwi mu się nastroszyły. – Nie wracajmy do tego, to był
niewypał.
Porozkładaliśmy śniadanie na kocach. Zostały złączone, żebyśmy byli
blisko siebie, ale jednocześnie miały ogromne rozmiary, żeby każdy miał
wystarczająco dużo miejsca. Do tego w końcu rodzina Monet była
przyzwyczajona. Do przestrzeni.
Obstawiałabym, że Adrien też za nią przepada, a jednak gdy do nas
dołączył, usiadł bardzo blisko mnie. Moi bracia i ojciec skwitowali to
piorunującymi spojrzeniami.
– Mało masz miejsca, co? – zagadnął ojciec, podrzucając mu niechętnie
zestaw sztućców.
– Hailie, czy wolałabyś, żebym się przesunął? – zapytał mnie Adrien.
– Nie.
Skinął głową, a ojciec prawie przyłożył mu talerzem, który podał mu jako
następny.
Filipińskie śniadanie, jakie nam tu zaserwowano, już na pierwszy rzut oka
charakteryzowało się obfitością. Nie zwykłam jadać tak dużo z rana, ale
koniecznie chciałam spróbować wszystkiego. Najbardziej polubiłam się
z omletem wypełnionym mielonym mięsem i warzywami. Okazał się trochę
zbyt pikantny jak dla mnie, więc dołożyłam sobie ryżu, by zrównoważyć smak.
Absolutnym hitem, do którego podeszłam bardzo nieufnie, był też keczup
bananowy. Spróbowałam potem fasoli z pomidorami i jakimś gorzkim
zielskiem, ale nie wcisnęłam tego już za dużo. Oddałam swoją porcję
Shane’owi i z pełnym brzuchem rozłożyłam się leniwie na kocu, sącząc sok ze
świeżego kokosa. Obsługa przywiozła nam dziś ich mnóstwo z lądu, z jakiegoś
miejskiego targu.
Cam, gdy zbliżał się koniec pory śniadaniowej, jadł coraz wolniej
i ostrożnie zaczął wchodzić w sferę rozmów. Zagadnął najpierw o wrażenia ze
śniadania wszystkich, nawet Adriena, a potem na nim się zatrzymał
i poważniejszym tonem oznajmił:
– To trzeba będzie sensownie przedstawić Organizacji. – Spojrzał przelotnie
i na mnie. – Tę waszą relację. Trzeba to zgłosić, delikatnie, i uważać, żeby
Retter nie zrobił z tego zadymy. Z tych wszystkich przyjemniaczków to po nim
spodziewałbym się największej paniki.
– Nie po Charlesie? – zdziwił się Shane. Sam już przeszedł do pociągania
przez słomkę soku z kokosa. Trzymał go w jednej ręce, rozwalony i widocznie
uszczęśliwiony sycącym posiłkiem.
– Charles też jest nieprzewidywalny, to się zgadza – przytaknął ojciec. –
Trochę się jednak ogarnął, widuje się z Mayą, zaakceptował wnuka. Nie jest to
człowiek zrównoważony, ale niekoniecznie musi zapałać chęcią
wyeliminowania całej naszej rodziny ze względu na swoje pokrętne koneksje
z nią. Retter nie będzie zaś miał takich oporów.
Otworzyłam szeroko oczy i prawie oplułam się sokiem.
– Wyeliminować całą naszą rodzinę?! – powtórzyłam.
Cam uniósł dłoń w uspokajającym geście.
– Użyłem skrótu myślowego.
Teraz na dodatek rozdziawiłam usta.
– To był skrót myślowy? Od czego?
– Od… – Cam podrapał się po brwi. – Nie wiem, królewno, rozróby jakiejś.
– Nie będzie żadnego konfliktu – odezwał się mocnym i zdecydowanym
głosem Adrien. – Nie ma takiej możliwości. Rozmawialiśmy z Vincentem.
Ogłosimy to w ostrożny, przemyślany sposób.
Shane i Tony, mając tylko niewiele więcej wspólnego z Organizacją niż ja,
wodzili wzrokiem od Cama do Adriena. Raczej nie wykazywali potrzeby
wtrącenia się do dyskusji. Spięli się tylko lekko na wzmiankę o eliminacji
rodziny. Ojciec niefortunnie dobrał słowa.
– Aha, tylko niczego mi tu nie bagatelizujcie. – Cam ledwo się
powstrzymał, by nie pogrozić Adrienowi palcem. Nawet drgnęła mu dłoń,
widziałam. Uznałam to za dobry znak, bo tata zachowywał się podobnie
zwykle głównie w stosunku do swoich synów. Wiadomo, że nie uważał
Santana za jednego z nich, jednak zaczynał traktować go z ciut większą
swobodą niż na samym początku, i to już wzięłam za dobry znak. Może za
trzydzieści lat będzie nawet gotów, by z nim pożartować.
– Oczywiście, że nie.
Adrien ledwo się powstrzymał, by nie prychnąć. Byłam pewna, że gdyby to
nie mój ojciec rzucił mu tę uwagę, zareagowałby w o wiele chłodniejszy
sposób. Na przykład wytknąłby, że członków Organizacji się nie poucza.
Cam jednak nie dość, że sam mógł pochwalić się statusem byłego członka
Organizacji (z czym w końcu wiązał się ogromny autorytet), to jeszcze tak się
złożyło, że był ojcem kobiety, o którą Adrien się starał.
Santan schował więc dumę i skinął polubownie głową, dlatego nie
zrozumiałam w pierwszej chwili, dlaczego ojciec wyjął właśnie pistolet.
Zamarłam ze zgrozą, a kokos wypadł mi z rąk na koc.
– CO TY…?! – wrzasnęłam. Następnie zerwałam się do pozycji siedzącej.
Shane i Tony też się zerwali. Lubili żartować o rozstrzeliwaniu moich
potencjalnych chłopaków, jednak nawet oni nie byli na tyle porąbani, by ot tak,
tuż po śniadaniu, zagrozić im bronią.
Adrien błyskawicznie wbił w pistolet czujne spojrzenie, rzucone spod
przymrużonych powiek, a nagły szelest za naszymi plecami mógł oznaczać, że
i jego ochroniarz zdążył już zareagować.
Huk, który się rozległ, gdy ojciec strzelił, zmroził mi krew w żyłach. Zapach
morza, słońce, piękna plaża i namiastka sielanki, której wszyscy tu dziś od rana
doświadczaliśmy, zostały zakłócone. Prawie zachłysnęłam się własnym
krzykiem, dlatego został zduszony. Tuż za moim uchem kliknęła odblokowana
broń. Ochroniarz Adriena gotów był oddać temu, kto skrzywdziłby jego
pracodawcę.
Jednak na szczęście nikt tego nie zrobił. Już po chwili byłam w stanie
choćby pobieżnie ogarnąć swoim umysłem to, co się stało. Ojciec strzelił
gdzieś ponad naszymi głowami, w górę, w niebo. Tam też teraz spoglądał, a na
jego czole i wokół oczu pojawiły się zmarszczki, tak mocno skupiał wzrok na
swoim celu.
Odwróciłam się tylko ułamek sekundy później niż Adrien. Biała plaża
i morze tak leniwe, że w tym momencie przypominało jezioro, były tak samo
spokojnym krajobrazem, jak przed chwilą. Nie dostrzegłam żadnego
zagrażającego nam człowieka, któremu należałaby się kulka, a który teraz
leżałby na piachu i konał po celnym strzale taty.
Ochroniarz Adriena faktycznie czuwał tuż za nami. W tym momencie
omiatał spojrzeniem całą scenę, a jego umysł działał na najwyższych obrotach,
gdy dodawał dwa do dwóch. Zrozumiał, o co chodziło, dużo wcześniej niż ja.
Obejrzałam się z powrotem na ojca. Wodziłam za nim zdezorientowanym
wzrokiem, gdy wstał i poszedł w stronę morza. Bliźniacy też się podnieśli,
następnie zrobił to Adrien. Z głową pełną pytań zorientowałam się nagle, że
jako ostatnia zostałam na kocu.
Podniosłam się i ruszyłam za nimi. Zdawało mi się, że wszyscy już wiedzą,
o co chodzi, poza mną, i było to niezwykle irytujące, a przede wszystkim
przerażające uczucie.
Ojciec wchodził właśnie do wody. Bezlitośnie rozbryzgiwał ją na boki. Jego
zamiarem nie było ochłodzenie się – miał inną misję, co zdradzał jego pewny,
stanowczy krok. Tuż za nim podążał Tony, tak samo zdecydowanie. Shane
zatrzymał się przy samym brzegu. Mrużył oczy i marszczył czoło, ale
sądziłam, że to nie przez słońce, a raczej ze względu na powagę sytuacji.
Adrien stał na piasku, odrobinę dalej od wody, i czekał na rozwój sytuacji,
przy okazji od czasu do czasu unosząc uważne spojrzenie na niebo lub rzucając
je na boki.
Woda sięgała ojcu do pasa, gdy się zatrzymał. Jego koszulka przemokła
zupełnie, kiedy się schylił. Tony patrzył przez chwilę w dół, a potem zrobił to
samo.
Wyciągali coś z dna.
Zmarszczyłam brwi.
Co jest?
Tony zanurzył się głębiej i podał to coś Camowi pod wodą. Ten przejął
obiekt, obejrzał go i przed powrotem do nas jeszcze rozejrzał się wkoło.
– Czy to dron? – zapytałam cicho Shane’a. Stanęłam blisko niego i tak jak
on wgapiałam się w naszego ojca, który niósł to ustrojstwo.
– Na to wygląda – odparł ze słyszalnym napięciem w głosie.
Zrobiliśmy dla nich miejsce, gdy dotarli do brzegu. Wszyscy skupiliśmy się
wokół urządzenia, które ojciec trzymał w rękach. To w istocie był dron. Szary,
smukły i z uszkodzonym przez kulę śmigłem. Nie wyglądało na to, by wciąż
działał, ale na wszelki wypadek ojciec odłożył go na piasku do góry nogami
i podkopał lekko jego śmigła.
– Odsunąć się – warknął na nas wszystkich, tłoczących się wokół niego.
Widząc, że wrócił na koc i ponownie w jego ręku spoczęła broń, wykonaliśmy
jego polecenie bez dyskusji.
Cam, polegając na swoim bezbłędnym celu, przymknął jedno oko i strzelił
prosto w kamerkę. Mimo iż przywykłam do huku generowanego przez
pistolety, to i tak się wzdrygnęłam. Podwijałam z nerwów palce u stóp. Uczucie
piasku pod nimi trochę mnie uspokajało.
Adrien kucnął przy uszkodzonym dronie, Cam się nad nim pochylił.
Oglądali go ponurym wzrokiem i napięciem w twarzach.
– Skąd to się wzięło? – zapytałam wreszcie.
– Właśnie o to chodzi, że nic nie wiadomo – odmruknął do mnie Shane.
– Coś wiadomo – burknął ojciec. – Tyle że to nic dobrego.
Zagryzłam wargę.
– Ktoś nas szpieguje?
– Najwyraźniej – szepnął w skupieniu Adrien.
– Pojebane – mruknął Tony.
– Co, jeśli to tylko turysta? – zasugerowałam.
– Albo ktoś, kto kręci program? Nie wiem, o najbardziej zajebistych plażach
na świecie czy coś? – podłapał Shane.
– Niewykluczone – mruknął Cam, nadal oglądając ze wszystkich stron
drona.
– Nie wydajesz się przekonany, tato – szepnęłam.
Na chwilę uniósł na mnie wzrok.
– Bo to byłby porąbany zbieg okoliczności, królewno.
– Ale kogo aż tak obchodzi, że tu jesteśmy? – prychnął Shane. – Na tyle,
żeby nas kamerować?
– I kto jest aż takim debilem, że nie przewidział, że nie zorientujemy się, iż
nad głowami lata nam jebany dron? – Tony uniósł brwi.
Nawiązałam kontakt wzrokowy z Adrienem.
Nie umknęło to ojcu, który skinął głową i odgarniając z twarzy włosy, które
wydostały się z jego kucyka na wietrze, rzekł:
– Mam kilka typów.
62

BARDZO WAŻNY KOT

Pobytu na wyspie ojca na Filipinach nie nazwałabym wakacjami.


Wakacje według mnie powinny być relaksujące. Wycieczki do taty tak bym
nie określiła. Stresowałam się towarzystwem Adriena, reakcją na niego taty,
samymi własnymi interakcjami z Santanem, a potem na deser pojawił się
cholerny dron.
Obudził czujność nas wszystkich i do końca pobytu co chwilę łapałam
siebie lub kogoś na czujnym zerkaniu w niebo. Nic więcej nas nieprzyjemnie
nie zaskoczyło, ale i tak byliśmy spięci do końca naszej krótkiej wycieczki.
Krótkiej, bo zaraz już wracaliśmy. Ojciec poznał Adriena, poznał go jako
mojego partnera, wyraził też pośrednio swoją akceptację. O to chodziło.
Bliźniacy wahali się, czy by nie zostać z tatą dłużej, ale ich rycerska natura
wygrała i uparli się, że nie puszczą mnie w tak długą podróż z Adrienem sam
na sam. Oni po prostu jeszcze nie byli na to gotowi. Oswajali się z nową
sytuacją małymi kroczkami i postanowiłam to uszanować.
Do apartamentu Vincenta w Nowym Jorku zwalili się wszyscy trzej.
Bliźniacy u mnie nocowali, Adrien zaś wszedł z nami na górę, by zanieść moje
bagaże. Choć nasza podróż należała do krótkich, to i tak trochę ich ze sobą
miałam. Shane i Tony nie oponowali przed tym, by Adrien odprowadził mnie
aż pod same drzwi mieszkania, bo sami ze wszystkim by się nie zabrali, poza
tym woleli, by moje torby taszczył on, nie ja.
– To nie jest problem, Hailie – zapewniał mnie cierpliwie, gdy marudziłam,
że jest to bezsensowne i niepotrzebne. Po tak długiej podróży na pewno był
zmęczony.
– Tylko wiesz, że nie zostajesz na noc, nie? – rzucił Shane.
Zabawne, bo nie silił się na groźny lub opryskliwy ton, jak to bracia Monet
mieli w zwyczaju, gdy odzywali się do jakiegoś kręcącego się przy mnie
chłopaka. Mówił raczej neutralnie, jakby próbował coś ustalić i sprawdzał, czy
wszystkie strony się rozumieją.
Chciałam już odpowiedzieć, że to nie jego sprawa, bo jeśli Adrien będzie
chciał zostać, to może, ale wtedy wyszliśmy z windy i zobaczyłam, że drzwi do
apartamentu Vincenta są otwarte.
Tony zmarszczył brwi. Szedł jako pierwszy i w połowie korytarza puścił
torby, by wejść do środka z wolnymi rękami. Za nim podążył Shane, również
pozbywszy się bagażu. Czułam, że idący obok mnie Adrien napina się
i odwraca do swojego ochroniarza.
Ja tylko chciałam wrócić do domu i odpocząć, dlaczego moje życie musi
być jednym wielkim filmem akcji?
Zlękłam się, że ktoś włamał się do mojego mieszkania i grzebał w moich
rzeczach, ale wtedy usłyszałam głosy bliźniaków, już nie podminowane,
ale uspokojone. Dołączył do nich szept Dylana i wtedy już w ogóle się
uspokoiłam. Skoro jest tu Dylan, to pewnie wszystko jest w porządku.
– To tylko Dylan – przekazałam Adrienowi. – Wpadał tu, żeby zająć się
Daktylem. Pewnie właśnie wychodził.
Adrien przyjął do wiadomości moje wytłumaczenie, ale nie przestał być na
baczności. Faktycznie w mieszkaniu spotkałam Dylana – stał w przedpokoju
i z rozłożonymi rękami naprędce tłumaczył coś bliźniakom, jednak na mój
widok zamilkł.
– Hej – przywitałam się wesoło, ale w połowie mój głos się zapadł.
Przeraziłam się na widok strachu w oczach mojego starszego, narwanego
i wydawałoby się, że nieustraszonego brata.
Bliźniacy unikali mojego spojrzenia, najwyraźniej już zaznajomieni
z sytuacją. Dylan przygryzł wargę.
– Coś się stało? – zapytałam z walącym mi nagle sercem.
Tylko chwila spokoju bez dramatów, tylko o to prosiłam.
Dylan pokiwał głową.
Włosy miał zebrane do tyłu, jakby od wiecznego nerwowego zaczesywania
ich. Na jego czole widniały drobne krople potu, jakby odbył minitrening, ale
nie miał na sobie sportowych ciuchów. Pocierał skroń i uciekał ode mnie
wzrokiem.
– Dylan, mów – podniosłam głos. Z nerwów zrobił się piskliwy, dłonie
zaczęły mi się pocić, a oczy prawie wyszły mi z orbit, tak je wytrzeszczałam.
– Nie… – zaczął, a potem wziął głęboki wdech i przyznał cicho: – Nie
wiem, gdzie jest Daktyl.
Zaczęłam marszczyć delikatnie brwi, bo na początku jego słowa do mnie nie
dotarły. Po chwili jednak zrozumiałam ich znaczenie, a jak tylko to się stało,
zapowietrzyłam się. Klatka piersiowa boleśnie mi zadrżała, a w oczach
natychmiast stanęły łzy.
– Jak to nie wiesz? – wyszeptałam, bo zacisnęło mi się gardło. – Musi być
gdzieś tutaj, w mieszkaniu, no bo gdzie?
Dylan patrzył na mnie z powagą i skruchą. Przez chwilę odwzajemniałam to
spojrzenie, a potem je odwróciłam i wydarłam się:
– Daktyl! – Przeszłam do salonu. – Daktyl! – Potem do kuchni. Zaglądałam
wszędzie. W jego ulubione miejsca. Do swojej sypialni.
Kiedyś skrył się w szafie. Z jakiegoś powodu lubił też siedzieć w koszu na
pranie. Zajrzałam nawet do pralki, coraz bardziej panicznie nawołując jego
imię. W tle słyszałam szepty braci i Adriena, który zapoznawał się z sytuacją.
Potem gdzieś katem oka zobaczyłam, jak z niepokojem śledzi moje ruchy. To
mnie zirytowało.
Zatrzymałam się.
– Możecie łaskawie pomóc mi go szukać? – Rzadko kiedy odzywałam się
tak opryskliwie do kogokolwiek, zwłaszcza do swoich najbliższych.
Mężczyźni posłusznie rozproszyli się po mieszkaniu. Żaden z nich nie śmiał
do mnie przemówić. Z zacięciem wołałam imię swojego kotka, gotowa
rozwalić wszystko, co stałoby na mojej drodze do znalezienia go. Rozwalałam
ubrania w szafie, by lepiej widzieć jej zawartość, wywalałam zalegające
kartony, sprzęty domowe, rzuciłam nawet mikserem tak, że możliwe, iż coś się
uszkodziło, ale nie mogło mnie to mniej obchodzić.
– I jak? – zapytał Dylan, podnosząc telefon do ucha. Miał ściśnięty, pełen
winy głos i nie chciałam się za bardzo do niego odzywać, bo bałam się, że
powiedziałabym coś, co by go już w ogóle załamało.
Tłumaczył komuś, że wróciliśmy i wszyscy razem jeszcze raz
przeszukujemy mieszkanie.
– Martina rozgląda się po piętrach – wyjaśnił, gdy zakończył połączenie.
Wyprostowałam się znad kanapy, gdzie szukałam Daktyla nawet pod
poduszkami.
– Po piętrach? Jakim cudem Daktyl miałby znaleźć się poza mieszkaniem?
– Skoro tutaj go nie widać, to trzeba założyć, że mógł wyjść na zewnątrz…
– Jak?! – zawołałam. – On nie może być na zewnątrz! On musi być
w mieszkaniu, inaczej się wystraszy, zgubi! – Do oczu znów napłynęły mi łzy
i tym razem nie potrafiłam się ich pozbyć dzięki mruganiu. – Jeśli jest na
zewnątrz, to on się pewnie teraz boi! Kuli się i płacze, jest na pewno
przerażony. Gdzie on jest?!
Bliźniacy przerwali swoje poszukiwania i zajrzeli do salonu, przywołani
moimi histerycznymi krzykami, Dylan stał z telefonem w ręce i patrzył na mnie
znieruchomiały, a Adrien podszedł do mnie, otoczył ramieniem i przytulił.
– Znajdziemy go, Hailie – przemówił aksamitnym, łagodnym głosem.
– A jeśli nie?! – zapiszczałam i na samą myśl, że to mogłaby być prawda,
przycisnęłam czoło do jego koszuli i załkałam w nią głośno.
– Nie ma opcji, że go nie znajdziemy – odezwał się Shane. – Będziemy
szukać do skutku, okej?
– Gdzieś tu musi być – dodał Tony, też nad wyraz delikatnie jak na swój
burkliwy zawsze głos. – Zapodział się.
Całe moje ciało drżało. W życiu nie spodziewałabym się, że po powrocie
z wycieczki spotka mnie w domu taki koszmar.
– Kiedy zauważyłeś jego zniknięcie? – zapytał Adrien Dylana.
Pociągnęłam nosem, żeby pohamować trochę płacz i usłyszeć odpowiedź
swojego brata.
– Byłem tu ze trzy godziny temu, akurat wychodziła pokojówka. Trochę się
tu zakrzątnęliśmy, więc mogło być tak, że drzwi wejściowe były uchylone na
jakąś dłuższą chwilę. Nie wiem, kurwa, nie mogę sobie przypomnieć.
Dylan pochylił głowę i złapał się za nią.
– Dlaczego wróciłeś?
– Zostawiłem klucze – odpowiedział, wzdychając ciężko. – Wpadłem tu po
spotkaniu, na szybko, kupiłem Daktylowi jakiegoś, kurwa, kociego smaczka
i jak wyciągałem to gówno z kieszeni, to miałem ją załadowaną innym
gównem, więc pamiętam, że wyjąłem między innymi tamte klucze i położyłem
je na blacie. – Dylan mówił szybko, ale ze skupieniem wpatrywał się
w podłogę, intensywnie starając się przypomnieć sobie każdy szczegół. –
A potem ich nie schowałem. Ogarnąłem to niedawno, więc tu przyszedłem
i chuj, kota nie ma.
Ledwo świadomie zacisnęłam pięści na koszuli Adriena.
– To znaczy, że on może gdzieś się tułać od trzech godzin?! – zaskomlałam,
a on uspokajająco pogłaskał mnie po plecach.
– A balkon? – szepnął Tony i syknął, gdy Shane mocno trącił go w brzuch.
Wszyscy mężczyźni w pokoju rzucili mu mordercze spojrzenie. Ja
wybałuszyłam oczy i chyba zbladłam. Oderwałam się od Adriena i rzuciłam
w stronę szklanych drzwi.
– Nie przypominam sobie, żeby był otwierany – odpowiedział szybko
Dylan.
– Pokojówka mogła tu wychodzić – odparłam w pośpiechu. Tak szarpnęłam
klamką, że prawie ją urwałam. Na zewnątrz było cieplej niż w schłodzonym
klimatyzacją, odświeżonym specjalnie na mój powrót mieszkaniu. Do moich
uszu natychmiast wdarł się szum wielkiego miasta. Ściemniało się, ale Nowy
Jork mienił się kolorowo jak zawsze. Dopadłam do barierki i wychyliłam się
w dół, na ile mogłam, tak że od razu zaatakowały mnie zawroty głowy.
Ulica w dole była maleńka i wąska, auta poznawałam tylko po kolorach, bo
przez załzawione oczy nie potrafiłam rozróżnić żadnych kształtów. Absolutnie
nie było szans, by cokolwiek, co wyleciało z tej wysokości, zdołało przetrwać.
Na samą taką myśl zacisnęłam mocniej palce na barierce i wychyliłam się
jeszcze bardziej.
– Ej! – rozległ się gdzieś w tle krzyk Shane’a.
– Hailie!
Silne ręce złapały mnie za ramiona i pociągnęły w tył. Próbowałam się im
wyrwać, by z powrotem dobiec do barierki i coś może dostrzec, jakąś
wskazówkę, cokolwiek. Nawet spróbowałam użyć triku z samoobrony
przeciwko blokującej mnie osobie, ale mężczyzna sam znał te sztuczki zbyt
dobrze, bym zdołała go teraz nimi zaskoczyć. Zwłaszcza że wszystkie moje
ruchy były nieprzekalkulowane i niedbałe.
– Zostaw, Hailie – upomniał mnie Adrien ze spokojem. To on mnie trzymał.
– Wychylanie się nic ci nie da.
– Ty mnie zostaw, puszczaj! – warknęłam na niego, szarpiąc się nawet
mocniej. Gdzieś mignęła mi twarz Dylana, gdzieś indziej Tony’ego, ale tylko
patrzyli. Żaden z nich nie rzucił się, by uwolnić mnie od Santana. Świetnie,
kiedy ich interwencja była mi potrzebna, oni akurat postanawiali stać
bezczynnie.
Adrien wreszcie złapał mnie tak, że jednym stanowczym ruchem mnie
odwrócił i teraz nie opierałam się o niego plecami, a stanęłam twarzą twarz.
Schylił głowę, by zajrzeć mi w twarz swoimi poważnymi i spokojnymi oczami.
– Trzeba go szukać z głową – pouczył mnie łagodnie. – Pomogę ci, ale
musisz wziąć głęboki wdech i zachować zimną krew. Możesz to dla mnie
zrobić, Hailie Monet?
Oddychałam szybko. Ze zniecierpliwieniem i paniką wgapiałam się w te
starające się przynieść mi ukojenie ciemne tęczówki. Wiedziałam w głębi
serca, że to, co mówi, ma sens, że on ma rację, trudno mi jednak było podążać
za jego wskazówkami. Co próbowałam wziąć głębszy wdech, to
przypominałam sobie, że mój kochany kotek drży gdzieś teraz ze strachu, i to
w najlepszym wypadku, a wtedy od nowa przechodziły mnie dreszcze i łapały
skurcze klatki piersiowej.
Adrien pogłaskał mnie po głowie, przy okazji chowając kosmyk moich
włosów za ucho.
– Zajmę się tym, dobrze? – powiedział. – Tylko muszę mieć pewność, że
jesteś opanowana i bezpieczna.
Przełknęłam ślinę przez ściśnięte gardło i pokiwałam gwałtownie głową.
– Jestem, będę, jestem.
Adrien wpatrywał się w moje oczy jeszcze przez dłuższą chwilę, jakby
szukał w nich potwierdzenia i zapewnień, a potem skinął i się odsunął. Zabrał
też ode mnie dłonie.
– Skontaktujcie się z pokojówką – rozkazał moim braciom. – Najlepiej
ściągnijcie ją tu w tej chwili.
Dylan dla odmiany nie dyskutował z Adrienem. Automatycznie uniósł
komórkę do twarzy, wybierając już odpowiedni numer.
– Ja będę dalej szukał w mieszkaniu – zaoferował Shane i ruszył do salonu.
– Ja też, może jednak gdzieś tu siedzi, co nie – mruknął Tony i wycofał się
za bratem.
Obaj rzucili mi ostatnie, kontrolne spojrzenia, by się upewnić, że nie
zamierzam, nie wiem, skakać. Nie wiem, czy ufali mojemu stanowi
psychicznemu, ale w miarę uwierzyli, że Adrien w razie czego nie dopuści,
bym zrobiła jakąś głupotę. Faktycznie, stał przy mnie i czekał, aż wezmę się
w garść. Opuścił balkon dopiero za mną, gdy sama zdecydowałam się to
zrobić.
Rozejrzałam się ze zrezygnowaniem i ciężką gulą w klatce piersiowej po
salonie. Tak trudno było mi zebrać myśli. Pomogło, gdy Adrien wyciągnął do
mnie dłoń.
– Przejdźmy się do portiera – zaoferował, a gdy zmarszczyłam pytająco
brwi, wytłumaczył: – Obejrzymy nagrania z kamer w korytarzu.
Zawahałam się na moment, a następnie niepewnie splotłam swoje palce
z jego. Trzymanie go za rękę w tej chwili nie było dla mnie priorytetem, ale
uznałam jego pomysł za wystarczająco dobry, by pozwolić mu się
poprowadzić. Okazało się to fantastycznym ruchem, bo jego mocna, ciepła
dłoń dała mi dużo siły i oparcia. Poczułam w sobie przypływ energii
i determinacji do walki o swojego kota.
Na korytarzu wyminęliśmy nasze bagaże, które wszyscy tu zostawili.
W windzie spotkaliśmy zaś Martinę. Włosy miała związane w kitkę, a na
twarzy wypisane zmęczenie. Na nasz widok jednak trochę odżyła i szybko
wybałuszyła swoje czarne oczy, gdy dostrzegły nasze splecione dłonie.
– Hailie – powiedziała tylko, zbyt zaskoczona, by wydusić z siebie coś
więcej.
– Idziemy na recepcję obejrzeć nagrania z kamer – oświadczyłam
konkretnie i ze zdecydowaniem, którego jeszcze przed paroma chwilami
w ogóle w sobie nie miałam. Darowałam sobie też powitania.
– O, o, to dobry pomysł. – Dziewczyna pokiwała energicznie głową. – Ja
sprawdzam piętra. Nie wiem, czy to ma sens, ale próbuję coś… Nie wiem…
Zbliżyłam się do niej i przejechałam dłonią po jej ramieniu.
– Dziękuję – szepnęłam.
Uśmiechnęła się smutno.
– Znajdziemy go, Hailie.
Odwróciłam od niej wzrok, bo znowu nabrałam ochoty, by się rozpłakać.
– Pytaliście sąsiadów, czy go widzieli? – zapytał Adrien.
Martina spoważniała.
– Dzwonię po mieszkaniach, na razie nikt nic nie wie. Mało kto mi w ogóle
otwiera.
– Dużo apartamentów stoi pustych – westchnęłam.
– Pytaj, proszę, dalej – polecił jej Adrien. – Nagrania z kamer powinny
rozwiązać sprawę.
Winda zatrzymała się dwa piętra niżej i Martina, pokazując nam kciuk
w górę, wyszła z windy, skupiona na swojej misji.
Ależ ogromną wdzięczność czułam dla niej.
Na parter zjechaliśmy już windą bez jej towarzystwa. Byliśmy tu sami,
z milczącym ochroniarzem Santana. Stałam sztywno i gapiłam się
w zmieniający się licznik pięter z frustracją, że tak się guzdrze. Wprowadzałam
bardzo napiętą atmosferę, ale Adrien mi tego nie wytykał. Wyrozumiale
pozwalał, by moje gorące emocje zderzały się z jego chłodnym spokojem.
Wystrzeliłam z windy, gdy tylko drzwi się rozsunęły. Pociągnęłam za sobą
Adriena i prawie mu się wyrwałam, ale trzymał mnie mocno i mi na to nie
pozwolił. Nie spowalniał mnie też jednak i dlatego błyskawicznie dopadliśmy
do lady portiera.
Starszy pan aż podskoczył, ale jego twarz szybko przybrała uprzejmy wyraz,
gdy mnie rozpoznał.
– Panno Monet, ponownie dobry wieczór. W czymś mog…
– Potrzebuję nagrania z kamer – wypaliłam.
Portier nadstawił ucho i zamarł w tej pozycji, jakby nie dosłyszał.
– Nagranie z korytarzy, z mojego piętra, potrzebuję je zobaczyć…
– Zaginął kot – wyjaśnił Adrien dobitnym tonem. Wolną dłoń położył
płasko na kamiennym blacie, a wzrok wbił prosto w starszego pana. – Proszę
pokazać nam nagrania spod apartamentu pana Vincenta Moneta.
Oczy portiera zwęziły się, a usta rozchyliły, jakby szykowały się do
zaprotestowania, jednak w międzyczasie spojrzenie Adriena wyostrzyło się
i stało jeszcze bardziej intensywne.
– To bardzo ważny kot.
Wystarczyło, by oczy starszego pana przesunęły się w dół, na monitor, który
stał na jego biurku, aby Adrien skinął z zadowoleniem głową. Wciąż trzymając
moją dłoń, uniósł ją z szacunkiem i poprowadził mnie za ladę.
Stanęłam obok portiera, który razem z Adrienem nachylił się nad
monitorem. Santan puścił moją dłoń, ale zamiast tego objął mnie w talii.
Patrzyłam ze zmartwieniem, jak mężczyźni ustalają, który folder z nagraniem
otworzyć, gdzie przewinąć. Zerkałam też na eleganckie, szklane drzwi
wejściowe do apartamentowca. Przygryzłam wargę. Ściemniało się coraz
bardziej, po ulicy jeździły samochody…
– Co, jeśli jest na dworze? – zapytałam szeptem.
Adrien uniósł wzrok.
– Musi być w budynku.
Zgadzałam się, że to mało prawdopodobne, by Daktyl wylądował na ulicy.
To byłoby bardzo dziwne, gdyby udało mu się zjechać windą na sam dół
i wyjść z lobby niezauważonym. Co innego, gdyby spadł z balkonu, ale o tym
myśleć nie chciałam. Nie miałby szans tego przeżyć.
Zadrżałam. Musiałam, przecież musiałam się choćby przejść pod
apartamentowcem. Poruszyłam się.
– Zerknę na dwór – oznajmiłam Adrienowi. – Na wszelki wypadek.
Nie puścił mnie. Spojrzałam na niego pytająco i z zaskoczeniem.
– Ty idź – polecił swojemu ochroniarzowi, który zatrzymał się obok windy
i tak tam posłusznie stał. – Rozejrzyj się, proszę.
Ochroniarz skinął głową i opuścił lobby. Biedny, wyglądał na zmęczonego.
Miał zaraz skończyć pracę, a zamiast tego przyszło mu uczestniczyć w misji
poszukiwawczej kota. Obserwowałam, jak rozgląda się na zewnątrz, a potem
już zniknął mi z oczu. Nie przestawałam nerwowo obgryzać
ust. Uświadomiłam sobie, dlaczego Adrien powstrzymał mnie przed wyjściem
na dwór i wysłał tam swojego pracownika.
Bał się tego, co mogłam tam znaleźć.
Zrobiło mi się słabo i trochę się zakołysałam, więc ramię Adriena
automatycznie zacisnęło się na mojej talii jeszcze mocniej.
– Stop – polecił, gdy na ekranie wyświetlił się odpowiedni film.
Dzisiejsze nagranie sprzed trzech godzin. Pojawiła się na nim pani
sprzątająca, niedługo potem Dylan. Na początku oboje pilnowali, by zamykać
drzwi do apartamentu. Potem ona wyniosła śmieci. Dylan wyminął ją i wyszedł
pospiesznie, z telefon przyklejonym do ucha. Nie dotarł do połowy korytarza
i obrócił się na pięcie. W tym momencie jego twarz była tak dobrze widoczna,
że dało się dostrzec w jego oczach rozkojarzenie, a po ruchu warg poznać, że
zaklął. Zniknął ponownie w mieszkaniu. Spotkał się w drzwiach z pokojówką.
Wyminął ją. Wyszedł na korytarz. Kręcili się tam tak bezsensownie, że prawie
przegapiłam moment, w którym w zasięgu kamery pojawił się pyszczek
Daktyla.
Wstrzymałam oddech. Zabolało mnie serce. Mój mały kotek.
Wysunął nosek, a wielkimi ślepiami powiódł po korytarzu. Zrobił krok,
bardzo dla niego odważny. Nie zwykł wychodzić z mieszkania sam. Widać
było po jego niepewnych ruchach, że nie jest przekonany, czy robi dobrze.
– Pewnie pani szukał, panno Monet – odezwał się portier. – Nie było pani
tyle dni, to tęsknił…
Wpatrując się w Daktyla na ekranie, przytknęłam dłoń do drżących ust, a na
policzki trysnęły mi łzy.
– Proszę milczeć – wycedził Adrien wyjątkowo ostro. Też oglądał z uwagą
nagranie, ale komentarz mężczyzny ogromnie go zirytował, wnioskując po
tym, jak twardo zacisnął szczękę.
Portier speszył się i chyba chciał przeprosić, jednak ostatecznie wypełnił
polecenie Adriena i nie wypowiedział już ani słowa.
Ledwo stłumiłam piśnięcie, gdy Daktyl nagle puścił się panicznym biegiem
przez korytarz. Musieliśmy przełączyć się na obraz z innej kamery, by za nim
nadążyć.
Po chwili zwolnił, odwrócił się czujnie, ale wciąż poruszał się do przodu.
Zmienił przy okazji kurs i wpadł niezdarnie na ścianę, czego przestraszył się
tak, że aż podskoczył. Moje biedne maleństwo było takie zagubione.
– Przecież on się tak boi! – zapłakałam na tyle poważnie, że Adrien nawet
wyprostował się i objął mnie również drugą ręką, a następnie przytulił do
swojej piersi.
Niestety, nieważne, jak kojące były jego ramiona, nie zdołały ukoić mojego
bólu. Z przejęciem śledziłam każdy kolejny krok mojego zestresowanego kota.
Byłam tak skupiona na jego wielkich, przerażonych oczętach, że dopiero po
chwili zorientowałam się, iż w kadrze pojawiła się dłoń.
Dłoń człowieka, oczywiście, bo kogo innego.
63

NIŻSZY STATUS FINANSOWY

Wstrzymałam oddech i zdezorientowana zmarszczyłam brwi. Nawet lekko


odsunęłam się od Adriena, by przybliżyć twarz do ekranu.
Dłoń pogłaskała Daktyla po łebku, a potem powiodła po jego grzbiecie.
Wtedy widoczne już były nie tylko pomalowane paznokcie, ale i liczne
bransoletki na nadgarstku. Instynkt obronny mojego kochanego kota został
chyba w apartamencie Vincenta, bo zwierzak nie popisał się ani zwinnością,
ani bojowością. Zdawało się, że nawet nie syknął wściekle, gdy obce ręce
podniosły go z podłogi.
Portier musiał przełączyć na poprzednią kamerę, byśmy na własne oczy
zobaczyli, jak kobieta zamyka się w swoim mieszkaniu z Daktylem
przytulonym do piersi. Nie widziałam jej twarzy, ale wystarczył mi tył jej
głowy, a dokładniej włosy przystrojone dużą klamrą z kamieniami, luźna
narzuta na ramionach przeplatana połyskującą nitką czy te cholerne
bransoletki, które wbijały się mojemu kotu w brzuch, gdy go niosła.
– Och – wydusił z siebie zaskoczony portier. Mrużył oczy, jakby nie
dowierzał.
– Znasz ją? – zapytał mnie Adrien.
– Kojarzę – odszepnęłam zapatrzona w zamknięte drzwi jej apartamentu na
zastopowanym nagraniu. A potem nagle pod wpływem impulsu wyskoczyłam
zza lady i pognałam w stronę windy. Adrien na szczęście też był szybki, bo
wskoczył do niej tuż za mną. Stałam przodem do wyjścia, kciukami pocierałam
niecierpliwie wnętrze dłoni. Adrien nie odzywał się do mnie, co doceniałam,
bo nie chciałam się dekoncentrować. Cała buzowałam i on to chyba wyczuwał,
a nawet usprawiedliwiał.
Na naszym piętrze wciąż leżały porozwalane torby, drzwi od apartamentu
Vince’a stały otwarte na oścież, a w środku mignął mi przechadzający się po
nim Shane. Czujnym wzrokiem nieprzerwanie lustrował każdy kąt,
a w wyciągniętej dłoni trzymał kabanosa, by zwabić Daktyla.
– Ta, Hailie z Adrienem już tam poszli. Będą oglądać. Zobaczymy, czy… –
Z mieszkania akurat wyszedł Dylan z telefonem przy uchu. Przerwał na mój
widok, a jego spojrzenie trochę spokorniało, jakby lękał się mnie trochę.
Wnioskowałam, że była to reakcja towarzysząca jego poczuciu winy. – Czekaj,
Vince, właśnie wrócili na górę.
Byłam gotowa wejść do domu sąsiadki bez pukania, ale Adrien mnie
uprzedził, stanął pod jej drzwiami i kilka razy długo i nachalnie nacisnął na
dzwonek.
– Jest tam? – zapytał cicho Dylan, podchodząc do nas bliżej.
Skinęłam głową, maksymalnie skupiona na czekającej mnie konfrontacji
z sąsiadką.
Ale nikt nie otwierał.
– Martina też dzwoniła tu bez skutku – wyjawił Dylan. – Myśleliśmy, że
nikogo nie ma.
– Może gdzieś wyszła? – zasugerował Shane. Razem z Tonym dołączyli do
nas na korytarzu, zapewne usłyszawszy stąd nasze głosy i poruszenie.
– Prędzej udaje – prychnął Tony.
– Jasne, że udaje, że jej nie ma – przytaknęłam mu z bardzo dużym
ładunkiem pogardy. Normalnie poczułabym się niekomfortowo z tak silnie
negatywnym uczuciem w sobie, jednak osoba, która ukradła mojego kota,
zasługiwała na każdą kroplę mojej nienawiści. Nią właśnie wiedziona,
uniosłam pięść i zadudniłam do drzwi. – Proszę otworzyć, w tej chwili!
Kiedy kilka momentów później na nic zdały się moje nawoływania,
uniosłam obie pięści, gotowa rozwalić te drzwi gołymi rękami, jeśli byłoby
trzeba.
Na szczęście towarzyszyło mi jeszcze czterech silnych mężczyzn. Przed
szereg wyszedł oczywiście Dylan. Poza potrzebą odpokutowania swojej
nieuwagi on po prostu lubił takie akcje jak wjeżdżanie komuś do mieszkania.
A jeszcze gdy miał ku temu dobry powód, to już w ogóle była sytuacja idealna.
Odsunęłam się i nawet Adrien nie wchodził mojemu wrednemu bratu
w drogę. Shane podszedł tylko do drzwi, stanął do nich bokiem, jakby je
obejrzał, a następnie przyłożył do nich płasko dłoń, nachylił się i wyszeptał:
– Ej, Daktyl, jeśli tam stoisz, to lepiej się cofnij.
I sam zrobił kilka kroków do tyłu, a wtedy Dylan poruszył nadgarstkami, na
jego twarzy zagościło skupienie, odsunął się, napiął i ruszył na przeszkodę.
Jednym, przerażająco mocnym kopniakiem rąbnął w drzwi, a te wyleciały
z hukiem z zawiasów i uderzyły o przeciwległą ścianę.
Skrzywiłam się na hałas, ale nawet nie zatkałam uszu. Nie było czasu, by tu
stać i użalać się nad dzwonieniem w czaszce. Wpadłam do cudzego mieszkania
zaraz za Dylanem i Tonym. Shane i Adrien podążyli za mną, gotowi mnie
ratować w razie niebezpieczeństwa, ale prawda była taka, że ogarniała mnie tak
potężna wściekłość, że bez problemu obroniłabym się sama, jeśli byłoby
trzeba. Same kroki, które stawiałam, były tak stanowcze, że gdy przechodziłam
przez leżące drzwi, jeszcze trochę i złamałabym je na pół samą podeszwą.
– Boże! – zawył kobiecy głos.
W salonie, tuż przy oknie, stała moja sąsiadka, miła starsza pani gustująca
w drogiej biżuterii. Trzymała się za pierś, która unosiła się wysoko i opadała.
Za jej plecami rozciągał się widok na miasto, nie mniej imponujący niż ten
z drugiej strony, z apartamentu Vincenta. Jedyna różnica była taka, że okna
tutaj przyozdabiały długie, grube złote kotary w tłoczony różany wzór. W ogóle
pachniało tu intensywnie cytryną i o ile lubiłam zapach cytrusów, tak tutaj był
on stanowczo zbyt mocny. Zmarszczyłam nos.
Wybałuszone oczy kobiety były tak spanikowane, że kiedy na moment
zamarłam, poczułam wyrzuty sumienia, że tak bezceremonialnie wdarliśmy się
jej do domu.
No ale po chwili sobie przypomniałam, że gdzieś tu musi być mój kot, a to
podłe babsko nawet nie raczyło nam otworzyć, słysząc przecież, że ktoś dobija
się do jej drzwi.
Moje spojrzenie się wyostrzyło. Rzadko kiedy pozwalałam sobie patrzeć na
kogokolwiek w tak nieprzyjemny sposób. Od świdrowania okropnej sąsiadki
wzrokiem miałam jednak ważniejsze zadanie. Zaczęłam rozglądać się po jej
pstrokatym, lecz niezaprzeczalnie luksusowym mieszkaniu.
– Daktyl?! – zawołałam.
– Gdzie jest kot? – warknął Dylan, robiąc dosyć agresywny krok w kierunku
sąsiadki.
Irytowało mnie, że cały czas sapie tak ciężko. Potrzebowaliśmy odpowiedzi,
a ona zdawała się je tylko odwlekać. Dylan i Shane zbliżyli się do niej, gotowi
po mistrzowsku ją osaczyć. Bracia Monet potrafili zastraszać innych jak mało
kto.
Tony i Adrien rozeszli się po mieszkaniu. Słyszałam jak bez ogródek szarpią
za klamki do drzwi do innych pomieszczeń.
– Daktyl! – wrzasnęłam znowu, bezsilna i przebodźcowana tym, co się
działo. Nie wiedziałam, gdzie iść, czy w prawo, czy w lewo, czy za Adrienem,
czy za Tonym, a może w swoją stronę. Może powinnam podejść do sąsiadki,
zacisnąć palce na jej farbowanych kudłach i wyszeptać jej do ucha parę gróźb?
Byłam w stanie to zrobić, do takiego stanu doprowadziło mnie zniknięcie
mojego ukochanego kota.
– Hailie.
Odwróciłam się w stronę Tony’ego, który szedł do mnie z puchatą, szarą
kulką w wytatuowanych rękach.
Przez moje ciało przeszły tak silne dreszcze, że aż się zatelepałam, zanim
rzuciłam się na brata i prawie wyrwałam mu kota z rąk. Prawie, bo Daktyl był
tak zestresowany, że wczepił się pazurkami w jego koszulkę i Tony najpierw
ostrożnie pomógł mu się uwolnić. W międzyczasie zwierzak wyciągnął
pyszczek w moją stronę i wtedy spojrzałam w te jego piękne ślepia.
Znowu się oczywiście poryczałam. Przeciągłe, pełne skargi i żałości
miauknięcie Daktyla zostało stłumione, gdy przytuliłam go do siebie z całej
siły. Nie wyrywał się, nie protestował. Zalała mnie ulga, gdy poczułam jego
ciepło, szczupłe ciało pod puszystym futerkiem i walące serce. Ruszał się,
oddychał, wszystko było z nim dobrze.
Adrien stanął obok mnie, ale nie przeszkadzał mi w mojej osobistej chwili
pojednania z Daktylem. Patrzył tylko na nas ze spokojem i także ulgą. A potem
jego spojrzenie pociemniało, gdy przeniósł je na sąsiadkę.
Konfrontowana właśnie przez Dylana i Shane’a, opierała się o szybę i nadal
nie przestawała trzymać się za pierś. Drugą ręką zaczęła się wachlować i te
przeklęte, brzydkie zresztą, bo przesadnie ozdobione kamieniami bransoletki
grzechotały niczym wór z monetami.
– Ukradłaś kota mojej siostry? – szczeknął z pretensją Dylan.
– No wiesz ty co? – oburzyła się. – Kocisko błąkało się po korytarzu, to je
przygarnęłam. Twoja siostra powinna być mi wdzięczna.
Przycisnęłam Daktyla do siebie jeszcze mocniej.
– To nie ulica, a apartamentowiec! – zawołałam z jadem w głosie. – Jeśli po
korytarzu przechadza się zadbany kot, to wiadomo, że ma właściciela!
– Chyba co najwyżej takiego, który się nim nie interesuje, skoro zwierzę
zostawione było samo sobie.
Gdybym nie trzymała na rękach Daktyla, właśnie w tym momencie
rzuciłabym się na tę zakłamaną kobietę, by wydłubać jej oczy. Jej pełen
zadowolenia uśmieszek był nie do zniesienia.
– Na pewno słyszałaś, że kręcimy się po korytarzu i go szukamy – burknął
na nią Shane.
– Wiadomo, że tak – odpowiedział mu z irytacją Dylan. – Celowo też
siedziała cicho i nam nie otwierała.
Tony mruknął wyszukaną obelgę, wyjątkowo wulgarną i zbyt nieprzyjemną,
by ją powtarzać. Sąsiadka wytrzeszczyła z oburzeniem oczy.
– Jak ty, gówniarzu, śmiesz się tak do mnie zwracać?
– Dobra, cicho. – Shane machnął na nią dłonią i zwrócił się do nas: – Co
z nią robimy?
Ja przytulałam Daktyla i to on był dla mnie w tej chwili najważniejszy. Tony
trzymał ręce w kieszeni i szczerzył się zachwycony, że kobieta zareagowała na
jego odzywkę. Dylan stał obok niej, gotowy rozszarpać ją na strzępy, gdyby
pojawiła się taka potrzeba, a Adrien czuwał tuż przy mnie, milczący i skupiony.
– To wariatka, najlepiej już stąd wyjdźmy – zaproponowałam, bardzo
chętna, by zapomnieć o tej fatalnej i nikomu niepotrzebnej komplikacji dnia.
Kobieta mrużyła oczy i zaciskała pomalowane wyrazistą, szkarłatną
szminką usta, tak że ledwo usłyszałam syk, który je opuścił:
– Rozpieszczona dziewucha.
Nie dałam się sprowokować. Przytuliłam do siebie Daktylka jeszcze
mocniej i ucałowałam go w czubek głowy, rzucając niewinne spojrzenia na
otaczających mnie mężczyzn, o których wiedziałam, że w razie potrzeby
zawsze staną w mojej obronie.
Moi bracia patrzyli po sobie, w niektórych tych spojrzeniach uczestniczył
nawet Adrien.
– Nie no, ludzie, przecież Hailie nie może mieszkać obok złodziejki –
odezwał się Shane.
– Tym bardziej złodziejki kotów, co nie? – zaznaczył Tony.
– Ta baba jest dziwna – ocenił Dylan, ignorując uniesione brwi kobiety. –
Też uważam, że Hailie nie powinna mieć takich sąsiadów. Nie chcę się, kurwa,
wiecznie zastanawiać, czy ktoś jej tu nie nachodzi.
– Dajcie spokój, nigdzie się na razie nie wyprowadzam – wtrąciłam się
zdecydowanie, by wiedzieli, że nie ma na tym polu dyskusji.
– Ty nie – zgodził się Dylan, a Shane dodał:
– Twoja sąsiadka tak.
– To bardzo dobry pomysł – pochwalił ich Adrien.
Kobieta prychnęła z niedowierzaniem. Nadal wbijała swoje paznokcie
w skórę na klatce piersiowej, tam gdzie odkrywał ją głębszy dekolt.
– Też wymyśliliście. – Przewróciła teatralnie oczami. – Nigdzie się nie
wyprowadzam.
Adrien spojrzał na mnie z powagą.
– Hailie, czy przeszkadza ci sąsiadowanie z kobietą, która ukradła twojego
kota?
Ucałowałam łepek Daktyla po raz enty w ciągu ostatnich kilku minut.
– Właściwie to tak – odparłam cicho.
– Przykro mi, wyprowadzasz się – powiedział do niej od razu. Jego głos
brzmiał chłodno, formalistycznie i wcale nie tak, jakby jego właściciel
odczuwał choćby najmniejszy smutek.
– Źle trafiłaś – rzucił do niej lekceważąco Tony.
Dylan rozłożył ręce, by pokazać, że nie ma tu absolutnie innego wyjścia.
– Musisz się wyprowadzić.
– Żartujecie sobie – żachnęła się, ale na jej twarzy odbił się pierwszy ślad
prawdziwego przejęcia. – To moje mieszkanie!
– Które możesz sprzedać i w jego zamian kupić inne.
– Nie zamierzam niczego sprzedawać. – Wreszcie oderwała dłoń od serca
i tym odkryła pojawiające się na jej skórze wypieki. – Jak wy to sobie
wyobrażacie? Kto to teraz kupi?
To było niefortunne pytanie, bo chętny na kupno znalazł się
niespodziewanie w mgnieniu oka.
– Ja.
Wszyscy spojrzeliśmy zaskoczeni na Adriena.
– Nie, stary, tylko nie ty – westchnął Shane, a twarz przykrył sobie dłonią.
– Nie możesz mieszkać tak blisko niej – zaprotestował Tony.
– Nie muszę tu mieszkać. – Adrien wzruszył ramionami. – Na razie
mieszkanie może stać puste.
– Adrien? – Uniosłam brew.
– Prawda jest taka, że od dawna planowałem zainwestować w dobry
apartament na Manhattanie. Nigdy nie było okazji się za takim rozejrzeć.
– Może ja go kupię – rzucił Dylan.
– Ty już masz jeden w okolicy – przystopował go Shane. – Ja go kupię.
– I, kurwa, będziesz mieszkać drzwi w drzwi z Vincentem? – parsknął Tony.
– Vince to zajebisty sąsiad, nigdy go tu nie ma.
– No prawda.
– Może się zrzucimy?
Kobieta obserwowała z niedowierzaniem, jak moi bracia dyskutują o kupnie
jej apartamentu, choć ona nawet nie wyraziła chęci sprzedania go. Dla mnie też
ich przepychanki stawały się coraz bardziej abstrakcyjne.
– Może zorganizujemy licytację? – zasugerował uprzejmie Adrien. – Kto
zapłaci więcej?
Bracia Monet skrzywili się, a ja wzniosłam oczy do sufitu.
– Proszę, nie. W ten sposób będziecie się licytować bez końca, a ja chcę już
iść odpocząć.
– Niezupełnie. – Adrien uśmiechnął się lekko, lecz znacząco. – Obrzydliwe
fortuny twoich braci nie dorównują tej należącej do członka Organizacji. Czy
nie tak to wygląda, panowie?
Bliźniacy i Dylan nastroszyli z irytacją brwi. Nie byli przyzwyczajeni do
tego, by ktoś wytykał im niższy status finansowy.
– Ale za to dorównuje jej inna obrzydliwa fortuna innego członka
Organizacji, czy nie tak to wygląda? – burknął Dylan.
– Zgadza się – przyznał Adrien. – Jednak czy Vincent Monet zgodzi się
wyrzucać pieniądze na tak bezsensowne kaprysy swoich braci?
– Jeśli dowie się, że akurat ty chcesz kupić to mieszkanie i zostać wesołym
sąsiadem Hailie, to tak, myślę, że chętnie wyrzuci na nie dużo pieniędzy.
– Cóż, w takim…
Wyszłam.
Zostawiłam Adriena z moimi braćmi w pachnącym cytryną, kiczowatym
mieszkaniu kobiety, która ukradła mi kota.
Nie miałam po prostu siły sterczeć tam i wysłuchiwać nonsensów.
Ktokolwiek z nich kupi to mieszkanie, będzie lepszym sąsiadem od złodziejki.
Po cichu liczyłam, że Adrien wygra, z drugiej strony nie miałabym nic
przeciwko bliźniakom tuż obok. Przynajmniej wyprowadziliby się
z apartamentu Vincenta, więc w gruncie rzeczy miałabym więcej swobody.
Tuląc Daktyla, wróciłam do siebie. Najpierw przeszłam po wyważonych
drzwiach, które jęknęły cicho, gdy postawiłam na nich stopę. Potem minęłam
torby, które wciąż kwitły w korytarzu. Nikt nic z nich nie ukradł, bo jedyny
złodziej na tym piętrze był właśnie konfrontowany przez moich braci
i Adriena.
Odetchnęłam, gdy weszłam do siebie. Zamknęłam drzwi, ale nadal nie
wypuszczałam Daktyla z ramion. Nalałam mu wody do miski, nasypałam
świeżej suchej karmy, dałam mu też tej mokrej, a i nawet wziął mnie na litość,
tak że poczęstowałam go przysmakiem w ramach nagrody za bycie tak
dzielnym.
Nawet gdy wreszcie odstawiłam go na podłogę, biedactwo wciąż trzymało
się blisko mnie. Wróciłam na korytarz tylko na moment, by wyjąć ze swojej
torby kosmetyczkę, z której to produktów następnie użyłam do wieczornej
pielęgnacji. Wszystko to robiłam w ekspresowym tempie, dlatego już za chwilę
leżałam w swoim łóżku z Daktylem przy sobie.
– Jutro wstaniemy, podziękujemy chłopcom i Adrienowi za ich interwencję,
a także dowiemy się, który z nich wygrał walkę o apartament –
zapowiedziałam Daktylowi sennym głosem.
Nie wniósł żadnego sprzeciwu, więc przymknęłam oczy i od razu
odpłynęłam.

Nie wróciłem do Pensylwanii.


Po wieczornej akcji poszukiwania kota Hailie Monet pojechałem do hotelu.
Przed zaśnięciem zasiadłem w fotelu i gapiłem się na ścianę w pokoju
oświetlonym jedynie nikłym światłem hotelowej lampki.
Popijałem kieliszek wytrawnego wina, które znalazłem w barku. Uznałem,
że to dobry sposób, by uczcić zakup nowego apartamentu na Manhattanie.
Sąsiadował z mieszkaniem, w którym przebywała aktualnie Hailie Monet,
więc uznałem to za wyjątkowo udaną transakcję.
Mimo zmęczenia powrotem z dalekiej podróży na łóżko zerkałem
z niechęcią. Wiedziałem dobrze, co mnie od niego odstręcza.
W odwiedzinach u Camdena Moneta miałem przyjemność po raz pierwszy
ułożyć się do spania przy Hailie Monet i trudno mi teraz było przekonać się do
zaśnięcia w łóżku, w którym jej brakowało.
A była tak blisko, w apartamentowcu zaledwie kilka przecznic dalej.
Jedynie dwa argumenty przekonywały mnie, by nie pójść teraz do niej i nie
wprosić się do jej sypialni. Zwłaszcza że na tym etapie byłem już świadomy, iż
ona wcale nie miałaby nic przeciwko.
Ale była noc, ona spała i nieelegancko byłoby ją budzić. Poza tym jeszcze
dziś zatrzymywali się u niej bracia.
Dlatego odwiedziłem ją następnego wieczora.
Jako wymówkę na swoje ponowne pojawienie się pod drzwiami do
apartamentu Vincenta Moneta, której w ogóle nie potrzebowałem,
przygotowałem sobie fakt, że właśnie wynegocjowałem nieruchomość w tymże
budynku.
– Chciałem sprawdzić, czy wszystko przebiega zgodnie z planem –
wyjaśniałem Hailie Monet, stojąc przed drzwiami do jej mieszkania.
Patrzyła na mnie zaskoczona.
– A więc naprawdę je kupujesz?
– To pożądana lokalizacja, więc traktuję je jako dobrze rokującą inwestycję
– wyjaśniłem.
– Nie słyszałam, żeby ktokolwiek tu się dzisiaj kręcił, sąsiadka się chyba
jeszcze nie wyprowadziła – poinformowała mnie Hailie, zerkając na drzwi
apartamentu obok.
Ja w ogóle nie byłem zainteresowany patrzeniem w tamtą stronę. Odparłem
tylko bez mrugnięcia:
– Ma trzy dni na opróżnienie mieszkania.
Hailie Monet uniosła brwi.
Czekałem, aż się zorientuje, że nic nie obchodzi mnie w tej chwili: ani
mieszkanie, ani sąsiedztwo. Stałem w korytarzu, wpatrywałem się
hipnotyzująco w kobietę przede sobą, a dłonie trzymałem splecione z tyłu, bo
inaczej nie mógłbym poręczyć za to, do czego by się wyrwały.
Hailie nie zajęło długo, by zrozumieć, dlaczego przyszedłem. Jej policzki
delikatnie się zaróżowiły, ale tylko na chwilę.
– Może masz ochotę na kawę? – zapytała. – Wejdź, proszę.
Patrzyłem na nią jeszcze z kilka sekund dłużej, zanim zrobiłem krok.
– Tak się składa, Hailie Monet, że umieram z pragnienia.
Mijając ją, usłyszałem, jak przełyka ślinę.
Hailie przeszła do kuchni nastawić ekspres, ale nigdy nie wypiłem tej
obiecanej kawy.
W zamian dostałem coś lepszego.
Bardziej pobudzającego od kofeiny.
Trudno mi się obserwowało, jak kobieta, która doprowadzała mnie do
szaleństwa, kręci się po swoim mieszkaniu. Wyciąga filiżankę z szafki, schyla
się, by pogłaskać kota, czy szuka ciasteczek.
– Przysięgam, że tu były – mruczała pod nosem. – Przeklęty Shane.
Oparłem się o szafki, nie odwracając od niej wzroku nawet na moment.
– Bracia już pojechali? – zapytałem.
– Tak, dzisiaj rano.
Kolejne zielone światło.
Schowałem ręce do kieszeni, gdy Hailie stanęła na palcach, by wyciągnąć
paczkę kawy. Musiała dosypać ziaren do ekspresu. Bluzka jej się podwinęła
i odsłoniła brzuch, który opaliło jej filipińskie słońce.
Przechyliłem głowę.
Hailie Monet zerknęła na mnie kątem oka i nie wiem, co dokładnie
zobaczyła na mojej twarzy, ale mocno ją to speszyło, bo teraz już całkowicie
się zaczerwieniła.
Uśmiechnąłem się lekko.
Może jednak wiem, co zobaczyła.
Pożądanie.
Nie naciskałem, czekałem na jej ruch.
– Miło, że przyszedłeś – powiedziała zmienionym głosem, jakby pragnęła za
wszelką cenę zagłuszyć ciszę.
– Mhm – mruknąłem, ale zaraz dodałem: – Wpadłem na moment, jednak za
chwilę będę musiał wracać do Pensylwanii.
Spojrzała na mnie szybko.
– Dlaczego?
– Obowiązki.
– Och – szepnęła i spuściła wzrok na blat, gdzie szykowała talerzyk
i podstawkę. – No trudno…
Podniosłem podbródek zaintrygowany jej reakcją.
– Co trudno, Hailie Monet?
Zerknęła na mnie niby to niewinnie, spod rzęs, i wzruszyła ramionami.
– Myślałam, że zostaniesz na dłużej.
Palce w kieszeniach zacisnąłem w pięść.
– Tego sobie życzysz?
Znowu wzruszyła ramionami.
– Skoro jesteś taki zajęty, to nieważne.
I nacisnęła przycisk na ekspresie, który uruchomił młynek. W kuchni rozległ
się hałas mielonych ziaren.
Koniuszkiem języka powiodłem po dolnej wardze, wpatrując się w to, jak
porusza biodrami. Schyliła się, by wsadzić coś do zmywarki.
Nie wytrzymałem. Odepchnąłem się od szafek i stanąłem tuż za nią. Miałem
ochotę jej dotknąć, ale ściana dystansu zbudowana między nami od początku
naszej znajomości była tak trwała, że skutecznie mnie powstrzymała.
Znałem mężczyzn, którzy mogliby tu skonać z niecierpliwości i frustracji,
ale ja lubiłem ten nasz mur. Należał tylko do mnie i do Hailie Monet, razem
stawialiśmy te cegły i teraz razem mieliśmy je zburzyć, jedna po drugiej.
A burzenie murów może być dobrą zabawą.
Hailie się wyprostowała, odwróciła i drgnęła zaskoczona, że nagle
znalazłem się tak blisko. Zakołysała się, ale nie cofnęła. Uniosła głowę i śmiało
nawiązała ze mną kontakt wzrokowy. Lubiłem w jej spojrzeniu to, że tylko na
pozór wyrażało niewinność. W rzeczywistości Hailie Monet znała swoje
wdzięki. Nie zawsze korzystała z nich świadomie, ale była zaznajomiona
z podstawami.
Wiedziała, że jeśli przygryzie teraz swoją dolną wargę, to zwróci na nią
moją uwagę. Wiedziała, że zacisnę szczękę, czując nagle nieodpartą chęć
pocałowania jej. Wiedziała, że jeśli teraz uśmiechnie się słodko, pokaże tym, że
się ze mną drażni. Wiedziała, że sprowokuje mnie to do wyciągnięcia ręki i…
– Hailie Monet, czy mo…
Energicznym ruchem złapała mnie za nadgarstek i przyłożyła moją dłoń do
swojego biodra.
– Tak, możesz.
Więcej zachęty nie potrzebowałem.
Zacisnąłem palce na jej boku i natychmiast powiodłem dłonią odrobinę
wyżej, tam gdzie z ubrania przeszedłem na ciepłą skórę. Zadrżała, a potem
znowu, gdy dołożyłem drugą rękę. Obiema błądziłem po jej ciele, aż wreszcie
dotknąłem ją w kilka takich miejsc, że w odpowiedzi zaskoczyła mnie
niespodziewanym, agresywnym wręcz pociągnięciem za krawat.
Automatycznie sprawiło to, że moje dłonie się zatrzymały i też ścisnęły jej
skórę mocniej. Zapatrzyliśmy się na siebie. Im dłużej wędrowałem wzrokiem
po głębi jej brązowych oczu, tym więcej widziałem. Niewinność zniknęła,
zastąpiła ją figlarność.
Hailie Monet nadal miała w sobie coś z nieśmiałości i dziewczęcej
delikatności, jednocześnie nie brakowało jej zmysłowości i powabu.
Podobał mi się sposób, w jaki zaciskała palce na moim krawacie.
Nie mógłbym dostać jaśniejszego sygnału, że chce tego samego, co ja.
– Kawa gotowa – szepnęła.
Jej usta milimetry od moich.
Pokręciłem głową.
– Najpierw deser.
Zrobiła smutną minę.
– Nie ma ciasteczek.
Ledwo to powiedziała, a już zajęła się moimi ustami, które wreszcie
przytknąłem do jej warg. Z początku jej uścisk na moim krawacie się nasilił.
Pociągnęła mnie jeszcze mocniej, jakby chciała, bym znalazł się jeszcze bliżej,
co fizycznie nie było już możliwe. W zamian całowałem ją z większą
zachłannością, jednocześnie zrobiłem krok w kierunku przejęcia kontroli.
Wiedziałem, że Hailie to kobieta, która lubi ją zwykle zachowywać, ale
silnikiem napędowym naszej relacji było wymienianie się dominacją i teraz
przyszła pora na postawienie poprzeczki jeszcze wyżej.
Wpiłem palce w talię Hailie jeszcze mocniej, a gdy mój uścisk był już
stabilny, nie przerywając pocałunku, zacząłem delikatnie popychać ją w stronę
wejścia do sypialni. Zerkałem ponad jej głową w poszukiwaniu drzwi. Hailie
zaufała mi i nie stawiała oporów. Możliwe, że nawet nie zauważyła, gdy je
otworzyłem, bo rozejrzała się zdezorientowana miękkim lądowaniem, gdy
rzuciłem ją na łóżko.
Całowałem ją po szyi, z prawej strony, jak zapamiętałem, że lubiła. To, jak
przymykała powieki i rozchylała usta, gdy to robiłem, było dla mnie najlepszą
nagrodą. Czasami wymsknęło jej się rozmarzone westchnienie i z takim
akompaniamentem mógłbym kontynuować w nieskończoność, jednakże ona
niespodziewanie otworzyła oczy.
Dostrzegłem w nich strach, dlatego oderwałem od niej usta i zawisłem nad
nią, uważnie zaglądając jej w twarz.
– Co się dzieje? – zapytałem lekko zachrypniętym głosem, odchrząknąłem.
– Zamknąłeś drzwi?
Mrugnąłem, a potem odchyliłem się lekko, by obejrzeć się za siebie.
– Są przymknięte.
– Muszą być zamknięte.
Uniosłem brew.
– Jesteśmy tu sami.
Hailie podniosła się na łokciach.
– A Daktyl?
Oszołomiony znowu się odwróciłem.
– Jego też tu nie ma.
– Co, jeśli przyjdzie? – zapytała z przejęciem.
– Myślę, że skoro został w kuchni, to nie ma ochoty oglądać tego, co tu
robimy – odparłem, a Hailie wyciągała właśnie szyję, by zerknąć na drzwi; tak
ją wyeksponowała, że ponownie złożyłem na niej kilka pocałunków.
Ale poczułem jej dłoń na policzku.
– Nie, czekaj, mówię serio – ciągnęła. – Nie będę się czuła komfortowo,
jeśli tu wejdzie.
Widząc realne zmartwienie w jej oczach, oblizałem wilgotne wargi
i uspokajająco przyłożyłem dłoń do jej ramienia.
– W porządku, Hailie, zamknę je.
Podniosłem się, wróciłem do drzwi, po czym upewniłem się dwa razy, że
żaden kot ich nie otworzy. Hailie obserwowała mnie z łóżka, a kiedy
z powrotem nad nią stanąłem, obdarzyła mnie pełnym wdzięczności
spojrzeniem.
– Dziękuję.
Pogłaskałem ją po policzku.
– Proszę.
I znowu pchnąłem ją na łóżko. Pozwoliła mi ponownie obsypać się
pocałunkami.
Kiedy ponownie się wyprostowałem, zrobiłem to po to, by rozwiązać sobie
krawat. Obserwowała mnie z nikłym uśmiechem, który się poszerzył, gdy jego
końcówką musnąłem ją po policzku.
Odłożyłem go jednak, ponieważ uznałem, że tym razem nie potrzebujemy
takich akcesoriów. Poza tym Hailie podwinęła kokieteryjnie bluzkę i znowu
pokazała brzuch. Patrzyła przy tym na mnie z zaciekawieniem, jakby
sprawdzała, co z tym faktem zrobię.
Oczywiście schyliłem się, by przytulić do niego wargi. Szczególnie czule
ucałowałem jej bliznę, jakby z czcią, która należała się tej kobiecie za jej
odwagę. Zadrżał mi też kącik ust na widok tatuażu jednorożca z pistoletem.
Nadal nie mogłem się nadziwić, że tak słodka i delikatna dziewczyna jak
Hailie Monet skrywała na swoim ciele takie szalone tajemnice.
Wyjątkowe uczucie rozbudzały we mnie jej palce w moich włosach. Miała
dłuższe paznokcie, które przy jej pieszczotach łaskotały mnie po skórze
i powodowały dreszcze. By się jej odwdzięczyć za tę przyjemność, zacząłem
ustami schodzić coraz niż…
– Adrienie?
– Hm? – mruknąłem, zatrzymawszy się na pasku jej dresów.
– Urazi cię, jeśli się spytam, z iloma partnerkami byłeś?
Brodą musnąłem jej podbrzusze, gdy uniosłem głowę. Ten ruch
spowodował, że dłoń Hailie się z niej ześlizgnęła.
Znowu się lekko podniosła i wpatrywała się we mnie z zagadkowym
wyrazem twarzy.
– Dlaczego pytasz?
Wzruszyła ramionami, a wtedy zerknąłem przypadkiem w dół,
przypomniałem sobie, że jej gładka, pachnąca owocowym balsamem skóra jest
wyeksponowana zaledwie centymetry od moich ust, i znowu ją ucałowałem.
– Tak po prostu.
Ponownie uniosłem głowę i tym razem dobitnie wwiercałem spojrzenie
prosto w jej oczy, gdy poruszyłem wilgotnymi wargami:
– A ty, Hailie Monet?
Zawahała się.
– Ja…
Może nawet speszyła.
Jeden z łokci, na których się opierała o materac, oderwała na moment, by
założyć sobie włosy za ucho.
– Ja nie sypiam z kobietami.
Uszczypnąłem ją w udo, a ona pisnęła i wierzgnęła nogą.
– To bolało!
Położyłem dłoń na jej udzie raz jeszcze, a ona, w obawie, że zamierzam to
powtórzyć, spróbowała się wywinąć. Popełniła głupi błąd, bo odwróciła się na
brzuch, a wtedy przyszpiliłem ją do materaca i pochyliłem się, by wyszeptać do
jej ucha:
– Z iloma mężczyznami spałaś, Hailie Monet?
Jej ciało drżało od tłumionego śmiechu. Droczyła się ze mną, więc złapałem
jej skórę między palce znowu, tym razem w okolicy pośladka.
– Nie! – wyrwał jej się protest.
Pochyliłem się jeszcze niżej. Jej włosy załaskotały mnie w twarz.
– Z iloma?
Milczała, a ja bardzo delikatnie pociągnąłem.
– Dobrze już! – zawołała, kryjąc twarz w pościeli. – Z dwoma!
Położyłem dłoń płasko i zacząłem delikatnie masować tamtą część ciała
w nagrodę za odpowiedź. Kiedy odwróciła głowę, by na mnie spojrzeć, buzię
miała czerwoną z chowania jej, wciskania w łóżko i tłumienia chichotu. Trąciła
mnie też mocno w ramię, bo zdążyła dostrzec na moich ustach uśmiech
zabarwiony triumfem, jeszcze zanim zdążyłem go przed nią ukryć.
Odgarnąłem jej włosy na bok, by pocałować ją w kark. Każda część jej ciała
kusiła, by ją musnąć ustami.
– Teraz twoja kolej – powiedziała.
Powiodłem dłońmi wzdłuż jej tułowia, po bokach, do góry, a potem
pomasowałem jej ramiona i kark. Zadrżała, gdy wzdłuż kręgosłupa przeszedł ją
dreszcz.
– Odpowiedz – nalegała. – Ja spytałam pierwsza.
Zaśmiałem się na ten dziecinny argument, ale Hailie powoli przestawała
żartować. Zaczęła się spode mnie wyślizgiwać. Chciałem ją powstrzymać,
całując ją w brzuch i ramię, ale delikatnie acz stanowczo odepchnęła moją
głowę.
Wtedy pocałowałem ją w dłoń, którą to zrobiła.
Szybko ją zabrała.
– Przestań.
Spojrzałem na nią, by się upewnić, że wygląda na tak poważną, jak brzmi.
Brwi miała lekko zmarszczone, a usta zaciśnięte. Wpatrywała się we mnie
nieco naburmuszona.
Westchnąłem.
– Co się dzieje, Hailie Monet?
– Zadałam ci pytanie.
Założyła sobie nawet ręce na piersi. Biorąc pod uwagę, że leżała pode mną,
wciąż plecami na materacu, musiałem przyznać, że wyglądało to dosyć
komicznie.
Musiałem jednak zachować powagę, bo wszelkie oznaki rozbawienia
z mojej strony teraz tylko dodatkowo by ją rozjuszyły.
– Dlaczego to jest dla ciebie istotne? – zapytałem.
– Może nie jest, ale ja ci powiedziałam, to sama też chcę wiedzieć, jak to
u ciebie wygląda.
Patrzyłem prosto w jej surowe oczy.
– Nie wiem.
Ściągnęła brwi i zmrużyła powieki. Jej ciemne włosy rozpływały się wkoło
niej na białej pościeli.
Wyglądała jak nadąsany anioł.
– Kłamiesz.
– Nie kłamię – odpowiedziałem spokojnie. – Nie wiem, nigdy nie liczyłem.
Hailie Monet skrzywiła się i rozplątała ramiona.
– Czyli co, było ich aż tak dużo?
– Nie wiem, ile ich było – powtórzyłem, ciągle pilnując swojego
opanowania. Z doświadczenia wiedziałem, że odpowiednio zaanonsowane
mogło przelać się na rozmówcę. – Jednakże na pewno więcej niż dwie.
– Więcej niż pięć?
– Tak.
– Więcej niż dziesięć?
Pokiwałem głową.
– Piętnaście?
Otworzyłem usta, ale po chwili je zamknąłem.
– Nie jestem pewien…
– To niepokojące – stwierdziła pretensjonalnym głosem.
– Uważam, że niepokojące byłoby, gdybym znał dokładną liczbę –
odparłem. – Nie uzupełniam listy kobiet, z którymi chodzę do łóżka.
Uniosłem dłoń, by czule przesunąć dłonią od czubka jej głowy wzdłuż boku,
jednak Hailie odwróciła ją, ewidentnie nie życząc sobie mojego dotyku.
Westchnąłem.
Nadal leżała właściwie pode mną, ale niewiele brakowało, by kazała mi
z siebie zejść. Widziałem gołym okiem, jak trybiki w jej mózgu się nakręcają.
– Hailie – upomniałem ją, zanim wbije sobie do głowy coś, co ciężko potem
będzie z niej wybić. – Jestem od ciebie starszy. To normalne, że miałem więcej
partnerek.
– Moglibyśmy ustalić, czy to normalne, jeśli znalibyśmy chociaż ich
przybliżoną liczbę.
Przekrzywiłem głowę.
– Hailie.
Rozłożyła ręce.
– Wiesz, że Will mi opowiadał historię o tym, jak mieliście po siedemnaście
lat i dwie dziewczyny uciekły ci do lasu?
Zapatrzyłem się na nią.
Tego się nie spodziewałem. Czułem, jak moja twarz tężeje.
Williamie Monecie, gdy następnym razem się zobaczymy, przysięgam,
dostaniesz w twarz.
Przymknąłem powieki, odetchnąłem i podniosłem się nieco, by spocząć
obok Hailie. Wiedziałem, że tutaj potrzebna będzie dłuższa chwila na
rozmowę.
– Robiłem dużo głupich rzeczy, gdy byłem młodszy – przyznałem.
– Jak dużo? – zapytała szybko Hailie, również się podnosząc.
Rzuciłem jej spojrzenie.
– Nie spotykałem się z kobietami w celu utworzenia związku – wyjaśniłem.
– Od czasów historii, którą twój drogi brat raczył ci opowiedzieć, zawsze
szczerze i klarownie każdą kobietę o tym z góry informowałem.
– Hm.
Nadal patrzyła w bok.
– Wierzysz mi, Hailie Monet?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiedziałem, że jesteś taka obrażalska – zadrwiłem cicho i chciałem
złapać ją psotnie za brodę, ale widząc moją dłoń, odsunęła się.
Przymknąłem powieki.
No dobrze.
Mlasnąłem językiem i się podniosłem. Dopiero wtedy Hailie Monet
z powrotem zaczęła wodzić za mną wzrokiem. Stanąłem nad łóżkiem, na
którym teraz siedziała. Nogi trzymała spuszczone z jego brzegu, ale nie
dotykały dywanu. Podpierała się z tyłu rękoma. Bluzkę nadal miała
podciągniętą, a włosy rozwichrzone. Obok, na idealnie białej pościeli, leżał
mój krawat.
Patrzyłem na nią z góry i widziałem w jej oczach niepewność. Zastanawiała
się, czy się zirytowałem. Nie odpuszczała jednak, ciągle obstając przy swoim.
Jej oczy zaczęły dopiero się rozszerzać, gdy z grobową miną obniżyłem się
przed nią na kolana.
Tak, padłem na kolana przed Hailie Monet.
Znowu.
Zrobiłem to z tą samą pewnością siebie, gracją i przekonaniem, co
wcześniej. A może nawet i większym, bo wiedziałem już, że to nie zwykłe
przeczucie i Hailie Monet naprawdę jest wyjątkowa.
I skoro od czasu do czasu będzie wymagała, bym jej o tym przypominał, to
będę dla niej to robił.
Wyciągnąłem do niej dłoń, ale nie podała mi swojej, dlatego sam po nią
sięgnąłem. Powoli, by miała czas się wycofać, choć szczerze liczyłem, że tego
nie zrobi.
Nie zrobiła.
Zdobywszy ją, przybliżyłem ją do swojej twarzy. To wymagało, by Hailie
usiadła prościej i sama odrobinę się do mnie przysunęła. Niespiesznie
przytknąłem usta do wierzchu jej dłoni, nie odwracając od niej wzroku.
– Jesteś, Hailie…
Pocałowałem jej palec. Jeden, drugi, trzeci…
– …dla mnie wyjątkową kobietą…
Kolejny i kolejny. A potem złożyłem pocałunek we wnętrzu jej dłoni. Skórę
miała tak delikatną, gładką, a jej dłoń zupełnie mi się poddawała.
– …na której mi zależy…
Poszedłem ustami dalej: do nadgarstka i wzdłuż ręki.
– …z którą chcę iść do łóżka i…
Podniosłem się i powoli wracaliśmy do poprzedniej pozycji. Hailie położyła
się na plecach, słuchając mnie w oszołomieniu.
– … z którą chcę uprawiać seks pełen szacunku, czci…
Wdychałem jej słodki zapach, łaskocząc swoim oddechem jej szyję z prawej
strony.
– …i przyjemności – dokończyłem szeptem.
Zadrżała.
Całowałem jej szyję, więc poczułem, gdy akurat przełykała ślinę w reakcji
na moje słowa.
– Powiedz mi, Hailie Monet… – Spojrzałem jej prosto w oczy, nasze twarze
milimetry od siebie. – …Czy ty również tego chcesz?
Przez moment wpatrywała się we mnie, wbita w materac, oddychając
prędko. Zaraz potem pozbierała myśli, a w rezultacie zaczęła wolno kiwać
głową.
– Powiedz to na głos – zażądałem łagodnie, acz stanowczo.
– Też tego chcę – odparła zachrypniętym głosem.
Jeszcze przez chwilę błądziłem w jej oczach, po czym odparłem krótko:
– Dziękuję.
I wróciłem do poprzedniej czynności, ale zanim zdążyłem przypomnieć
sobie smak rozkoszy, usłyszałem:
– Czekaj!
Zatrzymałem się, po czym nie wytrzymałem i parsknąłem cicho prosto w jej
brzuch. Pocałowałem go jeszcze przelotnie, zanim uniosłem podbródek, by
z powrotem na nią spojrzeć.
– Tak, Hailie Monet? – zapytałem cierpliwie.
Przygryzała wargę, ewidentnie się z czymś czając.
Przewróciłem oczami.
– Powiedz.
– Czy ty… zawsze się zabezpieczałeś?
Uśmiechnąłem się do siebie w myślach. Bardzo dobrze, to jest moja
odpowiedzialna Hailie.
– Oczywiście – odparłem z powagą, by wiedziała, że co jak co, ale takie
sprawy również traktuję z należytą im uwagą. – Unikam nieplanowanych ciąż
oraz chorób.
– Zawsze? – upewniła się z widoczną ulgą.
– Zawsze.
Pokiwała głową.
– Okej.
– Co więcej – zapowiedziałem – teraz też się zabezpieczymy.
Pokiwała głową jeszcze energiczniej.
– O, tak, świetnie – skwitowała z zadowoleniem i ponownie się położyła,
mrucząc jeszcze do samej siebie: – Żadnych ciąż.
Cicho się śmiejąc, wsunąłem delikatnie palce pod podwiniętą nadal bluzkę
Hailie i pomogłem jej zdjąć ją przez głowę. Potem odpinałem guziki koszuli,
obserwując ją, jak sama rozkoszuje się tym momentem.
Następnie ja rozkoszowałem się, gdy czułem jej delikatne opuszki palców
na swoich mięśniach brzucha. Tych samych palców, których paznokcie chwilę
później zostawiały podłużne szramy na moich plecach.
Któraś część naszej garderoby zsunęła się z łóżka na podłogę. Spadła na
leżące tam opakowanie po prezerwatywie. Pasek od moich spodni znalazł się
obok krawata. Włosy Hailie znowu rozsypały się na białej pościeli, z każdą
chwilą coraz bardziej rozkopanej. Szarpnąłem raz kołdrą, gdy zacisnąłem na
niej pięść. Konstrukcja z poduszek, ułożona u szczytu łóżka, trochę się
rozburzyła.
Smukłe nogi Hailie oplatały mnie w pasie. Czasami przejechałem dłonią po
jej gładkim udzie lub łydce. Czasami pociągnąłem za kosmyk włosów, który
wcześniej opiekuńczo chowałem jej za ucho. Często ją całowałem w każdą
dostępną w tej pozycji część ciała.
Ona najwięcej drapała mnie po plecach, ale też przykładała nieraz dłonie do
mojej klatki piersiowej lub składała je z tyłu głowy, by naprzeć na nią
i przycisnąć ją do swoich piersi, twarzy lub prawej strony szyi.
Hailie Monet czarowała mnie swoją łagodną kobiecością, w której kryła się
pewna figlarność. Nie była tak niewinna, jaką potrafiła grać. Potrafiła uwodzić,
potrafiła zadbać, bym w tej chwili był bliski postradania zmysłów.
Przewracała mi w głowie swoim zapachem, ciałem, ruchami, samym nawet
westchnięciem, które niby to przypadkiem co jakiś czas opuszczało jej usta.
Powieki czasem zaciskała, a czasem otwierała, by spojrzeć prosto w moje oczy.
A wtedy przekazywaliśmy sobie nawzajem tę jedną, tak ważną dla nas, że
aż palącą informację:
Że chcemy więcej i więcej.
I jeszcze więcej.
64

SCENA Z KRESKÓWKI

Will.
Kolejna osoba, którą bardzo chciałam wpisać na listę bliskich mi ludzi,
znajdujących się na prostej drodze do zaakceptowania Adriena.
Z Willem sprawa była bardziej skomplikowana o tyle, że w przeszłości
zdążył się do niego poważnie uprzedzić. Zabawne, bo jeszcze niedawno
sądziłam, że najtrudniej będzie mi przedstawić swojego partnera Dylanowi lub
Vincentowi. Nigdy nie przypuszczałabym, że to ze swoim ulubionym bratem
będę miała taki problem.
– Cieszę się, że przyjechałaś, malutka – powiedział na powitanie. Ścisnął
mnie mocno, jakby nigdy nie zamierzał puszczać, i wyobrażałam sobie, że
rzucił stojącemu za mną Adrienowi poirytowane spojrzenie, które wyrażało
dobitnie, iż tylko moje odwiedziny sprawiają mu radość.
– Obiecałam – przypomniałam mu i uśmiechnęłam się przymilnie. –
Posiedzimy razem raczej dopiero jutro, co?
Puścił mnie i pogłaskał opiekuńczo po ramieniu.
– Tak będzie lepiej, jest już bardzo późno – zgodził się. – Mówiłem, że
dobrze by było, gdybyś przyleciała wcześniej.
– A ja mówiłam, że mam praktyki do wieczora – przypomniałam mu. – Nie
mogę brać wolnego, którego nie mam. Niedawno byłam przecież u taty.
Jeszcze trochę i reszta grupy mnie znienawidzi.
Will słuchał mnie całym sobą, więc ledwo zerknął łaskawie na Adriena, by
skinąć mu głową i zasygnalizować, że jest świadom jego obecności.
– Twoje życie to nie ich sprawa – mruknął lekceważąco Will, na powrót
otaczając mnie ramieniem. – Po co latać tak po nocach, hm?
– Gadasz jak babcia Blanche – zaśmiałam się.
Will poprowadził mnie w głąb swojego domu. Większość ścian
pomalowano tu na biało, ale zdobiły je ciekawe, nowoczesne obrazy. Wiele
z nich to po prostu równie białe płótna, wymazane kolorowymi farbami i nie do
końca był to mój ulubiony rodzaj sztuki, ale szanowałam to, że Will dostrzega
w nich głębię. Zresztą kiedyś sam Tony powiedział, że coś w sobie mają.
– Widzisz? – Will się uśmiechnął. – Ona myśli tak samo, a wiesz, że zwykle
ma rację.
– Latanie po nocach okazuje się bezproblemowe, gdy odbywa się
w prywatnym odrzutowcu, a z lotniska odbiera cię szofer. Przy okazji, dzięki za
tę bezbłędną organizację.
Mrugnął do mnie.
– Dla ciebie wszystko, malutka.
Odwróciłam się, by upewnić się, że Adrien i ochroniarze podążają za nami.
Weszliśmy na kręte schody. U ich podnóża minęliśmy wielką czarną poduchę,
na której wylegiwał się buldog francuski. Pies miał zerowy instynkt obronny,
bo totalnie ignorował obcych w domu. Zerkał na nas bez zainteresowania
i jakby z nadzieją, że nikt nie zacznie go zaczepiać.
– Pinot jak zawsze w formie – skomentowałam z rozbawieniem. Adrien
pochylił się, by przywitać psa i pogłaskać go za uchem. Czym mnie zaskoczył
i jednocześnie rozczulił.
– Woli obserwować niż działać. Trochę jak Harrison – odparł Will.
– Przynajmniej nie będzie zaczepiał Daktyla.
– Widziałem, że z nim przyjechałaś.
– Wzięłam go, bo po tym, co spotkało mnie po powrocie od taty, nie
mogłam się przemóc, by znowu go zostawić – wyjaśniłam, oglądając się za
siebie na Danilo, który w domu mojego brata zmienił stanowisko z ochroniarza
na tragarza kociego transportera.
– Zupełnie zrozumiałe – powiedział, ponownie głaszcząc mnie po plecach.
Weszliśmy już na piętro i teraz podążaliśmy równie jasnym, co na dole,
korytarzem. Rezydencja Willa miała to do siebie, że mimo iż nie wybudowano
w niej dziesiątek sypialni, to była tak bardzo rozległa, że na spokojnie można tu
było robić całkiem długie spacery. – Czy chłopcy dali nauczkę twojej sąsiadce?
– Eee… No tak jakby – zawahałam się, bo wchodziliśmy na niebezpieczny
temat. – Zrobili tak, że nie jest już moją sąsiadką.
– Bardzo dobrze. – Will uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jeśli trzeba,
potrafią być skuteczni.
– Zdecydowanie.
– No, Hailie, w takim razie życzę ci, żeby nowy sąsiad był w porządku.
Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Zmusiłam kąciki ust do uniesienia się.
– Ja będę nowym sąsiadem.
Niestety, samoistnie opadły.
Zatrzymaliśmy się właśnie przed drzwiami do sypialni, do której prowadził
nas Will. Z ręką na klamce spojrzał na Adriena.
– Ty?
– Ach, jeszcze nie wiadomo, jak to będzie – powiedziałam szybko
i machnęłam ręką, chichocąc nerwowo.
– Podpisałem już wszystkie papiery.
– Będziesz mieszkał obok Hailie? – zapytał Will przerażająco cicho. Zawsze
porządny i stonowany, takiego go znałam. Przy Adrienie ujawniał swoje inne
oblicze. Robił się pełen pretensji, podminowany, i teraz, na przykład,
poczerwieniał na twarzy.
– Raczej z Hailie – odparł po prostu Adrien. – Przewiduję, że jeden
z naszych apartamentów będzie na ogół stał pusty.
Rzuciłam mu mroźne spojrzenie.
– Przestań go drażnić.
Will sztywnym ruchem otworzył drzwi. Znałam sypialnię, którą mi
proponował – zawsze ją zajmowałam, gdy go odwiedzałam. Lubiłam to, że jest
jasna i przestronna, a mój brat, oczywiście, zadbał, by została dla mnie dobrze
przygotowana. Klimatyzację ustawił tak, że było tu cieplej niż w pozostałych
pomieszczeniach w domu, jednak nadal chłodniej niż na dworze, gdzie w lipcu
panował niebywały skwar.
– Rozgość się, malutka – powiedział miło, ale i z wyczuwalnym napięciem.
– Dzięki, Will.
Sytuacja, która nastąpiła dalej, stała się dość niezręczna, bo stanęliśmy
wszyscy w pokoju i patrzyliśmy po sobie. Ja głaskałam się jedną ręką po
wyprostowanym łokciu drugiej, nieśmiało się uśmiechając. Adrien z marnym
efektem starał się ukryć rozbawiony, lekko kpiący uśmiech, zaś Will walczył ze
sobą i siłą swojej gościnności.
Wiedziałam, o czym Will teraz myśli, i było to dla mnie szalenie
niekomfortowe.
– Przygotowałem drugą sypialnię w razie…
Adrien się uśmiechnął, ale nie wtrącił, tylko zerknął na mnie.
– Eee… – Założyłam włosy za uszy. – Nie… Nie trzeba, ta nam wystarczy,
wiesz…
Usta Willa zacisnęły się w prostą linię, ale nie dyskutował ze mną, tylko
skinął głową.
– W takim razie… oboje się rozgośćcie.
Jego głos zabrzmiał szorstko i nieprzyjemnie. Adrienowi to nie
przeszkadzało, bo już zdążył znaleźć sobie odpowiednie miejsce do odłożenia
swojej walizki. Ja patrzyłam na brata z małym zmartwieniem, wreszcie po
prostu podchodząc do niego i przytulając się do niego z wdzięcznością.
– Dobranoc, Will.
– Dobranoc, Hailie.
Nie potrafił nie oddać mi uścisku. Niezbyt interesowało go nawiązanie
kontaktu wzrokowego z Adrienem i nawet gdy wychodził, tylko coś do niego
burknął. Doceniałam to, że na siłę nie starał się wyrzucić go do innej sypialni.
To byłoby upokarzające i niepotrzebne. I tylko w wykonaniu ojca miało
w sobie jakiś urok.
Adrien ewidentnie polubił dzielenie ze mną łóżka i nie mogłam powiedzieć,
że moje odczucia w tej kwestii były inne. Po prysznicu się położyłam, ale nie
zasnęłam, bo nie chciałam przegapić momentu, w którym Adrien, odświeżony,
przyjdzie pod kołdrę. Wiedziałam, co robię, tak na niego czekając.
Te ciarki ekscytacji, które rozbiegły się po moim ciele, gdy materac z jego
strony się zapadł, były nie do podrobienia. A moment, w którym poczułam jego
dłoń na swoim udzie? Aż drgnęłam i z przymkniętymi powiekami oraz
uśmiechem doświadczałam całą sobą tego zwykłego ruchu, jakim było
powiedzenie palcami Adriena aż do mojej talii i wyżej. To, jak jego ręka
owinęła się wokół mojego brzucha. A potem z zadziwiającą łatwością odwrócił
mnie w swoją stronę.
– Źle się czuję, bo Will jest w pobliżu – zdążyłam pisnąć, zanim Adrien
ucałował moją szyję.
– Ja z tego powodu czuję się wyśmienicie – odparł w przerwie od
pocałunków.
– Jesteś wredny!
Przekrzywił głowę.
– Tylko odrobinę złośliwy.
Następnie poczułam jego wargi na dekolcie, a dłoń niżej i już wiedziałam,
że szybko nie zasnę.

Niezwykle trudno było mi zapanować nad kolorem swoich policzków z rana,


gdy przywitałam się z Willem. Zastanawiałam się, czy coś słyszał wczoraj
wieczorem. Wątpiłam, bo ściany były grube, a ja starałam się być cicho, ale
mimo wszystko wstyd został.
Do śniadania zasiedliśmy na tarasie. Rezydencja Willa usytuowana była nad
zatoką w Miami Beach, co oznaczało, że poza oceanem zaraz po drugiej stronie
widoczna była ściana wieżowców z centrum miasta. Największe wrażenie
robiły wieczorem, gdy do­okoła robiło się czarno, a budynki Miami świeciły się
imponująco. Poranki na tarasie też miały jednak swój urok. Wody oceanu były
spokojne, słońce przyjemne, a wieżowce w tle jakby sobie spały.
Ugoszczono nas naleśnikami. Półmisek z nimi stał na stole i co chwila
donoszono nowe, jeszcze ciepłe. Świeże owoce wysypywały się z patery,
a z dzbanków lały się różne sosy i syropy. Obowiązkowo każdy z nas dostał po
kubku kawy, poza Harrisonem, który z rana wolał delektować się swoją
z filiżanki, takiej z drobnym uszkiem i podstawką.
Daktyl przycupnął na leżaku przy basenie, a nieopodal siedział Pinot,
buldog Harrisona, z którym obserwowali się wzajemnie. Oba zwierzaki nie
były wystarczająco konfliktowe, by się atakować, ale i nie powiedziałabym, że
jakoś wielce się zakolegowały.
Ciągle wydawało mi się, że się rumienię na wspomnienie poprzedniej nocy,
dlatego non stop podnosiłam do ust kubek gorącej kawy, by ukryć za nim
połowę twarzy. Na szczęście na dworze też robiło się duszno już od samego
rana, dlatego w ostateczności mogłabym zrzucić powód zaczerwienienia skóry
na temperaturę powietrza.
Will nie pomagał, bo zadawał pytania typu:
– Wygodnie ci się spało?
A ja wtedy musiałam uważać, by się nie zakrztusić.
– Na obiad możemy zjeść sushi – planował Harrison. Siedział w błękitnej,
rozpiętej do połowy torsu koszuli, a ciemne okulary chroniły jego oczy przed
słońcem, gdy wpatrywał się w niebo i wymachiwał swoją filiżanką. W pewnym
momencie wskazał nią na mnie: – Daj mi tylko znać, czy zamówić dodatkową
rolkę dla twojego kota.
– Jeszcze to z nim ustalę – odparłam z rozbawieniem.
Przy okazji zerknęłam na niego, a gdy się okazało, że zniknął nagle z leżaka,
natychmiast zmarszczyłam brwi.
– Gdzie on jest? – zapytałam ostrzej, niż planowałam. Momentalnie
odłożyłam sztućce i wstałam.
– Wydaje mi się, że wchodził do środka – odparł Harrison.
Jego domysły nie były dla mnie wystarczająco przekonujące. Pod wpływem
ostatnich wydarzeń zrobiłam się przewrażliwiona. Ulżyło mi, gdy faktycznie
w salonie Willa namierzyłam Daktyla. Maleństwo podeszło sobie do miski, by
napić się wody. Poczekałam, aż pochlipał jej trochę, a potem wzięłam go na
ręce, niczym nadopiekuńcza kocia mama, i wróciłam na taras.
Cóż, gdyby nie to, że Daktyl wczepił się w moją koszulkę pazurami, tobym
go upuściła.
Bo okazało się, że w ciągu tych niecałych dwóch minut, na które zniknęłam,
Adrien i Will zdążyli się pobić.
Na początku nie dowierzałam temu, co widzę. Dwaj mężczyźni przepychali
się na terakocie. Jeden wisiał nad drugim, ale zaraz ten drugi się zawziął
i sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. I na odwrót. I na odwrót.
Ochroniarz Adriena ruszył na Willa, Harrison próbował odciągnąć Santana.
Zrobiło się zamieszanie. Przed oczami zlewały mi się tylko jasne koszule
wszystkich mężczyzn.
Pinot nie pakował się w środek walki, ale stanął na baczność na swojej
poduszce i od czasu do czasu wydawał z siebie pojedynczy, niski, zachrypnięty
szczek.
Jedynie Danilo zachowywał fason. Nie miał interesu w uczestniczeniu w tej
bójce i sądząc po wyrazie jego twarzy, był za to bardzo wdzięczny. Stał z boku,
ręce trzymał splecione z przodu i błagał mnie wzrokiem, bym nie robiła nic, co
będzie wymagało od niego wkroczenia do tej porąbanej akcji.
– Przestańcie!!! – zawołałam.
Stanęłam nad nimi, ale nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. To było jak
scena z kreskówki, brakowało tylko gęstej chmury pyłu. Biegałam dookoła
nich jak idiotka, szukając sposobu, by bezpiecznie wedrzeć się między nich
i zatrzymać ten cyrk.
Odskoczyłam, gdy noga ochroniarza Adriena prawie rąbnęła mnie w łydkę.
A potem aż się zachłysnęłam powietrzem, gdy pięść Willa uderzyła Adriena
w twarz. Otwierałam usta, by wydrzeć się na swojego w tej chwili nie tak
ulubionego brata, jednak Adrien nie pozostał mu dłużny i błyskawicznie
odwzajemnił się podobnym ciosem.
– Kretyni! – zawołałam, niestety na marne, bo pewna byłam, że w tym
transie, w którym się znajdowali, nie docierały do nich żadne odgłosy
z zewnątrz.
Zamaszystym krokiem pomaszerowałam do leżaka, na który odstawiłam
zdezorientowanego Daktyla, a następnie podeszłam do stołu. Jedną ręką
złapałam za dzban lemoniady, drugą – syropu klonowego. Wróciłam do
kotłujących się mężczyzn i chlusnęłam na nich płynami. Ochroniarz Adriena
dostał cytryną po oczach, Adrien zatelepał się od zimnego lodu, Will splunął
syropem klonowym, który wleciał mu do ust, a Harrison wyskoczył ze strefy
bójki, oglądając z przejęciem swoją koszulę. Nie czułam się źle, bo to nie ja ją
zrujnowałam. Zanim ją zabrudziłam, zdążyła zostać poszarpana i rozciągnięta.
Nastała chwila spokoju, więc natychmiast zaczęłam się na nich wydzierać,
żeby czasem nie zdążyli machnąć ręką na szkody i wrócić do okładania się
pięściami.
– Porąbało was?! – Odstawiłam naczynia na bok, mniej delikatnie, niż
powinnam, i podparłam się pod boki. – Co się stało?!
Adrien przeczesał włosy i usiadł na posadzce z jedną nogą zgiętą, a drugą
wyprostowaną, zaś wolną dłonią podpierając się podłogi. Wyglądał, jakby
chciał sprawiać wrażenie, że on nic nie robił, po prostu sobie tak usiadł. Will
pierwszy zaczął się podnosić, wygładzając swoje poplamione ubranie.
– Pokłócili się, wiesz, jak to mężczyźni – odparł pogodnie Harrison. Dał
sobie spokój z koszulą i poprawiał właśnie zegarek na nadgarstku.
Wbiłam w niego wściekłe spojrzenie.
– Zostawiłam was samych na dwie minuty!
Harrison wzruszył ramionami.
– Wystarczyło.
– Nie wierzę, że nie mogę nawet na chwilę odejść na bok, żebyście nie
zaczęli się bić! Ile wy macie lat?! Jesteście dorośli, no na Lorda!
Panowie powoli i w milczeniu doprowadzali się do porządku. Wszyscy
unikali mojego wzroku.
– Kto zaczął? – zapytałam ostro.
Milczenie.
– Will? Adrien? – ponagliłam ich.
Nic.
Adrien skupiał się na zapięciu guzika koszuli, Will całą uwagę poświęcał
muskaniu palcem rozciętej wargi i sprawdzaniem, czy leci mu z niej krew.
– Jak dzieci – wycedziłam i spojrzałam na jedyną w tym momencie osobę,
na którą mogłam liczyć: – Danilo, kto zaczął bójkę?
– Pan Santan, panno Monet – odpowiedział.
Cmoknęłam z niezadowoleniem, ale i skinęłam głową. Przynajmniej Will
nie zostanie oskarżony o naruszenie nietykalności Adriena.
– Świetnie, dziękuję.
Adrien wtedy westchnął i uniósł dłonie, a także wreszcie podniósł się
z podłogi.
– Przyznaję się, że trochę mnie poniosło i sprowokowałem twojego brata
w mało elegancki sposób.
– Masz zaczerwienienie na skroni – warknęłam na niego. – Przyłóż sobie
lód, inaczej zostanie ślad i wstyd się będzie gdzieś z tobą pokazać.
Adrien nie dyskutował, tylko westchnął, a jego dłoń powędrowała do skroni.
Skrzywił się, bo pewnie poczuł ból, ale posłusznie ruszył do wnętrza domu
w poszukiwaniu zamrażarki. Jego ochroniarz towarzyszył mu jak cień.
– Ty też nie wyglądasz lepiej – wytknęłam Willowi, mając na myśli głównie
ranę jego na ustach.
– To nic takiego, malu…
– Nawet nie waż mi się teraz malutkować – przerwałam mu ostro. –
Przyjechał jako mój gość, a ty lejesz się z nim, jakbyście nadal byli w liceum.
Odwróciłam się, wzięłam Daktyla na ręce, w wolną dłoń porwałam miskę
truskawek i wzburzonym krokiem zeszłam na taras piętro niżej. Tak, Will
i Harrison mieszkali w rezydencji z piętrowym tarasem, ten na dole też był
niczego sobie. Padało tam więcej cienia i znajdowało się sporo roślin.
Usiadłam na sporej huśtawce, starając się uspokoić. Do buzi pakowałam sobie
truskawkę za truskawką i szukałam powodu, dla którego mogłabym
zaprzeczyć, że przyjazd tutaj okazał się klapą.
Will, tak jak się spodziewałam, przyszedł do mnie jakieś dziesięć minut
później. Zmienił wymiętoloną koszulę na nową, przemył posklejane syropem
klonowym włosy i opatrzył sobie wargę. Szedł w moją stronę, pocierając
z zakłopotaniem ręce, a ja czułam satysfakcję, że mu głupio.
Powinno być.
– Jeśli znowu zamierzasz mówić mi, że ci przykro i będziesz się starał
bardziej, to możesz sobie darować – przemówiłam znudzonym głosem. – Mam
po dziurki w nosie twoich zapewnień.
– Ja…
– Jesteś trudniejszy od Dylana, ty sobie to wyobrażasz? – prychnęłam,
wymachując truskawką. – Nie mieści mi się to w głowie.
Daktyl leżał obok mnie ze zmarnowaną miną. Znał mnie na tyle, by
wiedzieć, że w takim stanie jestem najgorsza, bo i najmniej przewidywalna.
– Wiem… – Will wyciągnął dłoń. – Wiem, że nie po to przyjechałaś tu
z Adrienem, by…
– Ach, nie no, coś ty – przerwałam mu złośliwie. – Właśnie po to go tu
zabrałam, żeby dostał w twarz od mojego kochanego braciszka. Dobra robota,
Will, no to mu pokazaliśmy!
Westchnął i pozwolił sobie usiąść po drugiej stronie huśtawki. Zmierzyłam
go bojowym spojrzeniem, dając mu do zrozumienia, że nie zamierzam dać mu
się ot tak ugłaskać.
– Naprawdę – zaczął ostrożnie – nie lubię Adriena.
– To już wszyscy wiemy.
– Przyjaźniliśmy się w liceum, potem nasze ścieżki zaczęły się rozchodzić –
wyznał. – Nie po drodze mi było z jego stylem życia, a potem, gdy coraz
poważniej traktowano jego funkcję przyszłego członka Organizacji, zrobił się
dla mnie nieznośny…
– Bo byłeś zazdrosny – odezwał się Adrien.
Nie zszedł tu schodami z góry, a wyszedł z domu, dlatego nas zaskoczył. On
też się już przebrał, a przy skroni trzymał paczkę z kostkami lodu. Poważne
spojrzenie wwiercał w mojego brata.
Will je odwzajemnił.
– Byłem – przyznał.
– Byłeś zazdrosny o pozycję Adriena? – powtórzyłam. Wciąż ogarniała
mnie niechęć, ale ciekawość wygrywała.
– Ja… – Will spuścił głowę. – Trudno o tym mówić przy tobie, Hailie, a co
dopiero przy tobie i Adrienie.
Odstawiłam miskę z truskawkami na bok i poprawiłam się, by siedzieć
wyżej. Kolana podwinęłam pod brodę, żeby w razie czego zrobić na huśtawce
miejsce dla Adriena, ale on zdecydowanie wolał stać.
– Rozumiem, ale może w końcu nadeszła pora, żeby coś tu sobie wyjaśnić –
powiedziałam cicho.
Zbierał przez chwilę myśli z widoczną trudnością. Widząc tę szczerą walkę,
złagodniałam. Nawet Adrien milczał i dawał mu czas.
– Zazdrościłem Vincentowi nie tylko jego charakteru, ale i przeznaczenia –
oznajmił w końcu. – A potem nadszedł moment, w którym uświadomiłem
sobie, że mój przyjaciel też ma to przeznaczenie. – Will uniósł wzrok na
Adriena. – Mój przyjaciel będzie uczestniczył w spotkaniach Organizacji razem
z moim starszym bratem. Zyska w ten sposób szacunek jego i innych
członków. Będzie znał Organizację od podszewki. Będzie trzymał jej sekrety.
Będzie kimś znaczącym.
– Nie romantyzuj mojej roli – odezwał się cicho Adrien. – Dobrze wiesz, że
nie miałem łatwo.
– Nie twierdzę, że miałeś. Wychowywałem się z Vincentem, znam dobrze
mroczne strony dziedziczenia pozycji w Organizacji. Mówię tylko, że te
pozytywne podsycały we mnie zawiść.
– Cholerny strach – syknął Adrien. – O to byłeś zazdrosny, bo nic innego nie
czułem, wstępując do Organizacji. Nie wiem, jak to wyglądało u Vincenta,
możliwe, że inaczej, bo facet jest stworzony do członkostwa w najbardziej
popieprzonym zarządzie świata, ale z mojej perspektywy nie było słodko, Will.
Wiedziałbyś to, gdybyś zupełnie się ode mnie nie odsunął.
Torba z lodem gruchnęła o stolik, gdy Adrien odrzucił ją z irytacją na bok.
– Nie zwalaj utraty kontaktu w całości na mnie – odpowiedział Will. Dłonie
zacisnął w pięści, ale starał się zachować spokój. – Byłeś nieznośny,
imprezowałeś i buntowałeś się przeciwko przyszłości, jaką ci zbudowano, nie
było tak? Nie chciałeś brać ślubu z Mayą, więc spotykałeś się z innymi
kobietami…
Adrien parsknął kpiąco.
– Przypominam, że to ty, Williamie, złamałeś naszej drogiej przyjaciółce
Mayi serce.
– Zaraz, co? – sapnęłam.
Spojrzenie mojego brata pociemniało.
Adrien mi odpowiedział, nie odwracając od Willa wzroku zamglonego od
ich wspólnych wspomnień.
– Szczeniacka miłość z liceum. Maya wiedziała, że w przyszłości będzie
musiała wyjść za mąż za mnie, jednak to nie mną była prawdziwie
zainteresowana. – Jego usta rozciągnęły się w cierpkim uśmiechu. –
Spotykaliście się przez chwilę, nieprawdaż?
– Nie pasowaliśmy do siebie i Maya również to czuła. Nikt nikogo nie
zranił, zachowaliśmy się dojrzale jak na dzieciaki ze szkoły średniej – odparł
Will, a jego głos przybrał mroczny ton. – Przywoływanie jej w tej rozmowie
nie jest sprawiedliwe, Adrienie.
– Dobierałeś się do mojej wówczas przyszłej żony, Will. Z której strony to
ja jestem niesprawiedliwy wobec ciebie?
– Pomijasz fakt, że sam nie traktowałeś jej jak swojej przyszłej żony.
Wolałeś oglądać się za innymi. Nawet nie próbujesz temu zaprzeczać, bo
wiesz, że tak było. Co więcej, wiedziałeś, że masz zapewnioną posadkę
w Organizacji, więc nie stresowałeś się studiami – mówił Will, a potem
rozłożył ręce. – Moje życie w pewnym momencie zaczęło wyglądać inaczej i to
dlatego nasze drogi się rozeszły.
– Nie rób z siebie męczennika. To, że nie było pisane ci zostać członkiem
Organizacji, nie oznacza, że nie miałeś zabezpieczonej przyszłości. Wszyscy
wiemy, że Vincent nie dałby ci zrobić krzywdy. – Adrien parsknął. – I ty mi
mówisz, że byłeś zazdrosny? Co za ironia. Sam mogłeś cieszyć się wszystkimi
korzyściami życia we wpływowej rodzinie bez tak naprawdę żadnych
obowiązków. Z gromadką rodzeństwa, które zawsze stanie za tobą murem. Ze
starszym bratem, który zawsze ci pomoże, i młodszymi, od których masz nie
mniej wsparcia. – Rysy jego twarzy stężały. – Jedyne, czego ja ci nie
zazdroszczę, Williamie, to, że Hailie jest twoją młodszą siostrą.
Will zamilkł, mierząc się z Adrienem na spojrzenia, aż wreszcie
odchrząknął.
– I akurat ze wszystkich kobiet na świecie… – zaczął zachrypniętym
głosem.
Adrien zbliżył się do mnie, stanął obok i dłoń zacisnął stanowczo na moim
zgiętym kolanie, tak że jego sygnet sterczał mi teraz przed nosem.
– Wybrałem ją – dokończył.
Zapadła cisza.
– Ostatnio mówiłeś, że chcesz, żebym ci zawsze mówiła, Will, jeśli będę się
czuła źle – powiedziałam szeptem. – A co, jeśli czuję się wspaniale? Czy wtedy
też cię to interesuje?
Błękitne oczy Willa złagodniały.
– Oczywiście.
Uśmiechnęłam się delikatnie i położyłam swoją dłoń na dłoni Adriena.
– Więc wiedz, Will, że jest pięknie.
65

NA GŁOWIE DWA KUCYKI

Nie wiem, czy kiedykolwiek z powrotem się polubimy – zapowiedział Will.


Spędził z Adrienem prawie godzinę na tarasie. Tyle zajęła im poważna
rozmowa, którą obiecali mi, że przeprowadzą między sobą, by wyjaśnić
wszelkie niedopowiedzenia. Zaufałam, że więcej nie dojdzie między nimi do
rękoczynów, więc sama wybrałam się na plażę. Spacerowałam w słońcu
brzegiem oceanu i chłodziłam sobie nogi w wodzie. Zerkałam co chwilę na
telefon, a wnętrzności wyżerał mi stres.
Tak bardzo mi zależało, by się dogadali.
Gdy wróciłam do domu, marzyłam, że natknę się na Adriena z Willem
śmiejących się radośnie, stukających się butelkami piwa i klepiących się
nawzajem wesoło po ramionach.
Nie było tak.
Ale też się nie pozabijali, czego dowodem było to, że teraz siedziałam
z Willem na krótkim molo przy jego rezydencji. Mówił do mnie, a w jego
głosie pobrzmiewała skrucha. Moje stopy wisiały tuż nad wodą, on jedną swoją
nogę trzymał wyprostowaną, drugą zgiętą w kolanie. Jego koszula i włosy
powiewały, ciemne okulary chroniły oczy przed florydzkim słońcem. Ja
zabezpieczyłam się czapką z daszkiem, włosy spięłam zaś w kucyk.
Przeżywaliśmy właśnie ciepłą, bratersko-siostrzaną chwilę sam na sam.
Harrison robił sobie trening na prywatnej siłowni, do której zaprosił również
Adriena. Obaj wiedzieli, że potrzebujemy z Willem momentu prywatności.
– Ale przepraszam cię za tę szarpaninę – powiedział Will po raz setny
dzisiejszego dnia. – Bo tak czy siak, mało to było eleganckie wobec gościa,
którego przyprowadziłaś do mojego domu.
– Zgadza się – przyznałam. – Jednak biorę na to poprawkę, skoro to on
pierwszy się na ciebie rzucił.
– Wychodzi na to, że mamy między sobą sporo niewyjaśnionych spraw –
westchnął. – Będę się starał z nim to rozpracować, zobaczymy, co z tego
wyjdzie.
– Cieszę się, że zamierzasz próbować.
– Robię to, bo wiem, że ci na tym zależy.
Patrzył w dal, na wieżowce Miami, ale gdy na chwilę zerknął na mnie,
złapał moje spojrzenie i odwzajemnił nikły uśmiech.
– Dobrze, że nie jesteś na mnie aż taka zła, malutka.
– Trochę jestem – odparłam poważniej. – Ale nie chodzi mi o to, by się na
ciebie gniewać i obrażać. Chcę, żeby relacja między tobą a Adrienem się
wyprostowała.
Will pogłaskał mnie po dłoni, którą trzymałam płasko na deskach molo.
– Jesteś z nas wszystkich najdojrzalsza.
Uniosłam brodę wyżej, do słońca.
– Och, wiem o tym doskonale.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Mimo że błękitne oczy, którymi się we mnie
wpatrywał, były przysłonięte okularami, to znałam je tak dobrze, iż
wiedziałam, że są jak mieszanka koloru otaczającej nas wody i bezchmurnego
nieba.
– Teraz powiedz mi, jak to się stało, że spotykałeś się z Mayą – poprosiłam
go nagle.
Nadal nie mieściło mi się to w głowie.
– Miałem z nią bardzo dobry kontakt, uwielbialiśmy się. Nadal mam do niej
sentyment. – Will uśmiechnął się do siebie.
– Wiedziałam, że się lubicie, ale nie przypuszczałam, że macie na koncie
wspólną historię miłosną!
Will się zaśmiał.
– Historia miłosna to za dużo powiedziane. Bardziej krótka opowieść
o związku dwóch kompletnie różnych charakterów. Nie wytrzymaliśmy razem
zbyt długo, ale to miłe doświadczenie w naszych życiach. W porównaniu do
tego z Adrienem, ono jest bardziej skomplikowane i trudne do przetrawienia…
– Przykre to – skomentowałam po momencie ciszy. – Że tak się z nim
trzymałeś, a potem wasza przyjaźń się skończyła.
– To… – Will się zawahał. – Racja, to jest przykre. Było bardzo bolesne na
tamtym etapie życia. Samotność po utracie bliskiej osoby jest nieznośna.
– Samotność? – Spojrzałam na brata uważniej. – Czułeś się samotny? Nawet
z chłopakami wokół?
Mój brat podrapał się po głowie, odchylił nieco, a potem owinął dłonie
wokół swojego zgiętego kolana.
– Wiesz, Hailie, teraz jesteśmy wszyscy dorośli, więc jest inaczej, ale
postaraj się wyobrazić sobie moją relację z naszym rodzeństwem w przeszłości.
Kiedy miałem, na przykład, około osiemnastu lat. – Uniósł na mnie brew
z rozbawieniem. – Wiem, abstrakcja. A Dylan i bliźniacy? Wtedy to były
dzieciaki. I jasne, od zawsze byliśmy blisko, jednak to nie był rodzaj relacji,
jaką można mieć z przyjacielem. Nie mogłem z nimi o wszystkim
porozmawiać, na wiele, jeśli nie większość tematów byli za młodzi.
Pokiwałam w zamyśleniu głową.
– No tak, rozumiem, ma to sens… A… a Vincent?
Uśmiech Willa zrobił się kwaśny.
– Vincent był z kolei o wiele starszy. Ta różnica czterech lat była kiedyś
mocno odczuwalna. Zwłaszcza gdy skończył szkołę i poszedł na studia,
a ojciec zaczął wprowadzać go w sprawy Organizacji. I pewnie, mogłem na
niego liczyć w razie poważnych kłopotów, jednak nie był z niego dobry
doradca w bardziej błahych, lecz wciąż dla mnie ważnych sprawach. Możesz
sobie wyobrazić, że problemy szkolne czy miłosne nie robiły na nim wrażenia.
– O tak, to cały Vincent.
– Tak naprawdę nie był zły, w końcu wszyscy mieliśmy coś za uszami. –
Will wzruszył ramionami. – Poza tym miał swoje momenty.
– Jak w tamtej sytuacji, co to opowiadałeś o niej na weselu? Z rozbitym
samochodem?
– To dobry przykład…
– Co jest? – Przekrzywiłam głowę. – Skąd to wahanie?
Will zapatrzył się na ocean. Przecięła go właśnie motorówka z bandą
nastolatków na pokładzie. Głośno wyli i się śmiali, ale zaraz zostało po nich
tylko echo, bo wypłynęli na otwartą wodę. Z prawej strony, kilka domów dalej
od rezydencji Willa (domów równie pokaźnych), zaczynał się most, który
łączył Miami South Beach z centrum miasta. Większość ludzi pokonywała go
autem, ale kręciło się po nim też sporo biegaczy. Podziwiałam, że potrafią
uprawiać sport w takim upale, ja ledwo wytrzymywałam na tym molo, i to
tylko dlatego, że od czasu do czasu zawiał lekki, przyjemny wietrzyk.
– Mam jeszcze jeden pasujący na myśli… – wyjaśnił.
– Zachowujesz się, jakbyś nie chciał go wcale przytaczać.
– Martwię się, że to niedobry pomysł.
– Niestety, za późno. – Niecierpliwie zamachałam nogami na wodą. – No
weź, zacząłeś, więc musisz skończyć.
Will zaśmiał się, ale odrobinę nerwowo.
– To dotyczy ciebie.
Znieruchomiałam, ale tylko na sekundę.
– Wiesz… teraz to tym bardziej musisz mi powiedzieć.
Automatycznie się zdystansowałam, bo z doświadczenia wiedziałam, że
mogę zaraz usłyszeć wszystko. Moja rodzina charakteryzowała się tak
ogromną tajemniczością, iż co rusz dowiadywałam się o niej czegoś nowego.
Były to bardziej lub mniej wstrząsające informacje, no ale nigdy nie wiadomo
było, co się trafi.
– Wymazałem to z głowy, bo to była głupota.
– Jeny, Will, mów – ponagliłam go, teraz wwiercając w niego wzrok.
Chwilowo nie interesowało mnie już nic wokół.
– Wiesz, że dowiedzieliśmy się z Vince’em o tobie przed resztą naszych
braci, prawda?
Serce zabiło mi mocniej.
– No, Tony opowiadał… W sumie to… Eee… Jak to wyglądało? Zawsze
byłam ciekawa, jak zareagowaliście, ale jakoś nie wiem… Może trochę
wstydziłam się zapytać?
– Zanim ojciec sfingował swoją śmierć, zawołał nas do siebie. To był
chaotyczny czas. On był zestresowany, my też. Koszmarny okres, zwłaszcza
dla Vincenta. Ojciec przekazywał mu wszystko, co związane z biznesem. –
Will przerwał na chwilę i spojrzał na mnie czule. – Aż w końcu została jedna,
osobna i bardzo ważna kwestia.
– W sensie, że moje istnienie? – zapytałam cicho.
Skinął głową.
– Tak jest, Hailie.
– Zastanawiałam się kiedyś, jak to przyjęliście – wyznałam.
– Inaczej.
Uniosłam brew.
– Ja przyjąłem to inaczej niż Vince – wyjaśnił i przygryzł wargę. – Cholera,
nie jestem pewien, czy powinienem o tym mówić. Jeśli Vince się dowie, że ci
to wypaplałem…
– Nic nie zrobi – przerwałam mu. – Minęły lata, tak naprawdę nie ma to już
znaczenia. Ale chcę wiedzieć.
Will zaczesał roztrzepane przez wiatr włosy do tyłu.
– Ojciec zawołał nas do gabinetu. Mnie i Vincenta. Powiedział, żebyśmy
usiedli, widać było, że się stresuje. Był tuż przed wcieleniem w życie planu
swojej upozorowanej śmierci, więc na początku sądziłem, że to jest wyłącznym
powodem jego zdenerwowania. Czekałem na to, co nam powie. Najwięcej
informacji przekazywał Vincentowi, więc cieszyłem się, że wreszcie i mnie
zechciał w coś zaangażować. Patrzył na nas długo zza biurka przekrwionymi
od braku snu oczami, a potem zaczął machać na nas palcem wskazującym.
– Szczegółowo to zapamiętałeś – wyszeptałem.
Byłam pewna, że pod okularami Will mruży oczy.
– To był dla mnie niesamowicie ważny moment. Powiedział nam, że ma z
inną kobietą dwunastoletnią córkę, która mieszka w Anglii i nie ma pojęcia
o naszym istnieniu.
Zapadła cisza.
Oboje wpatrywaliśmy się w wodę.
– W wieku dwunastu lat zapisałam się na akrobatykę, z której
zrezygnowałam po czterech zajęciach – wyszeptałam, sięgając pamięcią do
wspomnień o sobie w tym wieku. – Wolałam chodzić w tym czasie do
biblioteki. Babcia mnie do niej prowadziła, siadywała na krześle i rozmawiała
ze znajomą panią bibliotekarką, a ja buszowałam między regałami. Czasami
dołączała do mnie Roxane, moja przyjaciółka. Polecałyśmy sobie nawzajem
różne tytuły.
– Dwunastoletnia Hailie już miała fioła na punkcie czytania? – zaśmiał się
Will.
– Wtedy jeszcze nie byłam aktywna w mediach społecznościowych, ale
czytałam non stop.
Mój brat uśmiechał się jeszcze przez chwilę, a potem posmutniał lekko.
– Bardzo żałuję, że cię wtedy nie znałem.
– Może bym cię denerwowała? – zasugerowałam, psotnie unosząc kąciki
ust. – Gdyby rozchorowała się niania, miałbyś o jedno dziecko więcej do
zajmowania się.
– Tobą mógłbym się opiekować – odparł z przekonaniem. – Jestem pewien,
że byłaś grzeczną i słodką dziewczynką.
– Aha. Gdybym wychowywała się z Dylanem i bliźniakami, nie byłabym
taka słodka i grzeczna.
Will rzucił mi mały uśmiech.
– Sądzę, że mimo wszystko byś była – powiedział łagodnie. – Zresztą
bardzo chciałem się przekonać. Kiedy ojciec poinformował nas o twoim
istnieniu, nie mogłem przestać o tobie myśleć.
Uniosłam na niego wzrok z rozczuleniem.
– Tak, Hailie… – Pokiwał głową. – Wyszliśmy z Vincentem z gabinetu ojca
całkowicie zszokowani. Vince jednak szybko odrzucił tę wieść na drugi plan.
– Dobrze wiedzieć – mruknęłam z udawaną obrazą.
– Miał dużo na głowie w związku z odejściem ojca. Bardzo ściśle stosował
się do jego instrukcji, a instrukcją taty był bezwzględny zakaz kontaktowania
się z tobą.
– Chcieliście się ze mną skontaktować? – zapytałam z nadzieją.
– Eee… – Will się zamotał. – Vince, jak mówiłem, miał dużo nowych
obowiązków. To był dla niego okres pełen wyzwań i raczej nie chciał sobie
dokładać trudów.
– Czyli jego nie obeszło to, że ma siostrę, rozumiem. – Podwinęłam dolną
wargę i uniosłam brwi z teatralną urazą.
– Wiesz, że Vince potrafi chłodno kalkulować. Od razu wyliczył, że tata ma
rację i poznanie cię w tamtym momencie wprowadziłoby niepożądane
komplikacje i w twoim życiu, i w naszych. Ja natomiast… działałem bardziej
emocjonalnie.
– Chciałeś mnie poznać? – ucieszyłam się.
– Kilka razy wróciłem się do taty i wypytywałem go o rzeczy, które mi
umknęły. Z kim mieszkasz, gdzie, w jakich warunkach… Tata odpowiadał
niechętnie, zerkał na mnie podejrzliwie, aż wreszcie kazał mi spadać ze
swojego gabinetu i nie wracać z kolejnymi pytaniami o siostrę.
– Nie chciał opowiadać ci o mnie szczegółów?
– Nieważne, bo wiedziałem wystarczająco dużo, by po jakichś dwóch
tygodniach rozmyślań, wsiąść w samolot i polecieć do Anglii.
– Do mnie?! – zdumiałam się.
Skinął ze spokojem głową.
– Do ciebie.
– Mówiłeś, że na lotnisku w Stanach widziałeś mnie po raz pierwszy!
– Bo to prawda. Ale faktycznie doszło do tego, że stałem pod twoją szkołą
i czekałem, aż skończysz lekcje.
– Pod moją podstawówką?! Tą zieloną?
– Tak, była zielona.
– To jakiś obłęd. – Usiadłam wygodniej. Choć drewniane deski zaczynały
wbijać mi się w pośladki, całą sobą byłam teraz zaabsorbowana tą historią,
więc mi to nie przeszkadzało. – Dlaczego finalnie się nie spotkaliśmy?
Milczał przez chwilę, która dłużyła mi się w nieskończoność. W ciemnych
szkłach jego okularów widziałam odbicie mojej coraz bardziej
zniecierpliwionej twarzy.
– Vince mnie powstrzymał.
Rozdziawiłam buzię.
– Czekaj, zadzwonił?
– Przyleciał za mną do Anglii. – Will odchylił głowę.

Stałem przy ogrodzeniu i czekałem, aż w twojej szkole rozbrzmi dzwonek.


Zrobiłem swoje dochodzenie, wiedziałem więc, o której miałaś skończyć lekcje
tego dnia. Niecierpliwiłem się, by cię wypatrzyć. Drżące dłonie trzymałem
w kieszeniach. To był chłodny dzień, ale to nie z zimna się trząsłem.
Nagle poczułem, że ktoś za mną staje. Cicho, niczym cień. Oczywiście, że
wiedziałem, że to Vincent. Znałem jego chód i osaczającą aurę. Żal ścisnął mi
serce, bo od razu domyśliłem się, że przyleciał za mną pokrzyżować mi plany.
– Zamierzasz ją porwać? – zapytał. W jego głosie pobrzmiewał ten jego
dobrze nam wszystkim znanym chłód. Teraz niewiele się zmienił, może z roku
na rok jest tylko odrobinę mroźniejszy.
– Chcę ją tylko zobaczyć – odpowiedziałem cicho i twardo.
Byłem zdeterminowany, by pokazać przed Vincentem, że jestem pewien
siebie i swoich decyzji, tak jak on zawsze pewien był tych podejmowanych
przez siebie.
– I co ci po tym?
Odwróciłem się z irytacją. Vincent stał w rozpiętym płaszczu, spod którego
wystawał garnitur. Już wtedy często je nosił, a twarz, choć młodziutką, miał też
surową, dlatego już na pierwszy rzut oka wzbudzał zwykle respekt.
– No nie wiem, Vince, będę wiedział, jak wygląda nasza siostra? – rzekłem
z frustracją.
– Skoro nie wiesz, jak wygląda, jak zamierzasz wypatrzeć ją wśród chmary
innych dzieciaków?
Zacisnąłem usta.
– To córka naszego ojca, ma jego geny. Rozpoznam ją – wycedziłem.
– Mhm.
Przymknąłem powieki.
– Co ty tutaj robisz? Po co za mną przyleciałeś?
– Aby się upewnić, że nie porwiesz żadnej dwunastolatki.
– Nikogo nie będę porywał, do cholery.
W oczach Vincenta zamajaczyła na chwilę kpina.
– No dobrze, Will – odezwał się znowu, gdy już spoważniał. – Sprawa
prezentuje się tak, że nie powinno cię tutaj być. Jesteś dorosłym mężczyzną,
a dorosły mężczyzna kręcący się bez celu pod szkołą podstawową to
podejrzane połączenie.
– Stoję na ulicy, mogę to robić. Nikogo tym nie krzywdzę.
– Will, ojciec nie chce, żebyśmy kontaktowali się z tą dziewczynką –
przypomniał mi Vince dosadnie. Jego spojrzenie stało się intensywne
i gdybym nie znał go całe życie, to pomyślałbym, że wyćwiczył je sobie tuż
przed dołączeniem do Organizacji, by móc pokazywać, że jest groźny, i mieć
tam poważanie.
Dłonie w kieszeniach zacisnąłem w pięści.
– Nie odezwę się do niej ani słowem. Chcę ją tylko zobaczyć. – Spojrzałem
na niego. – Ciebie nie ciekawi, jak ona wygląda?
Vincent nawet nie mrugnął.
– Nie.
– Nic? Czy jest zadbana, czy jest szczęśliwa?
– Mieszka z matką.
– Dobrą matką?
Vincent wzniósł oczy do nieba.
– To nie jest nasza rola, Will – przemówił z opanowaniem. – Należy ufać
ojcu, że mała jest w dobrych rękach. My nie jesteśmy jej rodzicami czy
opiekunami. Ta dziewczynka ma matkę, chodzi do szkoły, pewnie ma na
głowie dwa kucyki, a w plecaku piórnik z księżniczką.
– Nie czujesz potrzeby, by samemu się przekonać, czy tak jest naprawdę? –
zapytałem z niedowierzaniem, a potem machnąłem dłonią w kierunku
zielonego budynku. – Spójrz na tę szkołę! Jest publiczna.
– To nie nasza sprawa, William – odpowiedział Vince nawet jeszcze bardziej
szorstko. Chyba zobaczył, że zwiesiłem lekko głowę, przytłamszony tymi
argumentami, bo szepnął do mnie ciszej: – Mogę ci pokazać jej zdjęcie, jeśli
chcesz.
– Masz jej zdjęcie? – zdziwiłem się.
– Tak.
– Powiedziałeś, że nie interesuje cię, jak wygląda.
– Zgadza się, ponieważ widziałem ją na zdjęciu.
Patrzyliśmy przez kilka sekund na siebie – Vincent poważny, ja
niedowierzający.
– Jesteś trudny, Vince.
Wzruszył ramionami.
Westchnąłem i obejrzałem się na szkołę. Zaczynało mżyć i złapałem się na
myśli, czy masz parasolkę i czy nie zmokniesz w drodze do domu. Nawet
wtedy wiedziałem, że to z mojej strony przesada. Próbowałem sobie wbić do
głowy, że co by nie było, jesteś jednak dla mnie obcym dzieckiem.
Tak, wtedy dotarło do mnie, że nie mam prawa tam stać i podglądać cię bez
twojej wiedzy.
– Myślisz, że kiedyś ją poznamy? – zapytałem z wahaniem.
– Zależy, czy ojciec podejmie decyzję, by nam ją przedstawić.
Nienawidziłem tego, że Vince potrafi na wszystko odpowiedzieć w tak
opanowany, a w gruncie rzeczy i sensowny sposób.
Pokiwałem wolno głową, ostatni raz obejrzałem się na szkołę, a potem
oblizałem wargi.
– Dobra, chodźmy stąd.
– Proponuję obiad.
Odszedłem ramię w ramię z Vincentem. Głowę trzymałem nisko, trochę
z zawodu, a trochę, bo deszcz zacinał coraz mocniej. Nagle zamiast mokrego
chodnika przed moimi oczami pojawił się telefon naszego brata.
A na nim roześmiana dwunastolatka w dwóch kucykach na głowie.
Zatrzymałem się i złapałem komórkę obiema dłońmi.
– To ona – szepnąłem. To miało być pytanie, ale nie potrzebowałem go
zadawać, bo od razu rozpoznałem, że to ty. Nie mogłem się mniej mylić, gdy
wyobrażałem sobie, że otrzymałaś geny ojca.
– Z informacji na stronie szkoły wynika, że dobrze się uczy i nie lubi
brokułów – oświadczył Vince grobowym tonem.
Uniosłem brew.
– Nie lubi brokułów?
– Próbowali być zabawni. – Vincent mlasnął lekceważąco, ewidentnie
nierozbawiony staraniami szkoły.
– Szkoda, brokuły to samo zdrowie – mruknąłem i zaczęliśmy iść dalej, ja
ciągle wgapiony w telefon. – Czy ty widzisz to samo, co ja? Kogo twoim
zdaniem najbardziej przypomina?
Vincent zaciskał przez moment szczękę i usta, jakby odmawiał odpowiedzi,
ale w końcu się złamał.
– Dylana, oczywiście.
Oczarowany tą zbieżnością, pokiwałem głową.
– Dylana jak nic – zgodziłem się.
I obaj parsknęliśmy głośno. Tak, obaj, ja i wiecznie poważny Vincent.
Oddalaliśmy się od zielonego budynku w akompaniamencie naszego
śmiechu i dźwięku dzwonka szkolnego.
66

ALE ŻE W BASENIE WILLA?

Miałam piórnik z wróżką, nie księżniczką.


Will wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– I faktycznie jako dziecko nie lubiłam też brokułów – ciągnęłam
z namysłem. – Potem mi przeszło.
– Przed twoim przyjazdem do Rezydencji Monetów zakazałem Eugenie
gotować czegokolwiek, co zawiera brokuły – wyznał.
– To urocze, Will.
– Potem okazało się, że wcale już nie masz z nimi problemu.
– Polubiłam je jakoś w wieku trzynastu lat.
Zaśmialiśmy się z tej głupotki, ale nagle ja spoważniałam, bo przypomniało
mi się, że zamierzałam się trochę na Willa pozłościć. Na moją twarz
natychmiast wstąpił grymas.
Zaczęłam wstawać.
– Hej, dokąd idziesz? – zapytał, oglądając się za mną.
– Nie wiem, daleko – odmruknęłam, ale stanęłam w miejscu nad Willem
i podparłam się pod boki. – Ile jeszcze takich historii przede mną ukrywasz?
Przecież zaraz się dowiem, że byłeś przebrany za drzewo na moim pasowaniu
na przedszkolaka.
Will ledwo zdusił chichot.
– Ta była jedyna, słowo.
– Przez te wszystkie lata nie mogłeś mi jej opowiedzieć?
– Nie chciałem cię wystraszyć. Potem było mi głupio. No i koniec końców
cię nie zobaczyłem, więc nie było o czym mówić.
– Wkurzające to jest.
Chciałam odejść, ale Will się odchylił, wyciągnął do tyłu i złapał mnie za
kostkę.
– No daj spokój, Hailie, nie gniewaj się – prosił, ciągle starając się tłumić
śmiech.
Nie potrafiłam się wyswobodzić na stojąco, a na dodatek straciłam
równowagę, więc padłam na molo na czworaka i tak próbowałam mu się
wyrwać.
– Puszczaj, Will! – wydusiłam z siebie również ze śmiechem, bo zaczął
łaskotać mnie po stopie. Próbowałam go kopnąć, ale mi się nie udało
i wyciągnęłam się na deskach jak wąż. Brakowało mi tlenu i rechotałam
wniebogłosy. Wreszcie udało mi się rąbnąć go w nadgarstek i się uwolniłam,
ale nie uciekałam już.
Leżałam na plecach i gapiłam się w błękitne niebo.
Ładne było.
– Gorąco – westchnęłam w końcu, uspokajając oddech.
– Dookoła masz mnóstwo wody, żeby się schłodzić – odparł Will
i zamaszyście powiódł dłonią w powietrzu. Oparł się na łokciu niedaleko mnie.
– Zaraz skorzystam, ale jeszcze chcę chwilę poleżeć. To takie słodkie
lenistwo… – rozmarzyłam się, przymykając oczy.
– W porządku, nie spieszy nam się.
– Fajnie, że tu mieszkasz. Lubię tu przyjeżdżać – wyznałam.
– Cieszy mnie, że to mówisz – odparł. – Bo nigdy nie zapomnę twojej miny,
gdy ci powiedziałem, że wyprowadzam się do Miami.
Rozwarłam szeroko powieki.
– Jakiej miny?
Will westchnął.
– To, jak zadrżała ci broda i zaszkliły się oczy.
Podniosłam się na łokciach, z przejęciem wpatrując się w Willa.
– To nie tak, że nie cieszyłam się twoim szczęściem – wytłumaczyłam się
szybko. – Po prostu dużo się działo, Anja się wprowadzała do Rezydencji,
niedługo na świecie miała pojawić się Lissy, Dylan wyjeżdżał na studia za
granicę… No i na dokładkę ty oznajmiłeś nagle, że też cię nie będzie…
– Wiem, wiem – uspokoił mnie. – Wiem, że sobie to wszystko
przepracowałaś, jednak mówię o tej twojej pierwszej, najszczerszej reakcji na
mój wyjazd. Prawie dostałem zawału, gdy zobaczyłem ten smutek i zawód na
twojej buzi.
Przekrzywił głowę z troską.
– Trudno pogodzić się z tak wielkimi zmianami, jednak ostatecznie
uważam, że zamieszkanie w Miami to był dla ciebie strzał w dziesiątkę.
Poznałeś Harrisona, spełniasz się zawodowo, a i przestałeś się tak porównywać
do Vincenta, mam rację?
Will zaśmiał się nieśmiało.
– No masz, malutka, masz.
– No właśnie. – Uśmiechnęłam się zadowolona i ponownie wystawiłam się
do słońca. – Może mi coś jeszcze opowiesz? – zapytałam, ziewając i mrużąc
oczy. Promienie tak przyjemnie mnie w nie raziły. Podobał mi się też subtelny
plusk wody pod deskami mola. – Jak chowałeś się za kwiatkiem, gdy w wieku
dziesięciu lat występowałam w przedstawieniu na zakończenie roku szkolnego,
na przykład.
– Dlatego ci nie opowiadałem tamtej historii – powiedział ze śmiechem. –
Wiedziałem, że będziesz ze mnie drwić.
– Drwię, bo opowiedziałeś mi ją tak późno.
– Mówiłaś niedawno, że z chęcią posłuchałabyś kilku anegdot z dzieciństwa
naszego rodzeństwa. Chciałabyś poznać jakieś teraz?
Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się szeroko.
– Z przyjemnością, Will.
Dwa razy nie trzeba mu było powtarzać.
Śmiałam się, krzywiłam, wytrzeszczałam oczy. W pewnym momencie
nawet usiadłam prosto. Moi bracia byli porąbani, co tu dużo mówić, a ich
dzieciństwo, choć wiedziałam, że musiało być intensywne i chaotyczne, jawiło
się z tych opowieści jako jarmark. Taki ze światełkami, harmidrem i różnymi
dziwnymi atrakcjami.
Ten obraz zakorzenił się w mojej głowie tak wyraźnie, że szybko miał do
mnie wrócić.
I to w nowej, ulepszonej wersji.
Na razie, to gdy skończyłam ładować siostrzano-braterskie baterie z Willem,
on musiał wyrwać się na jakieś spotkanie. Nie mówił o nim za dużo, a już
zwłaszcza nieskory był do tego w towarzystwie Santana.
– Zapewne biznes – rzucił Adrien luźno, kiedy siedzieliśmy razem przy
basenie. Nie dało się ukryć, że mimo wszystko zerkał ciekawsko za moim
bratem, dopóki ten nie zniknął.
Sami jednak nie planowaliśmy na razie ruszać się z domu. Nie mieliśmy
ciśnienia, by zwiedzać Miami. Znałam to miasto całkiem nieźle, a Adrien
chyba jeszcze lepiej.
– Miałem tu kiedyś apartament, ale jestem prawie pewien, że oddałem go
Keirze – zdradził. – Muszę to sprawdzić.
Wykorzystałam moment, w którym się zamyślił, i się zatrzymałam. Do tej
pory pływałam sobie wkoło, rozkoszując się bajecznymi warunkami
i przyjemnym chłodem, a Adrien siedział rozłożony na brzegu i mnie
obserwował. Nogi miał wyciągnięte, a jedną ze stóp moczył od czasu do czasu
w basenie.
– Sprawdzaj sobie, ja zostaję tutaj – rzuciłam niby to obojętnie. Weszłam na
schodki, wynurzyłam się z basenu i padłam na zacumowany obok gruby
materac. Pod wpływem ciężaru mojego ciała posunął się i zaczął dryfować po
powierzchni basenu, ze mną skąpaną w słońcu na pokładzie.
Adrien poprawił się odrobinę, by lepiej mnie widzieć, co nie umknęło mojej
uwadze.
– O nie, nigdzie się nie ruszam – mruknął pod nosem, co cudem usłyszałam.
Oczywiście, że celowo wyciągałam nogi i rozkładałam się na materacu tak,
by utrzymać zainteresowanie Adriena, choć przecież wcale o nie walczyć nie
musiałam. Postanowiłam zobaczyć, co się stanie, jeśli dla odmiany zamknę
powieki i udam, że zasypiam.
Słonce grzało tak przyjemnie! Sam fakt, że otaczała mnie woda,
perfekcyjnie równoważył wszechobecny upał.
Rozległ się plusk.
Błyskawicznie otworzyłam oczy.
Nie zostałam ochlapana, może poczułam na sobie tylko kilka nic
nieznaczących kropel, ale i tak się rozejrzałam. Miejsce, w którym przed
chwilą relaksował się Adrien, było puste. Jego samego też nie widziałam
nigdzie dookoła. Uniosłam się i spróbowałam wychylić lekko, by zajrzeć pod
wodę, a wtedy materac zawirował. A ja wraz z nim.
Z ust wyrwał mi się pisk. Złapałam się mocniej brzegu materaca, by z niego
nie zlecieć. Zatrzymałam się, dopiero gdy Adrien miał mnie naprzeciwko
siebie. Znajdował się w basenie, teraz już mokry, wpatrzony we mnie
intensywnie. W takim wydaniu przerażał mnie i fascynował zarazem. W tej
jego powadze zawsze szukałam śladu drwiny. Teraz też jej się dopatrywałam
i byłam prawie pewna, że gdzieś tam mignęła mi w jego ciemnych oczach.
Koniuszki moich palców u stóp dotknęły jego klatki piersiowej, gdy się
zbliżył. Podwinęłam je, ale to na nic, bo Adrien bezceremonialnie wyciągnął
ręce i złapał mnie pod zgięcia w kolanach.
Wybałuszyłam oczy.
– Nie!
Pociągnął.
I ściągnął mnie z materaca, tak że do pasa zamoczyłam się w wodzie. Tylko
do połowy, ponieważ w porę mnie złapał. Przylgnęłam do niego wyjątkowo
desperacko, by uniknąć wpadnięcia taką nagrzaną do basenu. Jego palce
zacisnęły się teraz na spodzie moich ud, które mocno zacisnęłam na jego talii.
Rękami oplotłam jego barki, a twarz ukryłam w piersi.
Nie było mowy, bym go puściła.
– Nie, nie, nie – piszczałam, jednocześnie chcąc krzyczeć „tak”, gdy
pocałował mnie w szyję.
I w policzek, w skroń, a potem w ramię. Tam, gdzie tylko dał radę
dosięgnąć.
Na przemian zaciskałam i luzowałam palce na jego mokrej, lecz ciepłej
skórze. W pewnym momencie jedna z moich dłoni powędrowała nawet do jego
włosów. Lubił, gdy błądziłam wśród nich palcami.
Przejęta pieszczotami, nawet nie zorientowałam się, że Adrien przeszedł
przez pół basenu, by odstawić mnie na brzeg. Posadził mnie tak, że moje nogi
wciąż znajdywały się pod wodą. Delikatnie rozchylił moje uda, by wsunąć się
między nie. Dłonie położył na moich biodrach i wwiercił we mnie tak ostre
spojrzenie, że gdybym nie podparła się o kafle za sobą, runęłabym na nie
plecami.
– Ale że w basenie Willa? – jęknęłam.
Chciałam odwrócić głowę w stronę drzwi tarasowych, by się upewnić, że
poza biednymi ochroniarzami nie mamy żadnego towarzystwa, Adrien mnie
powstrzymał pocałunkiem w usta.
– Nie ma go – uciął w przerwie pomiędzy pocałunkami.
Planowałam poruszyć temat kamer, ale nie mogły mnie mniej obchodzić,
gdy pocałunki mężczyzny stały się poważniejsze. Z jakiegoś powodu rzadko
puszczały nam hamulce. Zupełnie nie rozumiem czemu, przecież te momenty
były tak przyjemne…
Całowaliśmy się długo i namiętnie. Zapomniałam już o wodzie i słońcu.
Adrien trzymał jedną rękę na mojej talii, drugą nadal na biodrze. Ja zaplotłam
nogi wokół jego tułowia. Cóż za fantastyczny pomysł na spędzenie popołudnia!
A ja chciałam drzemać na materacu, kretynka.
Kiedy wreszcie przerwaliśmy, Adrien nie potrzebował długiego
odpoczynku. Kontynuował, wodząc ustami po mojej skórze w okolicy szyi,
a potem odsunął się i nachylił, by zjechać nimi do piersi i w dół, tam gdzie
miałam bliznę i tatuaż. Byłam w raju, głaskałam jego włosy, kiedy on całował
wnętrze mojego uda.
Wreszcie znudziła mu się ta pozycja. Złapał mnie wtedy pod uda, uniósł
i lekko przeniósł do tyłu, by mieć miejsce na podparcie się o brzeg basenu
i wyjście z niego. Wtedy mnie uniósł i przetransportował na leżak, gdzie
spędziliśmy razem kolejne słodkie chwile.
Straciłam poczucie czasu. Adrien leżał nade mną i mnie całował, a ja nie
pozostawałam mu dłużna. Trwało to wystarczająco długo, byśmy zdążyli
wyschnąć na słońcu, a mniej więcej wtedy Adriena znowu znudziło nasze
położenie. Wziął mnie na ręce, tak jak wcześniej w basenie, i nie przestając
obsypywać buziakami w brodę, nos, kości policzkowe i usta, wszedł ze mną do
rezydencji Willa, pokonał tak schody i zaniósł do naszej sypialni.
– Trzymajcie się z daleka – burknął do ochroniarzy i rozległo się kliknięcie,
gdy zamknął im drzwi przed nosem.
Z cichym okrzykiem radości wylądowałam plecami na miękkim łóżku i od
razu chętnie przywitałam nad sobą Adriena. Tym razem jednak miałam inny
plan. Objęłam go rękami i nogami, a potem użyłam całej siły, by przeturlać go
tak, że nagle to ja siedziałam na nim.
Wyglądał na zaskoczonego tylko przez chwilę. Absolutnie nie narzekał,
a nawet mignął mi jego uśmiech, kiedy schylałam się, by tym razem sama
obsypać go pocałunkami. Po szorstkiej żuchwie, po brodzie, szyi, obojczykach,
ramieniu, umięśnionej piersi. Błądziłam dłońmi po jego twardym,
wyrzeźbionym brzuchu, a on nie pozostawał mi dłużny, bo czułam jego ręce na
plecach i pośladkach.
Odpłynęłam z nim po całości i to dobrze, bo jeśli nie straciłabym przy nim
rozumu, to ciągle pamiętałabym, że znajdujemy się pod dachem Willa, który
dopiero co zdawał się przetrawiać informację o naszym związku. A tak to
w mojej głowie pojawiło się tylko jedno pytanie, i to na początku: czy robię
coś, co krzywdzi mojego ulubionego brata?
Nie.
Świetnie – brzmiała odpowiedź mojej podświadomości – a więc
kontynuujmy.
Dobrze, że byłam przyzwyczajona do posiadania ochroniarza i nie za bardzo
interesowało mnie, co sobie myśli, bo inaczej już nigdy nie byłabym w stanie
spojrzeć mu w oczy po tych wszystkich odgłosach, które musiały docierać do
jego biednych uszu zza drzwi.
Raczej się nimi nie przejmował.
Odgłosy, którymi mój ochroniarz się przejmował, to był, na przykład, huk
wystrzału, który rozległ się w salonie Willa później, jeszcze tego samego dnia.
67

PRZYSZŁOŚĆ ORGANIZACJI
WEDŁUG RODRICA RETTERA

Drogi Lordzie, oficjalnie to był najlepszy… sen, jaki miałam w życiu.


Obudziłam się wypoczęta i rozanielona. Na moich żebrach leżała ręka
Adriena. Spał na brzuchu, a twarz zwróconą miał ku mnie. Nawet podczas
drzemki zdawał się poważny. Lubiłam to w nim bardzo, że wystarczyło, by
otworzył oczy i na mnie spojrzał, a tę powagę przełamywał głęboko czający się
w nich humor, którego bez wątpienia mu nie brakowało.
Było mi tak przytulnie, że nie chciałam się ruszać, jednak nadchodziła
późnopopołudniowa pora, więc wypadałoby wstać, ogarnąć się i może zejść na
dół? Poruszyłam się, by zerknąć na telefon, który, jak się okazało, zostawiłam
przecież nad basenem.
Tym wierceniem się obudziłam Adriena. Zupełnie niespodziewanie
otworzył oczy i nie wyglądał na tak zdezorientowanego jak ja. Spoglądaliśmy
na siebie przez chwilę, a następnie on zaczął się do mnie przybliżać…
Odskoczyłam.
– Nie – zaprotestowałam stanowczo, przytykając palce lekko do jego ust. –
Musimy zejść na dół.
– To tylko pocałunek na rozbudzenie, Hailie Monet.
– Twoje pocałunki na rozbudzenie odbierają mi kontakt z rzeczywistością
i nagle kończą się pocałunkami na dobranoc – wyjaśniłam. – Nie mogę teraz
odlecieć, musimy zejść na dół.
Trwając w tym postanowieniu, wygramoliłam się z łóżka i rozpoczęłam
akcję doprowadzania się do porządku. Nie rozczesałam wilgotnych po kąpieli
włosów przed spaniem, więc jedyne, co mogłam z nimi w tej chwili zrobić, to
upięcie ich w splątanego koka. Narzuciłam na siebie różową sukienkę,
przemyłam twarz, popsikałam się perfumami i rzuciłam do Adriena, że schodzę
na dół i by zaraz do mnie dołączył.
Sprawdzał akurat coś w telefonie. Marszczył brwi i wiedziałam, że wpadł
w chwilę skupienia na sprawach zawodowych. Czasem mu się to zdarzało,
choć i tak dużo rzadziej niż Vince’owi.
– To zajmie tylko chwilę – obiecał.
Ziewałam, schodząc na dół. Nawet się przeciągnęłam. Spodziewałam się
ujrzeć Willa ślęczącego nad laptopem z mrożoną herbatą obok. Salon w tym
domu uchodził za jego serce. Moim najbardziej ulubionym meblem tutaj był
wielki narożnik, taki jakby zaprojektowany dla olbrzyma. Choć
w pomieszczeniu tym najczęściej przesiadywały jedynie dwie osoby, wygodnie
zmieściłoby się tu co najmniej z piętnaście.
Kanapa była w kolorze jasnej zieleni i stała na jasnych deskach. Tuż ponad
jej oparciem, na ścianie, znajdował się jeden z tych minimalistycznych
obrazów sztuki nowoczesnej, a oblegały ją ze trzy lampy – jedna zwisała
z sufitu na długiej, czarnej lince, druga sterczała ze ściany, a trzecia stała na
podłodze i wychylała się zza oparcia.
Na kanapie nie zobaczyłam wyciągniętego Willa. Zamiast niego,
nienaturalnie prosto siedział na niej Harrison. Przed nim zaś nie stała żadna
mrożona herbata, tylko lampka czerwonego wina, z której chyba nie upił za
wiele.
– Hejka – przywitałam się wesoło. – Czy sushi już dotarło?
Najpierw nie zrozumiałam gwałtownego zrywu Danilo.
A potem zaraz przestałam się uśmiechać na widok osoby, która stała
plecami do ogromnego, szerokiego regału z książkami. Lubiłam je, bo
wprowadzały nieco staromodnego ducha do tej nowoczesnej chawiry. Tym
razem jednak patrzyłam w ich stronę nie z uwielbieniem,
ale zdezorientowaniem.
– Witam pannę Monet – powitał mnie mężczyzna, którego rozpoznałam
w kilka sekund.
Zajęło mi to aż kilka sekund, bo przez moje życie przewijało się zbyt wielu
facetów w garniturach. Wystarczyło wybrać się na pierwszy lepszy bankiet
i już poznawałam z piętnastu takich. Tego jednak zapamiętałam. Niski, z gęstą
brodą, przekonaniem o swojej wyższości w błyszczących, świdrujących mnie
właśnie oczach oraz z sygnetem dumnie dyndającym na długim łańcuchu na
szyi.
A w opuszczonej na razie dłoni trzymał pistolet, co wyjaśniało bierność
i spięcie Harrisona.
– Pan Retter – szepnęłam.
Na tym etapie byłam już ukryta za plecami swojego ochroniarza.
Mężczyzna skinął z zadowoleniem, że pamiętam jego imię.
Zerknęłam kątem oka na Harrisona. Zwykle charakteryzował się luzacką
postawą. Jego życie polegało na smakowaniu win, zajmowaniu się swoim psem
i kupowaniu kolejnych obrazów. Nic dziwnego, że wybrał z Willem tak
przestronną rezydencję do zamieszkania. Potrzebował mnóstwo przestrzeni
i ścian do kolekcjonowania sztuki.
Teraz siedział sztywno na kanapie, na której normalnie sadowił się
wygodnie z Pinotem obok. Książka, której nie miał szans dziś otworzyć, leżała
na stoliku obok kieliszka. Harrison nawet nie drgnął, odwzajemnił tylko moje
spojrzenie, spoglądając mi czujnie w oczy.
Pinot siedział przy nim równie sztywny, niczym wypchany pluszak. Nie był
urodzonym obrońcą, ale co minutę wydobywał z siebie ciche warknięcie,
starając się przynajmniej stwarzać pozory. Chowający się za nim Daktyl
miauknął głośno, gdy mnie zobaczył, i podejmując ogromne w swoim
wyobrażeniu ryzyko, wyskoczył zza kanapy i wpadł prosto w moje ramiona,
które do niego natychmiast wyciągnęłam.
– Dobrze, że do nas zeszłaś, panno Monet, bo miałem się właśnie za tobą
rozejrzeć – powiedział Rodric. Pogładził swoją brodę i zrobił krok do przodu. –
Gospodarz nie jest zbyt rozmowny.
– Wpuściłeś go tutaj? – zapytałam Harrisona, nie dbając o niekulturalny
wydźwięk mojej wypowiedzi.
Harrison pokręcił przecząco głową.
– Wszedłem z kurierem, który przywiózł wam jedzenie – wyjaśnił Rodric
i rozejrzał się teatralnie po podłodze. – Ach, widzicie, torba z zamówieniem
musiała zostać pod domem. No cóż, mam nadzieję, że nie pomrzemy z głodu,
zanim nie dojdziemy do porozumienia.
Uśmiechnął się sztucznie.
– Od kiedy mamy jakieś nieporozumienie? – zapytałam ostrożnie.
Moim zdaniem to było dobre pytanie, niestety Rodric najwidoczniej uważał
inaczej, bo je zignorował.
Dyskretnie zezowałam na schody. Zastanawiałam się, jak dać Adrienowi
znać o tym, że w salonie czeka na niego niemiła niespodzianka, bez drażnienia
tejże niespodzianki. Pilnowałam się, by w zbyt oczywisty sposób się nie
odwracać, choć martwiłam się, co się stanie, gdy Adrien nagle pojawi się
na dole.
– Jak długo tu jest? – znowu spytałam Harrisona, podnosząc trochę głos.
Może nas usłyszy? Nie mogłam jednak krzyczeć, bo byłoby to jeszcze bardziej
zdradliwe.
– Kilka minut – odparł cicho. – Dostawca jedzenia zadzwonił do bramy i to
jego zobaczyłem na kamerze. A gdy otworzyłem dla niego drzwi, stał przed
nimi ten mężczyzna.
– Tak, musiałem się wprosić – potwierdził ze spokojem Rodric. – Miałem
wątpliwości, czy w innym razie zostałbym wpuszczony.
– Po co przyszedłeś? – zapytałam, wychylając się zza Danilo. Starałam się
mówić na tyle stanowczym głosem, bym została potraktowana poważnie.
– Na małe, powiedzmy, pogaduchy, panno Monet.
Za każdym razem, gdy zwracał się do mnie tak jak mój zmarły ochroniarz,
skręcało mnie w środku.
– A na jaki temat? – ciągnęłam, cały czas siląc się na pewny siebie ton.
– Przyszłości Organizacji.
Jego spojrzenie stało się tak lodowate, że musiałam przełknąć ślinę.
– Tutaj chcesz o tym rozmawiać? – parsknęłam, by ukryć drżenie głosu. –
W Miami, w willi mojego brata, i to tego, który nawet nie jest członkiem
Organizacji?
– Jak mniemam, pod tym dachem aktualnie znajduje się inny jej członek.
Mierzyliśmy się spojrzeniami. Jego oczy były złośliwe i złowróżb­ne,
dlatego poczułam nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. On doskonale
wiedział, kto aktualnie znajduje się w tych ścianach.
Sekundę po tym, jak ucisk zelżał, przytuliłam Daktyla mocniej do siebie
i wydarłam się:
– Adrien!!!
Rozległ się śmiech Rettera.
– Bardzo dobrze, panno Monet, bardzo dobrze.
Natychmiast rozległo się dudnienie, gdy Adrien rzucił się na schody.
– Hailie?
Przyspieszył, kiedy tylko jego oczom ukazała się rozgrywająca się w salonie
scena. W kilku krokach znalazł się przy mnie i gdy upewnił się, że jestem cała
i zdrowa, stanął przed Danilo, wcześniej tylko przelotnie ścisnąwszy moją
dłoń.
Ciągle jednak patrzył przed siebie. Zdążył założyć czarną koszulę, jednak
nie zapiął wszystkich guzików. Zgadywałam, że to mój krzyk przerwał mu tę
czynność.
Przystanął naprzeciwko nieproszonego gościa i rozłożył ręce, mrugając
z niedowierzaniem. Jego uwadze nie umknął pistolet w dłoni mężczyzny,
skierowany na razie lufą do dołu.
– Rodricu Retter, co… do cholery?
Z tyłu widziałam, że cały jest spięty.
– Tak myślałem, że cię tutaj znajdę, Adrienie. – Szeroki uśmiech Rodrica
jeszcze bardziej optycznie zwężał jego wąską brodę.
– Co robisz w rezydencji Williama Moneta?
Rodric pokręcił powoli głową.
– Właściwie pytanie, Adrienie, to co ty robisz w rezydencji Williama
Moneta.
– Oficjalnie przedstawiłem swoje stanowisko wobec Hailie Monet –
oświadczył chłodno Santan. – Vincent Monet mnie poparł. Słyszałeś to, byłeś
na spotkaniu.
– Ty również na nim byłeś, Adrienie, a mimo to umknął ci moment,
w którym wniosłem sprzeciw?
– Ależ nie umknął mi, tak jak i nie umknęło mi, że został on odrzucony.
Retter zmrużył powieki.
– Sprzeciw mógł zostać odrzucony, ale nadal twoje stanowisko, jak to ładnie
nazwałeś, wobec Hailie Monet nie zostało również przez Organizację
zaakceptowane.
– Co nie oznacza, że nie mogę jej widywać.
– Na neutralnym terenie! – Rodric poczerwieniał i agresywnie dziabnął
powietrze palcem wskazującym wolnej ręki. – Nie w willi Monetów, do
cholery! Nieprzestrzeganie zasad może cię sporo kosztować.
– Znam zasady. – Ton Adriena robił się coraz mroczniejszy. – Willa należy
do Williama Moneta, który nie jest członkiem Organizacji.
– Ale nie jest neutralnym terenem! – Rodric zdawał się bardzo bliski
zamachnięcia się pobielałą pięścią.
Harrison odchrząknął cicho.
– Tak właściwie to jest zapisana jako moja własność.
Adrien spojrzał na niego przelotnie. Spodobały mu się jego słowa, bo kiedy
na chwilę odwracał głowę, dostrzegłam, że w jego ciemnych oczach błysnęło
zadowolenie.
– Tym bardziej nie przysługuje ci prawo do stawiania mi na tym polu
zarzutów, Rodricu.
– Nazwisko właściciela jest nieistotne! – kłócił się. – Wszyscy wiemy, że od
lat mieszka tu William Monet, członek rodziny Monet!
– Po co ta zwłoka? – syknął w końcu Adrien. Jeszcze bardziej rozłożył
ramiona. – Zdajesz sobie sprawę, że nie ma takiej mocy, by powstrzymać mnie
przed związaniem się z Hailie Monet. Po co mącić?
– Żeby ci, Adrienie Santanie, przypomnieć, iż twoje czyny mają swoje
konsekwencje dla całej Organizacji – odparł chłodno Rodric. Zbliżył się
jeszcze bardziej, a ja ledwo się powstrzymywałam przed tym, by podbiec do
Adriena i szarpnąć go za łokieć. Chciałam, żeby się cofnął w bezpieczne
miejsce, z dala od tego człowieka trzymającego broń. – Nie tylko ja jestem
niezadowolony z tego, jak układają się w tej chwili sprawy.
– Cóż, widzę tu tylko ciebie.
– Mam poparcie Ricarda i Charlesa.
– Bzdura, córka Charlesa nosi nazwisko Monet, weszła do rodziny. Charles
może mówić, co chce, ale w rzeczywistości wszyscy wiemy, że nie ma powodu
czuć niechęci do Monetów.
– Weszła do rodziny nie od tej strony, od której by chciał, więc owszem, ma
powód, i to nie tylko do niechęci, ale może i do wściek­łości.
– Tak czy inaczej, są to sprawy, które w trójkę powinniście wnieść na
następnym spotkaniu Organizacji. Jakim prawem nachodzisz nas tutaj?
Rodric miał prawdziwy talent do niezauważalnego posuwania się do przodu.
Oglądałam kiedyś program przyrodniczy, w którym jakieś zawierzę robiło tak
samo przed atakiem.
– Uznałem, że należy poruszyć ten problem na szerszym forum. A przy
okazji zależało mi na tym, żeby dowiedziała się o nim, było nie było, główna
zainteresowana. – Oczy Rodrica zaiskrzyły się niebezpiecznie, gdy je we mnie
wbił.
– Nie masz pozwolenia na kontaktowanie się z siostrą Vincenta Moneta –
zauważył chłodno Adrien. Też się poruszył i jestem pewna, że zrobił to, by
odwrócić ode mnie uwagę Rettera. – Wścieknie się, gdy się dowie, że
nachodzisz ją w domu ich brata.
Rodric zaśmiał się złowrogo, jak na prawdziwy czarny charakter przystało.
– A gdybym ci powiedział, że trochę mi o tę wściekłość Vincenta chodzi?
Zapadła krótka cisza, która zaraz zostałaby zapewne przez Adriena
przerwana, gdyby nie trzaśnięcie drzwiami od garażu.
– Cześć! – zawołał Will. – Przywieźli już sushi?
Pojawił się w salonie. Zdjął marynarkę i chciał odłożyć ją na kanciasty,
szeroki puf obok, ale zatrzymał się w połowie tego ruchu. Zobaczył mnie
osłanianą przez Danilo, Adriena w bojowym nastroju na środku pomieszczenia,
obserwowanego przez swojego czujnego ochroniarza, speszonego Harrisona na
kanapie i Rodrica, który właśnie potarł ręce z szerokim uśmiechem, jakby
pojawienie się Willa było dla niego nie lada gratką. A wciąż trzymał w jednej
z nich broń! Zapewne nieprzypadkowo jeszcze bardziej ją wyeksponował.
Dopiero wtedy zauważyłam też, że Rodric również przyszedł ze swoim
ochroniarzem. Było to całkiem sensowne i w ogóle niezaskakujące, ale
w pierwszej chwili nie dostrzegłam tego człowieka. Chował się za winklem
i przesunął bliżej swojego pracodawcy, gdy dołączył do nas mój brat.
– Na spokojnie, Williamie – odpowiedział mu pogodnie Rodric. –
Przywieźli. Czekaliśmy z ucztą na ciebie.
Umknął mi moment, w którym Will się przestraszył. Zbyt dobrze to
zamaskował, choć wiedziałam, że na pewno poczuł lęk. Za to błyskawicznie
pokazał swoją złość. Byle jak rzucił marynarkę, kluczyki od auta przełożył
z jednej dłoni do drugiej i nie spuszczając wzroku z nieproszonego gościa,
powolnym krokiem podszedł do mnie.
Nadal na mnie nie patrząc, musnął moje ramię.
– Wszystko w porządku?
– Mhm.
– Harrison, nic ci nie jest? – zapytał teraz Will nieco donośniejszym głosem.
Harrison pokręcił głową i uniósł dłonie w uspokajającym geście.
Wtedy Will z podwójną mocą wbił spojrzenie w Rodrica.
– Co pan robi w moim domu, panie Retter?
– Biorę sprawy w swoje ręce, Williamie.
– Takie najścia są niezgodne z zasadami Organizacji – zauważył chłodno
Will.
– Nie jesteś członkiem Organizacji, więc możesz nie wiedzieć, ale panuje
w niej o wiele więcej zasad niż tylko te, które ci odpowiadają. Wiele z nich
rodzina Monet zdążyła złamać. Niektóre z nich ostatnimi czasy złamała też
rodzina Santan. Skoro wszystkim przychodzi to tak łatwo i czują się bezkarni,
to pozwól, proszę, że i ja złamię kilka zasad. Nie chciałbym być gorszy.
– Wszyscy wiemy, że nie chcesz być gorszy – skomentował Adrien.
Pozwolił sobie też na delikatną prześmiewczość w głosie. – I nie byłeś, dopóki
nie zacząłeś się za takiego uważać.
Rodricowi się to nie spodobało, bo zmrużył oczy jeszcze bardziej.
– Byłem naiwny, wierząc w waszą uczciwość – powiedział wolno. – Ale
zrozumiałem, że należy odpowiedzieć wam tym samym.
Następnie zrobił coś, do czego nikt z nas nie spodziewał się, że się posunie.
Podniósł broń i wycelował nią w Adriena.
– Nie! – zawołałam piskliwie. Rzuciłam się w jego stronę, ale na mojej
drodze stał Danilo, doskonale przygotowany na moje spontaniczne zrywy,
a zaraz przed nim Will, gotowy zablokować mnie, gdyby mojemu
pracownikowi się to nie udało.
Adrien na szczęście miał swojego ochroniarza, który też znał się na rzeczy.
Mężczyzna uniósł swój pistolet. Wtedy jednak do zabawy dołączył facet
z obstawy Rodrica, ten, który do tej pory krył się w cieniu. Teraz z niego
wyszedł, a lufa jego broni skierowania była prosto w ochroniarza Adriena.
To wszystko działo się zbyt szybko, by sensownie to przetworzyć. Po prostu
nagle w salonie Willa zostało wyjętych zbyt dużo pistoletów.
– Powiedz, panno Hailie Monet – zaczął Rodric złowróżbnym głosem,
zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać. – Utrata kogo zabolałaby cię
mocniej?
Pełnym kontroli i opanowania ruchem przesunął pistolet z Adriena na Willa.
Serce podeszło mi do gardła i tam się zacisnęło.
– Stój! – wydusiłam.
W takiej chwili nikt nie był w stanie mnie zatrzymać, a na pewno nie
Danilo, któremu zdołałam się wyrwać i dopadłam do boku Willa. Mój brat,
oczywiście, nie pozwolił mi stanąć na linii ognia, więc, przekładając Daktyla
tylko do jednej ręki, drugą łapałam się jego ramienia, na wpół przez niego
zasłonięta.
– Jeśli zastrzelisz członka Organizacji lub kogoś z najbliższej rodziny
członka Organizacji, rozpętasz wojnę – przemówił lodowato Adrien. – Co ty
robisz, Rodricu Retterze?
– Udowadniam niedowiarkom, że straciłem cierpliwość – odparł równie
zimnym głosem. – Nie pozwolę się lekceważyć.
– To nie jest dobry sposób na uzyskanie atencji – ciągnął Adrien. Słyszałam
napięcie w jego głosie. Denerwował się.
Rodric Retter okazał się bardziej nieprzewidywalny, niż ktokolwiek sądził.
– A ja myślę, Adrienie, że to dobry sposób na pokazanie, jak daleko leży
moja granica. – Ponownie przeniósł wzrok na mnie. – To jak, panno Monet?
Który?
Znowu skierował pistolet na Adriena.
– Żaden! – zawołałam panicznie.
– Postrzelenie któregokolwiek z nas byłoby głupotą, Rodricu – przemówił
Adrien, siląc się na spokój.
– Zgadzam się, że to ostateczność. – Mężczyzna kiwnął głową. – Więc może
na początek, żeby pokazać, że nie żartuję, postrzelę jego?
Płynnie przesunął lufę pistoletu od Adriena, minął Willa i wycelował prosto
w Harrisona.
Mężczyzna znieruchomiał przerażony, nawet Pinot zdawał się zastygnąć
w miejscu.
– Nie rób tego – wycedził Will, poruszywszy się niespokojnie. Zacisnęłam
palce na jego ramieniu, by powstrzymać go przed jakimś pochopnym ruchem.
– Czego ty tak właściwie chcesz? – zapytał Adrien, obróciwszy się
wcześniej, by upewnić się, że nadal stoję tam, gdzie stałam, czyli z dala od linii
strzału.
– Nareszcie zadałeś właściwe pytanie, Adrienie.
– Zamieniamy się wszyscy w słuch. – O ile to możliwe, ton Adriena stał się
jeszcze bardziej lodowaty.
Faktycznie zapadła cisza, i to tak gęsta, że pomyślałam, iż gdyby Rodric
naprawdę chciał strzelił teraz do Harrisona, kula by się przez nią nie przebiła.
Oczywiście to były tylko moje głupie wyobrażenia, które zwykle zalewały mój
mózg właśnie w tak poważnych sytuacjach jak ta. W rzeczywistości modliłam
się całą sobą, by nic nikomu się nie stało.
– Dzwońcie do Vincenta – polecił Rodric.
Spojrzeliśmy po sobie – ja, Will oraz Adrien. Ani jeden, ani drugi nie chciał
angażować w to mnie, więc szybko przestałam być brana pod uwagę, choć
wszyscy wiedzieliśmy, że to telefon ode mnie Vincent odebrałby najszybciej.
Aktualnie również Adrien mógł się spodziewać, że w miarę sprawnie
dodzwoniłby się do Vince’a, ale koniec końców zdecydowali, że zadzwoni
Will, i to on wyciągnął telefon z kieszeni.
Odchrząknął, wybrał numer, przerzucił połączenie na głośnik i czekaliśmy
w napięciu.
Jeden sygnał, drugi i trzeci.
Pinot, przytłoczony najwidoczniej napiętą atmosferą panującą
w pomieszczeniu, zaskomlał nerwowo i Harrison pogłaskał go przelotnie, by
uspokoić psiaka. Daktylowi udzielił się chyba ten sam niepokój, bo poczułam,
jak zaczyna drżeć. Przytuliłam go delikatnie do siebie, żeby dodać mu otuchy.
– Tak?
Vincent w końcu odebrał.
Mój najstarszy brat od zawsze uchodził w moich oczach za osobę, która
rozwiąże każdy konflikt. Nigdy nie przestałam w to wierzyć.
– Vince, dzwonię, bo… – Will się zawahał, ale zaraz z pomocą przybył mu
Adrien.
– Vincencie, dzień dobry, jesteś na głośniku – wtrącił się pewnym siebie,
zdecydowanym głosem. – Jesteśmy tu wszyscy, w tym Rodric Retter, który
złożył nam tutaj w Miami małą wizytę.
Vincent w milczeniu przetwarzał przekazane mu tak nagle informacje.
– Witaj, Rodricu – odezwał się w końcu zmienionym, formalnym tonem.
– Dobrze cię słyszeć, Vincencie – odparł Retter, wyraźnie zadowolony, że
wszystko idzie po jego myśli. Wykonał nawet nieznaczny ruch ręką, jakby
rozważał, czy nie przestać celować do Harrisona, ale ostatecznie tego nie
zrobił.
– Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego odwiedzasz dom mojego
brata bez mojej wiedzy, Rodricu?
Vincent aż gotował się ze złości. Wiedziałam to, mimo że jego głos tchnął
spokojem. Zbyt dobrze go znałam.
– Ptaszki wyćwierkały, że znajdę tu potwierdzenie swoich domysłów. –
Rodric wbił we mnie spojrzenie. – Nie pomyliłem się. Twoja siostra i Adrien
Santan są tu z nami. Powiedz, jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie.
Vincent westchnął.
– Nie zrobili tego za moimi plecami – przyznał. – Jestem świadomy, że
pojechali razem na Florydę.
– Nie powstrzymałeś ich, nawet wiedząc, że jeszcze nie mają prawa, by tak
zrobić?
– Rodricu, to żadna tajemnica, że jest tylko kwestią czasu, by moja siostra
i Adrien Santan mogli się związać. Nie róbmy z tego ceregieli, proszę.
– Ceregiele są to dla was, bo wydaje wam się, że jesteście na wygranej
pozycji. Ja widzę to inaczej i żądam rekompensaty.
– Opuść broń – przemówił względnie spokojnie Will, widząc, że
zdenerwowany mężczyzna potrząsa nią coraz bardziej nieuważnie.
– Celuje w Harrisona – powiedziałam prędko do telefonu, by Vincent
wiedział, co się dzieje.
– Rodricu, opuść, proszę, broń. – Głos Vincenta zabrzmiał wyjątkowo
groźnie, co dowodziło, że i w jego przekonaniu żarty się skończyły. –
Postrzelenie niewinnego mężczyzny nie rozwiąże twoich problemów.
– Owszem, ponieważ to ty je rozwiążesz, Vincencie.
Retter, po raz pierwszy od dłuższej chwili, znowu zaczął się uśmiechać.
Vincent milczał.
– Zastanawiałem się, jak odpłacić wam za te wszystkie wasze zagrywki…
To nie może być nic dobrego.
– …Camden Monet ma się dobrze, nieprawdaż? – zagadnął. Z cierpkim
uśmiechem pokiwał głową. – Tak, to kolejna sprawa. Facet sobie drwi z całej
Organizacji, dziwne, Adrienie, że przestało ci to przeszkadzać. Monetowie
latają sobie do niego co chwilę, jak gdyby mieli nas wszystkich za idiotów.
A Organizacja co, udaje, że ślepa?
– Ty jako jedyny buntowałeś się przeciwko wsadzeniu Camdena Moneta do
więzienia – szepnął Adrien z konsternacją.
Retter nawet nie mrugnął.
– Za takie numery kara powinna być tylko jedna.
– Tata miał rację – powiedziałam, zanim ugryzłam się w język. – Ktoś
naprawdę czyhał na jego życie w więzieniu.
Rodric spojrzał na mnie z zainteresowaniem, że się odzywam, ale i pogardą
– dla słów, które opuściły moje usta.
– Camden Monet to numerant, jakich mało – prychnął. – Umiera, potem
zmartwychwstaje. Daje się złapać, potem ucieka. Jeśli nie chcemy robić
z Organizacji żartu, takie zachowania należy odpowiednio traktować.
– Decyzja w tej sprawie powinna zostać podjęta przez członków Organizacji
na odpowiednim spotkaniu, nie tutaj przez ciebie samego – zauważył Adrien.
– Organizacja jest wygodna – odwarknął Retter i machnął ręką zaciśniętą
w pięść. – Nikt tam nie chce kłopotu, dla wszystkich liczy się tylko ich biznes,
a zabicie Camdena równałoby się z wojną z Monetami, której za bardzo się
obawiacie. Tak, Adrienie, mówię to do ciebie.
– Tak cię dziwi, że nikt w Organizacji nie chce wojny? – prychnął Adrien,
ale w jego głosie słychać było napięcie.
– Dziwi mnie, że nikt nie ma za grosz przyzwoitości! – zawołał. – FBI
znalazło Camdena, a Organizacja co najwyżej pogroziła Monetom palcem
i wsadziła go do więzienia. Komedia!
– Camden sam oddał się w ręce FBI – przypomniał mu Vincent, również
szorstkim tonem. – FBI, które, jak mniemam, to właśnie ty czynnie wspierałeś
w jego poszukiwaniach.
– Cóż, reszta Organizacji coś nie była tym zainteresowana.
– Może dlatego, że rolą Organizacji nie jest zemsta?! – warknął Will, nie
wytrzymawszy.
– Camden powinien był zapłacić za swoje czyny – podsumował
z rozdrażnieniem Rodric.
– Nie możesz wydawać własnych wyroków.
– Dron należał do ciebie – powiedziałam szeptem.
– Zobaczyłem tam, że sytuacja między Adrienem Santanem i tobą, panno
Monet, zdaje się poważniejsza, niż sądziłem – przyznał, na co spojrzałam mu
w oczy wyzywająco. – Robicie, co chcecie, bez refleksji. Co więcej, nie
zapowiadało się, by Camden Monet dostał wreszcie po dupie. Nic się go nie
ima, bo facet jest niezniszczalny. A przecież… – zrobił krótką pauzę – …to
dopiero początek samowolki, skoro Monetowie połączą się teraz Santanami.
Co wtedy, jeszcze więcej będzie wam uchodziło na sucho? – Zaśmiał się bez
cienia wesołości w głosie. – Ach, nie, nie, postanowiłem zmienić taktykę
i dołączyć do waszej małej zabawy.
– Słucham, Rodricu. – W głosie Vince’a dźwięczała irytacja.
– Skoro układacie się ze sobą między rodzinami jak cholerne puzzle –
prychnął Retter. – To teraz i ja chcę dołączyć do gry. Igracie z ogniem
i uważacie, że wszystko wam się upiecze, bo Organizacja boi się wojny? No to
wiedzcie, że ja przestałem się jej bać. Przyszedł czas, bym wziął udział
w aranżacjach.
– Aranżacjach? – Skrzywiłam się.
– W Organizacji na naszym kontynencie nie znajdziesz kobiety, która by się
tobą zainteresowała, jeśli o tym mówisz – zauważył Adrien. – Może
ewentualnie Grace, jednak ona kręci się ostatnio przy…
– Sanchezie. – Rodric mlasnął z niezadowoleniem. – Tak, wiem.
Uniosłam zaskoczona brwi, ale nie skomentowałam tego na głos – nie
miałam zresztą jak się odezwać, bo Rodric od razu ciągnął dalej:
– Znalazłem inną odpowiednią osobę.
Głos Rodrica zmroczniał.
Wszyscy czekali w napięciu, by się dowiedzieć, co ten mężczyzna
wymyślił.
– Lindsay Monet.
68

OSIEMNASTU

Zapadła cisza.
W pierwszej chwili pomyślałam, że Retter ma na myśli matkę moich braci,
i zdziwiłam się, że komuś takiemu umknęło, iż kobieta przecież od lat nie żyje.
A potem przypomniałam sobie o istnieniu swojej bratanicy.
I natychmiast wykrzywiłam z obrzydzeniem twarz.
– Chryste – wyszeptał ze wstrętem Adrien.
– To przecież dziecko, co z tobą?! – huknął Will.
Odniosłam wrażenie, że nawet Danilo przez sekundę miał odruch wymiotny.
Vincent milczał – zapewne nawet on nie był w stanie znaleźć
odpowiedniego komentarza.
– Zacznijcie myśleć – prychnął Rodric, przewróciwszy oczami. Zrobił też
kolejny krok w stronę Willa i nawet lekko pochylił twarz w stronę
wyciągniętego telefonu, gdy powiedział: – Twoja córka, Vincencie, zwiąże się
z moim synem.
Zalała mnie fala gorąca.
– Ona ma cztery lata – wycedziłam. – Nie możesz planować tego, z kim się
zwiąże za dwie dekady!
– Kiedyś aranżowanie małżeństw było powszechne i sprawdzało się bardzo
dobrze – odparł Rodric. – Mają sens we wpływowych rodzinach z wyższych
sfer, a nasze takie są. Toteż uważam, że córka Vincenta powinna zostać
obiecana Cornellowi. Między nimi nie ma nawet dużej różnicy wieku, to
raptem dwa, trzy lata.
– Samo planowanie związku tak małych dzieci jest odrażające – syknął
Will.
– Ty, Williamie, niczego nie będziesz planował, to nie twoje dzieci. Nie
jesteś też w Organizacji, żeby twoje słowa cokolwiek tu znaczyły.
Rodric rozłożył ręce, Will za to zagryzł zęby.
– Ale to pod moim dachem pada ta propozycja. Dlaczego nie na spotkaniu
Organizacji?
– Bo z Harrisonem na muszce łatwiej mu wywalczyć swoje – szepnął
Adrien ze skupieniem.
– Wiem, w jaką to idzie stronę – powiedział Rodric, widocznie starając się
zachować spokój. – Zrozumiałem, że nie mam dużo do stracenia. I że zostanę
potraktowany poważnie, dopiero gdy zawalczę o swoje. A więc proszę:
składam ofertę nie do odrzucenia.
Zerknęłam na Willa, Will ze zmartwieniem spojrzał na Harrisona, Harrison
patrzył to na wycelowaną w siebie broń, to na telefon, na który zezował też
Adrien. Wszyscy trwaliśmy w nieznośnym napięciu.
– Nie będę odbierał swojej czteroletniej córce wolności wyboru, Rodricu
Retterze – wycedził wreszcie Vincent bardzo wolno, spokojnie i lodowato.
Rodric wykrzywił usta w skwaśniałym uśmiechu i pociągnął za spust.
Wydarłam się i natychmiast przykryłam usta dłonią. Użyłabym do tego
obydwu, gdyby nie to, że wciąż trzymałam na rękach Daktyla. Prawie go
zmiażdżyłam, bo instynktownie spróbował mi się wyrwać na dźwięk
nieznośnego huku wystrzału. Przerażony mocno mnie zadrapał, ale go nie
puściłam.
Adrien i Will zastygli, ochroniarze poruszyli się nerwowo z bronią wciąż
trzymaną w gotowości.
Harrison odchylił się tak gwałtownie, że padł na oparcie za sobą, Pinot
skoczył gdzieś w bok, a potem zaczął niekontrolowanie szczekać.
Przez jedną okropną chwilę nie wiedzieliśmy, jakie wystrzał miał skutki.
– Harrison! – Will rzucił się w stronę kanapy, po drodze telefon z Vincentem
na linii wciskając pośpiesznie Adrienowi w dłonie. Komórka prawie upadła,
ale w ostatniej chwili mężczyzna zdołał ją przejąć.
Ja zerwałam się tuż za bratem.
– Pani Monet! – zawołał Danilo.
– Hailie – warknął Adrien.
Nie pokonałam nawet pół metra, bo ochroniarz zatrzymał mnie i osłonił, zaś
Adrien posłał mi ostrzegawcze spojrzenie. Widziałam, że usiłuje zachować
trzeźwość umysłu w tej chaotycznej sytuacji. Palce mu zbielały – tak mocno
zaciskał je na telefonie Willa. Z jednej strony obserwował Rodrica, z drugiej
martwił się stanem Harrisona, z trzeciej próbował zadbać o to, bym ja była
bezpieczna i nie zrobiła jakiejś głupoty.
A wszystkiemu temu towarzyszył nieprzerwany, zachrypnięty szczek
buldoga francuskiego.
– Co tam się dzieje?! – zapytał Vincent wyjątkowo jak na siebie
impulsywnie. Wyobrażałam sobie, że musi być cholernie trudno słuchać tego
wszystkiego przez telefon i nie móc nic zrobić.
Choć minęły tylko ułamki sekund, to wystarczyło, byśmy się zorientowali,
co się wydarzyło. Zobaczyłam na przykład, że kula zrobiła dziurę w oparciu
drogiego, ściągniętego z Włoch narożnika. Trochę w lewo i trafiłaby Harrisona
w ramię, jeszcze bardziej w lewo – w serce.
Odrobinę w dół i Pinot oberwałby w swoje sterczące ucho.
– Dostała kanapa – przemówił spokojnie Adrien do komórki.
– Tym razem – odparł Rodric niewzruszony chaosem, który sam
spowodował. – Vincencie, mam jeszcze sporo amunicji. Raz, dwa…
Wbiłam w niego pełne niedowierzania spojrzenie. Sama miałam ochotę
wyjąć pistolet i do niego strzelić. To nie mogło być przeciw zasadom, prawda?
– Zgoda.
Wstrzymałam oddech. Chyba wszyscy w pomieszczeniu to zrobiliśmy.
Nawet Pinot na moment ucichł.
Zobaczyłam, jak w oczach Rodrica błysnął triumf.
– Rozwiń to, Vincencie, prosimy – zachęcił mojego brata, poprawiając
chwyt na pistolecie wciąż skierowanym w stronę Harrisona i teraz też Willa.
Dźgnęłam Danilo, by ruszył chronić mojego brata, ale nawet nie próbował
udawać, że rozważa wykonanie mojego polecenia.
– Zgadzam się na zawarcie umowy między nami. Gdy moja córka osiągnie
wiek dwudziestu czterech lat, jej ręka zostanie oddana twojemu synowi –
przemówił beznamiętnie Vince.
Aż zadrżało mi serce, a na usta cisnął się protest.
– Osiemnastu – poprawił go cicho Rodric.
– Słucham?
Oczyma wyobraźni widziałam, jak Vince marszczy brwi.
– Jej ręka zostanie oddana mojemu synowi, gdy dziewczyna ukończy
osiemnaście lat. Nie ma na co czekać.
Każdy mięsień w moim ciele napinał się i buntował przeciwko wymysłom
Rodrica. Moja słodka, mała Lissy nie zasługiwała na taki los, nie zasługiwała
na to, by dziad, który stał w salonie Willa i wymachiwał bronią, stawiał
warunki dotyczące jej zamążpójścia. To było tak niewłaściwe!
Niemal słyszałam, jak Vincent z wściekłości zgrzyta zębami, gdy
odpowiedział:
– Zgadzam się na osiemnaście lat.
Do oczu napłynęły mi łzy. To się tak nie skończy, nie było takiej opcji.
Uśmiech Rodrica zrobił się jeszcze bardziej obrzydliwy. Miałam ochotę
napluć mu w twarz.
– Nasze porozumienie to wspaniałe wieści, Vincencie – oświadczył
z zadowoleniem. Nie opuścił jeszcze broni, ale poczuł się swobodniej, bo
wolną dłonią zaczął bawić się długim łańcuszkiem, na którym wisiał ten jego
cholerny sygnet. – To dobre rozwiązanie, myślę, że z czasem sam to
dostrzeżesz.
– Coś jeszcze? – uciął Vincent.
Tylko ja i może jeszcze Will potrafiliśmy wyczuć zmęczenie, a może nawet
ból w jego głosie. Doskonale maskował te uczucia pod lodowatym chłodem.
– Będę potrzebował tego na piśmie, wiesz o tym dobrze, prawda, Vincencie?
– Wręczę ci je na następnym spotkaniu Organizacji.
– W takim razie będę naciskał, by zwołać je jak najprędzej – odparł Rodric,
z trudem kamuflując to, jak wielka radość go rozpierała wobec faktu, że jego
plan się powiódł.
– Czy mogę prosić cię w tej chwili o opuszczenie terenu rezydencji mojego
brata?
– Ależ już się zbieram, Vincencie.
Rodric przestał bawić się swoją biżuterią i powoli opuścił broń. Zerknął
przelotnie na Willa i Harrisona, którzy właśnie cofali się w bezpieczne miejsce,
uwolnieni z linii ognia. Mrugnął też do mnie, na co miałam ochotę pokazać mu
środkowy palec.
– Z tobą, Adrienie, również zobaczę się wkrótce. Pamiętaj, żeby się zjawić –
zastrzegł. – Jesteś ważnym świadkiem słów, które tu padły.
Adrien sztywno skinął głową.
– No to żegnam wszystkich – powiedział na koniec podniośle. – Proszę
wybaczyć, że opóźniłem waszą kolację, jednakże sami wszyscy rozumiecie, że
dość się naczekałem na uwagę i dlatego w końcu musiałem o nią zawalczyć.
Nikt w tym pomieszczeniu nie rozumiał jego pobudek, jednak byliśmy
wszyscy tak udręczeni jego obecnością, że tylko czekaliśmy, aż w końcu stąd
wyjdzie. Tak się nareszcie stało – Rodric nie miał nic więcej do powiedzenia
i zaczął się wycofywać. Jego ochroniarz nie przestał do nas celować, aż obaj
zniknęli za ścianą.
– Wasze zamówienie gotuje się na tym słońcu, chyba lepiej wstawić je do
lodówki, hm? – zawołał jeszcze na odchodne. Zanim zamknęły się za nim
drzwi frontowe, zaszeleściła torba z sushi, gdy przełożył ją z gorącego dworu
do chłodnego wnętrza domu.
Nikt nie zainteresował się jedzeniem.
Will poruszył się jako pierwszy. Natychmiast podbiegł do telewizora
i wyświetlił na nim widok z kamer na dworze. Dzięki temu odprowadziliśmy
wzrokiem Rodrica do wyjścia i obserwowaliśmy nawet, jak wsiada do
podstawionego pod bramę auta. Kiedy już upewniliśmy się, że mamy gościa
z głowy, mogliśmy się rozluźnić.
Tak naprawdę to oczywiście nadal byliśmy spięci, zniesmaczeni i przerażeni
całą sytuacją. Poczuliśmy jednak ulgę, że już nikt nie celuje do nikogo z nas
z broni. Danilo oraz ochroniarz Adriena też pochowali już swoje pistolety.
Teraz już nikt mnie nie przytrzymywał i mogłam swobodnie się przemieścić,
ale też przestało mi na tym zależeć, więc tylko schyliłam się, by dać złapać
oddech zduszonemu przeze mnie Daktylowi. Kiedy go odstawiałam na
podłogę, dostrzegłam, że ze stresu poharatał mi pazurkami całą dłoń. Stanął na
podłodze i chyba nie za bardzo wiedział, gdzie się ruszyć. Odszedł wreszcie na
bok, tam gdzie stał nadal zaalarmowany Pinot. Pies sprawiał wrażenie, jakby
znów miał zacząć szczekać, ale na razie był cicho.
Nadal pilnował wiernie Harrisona, który stał teraz oparty o ścianę
i przeczesywał włosy. Brał głębokie wdechy, aż wreszcie się uspokoił na tyle,
by odepchnąć się od ściany, podejść do kanapy i porwać w dłoń kieliszek
czerwonego wina, które sobie nalał, by w miłym towarzystwie spędzić
spokojny wieczór. Jako że wieczór wcale spokojny się nie okazał, zamiast jak
zwykle powoli degustować swój trunek, przechylił kieliszek i wypił go na
jeden raz.
– Vincencie, jesteś tam? – zapytał Adrien, odchrząknąwszy.
Zbliżył się do mnie i objął mnie w talii wolnym ramieniem, a mnie od razu
zrobiło się raźniej, gdy poczułam jego wsparcie.
– Poszedł? – odpowiedział pytaniem Vince.
– Tak.
– Czy wszyscy są cali?
– Też.
Zapadła chwila ciszy, którą z przyjemnością przerwałam ja.
– Co to było!? Czy członek Organizacji może ot tak wparować do domu
brata innego członka Organizacji i mu grozić?
– Oczywiście, że nie może – odparł sztywno Vincent.
– Więc dlaczego on sobie na to pozwolił?! – zawołałam zdenerwowana,
wskazując ręką dziurę po kuli w oparciu narożnika. – On nas tu sterroryzował!
– Jest tak zdesperowany, że właśnie postawił wszystko na jedną szalę –
powiedział cicho Adrien.
– Czyli co, do wyboru mieliśmy albo zgodzić się na jego warunki, albo
doprowadzić tutaj do strzelaniny? – wyszeptałam.
– Dokładnie tak – potwierdził Vincent. Cały czas przemawiał tym
nieobecnym, wyzutym z emocji głosem.
– Czy on naprawdę był gotów tutaj zginąć, gdyby sprawy potoczyły się
inaczej? – zdumiał się Will, odwracając się od ekranu telewizora, na którym
wyświetlały się obrazy z kamer. On też wydawał się zdruzgotany i totalnie
zaskoczony, i chyba jeszcze do końca nie przetrawił tego, co się wydarzyło.
Z trwogą zerknął na mnie, a potem na Harrisona.
– Założył, słusznie zresztą, że nie odważymy się otworzyć ognia w obawie,
że umrze lub zostanie ranny ktoś poza nim i jego ochroniarzem.
– Ale i tak ryzykował – zauważyłam.
Adrien spojrzał mi w oczy.
– Najwyraźniej na tak nikłe ryzyko był gotów.
Przygryzłam wargę, a potem spuściłam wzrok na telefon Willa, trzymany
teraz nadal przez Adriena.
– On nie może tak postępować – powiedziałam do mikrofonu. – Prawda,
Vince? Musicie jakoś ukrócić w Organizacji takie zachowania, przecież on nie
może bezkarnie grozić nam wszystkim i wymuszać zawarcia tak ważnej
umowy!
– To członek Organizacji, może zrobić wiele rzeczy – szepnął w napięciu
Will.
– Nawet innym członkom Organizacji?! – jęknęłam z wyrzutem.
Dlaczego zasady w niej panujące są tak porąbane, niedopowiedziane,
niejasne i w ogóle idiotyczne?!
– Jeśli jeden z członków Organizacji złamie jej zasady wobec innego lub
innych członków, wówczas istnieje tylko jeden sposób, by go ukarać – rzekł
ostrożnie Adrien.
– Świetnie, w takim razie dalej, ukażcie go – powiedziałam z determinacją
w głosie, szarpiąc podbródkiem.
Poważne spojrzenie Adriena, zaciśnięte ze zmartwieniem usta Willa oraz
milczenie w słuchawce po stronie Vincenta nie mogłyby być wymowniejsze.
– Co… Co to za sposób? – zapytałam, ściszając głos.
– Wojna, Hailie – odpowiedział mi Adrien.
Serce zabiło mi mocniej, zrobiło mi się też niedobrze.
Zamilkłam.
– Myślę, iż musiał ustalić wcześniej, że po jego stronie opowie się Ricardo
Sanchez – odezwał się Vincent.
– I Charles, nieprawdaż? – wtrącił się Will, zbliżając się do mnie, Adriena
i telefonu.
– Z Charlesem nie wiadomo – stwierdził Santan. – Z nim nigdy nic nie
wiadomo.
– A co z resztą świata? – rzuciłam. – Organizacja jest przecież dużo
większa.
– Inne kontynenty nigdy się w to nie wtrącą.
– Jak to: nigdy? – Uniosłam brwi.
– Będą czekać na rozwiązanie konfliktu, nawet jeśli okaże się, że wcześniej
wszyscy się wybijemy – wyjaśnił Adrien.
Drgnęłam, a Will pokiwał ponuro głową.
– Na tym to polega, każdy kontynent pilnuje porządku na swoim podwórku.
W przeciwnym razie mogłoby dojść do wojny na cały świat, a to zakończyłoby
się totalną destrukcją.
Rozchyliłam usta i chwilę nimi poruszałam, niezdolna, by wydusić z siebie
choćby słowo.
– Vince? – pisnęłam do telefonu, gdy wreszcie odzyskałam głos. – Nie
można ulec Rodricowi. Lissy nie zasługuje na taki los.
– Będę nad tym pracował – odpowiedział jeszcze bardziej szorstko.
– Poszukamy rozwiązania – rzekł Adrien zdecydowanym głosem. –
Vincencie, w mojej opinii dobrze zrobiłeś. Twoja decyzja podarowała nam
potrzebny czas.
Objęłam się ramionami.
– Ile dokładnie mamy tego czasu?
– Dopóki Vincent nie dostarczy Rodricowi pisemnego potwierdzenia ich
umowy – wytłumaczył Adrien.
– Czyli?
– Czyli – odpowiedział Vincent – będę zwlekał tak długo, jak okaże się to
możliwe.
69

MALI BRACIA MONET

Przytulałam się do boku Adriena, apatycznie wpatrzona w chmury.


Nie ruszaliśmy się – jedynie on bardzo delikatnie gładził kciukiem moją
obolałą dłoń. Miałam na niej szramy od pazurów Daktyla. Mój biedny,
przerażony kotek…
Wszyscy byliśmy przerażeni.
Jedyne, czego oczekiwałam po swojej wycieczce do Miami, to powrót z niej
z poczuciem, że moja misja ugłaskania Willa się powiodła. Chciałam, żeby
zaczął dogadywać się z Adrienem, jednak nie chodziło mi o osiągnięcie tego
w taki sposób, w takich okolicznościach!
Tamtego wieczora wszystko już było nie tak. Sushi okazało się paskudne.
Nie wiem, czy to dlatego, że po prostu ugotowało się na tym słońcu, czy
zwyczajnie żadne z nas nie miało ochoty się nim delektować.
Każdy z nas myślał o naszej kochanej małej Lissy oraz widmie wojny, które
nad nami zawisło.
– Nie pozwolę, by jakiś wariat z Organizacji decydował o życiu mojej
czteroletniej bratanicy – wyszeptałam. Od wczoraj powtarzałam to co jakiś
czas tak samo bojowym tonem.
Adrien, zawsze gdy był w pobliżu, reagował na te słowa wzmożoną dawką
czułości. Teraz przyłożył wargi do czubka mojej głowy. Jakby mnie zapewniał,
że wspiera mnie w tym postanowieniu.
– Vincent też na to nie pozwoli – kontynuowałam. – Prawda?
Adrien miał to do siebie, że nie mówił tylko po to, by mówić. Wolałby
milczeć niż wciskać mi głupoty. Odchrząknął cicho i dokładnie ważył słowa,
gdy się powiedział:
– Sądzę, że Vincent zrobi wszystko, by temu zapobiec.
– Niedobrze mi – wyszeptałam.
Dłoń Adriena powędrowała do mojego policzka po przeciwnej stronie
i naparła na niego, by moja głowa jeszcze ciaśniej przytuliła się do jego piersi.
– Prześpij się, Hailie – poradził mi cicho. – Spróbuj pomyśleć o czymś
miłym.
Wciąż się do niego przytulając, zerknęłam w górę.
– O nas?
Adrien się uśmiechnął.
– Może o czymś bardziej niewinnym i uspokajającym? – zasugerował
z łobuzerską miną.
Parsknęłam i jeszcze mocniej się przytuliłam, jakby w obawie, że ktoś zaraz
mi go zabierze. Im więcej przeciwności pojawiało się na mojej wspólnej
z Adrienem drodze do szczęścia, tym bardziej desperacko pragnęłam mieć tego
mężczyznę przy sobie. To niesamowite, jak bardzo się do siebie zbliżaliśmy.
Z każdą sytuacją, słowem, podróżą.
Lot powrotny z Miami do Nowego Jorku był w istocie bardzo smętny.
Panowała napięta atmosfera, której nawet swoboda zbudowana pomiędzy mną
i Adrienem w tych okolicznościach nie zdołała rozładować. Widok chmur za
oknem mnie nudził, powietrze na pokładzie dusiło, a kanapa była niewygodna
i nie wierciłam się na niej tylko dlatego, że miałam obok siebie mężczyznę,
który zapewniał mi wystarczający komfort.
Skorzystałam z porady Adriena i przymknęłam powieki.
Lissy będzie wolna, Vincent coś wymyśli, a Rodric spali się w piekle.
Odpierałam od siebie myśli, że to moja wina, iż przyszłością mojej
bratanicy rozporządza jakiś staruch. Ostrzegano mnie i Adriena przed
wiązaniem się. Każdy dookoła martwił się, że może się to źle skończyć. Czy to
jest właśnie to złe zakończenie?
Jeśli tak, to byłam przerażona. Sądziłam bowiem, że to ja będę musiała
płacić za swoje wybory, a nie córeczka mojego najstarszego brata.
Myśl o czymś niewinnym i uspokajającym – rozkazałam sobie rozpaczliwie,
by przez zamknięte powieki nie zaczęły przedostawać mi się łzy. Nie chciałam,
by Adrien dostrzegł, że płaczę. Zacisnęłam palce lekko na jego udzie, z cichą
wdzięcznością powitałam koc, którym w pewnym momencie mnie przykrył,
wykonując przy tym minimum ruchów, żeby mnie nie zbudzić.
Coś niewinnego i uspokajającego.
Moja świadomość niespodziewanie odpłynęła do opowieści Willa.
Westchnęłam cicho, gdy przed oczyma mojej wyobraźni pojawił się
pierwszy obraz małych braci Monet.
I niespodziewanie mój mózg zaczął tworzyć wizje.
Co by było, gdyby…

Czwórka dzieci siedziała na podłodze w pokoju zabaw. Mała dziewczynka


w luźnej niebieskiej sukieneczce i ze spinkami w kształcie kokardek we
włosach. Pomagała starszym braciom budować fortecę z klocków, ale od
dłuższego czasu trzymała w drobnych rękach jeden i ten sam bloczek.
W pewnym momencie ziewnęła. Wyślizgnął jej się z palców, gdy podniosła
piąstkę, by potrzeć powiekę.
Jeden z chłopców zauważył to i się zatrzymał. Stał w środku imponującej
budowli, imponującej jak na dzieło paru kilkuletnich dzieci, powstałej bez
pomocy dorosłego.
– Hailie jest zmęczona – oznajmił. Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał
się w siostrę, która nawet nie dała rady zaprzeczyć.
Inny chłopiec, jeden z bliźniaków, podszedł do niej i pomachał swoją małą
dłonią przed jej zmęczoną twarzą.
– Halo, śpisz?
– Ej, chyba jest późno – zauważył Tony, który wynurzył się akurat z pudła
z klockami.
– Która godzina? – zapytał Shane, podrapawszy się po głowie. Miał na niej
niebieską czapkę z Kaczorem Donaldem, którą przywlókł ze sobą
z Disneylandu i upierał się, by nosić ją całymi dniami, nawet po domu.
Wszyscy chłopcy zerknęli na zegar. Wisiał obok drzwi w pokoju zabaw i był
to zegar ze wskazówkami, więc nawet pięcioletni Dylan miał problem, by
poprawnie odczytać z niego czas.
– Powinniśmy ją obudzić? – zapytał Tony. Wyszedł z pudła z klockami
i stanął obok śpiącej na bujanym fotelu niani. Odchylała głowę i miała otwarte
usta. Wystarczyło słowo jego braci, a gotów był zatkać jej nos lub złośliwie
uszczypnąć gdzieś w bok.
– Nie – zadecydował natychmiast Dylan. – Przecież sami możemy położyć
się do łóżka. To nie jest trudne.
– A Hailie?
Chłopcy spojrzeli na spokojnie siedzącą sobie słodką dziewczynkę, której
oczy same już się zamykały. Nie płakała ani nie marudziła, jakby cierpliwie
dając swoim braciom czas na podjęcie decyzji.
– Ją też. – Dylan wzruszył ramionami i zaczął wygrzebywać się z fortecy,
tak żeby jej nie zburzyć. – Pójdźmy spać do sypialni taty, tam jest duże łóżko
i wszyscy się zmieścimy.
– Ekstra – ucieszył się Shane, zacierając dłonie.
Dylan podszedł do dziewczynki i z wysiłkiem podniósł ją z ziemi. Dziecko
nie protestowało. Mimo senności Hailie z zainteresowaniem przypatrywała się
poczynaniom braci. Dylan chętnie przejął rolę przywódcy, jak zawsze w takich
sytuacjach.
– Ja zaniosę Hailie do sypialni taty, a wy przynieście tam nasze piżamy
i kocyk dla małej – rozkazał bliźniakom, którzy bez gadania zabrali się do
roboty.
W Rezydencji Monetów rozległ się stłumiony tupot dziecięcych stóp, gdy
każde z nich udało się wypełnić swoją misję. Dylan chwilę się natrudził, by
otworzyć drzwi do pokoju ojca, jednocześnie nie odstawiając siostry na
podłogę. Wypuścił ją z ramion dopiero na łóżku, na które dziewczynka padła
zadowolona z faktu, że znalazła się na miękkim materacu.
Dylan zapalił lampkę nocną i zaczął ściągać narzutę z posłania, cały czas
zerkając na siostrę i pilnując, by czasem nie spadła. Pamiętał, że kiedyś spadła
i strasznie wtedy płakała. A on chciał dowieść, że potrafił się nią dobrze zająć,
i to bez niańki.
Dekoracyjne poduchy ustawiał wokół łóżka.
– Jak się sturlamy, to będzie miękko – wyjaśnił, kiedy Shane i Tony do
niego dołączyli.
– Dobre – mruknął z uznaniem Shane.
Tony pokiwał głową.
Następnie dzieci rozpoczęły proces przebierania się w piżamy, co zajęło im
niemożliwie dużo czasu. Chłopcy potrafili się sami ubierać, wykonywali tę
czynność na co dzień, ale pod okiem opiekunów nie było to takie zabawne jak
teraz, gdy robili to kompletnie sami, i to w tajemnicy przed śpiącą nianią czy
nieobecnym ojcem.
– A z Hailie co?
– Nie marudzi ani nic, więc wystarczy też przebrać ją w piżamę i tyle –
stwierdził Dylan i odważnie pierwszy zabrał się do pomocy swojej siostrze.
Dziewczynka jęknęła płaczliwie, niezadowolona, że nie chcą jej zostawić
w spokoju.
– Ciii, przecież dobrze wiesz, że śpi się w piżamie – uspokajał ją Dylan.
Shane i Tony w międzyczasie delikatnie powyciągali jej spinki z włosów.
– Hailie powinna leżeć gdzieś pośrodku – zadecydował najstarszy
z chłopców.
– To może zrobimy tak, że będziesz ty, Hailie, ja, a potem Tony –
zasugerował Shane, z przejęciem wyliczając wszystkich na palcach.
– A gasimy światło? – zapytał Tony z palcami już na włączniku lampki.
Mnóstwo ustaleń później chłopcy załadowali się pod kołdrę, dbając, by
wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Dziewczynka już ledwo
kontaktowała, ale z chęcią uczestniczyła z braćmi w całej operacji. Była za
mała, by się w nią aktywnie włączyć, ale za to mogła pomóc swojemu
rodzeństwu, nie protestując, nie płacząc i nie krzycząc.
Raz tylko jęknęła, gdy jeden z chłopców przycisnął jej ramieniem włosy do
materaca.
– To było niechcący! – wyszeptał Shane i prędko zabrał rękę.
Dała im się ululać do snu jak istny aniołek, a Dylan nie mógłby być z siebie
bardziej dumny, że podołał tak poważnemu zadaniu jak ułożenie małego
dziecka do snu.
Niedługo należało czekać, by zasnęli wszyscy.
Nie obudzili się nawet, gdy Camden Monet szarpnął gwałtownie za klamkę
i otworzył drzwi na oścież.
– …kpina nie opiekunka, skoro zgubiła moje dzieci w do…
Urwał w połowie słowa.
Jego wzburzenie momentalnie wyparowało.
Oto stanął w swojej sypialni i patrzył na łóżko, w którym zamierzał spędzić
resztkę tej nocy, która mu została. Taki miał plan, zaraz po tym, jak odnajdzie
swoje dzieci i zwolni nianię. Otwierał drzwi do wszystkich pomieszczeń po
kolei i nie spodziewał się, że jego zguby skryły się akurat tutaj.
Jeszcze bardziej nie przypuszczał, że cała czwórka od dawna grzecznie
sobie śpi.
Camden przetarł oczy ze zdumienia.
Nawet Hailie tam z nimi była. Leżała na plecach i jedną z piąstek zaciskała
na bluzce Shane’a.
Uśmiechnął się.
A potem zobaczył armię poduszek ustawioną dookoła łóżka i parsknął
jeszcze głośniej.
Pokręcił głową.
– Alarm odwołany – przemówił już kompletnie innym, dużo spokojniejszym
tonem do jednego ze ściągniętych przez siebie ochroniarzy, wycofując się do
holu. – Już nieważne. Tej nocy kimnę się w gościnnym.
I zamknął drzwi, z rozczuleniem rzucając swoim dzieciom ostatnie
spojrzenie.

– Jak Hailie? – zapytał ze zmartwieniem Will.


Ojciec szykował się do weekendowego wyjazdu. Zakładał marynarkę, przy
jego boku czekała już spakowana walizka. Minę miał taką, że gdyby Willowi
nie zależało na samopoczuciu jego młodszej siostry, w życiu by się do niego
nie zbliżył i nie zagadał.
– Płacze – burknął, mierząc syna srogim spojrzeniem ciemnych oczu.
– Wyjaśniłeś jej, co zrobiła źle? – upewnił się nieśmiało Will.
Bardzo chciał pomóc, ale nawet takie niewinne pytanie zadziałało na Cama
niczym płachta na byka.
– Przecież nie darłbym się na nią bez przyczyny! – warknął. – Oczywiście,
że wyjaśniłem, dlaczego mnie rozgniewała. Prawie jebane czterdzieści minut
jej to wyjaśniałem.
– To dlaczego nadal płacze? – zapytał ostrożnie Will.
– Bo jest wrażliwa i się przejmuje. – Cam przetarł twarz z irytacją. – A ja
muszę zgrywać twardego starego, który ostatnią rzecz, jaką zrobi dla jednego
ze swoich dzieci tuż przed kilkudniowym wyjazdem, jest jakiś durny wykład.
– Zaraz się uspokoi – przemówił łagodnie Will.
– Dostała szlaban na oglądanie bajek i każdego dnia pod moją nieobecność
ma być w łóżku przed ósmą.
Will przygryzł wargę. Pora kładzenia się do łóżka była czymś, w czym jego
młodsze rodzeństwo zawzięcie rywalizowało. Ich siostra i tak była
przewrażliwiona na tym punkcie, bo często kazano jej iść spać najwcześniej
z całej gromadki. Teraz, kiedy była coraz starsza, te różnice się zacierały, no
chyba że miała miejsce sytuacja taka jak teraz. Z jakiegoś powodu ten rodzaj
kary to był dla nich prawdziwy koszmar.
– Surowo – skomentował.
Cam wypuścił powietrze z ust.
– Muszę być czasem surowy i bezwzględny, bo mi się te dzieciaki do reszty
rozbestwią.
– Ale jednocześnie jesteś za to na siebie zły.
– Trudno być sensownym rodzicem. Nie mam, kurwa, najmniejszej ochoty
doprowadzać swojej córki do łez – wycedził, cały się spinając. Złapał ze
złością za uchwyt walizki. – Idź do niej, Will. Zrób coś, żeby się, nie wiem,
uśmiechnęła. Zabierz ją gdzieś, na lody czy tam basen. Cokolwiek, tylko żeby
była w łóżku przed ósmą, jasne?
Will uśmiechnął się łagodnie.
– Jasne, tato.
– No – burknął Cam, a potem, zanim wyszedł, objął syna jednym ramieniem
i pogładził jego plecy. – Dzięki. Widzimy się za trzy dni. Miej tu na wszystko
oko, dobra?
Will skinął głową, a kiedy drzwi od garażu zamknęły się za Camdenem,
westchnął cicho i wszedł na schody.
Jego ośmioletnia siostra siedziała w swojej kolorowej sypialni i nie zanosiła
się płaczem, jak może się spodziewał, ale chlipała cicho przy biurku. Siedziała
tam zgarbiona i coś rysowała. Wszystkie kredki leżały ułożone równo
kolorami. Will uśmiechnął się na widok kolejnego z wielu dowodów na
perfekcjonizm dziewczynki.
– Czy to śpiąca królewna? – zagaił, zerkając jej przez ramię na kartkę.
Pokiwała głową i pociągnęła nosem.
– Serio sama tak namalowałaś?
– Narysowałam – poprawiła go burknięciem. – Maluje się farbami.
Will, upewniwszy się, że jego siostra tego nie widzi, przewrócił oczami.
– Bardzo ładnie – pochwalił ją. – Hej, a chciałabyś ze mną porozmawiać?
– O czym? – mruknęła, nadal nadąsana.
– O tym, dlaczego jesteś smutna.
– Nie jestem.
Will przekrzywił głowę.
– Na pewno? – Jego palce delikatnie musnęły jej wilgotny policzek
i odkleiły od niego cienki kosmyk włosów.
Ten mały gest czułości wystarczył, by dziewczynka rozkleiła się na nowo.
Odrzuciła kredkę i zaczęła płakać, a wtedy Will podniósł ją, wślizgnął się na
krzesło, na jej miejsce, i posadził ją sobie na kolanach, przytulając jej głowę do
piersi.
Dziewczynka nie protestowała.
– Wiesz, że tata nie jest wcale na ciebie zły? – przemówił Will kojącym
głosem.
– Był zły, jak ze mną rozmawiał – wydukała.
– Upomniał cię, bo tak należało, bo zachowałaś się nieładnie i odpuszczenie
ci byłoby nie fair wobec Tony’ego.
– Tony się ze mnie naśmiewał – pisnęła ze złością.
– To nie powód, by wysypywać mu miskę popcornu i rzucać w niego puszką
coli. Wiesz, że tata bardzo nie lubi takiego za­chowania.
Dziewczynka, wiedząc dobrze, że Will ma rację, łkała w milczeniu.
– Wiesz dobrze, że nie wolno wyładowywać złości w ten sposób. W końcu
masz już osiem lat, dobrze pamiętam? – zagaił ją Will z uśmiechem.
Pokiwała głową.
– Jeśli Tony lub ktokolwiek ci dokucza, rozwiązaniem jest zawiadomienie
dorosłego. Mnie, Vince’a, taty lub kogoś z pracowników, tak?
– Wtedy chłopcy mnie wyzywają, że skarżę! – westchnęła z frustracją.
Will złapał jej podbródek i uniósł go, by spojrzeć w jej spuchnięte, ciemne
oczy, takie same jak oczy ich ojca.
– Hailie, jesteś ich młodszą siostrą – zaśmiał się. – Skarż na nich do woli
i nic się absolutnie nie przejmuj.
Dziewczynka zamrugała, totalnie zaskoczona tą radą.
Will uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Mówię ci, to twój przywilej młodszej siostry. A teraz słuchaj, bo jest taka
sprawa, że wybieram się do centrum sportowego na basen i bardzo bym chciał,
żebyś do mnie dołączyła. Co powiesz? Zrobimy sobie zawody w nurkowaniu?
Oczy dziewczynki rozbłysły, tym razem nie od łez, a ekscytacji, i Will już
wiedział, że po raz kolejny udało mu się ją rozweselić. W rodzinie mówiło się,
że ma ku temu magiczne predyspozycje.
– No to dawaj, spakuj strój i koniecznie okulary do wody.
Nie minęła sekunda, a dziewczynka już w podskokach znikała w swojej
garderobie.

Nie! – zawołała pięciolatka i wytrąciła niani widelec z dłoni.


Sztuciec wraz z nabitym nań kawałkiem mięsa upadł najpierw na koc,
którym dziewczynka się przykrywała. Wystarczyło, by w ramach swojego
protestu dwa razy fiknęła nogami, by upadł na podłogę.
Niania westchnęła ciężko i schyliła się po zmarnowane jedzenie, myślami
uciekając w miłe miejsce, czyli każde, w którym była już po pracy, bez
żadnych dzieci wkoło. Dzisiejszy dzień należał do bardzo trudnych. Jej
podopieczna lekko się przeziębiła i choć zdawało się, że już czuje się lepiej, jej
ojciec pozwolił jej spędzić dzień na kanapie przed telewizorem.
Dziecko wzięło to sobie do serca – nie ruszyła się stąd od samego poranka.
Śniadanie jej odpuszczono ze względu na słabe samopoczucie, lunch tylko
trochę podzióbała, a kolacją aktualnie rzucała po salonie.
– Na ogół bardzo cię lubię, Hailie, ale dziś przechodzisz samą siebie –
burknęła pod nosem niania. Telewizor grał głośno, a dziewczynka akurat
donośnym i przeciągłym piskiem odmawiała jedzenia, więc raczej tego nie
usłyszała.
Kobiecie dosłownie dzwoniło w uszach. Nie pragnęła niczego, tylko
powrotu do domu. To jeden z tych dni, kiedy rozważała rzucenie pracy przy
dzieciach. To było zbyt wiele. Nawet na ogół urocza Hailie Monet dziś ją
wykańczała.
Kobieta poszła do kuchni po świeży kawałek mięsa, główkując, jak wcisnąć
je marudnemu dziecku, tak żeby później jej pracodawca nie zarzucił jej, że
głodzi mu córkę.
Ukucnęła przy kanapie z widelcem, robiąc kolejne już podejście.
– Hailie, rzadko kiedy masz pozwolenie, żeby jeść na kanapie, nie chcesz
z niego skorzystać? Weź gryza i zobacz, jak jest fajnie. Możesz jeść i oglądać
tele…
Przerwała, bo widelec wyleciał w powietrze, a dziewczynka wrzasnęła
jeszcze głośniej niż wcześniej.
Niania wstała sztywno, będąc już zupełnie na skraju. Ruszyła w kierunku
widelca, ale zanim do niego dotarła, wzięła głęboki wdech i oparła się o ścianę.
Sama źle się czuła. Jej głowę przeszywał krzyk dziecka. Nie potrafiła znaleźć
w sobie cierpliwości, nie tego dnia. Potrzebowała wolnego.
To bardzo źle, że miała tak fatalny dzień akurat w tym samym czasie, co jej
podopieczna.
Drzwi garażowe trzasnęły cicho.
Ktoś przyszedł.
Niania poderwała głowę z nadzieją.
A potem zaraz jęknęła w duchu.
To wrócił do domu najstarszy z synów jej pracodawcy. Chłopak był już
dorosły, miał skończoną osiemnastkę i kobieta znała go najsłabiej z całego
rodzeństwa Monet. Najrzadziej ze wszystkich spędzał czas z Hailie, nie liczyła
więc na jego pomoc.
Co innego, gdyby to William wrócił do domu. Och, dałaby się za to pociąć,
on to jest takim kochanym bratem dla małej… Zawsze wie, jak ją podejść.
Vincent jednakże zaskoczył nianię już od progu, bo zatrzymał się w wejściu
do salonu, a jego but prawie zetknął się z odrzuconym na ziemię widelcem.
Możliwe, że zwabiły go tu krzyki siostry.
Kobieta natychmiast odepchnęła się od ściany, widząc, jak skanuje on
pomieszczenie swoimi chłodnymi błękitnymi oczami. Ten chłopak zawsze ją
z jakiegoś powodu przerażał, nigdy nie wiedziała, co on tam sobie myśli,
a zdawał się szalenie inteligentny. Nie chciała, by pomyślał, że nie daje sobie
rady.
Musiał tu przyjść akurat teraz? Czy nie mógł się zjawić wtedy, gdy się
ładnie z Hailie bawiły? Wcześniej układały puzzle i dziewczynka była
stosunkowo grzeczna.
– Nie chce jeść – mruknęła niania niby do siebie, a tak naprawdę do
chłopaka, choć to akurat było jasne, gdy po raz kolejny podnosiła z podłogi
widelec.
Zadrżała, gdy bladoniebieskie oczy spojrzały prosto na nią. To tylko
dzieciak, a i tak udało mu się wprawić ją w dyskomfort.
– Dlaczego nie je kolacji przy stole, w kuchni? – zapytał cichym
aksamitnym głosem.
– Rano źle się czuła. Teraz jest już dobrze, ale taryfa ulgowa została. –
Niania wzruszyła ramionami ze zmęczonym uśmiechem.
Vincent nie odezwał się więcej.
Kobieta wymieniła kawałek mięsa na świeży z przekonaniem, że to ostatni
raz, kiedy podejdzie do tego dziecka z jedzeniem. Jeśli teraz to nie wyjdzie,
to…
Nie zdążyła nawet otworzyć ust. Miała zaplanowane, że tym razem zachęci
ją do jedzenia poprzez przywołanie jej brata, który wciąż stał i patrzył na
nieświadomą tego dziewczynkę, jednak zabrakło jej refleksu.
Dziecko zapłakało, tym razem bardzo rozpaczliwie, i ukryło się pod kocem,
tak wymachując przy tym nogami, że kobieta dostała w udo. Syknęła z bólu
i odsunęła się na bok. Od razu wiedziała, że będzie z tego siniak.
Wtedy odpuściła. Niech dziewczynka głoduje. Trudno.
To był moment, w którym do akcji wkroczył Vincent.
Wszedł do salonu powolnym krokiem. Akurat w samą porę, by jego siostra
przestała odstawiać szopki i znowu zaczęła się uspokajać. Wyjrzała już spod
koca i przestała piszczeć, zadowolona, że niania odpuściła.
A potem dostrzegła swojego najstarszego brata i zastygła.
Choć zwykle była grzeczna, to jeśli pozwalała sobie na psoty, było to raczej
w towarzystwie pracowników, a nie ojca lub najstarszych braci. To dlatego na
widok Vincenta natychmiast spokorniała. Wiedziała, że nie zachowała się
dobrze i zastanawiała się właśnie, ile z tych wyczynów widział jej brat.
Vincent wpatrywał się w nią z powagą i wyzwaniem w oczach.
Dziewczynka ani myślała go podejmować. Skuliła się w sobie i spuściła
wzrok na koc. Żałowała, że nie zjadła choć kęsa, bo teraz mogłaby tego użyć
jako argumentu obrony, a tak to nie miała podstaw do dobrego wytłumaczenia
się.
Vincent był tego wszystkiego świadom. I choć spędził cały dzień w szkole,
a potem popołudnie w leśnej willi Santanów, gdzie ostatnio lubił umawiać się
z Grace na małe spotkania, nie zostawił tej biednej niani samej ze swoją
młodszą, dziś wyjątkowo niesforną siostrą.
Wyciągnął do niej dłoń. Prosty, czytelny gest, nawet dla pięcioletniego
dziecka.
Dziewczynka odczytała go i jedynie przez chwilę się zawahała, zanim
podała mu swoją. Pozwoliła mu wyciągnąć się z kanapy. Wygrzebała się z koca
i w milczeniu stanęła na podłodze.
– Kapcie – polecił jej sucho Vince.
Posłusznie zebrała swoje zostawione w nieładzie pod kanapą kapcie,
a następnie wsunęła w nie nagie stopy.
Niania obserwowała tę scenę z szeroko rozwartą buzią.
Vincent zaprowadził siostrę do kuchni i dopiero tam zdobyła się ona na
pierwszy bunt.
– Nie – jęknęła na widok jedzenia, stołu, krzeseł i całej reszty.
– Czas na kolację – zapowiedział krótko Vince.
Odsunął krzesło, by ją na nim usadzić, ale dziewczynka spróbowała się
z niego ześlizgnąć.
– Hailie – upomniał ją złowrogo.
Przestała się wiercić, ale popatrzyła na niego tak udręczonym spojrzeniem,
że nawet w nim coś się ruszyło. Jakaś taka wyrozumiałość i cierpliwość dla
zmęczonego, humorzastego dziecka. W końcu każdy miewa trudne dni.
Westchnął, podniósł ją z krzesła i usadził sobie na kolanach.
Dziewczynka przez chwilę rozglądała się w szoku, zaskoczona tą zmianą
pozycji. Tym bardziej że Vincent nieczęsto brał ją na ręce, a co dopiero
pozwalał siadać sobie na kolanach. Zaskakująco dobrze się przy nim czuła
i nawet jej się spodobało, dlatego przestała protestować. Nawet gdy Vincent
nadział kawałek kurczaka na nowy widelec i podsunął go jej do ust.
– Otwórz – rozkazał, a ona posłuchała.
A potem znowu posłuchała i jeszcze raz.
Vincent nie poganiał jej, pozwalał wszystko pogryźć i się nie denerwował.
Satysfakcjonowało go to, że w ogóle cokolwiek je.
W pewnym momencie dziewczynka poczuła się tak komfortowo, że oparła
się o klatkę piersiową brata, a on, ku zdumieniu nawet siebie samego… położył
podbródek na czubku jej głowy.
70

SŁOWNICTWO, DYLAN

Jesteś zmartwiona.
Bliźniacy ulotnili się już z nowojorskiego apartamentu Vince’a, dlatego ani
przez chwilę nie rozważałam innej opcji jak powrót tam razem z Adrienem.
Potrzebowałam towarzystwa, ale nie jakiegoś przypadkowego – miałam
potrzebę być konkretnie z nim, z Adrienem. Przytulona do jego boku
pokonałam odległość z podziemnego parkingu prosto do góry, na wysokie
piętro, na którym mieściło się mieszkanie.
Wzięłam po podróży prysznic, przebrałam się w dres i wcisnęłam w kąt
kanapy. Wyciągnęłam tylko nogi w poprzek i przykryłam się cienkim kocem,
który wisiał na oparciu. Adrien przyniósł mi herbatę, usiadł po drugiej stronie,
tak że położył sobie moje stopy na swoich kolanach, i uważnie mi się
przyglądał.
Pokiwałam twierdząco głową.
– Oczywiście, że jestem zmartwiona.
Adrien zaczął wodzić dłońmi po moich nogach, głaskać pieszczotliwie
stopy. Westchnęłam, bo było to bardzo przyjemne. Jeszcze mocniej wtuliłam
się w oparcie i ciaśniej oplotłam ręce wokół kubka z gorącym napojem.
– Przed najściem Rodrica miałam z Willem taką chwilę, gdy opowiadał mi
o dzieciństwie chłopaków. Kilka wybranych historyjek – zaczęłam, zamyślona
gapiąc się w okno, za którym niezmiennie rozciągał się powalający widok
wieczornego, rozświetlonego centrum Manhattanu. – W samolocie śniłam o ich
alternatywnej wersji, w której i ja się z nimi wychowywałam. – Zmarszczyłam
brwi. – To był tak dziwny sen…
– Poznanie swojej rodziny po czternastu latach życia musiało być trudnym
doświadczeniem – skomentował cicho Adrien.
Nikła poświata lampki tworzyła w salonie nastrojową atmosferę, ale
pomieszczenie rozjaśniały też nieco nocne światła miasta, migoczące za
oknem. Salony w podobnych apartamentowcach nigdy nie są pogrążone
w kompletnej ciemności.
– Cały czas jakby od nowa uświadamiam sobie jak bardzo – przytaknęłam
zamyślona.
Upiłam łyk herbaty, rozkoszując się kojącym dotykiem dłoni Adriena
przesuwającej się po mojej gładkiej łydce.
– Czy kiedykolwiek to przepracowałaś? – zapytał z powagą.
Spojrzałam na niego.
– Ze specjalistą?
– Na terapii.
– Chodziłam na terapię – potwierdziłam. – Pracowałam nad przetrawieniem
nagłej zmiany, stratą, żałobą… Tylko…
Adrien słuchał mnie uważnie, masował i milczał.
Oblizałam wargi.
– Tylko potem zaczęło się tyle dziać, że trudno mi było przerobić wszystkie
tematy. Wiesz, w jednej chwili opowiadałam o utracie mamy, a potem zaraz
miałam… eee… mały problem z jedzeniem…
– Jaki problem z jedzeniem? – zapytał cicho.
– Nie jakiś wielki, tylko w pewnym momencie bardzo intensywny. –
Zamyśliłam się na chwilę, bo niełatwo było mi wracać do tamtych czasów. –
Ze stresu i tego wszystkiego odechciało mi się jeść. Chłopcy szybko się
kapnęli.
– Jak zareagowali?
Spojrzałam na niego znacząco.
– A jak byś się spodziewał, że zareagują?
– Ten porywczy zaczął się rzucać, miły się zmartwił, a apodyktyczny
szantażował?
– Nieźle – pochwaliłam go.
– To nie było trudne. – Adrien wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że
ostatecznie się opamiętali i ci pomogli?
– Adrienie, moi bracia nigdy nie reagują podręcznikowo i właściwie na
cokolwiek – parsknęłam, ale zaraz spoważniałam. – Trochę mnie pilnowali
i się mnie czepiali, co było wkurzające, ale ostatecznie dostałam od nich dwa
bardzo ważne narzędzia do leczenia, czyli pomoc specjalisty i wsparcie… od
nich. – Przygryzłam wargę. – Kiedyś jadłam lody tak długo, że się roztopiły,
a Shane siedział ze mną wyluzowany i żartował, że to szejk. Takich sytuacji
było mnóstwo.
Adrien skwitował moje słowa ze spokojnym zadowoleniem. Miarowo
głaskał moje nogi, zaczął też trochę mocniej naciskać na stopy i było to tak
przyjemnie relaksujące, że upiwszy jeszcze łyk herbaty, odchyliłam głowę.
– Zranił mnie pierwszy chłopak, brat mojej przyjaciółki próbował mnie
naćpać, zaatakowano mnie i Tony’ego, gdy jechaliśmy jego motocyklem…
Potem poznałam ojca, znowu próbowano mnie porwać, zaczęłam miewać ataki
paniki… Dużo się działo. Zabrakłoby mi życia, żeby to wszystko przerobić we
właściwy sposób.
– Jesteś bardzo dzielna, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się lekko, wdzięczna za jego delikatność.
– Jedna sprawa mi nie daje spokoju… – wyszeptałam, szybko
pochmurniejąc.
– Słucham cię – zapewnił.
– Za każdym razem, kiedy myślę o tym, że wychowywałam się bez braci,
czuję niechęć do swojej mamy.
Wyznałam to bardzo cicho, trochę zawstydzona. Dłonie zacisnęłam jeszcze
mocniej wokół kubka. Adrien uniósł na mnie twarz i zmrużył lekko powieki,
jakby zastanawiał się, co mi odrzec.
– Nie chcę się tak czuć – ciągnęłam jękliwie. – To moja mama, kochałam ją
tak bardzo. A mimo to cały czas zastanawiam się, co by było gdyby…
– Jaka była twoja mama? – zapytał.
– Dużo się uśmiechała. – Zamyśliłam się. – Pracowała w przedszkolu, miała
genialne podejście do dzieci, więc bardzo na tym korzystałam. Znała mnóstwo
gier i zawsze potrafiła wynaleźć mi jakąś ciekawą zabawę, gdy byłam mała.
Dużo się o mnie martwiła, zawsze do mnie wydzwaniała, gdy gdzieś
wychodziłam. Byłam dzieckiem, więc może to nic dziwnego, ale teraz, gdy
jestem starsza, rozumiem, że jej nadopiekuńczość mogła mieć też inne
przyczyny.
– Podejrzewasz, że obawiała się, aby nikt cię nie porwał?
– Tak, zwłaszcza ojciec, który sam mi się wygadał, że raz to zrobił. –
Uniosłam brew z dezaprobatą.
– Twoja mama musiała być bardzo silną kobietą, skoro potrafiła postawić
się członkowi Organizacji.
– Tak, tylko czasami zastanawiam się, czy nie wolałabym, żeby tego nie
zrobiła…
– Nie mnie oceniać jej wybory, Hailie… – Adrien się zawahał. – Jednakże
w tak nieoczywistym świecie jak nasz każdy z nich ostatecznie stanie się
kontrowersyjny. Wierzę, że skoro była dla ciebie dobra, zależało jej na twoim
dobrostanie, pragnęła cię chronić za wszelką cenę i to motywowało ją do
podjęcia decyzji o trzymaniu cię w ukryciu.
Pokiwałam lekko głową, znowu zapatrzona w szybę.
– Tak naprawdę się na nią nie złoszczę… Zwłaszcza teraz, gdy myślę
o sytuacji z Lissy. Mała wychowuje się w trudnej rodzinie. Stary dziad
z Organizacji stawia warunki co do jej przyszłości. Może właśnie tego chciała
uniknąć mama? – westchnęłam. – Czuję tylko taki ucisk w żołądku… Dziwne
to…
– Odwiedzasz czasem jej grób? – zagadnął łagodnie.
– Tak, od kiedy mieszkam w Europie, bywam na nim ze dwa razy do roku.
Plus każdego roku latam tam z Vincentem latem. To już taka mała tradycja.
Ach, no właśnie… Już lipiec. Muszę do niego zagadać, czy i w tym roku się ze
mną wybierze. Chociaż teraz ma chyba inne zmartwienia…
Znowu zrobiło mi się niedobrze na myśl o sytuacji z Lissy.
– Zadzwoń do niego – poradził mi Adrien. – Jeśli będzie zajęty, zawsze ja
mogę z tobą polecieć. Nie dam ci takiego wsparcia jak Vincent, ale na pewno
zrobię, co będę mógł, i po prostu będę obok.
Uśmiechnęłam się i przechyliłam głowę, tak że wcisnęłam ją w oparcie
kanapy. Z rozrzewnieniem wpatrywałam się w tego mężczyznę, który
niespodziewanie stał się dla mnie tak wielką opoką.
– Masz rację, zadzwonię. Dziękuję, Adrienie.
– Proszę, Hailie.
Schylił się, by ucałować moją łydkę.
Drgnęłam nagle i prawie upuściłam kubek z herbatą, gdy nieoczekiwanie
zamiast jego miękkich warg poczułam na niej zęby.
– Co robisz?! – pisnęłam ze śmiechem, bo jego szorstka szczęka załaskotała
mnie o skórę. – Przestań!
Nie przestał. Gryzł, całował, głaskał i w kilka minut zdołał przebyć swoimi
wargami drogę od nogi aż do mojej szyi.
No i co ja mogę powiedzieć?
Rano miałam do posprzątania rozlaną herbatę.

Całe szczęście, że w środę po południu doktor Jestem Uprzedzony nie miał


zmiany w klinice.
W innym wypadku wpadłby na niego rozdrażniony Dylan. Przyszedł do
mnie do pracy w podłym nastroju i gdyby tylko stał się świadkiem sytuacji,
w której ktoś źle mnie traktuje, wybuchłby. Zamiast tego siedział w poczekalni
i tykał niczym bomba. Zestresował mnie i przez ostatnie dwie godziny pracy
trudno mi było skupić się na obowiązkach.
Dylan nigdy nie przychodził do kliniki, dlatego wiedziałam, że coś się
wydarzyło. Musiał zapewnić mnie, że z Lissy wszystko w porządku, inaczej
gotowa byłabym wyjść z pracy wcześniej.
Kilka minut po skończonej zmianie stałam już w gotowości przy Dylanie,
marszcząc z niepokojem brwi.
– Powiesz mi teraz, co się dzieje?
– Jest tu jakieś miejsce, gdzie można usiąść i napić się jakiejś, nie wiem,
jebanej kawy?
Pocierał dłonie, a noga drgała mu nerwowo.
– Tak, chodź – szepnęłam łagodnie, zmartwiona jego stanem.
Wstał, a ja złapałam go pod rękę, drugą dłoń zaciskając na pasku torebki.
Poprowadziłam go do kawiarenki, do której w większości zaglądali ci
sprawniejsi pacjenci lub ich odwiedzający. Skryliśmy się gdzieś w kącie
i zamówiliśmy sobie po dużej kawie, mimo prawie już wieczornej pory.
– Martina ma wątpliwości – wyrzucił z siebie, gdy tylko usadowiliśmy się
przy stoliku.
Zamarłam.
– Co do ślubu?
– Nie, kurwa, lotu na paralotni.
– Nie bądź wredny, bo ja też zacznę być – zganiłam go najpierw surowo, ale
potem złagodniałam. – Jakie konkretnie wątpliwości?
– Nie wiem, miała chyba jakieś pieprzone rozterki już wcześniej, tłamsiła je.
Ostatnio byliśmy w Rezydencji u Vince’a, no i akurat trafiliśmy na moment,
w którym Anja krzyczała, że „spieprzyliśmy naszemu dziecku życie”.
Przymknęłam powieki palcami.
– Spodziewałam się, że atmosfera w Rezydencji jest gorąca – przyznałam.
– Ona tam wrze i paruje jak w łaźni.
– Wiadomo, że Anja jest zmartwiona. Wszyscy jesteśmy.
– Pewnie, że jesteśmy, bo nasza bratanica stała się ofiarą cholernego dziada
z Organizacji – warknął Dylan. – Chodzi o to, że Martina tego wszystkiego
doświadczyła i zaczęła to rozkminiać.
– Przestraszyła się? – westchnęłam ze zrozumieniem.
– Kurwa, ona jest przerażona!
– Ciszej, Dylan, wyrażaj się – uspokoiłam go. – Jesteśmy w klinice.
– Jak mam być ciszej, skoro moja narzeczona płacze mi w domu, że ona to
chyba boi się mieć ze mną dzieci!
Przygryzłam wargę i sięgnęłam przez stół po jego dłoń, by choć spróbować
przelać na niego odrobinę swojego spokoju i wsparcia.
– Twoim dzieciom raczej nie grożą takie umowy, prawda? – zapytałam
szeptem.
– Powiedziałbym, że nie, ale ręki sobie uciąć nie dam, co dokładnie by im
groziło, a co nie. Dla Martiny za to sprawa jest prosta – wie, że pracuję
z Vincentem, który jest w Organizacji i którego dziecko jest teraz wplątane
w jakąś posraną akcję. Nie trzeba być wróżką, żeby ogarnąć, że dzieci
w rodzinie Monet nie są bezpieczne. Dodatkowo przypomniała sobie o tym, że
i ciebie matka ukrywała.
– Z jej perspektywy naprawdę nie wygląda to dobrze – przyznałam.
– Hailie, prawda jest taka, że z każdej perspektywy wygląda to jak gówno.
Założyłam niesforne kosmyki włosów za uszy i westchnęłam cicho, a Dylan
nagle uniósł brodę i zajrzał mi w oczy. Te jego ciemne tęczówki zawsze miały
w moim odczuciu wyjątkową moc, bo kojarzyły mi się z oczami naszego taty.
W końcu w całej rodzinie tylko oczy naszej trójki łączył ten tajemniczy odcień
brązu.
– Wiązanie się z kimś spoza naszego świata jest trudne – powiedział cicho.
Jego spojrzenie zrobiło się znaczące.
– Może dobrze to sobie przemyślałaś, dziewczynko.
Coś mnie ukłuło. Wypuściłam powietrze z ust.
– Dylan…
– Kurwa, mam nadzieję, że wyjdzie ci to na dobre i dostaniesz to jebane
zrozumienie…
– Dylan, przestań przeklinać – wysyczałam przez zęby, zezując panicznie na
boki. Nachyliłam się do niego, by mógł mówić ciszej, jednocześnie poruszona
jego wyznaniem.
A potem zobaczyłam w jego oczach łzy i już się nie czaiłam, tylko wstałam,
obeszłam nasz mały stolik i od razu wcisnęłam się na kanapę obok niego.
Objęłam jego wielką jak góra sylwetkę obiema rękami i przytuliłam się do
niego całą sobą.
– To jest trudne – przyznałam. – Dla wszystkich, dla Vincenta też.
Pamiętasz, że nawet on miał podobne rozterki? Pamiętasz to?
Dylan pokiwał głową, osłaniając dłonią twarz, by ukryć łzy.
– Teraz są z Anją szczęśliwi. Razem obronią Lissy i uda im się to, a wiesz
czemu? Bo i my za nimi staniemy. Wszyscy, bo my, w tej rodzinie, się
nawzajem wspieramy. Nigdy nie będziesz z Martiną pozostawiony sam. Nigdy
nie będziecie musieli drżeć o przyszłość waszego dziecka, bo będzie nad nią
czuwał też Vincent, Will, Shane, Tony, ja, a może nawet, kto wie, Adrien?
Dylan przestał się zasłaniać i spojrzał na mnie.
Pogłaskałam go po plecach, a w oczach miałam pasję, która wybrzmiewała
też w moich kolejnych słowach.
– Pójdź do Martiny, powiedz jej, jak bardzo ją kochasz, pokaż jej to
i uświadom, że jej wejście do naszej rodziny wiąże się nie tylko
z niebezpieczeństwem, ale i pokręconą miłością oraz dożywotnim wsparciem.
– Kurwa – sapnął Dylan i zwiesił głowę pod ciężarem prawdy, którą ode
mnie usłyszał.
– Bardzo dobrze, że ma wątpliwości – ciągnęłam. – To oznacza, że
podejmuje świadomą decyzję. To sprawi tylko, że wasz związek będzie
silniejszy.
– Chyba że się rozmyśli.
– Nie rozmyśli się, jeśli podzielisz się z nią tym, co przed chwilą mówiłam.
Dylan podniósł głowę. Z ulgą zarejestrowałam, że nie było na niej żadnych
nowych łez.
– Możesz… – Przełknął z trudem ślinę, a ja, z drobnym, współczującym
uśmiechem poklepałam go po plecach, zanim podjął: – …Możesz… mi to
powiedzieć jeszcze raz? Nie powtórzę tego tak ładnie i w ogóle.
– Nie musi być ładnie i w ogóle. – Machnęłam ręką. – To mają być twoje
słowa, szczere słowa, tylko musisz w nie najpierw uwierzyć. Wierzysz w nie,
Dylan?
Zapatrzył się na mnie, uniósł dłoń i przejechał nią po twarzy, ścierając
wszystkie łzy.
– Tak, kurwa.
Dźgnęłam go palcem w bok.
– Słownictwo, Dylan.
Chciał mi oddać, ale wstałam szybko i wróciłam na miejsce, więc nie zdążył
mnie nawet dotknąć.
– Wkurzająca jesteś, że tak na wszystko masz odpowiedź, mała Hailie –
burknął na mnie, w międzyczasie chwytając o wiele za dużo serwetek
z dyspensera na stoliku.
– A mimo to nadal przychodzisz do mnie po rady – uśmiechnęłam się.
– Bo są najsensowniejsze – odparł, hałaśliwie wydmuchawszy nos. – Tak to,
wiesz, Tony sugerował, żebym się z nią przespał w płatkach róż, a Shane –
żebym zabrał ją na Bahamy i tam się z nią przespał w płatkach róż.
– O co chodzi z płatkami róż?
– Nie wiem, podobno są romantyczne czy coś.
– Aha.
Dylan zwinął zużyte serwetki w kulkę i odrzucił ją na stolik, obok filiżanki
swojej nietkniętej kawy.
– Myślałem, żeby wrócić na terapię – wyznał nagle.
Uniosłam zaskoczona brwi.
– Naprawdę?
– No. Po tamtych… wiesz, wydarzeniach, to była w sumie ulga, gdy tak
mogłem do kogoś pójść i popierdolić.
– Mam takie samo zdanie.
– Jak sobie to przerobiłem, to nawet rozważałem, żeby zostać, bo w sumie
to mam w głowie dużo innych pierdół, które mógłbym porozkminiać.
– Wierz lub nie, ale ostatnio też o tym myślałam – wyznałam. – Wtedy tak
się ucieszyłam, że przepracowałam dźgnięcie nożem i umieranie na twoich
kolanach, że uznałam, iż nie potrzebuję więcej sesji.
– Miałem to samo – prychnął, ale i podrapał się po czole w reakcji na
dyskomfort, w jakim się znalazł na moje wspomnienie naszych dramatycznych
przejść. – Ale to było pojebane.
– Mhm, takie właśnie było – westchnęłam, nie zważając tym razem na
wulgaryzm. Akurat tutaj pasował bezbłędnie.
– Hailie, ja na początku… – zaczął, ale urwał.
Ostrożnie nadstawiłam ucho. Dylan bywał uroczy, gdy miał takie momenty
szczerości, ale też nigdy nie było wiadomo, co się od niego wtedy usłyszy.
– Tak?
Wziął wdech i odważnie odwzajemnił moje spojrzenie. Jego oczy
błyszczały i lekko poczerwieniały, dlatego robiły na mnie jeszcze większe
wrażenie. Bezbronny Dylan rozbrajał mnie jak mało co i kto.
– Nie mogłem, kurwa, zdzierżyć, że Santan się do ciebie dobiera.
Westchnęłam, zmęczona wałkowaniem tego tematu.
– Dylan…
– Daj mi skończyć. – Przerwał mi. – Widziałem w nim wroga i kogoś, przed
kim trzeba cię chronić. Bo takich gagatków nie brakuje, wiesz? Co to lecą
pierwsi do wykorzystania ładnej dziewczyny z dobrej rodziny. I tak się na
niego nakręcałem i nakręcałem… Kurwa, raz to się porzygałem z tych
wszystkich emocji, ze strachu…
– Dylan, to jest zbyt poważne, żebyś radził sobie z tym sam – szepnęłam
współczująco.
– Wiem. Albo nie wiem. Ale już się ogarnąłem, wiesz? – Porwał
z powrotem w dłonie kulkę serwetek i zaczął ją skubać. – Zwłaszcza teraz, po
tej spinie z Martiną. Wydaje mi się, że jeśli naprawdę dogadasz się z Santanem,
to może być dla ciebie zbawienny związek. Taki, w którym nigdy nie będziesz
musiała mu tłumaczyć, dlaczego jakiś dziad z Organizacji miesza lub dlaczego
ochroniarz patrzy, jak dajecie sobie buzi.
– To z ochroniarzem to strzał w dziesiątkę – zaśmiałam się łagodnie,
a potem umilkłam, ale nie przestałam się uśmiechać wyrozumiale, bo Dylan
zrobił coś niesamowicie zaskakującego. – Czy ja śnię, czy mój najwredniejszy
brat właśnie dał mi błogosławieństwo na związek z Adrienem Santanem?
– Nie wiem, to ja chyba śnię – burknął, a zaraz spoważniał, oblizał wargi
i dodał: – Vincent powiedział mi, że to dzięki tobie Adrien odblokował zakaz
mojego uczestnictwa w biznesie.
Spuściłam wzrok na kawę, orientując się właśnie, że i ja swojej nie napiłam
się ani razu.
– Nie byłaś z nim wtedy blisko, a mimo to poświęciłaś się i zrobiłaś jedną
z wielu głupot, spotykając się z nim i ustalając warunki mojego powrotu do
biznesu.
Czułam, jak jego oczy się we mnie wwiercają.
– Tak zrobiłam? – rzuciłam lekko, przygryzając znowu wargę.
– Coś ty sobie wtedy myślała, Hailie?
Podniosłam głowę, by zobaczyć, jak on swoją kręci z niedowierzaniem.
– Wróciłeś do biznesu, udało się – szepnęłam.
Patrzył we mnie długo i milczał jeszcze dłużej, aż wreszcie powiedział:
– Dziękuję.
Rozchyliłam w zdumieniu wargi, a te Dylana rozciągnęły się w złośliwym
uśmiechu.
– Wiem, szok. Normalnie prędzej ochrzaniłbym cię za pakowanie się
w takie niebezpieczeństwo, jakim jest organizowanie spotkania z członkiem
Organizacji na własną rękę, ale w takich okolicznościach, jakie mamy teraz, to
już chyba chuj z tym.
Zamrugałam, wciąż zadziwiona jego reakcją.
– Chyba tak – przyznałam szeptem.
Dylan znowu spuścił wzrok. Odrzucił resztki porwanych serwetek na blat,
a palce teraz zacisnął na uchu filiżanki. Uniósł ją, popatrzył na czarną kawę
z niesmakiem i odstawił ją z powrotem na talerzyk.
Odetchnął, przetarł znowu twarz, pokręcił głową, jakby sam nie dowierzając
swojemu zachowaniu, i na koniec zerknął na mnie, rzucając:
– Ty wiesz co, może jednak chodźmy na piwo?
71

TROCHĘ PŁAKAĆ,
TROCHĘ DENERWOWAĆ

Rozmowa z Dylanem, a wcześniej z Adrienem, moje sny oraz opowieści


Willa to było za dużo na moją głowę do udźwignięcia na raz w tak krótkim
czasie.
Naprawdę czułam, że potrzebuję odwiedzić grób mamy i uwolnić się od
ciężaru, który zakotwiczył się gdzieś w moim sercu. Trudny to był czas dla
mojej rodziny, a mimo wszystko Vincent z chęcią przystał na moją propozycję
krótkiego wypadu do Anglii.
On też potrzebował przerwy. Co więcej, zapragnął wyrwać swoją córkę
choć na moment z Rezydencji omotanej napiętą atmosferą. Anja zgodziła się
na to niechętnie, bo od kiedy Rodric zażyczył sobie zeswatać Lissy z jego
synem, lubiła ją trzymać przy sobie, ale ostatecznie przyznała, że małej wyjazd
dobrze zrobi.
Vince się do tego nie przyznał, ale ja wierzyłam (zresztą moje obserwacje to
potwierdzały), że on sam chciał mieć ją bez przerwy na oku.
No ale kto mógłby w obecnej sytuacji się im dziwić?
– Ale że bez niani? – zaśmiałam się, gdy wśród wszystkich pracowników
naszej rodziny obecnych na pokładzie samolotu nie doszukałam się nikogo, kto
skakałby nad małą Lissy.
– Nie potrzebuję niani, by zająć się własnym dzieckiem – odparł Vincent
lekceważąco. – Korzystam z jej wsparcia, kiedy mi wygodnie.
– Teraz ci niewygodnie? – zadrwiłam delikatnie.
Vincent uniósł brew.
– To wyjazd, podczas którego jestem gotowy poświęcić maksimum uwagi
zarówno jej, jak i tobie, droga siostro.
– Tak się tylko droczę, Vince.
– Ciociu Hailie, muszę powiedzieć ci coś ważnego – nalegała Lindsay,
ciągnąc mnie za rąbek spódniczki sportowej, którą założyłam na dzisiejszy lot.
– Tak, kochanie? – zapytałam, natychmiast się do niej pochylając, by
spojrzeć w jej słodką buźkę i by wiedziała, że ma moją całą uwagę.
– Tata powiedział, że będę mogła grać na konsoli podczas lotu. Będziesz
grać ze mną? Proszę, proszę!
Oczywiście, że z nią zagrałam. Kiedy tak siedziałyśmy razem
i ekscytowałyśmy się naszą rozgrywką, Vincent zaszył się gdzieś z boku
z laptopem na kolanach. Miałam ochotę mu dogryźć, coś w stylu, że „och,
a więc to jest twoje poświęcenie maksimum uwagi mnie i twojej córce”, ale
dałam sobie spokój. Wiedziałam, że nic złego nie miał na myśli, jego
pracoholizm po prostu wymagał od niego wlepienia oczu w ten mały monitor
od czasu do czasu.
Lissy zasnęła, wcale nie tak długo po starcie. Przebudzała się tylko
momentami, gdy wsiadaliśmy do zamówionego auta z szoferem oraz gdy
meldowaliśmy się w hotelu.
To ten stary hotel, w którym zatrzymywaliśmy się zawsze, ten sam
apartament z widokiem na moje rodzinne miasteczko. Rozpakowawszy się,
stanęłam w wielkim oknie w salonie i patrzyłam na nie przez naprawdę długie
minuty, podczas których Vincent zniknął na chwilę w jednej z sypialni, by
przebrać Lissy, która nagle się rozbudziła i poczuła ekscytację nowym
miejscem, i w rezultacie zachęcenie jej do ponownego ułożenia się do snu
wymagało odrobinę więcej energii.
– Podróże do innych stref czasowych z dziećmi chyba tak właśnie
wyglądają – zaśmiałam się, gdy Lindsay podbiegła do mnie w piżamie,
czmychnąwszy Vince’owi z sypialni. Mój brat wyszedł powoli za nią,
widocznie powstrzymując się przed przewróceniem oczami.
Tymczasem ja wzięłam dziewczynkę na ręce i podzieliłam się z nią
widokiem, który podziwiałam.
– Miasto – skomentowała z chichotem, chłonąc miejski krajobraz.
Już teraz wiedziałam, że jej obecność na naszym wyjeździe naprawdę nam
go ubarwi.
– Apartament z widokiem na miasto – potwierdziłam na głos. – Trochę jak
w Nowym Jorku, co?
Lissy pokiwała głową.
– Nowojorski widok robi znacznie większe wrażenie – stwierdził krytycznie
wobec mojego komentarza Vincent.
– Zgadzam się – przyznałam i westchnęłam, zapatrzona w małe budynki
świecące w oddali. Nie dorastały manhattańskim wieżowcom do fundamentów.
– To zabawne, że kiedyś czułam tak wielkie przywiązanie do tego miasteczka,
a teraz jest mi ono tak obojętne.
– Dorastasz. Poza cmentarzem już niewiele cię z nim łączy.
Słowa Vincenta brzmiały bezlitośnie, ale przyjęłam je ze spokojem. Miał
w końcu rację. Może najwyższy czas, by dojrzeć do tego i sobie to
uświadomić. Wszystko przemija.
Patrzyłam, jak Lissy, oczarowana światełkami na zewnątrz, dotyka palcami
szyby. Kiedy rozmawiałam sobie z nią o tym, co tak dokładnie tam widzimy,
Vincent zajął się bardziej praktycznymi czynnościami, jak zamówienie nam
jedzenia.
Nie czekaliśmy na nie długo. W międzyczasie zdążyłam się zgrzać, bo Lissy
znudziło się wiszenie na moim boku i wolała poganiać wesoło po nowym
miejscu. Vincent nawet dwa razy zwrócił jej uwagę, by tak nie szalała, i sam
zerkał na nią zaskoczony, że nie słucha go tak grzecznie jak zawsze.
– Pewnie reaguje tak na jet lag, no i wyspała się w samolocie – domyśliłam
się, odgarniając mokre od potu włosy do tyłu. Ledwo za nią nadążałam.
Przestało być zabawnie, gdy przybył zamówiony room service, a ja jak
dobra ciocia, spróbowałam subtelnie zakończyć brykanie bratanicy i namówić
ją do jedzenia.
– No dalej, daj mi rączkę, zobaczymy, co tam tata zamówił, hm? –
zagadywałam ją łagodnie, ale Lissy kręciła głową tak energicznie, że jej blond
warkocz całkiem się już rozburzył. Zapierała się piętami i ciągle próbowała mi
uciec.
– Nie chcę jeść – rzuciła tylko.
Oczywiście taki stan rzeczy nie potrwał długo. Nie wiem, czy zapomniała,
że przecież jej ojciec jest z nami w tym samym pomieszczeniu, czy po prostu to
przeoczyła, ale nie było mowy, by Vincent akceptował takie zachowanie
u swojej córki.
Dziewczynka znieruchomiała, gdy podszedł do niej i najpierw na długo,
szczególnie jak dla tak małego dziecka, nawiązał z nią kontakt wzrokowy.
Lissy ani drgnęła, zupełnie jakby ją zaczarował. Kiedy wyciągnął do niej dłoń,
chwyciła ją bez dyskusji i pozwoliła, by ojciec usadził ją na krześle.
Zamarłam.
Vincent podwinął rękawy koszuli. Jej odważnie biały kolor ostrzegał Lissy,
by jadła ładnie i schludnie, zwłaszcza że mój brat usiadł tuż obok niej, by
pierwszymi kęsami ją nakarmić. Dopiero potem oddał jej widelec i pozwolił
kontynuować samodzielnie, co dziewczynka bez protestów zrobiła.
A ja dalej stałam i wgapiałam się w nich z niedowierzaniem.
To naprawdę obrazek niemal jak wyciągnięty z mojego snu.
Pomyślałam sobie wtedy, że moja mała Lissy ma coś, czego nie miałam ja,
i poczułam przeszywające ukłucie zazdrości. Było tak silne, że prawie rozdarło
mi klatkę piersiową i sama się sobie zdziwiłam. Uczucie to bowiem nie było
płytkie. Nie zazdrościłam bratanicy uwagi Vincenta, nie byłam bezsensownie
zawistna.
Zazdrościłam jej dzieciństwa, kontaktu z ojcem może? Wychowania się
z bratem, z Michim? Tego, że jej matka mimo chwil słabości walczyła, by
stworzyć z ojcem swoich dzieci pełnoprawną rodzinę?
Zamroczyła mnie ta niezbadana nienawiść, trwająca raptem kilka sekund,
lecz takich bardzo intensywnych.
– Hailie?
Zamrugałam.
Vincent patrzył na mnie z uniesionymi brwiami.
– Czy ciebie też mam przyprowadzić do stołu i nakarmić?
Policzki Lissy się zaróżowiły i niedużo brakowało, by i moje zmieniły kolor.
– Zamyśliłam się – mruknęłam z urazą, że po tylu latach on nadal potrafi
rzucić do mnie taki tekst. Zasiadłam do stołu, jednak w głowie nadal kotłowało
mi się mnóstwo myśli i zastanawiałam się, jak przedstawić je jutro swojej
mamie przy grobie.
Po posiłku wzięłam długi prysznic, żeby zmyć z siebie ślady podróży
międzykontynentalnej. Ostatnio odbywałam sporo lotów i zaczynało mnie to
męczyć. Potrzebowałam osiąść gdzieś na dłużej. Z drugiej strony wszystkie te
wyjazdy miały swoje funkcje, były mi potrzebne.
Stałam pod deszczownicą, woda spływała mi po głowie i ramionach
w terapeutycznym rytmie. Rozmyślałam nad intensywnością swojego życia.
O miasteczku rodzinnym, do którego właśnie przyjechałam i do którego nie
odczuwałam w tej chwili tak silnego sentymentu, jak bym się spodziewała.
O swoim dzieciństwie, z którego wspomnienia wymykały mi się między
palcami. O mojej mamie, do której ciągle miałam tyle pytań i niestety, jak się
okazywało, pretensji.
O swojej nowej rodzinie, która przecież wcale nie była już dla mnie taka
nowa…
Przez ścianę słyszałam głos Lissy, która nie przestawała mówić do Vincenta.
Dużo się śmiała, jeszcze więcej zadawała pytań. Odpowiedzi jej ojca do mnie
nie docierały, zapewne wypowiadane typowym dla niego ściszonym tonem.
Wyszłam spod prysznica, dopiero gdy w pokoju obok zapadła cisza, która
mogła świadczyć o tym, że moją drogą bratanicę wreszcie udało się uśpić.
Wielbiłam ją, naprawdę, ale tego wieczora miałam ze sobą jakiś problem, który
musiałam rozgryźć, żeby przypadkiem nie wyżyć się na niewinnym dziecku.
Samej mi chciało się trochę płakać, trochę podenerwować.
Na dodatek niespodziewanie zatęskniłam za Adrienem.
Trochę mnie to przeraziło. Nigdy nie tęskniłam za nikim spoza swojej
rodziny, a i ta tęsknota była mimo wszystko inna. Jakaś taka bardziej cielesna –
brakowało mi przytulenia się do Adriena, który pogłaskałby mnie po policzku
lub ucałował czule w usta.
Moja relacja z nim gnała jak szalona. Jeszcze jakiś czas temu wyśmiałabym
takie uczucia, a teraz samoistnie i żałośnie wyginałam usta w podkówkę
w potrzebie zetknięcia ich z jego ustami…
– Podejdź tu do mnie, Hailie – zaczepił mnie Vincent, kiedy nareszcie
opuściłam łazienkę.
Podskoczyłam, zdziwiona jego obecnością w salonie. Siedział na kanapie
w półmroku. Oczywiście przed oczami majaczył mu zapalony ekran laptopa,
ale kiedy tylko drzwi łazienki kliknęły, odłożył go na bok i odwrócił się w moją
stronę.
– Hm? – mruknęłam jak gdyby nigdy nic. Wilgotne włosy odrzuciłam do
tyłu i okryłam się szczelniej szlafrokiem, kiedy do niego podchodziłam.
– Co się dzieje?
Mrużył oczy, próbując odczytać emocje z mojej twarzy. Speszyłam się
i spuściłam głowę, ale nie uciekłam. Przysiadłam na oparciu kanapy
i wzruszyłam ramionami.
– Myślałam, że im będę starsza, tym przyjazdy tu będą prostsze.
– Nie jest tak?
Kąciki moich ust powędrowały nisko w dół.
– Jest fatalnie, Vince – westchnęłam. – Mam wrażenie, że mój mózg szuka
sobie ciągle nowych problemów.
– Nieprzepracowane w całości, wracają.
– Ile można pracować nad tym, że wychowywałam się z mamą i babcią, bez
taty i rodzeństwa?
Vincent patrzył na mnie nawet jakby trochę współczująco.
– Myślę, że można to robić bardzo długo – szepnął.
– Patrzyłam przed chwilą na Lissy i wręcz zazdrościłam jej waszej relacji –
wyznałam szczerze. – W Miami Will opowiadał mi trochę o waszym
dzieciństwie, a ja potem wyśniłam sobie alternatywną rzeczywistość, w której
od małego mieszkałam w Rezydencji Monetów. To się robi chore.
– Ciągle dorastasz, Hailie – powiedział cicho. – Kiedy mieszkaliśmy
wszyscy razem, może się nad tym nie zastanawiałaś, ale teraz, widując się
z naszymi braćmi tylko od czasu do czasu, odczuwasz zapewne ten niedosyt,
który prawdopodobnie byłby mniejszy, gdybyśmy żyli razem od zawsze.
– I to jest ten moment, w którym nie mogę przestać obwiniać mamy. –
Spuściłam głowę niemal ze wstydu.
– Skoro czujesz się źle, naturalnie poszukujesz winnego.
– Nie chcę się na nią gniewać.
– W takim razie przyjazd tutaj był ci bardziej niż potrzebny, Hailie – uznał
łagodnie. – Powiesz jej to jutro.
Milczeliśmy przez chwilę.
– Tęsknię też za… – bąknęłam nagle, ale urwałam, niezdolna do
wypowiedzenia jego imienia przy Vincencie, który od razu się zorientował,
o kim mowa, i westchnął.
– Bardzo normalne uczucie – odparł. – Ja również aktualnie tęsknię za
swoją żoną.
– W kontekście Lissy i umowy z Rodrikiem… – szepnęłam nieśmiało. –
Jeśli chciałabym zakończyć relację z Adrienem, to byłoby dla mnie trudne.
Nie wiem, co robić. Tak bardzo pragnę ocalić ją przed takim losem…
– Lindsay ma cztery lata, cokolwiek się stanie, mam dużo czasu, by
zagwarantować jej wolność wyboru – powiedział. – Tę samą wolność, której
życzę tobie. Tak, Hailie, zasługujecie na nią i ty, i moja córka. Dlatego nie
poprosiłem i nie poproszę cię o to, żebyś rozstała się z Adrienem Santanem. –
Zacisnął z niezadowoleniem usta. – Nieważne, jak abstrakcyjnie to brzmi, gdy
wypowiadam te słowa.
Uśmiechnęłam się smutno.
– Dziękuję, Vince.
Skinął głową, a ja kontynuowałam:
– Jeśli jednak uznasz, że sytuacja będzie na tyle zła, że cofasz te słowa,
obiecujesz, że mnie o tym poinformujesz?
– Hailie – upomniał mnie Vincent.
– Wiem, że nie lubisz, gdy wymuszam na tobie obietnice, ale to wyjątkowa
sytuacja – uznałam. – Rodric…
– Poradzimy sobie z Rodrikiem. – Głos Vincenta zrobił się surowszy.
– A czy… – Z wahaniem wcisnęłam dłonie w kieszenie białego puchatego
szlafroka, by się nimi nie bawić. – Czy dałeś mu już swą zgodę na papierze?
– Nie – odrzekł. – Jednakże czasu jest coraz mniej, Rodric coraz
intensywniej dopomina się o swoje. – Vince przymknął powieki. Widziałam, że
jest niezwykle wycieńczony tą sytuacją.
Tym razem to ja okazałam mu swoje współczucie, marszcząc ze
zmartwieniem brwi.
– Niepokoisz się, że zrobi coś głupiego?
– Udowodnił już, że jest nieobliczalny.
Och, i już wkrótce miał pokazać znowu, na co go stać.
Zacisnęłam na chwilę powieki i westchnęłam z frustracją oraz skrywanym
głęboko żalem.
– Dlaczego nigdy nie może być po prostu miło i łatwo?
Vincent nie odpowiedział.
On również odetchnął, ale bardziej pokazując swoją gotowość do działania.
Podniósł się, poluzował krawat, a przechodząc obok mnie, dotknął mojego
ramienia: przelotnie, lecz mimo to pokrzepiająco.
– Idź spać, Hailie – polecił cicho. – Wypocznij przed jutrem.
Jeszcze nie wiedzieliśmy, że bycie wypoczętą nie wystarczy, by poradzić
sobie z informacją, jaką mieliśmy otrzymać następnego dnia.
72

NIC NIELOGICZNEGO

Vincent i Lissy prezentowali się jak miliard dolarów.


Nie żebym przy nich jakoś bardzo odstawała, po prostu oceniałam ich jako
osoba przyglądająca się im z boku.
Może i Lindsay nie mogła zasnąć poprzedniego dnia, ale gdy już jej się to
udało, to ogromnym problemem okazało się wyciągnięcie jej rano z łóżka. Nikt
nie mógł mieć do niej o to pretensji, bo były to typowe koszmarki znane
z długich podróży – ja z Vincentem sami zmagaliśmy się z podobną trudnością.
O wiele bardziej zdyscyplinowani od dziecka, wygrzebaliśmy się jednak
z łóżek o podobnie wczesnej porze, zrobiliśmy sobie po porządnym kubku
kawy i zajęliśmy się czymś produktywnym.
Ja rozprawiałam się z zaległymi sprawami fundacji, dla której miałam
ostatnio nawet mniej czasu niż podczas studiów, bo tyle się działo, a Vincent,
klasycznie, telefonował i przewracał oczyma nad mailami. Kiedy przyszedł
odpowiedni moment, poszedł obudzić Lissy.
To nie była łatwa misja, bo dziewczynka dość aktywnie protestowała,
jednak Vincent to ostatni rodzic, który dałby się pokonać swojemu dziecku.
W końcu po prostu wyciągnął ją spod kołdry, przyniósł do salonu i zrobił sobie
drugą kawę, espresso tym razem, nie dbając ani trochę o zachowanie ciszy.
Tym samym nie dał Lindsay szans, choć na początku dziewczynka z marudnym
jęczeniem ukryła twarz w jego koszuli. Z czasem zaczęła coraz przytomniej
przyglądać się jego poczynaniom, aż doszło do tego, że pozwoliła wreszcie
odstawić się na podłogę i nawet podeszła do mnie, by zobaczyć, co porabiam.
Vincent, nawet z dzieckiem, potrafił wyrobić się na czas, więc na śniadanie
poszliśmy bez żadnej obsuwy. To wtedy zachwycałam się w myślach tym, jak
wygląda z Lindsay. Ubrał ją w prostą, luźną sukienkę w kolorze spranego
błękitu, taką rozkloszowaną i z krótkimi, szerokimi rękawkami
przyozdobionymi falbaną. By oszczędzić sobie zabawy z zaplataniem jej blond
włosów, założył jej na głowę po prostu białą opaskę, która szybko się w nich
zgubiła.
On natomiast bez niespodzianek, ubrał się w garnitur, więc prezentował się
jak prawdziwy elegancki tatusiek z przesłodką córeczką u boku. Trzymał Lissy
za rękę w drodze do hotelowej restauracji i nawet na tak krótkim odcinku
towarzyszyli nam dwaj ochroniarze. Nie wliczając w to Danilo, którego,
oczywiście, również nie mogło zabraknąć.
– Czy to konieczne, żeby każdy z nas miał osobnego ochroniarza? –
zapytałam Vincenta, przygryzając wargę na tak liczną w sumie obstawę.
– Jeden jest dla Lindsay, drugi dla ciebie, trzeci dla was – odparł obojętnie.
Potarłam wolno rękę, bo od razu pojawiła mi się na niej gęsia skórka.
– Trzeba mieć ochroniarza, żeby być bezpiecznym – oznajmiła mi Lissy
swoim dziecięcym, pełnym przekonania głosikiem.
– Masz rację – odpowiedziałam, choć w głębi duszy poczułam pewien
rodzaj smutku, uświadomiwszy sobie, że to są słowa, które moja bratanica,
jako jedno z niewielu dzieci na świecie, słyszy od rodziców na co dzień.
Podczas śniadania zaczęłam się stresować odwiedzinami na grobie mamy.
Wiedziałam, że mam jej do powiedzenia dużo rzeczy, i trochę się obawiałam
tego, jakie emocje wezmą nade mną górę. Trudno mi było coś przełknąć, ale
Vince po tylu latach nie zrezygnował ze swojej posady strażnika zjedzonych
posiłków, więc zarówno ja, jak i Lissy ostatecznie zostawiłyśmy po sobie puste
talerze.
Jakkolwiek nie skończył się nasz wyjazd, dobrze było spędzić z nimi trochę
czasu. Przy Vincencie mogłam poczuć się jak drugie, obok Lissy, dziecko, bo
tak mnie zresztą momentami traktował. Trudno było mu zapomnieć o swojej
roli mojego prawnego opiekuna. Zaś mnie przy Lissy udzielała się dziecięca
radość i pogoda ducha.
Vincent nie bawił się już w taksówki, nauczył się załatwiać sobie wszędzie
szoferów. Jeden z nich zawiózł nas na cmentarz. Tam Lissy wybrała, by z kolei
trzymać za rękę mnie. Rozglądała się z niepokojem po nagrobkach, a nasze
sukienki powiewały na lekkim wietrze. Moja była jasna i grzecznie sięgała do
kolan, ale z drugiej strony dyskretnie podkreślała dekolt i talię.
Zatrzymałam się przed właściwym nagrobkiem, jak zawsze w tej chwili
czując, że serce mi puchnie i podchodzi do gardła. Lindsay udzieliła się
powaga, bo nawet ścisnęła moją dłoń mocniej i z konsternacją odwróciła się,
by spojrzeć na minę swojego ojca.
Nie wiem, co jej to dało, bo Vincent zawsze przecież miał podobny wyraz
twarzy – czyli raczej beznamiętny i obojętny.
– To tutaj jest twoja mama? – wyszeptała z nieskrywanym przerażeniem
Lissy, wskazując na kamienny grób, który upiększały teraz złożone przez nas
kwiaty.
Uśmiechnęłam się do niej łagodnie i pocieszająco pogłaskałam ją po głowie.
– Właściwie to jest tam – odparłam i z kolei wyciągnęłam palec gdzieś do
góry, w niebo.
Lindsay uniosła wysoko podbródek i zmrużyła przed słońcem oczy.
– Ale… jak?
– Czasami tak się w życiu dzieje, kochanie – szepnęłam do niej łagodnie. Jej
przejęcie i powaga rozczulały mnie. – Że bliscy odchodzą i trudniej jest z nimi
porozmawiać.
– Czy jak zaczniesz tu mówić, twoja mama ci odpowie? – dopytywała.
– Do tej pory zawsze odpowiadała – odparłam i dotknęłam ją palcem
w pierś po lewej stronie, tam gdzie biło jej małe, a jednak wielkie serce. – O,
tutaj.
Dziewczynka przytknęła do tego miejsca rączkę.
Vincent pozwolił jej na chwilę doświadczyć tego, co powiedziałam,
a następnie wyciągnął do niej rękę.
– Chodź, Lindsay, przejdziemy się – powiedział cicho i posłał mi znaczące
spojrzenie.
Dziewczynka przyjęła jego propozycję i wciąż widocznie zamyślona
oddaliła się z nim powoli, a wtedy ja otrzymałam chwilę sam na sam ze swoimi
bliskimi.
Odchrząknęłam, wygładziłam sukienkę i przyklęknęłam przy nagrobku.
Przywitałam się i z mamą, i z babcią. Rozmowę zaczęłam od tradycyjnych
pogaduszek na temat spraw bieżących. Opowiadałam o pracy w klinice,
prężnych działaniach w fundacji, o tym, jak ostatnio dużo się dzieje, no i nie
mogłam przegapić tematu Adriena Santana.
Mówiłam o nim zaskakująco długo. O żadnym mężczyźnie nigdy tak się nie
rozgadałam.
Następnie dużo energii poświęciłam na jak najbardziej klarowne
wyjaśnienie swojego aktualnego problemu rodzinnego. Postawiłam na
szczerość i dawno nie wygadałam się tak jak dziś, mimo że dla osoby
postronnej wyglądało to w gruncie rzeczy, jakbym z zapałem mówiła do
kamiennej płyty wbitej w ziemię.
Aż w końcu wypowiedziałam te najtrudniejsze słowa, o których
prawdziwości nie byłam do końca jeszcze przekonana, ale wiedziałam, że
muszą one dziś paść, bym poczuła się ze sobą lepiej i zaczęła proces
odzyskiwania swojego spokoju.
Głaskałam się po zgiętych w kolanach i podciągniętych pod brodę nogach,
szepcąc:
– Wiem, że chciałaś dobrze. Wiem, że dałaś mi wszystko, co mogłaś, i co
było twoim zdaniem najlepsze. I nawet jeśli nie wszystko rozumiem, to
chciałabym ci wybaczyć, mamuś…
Zawiał wiatr, zadrżałam.
To było jakieś takie wyzwalające. Powinnam była przyjść tu i pogadać
z duchami już dawno temu. Trwałam tak z przymkniętymi powiekami, kucając
przed grobem. Oczami wyobraźni widziałam małą siebie oraz swoich braci ze
snu. Uczyłam się właśnie oglądać tę wizję bez bólu. Byłam gotowa przyznać,
że to działa, nie wiedziałam tylko, czy nie krótkotrwale… Na wszelki wypadek
nie wybudzałam się z transu. Czekałam na odpowiedni moment…
– Hailie.
Drgnęłam. To na pewno nie miało być jeszcze teraz.
Uniosłam głowę na Vincenta, który nagle stanął nade mną. Ostatnio gdy na
niego zerkałam, chodził za Lindsay i pilnował jej, gdy zrywała kwiatki na łące
nieopodal. Teraz trzymał dziewczynkę na rękach, wtuloną w swoją koszulę.
Na początku myślałam, że coś jej się stało. Vince nigdy bowiem nie
przerywał mi odwiedzin na cmentarzu. Zawsze dawał mi tyle czasu, ile
potrzebowałam.
Tylko raz, ale to ze względu na pogodę, zabrał mnie stąd siłą.
Nie wyglądało jednak na to, by Lissy płakała lub zrobiła sobie jakąś
krzywdę. Trzymała w dłoni zebrany bukiet i w milczeniu mnie obserwowała.
Ewidentnie udzieliła jej się powaga taty.
– Coś się wydarzyło – oświadczył bardzo sztywnym głosem Vincent.
Mój brat nie należał do osób, które panikują bez powodu lub dają się
ponieść emocjom, więc oczywiste było, że tak, owszem, coś się wydarzyło.
Zerwałam się z miejsca. Niedbale otrzepywałam się z trawy i ziemi,
wpatrując się w niego wielkimi oczami.
– Co? – ponaglałam go, jako że, jak to on, nie spieszył się z odpowiedzią.
– Wsiądź do auta – polecił mi najpierw.
Lissy trzymał na jednej ręce, a dłoń drugiej ułożył na moich plecach, byśmy
się jak najszybciej przetransportowali do czekającego na nas wielkiego
czarnego samochodu z szoferem za kierownicą w pełnej gotowości. Trzej
ochroniarze nie odstępowali nas na krok i wszystko to razem miało tak gorzką
otoczkę, że w mgnieniu oka zrobiło mi się niedobrze.
Obejrzałam się na nagrobek i w myślach rzuciłam do mamy i babci szybkie,
zabarwione przeprosinami pożegnanie.
– Powiedz mi, co jest! – zawołałam, teraz akurat już nie dbając o to, by
mówić spokojniej. – Czy wszyscy są cali?
– Idźmy do samochodu – odmruknął, oglądając się wkoło czujnie. Jego dłoń
na moich plecach napierała na nie coraz bardziej stanowczo, a Lissy coraz
mocniej kuliła się przy jego boku.
– Chłopcy są cali? Anja, Michi też? Tata? – wymieniałam w panice
wszystkich najważniejszych w moim życiu ludzi. Gula pojawiła się w moim
gardle, gdy szeptałam imię tego ostatniego: – Adrien?
– Wsiadaj – rozkazał mi, bo właśnie dotarliśmy do samochodu. Rozsunął
dla mnie drzwi i nie miałam wyjścia, musiałam zrobić, jak chciał, by uzyskać
wyczekiwane informacje.
– No, powiedz mi! – wydarłam się wreszcie, kiedy patrzyłam, jak zapina
Lissy w foteliku.
Ileż można było trzymać mnie w niepewności? Nawet nie pożałowałam
swojego wybuchu, mimo że moja bratanica w reakcji na niego aż podskoczyła
przestraszona, a Vincent podniósł na mnie groźne, mające postawić mnie do
pionu spojrzenie.
– Wszystkie osoby, które wymieniłaś, są bezpieczne – odpowiedział
w końcu, gdy sam zajął swoje miejsce z tyłu auta obok mnie. To był wielki wóz
z trzema rzędami siedzeń i mnóstwem przestrzeni w środku, a mimo to trudno
mi było złapać oddech, jakby brakowało w nim tlenu.
Jeden z ochroniarzy zasunął dla nas z zewnątrz drzwi, inny wpakował się za
nami na jedno z wolnych siedzeń.
Jeśli mi ulżyło, to tak tylko na drobną chwilę, bo kogoś ewidentnie w swoim
zestawieniu pominęłam, skoro twarz Vincenta nadal była tak śmiertelnie blada.
Nawet jakby zlękniona przed podzieleniem się ze mną informacjami.
– To kto nie jest?! – naciskałam. Nawet z przejęcia zapomniałam zapiąć pas,
Vincent musiał mnie upomnieć. Rozkojarzona, niedbale starając się trafić
w zapięcie, przerażone oczy ciągle wwiercałam w swojego brata. Głos mi
drżał, gdy wymieniałam: – Maya, Monty, Flynn, Blanche…?
Cholera, kto jeszcze?
Aż wreszcie Vincent łaskawie się odezwał, a to, co powiedział, wbiło mnie
w fotel.
– Rodric porwał Leę.
Zmroziło mnie.
Totalnie nie potrafiłam się ruszyć, nawet drgnąć, nawet mrugnąć powieką.
– C-co? – wystękałam zduszonym szeptem.
Drżącymi palcami zaczęłam szukać telefonu. Najpierw dopadłam paska
torebki, potem walczyłam z zamkiem. Wymsknęło mi się przy tym
przekleństwo. Za każdym razem, gdy ktoś z rodziny użył wulgarnego słowa
w towarzystwie dzieci Vince’a, Lissy lubiła to radośnie wytykać, jednak teraz
nawet ona czuła, że sytuacja jest zbyt stresująca na takie czepialstwo.
Kiedy wreszcie dorwałam komórkę, odblokowałam ją i sprawdziłam
powiadomienia, które na czas pobytu na cmentarzu bezwzględnie wyciszyłam.
– Matka Lei ma do mnie numer, miała zawsze dzwonić, jeśli coś… –
urwałam, widząc rząd nieodebranych połączeń od kobiety, która nie
kontaktowała się ze mną nigdy.
Przeklęłam znowu.
– Skąd wiesz, że ją porwano? – pytałam brata, jednocześnie wybierając
numer matki dziecka mojego byłego ochroniarza.
Tego, któremu obiecałam zaopiekować się jego córką.
Którą właśnie porwano.
Z nerwów przed oczami zamajaczyły mi mroczki.
– Hailie, weź głęboki wdech – pouczył mnie Vincent, król opanowania.
– Porwano Leę!!!
Szarpnęłam dłonią, by odsunąć telefon od ucha, gdy z głośnika powitał mnie
przeszywający wrzask kobiety.
No dobrze, posłuchałam starszego, doświadczonego brata i wzięłam ten
głupi wdech. Wyszedł bardzo głęboki, w międzyczasie matka Lei
kontynuowała darcie się na mnie przez telefon.
Vincent wyciągnął do mnie dłoń, i chłodnym spojrzeniem zadał nieme
pytanie. Coś w stylu: „Czy życzysz sobie, żebym przejął tę rozmowę?”.
Możliwe, że na koniec dorzucił też „drogie dziecko”.
Naprawdę, na tym etapie potrafiłam już wyczytać z jego bladoniebieskich
oczu, gdy tak się do mnie zwracał.
Trochę miałam ochotę oddać mu ten telefon i pozwolić rozwiązać problem,
bo na pewno zrobiłby to bezbłędnie, jednak czułam pod skórą, że to moje
zadanie. To mnie Sonny oddelegował do wspierania swojej córki. To ja
zostawiłam jej matce swój numer telefonu. To bezpośrednio z mojego konta
szły przelewy na fundusz powierniczy dziewczynki, pokrycie jej czesnego
w prywatnej szkole, lekcje gry na skrzypcach oraz dodatkowe zajęcia
z francuskiego.
– Przestań, proszę, krzyczeć, inaczej trudno mi będzie ci pomóc –
przemówiłam do niej wyraźnie, podniesionym lekko głosem, wybrawszy
losowy moment, by przerwać jej lament. – Nic nie rozumiem.
Nie umknął mi błysk aprobaty w oku Vince’a.
Kobieta w słuchawce rzeczywiście nieco się uspokoiła. Nadal nie każde
słowo wypowiadała wyraźnie i składnie, ale ostatecznie dało się posklejać z jej
wypowiedzi sens.
– Rano prowadziłam Leę do szkoły. Podjechały czarne auta, wyszli z nich
jacyś ludzie i zabrali mi dziecko, do cholery jasnej!
Pojawiły się też dużo wulgarniejsze wstawki niż „cholera jasna”.
– Zajmiemy się tym – powiedziałam z pełnym przekonaniem i determinacją.
– Ja się tym zajmę.
– Moja córka została porwana…!
– Wróci cała i zdrowa.
Rozumiem, że kobietą targały różne odczucia: od strachu przez bezsilność
aż po wściekłość, ale aż przeszły mnie ciarki, gdy na chwilę się uciszyła,
a następnie warknęła jadowicie:
– Lepiej, żeby tak było. Inaczej, słowo, kurwa, daję, zdemaskuję tę waszą
mafię!
– Odezwę się niedługo – odpowiedziałam, powstrzymując westchnienie
w obawie, że zabrzmi zbyt ostentacyjnie, i czym prędzej się rozłączyłam.
Potrzebowałam zadzwonić i zapewnić mamę Lei, że ma moje wsparcie,
jednakże nie należała ona do moich ulubionych ludzi na tym świecie, dlatego
z przyjemnością zakończyłam to połączenie.
Ściskając telefon w jednej dłoni, klasnęłam i wychyliłam się lekko do
przodu, pokazując swoją gotowość.
– Co robimy? – zapytałam Vincenta.
Sprawiałam wrażenie, jakbym była gotowa wyjść przed nim z jakimś bardzo
sensownym pomysłem, a w rzeczywistości czekałam, aż to on coś zaproponuje.
– Wrócimy teraz do Stanów i spotkamy się z Rodrikiem – odpowiedział.
– To zajmie dużo czasu! – jęknęłam.
– Jedziemy prosto na lotnisko, kazałem spakować dla nas nasze rzeczy
w hotelu…
– To wciąż zajmie zbyt dużo czasu! – weszłam mu w słowo.
– Nie przerywaj mi – upomniał mnie chłodno.
Kiedyś robił tak, żeby mnie wychować, teraz zaś hamował moje nerwy.
Swoim dosadnym spojrzeniem uciszył mnie i przypomniał, że należy zachować
zimną krew.
To okazało się dla mnie niezwykle trudnym zadaniem, ale usiadłam w fotelu
wygodniej i postarałam się je wykonać. Do mojej świadomości przebijały się
komendy, które wprost informowały, że Vincent ma zawsze rację i mam się
natychmiast zamknąć i ogarnąć, bo trzeba go słuchać.
– Tata… – Rozległo się płaczliwe piśnięcie Lissy.
Dziewczynka siedziała w foteliku w drugim rzędzie, gdzie siedzenia były
tylko dwa. Ja z Vincentem zajmowaliśmy całą tylną kanapę, jeden
z towarzyszących nam ochroniarzy znajdował się zaś z przodu razem z
kierowcą.
Vincent przeniósł spojrzenie ze mnie na wyciągającą do nas szyję córkę.
Wcale ono nie złagodniało tak bardzo, jak według mnie powinno.
– Tak, Lindsay? – zapytał szorstko.
Dziecko spróbowało wyciągnąć do niego ramiona, sfrustrowane swoją
pozycją i krępującymi ją pasami.
– Na ręce – poprosiła. Nawet ona nie wydawała się przekonana, wiedziała
bowiem, że nikt nie spełni takiej prośby podczas jazdy samochodem.
– Nie, musisz pozostać przypięta – odparł Vince tonem nieznoszącym
sprzeciwu.
Lissy zapłakała nieszczęśliwie.
– Vince, ona się przestraszyła – powiedziałam do niego cicho, ze
współczuciem zezując w stronę dziewczynki. – Usiądź obok niej.
Mój brat przez ciągnącą się chwilę badał mnie wzrokiem.
– Czy mogę ufać, że się uspokoiłaś?
– Tak, nie zrobię przecież z auta i na odległość nic głupiego.
Dodatkowo przewróciłam oczami i choć Vincent zdawał się nieprzekonany
w stu procentach, odpiął się, podniósł i zgięty wpół przeszedł do przodu. Ze
swojego poziomu widziałam, jak wyciąga z marynarki swoją czarną haftowaną
chustkę i podaje ją córce, by wydmuchała nos.
Tymczasem ja nie marnowałam ani chwili. Ponownie uniosłam dłoń
z telefonem do ucha, wybrawszy sekundę wcześniej odpowiedni numer.
– W porządku, Hailie Monet?
To był głos, który potrzebowałam usłyszeć. Rozsiadłam się wygodniej
w siedzeniu, obniżyłam się na nim trochę i przylgnęłam do oparcia,
niewidzącym wzrokiem wpatrując się teraz w drogę widoczną przez boczne,
przyciemniane okno samochodu.
Mijaliśmy właśnie ten park, do którego chodziłam kiedyś z mamą.
Nie ścisnęło mnie w sercu. Wpatrywałam się w te drzewa bez zbędnego
bólu. Tak, mieszkałam nieopodal i przychodziłam tutaj na spacery z babcią i na
szalone zabawy z mamą. To było wspomnienie głęboko schowane do szufladki
z napisem „ważne”, jednak nie rozklejało mnie tak jak kiedyś.
Może dlatego, że miałam w tym momencie lepsze powody do płaczu.
– Słyszałeś o…? – Głos mi się załamał.
– Pracujemy nad tym – powiedział, natychmiast przybierając opanowany,
formalny ton. – Rodric oczekuje spotkania z Vincentem, ale naciskam na niego
i ja.
– Porwał Leę… – jęknęłam, przygryzając wargę, by powstrzymać łzy.
– Nie skrzywdzi jej – zapewnił mnie. – Dopuścił się tego, by zmotywować
Vincenta do działania.
Paznokcie wolnej dłoni wbiłam w jej środek tak mocno, że miały mi na niej
zostać po nich ślady na bardzo długie godziny.
– Co, jeśli…
– Wbrew pozorom jego działania są wytłumaczalne. Nie zrobi nic
nielogicznego, jeśli dostanie to, czego żąda, a w tym momencie wracasz
z Vincentem do Stanów po to, by mu to dać.
– Chodzi o ten cholerny papier? – wyszeptałam ponuro. Zerkałam z tylnego
siedzenia na głowę Vincenta, pochylającą się do Lissy.
– Vincent wciąż mu go, naturalnie, nie dostarczył, a Rodric jest bardzo
niecierpliwy.
– To jest jakiś koszmar, dlaczego ten człowiek tak miesza? – mamrotałam.
Gotowałam się z nienawiści i poczucia niesprawiedliwości.
Przecież było tak pięknie, wszystko wręcz idealnie. Dlaczego nie może być
tak chociaż przez jedną, gównianą chwilę?!
– Dołączę do was na lotnisku – przemówił łagodnie Adrien, a potem dodał
jeszcze ciszej i spokojniej: – Hailie, czekam na ciebie tu, w Pensylwanii,
dobrze?
Pociągnęłam nosem i zaczęłam kiwać głową. Zapewnienie Santana
napełniło mnie siłą, może i niewielką jej dawką, ale zawsze to było coś.
– Dobrze.
– Świetnie – pochwalił mnie. – Jesteś z Vincentem?
– W aucie.
– A więc jesteś bezpieczna. Zobaczymy się za kilka godzin.
– Mhm. – Oblizałam wargi. – Tak, do zobaczenia za kilka godzin.
Przez kilka długich sekund milczeliśmy na linii, a potem drżącym ciągle
palcem zakończyłam połączenie.
73

AKTOR

Wpadłam Adrienowi w ramiona.


Tak, była to totalnie ckliwa scena, można ją sobie łatwo wyobrazić, bo
przewija się w wielu dennych romansach. Nic nie poradzę, że lot z Anglii do
Stanów minął mi koszmarnie. Obgryzałam wargi ze stresu, tak że teraz całe
były poranione i nawet pocałunek Adriena sprawił mi pewien ból. Przyniósł mi
też jednak ulgę, podobnie jak jego ramiona, w których mnie zamknął, dlatego
trwałam tak przez dłuższy czas.
Nie dbałam nawet, że wszystko to odbywa się na oczach Vincenta, który
wyniósł właśnie śpiącą Lissy z samolotu i na moment zamarł na schodkach,
ujrzawszy nasze czułości.
Adrien wyczuł to i przerwał wreszcie nasz pocałunek, choć zrobił to
wyjątkowo niespiesznie. Nie pożałował mi, na przykład, dodatkowego całusa
w czoło. Następnie zajrzał prosto w moje oczy; jego mroczne źrenice skrywały
ciemną otchłań pełną gwiazd, taki mały wszechświat. Zahipnotyzował mnie
tym spojrzeniem i na chwilę zapomniałam, że znajduję się na małym,
prywatnym lotnisku w Pensylwanii.
Palcem wskazującym musnął lekko moje spierzchnięte wargi. Tę samą dłoń
położył na moim ramieniu i dopiero wtedy podniósł wzrok na Vincenta, który
już zdążył odzyskać rezon. Poprawił sobie Lissy na rękach i zbliżył się do nas.
Chyba tylko oczy go zdradzały: były nieco podejrzliwie przymrużone
i wpatrywały w Adriena z dystansem.
– Dzień dobry, Vincencie – przywitał się Santan, skinąwszy mu głową. –
Czy zostało już ustalone, gdzie spotkasz się z Retterem?
– U siebie – odparł krótko mój brat.
Obaj założyli profesjonalne maski poważnych biznesmenów, co najmniej
jakby wspomniane spotkanie właśnie się zaczęło. Liczyłam, że w przyszłości
zdobędą się na większy luz w swojej obecności.
– Nie lepiej zrobić to na bardziej neutralnym terenie? – zapytałam.
– Rodric tak wybrał.
Zaczęliśmy iść pospiesznym krokiem w stronę zaparkowanych aut – jedno
było własnością Adriena, drugie zostało zamówione przez Vincenta, trzecie
należało do ochroniarza Santana, czwarte zaś przyjechało po ochroniarzy
Vince’a i mojego Danilo. Wszystkie były duże i każde, rzecz jasna, miało
kierowcę.
Do auta przeznaczonego dla Vince’a ktoś właśnie pospiesznie
przeładowywał nasze bagaże z samolotu. Ktoś inny zajmował się
nakierowywaniem pilotów przy wprowadzaniu odrzutowca Monetów do
hangaru. Dużo się działo, poza tym zaczęło trochę wiać i poczułam, że lekko
drżę z zimna.
– Czy Rodric przyprowadzi do nas Leę? – zapytałam, obejmując się
ramionami.
– Nie sądzę – odparł Vincent.
Lissy miała zamknięte oczy, rozchylone usta i włosy w nieładzie. Głowę
przyciskała do ramienia swojego ojca, a ja patrzyłam na to z ukłuciem bólu
w sercu. Dziewczynka była bowiem bezpieczna i otoczona opieką, czego nie
można było powiedzieć o córce Sonny’ego. Nie wiadomo, gdzie oraz w jakich
warunkach przetrzymywał ją właśnie Rodric. Czy jest dla niej miły? Ona na
pewno tak strasznie się boi…!
Wsunęłam palce we włosy i z nerwów zaczęłam je lekko szarpać.
– Obiecałam Sonny’emu, że się nią zajmę, a tymczasem została porwana.
Porwana!
Lissy poruszyła się niespokojnie przez sen, ale Vincent skoncentrowany był
teraz na mnie.
– Przecież nikt nie mógł przypuszczać, że Rodric wpadnie na tak
abstrakcyjny pomysł – powiedział.
– To niczyja wina – dodał Adrien. Śmiało objął mnie ramieniem i ucałował
w skroń.
Wszystko pod nosem Vincenta.
Adrien nie żałował mi czułości i widziałam, że Vince jest tym trochę
zaskoczony. Tym, że jesteśmy tak swobodni w gestach, że na tyle sobie
pozwalamy. Nie komentował tego jednak. I bardzo dobrze. Adrien zachowywał
się wobec mnie bardzo szarmancko, poza tym nic, co robił, nie było
wymuszone lub nieszczere.
– Skąd on w ogóle wiedział o Lei? – zapytałam z żałością.
Przylgnęłam do boku Adriena i poddałam się kojącym, okrężnym ruchom
jego dłoni, którą masował mi łopatki.
– Porwanie ciebie i Dylana przez Clarissę oraz wszystkie jego skutki,
łącznie ze śmiercią Sonny’ego, zostały dokładnie przeanalizowane na forum
Organizacji – wyjaśnił Vincent.
Adrien potwierdził to skinięciem głową.
– Organizacja potraktowała te wydarzenia bardzo poważnie, bardzo
skrupulatnie je przebadała.
– A teraz Rodric wykorzystuje to przeciwko nam – burknęłam ponuro.
– Panie Monet, wszystko gotowe – zawołał jeden z pracowników tuż po
tym, jak z trzaskiem zamknął bagażnik.
– Czy chciałabyś pojechać ze mną moim samochodem? – zapytał Adrien.
Z zawahaniem zerknęłam na Vincenta, żeby sprawdzić, co on na taką
propozycję. Nie sprawiał wrażenia oburzonego, więc zapytałam go cicho:
– Zobaczymy się w Rezydencji?
Odetchnął, popatrzył w oczy Adrienowi, który wytrzymał to spojrzenie,
i skinął głową.
– Pojedziecie tuż za nami – rzucił i odszedł, by wsiąść do swojego auta,
najpierw posadziwszy w nim swoją śpiącą córeczkę.
Adrien puścił moje ramię, ale tylko po to, by spleść swoje palce z moimi.
Pociągnął mnie lekko, ale stanowczo w stronę swojego vana, machnąwszy
nieco nonszalancko na kierowcę, który natychmiast odpalił silnik.
Takie akcje mnie stresowały. Masa aut, ochroniarzy, ludzi do­okoła, którzy
pracowali dla członków mojej rodziny, a w tym konkretnym wypadku i dla
Adriena. Na dodatek prywatne lotnisko na pensylwańskim odludziu. Już po
chwili w ustalonym naprędce szyku samochody wróciły na drogę, a ja
przymknęłam na moment oczy.
Poczułam, jak palce Adriena unoszą moją dłoń, a potem jej wierzch
rozgrzały jego ciepłe wargi. Uśmiechnęłam się, pozwoliłam temu słodkiemu
uczuciu przyjemności mnie okryć jak miły kocyk i dopiero wtedy zmusiłam
się, by odwzajemnić spojrzenie mężczyzny.
– Mam nadzieję, Hailie Monet, że za mną tęskniłaś – odezwał się
zachrypniętym głosem, całując mnie znowu, tym razem w kciuk, a zaraz potem
odwrócił moją dłoń i przytknął usta do wewnętrznej strony moich palców. Przy
tym nie odwracał wzroku ode mnie.
Pozwalałam mu, by robił z moją dłonią, co chciał, oczarowana tym, z jaką
czcią się z nią obchodzi.
– Naprawdę tęskniłam – odparłam szczerze.
– Powiedziałaś to, jakbyś była tym zaskoczona.
– Nigdy wcześniej się tak nie czułam.
– Nie tęskniłaś?
– Nie w ten sposób.
Wpatrywał się we mnie rozpłomieniającymi oczami. Tak zniewalającymi, że
niemożliwe było, by odwrócić od nich wzrok.
– W takim razie jest to dla mnie zaszczyt.
I nie przestając patrzeć mi w oczy, pochylił się ku mnie i pocałował znowu –
tym razem koniuszki palców.
– Czy i ty za mną tęskniłeś?
Na tyle, na ile dobrze zdążyłam już samą siebie poznać, wiedziałam, że nie
jestem typem dziewczyny, która prosi mężczyzn o wieczne zapewnienia
o uczuciu, jednak przy Adrienie trochę mi się zmieniało. On był inny niż
wszyscy moi dotychczasowi partnerzy. Nie żeby było ich tak wielu do
porównania…
Adrien wwiercał we mnie spojrzenie i z pełną powagą odparł:
– Myślałem o tobie, Hailie, bez przerwy.
Uśmiechnęłam się. To mi wystarczyło.
Nie wystarczył mi za to buziak w dłoń, którym Adrien znowu mnie uraczył.
Potrzebowałam czegoś więcej, by nabrać sił na stawienie czoła Rodricowi.
Spróbowałam pochylić się w stronę Adriena, ale powstrzymał mnie pas.
Palcami wolnej ręki powędrowałam więc do zapięcia, by się od niego uwolnić.
Ale Adrien mnie powstrzymał.
– Nie odpinaj się – polecił mi surowo.
Moja dłoń opadła bezwładnie, a usta wygięły w podkówkę, bo nie dość, że
mój plan miał zostać niezrealizowany, to jeszcze dostałam od Adriena sztywne
upomnienie niczym dzieciak od dorosłego.
Jednak zapomniałam, że Adrien też nie lubi odpuszczać pieszczot.
Powstrzymał mnie przed odpięciem pasa tylko po to, by samemu z niego
zrezygnować. Rozległo się kliknięcie i Adrien błyskawicznie się do mnie
zbliżył, zdominował mnie tak, że wciśnięta w kąt pomiędzy drzwiami
a oparciem swojego siedzenia miałam go całego do swojej dyspozycji.
Pocałował mnie w usta, długo, a potem w policzek. Odgarnął moje włosy,
by następnie dać mi całusa w ucho, a potem zjechał do mojej szyi. Zadbał przy
tym, by trzymać się prawej strony.
Ale nagle mu przerwałam.
– Czekaj! Lea…
– Jedziemy ją ocalić – przypomniał mi Adrien wyrozumiale.
– Ale ona…
– Nie skrzywdzi jej.
Automatycznie objęłam go ciaśniej, jakbym chciała przyciągnąć do siebie
jego pocieszenie. Tak bardzo martwiłam się o tę dziewczynkę. Bliskość
z Adrienem łagodziła moje nerwy. Ze łzami w oczach wbitymi gdzieś w szybę
samochodu przyjmowałam jego pieszczoty, z rezygnacją błądząc palcami po
jego plecach.
Gdybym tylko mogła się dowiedzieć, gdzie ten oblech ją przetrzymuje…
Pojechałabym tam teraz, w tej chwili.
Rozsunęłam też nogi, by zrobić Adrienowi więcej miejsca. Kilka razy
cmoknęłam zirytowana, jak bardzo moje ruchy ograniczał pas bezpieczeństwa.
Pod Rezydencją Monetów wyszliśmy z samochodu jak gdyby nigdy nic.
Dwaj różni ochroniarze równocześnie rozsunęli drzwi po obu naszych
stronach, więc stanęliśmy na podjeździe pod moim rodzinnym domem w tym
samym czasie.
Vincent też już wysiadł. Jego powitanie z Anją było krótsze niż moje
z Adrienem, bo tylko przytulił ją i pocałował czule w usta. Byłam pewna, że to
nie dlatego, że nie mieli ochoty na więcej. Po prostu goniły ich obowiązki, jak
to w małżeństwie z pewnym już stażem bywa – Vincent miał właśnie spotkać
się z Retterem, a Anja zajęła się przetransportowaniem śpiącej córeczki do
sypialni. Przy okazji ucałowała jej czoło, przycisnęła do niego swój policzek
i rzuciła mi przelotny, powitalny uśmiech, kiedy mnie dostrzegła w drodze
powrotnej do Rezydencji.
Ujarzmiałam właśnie swoje włosy i poprawiałam ubranie, zastanawiając się,
czy nie jestem zbyt czerwona na twarzy lub czy na tym miejscu na uchu,
w które Adrien mnie ugryzł, nie pozostał widoczny ślad po jego zębach.
Adrien też przeczesał palcami włosy, wygładził koszulę i jak nigdy omijał
świdrujące spojrzenie Vincenta, którym nam obojgu się oberwało.
– Wejdźmy do domu – wycedził Vince przez zaciśnięte zęby.
Z idiotycznie niewinną miną pokiwałam prędko głową niczym mała,
grzeczna siostra. Jeszcze więcej energii w swoją grę aktorską musiałam
włożyć, gdy pojawił się Dylan. Wyszedł z kuchni, skubiąc bagietkę, i na mój
widok bez słowa otworzył dla mnie ramiona.
– Ej, co ty masz takie czerwone ucho? – zapytał, gdy już miałam się
odsunąć.
– Eee… To jakiś wyprysk… Głupia rozdrapałam go.
Dylan uniósł brwi.
– Tak na uchu?
– Też się zdziwiłam.
– Rodric będzie tu za dwadzieścia minut – oznajmił Vincent.
Wszedł do kuchni z Adrienem, a za nimi dołączyła do nas zaraz z powrotem
Anja, już bez Lissy na rękach.
– Czy dobrze zrozumiałam, że dlatego, iż nie wyraziłeś zgody na
spieprzenie naszemu dziecku przyszłości, jakieś inne dziecko zostało porwane?
– zaczęła wzburzona.
– Tym dzieckiem jest córka mojego byłego ochroniarza – wyjaśniłam.
Chwila sam na sam w aucie z Adrienem przyniosła mi trochę ukojenia, ale
teraz wracałam już do fatalnej rzeczywistości. – Umierając na moich oczach,
prosił, bym się nią zaopiekowała.
– Pamiętam… – przyznała szeptem Anja. Przechyliła też współczująco
głowę, gdy dodawała: – Pamiętam, jak się skarżyłaś, że nie możesz się z nią
widywać.
– Dobrze pamiętasz.
– Dlaczego nie mogłaś się z nią widywać? – zapytał Adrien. Stał z rękami
założonymi na piersi, biodrami opierając się o nasz stół.
– Na początku miałam w głowie romantyczną wizję, jak staję się dla Lei
kimś na kształt starszej siostry – zaczęłam, zapatrzona w podłogę. – Jednak
mama Lei miała inne wyobrażenie dotyczące charakteru naszej relacji i tego,
jak mogę się wywiązać z obietnicy danej Sonny’emu.
– Czyli krótko mówiąc: ciągnie od Hailie pieniądze – prychnął Dylan.
Już wiele razy sprzeczałam się z nim na ten temat.
– Zabezpieczam je finansowo, chociaż tyle mogę zrobić. – Wzruszyłam
ramionami.
– To powinna pozwolić ci spotkać się z tym dzieckiem, skoro masz na to
ochotę.
– Nie powinnam naciskać, skoro ona jej nie ma.
– Wystarczy – przerwał nam Vincent. – Na ten moment forma wsparcia,
jakie Hailie zapewnia córce Sonny’ego, nie jest istotna.
– Ważne jest, by Rodric oddał Leę całą i zdrową – zgodziłam się.
– Ale nie odda, jeśli nie dostanie tego, czego chce – zauważył Dylan.
– Mhm, a chce z kolei mojej córki. – Anja uniosła brwi i założyła ręce na
piersi.
Aż się napuszyłam z tych emocji.
– Lissy też nie dostanie!
– Coś trzeba mu dać – stwierdził Adrien.
– Ja mogę dać mu to – zaoferował Dylan, po czym uniósł i zaprezentował
nam wszystkim środkowy palec.
– Dziękujemy, Dylanie, za tę ofertę – mruknął lekceważąco Vincent. –
Adrien ma rację. Rodric oczekuje pisemnej umowy między naszymi
rodzinami. Umowy, którą bardzo nie na rękę jest mi podpisywać.
– Czeka na nią od czasu wydarzeń w Miami – oznajmiła Anja. –
Zniecierpliwił się.
– Dlaczego to trwa tyle czasu? – zapytałam Vince’a, a on odchrząknął.
– Staram się nakłonić Charlesa i Sancheza do wzięcia naszej strony, ale to
nie jest proces, który zajmie kilka dni.
– Dlaczego Charles nie stoi po naszej stronie już teraz? – oburzyłam się. –
Kiedy miałam szesnaście lat, sam zaproponował, byśmy pobrali się
z Adrienem. Co mu się nagle przestało podobać?
– Nie spodziewałbym się po Charlesie konsekwencji – odparł Vincent. –
Lubi działać po swojemu. Spodziewam się, że obecnie nie ma nic przeciwko
związkowi rodziny Santanów z Monetami i dodatkowo wręcz na rękę mu
będzie, jeśli nasza rodzina połączy się z Retterami. Rodric musiał go
przekonać, że to korzystne połączenie dla wszystkich. Jutro Charles może
zmienić zdanie.
– No a Maya nie może z nim porozmawiać? – zapytał Dylan.
– To nie jest typ człowieka, który potraktuje radę córki na poważnie.
– A kogoś innego? – zapytała Anja. Zbliżyła się do Vincenta i złapała go za
łokieć. – Może postaraj się być bardziej przekonujący.
– Pracuję nad tym – odrzekł przez zaciśniętą szczękę.
– Komunikacja z zarządem Organizacji nie jest prosta – powiedział Adrien
w obronie Vince’a.
– Jest pokręcona jak cholerny motek włóczki – prychnął Dylan.
– Czyli potrzebujesz po prostu więcej czasu? – upewniłam się.
Vincent przeniósł spojrzenie bladoniebieskich oczu na mnie.
– Nie jestem w stanie niczego zagwarantować, jednak dodatkowy czas
z pewnością by nie zaszkodził.
Zerknęłam na Adriena. Sprawdzałam, czy dochodzi właśnie do takich
samych wniosków jak ja. Chyba tak, chyba potrafiłam to stwierdzić mimo jego
na pozór niewzruszonej miny.
Ja nie dbałam o kamuflaż. Między moimi brwiami pojawiła się pionowa
zmarszczka, gdy ze zmartwieniem przyjmowałam do wiadomości, że
chwilowym rozwiązaniem naszego problemu będzie jedna, śliska opcja.
– A co, jeśli udamy z Adrienem, że się rozstaliśmy? – zapytałam odrobinę
zdławionym szeptem.
Wszyscy bez wyjątku spojrzeli na mnie.
– Och, Hailie… – westchnęła Anja z przygnębieniem.
– Że zerwanie? – zdumiał się Dylan.
Nie rozumiał, jak po takich przebojach i walce o tę relację miałabym ją tak
nagle zakończyć.
– Nie chcę tego robić – zaznaczyłam. – Ale jeśli to miałoby potrwać tylko
chwilę, do czasu, aż Vince przekona innych, to może warto…
Moja dłoń powędrowała do karku. Masowałam się po skórze, niepewna
żadnego ze słów, które w tej chwili opuszczały moje usta.
Vincent wpatrywał się we mnie w ciszy, dobrze wiedząc, ile kosztowało
mnie wyjście z tym pomysłem.
– Proponujesz, byśmy udawali przed Rodrikiem, że zrezygnowaliśmy
z naszego związku? – upewnił się Adrien.
Jego cichy, grobowy głos wywołał we mnie ciarki.
– Tylko dopóki Vincent nie wymyśli, jak ocalić Lissy – wyjaśniłam
błagalnie. – Albo dopóki Rodric nie pójdzie po rozum do głowy.
– Na to drugie to nie ma co liczyć – mruknął Dylan.
Adrien patrzył na mnie ponuro i spode łba, jednak nie zdawał się kierować
do mnie żadnych wyrzutów, ale tylko analizował moje racje.
– Skoro powodem żądań Rodrica jest relacja moja i Adriena, to jej oficjalne
zakończenie odbierze mu dobry argument, co sprawi, że spadnie na przegraną
pozycję – tłumaczyłam. – A Adrien może udawać, że ma coś przeciwko waszej
umowie, czyli połączeniu rodzin Vincenta i Rodrica Retttera, skoro sam
ostatecznie z nikim się jednak nie połączy.
– To nie jest rozwiązanie długoterminowe – zauważył Vince.
– Nie ma takiego, które byłoby długoterminowe i dobre. Jeśli dzięki
naszemu tymczasowemu rozstaniu nie będziesz dziś musiał skazywać Lissy na
małżeństwo wbrew jej woli, a Lea zostanie bezpiecznie odesłana do swojej
matki, to jest to coś, czego możemy się podjąć… prawda, Adrienie? –
zapytałam, na koniec rzucając Santanowi wcale nie tak bardzo
zdeterminowane spojrzenie.
Nie odpowiedział.
– Ukrywanie się przed Rodrikiem będzie ryzykowne i, według mnie,
niemożliwe – oznajmił Vincent, spoglądając z uwagą to na mnie, to na Adriena.
– Musielibyście zupełnie urwać kontakt.
Przełknęłam ślinę.
– Ale tylko na trochę, prawda?
Vincent zamilkł na moment, a wraz z nim wszyscy pogrążyli się w ciszy.
Zrobiło się nieprzyjemnie, zupełnie jakby w Rezydencji stopniowo zaczynało
brakować tlenu. Zaczęłam rozważać, czyby nie podejść do okna, nie otworzyć
go i nie wpuścić tu trochę świeżego powietrza.
– Ej, to już – rzucił nagle Dylan.
Patrzył na zegar w kuchni. Zerknął potem jeszcze na telefon, by się
upewnić, że wskazywana na nim godzina jest prawidłowa.
Wszyscy zebrani ożyli.
Vincent skinął głową, sprawdził z kolei czas na tarczy swojego zegarka na
ręku, a potem ruszył w stronę schodów. Zanim wyszedł, przelotnie ścisnął
ramię swojej żony, jakby w geście wsparcia.
Anja nie została w tyle, udała się do skrzydła pracowniczego za nim. Dylan
chciał na mnie poczekać, ale przekazałam mu spojrzeniem, że dołączę za
moment. Mój wredny brat zacisnął szczękę i wyszedł, a ja podeszłam do
Adriena.
Doceniłam to: Dylan powstrzymujący się od swoich złośliwych komentarzy
to Dylan, z którego byłam najbardziej dumna.
Nie miałam jednak czasu na ocieranie łez wzruszenia. Do oczu cisnęły mi
się inne łzy, takie, które zdecydowanie bardziej raniły mi serce. Stanęłam przed
Adrienem z nieszczęśliwą miną.
– Jesteś zły, że to zaproponowałam?
Adrien z początku stał w zamkniętej pozycji: ręce nadal trzymał
skrzyżowane na piersi, minę miał poważną, brwi zmarszczone. Jednak na
dźwięk mojego pytania złagodniał. Wyciągnął do mnie dłonie, palce zacisnął
tuż ponad moimi łokciami.
– To sensowna sugestia – powiedział. Wyczułam niechęć w jego głosie.
– Dasz radę wejść w tę rolę? – zapytałam niepewnie.
Uśmiechnął się kwaśno z uwagi na okoliczności.
– Dla ciebie, Hailie Monet, mogę zostać nawet aktorem.
– Nie chcę dystansu – jęknęłam. Przyłożyłam czoło do jego ramienia i od
razu poczułam jego ręce na swoich plecach. – Dopiero co udało się nam go
przełamać i jest świetnie, nie chcę wracać do punktu wyjścia.
– Oczywiście, że oboje tego nie chcemy, Hailie – szepnął, przytykając wargi
do czubka mojej głowy.
– Po prostu ciężko mi ze świadomością, że przez nasze pocałunki córka
Sonny’ego została porwana, a córka Vincenta zostaje skazana na aranżowane
małżeństwo. To są tylko dzieci…
– Jeśli nasza rozłąka na jakiś czas miałaby zapewnić tym dziewczynkom
bezpieczeństwo, to jakoś ją przeżyję.
Pocałowałam go w usta, a on oddał mi pocałunek.
Tym razem to Adrien przystopował. Oderwał się wreszcie ode mnie i stanął
prosto, delikatnie mnie od siebie odsuwając.
– Rodric Retter myśli, że jest górą – oznajmił i wskazał na zegar na ścianie.
– Nie będzie czekał.
Zacisnęłam usta z frustracją.
Ten cały Retter poważnie zaszedł mi za skórę.
74

JUTRO W POŁUDNIE

Zaprowadziłam Adriena do skrzydła pracowniczego. Nie odwiedzał go nigdy


z prywatnej części domu, dlatego nie znał drogi. Idąc, rozglądał się po
Rezydencji z zainteresowaniem.
Jej wnętrze odrobinę się zmieniło, odkąd zostali tu tylko Vincent z Anją
i dziećmi. Znad schodów zniknął na przykład obraz z kolorową zmorą, który
kiedyś tak mnie przerażał. Potem się do niego przyzwyczaiłam, a obraz
z czasem znalazł sobie nową ofiarę i zaczął doprowadzać do płaczu małą Lissy
za każdym razem, gdy dziewczynka na niego spojrzała.
W zakazanym korytarzu kręcił się już mały tłumek niezwykle poważnych
ochroniarzy. Ktoś od Rodrica miał na głowie kapelusz i już od wejścia straszył
postawą prawdziwego mafiosa. Gdyby nie to, że na tym etapie już wiedziałam,
iż moja rodzina do żadnej mafii nie należy, a Organizacja jest czymś znacznie
bardziej tajemniczym i potężnym, to teraz zaczęłabym mieć wątpliwości.
Minęłam kanapę, za którą kiedyś ukrywałam się jako piętnastolatka, co
zostało uwiecznione na kamerach i za co potem dostałam ochrzan. Dość
upokarzające wspomnienie z nastoletnich lat. Z chęcią opowiedziałabym o nim
Adrienowi, ale właśnie wśród tłumu wkraczającego do gabinetu Vincenta
dostrzegłam Rodrica Rettera i wiedziałam, że to jest ten moment, kiedy
powinniśmy zacząć zachowywać dystans.
Na mój widok tłoczący się w korytarzu ochroniarze szybko rozstąpili się na
boki. Ścieśnili się pod ścianami jeszcze mocniej, kiedy dojrzeli, że idzie za mną
Adrien Santan.
Adrien już się nie rozglądał. Przybrał tę swoją minę, idealnie skupioną
i obojętną, a przez to wręcz nieludzką i przerażającą. Jego czarny garnitur
i najwyższej jakości koszula podkreślały jego ciemne oczy. Pragnęłam się do
niego przytulić, by mieć pewność, że to ciągle on i że nic się nie zmieniło, ale
nie mogłam tego zrobić.
Vincent, Rodric i nawet Dylan – wszyscy byli w garniturach.
O ochroniarzach nie wspominając. Naprawdę, aktualnie w gabinecie mojego
najstarszego brata można by urządzić cholerny bankiet z tymi wymuskanymi
mężczyznami.
Dobrze, że wciąż miałam na sobie sukienkę, którą założyłam na cmentarz,
bo mimo iż trochę zdążyła się już wygnieść, to nie odstawałam od
towarzystwa.
Na wystającym lekko, opiętym szarą koszulą brzuchu Rodrica spoczywał
sygnet na łańcuszku, gdy ten wyszedł przed szereg, by zasiąść na fotelu
naprzeciwko biurka Vince’a. Ten sam fotel często zajmowała niegdyś młodsza
Hailie, gdy zbierała ochrzan od najstarszego brata.
Na drugim fotelu z dystynkcją ulokował się Adrien. Mijając mnie, rzucił mi
spojrzenie tak mroczne, że wiedziałam już, iż właśnie wszedł w swoją rolę
obojętnego członka Organizacji.
Normalnie przecież puściłby mnie przodem, dałby usiąść mnie i wiernie
stanąłby przy moim boku – poznałam go wystarczająco dobrze, by mieć
pewność, że tak właśnie by zrobił. Jednak dziś musieliśmy przekonać Rodrica,
że to nasze wzajemne oddanie dziwnym trafem wyparowało.
Stanęłam z boku biurka obok Dylana i starałam się zbyt nachalnie nie
wwiercać w Rodrica wściekłego spojrzenia. Nie chciałabym dać mu
satysfakcji.
– Czy nadszedł wreszcie ten czas, że dojrzałeś do podpisania umowy, którą
wcześniej zawarliśmy? – zapytał Rodric podniośle.
Rozsiadł się na fotelu, ewidentnie bardzo pewny swojej pozycji.
– Ta umowa jest do renegocjacji – oświadczył lodowato Vincent.
Nie miałam do tej pory wielu okazji do obserwowania sposobu, w jaki
komunikował z pozostałymi członkami Organizacji. Czasem bywałam
świadkiem wymiany kurtuazji pomiędzy nimi na bankietach, ale nigdy jeszcze
nie uczestniczyłam w takim oficjalnym spotkaniu.
Czułam, jak po moim kręgosłupie wędrują ciarki, gdy patrzyłam na te
kamienne, pełne śmiertelnej powagi twarze.
W oczach Rodrica błysnęła irytacja.
– Nie ma mowy o żadnych renegocjacjach, nie zmienię swojego stanowiska.
– W porządku, Rodricu, ponieważ to ja zmieniam swoje – oświadczył
Adrien. Obie ręce trzymał na podłokietnikach fotela i leniwie gładził je
opuszkami palców. – Rezygnuję ze swojej relacji z panną Monet.
Rodric gwałtownie odwrócił się w jego stronę.
– Słucham?
– Nasze uczucie podszyte jest próżnością – przemówiłam pewnym siebie
głosem. – Nie ma w nim autentyczności i szczerości, o które warto walczyć,
dlatego i ja się wycofuję.
Przy żadnym wypowiedzianym przeze mnie w życiu kłamstwie moja ślina
nie smakowała tak gorzko.
Rodric prychnął głośno. Po raz pierwszy zobaczyłam na jego twarzy
niepewność. Szybko jednak zabrał ją ode mnie i zwrócił z powrotem ku
Adrienowi.
– Jeszcze niedawno przekonywałeś nas w Organizacji, że wasze uczucie jest
szczere i zbyt silne, by je przerwać.
Zakłuło mnie w sercu. Niezwykle trudnym zadaniem było udawanie, że to,
co powiedział Rodric, nie ma na mnie żadnego wpływu.
Adrien teraz złączył ze sobą dłonie, tworząc z nich niechlujny trójkąt przed
swoją piersią, i zrobił obojętną minę.
– Oczywiste jest, że powiedziałbym wtedy wszystko, by czerpać korzyści ze
związku z Hailie Monet.
Rodric potarł dłonie i odchylił głowę na oparcie fotela. Zapatrzył się gdzieś
na ścianę z wykrzywionymi w wyraźnym niezadowoleniu ustami.
– Nie wiem – rzekł po chwili milczenia – czy to w tej sytuacji cokolwiek
zmienia.
– Zmienia bardzo dużo – upierał się Adrien. – Rodzina Santan nie połączy
się z rodziną Monet. Nie będzie żadnych więcej związków między rodzinami
członków Organizacji. Tylko w ten sposób możemy zachować równowagę.
– Jeśli nasze trzy rodziny by się połączyły, Charles i Sanchez szybko
przestaliby być zadowoleni – zauważył Vincent.
– To nieprawda – żachnął się Retter. – Rozmawiałem z nimi. Wolą, by…
– Ja też z nimi rozmawiałem.
– Mój związek z Hailie Monet został zaproponowany zbyt pochopnie –
powiedział Adrien. – Identycznie jak zbyt pochopnie została zaproponowana
aranżacja małżeństwa niewinnych dzieci.
– Nie przedstawiaj tego tak, jakby działa im się krzywda – prychnął
lekceważąco Rodric.
– Uważamy z Adrienem, że lepiej będzie, jeśli zaprzestaniemy podobnych
praktyk – kontynuował Vincent. – Rodziny członków Organizacji nie powinny
się łączyć.
Oczy Rodrica zwęziły się w cienkie szparki.
– Problem widzę taki, Vincencie, że mnie tam się spodobała wizja
połączenia naszych rodzin.
– Niosłoby ono ze sobą niebezpieczeństwa. Pomyśl o Sanchezie i Charlesie.
Jeśli za jakiś czas do głowy przyjdzie im myśl podobna do twojej teraz, to
będziemy mieli kolejnego lub kolejnych dwóch niezadowolonych członków
Organizacji. Czy nie lepiej uniknąć takich komplikacji?
– Wtedy to będą tylko oni dwaj kontra…
– Trzej – wtrącił Santan.
Rodric spojrzał na niego wielkimi oczami.
– Co?
– Jeśli moja rodzina nie zostanie z nikim połączona, również będę się czuł
wykluczony – odparł spokojnie Adrien.
– Więc ją połącz, do cholery! – warknął ze złością Retter i machnął na mnie
dłonią. – Ożeńże się z nią!
Na ułamek sekundy spojrzeliśmy sobie z Adrienem w oczy. Nigdy nie
wspominaliśmy o małżeństwie, to była totalnie odległa wizja, a mimo to
wzmianka o nim wywołała łaskotanie w moim żołądku i byłam pewna, że
Adrien poczuł się podobnie.
– Jak już powiedziałem, nie mam zamiaru się z nią żenić – przemówił
Adrien, odchrząknąwszy, znowu spoglądając na Rodrica. – Nikt nie będzie się
z nikim żenił. Organizacja powinna być ponad to.
– Co za idiotyzm – prychnął znowu Retter, czerwieniejąc na twarzy. – To
nie jest temat, w którym możesz zmieniać zdanie jak rękawiczki.
– To moja przyszłość i kieruję nią, jak uważam za słuszne.
– Nasza propozycja jest taka, Rodricu – odezwał się cicho Vincent – abyśmy
odpuścili usilną próbę jednoczenia się.
– A córka Charlesa i Montgomery Monet? – warknął z udawaną drwiną
w odpowiedzi. – Rozwiodą się?
– Żadne z nich nie należy bezpośrednio do Organizacji.
– Tak? I co, jeśli Charles umrze, jego córka go nie zastąpi?
Uniosłam brwi. Maya należąca do Organizacji to ciekawa wizja.
– Maya nie została wskazana jako następczyni Charlesa. Nie jest i nie była
szkolona. Buntuje się przeciwko Organizacji, toteż nic nie wskazuje na to, by
kiedykolwiek miała zastąpić Charlesa – zauważył Vincent.
– A Charles to stary twardziel, miną jeszcze wieki, zanim umrze – dodał
Dylan.
Niby jego głos był wyluzowany jak zawsze, ale że stał obok mnie, to nie
umknęło mojej uwadze, że przestąpił z nogi na nogę. Okazywało się, że w tak
poważnych, niezamkniętych wyłącznie w kręgu naszej rodziny rozmowach
stawał się odrobinę pokorniejszy. Rzadko kiedy widziałam, by tak usilnie starał
się nad sobą panować.
Rodric pokręcił głową z irytacją.
– To nie jest dla mnie zamknięta sprawa, Vincencie – powiedział w końcu. –
Uważam, że zaplanowanie małżeństwa naszych dzieci to wspaniały pomysł,
owocny dla biznesu i naszych relacji. Nie zrezygnuję z niego tak łatwo.
Vince skinął ze spokojem głową.
– Rozumiem i szanuję twoje stanowisko, Rodricu, jednak ja nadal będę
optować za tym, by wprowadzić zakaz łączenia rodzin Organizacji.
– Należy przedstawić tę sugestię na następnym spotkaniu Organizacji. Inni
także powinni się wypowiedzieć – zauważył Adrien.
Rodric cmoknął językiem ze złością. Kiedy wstał z impetem, fotel zaszurał
głośno.
– W porządku więc – syknął. Patrzył rozwścieczonym wzrokiem przede
wszystkim na Adriena i Vince’a, na mnie ledwie zerknął. Byłam widocznie
w jego oczach niezbyt istotnym graczem i nie zamierzałam z tego powodu
rozpaczać. – W przyszłym tygodniu przedstawisz swój pomysł w Organizacji,
a ostateczną decyzję podejmiemy… – Rodric powiódł wzrokiem po twarzach
nas wszystkich. Zatrzymał się na Dylanie. – U ciebie.
Dylan uniósł brew.
– Co? W domu? – zdziwił się i zerknął na Vince’a, jakby z prośbą o pomoc
w tłumaczeniu języka członka Organizacji.
– Na weselu – sprecyzował Rodric. – Bierzesz ślub, czyż nie?
Dylan znieruchomiał. Sztywno skinął głową.
– Dylan nie jest w Organizacji, nie ma potrzeby, by zapraszał wszystkich na
swój ślub – zaoponował Vincent. Głos miał mroczny, był gotów bronić
swojego brata.
– Ależ to będzie wspaniała okazja. Niektórzy będą mogli się wykazać
i udowodnić brak uczucia. – Uśmiech Rodrica po raz pierwszy dzisiaj był tak
szeroki i zadowolony z siebie, gdy zerknął właśnie na mnie, a potem na
Dylana: – Z pewnością bez problemu nas wszystkich ugościsz, prawda?
– Was wszystkich…? – Dylan przełknął ślinę.
– Członków Organizacji.
Vincent już otwierał usta, by coś powiedzieć swoim lodowatym zapewne
głosem, na to wskazywało przynajmniej jego mordercze spojrzenie.
– Dobra – prychnął wreszcie Dylan. – Chcesz być zaproszony, to będziesz
zaproszony.
– Świetnie – ucieszył się Rodric. Nadal stał, splatając teraz dłonie z przodu.
– A zatem od teraz na powrót jesteście dla siebie nietykalni – podsumował,
zwracając się do mnie i Adriena.
Zrobiło mi się niedobrze.
– Chwila! – zawołałam, widząc, że Rodric zbiera się do burzliwego
opuszczenia gabinetu. Kiedy się do mnie odwrócił, a uwaga wszystkich skupiła
się na mnie, zrobiło mi się głupio i ściszyłam głos: – Panie Retter, co z Leą?
Zmarszczył brwi.
– Hm?
– Co z porwanym dzieckiem?
Prychnął obojętnie.
– Nic jej nie jest. – Uśmiechnął się. – Zwyczajnie prościej ją było porwać od
córki członka Organizacji.
– Niech pan zwróci ją jak najszybciej matce – zażądałam i dodałam po
chwili: – Proszę.
Retter patrzył na mnie, a potem przeniósł wzrok na Adriena i odparł
obojętnie:
– Jutro w południe.
– Dlaczego nie teraz? – zdenerwowałam się.
Rodric teatralne zerknął w dół, jakby miał dość użerania się z osobnikami
o niskiej inteligencji, i obrócił się najpierw w prawo, a potem w lewo.
– Czy widzisz tu gdzieś jakieś dziecko? – zapytał złośliwie.
Zacisnęłam szczękę.
– Tak, panno Monet, jak możesz zauważyć, nie ma jej tutaj, co oznacza, że
potrzebuję czasu, by ściągnąć ją do Pensylwanii z powrotem.
– Gdzie pan ją wywiózł? – szepnęłam z nienawiścią.
Rodric uśmiechnął się nieszczerze.
– Na wszelki wypadek daleko, panno Monet.
Spięłam się cała, bliska rzucenia się Retterowi do gardła. Wtedy poczułam
na nadgarstku delikatnie muśnięcie palców Dylana i to przywróciło mnie do
rzeczywistości. Skoro dochodzi do tego, że hamuje mnie najbardziej porywczy
z moich braci, to musi być ze mną naprawdę źle.
– Zatem również dopiero jutro w południe – odezwał się Adrien lodowato –
zacznie obowiązywać nakaz nietykalności między mną a Hailie Monet.
Retter nastroszył brwi.
– Dlaczego?
– Żebyśmy mogli… – Adrien obrzucił mnie od stóp do głów mało
eleganckim spojrzeniem – …ostatni raz podsumować sobie naszą relację.
Wypowiedź ta zabrzmiała tak dwuznacznie, że stojący obok mnie Dylan
sapnął cicho z oburzenia, choć przecież wiedział, iż Adrien tylko udaje
prostaka. Również Vincent nie był zachwycony, słysząc taką prymitywną
odzywkę rzuconą w kontekście swojej siostry.
– Tak będzie sprawiedliwie – dodał Adrien.
Nie protestowałam. Milczałam w nadziei, że Rodrick uzna jego słowa za
wiarygodne.
Naprawdę miałam ochotę zwymiotować.
Nagle ta decyzja wydała mi się bardzo zła.
Retter powiódł po nas pogardliwym spojrzeniem i w końcu burknął:
– Niech będzie.
I wyszedł.
75

NAJLEPSI KUMPLE

Jezdnia tonęła w mroku, tak samo jak las, rozciągający się po obu jej stronach.
Na granatowym niebie pojawiło się sporo gwiazd, ale nie był to moment,
w którym miałabym głowę do podziwiania romantycznych widoków.
Czułam się podle. Przeżywałam, że w moim życiu zawsze coś idzie nie tak.
Gdy tylko udało mi się dokonać niemożliwego i przekonać braci, a nawet ojca
do zaakceptowania Adriena jako mojego partnera, pojawiła się nowa
przeszkoda.
I co z tego, że zabiera mnie teraz do siebie, co z tego, że Vincent i Dylan
nawet nie zaprotestowali? Skoro jutro w południe musi mnie odwieźć i nie
wiadomo, kiedy spotkamy się znowu? Rodric będzie nas obserwował, nie
umknęłyby mu nasze schadzki.
– I tak nie widujemy się codziennie – odezwał się Adrien. Co jakiś czas
odrywał wzrok od drogi, by na mnie zerknąć. – Będziesz odbywała praktyki
w Nowym Jorku, ja zostanę w Pensylwanii jak dotychczas. Możliwe, że nawet
nie odczujemy tej rozłąki.
– Nie będziemy mogli do siebie zadzwonić ani się spotkać – odparłam. –
I to teraz, gdy zaczynałam się do tych spotkań przyzwyczajać i nawet moja
rodzina właściwie już nie stoi nam na drodze.
– Życie składa się z komplikacji – skwitował ze spokojem, którego mu
zazdrościłam. – Nie jestem zachwycony obrotem spraw, jednak kto sobie
poradzi, jeśli nie my, Hailie Monet?
Spojrzał na mnie jeszcze raz, a pomiędzy naszymi fotelami położył dłoń,
wnętrzem do góry. Nie wiem, czy naprawdę to nie było dla niego nic takiego,
czy tylko grał, ale zdecydowane z nas dwóch to on wcielał się w rolę osoby,
która lepiej radzi sobie obecną sytuacją.
Zmusiłam się do krzywego uśmiechu, ale jednak położyłam rękę na
wystawionej przez Adriena dłoni. Gdy zacisnął na niej palce, to był dla mnie
impuls, który napełnił mnie nadzieją.
– Szkoda mi Dylana. Z jakiej racji ma spraszać na wesele niechcianych
gości? To ma być jego dzień. – Westchnęłam. – I tak miał mały kryzys
z Martiną. Już zażegnany, jak ostatnio twierdził, ale nie wiem, jak on jej to
powie.
– Rodric nie ma skrupułów. Zależy mu tylko na własnym interesie – rzekł
Adrien ponuro. – Poza tym chce nam zrobić na złość.
– No to mu się udaje – mruknęłam.
– Na razie proponuję, żebyśmy skupili się na tym, na co mamy wpływ.
Odetchnęłam głęboko, zdeterminowana, by tak właśnie do tego podejść.
Przechyliłam głowę.
– Zabierasz mnie do swojego domu? – zapytałam.
– To skandal, że do tej pory nie miałaś okazji mnie odwiedzić.
– Z chęcią zobaczę, jak mieszkasz.
– Ostatnio, gdy cię do niego zaprosiłem, mówiłaś inaczej. – Uniósł kącik
ust. – Zabawne, jak wszystko się zmienia.
Wzruszyłam ramionami.
– Zmienia się – potwierdziłam.
– Myślę – kontynuował, wpatrując się w słabo oświetloną światłami
samochodu szosę przed nami – że to dobry moment, byś lepiej poznała moją
rodzinę.
Minął jeden długi moment, zanim dotarły do mnie jego słowa.
– Ale… teraz? – Zamrugałam.
Adrien skinął tylko głową i włączył kierunkowskaz, by już za chwilę
zjechać z głównej drogi.
– Adrien, jestem w dresie – powiedziałam z narastającą w sercu paniką.
Przebrałam się w najwygodniejsze ciuchy tuż po tym, jak Rodric Retter opuścił
Rezydencję Monetów.
Kciuk Adriena pogłaskał mnie po zewnętrznej stronie dłoni, którą trzymał.
– Wyglądasz pięknie, Hailie Monet.
– Serio, Adrien, nie sądzę, by to był dobry moment – nalegałam. – Nie
miałam czasu się przygotować.
– Nie ma do czego – odparł.
– Ktoś jest teraz w twoim domu?
– Ktoś zawsze w nim jest.
– Kto? – jęknęłam, sfrustrowana dodatkowo faktem, że Adriena
zdecydowanie bawił mój dyskomfort. – Twoje siostry?
Zacisnął mi się żołądek na myśl, że miałabym za chwilę stanąć twarzą
w twarz z Grace. Nawet na spotkanie Keiry, choć wspominałam ją dobrze,
ochoty po tym całym stresującym dniu nie miałam.
Adrien nie odpowiedział na moje pytanie. Skupiał się na bezpiecznym
prowadzeniu samochodu przez leśną drogę, a jego twarz pozostała tajemnicza.
Coś mi się tu nie zgadzało. Co niby Keira miałaby robić w jego willi?
A Grace? Z tego, co zdążyłam się zorientować, Adrien nie był z siostrami aż
tak blisko jak na przykład ja ze swoim rodzeństwem. Nie na tyle, by wpadać do
siebie bez zapowiedzi, jak to bracia Monet często mieli w zwyczaju.
Adrien mieszkał w prawdziwej, nowoczesnej willi, na której widok opadła
mi szczęka. Dużo naoglądałam się w życiu pięknych dworków, sama
Rezydencja Monetów taki przypominała. Rodzinny dom Adriena, do którego
zabrał mnie po śmierci ojca, też miał klimat wiekowej budowli. Willa Santana
jednak różniła się od nich. W swej wyjątkowości prześcigała nawet chatę Willa
w Miami.
Stojący wśród drzew budynek, który widziałam przed nami, otulał mrok.
Dach o nieregularnych kształtach podpierały przeszklone w wielu punktach
ściany, w pozostałych miejscach zbudowane z ciemnej kostki. Może nawet
czarnej. O tym miałam się przekonać rano, gdy fasadę budynku oświetli słońce.
Wtedy będzie też możliwość, by w całej okazałości podziwiać basen – teraz
o przezroczystej, idealnie gładkiej i nietkniętej tafli, w której odbijały się
gwiazdy i światła kilku zapalonych lamp, dzięki którym budynek nie ginął
w totalnej czerni.
– Nie spodziewałam się, że będzie tak… nowocześnie – powiedziałam, gdy
drzwi od garażu się podniosły i Adrien wjechał do środka. Zaparkował obok
kilku innych samochodów. Ładnych, ale nierobiących na mnie olbrzymiego
wrażenia: nie było tu nic, czego bym już wcześniej nie widziała w garażu
Monetów.
– Kazałem go zbudować stosunkowo niedawno – odparł.
– Widzę, że masz dużo aut – skomentowałam, rozglądając się po rozległym
pomieszczeniu.
– Któreś szczególnie przyciąga twoją uwagę?
Odwróciłam się do Adriena, przygryzając w uśmiechu wargę.
– Chyba nie, takie same stoją w garażu moich braci.
– Kolejny dowód na to, że Hailie Monet trudno jest zaimponować. – Adrien
niedbale odwiesił kluczyki do skrzynki na ścianie i ruszył powoli w moją
stronę, ciągle we mnie wpatrzony.
Uśmiechnęłam się szerzej.
– Zgadza się, ładne samochody nie robią na mnie wrażenia…
– Może poznanie moich bliskich zrobi?
Mina mi zrzedła.
– Adrien… – jęknęłam przeciągle. – Weź, jakich bliskich?
Zbliżył się do mnie z drwiną w oczach.
– Otwórz – polecił, brodą wskazując na drzwi tuż za mną.
Albo mi się wydawało, ale usłyszałam za nimi jakieś chrobotanie.
– Nikogo tam nie ma – powiedziałam niepewnie. – Proszę, powiedz, że
nikogo tam nie ma…
Zamiast skierować się do drzwi, zbliżyłam się do Adriena. Palcami złapałam
jego marynarkę. Z zainteresowaniem przyglądał się moim poczynaniom.
Z niewinnym uśmiechem wspięłam się na palce, by dosięgnąć jego ust. Jego
ciepły oddech przyjemnie musnął mnie w nos, gdy zaśmiał się cicho.
Zza drzwi znowu doleciały dziwne odgłosy.
Chyba ktoś się niecierpliwił.
Ostrożnie zerknęłam za ramię, a Adrien się zaśmiał.
– Tak bardzo obawiasz się mojej rodziny? – kpił. – Ja z twoją sobie
poradziłem.
– Po prostu nie wzięłam ze sobą piły mechanicznej.
Uśmiechając się do siebie, znowu się pocałowaliśmy.
– Poza tym chcę wyciągnąć z tej nocy najwięcej jak się da – dodałam, tym
razem wędrując palcami po jego koszuli opinającej umięśniony brzuch.
Adrien lubił, gdy tak robiłam. Obserwował mnie z góry, bardzo chętnie
poddając się mojemu dotykowi. Uniósł dłoń i złapał mnie pod brodę. Opuszką
palca musnął moje usta. Wpatrywał się w nie z pożądaniem, po czym znowu je
ucałował i wtedy stwierdził chyba, że nie możemy spędzić całego wieczoru
w garażu, bo ścisnął moją rękę i zaprowadził mnie do drzwi, za którymi
ewidentnie coś co się kotłowało, zniecierpliwione coraz bardziej…
Odetchnęłam głęboko i posłusznie ruszyłam za nim, a gdy je otworzył,
zamarłam…
…bo wystrzeliły zza nich dwa wielkie psy.
– Francis, Hamlet, poznajcie… – Adrien popatrzył na mnie z blaskiem
w oczach. – …Hailie Monet.
– O Lordzie! – zawołałam, kiedy psy okrążyły już radośnie swojego pana
i teraz zainteresowały się mną. – Jakie one są duże! Hej, nie skacz! Albo
dobrze, skacz, co mi tam…
Nie minęła minuta, a już tuliłam się z psami Adriena jak z najlepszymi
kumplami. Oba były sporych rozmiarów i miały sierść w podobnym odcieniu
biszkoptu z czarnymi wstawkami. Jeden z nich miał jasne oczy, takie koloru
błota, wesołe i ciekawskie. Ślepia drugiego poruszały mnie swoim ciemnym
odcieniem – może pokusiłabym się o stwierdzenie, że zdawały się podobne do
tęczówek Adriena, tylko te psie były bardziej niewinne i radosne.
W takich okolicznościach nie przeszkadzało mi nawet, że jeden ze
zwierzaków zostawił mi na udzie plamę ze śliny.
– Czujecie Daktylka? – pytałam ich jako rasowa kocia mama. Spojrzałam na
Adriena do góry. – Chyba go wyczuwają.
– Podoba im się, że mogą cię wreszcie poznać – oznajmił. Stał nad nami,
spokojny, mroczny, ale i zadowolony z tak dobrze przebiegającego zapoznania.
– Nasłuchały się o tobie.
– Mówiłeś im o mnie? – zapytałam ze śmiechem.
– Skarżyłem im się, gdy grałaś niedostępną.
Śmiałam się, bo psy mnie polubiły i kręciły się wkoło mnie, konkurując
o to, który z nich dostanie ode mnie więcej czułości. Po trudnej rozmowie
i ustaleniach z Rodrikiem Retterem dobrze było się trochę rozweselić
i poprzebywać w tak beztroskim towarzystwie.
– Jak dobrze, że to nie Grace tu na mnie czekała – westchnęłam z ulgą.
Adrien zrobił krzywą minę.
– Mhm… Nie zrobiłbym ci tego.
Sam przywitał się ze swoimi psami. Wytarmosił ich mordki, poklepał po
grzbietach i pozwolił jednemu z nich oblizać sobie nadgarstek.
– Nie są rasowe, prawda? – zapytałam, gdy już się wyprostował,
szarmancko położył dłoń na moich plecach, by mnie pokierować w głąb domu.
– To kundelki – potwierdził, zapalając po drodze światła.
Rozglądałam się z zachwytem po ciemnym, ale mimo to przytulnym
wnętrzu domu Adriena. Brakowało tu tego, co lubiłam najbardziej, czyli
kwiatów. Niezbyt wiele miał też sztuki. Mało miałam okazji do dokładnego
studiowania wystroju, bo podążające za nami wesoło pieski ciągle dopominały
się naszego zainteresowania. Jeden z nich zaczepnie trącił mnie nosem, a gdy
nawiązałam z nim kontakt wzrokowy, prawie się roztopiłam tuż przy Adrienie.
– Są przesłodkie – skomentowałam. – Długo są z tobą?
– Od dwóch lat.
– Cudowności. – Zachwycałam się, ponownie klękając przy zwierzakach.
Dawałam im się obwąchiwać i nie żałowałam im swoich paznokci – drapałam
za uchem to jednego, to drugiego psa.
– Miałem kiedyś jednego, długo – wyznał, obserwując, jak bawię się z jego
bliskimi, którymi jeszcze przed chwilą tak mnie nastraszył. – Niestety odszedł,
a wtedy obiecałem sobie, że nie będę więcej brał pod swój dach zwierząt.
– Bo tęskniłeś?
Skinął głową.
– Wiem, jakie to uczucie – powiedziałam. – Sama prawie oszalałam, gdy
Daktyl zniknął.
– Dlatego i ja cię wtedy rozumiałem.
Uśmiechnęłam się lekko. Czasem, kiedy w rozmowie z Adrienem
wychodziły takie małe rzeczy, które budowały podstawę naszego
porozumienia, nie mogłam powstrzymać wewnętrznej radości.
– Więc co cię skłoniło do przygarnięcia tych psiaków? – zapytałam, teraz
drapiąc Hamleta po szyi. Daktyl nie przepadał za byciem pieszczonym akurat
w tym miejscu, a szkoda, bo bawiło mnie, jak pies wyciągał pyszczek, niemo
błagając, bym nie przestawała.
Adrien kucnął przy mnie. Wyciągnął rękę, by pogłaskać chwilowo
poszkodowanego brakiem uwagi Francisa. Pies zamachał z radością ogonem,
a Adrien popatrzył się na niego, zaciskając szczękę.
– Byłem świadkiem krzywdy Francisa – oznajmił szorstkim tonem. –
Właściciel lał go smyczą podczas spaceru w wyjątkowo obskurnej dzielnicy.
– Och… – Spojrzałam na pieski znowu, tym razem ze smutkiem
i współczuciem.
– Już w porządku – dodał szybko, a jego twarz pociemniała, gdy rzucił: –
Nie skrzywdzi już nikogo.
To zabrzmiało wyjątkowo mrocznie. Spuściłam wzrok na Hamleta, by nie
musieć wyobrażać sobie, co się stało z jego poprzednim właścicielem.
– Zabrałem je do weterynarza, potem do siebie. – Adrien uniósł brew. – I tak
już tutaj zostały.
Przestałam na chwilę zajmować się psami, by wyciągnąć się i sięgnąć do
Adriena. Pocałowałam go w usta.
– Masz takie dobre serce.
– Po prostu mam słabość do psów. – Adrien wzruszył ramionami, ale
chętnie ukradł mi jeszcze ze dwa całusy.
Och, trudno było nam się podnieść. Moja samokontrola na ogół miała się
nieźle, jednak przy Adrienie zaczynała nieco kuleć. On też musiał naprawdę się
wysilić, by nie zacząć się ze mną tarzać po podłodze, jakkolwiek to brzmi.
Podniósł się i wyciągnął do mnie dłoń, by pomóc mi wstać. Zaprowadził
mnie do salonu, pogrążonego teraz w ciemności. Gdybym miała powiedzieć,
jak wyobrażałam sobie dom zamożnego kawalera, opisałabym go jako właśnie
coś w tym stylu. Nowoczesne meble i sprzęty, minimalizm oraz utrzymanie
wystroju w gamie barw wahającej się między czernią i szarościami.
– Jesteś głodna, Hailie Monet? – zapytał, dłoń kładąc na metalicznych
drzwiach lodówki.
Pokręciłam głową z wkradającym się na twarz uśmieszkiem.
– Spragniona?
Tym razem wskazał jedną ręką na filtr z wodą, a drugą w stronę barku
z winami.
Oblizałam usta, które rozciągnęły mi się jeszcze bardziej.
– Nie.
Adrien zbliżył się do mnie powoli z ciemnymi, hipnotyzującymi oczami
wbitymi prosto we mnie.
– Zmęczona.
Przekrzywiłam głowę.
– Tak.
Podszedł tak blisko, że mogłabym z łatwością się na niego rzucić i zacząć
go całować, i nie robiłam tego tylko dlatego, że nie chciałam psuć naszej
uroczej gry.
– W takim razie lepiej zaprowadzę cię do sypialni – szepnął.
Z moich ust wyrwał się cichy śmiech, gdy Adrien złapał mnie w pasie,
obrócił i zaczął prowadzić do innego pomieszczenia. Poruszaliśmy się do
przodu, ja oparta o niego plecami i ze wzrokiem wpatrzonym półprzytomnie
w sufit. Odpływałam z przyjemności, bo Adrien wpijał się w moją szyję,
trzymając dłonie na moich biodrach. Ufałam, że kieruje mną tak, bym nie
wpadła na żadną przeszkodę. Gdzieś pomiędzy naszymi coraz głębszymi
oddechami fuknął na psy, by nie wchodziły nam pod nogi.
Gdy weszliśmy do sypialni, zapalił przyciemnione światło. Było idealnie
przytłumione – mogliśmy się widzieć, ale nas nie raziło. A umówmy się –
miałam na co patrzeć. Adrien w koszuli chyba nigdy miał mi się nie znudzić.
Lepszy od tego widoku był tylko Adrien bez koszuli, więc zaczęłam coraz
bardziej zdecydowanie szarpać jego krawat.
Łóżko Santana, tak jak można było się spodziewać, było ogromne
i wyglądało na wygodne, tylko tyle zdążyłam zarejestrować. Zresztą tylko tyle
mnie interesowało, gdy padłam na nie plecami. Adrien zamknął za sobą drzwi,
żegnając się na moment ze swoimi psiakami, i przyszedł do mnie. W drodze
pociągnął za rozplątany już krawat. Porzucił go na łóżku, tuż przy mojej
głowie, tak że jego końcówka załaskotała mnie w policzek. Pochylił się nade
mną i wtedy wykorzystałam tę idealną okazję, by rozpiąć guziki jego koszuli.
Adrien cichym, krótkim śmiechem skomentował moją zachłanność, jednak
cierpliwie dawał mi czas. Obserwował moją twarz, co jakiś czas komplikując
mi zadanie, bo poruszał się, by się pochylić i pocałować mnie w brew, nos lub
brodę. Raz nawet dwoma palcami – wskazującym i środkowym – pozbył się
zachodzącego mi na wargę kosmyka moich włosów, a następnie schylił się, by
delikatnie szarpnąć mnie za nią swoimi zębami.
– Auć! – syknęłam.
Wcale mnie to nie zabolało, ale do naszej pikanterii zachciało mi się dodać
łyżeczkę dramatyzmu. Adrien, by mnie udobruchać, ucałował z szacunkiem
moje usta, tym razem miękko i delikatnie, jakby chciał udowodnić, że potrafi
też być łagodny, jeśli chce.
By nie pozostać gorszą, pokazałam mu, że i ja potrafię gryźć. Kiedy tylko
rozpięłam wystarczająco dużo guzików, by dostać się do jego nagiego torsu,
z przyjemnością zbadałam palcami jego umięśniony brzuch.
Mężczyzn, z którymi do tej pory miałam okazję się spotykać i robić
podobne rzeczy, było naprawdę niewielu, ich liczby chyba nawet nie
mogłabym określić zaimkiem „kilku”. Jednak w swoim doświadczeniu zawsze
miałam do czynienia z partnerami, którzy dbali o siebie i o swoje ciało – byli
wysportowani.
Cóż, no to jeśli o to chodzi, Adrien przewyższał ich wszystkich.
Podejrzewałam, że była to kwestia dyscypliny, która cechowała członków
Organizacji. W końcu nawet Vince ćwiczył po nocach w naszej domowej
siłowni.
Drasnęłam zębami pierś Adriena. Drgnął, zaśmiał się cicho i przesunął
opuszkiem wskazującego palca po moich dolnych zębach. Powinien uważać,
gdzie go wkłada, bo tylko mnie tym sprowokował, bym ugryzła go raz jeszcze.
– To będzie trudna rozłąka, Hailie Monet – wyszeptał w moją skórę.
– Do ślubu Dylana i Martiny pozostał miesiąc… Damy sobie… radę… –
Pauzy w mojej wypowiedzi wymuszało błogie, obezwładniające uczucie, gdy
ciepłe usta Adriena błądziły po mojej szyi, a jego dłoń w okolicach talii.
A kiedy jego kolano utorowało sobie drogę pomiędzy moje nogi, aż
zarysowałam mu skórę na plecach paznokciami.
– W takim razie będzie lepiej, jeśli tej nocy nasycimy się sobą na zapas, na
cały ten miesiąc, hm?
Następne, co poczułam, to jego zęby, tym razem zaciskające się na mojej
bieliźnie.
Odchyliłam głowę i zamknęłam oczy.
Tak, Adrienie, tak będzie lepiej.
76

WODA Z MÓZGU

Mamy cztery godziny do dwunastej.


Dzieliłam się z Adrienem śniadaniowymi goframi. W momencie, gdy on
przeżuwał, ja brałam gryza i na odwrót. Siedziałam na nim na kanapie
w salonie, u której podnóża sterczeli wiernie Hamlet z Francisem, obserwując
każdy ruch mojej dłoni, w której trzymałam jedzenie. Karmiłam nim Adriena,
bo jego dłonie zajęte były czym innym. Jedna z nich, na przykład, spoczywała
na tylnej stronie uda, gdzie leniwie mnie po nim masowała.
– Jakim cudem tak szybko to minęło? – westchnęłam z zawodem.
– Właśnie sobie uświadamiam, Hailie Monet, że ten miesiąc rozłąki jednak
może okazać się dla nas ogromnym wyrzeczeniem.
Odchyliłam głowę, która spoczywała na jego piersi, by zerknąć do góry na
jego twarz. Zapatrzył się w szklaną ścianę, przez którą teraz, w świetle dnia,
widać było błękitny basen i zieleń wokoło. Uspokajał mnie ten obrazek
i żałowałam, że faktycznie przez następny miesiąc nie będę mogła tu
przyjeżdżać.
– Czy jeśli Vince nie dojdzie do porozumienia z resztą Organizacji,
naprawdę rozpęta się wojna?
Adrien zerknął na mnie, a jego ramię objęło mnie mocniej.
– Coś wymyślimy, żeby jej uniknąć.
– Myślisz, że jeśli to się nie uda, to powinniśmy w ogóle odpuścić naszą
relację? Żeby nie dopuścić do tej… tej wojny.
Wpatrywaliśmy się sobie w oczy z taką mocą, że aż z napięcia zaczynała
boleć mnie głowa.
– Potrafiłabyś to zrobić, Hailie Monet? – zapytał szeptem.
Przygryzłam wargę.
– Po tej nocy…?
I nieśmiało pokręciłam głową.
Adrien zaśmiał się cicho, bo najwyraźniej spodobała mu się moja
odpowiedź. Pocałował mnie w czoło. Lubiłam to, jak obdarowywał mnie
całusami w losowe części ciała. Zachowywał się, jakbym była bóstwem,
czymś, co czcił ponad wszystko. Cała czułam się dla niego ważna.
Nikt nigdy jeszcze nie obudził we mnie takiego poczucia. Było ono
uzależniające i tak obezwładniające, iż nie potrafiłam sobie wyobrazić, że je
utracę.
– To ostatnie godziny, gdy możemy się pojawić razem w miejscu
publicznym. Masz ochotę gdzieś pojechać? – zapytał, głaszcząc mnie tym
razem po włosach.
– Martwię się o Leę.
– Możemy się rozstać już teraz, jednak Rodric nie zwróci dziewczynki
wcześniej – odparł. – Nie skrzywdzi jej, ale będzie ją trzymał u siebie do
samego końca.
– Równo do dwunastej? – westchnęłam.
Cudownie było spędzić czas z Adrienem, jednak porwanie Lei, za każdym
razem, gdy sobie o nim przypominałam, psuło mi nastrój.
– I ani minuty krócej – potwierdził ponuro, automatycznie gładząc mnie po
nodze jeszcze mocniej, jakby podświadomie chciał mnie w ten sposób
uspokoić.
– No to… nie wiem… może coś zróbmy… – odpowiedziałam. Pełna trwogi
przytuliłam policzek do jego piersi i uniosłam dłoń, by podać mu do ugryzienia
kolejnego gofra. – Masz jakiś pomysł?
– Zawsze mam kilka, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się lekko.
– No dobrze, zróbmy więc coś, co sprawi, że czas oczekiwania na Leę minie
nam szybciej, no i… że zapomnimy o naszym przykrym losie… – poprosiłam
dramatycznie.
– Jak sobie życzysz. – Tym razem sam się pochylił, by ugryźć resztkę gofra,
którą trzymałam w dłoni, a potem cmoknął mnie w policzek i poklepał w tylną
część uda, którą wcześniej głaskał. – W takim razie musimy się zbierać.
Pisnęłam, wrzuciłam sobie ostatni kawałek gofra do ust i wyciągnęłam do
Adriena ręce, by pomógł mi podnieść się z kanapy. Poszliśmy do jego sypialni
w towarzystwie dwóch reagujących szczęściem i radością na nasz śmiech
piesków.

Żadna kobieta w nawet najbardziej strojnej sukni nie pociągała mnie


tak bardzo jak Hailie Monet w dresie.
W drodze do centrum sportowego pogrążyliśmy się w rozmowie
o szermierce. Starałem się przekazać jej jak najwięcej informacji na temat tego
sportu, by ułatwić jej wejście na salę i postawienie pierwszych kroków na
szermierczej planszy.
Gdy pokonywaliśmy odcinek z parkingu do budynku centrum, złapałem się
na bacznym skanowaniu otoczenia. Nie powinienem musieć tego robić – od
tego miałem drepczącego mi po piętach ochroniarza, zresztą tak jak i Hailie.
Nie mogłem jednak zagłuszyć swoich instynktów, a przede wszystkim tego,
który kazał mi bronić swojej kobiety.
Wiedziałem, że ludzie Rodrica mogą nas właśnie obserwować. Tylko
czekali, byśmy już na samym początku złamali nasze postanowienie.
Ale mieliśmy jeszcze czas do dwunastej i zamierzałem spożytkować go co
do minuty.
Położyłem dłoń na plecach Hailie, by nie szła tak przede mną sama, by
pokazać jej swoje wsparcie, które miała dostawać ode mnie zawsze i wszędzie.
Odwróciła głowę i rzuciła mi uroczy uśmiech.
Taki, który będzie mi się śnił codziennie przez cały cholerny miesiąc naszej
rozłąki.
Wczoraj jeszcze uznawałem to za dobry pomysł. Choć Hailie bez wątpienia
była dla mnie ważna, wierzyłem w swoją siłę, w to, że jest na tyle duża, iż dam
radę przetrwać niecałe cztery tygodnie bez towarzystwa dziewczyny, której
jeszcze do niedawna praktycznie w ogóle w moim życiu nie było.
Teraz już uważałem inaczej. Wystarczyło, że zaprosiłem ją do swojego
domu, bym zaczął wyobrażać sobie, że już tam ze mną mieszka. Naznosiłaby
mi tam roślin. Zdążyła już wytknąć, że ich u mnie brakuje.
Cóż, pozwoliłbym jej zasadzić i najprawdziwsze drzewo w swojej sypialni,
jeśli miałaby taką chęć.
– Proszę salę do szermierki, prywatnie – poleciłem recepcjoniście.
– Tak jest, panie Santan – odparł grzecznie.
– I Monet – wtrąciła szybko Hailie, uśmiechając się miło.
Recepcjonista wybałuszył oczy i pokiwał prędko głową. Znał mnie, często
tu bywałem. Wiedział też, że jestem współwłaścicielem tego miejsca. Jednak
obsługiwanie dwóch współwłaścicieli w tym samym czasie widocznie było dla
niego czymś nowym.
– Pamiętasz, że kiedyś się tu spotkaliśmy? – zagadnęła mnie Hailie
i poklepała blat, na którym obsługujący nas chłopak właśnie położył
wejściówki. – Dokładnie tutaj, przy tej ladzie.
– Flirtowałaś z recepcjonistą – przypomniałem sobie.
Nie, wcale nie poczułem ukłucia zazdrości, bo lata temu kobieta, z którą
jestem dziś w relacji, stała tu i rozmawiała z jakimś blond chłoptasiem ze
swojego liceum.
– A ty byłeś nieuprzejmy.
– Czasem rzeczywiście taki bywam, Hailie Monet – mruknąłem, po czym
zgarnąłem wejściówki i ją objąłem. – Wybacz.
A kiedy odchodziliśmy, rzuciłem recepcjoniście ostrzegawcze spojrzenie.
Zupełnie bez powodu i niesłusznie. Biedak nie wiedział, o co mi chodziło, a ja
zganiłem się w myślach za tak idiotyczne zachowanie.
Hailie Monet robiła mi wodę z mózgu.
Później, dręczony drobnymi wyrzutami sumienia, przypilnowałem, żeby
recepcjonista dostał premię.
– Możesz na razie ćwiczyć w dresie. Jednak, jeśli sobie życzysz, znajdę dla
ciebie strój w twoim rozmiarze, a także maskę i rękawice.
– Chcę się przebrać – odparła, a jej przygaszone lekko niepokojem o małą
Leę oczy odrobinę rozbłysły. – Chcę być profesjonalna.
Oczywiście. Uśmiechnąłem się i zniknąłem tylko na chwilę. Jeśli chodziło
o zaopatrzenie do treningu szermierki, znałem zasoby tego centrum sportowego
jak własną kieszeń. Wiedziałem, gdzie znaleźć strój dla Hailie Monet, i to,
zdawało się, jeszcze nieużywany.
Pomogłem jej się ubrać, nie powstrzymując się od niby to przypadkowego
dotykania jej skóry przy każdej nadarzającej się okazji. Hailie nie protestowała.
Pozwalała mi na dużo, sama czerpiąc z naszych interakcji zdaje się nie mniej
przyjemności.
Stanąłem za nią i odgarnąłem jej włosy z karku, składając przy okazji na
nim pocałunek. Jej skóra była tak gładka, a szyja pachniała jak radość
i brzoskwinie.
Skrzywiłem się. To brzmiało tak kretyńsko, że gdyby ktoś wszedł mi do
głowy, zasiadłbym naprzeciwko tej osoby, by odbyć z nią poważną i złowrogą
rozmowę na temat dyskrecji. Dobrze, że Hailie nie słyszała moich myśli,
a także że nie widziała mojej kwaśnej miny.
– Co to? – zapytała, wskazując na resztę rzeczy, które przyniosłem.
– To lamówka i sznur do ciała – wyjaśniłem. – Chciałem ci je pokazać, ale
nie będziesz ich na razie potrzebować. Służą do rejestrowania ciosów, gdy
walczy się na punkty. My dziś zajmiemy się pod­stawami.
– Jesteś serio wkręcony w tę szermierkę, co? – skomentowała.
Powiodłem ustami po jej policzku i zatrzymałem się przy uchu:
– Lubię ten sport – szepnąłem, a jeszcze ciszej dodałem: – Jest bardzo
seksowny.
Hailie zadrżała i się napięła.
– A powinnam już założyć maskę? – zapytała, z przejęciem wpatrując się
we mnie swoimi pięknymi, mądrymi oczami.
Odgarnąłem jej zbłąkany kosmyk włosów za ucho.
– Jeszcze nie ma takiej potrzeby, Hailie Monet.
– Podoba mi się, jak wyglądamy w tych strojach – wyznała, przejrzawszy
się w lustrze, gdy obok niego przechodziliśmy.
– Ty wyglądasz w nim niezwykle atrakcyjnie.
Z trudem powstrzymałem się przed przejechaniem dłońmi po jej smukłej
talii, teraz dodatkowo podkreślonej przez biały strój szermierczy.
Hailie Monet pociągała mnie nawet w dresie, ale cóż, Hailie Monet w stroju
szermierczym to był kolejny poziom seksapilu, z którym powoli przestawałem
sobie radzić.
Ta kobieta doprowadzała mnie do szaleństwa.
– Ty za to prezentujesz się przystojnie – oddała mi komplement, a jej dłoń,
którą powiodła po moim torsie, pozostawiła po sobie ślad dreszczy na mojej
skórze.
Jeśli chodzi o centrum sportowe, to najbardziej pilnowałem, by dbano
o nowoczesność sali szermierczej, ona mnie tu obchodziła najwięcej, toteż
wiecznie biło od niej świeżością. Biele łączyły się tu z brązami, a nawet, co
Hailie zdążyła zauważyć, pojawił się motyw roślinny: pod sufitem w kilku
miejscach wił się bluszcz.
Troska o Leę nie opuściła Hailie Monet nawet na chwilę, więc mimo iż
ekscytowała się poznawaniem nowej umiejętności, gdzieś tam towarzyszyło jej
napięcie. Chcąc zadbać jak najlepiej o jej spokój i komfort, zwróciłem jej
uwagę na to, gdzie wisi zegar, i obiecałem, że nawet na sali będziemy trzymać
telefony w pogotowiu, byśmy nie przegapili, gdy zadzwonią.
Widziałem po jej minie, jak moje zapewnienia i troska budzą uśmiech
wdzięczności na jej twarzy. Dzięki temu podczas lekcji szermierki, którą
następnie zacząłem dla niej prowadzić, była w stanie choć odrobinę się skupić.
– Najpierw praca nóg, potem wymachiwanie szpadą – pouczyłem ją.
Podwinęła wargę z niezadowoleniem, kiedy musiała odłożyć broń, ale
posłuchała się.
– Pokaż, Hailie Monet, jak zwinna jesteś – zachęciłem ją. – Szermierka
wymaga płynnego poruszania się do przodu i do tyłu. Tylko stój stabilnie, na
piętach. Przednia stopa tutaj, zgadza się. A tylna prostopadle, mhm.
Stałem obok niej, ledwo się powstrzymując, by nie skończyć tego treningu,
jeszcze zanim na dobre się zaczął, i nie rzucić się na Hailie tutaj i teraz. Ten
biały kostium, jej praca nóg… Dotykałem ją i korygowałem każdy błąd
częściej, niż była potrzeba, ale nie mogłem utrzymać dłoni przy sobie. Jej
włosy zebrane w kucyk podskakiwały, brwi marszczyły się ze skupieniem.
Zawsze kiedy traciła równowagę, chętnie oferowałem jej pomoc. Kilka razy
nie powstrzymałem się przed nagrodzeniem jej pocałunkiem w policzek, usta
lub szyję. Wdychałem jej delikatny, naturalnie słodki zapach zmieszany
z męskim żelem pod prysznic, którego użyła rano w mojej łazience.
– Tak niczego się nie nauczę – poskarżyła się, gdy ssałem jej skórę na szyi.
Z trudem oderwałem się od niej, tłumiąc śmiech.
– Masz rację, Hailie Monet, wybacz.
– Co powinnam teraz zrobić?
– Ciągle ćwiczyć, przede wszystkim równowagę. Trenujesz na siłowni,
prawda? Robisz czasem wykroki?
Pokiwała głową.
– Spróbuj wykonać ten ruch szybko, a potem utrzymać pozycję na dole. Nie
tak, Hailie Monet – zganiłem ją. – Za to odjęliby ci punkty.
Wyprostowała się i popatrzyła na mnie spode łba.
– Za takie spojrzenie również by ci je odjęli.
Już unosiła dłoń i przewidziałem, że zapewne po to, by pokazać mi
wulgarny gest, dlatego zdążyłem się do niej zbliżyć i ją powstrzymać. Kręcąc
głową, cmoknąłem trzy razy z dezaprobatą.
– Za to, Hailie Monet, zostałabyś zdyskwalifikowana.
– Zostałabym zdyskwalifikowana za to, że mój przeciwnik jest irytujący?
– W szermierce ważna jest etykieta. To sport pełen gracji – opowiadałem. –
Uczy ciężkiej pracy, motywacji oraz zaznajamia z zasadami etycznymi.
– O, w takim razie powinniście trenować szermierkę całą ekipą
z Organizacji.
Skinąłem głową, bo miała rację.
– Kilka razy trenowałem z Vincentem.
– Serio? – zdziwiła się.
– Przychodził tu czasem z Grace.
Nie uszło mojej uwadze, jak słysząc imię mojej siostry, Hailie wykrzywia
twarz w grymasie.
– Ona też ćwiczy?
– Nie intensywnie, ale tak, przepada za szermierką.
– Serio trenowałeś z Vincentem? Dlaczego nic o tym nie wiedziałam?
Uśmiechnąłem się drwiąco.
– Tylko kilka razy. Gdybym miał zgadywać, to nie wiesz o tym, bo
przegrywał.
Otworzyła usta.
– Naprawdę?
– Jest dobry – przyznałem i przejechałem palcem po dolnej wardze Hailie. –
Ale ja jestem lepszy. – Odwróciłem się. – Teraz powtórz tamten ruch, ale ze
skupieniem. I nie zapominaj o oddychaniu.
Hailie ćwiczyła, a ja czerpałem przyjemność z czuwania nad nią. Nie
szczędziłem jej komplementów, ale i krytyki. Podejrzewałem to już od jakiegoś
czasu, ale dzisiaj utwierdziłem się w przekonaniu, co było jej słabą stroną.
– Nie denerwuj się, Hailie Monet – upomniałem ją. – Pierwszy raz masz
szpadę w ręce, daj sobie przyzwolenie na popełnianie błędów.
Uważnie obserwowałem, jak marszczy brwi i się najeża.
– Nie mów, żebym się nie denerwowała – burknęła. – To denerwujące.
– Widzę twoje miny – odparłem. – Nie mówię tego złośliwie, a po to, żeby
ułatwić ci życie. Nie sama perfekcja jest przyjemnością, tylko droga do niej.
– Chodzi o to, że to ćwiczenie robię na siłowni, więc wiem, że potrafię
wykonać je lepiej – powiedziała, robiąc krok i pochylając się do przodu.
Prawie tupnęła nogą ze złości, gdy znowu się zachybotała.
– Tak, jednak na siłowni nie masz szpady w ręku – zauważyłem.
Zbyła mnie, a potem westchnęła z frustracją, gdy znowu nie poszło jej
idealnie. Przyglądałem się w milczeniu, jak odkłada szpadę i idzie się napić.
Dopiero po chwili do niej podszedłem, ale nadal nic nie mówiłem.
Rzuciła mi przeciągłe spojrzenie. Na początku wydawała się skłonna do
dyskusji i nie zamierzałem się z nią kłócić, jednak chyba przemyślała sprawę,
bo po minucie odstawiła butelkę wody na podłogę i odezwała się cicho:
– Czasem tak mam, że czuję, że muszę być najlepsza.
Skinąłem głową.
– Mając w sobie tak duże ambicje, Hailie Monet, należy zadbać o przestrzeń
w głowie do akceptowania porażek.
Wpatrywała się we mnie wielkimi oczami.
– Ja… – zawahała się – mogę mieć z tym problem.
Zbliżyłem się do niej i pochyliłem, by pocałować ją w czoło.
– Dobrze, że jesteś go świadoma, w ten sposób łatwiej ci będzie nad nim
pracować, hm?
– Chyba tak – mruknęła.
Widząc, jak teraz z kolei błądzi wzrokiem gdzieś w dole, po macie,
musnąłem ją palcami w podbródek.
– Nie myślisz teraz wcale o szermierce, prawda?
– Myślę o sobie – przyznała, wzdychając. – O swoim życiu, o chęci pomocy
w fundacji, o potrzebie spełnienia, o tym, czy lubię w ogóle pracę w klinice,
oraz o tym, że musimy czekać do dwunastej, by upewnić się, że Lea na pewno
jest bezpieczna. – Na koniec spojrzała na zegar.
– Twoja pomoc w fundacji jest bezcenna, a twoje praktyki w klinice są
właśnie po to, byś zdecydowała, czy lubisz taką pracę. Jeśli nie, twój kierunek
oferuje tak szeroki wachlarz możliwości pracy po studiach, że na pewno
znajdziesz coś dla siebie – powiedziałem jej. Nie mogłem wpatrywać się w jej
oczy bez czułości. Była taka urocza w tym swoim zamartwianiu się
przyszłością. Nie ujmowałem powadze tych rozmyślań, wiedziałem, jak to jest.
Wiedziałem też jednak, że wszystko, każdy problem lub niepewność, prędzej
czy później się rozwiązuje. – A Lea lada chwila wróci do swojej matki cała
i zdrowa.
Hailie starała się uśmiechnąć, słysząc moje wcześniejsze słowa, jednak na
wzmiankę o córce jej ochroniarza z powrotem się nachmurzyła.
– A my będziemy musieli się rozstać – szepnęła ponuro.
– Tylko na chwilę, Hailie. Przewiduję, że taka rozłąka tylko nas do siebie
zbliży.
W moim głosie było więcej pewności niż we mnie samym. Nie wątpiłem
w siłę relacji mojej i Hailie Monet, jednak nie rwałem się do robienia sobie
przerw. Sam nie wiedziałem, jak zdołam wytrwać bez całowania tych miękkich
warg, wodzenia dłonią w długich włosach czy głaskania jej ciepłej skóry.
To miał być istny koszmar.
Uśmiechnęła się smutno, jednakże szybko spoważniała, bo do głowy
wpadło jej pytanie, którego wolałbym, żeby nie zadawała.
– A co, jeśli Vincentowi się nie uda i wybuchnie wojna w Organizacji?
Wtedy przekonałbym się nawet do współpracy z twoimi braćmi, byle tylko
zapewnić ci bezpieczeństwo.
Pogłaskałem ją po włosach, zaglądając głęboko w jej bystre oczy.
Jak ta kobieta mogła stać się dla mnie tak cenna w tak krótkim czasie?
– Wtedy ją wygramy.
77

KAWA U DYREKTORA

Spadajcie stąd.
Matka Lei stała w drzwiach swojego domu i gimnastykowała się, by zakryć
przed naszymi oczami jego wnętrze.
– Przyjechaliśmy upewnić się, że wszystko jest w porządku – powiedziałam,
a potem szturchnęłam lekko Shane’a, by pokazał paczkę, którą trzymał
w dłoniach. – Mam też prezent dla Lei za to, że była taka dzielna.
– Została straumatyzowana, nie potrzebuje więcej wrażeń – prychnęła
kobieta. Nadal nie rezygnowała z gęstych i długich doczepek do rzęs, ale włosy
zaczęła farbować na rudo, nie na czarno, jak zapamiętałam. – Nikt nie chce was
tu oglądać, wynoście się z mojego ogródka.
– Wiem, że spotkała was wielka krzywda – tłumaczyłam cierpliwie. –
Rozumiem, że się wystraszyłaś. Jednak pozwól mi, proszę, tylko zajrzeć do
Lei i upewnić się, że wszystko z nią w porządku…
– Jeśli chcesz jej pomóc, to trzymaj się od niej z daleka, co najwyżej do
miesięcznych przelewów możesz doliczyć kwotę, którą będę od teraz wywalać
na psychologa dziecięcego dla małej za tę całą powaloną akcję z porwaniem –
syknęła kobieta. Kolczyki w kształcie ogromnych kół dyndały na boki, gdy
kręciła wściekle głową.
Potaknęłam.
– Oczywiście, opłacę wsparcie specjalisty dla niej…
Matka Lei zacisnęła usta.
– Nic więcej od ciebie nie chcę, na pewno nie twojego towarzystwa.
Czułam, jak towarzyszący mi jako obstawa Dylan i bliźniacy niecierpliwią
się za moimi plecami. Przestępują z nogi na nogę, prostują ręce, powstrzymują
prychnięcia. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że Tony na pewno
mruży oczy, Shane zaciska palce na trzymanej paczce, a Dylan zaczyna powoli
w typowy dla siebie sposób napinać mięśnie. Nie podobał im się sposób, w jaki
kobieta prowadziła ze mną tę rozmowę. Gdyby była to osoba zupełnie obca,
z pewnością już by się wtrącili, jednak tutaj dostawali ode mnie punkt, bo
wiedzieli i szanowali fakt, że relacja z byłą partnerką Sonny’ego jest dla mnie
wyjątkowo ważna i zarazem delikatna.
Stałam tak na jej wycieraczce i pozwalałam uczuciu zawodu rozlać się po
swoim ciele. Nie pierwszy raz tak się działo. Od samego początku, gdy kobieta
tylko zaczęła utrudniać mi kontakt z Leą, czułam tę okropną bezsilność.
Pamiętałam, jak Vincent wtedy wziął mnie do swojego gabinetu i przez bite
dwie godziny tłumaczył, że być może moja relacja z córką Sonny’ego nie
będzie mogła wyglądać tak, jak sobie wymarzyłam. Zaoferował mi, że jeśli
bardzo mi zależy, on może wymusić na mamie Lei moje spotkania z dzieckiem,
jednak jednocześnie uświadomił mi, że to wcale nie jest to, czego pragnę. Nie,
nie chciałam rozwalać życia rodziny przez swoje samolubne pobudki.
– Kiedyś Lea dorośnie – powiedziałam cicho. – I decyzja, czy chce się ze
mną widywać, przestanie należeć do ciebie.
– Wtedy opowiem jej, jak to przez ciebie straciła ojca – odparła kobieta
z cierpkim uśmiechem. – Zobaczymy, czy będzie się chciała z tobą
kumplować.
Aż rozchyliłam usta, tak wielki ból poczułam. To był cios poniżej pasa
i równocześnie przekroczenie granicy moich braci. Poruszyli się wszyscy
w tym samym momencie. Dylan objął mnie ramieniem i odwrócił od mamy
Lei, na co mu pozwoliłam bez protestu, bo tak zaskoczyły mnie mocne słowa,
które od niej usłyszałam.
Rozległ się głuchy łoskot, gdy Shane odłożył na wycieraczkę paczkę
z prezentem dla Lei, nie żałując sobie i posyłając matce dziewczynki
pogardliwe spojrzenie. Podobne rzucił jej również Tony.
– Robisz, co możesz – pocieszali mnie, gdy zrezygnowana wsiadłam do
auta.
– Ona ma rację – mruknęłam. – Lea mnie znienawidzi, gdy będzie starsza
i zrozumie, że to prze…
– Ta, tyle że to nie przez ciebie – przerwał mi Shane.
– Bulisz taką kasę na jej edukację w prywatnej szkole, że powinna być na
tyle ogarnięta, by w przyszłości rozumieć, że śmierć jej ojca to był wypadek –
dorzucił Dylan, ze złością wciąż malującą się na twarzy wpatrując się w dom,
spod którego właśnie odeszliśmy.
– Na razie spadamy – mruknął Tony, już manewrując kierownicą.
– Jak sobie jaśnie pani zażyczyła – dodał pogardliwie Shane. Nawet
wyciągnął środkowy palec w stronę budynku.
– Ale prezent z wycieraczki wzięła, pazerna… – prychnął Dylan, używając
niezbyt eleganckiej obelgi, którą postanowiłam puścić mimo uszu. Też nie
lubiłam mamy Lei, jednak czułam do tej kobiety dziwną słabość ze względu na
Sonny’ego, więc miałam opory przed obrażaniem jej.
– Chcesz coś porobić? – zapytał Shane, odwracając się do mnie
z przedniego siedzenia. – Gdzieś pojechać, zaszaleć? Hm?
Posłałam mu słaby uśmiech.
– To słodkie, że próbujesz mnie rozweselić, Shane, dziękuję – szepnęłam.
Wzruszył ramionami.
– Wiemy, że ci przykro, mała Hailie.
Westchnęłam.
– Chyba za dużo się dzieje – wyznałam. – Potrzebuję wrócić do domu. Jutro
pracuję i jakoś tak nie mam ochoty na zabawę.
– Luz, Hailie.
Faktycznie był luz. Chłopcy nie naciskali na nic, nawet nie marudzili, że
dużo dłużej zajęła nam podróż do Chicago i z powrotem niż stanie pod
drzwiami domu Lei i jej mamy. Nikt się nie zająknął, że nasza wycieczka była
bezowocna, że trzeba było ją sobie darować, bo i tak można było się
spodziewać, że tak będzie.
To tylko ja miałam takie myśli. Biczowałam się nimi niczym największa
masochistka.
Wszystko było nie tak – Lissy chwilowo przestało grozić aranżowane
małżeństwo tylko dlatego, że oficjalnie rozstałam się z Adrienem. Jednak ja
wcale tego nie zrobiłam, chciałam z nim być, ale nie mogłam, i to bolało. Na
deser córka Sonny’ego, kolejna ważna w moim życiu osoba, została porwana
pośrednio przeze mnie, a teraz, choć była już bezpieczna, to i tak dręczyło mnie
przekonanie, że to ja jestem powodem, dla którego zginął jej tata.
Do apartamentu Vince’a wróciłam sama, przekonawszy chłopców, że chcę
pobyć sama i przemyśleć sobie kilka spraw. Potrzebowałam wziąć prysznic,
zapalić świeczkę zapachową, podlać kwiaty i posmyrać Daktyla za uchem
w akompaniamencie spokojnej muzyki.
Mijając na korytarzu drzwi do apartamentu byłej sąsiadki, która ukradła mi
kota, poczułam, jak skręcają mi się wnętrzności. Teraz mieszkanie należało do
Adriena. Tak pięknie by było, gdyby teraz tam był, w środku, gdybyśmy mogli
spotkać się u jednego z nas i się pocałować, dotknąć lub chociaż zamienić
słowo…
Nie minął jeszcze dzień naszej rozłąki, a ja już nienawidziłam tego pomysłu
i tylko myśl o bezpieczeństwie Lei oraz przyszłości Lissy dawały mi siłę, by
wytrwać w tej decyzji.
Tylko narzucenie sobie wysokiej samodyscypliny pozwalało mi przetrwać
ten straszny miesiąc. Wstawałam rano, trenowałam na siłowni, chodziłam do
pracy, której poświęcałam dziewięćdziesiąt dziewięć procent uwagi, a potem
spędzałam wieczór na masażu w spa, u Dylana i Martiny, pomagając im
planować wesele, bądź samotnie w domu z kubkiem herbaty i tymi świeczkami
zapachowymi, o których wspominałam wcześniej.
Pracowałam też dla fundacji, nawet zorganizowałam bankiet w sierpniu,
jednak nie wzięłam w nim udziału. Wiedziałam, że Adrien dla bezpieczeństwa
też by się na niego nie wybrał, ale trudno by mi było tam wytrzymać ze
świadomością, że mógłby tam być i mogłoby być tak cudownie, pięknie
i kolorowo, ale nie jest.
Trochę się też uczyłam i zaczynałam odkrywać, co chciałabym robić
w przyszłości. Praca w klinice z pacjentami to bezcenne doświadczenie, ale też
ogromne wyzwanie i zastanawiałam się, czy to na pewno moja bajka. Po
głowie zaczynały chodzić mi różne myśli.
Byłam wdzięczna za swoją pracę nad karierą, bo inaczej nie przetrwałabym
tego miesiąca.
– Panno Monet – zaczepił mnie doktor Jestem Uprzedzony pewnego dnia na
korytarzu. Szłam z plikiem dokumentów przyciśniętym do piersi i silną
potrzebą wypicia drugiej kawy tego dnia.
Słysząc jego głos, natychmiast się jednak rozbudziłam.
– Tak, panie doktorze?
– Potrzebuję cię – burknął i przeszedł obok mnie, nawet się nie zatrzymując.
– Jasne, tylko odłożę te papie…
– Teraz – rzucił przez ramię i wmaszerował do windy.
Zagryzłam zęby, a palce zacisnęłam mocniej na dokumentacji, jednak się nie
odezwałam, tylko posłusznie ruszyłam przyspieszonym krokiem za nim. Winda
zaczęła się zamykać, a on nawet nie przytrzymał mi drzwi, sama w ostatniej
chwili wcisnęłam pomiędzy nie palce, nim się zasunęły.
Doktor Jestem Uprzedzony wlepiał wzrok w ekran tabletu, nawet na mnie
nie zerknąwszy.
– Mam dla ciebie zadanie – oznajmił znudzonym głosem.
Lubił rzucać mi takie ogólnikowe informacje i dopiero stopniowo odkrywać
przede mną tajemnicę, a te jego zadania zwykle były nudne lub po prostu…
obrzydliwe. Cóż, w końcu pracowaliśmy w klinice, zawsze znalazło się tu coś
nieprzyjemnego do roboty.
– Oczywiście, panie doktorze – odparłam.
Nikt nigdy w życiu nie dawał mi tak twardej lekcji cierpliwości i pokory jak
on. Dorastając w rodzinie Monet, potrzebowałam zwłaszcza tego drugiego,
dlatego zbyt usilnie się przed tym nie buntowałam.
Milczał, więc i ja milczałam. Głupota, że stałam tutaj tak z tymi
papierzyskami. Powinnam była je odłożyć, ale wtedy ten doktor znowu
zarzuciłby mi, że… Ech, może za dużo się nad tym zastanawiałam, może…
Coś nami szarpnęło.
– Och! – wydałam z siebie zduszony okrzyk. Podparłam się dłońmi ścian
windy, a dokumenty, które wcześniej trzymałam, rozsypały się po podłodze.
Doktor Jestem Uprzedzony nie upuścił swojego tabletu, ale rąbnął nim
głośno o lustro, gdy odruchowo próbował się przytrzymać.
Winda stanęła.
Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała, a mężczyzna stojący obok mnie
rozejrzał się ze zmarszczonymi brwiami.
Zacięliśmy się.
Gdybym miała wybrać jedną, jedyną osobę z pracy, z którą najbardziej nie
chciałabym się zaciąć w windzie, byłby to właśnie ten facet.
– Świetnie – mruknęłam pod nosem.
Spojrzał na mnie, tak w ogóle to chyba po raz pierwszy od kilku tygodni.
Przesunął po mnie wzrokiem, który sam miał chyba ochotę unieść do sufitu, ale
powstrzymał się przed takimi demonstracjami i zbliżył się do panelu
z przyciskami. Nie działał ani jeden.
– Czy to oznacza, że nie ma prądu? – zapytałam szeptem.
– Nie wiemy, co to oznacza – odburknął nieuprzejmie.
Powstrzymałam chęć wbicia paznokci w jego biały, uprasowany kitel
i wytarmoszenia go tak, by się pogniótł, a może nawet i porwał.
– Pozbieraj to – rozkazał mi, kiedy przypatrując się przyciskom, prawie
nadepnął przypadkowo na jedną z kartek na ziemi.
Kucnęłam. Założyłam kosmyk włosów za ucho, a potem zaczęłam
porządkować papiery, załamana tym, że tak się potasowały i teraz miałam
dodatkowe zadanie, by ułożyć je w odpowiedniej kolejności. Z drugiej strony
przynajmniej miałam czym się zająć w oczekiwaniu na to, aż winda ruszy.
Doktor Jestem Uprzedzony prychnął kilka razy z frustracją. Naciskał guziki
windy, a kiedy to nie przyniosło żadnych efektów, wyjął telefon. Ja swój
miałam obowiązek zostawiać w szafce, toteż w kwestii skontaktowania się ze
światem zewnętrznym byłam raczej bezużyteczna i musiałam liczyć na niego.
W końcu udało mu się z kimś połączyć, jednak informacja zwrotna była
niezbyt pomocna. Klinika wiedziała, że zacięliśmy się w windzie. Zdarzyła się
jakaś awaria, nad którą pracowali. Ucieszyli się, że nie ma z nami żadnego
pacjenta, i obiecali, że już za chwilę usterka powinna zostać naprawiona.
Westchnęłam cicho, pochylona nad papierami. Nawet sobie przysiadłam.
Teraz cieszyłam się, że mi upadły, bo przynajmniej miałam czym się zająć. Nie
spodobało się to towarzyszącemu mi doktorowi. Na początku sądziłam, że
przesadzam i mi się wydaje, bo sama nie darzyłam go sympatią, ale kiedy
prychnął wyjątkowo nieprzyjemnie, a na dodatek pokręcił głową ze wzrokiem
ukrytym w ekranie tabletu, nie wytrzymałam.
– Coś nie tak, panie doktorze? – zapytałam.
Zawsze starałam się go unikać, dlatego też potrafiłam nie dać się
sprowokować, jednak tu, w windzie, panowały inne zasady. Widać, że
zaskoczyło go moje pytanie, bo zerknął na mnie w dół z uniesionymi brwiami.
– Słucham?
– Sprawia pan wrażenie, jakby chciał mi pan coś powiedzieć, więc pytam –
odparłam, pilnując, by nie zadrżał mi głos.
Z jakiegoś powodu będąc z nim sam na sam, czułam się pewniej niż zwykle.
– Widzę, że podoba ci się, że możesz zajmować się błahostkami, panno
Monet.
Dlaczego za każdym razem, gdy ktoś używa zwrotu „panno Monet”, czuję,
jakby blizna po dźgnięciu nożem przez Clarissę mi się otwierała? To nie do
zniesienia. Zwłaszcza gdy te dwa słowa wypowiada osoba, za którą nie
przepadam.
Musiałam powstrzymać swoje palce, żeby nie zacisnęły się w pięść, bo
inaczej groziło to pognieceniem ważnych dokumentów.
– Na jakiej podstawie pan tak uważa?
– Takiej, że się pani tak wygodnie tu rozsiadła.
– Zacięliśmy się w windzie, to nie tak, że mogę stąd teraz wyjść i zrobić coś
produktywniejszego – zauważyłam, a przez zaciśnięte zęby dodałam ciszej: –
Niestety.
– Jeśli ma pani problem z produktywnością, na pewno znajdę pani kilka
zajęć – obiecał, na powrót opuszczając wzrok na ekran urządzenia.
– Przecież wcale nie powiedziałam, że… – zawiesiłam głos. Przymknęłam
oczy, by oswoić się z frustracją, której potężna fala właśnie mnie zalała. – O co
panu chodzi?
To pytanie zadałam tak bezpośrednio, że ponownie skierował na mnie
uwagę.
– Co proszę? – zdziwił się.
Z papierami w ręku podniosłam się z podłogi. W lustrze kątem oka
widziałam swój profil. Mimo zmęczenia i gorszego ostatnio nastroju, które
odbijały się na mojej twarzy pod postacią na przykład worków pod oczami,
sytuację ratował fakt, że ostatnio byłam w kilku ciepłych miejscach i udało mi
się trochę opalić. Włosy miałam spięte w kucyk, a jasny strój praktykantki
idealnie dopasowany.
– Jest pan wobec mnie nieuprzejmy, nie pierwszy raz zresztą, i zastanawiam
się dlaczego.
– Panno Monet, jest pani praktykantką, nie łączy nas relacja towarzyska,
proszę więc znać swoje miejsce – przemówił do mnie niemal protekcjonalnie,
na dodatek bardzo marszcząc czoło.
– Racja, to nie relacja towarzyska, ale zdrową zawodową relacją też nazwać
jej nie można.
– Co nazwałaby pani zdrową zawodową relacją? – zainteresował się z kpiną
błądzącą mu gdzieś po twarzy. Nie był to rodzaj kpiny, którą znałam u Adriena
czy nawet braci, czyli taka tylko odrobinę złośliwa. Ta była wredna – facet
traktował mnie z góry i naprawdę miałam już tego dość.
– Wzajemnie uprzejmy stosunek, pełen szacunku i kultury.
Pokręcił głową z udawanym rozbawieniem, ale takim bardzo lekkim, no
i nadal podszytym niechęcią.
– Na szacunek, panno Monet, należy sobie zapracować.
– Na brak szacunku również – zauważyłam. – Czym ja sobie na niego
zasłużyłam? Proszę powiedzieć, chciałabym wiedzieć na przyszłość.
Mężczyzna palcem wskazującym podsunął sobie wyżej okulary, które miał
na nosie, opuścił też wzdłuż tułowia dłoń, którą wcześniej obsługiwał tablet, co
oznacza, że znowu skierował na mnie maksimum swojej uwagi.
– Musi pani zrozumieć, że w pewnych miejscach nie jest pani nikim
ważnym – powiedział powoli. – Przyzwyczajano panią do przywilejów, jednak
w środowisku medycznym pani nazwisko na razie znaczy tyle, co zawartość
basenów sanitarnych.
Zamrugałam, zaskoczona tak ostrymi słowami.
– Ja… – zamotałam się. – Ja przecież wcale nie oczekuję, że… że… Nie
chcę żadnego specjalnego traktowania.
W jego oczach pojawiła się niechęć.
– Kawa u dyrektora smakuje?
Rozłożyłam ręce, czując, że zaczynam się czerwienić.
– To mój pracodawca, oczywiście, że przyjmuję zaproszenie, jeśli wychodzi
do mnie z taką propozycją, przecież…
Doktor Jestem Uprzedzony skinął głową.
– A więc smakuje.
Kartki zaszeleściły, gdy zacisnęłam palce w pięści.
– Studiuję, uczę się nocami i ciężko pracuję. Nikt nie załatwił mi przyjęcia
na medycynę.
– Nigdy nie odebrałem pani osiągnięć akademickich. Uważam, że tutaj,
w klinice, jak i generalnie w życiu, ma pani łatwiej od co poniektórych, toteż
upewniam się, że będzie pani gotowa podjąć tak stresującą i odpowiedzialną
pracę jak ta przy ratowaniu ludzkiego życia. Panno Monet – ostatnie dwa słowa
wypowiedział wolno i z naciskiem.
– Nie chce pan, żeby traktowano mnie z przywilejami, dlatego postanowił
pan odpowiedzieć traktowaniem mnie niesprawiedliwie?
– Proszę mi powiedzieć, jak wielka dzieje się pani krzywda, gdy krzywo na
panią spojrzę lub każę zostać chwilę po godzinach? Zawala się pani cały
uroczy, idealny świat? Spóźnia się pani na kolację do najlepszej restauracji czy
na prywatny samolot do Honolulu?
– Wiele miałam domysłów na temat powodów pańskiego zachowania, ale
w życiu nie pomyślałabym, że to zawiść.
– Ha – prychnął. – Panno Monet, właśnie próbką takiego myślenia dowodzi
pani, że jest nikim innym jak tylko rozpieszczoną dziewczynką, której
wszystko się należy. Nie szukałem powodu, by panią gardzić, jednak dziś mi
go pani dostarczyła.
Z powrotem podniósł do twarzy tablet, ale ja jeszcze nie skończyłam.
– Jak inaczej mam interpretować pana teksty o idealnym świecie i najlepszej
restauracji?
Ignorował mnie.
Winda się poruszyła. Gdzieś w oddali słychać było stukanie.
A ja dawno nie czułam się tak przejęta.
– Nic pan nie wie o mnie i moim życiu!
Nie odpowiedział.
– Ani o mojej rodzinie – wycedziłam.
Podniósł wzrok.
– Czy pani rodzina nie należy do Organizacji?
Zamarłam.
Nikt obcy nigdy wcześniej nie wspominał przy mnie o Organizacji. Nawet
mimo iż Will wspominał mi, że doktor Jestem Uprzedzony coś tam podobno
o niej wie, poczułam się szalenie niekomfortowo. Mężczyzna skwitował moje
zdziwienie tą samą wyniosłą miną, którą częstował mnie niemal od początku
tej rozmowy.
– Co za różnica, do czego należy moja rodzina? – zapytałam zdławionym
głosem.
– Czy nie pławicie się w miliardach i nie ustawiacie sobie świata pod swoje
widzimisię?
– Nie wiem, co robi moja rodzina, z kim i gdzie – ucięłam.
Doktor prawie się uśmiechnął.
– Proszę powiedzieć, panno Monet, czy wygodnie jest pani odwracać
wzrok?
Nastroszyłam brwi.
– Proszę mi powiedzieć, co pan sugeruje, że powinnam zrobić, bo widzę, że
zna pan odpowiedź na każde pytanie.
– Z władzą i pieniędzmi, jakie posiadają rodziny członkowskie
w Organizacji, można robić wiele dobrego, panno Monet. Gdyby była pani tak
mądra, jak mówią, działałaby pani na korzyść świata, nie swoją.
– Ja nie należę do żadnej Organizacji!
– Ostatnio nie była pani obecna w pracy. Chorowała pani czy poleciała na
kolejną wycieczkę? – Przekrzywił głowę.
– Wyraźnie nie wie pan, jak działa Organizacja, skoro myśli, że mogę im
tam wszystkim rozkazywać i patrzeć, jak robią, co każę – burknęłam.
– Próbowała pani?
Ależ miał tupet! Jeszcze się uśmiechał tak wrednie, jakby przekonany
o tym, że ma rację i właśnie niszczy mnie swoimi genialnymi argumentami.
Naprawdę potrzebowałam ochłonąć.
– Wbić się na tajne spotkanie i postawić swoje warunki? Nie, jeszcze nie –
syknęłam. – To śmieszne, jak zdobył pan skrawek informacji,
a w rzeczywistości nadal nic nie wie, ale jest pan gotów zatruwać mi życie, bo
wydaje się panu, że rozwiązał pan całą zagadkę.
– Skoro to śmieszne, panno Monet, to proszę się śmiać do woli – powiedział
i w tym właśnie momencie winda ruszyła. – O.
Rozejrzeliśmy się w milczeniu. Już się przyzwyczaiłam, że w niej
utknęliśmy i prowadzimy tę totalnie niespodziewaną rozmowę, dlatego
poczułam się dziwnie, tak nagle będąc zmuszona do powrotu do realnego
świata.
– Proszę pozbierać te dokumenty, odłożyć je w bezpieczne miejsce,
a dopiero potem mnie znaleźć. Mam dla pani kilka zadań – rzucił, wskazując
na podłogę. – Proszę się przygotować na nadgodziny, jedno z nich jest
wyjątkowo mozolne.
I akurat rozsunęły się drzwi, więc wyszedł, zostawiając mnie, kucającą na
ziemi i w pośpiechu sprzątającą papierzyska.
78

UKŁUCIE W SERCU

Komunikacja to klucz do sukcesu – tak mówią.


Cóż, moja próba komunikacji skończyła się fiaskiem. Tamtego dnia, gdy
zacięłam się w windzie z doktorem Jestem Uprzedzony, wyszłam z kliniki
o godzinie dwudziestej drugiej.
Dwudziestej drugiej.
Nigdy nie musiałam tak długo zostać w pracy. Zdawałam sobie oczywiście
sprawę, że lekarze pracują o różnych porach, jednak praktykanci w tej klinice
mieli ustalany plan tygodnia na innych warunkach. Teoretycznie mogłabym to
gdzieś zgłosić lub zbuntować się przeciw takiemu bezprawnemu przedłużeniu
godzin pracy, jednak po tak nieprzyjemnej rozmowie z jednym z moich
przełożonych nie chciałam wszczynać dodatkowych alarmów, które tylko
potwierdziłyby jego zarzuty wobec mnie.
Że jestem uprzywilejowana i rozpieszczona.
Zresztą szczerze mówiąc – praca do późna wcale mi aż tak bardzo nie
przeszkadzała. To prawda, że odbierała mi energię i niszczyła cerę, jednak
równocześnie mogłam zapomnieć o bolączkach swego życia.
Nie musiałam na przykład zadręczać się tęsknotą za Adrienem.
Pracowałam i pracowałam, a na dodatek zaczęły pojawiać się polecane
lektury na kolejny rok studiów, które już zdążyłam sobie spisać, a część z nich
nawet kupić.
Sierpień mijał mi więc monotonnie, to dlatego tak się ucieszyłam, gdy
pewnego dnia przyjechali do mnie Vincent z Anją i dziećmi.
– Chciałam odwiedzić matkę – tłumaczyła Anja, kiedy podałam jej filiżankę
kawy. Usiadła na kanapie, a na podłodze rozłożyły się dzieci ze swoimi
zabawkami, które zabrały w podróż. – No a Vincent ma obiekcje, bym jeździła
tam sama od czasu incydentu z… Wiesz.
– Rozumiem. – Pokiwałam głową.
Vincent rozglądał się po swoim apartamencie, zapewne rejestrując zmiany,
jakie w nim zaszły. Stał właśnie przy oknie, ale nie podziwiał
rozpościerającego się za nim widoku, tylko zerkał na ogromną roślinę stojącą
w donicy obok. Jedną z wielu, które mu tu naznosiłam.
– Czy Brad nadal jest pod ochroną Rodrica? – zapytałam, przypominając
sobie o kolejnym dobrym powodzie, by nienawidzić tego konkretnego członka
Organizacji.
– Nie – odparł krótko Vince.
– Vince jest zły, że mimo to nie pozwoliłam mu rozerwać go na strzępy –
wyjaśniła Anja, unosząc brew.
Mój brat milczał i nawet nie próbował zaprzeczyć. Spojrzał na swoje
odrobinę zbyt głośne w jego mniemaniu dzieci, ale nie upomniał ich. Możliwe,
że był zbyt zajęty zaciskaniem szczęki na myśl o żałosnym bracie swojej żony.
– Ale – kontynuowała Anja, starając się, by jej głos brzmiał ciut
optymistyczniej – doszliśmy do porozumienia. Będę jeździła do matki, tylko
kiedy to konieczne, i to z dwoma ochroniarzami.
– Zakładam, że nie jest zachwycona, iż tylu obcych będzie kręciło się po jej
domu, tak? – domyśliłam się, przysiadając na podłodze przy Lissy i gładząc jej
warkocz.
– Fakt, nie lubi gościć na swoim terytorium nieznajomych. Nie lubi nawet
za bardzo, gdy jej bliscy ją odwiedzają. No właśnie… – Anja uniosła brew. –
Dziś Vincent nalegał, by pojechać do niej ze mną i dziećmi. Jak to, kochanie,
nazwałeś?
Skryłam uśmiech. Anja potrafiła zwracać się do Vincenta z ogromną
swobodą, a „kochanie” w jej ustach skierowane do niego brzmiało doprawdy
wybornie.
– Wizyta rodzinna – odparł sztywno Vince.
– Mhm, taaa – potwierdziła. – Wizyta rodzinna. Problem z moją matką jest
taki, że ona jest uczulona na wizyty rodzinne, więc nigdy ich nie praktykujemy.
Nie lubi swoich wnuków, a i za mną nie przepada.
– Co jest z nią nie tak?
– Vince chciał po dżentelmeńsku wyjaśnić jej, dlaczego jej córka będzie
odwiedzała ją od teraz z większą ochroną, a także delikatnie zwrócić uwagę, że
Brad to toksyczny śmieć, jednak matka jest pod zbyt dużym wpływem mojego
brata. Nie dała sobie nic powiedzieć. – Anja potarła swoje czoło z jawną
dezaprobatą. – Zaczęła się drzeć, potem skomleć, jak to ma w zwyczaju, aż
dzieci się wystraszyły, to się stamtąd zabraliśmy, a że byliśmy w pobliżu, po
prostu wpadliśmy tutaj.
– Babcia zrobiła się czerwona jak pomidor i spadł jej wałek – wtrąciła Lissy
z chichotem.
Po grobowej minie Vincenta i kwaśnej Anji mogłam śmiało stwierdzić, że
nie byli zachwyceni, iż ich dzieci były świadkami takich scen.
– A… – zawahałam się, ale zaraz kontynuowałam nieśmiało: – A, Vince,
powiedz, czy… Mam na myśli, czy…
– Jeszcze nie, Hailie – odparł.
Spuściłam głowę.
– To długotrwały proces bez gwarancji sukcesu – kontynuował. Ze srogiej
głębi jego bladoniebieskich oczu wyzierały ślady może nawet współczucia. –
Wiesz o tym.
– A czy może Maya mogłaby jakoś pomóc? W przekonaniu Charlesa? –
zapytałam z nadzieją.
– Maya chce pomóc. Charles się jej jednak nie posłucha.
– Wręcz przeciwnie – wtrąciła Anja, krzywiąc się. – Opowiadała, że Charles
dosłownie lubi robić jej na przekór. To dla niego chora zabawa.
Westchnęłam z frustracją.
– Co więcej, nie przewiduję, byśmy zawarli zgodę do czasu wesela –
zaznaczył Vince, przypatrując mi się uważnie. Jego niebieskie oczy pasowały
do błękitnego nieba rozciągającego się za jego plecami.
Przykryłam czoło dłonią.
– Niedobrze – posmutniałam. – Tak w ogóle to jakie jest
prawdopodobieństwo, że spieprzymy Dylanowi ślub przez te wszystkie
kombinacje?
– Sam mus goszczenia niechcianych osób to chamówa – stwierdziła Anja. –
Wiem coś o tym, na moje wesele członkowie Organizacji też się wprosili.
– Dlatego trzeba się upewnić, że na samej ceremonii nie wynikną żadne
komplikacje – oświadczył Vince. – Rozważałem, jak im zapobiec, i uznałem,
że dla zachowania pozorów oraz aby uśpić czujność Rodrica Rettera, należy
zrobić szopkę zadedykowaną specjalnie jemu. Wiem, że nie spodoba ci się to,
co zaproponuję, ale uważam, że bezpiecznie by było, gdybyście oboje pojawili
się na weselu z partnerami.
– Ja i Adrien? – zdumiałam się. – Mamy przyjść z innymi ludźmi?
W tle rozległ się chichot małej Lissy i naśladującego jej śmiech Michiego.
Zazdrościłam dzieciakom tej beztroski, bo to, co właśnie usłyszałam, wydało
mi się tak oderwane od rzeczywistości, że aż przez chwilę niemożliwe do
przetworzenia.
– Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybyście zabrali kogoś, z kim się
znacie, najlepiej trochę dłużej, aby to wyszło autentycznie i naturalnie. –
Vincent obserwował mnie uważnie, by nie przegapić mojej reakcji.
Mrugałam, wciąż siedząc na podłodze. Czułam się przez to jak psiak, który
nie do końca rozumie, co mówi do niego człowiek, ale nerwowo macha
ogonem i udaje, że wszystko jest super.
– Czekaj, sugerujesz, że mam przyjść z jakimś swoim poprzednim
partnerem…? – zawiesiłam głos. Samo mówienie o tym głośno wprawiało
mnie w dyskomfort.
Czy to nie byłaby jakaś, nie wiem, zdrada?
– Zaś w przypadku Adriena najlepiej by było, gdyby przyprowadził którąś
ze swoich byłych partnerek.
To było jeszcze gorsze.
Coś ukłuło mnie w sercu, jeszcze tylko nie wiedziałam co.
Coś silnego w każdym razie.
– On… On wie? – zagadnęłam, a moje palce powędrowały do łańcuszka na
szyi. Ciągnęłam go dla zabawy, z zadartym podbródkiem wpatrzona w brata.
– Rozmawiałem z nim o tym.
– I c-co powiedział?
– Zgodził się, że to potrzebna zagrywka – odparł powoli Vince.
Spuściłam wzrok.
– Hailie.
Nie podnosiłam go.
– Hailie – powtórzył Vincent odrobinę łagodniej. – Nie był zachwycony.
Uniosłam brodę, wzięłam głębszy wdech i skinęłam głową.
– Ja też nie jestem.
– Czy masz pomysł, kogo chciałabyś ze sobą wziąć? Pamiętaj, że powinna
to być osoba, z którą masz lub miałaś bliższą relację.
Zamyśliłam się. Poza Adrienem ostatnimi czasy w mojej głowie nie było
miejsca dla żadnych innych mężczyzn spoza rodziny. A wcześniej, jeszcze
przed Santanem… Zarumieniłam się.
– Ja nie miałam… za bardzo… To znaczy… Eee…
Vincent przymknął powieki.
– Nie ma czasu na twoją marną grę aktorską, drogie dziecko – powiedział
surowo. – Jeśli za bardzo żenuje cię ta sytuacja, sam nie mam oporów, by
pomóc. Proponuję, żebyś skontaktowała się z kuzynem panny młodej.
Zamarłam.
– Z kim takim? – pisnęłam.
– Sugeruję, by pominąć moment, w którym dociera do ciebie, iż byłem
świadom twojej relacji z tym chłopakiem. – Uniósł lekko brwi. – Zadzwoń do
niego i zaproponuj mu wspólne pójście na wesele. To nie powinien być
problem, ponieważ i tak się na nim zjawi jako rodzina panny młodej, czyż nie?
– Skąd ty…
– Hailie, słyszysz, co mówię?
Odetchnęłam.
– Dobrze, zadzwonię do niego.
– Świetnie.
Vincent skierował się do okna, by rzucić jeszcze jedno badawcze spojrzenie
na miasto, ale odwrócił się znowu na moje kolejne, wypowiedziane cichutkim
głosem pytanie.
– A… Adrien z kim przyjdzie?
– Z byłą partnerką.
Ukłucie w sercu odezwało się ze zdwojoną siłą.
– Z kim?
– Zazdrość na bok, droga siostro – zganił mnie. – Rodric Retter nie może jej
zobaczyć.
Po raz kolejny spuściłam wzrok, myśląc sobie, że to będzie jedno
z trudniejszych zadań w moim życiu. Anja się nie odzywała, ale przysłuchiwała
się naszej rozmowie ze współczuciem. Kierowała je, oczywiście, w moją
stronę. Sama mogła sobie wyobrazić palącą zazdrość, którą by czuła, gdyby
musiała oglądać na imprezie swojego męża z inną kobietą u boku. I jeszcze
udawać, że jej to nie rusza.
Koszmar.
– Jutro rano zadzwonię do Alexa – postanowiłam z głębokim
westchnięciem. – Teraz w Hiszpanii jest już późna godzina. Pewnie śpi albo
imprezuje.
79

GAPIENIE SIĘ
W HOTELOWY SUFIT

Prywatny samolot Monetów wylądował na hiszpańskiej wyspie wieczorem,


w dniu poprzedzającym wesele Dylana i Martiny.
Wysiadłam z niego ja i bliźniacy. Will i Harrison podróżowali na własną
rękę prosto z Miami, Vince ze swoją rodziną przyleciał zaś trochę wcześniej.
Chciał mieć więcej czasu na przyzwyczajenie dzieci do nowej strefy czasowej,
by nie marudziły na ceremonii. Obliczył, o której godzinie najlepiej było mu
wylądować, by położyć je spać, aby następnego dnia wstały wypoczęte.
Szczerze, byłam pełna podziwu dla tych rodzicielskich kalkulacji.
– Spoko pomysł w sumie – mruknął Tony, gdy jechaliśmy samochodem
przez wyspę skąpaną w promieniach przepięknie zachodzącego słońca. Tony
oglądał ją przez przednią szybę z fotela kierowcy w aucie, które podstawiono
dla nas na lotnisko. – Z tym weselem na Kanarach.
– Fest spoko – potwierdził Shane. – Widzieliście w ogóle te zdjęcia plaży,
zatoki i tak dalej? Te, co Dylan wysyłał i pisał, że jutro od świtu ekipa będzie
wszystko tam rozkładać…
Tony pokiwał głową.
– Hailie? – zapytał Shane, wyginając się na tyły z przedniego siedzenia, by
dostrzec wyraz mojej twarzy.
Odwróciłam melancholijny wzrok od zachwycającego, wściekle
pomarańczowego nieba.
– Hm?
– Widziałaś?
– Co?
– No te zdjęcia.
– A, tak… – Pokiwałam głową i zamachałam telefonem, na którym
zaciskałam bez sensu palce. Bez sensu, bo wiedziałam, że osoba, z którą
chciałabym pogadać, aktualnie nie zadzwoni. – Widziałam zdjęcia. Na grupie.
Fajnie wygląda to wszystko. Pięknie wręcz.
– Co z tobą? – Shane uniósł brew.
Odchyliłam głowę z głębokim westchnieniem.
– Nic.
– Chodzi ci o Santana? – zapytał Tony z niechęcią, jakby wkurzało go, że
myśli o jakimś tam mężczyźnie psują nastrój jego siostrze i przy okazji jemu.
Akurat patrzył na drogę, nie na mnie, ale ja za to zagapiłam się na jego
wytatuowane dłonie, manewrujące w tym momencie kierownicą.
– Nie o niego – mruknęłam.
– O tego typa, z którym idziesz na wesele? – drążył Shane.
– Którego typa? – Tony zmarszczył brwi.
– Kuzyna Martiny. Kojarzysz go przecież. Rex się nazywa.
– Alex – poprawiłam go.
– O niego chodzi? – Tony odwrócił się do mnie na sekundę, by
zaprezentować swoją wykrzywioną niechęcią minę.
– Nie – sapnęłam z irytacją. Automatycznie zebrałam włosy na jedno ramię,
chyba podświadomie próbując w ten sposób się odgrodzić od świata
zewnętrznego – w tym przypadku od swoich braci.
– To o kogo?
Bliźniacy gotowi byli zgadywać do północy, więc w sumie mi ulżyło, gdy
Tony niespodziewanie ruszył prawdziwe podłoże mojego złego samopoczucia.
– O tę laskę, z którą przyjdzie Santan?
Wbiłam w niego wielkie oczy, a on już wiedział, że tym samym
potwierdziłam, iż jego domysły są prawdziwe. Uniósł wzrok do sufitu
samochodu.
– Jeny, serio, Hailie? – jęknął Shane, załamany moim tokiem myślenia.
– Miej wyjebane – doradził Tony.
– Nie każdy jest w tym takim mistrzem jak ty – warknęłam. – W ogóle wy
obaj nigdy niczym się nie przejmujecie, to co wy możecie wiedzieć?
– Hej, to nieprawda – zaprotestował Shane. – Po prostu przez ostatnie
tygodnie Santan stawał na głowie, żeby udowodnić, że mu na tobie zależy, i co,
teraz ty tak po prostu masz się czuć zagrożona jakąś tam obcą typiarą?
Miałam nadzieję, że przeszyłam go spojrzeniem, które było tak ostre, jak
sobie wyobrażałam.
– Nie czuję się przez nikogo zagrożona – syknęłam z pasją i aż poprawiłam
się w fotelu, by wygiąć tułów w stronę bliźniaków. – Wkurza mnie, że przy
moim mężczyźnie będzie się kręciła jakaś baba, to chyba proste, prawda?
Moi bracia zawiesili się, zaskoczeni moją agresją.
– Ale… – wymamrotał Shane – ale to przecież na niby tylko…
– Gdzieś mam, czy to jest na niby! – Starłam spod oka błąkającą się łzę
czystej złości. – Będzie go, cholera, trzymać pod rękę i chichotać przy jego
uchu jak jakaś idiotka.
– Nigdy nie widziałem, żeby Hailie była taka zazdrosna – szepnął Shane do
Tony’ego.
Pomimo że nawet nachylił się w jego stronę, by móc wystarczająco mocno
zniżyć głos, ja i tak go usłyszałam. Zdenerwowana rąbnęłam o fotel przed sobą,
który to właśnie Shane zajmował. Nie zrobiłam tym krzywdy jemu, ale sobie
i na koniec jeszcze bardziej wkurzona pocierałam pięść, dodatkowo irytowana
przez bliźniaków. A raczej przez ich pełne politowania spojrzenia, którymi
mnie mierzyli. Shane w lusterku bocznym, Tony we wstecznym.
Nie kontynuowałam tej rozmowy, żeby jeszcze bardziej nie rozchwiać się
emocjonalnie. Zamiast tego zaciskałam zęby. Piękny zachód minął i słońce
zniknęło. Była to piękna metafora mojego aktualnego samopoczucia. Brak
słońca. Jedyne, czym mogłam się pocieszać, to że już niedługo wyjdzie ono
znowu. Prawda?
Po raz pierwszy nocowaliśmy na Kanarach w hotelu, a nie u Blanche.
Zostało to tak zorganizowane dla naszej wygody – tutaj miały przyjechać po
nas auta, a sama zatoczka znajdowała się bardzo blisko. No i zatrzymała się tu
większość gości.
Dostałam zakaz wypytywania o tego jednego, który interesował mnie
najbardziej, dlatego tym bardziej się denerwowałam. Nie wiedziałam nic –
gdzie jest, z kim, kiedy go zobaczę?
Już w lobby rzuciło mi się w oczy kilku Hiszpanów, którzy witali się
nawzajem i ze strzępków rozmów, jakie do mnie doleciały, mogłam
wywnioskować, że to weselni goście od strony Martiny. Jakieś dwie kobiety
opisywały sobie sukienki, które włożą jutro, pewien mężczyzna śmiał się
i klepał po plecach młodszego chłopaka, przewidując, że „on będzie następny”.
Stałam przy recepcji z Danilo, pozwalając, by Shane i Tony nas
zameldowali, a sama rozglądałam się w nadziei, że dostrzegę coś, a raczej
kogoś, kto mnie zainteresuje. Czy Adrien nocuje w tym hotelu? Czy już tu jest?
Nowe pytanie zostało odblokowane, gdy weszłam do swojego pokoju.
Boy hotelowy podążał z nami i wózkiem wypchanym naszymi walizkami.
Bliźniacy mieli pokoje na tym samym piętrze, Shane nawet naprzeciwko mnie.
To dobrze, bo miał mnie kto złapać, gdy prawie upadłam, kiedy użyłam karty
i otworzyłam drzwi do siebie.
W przydzielonym mi pokoju, tuż na wprost, na łóżku, leżał Alex.
Zerwał się do pozycji siedzącej i odwzajemnił spojrzenie moje, Danilo
i bliźniaków, którzy natychmiast zajrzeli do środka, zaalarmowani moją
podejrzaną reakcją.
– Co ty tu… – zaczęłam z pretensją w głosie, ale Shane dźgnął mnie
w plecy, a Tony w bok. W tym samym czasie.
– Pozory – szepnął mi bardzo cicho do ucha Shane, zezując na boya
hotelowego.
Moje usta rozciągnęły się w sztucznym uśmiechu.
– …tutaj robisz przede mną? – dokończyłam, chichocząc sztucznie. – Alex,
mieliśmy spotkać się w lobby!
Alex, siedzący na łóżku i podejrzliwie się nam wszystkim przyglądający,
uniósł brwi.
– Mieliśmy? – zdziwił się.
– Tak jak się umawialiśmy – przytaknęłam. – Cóż, nie szkodzi. –
Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się do swojej obstawy, by przejąć
walizki od boya hotelowego. – Danilo, dzięki za eskortę. Shane, Tony,
zobaczymy się później, dobrze?
Mój ochroniarz skinął głową i wycofał się z pokoju, a za nim podążyli
bliźniacy i obsługa.
– Jak coś, to wołaj, mała Hailie, będę naprzeciwko – mruknął na odchodne
Shane.
Drzwi się za nimi zamknęły, a ja zwolniłam uścisk na uchwycie walizki.
Zostawiłam ją w przedpokoju i zrobiłam kilka kroków do przodu. Zatrzymałam
się tuż naprzeciwko Alexa. Pokój był schludny, nie jakiś bardzo luksusowy, ale
ładny i przestronny. Nie zdążyłam się jeszcze zbyt dokładnie po nim rozejrzeć,
bo skupiłam się na mężczyźnie przede mną.
Zanim weszliśmy do pokoju, Alex czytał, bo na podwójnym łożu leżała
otwarta książka. Otworzył też sobie hotelową wodę i ustawił klimatyzację tak,
jak lubił. W kącie znajdowała się jego walizka, a kątem oka dostrzegłam przez
uchylone drzwi do łazienki, że przy umywalce już swoje miejsce znalazła pasta
do zębów i chyba jakiś odświeżacz do ust.
– To twój pokój? – zapytałam.
– Powiedziano mi, że nasz.
W ciągu ostatniej minuty zdążyłam się domyślić, że tak to niestety zostało
tu rozwiązane. Zacisnęłam z niezadowoleniem usta, skanując wzrokiem łóżko
małżeńskie.
– Mamy razem spać?
– To ty chcesz udawać parę – prychnął Alex.
Przyjrzałam mu się. Przez telefon wydawał się obojętny, ale na żywo
wyglądał na bardziej zirytowanego.
Trochę przypakował – chyba że to ta jasna koszulka, którą dziś założył, była
przymała i bardziej uwydatniała jego mięśnie. Poza tym niewiele się zmienił.
Może jeszcze opalił się bardziej, ale w końcu spędzał lato w Barcelonie, więc
to chyba nic dziwnego.
– Mówiłeś, że nie masz nic przeciwko – zauważyłam ostrożnie.
– Co miałem ci powiedzieć?
– Cóż, jeśli masz coś przeciwko, to należało powiedzieć mi, że masz coś
przeciwko.
– Zdesperowanym głosem poprosiłaś mnie o pomoc. – Alex rozłożył ręce. –
To pomagam.
Wypuściłam powietrze z ust, by się trochę wyluzować. To nie na niego
jestem zła i nie mogę się na nim wyżywać.
– Wiem, jestem ci wdzięczna – zapewniłam go. – Nie spodziewałam się
tylko, że wsadzą nas razem do pokoju.
Alex w milczeniu przyjął moją skruchę. Przez chwilę rozglądałam się po
pomieszczeniu, zastanawiając się, jak się w nim rozgościć, by czuć się tu
swobodnie, skoro będę w nim mieszkać z innym mężczyzną. Mężczyzną,
z którym w przeszłości łączyła mnie pewna całkiem bliska relacja.
– Po co to wszystko? – zapytał cicho.
– Masz na myśli udawany związek? – Również zniżyłam głos.
– Kiedy zadzwoniłaś z tą ofertą, na początku sądziłem, że to żart.
– Nie dziwię się, tak to brzmi.
Oparłam się biodrami o biurko. Założyłam ręce na piersi i postanowiłam
poświęcić tę chwilę uwagi Alexowi, bo chłopakowi bez dwóch zdań się to
należało.
– Doceniam, że nie próbowałaś mnie wykorzystać, tylko jasno postawiłaś
sprawę.
Coś we mnie drgnęło. Zmarszczyłam brwi i opuściłam ręce. Nawet przez
chwilę miałam ochotę jednak podejść do Alexa bliżej, ale się powstrzymałam.
Podświadomie czułam, że mam potrzebę jednak pilnować między nami
dystansu.
– Nigdy bym cię tak nie wykorzystała…
Poczułam się głupio, że coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy.
– Nasza znajomość trochę ostatnio odeszła w niepamięć – zauważył. – Nie
dziw się, że mam różne myśli.
– Szanuję cię, Alex. Przestaliśmy się spotykać, ale nie zrobiłabym umyślnie
nic, co by cię skrzywdziło.
– Umyślnie – powtórzył powoli.
– Alex, proszę, nie, nie wywołuj we mnie poczucia winy… – Błagalnie
przekrzywiłam głowę. – Jeśli aktorstwo na ślubie Dylana i Martiny to dla
ciebie za wiele, wystarczyło szczerze to przyznać i wymyśliłabym coś
innego…
– Dlaczego w ogóle musisz cokolwiek udawać? O co tu chodzi?
– Widzisz, no, sprawa jest taka, że nie mogę ci powiedzieć.
Wypuścił powietrze z ust, ewidentnie zirytowany moimi tłumaczeniami,
a raczej ich brakiem.
– Spotykałaś się z kimś, prawda? – zagadnął znowu.
Cała spięta, uważając, by odpowiednio zareagować, jeśli znowu zapyta
o coś, na co nie będę mogła odpowiedzieć, skinęłam głową.
– Co się stało z tym związkiem?
– Nie ma go – szepnęłam.
Ależ miałam suche gardło.
– Został zakończony?
Wzruszyłam ramionami.
– Jest jakakolwiek szansa, że możemy wrócić do naszego starego układu? –
zapytał z jawnym wahaniem, a zaraz dodał szybko: – Albo stworzyć nowy.
Spuściłam głowę. Alexa walczącego o związek ze mną nie było w moim
wakacyjnym bingo. To kolejna komplikacja mojego życia. Chciałam dać mu
jasno do zrozumienia, że po naszej relacji zostały okruchy, których nie
zamierzałam nawet zbierać, ale jednocześnie nie chciałam go ranić –
potrzebowałam wyrazić się w o wiele elokwentniejszy i bardziej empatyczny
sposób.
– Alexie, nie będzie między nami już żadnych układów – przemówiłam
wreszcie łagodnym, wyraźnym głosem. Spojrzałam mu przy tym w oczy, by
pokazać mu, że nadal jest dla mnie ważny, tylko już po prostu w inny sposób.
– Okej – odparł cicho.
I krótko.
No i z bólem.
– Słuchaj, jeśli chcesz się wycofać z tej gierki, to powiedz, coś wymyślę… –
zapewniłam go, nerwowo bawiąc się palcami. Absolutnie nie wiem, co bym
miała tu wymyślić, ale nie mogłam być aż tak wielką egoistką, by wykazywać
się tak olbrzymią ślepotą na krzywdę Alexa. On nic złego mi nie zrobił. Wręcz
przeciwnie – miałam z nim same dobre wspomnienia…
Po prostu pojawił się ktoś, kto je bardzo mocno przyćmił.
– Nie, Hailie, w porządku – odparł sucho. – Zadeklarowałem się, więc to
zrobię. Nie mam nic przeciwko.
Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę, trochę szukając kłamstwa w jego
oczach, ale założył maskę, która je zasłoniła, więc jedyne, czego się
dopatrzyłam, to pustka.
– Dziękuję.
Alex wstał, przeciągnął się, potem przełożył swoją książkę z łóżka na stolik
nocny.
– Wychodzisz? – zapytał mnie, sięgnąwszy do swojej walizki. Wyjął z niej
jakiś inny T-shirt niż ten, który miał na sobie, i zaczął się przebierać.
Odwróciłam wzrok na widok jego klatki piersiowej. Kiedyś wodziłam po
niej palcami i ta myśl była dla mnie bardzo niekomfortowa.
– Co, serio, Hailie, czerwienisz się? – prychnął z niedowierzaniem.
– Nie czerwienię! – warknęłam. Zerwałam się z miejsca i sama poszłam po
swoją walizkę. Nie zamierzałam się oczywiście przy nim przebierać, ale
chciałam się czymś zająć i rozpakowanie swoich rzeczy wydawało się dobrym
pomysłem. – I nigdzie nie wychodzę. Jest późno, a jutro rano mamy wesele.
– Z którego okazji zjechała się tu połowa mojej rodziny. Chcę się z nimi
zobaczyć.
– W takim razie do później – rzuciłam przez ramię.
W ciszy rozpakowywałam swoje złożone w zbite kostki ubrania. Shane się
ze mnie śmiał, że potrafię składać ciuchy precyzyjniej, niż robiłaby to
maszyna. Kiedyś prosił mnie, bym i jemu pomagała w pakowaniu, ale sytuacja
w jego walizce i tak zawsze jakimś cudem kończyła się chaosem.
Czułam na sobie sporadyczne spojrzenia Alexa. Kręcił się po pokoju, potem
umył zęby, psiknął się wodą kolońską, zmierzwił włosy, używając do tego
jakiegoś dziwnie pachnącego specyfiku. Przez cały ten czas milczeliśmy.
Aż wreszcie mruknął jakieś pożegnanie i drzwi się za nim zamknęły
z cichym kliknięciem.
Wtedy dopiero odsunęłam się od walizki, w której na koniec już tylko bez
sensu przekładałam rzeczy, i odetchnęłam.
Ależ to była dziwna sytuacja.
Totalnie nie fair w stosunku do Adriena, przecież mieszkanie w jednym
pokoju z innym mę…
Zamarłam.
A potem uderzyły mnie mdłości.
Czy to oznacza, że Adrien dostał pokój z inną kobietą?
Aż się zakołysałam na kolanach i usiadłam.
Patrzyłam gdzieś w punkt na podłodze. Czułam, jak serce mi przyspiesza,
jak zaczynają mi drżeć wnętrzności. Naprawdę rozważyłam pomysł, by przejść
do łazienki i zwymiotować.
Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam widzieć wszystko w czarnych barwach.
Z wściekłości szarpnęłam nawet za jedną z ładnie złożonych bluzek w walizce
i rzuciłam nią przed siebie. Dzieci Vince’a robiły tak ze swoimi zabawkami,
kiedy coś im się nie podobało. To znaczy Michi tak jeszcze robił, bo był mały,
Lissy natomiast już się nauczyła, że to nie jest dobry sposób na radzenie sobie
z negatywnymi emocjami. Tak że można powiedzieć, że byłam mniej stabilna
psychicznie niż moja czteroletnia bratanica.
W tej chwili nie mogłam mniej o to dbać.
Wstałam, przeszłam się. Wciąż unoszący się zapach wody kolońskiej Alexa
przypominał mi, że w pokoju Adriena jakaś obca dziewczyna mogła rozpylać
właśnie słodkie perfumy. Kwiatowe lub z nutką cholernych truskawek.
Zabolał mnie brzuch i przykładałam do niego dłoń, gdy oczyma wyobraźni
oglądałam scenę, jak ta sama dziewczyna przebiera się przy Adrienie, jak Alex
przy mnie. Paraduje przed nim w staniku, a co, jeśli nawet i bez niego?
Prawie się poryczałam ze złości i bezsilności.
Miałam ochotę wybiec z pokoju, znaleźć Rodrica Rettera, ukatrupić go
gołymi rękami, a potem z rozpędu trzepnąć też kobietę, która możliwe, że
właśnie dobierała mi się do Adriena.
Och, nędzny był to dla mnie wieczór. Zdecydowałam, że spędzę go
w pokoju. Shane i Tony podobno gdzieś wyszli, bo i mnie proponowali mały
spacer, ewentualnie wyjście na drinka, ale odmówiłam.
Może nie powinnam? Może gdybym zrobiła coś innego niż leżenie w łóżku
i gapienie się w hotelowy sufit, to pomogłoby mi rozproszyć negatywne myśli?
Prawdopodobnie nie, pewnie byłabym przygnębiona i tylko popsuła
bliźniakom nastroje swoim ponuractwem.
Dlatego zostałam, przewracałam się w łóżku, denerwowałam.
Odłożyłam telefon na biurko, bo gdy leżał pod poduszką lub na stoliku
nocnym, wiecznie po niego sięgałam. Liczyłam, że może dostałabym jakąś
wiadomość od Adriena, ale ustalone zostało, że nie wolno nam się
kontaktować, i on skrupulatnie, niestety, przestrzegał tej zasady.
Był zajęty nowym towarzystwem.
Skrzywiłam się na tę odważną, okrutną myśl. Sama sobie wkręcałam
idiotyczne przekonania. Przecież ufałam Adrienowi, nigdy nie zrobiłby mi
czegoś takiego. Nie rzuciłby się na pierwszą lepszą kobietę. Może męczył się
teraz tak samo jak ja?
Choć byłam gotowa do snu, nie zmrużyłam oka nawet na moment.
Wierciłam się pod kołdrą, wbijając palce w poduszkę. Minęło tak kilka godzin,
które przetrwałam w takim stresie, że jestem pewna, iż zdążyłam schudnąć,
i sukienka, którą mieli mi jutro dostarczyć, okaże się za duża.
Doczekałam się nawet powrotu Alexa, a wtedy już w ogóle niemożliwe
było, żebym zasnęła. Wciskałam jedno ucho w poduszkę, drugim nasłuchując
każdego dźwięku. Zamknął się w łazience, przygotował do snu. Potem
przyszedł do łóżka i jestem pewna, że gapił się przez chwilę na tył mojej
głowy, zanim zgasił światło i wślizgnął się pod narzutę.
Powstrzymałam skrzywienie na swojej twarzy, gdy poczułam, jak materac
porusza się pod jego ciężarem. To nie był mężczyzna, z którym chciałam być
właśnie w łóżku. Mimo naszej historii powodowało to u mnie dyskomfort,
dlatego wytrzymałam tak tylko przez krótki moment.
– Alex? – zagadnęłam, podnosząc się do pozycji siedzącej. Odwróciłam się
w jego stronę. On też ułożył się do mnie plecami.
– Hm?
– Ja tak nie mogę.
– Czego nie możesz? – Gdzieś w jego głosie słyszałam westchnięcie, jakby
miał już trochę dość moich dramatów.
Absolutnie go za to nie oceniałam, sama miałam siebie dość.
Alex wrócił ze spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Otaczała go nawet
subtelna mgiełka zapachu wina i morza. Gotów był właśnie wygodnie zasnąć,
by cieszyć się jutrzejszym dniem, a ja jak zwykle musiałam coś skomplikować.
– Nie zasnę w jednym łóżku, przepraszam – szepnęłam.
Alex się napiął, widziałam to po jego plecach. Zgadza się, nie założył
koszulki do snu. Tym bardziej byłoby to dla mnie dziwne – leżeć z nim pod tą
samą kołdrą.
A następnie odetchnął i się wyluzował. Może policzył w głowie do
dziesięciu.
– Spoko, możesz się położyć na kanapie.
Zagryzłam wargi. Kanapa znajdowała się tuż przy oknie i była bardzo
gustowna, jednak zdecydowanie nie nadawała się do wygodnego spania. Była
przede wszystkim za krótka, by się na niej wyciągnąć. Mimo to spróbowałam.
W ciemnościach położyłam się na niej z własną poduszką.
Kiedyś Alex potrafił stanąć na głowie, żebym była zadowolona i żeby
zaspokoić moje potrzeby. Gdybym kilka miesięcy temu powiedziała mu, że nie
chcę z nim spać, sam przeniósłby się chociażby na podłogę. Ale w obecnej
sytuacji nie dbał o mnie już tak bardzo i zdecydowanie nie miałam o to
pretensji. Nie zasługiwałam na jego wyrozumiałość, nie było potrzeby, by nade
mną skakał.
Wystarczyło mi, że robił to tylko jeden mężczyzna.
Nadal nie mogłam zasnąć. Kanapa jeszcze mniej sprzyjała spędzeniu tu
miłej nocy i wytrzymałam na niej niecałą godzinę. Nawet Alex zdążył zasnąć,
co rozpoznałam po jego miarowym oddechu.
A ja, nudna, nadal tkwiłam myślami w pokoju hotelowym Adriena Santana.
Czy i on miał opory, by spać z inną kobietą? Czy jeśli nie, to chociaż się od niej
odwrócił? A co, jeśli ona się do niego zbliży, a co…
Wstałam.
W pośpiechu i bez zapalania lampki, narzuciłam na siebie hotelowy
szlafrok. Wymknęłam się z pokoju, na stopy wsunąwszy sobie również
hotelowe kapcie. Hol był jasny, długi i pusty, trochę jak w horrorach, ale nie
szkodzi, bo nie zamierzałam zapuszczać się nigdzie daleko. Zapukałam do
drzwi naprzeciwko.
Shane otworzył mi dopiero po kilku dłuższych chwilach. Mrużył oczy,
włosy sterczały mu na wszystkie strony i w ogóle nawet nie pomyślał, by
narzucić na siebie coś więcej niż bokserki, w których spał.
– Mogę? – zapytałam cicho.
Ziewając, usunął się z wejścia, by mnie wpuścić.
– Jest noc – zauważył zmęczonym głosem.
– Nie mogę zasnąć – szepnęłam. – Wylądowałam w łóżku z Alexem.
– No to dawaj do mnie, mała Hailie – mruknął i walnął się na swój materac,
nie zwracając na mnie więcej uwagi.
Uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem i wysiliłam swoje pokłady
wewnętrznego spokoju, by bałagan, jaki panował w pokoju mojego brata, nie
wyprowadził mnie z równowagi. Nawet w mroku widziałam te ciuchy na ziemi
i jakiś papier na stoliku nocnym po stronie łóżka, którą zajęłam.
Dlaczego on nie wyrzucił tego papieru przed pójściem spać?
Dlaczego go tu zostawił?
Nie miałam siły teraz mu tu sprzątać, więc z westchnieniem zgarnęłam
śmieć na podłogę, obiecując sobie, że będę o nim pamiętała i nie wdepnę
w niego rano nagą stopą, gdy już będę wstawać.
Spanie obok mojego brata Shane’a znajdowało się w mojej głowie w tej
samej kategorii, co spanie z dodatkową poduszką. Komfort, zwykle
niepotrzebny, ale podczas pewnych nocy przydatny.
Dziś, na przykład, bardzo mi się przydał, bo to tutaj wreszcie znalazłam
spokój, przestałam torturować się głupimi wizjami i zasnęłam, gotowa na to, co
przyniesie jutro.
80

MORDERCZY NASTRÓJ

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam rano, było wdepnięcie w papier przy łóżku
Shane’a.
Następnie opuściłam pokój, upewniwszy się, że wcześniej obudziłam brata
i zawiadomiłam go, że zobaczymy się zaraz na śniadaniu.
Wróciłam do siebie, gdzie Alex akurat wyłączał swój budzik i przecierał
oczy. Nie skomentował mojej nieobecności, nie był też nią zaskoczony.
– Powinniśmy zejść do restauracji razem – oznajmiłam, wskakując na
szybko w dres.
– Za piętnaście minut będę gotowy – mruknął tylko.
Dwadzieścia minut później wyszliśmy ramię w ramię z windy do lobby.
Całą drogę na śniadanie rozglądałam się niby to obojętnie. Szukałam wzrokiem
Adriena, jednocześnie błagając wszechświat, by na niego nie wpaść. Zwłaszcza
jeśli miał zjawić się w towarzystwie jakiejś kobiety. Nie mogłam obiecać, że
wtedy nie wylałabym na nią przypadkowo kawy i cały nasz misterny plan
poszedłby do kosza, tak jak ostatecznie trafił tam papier spod łóżka Shane’a.
Rozweseliłam się trochę, gdy zasiadłam do stołu, przy którym zbierała się
powoli moja rodzina. Wszyscy zatrzymali się w tym hotelu i obecni na
śniadaniu byli już punktualnie Vincent z Anją i dziećmi oraz Will i Harrison.
Anja trzymała Michiego na kolanach i proponowała mu różne owoce,
a Vince, wzdychając, wyciągał właśnie z rączek zawiedzionej Lissy kostki
cukru, których dziewczynka nabrała za dużo i planowała wrzucić je sobie
wszystkie naraz do herbaty.
Harrison popijał swoją herbatę z nie mniejszą gracją niż wino wieczorami
i ukrył rozbawiony uśmiech, gdy dostrzegł, że spojrzenie Willa zrobiło się
czujne na widok Alexa u mojego boku.
Vincent też nie powitał nas z wielką serdecznością, ale wiadomo, on nigdy
przecież nie uchodził za serdecznego. Jednocześnie pomyślałam sobie, że
zachowanie moich braci to komedia – żaden mój chłopak nigdy nie miał szans
im ot tak przypasować. Zabawne, że kiedy względnie zaakceptowali Adriena,
teraz na powrót stroszyli brwi na mojego nowego, niechby i na niby partnera.
Usiadłam przodem do wielkiej szyby, z której rozpościerał się widok na
błękitne, połyskujące morze, a tyłem do wejścia, żeby nie skupiać się ciągle na
tym, kto wchodzi do restauracji i z niej wychodzi, jednak poskutkowało to
tylko tym, że częściej się odwracałam. Wreszcie Vincent rzucił mi znaczące,
bardzo ostrzegawcze spojrzenie i wtedy utkwiłam wzrok w swoim talerzu na
dłużej.
Alex co chwilę witał się z kimś na sali. Czasem do kogoś machnął, ktoś do
niego coś zawołał lub nawet rzucił przez pół pomieszczenia jakimś żartem
i trochę miałam wyrzuty sumienia, że trzymam go ze swoją nudną osobą przy
stoliku z moją rodziną, z którą niezbyt swobodnie mógł sobie porozmawiać,
skoro mógłby usiąść ze swoimi krewnymi i tam milej spędzić ten poranek.
Sytuację ratował Will, który, choć sztywno, próbował go zagadywać, aż
w końcu do ich rozmowy włączył się Harrison i jako tako kilka tematów udało
im się poruszyć nawet w nie najgorszym tonie.
Później przyszedł do nas Shane, a zaraz potem na ramieniu moim i Alexa
spoczęły dłonie Dylana.
Zaszedł nas od tyłu i mój pochmurny nastrój natychmiast zderzył się z jego
rozradowaną aurą. Widać było od razu, że to ważna dla niego okazja – pojawił
się tu w koszuli i nawet szelkach, nie w dresie, jak można było się spodziewać,
no a w oczach błyszczało podniecenie.
– Witam swoją piękną rodzinkę – zawołał, po czym nachylił się do Alexa
i mruknął odrobinę ciszej: – I ciebie, ziomeczku, również.
Dłoń Dylana z całą pewnością zaciskała się dużo mocniej na ramieniu Alexa
niż na moim. Nie wiedział do tej pory o tym, że razem mieliśmy jakąkolwiek
historię romantycznopodobną. To musiał być dla niego szok i byłam pewna, że
tak ładnie sobie z nim radził tylko dlatego, że zaraz miał brać ślub i głowę
zaprzątały mu inne rzeczy.
– Widzę, że się nie stresujesz – skomentowałam z rozbawieniem,
podejmując poważną próbę rozpogodzenia się w tak ważnym dla mojego
wrednego brata dniu.
– A czym tu się stresować? – prychnął.
– Żeby ci panna młoda nie zwiała sprzed ołtarza, na przykład – zadrwił
Shane.
– Mhm, ta, żebym ja, kurwa, nie zwiał.
Parsknęliśmy wszyscy.
Oprócz Vincenta, u którego boku Lissy szczerzyła się zbyt szeroko.
Wyciągnęła drobną rękę do wujków i zamachała palcami.
– Musicie zapłacić.
Dylan spojrzał na jej rękę i udał najbardziej teatralny szok, jaki
kiedykolwiek widziałam w życiu. Taki z przesadnie uniesionymi brwiami
i ustami ułożonymi w kształcie literki „O”.
– Za co?
Dziewczynka zachichotała.
– Za brzydkie słowo.
– Które?
– No… k…
– Lindsay – upomniał ją surowo Vince.
Shane i Dylan roześmiali się złośliwie.
– Dobra, młoda, trzymaj – mruknął Dylan. Z kieszeni dresów wyciągnął
zgnieciony banknot studolarowy i wsunął go w dłoń naszej bratanicy.
Lissy przytuliła pieniądz, zadowolona ze swojej interwencji, czego Vincent
więcej nie skomentował, a tylko uniósł wzrok do sufitu.
Wydawało się, że już mi się polepszyło. Szczerze się zaśmiałam, coś
przekąsiłam, więc naturalnie zaraz mój względny spokój musiał zostać
naruszony. Tak się stało bardzo szybko: nagle kątem oka zobaczyłam to, czego
zobaczyć tak bardzo się bałam.
Adrien, zupełnie jak Vincent i Dylan, przyszedł na śniadanie w koszuli. Jego
przystojna twarz wyglądała na wypoczętą, ale znudzoną. Rozejrzał się po
restauracji, odrobinę dłużej prześlizgując się wzrokiem po kąciku Monetów,
który moja rodzina tu sobie utworzyła. Trudno było go nie zauważyć,
zaczynaliśmy robić spore zamieszanie.
Można by współczuć pozostałym gościom hotelowym, ale na pierwszy rzut
oka i tak się wydawało, że większość z korzystających z restauracji osób
przyjechało tu na wesele, a więc raczej były bardziej wyrozumiałe. Szczególnie
widząc, że to wokół pana młodego robi się takie zamieszanie.
Zapamiętałam dobrze moment, w którym Adrien dojrzał Alexa. Nie wiem,
czego się spodziewałam, ale zdawał się w ogóle nie zareagować, tylko od razu
przeniósł oczy na mnie i nawiązaliśmy sekundowy kontakt wzrokowy.
No i się odwrócił.
Tyle.
Serce mi zadrżało ze smutku, ale było to nic w porównaniu z prądem, który
przez nie przeszedł, gdy mój wzrok padł na kobietę obok Adriena.
Prawie się zapowietrzyłam. Dziewczyna rozglądała się na początku po
restauracji razem z Adrienem, po czym ruszyła w ślad za nim. Nie uszło mojej
uwadze, że miała na sobie obcisłą miniówkę i koszulkę na ramiączkach.
W uszach kolczyki, a na twarzy widoczny makijaż.
I co, ona się tak umalowała na śniadanie?
– Hailie.
Odwróciłam się do swojego stolika. Vincent, siedzący naprzeciwko mnie,
wpatrywał się we mnie ostrzegawczo.
– Dyskrecja – przypomniał mi.
Nabiłam na widelec kilka kawałków owoców na raz, powstrzymując łzy.
Alex, który był mniej więcej świadom tego, co się właśnie działo, skwitował to
milczeniem.
Odwrócenie się byłoby zbyt oczywiste, za bardzo dla mnie bolesne
i w ogóle nie miało sensu, a na pewno nie pomogłoby mojemu aktorstwu. Kilka
razy drgnęłam i błądziłam spojrzeniem, jakbym szykowała się, by to zrobić, ale
Vincent ciągle czuwał.
– Rodric Retter tu jest – rzucił w pewnym momencie do mnie cicho przez
stół.
Zacisnęłam zęby.
Za moimi plecami rozległ się kobiecy śmiech. Głośny, nie wiedziałam czyj,
ale wyobraziłam sobie, że to ta dziewczyna, która przyszła na śniadanie
z Adrienem, tak hałasuje, i spięłam się jeszcze bardziej.
Moi bracia sobie żartowali i mieli raczej dobre humory, ale każdy z nich
wiedział, dlaczego ja nie uczestniczę w tych porannych wesołościach całą sobą.
Czemu się tak garbię i zaciskam usta.
– To nie ona się tak śmieje – szepnął do mnie Shane.
Kochany, dobrze wiedział, o co mi chodzi. Uniosłam na niego pełne nadziei
spojrzenie.
– Ona tylko siedzi, pije kawę i patrzy w okno. W ogóle ze sobą nie gadają –
zrelacjonował mi, a kiedy już tak nachylał się do mnie, by mi to powiedzieć,
skubnął mi swoim widelcem kilka owoców z talerza.
– Dzięki – mruknęłam i posłałam mu mały, wdzięczny uśmiech.
Ktoś zaczął głośno klaskać.
– A wy co się tak zbiliście w tym kącie, hę? – ryknął wujek Monty, wesoło
krocząc w naszą stronę.
Kiedy weszłam do hotelowej restauracji, było tu całkiem spokojnie, ale teraz
sala powoli zapełniała się Monetami, a zbyt duże zagęszczenie Monetów
w jednym miejscu zawsze skutkowało niczym innym jak wielkim chaosem.
– A oto i on, cały na biało – zawołał Dylan, chętny na robienie hałasu. To
był jego dzień i nie zamierzał chować się przed światłem reflektorów. Wręcz
przeciwnie, wcinał się w nie bardzo chętnie.
Wujek Monty faktycznie przyszedł ubrany na biało. Koszulka i kuse spodnie
kontrastowały z jego muśniętą francuskim słońcem skórą.
– Poczekaj, aż zobaczysz mój gajer, będę konkurencją dla panny młodej –
zaśmiał się Monty, po kolei podając rękę każdej osobie z naszej ekipy.
Zmrużył oczy na widok Alexa, bo go nie poznawał, ale nie skomentował jego
obecności, bo zaraz ukłonił się nisko Anji, ucałował rączkę Lissy, a potem
stanął za mną, poklepał mnie od tyłu po policzku i ucałował w bok głowy. –
Cześć, gwiazdo.
– Hej, Monty. – Uśmiechnęłam się do niego.
– Lepiej sobie uważaj – ostrzegł go Dylan z kpiną. – Martina jest dziś
w morderczym nastroju.
– Skąd wiesz?
– Bo u niej byłem? – prychnął Dylan.
Wszyscy zabuczeliśmy głośno.
– Gościu, co ty – jęknął Monty. – Nie wolno oglądać panny młodej w dniu
ślubu.
– Nie wolno to rezygnować z porannego seksu w dniu ślubu.
– Z czego? – zapytała Lissy.
– Rany, zamknijcie się – westchnęłam, kręcąc głową ze śmiechem
i dezaprobatą naraz.
– Lissy, zjedz coś jeszcze, to będzie długi poranek – zaproponowała szybko
Anja, bo dziewczynka już otwierała usta, by drążyć temat.
Spokój morza za oknami hotelowej restauracji nijak się miał do tego, co
panowało w środku, gdy zebrali się tu wszyscy członkowie rodziny Monet.
Moja rodzina rozpanoszyła się wszędzie, ewidentnie zdominowała
pomieszczenie. Zaraz zszedł do nas zaspany, rozczochrany Tony i trzeba było
dołączyć kolejny stolik, bo zaczynało się robić ciasno.
Panowie głośno wspominali wieczór kawalerski. Dylan wcinał banana,
a w jego nawet donioślejszym niż zwykle śmiechu dźwięczało
podekscytowanie wielkim dniem.
– …więc zachowuj się, bo ja nie zamierzam świecić za ciebie oczami. –
Rozległ się gorączkowy szept Mayi. Pochylała się nad Flynnem, którego
prowadziła za rękę, ale kiedy już do nas dotarli, wyprostowała się, a na jej
twarzy pojawił się uśmiech.
Miłe to było, że wszyscy tak tryskają dziś szczęściem. Bardzo żałowałam,
że nie mogę w stu procentach dzielić tego nastroju. Mimo to starałam się nie
być smutaską, pomogło mi w tym zwłaszcza pojawienie się Mayi.
– Hej, kochana! – przywitała się najpierw ze mną ciasnym uściskiem. –
Zdaje się, że twoja suknia przyjechała.
– Och, to chyba czas, żebym powoli zaczynała przygotowania – odparłam
z ulgą, że będę mogła zaraz zniknąć z restauracji i nie tracić całej energii na
nieoglądanie się na Adriena i jego partnerkę. – Byłaś u Martiny?
– Są z nią mama i siostra, robi się na bóstwo. Ja też powinnam zacząć.
Muszę sobie przykleić płatki pod oczy. Monty, przypilnuj, żeby Flynn coś
zjadł. Monty, słyszysz?
– Możesz usiąść na moim miejscu, Flynn, ja się zbieram – zaproponowałam
i wstałam od stołu.
– W takim razie ja też będę szedł – zadeklarował Alex i wstał, łapiąc za
filiżankę ze swoją niedokończoną kawą. Wskazał nią na dalszą część sali. –
Pójdę się jeszcze przywitać z paroma osobami, zobaczymy się w pokoju.
– Jasne – odparłam, ale nawet nie zdążyłam nic dodać i Alex już się ulotnił.
Wiedziałam dlaczego. Jeśli nie należysz do rodziny Monet, nigdy nie
poczujesz się tu swobodnie. To dlatego Adrien był wyjątkowy. On potrafił
wczuć się w ten klimat. Potrafił być dojrzały i poważny w rozmowie
z Vincentem, a jednocześnie wyjść na bliźniaków i Dylana z piłą mechaniczną,
jeśli było trzeba.
Alex nie czuł się w stu procentach dobrze w takim towarzystwie, a ja nie
starałam się ułatwić mu zadania.
Byłam najgorszą partnerką na niby.
Opuszczając restaurację, ledwo się powstrzymywałam, by nie zerknąć niby
to przypadkiem ostatni raz na Adriena. Pomógł mi w tym Rodric Retter, na
którego prawie bym wpadła, idąc do wyjścia, gdyby Maya nie przytrzymała
mnie za łokieć.
Zatrzymaliśmy się naprzeciwko siebie.
– Witam, panno Monet – przemówił powoli, skinąwszy mi głową. Na
wysokości jego opiętego koszulą brzucha jak zwykle dyndał sygnet.
Przypominał o władzy tego człowieka i powodzie, dla którego musiałam
odgrywać całą tę szopkę. Czułam nienawiść, ale musiałam ją ukrywać, bo on
świdrował mnie spojrzeniem, jakby próbował przeanalizować moje wszystkie
myśli, plany i motywy.
– Dzień dobry, panie Retter – odpowiedziałam z nadzieją, że w moim głosie
wybrzmi odpowiednia doza pewności siebie.
– Rozstanie z panem Santanem zdaje się nie wzbudzać w tobie większych
emocji, czyż nie, panno Monet?
– Widać nie zależało mi tak bardzo – stwierdziłam grobowo.
– Jemu też najwyraźniej nie.
Nie odpowiedziałam.
Retter bardzo demonstracyjnie omiótł salę spojrzeniem i zatrzymał wzrok
dłużej na plecach Alexa, który stanął sobie przy czyimś stoliku, pogrążony
w small talku. Uśmiechał się i nadrabiał teraz te wszystkie smętne interakcje,
które wcześniej odbył z moją rodziną.
– Do zobaczenia na ceremonii – szepnął mężczyzna i wyminął mnie
z zagadkowym wyrazem twarzy.
Z lobby do windy weszłam, zaciskając usta. Maya nie opuszczała mojego
boku i odezwała się, dopiero gdy drzwi się zasunęły i dostałyśmy namiastkę
prywatności.
– Już niedługo zetrzesz mu tę demonstracyjną wyższość z mordy – obiecała
mi, pocierając moje ramię.
Uśmiechnęłam się.
– Dobrze cię widzieć, Maya.
– Wiadomo – odparła. – Jak się czujesz?
Spojrzałam na siebie w lustrze w tej eleganckiej, wyłożonej jasnym
marmurem windzie. W swoim dresie i ze związanymi włosami nie pasowałam
do tego wnętrza, ale jeszcze bardziej nie pasowała do niego Maya z wałkami
w swoich blond włosach, dlatego nie czułam się wcale źle.
Normalka przyjść na śniadanie bez makijażu i w luźnych ubraniach, a nie to
co poniektórzy.
– Trzęsę się na myśl o innej kobiecie u jego boku – wyznałam, sama
dostrzegając w lustrze, jak w moich oczach przebłyskuje nienawiść.
– Ależ Hailie, nic dziwnego, ja na twoim miejscu rozerwałabym ją na
strzępy.
Zamrugałam.
– Maya, nie możesz mi tak mówić.
– Wydłubałabym szmacie oczy.
– Maya! – jęknęłam. – Muszę zacisnąć zęby i to przetrwać.
Ciocia Maya wzruszyła ramionami.
– Cóż, jeśli cię to pocieszy, to Adrien wyglądał na kompletnie
niezainteresowanego jej towarzystwem.
– Powinien chociaż udawać, żeby być wiarygodnym – westchnęłam, ale nic
nie potrafiłam poradzić na uczucie satysfakcji, które pojawiło się w moim
sercu.
– Skoro tak, to i ty mogłabyś robić lepszą robotę – zauważyła. – Wyglądasz,
jakbyś siedziała przy Alexie za karę.
– Siedzę przy nim za karę.
– I Retter może to widzieć.
Winda zatrzymała się na moim piętrze.
– Wiem – westchnęłam, ostatni raz zerkając na swoją przybitą twarz
w lustrze. – To będzie trudny dzień.
81

WESELE MAFIOSÓW

Suknia leżała przygotowana na łóżku, z którego tej nocy uciekłam przed


Alexem.
Wesele odbywało się na plaży, na Wyspach Kanaryjskich, latem, w pogodny
dzień…
…ale kreacja, którą wybrałam, kłóciła się z tą sielankową, beztroską
scenerią. Była długa i czarna. Szalenie elegancka i wystarczająco mroczna, by
podkreślić mój melancholijny nastrój. Nagie plecy obwiązywały mi sznureczki,
talię podkreślało wcięcie. Spod rozporka wystawał kawałek smukłej nogi, którą
wysmarowałam pachnącym masłem do ciała i którą wydłużała czarna, prosta
szpilka.
Popijałam wino musujące z kieliszka, gdy makijażystka pracowała nad moją
twarzą, a fryzjerka prostowała mi włosy. Z jakiegoś powodu zależało mi jak
nigdy, by zrobić się na bóstwo.
Alex wrócił do pokoju pół godziny później, ale zamieniliśmy bardzo mało
słów. Może dlatego, że przymykałam powieki i wyglądałam, jakbym spała.
Tymczasem ja tylko wyciszałam się przed trudną misją.
W pokoju odwiedził mnie jeszcze Dylan, żeby oficjalnie podziękować za
każdą słodką radę, jaką się z nim podzieliłam. Przyszedł też Tony i skubnął mi
maseczkę do twarzy. Pojawił się Shane i zabrał z mojej lodówki dodatkowo
płatną colę. Vincent zjawił się, by się upewnić, że nadal mam wystarczająco
dużo siły, by grać przed Retterem, a Will wpadł na chwilę, powiedział mi
komplement, pokręcił się trochę i zadbał, by dolano mi wina.
Komplement usłyszałam też od Alexa, kiedy przed wyjściem z pokoju
zobaczył mnie w pełnej krasie.
– Wyglądasz pięknie, Hailie – powiedział szczerze ściszonym głosem.
Uśmiechnęłam się do niego miło.
– Dziękuję, Alex. Ty też.
Prezentował się naprawdę przystojnie. Był dobrze zbudowany, garnitur
podkreślał jego muskularną sylwetkę, włosy sobie ładnie roztrzepał, a błysk
pożądania w jego ciemnych oczach, choć nie na miejscu, dodawał mu uroku.
– Szkoda, że nie jesteś moja.
Szepnął to do siebie pod nosem, bardzo cicho, tak cicho, że szelest mojej
sukienki, gdy akurat przechodziłam przez pokój, prawie to zagłuszył, ale
usłyszałam to.
Zatrzymałam się i odwróciłam. Wwiercając w niego nagle ostrzegawcze
spojrzenie, uniosłam wysoko brodę.
– Jestem niczyja.
Co to w ogóle za zwyczaj, że trzeba być czyjąś? Prychnęłam.
Jeśli wprawiłam Alexa w zakłopotanie, to szybko się pozbierał, bo wyszedł
z pokoju razem ze mną, sprawiając wrażenie, iż jest w pełnej gotowości, by mi
towarzyszyć. Widziałam to po nim, gdy wpatrywałam się w nasze odbicia
w lustrze w windzie. W ogóle to naprawdę dobrze razem wyglądaliśmy, ale nie
poświęciłam tej myśli dłuższej chwili.
Goście weselni gromadzili się w lobby. Pomieszczenie, choć przestronne,
dość szczelnie wypełniali zbici w grupki ludzie, wśród których trzeba było się
nalawirować, aby dotrzeć do celu. Wynikało to zapewne z faktu, że każdy
chciał do ostatniej chwili przed ceremonią poczekać w chłodnym,
klimatyzowanym hotelu. Zapowiadano wprawdzie, że dziś nad morzem ma
wiać lekki wiatr, więc upał nie powinien zbytnio dawać się we znaki, jednak
mimo wszystko zaczęłam się zastanawiać, czy pomysł ze ślubem na plaży na
pewno był trafiony.
Gdzieś pod ścianą wypatrzyłam Shane’a i Tony’ego. Trzymając ręce
w kieszeniach swoich garniturowych spodni, rozmawiali z wujkiem Montym.
Ten tak jak obiecał, ubrał się w biały garnitur i teraz prawie zlewał się z białą
kanapą, na której siedział. Obok niego stali Flynn i Lissy, prezentując się razem
przesłodko. Flynn miał na sobie miniaturowy garnitur, Lissy zaś
rozkloszowaną sukienkę w kolorze brzoskwini. Dzieci trzymały w rękach
jakieś karty i z zapałem na ich temat rozprawiały, a czuwała przy nich niania.
Ruszyłam w stronę swojej rodziny z Alexem u boku. Uśmiechnęłam się na
ich widok, bo cokolwiek by się nie działo, oni zawsze dodawali mi siły.
Pragnęłam już znaleźć się przy nich i odetchnąć.
Lissy akurat pokręciła głową, nie zgadzając się w czymś z Flynnem, dzięki
czemu dostrzegła, że idę w ich stronę i się rozpromieniła.
– Ciocia Hailie! Jesteś jak królowa! – zawołała z ekscytacją.
Kilka przypadkowych osób spojrzało w moją stronę, zapewne Hiszpanie
z rodziny panny młodej, którzy w większości wyróżniali się ciemną oprawą
oczu i niemal czarnymi, gęstymi włosami. Bliźniacy i wujek Monty też
przerwali rozmowę, by na mnie zerknąć, wcale niezaskoczeni, że ich młodsza
siostra i bratanica robi wejście. Nawet niania się zapatrzyła.
Odwrócił się ku mnie też mężczyzna, którego miałam właśnie wyminąć.
Musiałam trochę odchylić się w bok, by niechcący go nie szturchnąć. Już
w momencie, w którym się poruszył, wiedziałam, że to Adrien. Poznałam go
po kosztownej marynarce, po włosach, które uwielbiałam przeczesywać
palcami, po sylwetce, po samym, cholera, zapachu.
Spojrzenie ciemnych oczu Adriena zabłąkało się na moją twarz, omiotło
czarną sukienkę; odwzajemniłam je, usiłując zachować chłodną obojętność.
Trudne to było zadanie, poczułam bolesny ucisk w klatce piersiowej,
z drżeniem wypuściłam powietrze z płuc. Ten ułamek sekundy wystarczył, by
roztrzaskać moją pewność siebie na drobne kawałki.
Na ten krótki moment czas zwolnił, spoglądaliśmy sobie w oczy jak
zahipnotyzowani i nagle drgnęłam zaskoczona, gdy poczułam dotyk jego dłoni,
której grzbiet musnął przelotnie moją rękę.
To było zaledwie mgnienie, jednak wystarczyło, by przez moje ciało
przeszedł prąd. Na krótką chwilę moja obojętna maska opadła, utonęłam
w jego oczach, a ludzie wokoło zniknęli.
Zaraz jednak go wyminęłam i czar prysł. Znowu znajdowałam się w lobby
pełnym gości weselnych. Dotarłam do swoich bliskich, uśmiechając się wesoło
do Lissy i Michiego. Na skórze nadal czułam ciarki, które nie pozwalały mi
zapomnieć o Adrienie, o jego oczach i dotyku. Rozmawiałam z braćmi
i wujkiem, rozciągając usta w nienaturalnie szerokim uśmiechu. Walczyłam ze
sobą, by się nie odwrócić i nie szukać spojrzeniem mężczyzny, który
wywoływał we mnie tak wiele emocji.
Moja rodzina musiała coś zauważyć, jednak wspaniałomyślnie nikt niczego
nie komentował.
Gości na plażę dowiozły wielkie czarne samochody z przyciemnionymi
szybami. Każdy miał okulary przeciwsłoneczne, niektórzy także kapelusz. Anja
do kremowej sukienki bez ramiączek dobrała słomiany kapelusz o szerokim
rondzie, przepasany jasną wstążką. Wyglądała elegancko, ale zarazem
bezpretensjonalnie. Maya wskoczyła w krótką, połyskującą suknię w kolorze
bursztynu. Ja w swojej czarnej kreacji prezentowałam się przy nich jak tajna
agentka, zwłaszcza że także założyłam ciemne okulary.
Większość mężczyzn postawiła na klasyczny garnitur, poza wujkiem
Montym, który cały na biało przypominał trochę Kena z bajki, zwłaszcza
z tymi swoimi potraktowanymi sporą ilością żelu włosami oraz firmowym,
wybielonym uśmiechem. Właściwie to było całkiem trafne porównanie, bo
z kolei Maya u jego boku mogłaby robić za fantastyczną Barbie.
Musieliśmy jeszcze przedrzeć się przez krzewy i skały do zatoczki, w której
miała się odbyć uroczystość. Okazało się, że młoda para pomyślała
o wszystkim i na trasie nawet rozłożono dywany, które ułatwiały przejście
kobietom na obcasach.
Alex zachowywał się nienagannie: puszczał mnie przodem, podawał mi
rękę, gdy wychodziłam z auta, czasem też jego dłoń po prostu spoczywała na
mojej talii. Ten akurat gest był w moim odczuciu zbędny, jednak nie
protestowałam, by nie zwrócić czasem czyjejś uwagi.
Na przykład Rodrica Rettera, który nieustannie gapił się to na mnie, to na
kogoś innego z naszej rodziny. Nie dało się ukryć, że wesele Dylana miało być
dla nas ogromnym testem samokontroli, nawet dla kogoś takiego jak Vincent,
który miał ją opanowaną do perfekcji. Ciągle powtarzał Lindsay, żeby się
pilnowała i trzymała się blisko niego, w pewnym momencie nawet warknął na
nią i złapał ją za rękę, by nie odchodziła za daleko. Dziewczynka miała
oczywiście ochronę, ale wcale nie dziwiłam się Vince’owi, że jest tak
przewrażliwiony.
– Przyszedł bez żony – szepnął do mnie Shane, gdy zajmowaliśmy miejsca
w pierwszym rzędzie po stronie przeznaczonej dla rodziny pana młodego.
Krzesła ustawiono na zbudowanej dziś o świcie drewnianej platformie.
Altanka ślubna ustawiona na plaży była przepiękna. Jej ścianki stanowiły
płachty materiału w kolorze białym, tak delikatnego, że był niemal
przezroczysty. W niektórych miejscach związano go kokardami. Altankę
przystrojono również świeżymi kwiatami, których zapach unosił się i mieszał
z morską bryzą. Wiatr wiejący od oceanu nie był o dziwo uciążliwy. Może to
kwestia szczęścia, a może tego, że znajdowaliśmy się przecież w zatoczce.
W każdym razie nie zapowiadało się, by ocean miał utrudniać przebieg
ceremonii, wręcz przeciwnie – stanowił dla niej magiczne tło i był to chyba
jeden z piękniejszych widoków, jakie dane mi było w życiu oglądać.
– Na jej miejscu też nie chciałabym z nim przychodzić – mruknęłam,
zerkając kątem oka na Rettera, który właśnie siadał gdzieś z tyłu.
– No ale jakaś laska z nim jest – rzucił Tony obojętnie.
– Jego kochanka – poinformował nas Will, nachylając się w naszą stronę.
– To wyjaśnia, dlaczego był gotów zginąć lub rozpętać wojnę – burknęłam
pod nosem. – Niezbyt zależy mu na rodzinie.
– Na pewno mniej niż na swojej pozycji w Organizacji.
– Dobrze, że nie przyprowadził syna.
– To byłoby słabe.
– N…
– To nie jest miejsce na takie rozmowy – przerwał nam Vincent.
Jego surowe spojrzenie patrzyło karcąco to na mnie, to na bliźniaków.
Oberwało się przy okazji nawet Bogu ducha winnemu Alexowi, który milczał
i chyba nawet za bardzo nas nie słuchał. Ciąg­le się odwracał i zerkał na swoich,
i na tym etapie byłam już pewna, że trochę zepsułam mu zabawę na tym
weselu.
Will przestał się do nas nachylać, Tony również się wyprostował, jednak
jego drwiący uśmiech dowodził, że nie wziął upomnienia Vincenta na
poważnie. Ja za to potraktowałam je serio i od razu ściągnęłam barki, wzięłam
głęboki wdech i obiecałam sobie, że zdam ten test najlepiej, jak potrafię, i nie
zrujnuję wesela swojego brata.
Okazało się, że zrujnował je sobie trochę jakby sam, ale o tym za chwilę.
Rozglądając się po twarzach gości, pilnowałam się, żeby nie zerkać zbyt
często na Adriena i Adę. Siedzieli blisko Sancheza, głupiej, naburmuszonej jak
zawsze Grace, która podobno zjawiła się jako jego osoba towarzysząca, oraz
Rettera. Z jednej strony cieszyło mnie, że mam ich wszystkich w jednym
miejscu, ale z drugiej stresowałam się ze względu na Adriena, który, siedząc
tak blisko Rettera, na pewno musiał jeszcze bardziej się pilnować, by
wiarygodnie odegrać rolę partnera Ady.
Miałam nadzieję, że nie trzyma jej za rękę albo w talii. To byłoby przecież
zupełnie niepotrzebne.
Och, Hailie, skup się na ceremonii.
Urzędnik, który miał udzielić ślubu młodej parze, czekał już na
podwyższeniu, plecami do oceanu. W jednej dłoni trzymał mikrofon,
a w drugiej jakieś kartki. Obok niego stał ktoś od Martiny i coś mu tłumaczył.
Szepty podekscytowanych gości mieszały się z delikatnym szumem fal.
Czasami ponad te odgłosy wybijały się ciche śmiechy, przeważnie należące do
dzieci. Oprócz Lissy, Flynna i Michiego było jeszcze sporo maluchów
z rodziny panny młodej. Wszyscy się niecierpliwili, by ujrzeć ją w końcu
w długiej sukni i w welonie.
Ja pierwsza zadałam na głos pytanie, które dość szybko pojawiło się
w naszych głowach.
– Gdzie jest Dylan?
Urzędnik wydawał się gotowy, stał wyprostowany i skupiony, by już za
chwilę poprowadzić tę najważniejszą w czyimś życiu ceremonię i połączyć
węzłem małżeńskim kolejną młodą parę. W tle przygrywała muzyka klasyczna,
bardzo spokojna i ładnie komponująca się z szumem morza. Goście odwracali
głowy, wypatrując pana młodego.
Tony też się odwrócił, a za nim Will. Ja założyłam kosmyk włosów za ucho,
po czym sięgnęłam do swojej kopertówki.
– Zadzwonię do Shane’a.
Vincent patrzył bez słowa na to, jak przykładam telefon do ucha. Will zaczął
się rozglądać już trochę nerwowo, marszcząc brwi. Zza Vince’a wychyliła się
Anja.
– Hailie? – odezwał się mój brat w telefonie.
– Shane, jak tam? – zapytałam, błyskawicznie skupiając całą uwagę na
rozmowie. – Jesteście już w drodze?
– Eee, no tak jakby.
Wahanie w jego głosie natychmiast mnie zaalarmowało.
– Tak czy nie?
– W sensie, ja jestem w hotelu.
Nic z tego nie rozumiałam.
– A Dylan?
– Dylan też był, a teraz… nie wiem…
– Shane, do cholery, co się dzieje?
Chwila ciszy.
– Zwiał.
Poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch.
– Co takiego?!
Teraz przytrzymywałam telefon obiema rękami. Vincent wpatrywał się we
mnie uważnie, z całą pewnością próbując wyczytać z mojej twarzy, co się
dzieje. Również Will, Tony, Harrison i Alex patrzyli na mnie wyczekująco.
– Nie mogę go znaleźć – mruknął Shane.
– Dlaczego nie zadzwoniłeś?!
– Właśnie miałem dzwonić.
Rozejrzałam się z nadzieją, że Dylan może właśnie idzie w stronę ołtarza
z uśmiechem na ustach, a Shane po prostu się z nim nie dogadał, w wyniku
czego powstało jakieś dziwne, ale totalnie niegroźne nieporozumienie.
Ale Dylana nigdzie nie było widać, goście nadal się rozglądali, niektórzy już
przestali żartować, zbyt zniecierpliwieni. Coraz więcej osób wyciągało szyje,
obracało się lub wzdychało głęboko.
Zbliżyłam usta do mikrofonu i osłoniłam je dłonią, by nikt nie usłyszał, jak
szepcę:
– Znajdź go!
– Szukam.
– Dzwoniłeś do niego?
– Nie ma ze sobą komórki.
Usilnie starałam się unikać kontaktu wzrokowego ze swoją rodziną, bo
doprawdy nie wiedziałam, jak przekazać im te nowiny. Nagle zrobiło mi się
bardzo gorąco i zapragnęłam odejść gdzieś na bok, żeby ochłonąć, ale w tych
szpilkach nie miałam na to szans.
– Mówił coś? – dociekałam. – Ja długo go nie ma?
– Chwilę, nie mówił. – Shane namyślił się i dodał zaraz: – Mówił może
tylko, że zaczyna się stresować.
– Co mu odpowiedziałeś?
– No, to, co zwykle się odpowiada, nie? Że ja też bym się stresował i tak…
– Shane!
– Hailie – zawołał do mnie ściszonym głosem Will. – Co się dzieje?
Zerknęłam na braci, ale szybko się odwróciłam, by nie widzieć ich pełnych
napięcia spojrzeń.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytałam go.
– No nie pogardziłbym, trochę nie wiem, co mam robić…
Odsunęłam telefon od ucha i podeszłam do braci. Wszyscy skupili się wokół
mnie, czekając na informacje. Gdy przekazałam im niewesołe wieści, Vincent
zacisnął szczękę; ewidentnie nie był pod wrażeniem zachowania Dylana. Will
przymknął powieki, a Tony powstrzymał parsknięcie.
– Trzeba go znaleźć – szepnął Will. Rzucił coś cicho do Harrisona
i w pośpiechu zaczął wysuwać się z rzędu krzeseł. Przyłożył dłoń do guzika
marynarki, kiedy opuszczał alejką plażę. Przed gość­mi starał się zachowywać
swobodny wyraz twarzy, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo. W ślad za
nim podążył Tony.
– Idę z wami – zdecydowałam i chciałam wstać, ale Vince złapał mnie za
nadgarstek niczym psocące dziecko.
– Ty zostań, Hailie.
W moich oczach błysnął bunt.
– Jeśli znajdą Dylana i trzeba będzie z nim porozmawiać, to ja…
– Poradzą sobie – uciął Vincent, a potem jeszcze dodał: – Masz zostać przy
mnie.
Kiedy już się upewnił, że go posłuchałam, odwrócił się do swojej żony, by
szeptem wyjaśnić jej, co się dzieje. Monty i Maya, którzy zostali usadzeni
w drugim rzędzie, nachylili się ciekawsko, próbując coś dosłyszeć.
Wymieniłam z ciotką zmartwione spojrzenia.
– Nie mów, że pan młody się rozmyślił – powiedział do mnie cicho Alex.
Zajmowałam się wszystkimi i wszystkim tylko nie nim i prawie
zapomniałam o jego obecności. Tolerował moje rozkojarzenie do czasu, teraz
jednak wyczuwał, że dzieje się coś poważnego. W jego oczach błysnęła
irytacja, zaciśnięta szczęka też nie wróżyła niczego dobrego.
– Nic się nie dzieje – skłamałam mu.
– Jeśli twój brat zostawi moją kuzynkę przed ołtarzem…
– Nic. Się. Nie. Dzieje – powtórzyłam dobitnie i z taką samą złością, jaka
pobrzmiewała w jego głosie.
– Gdzie on jest? – syknął Alex.
– A gdzie jest Martina?
Zamilkł.
Poczułam satysfakcję, że go uciszyłam, jednak ona nie trwała długo, bo do
moich uszu docierało coraz więcej coraz bardziej donośnych szeptów.
Podniosłą atmosferę, która panowała tu jeszcze przed chwilą, coraz bardziej
wypierało zamieszanie i chaos. Nawet urzędnik zaczął się rozglądać i zerkać na
zegarek. Anja z Mayą przestały zmuszać dzieci do siedzenia w miejscu; Lissy
i Flynn przechadzali się teraz w okolicy altanki pod okiem niań i ochroniarzy.
A ochroniarzy było tu naprawdę wielu. Vincent zadbał o to, by obstawić
całą ceremonię. Kilku pracowników ochrony było wmieszanych w tłum gości,
mnóstwo stało też po bokach. Słyszałam, jak wielu gości pyta, o co chodzi, ale
moja rodzina milczała.
– Martina wchodzi w rodzinę mafiosów – szepnęła jakaś piękna
ciemnowłosa dziewczynka, chyba siostrzenica panny młodej, o ile dobrze
kojarzyłam.
Skrzywiłam się, słysząc ten tekst. Moja rodzina nie miała wiele wspólnego
z prawdziwą mafią, ale rozumiałam, skąd się wzięło to porównanie. Osobie
postronnej na pewno dziwnie było patrzeć na tych wszystkich mężczyzn ze
słuchawkami w uszach, krążących wśród gości pana młodego. Poza tym każdy
członek jego rodziny wyglądał zamożnie, każde dziecko miało swoją nianię.
Sama oprawa ślubu na plaży też robiła wrażenie, a na jego dalszą część
zaplanowano wystawne przyjęcie z najdroższym szampanem i snobistycznym
menu.
Jednak wkrótce określenie „wesele mafiosów” nabrało jeszcze innego
znaczenia.
82

WYIMAGINOWANY KONKURS
WUJKA MONTY’EGO

Dylan zniknął.
Przestaliśmy udawać, że nic się nie dzieje. Nie było już sensu, minęło za
dużo czasu. Martina powinna była wkroczyć na plażę w swojej sukni już pół
godziny temu. Na szczęście obyło się bez upokorzenia panny młodej na oczach
wszystkich gości, ponieważ…
Martina również zniknęła.
– Nie ma jej, telefon zostawiła w pokoju i po prostu przepadła – tłumaczyła
jej siostra najpierw ich rodzicom, potem dziadkom, następnie chyba jakimś
ciotkom, a potem mnie. Przy okazji żwawo gestykulowała, podobnie zresztą
jak to w zwyczaju miała Martina.
– Trzeba ich znaleźć. Co, jeśli jedno się rozmyśliło, a drugie wpadło
w rozpacz? – trapiła się matka Martiny.
Rodzina Monet była przyzwyczajona do różnych porąbanych scenariuszy,
dlatego z większym spokojem znosiliśmy zaistniałą sytuację. Mniej
hałasowaliśmy, mniej panikowaliśmy. Co nie oznacza, że się nie martwiliśmy.
– Nie ma też wiedźmy – zauważyła Maya, wskazując na puste siedzenia
obok Monty’ego.
– Blanche skarżyła się na złe samopoczucie – oznajmił wujek.
– Czy wszystko z nią w porządku? – zatroskałam się.
– Ostatnio często ma jakieś dziwne bóle – skrzywił się Monty, wzruszając
ramionami. – Uprzedzała, że może pojawi się spóźniona lub w ogóle spotka się
z młodymi dopiero po ślubie.
– Blanche to Blanche, wszystko będzie z nią okej – dodała Maya.
Vincent miał inne zdanie, bo przysłuchiwał się ich rozmowie, jednocześnie
wisząc na telefonie. Stawiał na nogi mnóstwo osób, które miały pomóc nam
w poszukiwaniach młodej pary. Wiedziałam, że mniej obawia się tego, że
któreś z nich zmieniło zdanie. Oczywiście byłoby to przykre i tego Dylanowi
by nie życzył, jednak Vince był pragmatyczny i zapewne bardziej obawiał się
o jego bezpieczeństwo niż na przykład o załamanie nerwowe, które dopada
czasami człowieka tuż przed ślubem.
– W sumie to lepiej zwiać teraz niż po latach, kiedy już pojawią się dzieci
i pies – zauważył luźno wujek Monty.
Miałam ochotę go ukatrupić, tak głośno to powiedział. Część krewnych
Martiny to usłyszała, a ja nawet nie mogłam się od nich odwrócić i udawać, że
nie wiem, o co chodzi, bo akurat stałam przy nich razem z Alexem.
Musiałam, bo Alex zaczął się buntować i wolał podejść do swoich, a ja,
czując na sobie palące, spojrzenie Rodrica Rettera, udawałam, że prowadzę
bardzo absorbujące pogaduszki z bliskimi swojego partnera.
Spojrzenie Adriena też czułam na sobie. Mniej nachalne, za to bardzo
intensywne. Nie zerkałam w jego stronę, nie chciałam się denerwować
widokiem tamtej kobiety obok niego.
Anja stała niedaleko dzieci, obejmując się ramionami, i wymieniała uwagi
z Mayą. Nawet dla mojej cioci taka akcja to było sporo do przetworzenia.
Marszczyła brwi, wypatrując kogoś, kto przyniósł­by tu na plażę jakieś nowiny.
Co jakiś czas konsultowały też coś z nianiami.
Jedna spacerowała z Michim na rękach, bo chłopczyk był absolutnie
zauroczony oceanem i wyrywał się do wody, druga zaś wyjęła z torby zestaw
kredek i kartek. Lissy, Flynn, a także kilkoro dzieci z rodziny Martiny zebrały
się w altance, usiadły na ziemi i zaczęły wybierać swoje ulubione kolory.
– Tylko co mam narysować? – głowił się Flynn.
– Może jakąś sportową furkę, hę? – zaproponował mu wujek Monty, który
przechadzał się to tu, to tam. W poszukiwaniu rozrywki, tym razem przystanął
obok syna.
– To nudne – mruknął chłopiec.
– Pannę młodą? – zaproponowała jakaś dziewczynka od Hiszpanów.
– Nawet nie wiadomo, jak wygląda, nie ma jej – przypomniała wszystkim
gorzko Lissy.
– Czy to prawda, że uciekła? – ożywił się Flynn.
Wujek Monty, by nie pozwolić, aby rozmowa dzieci zeszła na złe tory i żeby
rozluźnić atmosferę, klasnął w ręce.
– Mam dla was wyzwanie – zapowiedział im zagadkowo. – Namalujcie
miłość. Ten, kto zrobi to najlepiej, dostanie nagrodę.
Byłam pewna, że nie ma jeszcze zielonego pojęcia, co będzie tą nagrodą, ale
taka obietnica podziałała, bo dzieci rozejrzały się po sobie z zaintrygowanymi
uśmiechami. Nie trafiała do nich powaga sytuacji, były zadowolone, że mają
jakieś zajęcie, i to całkiem ciekawe. Padło z ich strony jeszcze kilka pytań
o zadany temat, jednak Monty sam nie wiedział, co im powiedzieć, więc
ostatecznie zachęcił je po prostu, by puściły wodze fantazji.
Patrząc na tę scenę, pomyślałam, że sama chciałabym tak sobie usiąść
i beztrosko porysować. Tymczasem musiałam wcielać się w swoją rolę
i odsunęłam się od Alexa, dopiero gdy zaczęto robić zdjęcia i zachęcać nas do
zapozowania.
Udałam, że to dlatego, że mam coś do zrobienia. Przy okazji zadzwoniłam
po obsługę i poprosiłam, by przyniesiono gościom wody. Niby przesadny upał
nam tu nie dokuczał, jednak przebywaliśmy w słońcu, więc nie zaszkodziło
zadbać o nawodnienie. Zakończy­wszy rozmowę, spróbowałam jeszcze raz
zadzwonić do Dylana. Oczywiście nie odebrał, zamiast tego więc wybrałam
numer do Willa.
– Jeszcze go nie znaleźliśmy. – Tymi słowami mnie przywitał.
Zawahałam się z otwartymi ustami, bo właśnie o to chciałam zapytać.
Westchnęłam i zamiast tego spytałam o co innego.
– Wiecie coś nowego? Cokolwiek?
– Nie, raczej nie…
– Will?
Westchnął.
– Szukamy też Blanche i Benny’ego.
Natychmiast odszukałam wzrokiem puste siedzenia w drugim rzędzie,
przygotowane dla naszej babci i jej partnera.
– Ktoś ją dzisiaj w ogóle widział? – zapytałam, zakładając włosy za ucho
i rozglądając się, jakbym liczyła na to, że sama ją gdzieś zaraz dostrzegę. –
Podobno źle się czuła.
– Nie, malutka, coś tu się nie zgadza – westchnął. – Zadzwonię, jak
będziemy coś mieć.
– Czekaj, nie rozłączaj się – zawołałam z przejęciem. – Mogę wam pomóc.
Po co mam tu sterczeć bezczynnie? Tylko zawołam Danilo i zaraz…
– Nie – przerwał mi stanowczo Will. – Zostań tam, gdzie jesteś. Nie oddalaj
się od Vincenta, dopóki nie dojdziemy do tego, co się dzieje. To wszystko
jest… dziwne.
Zadrżałam, słysząc złowieszczy ton, którym wypowiedział ostatnie słowa.
– Dobrze – szepnęłam przez ściśnięte gardło.
Rozłączyłam się, czując coraz większy niepokój, i wtedy zobaczyłam, że
w moją stronę zmierza Rodric Retter. Widząc to, od razu przysunęłam się do
Vincenta, który recytował właśnie komuś jakieś instrukcje do telefonu. Non
stop gdzieś dzwonił, między innymi wisiał na linii z Willem. Teraz jednak
opuścił dłoń, w której trzymał komórkę, i zwrócił się ku nadchodzącemu
Retterowi.
Kątem oka upewniłam się, że Danilo jest w pobliżu.
– W czymś mogę ci pomóc, Rodricu? – zapytał mój brat.
– Aj, to się porobiło, Vincencie… Przybywam podpytać, czy wiadomo coś
nowego. – Rodric uśmiechnął się złośliwie, jakby zniknięcie Dylana go bawiło.
Czoło błyszczało mu od potu.
Chyba jednak nie każdy dobrze znosił kanaryjskie słońce.
– O wszystkim informujemy gości na bieżąco – wtrąciłam się nieuprzejmym
tonem.
Vincent położył mi dłoń na ramieniu, dając mi do zrozumienia, żebym się
nie odzywała. Błysnął na niej sygnet, podobny do tego, który Rodric nosił na
łańcuszku. Te ich cholerne artefakty członków Organizacji.
– Dziękuję, panno Monet. – Rodric skinął mi głową, a jego wredny uśmiech
się poszerzył. – Przy okazji dodam, iż jestem zszokowany kruchością relacji
twojej i pana Santana. Był naprawdę przekonujący na spotkaniach Organizacji,
gdy opowiadał o waszym uczuciu. Kto by się spodziewał, że człowiek potrafi
tak udawać…
– Nasza relacja to był biznes, który przestał się kalkulować – odparłam
zimno. Siły dodawała mi dłoń Vincenta, która nadal spoczywała na moim
ramieniu.
– Widać, że jesteś siostrą Vincenta, panno Monet – zaśmiał się Rodric.
Zmusiłam się do kwaśnego uśmiechu.
– Twój nowy partner zaś podobno wcale nie jest taki nowy, hm? – Rodric
wyciągnął szyję, by popatrzeć na stojącego gdzieś dalej Alexa, i machnął na
niego, kiedy ten niefortunnie wychwycił jego spojrzenie. – Niech no tu
podejdzie.
Bardzo chciałam zaprzeczyć, jednak obawiałam się, że wydałoby się to
nienaturalne, więc zacisnęłam tylko usta, gdy u mojego boku stanął Alex.
Vincent cofnął dłoń, którą trzymał na moim ramieniu, za to teraz poczułam na
sobie rękę swojego rzekomego partnera.
– Jestem ci potrzebny? – zapytał, gotów odgrywać rolę mojego chłopaka.
Zerkał to na mnie, to na Rodrica.
Nie, miałam ochotę odpowiedzieć.
– Rozmawialiśmy właśnie z panem Retterem o tym, jak ty i ja odnowiliśmy
naszą relację. Pan Retter słusznie zauważył, że spotykaliśmy się już wcześniej.
– Fakt, nasze zerwanie było nieoczekiwane. – Alex spojrzał na mnie, dając
mi do zrozumienia, że to stwierdzenie akurat nie jest elementem gry aktorskiej.
– Jak dobrze, że tylko chwilowe.
– Proszę, proszę – zaśmiał się Rodric. – W takim razie można powiedzieć,
że nawet lepiej się stało, żeśmy się tak posprzeczali o przyszłość, hm?
– Mhm. – Uśmiechnęłam się cierpko.
Vincent nie odpowiedział.
– To zdecydowanie na plus dla mnie – zaśmiał się nieco sztucznie Alex,
obejmując mnie jeszcze mocniej.
Chyba całkiem dobrze się bawił.
– Adrien natomiast wrócił do kobiety, z którą już wcześniej pokazywał się
publicznie, i też wyglądają na szczęśliwych. Jak ona się nazywa, Vincencie?
Alma?
Rodric też bawił się niezgorzej.
Znowu to nieprzyjemne uczucie w żołądku. Bardzo dużo energii wkładałam
w to, by wyraz mojej twarzy się nie zmienił.
– Adrien na pewno ci przypomni, jeśli go zapytasz, Rodricu – rzekł Vince.
Zerknął na mnie mimochodem. Dobrze wiedział, jaki bałagan panuje teraz
w mojej głowie.
– Nazywa się Ada – powiedział cicho Adrien, dołączając nagle do naszego
wianuszka.
Santan przenosił właśnie spojrzenie z obejmującej mnie dłoni Alexa na
Rettera i dodał:
– Miło, że o nią pytasz, Rodricu.
– Niesamowite, że tak to się wszystko rozwiązało – stwierdził Rodric.
Trudno było wyczuć jego faktyczne nastawienie do tego wszystkiego. Czy
nam uwierzył, czy podejrzewa jakiś przekręt? Jeśli uwierzył, to czy się cieszy,
że tak się sprawy ułożyły, czy wolałby jednak dopiąć umowę o zaaranżowaniu
małżeństwa swojego syna i córki Vince’a? Trudno było cokolwiek wyczytać
z tych jego świńskich oczu i nieodgadnionej twarzy.
– A gdzie ona się podziewa? – zagaił, wychylając się nieco. – Może ją tu
zawołaj? Co ma siedzieć taka samotna?
– Słabo jej – odparł sztywno Adrien, nawet się za siebie nie odwracając. –
Niech siedzi.
– Jesteś bardzo opiekuńczy, Adrienie.
Pilnowałam, by nie zacisnąć dłoni w pięści. Takie gadki prowokowały we
mnie bardzo negatywne uczucia.
– Mam nadzieję, że i ty… – zwrócił się do Alexa Rodric – …że i ty tak
dbasz o pannę Monet.
Adrien nawet nie mrugnął.
– Oczywiście. – Alex pogłaskał mnie po plecach.
– Jesteś dla niej bardzo czuły – ocenił Retter. – Dobrze się na to patrzy,
prawda, Adrienie?
Teraz byłam już pewna, że podejrzenia Vincenta się sprawdziły i Rodric
dobrze wie, że udajemy. Musi wiedzieć, inaczej nie marnowałby energii na
droczenie się z nami.
W ciemnych tęczówkach Santana krył się ogień i tylko on wiedział, ile
determinacji kosztuje go, by nie wybuchnąć. Skinął jednak głową i poczułam
nagle coś, co dodało mi mocy. Zupełnie inne uczucie niż zazdrość, złość
i gorycz, które towarzyszyły mi, kiedy myślałam o tej durnowatej umowie
obowiązującej dziś mnie i Adriena. To, że musieliśmy tutaj stać naprzeciwko
siebie i udawać, że cieszymy się szczęściem tego drugiego z innym partnerem.
Poczułam porozumienie i siłę. Ja i Adrien jesteśmy ponad to. Oboje
przeżywamy zakaz kontaktu. Oboje tęsknimy za swoimi dłońmi, pocałunkami,
dotykiem. On wcale nie chce dostać tego wszystkiego od Ady, czy jak ona się
tam nazywa. Nie pragnie jej dotykać ani zaglądać jej w oczy. Tak samo jak
mnie nie sprawia przyjemności bliskość Alexa. Jego dłoń na moich plecach
wręcz mnie irytuje. Strzepnęłabym ją już teraz, gdyby nikt nie patrzył.
Ja i Adrien naprawdę jesteśmy ponad to. Chcemy tylko siebie i oczywiste
dla mnie się stało, że to dlatego, iż tego, co my dajemy sobie nawzajem, nie
będzie w stanie dać nam nikt inny.
I wiedziałam już, że bez problemu mogę dziś grać partnerkę Alexa.
Vincent też dostrzegł tę subtelną zmianę w naszych postawach. Nie dał po
sobie nic poznać, ale byłam pewna, że mu ulżyło. Chociaż jeden problem
z głowy. Teraz wystarczy znaleźć Dylana i Martinę, a także upewnić się, że
jutro nie wybuchnie wojna w Organizacji, gdy okres testowy narzucony przez
Rodrica się skończy.
– To jest ciocia Hailie!
Akurat zapadła cisza, a do naszych uszu dobiegł wyraźny śmiech Lissy.
Dzieci prezentowały właśnie swoje prace przed wujkiem Montym, który
wcielał się w jury. Głaskał się po brodzie i robił poważne miny, studiując
wszystkie rysunki.
– To jest ciocia Hailie? – zastanawiał się na głos, udając nieprzekonanego.
Lissy złapała za swój rysunek i zdeterminowana, by dowieść swoich racji,
podbiegła do mnie. Nie dbała o to, że przeszkodziła właśnie dorosłym
w ważnej zapewne rozmowie. Najważniejsze było dla niej przekonanie wujka
Monty’ego i zwycięstwo w jego zaimprowizowanym konkursie.
Dziewczynka stanęła obok mnie i zaprezentowała wszystkim swoje dzieło,
skupiając się głównie na naszym wujku. Wyjaśniając, kto jest na obrazku,
wskazała moją sukienkę.
– Widzisz? Też jest długa i czarna, to ciocia Hailie. A obok niej jest ten pan.
Lissy powiodła spojrzeniem po otaczających ją dorosłych, aż zatrzymała się
na Adrienie i pokazała go palcem.
– Trzymają się za ręce, zupełnie jak dzisiaj w hotelu – tłumaczyła, ciągle
zwracając się do wujka Monty’ego. – Widziałam! Nie wymyśliłam tego
przecież.
Cóż, może i zależało jej wyłącznie na przekonaniu jury, jednak nagle
słuchali jej wszyscy wokoło.
Na obrazku, który dziewczynka trzymała przed sobą, widniała kobieta
w czarnej sukience, a jej dłoń stykała się z dłonią mężczyzny w garniturze.
Choć rysunek Lissy namalowany został ręką czterolatki, pewne znajdujące się
na nim elementy były niepodważalne.
Takie jak złączone wierzchem dłonie czy spojrzenie, w którym tonęło tych
dwoje.
Lub te cholerne serduszka, które Lissy na dokładkę dorysowała wokoło.
Znieruchomiałam, czując, jak oblewa mnie zimny pot.
Twarz Adriena też stężała, Vincent zapatrzył się na swoją córkę,
a skołowany Alex zabrał dłoń z moich pleców.
Wujek Monty zapatrzył się na rysunek Lissy i przełknął ślinę.
Cóż, chyba go przekonała.
Ta gorzka myśl była ostatnią, jaka przeszła mi przez głowę, bo zaraz uwagę
wszystkich skupił na sobie Rodric Retter. Parsknął najpierw, niezwykle
ubawiony.
– Pokaż no, dziecko, ten obrazek, niech mu się przyjrzę…
Niepostrzeżenie przysunął się do mnie i Lissy i nachylił się nad małą. Moja
bratanica czuła, że coś jest nie w porządku, więc lekko zdezorientowana
uniosła wzrok na Vincenta, szukając u niego wsparcia.
Gdyby Retter ruszał się jak mucha w smole, to wszyscy zdążylibyśmy
zareagować odpowiednio szybko, niestety, facet, mimo swojej sylwetki i wieku
potrafił działać niezwykle zwinnie.
Nim się obejrzeliśmy, złapał dziewczynkę, cofnął się z nią o kilka kroków,
unieruchomił, po czym przystawił jej pistolet do głowy.
83

TAK PUSTE, ŻE NIEMAL PRZEZROCZYSTE

Bestia nie człowiek – to pierwsze, co mi się nasunęło.


Jak można grozić dziecku?
Lissy na szczęście nie widziała do końca, co się dzieje, bo Rodric trzymał
broń poza polem jej widzenia.
Jej rysunek upadł na ziemię. Zdeptałam go, robiąc paniczny krok w jej
stronę, ale zaraz się zatrzymałam. Nie wiedząc, co robić, rozejrzałam się
dookoła; Vincent był blady jak ściana – wyglądał jak duch. Naprawdę nigdy
nie widziałam, by jego twarz przybrała aż tak trupi odcień. Adrien marszczył
brwi, kompletnie zaskoczony tym, że Retterowi udało się tak błyskawicznie
wykonać ten zatrważający manewr.
Alex już w ogóle nie rozumiał, jak ten dziwny starszy facet przeszedł od
swoich słabych żartów do grożenia czterolatce. Cofnął się przerażony,
wpadając na jakieś krzesło. Chyba je przewrócił, ale nikt nie zwrócił na to
uwagi.
Rozległ się szczęk odbezpieczanej przez Danilo i całą armię ochroniarzy
broni. Niestety Retter też zjawił się tutaj z liczną obstawą i gdyby ktoś
zdecydował się pociągnąć za spust, rozpętałby krwawą strzelaninę z masą ofiar.
– Puszczaj ją! – wydarła się Anja, kiedy tylko zorientowała się, co się
dzieje.
Rzuciła się naprzód i sprowokowała Rodrica do poruszenia bronią, co
w obecnej sytuacji już samo w sobie było przerażające. Na szczęście szybko
złapał ją i przytrzymał ochroniarz; również wujek Monty chwycił ją za rękę.
– Zostawcie mnie, odpierdolcie się! – wrzeszczała, a potem jej wzrok
z twarzy jej niewinnej córeczki przeniósł się na męża. – Vincent, zrób coś!!!
Dziewczynka też spojrzała na ojca. Wystraszonymi oczami szukała u niego
wsparcia, które dotychczas zawsze jej dawał.
– Nie ruszaj się, Lindsay – rozkazał jej lodowato.
Anja zalała się łzami, załamana tą beznadziejną reakcją. Lindsay chyba
również spodziewała się więcej empatii od swojego taty w tak przerażającej
sytuacji, bo warga jej zadrżała, a oczy się zaszkliły. Jednak według Vincenta to
nie był odpowiedni moment na pocieszanie małej. Zależało mu, by rozumiała
powagę sytuacji i wykonywała polecenia. Wiedziałam, że on też jest
przerażony.
Pozostali goście, zwłaszcza ci od strony panny młodej, powoli zaczynali
dostrzegać, że dzieje się coś złego. Pokazywali sobie nawzajem naszą
gromadkę, ustawioną w krzywym okręgu i skupioną na mężczyźnie, który
groził małej dziewczynce. Z początku szeptali i wydawali zaskoczone okrzyki,
przesuwali krzesła, przykrywali usta dłońmi lub zdzierali sobie okulary
przeciwsłoneczne z oczu, myśląc, że może coś im się przewidziało. Niedługo
trzeba było czekać na pierwszy głośny krzyk. Potem zaczęło się wzywanie
Boga i rzucanie przekleństw, a także gróźb wezwania policji.
Zaczął tworzyć się zamęt i na znak Rodrica któryś z jego ludzi strzelił
w niebo. Huk, który się rozległ, był nieznośny dla uszu, ale dzięki niemu na
plaży na chwilę zapanował spokój, bo goście zastygli przerażeni.
– Wszyscy zostają na swoich miejscach! – zawołał człowiek Rettera, jeden
z tych, którzy stali nieopodal altany. Wystąpił naprzód, na środek, tam gdzie
Martina i Dylan powinni sobie właśnie składać przysięgę. Broń ciągle jeszcze
trzymał w górze. To był jeden z tych mężczyzn w kapeluszu na głowie,
o których wspominałam wcześniej.
– Nikt się stąd nie rusza, wyjście z plaży jest obstawione.
Ludzie rozglądali się wokół zdezorientowani i przerażeni. Byliśmy otoczeni
przez ochroniarzy Rettera, którzy pilnowali, byśmy pozostali na platformie.
Wśród gości zapanowała panika. Ktoś zemdlał, ktoś inny zaczął się głośno
modlić, rodzice natychmiast dopadli do swoich dzieci.
– Widzisz, Vincencie, ja też się przygotowałem – pochwalił się Retter. – Nie
tylko ty przyprowadziłeś tu swoich snajperów.
Rzeczywiście, dopiero teraz dojrzałam laserowe kropki, które wędrowały
nie tylko po Rodricu, ale i kilku innych osobach. Lissy miała taką na brodzie,
Monty na ramieniu, a ja na dekolcie, zupełnie jak wtedy, gdy… Na samo
wspomnienie mój oddech przyspieszył.
– Retter, co jest? – warknął jakiś mężczyzna, przeciskając się przez tłum
znieruchomiałych ludzi. Kiedy wyciągnął rękę, by kogoś odepchnąć na bok,
dostrzegłam, że i na jego palcu znajduje się sygnet. To u boku tego faceta
widziałam wcześniej Grace, a więc mogłam przypuszczać, że to właśnie jest
ów słynny Sanchez.
Zbliżył się teraz do nas, wyglądając na wkurzonego, jednak obawiałam się,
że to bynajmniej nie sposób, w jaki Retter potraktował Lissy, tak go oburzył.
– Była umowa, jest zawieszenie broni, po cholerę wszczynać burdę na
weselu? – warknął wściekłym, zachrypniętym głosem. Jako jeden z niewielu
obecnych na plaży gości nie krył oczu za okularami, za to mocno je mrużył, co
nadawało jego twarzy jeszcze bardziej złowieszczy wyraz.
– Monetom wymsknęło się kolejne kłamstwo – odparł Rodric. – O jedno za
dużo, mili państwo.
Kątem oka dostrzegłam Grace – stała wyprostowana i milcząca i nie
wyglądała na specjalnie przejętą. Obok niej z jakiegoś powodu znalazła się
Ada, która z kolei zdawała się kompletnie wytrącona z równowagi: drżała, a po
jej policzkach spływały łzy. Miałam wrażenie, że irytuje tym zachowującą
stoicki spokój Grace.
– Puść dziecko – syknął Adrien do Rettera. Widziałam, jak bardzo jest
wściekły.
– Żeby mnie rozstrzelali? – prychnął Rodric. – Żarty się skończyły.
Potrzebuję karty przetargowej, a lepszej tu chyba nie znajdę. – Szarpnął lekko
Lissy, która zapłakała.
Anja, widząc to, zaszamotała się jak wściekła lwica, a Vince zacisnął dłonie
w pięści.
– Wiem, że Vincent Monet rozmawia z tobą i z Charlesem za moimi
plecami – rzekł Rodric z pogardą w głosie. – Nie zaprzeczysz chyba,
Sanchezie?
Sanchez długo milczał, ale w końcu skinął głową.
– Charlesie?
Był ubrany w pstrokaty garnitur, dzięki czemu szybko odnalazłam go
wzrokiem. Ręce trzymał splecione przed sobą, brodę unosił wysoko
i beznamiętnie przyglądał się rozgrywającym się na plaży scenom.
– Owszem, komunikujemy się – przyznał równie obojętnie.
Retter wykrzywił cierpko usta i pokiwał głową, wracając spojrzeniem do
Vincenta.
– Nie tak się umawialiśmy.
Gdzieś w tle rozległ się płacz Michiego. Niania, z którą do tej pory
spacerował po plaży, stanęła i przerażona przycisnęła go do siebie, co
zirytowało malucha.
Retter spojrzał na Adriena.
– Panowie, teraz zrobimy w stu procentach po mojemu. Skończyły się
pertraktacje…
– Wypuść moje dziecko! – zażądała płaczliwie Anja, znowu próbując się
wyrwać tym, którzy ją przytrzymywali. Już dawno zgubiła kapelusz, a jej
staranny kok się rozsypał. Sprawiała wrażenie oszalałej i kompletnie
roztrzęsionej – wyglądała dokładnie tak, jak wyglądałaby każda matka na jej
miejscu. – Weź mnie zamiast niej!
Rodric uniósł brwi.
– Też mi wymiana. W tej sytuacji dziecko jest cenniejsze.
Wciąż unieruchamiając Lissy swoją wielką łapą, obrzydliwym ruchem
kciuka potarł policzek dziewczynki. Mała skrzywiła się, próbując zabrać
głowę, ale nie była w stanie się odsunąć i jej bezradność i niewinność po prostu
łamały mi serce.
– Mnie weź.
Rodric zerknął na mnie z nagłym zainteresowaniem.
– Hailie… – syknął pobladły Alex.
Oczywiście go zignorowałam. Uniosłam dłonie i stawiając ostrożne kroki na
swoich nagle bardzo niestabilnych obcasach, stanęłam przed Rodrikiem.
– Ja jestem cenniejsza od Lindsay Monet.
Rodric przechylił głowę, mrużąc oczy.
– Jak już wiesz, rozpad mojej relacji z Adrienem był kłamstwem –
ciągnęłam twardo, zaskoczona, że głos nawet mi nie zadrży. – Co oznacza, że
nadal mu na mnie zależy. Tak jak zależy na mnie Vincentowi. – Dla lepszego
efektu zrobiłam krótką pauzę. – Jestem więc lepszą kartą przetargową od
Lindsay, bo jestem ważna dla nich obu.
Lissy spoglądała na mnie z dołu wciąż tak samo przerażona. Łzy spływały
jej po policzkach, po żuchwie i drobnym nosku. Pragnęłam wyrwać ją z rąk
tego potwora jak najszybciej i nie myślałam zbyt wiele o tym, że zaraz sama
w nie trafię.
– Hailie… – zaoponował cicho Adrien.
Spojrzałam na Rettera znacząco, bo tym samym Santan tylko potwierdził
moje słowa.
– Widzisz?
Rodric się zamyślił.
– Jeden fałszywy ruch i strzelę do dziecka ja albo któryś z moich ludzi –
ostrzegł mnie w końcu.
– Nie zrobię nic głupiego – obiecałam, ciągle trzymając ręce w górze.
Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegały tak silne dreszcze, że ledwo stałam
na nogach.
– Pani Monet – szepnął Danilo. Włosy miał mokre od potu, marszczył czoło
i kurczowo ściskał broń. Nie ułatwiałam mu dziś jego pracy.
– Nie waż się, Danilo – syknęłam do niego twardo. – To mój wybór. Ty…
masz wolne na resztę dnia.
Danilo zastygł w miejscu.
Kiedy odwracałam się plecami do Rettera, by zająć miejsce Lissy i pozwolić
mu sobie zagrozić bronią, napotkałam spojrzenie Vincenta.
Tak puste, że niemal przezroczyste.
– Dzięki, mała, możesz już odejść – mruknął Retter i pchnął nogą Lissy,
jednocześnie przejmując mnie.
Nie kopnął jej mocno, ale mała była tak wyczerpana przeżyciami, że nawet
najlżejsze szturchnięcie mogło sprawić, iż przewróciłaby się do przodu.
Patrzyłam z bólem, jak Lissy ze łzami spływającymi jej po czerwonych
policzkach trudzi się, by wstać. Nie ułatwiała jej tego sukienka z gęstego tiulu,
który bardzo się teraz pogniótł i trochę nawet porwał.
Twarda metalowa lufa dotknęła mojej głowy. Przeszły mnie ciarki, jednak
niestety nie było to dla mnie nowe uczucie – już nieraz grożono mi bronią.
Cieszyłam się, że udało mi się wyrwać z takiego położenia swoją bratanicę.
Patrzyłam, jak Anja się oswobadza i podbiega do córki. Prawie się potyka,
niemal łamie obcas. Rzuca się na Lissy, łapie ją i podnosi z ziemi. Bierze na
ręce, oplata ramionami.
Dziewczynka schowała twarz na piersi matki, ramiona jej drżały, gdy
płakała. Anji też leciały łzy, ale po jej dziwnie nieruchomej twarzy można było
poznać, że jest rozwścieczona. Zanim wycofała się z córką, spojrzała mi
w oczy. Dawno nie widziałam w czyimś spojrzeniu takiej wdzięczności.
Vincent dał znak swoim ludziom i Anję oraz Lissy momentalnie otoczyło
kilka osób. On sam został z przodu, ramię w ramię z Adrienem. Mój najstarszy
brat jeszcze nie mógł odetchnąć z ulgą. Na jego stężałej twarzy wciąż
malowało się ogromne napięcie.
– Zrób coś! – wrzasnęła Maya.
Zerknęłam w jej stronę.
Kobieta była zwrócona w stronę ojca. Wytrzeszczała oczy, dygocząc cała.
Jej cekinowa sukienka mieniła się oślepiająco w słońcu.
Charles nawet na nią nie spojrzał.
– Słyszysz mnie?! Zrób coś!!!
– Montgomery, uspokój swoją żonę – odezwał się spokojnie Charles – bo
jeśli ja będę musiał to zrobić, to…
– TO CO?! – ryknął wujek Monty, wychodząc nagle z tłumu z jakąś kobietą.
Popychał ją przed sobą, blokując jej ręce z tyłu.
Okazało się, że gdy Anja się wyrwała, by podbiec po Lissy, Monty wpadł na
pomysł zaszantażowania Rodrica.
Charles zamilkł, oglądając z zainteresowaniem, co się dzieje. Maya się
wyprostowała. Monty odwzajemniał długo groźne spojrzenie swojego teścia,
a następnie przeniósł je na Rodrica.
– Żądam wymiany! – warknął. – Hailie za twoją babę. Jazda!
Nad moich uchem rozległo się parsknięcie Rodrica, tak głośne, aż poczułam
drobinki jego śliny na skórze.
– Odmawiam.
Monty uniósł brwi i szarpnął kobietę, która jęknęła cicho. Głowę trzymała
spuszczoną, a jej twarz zakrywały potargane włosy.
– Musisz się wymienić, w przeciwnym razie… – Monty zawiesił teatralnie
głos, po czym z kieszeni swoich białych spodni wyjął pistolet i przyłożył go
partnerce Rodrica do policzka.
Vincent i Adrien nie wyglądali na zadowolonych z poczynań Monty’ego.
W rosnącym napięciu wpatrywali się to w niego, to w Rodrica. Vincent
próbował ściągnął mojego wujka wzrokiem, ale spojrzenie Monty’ego było
zbyt rozbiegane.
– Nic nie muszę. – Poczułam, jak pistolet Rettera jeszcze mocniej wciska mi
się w czaszkę. – Nie zależy mi na niej, ona nic dla mnie nie znaczy. Moja żona
jest bezpieczna.
– Nie pozostanie bezpieczna, jeśli skrzywdzisz kogoś, na kim zależy mnie
lub Vincentowi – zauważył cicho i złowieszczo Adrien.
– O tym porozmawiamy kiedy indziej – zbył go Rodric. – Na razie należy
ostudzić emocje. Zabiorę sobie pannę Monet i będziemy w kontakcie, hm?
– Żadne „hm”! – wrzasnęła Maya.
Monty, zrezygnowany, że jego plan nie wypalił, puścił kochankę Rodrica,
która zapłakana czmychnęła gdzieś na bok. Aż nabrzmiała mu żyła na czole,
gdy bezradnie zawołał:
– Zostaw naszą Hailie!
– Rodricu, zamierzasz porwać moją siostrę, i to na oczach całej Organizacji,
proszę, przemyśl, czy konsekwencje takiego czynu będą dla ciebie opłacalne –
odezwał się Vincent. Widziałam, że pomału traci panowanie nad sobą, choć
próbował kurczowo się go trzymać.
– Rozmawiać możemy bez Hailie Monet na muszce, posłuchamy chętnie –
syknął Adrien.
– Niczego nie próbujcie, panowie, a wszystko będzie cacy, tak? –
powiedział Retter z fałszywym uśmiechem na ustach, głuchy na ich słowa.
Zachwiałam się, gdy Rodric zaczął się wycofywać, ciągnąc mnie ze sobą.
– Stój! – zawołał Adrien, ruszając w naszą stronę. Miał włosy w nieładzie
i krople potu na czole.
– Wypuść moją siostrę! – Vincent również podniósł głos, w którym
pobrzmiewała teraz panika.
Było źle.
Retter zszedł ze mną z platformy i tak się powoli wycofywaliśmy spod
altany ślubnej Martiny i Dylana. Stawiałam pokraczne kroki, bo moje obcasy
nie nadawały się do chodzenia po plaży i skałach. Chciałam poprosić swojego
porywacza, by przestał ciągnąć mnie choć na moment, bym mogła zdjąć buty,
ale powstrzymywał mnie przed tym zimny dotyk metalowej lufy na mojej
głowie.
Goście z przerażeniem obserwowali, jak jestem wyprowadzana przez
szaleńca z bronią. Nie przyglądałam im się, ale w pewnym momencie moje
spojrzenie przelotnie przesunęło się po twarzy Grace. Jej oczy zasłaniały
ciemne okulary, za to jej czerwone usta układały się w lekki uśmiech, jakby
była z czegoś zadowolona. Sanchez, z którym tu przyszła, stał obok, gładząc
się po brodzie i nie mogąc sprawiać wrażenia bardziej obojętnego.
Charles też patrzył niespecjalnie poruszony, jak jestem wleczona w kierunku
wyjścia z zatoczki. Wykrzywiał twarz w irytacji, ale to ze względu na Mayę,
która wywrzaskiwała mu właśnie obelgi do ucha, wyrzucając mu bierność.
Flynn wiedział dobrze, że jego matka ma gorący temperament, jednak w takich
okolicznościach i on był roztrzęsiony. Znajdował się teraz w pobliżu Anji,
która nadal trzymała Lissy na rękach, nie zamierzając jej puścić już chyba
nigdy. Otoczona ochroniarzami, również nianiom kazała stanąć przy sobie.
Dwie z nich próbowały teraz zapanować nad płaczącym Michim.
Alex chyba nie dowierzał, że zagrał dziś nie tylko rolę mojego partnera na
niby, niczym w podrzędnej komedii romantycznej, ale i wcielił się w statystę
w filmie akcji. To wyluzowany chłopak, który lubił czerpać przyjemność
z życia, ale nigdy nie musiał go sobie wzbogacać taką dawką adrenaliny. Gapił
się na broń z taką powagą i lękiem, jakby pierwszy raz widział podobną rzecz
na oczy.
Na pewno pierwszy raz widział ją na oczy wycelowaną w kogoś znajomego.
Chciał dołączyć do Vincenta, Adriena i Monty’ego, którzy ruszyli za mną
i Retterem. Nie zdołał nawet opuścić platformy, kiedy kilka osób z rodziny
Martiny wyciągnęło ku niemu ręce. Ktoś złapał go za ramię, ktoś inny za
łokieć, jego matka zawołała za nim, by się natychmiast zatrzymał. Posłuchał.
Oczywiście, że posłuchał, bo to, czego goście weselni byli właśnie
świadkami, dotyczyło rodziny pana młodego. Krewni Martiny starali trzymać
się od tego z dala. Oni nie rozumieli, że to podstawy Organizacji właśnie sypią
się na naszych oczach. Nie wiedzieli, co to takiego. Nie mieściło im się
w głowach, po jaką cholerę ktoś miałby przynieść broń na wesele. I po co
wśród weselników miałaby się znaleźć armia ochroniarzy.
Którzy i tak guzik mogli zrobić w momencie, gdy Retter jednym
pociągnięciem za spust mógł zakończyć moje życie.
– Rodricu Retterze…
– Hailie Monet jest pod ochroną rodziny Monet…
– …i Santan…
– …córka Camdena Moneta…
– …natychmiast wzywam cię…
– …puść ją…
Vincent, Adrien oraz Monty coraz bardziej podnosili głos. Mówili jeden
przez drugiego, co dowodziło, że powoli tracą grunt pod nogami. Szli ramię
w ramię, stawiając długie kroki. Wszyscy trzej w garniturach – dwóch z nich
w klasycznej czerni i Monty wyróżniający się przybrudzoną teraz już nieco
bielą.
Gdyby była to scena z filmu, to naprawdę doceniłabym, jak świetnie się
prezentują, niczym trzech agentów specjalnych. Ja zaś mogłabym poczuć się
jak dziewczyna Bonda w opałach. Żałowałam, że nie mamy tu kamer
i reżysera, bo wtedy może byłoby śmiesznie, a nie tragicznie.
Widziałam, że Retter jest niezwykle zadowolony z przeprowadzonej
transakcji. Poruszyła aż trzech ważnych mężczyzn, w tym dwóch członków
Organizacji. Cieszył się, że za nami podążają, co mnie ogromnie martwiło, bo
oznaczało, że musi mieć przygotowany jakiś plan, żeby się ich pozbyć.
Dotarliśmy do krańca plaży i zaczęłam szurać obcasami po twardym
skalistym podłożu. Prawie skręciłam kostkę, gdy w którymś momencie jedna
ze stóp boleśnie mi się wygięła. Była to ta sama, którą uszkodziłam sobie
podczas naszej małej randki z Adrienem na jego plaży we Francji. Jakże wtedy
było pięknie. Żałowałam, że nie mogę tam wrócić – tylko bez wściekłego
członka Organizacji, sapiącego mi nad uchem.
Co z tego, że przy wyjściu z zatoczki znajdowali się zarówno ludzie
Rodrica, jak i Vincenta, skoro ci drudzy, widząc mnie trzymaną na muszce,
i tak bali się reagować? Przeszło mi przez myśl, że na cholerę zatrudniać aż
tylu ludzi, skoro w momentach takich jak ten nie ma z nich żadnego pożytku.
Kiedy wychodziliśmy z plaży, obejrzałam się za siebie. Spokój oceanu
kontrastował z moim przerażeniem, altanka ślubna i platforma z dalszej
perspektywy wyglądały wręcz bajkowo, wcale nie jak scena, na której
rozegrały się tak bardzo dramatyczne chwile. Wtedy oślepiło mnie piękne
słońce, a następnie Rodric szarpnął mną, bym się ruszyła, i plaża zniknęła.
Gdy tak szliśmy, moja sukienka wciąż zaczepiała się o ostre krzewy, które
drapały mnie też po nagich łydkach i ramionach. Coraz bardziej tracąc siły,
zagryzałam zęby, dając się Rodricowi wlec niemal jak przedmiot.
Nie poczułam ulgi, gdy wreszcie się zatrzymaliśmy. Przy drodze czekały na
nas samochody, a ja zrozumiałam, że to wszystko zostało perfekcyjnie
zaplanowane. Rodric nawet na moment nie stracił panowania nad sobą – cały
czas zdawał się skoncentrowany i zadowolony z rozwoju sytuacji, co
oczywiście źle wróżyło mnie i mojej rodzinie.
Tutaj brakowało już przyjemnej oceanicznej bryzy i momentalnie zrobiło mi
się gorąco. Byłam zgrzana już wcześniej, ale teraz, w pełnym słońcu, w czarnej
sukience i rozpuszczonych włosach, przyciśnięta do klatki piersiowej
i sterczącego brzucha obcego, odrażającego mężczyzny, myślałam, że zaraz po
prostu zemdleję.
Zaczęłam brać paniczne oddechy, chcąc się dotlenić i w ten sposób nieco
sobie ulżyć, jednak niewiele mi to pomogło. Szarpnęłam się, by zmienić
pozycję i aby ręka porywacza przestała mi tak ucis­kać na klatkę piersiową. Na
nic się to jednak zdało i Retter oplótł mnie ramieniem jeszcze mocniej.
Pomyślałam, że mógłby darować sobie ten pistolet, bo zaraz i tak padnę
trupem, kiedy on zwyczajnie mnie udusi.
Chciałam mu to powiedzieć, ale nawet na to, by poruszyć ustami, nie
wystarczyło mi sił.
Do moich uszu dotarł charakterystyczny dźwięk rozsuwanych drzwi. Jeden
z ludzi Rettera już czekał na nas w busie. Wtedy wreszcie Retter mnie puścił,
jednak ulga nie trwała długo. Od razu bezceremonialnie wrzucono mnie do
auta. Zamroczona, nie mogłam złapać równowagi i chwilę mi zajęło, by
odzyskać świadomość tego, co się działo.
W aucie była włączona klimatyzacja, ale na tym kończyły się przyjemności.
Gdy wpychano mnie do środka, uderzyłam się o fotel w brzuch i nogę, a czyjeś
brudne łapy zacisnęły się na moich ramionach. Pociągnęły mnie do siebie, bym
zrobiła miejsce dla Rodrica, który wskoczył do busa tuż za mną, depcząc przy
tym moje palce u stóp. Szpilki, które miałam na sobie, je odkrywały, dlatego
jęknęłam, czując nieznośny ból. Retter w ogóle się tym nie przejął. To była
ważna chwila, mimo iż trwała zaledwie ułamek sekundy, bo Rodric odsunął
w końcu lufę pistoletu od mojej głowy.
A Vincent Monet był mistrzem w wykorzystywaniu takich chwil.
Retter chciał zasunąć za sobą drzwi, jednak wtedy znienacka pojawił się
Adrien, który je przyblokował, a także mój najstarszy brat, który wskoczył do
środka.
Dawno nie widziałam go w tak pomiętej koszuli, w tak niechlujnie
narzuconej marynarce. Jego włosy były w nieładzie, a oczy mrużył
w skupieniu. Znalazł się tak blisko mnie, że gdybym się odwróciła
i wyciągnęła dłoń, mogłabym złapać go za ubranie.
Wiedział, że ryzykuje. Mimo to wyciągnął pistolet, zdeterminowany, by
odebrać życie temu, kto zagroził jego rodzinie. Ryzyko jednak ma to do siebie,
że bywa realne, czego dowiódł Retter, gdy na powrót zapanował nad swoją
bronią.
Moje powieki otworzyły się szeroko na huk wystrzału.
Zamarłam, pewna, że to ja oberwałam.
Spojrzenia moje i Vincenta się spotkały. Zadziwiło mnie, że jego oczy nagle
znowu stały się tak puste, że niemal przezroczyste.
Rozejrzałam się panicznie wokół i dostrzegłam, że pistolet Rettera teraz
wycelowany był nie we mnie, a w mojego brata.
Zamrugałam, gdy dotarło do mnie, co właśnie się wydarzyło.
Zawsze zachwycałam się tym, jak nieskazitelnie białe koszule nosił Vincent.
A jednak dzisiaj koszula Vincenta nie miała pozostać bez skazy.
Przypomniałam sobie krew Sonny’ego, która barwiła na czerwono biały
śnieg wokół.
Przypomniałam sobie, jak prędko z oczu Sonny’ego uszło życie.
Przez moje ciało przeszedł prąd tak silny, jakby wstąpił we mnie demon.
– NIE! – wrzasnęłam.
Na oślep wyciągnęłam ręce do brata, ale ktoś wciągnął mnie jeszcze dalej
w głąb auta.
Vincent, cały spięty, co widziałam po jego szyi, szczęce i ramionach, jeszcze
przez moment trzymał w ręce pistolet. Nie zdołał go jednak już użyć, druga
dłoń ześlizgnęła mu się z ościeżnicy drzwi busa.
I osunął się na bok. Złapał go jakiś mężczyzna w garniturze. Nie widziałam
jego twarzy, ale poznałam go po dłoniach. Na jednym z palców tego
mężczyzny zobaczyłam sygnet.
– Adrien – jęknęłam rozpaczliwie zachrypniętym głosem.
Wychylił się, a wtedy nasze spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały. Nie
powiedział ani słowa, ale w jego ciemnych oczach zobaczyłam ostry nakaz,
bym była silna, bym się nie poddawała.
Bym na niego czekała, bo już za chwilę mnie odbije…
Zaczęłam kręcić głową.
– Nie, nie, ratuj JEGO! – zawołałam w panice, że mnie nie usłucha i zacznie
uganiać się za Retterem, zamiast udzielić pomocy mojemu bratu, który być
może właśnie konał.
Nie widziałam już Vincenta; musiałam go zobaczyć, upewnić się, że nic mu
nie jest, że tylko opadł z sił. Wyciągnęłam szyję i wtedy znowu dostrzegłam
skrawek dłoni Adriena i to, że zdążył ubrudzić się krwią.
Zaczęłam płakać.
Retter zasunął drzwi z potężnym łoskotem i teraz nie widziałam już nic.
Usłyszałam, że ktoś coś krzyczy na zewnątrz, chyba wujek Monty.
Wtedy sama zaczęłam wrzeszczeć. Poczułam, że kierowca uruchomił silnik
i że ruszamy, i wtedy gotowa byłam zrobić absolutnie wszystko, abyśmy
znowu stanęli. Vincent potrzebował pomocy!
Nie obchodziło mnie, że wbiłam komuś pazury w udo. Nie obchodziło mnie,
jak mocno czyjaś dłoń zaciskała się na moim ramieniu. Nie obchodziło mnie,
jak ogromnego krwiaka będę miała przez to, że szarpiąc się, z całej siły
uderzyłam udem o podłokietnik. Że suknia mi się porwała, że ktoś pociągnął
mnie za włosy tak mocno, iż wyrwał mi ich całą garść.
Byłam gotowa gołymi rękami wydrapać dziurę w karoserii samochodu, aby
się z niego wydostać, i Retter o tym wiedział. Nie zostawiłam mu wyjścia.
Kolba pistoletu uderzyła w tył mojej czaszki tak mocno, że w pierwszej
sekundzie po prostu znieruchomiałam. Nie czułam nic prócz bólu i szoku.
A potem przestałam czuć cokolwiek.
84

WYSOKO

To nie była jedna z tych uroczych historii z happy endem, w których


dziewczyna traci przytomność, a potem w szpitalu otwiera oczy cała i zdrowa,
choć odrobinę poobijana.
Nie obudziłam się też ocalała w ramionach ukochanego.
Nie, ja musiałam być nieprzytomna jakieś góra pięć lub dziesięć minut,
podczas których nic się nie zmieniło.
Najpierw poczułam ból głowy.
Niestety, Rodric nie uderzył mnie wystarczająco mocno, bym straciła
pamięć, dlatego pierwszą emocją, która przeszyła mnie do szpiku kości, było
przerażenie.
Leżałam na tyłach busa, poobijana, obolała, z pulsującą bólem czaszką.
Poplątane włosy lepiły mi się do szyi, obcisła sukienka krępowała mi ruchy.
Poruszywszy rękoma, zorientowałam się, że ktoś unieruchomił mi je z przodu
jakimś kawałkiem plastiku. Trytką bodajże. Skwitowałabym to prychnięciem,
gdybym miała siłę.
Retter wiedział, że się obudziłam. Widziałam, jak zerknął w tył i przewrócił
oczami. Wolał pewnie, gdy byłam nieprzytomna, ale nie zamierzał mnie znowu
ogłuszać. Przynajmniej nikt nie musiał mnie nieść, gdy auto się zatrzymało
i kazano mi wyjść.
Pracownik Rettera w mało delikatny sposób pomógł mi się podnieść
i prawie wyrzucił mnie z samochodu. Zahuczało mi w głowie i zachwiałam się
w swoich niewygodnych butach. Prawie poleciałam na ziemię. Retter złapał
mnie za ramię i przytrzymał, ale nie był to bynajmniej gest godny dżentelmena.
Mężczyzna wbił palce w moją skórę i mną potrząsnął. Miałam już dość
traktowania mnie jak szmacianą lalkę, ale wszelkie protesty więzły w moim
zaschniętym gardle.
– Zdejmij jej te buty – burknął Rodric do swojego pracownika. – Byle
szybciej.
Ktoś kucnął przede mną. Kolejna szorstka łapa złapała tym razem za moją
odsłoniętą łydkę. Gruby palec wcisnął się w pasek przylegający do mojej
nagiej stopy, inne zacisnęły się na podeszwie szpilki i jęknęłam cicho, gdy
delikatny but został brutalnie zerwany z mojej nogi.
Retter podtrzymywał mnie jeszcze mocniej. Niezbyt się przejął tym, że
skazał mnie na kolejną porcję cierpienia, tym razem dlatego, że zmusił mnie do
stania na nagrzanym betonie bosymi stopami. Wciąż osaczona
i zdezorientowana, za słaba, by zawalczyć o to, by traktowano mnie lepiej,
podnosiłam i opuszczałam stopy na zmianę, kuląc się przy Rodricu. Nawet
teraz, gdy zdjęłam szpilki, był ode mnie niższy.
– Idziemy, już – rozkazał, nie dając mi czasu na złapanie oddechu. Chciałam
zaprotestować, ale cóż mogłam zrobić ze związanymi dłońmi, poparzonymi
stopami i zaćmionym bólem umysłem.
Dopiero kiedy Retter pociągnął mnie za sobą, zorientowałam się, jaki jest
następny punkt jego planu, i naprawdę poczułam, że zaraz zwymiotuję.
Auto wysadziło nas na wylanym betonem placu, gdzieś na jakiejś górze,
a przynajmniej wzniesieniu, z którego rozciągał się widok na błękitny ocean.
Krajobraz zapewne zapierał dech w piersiach, ale obecnie nie mogłam być
bardziej obojętna na takie uroki. Mój umysł skupił się na przetrawianiu
informacji, że w tej pięknej scenerii czekał na nas helikopter.
Więc to jego śmigła tak szumiały! A ja byłam pewna, że szumi mi w głowie
po uderzeniu. Rodric dobrze się przygotował. Chciał mnie wywieźć z tej wyspy
i wszystko wskazywało na to, że miało mu się to udać.
– Już dojeżdżają – oznajmił Retterowi jeden z pracowników.
– Nie zdążą – odburknął Rodric, ale przyspieszył kroku, przez co i ja
musiałam człapać szybciej.
Spróbowałam się zaprzeć przed wejściem do helikoptera, zwłaszcza gdy
usłyszałam, że moi bliscy są tuż za nami i pędzą, by mnie odbić, jednak Retter
chyba nawet nie zauważył mojego oporu. Złapał mnie za tył sukienki, prawie ją
rozdzierając, gdy podniósł mnie i wrzucił do środka.
Szmaciana lalka, tym dla niego byłam.
– Zróbcie barykadę – polecił Retter swoim ludziom przez ramię.
Ktoś zatrzasnął drzwi helikoptera, pilot siedział już w gotowości przy
sterach. Na znak Rettera rozgrzana już maszyna uniosła się, a ja poczułam
przegraną tak silnie, że aż przymknęłam powieki.
Bardzo bolała mnie głowa. Przypominała mi o mojej bezradności, o tym, że
zapewne gdy tylko ból ustanie, zacznę rozmyślać o rzeczach, które mogłabym
teraz zrobić, by nie dać się uprowadzić.
Przecież chłopcy będą mnie szukać, będą się narażać… Vincent…
Otworzyłam oczy.
Nie wiadomo, co z Vincentem.
Skrzywiłam się, gdy Retter niedbale zapiął mój pas i wcisnął mi na głowę
słuchawki. Oczywiście przycisnął je do miejsca, w które mnie uderzył, więc
z moich ust wyrwał się zduszony okrzyk bólu.
– Spokój! – warknął na mnie.
Wciąż miałam związane ręce, więc niezdarnie gmerałam nimi przy
słuchawkach, próbując poprawnie je założyć, a wtedy helikopter akurat stracił
na moment wysokość i zatrząsnął się lekko. Retter rzucił poirytowane
spojrzenie pilotowi, ja zaś w tym czasie mogłam się wyprostować i wreszcie
poprawić słuchawki.
Wciąż szumiało mi w uszach, wciąż cierpiałam, a nawet zamykały mi się
oczy, co trochę mnie niepokoiło. Nie mogę przecież spać, muszę się uwolnić
albo przynajmniej zagadać Rodrica. Zrobić coś, nie być bierną!
W moich oczach pojawiły się łzy. Przez okno obserwowałam ocean
i kawałek wyspy, nad którym się wznosiliśmy. Koniec, jeśli on mnie stąd
zabierze, chłopcy będą mnie szukali jak igły w stogu siana. A nie powinni
skupiać się na poszukiwaniach, kiedy nie wiadomo nawet, co z Vincentem
i czy on…
Teraz zabolało mnie również serce.
Poruszyłam dłońmi, zmuszając się, by zmienić pozycję i rozejrzeć się za
czymś, co mogłoby posłużyć mi jako broń. Niestety nic takiego nie było
w zasięgu mojego wzroku.
Retter pochylał się nad telefonem i wystukiwał na jego klawiaturze jakieś
pochłaniające całą jego uwagę wiadomości. Gdybym tak zdołała go rozbroić,
potem postrzelić… Ciekawe, ile ma amunicji. Starczyłoby na pilota?
Tak, świetnie, Hailie, postrzel pilota. Co zrobisz, gdy helikopter zacznie
spadać? Sama siądziesz za stery?
Gdzie Retter ma tę swoją broń? Nie trzymał jej już na widoku. Nie sądził,
by była mu potrzebna przy tak osłabionym przeciwniku jak ja. Jakkolwiek
fatalnie się z tym nie czułam, musiałam mu przyznać rację. Nie miałam siły
kręcić głową, a co dopiero się na niego rzucić.
Retter jakby czytał mi w myślach – w pewnej chwili uniósł na mnie wzrok
znad telefonu i uśmiechnął się wrednie.
A następnie wytrzeszczył oczy.
Zmarszczyłam brwi, zaskoczona nagłą zmianą jego mimiki. Nie trwała to
długo, bo nieoczekiwanie Retter padł. Dosłownie opuścił głowę i byłby się
osunął, gdyby nie podtrzymujący go pas.
Podskoczyłam.
On właśnie czymś oberwał!
Zerwałam się, by odsunąć się od niego jak najdalej, na tyle, na ile pozwalała
mi mała przestrzeń i krępujące mnie zapięcie. Jeszcze przez kilka sekund do
mnie nie docierało, co się stało, ale finał był taki, że głowa Rodrica Rettera
wisiała bezwładnie tak jak ręce, z których wysunął się telefon. Wylądował
gdzieś na podłodze. Powiodłam za nim spojrzeniem, a kiedy nagle je
uniosłam… zrozumiałam.
Helikopterem szarpnęło niebezpiecznie, więc pilot odrzucił na sąsiednie
siedzenie pałkę teleskopową, by z powrotem obiema rękami złapać za ster
i ustabilizować maszynę.
Okej, skończyło się. Mogłam być osłabiona, otępiała i obolała, ale natężenie
tak intensywnych wydarzeń w tak krótkim czasie po prostu musiało mną
trząchnąć. Adrenalina wyostrzyła mój umysł, zapomniałam na chwilę
o dyskomforcie. Miałam za to zapłacić, ale to dopiero później.
Pilot właśnie rąbnął Rettera pałką teleskopową w głowę, a teraz ta leżała na
siedzeniu obok i mężczyzna mógł jej zaraz użyć przeciwko mnie. To dlatego
prędko powiodłam dłońmi do zapięcia swojego pasa, próbując się z niego
uwolnić. Przeklinałam w myślach swoje skrępowane cholernym plastikiem
ręce.
– Wszystko w porządku?
Zamrugałam, słysząc ten ledwo słyszalny przez trzaski w słuchawkach, ale
zaskakująco czuły głos, który rozbrzmiał w moich uszach. Spojrzałam do
przodu, na tył głowy pilota. Czy to naprawdę on do mnie przemówił?
– To ja, królewno.
Ciarki.
Po moich plecach rozbiegły się zimne, intensywne ciarki. Nie wierzyłam
w to, co usłyszałam, ale nadzieja była tak wielka, że zapytałam cichym,
zachrypniętym głosem:
– Tata?
– Dobrze mnie słyszysz?
W moich oczach stanęły łzy, tym razem były to łzy ulgi i szczęścia.
Odpowiedziałam z opóźnieniem, bo ucisk w gardle na chwilę odebrał mi
mowę.
– T-tak.
– Już spokojnie, moja królewno, wszystko jest dobrze.
– Nie jest dobrze – zapłakałam. – Retter postrzelił Vincenta! Nie wiem, co
z nim, nie wiem nic, ja nie wiem nic…
Camden zamilkł na moment i nie byłam pewna, czy to moje słowa go
przeraziły i ile on sam w ogóle wie. Na pewno jakieś pojęcie o zaistniałej
sytuacji mieć musiał, skoro był w stanie pojawić się w helikopterze Rodrica
i udawać w nim pilota.
Przyjrzałam mu się. Miał na sobie wielkie słuchawki, kamizelkę z kapturem
zaciągniętym na głowę, okulary przeciwsłoneczne. Od tyłu był nie do
rozpoznania nawet dla mnie, jego własnej córki.
– Hailie… – odezwał się w końcu. Ból w jego głosie był nie do zniesienia,
ale pojawiła się też determinacja. Znałam ją. Tak jak kiedyś tata mi powiedział:
my, Moneci, mamy ją we krwi. Dlatego mimo wszystkich przeciwności jego
głos brzmiał pewnie i mocno, gdy powiedział: – Musimy się teraz skupić. Czy
masz siłę, by to zrobić?
Normalnie odpowiedziałabym, że nie, ale dla ojca byłabym gotowa wejść
teraz w ogień, więc przełknęłam gęstą ślinę i odpowiedziałam przez chrypę:
– Oczywiście.
– Odpięłaś się?
– Tak.
– Nie da rady zbyt długo sterować tym gównem jedną ręką, więc musimy
zrobić szybką akcję, moja Hailie – zapowiedział. – Spróbuj uwolnić się od tego
plastiku. Tylko ostrożnie, nie pokalecz się.
Cam znowu oderwał dłoń od sterów, tym razem by wystawić nóż. Trzymał
go pionowo, wykręcając napięte ramię do tyłu, bym miała go jak najbliżej
siebie. Nachyliłam się, żeby wsunął się między moje nadgarstki, a potem
zaczęłam piłować trytkę o ostrze, wykonując gorączkowe, szybkie ruchy.
– Spróbuj mocniej – poradził mi Cam. W jego głosie pobrzmiewał stres, gdy
jedną ręką starał się opanować stery. – Raz a porządnie, królewno, dalej.
Zrobiłam, jak kazał. Przez mój szybki, silny ruch, pociągnęłam go za rękę,
a w rezultacie cały helikopter niebezpiecznie się zatrząsł, kiedy na moment
ojciec stracił równowagę. Opłaciło się jednak wykonać tak niebezpieczny
manewr, bo w końcu udało mi się uwolnić, a ojciec zabrał nóż i już za chwilę
ponownie chwycił za stery stabilnie, obiema dłońmi.
– Pięknie – pochwalił mnie. – Teraz to.
Nie zdążyłam nacieszyć się wolnością ani nawet potrzeć obolałych
nadgarstków, w które plastik zdążył mi się werżnąć i zostawić brzydkie ślady,
bo Cam znowu odważył się puścić ster. Podał mi kajdanki. Zabrzęczały, gdy
wylądowały na moich kolanach.
– Załóż mu je. – Brzmiało polecenie.
To nie lada wyzwanie dla kogoś, komu drętwiały palce, jednak już zaraz
unosiłam ciężkie ręce Rettera, by na jego grubych, owłosionych nadgarstkach
zatrzasnąć metalowe obręcze. Na jednym miał skórzaną bransoletę z jakimś
grawerem, ale zdecydowanie bardziej przerażająca biżuteria wisiała na jego
szyi. Przyglądałam się tajemniczemu sygnetowi, gdy składałam mu dłonie na
udach.
Nawet złapałam ten pierścień w palce i obejrzałam go z bliska.
Prawdopodobnie zrobiony z białego złota, miał jakiś dziwny, czarny kamień na
środku. Wyglądał trochę jak oko kamery, jakby Retter za pomocą tej błyskotki
cały czas coś obserwował. W środku grubej obrączki znajdował się grawer
z nazwiskiem właściciela.
Pociągnęłam za niego lekko, trochę z intencją wypróbowania wytrzymałości
łańcuszka.
– Nie zrywaj go – ostrzegł mnie Cam. – Sygnet musi przy nim zostać.
Mężczyzna i tak właśnie się poruszył, więc odsunęłam się od niego jak
oparzona.
– Tato… czy on może się obudzić?
Retter pokręcił głową, powieki wciąż miał przymknięte, ale wziął głębszy
oddech i drgnął kilka razy.
Cam szepnął pod nosem przekleństwo, które wyjątkowo dobrze usłyszałam
w swoich słuchawkach.
– Masz, trzepnij go, królewno. Tylko lekko. Lekko wystarczy.
Zamarłam, ale wtedy Retter zamrugał i tak się przeraziłam, że prędko
rzuciłam się do przodu, by przejąć pałkę od ojca. Zacisnęłam na niej obie
dłonie i ustawiłam się tak, by dobrze Rodrica widzieć. Akurat otworzył oczy
i zobaczyłam w nich ten moment, kiedy zdezorientowanie zmienia się
w zrozumienie. Pojawiło się też trochę złości i może strach, ale zanim zdołał na
dobre jakoś mi zagrozić, zamachnęłam się i rąbnęłam go w czoło.
Nie użyłam wiele siły, ale pałka użyczyła mi swojej, dlatego głowa Rodrica
ponownie opadła. Okropne to było uczucie, tak kogoś bezwzględnie uderzyć.
Co, jeśli spowodowałabym u niego wstrząśnienie mózgu lub rozcięłabym mu
skórę i zaczęła lecieć krew?
A wtedy przypomniałam sobie, że ten facet strzelił do Vincenta.
Poczułam, jak twarz mi tężeje. Wzięłam głębszy wdech. Zacisnęłam
mocniej palce na pałce. Odchyliłam ręce jeszcze bardziej, bardzo, bardzo
powoli, by wziąć większy zamach… Przychodziło mi to z trudem w ciasnym
wnętrzu helikoptera, ale nie było niemożliwe.
– Hailie.
Głos ojca zadźwięczał w słuchawkach.
Wypuściłam powietrze z ust, świdrując Rettera wzrokiem pełnym
nienawiści.
– Wystarczy raz – powiedział poważnie.
Nie widziałam jego miny, byłam w ogóle od niego odwrócona, ale on
pewnie zerkał na mnie w jakimś lusterku.
– Groził Lissy – wydusiłam.
– Odłóż to – poprosił cicho, zapewne widząc, jak robię coraz większy
zamach pałką.
– Postrzelił Vincenta.
– Hailie, nie chcesz mieć tego człowieka na sumieniu.
Znał możliwości narzędzia, które ściskałam w obydwu dłoniach. Wiedział,
co potrafi, użyte z odpowiednią siłą.
– On postrzelił Vincenta, tato – warknęłam, a do oczu naleciały mi gorące
łzy.
Helikopter znowu zaczął się lekko kiwać, co sugerowało, że Cam nie
poświęcał stu procent swojej uwagi sterom. Z czystą nienawiścią gapiłam się
w okropną twarz Rettera. Tę paskudną brodę, rozchylone, wąskie wargi, wory
pod oczami i krzaczaste brwi.
– Ja się z nim policzę, królewno, obiecuję – przekonywał mnie ojciec
z coraz większą powagą w głosie. – Ja, nie ty, dobrze?
Zaciskałam zęby, tak trudno było mi się obejść bez zemsty. Zwłaszcza gdy
miałam ją na wyciągnięcie ręki. Jeśli jednak miał do mnie przemówić czyjś
głos rozsądku, to był ten należący do mojego ojca. Z żalem, ale posłusznie
opuściłam pałkę.
– Podaj mi ją tu, do przodu – polecił mi z wyraźną ulgą w głosie.
Odrzuciłam broń na wolny fotel. Odetchnęłam, cała mokra, jakby nienawiść
to była taka toksyna, którą moje ciało wydalało z siebie przez skórę niczym
pot.
– Co z nim zrobisz? – wycedziłam.
Przyznaję, zabrzmiało to niezbyt grzecznie, więc i ojciec nie silił się na
uprzejmości.
– To, co zrobić należy.
– Co ja mam zrobić? – zapytałam już grzeczniej i spokojniej.
– Moja Hailie, ty… – Również jego głos zabrzmiał łagodniej. Nie dawał
sobie wejść na głowę, a mimo to dla swoich dzieci zawsze miał w zanadrzu
łagodność, szczególnie dla jedynej córki. – Ty będziesz skakać.
Wydawało mi się, że nie dosłyszałam. Oderwałam wzrok od
nieprzytomnego Rodrica i przycisnęłam słuchawki do uszu, by nie umknął mi
sens słów taty, gdy poproszę go, aby powtórzył.
– Co takiego?
– Skoczysz, królewno.
Przełknęłam ślinę, natychmiast zerkając przez okno.
– Tato, jest… wysoko.
– Obniżymy się.
– Dlaczego nie możesz po prostu wylądować?!
Kręciłam się na siedzeniu, by jednocześnie łapać odbicie twarzy ojca gdzieś
w lusterku, ale i zerkać kontrolnie na Rodrica.
– Śmierć Rettera musi wyglądać na wypadek – odparł. – Nie mogę
wylądować, a potem wznieść się w powietrze raz jeszcze, to zbyt ryzykowne.
– Walić pozory! – Zdawałam sobie sprawę, że mówię jak Shane lub Tony,
ale przez nerwy niezbyt panowałam nad słownictwem. – Ten człowiek strzelił
do Vincenta!
– Nie wiadomo, jak sprawy się potoczą – tłumaczył spokojnie ojciec. –
Zabójstwo członka Organizacji lepiej zaplanować z głową. Dlatego, Hailie,
musisz skoczyć.
Spanikowana przygryzłam wargę i znowu spojrzałam na ocean. Błyszczał,
ale już wcale nie ładnie i zachęcająco, a groźnie i złowieszczo.
– Dasz radę, moja córeczko.
– Tato… – jęknęłam. Woda naprawdę wyglądała pięknie, ale tu, z góry,
bezpiecznie zza okna. Nie miałam najmniejszej ochoty rzucać się do niej
z lecącego helikoptera. – Tato, proszę cię…
– Kiedy będziemy wystarczająco nisko, otworzysz drzwi i skoczysz do
wody – instruował mnie. – Kiedy się wynurzysz, weźmiesz wdech i się
rozejrzysz. Wyrzucę cię niedaleko molo, podpłyniesz w tamtą stronę, a tam
ktoś cię zgarnie.
– Kto mnie zgarnie?! Jak daleko będzie to „niedaleko”? – pytałam. Dłonie
trzymałam przyklejone do szyby i szukałam wzrokiem mola, o którym mówił
ojciec. Lecieliśmy jednak jakoś tak krzywo, niewiele widziałam, a już
zdecydowanie mało lądu.
– Spokojnie, Hailie, zaufaj mi – powiedział, w istocie, bardzo opanowanym
głosem. – Nie kazałbym ci robić niczego ponad twoje siły.
Moje siły były aktualnie poważnie nadwyrężone, ale nie chciałam mówić
o tym na głos. Rozumiałam, że ojciec ma plan, i nie zamierzałam mu go
krzyżować, choć skok do wody z helikoptera to jedna z ostatnich rzeczy, na
jakie miałam dziś ochotę.
Stresowałam się. Znowu zaczęłam się pocić. Moja biedna sukienka, na
początku tak elegancka, teraz nadawała się na szmatę do podłogi. Kąpiel
w słonej wodzie też jej nie pomoże. Poprawiłam słuchawki na głowie, które już
zdążyły wplątać mi się we włosy. Ten ruch przypomniał mi, jak głowa bardzo
mnie boli, i skrzywiłam się na myśl, że zamiast położyć się w miłym łóżku
i odpocząć, mam teraz walczyć o przetrwanie w wodach oceanu, a potem, już
na lądzie, ta sama głowa ma mi pęknąć ze zmartwienia. No bo w końcu
porwanie przez Rettera to nie koniec traumatycznych wydarzeń. Jest jeszcze
jedno, o którego skutkach nawet bałam się teraz snuć domysły.
Będzie dobrze, powiedziałam sobie bez przekonania. Starłam też łzy. No
przecież nie mogę tu siedzieć i ryczeć, trzeba działać. Ojciec chce, żebym
skakała, więc dobrze.
Skoczę.
Pewnie przy okazji się zabiję, bo nie wierzę, że nie, ale co mi tam.
– Na wszelki wypadek… broń – powiedział Cam.
Oderwałam tępy wzrok od okna i docisnęłam słuchawki do uszu.
– Nie usłyszałam.
– Zabierz jego broń, królewno.
Zerknęłam z obrzydzeniem na Rettera. Ostatnie, czego teraz pragnęłam, to
grzebanie w ubraniach tego dziada, ale fakt, istniało niebezpieczeństwo, że
nagle się obudzi i nawet ze skutymi rękami sięgnie po swój pistolet.
Znalazłam go szybko. Wiedziałam, gdzie mężczyźni lubią trzymać broń.
W końcu ci wszyscy mi najbliżsi często chodzili uzbrojeni. Przeszedł mnie
dreszcz wstrętu, gdy niechcący dotknęłam wierzchem dłoni jego nagiego,
obwisłego brzucha.
– Mam.
Pistolet ciążył mi w rękach. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, gdy uderzyła
mnie świadomość, że to najprawdopodobniej z tej broni Retter postrzelił
mojego brata.
Vincent…
Zacisnęłam palce na chwycie, ale szybko je rozluźniłam, bo czułam, że
niewiele mi było trzeba, bym wycelowała w Rettera i nacisnęła na spust. A już
przecież ustaliłam z ojcem, że nie powinnam nikogo zabijać.
– Masz gdzie ją schować?
Nie miałam, ale zaczęłam kombinować przy bieliźnie i udało mi się jakoś
przymocować ją do majtek. Może i nie składało się na nie wiele materiału, ale
były bardzo fikuśne. Sterczała przy nich falbanka, jakiś dodatkowy paseczek
i to wystarczyło, bym dała radę wplątać w nie broń i w miarę stabilnie
przytwierdzić ją do swojego boku. Przykryłam ją następnie sukienką i od razu
stwierdziłam, że nie było to najwygodniejsze rozwiązanie, ale cóż, komfort
spadał dziś zdecydowanie na dalszy plan.
– Tak.
– Świetnie, a więc zniżam się, Hailie – oznajmił Cam. – Podążaj za moimi
instrukcjami, dobrze?
– Tak, tato.
Zdusiłam w sobie chęć krzyknięcia: „Nie!!!”. W coraz większym napięciu,
obserwowałam ocean z okna. Im bardziej się zniżaliśmy, tym realniej wyglądał
i tym mniej miałam ochotę się w nim znaleźć.
– Co, jeśli się utopię? – wymsknęło mi się.
– Umiesz nieźle pływać, sam widziałem. Nie daj sobie wmówić, że jest
inaczej – ostrzegł mnie ojciec. – Klucz to zachować spokój. Jeśli poczujesz, że
nie dajesz rady, odpręż się, połóż na plecach i pozwól sobie odpocząć.
Przygryzłam wargę.
– Aha.
– Dokąd będziesz płynęła?
– Do jakiegoś molo.
Skinął głową.
– Zgadza się. Jesteśmy już nisko, odblokowałem drzwi. Otwórz je.
– Co, jeśli Retter znowu się obudzi? – zapytałam, zerkając na niego
niepewnie. Wyglądało na to, że nieźle go łupnęłam, bo nawet za bardzo się nie
ruszał, ale i tak zmartwiłam się nagle, że odzyska przytomność, kiedy ojciec
będzie zbyt skupiony na sterach, by zareagować.
– To go walnę raz jeszcze – odparł lekceważąco. – Ma związane ręce, nie
przejmuj się nim. Skup się na własnym zadaniu, królewno, tak? Otwórz drzwi.
Tylko trzymaj się mocno, skocz wtedy, gdy będziesz gotowa.
Nigdy nie będę na coś takiego gotowa, do cholery! Szarpałam się chwilę
z drzwiami, bo one wcale nie tak łatwo się rozsuwały, gdy helikopter wisiał
w powietrzu nad wodą.
– Użyj więcej siły – doradzał tata.
Miałam ochotę mu odwarknąć, że jej nie mam, bo większość straciłam,
szarpiąc się podczas porwania lub gdy uderzono mnie w głowę, ale kiedy już
chciałam się odezwać, drzwi faktycznie puściły. Musiałam przytrzymać się
kurczowo fotela pilota przed sobą, by nie wylecieć.
– O to chodzi – ucieszył się Cam.
– Nie ma mowy, żebym skoczyła – zapowiedziałam.
Brak drzwi z mojej strony był teraz dla mnie koszmarnie odczuwalny, bo
oto sterczałam nad przepaścią. Dosłownie – jeden ruch i można było spaść
w pustkę, polecieć w dół. Wiało tak strasznie, że moje włosy fruwały wszędzie,
niczym u bogini wichrów. Nigdy nie leciałam helikopterem bez drzwi. Wiem,
że bliźniacy robili coś takiego turystycznie i bardzo sobie chwalili to
doświadczenie, ale im nikt nie kazał wtedy skakać.
– Tato, nie – protestowałam dalej, trzymając się fotela tak mocno, że być
może właśnie robiłam w nim dziury. – Za wysoko.
– Niżej nie będzie, królewno.
– Zabiję się!
Wiatr, woda, trzaski w słuchawkach, a za moimi plecami nieprzytomny
członek Organizacji, który zaraz miał się z tego wszystkiego ocknąć – to był
jakiś koszmar.
– Nie mogę zejść niżej, bo wiatr generowany przez śmigło wzburzy wodę
i to wtedy, moja królewno, może dopiero dojść do tragedii – tłumaczył wolno,
ale jednak głośno i wyraźnie ojciec.
Przymknęłam oczy, nie wierząc w to, co się właśnie wyprawia.
– Jesteśmy niżej, niż się wydaje z twojej perspektywy.
Tak, jasne.
– Wiem, że to trudne, moja Hailie, ale możesz to zrobić – przekonywał
mnie.
– Mhm! – pisnęłam.
Woda wyglądała strasznie. Nie lubiłam wskakiwać do basenu, będąc na jego
brzegu, a co dopiero rzucać się w tak ekstremalne warunki.
Ale byłam Monet, a do skoku namawiał mnie mój ojciec, któremu ufałam.
– Dobra! – burknęłam zrezygnowana.
– Sukienka wygodna? Nigdzie nie krępuje ci ruchów? Jeśli przeszkadza,
podrzyj ją – zasugerował.
Poruszałam tułowiem, ciągle zapatrzona z determinacją w groźną wodę.
– Wygodna, cała jest już podarta.
– Buty?
– Jestem boso.
– To zdejmij słuchawki.
Wyszarpnęłam je z głowy jedną ręką, przy okazji zapewne wyrywając sobie
mnóstwo włosów, ale już mnie to nie obchodziło.
– Do zobaczenia niebawem, królewno – zawołał bardzo głośno Camden,
bym usłyszałam go bez sprzętu.
Jego głos ledwo się przebił przez hałas helikoptera, ale dotarł do moich uszu
i zdał się dla mnie świetnym sygnałem do skoku.
Nie przemyślałam tej decyzji, a po prostu chciałam mieć już to z głowy,
więc wyskoczyłam z helikoptera wprost w niebieską otchłań.
85

TO JAKIŚ KOSZMAR

Pożałowałam tego od razu. Uczucie bezwładnego spadania wcale nie było


przyjemne lub wyzwalające. Było zatrważające, fatalne i przykre.
Spróbowałam zbić się w kulę, ale okazało się to bardzo trudne w powietrzu,
gdy działał na mnie jego opór.
Zacisnęłam powieki, przerażona nadchodzącym momentem zderzenia się
z taflą wody. Spadałam chwilę dłużej, niż oczekiwałam, co tylko utwierdziło
mnie w przekonaniu, że skoczyłam z jakiejś chorej wysokości.
W rzeczywistości trochę to wyolbrzymiałam, ale cóż, miałam do tego
prawo.
Zetknięcie z wodą określiłabym jako bolesne. Aż zapiekła mnie skóra.
Zamotałam się pod powierzchnią. Głębia na chwilę mnie pochłonęła i nie
chciała wypuścić. Nie bez wysiłku więc wypłynęłam na górę. Zakrztusiłam się
po drodze, ale kiedy już się wynurzyłam, ogarnął mnie zaskakujący spokój.
Buczenie helikoptera oddalało się i zastępowała je cisza. Moje uszy nie
wierzyły, że ona istnieje, tylu hałasów się w ostatnim czasie nasłuchały.
Mrugałam, kaszląc i plując na boki. Ocean był idealnie zrównoważony,
relaksujący nawet. Jedyne fale to były te, które utworzyły się po tym, jak
wpadłam do wody, ale już na powrót jej powierzchnia zrobiła się płaska.
Śmigło helikoptera jej nie wzburzyło – ojciec dobrze to wykalkulował.
Rozejrzałam się.
Helikopter na powrót się wznosił, odlatując w nieznanym mi kierunku.
Gdzieś daleko majaczył horyzont i przestraszyłam się, że będę musiała płynąć
do lądu, nawet go jeszcze nie widząc, ale gdy się odwróciłam dostrzegłam
molo, o którym mówił Cam.
A przynajmniej miałam nadzieję, że jest to molo, inaczej właśnie zaczęłam
płynąć w złym kierunku. Sukienka to nie był najwygodniejszy kostium
kąpielowy, ale jedwab, nawet przemoczony, był na tyle delikatny, że nie
ściągała mnie na dno, a to na ten moment mi wystarczyło.
Dzięki ładnej pogodzie i ciepłej wodzie moja przymusowa lekcja pływania
nie była tak niekomfortowa, jak mogłaby być, gdyby było zimno i ciemno.
Płynęłam, oddychając miarowo. Woda koiła moje obolałe ciało. Na początku
mogłabym rzec, że było nawet przyjemne, jednak z czasem zaczęłam się
męczyć.
Rozważałam nawet, by położyć się na wodzie i odpocząć tak, jak radził mi
ojciec. Dobrze, że byłam zbyt niecierpliwa, aby jak najprędzej znaleźć się na
brzegu, inaczej gdybym się odchyliła, przymknęła powieki oraz rozłożyła ręce
i nogi, a na koniec zamoczyła uszy, mogłabym nie usłyszeć wołania.
– Hailie!
Oczy miałam podrażnione od soli, ale i tak wbiłam je błagalnie przed siebie,
licząc, że dostrzegę tam kogoś bliskiego, kto mi pomoże. Zdążyłam podpłynąć
na tyle blisko, że potrafiłam już rozróżnić, iż na molo wbiegało właśnie co
najmniej czterech mężczyzn. W największym z nich od razu rozpoznałam
Dylana.
O, pan młody się znalazł.
To była luźna myśl, ale ucieszyła mnie, bo oznaczało to, że przynajmniej
jeden z moich braci jest cały i zdrowy.
Will też miał się dobrze. Poznałam go po włosach. Zjaśniały mu, od kiedy
zamieszkał w Miami, zapewne od słońca. To kanaryjskie na pewno też tak na
nie działało.
Mój ulubiony brat biegł ramię w ramię z Adrienem. Potem stanął i został na
molo, podczas gdy Dylan i Adrien, wcześniej w ruchu niedbale pozbywając się
czarnych marynarek, wsko­czyli do wody. Jeden po drugim, bez zastanowienia.
Rozległy się pluski.
Płynęli w moją stronę i chciałam krzyknąć, by tego nie robili, bo to bez
sensu. Gdybym jednak otworzyła usta, tylko naleciałoby mi do nich słonej
wody i musiałabym się zatrzymać, by ją odkaszlnąć. Absolutnie nie było na to
czasu.
Dylan bezwzględnie rozbryzgiwał wodę na boki. Płynął kraulem i dotarł do
mnie pierwszy, a kiedy tak się stało, jednak się ucieszyłam. Pozwolił mi
uwiesić się sobie na ramieniu, co okazało się niezastąpionym wsparciem dla
mojego przemęczonego ciała.
Tuż za nim dopłynął do nas Adrien. Zbliżył swoją twarz do mojej, rękę
przycisnął do boku mojej głowy, ucha i policzka. Z przejęciem zaglądał mi
w oczy. Z włosów spływała mu po twarzy woda, ale nie przejmował się sobą.
Wolną dłoń uniósł, by odgarnąć mokry kosmyk przylepiony do mojego czoła.
– Nic ci nie jest?! – zapytał podniesionym głosem.
Powiódł wzrokiem po mojej szyi i dekolcie, ale że reszty mojego ciała, które
było pod wodą, dobrze nie widział, wrócił do mojej twarzy.
Pokręciłam głową w odpowiedzi, a wtedy przytknął swoje usta do moich,
bardzo mocno i czule.
Już przestaliśmy bawić się w udawane zerwanie.
Buziak był krótki, ale i tak przerwał go Dylan, który zaczął ciągnąć mnie
w kierunku molo. Nikt nie protestował, bo przecież i ja chciałam jak
najszybciej znaleźć się na lądzie – Adrien też mi tego życzył. Nawet Dylan zaś
w takich warunkach nie czepiałby się głupich czułości i odstawił swoją
zaborczość na bok. Zależało mu wyłącznie na moim bezpieczeństwie i ja to
wiedziałam.
Obecność obydwu mężczyzn w wodzie okazała się niezastąpiona, gdy
musiałam z niej wyjść. Molo było dla mnie zbyt wysokie, bym zdołała wspiąć
się na nie bez pomocy. Dylan zanurkował, by podsadzić mnie na swoich
ramionach. Adrien podał mi dłoń, drugą mnie podtrzymując, bym mogła
powoli stanąć.
Kawałek mojej sukienki majdał się Dylanowi po twarzy, ale on dryfował
w miejscu wytrwale i czekał, aż pozostali wciągną mnie na ląd. Will nie
marnował ani chwili. Wyciągnął do mnie ręce, a wujek Monty wsparł mnie
jeszcze, obejmując mnie ramieniem w talii, i takim oto cudem wylądowałam na
deskach molo.
Słońce przygrzewało i gdybym poleżała tak dłużej, w mig by mnie
wysuszyło, jednak ja nie miałam czasu do stracenia. Natychmiast zaczęłam się
podnosić.
– Vincent. – To było moje pierwsze słowo.
– Już, już… – Will próbował pomóc mi wstać, ale jego ruchy były dla mnie
zbyt powolne, więc zaszamotałam się niecierpliwie. Prawie się poślizgnęłam,
ale żadna to była dla mnie nauczka. Nadal gotowa byłam go ponaglać, by biegł
ze mną tam, gdziekolwiek znajdował się teraz nasz najstarszy brat.
– Co z Vincentem?! – zawołałam.
Adrien i Dylan, pomagając sobie nawzajem niczym najlepsi kumple,
wydostali się z wody. Dylan przeczesał swoje włosy i patrzył, jak Adrien
dopada do mojego boku. Otacza mnie ramieniem i sięga po swoją drogą
marynarkę, którą wcześniej zrzucił tu obok, by użyć jej jak ręcznika.
I jemu się wyrwałam.
Dlaczego oni nie rozumieją, że to nie jest dobry moment na takie ceregiele?
– Odpowiedzcie mi!
– Zabrano go do szpitala. – Will podniósł głos, żeby przebić się przez mój
krzyk.
– Jest tam sam?! – Machnęłam ręką na otaczających mnie mężczyzn. – Po
co was tutaj tylu przyjechało?! Dlaczego on jest tam sam?!
– Shane i Tony pojechali za nim – powiedział Dylan.
– Maya z Anją też tam są – dodał Monty.
– Trzeba tam jechać, trzeba go wesprzeć! – panikowałam. – Nie ma czasu!
Poruszałam się coraz szybciej w stronę brzegu. Zostawiałam mokre ślady
stóp na drewnianych, suchych deskach, dużo wody kapało mi też z włosów
i sukienki. Grupka mężczyzn, którzy przybyli, by mnie ratować, ruszyła
szybkim krokiem i po chwili zrównała się ze mną.
Widziałam, że na brzegu stoją jakieś wielkie czarne auta, i spodziewałam
się, że należą one do nas. Jeśli miało być inaczej, gotowa byłam nawet je
ukraść. Wszystko, byle jak najszybciej znaleźć się przy Vincencie.
Nie było tu ładnej plaży. Tylko molo, zabetonowany brzeg, a nieopodal
niewielki port z prywatnymi łódkami i motorówkami. To dobrze, przynajmniej
nie widziałam, by kręcili się tutaj ludzie, dzięki czemu ominęły nas krzywe
spojrzenia. Lub przerażone – jeśli ktoś miałby przyjemność oglądać cały
teatrzyk od początku, łącznie z moim skokiem z helikoptera.
A właśnie, helikopter.
Niewiele rzeczy byłoby teraz w stanie zmusić mnie do przystanięcia, ale
soczyste przekleństwo, które właśnie opuściło usta Dylana, do nich należało.
– Co jest… – dodał zachrypniętym głosem.
Zatrzymał się i patrzył w totalnie przeciwną stronę, od tej, w którą
biegliśmy. Na horyzont. Ponad moją głową, na błękitne niebo, w stronę wody,
z której przed chwilą mnie wyciągnął.
Obejrzałam się przez ramię.
Zatrzymałam się i opadła mi szczęka.
Wszyscy już teraz gapiliśmy się na helikopter, z którego jeszcze niedawno
wyskoczyłam. Z naszej perspektywy był mniejszy od pestki winogrona, tak
daleko się znajdował. Leciał bardzo nisko nad oceanem. Właściwie to spadał
i zdecydowanie nie robił tego w kontrolowany sposób, odbywało się to
dziwnie, jakby po ukosie. Trwało to krótko. Zakręcił się wokół własnej osi tuż
na wodą, a potem łupnął o nią z impetem, oczywiście rozbryzgując ją wkoło.
Bardzo krótko utrzymywał się jeszcze na powierzchni. Z każdą chwilą woda
pochłaniała maszynę coraz bezwzględniej. Zrobiłam kilka bezmyślnych
kroków do przodu. Adrien i Will natychmiast stanęli po obu moich stronach, by
w razie czego zareagować, jeśli postanowię zrobić coś głupiego.
Tak, wiem, bywałam zdolna do robienia głupich rzeczy, jednak tym razem
nawet ja nie miałam pomysłu, jak zareagować w takiej sytuacji.
– Czy… Czy tata zdążył wyskoczyć?! – pytałam. – Czy ktoś widział?
– Na pewno wiedział, co robi… – powiedział Will z powątpiewaniem.
Przykładał dłoń do czoła, by osłonić oczy przed słońcem i lepiej widzieć.
– Idiota – warknął Monty, kręcąc głową. – Cholerny debil.
– Rozmawialiście z nim? – pytałam, z przerażeniem rozglądając się po
twarzach swoich bliskich. – Miał jakiś plan, prawda?
– Ojciec zawsze ma plan, nie? – odparł Dylan. Powiedział to jak naiwny
chłopiec, który bezgranicznie wierzy w swojego rodzica.
– Tylko nie zawsze jest on, kurwa, mądry – warknął Monty i zaczął się
wycofywać. – Płynę tam!
– Czym?! Monty, czekaj! – Will wołał za nim, rozkładając ręce.
Wujek Monty nie czekał, tylko biegł. Jego biały garnitur dużo przeszedł
i teraz, od tyłu, zamiast elegancko, wyglądał jak sfatygowany dres.
– Motorówka! – wydarł się na koniec.
– Pewnie chce skubnąć jakąś z portu – mruknął Dylan. – Idę z nim. Trzeba
się upewnić, że ojciec nie potrzebuje pomocy.
– Już by się wynurzył – mruczał Will, maksymalnie wytężając wzrok.
– A Retter? – Dylan wykrzywił usta, gdy wspomniał o moim porywaczu. –
Dobrze zrozumiałem, że też był w helikopterze?
– Retter jest zapięty, skuty kajdankami i nieprzytomny, więc miejmy
nadzieję, że nie, nie wynurzy się – odpowiedziałam mu, przygryzając wargę.
Dylan wpatrywał się we mnie z niepokojem. Rzadko zachowywał się tak
poważnie, co niezbyt dobrze świadczyło o sytuacji.
– Z tobą wszystko dobrze, dziewczynko? – zapytał szeptem.
Musiałam wyglądać nie najlepiej.
I tak się też czułam. Przemoczona, zmęczona i przede wszystkim przerażona
na śmierć.
– Tak, Dylan, biegnij za Montym, przydasz mu się – ponagliłam go,
a następnie zwróciłam się do Willa: – A my jedźmy już do Vince’a, proszę!
Głos na koniec mi zadrżał. Tyle spraw należało załatwić!
Will i Dylan wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym nasz wredny
brat rzucił się w pogoń za Montym. Wujek zmienił się już w oddali w białą
plamę, która gnała brzegiem w stronę portu. Ja z Willem nie zostaliśmy w tyle.
Też zaczęliśmy truchtać, choć moje pokaleczone stopy i obolałe mięśnie
protestowały. Kazałam im siedzieć cicho. Dużo wsparcia dała mi obecność
Adriena. Trwał przy moim boku, nawet w pewnym momencie złapał mnie za
rękę. Siła, jaką mi w ten sposób przekazywał, była mi niesamowicie potrzebna.
Przy aucie stali dwaj ochroniarze, w tym Danilo. Patrzył na mnie
z przejęciem, skruchą może nawet, ale jakąkolwiek winę roił sobie w głowie,
zbyłam ją natychmiast jednym wymownym spojrzeniem, które mu posłałam.
Jasno dawało do zrozumienia, że to wszystko to koszmarny wypadek i że
mamy teraz ważniejsze rzeczy do roboty niż rozpaczanie czy wyssane z palca
wyrzuty sumienia.
– Pani Monet…
– Zabierzcie nas do szpitala – ucięłam.
Naprawdę nie miałam do niego żalu, sama się podstawiłam Retterowi, nie
było czasu na roztrząsanie tego.
Will podał kierowcy dokładny adres, Danilo otworzył dla mnie drzwi,
a Adrien podał mi rękę, by wygodniej mi było wejść do środka, po czym usiadł
przy mnie. Skrzywiłam się, gdy moja mokra sukienka przylepiła się do
skórzanego siedzenia.
Ruszyliśmy.
Will zadzwonił do Shane’a lub Tony’ego, nawet nie wiedziałam dokładnie
do którego. Wymieniali się informacjami na temat mojego stanu zdrowia oraz
na temat Vincenta. Ja i Adrien odwracaliśmy w tym czasie głowy, wypatrując
Dylana i wujka Monty’ego. Niestety, niewiele widzieliśmy. Helikopter już
zatonął, a żadna łódka jeszcze nie zdążyła się zbliżyć do miejsca, w którym
przed chwilą dryfował. To musiała być kwestia czasu, ponieważ z całą
pewnością więcej par oczu zwróciło uwagę na ten spektakularny wypadek.
– Jest operowany – wyjawił Will, kiedy zakończył połączenie.
Głowę trzymał nisko, usta zaciskał, a w błękitnych oczach błyszczały mu
łzy. Pod moimi powiekami też się pojawiły.
– Wiadomo coś więcej? Wszystko… pójdzie dobrze, prawda? – Zadawanie
pytań utrudniała mi gula w gardle.
Adrien ściskał moją dłoń i kojąco wodził po jej wierzchu swoim kciukiem.
Niełatwo było jednak uśmierzyć moją rozpacz, nie kiedy drżałam o życie
kogoś tak bliskiego.
– Wszystko… się okaże – odparł Will.
Ile bym dała, by powiedział mi coś optymistycznego, a na koniec dodał
„malutka”.
Tymczasem ton jego głosu brzmiał grobowo i przeszywał moje serce
niepokojem. Przechyliłam ciężką głowę na ramię Adriena, opięte przemoczoną
koszulą. Nadal nie miał marynarki. Zostawił ją na molo.
Widząc, jak Will próbuje patrzeć w drugą stronę, by ukryć przed nami strach
i rozpacz na twarzy, wyciągnęłam do niego rękę i położyłam ją na jego dłoni.
Wiedziałam po sobie, że niewiele to pomaga, ale w sytuacji takiej jak ta każde,
nawet najmniejsze wsparcie jest wartościowe.
– Co się stało w helikopterze?
– Leciałam z Retterem, aż nagle pilot walnął go pałką teleskopową w głowę,
po czym okazało się, że to tata.
Adrien spojrzał na mnie uważanie. Nawet Will się odwrócił.
– Nie rozpoznałaś go?
Wzruszyłam ramionami.
– Wiesz… byłam zaaferowana porwaniem i jakoś tak…
Will odchylił głowę i przymknął powieki.
– To jakiś koszmar – wyszeptał.
Nie zaprzeczyłam.
– Skąd dowiedzieliście się o tym, że tata jest ze mną w helikopterze?
Will otworzył oczy.
– Skontaktował się z nami – westchnął ciężko, bo nadal nie dowierzał,
w jaką stronę to wszystko się potoczyło. – Przybył na wyspę, ponieważ chciał
być na ślubie Dylana. Choćby tylko obejrzeć ceremonię z dalekiego klifu,
w ukryciu przed członkami Organizacji. Widząc, co się dzieje, zaczął działać.
Przechytrzył Rettera, wiedział, że będzie chciał jak najszybciej opuścić wyspę,
najpewniej helikopterem.
– I przekazał wam, byście przyjechali akurat tutaj?
– Wysłał lokalizację. – Will zerknął na mnie ze smutnym uśmiechem
i uścisnął moją dłoń. – Jak dobrze, że mamy cię z powrotem.
Adrien pocałował mnie gdzieś we włosy, jakby podpisując się pod tymi
słowami. Will odwrócił wzrok z powrotem na boczną szybę, ale nie
skomentował tej czułości.
Ja zaś się skrzywiłam, bo głowa mi pękała i dotyk, nawet miękkich warg
Adriena, nie pomagał. Nie uszło to jego uwadze.
– Uderzyłaś się? – zainteresował się, marszcząc brwi.
Spięłam się. To nie może tak wyglądać, że jak zwykle wszyscy zaczną
przejmować się mną i głupim guzem na mojej głowie, podczas gdy Vincent
może walczy o życie. Zadrżałam.
– Nie, pęka mi głowa, bo dużo się dzieje.
Adrien objął mnie delikatnie i pogłaskał po ramieniu, a gdy jego dłoń
zsunęła się niżej, natrafił na pistolet, niedbale schowany pod strzępkami
sukienki. Nadal był zaplątany w moją bieliznę i chyba cudem nie zgubiłam go
w wodzie. Adrien delikatnie wyplątał go z falban przy moich majtkach
i odłożył na bok. Nie protestowałam.
Will zerknął na nas kątem oka, ale nadal powstrzymywał się od komentarza
i szybko odwrócił wzrok.
Kiedy byłam młodsza, to on był tą osobą, u której zwykle szukałam czułości
i pocieszenia. Jego uściski lubiłam najbardziej, przy nim czułam się dobrze.
Nadal miałam sentyment do naszych kojących przytulasów, jednak mogłam
chyba uczciwie przyznać, że przegrywały one ze wsparciem Adriena.
Adrien miał po prostu w sobie coś więcej. Dawał mi coś, czego żaden
z moich braci nigdy nie mógłby mi dać – każdy jego gest doprawiony był
namiastką romantyczności.
Błękitne niebo i palmy kojarzyły mi się z wakacjami, dlatego trudno mi było
znieść fakt, że w tak rajską scenerię wkomponował się budynek równie
paskudny jak szpital. To znaczy, paskudny w przenośni, bo sam w sobie był
bardzo ładny, zdawał się w miarę nowoczesny i liczyłam, że taki był, a i że
lekarze w nim pracujący byli dobrze wykwalifikowani.
To był ten dzień, kiedy przekonałam się, że dużo mniej bolesne jest być
osobą poturbowaną i operowaną, niż tą, która oczekuje na wieści w poczekalni.
Kiedy ja leżałam na stole operacyjnym, spałam sobie, a nie umierałam
z nerwów. Dzisiaj po raz pierwszy doświadczałam tego uczucia z drugiej
strony i to była najgorsza godzina w moim życiu. Naprawdę najgorsza.
Shane siedział w garniturze na plastikowym krzesełku w poczekalni.
Pochylał się do przodu, ręce trzymał złożone i wpatrywał się w jakiś punkt na
podłodze. Uniósł wzrok tylko raz, gdy się przywitałam. Podniósł się wtedy
cały, przytulił mnie, a w jego oczach błysnęły łzy tak wyraźnie, że potem usiadł
z powrotem i schował przed wszystkimi twarz.
Anja i Maya stykały się ramionami, obie wodząc zamglonym wzrokiem zza
wilgotnych powiek po tym nijakim pomieszczeniu. Na mój widok zmusiły się
do tego, by choć smutno się uśmiechnąć. Anja nawet podeszła do mnie, złapała
mnie za nadgarstki, a jej zmęczona twarz zalała się nowymi łzami, gdy
powiedziała:
– Nigdy nie zapomnę ci tego, co zrobiłaś dla Lissy.
W zamian mocno uścisnęłam jej dłonie.
– To moja mała bratanica – odrzekłam szorstko. – Poszłabym za nią
w ogień.
Anja oblizała wargi, przytuliła mnie do siebie mocno, a gdy zajęła
z powrotem krzesło, zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczek.
– Gdzie Monty i Dylan? – zapytała szeptem Maya.
– Sprawdzają, co z ojcem – odparł Will, jednocześnie gestem proponując
mi, by spoczęła obok niej. – A gdzie Harrison i Martina?
– Zaproponowali, że przyniosą kawę.
– A Tony?
– Tony… pali – mruknął Shane. Unikał mojego spojrzenia, bo wiedział, że
najmocniej kibicowałam naszemu bratu w rzuceniu nałogu. W końcu mu się to
udało i pewnie Shane obawiał się teraz, że zrobi mi się przykro.
Cóż, obecnie nie mogłabym się tym mniej przejmować. Kto wie, może
i sama bym zapaliła, gdyby tylko to pomogło na nerwy i stres… Ale nie
pomagało.
Westchnęłam i dopiero gdy Adrien podprowadził mnie do krzesła wcześniej
wskazanego mi przez Willa, zdecydowałam się usiąść.
– Gdzie zgubiłaś buty? – zapytała po chwili Maya w zamyśleniu.
Spojrzałam na swoje nagie, poranione stopy. Zdążyłam je sobie pokaleczyć,
poharatać, poparzyć, no i pobrudzić, więc wyglądałam, jakbym się urwała
z programu survivalowego. Nie wspominając o oblepiającej moje ciało mokrej
sukience, która zrobiła się zimna i nieprzyjemna, zwłaszcza tutaj,
w klimatyzowanym pomieszczeniu. Na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka.
– Nie… – zmarszczyłam brwi – nie pamiętam.
Adrien, który siedział po mojej drugiej stronie, objął mnie mocniej.
Widziałam, jak się rozgląda. Nie tylko on był jednak tutaj dżentelmenem. Will
i Shane zdjęli swoje marynarki w tym samym czasie. Przyjęłam tę Willa, bo
stał bliżej, więc Shane odrzucił swoją gdzieś na bok.
– Powinnaś się przebrać – powiedział Will. – I założyć buty…
Przerwał, gdy zobaczył moją minę.
Nie było opcji, by wyciągnąć mnie z tego szpitala. Nie zamierzałam go
opuszczać, dopóki nie usłyszę, że z Vincentem wszystko już w porządku.
Później wróciła Martina z Harrisonem. Zdziwiłam się, widząc, że
dziewczyna jest w białej sukni ślubnej. Każdy, kogo mijała z tacą papierowych
kubków w rękach, obracał się za nią w szoku. Wyglądała pięknie, to na pewno,
ale zdecydowanie też niecodziennym obrazkiem była panna młoda krocząca
przez szpitalny korytarz.
Suknię miała prostą, podkreślającą jej ładną, wysportowaną sylwetkę.
Włosy upięto jej w koka, który już się trochę rozburzył. Możliwe, że
w pośpiechu i niezbyt delikatnie wyszarpnęła z niego welon. Buty zmieniła na
sportowe i pozazdrościłam jej, że ma coś wygodnego na nogach.
– Hailie, jesteś cała… – westchnęła z ulgą na mój widok. – Gdzie Dylan?
– Już wracają – odparł Will.
– Och, jak dobrze…
Zamknęła usta, kątem oka zerkając na wymizerowaną Anję.
Nic nie było dobrze.
Martina podała jej kawę, którą ta apatycznie przyjęła. Anja potrzebowała
w tej chwili pozytywnych informacji na temat stanu zdrowia swojego męża, nie
kofeiny. Ja nawet nie spojrzałam na tę, którą zaproponował mi Harrison.
Można by pomyśleć, że dobrze by mi zrobiła – może trochę rozgrzała? Ale
w rzeczywistości to byłoby jak leczenie rany postrzałowej plasterkiem.
Takiej rany, jaką na przykład operowano teraz u Vince’a.
Adrien za to przyjął kawę za mnie, ale bynajmniej nie zamierzał pić jej sam.
Trzymał ją w gotowości, gdybym to ja zmieniła zdanie. Gładził mnie ciągle po
ramieniu, pozwalał wtulać się w swoją mokrą koszulę, co jakiś czas
obdarowywał mnie buziakiem w czubek głowy.
Dla Willa i Shane’a było to coś nowego. Przyzwyczaili się do otaczania
mnie opieką na każdym kroku. Dziwnie im się patrzyło na mężczyznę spoza
naszej rodziny, który wykonuje ten obowiązek za nich. Jeszcze dziwniejsze dla
nich było to, że ten mężczyzna robił to dobrze i że nie mieli się do czego
przyczepić.
A jeśli chodziło o mój dobrobyt, to bracia Monet potrafili być bardzo
czepialscy.
Mimo tego wsparcia to była najgorsza godzina w moim życiu. Nikt nie miał
ochoty rozmawiać. Nie obchodziło mnie, co tu robi Martina w białej sukni
i dlaczego nie pojawiła się przed ołtarzem. Nie obchodziło mnie, dlaczego
Tony tak długo nie wraca i ile w związku z tym wypalił papierosów.
Czekałam tylko na informację od lekarza lub ewentualnie na telefon od
Monty’ego czy Dylana z wiadomością, co z ojcem.
Nastraszyłam samą siebie, że istnieje niebezpieczeństwo, że tego dnia stracę
kogoś bliskiego, i ta okropna myśl nie mogła się ode mnie odczepić. Była tak
nieznośna i tak mi zawadzała, że wreszcie po prostu zerwałam się
z plastikowego krzesełka na równe nogi.
Ściągnęłam tym na siebie spojrzenia wszystkich, każde z nich tak samo
otępiałe.
– Potrzebuję świeżego powietrza – wydusiłam tylko i pobiegłam
korytarzem, którym tu przyszliśmy.
Moje bose stopy miały już dość, ale nie mniej niż płuca, które naprawdę
wołały o porządny oddech. Szturchnęłam po drodze kogoś w białym kitlu,
lekarza, który zawołał coś za mną ostrym głosem.
Wybiegłam przez rozsuwane drzwi na zewnątrz i przytrzymałam się murka
nieopodal. Przed moimi oczami znowu rosły palmy. Niebo jednak zaszło
chmurami.
Skąd? Jak?
– Było błękitne! Jeszcze godzinę temu było błękitne! – szeptałam
gorączkowo.
Zadrżałam, automatycznie uznając to za zły znak.
– Proszę, nie – zapłakałam.
Szare chmurzyska kłębiły się groźnie na niebie, bezlitośnie zapowiadając
coś niedobrego.
– Błagam, nie – zawyłam znowu.
Pod szpitalem stało kilka osób i każda chyba patrzyła teraz na mnie – na
szaloną dziewczynę, która wyglądała, jakby uciekła z wariatkowa.
Och, jak bardzo nie obchodziło mnie, co oni teraz sobie o mnie myślą.
– Przestań padać! – wrzasnęłam, kiedy na chodnik poleciały pierwsze krople
deszczu.
Z jakiegoś powodu byłam przekonana, że to naprawdę zwiastun czegoś
strasznego.
Wybiegłam spod zadaszenia na przybierającą na sile ulewę. Przecież i tak
było mi wszystko jedno. I tak byłam przemoczona. Te krople przynajmniej
były w miarę ciepłe, zupełnie jak łzy cieknące ciurkiem po moich policzkach.
Wystawiałam twarz ku niebu, ale nikt mnie tam na górze nie słuchał. Drżały
mi usta i podbródek. Nie wiem kiedy, ale osunęłam się na wylany betonem
placyk pod szpitalem. Pewnie podrapałam sobie nogi, ale teraz było mokro,
więc miałam to sprawdzić później.
Jeśli Vincent przeżyje, opatrzę je sobie i pokręcę głową nad swoją
nieostrożnością.
Jeśli nie, to nie byłam pewna, czy cokolwiek jeszcze na tym świecie będzie
mnie obchodziło.
Utrata mamy i babci to był ogromny cios, po którym pozbierałam się tylko
dzięki możliwości rozpoczęcia nowego życia. Ekstremalnego, które wymagało
ode mnie aktywnej walki o swój dobrostan.
Utrata Sonny’ego to koszmar, po którym również otrząsnęłam się tylko
i wyłącznie dzięki diametralnym zmianom, takim jak założenie rodziny przez
mojego najstarszego brata czy rzucenie przeze mnie szkoły.
Utraty Vincenta miałam już po prostu nie przeżyć.
Człowiek może poradzić sobie tylko z ograniczoną liczbą strat bliskich osób
w tak młodym wieku.
Nagle moje szczupłe ciało oplotły czyjeś silne ramiona.
Zapłakałam, wracając do rzeczywistości.
Adrien kucnął za mną, objął mnie od tyłu i pocałował w kark, gdzieś przez
splątane włosy.
– Schowajmy się pod dach, Hailie – szepnął bardzo łagodnym,
współczującym głosem.
Poczułam, jak delikatnie próbuje sprawić, bym dźwignęła się na nogi. Nie
chciał jednak mnie nieść, zachęcał, bym sama się podniosła.
– Nie chcę wstawać – wymamrotałam z frustracją. Klatka piersiowa drżała
mi z każdym słowem, które ją opuszczało.
– Wiem, że to trudne – mruknął.
Czułam za plecami jego twardy brzuch. Jego wodę kolońską, ledwie
wyczuwalną po tym długim dniu, zdominował zapach ulewy. Mokry policzek
przyciskał mi teraz do ucha. Na mojej klatce piersiowej zaciskały się jego
muskularne ramiona. Rękawy białej, ponownie przemoczonej do suchej nitki
koszuli podwinął sobie już wcześniej i tak je zostawił. Patrzyłam na jego skórę,
po której spływały krople deszczu. Na niczym nie potrafiłam się aktualnie tak
skupić, jak na tej obserwacji.
– Zabrano mi już mamę i babcię, nie dam rady oddać też Vincenta.
– Wiem – szepnął i objął mnie mocniej.
Przykro mi było, że nie usłyszałam od niego zapewnień, że będzie dobrze,
a przecież i tak bym w żadne nie uwierzyła. Doskonale zdawałam sobie sprawę
z sytuacji. Adrien miał wpływ na ogrom spraw, jednak życie mojego
najstarszego brata do nich nie należało.
– Nie potrafię wstać – wyznałam tępo.
– Oczywiście, że potrafisz.
– Nie mogę.
– W porządku, ja ci pomogę – odpowiedział cichym, ale wyraźnym głosem.
– O to chodzi, Hailie Monet, że zawsze będę w pobliżu, żeby pomóc ci wstać.
Te słowa odbiły mi się echem w uszach i zanim się zorientowałam, ramiona
Adriena pociągnęły mnie w górę. Wciąż delikatnie, choć odrobinę bardziej
stanowczo. Nie walczyłam z nim.
Faktycznie, z jego wsparciem powrót na górę był łatwiejszy.
Chwiałam się i nadal płakałam, ale on już nie pozwolił mi upaść. Odwrócił
mnie do siebie, tak bym stała naprzeciwko niego. Schylił głowę i zajrzał mi
głęboko w oczy. Twarz miał mokrą, z koniuszków włosów spływała mu woda.
Kropla deszczu zbierała mu się na czubku nosa, dwie inne skapywały z rzęs.
Nie przejmował się tym wcale. Całą uwagę poświęcał mnie, sprawdzał, czy
mam przytomny wzrok, czy rozumiem, że nie rzuca słów na wiatr, że jest tu ze
mną i naprawdę mnie wspiera.
Zachciało mi się jeszcze bardziej ryczeć. Dłonie położyłam płasko na jego
klatce piersiowej, on swoje zacisnął na moich ramionach. Zbliżył usta do
moich i mnie pocałował.
To nie był zwykły pocałunek.
To było namiętne przypieczętowanie naszej bliskości i tych wszystkich
zapewnień, które od niego usłyszałam. Dawał mi siłę i chęć przetrwania. Usta
Adriena wiedziały, co robić. Nie wymuszały nic na mnie, ale subtelnie
dominowały.
Kiedy wyobrażałam sobie czasami romantyczny pocałunek w deszczu, nie
do końca o to mi chodziło. Nie chodziło mi, by działo się to pod szpitalem,
w którym bliska mi osoba właśnie walczyła o życie, a ja byłam rozbita
emocjonalnie i w fatalnym stanie również pod względem fizycznym.
W tym naszym pocałunku było jednak coś tragicznie pięknego i dlatego nie
przerywałam go długo, długo, ignorując ulewę i gapiów, których na pewno
wokół nas nie brakowało.
A potem poczułam ostry ból w głowie. Cały czas mnie ćmiła i mi
dokuczała, jednak ten ból, który przeszył ją w tamtej chwili, sprawił, że
z moich ust wydobył się jęk. Oderwałam się od Adriena, ale tak minimalnie, że
wciąż stykaliśmy się nosami. Nawiązałam z nim kontakt wzrokowy i chyba
widział po moich oczach, że coś jest nie tak, ale zanim zdążył zadać pytanie,
straciłam przytomność.
86

NAJLEPSZY ADWOKAT
POD SŁOŃCEM

Podobno osunęłam się bezwładnie.


Podobno Adrien błyskawicznie mnie złapał, zanim runęłam na mokry beton.
Podobno ostrym tonem przywołał do nas pół personelu szpitala.
Podobno ze mną w ramionach schował się pod dach i oczekując na pomoc,
próbował mnie ocucić.
Podobno od razu podbiegł do nas Danilo i… Tony.
Okazało się, że krył się niedaleko za winklem i palił, obserwując nas już
wcześniej.
Obudziłam się w łóżku szpitalnym.
Podobno Maya przyniosła dla mnie wygodne ubrania i pomogła mnie
przebrać, gdy spałam. Rozczesała mi też włosy, a nawet nałożyła nawilżający
krem na twarz oraz balsam na usta.
Podobno w tym czasie Adrien delikatnie przemywał mi ciało nasączonym
ciepłą wodą ręcznikiem.
Ból głowy nadal utrudniał mi skupienie, ale jej nie oszczędzałam.
Natychmiast wysiliłam się na maksa, by jak najszybciej przypomnieć sobie,
dlaczego tu leżę. Czułam od razu, że coś mnie omija, coś ważnego.
Naprzeciwko mojego łóżka stał Will. Obok niego siedział Adrien.
Mój ulubiony brat drgnął, kiedy zobaczył, że się obudziłam. Położył dłonie
na ramie łóżka w jego nogach, nachylił się i wiedziałam, jakie pytania zada,
jeszcze zanim to zrobił.
– Jak się cz…
– Vincent?
Przełknęłam ślinę, bo gardło miałam tak zaschnięte, że trudno mi było
wydobyć z siebie więcej niż jedno słowo.
– Żyje.
Gdyby moja głowa nie spoczywała na poduszce, odchyliłabym ją w tył
z ulgą. W obecnej pozycji mogłam tylko wcisnąć ją głębiej w miękki materiał.
Zabolało i siłą rzeczy się skrzywiłam.
– Jak się czujesz? – Tym razem zapytał Adrien.
– Jak się czuje Vince? – odparłam bez ceregieli. Mój głos był zachrypnięty
i bardzo słaby, nie brzmiał tak pewnie, jak bym chciała, ale najważniejsze, że
mogłam się w miarę jasno komu­nikować.
A komunikat był taki, że chciałam jak najszybciej wiedzieć, co z moim
najstarszym bratem.
– Jest… słaby – przyznał Will ostrożnie.
Vincent nigdy nie był słaby.
– Ale rozmawiałeś z nim? Obudził się? Operacja poszła dobrze? – Każde
kolejne pytanie bezlitośnie haratało mi gardło, ale i tak wciąż najbardziej bolała
mnie głowa.
– Przebudził się po narkozie, w sali pooperacyjnej. Nie czuł się dobrze, nie
był też w pełni przytomny, więc nie udało mi się z nim porozmawiać –
zrelacjonował Will. – Anja twierdzi, że zapytał ją, czy wszyscy są cali, zanim
znowu stracił świadomość.
Przymknęłam powieki.
– Och, Vince.
A potem od razu je otworzyłam.
– Chcę do niego iść.
Poruszyłam się i poczułam, jak bardzo obolała jestem. Skrzywiłam się
mocno. Już nie tylko głowa dawała mi się we znaki, ale i całe ciało. Nawet
moje stopy mrowiły nieprzyjemnie.
Will odepchnął się od ramy łóżka i stanął prosto, w pełnej gotowości, by
mnie powstrzymać od opuszczenia łóżka. Obyło się jednak bez jego
interwencji, bo obok siedział Adrien, któremu równie mocno zależało na moim
samopoczuciu. Nachylił się do mnie i przyłożył mi dłoń do ramienia.
Delikatnie, ale stanowczo.
– Powinnaś odpoczywać, Hailie.
Spojrzałam na niego jak na ufoludka. Wciąż ubrany był w tę samą koszulę,
mocno już sfatygowaną przez tyle niezapowiedzianych kąpieli. Nadal do końca
nie wyschła. Musiało to być niełatwe w klimatyzowanym pomieszczeniu, choć
jego włosom się udało.
– Kiedy spałam po operacji, Vincent siedział przy mnie dzień i noc.
– U ciebie zdiagnozowano wstrząśnienie mózgu.
Uniosłam brwi z zaskoczeniem, ale nie zainteresowałam się szczegółami.
– No i? Vincent siedziałby przy mnie, choćby urąbali mu rękę. – Spojrzałam
na Willa. – A ja mam go zostawić, bo boli mnie główka?
– To poważne, Hailie – powiedział mi z powagą brat. – Zemdlałaś.
– Nie pierwszy raz.
Nie umknęło mi, jak Will i Adrien wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Nastroszyłam brwi.
– Co jest, teraz zmawiacie się przeciwko mnie? Nagle z powrotem jesteście
wielkimi kumplami?
Adrien westchnął, a Will odwrócił się w stronę drzwi, które właśnie się
otworzyły.
Wszedł przez nie Dylan, cały spięty, nadal w garniturze pana młodego. Na
mój widok wzniósł oczy do sufitu i odetchnął z ulgą.
– Co nic nie dałeś znać, że się obudziła? – warknął na Willa.
– Dopiero otworzyła oczy – wytłumaczył się zapytany, po czym podniósł
telefon i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze.
Dylan zbliżył się do mnie, obejrzał uważnie moją twarz, chwilę dłużej
przyglądał się dłoni Adriena nadal leżącej na moim ramieniu, a następnie
palcami musnął mój podbródek.
– Zemdlało ci się, mała Hailie? – mruknął.
– Nic nowego.
Wycelował we mnie palcem, niemal oskarżycielsko.
– Wstrząśnienie mózgu! – burknął.
– Niezbyt poważne.
Nie, nie znałam szczegółów diagnozy, ale w końcu miałam doświadczenie
z pobytem w szpitalu po odniesieniu naprawdę niebezpiecznych obrażeń
i mogłam śmiało stwierdzić, że tym razem to nie było to. W sali, w której
leżałam, brakowało poważnej, wydającej różne irytujące dźwięki aparatury,
a oczy moich braci i Adriena wpatrywały się we mnie jedynie
z umiarkowanym zmartwieniem. Nikt tu nie drżał o moje życie, nic strasznego
mi się nie działo.
– To od uderzenia Rettera? – zapytał cicho Adrien.
Teraz zabrał rękę z mojego ramienia, by odgarnąć nią włosy z mojego czoła.
Jego ruch ze stanowczego płynnie zmienił się w opiekuńczy. Nieczęsto to
doceniałam, ale Adrien obchodził się ze mną z idealną równowagą surowości
oraz łagodności.
– Chyba tak – potwierdziłam cicho.
Dylan podwinął jeszcze bardziej swoje i tak podwinięte już za łokcie
rękawy koszuli.
– Dobrze, że śmieć nie żyje, bo sam bym go…
– Nie żyje? – zainteresowałam się. – To potwierdzone?
A potem drgnęłam, uświadamiając sobie, że moje wstrząśnienie mózgu
najwyraźniej odpowiedzialne były za bardzo poważną lukę w mojej głowie.
– A tata?! – zapytałam natychmiast. – Znaleźliście tatę?!
Dłoń Adriena na powrót twardo spoczęła na moim ramieniu. Nawet się nie
zorientowałam, jak mocno się spięłam, gotowa, by znowu spróbować się
zerwać na nogi.
– Żyje i ma się dobrze, królewno – powiedział ojciec we własnej osobie,
materializując się w drzwiach. Skinął do Willa głową i wyminął Dylana,
zbliżając się do mojego łóżka. – Dzięki za cynk, że się obudziła. – Przekrzywił
głowę i złapał mnie za dłoń, głaszcząc ją swoim kciukiem. – Przepraszam, że
nie byłem przy tobie. Rozmawiałem akurat z lekarzem o stanie Vincenta. –
Ojciec westchnął, a oczy mu pociemniały. – Latanie po szpitalu od jednego
swojego dziecka do drugiego i z powrotem to jest, kurwa, największy koszmar.
– Co z Vincentem? – zapytałam, jeszcze zanim skończył mówić.
Tata uśmiechnął się do mnie opiekuńczo.
– To może trochę potrwać, zanim dojdzie do siebie. Mocno go drasnęło. Ale
będzie dobrze – dodał szybko, widząc moją minę. – A jak ty się czujesz, moja
królewno?
– Przestańcie się mną przejmować, to tylko głupi ból głowy – jęknęłam
z frustracją.
– Wstrząśnienie mózgu! – przypomniał Dylan z wyrzutem. – Jak dla mnie to
brzmi poważnie.
Spoczął na sąsiednim łóżku. To nie była prywatna sala, tylko taka dla dwóch
pacjentów, na szczęście akurat tak się złożyło (albo ktoś wymusił, by tak się
złożyło), że nie musiałam jej z nikim dzielić.
– Dużo przeszłaś, jeszcze ten skok… – Cam pokręcił głową. Nie byłam
pewna, ale chyba też miał na sobie te same ubrania, co w helikopterze. Tylko
kamizelkę ściągnął, więc został w samej koszulce. Dzisiaj najwyraźniej nikt nie
przejmował się zmianą garderoby. – Nie pomyślałem, że wcześniej mogłaś
doznać tak poważnego urazu, a pozwoliłem ci skakać do wody. Co, gdybyś
zemdlała w oceanie? Stary jestem, a nieodpowiedzialny, że szkoda gadać… –
W głosie ojca pobrzmiewała złość.
– Wyluzuj, od razu przecież po nią wskoczyliśmy – odpowiedział mu Dylan.
– Nie miałaby szans się utopić, choćby chciała.
– Ale, kurwa, nie powinienem był narażać jej na dodatkowy stres! – warknął
Cam.
– To nie tak, że bez tego nie byłam zestresowana – zauważyłam,
porozumiewawczo ściskając dłoń taty. – Daj spokój, nic mi się nie stało. Sam
powiedziałeś, że nie mogłeś wylądować.
– Teraz bym na to nie patrzył.
– To ty zawsze powtarzasz, że nie ma co roztrząsać przeszłości – wytknęłam
mu. – Powiedz lepiej, co z Retterem? Macie pewność, że nie żyje?
– Mamy jego martwe ciało – odparł z powagą Cam.
Skrzywiłam się z obrzydzeniem.
– Mamy je tylko w teorii, wyłowili je ratownicy, teraz jest w kostnicy. Nasi
ludzie je po prostu zidentyfikowali, abyśmy mieli pewność – pospieszył
z wyjaśnieniami Will.
– Czyli on naprawdę nie żyje? – wyszeptałam, a w środku poczułam ulgę.
Normalnie źle by mi było ze świadomością, że odczuwam ulgę z powodu
czyjejś śmierci, ale to była wyjątkowa sytuacja.
– Jeden pojeb z głowy, królewno.
– A… – zawahałam się i zmierzyłam ojca wzrokiem. – A ty możesz tu…
być? Tak po prostu? Nikt cię nie ściga?
Dylan podrapał się po głowie, Will spuścił wzrok, Adrien też zapatrzył się
gdzieś w przestrzeń. Ojciec pogładził sobie brodę, drugiej ręki nie zabierając
ani na moment z mojego uścisku.
– Widzisz, moja słodka Hailie, mamy tutaj małą rozpierduchę.
Uniosłam brwi.
– Co takiego mamy?
– Zginął członek Organizacji. Dla picu zrobiłem tak, by wyglądało to na
wypadek, ale nikt nie jest aż takim idiotą. Wszyscy wiedzą, że wypadek to to
nie był. Teraz do pozostałych członków Organizacji należy decyzja, czy
wejdziemy w stan wojny, czy nie. Czy będą udawać, że tak, biedny Retter
zginął w nieszczęśliwym wypadku, czy oskarżą naszą rodzinę o zabicie
jednego z członków Organizacji, poczują się jeszcze bardziej zagrożeni i będą
chcieli nas wybić w odwecie.
Z przerażenia otworzyłam usta.
Z przerażenia i oburzenia.
– Retter postrzelił i niemal zabił Vincenta! – zawołałam, aż zahuczało mi
w głowie. Zignorowałam ten dyskomfort, choć na pewno wystarczyłoby słowo,
bym otrzymała leki przeciwbólowe. – Czy to nic nie znaczy dla członków
Organizacji? Groził też mnie oraz córce członka Organizacji.
– To wszystko są tylko argumenty. Sama śmierć Rodrica również jest
jednym z nich – wytłumaczył mi ze spokojem Will.
– Zobaczymy, co pozostali z tym zrobią.
– Kiedy się tego dowiemy? – zapytałam z niechęcią, że znowu
bezpieczeństwo mojej rodziny zależy od czyjejś decyzji.
– Dziś wieczorem – szepnął Adrien.
Spojrzałam na jego zadumaną, ponurą twarz.
– Odbędzie się spotkanie Organizacji. Zostało umówione przed chwilą i jest
nadzwyczajne, zwołane z powodu sytuacji kryzysowej – wyjaśnił ojciec.
– Idziesz na nie? – zapytałam Adriena.
– Oczywiście.
– Santan głosuje przeciw wojnie – powiedział ojciec. – Ale to dla nikogo nie
będzie zaskoczeniem. Zobaczymy, co powiedzą Sanchez z Charlesem.
– Kto idzie w imieniu Vincenta? – zapytałam.
– Ja pójdę, Will też się zabierze – wymieniał ojciec. Will skinął głową,
potwierdzając swój udział. – To może być bardzo owocne spotkanie,
zapowiadające ogromne zmiany w Organizacji albo… wyjątkowo
nieprzyjemne.
Usłyszałam tylko pierwszą część, tę z wielkimi zmianami. Z jakiegoś
powodu przypomniał mi się wtedy doktor Jestem Uprzedzony i jego oskarżenia
o moją bierność.
Jak to jest, że zawsze ląduję w centrum każdego dziwnego ataku, a mimo to
nie mam żadnego dostępu do Organizacji?
– Ja też chciałabym pójść – zadeklarowałam z determinacją.
Ojciec przymknął oczy, Will zacisnął usta, a Dylan aż wstał z łóżka.
– Nie ma opcji, dziewczynko.
– Hailie, nie ma takiej potrzeby – przekonywał mnie ojciec, siląc się na
opanowanie.
– Musisz zostać w łóżku i odpoczywać – przypomniał mi Will.
– Nic mi nie jest i skoro tak jak twierdzisz, jest stan wyjątkowy, można
jeszcze raz nagiąć zasady – stwierdziłam i dodałam stanowczo: – Ja też się
wybieram.
– Wybierasz się najdalej na prześwietlenie głowy – warknął na mnie Dylan,
gotowy jak zawsze do afery.
– Może ty sobie swoją prześwietlisz, bo najlepiej z nią też chyba nie jest –
syknęłam, a ojciec musiał szarpnąć Dylana za koszulę, bo ten ruszył na mnie,
pewnie żeby stanąć nade mną i kontynuować tę bezsensowną kłótnię.
– Masz wstrząś…
– Wstrząśnienie mózgu, tak, słyszałam! I wiem, co to jest – warknęłam. –
Nic mi nie jest, żyję, poboli mnie głowa i przestanie. A odpocznę dopiero
wtedy, gdy usłyszę, że idioci z Organizacji dadzą nam spokój.
– Malutka, to nie jest dobry pomysł…
– Nie interesuje mnie, co uważacie, że jest dobrym pomysłem. Idę na
spotkanie Organizacji.
– Mhm, osobiście się upewnię, że nawet nosa nie wyściubisz z tej salki –
prychnął Dylan.
Ależ podniósł mi ciśnienie. Poczerwieniałam.
– A ja osobiście się upewnię, że Hailie dotrze z nami na spotkanie.
Zapadła cisza.
Ojciec oraz bracia wpatrywali się w Adriena z zaskoczeniem.
Adrien nachylał się ku mnie, siedząc przy moim boku. Jego dłoń nie ciążyła
już na moim ramieniu, aby powstrzymać mnie przed nagłym zrywem. Ona
leżała teraz jakby wyżej, w jawnym geście wsparcia. Mężczyzna odwzajemniał
spojrzenia mojej rodziny, patrząc na jej członków wyzywająco. Oczy miał
pociemniałe i poważne, brwi lekko zmarszczone, szczękę napiętą.
Samej trudno mi było wyjść z szoku, że ktoś wziął moją stronę, ale powoli
odwróciłam od niego wzrok na tatę i braci.
A na mojej twarzy zagościł triumf.
– Adrien – warknął ostrzegawczo ojciec.
– Co, porąbało cię? – wściekł się Dylan.
Will tylko kręcił z niedowierzaniem głową.
– Uważam, że skoro Hailie chce wziąć udział w spotkaniu, to powinna móc
to zrobić.
– Z tobą wszystko dobrze?! – gorączkował się Dylan. – Ona przed chwilą
zemdlała, do cholery!
– Pamiętam – odparł chłodno Adrien. – Sam ją łapałem.
– To nie przez złośliwość powstrzymujemy cię przed pójściem – zawrócił
się do mnie Will. – Powinnaś odpoczywać. Co, jeśli ze stresu ci się pogorszy?
– Jeśli każesz Hailie zostać wbrew jej woli, wcale nie będzie spokojniejsza –
zauważył Adrien.
Will zacisnął usta.
Uśmiechnęłam się lekko. To jak być na sali sądowej w towarzystwie
najlepszego adwokata pod słońcem.
– Dziękuję – powiedziałam do Adriena.
Przeniósł na mnie poważne spojrzenie. Jego dłoń zacisnęła się na moim
ramieniu.
– Będziesz się trzymała blisko mnie – zastrzegł surowo.
Ruchem gałek ocznych dałam mu do zrozumienia, że się zgadzam. Nie
chciałam kiwać głową, bo ciągle bolała.
– Nic nie zrobisz? – zdenerwował się Dylan. Mówił do naszego ojca,
bezradnie rozkładając ręce.
– A co mam, kurwa, przywiązać ją do ramy łóżka? – odwarknął mu Cam,
wcale nie mniej poirytowany.
Dylan wyglądał, jakby przez chwilę to rozważał.
– Idę zobaczyć, co z Vincentem – mruknął ojciec, przecierając ze
zmęczeniem twarz. Dorobił się ostatnio nowych zmarszczek i dzisiejsze
wydarzenia na pewno nie sprawiły, że wyglądał młodziej. Na odchodne rzucił
mi jeszcze tylko pokonane spojrzenie. – Jeszcze tu do ciebie zajrzę, królewno.
I wyszedł.
– A ja idę po lekarza – groźnie zapowiedział od razu Dylan. – Przyjdzie
i zobaczymy, co powie. I czy wtedy twój wielce opiekuńczy chłopak tak
chętnie zignoruje jego zalecenia…
– Dylan – zatrzymałam go.
– Co?! – warknął ze zdenerwowaniem.
– Co się wydarzyło między tobą i Martiną? – zapytałam łagodnie.
Tyle się działo, że nawet nie miałam czasu poświęcić mu należytej uwagi.
Ale teraz już wiedziałam, że Vincent żyje, ojciec również. Chciałam wiedzieć,
co pokrzyżowało mojemu bratu plany.
– Wzięliśmy ślub – burknął, bo nadal w nim buzowało. Uniósł też dłoń
i dopiero wtedy przekonałam się, że faktycznie, błyszczy na niej obrączka.
– Kiedy? Wszyscy twierdzili, że uciekliście przed sobą.
Opuścił dłoń z westchnieniem. Powoli, powoli się uspokajał, na dodatek
chyba czuł, że mam prawo wiedzieć, co się dzieje z jego małżeństwem, bo
odparł:
– No uciekliśmy, bo zrobiło się, nie wiem, jakoś tak nieprzyjemnie. Ta
Organizacja na naszym weselu, te zastrzeżenia Rettera, no kurwa.
Wkurzyliśmy się. Martina panikowała, ja nie chciałem robić tego w ten sposób.
Pokiwałabym ze współczuciem głową, gdyby tak bardzo mi ona nie pękała.
– Rozumiem – szepnęłam.
– No i to nasze miejsce… Fajnie miało być się tam pobrać, ale jak się
okazało, że zwaliło się tam tyle osób, to przestało to mieć ten, wiesz, urok. –
Dylan wzruszył ramionami. – Uciekliśmy, ja do Blanche, ona do przyjaciółki.
– Dlatego Blanche nie pojawiła się na weselu? Monty mówił, że nie czuła
się najlepiej.
– Miewa dziwne bóle, ale gdy do niej przyjechałem, nałykała się czegoś, co
jej trochę pomogło. Długo rozmawialiśmy. Równa z niej babka. Mam nadzieję,
że pożyje jeszcze kupę czasu. Wygląda, jakby miała ze sto lat.
Uśmiechnęłam się, a w tle rozległo się parsknięcie Willa.
– Powiedziała kilka mądrych rzeczy, po których pojechałem szukać Martiny.
Jak ją znalazłem, to poszliśmy na hamburgery…
– Martina poszła z tobą na hamburgery? W sukni ślubnej?
– Uwalała welon sosem, to go potem zdjęła i wyrzuciła. Bo jednak jak
pogadaliśmy, szczerze, to okazało się, że no… jednak chcemy tego ślubu.
Adrien wpatrywał się w niego spod uniesionych brwi, totalnie oniemiały.
Nawet mnie, przyzwyczajonej do idiotycznych zachowań moich braci,
trudno było to wszystko przyswoić.
– Kto wam go udzielił?
– Jakiś goguś z portu. Szukaliśmy kapitana, który miałby uprawnienia, ale
podobno jest z tym jakieś zagadnienie. Nieważne, i tak pójdziemy do urzędu,
gdy tylko…
– Sprawy z Organizacją się wyjaśnią? – dokończyłam cicho.
– Jak będzie wojna, to będziemy mieli całe szambo do sprzątania.
Zapatrzyliśmy się na siebie.
– Gratulacje, Dylan – szepnęłam.
– Dzięki, dziewczynko – odparł równie cicho, ale na koniec zmarszczył
brwi i dodał: – Tylko nie myśl sobie, że mnie zagadałaś i nie pójdę po tego
lekarza. Masz zostać i się wyleczyć, a nie łazić po spotkaniach…
Pogroził mi jeszcze palcem, po czym opuścił salę.
Will kiwał głową, najwyraźniej nadal w pełni się z Dylanem zgadzając.
– Przemyśl to jeszcze, malutka – poprosił, kładąc lekko dłoń na kołdrze
w miejscu, gdzie przykrywała moją kostkę. – Tu chodzi o twoje zdrowie.
Wiedziałam, że on po prostu się martwi. Oni wszyscy zawsze tak bardzo się
o mnie martwili. Cieszyłam się, że oto nastał moment, gdy mimo to mogłam
wyrwać się z ich nadopiekuńczych macek i sama o sobie zadecydować.
– Wiem, Will, dziękuję – szepnęłam.
Delikatnie uniósł kąciki ust, a potem wycofał się i wyszedł, nie rzuciwszy
Adrienowi nawet najbardziej przelotnego spojrzenia.
Drzwi się zamknęły i zostałam z Adrienem sam na sam. Zwróciłam ku
niemu buzię, wreszcie mogąc mu poświęcić całą uwagę.
– On ma rację, Hailie – przyznał, głaszcząc mnie delikatnie po ramieniu
płynnymi, okrężnymi ruchami. Dostawałam od nich przyjemnych dreszczy. –
Potrzebujesz odpoczynku. Spróbuj się chociaż zdrzemnąć przed spotkaniem.
Obudzę cię.
– Nie – odparłam.
Uniósł brwi.
– Nie ufasz mi, że to zrobię?
Wyciągnęłam do niego dłoń i zapatrzona w jego magiczne, ciemne oczy,
pogłaskałam go czule po szorstkim policzku.
– Ufam, Adrienie, ale teraz jest czas, abym odwiedziła Vincenta.
87

CO TU ROBI PEREŁKA?

Spotkanie Organizacji odbywało się w hotelu niecałe czterdzieści minut


autem od szpitala.
Konkretnie w hotelowej sali konferencyjnej.
Opuszczając szpital, czułam się, jakbym wyruszała na ważną misję. Vincent
był nieprzytomny, nie wiedział więc, co się dzieje. Nadal zamartwiałam się
stanem jego zdrowia, jednocześnie dobrze wiedziałam, że gdyby usłyszał, iż
jego młodsza siostra wybiera się na spotkanie Organizacji, prawdopodobnie nie
byłby zachwycony.
A może jednak stanąłby po mojej stronie? Trudno mi było zgadnąć, Vincent
słynął z nieprzewidywalności, a i nieraz udało mu się mnie zaskoczyć.
Spał jednak cały czas i nikt, oczywiście, nie próbował go budzić, żeby
dokładać mu trosk. Anja siedziała przy nim non stop i posłała mi smutny
uśmiech, taki podszyty niepokojem, kiedy oznajmiłam, że to już czas się
zbierać.
– Powodzenia – szepnęła.
Cieszyłam się, że do towarzystwa ma Martinę, z którą łączyło ją mnóstwo
tematów, teraz, gdy dziewczyna weszła do rodziny Monet. Martina mogła już
dowiedzieć się czegoś więcej o Organizacji. Dylan zdążył znaleźć chwilę
w tym szalonym dniu i opowiedzieć jej pobieżnie kilka rzeczy. Był jej to
winny, skoro to ich wspólne wesele zamieniło się w taki cyrk właśnie przez
członka Organizacji.
Chętnie bym z Anją i Martiną pogawędziła, ale wiedziałam, że dzisiaj ja do
nich nie pasuję. One potrzebowały rozmowy z perspektywy żon braci Monet.
Nie powinnam się w nią wcinać jako siostra Monet.
Zresztą miałam co innego do zrobienia.
Miałam nadzieję, że nie spotkam się z nimi następnym razem, uciekając
przed wojną Organizacji.
W aucie jechałam sama z Adrienem, siedzieliśmy razem z tyłu. Adrien
zmienił już koszulę, tym razem na czarną. Cały garnitur miał czarny. Oprócz
tego, że dobrze leżał i bezsprzecznie dodawał mężczyźnie atrakcyjności,
kojarzył mi się trochę z żałobą, ale nie chciałam mówić o tym na głos.
Ja zaś z dresów, które nie wiadomo skąd wytrzasnęła dla mnie ciocia Maya,
wskoczyłam w prostą białą koszulę i krótką brązową spódniczkę. Kazałam je
kupić sobie na szybko w okolicznym butiku. Adrien zadzwonił po człowieka,
który załatwił to w mniej niż pół godziny. Nie wiem, skąd się bierze takie
osoby, ale z doświadczenia wiedziałam, że zarówno on, jak i moi bracia
potrafili zorganizować podobnych asystentów w mgnieniu oka w każdym
zakątku świata.
Biała koszula i spódniczka to nie odkrycie Ameryki, ale strój był
zaskakująco ładny w swojej prostocie i dobrze leżał, więc byłam mile
zaskoczona.
– Gdybyś poszła na spotkanie Organizacji w dresie, nikt nie odważyłby się
nic powiedzieć. Jesteś Hailie Monet i możesz robić, co chcesz – stwierdził
Santan z nikłym uśmiechem.
– Z szacunku dla pozostałych członków chciałam wyglądać schludnie –
odparłam.
– Jeśli będą szukali argumentów do rozpętania wojny, zawsze je znajdą
i twój strój nic tutaj nie zmieni.
– W takim razie chcę po prostu ładnie wyglądać.
Nawet nie musiał otwierać ust, by mi na to odpowiedzieć. Wystarczyło, by
Adrien spojrzał na mnie z pożądaniem w oczach, i było to najlepsze
zapewnienie z jego strony, że zawsze ładnie wyglądam. Dodatkowo położył
dłoń na wewnętrznej stronie mojego nagiego uda. Spódniczka była naprawdę
krótka. To jej jedyna wada.
Lub zaleta, jak kto woli.
– Adrienie – zawahałam się.
– Tak?
Przygryzłam wargę.
– Naprawdę nie chcę o to pytać, ale muszę wiedzieć.
Jego ciemne oczy wpatrywały się we mnie wyczekująco.
– Więc zapytaj, Hailie Monet.
– Czy… poprzednią noc spędziłeś w jednym pokoju z Adą?
Zamrugał, a ja wykręcałam palce z zażenowania.
– Bo wsadzili mnie do jednego pokoju z Alexem i zastanawiałam się, czy ty
też dzieliłeś łóżko ze swoją udawaną partnerką…
Aż mi się zrobiło gorąco.
Spojrzenie Adriana złagodniało.
– Hailie…
– Bo ja, na przykład, nie mogłam zasnąć z Alexem, w końcu poszłam do
Shane’a. Zastanawiałam się, czy też miałeś opory, wiesz…
– Nie miałem oporów, Hailie.
– Och, nie? – Przełknęłam ślinę. – Okej, spoko w takim razie…
– Nie miałem oporów, bo odebrałem Adę z lotniska dziś rano. Spędziłem
noc sam.
Nie jestem w stanie opisać uczucia ulgi, które się we mnie rozlało.
– Naprawdę?!
– Spędziłem noc sam, Hailie Monet… – kontynuował, a jego dłoń zacisnęła
się mocniej na mojej skórze – … dręcząc się myślą o tobie i innym mężczyźnie
w jednym pokoju.
– Uciekłam do Shane’a.
– Dziękuję, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się do niego, co on odwzajemnił, jednak tylko na chwilę.
Powoli dojeżdżaliśmy na miejsce, a wtedy Adrien wziął wdech i spoważniał.
– Jeśli źle się poczujesz, od razu mnie o tym poinformuj – polecił mi.
Pokiwałam głową, ale i przygryzłam wargę, bo inne zmartwienie mi po niej
chodziło.
– Adrienie, a co, jeśli Charles i Sanchez zechcą wojny?
Twarz Santana stężała. Przeniósł wzrok ze mnie na przód auta, na przednią
szybę, za którą widniała jezdnia i znowu bezchmurne niebo. Nadchodził
wieczór, ale było jeszcze przed zachodem słońca.
– Wtedy opuścimy salę konferencyjną i uciekniemy.
– Nie zostawię Vincenta w szpitalu – odparłam szeptem.
Palce Adriena na moim udzie zesztywniały.
– A więc lepiej by było, żebyśmy wszyscy doszli do porozumienia.
Wypuściłam z płuc drżący oddech.
Fakt, że tak niedaleka przyszłość była tak niepewna, napawał mnie
okropnym strachem. Cała moja rodzina była na tej wyspie. Jak w razie
zagrożenia mieliśmy ją opuścić i to jeszcze tak, by wymknąć się członkom
Organizacji? Z mocno osłabionym Vincentem, wszystkimi dziećmi… Blanche,
dla której Kanary to przecież dom, którego nigdy nie opuszcza! No i jest
przecież rodzina Martiny, co z rodziną Martiny? Czy ktokolwiek jest w stanie
zapewnić im bezpieczeństwo? Czy, nie wiem, na przykład z Alexem będzie
wszystko w porządku?
Niestety, spodziewałam się, że na niewiele z tych pytań Adrien Santan znał
odpowiedź. Nie chciałam dobijać ani jego, ani siebie, więc nie zadałam ich na
głos.
Lepiej po prostu zrobić wszystko, żebyśmy doszli do porozumienia.
– Weź to – szepnął Adrien tuż przed tym, jak nasze auto się zatrzymało.
Z niepewną miną zmierzyłam wzrokiem pistolet, który wyciągał do mnie
w dłoni. Przełknęłam ślinę i spojrzałam Adrienowi w oczy. Wpatrywały się we
mnie z powagą i ufnością. Motywowana jego wiarą złapałam za broń.
Schowałam ją sekundę przed tym, jak ojciec, którego auto przyjechało chwilę
wcześniej, otworzył dla mnie drzwi. Przy nim stał Will.
Hotel, w którym umówiono spotkanie, był sporym, luksusowym budynkiem.
Lobby utrzymane było w ciemnych kolorach, co pasowało mi do Organizacji.
W końcu oni wszyscy zdawali się tam lubić mrok. Vincent trochę też,
o Adrienie nie wspominając.
Ojciec i Adrien dostali gdzieś karty hotelowe, których teraz użyli
w windach, by zabrały nas na siódme piętro, czyli tam, gdzie znajdowała się
sala konferencyjna. Hotel był tylko dla osób pełnoletnich, więc nie dostrzegłam
tu na szczęście nigdzie niewinnych rodzin z dziećmi, ale i tak miałam ochotę
krzyknąć do dorosłych, eleganckich gości, aby się ewakuowali, bo w tym
budynku ma się właśnie odbyć najbardziej pokręcone spotkanie najbardziej
pokręconych ludzi na świecie.
Recepcjoniści rzucili nam długie spojrzenia, ale nikt nie czuł potrzeby, by
nas do siebie przywołać i zapytać o cel wizyty. Kroczyliśmy zbyt pewnym
krokiem, byliśmy zbyt obyci z luksusem, by wzbudzać ich podejrzliwość.
Ucisk w żołądku spowodował u mnie uczucie nudności już w aucie,
w windzie przybrało ono na sile. Najgorzej było, gdy szliśmy już korytarzem.
Szary dywan tłumił nasze kroki. Mimo wygodnych skarpetek wciąż
odczuwałam dyskomfort przez podrażnione stopy i zapragnęłam zdjąć buty, by
przejść się po miękkiej wykładzinie bez nich. Sufit w korytarzu był lustrzany,
ale nie przyglądałam się mu zbytnio, bo bałam się, że zobaczę w nim, iż moja
twarz jest śmiertelnie blada z przerażenia oraz że za bardzo rozboli mnie
głowa, gdy zacznę nią tak wymachiwać.
Adrien i Cam prowadzili. Ja szłam tuż za nimi, bo finalnie obaj kazali mi
trzymać się blisko siebie, ale jako że byli też przedstawicielami rodzin Santan
i Monet, musieli stać na przodzie, a nie chcieli, bym i ja znajdowała się
w pierwszej linii.
Ja też tego nie potrzebowałam. Wystarczyło mi, że mogę uczestniczyć
w spotkaniu, nie zabiegałam o miejsce w pierwszym rzędzie.
Niezwykle się zdumiałam, gdy okazało się, iż Will również nie uczestniczył
nigdy w spotkaniu Organizacji. To znaczy, wiedziałam, że były one
ekskluzywne i zarezerwowane jedynie dla prawdziwych członków Organizacji,
a nie także ich zastępców, ale i tak dziwna była dla mnie myśl, że nie tylko dla
mnie jest to pierwszy raz.
Dużo ochrony. Im bardziej zbliżaliśmy się do sali konferencyjnej na
siódmym piętrze, tym więcej poważnych mężczyzn w czarnych strojach
mijaliśmy.
– Niektórzy pracują dla Charlesa, inni dla Sancheza… Nigdy nie wiadomo,
którzy to którzy – rzucił do mnie Will. Zapewne tą ciekawostką chciał mnie
trochę rozluźnić.
– Czy są tu jacyś nasi? – zapytałam, niepewnie wodząc wzrokiem po
grobowych minach tych przerażających facetów.
– Na szczęście całkiem sporo – mruknął Will.
Zrobiło mi się trochę raźniej.
Tylko trochę.
Ojciec i Adrien zatrzymali się przed drzwiami. Wraz z nimi zatrzymało się
też moje serce i ruszyło, dopiero gdy tata wpisał kod na minitablecie, który
wisiał na ścianie blisko klamki. Odblokowała się, kiedy kod okazał się
poprawny.
Zapamiętałam neutralne wyrazy twarzy Adriena i taty, kątem oka
widziałam, że Will też bardzo spoważniał. Odsunął się ode mnie trochę, jakby
z zamysłem pilnowania tyłów. Zapewne celowo trzymano mnie w samym
środku. Znając opiekuńczość wszystkich towarzyszących mi mężczyzn,
podejrzewałam, że liczą na to, iż w razie czego tak łatwiej zdołają mnie
obronić.
Na początku niewiele widziałam. Światło lamp oświetlających salę miało
ciepły odcień, ale nie było zbyt jasne. Utrzymywały wnętrze na idealnym
poziomie tajemniczości, zupełnie jak bym sobie wyobrażała, że członkowie
sekretnej Organizacji preferują.
Kroki nadal stawiało nam się miękko, bo wykładzina była tu taka sama jak
w holu. Wysoki sufit mienił się lekko złotem, a ciemnobrązowe ściany
błyszczały, przecinane eleganckimi pasami. W kątach poustawiano podłużne,
szare wazony z białymi kwiatami, a gdzieś z boku stał większy stolik
z ekspresem do kawy, różnymi dodatkami do niej, dzbankami oraz szklankami
i filiżankami. Wśród tego wszystkiego kręciło się tu jeszcze więcej
ochroniarzy.
Zupełnie nie widziałam sensu w gromadzeniu tak wielkiej armii, przecież tu
nie chodziło o to, żeby się nawzajem powystrzelać, jednak wyobrażałam sobie,
iż żaden z członków Organizacji nie chciał tutaj przyjść bez swojej obstawy,
wiedząc, że pozostali przyprowadzą jej sporo.
Dwaj pozostali członkowie Organizacji siedzieli przy podłużnym, bardzo
szerokim stole o grubym blacie z szarego kamienia. Miał w sobie coś ze stołu
sekcyjnego i od razu skarciłam się za to fatalne skojarzenie – naprawdę nie
potrzebowałam jeszcze większej dawki grozy.
Krzeseł wkoło było wiele i Charles z Sanchezem chętnie się tu rozgościli –
każdy z nich wybrał sobie takie oddalone od siebie, i to jeszcze po różnych
stronach stołu. Po raz pierwszy poczułam odrobinę optymizmu. Skoro nie
zajęli sąsiadujących miejsc, to może oznacza, że wcale się nie zjednoczyli
przeciwko rodzinie Monet?
– O, proszę – szepnął Adrien.
Odezwał się jako pierwszy; nikt nie kwapił się do powitań. Już po chwili
zrozumiałam, o co mu chodziło.
Sanchez nie był sam. Krzesło obok niego zajmowała… Grace.
Od razu zrobiło mi się lepiej z myślą, że nie ja jedyna przyszłam tu tak od
czapy. Z tego, co się orientowałam, Grace nie piastowała żadnej ważnej funkcji
w szeregach Organizacji.
Zastanowiłam się, co ona tak właściwie tutaj robi. Na pewno nie zależy jej
na zapobiegnięciu wojnie, prędzej Sanchez przyprowadził ją, by wkurzyć
Adriena.
Nie przepadałam za nią, to wiedzieli wszyscy, jednak musiałam jej oddać, że
wyglądała olśniewająco, jak zawsze. Odświeżyła makijaż i zmieniła sukienkę.
Na klasyczną małą czarną ze sporym dekoltem – czyli taki fason, jak
zapamiętałam, że lubi najbardziej. Pod stołem widziałam jej średniowysokie
szpilki, nogę trzymała założoną na nogę. Nie ruszała się, uniosła jedynie nieco
wyżej podbródek, gdy zobaczyła swojego brata. Oczy zmrużyła nieprzyjemnie,
gdy jej spojrzenie padło na mnie.
Grace zupełnie nie pasowała do Sancheza pod względem wizualnym. Była
zbyt ładna i elegancka, on zaś to kolejny zdziadziały mężczyzna, któremu
z nadmiaru pieniędzy odechciało się o siebie dbać. Cóż, może inaczej – jego
szary garnitur na pewno był z najwyższej półki, tak jak i czarna koszula oraz
złota bransoleta na jego nadgarstku. Ale oprócz tego miał też lekką nadwagę
i niezdrową cerę, no i był od niej dużo starszy. Spotykanie się z takim
mężczyzną nie tak długo po tym, jak widywała się z Vincentem, to jednak
dosyć zauważalne zaniżenie standardów.
Normalnie nie snułabym tak nieprzyjemnych rozmyślań na temat czyjegoś
wyglądu, jednak możliwe, że Sanchez siedział tu z planem wymordowania
mojej rodziny, byłam więc mniej wyrozumiała.
Adrien odsunął dla mnie jedno z obrotowych skórzanych krzeseł. Starałam
się nie pokazać po sobie wahania, choć szczerze mówiąc, wolałabym nie
dołączać do tej wesołej ekipy snobów przy stole. Wszyscy wwiercali we mnie
spojrzenia, jakby celowo próbowali sprawić, bym poczuła się niekomfortowo.
Udało im się. Jedynie odrobinę pomogło to, gdy Adrien usiadł obok mnie,
a jednocześnie naprzeciwko swojej siostry.
Cam wybrał sobie zaś miejsce jakieś dwa krzesła dalej, u szczytu stołu, co
było zabawną demonstracją, ale i czymś, czego bym się po swoim ojcu
spodziewała. To na nim kolejno pozostali członkowie Organizacji zawiesili
spojrzenia.
Charles wręcz świdrował go wzrokiem. Zaciągał się właśnie cygarem, które
palił bez refleksji, że znajduje się przecież w pomieszczeniu. Ciekawa byłam,
czy celowo kazał komuś wyłączyć alarm przeciwpożarowy. Musiał przecież tu
taki być. Patrzyłam, jak dym z jego cygara ucieka do sufitu. Charles bardzo
pasował do niego kolorystycznie – miał mocno przerzedzone blond włosy
i złotawy garnitur w ciemniejsze pręgi.
– Dobrze znów zasiąść przy stole na spotkaniu z wami, panowie –
powiedział do nich ojciec. Dyskretnie wskazał dłonią krzesło po swojej
prawej, sugerując Willowi, by usiadł właśnie tam.
– Syn marnotrawny – skomentował Charles.
– Czujesz powiew starych czasów, Cam? – spytał Sanchez, unosząc brew.
– Jestem tu dlatego, że Vincent jest niedysponowany – wyjaśnił tata.
– A ona? – Sanchez wskazał na mnie tłustym paluchem. – Co tu robi
Perełka, hę?
– Ty również zabrałeś ze sobą towarzystwo – zauważył Adrien. – Mało tu
komukolwiek przydatne, jeśli mogę dodać.
Grace pokazała mu środkowy palec, nie zmieniając obojętnego wyrazu
twarzy.
– Wyrazy współczucia ze względu na stan Vincenta, Retter zachował się
niepoważnie i nie popieram takiego zachowania ani ja, ani… Charlesie, myślę,
że mogę powiedzieć to i za ciebie… – Sanchez zerknął przez stół na wspólnika.
Charles, który znów zaciągał się cygarem, wzruszył powoli ramionami.
– Nie popieramy też mordowania członków naszego skromnego zarządu.
– Vincent mógł stracić życie przez Rodrica.
Tę uwagę rzucił chłodno Adrien, na co ja podwójnie zadrżałam – trochę na
samą myśl, że mój brat naprawdę był dziś bliski śmierci, a trochę z uwagi na
ton Santana. Wiedziałam, że potrafił być formalny, poważny, groźny nawet.
Ale tutaj, w tej sali, przy stole z tym towarzystwem, Adrien nałożył maskę,
której nigdy wcześniej u niego nie widziałam.
– Ogólny rozrachunek jest taki, że Monet żyje, a Retter nie, i to jest
najistotniejsze.
– Retter groził córce Vincenta Moneta, porwał również jego siostrę –
kontynuował Adrien.
– Ha, czyli wojna już się zaczęła – stwierdził Charles. Cygarem wskazał na
ojca i Adriena. – Retter wykonał ruch, a wy na niego odpowiedzieliście,
mordując go.
– To nie pierwszy raz, gdy Retter zalazł nam za skórę – przypomniał ojciec,
niedbale odchylając się na swoim krześle. Jedną rękę trzymał opartą na blacie,
drugą położył na swoim udzie, gotów, by nią gestykulować w razie potrzeby.
– Tak samo jak nie pierwszy to raz, gdy rodzina Monet zalazła za skórę nam
– prychnął Sanchez swoim głębokim głosem i machnął na mojego ojca. – Jak
zaświaty, Camdenie?
– Zimne i oślizgłe, w sam raz dla Rettera – odparł. – Słuchajcie, nie będę
ściemniał, że mi przykro z powodu jego śmierci. Śmieć zasłużył na nią i basta.
Odegrałem, specjalnie dla panów – tu zamaszystym ruchem wskazał na
Charlesa i Sancheza, pochylając ku nim lekko głowę – teatrzyk i teraz to od
was zależy, jak postanowicie go zinterpretować.
– Chciałbyś, Camdenie, żebyśmy zgodzili się uznać śmierć Rodrica za
tragiczny wypadek? – Sanchez uniósł brew, a Charles się uśmiechnął.
– Ja przynajmniej zwykle wybieram opcje, które nie zakładają zbędnego
mordowania się. – Cam wzruszył ramionami.
– Problem w tym, że nie można ci ufać, Camdenie. Ani tobie ani twojej
rodzinie. Co, jeśli ci się odwidzi? Mam się zastanawiać, czy w razie
wystąpienia różnicy zdań między nami ty nie postanowisz mnie zabić? –
Sanchez uniósł brwi. – Bo nagle sobie uznasz, że mordowanie jest niezbędne?
– Przecież i tak nikt z nas sobie nawzajem nie ufa – prychnął Cam.
– Ufamy sobie, że jako członkowie Organizacji, nie powybijamy się
nawzajem – zaoponował ze spokojem Charles.
– W takim razie to Rodric Retter pierwszy zadał Vincentowi ranę, która
mogła być śmiertelna – wtrąciłam z jadem.
Jeszcze przed sekundą obiecałam sobie, że będę tu tylko grzecznie siedziała
i słuchała, ale za szybko podniesiono mi ciśnienie.
Wszyscy spojrzeli na mnie. Ojciec kątem oka, Adrien ostrożnie, Charles
z rozbawieniem, Grace z obojętnością, a Sanchez z niechęcią i z takim też
wydźwiękiem przemówił:
– Nikt tu z tobą, panno Monet, nie będzie rozmawiał. Nie jesteś członkinią
Organizacji, jedynie pojawiłaś się na tym wyjątkowo z jakiegoś powodu
otwartym dla postronnych spotkaniu.
– Poruszanie spraw Organizacji z osobami spoza Organizacji, które nie
znają naszych praw, jest męczące i niestety bezowocne – dodał Charles.
– Podobno układacie sobie swoje prawa, jak chcecie – wytknęłam im.
Pilnowałam mowy ciała. By nie okazać nią dyskomfortu, by nie obdrapywać
skórek przy kciukach, by nie machać dziwnie nogą czy nie okręcać się na
krześle.
– Kto wie, czy za chwilę nie ułożymy ich tak, by wykopać z pomieszczenia
wszystkich niepotrzebnych ludzi.
Zacznijmy od Grace, chciałam dopowiedzieć, ale ugryzłam się w język. Nie
było sensu szerzyć tu nienawiści, i tak kłębiło jej się w tych ścianach zbyt
dużo.
– Nawet jeśli przyjęlibyśmy, że Retter zmarł w wypadku helikopterowym, to
co z jego rodziną?
– Rodzina Rettera zostanie permanentnie usunięta z grona rodzin
Organizacji – uznał Cam.
Sanchez posłał mu spojrzenie pełne niedowierzania i kpiny.
– Mam tu na myśli jego syna.
– Sugerujesz, by go załatwić, by wszystko się zgadzało? – zagadnął Charles
ze złośliwym uśmiechem.
– Czy to aby nie jest dziecko? – przeraziłam się.
Znowu mi się wymsknęło.
– Ma siedem lat, tak? – dodał Will. Marszczył z podobnym oburzeniem
brwi.
– Nie jest zagrożeniem – zgodził się z nami ojciec.
Sanchez prychnął.
– Trzeba być naiwnym, by nie wiedzieć, że w takich sytuacjach nie zostawia
się małych chłopców przy życiu, bo gdy dorosną, staną się silnymi, sprytnymi
i głodnymi zemsty młodzieńcami. Miną lata, więc my zdziadziejemy, a wtedy
może się dla nas zrobić niebezpiecznie.
– Ty to chyba już zdziadziałeś – burknął pod jego adresem Cam. – Nie
będziemy zabijali żadnych dzieci na wszelki wypadek, nieważne, jak
porąbanych rodziców mają.
– Należy porozmawiać z żoną Rettera i wyjaśnić, że najlepiej dla wszystkich
będzie, a dla niej i jej syna już w szczególności, jeśli wychowa swoje dziecko
bez wzmianki o Organizacji – zasugerował Adrien.
– Nie zgadzam się, dosyć tworzenia podobnego ryzyka – oburzył się
Sanchez. – Jeśli nie zaczniemy walczyć o swoją pozycję i neutralizować
zagrożenia, to będzie kwestia czasu, zanim Organizacja się po prostu rozsypie,
o.
Na koniec machnął gwałtownie ręką, dosyć blisko twarzy Grace. Bardzo
podziwiałam to, że nie drgnął jej na niej nawet mięsień.
– Z całym szacunkiem, Ricardo, ale umniejszasz nam wszystkim. Czy
naprawdę sądzisz, że Organizacja jest aż tak krucha? – odezwał się Adrien.
– Jesteś młodszy, Adrienie, więc nie dostrzegasz pewnych rzeczy – odparł
Sanchez lekceważąco.
– E, od kiedy tak swobodnie wytykamy wiek innym członkom? – warknął
Cam. – Czy w Organizacji nie chodzi również o to, by członkowie się nim
różnili, a zatem wnosili na spotkania różne punkty widzenia? Po cholerę te
złośliwości?
– To prawda, jestem młodszy, więc niełatwo mnie zastraszyć siedmioletnim
dzieckiem, tak jak to się ma w twoim przypadku – odrzekł Santan chłodno. –
Wygląda na to, że rzeczywiście zdziadziałeś, Ricardo.
Może i Sanchez w miarę panował nad gestami, ale zaczerwienione
końcówki jego uszu wyraźnie zdradzały, że się zagotował.
– Wiesz, dlaczego również uważam, że Organizacja robi się coraz słabsza? –
zapytał jadowitym szeptem.
– Czekam na twoją teorię. – Adrien nadstawił ucha w przesadnie kulturalnej
manierze.
– Tutaj Retter miał rację, obawiam się. Łączenie się w parki między
rodzinami członków Organizacji na skalę taką, jaką uprawiają to Moneci, to już
przesada. Zwłaszcza z ich ciągotami do łamania zasad.
– Mówisz to z Grace Janderau, czyli siostrą Adriena Santana u swego boku?
– Camden uniósł brwi.
Sanchez uniósł palec w górę.
– A właśnie, jak bardzo słusznie zauważyłeś, noszą inne nazwiska. Poza tym
Grace mi towarzyszy, ale to nie znaczy, że hajtniemy się za tydzień.
– Przecież tak naprawdę jesteśmy kwita – powiedział Will, a dłoń na blacie
zaciskał w pięść. Jego błękitne oczy mieniły się groźnie. – Vincent został
postrzelony, Retter groził dziecku oraz porwał naszą siostrę, więc został
zabity… Czy nie najrozsądniej byłoby zawrzeć nowe porozumienie
i zapomnieć o przeszłości?
Charles demonstracyjnie zaciągnął się cygarem, a Sanchez zacisnął szczękę.
Widać po nim było, że myśli teraz na najwyższych obrotach.
Wpatrywaliśmy się nienachalnie, a jednak z niecierpliwością w twarze
obydwu mężczyzn, czekając na ich werdykt.
Pytanie Willa było dobre, bezpośrednie i robiło sporą nadzieję na pozytywną
odpowiedź.
Szkoda, że brzmiała ona inaczej, niż się spodziewaliśmy.
Rozległ się dźwięk odbezpieczonego pistoletu.
– Poprawka – zachrypiał beznamiętnie Ricardo Sanchez. – Będziemy kwita,
gdy zginie jedyna osoba, przez którą ostatnimi czasy wiecznie tworzy się
bajzel.
I wycelował we mnie.
– Zresztą dla kobiet i tak nie ma miejsca na spotkaniach Organizacji –
dorzucił.
Nie, no litości, proszę.
Znowu?
Miałam ochotę jęknąć z frustracji.
Oczywiście, będąc na linii strzału, zesztywniałam, chociaż biorąc przykład
z Grace, starałam się tego nie pokazać. Chyba nawet mi to wyszło, no ale nic
dziwnego, skoro co chwilę ktoś groził mi bronią.
Idzie się przyzwyczaić.
Naprawdę, jeszcze trochę i w takich sytuacjach zacznę wywracać oczami.
Adrien, Will i ojciec nie podzielali mojego spokoju. To też powinno dać mi
do myślenia. Tata łupnął otwartą dłonią w blat i wstał, Will także zerwał się na
równe nogi, a Adrien sięgnął przede mną ramieniem, by osłonić mnie na tyle,
na ile potrafił.
Cóż, Sanchez nadal prawdopodobnie mógłby oddać czysty strzał i zabić
mnie na miejscu, ale nie zrobił tego, bo ktoś w tym samym czasie przystawił
mu lufę do skroni.
Czas na moment się zatrzymał.
W zbyt dużym niebezpieczeństwie się znajdowałam, by Adrien sobie teraz
żartował, ale w innej sytuacji byłam pewna, że choćby uniósł kącik ust. Mój
ojciec i brat zaniemówili.
Charles odsunął cygaro od ust i uniósł brwi z najszczerszym
zainteresowaniem.
Na spuście broni wycelowanej w Ricarda Sancheza znajdował się palec
z pomalowanym na czerwono paznokciem.
– Wolisz odszczeknąć te słowa czy się nimi zakrztusić? – zapytała
wyraźnym, jadowitym szeptem Grace, a lufą pistoletu powiodła od jego skroni
aż do gardła, tak mocno ją przyciskając do jego skóry, że aż zostawiła na niej
podłużny, zaróżowiony ślad.
Sanchez odchrząknął agresywnie i napiął się zaskoczony. Starał się udawać,
że wszystko jest w najlepszym porządku i wcale nie zmartwiło go jego nagłe
położenie, ale w jego oczach widać było stres. Chyba nieczęsto ktoś odważył
się trzymać go na muszce.
I kto by pomyślał, że to ja mogłabym dać mu z tego korepetycje?
– Ciebie nie miałem na myśli, Gracie – wycharczał.
– Mhm, a w czym przeszkadza ci młoda Monet, poza tym, że jest
wkurwiająca?
Zmrużyłam oczy, ale się nie odezwałam.
– Możesz od razu przyznać, że jesteś po ich stronie – wydusił Sanchez
z nieskrywaną złością.
– Nie mam alternatywy – warknęła Grace. – Obie strony są porąbane.
– Więc wybierasz po prostu rodzinę? – zgadł Sanchez. – Przeuroczo.
Zaskomlał cicho, gdy kobieta przycisnęła mu lufę do szyi jeszcze mocniej.
– Tak jest.
Camden odchrząknął. Patrzył daleko, przez stół, na Charlesa. W jego
ciemnych oczach majaczył strach, po kontroli nie zostało nic – tracił tu zmysły.
– Możesz to zakończyć – powiedział do niego. – Wystarczy, że ty również
opowiesz się po stronie Adriena oraz Vincenta, którego dziś reprezentuję ja
i William.
Ojciec, Adrien, Will – oni celowo nie podnosili pistoletów, mimo tego, że
bardzo chcieli mnie bronić. Wykonując dyskretne ruchy gałkami ocznymi, bez
kręcenia szyją lub głową, dostrzegłam, że wszyscy trzymają dłonie na broni
w gotowości. Wiedzieli, że jej wyciągnięcie to ostateczność.
Dlatego wszystkich trzech mężczyzn, z którymi tu przyszłam, zalewał w tej
chwili pot.
Charles gładził się po brodzie dłonią, w której nie trzymał cygara. Powoli
już mu się wypalało. Namyślał się głęboko, aż wreszcie zabrał dłoń od twarzy,
opuścił ją, a potem…
…wyciągnął spod stołu swoją broń i wycelował ją w Grace.
Ojciec przymknął oczy. Adrien się napiął jeszcze bardziej.
– Jak wcześniej już zaznaczałem, nie popieram mordowania członków
Organizacji – przemówił Charles.
Grace nie opuściła swojego pistoletu, Sanchez również się nie poruszył.
Atmosfera robiła się coraz gorętsza. Miałam już dość znajdowania się na
muszce. I jeszcze na dodatek byłam częścią tak chorego łańcuszka, a nawet
gorzej – znajdowałam się na jego początku.
Widziałam, że ramię Adriena drży. Chciał bronić i mnie, i siostrę, jednak
rozumiałam jego rozterkę. To mógł być jeszcze niedobry moment.
– Panowie… i panie, wszyscy jesteśmy tu uzbrojeni, nie ma potrzeby
chwalić się pistoletami – odezwał się Cam, łypiąc na wszystkich ostrożnie.
Unosił dłonie, które lekko mu się trzęsły, jakby chciał wyciszyć emocje. Co
chwilę zerkał nerwowo na pistolet Sancheza wycelowany we mnie. – Ja,
Adrien, William i Hailie nie chcielibyśmy być zmuszeni do wyciągnięcia
swoich.
Ale widać było, że niesamowicie go kusi, by to zrobić.
Pewnie w końcu by do tego doszło, a skutki mogłyby być opłakane, gdyby
nie to, że…
Drzwi do sali konferencyjnej się otworzyły.
Nagle, bez zapowiedzi i z hukiem, przez co wszyscy lekko drgnęli. Nie
najlepsza sytuacja z racji tego, że życie kilku osób wisiało tu na włosku
i zależało od jednego pociągnięcia za spust.
Do pokoju wkroczyła niska blondwłosa kobietka w szpilkach i krótkiej
białej sukience.
Ciocia Maya.
Mogłaby uchodzić za naprawdę słodką, gdyby nie fakt, że sama
wmaszerowała tu ze swoją bronią i uniosła ją w kierunku swojego ojca. Oczy
mrużyła wściekle, a policzki czerwieniały jej od furii.
– Zabieraj broń od tej zołzy, tato! – wrzasnęła.
88

RADOŚNIE MACHAĆ
NA POŻEGNANIE

Po raz pierwszy dziś zobaczyłam jakąś emocję na twarzy Grace, która


delikatnie uniosła brwi.
No dobrze, to był również moment, gdy kącik ust Adriena zadrżał. Ojciec
zmarszczył czoło, Will rozchylił ze zdumieniem usta, a ja jako jedyna nawet
nie walczyłam z uśmiechem na widok ulubionej cioci. Na chwilę zapomniałam
nawet o wymierzonym we mnie pistolecie.
Skupiłam się na tym, który twardo unosiła ciocia Maya. Charles przymknął
powieki na widok swojej córki, w której oczach buchał ogień determinacji.
– Dość tej zabawy, bądźże człowiekiem – warknęła na niego. – Jak masz
trudność z wybraniem strony, to ja ci, kurwa, pomogę.
– No już, Mayeczko, słucham cię najuważniej – mruknął Charles
z przebijającą się w jego wyrazie twarzy drwiną.
– Weźmiesz moją stronę! – krzyknęła na niego. Jej złote loki trzęsły się
wściekle razem z nią, a dywan tłumił kroki w wysokich szpilkach, na których
imponująco stabilnie się trzymała. – A że moim mężem jest Montgomery
Monet, to na koniec weźmiesz cholerną stronę rodziny Monet!
– Dobrze, a jeśli powiem ci, że twoje wrzaski mnie nie ruszają? Co wtedy? –
Charles wpatrywał się w nią z zaciekawieniem.
Broda Mayi zadrżała, ale bez ogródek wymówiła kolejne słowa:
– Wtedy cię zastrzelę i jako twoja córka zajmę twoje miejsce w Organizacji.
W imieniu naszej rodziny opowiem się po stronie Monetów. Sanchez – tu
zerknęła na mężczyznę kątem oka – zostanie przegłosowany, wykopany
i wszyscy będziemy mu radośnie machać na pożegnanie w drodze na twój
pogrzeb.
Nigdy nie widziałam, by Charles miał aż tak zszokowaną minę. A na ile
zdążyłam go poznać, to wiedziałam, że zszokowanie Charlesa było niemal
niemożliwe.
Cygaro skurczyło mu się do takich rozmiarów, że w końcu oparzyło go
w opuszki palców. Drgnął, gdy tak się stało, po czym odrzucił je na stół.
– Dziecko – mruknął, krzywiąc się i strzepując popiół ze swoich zadbanych
palców. – Nie zastąpisz mnie, nigdy cię do tego nie przygotowałem. Nigdy tego
nie chciałaś. Zmieniłaś nazwisko.
– Zmieniłam też zdanie – warknęła Maya. – Zajmę twoje miejsce
w Organizacji, bo uświadomiłam sobie, że powodem, dla którego dzieją się
w niej tak popieprzone rzeczy, może być to, że wśród jej członków brakuje
jakiejkolwiek kobiety, która by ten burdel ogarnęła.
Sanchez prychnął, Charles przewrócił oczami.
– Tak, Maya – wycedził. – To na pewno to.
– Wrócę do panieńskiego nazwiska. Będę słuchała twoich rad, jeśli okażą
się wartościowe. A wiem, że wśród tych bredni, które lubisz głosić, takie też
się znajdą.
Maya zbliżała się pewnie do ojca, aż znalazła się przy nim na wyciągnięcie
ręki.
– Wejdę do Organizacji.
Charles pokręcił głową.
– Pogodziłem się już dawno z tym, że tak się nie wydarzy.
– Tłumaczę ci, że może być inaczej – przekonywała go cierpliwie Maya,
teraz już odrobinę spokojniej.
– Dziecko, a co, jeśli ci się znowu odwidzi? Dobrze cię znam, córko, łatwo
cię znudzić. Dostaniesz kilka zadań, które cię wymęczą, i odpuścisz, bo jesteś
wygodna – wytknął jej Charles.
– Dzięki za tę przepowiednię – szepnęła Maya gorzko. – Jest, kurwa, dla
mnie najlepszą motywacją, bym zrobiła ci na złość i postarała się, aby się nie
spełniła.
Charles uśmiechnął się drwiąco.
– To jest moja mała Maya.
Ciotka zniecierpliwiła się i potrząsnęła pistoletem.
– Zgadzasz się?
Wszyscy w napięciu przyglądaliśmy się, jak Charles gładzi się po
podbródku. Zamyślony spoglądał w sufit, ale wciąż pilnował, by z broni
celować w Grace.
– Charlesie, nie daj się zmanipulować – zagrzmiał Sanchez. – Użerasz się
z córką od lat. Nagle myślisz, że doznała olśnienia i będzie grzecznie
wykonywać twoje polecenia?
Maya skwitowała to ponurym parsknięciem.
– Idioto, naprawdę nie rozumiesz, dlaczego użera się ze mną od lat?
Teraz stała już tak blisko Charlesa, że lufa jej pistoletu dotykała klapy jego
fikuśnej marynarki. Mimo że zwracała się do Sancheza, nie odrywała od ojca
wzroku.
Charles był na tyle pokręconą postacią, że wyczyny Mai niespecjalne
zdawały mu się przeszkadzać. Co tam, że trzymała go na muszce. Zaczął się
szczerzyć, bo dobrze się bawił. Lubił porąbane gierki, a kiedy rozgrywał je ze
swoją własną krwią, czerpał z nich jeszcze więcej frajdy.
Maya też się uśmiechała. Jako że Sanchez nie rwał się do odpowiedzi, sama
jej sobie udzieliła:
– Bo to mój tatuś, który nadal mnie kocha. Prawda?
Jeżeli czegoś nie można było odmówić Mai, to na pewno czaru. Potrafiła się
przymilić, jeśli chciała i mogłam sobie tylko wyobrazić, że Charles przeżywał
teraz déjà vu z czasów, gdy jego córka była młodsza i ją rozpieszczał. Uniósł
brwi, możliwe, że nawet lekko zażenowany, ale na pewno nie oburzony czy zły.
– Prawda – westchnął wreszcie, jakby wcale mu się to nie podobało, no ale
nie wiedział, co z tym zrobić. – Czego ty chcesz, Mayu?
– Chcę, żeby Ricardo Sanchez przestał grozić mojej przyjaciółce Hailie
Monet – odparła niewinnie.
W jednej chwili Charles bardzo płynnym ruchem przeniósł pistolet z Grace
na Sancheza.
Ten jeden jego mały czyn zmienił w obecnej sytuacji bardzo dużo.
Maya z triumfem w oczach błyskawicznie się wyprostowała i skopiowała
ten ruch. Grace pozwoliła sobie delikatnie się zgarbić. Nie sądziłam, że ta
dziewczyna potrafi czuć, ale jeśli się myliłam, to zapewne zalewała ją właśnie
ulga, że ktoś zabrał od niej broń.
Adrien szarpnął moim krzesłem do tyłu, a gdy odsunęło się lekko, zerwał się
ze swojego i stanął między mną a stołem. Zasłonił mnie w ten sposób w pełni
i wyciągnął pistolet.
Ojciec i Will jak na zawołanie obaj zerwali się i unieśli swoje.
Ja wyszarpnęłam zza spódniczki broń, którą dostałam od Adriena.
I chyba nie muszę wspominać, jak zszokowanym spojrzeniem oberwało mi
się od taty i brata.
Skończyło się na tym, że w pomieszczeniu nie znajdowała się ani jedna
osoba, która nie celowałaby do Sancheza. Nic dziwnego, że gdy wychyliłam
się zza Adriena, dostrzegłam na czole mężczyzny krople potu.
Przełknął też głośno ślinę.
– Opuść broń, Ricardo – odezwał się cicho mój ojciec. – To już koniec.
Sanchez wahał się tak długo, że z niepokojem wyglądałam zza Adriena,
uczepiona jego ramienia. Bałam się, że mężczyzna, tak przyparty do muru,
wykręci jakiś ostatni, niebezpieczny numer. Kolejnego postrzału bliskiej mi
osoby bym nie przeżyła.
Ale Sanchez od konsekwencji bardziej bał się śmierci, która z pewnością by
na niego czekała, gdyby postanowił kogokolwiek w tej sali skrzywdzić. I to
dlatego zdecydował się posłusznie unieść broń i wypuścić ją z rąk.
Pistolet niemal bezgłośnie upadł na miękką podłogę.
Grace kopnęła go swoją szpilką pod nogi Adriena, który natychmiast
przydusił przedmiot butem.
– Dobrze już, jestem gotowy, by założyć, że Rodric Retter zginął
w wypadku swojego prywatnego helikoptera. Co za strata, czuję żal w sercu –
powiedział Sanchez, jego głos był jeszcze bardziej zachrypnięty niż wcześniej.
Stracił trochę swojej głębi poprzez narastającą w nim panikę.
Cam parsknął bez rozbawienia.
– To nie przejdzie, Sanchez.
– Miałeś swoją szansę – powiedział z cichą nienawiścią w głosie Will.
– Nikt tutaj nie wyraża chęci na podjęcie ryzyka dalszej współpracy z tobą –
rzekł Adrien.
– Żeby tylko czekać, aż rozżalony i wściekły zamienisz się w kolejnego
Rodrica Rettera, któremu do głowy przyjdą niebezpieczne pomysły –
przemówiłam i ja.
– Nikomu nie marzy się powtórka z rozrywki – warknęła Maya.
– Co zrobicie, zabijecie mnie?! – prychnął Sanchez, rozkładając ręce, ale
głos mu zadrżał. Rozglądał się z coraz większym niepokojem i przejęciem.
Wcześniej wyglądał ciągle na znudzonego.
Zabawna ta zmiana.
– Nie, zerwiemy naszą współpracę w humanitarny sposób – zarządził Cam.
– Pójdziesz do więzienia.
Sanchez uniósł brwi. Nie dowierzał. Ojciec zrobił krok w jego stronę
i mrugnął do niego przyjaźnie.
– W razie czego chętnie podzielę się z tobą kilkoma radami prosto z ciupy. –
A następnie spoważniał, wyprostował się i warknął rozkazująco: – A teraz
odwołaj swoich ludzi. Ty, Will, zawołaj naszych.
Mój ulubiony brat potrzebował chwili, by się poruszyć.
Jeśli kiedykolwiek wcześniej twierdziłam, że Will jest podobny do Vincenta,
to nijak się to miało do tego, jak obecnie się prezentował. W garniturze już
dosyć mocno go przypominał, a co dopiero, gdy jego spojrzenie skuł lód i gdy
zacisnął szczękę, a twarz mu zbielała ze złości. Jedynie jaśniejsze włosy
odróżniały go od naszego najstarszego brata.
Zrobił w tył zwrot i pomaszerował do drzwi, a po chwili wrócił w obstawie
kilku mężczyzn z korytarza. Wszyscy byli postawni i wyprostowani, niczym
żołnierze poruszali się w ciszy, profesjonalni i dyskretni.
Przybliżyłam się do Adriena, który automatycznie objął mnie ramieniem.
Ojciec wycofał się na moment z telefonem przy uchu, już uruchamiając swoje
kontakty. Charles odpalił sobie drugie cygaro. Rozłożył się na krześle,
wyciągnął nogi, a dłoń z bronią odłożył luźno na kolana. Maya stanęła przy
moim boku – ona również obserwowała scenę zatrzymania Sancheza.
Dyskretnie podałam jej dłoń, którą uścisnęła.
Sanchez wydał z siebie jęk, gdy mężczyźni sprawnie założyli mu kajdanki,
skuli nawet jego kostki. Grace odsunęła się, by zrobić miejsce ludziom
Monetów. Wstała, uniosła dumnie głowę, jak to ona, wygładziła sukienkę
i obeszła stół, aby znaleźć się bliżej swojego brata, a przy okazji niestety
i mnie.
Popatrzyła na mnie dumnie, ale i wyczekująco. Wyglądała jakby chciała coś
powiedzieć, więc wysłałam jej pytające spojrzenie. Wtedy zbliżyła się do mnie
i, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć, bardzo dyskretnie szepnęła mi ucha:
– Witaj w rodzinie, Perełko.
Po czym się odsunęła.
Opadła mi szczęka, ale nie zdążyłam inaczej zareagować, bo właśnie z ust
Sancheza znowu wydobyło się coś na kształt jęku, tym razem głośniejszego
i bardziej zrezygnowanego. Mężczyznę dźwignięto do pozycji stojącej, a wtedy
zachwiał się, próbując złapać równowagę. Jego zamglone oczy trochę jakby
trzeźwiały. Uświadamiał sobie, co się teraz wydarzy. Że jego słodkie, wygodne
życie pana świata dobiega końca, bo się zagalopował. Bo uważał, że może
wszystko, bo nie chciał ugody.
No i dlatego, że mi zagroził.
Zapewne to szok, który właśnie przeżywał, zdusił w jego gardle wszelkie
protesty.
To Will nie wytrzymał. Dłoń mu drgnęła. Zacisnął ją. Obserwowałam
z objęć Adriena, jak mina mu tężeje, jak nie wytrzymuje i robi krok do przodu.
Jak każe ochroniarzom się zatrzymać, zrobić dla siebie miejsce. Z furią
w zimnych oczach patrzy na Ricarda Sancheza i podnosi na niego rękę.
Gwałtownie odwróciłam głowę. Naoglądałam się dziś za dużo przemocy
i wcale nie robiłam się na nią odporniejsza. Gdy Adrien zobaczył, że chowam
przed czymś wzrok, wtulając się w niego, spojrzał tam, gdzie ja patrzeć nie
chciałam. W sali rozlegały się odgłosy głuchych, miarowych uderzeń.
Ręka Adriena przycisnęła mnie do niego mocniej, gdy szepnął:
– Will.
Było to stanowczo za mało, by go zatrzymać, dlatego wyswobodziłam się
z objęć Adriena i podbiegłam do swojego brata. Złapałam go za łokieć,
powstrzymując przed kolejnym uderzeniem.
– Will, przestań – poprosiłam.
Celowo unikałam patrzenia na twarz Sancheza, którą znajdowała się teraz
tak blisko. Wystarczyło mi, że dostrzegłam, iż dłoń Willa cała jest w jego krwi.
Will w pierwszym odruchu spróbował mi się wyrwać, ale na dźwięk mojego
głosu zawahał się i spojrzał na mnie. Przeraziłoby mnie jego pociemniałe
spojrzenie, gdyby nie ślady dobra i człowieczeństwa, które w nich widziałam.
Zbyt dobrze znałam swojego ulubionego brata, by je przegapić.
– On tobie groził – szepnął ledwo słyszalnie.
Zacisnęłam palce na jego łokciu mocniej, bo poczułam, jak napina mu się
ramię.
– To nie twoje dłonie powinny wymierzać mu za to karę, Will – przemówił
ojciec zza moich pleców.
Widząc, co się dzieje, podszedł do nas. Telefon odchylał teraz od ucha
i położył nawet dłoń na moim ramieniu, ale wzrok wbijał w swojego syna,
przemawiając mu do rozsądku.
– Hailie jest już bezpieczna. Wszyscy są – dodał. – To koniec.
Jego słowa trafiły przez uszy do mojego mózgu i rozlały się w moim ciele
niczym fala ulgi. Mój oddech przestał być drżący, serce już tak nie waliło,
mięśnie się nie spinały. Nagle poczułam błogi spokój.
Na Willa także to podziałało. Rozluźnił i opuścił wreszcie dłoń. Zerknął na
obitą twarz Sancheza oszołomiony, jakby był zaskoczony, że to on go tak
urządził. Odsunął się nawet od niego. Ja też zrobiłam krok do tyłu, przełykając
ślinę. Ojciec cofnął rękę z mojego ramienia.
Rozejrzałam się.
Wszyscy poza Charlesem stali rozproszeni po sali. Sekundę temu
wpatrywali się w mojego brata, ale teraz już każdy skupił się na czym innym.
Przez chwilę sprawialiśmy wrażenie ludzi wyrwanych z jakiejś innej
rzeczywistości. Awatarów z gry, które nagle odzyskały władzę nad swoimi
ciałami. Brakowało jeszcze, abyśmy zaczęli unosić do twarzy i oglądać swoje
dłonie z zaskoczeniem, że mamy nad nimi kontrolę.
Dziwnie to brzmiało i zdawałam sobie z tego sprawę, ale naprawdę słowa
ojca miały ogromną moc.
To był naprawdę koniec.
– P-powinniśmy wrócić do Vincenta – odezwałam się.
Will oddychał głęboko. Uniósł z powrotem rękę, którą okładał Sancheza,
nieskutecznie próbując ukryć obrzydzenie na widok krwi. Pokiwał głową, żeby
pokazać, że się ze mną zgadza, ale zaraz odszedł w stronę kącika kawowego,
gdzie opłukał sobie brudną dłoń wodą, mocząc nią wykładzinę.
– Powinniśmy ustalić, co teraz – zauważył Charles.
Ojciec skinął głową. Chyba zakończył już połączenie, bo telefonem wskazał
na Sancheza.
– Najpierw ten błazen wyjdzie – zarządził.
Ochroniarzom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wyprowadzili Sancheza
z sali i dopiero gdy znaleźli się na korytarzu, ten musiał odzyskać głos, bo
usłyszeliśmy jego protesty. Niezbyt donośne, ale bardzo wulgarne. Szybko
zdołano go uciszyć.
Sytuacja była dziwaczna. Nikt nie wiedział, co począć, jak zacząć.
Adrien pierwszy rozłożył ręce, a raczej rękę, bo drugą obejmował mnie
w talii.
– Może na początek usiądźmy.
– Tak, może przy kawie? – Maya rozejrzała się po twarzach wszystkich
obecnych. Nikt nie protestował, ale i nie kwapił się do nadskakiwania innym.
Maya też nie, dlatego żwawszym, niż można by się spodziewać po wysokości
jej szpilek, krokiem ruszyła do drzwi, wychyliła głowę na korytarz i coś
zawołała.
Skryłam uśmiech, kiedy jeden z ochroniarzy wszedł do sali konferencyjnej
i z grobową miną podszedł do ekspresu. Maya nie miała wstydu, dla niej nie
istniały misje niemożliwe.
Usiadła krzesło dalej od Charlesa, krzywiąc się na dym z jego cygara. Ja
z Adrienem krzywiłam się na ten z cygaretki Grace. Ojciec na powrót zajął
miejsce u szczytu stołu, Will, wyraźnie przygnębiony, spoczął po jego prawej
stronie. Dłoń miał już czystszą, ale nadal starał się chować ją pod blatem.
– Czyli do naszej Organizacji od dzisiaj będzie należało tylko… trzech
członków? – zapytał Charles, unosząc brwi, gdy to do niego dotarło.
– Rodzina Monet, Santan i twoja, Charlesie, a więc tak, tylko trzy –
potwierdził ojciec.
– Jak to będzie wyglądało na arenie międzynarodowej? – zapytał Will
sztywno.
– Nie najlepiej zapewne… – mruknął Adrien.
– Trzyosobowe spotkania to byłaby bajka, nie sądzicie? – powiedział na
zachętę ojciec. – Zawsze uważałem, że te zebrania są zbyt tłoczne.
– To akurat prawda – mruknął Charles.
– Uważam, że zastępcy członków Organizacji też powinni mieć coś do
powiedzenia – oświadczyła Maya.
– Nie każdy ma zastępcę – zauważył Adrien.
– Vincent ma Willa – powiedział Cam.
– Charles ma mnie – dorzuciła Maya.
Charles nie oponował.
Ojciec spojrzał na Santana.
– Adrienie?
Santan zerkał na Grace. Widziałam pewną walkę na jego twarzy i aby mu ją
ułatwić, nachyliłam się, by położyć mu dłoń na udzie.
– Zrób, jak czujesz – szepnęłam cichutko. Grace mogła być jędzą, jednak
była też jego siostrą, zdawała się w miarę lojalna, co udowodniła zwłaszcza
dzisiaj.
Adrien zapatrzył się na mnie. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie
w oczy, aż wreszcie przemówił. Cicho i wyraźnie.
– Hailie Monet.
Ojciec wybałuszył oczy, Will wyrwał się ze swojego marazmu. Grace
zaciągnęła się spokojnie cygaretką, jako jedyna chyba niezaskoczona. Charles
przechylił głowę, dosyć zaintrygowany, natomiast Maya klasnęła w dłonie.
– Matko, przecież to idealnie! – zawołała z podnieceniem i wychyliła się
z siedzenia, żeby na mnie spojrzeć. – Ale ich poustawiamy, ha!
Trudno mi było przetworzyć jej ekscytację, gdy sama ledwo rozumiałam, co
się dzieje.
– Adrienie, to nie ma żadnych podstaw… – zaprotestował ojciec. Bardzo się
starał, by nie brzmieć zbyt negatywnie, ale po jego kwaśnej minie można było
łatwo wywnioskować, że nie tryska radością.
Adrien wzruszył ramionami.
– Nic, co dzisiaj się tutaj wydarzyło, nie ma podstaw. – Zdjął moją dłoń ze
swojego uda, by ucałować jej wierzch. Nachylił się do mnie i patrząc mi prosto
w oczy śmiertelnie poważnym wzrokiem, szepnął: – Jeśli tylko chcesz, Hailie,
zapraszam cię na to stanowisko.
– To nie środowisko, którego bym dla ciebie pragnął – mówił z przejęciem
mój ojciec. – Zastanów się dobrze, królewno, czy tego chcesz.
– Organizacja może wyglądać inaczej, jeśli lepiej ją zaprojektujemy –
zauważyła Maya. – A mamy teraz taką możliwość. Możemy zacząć od…
początku.
– Łatwiej ci będzie nakłonić Organizację do zmiany świata, gdy sama
będziesz trzymała stery – zauważył Adrien, czule odgarniając mi włosy za
uszy.
Wpatrywałam się w niego niczym w hipnozie. Co się właśnie działo?
– Ja… Ja muszę to przemyśleć – szepenęłam, zapatrzona w leżący na stole
sygnet na łańcuszku – czyli ostatnią pozostałość po Rodricu Retterze.
Adrien pocałował mnie w rękę.
– Poczekamy, Hailie Monet.
89

WARTO GO ZAZNAĆ
ZA MŁODU

Zdzwaniałam się z Ruby. Projekt dotyczyłby na razie całego stanu, na


dalszych etapach kraju, a potem już może i świata.
Siedziałam przy hotelowym łóżku Vincenta, który właśnie wyszedł ze
szpitala po aż trzytygodniowym pobycie. Wciąż był słaby, ale bardzo nalegał
na wypis, no a z Vincentem nikt nie dyskutuje i to wiadomo od dawna.
Może z wyjątkiem Anji, jednak nawet ona w pewnym momencie się nad
nim ulitowała i zgodziła się, by powoli zaczął wracać do normalności. Jednak
zgodnie z zaleceniami lekarza nadal miał leżeć i odpoczywać, więc zastrzegła
sobie, że jeśli nie posłucha i za szybko wejdzie na zbyt wysokie obroty, to
będzie miał do czynienia z wściek­łą, obrażoną i złośliwą żoną.
A tego by nie chciał.
Na szczęście główną potrzebą Vincenta była praca, więc aktualnie
kompromis między nimi polegał na tym, że spędzał czas w łóżku, ale w pozycji
siedzącej i z laptopem na kolanach. Tak właśnie słuchał mojej relacji.
Wyglądał już lepiej, jednak postrzał, walka o życie, operacja – to wszystko
zostawiło na nim swój ślad. Jego skóra nadal była o ton bledsza niż zwykle,
włosy nie tak perfekcyjne jak zawsze, choć nadal zaczesane do tyłu. Cieszyłam
się, że jego oczy odzyskały blask – ale taki niczym lodowiec w słońcu, więc
w jego tęczówkach wciąż czaił się mróz.
Vince jak to Vince – był nieśmiertelny.
– Zamierzamy poszerzyć działania fundacji – ciągnęłam. – Chcemy, żeby
się rozrosła, aby Organizacja mogła naprawdę zaangażować się w jej działania.
Maya dużo mi pomaga; co by nie mówić, ma spore doświadczenie. Twierdzi,
że Charles nie będzie bojkotował projektów charytatywnych, nie spodziewam
się również, by robił to Adrien, Will lub ty, więc wygląda na to, że to wszystko
się dzieje!
Klasnęłam w dłonie, szczęśliwa i dumna z tego, co do tej pory udało się
zdziałać.
Vincent na koniec nie wytrzymał i jego poważną maskę stopił lekki
uśmiech. To zabawne, że mój najstarszy brat, za każdym razem wysłuchując
moich planów dotyczących zmian w Organizacji, przybierał ten sam, surowy
wyraz twarzy, jakby ostrzegał mnie na wejściu, że nie pozwoli mi na realizację
żadnych niedopracowanych pomysłów. Później właśnie się tak uroczo
rozpromieniał w swoim subtelnym stylu, kiedy stwierdzał jednak, że nie ma się
do czego przyczepić.
– No dobrze, Hailie, cieszy mnie to, że się spełniasz – powiedział. – Tylko
pamiętaj, to będzie trudny projekt, wymagający od ciebie mnóstwa czasu
i zaangażowania. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę i zdołasz
pogodzić to ze swoimi studiami, zwłaszcza że spodziewam się, iż zmiana
uczelni oraz miasta nie będzie dla ciebie łatwa.
Oczy mi rozbłysły. Moje akurat nie lodem, a niebem, takim może
o zachodzie słońca?
– Będzie idealnie – stwierdziłam z pełnym przekonaniem. – Wszystko mam
już zaplanowane. – Założyłam włosy za uszy i wyprostowałam się, a kolorowe
notatki, które zrobiłam po rozmowie z Ruby, odłożyłam na bok. – Przez
większość czasu będę w Filadelfii, oczywiście. Znalazłam już apartament,
zresztą przecież wysyłałam zdjęcia na grupę… A właśnie, widziałeś je? Nic mi
nie odpisałeś… – Uniosłam podejrzliwie brew.
Vincent skinął głową bez słowa.
Westchnęłam.
– Nadal się boczysz o to, że nie idę na Harvard?
Nie był pod wrażeniem mojego niepoważnego doboru słów, ale zignorował
je, odpowiadając po prostu na pytanie.
– Harvard ma najlepszy program medyczny na świecie.
– Uniwersytet w Pensylwanii jest w najlepszej trójce w Stanach. To chyba
też nieźle? Sam mi go kiedyś sugerowałeś.
Vince wzruszył lekko ramionami i ukrył grymas. Nie przyzwyczaił się
nadal, że jest obolały i nie powinien tak robić.
– Zgadza się, ponieważ wtedy zależało mi, żebyś w ogóle wróciła do
Stanów. Teraz, kiedy się to dzieje, myślę, że najrozsądniej byłoby wybrać
najlepszą uczelnię, zwłaszcza z twoimi zdolnościami.
– Vince, jesteś najbardziej wymagającym człowiekiem na świecie. Będę
z tobą nad tym pracować, żeby uchronić Lissy i Mi­chi’ego przed byciem
dziećmi rodzica ze zbyt wysokimi oczekiwaniami – oznajmiłam mu
przemądrzale. – A uniwersytet w Pensylwanii jest najlepszy i pozwól mi
wyjaśnić dlaczego. Otóż… będę blisko domu, więc będę mogła wpadać do
ciebie, do dzieci… Będę blisko fundacji…
– I blisko Adriena Santana? – dokończył Vincent.
– Hej no, dlaczego zawsze wypowiadasz jego imię tak sztywnym tonem?
– Robię tak, od kiedy wciągnął moją młodszą siostrę do Organizacji.
– Przecież mówiłeś, iż cieszysz się, że się spełniam – zaprotestowałam. –
Widziałam twój uśmiech, więc nie kłamałeś.
Vincent odłożył swojego laptopa i dźwignął się odrobinę, by usiąść wyżej.
Znowu się skrzywił, kiedy poczuł, jak ciągnie go rana, tym razem bardziej
ewidentnie, ale nie skomentowałam tego. Wiedziałam, że nie lubi, gdy inni
dostrzegają jego słabość. Pewne rzeczy się nie zmieniają…
– Tak, cieszę się twoim szczęściem, Hailie – odparł. – Ale nie oznacza to, iż
popieram decyzje Santana.
Spuściłam wzrok. Wodziłam palcami po fikuśnym wzorku na swojej
krótkiej spódniczce.
Usłyszałam kolejne westchnięcie swojego najstarszego brata.
– Nie bocz się – przemówił. Użył tego samego słowa, którego ja użyłam
wcześniej, i nie jest to sposób, w jaki zwykle się wypowiadał, więc w jego
skrzywionym postrzeganiu poczucia humoru, pewnie zrobił to, by mnie
rozweselić. – Wiesz, że go akceptuję. Wprawdzie trochę mnie irytuje, ale
jakkolwiek przykro mi to mówić, droga Hailie, wiedz, że nie masz ani jednego
brata, którego twój nowy partner by nie drażnił.
– Jesteście wszyscy siebie warci – burknęłam.
Vince ze spokojem skinął głową.
– Hailie – szepnął po chwili.
Podniosłam na niego naburmuszone spojrzenie.
– Dobrze będzie mieć cię blisko.
Jak to jest, że nie chciałam się uśmiechnąć, a mimo to kąciki moich ust same
powędrowały do góry?
– Muszę się zbierać – odparłam równie cicho. – Kierowca czeka.
Znowu skinął głową.
– Idź.
Wstałam, złapałam za notatki i torebkę, a potem jeszcze nachyliłam się, by
ucałować go w policzek.
– Nie forsuj się – rzuciłam na odchodne.
– A ty, droga siostro, pamiętaj, że w przyszłym tygodniu widzimy się na
obiedzie.
Trzymałam już rękę na klamce, ale wymsknęło mi się parsknięcie.
– Nie przegapię niedzielnego obiadku u Vincenta, nie ma opcji – zaśmiałam
się.
Później okazało się, że od wspomnianego obiadu rozpoczęła się
cotygodniowa tradycja, którą kiedyś przepowiedział Tony. Vincent naprawdę
spraszał nas co niedzielę do Rezydencji. Mało tego: trzeba było mieć naprawdę
dobrą wymówkę, by usprawiedliwić swoją nieobecność. Taką jak na przykład
daleka podróż.
Inaczej Vincent potrafił się obrazić.
Naprawdę, wiem, że był jeszcze młody, ale czasem miałam ochotę mu
powiedzieć, że na starość robi się strasznie trudny.
No ale… w sumie to co się dziwić, skoro zawsze taki był?
W holu hotelowym biegiem minęli mnie Lissy oraz niezdarnie goniący ją
Michi.
– Cześć, ciocia! – wrzasnęła roześmiana dziewczynka.
Michi po swojemu powtórzył po siostrze powitanie, a ja mrugnęłam do
niego wesoło.
Mhm, Vincent jeszcze nie wie, że czeka go armagedon za trzy… dwa…
jeden…
Lissy kartą otworzyła drzwi do ich apartamentu i wpadła tam z piskiem.
Kawałek dalej szła zmachana Anja z torbami jedzenia na wynos i krótkimi,
mocno rozwichrzonymi blond włosami. Miała na sobie sportową sukienkę
i zazdrościłam jej opalenizny. Cóż, w końcu spędziła na Kanarach masę czasu,
a gdy tylko Vincentowi się polepszyło, zaczęła codziennie zabierać dzieci na
plażę, by się wyszalały.
– O, już wyjeżdżasz? – zapytała.
– Lecę do Barcelony uporządkować swoje rzeczy – odparłam. – Jutro zdaję
apartament.
– Och, trochę go szkoda, co?
– Bardzo szkoda – przyznałam, jednak dziś nic nie było w stanie na długo
zagłuszyć mojej radości. – Ale to nic, bo czeka mnie kolejny piękny etap
w życiu, i jestem na niego gotowa.
– Kocham twój optymizm, potrzebuję spędzać z tobą więcej czasu –
westchnęła żartobliwie. – Słuchaj, teraz gdy będziesz studiowała
w Pensylwanii, możesz częściej wpadać do Rezydencji, nie?
Wyszczerzyłam się.
– Jasne, widzimy się w niedzielę na obiedzie.
Pod hotelem czekały na mnie dwa samochody – jeden dla mnie, drugi po to,
by jechał w nim za mną mój ochroniarz. Niewiele się w tej kwestii zmieniło.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie na hotel i po raz setny się uśmiechnęłam. Tym
razem z ulgą, że już go opuszczam, a za jakieś dwa dni opuści go też Vincent
ze swoją rodziną i raz na zawsze będziemy mogli zamknąć rozdział postrzału
na weselu Dylana i Martiny.
W drodze na lotnisko to właśnie oni do mnie zadzwonili. Tyle się działo, iż
nie wiedziałam, w co włożyć ręce. Życie kręciło się na intensywnych obrotach,
a nawet nie zaczęłam jeszcze roku akademickiego. Plany, wydarzenia,
zaproszenia, telefony, propozycje. Czy tak wygląda pełnia życia?
Chyba tak.
– Dziewczynkooo – zawył mi Dylan do głośnika.
Włączył też kamerkę i widziałam jego opaloną o stokroć bardziej niż Anji
twarz. Na oczach miał okulary przeciwsłoneczne, a jego włosy były mokre
zapewne od pływania w bajecznym oceanie lub bajecznym basenie. Nie wiem,
cokolwiek to było, na pewno było właśnie bajeczne.
– Jak tam? Fajnie macie na tym Bora Bora? – zagadnęłam, chichocąc, gdy
Dylan wzniósł toast do kamerki swoim kolorowym, zwariowanym drinkiem
z palemką, a za jego plecami pojawiła się jeszcze nawet mocniej opalona
Martina. A może tak tylko mi się wydawało przez to, że założyła biały strój
kąpielowy? W każdym razie zamachała do mnie radośnie.
Jak miło było widzieć ich tak rozweselonych. Fiasko ich wesela mocno
popsuło im humor na długi czas. Uważałam to za smutne, bo zamiast cieszyć
się sobą jako świeżo upieczone małżeństwo, oni sterczeli w szpitalach, głowili
się nad kłamstwami, które mogliby wcisnąć rodzinie od strony młodej,
i przyjaciołom na temat wydarzeń z ceremonii własnych zaślubin oraz na
dodatek musieli przerobić wspólnie fakt, że oboje uciekli przed sobą nawzajem
sprzed ołtarza.
No i przecież do tej pory razem zgadzali się w tym, że na co dzień są zbyt
zajęci, by pozwolić sobie na wyjazdy. Sądząc po ich błogich minach, od teraz
miało się to zmienić.
– Cud, miód i fistaszki, mała Hailie – odparł.
– I orzeszki – poprawiłam go.
– To to samo.
– Ale mówi się „orzeszki”.
– Zaraz się rozłączę.
– Już dobrze – poddałam się. – Powiedz, jak tam?
– Mam małą prośbę.
– Oho.
– Nie pękaj, to nic takiego – zarechotał, a ja uniosłam brew na ten słaby
tekst. – Słuchaj, zdajesz ten apartament w Barcelonie, nie?
– Jutro.
– Ta, a co, gdybyś go zostawiła jeszcze na trochę? Chcielibyśmy tam wpaść
z Martiną.
– Kiedy?
– Nie wiem jeszcze, odezwę się.
– Aha, znając życie, będzie stał pusty przez rok. Nie będę wywalać
pieniędzy w błoto za wynajem; jeśli chcesz, to sam go sobie opłacaj.
Dylan się skrzywił.
– Żałujesz mi?
– Wiem, jak to z tobą jest – odparłam. – W ogóle to najlepiej wynajmij sobie
hotel. Apartament będzie prawie pusty, dziś jadę spakować rzeczy.
Mój wredny brat zamyślił się, po czym chyba uznał, że to za dużo wysiłku
jak na jego słodki urlop, więc wzruszył obojętnie ramionami.
– Sama będziesz się pakować? Mam nadzieję, że wynajmiesz sobie kogoś
do pomocy. I że to nie będzie Alex.
– Alex ma mnie chyba dosyć – westchnęłam przeciągle. – O, i proszę,
najlepszym potwierdzeniem jest brak zaprzeczenia ze strony Martiny.
– Co cię będę kłamać, Hailie, tak mi dokładnie powiedział, wiesz, że „ma
cię dosyć”. – Martina zrobiła głupią minę.
– Co to ma niby znaczyć, o co mu chodzi? Co on, nie potrafi się normalnie
komunikować czy… – oburzył się Dylan, co było słodkie, bo w jego głowie
nikt nie miał prawa twierdzić podobnych rzeczy na temat jego kochanej
młodszej siostrzyczki. Choć musiałam przyznać, że nawet w jego oczach
wydoroślałam, gdy przeskoczyłam go w hierarchii Organizacji. To kolejna
rzecz, którą Dylan po cichu sobie przepracowywał.
– Nieważne – przerwałam mu. – To serio nieważne, faktycznie
rozmawiałam z Alexem. Musiałam po tym, co wydarzyło się na weselu…
Wyjaśniliśmy sobie, co trzeba. Że się lubimy i szanujemy, że mieliśmy fajną
znajomość, ale na tym się skończyło…
Czoło Dylana się zmarszczyło.
– Jaką niby wy znajomość mieliście?
– Och, ludzie, dajże spokój – warknęła na niego Martina. Trzepnęła go
w nagie ramię. – Czy ty musisz wszystko wiedzieć? Nie musisz.
Dylan zamilkł niezadowolony, a ja odrobinę zmieszana. Rzeczywiście to nie
były szczegóły przeznaczone dla uszu mojego wrednego brata.
Stwierdziłam, że lepiej już będzie zmienić ten wątek, a najlepiej mogłam to
zrobić, odwracając jego uwagę tematem innego mężczyzny.
– W każdym razie na spokojnie. W Barcelonie już czeka na mnie Adrien.
I ledwo powstrzymałam niecny uśmiech. Bardzo współgrał on z moim
dobrym humorem.
Dylan za to wykrzywił usta i to bynajmniej nie była próba radosnego
uśmiechu.
– Super, no to jestem spokojny.
Posłałam mu łagodne, wyrozumiałe spojrzenie.
Vincent miał rację, mój partner drażnił wszystkich moich braci i długo miało
się to nie zmienić.
Ale… akceptowali go. Dylan nie wyszedł z siebie. Nawet się nie
zaczerwienił. Ani nie stłukł szklanki z drinkiem.
Panie i panowie, mamy progres.
Dylan jak to Dylan, podroczył się jeszcze ze mną przez telefon, po czym
odpuścił, życzył mi szybkiego lotu w chmurach i obiecał, że się odezwie
w najmniej oczekiwanym przeze mnie momencie.
To o locie się spełniło – czas mi zleciał prędko jak mrugnięcie okiem.
Zdołałam dokończyć książkę, którą ostatnio zaczęłam czytać tuż po tym, jak
Vincent został przetransferowany ze szpitala do hotelu. Kiedyś łykałam takie
nawet w dwa, może trzy dni, ale wtedy moimi jedynymi obowiązkami było
chodzenie do szkoły lub uciekanie przed mrocznymi braćmi wałęsającymi się
po Rezydencji Monetów. Czasy się zmieniły.
Przez to nie mogłam być już tak aktywna na swoich książkowych mediach
społecznościowych jak kiedyś. Zaangażowanie na moim koncie spadło już
dawno, ale to nie szkodzi. I tak prowadziłam je dla siebie. Cóż mogłam
poradzić, że teraz po prostu czytałam więcej książek na studia? A nikt z moich
obserwujących nie chciał widzieć u mnie recenzji atlasu anatomii przecież.
Chciałam zacząć pisać post w samochodzie, zanim jeszcze dotrę z lotniska
do apartamentu, ale Adrien Santan pokrzyżował moje plany.
Czekał na mnie w podstawionym na płytę lotniska aucie i aż wydałam cichy
okrzyk radości na jego widok. Jeszcze chętniej wsiadłam do środka,
zatrzasnęłam za sobą drzwi i nic mnie już więcej nie interesowało. Rzuciłam
się na niego, choć nie widzieliśmy się tylko kilka dni.
Adrien zawsze subtelnie dawał mi znać, że cieszy się na mój widok. Miał
taki błysk w tych swoich ciemnych oczach, który, jak dumnie mogłam
stwierdzić, zarezerwowany był tylko dla mnie. Czasami nawet nie musiał się
uśmiechać.
– Mam chęć, ale tego nie robię – wyjaśnił, gdy go o to zapytałam.
– Dlaczego nie?
– Traktuję twoje wdzięki bardzo poważnie, Hailie Monet.
Zachichotałam, trochę na to, co powiedział, a trochę, bo załaskotał mnie,
gdy dobrał się do mojej szyi. Odchyliłam się, a skórzane siedzenie
zatrzeszczało.
– Musisz zapiąć pasy – szepnęłam do niego, choć ostatnią rzeczą, której
chciałam, to żeby przestał całować mnie pod uchem, tam, z prawej strony.
– Stoimy w korku – odparł i ugryzł mnie psotnie, jakby za karę, bym
siedziała cicho i nie wymyślała.
Odpłaciłam mu się wbiciem paznokci w jego klatkę piersiową. Byłam
pewna, że zostawiłam mu na skórze ślad, choć nie mogłam tego na razie
zweryfikować, bo nie posunęłam się do tego, by mu zdjąć koszulę
w samochodzie.
Zrobiłam to dopiero w apartamencie. Była to zresztą pierwsza czynność,
którą wykonałam po przekroczeniu jego progu.
– Nie widzieliśmy się zbyt długo – zauważyłam w przerwie od pocałunków,
choć on był ostatnią osobą, której musiałabym to tłumaczyć. – Nie wiem, jak
przetrwamy okresy rozłąki, gdy zacznie się rok akademicki.
Adrien posadził mnie na blacie kuchennym, gdzie całował mnie po szyi
i dekolcie, ale zaraz przeniósł mnie jednak na łóżko. Poddawałam mu się, bo
dobrze się znałam i wiedziałam, że w jakiejkolwiek pozycji postanowi mnie
całować, mnie będzie to obojętne, dopóki będzie pamiętał, by robić to
po prawej stronie mojej szyi.
A musiałam przyznać, że Adrien wykuł wiedzę o moich preferencjach na
szóstkę z plusem.
– Chyba zacznę robić więcej interesów w Filadelfii – powiedział.
– Nie! – zaprotestowałam prędko. – Skończy się to tak, że nigdy na niczym
się nie skupię i obleję rok.
– Hailie Monet nie obleje roku.
– Podoba mi się pewność, z jaką to mówisz – przyznałam.
– Twoje ambicje są tak samo atrakcyjne, jak twoje ciało w tej spódniczce –
stwierdził i wsunął mi ręce pod ubranie. Podsunął je o wiele za wysoko, ale
gdzie bym tam protestowała…
– Adrien… – jęknęłam wreszcie, przymykając powieki. – Musimy zrobić to,
po co tu przyjechaliśmy, przejrzeć rzeczy w mieszkaniu, moje ubrania…
– Właśnie przeglądam twoje ubrania – odparł i pociągnął za ramiączko
mojej bluzki, a ja w odwecie rozerwałam guzik jego koszuli.
– Gdyby usłyszał nas ktoś postronny, spaliłby się z żenady – zachichotałam.
– Dobrze, że nikt nie słyszy – szepnął, drapiąc mi policzek swoją szczęką.
No i co, skończyło się na tym, że przez następne godziny docenialiśmy
swoją wzajemną bliskość. Miałam nadzieję, że serio nikt tego nie słyszał.
Później wstałam z intencją rozejrzenia się wreszcie po apartamencie. Sto
razy lepiej zrobił to już Daktyl, który zdążył skontrolować tu chyba każdy kąt.
Czy wszystko stoi na swoim miejscu? Czy wiem już, od czego zacznę
pakowanie? Czy wyrobię się do jutra? Odpowiedzi na te pytania nadal nie
poznałam, ponieważ nim się obejrzałam, wylądowałam z Adrienem tym razem
na tarasie.
Spędziliśmy tam kolejne dwie godziny. Wyszłam tu, żeby sprawdzić co
i jak, a skończyło się na tym, że siedziałam przytulona do niego, podziwiając
panoramę Barcelony. Nad naszymi głowami rozpościerało się granatowe już
niebo, zapalone lampki stworzyły nam tu więc cudowny klimat.
Po tylu mrożących krew w żyłach wydarzeniach siedzenie z Adrienem
Santanem na moim tarasie w mieście, które uwielbiałam, było niezwykle
kojące.
Moja wyprowadzka z Barcelony to jasny znak, że coś się właśnie kończyło.
– Dobrze jednak, że coś nowego się też zaczyna – zaznaczyłam, wodząc
opuszkami palców po jego nagiej klatce piersiowej.
Adrien często nosił koszule, ale gdy już byliśmy sam na sam i udało mi się
go ich pozbawić, niechętnie zakładał je znowu.
– Tak wygląda życie, Hailie – rzekł zamyślony. Powiedziałabym, że
podziwia widok miasta, tak się na nie zapatrzył, jednak większy zachwyt
w jego oczach widywałam, gdy przenosił je na mnie. Teraz wyrażały raczej
nudę, beznamiętność nawet. – Składa się z etapów.
– Ten był wyjątkowy – stwierdziłam. – Mogłam poczuć się niezależna,
w obcym kraju, poznać smak zabawy i samodzielności…
– To ważny etap – zgodził się Adrien. – Warto go zaznać za młodu. Cieszę,
że ci się to udało przed naszym… związkiem.
Pokiwałam głową i ziewnęłam, po czym przytuliłam policzek do jego
ciepłej piersi.
– Jutro czeka nas dużo pracy – zapowiedziałam. – Musimy zrobić wszystko
to, co mieliśmy zrobić dzisiaj, i jeszcze będę chciała spotkać się ze znajomymi
ze studiów, żeby oficjalnie się pożegnać.
– Znajomi ze studiów… – powtórzył Adrien, mrużąc lekko oczy.
– Nie mówię o Alexie – zaznaczyłam dosadnie, by mi się tu czasem
niepotrzebnie nie nakręcał. Był na niego cięty od czasu wesela. – Z nim już
wszystko wyjaśniłam. Mówię o tych ludziach, którzy sprawili, że ten konkretny
etap w moim życiu był udany. No wiesz, ci, z którymi imprezowałam
i wymieniałam się notatkami.
– Ach, ci.
– Nie jesteśmy blisko – ciągnęłam. – Nie odzywaliśmy się do siebie za
dużo, gdy wyjechałam do Nowego Jorku. Żadne głębsze znajomości.
– Rozumiem.
– To mi przypomniało, że miałam odezwać się do Mony – myślałam na
głos.
– Do kogo?
– Moja przyjaciółka jeszcze z liceum – odparłam. – Drogi nam się rozeszły,
ale dalej czuję do niej sympatię. Miałam do niej zadzwonić… Nie wiem,
czemu tego nie zrobiłam. Wiesz co? Zadzwonię jutro. Będę szukała pomocy
przy nowych projektach charytatywnych, a ona ma chyba całkiem niezłe
pojęcie o marketingu. Może będzie zainteresowana współpracą? Mogłabym też
zagadać Jasona, fotograf też by nam się przydał…
– Kim jest Jason? – zapytał Adrien.
– Też chodziliśmy razem do liceum…
Zmieszałam się, co Adrien od razu wyczuł.
– Spotykaliście się?
– W liceum – podkreśliłam. – Przez jakieś kilka tygodni, potem mnie
znienawidził, bo moi bracia zrzucili go ze schodów.
Adrien uniósł brwi.
– Tak, wiem, poniosło ich – westchnęłam. – I to nie raz, dlatego teraz chcę
pomóc im odpokutować grzechy. Zrobimy z Organizacją takie rzeczy, że nawet
doktorowi Jestem Uprzedzony opadnie szczęka.
Adrien pochylił się, by opiekuńczo pocałować mnie w skroń.
– Komu, Hailie?
Dobrze czułam się z tym, że mogę być przy nim tak swobodna, a on się nie
zraża, wręcz przeciwnie, zdaje się pielęgnować we mnie te dziwactwa.
– Jeden z przełożonych w klinice. Opowiadałam ci. Nie mówiłam, że
nazywam go „Jestem Uprzedzony”?
– Nie.
– Ach, no, robię tak, bo wiesz, jest do mnie uprzedzony. Jestem pewna, że to
przez niego mam te problemy z zaliczeniem praktyk. Cóż, no dobrze, przez
niego i przez nieobecności…
– Mhm.
– Myślę też, Adrienie, że koniecznie musimy zapoznać Daktyla z twoimi
psami.
Poczułam pod policzkiem, jak jego klatka piersiowa zawibrowała od
śmiechu.
– Koniecznie.
Klepnęłam go lekko w brzuch.
– Nabijasz się ze mnie? – zapytałam z udawanym oburzeniem.
– Nie, Hailie Monet. Widzę, że masz dużo planów. – Pogłaskał mnie
łagodnie. Chyba mu się podobało, że tak na nim leżę. Mnie też było wygodnie.
Palcem obrysowywałam jeden z wydatniejszych mięśni jego brzucha, gdy
wymruczał: – Dobrze mi się tego słucha.
Trochę się rozweseliłam.
– Całą masę.
I zapadła chwila ciszy. Ledwo to wyłapałam, zaabsorbowana rozmyślaniem
o swoich postanowieniach, marzeniach. Wydawało mi się to na miejscu, że
robię to przylepiona do Adriena – w końcu on w moich oczach był ogromną
częścią mojej przyszłości…
Pamiętam, że to właśnie w tamtym momencie zastanowiłam się, jaki on ma
do tego stosunek. I kiedy zaatakowały mnie wątpliwości, czy Adrien traktuje
mnie tak poważnie, jak ja jego…
…wtedy mi to wyznał.
– Myślę, że się w tobie zakochuję, Hailie Monet.
Nie dopatrzyłam się ani śladu drwiny na jego twarzy, a uniosłam na niego
wzrok tuż po tym, jak te słowa opuściły jego usta. Padły wyważone
i przemyślane, wypowiedziane wolno i z mocą. Jego oczy wyrażały
zainteresowanie i podziw, jak zawsze, gdy się we mnie wpatrywały.
– Myślę, że ja w tobie też – odparłam cicho.
Drgnął mu kącik ust.
– To będzie ciekawe.
Nie wytrzymałam i parsknęłam, wznosząc wzrok do ciemnego,
intrygującego swoją nieskończonością nieba.
– Już jest.

Trzy rzeczy, którymi zaskoczyły mnie obiady u Vincenta Moneta.


Pierwsza: nigdy więcej nie musiałem skorzystać z piły mechanicznej, choć
woziłem ją w bagażniku na wszelki wypadek jeszcze przez długie miesiące.
Druga: cała rodzina Monet traktowała wspomniane obiady bardzo
poważnie. Bez dobrej wymówki nikt nie śmiał ich opuścić.
I trzecia, najbardziej nieprawdopodobna: polubiłem je.
Rodzina Monet miała w sobie coś takiego, że mimo swojej dysfunkcyjności
potrafiła zapewnić jej członkom poczucie wsparcia, bezpieczeństwa i miłości.
Widoczne to było nawet dla obserwatora takiego jak ja. Ta ich wypielęgnowana
bliskość, to, jak lgnęli do siebie, wkurzali się, obrażali na siebie, a potem razem
sobie z siebie żartowali.
Dla osoby takiej jak ja, z którą matka właściwie urwała kontakt, której
ojciec umarł, od której obie siostry dystansowały się na dwa różne sposoby, to
było niesamowicie interesujące zjawisko.
To nie była grupa, do której łatwo się dostać, i zdawałem sobie z tego
sprawę. Spotykanie się z Hailie Monet tego nie gwarantowało. Hiszpanka
Martina, żona Dylana Moneta, dopiero od niedawna stała się pełnoprawną
członkinią rodziny.
Postanowiłem sam nie przyśpieszać tego procesu. Nie miałem parcia, by do
nich dołączyć; wolałem zachować dystans i najpierw trochę im się
poprzyglądać.
A zdecydowanie było czemu.
To był ostatni weekend września. Zjawili się wszyscy członkowie rodziny
Monet poza ich upiorną babcią z Kanarów.
– Cała rodzina powinna wiedzieć, że dziś do uczczenia mamy ważną okazję
– zapowiedział Camden Monet, podnosząc się ze swojego miejsca.
Po zaintrygowanej minie Hailie wywnioskowałem, że nie wie, o co chodzi.
Nikt nie wiedział, bo wszyscy ucichli, nawet dzieci.
– Podejdź tu, proszę, kochana. – Camden machnął na kogoś, kto wchodził
właśnie do altany.
Kuchnia Monetów okazała się za mała, by zmieścić tak gwałtownie
rozrastającą się rodzinę, dlatego Vincent kazał ustawić prowizoryczną jadalnię
w ogrodzie. Była ogrzewana, jednak noszenie posiłków z domu na dwór
bywało problematyczne. Z tego, co się orientowałem, projekt przebudowy
kuchni zarządzony przez Moneta już został przekazany budowlańcom.
Wszyscy wyciągnęli szyje, by zobaczyć, do kogo ojciec Monetów zwraca
się w ten sposób. Nawet ja wyglądałem, nie powiem, z zaciekawieniem.
Do altany weszła starsza pani, widocznie speszona. Miała na sobie fartuch
i kilka minut wcześniej podawała mi talerz z szaszłykami.
– Moi drodzy, chciałbym was poinformować, że nasza droga Eugenie
odchodzi na emeryturę.
Hailie wydała z siebie głuchy okrzyk, a gdy na nią spojrzałem, zasłaniała
usta dłonią, którą następnie się powachlowała.
– Co? – zdziwił się Shane. – Nie…
Drugi bliźniak trącił go w bok.
– To znaczy… gratulacje – wymamrotał Shane, widocznie zmartwiony.
William zaczął bić brawo.
– To wspaniała wiadomość, gratulacje.
– Eugenie, jak cudownie! – zawołała Hailie. – Tak bardzo, bardzo ci za
wszystko dziękujemy.
W oczach miała łzy, więc pod stołem położyłem jej dłoń na udzie. Znałem
już ją na tyle, że wiedziałem, iż bardzo docenia takie drobne gesty wsparcia.
Vincent, oczywiście, o wszystkim musiał wiedzieć już wcześniej, bo niemal
automatycznie podniósł się, podszedł do kobiety i uścisnął jej dłoń. Przekazał
jej też kilka słów, które przeznaczone były tylko dla jej uszu. Gosposia
uśmiechnęła się do niego, położyła mu dłoń na ramieniu i coś odpowiedziała.
Przytulili się.
– Siadaj z nami, Eugenie – zaproponował Dylan.
– O nie, nie – zaprotestowała, nagle bardzo ożywiona. – Mam jeszcze deser,
poczekajcie, aż zobaczycie deser!
Skinęła głową na Vincenta, który wrócił już na miejsce, i cała oszołomiona
oraz podniecona sytuacją opuściła w biegu altanę.
– Nie powinna dziś pracować – stwierdziła Hailie.
– To jej ostatni dzień, chciała go spędzić w ten sposób – odparł Camden. –
Dlatego na wtorek zarezerwowałem restaurację, by tam na spokojnie jej
podziękować za te wszystkie lata. Pamiętajcie wszyscy, wtorek wieczór.
Vincencie, dopilnuj, proszę, by na jej konto trafił odpowiedni przelew. Ma być
tak duży, by do śmierci nie była w stanie wydać tych pieniędzy.
Vincent skinął głową.
– A czy to musi być wtorek? – zapytał Dylan.
– A co ci się, kurwa, nie podoba we wtorku? Masz lepsze plany czy co jest?
– zaatakował go Camden i musiałem naprawdę mocno się hamować, by nie
parsknąć na głos śmiechem.
Ojciec Monetów czasem naprawdę był zabawny.
– Tak tylko pytam, Chryste – mruknął Dylan.
– Musi być wtorek, deklu, bo przecież w środę wyjeżdżamy – odpowiedział
mu Shane.
Poczułem, jak noga Hailie się napina.
Ona cała się zresztą napięła i nie umknęło to uwadze jej rodziny.
– I kto tu jest deklem? – burknął na niego Dylan.
– Gdzie znowu wyjeżdżacie? – zapytała ostro.
Tony odchylił się luzacko na krześle, ręce składając sobie za głową.
– Ameryka Południowa.
– A ja zabieram się z nimi – dodał ostrożnie ich ojciec.
– Czekaj, co? – zdziwiła się Hailie.
Głaskałem ją po udzie, ale nie sądziłem, by w obecnej sytuacji przynosiło to
jej wielkie ukojenie.
– Tylko na początku, potem się rozdzielimy. Oni w swoją stronę, ja
w swoją…
– Wy o tym wiecie? – spytała Hailie ze złością resztę swoich braci.
Gdybym miał zgadywać po ich minach, to tak, większość z nich wiedziała.
– Tato, co jest? Nie chcesz zostać w Pensylwanii? Przy rodzinie? Po raz
pierwszy od dawna jesteś wolny, nikt nie chce cię wsadzić do więzienia ani
zabić, dlaczego nie zostaniesz?
– Królewno… – Cam westchnął. – Ty wiesz, że ja nie jestem typem faceta,
który zmieni się w dziadziusia, kupi domek obok swoich dzieci i będzie
hodował warzywa w ogrodzie.
Rozległ się chichot Monty’ego.
– Nie – przyznała gorzko Hailie. – Ty wolisz strzelanki, skoki z helikoptera,
egzotyczne wyspy i ucieczki z więzienia?
– Ale super! – skomentował synek Mai i Monty’ego, a oczy mu rozbłysły.
Hailie przymknęła usta.
– Wolę podążać swoimi ścieżkami, królewno – odpowiedział ojciec
Monetów łagodnie, przez chwilę szukając odpowiednich słów. – Nie będzie tak
źle, moja Hailie, słowo. Będziemy w kontakcie, nieograniczonym. Będę
przyjeżdżał, wszystkich was odwiedzał, od czasu do czasu wtykał nos w wasze
sprawy jak wzorowy rodzic, obiecuję.
W oczach Hailie pojawiły się łzy. Zabrałem wtedy dłoń z jej uda i złapałem
ją za rękę. Uniosłem ją do ust. Spojrzała na mnie i wzięła wdech.
– A wy? Znowu będziecie szwendać się po świecie? – zapytała bliźniaków
z irytacją.
– Gadasz jak Vince – westchnął Shane.
Vincent Monet uniósł brew.
Tony za to wzruszył ramionami.
– Czas na kolejną przygodę.
– A wy wracacie do Francji, tak? – zapytała odrobinę zbyt piskliwie,
zerkając na Mayę i Monty’ego.
Maya pokiwała lekko głową, robiąc głupią minę.
Moja dziewczyna zacisnęła usta.
– Hailie – szepnąłem do niej. Przy stole panowała cisza. – Życie idzie do
przodu.
Spojrzała na mnie.
Ucałowałem jej dłoń raz jeszcze.
– To są pozytywne zmiany – powiedziałem cicho. Wiedziałem, że wszyscy
nas słyszą, ale dbałem tylko o to, by to do niej trafiły moje słowa.
– Jasne, że tak – potwierdził łagodnie Shane. – Wiesz, że chcieliśmy
z Tonym odbyć tę podróż, w sumie odkąd wróciliśmy z Azji. Będzie fajnie.
Będziemy wysyłać ci różne dziwne zdjęcia, a ty będziesz panikować, jak przez
jeden dzień nie damy znaku życia.
Mimo smutnych, załzawionych oczu kąciki ust Hailie zadrżały.
– A Tony ma już projekt tatuażu na nogę, który chce, by zrobił mu artysta
z Rio.
– Jest dojebany, potem ci pokażę – mruknął Tony.
– Ja chciałbym się odwdzięczyć paru osobom, które w ostatnich latach
pomagały mi podczas ucieczki – wyznał Camden Monet. – Powrót w tamte
strony jako wolny człowiek to będzie dla mnie wielka sprawa, królewno.
Zobaczymy, co wydarzy się dalej. Życie zaskakuje, a ja chcę, by było
niespodzianką.
– My wracamy do Paryża, ale nie zapominaj, że będę się z tobą spotykać na
zebraniach Organizacji – powiedziała Maya. – Już zacieram ręce, by zacząć
ścierać się z moim ojcem.
– W razie czego pamiętaj, że zawsze jesteś też mile widziana we Francji,
gwiazdko – przypomniał jej Monty.
– I w Miami – dodał Will, uśmiechając się do niej z rozczuleniem. –
Czekam na kolejne odwiedziny.
– Tym razem może uda się zamówić i zjeść wreszcie sushi – rzucił Harrison.
– Naprawdę szkoda, że ostatnio nie dane wam było go spróbować.
– No a jeśli o mnie chodzi, dziewczynko, to możesz być pewna, że będę cię
nawiedzał dzień i noc. – Dylan mrugnął do niej psotnie. – Zwłaszcza skoro on
– tutaj zerknął na mnie – będzie się teraz przy tobie kręcił jeszcze częściej.
Uniosłem kącik ust.
Dylan też, w gruncie rzeczy, był zabawny.
– Nie wspominając, droga Hailie, że będę oczekiwał twoich regularnych
wizyt w Rezydencji – dorzucił Vincent.
Lindsay zeskoczyła ze swojego krzesła i okrążyła stół, by podejść do Hailie
i się do niej przytulić.
– Tak, proszę, ciociu, przyjeżdżaj często – błagała.
Hailie zaśmiała się, otarła łzę z policzka i objęła dziewczynkę.
Zabrałem dłoń z uda Hailie, by przypadkiem nie dotknąć córki członka
Organizacji, i zamarłem, gdy ona sama niechcący odepchnęła się dłonią od
mojej nogi, by być bliżej swojej ulubionej cioci.
Natychmiast spojrzałem na Vincenta, który już na mnie patrzył, wiedząc
dobrze, co się właśnie wydarzyło.
Sekundę – tyle trwał nasz kontakt wzrokowy, podczas którego oboje
zdążyliśmy dojść do porozumienia, że zasada nietykalności równie dobrze
może przestać obowiązywać.
Któryś z nas miał to wnieść na następnym spotkaniu Organizacji.
– Opowiedz nam, Hailie, o swoich planach – zaproponował Cam Monet.
– Studia w Filadelfii, to już wiecie – odparła od razu, pociągając nosem,
uśmiechając się i ciągle tuląc do siebie bratanicę. – Po doświadczeniu z kliniki
i tym, że oficjalnie ledwo mi zaliczono te praktyki, stwierdzam, że może lepiej
odnalazłabym się w karierze naukowej… Chciałabym w przyszłości prowadzić
badania. Z zasobami Organizacji sfinansowanie ich nie powinno być
problemem, prawda?
– Jeśli tylko posłużysz się odpowiednimi argumentami, to nie, nie widzę
przeciwwskazań – odparł Vincent z powagą.
– Och, wszystkie argumenty już od dawna mam rozpisane – oznajmiła.
Szybko zdołała odzyskać swoją pewność siebie. – Teraz czekam tylko na
odpowiedni moment, by je przedstawić.
Nie tylko ja się uśmiechnąłem.
To była nasza Hailie – porządna, błyskotliwa, dobra, przemądrzała
i zorganizowana.
Wszyscy przy stole wpatrywali się w nią z… miłością.
Ojcowską, braterską, przyjacielską.
Patrzyłem w oszołomieniu i z dumą, jak wiele osób darzy moją partnerkę
sympatią. Jak potwierdza to jej empatię i dobroć.
Tak bardzo na to zasługiwała.
A ja czułem się jak największy szczęściarz.
Tak bardzo warto było o nią walczyć.
Bo Hailie Monet była niezwykłą kobietą.
PIĘKNA CHWILa

Kieliszek wina musującego dla panny młodej!


Wyciągnęłam łapczywie dłonie.
– Dzięki, Martina.
– Tylko się nie spij, bo się potkniesz i zamiast romantycznego wesela na
klifie skończy się na tragicznej śmierci na nim – ostrzegła mnie Maya, kręcąc
się z dwoma innymi kobietami wokół mnie. Stałam na środku pokoju, a one
doglądały aranżację tiulu mojej sukni, sprawdzały, czy świeże kwiaty
z welonem są właściwie wetknięte w ułożone z moich włosów fale, oraz
kontrolowały perfekcyjność makijażu.
Upiłam spory łyk wina, posyłając cioci krzywe spojrzenie.
Rozłożona na fotelu Anja machnęła lekceważąco ręką.
– Niech pije. Widziałam się przed chwilą z Vincentem. Bracia Monet chleją
z panem młodym brandy w garderobie.
Wybałuszyłam oczy.
– Ale pan młody nie przegina, mam nadzieję?
Rozległy się chichoty dziewczyn.
– To był żart – uspokoiła mnie Anja. – Po prostu wznosili toast.
– Mało im alkoholu po tym ich porąbanym kawalerskim?
– Och, kochana – westchnęła Maya i niezwykle delikatnie poklepała mnie
po nagim ramieniu. – Nie mogę się doczekać, by obserwować, jak stopniowo
stajesz się marudną żonką.
Wzruszyłam ramionami.
– Byłam już marudną dziewczyną i marudną narzeczoną, więc to nic, czego
Adrien by nie znał, a i tak wygląda na to, że mnie chce.
– Miejmy w takim razie nadzieję, że to on nie stanie się marudą – wtrąciła
Martina. – Dylan na przykład z roku na rok jest coraz tragiczniejszy.
– To samo z Montym.
– O Vincencie nie wspomnę. – Anja przewróciła oczami.
– Adrien, wbrew pozorom, także jest większą marudą niż ja –
zachichotałam.
– W takim razie wypijmy toast za to, abyście oboje stawali się marudami
w podobnym tempie!
Przez rozpiętość mojej sukni, dziewczyny musiały do mnie podejść i się
nachylić, byśmy stuknęły się kieliszkami, dlatego gdy ojciec zapukał do drzwi
i wszedł do środka, zastał nas skupione w centrum pokoju. One wszystkie
odsunęły się, by mógł mnie zobaczyć w całej okazałości.
Zamarł, ale zaraz się poruszył. Odgarnął sobie siwe pasmo z pooranego
zmarszczkami czoła i podszedł do mnie powoli, rozkładając ręce, jakby chciał
mnie przytulić.
– Bez dotykania, roztrzepiesz sobie tiul – ostrzegła mnie Maya.
Zatrzymał się tuż przede mną.
– Och, kogo obchodzi głupi tiul – prychnęłam i rzuciłam się tacie na szyję,
a on, zadowolony, objął mnie mocno.
– Wyglądasz przepięknie, królewno – szepnął mi do ucha.
Skoro moja suknia tak cudownie współgrała z jego garniturem, to nie
mogłam się doczekać, aż stanę obok swojego przyszłego męża.
Męża.
Jej.
– Przyszedłem sprawdzić na ostatnią chwilę, czy potrzebujesz może
wsparcia przy ucieczce – powiedział Cam. – W razie czego służę pomocą.
Tylko w połowie żartował.
– Już pytałyśmy – mruknęła Anja.
– Zdaje się, że Hailie naprawdę chce wziąć ten ślub – dorzuciła Martina
i podniosła swoją dłoń, by obrączka na jej placu była widoczna. – Chyba już
nie ma dla niej ratunku.
– Jesteście niemożliwe – westchnęłam, ale nie powstrzymałam też śmiechu.
– Dzięki za propozycję, tato, ale wolałabym, żebyś, tak jak planowaliśmy,
poprowadził mnie do ołtarza.
Wzruszył ramionami.
– Skoro tak, moja królewno, to powiem ci tylko, że już czas.
Spojrzałam na wiszący na ścianie pokoju wynajętej willi zegar.
– Naprawdę już czas! – zawołałam i zerwałam się z miejsca.
– Czekaj! Ostatnie poprawki! – zawołała Maya. Stanęła przede mną
z rękoma gotowymi do działania, ale po kilku sekundach zamrugała i opuściła
je. – Które nie są ci potrzebne. – Zadrżała jej broda. – Hailie, wyglądasz
wspaniale…
I wpadła mi w ramiona.
Zaśmiałam się i przytuliłam ją z całej siły.
– To dzięki tobie, Maya. Zadbałaś o każdy szczegół, dziękuję – wyznałam
cicho.
– Zasługujesz na najlepsze, a ja potrafię zorganizować wszystko, co
najlepsze. Ej, tylko czekaj, nie porycz mi się tu zaraz. Jeny, Hailie, nie wolno. –
Oderwała się ode mnie. – Dobra, słuchajcie, trzeba się zbierać, bo ona zaraz
zrobi się czerwona, rozmaże się i w ogóle szkoda…
W dokończeniu zdania przeszkodziło jej pukanie do drzwi, które było tak
nachalne, że od razu wiadomo, kto za nimi właśnie stoi.
– STO LAT! – wrzasnęło kilku z moich braci, którzy właśnie całym stadem
wprosili do pokoju.
Wszyscy zdrowi, elegancko ubrani, zadbani i w przednich humorach.
Z rozkoszą obserwowałam, jak oczy każdego z nich robią się okrągłe na mój
widok. Tony nawet wlazł na szafkę. Prawie się wywrócił, bo nie wyjął na czas
rąk z kieszeni marynarki. Will go przytrzymał.
Dylan gwizdnął, w tęczówkach Willa błysnęły zachwyt i duma. Vincent
pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Wyglądasz totalnie jak księżniczka, mała Hailie – stwierdził Shane.
– Welon długi w chuj – mruknął Tony.
Vincent, zachowując śmiertelnie poważny wyraz twarzy, wychylił się
nieznacznie, by samemu to ocenić.
Na moment zapadła cisza, którą przerwał nagły ryk Dylana:
– DZIEWCZYNKA WYCHODZI ZA MĄŻ!!!
Chłopcy roześmiali się, dziewczyny do nich dołączyły. Zrobił się hałas,
prawie każdy chciał coś powiedzieć, ktoś gwizdnął, ktoś klasnął.
– Ależ robicie raban! – zawołałam w pewnym momencie, przytykając
dłonie do uszu. Nawet Daktyl, wylegujący się na łóżku, szarpnął łebkiem
i wytrzeszczył oczy na ten nagły hałas. Uśmiechałam się, bo oczywiście tak
naprawdę cieszyłam się, że mnie odwiedzili, po prostu zaczynał następować
niekontrolowany chaos i nie byłam pewna, czy nie powinno mnie to przerażać.
Rany, zaraz biorę ślub!
Przeszedł mnie tak mocny dreszcz ekscytacji, że aż się zatrzęsłam.
– No co? Musieliśmy do ciebie zajrzeć przed twoim ślubem przecież –
wyjaśnił Shane i wyciągnął dłoń, jakby chciał mnie psotnie szturchnąć, ale ją
schował.
– Mhm, słyszałam, że byliście już u pana młodego – wytknęłam im, udając
niezadowolenie.
– Należało go skontrolować.
– Czy nie uciekł, na przykład – rzucił Dylan.
Gdzieś za moimi plecami rozległo się prychnięcie Martiny.
– Albo czy nie wygląda jak debil.
Gdyby ktoś mi powiedział kilka lat temu, że bracia Monet będą tak
swobodnie sobie żartowali ze mną tuż przed moim ślubem, nie uwierzyłabym.
– Ta, Monty próbował namówić go na srebrny garnitur.
Teraz to Maya prychnęła, a Tony odchylił głowę i zaśmiał się krótko, ale
głośno.
– No i przede wszystkim, należało się upewnić, czy chłop żyje i funkcjonuje
po kawalerskim… – zaśmiał się Will.
– O nie – przerwałam mu stanowczo. Nawet wyciągnęłam przed siebie dłoń.
– Nie, nie, nie. Nie chcę słuchać o waszym kawalerskim. To ma być miły,
spokojny dzień. Nie będę się denerwować.
– Bardzo mądrze, królewno – pochwalił mnie tata, który do tej pory opierał
się o ścianę i z lekkim rozbawieniem przysłuchiwał się naszym dyskusjom.
Vincent również się ze mną zgodził, bo skinął głową.
– Lepiej mi powiedzcie, czy Adrien mówił coś ważnego – zażądałam,
udając, że wcale mnie to tak bardzo nie obchodzi.
– Ufff… no nie wiem, że powinniśmy powtórzyć tamtego grilla? – odezwał
się Shane, drapiąc się po głowie. – Skrzydełka miodowe do dziś śnią mu się po
nocach.
Tony pokiwał głową.
– Zajebiste były.
– Nie wytrzymam z wami – westchnęłam.
– Pani Monet.
Danilo stanął w drzwiach. Ubrany skromnie, ale elegancko, w ręku trzymał
moją komórkę.
– Telefon do pani.
Przejęłam go od niego, zerknęłam przelotnie na ekran i uśmiechnęłam się.
– Cześć, Lea!
– Hej! – w głośniku rozległ się cieniutki, cichy i nieśmiały, bardzo
dziewczęcy głosik. – Dzwonię tylko, by jeszcze raz życzyć ci powodzenia, tym
razem już w dniu ślubu.
– Dziękuję!
– Czy wyślesz mi swoje zdjęcie w białej sukni? Proszę!
– Oczywiście, tak jak obiecałam. I tak jak obiecałam, odezwę się
i umówimy się na lunch, gdy wrócę z podróży poślubnej, dobrze?
– Tak! – Ton jej głosu wyrażał teraz ekscytację. – Będę czekała.
Miałam tak kolosalną słabość do tej dziewczynki, że uśmiechałam się
jeszcze przez chwilę po pożegnaniu się i zakończeniu połączenia.
Dopóki Danilo nie pospieszył z kolejnym komunikatem.
– Helikoptery już czekają.
– Dobra, zbieramy się – zarządził ojciec.
Wybuchł popłoch. Zbyt wiele osób znajdowało się w tym jednym, wcale nie
tak dużym pokoju. Poleciałam pożegnać się z Daktylem, ostrożnie, bo ze zbyt
dużym zainteresowaniem przyglądał się mojej sukni. Nie zwykł atakować
firanek, ale kto wie, czy teraz coś by mu nie strzeliło do tej małej główki.
Dylan i Martina złapali się za ręce, Anja pojawiła się przy Vincencie. Shane,
Tony, Will oraz Harrison wyszli jako pierwsi, torując dla mnie drogę, a do mnie
dodatkowo pomocną dłoń wyciągnął ojciec. Maya zabezpieczała moje tyły, by
upewnić się, że welon dobrze wygląda w ruchu.
Tiul sukienki rozpływał się w palcach za każdym razem, gdy go dotykałam,
taki był delikatny. Starałam się tego nie robić. Bałam się, że zabrudzę jego
idealną biel, choć dłonie miałam czyste, bo od rana nikt nie pozwolił mi nic
zrobić. Miałam ludzi od wszystkiego.
Wejście do helikoptera było wyzwaniem, ale ojciec i rodzeństwo rzucili mi
się na pomoc. Jeśli kiedyś ktoś by się zastanawiał, po co mu piątka braci, to
podpowiadam: naprawdę przydają się w takich momentach jak pomoc
w zapakowaniu się do helikoptera w śnieżnobiałej sukni ślubnej, i to z długim
welonem.
Każdy mi usługiwał, każdy coś za mną niósł, każdy był na moje skinienie.
Wszystko zostało tak przemyślane, abym ja doleciała na ceremonię jako
ostatnia, dlatego tata, Vincent i Anja pomagali mi wysiąść, podczas gdy reszta
już stała na upatrzonym sobie przeze mnie dawno temu klifie.
Wiało trochę bardziej, niżbym chciała, ale piękny zachód słońca zbliżał się
wielkimi krokami. Kilka miesięcy temu podziwiałam go właśnie tutaj na
wycieczce z Adrienem i wtedy na moim palcu po raz pierwszy zabłysnął
diament.
Oczywiste się dla mnie stało, że to nie mógł być ostatni raz, gdy
odwiedziłam to miejsce.
No i nie był.
Teraz na kamiennym klifie stała moja rodzina. Bez żadnych ozdób, bez
krzeseł, bez czerwonego dywanu. Tylko oni oraz ocean w tle. Fale hałasowały,
rozbijając się o skały. Niebo powoli robiło się różowopomarańczowe.
Wpatrywałam się w tę bajeczną wizytówkę, nie wierząc, że to wszystko
wygląda tak, jak sobie wymyśliłam.
– Hailie, tutaj masz kwiaty – powiedziała Anja, która zajęła się ich
transportem.
Bukiet składał się głównie z dużych, różowych stokrotek, przyozdabiało go
kilka mniejszych, białych. Obwiązany był bladoróżową wstążką.
– Róż pasuje do twoich policzków, biel zaś do sukienki – twierdziła Maya.
Przycisnęłam go do piersi.
– Wygląda i pachnie wspaniale.
– Świeżo i delikatnie – zgodziła się ciocia i mrugnęła do mnie.
Jedyną osobą spoza grona moich najbliższych był muzyk. Kiedy po wyjściu
z helikoptera dziewczyny na powrót wyprostowały i wygładziły moją suknię,
a także upewniły się, że z włosami wszystko w porządku, stanęłam gotowa, by
zbliżyć się do braci i… pana młodego. Jeszcze go nie widziałam. Wielki Dylan
celowo go zasłaniał. Szczerzył się złośliwie, zresztą reszta mojego rodzeństwa
też wyglądała, jakby coś knuła.
Odchrząknęłam i skoncentrowałam się na sobie. Zaraz miałam tam podejść
i go zobaczyć. Zadrżałam. Przymknęłam powieki, wsłuchana w szum fal i bicie
własnego serca… a wtedy do moich uszu dotarły pierwsze dźwięki skrzypiec.
Nie wybijały się na pierwszy plan wśród odgłosów natury, ale nie szkodzi, bo
dzięki temu instrument zdawał się tworzyć z oceanem orkiestrę i aż
otworzyłam na powrót oczy, oczarowana tą subtelną magią.
Anja potarła moje ramię i uśmiechnęła się do mnie, zanim odeszła, by
dołączyć do rodziny.
Maya ścisnęła mi rękę. Nasze porozumiewawcze spojrzenia wyrażały
więcej niż niejedna litania, dlatego na koniec przez ściśnięte gardło szepnęła
tylko:
– Powodzenia.
Wcześniej zganiła mnie za łzy w oczach, a teraz sama miała ich pod
powiekami tyle, że truchtając na swoje miejsce w rodzinnym szeregu, musiała
unieść do nich chusteczkę. A ceremonia nawet się jeszcze nie zaczęła!
Ktoś stanął obok mnie. Ojciec.
Zaoferował mi swoje ramię. Chętnie objęłam je prawą ręką, w lewej
ściskając bukiet.
Jeśli ktoś powiedziałby czternastoletniej Hailie, że kiedyś, w dniu jej ślubu,
jej tata zaprowadzi ją do ołtarza, nie uwierzyłaby.
Nie uwierzyłaby też, że pobierze się w otoczeniu swojej licznej rodziny, że
przyleci na ceremonię helikopterem ani że wyjdzie za mąż za mężczyznę,
z którym połączyła ją tak wielka miłość.
– Hailie.
Skierowałam wzrok na Vincenta, który stanął przede mną. Wyprostowany,
poważny. Zimne oczy, w których kryło się ciepło. Garnitur, którego
wykwintność zdoła zapewne przebić tu jedynie strój pana młodego.
Vincent, mój najstarszy brat.
Uśmiechnęłam się do niego delikatnie.
– Powiedz, Hailie, czy jesteś szczęśliwa? – zapytał cicho.
Marszczył lekko czoło, jakby moja odpowiedź była dla niego niezwykle
istotna.
Mój uśmiech się poszerzył. Nie chciałabym go zmartwić, zaprzeczając,
dlatego cieszyłam się, że szczerze mogę mu powiedzieć:
– Bardzo, Vince.
Kiedy wpatrywał się we mnie wystarczająco długo, by się upewnić, że
w moich słowach nie ma ani krztyny fałszu, pozwolił sobie na uniesienie
kącika ust.
– Więc obyś była taka na zawsze.
Odwrócił się i zaczął powoli odchodzić w stronę pozostałych gości. Teraz to
już serio walczyłam ze łzami. Nie mogłam znieść widoku jego oddalającej się
sylwetki, mimo że wiedziałam, iż zmierzamy w tę samą stronę.
Coś mnie ukłuło, tak porządnie.
Nie przestawało ugniatać.
Przełknęłam ślinę i wyślizgnęłam rękę spod ramienia ojca.
– Vince, poczekaj! – zawołałam za nim.
Zatrzymał się, odwrócił i natychmiast do mnie zawrócił, wiedząc, że jeśli
szybko ktoś się obok mnie nie znajdzie, to potknę się o skałkę lub ten cholerny
tiul i się wywrócę.
– Co się dzieje? – zapytał szybko i rzeczowo.
Podtrzymał mnie za ramię i natychmiast zajrzał mi głęboko w oczy. W jego
spojrzeniu zauważyłam błysk zmartwienia. Wspomniany chłód to kolejna
wersja maski, jaką zakładał, gdy się bał.
Tym razem bał się, że jednak skłamałam.
Złapałam za jego nadgarstek i pociągnęłam go z powrotem tam, gdzie został
tata. Patrzył na nas ze zmarszczonymi brwiami. Rodzina też szeptała między
sobą, zastanawiając się, co ja wyrabiam i dlaczego tak wszystko przedłużam.
Nikt mnie jednak nie ponaglał, bo to wesele, doprawdy, nie mogło się odbywać
w luźniejszej atmosferze. Na moich zasadach, tak właśnie.
Przeniosłam wzrok z taty na Vincenta.
– Chciałabym, żebyście obydwaj poprowadzili mnie do ołtarza –
oświadczyłam z powagą.
Stopniowo na twarzy ojca zaczął pojawiać się uśmiech. Oblicze Vince’a
pozostało jak wykute z kamienia, choć byłam pewna, że w jego oczach coś
zaczęło się dziać.
– Jak sobie życzysz, królewno – przemówił tata łagodnie i ponownie
zaoferował mi swoje ramię. Wsunęłam pod nie rękę, a drugą trzymałam
w gotowości.
Vincent zawiesił się lekko, ale już wracał do rzeczywistości. Nie
zaprotestował.
Byłam panną młodą i dziś nikt nie śmiał mi się sprzeciwić.
Vincenta złapałam pod ramię z większą ostrożnością, dbając o to, by nie
uszkodzić bukietu.
– Gotowa? – szepnął tata.
– Teraz tak – odpowiedziałam, ściskając ramiona obydwu tak ważnych
w moich życiu mężczyzn.
– To jazda.
I ruszyliśmy.
Moja rodzina, widząc, że nadchodzimy, rozproszyła się.
– No wreszcie – skomentował Dylan.
Rozległy się śmiechy.
Ja sama też się zaśmiałam. Co z tego, że znowu zachciało mi się płakać ze
wzruszenia. Jak mogłoby być inaczej, skoro zaraz miałam wejść pomiędzy
najbliższych mi ludzi pod słońcem, członków mojej rodziny, i wprowadzić do
niej kogoś nowego, tak bardzo mi drogiego?
Drogę do przejścia miałam krótką, toteż gdy Dylan odsłonił mi nareszcie
widok na pana młodego, zobaczyłam go tak wyraźnie, że prawie się
zatrzymałam.
Naprawdę tu był!
Dobrze się złożyło, że mój wredny brat na początku zbudował między nami
ścianę, bo inaczej już wcześniej straciłabym kontakt z rzeczywistością, a tak
stało się to dopiero teraz.
Adrien Santan mnie zahipnotyzował.
Stał w bezpiecznej odległości od brzegu klifu, odwrócony w moją stronę.
Dłonie luźno opadały mu wzdłuż tułowia, podbródek trzymał wysoko,
a ciemne oczy wwiercał we mnie z pożądaniem.
Och, Lordzie, jak dobrze, że Vincent z ojcem mnie trzymali, bo inaczej
chyba wyrwałabym w jego stronę niczym strzała. Ci dwaj jednak pilnowali, by
kroki, które stawiałam, były powolne, i to nie tylko ze względu na ostrożność,
ale i dlatego, by przedłużyć tę piękną chwilę.
Muzyka skrzypiec pomieszana z szumem oceanu. Zapach soli i świeżych
kwiatów. Granatowe wody oceanu w zestawieniu z pomarańczowym niebem.
Uśmiechy moich bliskich, których właśnie mijałam. Ciche piski zachwytu
dzieci.
I mój przyszły mąż, wpatrzony we mnie jak w dzieło sztuki.
Uśmiechnęłam się, gdy jego wzrok prześlizgnął się po mojej szyi, po
perłach z zawieszką z kamienia księżycowego, które tak dobrze znał.
Im bliżej znajdowałam się miejsca przewodniczenia, tym bardziej rozszalałe
stawały się motylki w moim brzuchu. Drżałam, dostałam gęsiej skórki. Taki
chyba smak ma euforia, szczęście i ekscytacja w najlepszym wydaniu.
Adrien zachwycał mnie, ja zachwycałam jego. Cudowne to było uczucie, że
mimo iż włożyłam dziś specjalnie dla mnie zaprojektowaną suknię, a do
makijażu i włosów zatrudniłam profesjonalistów z najwyższej półki, to
wiedziałam, że Adrien poślubiłby mnie nawet niepomalowaną, rozczochraną
i w worku na ziemniaki.
Wtedy też powiedziałby, że wyglądam nieziemsko.
– Wyglądasz nieziemsko.
Tym samym cichym, aksamitnym głosem.
Na moich ustach pojawił się uśmieszek.
– Ty również, Adrienie.
Do zapachu soli i kwiatów dołączyła woń jego wody kolońskiej.
Ojciec uwolnił moją prawą rękę, ale nie dał mi jej opuścić. Delikatnie
i niemal z czcią przekazał ją Adrienowi. Marszczył brwi, gdy mówił przy tym
szorstko:
– Oddaję ci kogoś bezcennego, Adrienie. Lepiej, żebyś o nią dbał.
– Bardziej niż o własne życie – obiecał pan młody bez zająknięcia
i z powagą. – Dziękuję.
Zadrżałam ponownie, gdy palce Adriena dotknęły mojej dłoni. On od razu
pocałował jej wierzch, spoglądając mi głęboko w oczy.
Ojciec z Vincentem wycofali się, więc na przedzie zostaliśmy tylko ja,
Adrien i… wujek Monty.
Odchrząknął, poprawił okulary przeciwsłoneczne na nosie i odblokował
tablet, który trzymał w rękach.
– Panie i panowie – zaczął podniosłym tonem. – Zebraliśmy się tutaj, by
uczcić… fakt, że zrobiłem sobie przez internet uprawnienia do udzielania
ślubów na gorącą prośbę mojej kochanej bratanicy.
Rozległy się śmiechy, ja też nie wytrzymałam. Adrien uśmiechał się bardzo,
bardzo subtelnie.
– Ale to nie jedyna ważna przyczyna. Jest jeszcze jedna taka… –
kontynuował, a nagle moc jego głosu spotężniała: – że zebraliśmy się tu
wszyscy, by połączyć węzłem małżeńskim tę uroczą parę: Hailie Monet oraz
Adriena Santana.
Monty opuścił mocno podbródek, by posłać nam uważne spojrzenie znad
szkieł okularów.
Trzymaliśmy się z Adrienem za ręce. Czułam jego aurę. Ten słynny mrok,
delikatne ponuractwo przeplatane z kpiącym stosunkiem do świata. Tę
inteligencję, błyskotliwość, a zarazem nienachalność. Szarmanckość, grację.
Napawałam się tymi wszystkimi cechami, jednocześnie słuchając każdego
słowa, które padało z ust Monty’ego. Wyuczył się wielu formułek, a co mu nie
pasowało, to sobie pozmieniał. W razie potrzeby wspomagał się notatkami
z tabletu.
Był wyluzowany, zadowolony, żartobliwy, no i wiedziałam, że szczerze
życzy nam udanego małżeństwa, dlatego od razu podczas planowania ślubu
uznałam, że nikt nie poprowadzi tej ceremonii lepiej niż on.
Kazałam mu tylko wykreślić pytanie o sprzeciw. Pozbawiłam tym samym
swoich braci możliwości uskutecznienia bardzo zabawnego w ich mniemaniu
żartu, ale jakoś to przełknęli.
– Adrienie Santanie. – Wujek Monty zrobił długą pauzę. – Czy bierzesz
sobie Hailie Monet za żonę i przysięgasz jej miłość, troskę, oddanie
i szacunek? A także ochronę, wierność, wsparcie, trwałość uczucia w chorobie,
w zdrowiu, w gniewie i radości…
Uniosłam na Monty’ego brew. Umawialiśmy się na bardzo proste przysięgi.
Nie wiem, skąd wziął tę drugą część.
Wujek przerwał i spojrzał wyczekująco na Adriena, na którego twarzy po
raz pierwszy od rozpoczęcia ceremonii pojawiła się namiastka lekkiej kpiny.
Oczy jednak pozostały poważne, gdy mówił:
– Tak, przysięgam.
Cała byłam rozedrgana. Po raz kolejny musiałam hamować łzy, by nie
trysnęły mi z oczu. Wypowiedziana jego aksamitnym, cichym, ale wyraźnym
głosem przysięga to był totalnie inny wymiar mocy uczuć. Uderzył mnie prosto
w klatkę piersiową i zaparł dech. Jakby tego było mało, skrzypek wiedział,
kiedy podkład powinien przybrać na sile, i wybrał odpowiedni moment, by
muzyka rozbrzmiała głośniej oraz uroczyściej, przyprawiając o gęsią skórkę
nie tylko mnie czy Adriena, ale i wszystkich gości.
– Czy ty, Hailie Monet, bierzesz sobie Adriena Santana za męża?
Przysięgasz mu miłość, troskę, oddanie i szacunek?
Cisza.
Już nie słyszałam muzyki.
Zamiast niej moje uszy wypełniła głucha cisza.
Och, bo cóż to za piękna była chwila.
Delektowałam się nią przez kilka sekund.
Nawet moi bracia wiedzieli, by sobie nie żartować, by siedzieć cicho i mi ją
oddać na wyłączność.
Monty czekał.
Pan młody wpatrywał się we mnie, cierpliwie i nienachalnie, ale z pewnym
wyczekiwaniem.
Przepraszam, Adrienie, jeszcze sekunda, pomyślałam.
Przymknęłam powieki, wzięłam głęboki wdech…
Ależ miałam ciarki.
– Tak – szepnęłam, otwarłszy oczy. – Przysięgam.
Już bez instrukcji wujka Monty’ego wiedzieliśmy, co robić. Adrien
wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki obrączki. Wsunął moją na mój
palec, złapawszy moją dłoń z powrotem. Po jego niespiesznych ruchach
wnioskowałam, że delektuje się każdym momentem.
Obrączki wybieraliśmy razem, więc nie byłam zaskoczona jej widokiem.
Złota, z bardzo dyskretnie wygrawerowanymi kwiatowymi wzorami.
Przyjrzałam się jej z niemym podziwem, gdy spoczęła na moim palcu.
Obrączka Adriena niewiele różniła się od tej mojej. Była tylko większa i bez
pojedynczych, drobnych diamentów osadzonych tu i ówdzie. Bukiet
przytrzymałam pod pachą, by obiema swoimi drobnymi dłońmi złapać jego
rękę. Uśmiechnął się, gdy udało mi się włożyć mu na palec serdeczny
obrączkę.
Dobrze, że miał nosić ją na lewej dłoni, bo żaden sygnet nie powinien
odwracać od niej uwagi, pomyślałam.
Spojrzenia, które właśnie wymieniłam z Adrienem, nigdy nie były tak
porozumiewawcze. To po prostu inny poziom zjednoczenia i bliskości.
Niesamowite, że tak szybko to poczułam.
Nie mogłam się doczekać, by zbadać z Adrienem tę nową, jeszcze nawet
silniejszą więź.
Mój wydech był powolny i drżący, bardzo ostrożny, jakbym nagle zmieniła
się w inną osobę i delikatnie przyswajała tę transformację.
– Dobrze, mili państwo, w takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak… –
Monty znowu teatralnie zawiesił głos. – Ogłosić was małżeństwem. Żoną
i mężem. – Opuścił tablet, rozłożył ręce i wyszczerzył się do nas wesoło. –
Cóż, nie ma już odwrotu, przykro mi, więc pozostaje wam się tylko
pocałować.
Po tym, jak Adrien złapał mnie w talii, przyciągnął do siebie i wpił się
w moje usta, zanim ja sama choćby przetworzyłam, co wujek Monty
powiedział, mogłam rzec, że mój mąż czekał przez całą ceremonię, by to
zrobić.
Nie żebym pozostała mu dłużna. Położyłam dłonie na jego ramionach. Moja
obrączka błyszczała w zachodzącym słońcu nie gorzej niż diament na
pierścionku zaręczynowym.
Nie sądziłam, że moi bracia zniosą w spokoju tak długi i namiętny
pocałunek w wykonaniu moim i Adriena, a jednak miło mnie zaskoczyli.
Dali mi się porozkoszować moim mężem.
Jego zapachem, miękkimi ustami, szorstką szczęką, ciepłem oraz męskością.
To nie do pomyślenia, że akurat z tym mężczyzną wymieniłam się
obrączkami.
Wreszcie się od siebie oderwaliśmy, chyba tylko po to, by zaczerpnąć
powietrza, i wtedy uderzyła nas rzeczywistość – faktycznie nie byliśmy tu
sami.
Dotarły do nas huczne oklaski, gwizdy, wykrzykiwane gratulacje.
Monty odrzucił gdzieś tablet i sam zaczął bić brawo. Maya przyleciała do
niego, uczepiła się jego boku i cała zaryczana wydusiła swoje gratulacje.
Anja, Martina i Harrison wyściskali mnie, zachwycając się pięknem tej
prostej ceremonii.
Lissy, Michi i Flynn podbiegli, przekrzykując się w wyrażaniu gorących
gratulacji przeplatanych z pełnymi adoracji uwagami na temat mojego
wyglądu.
Vincent także nam gratulował, poważny, ale z błyskiem zadowolenia
w bladoniebieskich tęczówkach. Wiedziałam, że poczuł się wyróżniony, gdy
poprosiłam go o wsparcie mnie w drodze do ołtarza. Utwierdził mnie
w przekonaniu, że nie tylko ja go potrzebuję – on mnie również.
Shane i Tony sami ucałowali mnie jak nigdy. Tak, nawet Tony, a zwykle
przecież jako pierwszy uciekał przed moją wylewnością.
Dylan ściskał mnie tak długo, że Adrien trącił go w muskularne ramię
i upomniał, że zgniata mu żonę.
Will z zaszklonymi oczami nachylił się, by ucałować mnie we włosy, jak
pamiętam, że robił to najczęściej, gdy byłam jeszcze nastolatką.
Ojciec głaskał mnie opiekuńczo po plecach, gdy składał mi życzenia.
Wszystko to działo się pod przepięknym niebem. Teraz mieszało się na nim
jeszcze więcej barw – nigdy nie widziałam tak wyjątkowego zachodu słońca.
Wiedziałam, dlaczego takie jest. Domyślałam się.
Dzisiaj zebrali się tam na górze wszyscy ci, którzy nie mogli stanąć
fizycznie wśród nas…
Moja kochana mama symbolizowała miłość.
Babcia Bonnie troskę.
Sonny oddanie.
A babcia Blanche szacunek.
Poczułam, jak dłoń Adriena obejmuje mnie w talii i przyciąga do siebie.
Odwrócił mnie tak, bym spojrzała mu prosto w oczy. Pochylił się, by znowu
sięgnąć moich ust. A potem jeszcze raz i jeszcze.
Obsypał mnie słodkimi pocałunkami i mimo że wcale się nimi nie nasycił,
to przerwał je, by zapytać cicho:
– Czy teraz mogę do ciebie mówić „Hailie Santan”?
Uśmiechnęłam się, musnęłam palcami jego policzek i pozwoliłam mu
utonąć w swoich oczach, gdy odszepnęłam:
– Teraz, Adrienie, mów do mnie „Hailie Monet-Santan”.
PODZIĘKOWANIA

Niezmiennie dziękuję moim bliskim: Asi K., za to, że mogę Ci wszystko


powiedzieć i robisz mi najpiękniejsze makijaże. Dominice M., za to, że mamy
piękną, długą i ciągle silną więź. Basi A., za pozytywną energię i to, jak zawsze
wzajemnie się motywujemy. Sylwii W., Nikoli M., Nikoli G., Karolinie K.
i Zuzi P., za to, że mi kibicujecie, za nasze spotkania, za swobodę, jaką mamy,
za wszystkie wspomnienia i Wasze szczere uśmiechy. Dziękuję.
Dziękuję Mamie i Tacie za Waszą miłość i za to, że zawsze mogę na Was
liczyć.
Dziękuję mojej Rodzinie, w szczególności mojej kochanej Babci Krysi,
która robi dla mnie najlepszy marketing.
Dziękuję mojemu Wydawnictwu, które tchnęło życie w Rodzinę Monet
i każdej osobie, która miała swój udział w pracy nad sukcesem tej serii.
Szczególnie podziękowania dla Ani Wyżykowskiej, bo bez Ciebie nie
przetrwałabym żadnych targów ani spotkań autorskich. Dziękuję za wymianę
tony maili, za to, że zrobiłaś dla Monetów tyle dobrego i sprawiasz, że rzeczy
niemożliwe stają się możliwe. Ania, jesteś najlepsza!
Dziękuję Kasi i Ninie za magię i budujące słowa. Nina, jestem wdzięczna,
że czytałaś Monetów jeszcze na Watpadzie i uparłaś się, by Wydawnictwo
zwróciło na nich uwagę. Twoje wsparcie jest niezwykłe, a nasze wspólne
kawki przepyszne.
Przede wszystkim dziękuję moim Czytelniczkom i Czytelnikom. Zrobiliście
dla mnie tak dużo, że czasem patrzę i nie dowierzam. Dajecie mi siłę do
pisania, sprawiacie, że się uśmiecham, motywujecie i wspieracie. Chcę,
żebyście wiedzieli, że nigdy Wam tego nie zapomnę.
Dziękuję za to, że daliście szansę Rodzinie Monet i pokochaliście tych
bohaterów tak mocno, jak ja. Będę to miała w sercu na zawsze.
Do zobaczenia w kolejnych książkach.

Werka
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775


e-mail: info@muza.com.pl
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

You might also like