Professional Documents
Culture Documents
I CÓŻ ŻE ZE SZWECJI (Pop)
I CÓŻ ŻE ZE SZWECJI (Pop)
I cóż że ze
... Szwecji?!
(PO POPRAWKACH)
2008
Spis treści
Wyjazd ……………………………………………………………………………. 3
Sibbarp .................................................................. 8
Logistka ............................................................... 10
STENA .................................................................. 17
Dźwig ................................................................... 27
Henry G ................................................................ 30
Ystad .................................................................... 33
Spleen .................................................................. 36
Nareszcie ............................................................. 39
1
” Cudze chwalicie, swego nie znacie.”
2
Wyjazd
subiektywnym jego upływem, nigdy byśmy nie wrócili. Tak było i w naszym przypadku. Po
dość traumatycznym pobycie w kraju Trzech Koron, dwa lata wcześniej, rzekomo nauczenie
- No … tak. Ale jedynie do miasta bo na jakimś zadupiu, bez samochodu nie mamy szans,
- Wiadomo,
trzecie miasto jeśli chodzi o wielkość, także myślę że tam by można spróbować.
Siedząc pod mostem na Zarabiu, popijając piwo, zrodził się kolejny, nie do końca
Kurdziela o to czy jedzie, okazało się retoryczne. Nawet nie pytając o szczegóły, wyraził
chęć. Niedługo przed wyjazdem udaliśmy się do Krakowa, w celu zakupienia biletów i
3
przysporzyło znacznie więcej trudności, niż mogło by się wydawać. Od początku
towarzyszył nam pech. Jakby coś chciało nas odwieźć od wyjazdu. Po nabyciu bardzo
„dobrej jakości” namiotu na promocji w TESCO, udaliśmy się na mieszkanie Kurdziela, skąd
po spożyciu kilku piw, mieliśmy wrócić do Myślenic. Fatum jednak nas nie opuściło.
Szybki przejazd tramwajem na dziko nie powiódł się. Po pięciu minutach zostaliśmy
ostatnio rozmyślał w podobnych kategoriach co ja. Mając już doświadczenie w tym temacie,
jest to warte swojej ceny. Dziś położymy się przecież w ciepłym łóżku, zjemy normalną
kolację, a jutro…?
Dzień wyjazdu przyszedł bardzo szybko. Pociąg był o 22, dzień ciągnął się powoli. Do
Krakowa odwoził nas ojciec Kurdziela. Na dworcu, zaopatrzyliśmy się w napoje na drogę.
Podróż upłynęła, pod znakiem ostatniej imprezy przed alkoholową stagnacją. W Świnoujściu
zawitaliśmy do jednej z knajp w porcie. Miła pani pozwoliła zostawić toboły w lokalu.
Większa część miasta znajdowała się na wyspie, gdzie można było się dostać kursującymi
non-stop, promami. Przepłynęliśmy „Orlikiem” na drugi brzeg żeby kupić tytoń. Wcześniej
tytoniu i blety. Prom odpływał w południe. Podróż trwała osiem godzin. Z premedytacją
tłumiłem w sobie myśl na temat tego gdzie będziemy spać. Znów płynęliśmy przecież w
nieznane. Prom był mniejszy niż ten, znany nam z poprzedniej podróży do Szwecji. .Po
wejściu na pokład, trzeba było odnaleźć się w miejscowej logistyce. W pierwszej kolejności
4
godzinę po odpłynięciu. Długą godzinę. W sklepie zakupiliśmy korzystne cenowo, litrowe
FAXE. Jak się później okazało, było to ostatnie prawdziwe piwo wypite przez nas, na długi
czas. Podróż nie trwała długo. Odległość pomiędzy Świnoujściem a Ystad to było zaledwie
80 km. Czas podróży, wraz z dokowaniem, nie przekraczała 8 godzin. Był on z naszego
punktu widzenia zbyt krótki. Może dla, zapewnie większości pasażerów, był to atut. My
jednak, wolelibyśmy nieco dłużej oswajać się z tą sytuacją. Niestety, jak zwykle w takich
Napój owocowy
Prom powoli zbliżał się do celu. Naszym oczom, ukazywał się post-industrialny
krajobraz Ystad. Odprawa nie trwała długo. Zeszliśmy z promu około 19. Przytłaczający
- No … i co robimy?
Zapytałem.
- Proponuje zapalić.
Postanowiliśmy udać się gdzieś w ustronne miejsce. Takie, żeby rozbić namiot. Z każdym
krokiem, toboły ciążyły coraz bardziej. Parowały resztki alkoholu, krążącego jeszcze we
krwi. Dotarliśmy do polnej dróżki wzdłuż morza. W powietrzu unosił się przeraźliwy smród,
wyrzucanych na brzeg, gnijących glonów. Przy tym widoku, nawet śmierdzący ropą naftową,
5
sopocki Bałtyk z piosenki Kazika, zdawał się nie wyglądać tak źle. Zastanawiałem się gdzie
łódki. Nauczeni doświadczeniem, postanowiliśmy ukryć pod nimi nasze toboły i udać się na
stwierdziłem, że gdzieś tam musi być sklep. W końcu było to miasto. Nie była to jeszcze
późna pora… Jak się okazało sklep nie był wcale tak blisko. Szwedzi, przechodzą w stan
hibernacji gdy minie godzina 20, więc praktycznie wszystko było zamknięte. Po około 30
minutach znaleźliśmy sklep. Okazało się jednak, że nie było tam prawie wcale,
prawda piwa to nie przypomina, ale z chęcią kupował by to w Polsce żeby ukoić pragnienie.
Smakowało to jak napój owocowy bądź oranżada. Droga oranżada… Siedząc, popijając
Polski prom. Kurdziel dostał sms-a od Kyja. „Wiem że teraz może być przejebane, ale
trzymajcie się na pewno będzie dobrze”. Było to miłe wrażenie, że ktoś oprócz nas, wie co
jest grane. Kyju miał już podobne doświadczenia w swoim życiorysie, a teraz nie
towarzyszył nam bo wówczas miał stałą pracę. Skończywszy „piwo” , wzięliśmy się za
spacerujących Szwedów. Następnego dnia trzeba było rozpocząć realizowanie planu, tj.
doszliśmy do wspólnej konkluzji. Trzeba jechać do Malmö. Tam będą większe możliwości
niczym Cyganie, udaliśmy się na stacje. Podróż pociągiem trwała około godziny i upłynęła
6
ocenie komfortu wagonu i analizy wyposażenia WC. Po dojechaniu na miejsce, trzeba było
skoncentrować się na znalezieniu kampingu. W dużym mieście, raczej ciężko było by rozbić
dosyć dobitnych słowach iż wszędzie roi się od azjatów i murzynów. Bęben podzielił moją
chyba, cały świat. Naszą dosyć głośną i kontrowersyjną zarazem rozmowę, usłyszał, jak się
najbliższy kamping, oraz jak ewentualnie tam dojechać. Kierowca poinstruował nas, którym
autobusem tam dojechać. Ważniejsza, jak się później okazało, od strony szczególnie
ekonomicznej była informacja odnośnie zakupu biletów jak również tego, na jakiej zasadzie
funkcjonuje tutejszy system ich egzekucji. Kierowca powiedział, że skoro jest nas trzech to
najlepiej będzie gdy zakupimy „family ticket” czyli bilet rodzinny. Jego cena po podzieleniu
na trzech była niższa, niż gdybyśmy kupowali normalne bilety osobno. Jedynym
mankamentem było to, że jeden z trójki pasażerów musiał mieć nie więcej niż 17 lat.
Nieletnim został Kurdziel. Jedyną przeszkodą był kierowca, który sprzedaje bilet po wejściu
wsiedliśmy. Jadąc przez miasto w oczy rzucał się widok wszechobecnych arabów, którzy jak
się później okazało w tym mieście byli prawdziwą plagą. To co kiedyś widzieliśmy w
Sztokholmie było rażące. Tutaj intensyfikacja imigrantów zdawała się znacznie większa. Po
7
Sipbarp
Wychodząc z autobusu poznaliśmy dwie Polki, które przyjechały tego samego dnia i to
jak się okazało dokładnie w tym samym celu co my. Tendencja wiary w skandynawski mit,
była jak widać znacznie szerzej rozpowszechniona. Wspólnie udaliśmy się do recepcji
dzielnicy Limhamn. Ceny wynajęcia miejsca pod namiot nie były promocyjne, dlatego też
wykupiliśmy tylko dwie doby. Otrzymaliśmy też kartę do pryszniców, kuchni i innych
pomieszczeń dla gości kampingu. Ten rodzaj zabezpieczenia nie był nam znany z pobytu na
północy. Sklep na kampusie nie był zbyt dobrze zaopatrzony, tak więc plan oblania nowego
miejsca zamieszkania, spalił na panewce. Poznane wcześniej koleżanki, rozbiły się obok nas.
Z pola mieliśmy widok na most łączący Szwecje z Danią. Starym zwyczajem udałem się do
pokoju telewizyjnego. Oprócz telewizora był tam też komputer. Kurdziel szybko
zainteresował się tym sprzętem. W szafce była też karta Wi-Fi. Szybko powstała desperacka
koncepcja. Jeśli nie udało by nam się znaleźć pracy, Kurdziel oznajmił, iż zamierza
mniej licznej części, przeznaczonej dla samotnych namiotów. Styl wypoczynku Szwedów
elektroniką przyczepach, bez cienia świadomości, że można inaczej spędzić wczasy. Były
oczywiście wyjątki ale najczęściej nie szwedzkie, jak na przykład, okraszona przez nas jako
pięciorga dzieci) gronie upajali się alkoholem, co jakiś czas jeżdżąc tylko, żeby uzupełnić
jego zapasy. Obok nas rozbili się w kilka dni później również inni Polacy. Postanowiliśmy
8
jednak, starym zwyczajem, nie utrzymywać z nimi kontaktu. Przypuszczaliśmy, iż podobnie
jak my nie przyjechali tutaj na wczasy. Na tym nie skończył się napływ naszych obywateli.
Obok nas rozbiła się niejaka „parka”. Kobieta w zaawansowanej ciąży z mężem. Nasza
koncepcja na ich temat była prosta. Chcą się tutaj przenieść a żeby sobie to ułatwić, kobieta
miała tutaj urodzić dziecko. „Parka”, z którą również nie nawiązaliśmy znajomości, szybko
stwierdziła, że nasze zbyt bliskie sąsiedztwo nie będzie dla nich dobre. Żyjąc w namiotach
obok siebie trudno o prywatność. Kilkakrotnie myśląc że ich nie ma w różny, nie do końca
cenzuralny sposób wyrażaliśmy opinie na ich temat. Którejś nocy obudziły mnie odgłosy ich
kopulacji. Naturalnie nie potrafiłem tego przemilczeć a wraz ze mną szybko uświadomieni
przeze mnie moi towarzysze. Po tym zdarzeniu, parka przebiła namiot, zachowując od nas
bezpieczny dystans. Szwedzki kamping to bardzo barwne miejsce. Dzieje się tak szczególnie
wtedy, gdy staje się on twoim domem na dłużej. Naturalnie po dwóch dobach
Wymieniało się tylko sąsiedztwo. Wśród naszych sąsiadów były np. dwie nieletnie lesbijki,
Łotysze czy Włosi. Któregoś wieczora siedzieliśmy z Bębenem przed namiotem. Kurdziel
zgłosił chorobę i położył się wcześniej spać. Usłyszeliśmy warkot silników. Na nasze pole
zjechał fan klub motocyklowy z Niemiec. Po przybyciu, zaczęli sobie robić zdjęcia na tle
mostu. Podszedłem żeby zapytać, czy nie mają przypadkiem papierosa. Po krótkich
Zapytał czy lubię sznapsa? Naturalnie odpowiedziałem, że tak (było mi obojętne co byle
szklaneczkę. Po chwili gość wrócił i oznajmił że nie ma jednak sznapsa. Nie czułem się
9
specjalnie zaskoczony, ale w momencie zmieniło się moje samopoczucie gdy skończył
zdanie i powiedział że ma austriacki rum 70%. Do tego dostałem paczkę cienkich cygar.
oznajmił, że chętnie pójdzie zakupić napój. Euforia była ogromna, możliwość upojenia się
alkoholem w tym parszywym miejscu była jak scena z filmu sciene-fiction. Naturalnie
Szwedzkie państwo niczego nam nie ułatwiło. Sklep był nieczynny i musieliśmy zadowolić
się rumem z niesłodzoną herbatą. Prysznice i inne pomieszczenia dla klientów kampusu były
zabezpieczone kartą. Po tym jak nie przedłużyliśmy oficjalnego pobytu, musieliśmy naszą
oddać. Nie była to jednak wielka bariera. Po jakimś czasie opracowaliśmy system
wchodzenia i korzystania z pryszniców czy kuchni na tzw. ”telefon”. System był prosty.
Jeden z nas z akcesoriami do mycia stał przy wejściu do łazienek i improwizował rozmowę
przez telefon. W tym czasie dwaj pozostali siedzieli nieopodal na ławce, lokalizując
klientem. W środku odczekawszy chwile nie domykał drzwi i pozostali mogli wejść. System
był skuteczny. Po jakimś czasie zaczęły jednak pojawiać się niepokojące sygnały, sugerujące
że jesteśmy namierzani. W części dla samych namiotów pojawiły się linie, mające określać
Czujność była jednak większa, szczególnie w momentach gdy pojawiał się w pobliżu szef
kampingu, jeżdżący na rowerze i notujący gdzie zwalniało się miejsce. Jakiś czas później
wcześnie rano żeby nikt nas nie widział. Konwersacja na temat technicznej strony tej operacji
była krótka. Na zapytanie Kurdziela jak mamy to zrobić, Bęben odparł, że normalnie. Jeden
10
biegnie z tropikiem a za nim dwóch pozostałych przenosi niezłożony namiot. Następnie
nawrót po toboły. Operacja precyzyjnie, zgodnie z opisanym planem została wykonana około
5 rano. Na starym miejscu pozostała po nas tylko biała plama na trawie, jak gdyby po
lądowaniu UFO.
Logistyka
powoli się kończyły. Trzeba było wrócić do znanych nam, szwedzkich produktów z serii
„EUROSHOPPER” bądź „X-CUT” , które jako jedyne odpowiadały nam cenowo, …szkoda
że tylko cenowo. Chociaż byli zwolennicy niektórych z nich. Bęben zaspakajał braki innych
objętości, kupowaliśmy wszyscy. Inne standardowe produkty, jak chleb krojony w Willy’s,
tuńczyki w puszce, czy niskiej jakości salami weszły na dobre w skład codziennych
posiłków. Ciągłe chodzenie po mieście i szukanie, przy braku jakiegokolwiek pojazdu było
bardzo męczące. Ograniczaliśmy się do kupienia tylko biletu do i z centrum, a jego ważność
codziennością. Udało nam się usprawnić podróżowanie przerzucając się z jednego „family
ticket” na 3 „barn ticket”. Bilet dziecięcy był tańszy, ale mankamentem było to, że wszyscy
musieli mieć już maksimum 17 lat. Dlatego częstsze stały się przeprawy z kierowcami,
którzy nie jednokrotnie kwestionowali, szczególnie mój wiek. Staliśmy się z czasem
funkcjonować tam przez jakiś czas bez pracy. Puszki zwracaliśmy do automatów w
marketach dostając za każdą 50 öre czyli jakieś 20 groszy. Ale gdy było ich 30-40 to można
11
już było zrobić za to małe zakupy. Próbowaliśmy wielu rzeczy. Po zlokalizowaniu Polskiego
jako jedyny mógł odbierać rozmowy (abonament). Niestety odpowiedzi na nasze ogłoszenie
zaczęły pojawiać się dopiero, gdy byliśmy w Polsce. Podczas pobytu wychodziło w praniu
wiele spraw, których nie dopilnowaliśmy. Jedną z nich były sim-locki na telefonach. Kolejny
raz popełniliśmy ten sam błąd. A mówi się że mądry Polak po szkodzie… Żaden z nas nie
okazaniu dowodu osobistego, przez godzinę korzystać z Internetu, nie odpłatnie. Naturalnie
opanowali to miejsce. Dwie koleżanki mieszkające obok nas, do których przyjechał brat i
chłopak jednej oraz wspominana wcześniej „parka” oraz inni Polacy stacjonujący na
kampingu bywali tam często. Przypadkowe spotkania z ową „parką” , uchodziły pod znakiem
W tym państwie istnieje tylko jeden sposób na kupienie prawdziwego alkoholu. Jest nim
wysokoprocentowych alkoholi uginają pułki. Dla nas ten sklep spełniał jedynie funkcję
przeanalizowaniu cen. Najciekawszą jednak cechą tego miejsca były godziny jego otwarcia.
więc napić się legalnie alkoholu, o normalnych porach, czyli wieczorem bądź w weekend,
Regułą stały się wieczorne relaksacyjne rozmowy, na ławce obok mostu do Danii.
Spożywaliśmy podczas nich „piwo”. Był to głównie zabieg psychologiczny, ponieważ owe
12
piwo, jedyne na jakie było nas stać to „Dansken” mający 2,2%. Kupowaliśmy je w Willys,
Dodatkiem były skręcane kiepy, z resztek tytoniu kupionego w Świnoujściu. Kiedyś podczas
drogi na ławkę pod mostem, Kurdziel zauważył leżące w trawie małe zawiniątko. Mając
nadzieje na łatwy łup, zainteresował się jego zawartością. Po otwarciu okazało się że w
Właściciel psa ładuje to co narobił jego pupil do torebki i zostawia. Później specjalna do tego
służba zbiera owe zawiniątka. Naturalnie spotykaliśmy podobne paczuszki wiele razy, nigdy
więcej jednak Marek nie zastanawiał się nad ich zawartością. Każdego dnia byliśmy pełni
nadziei, że jutro na pewno coś znajdziemy. Ale każdego następnego te nadzieje malały i
Egon i „Olsen”
Co jakiś czas na kampusie pojawiali się nowi Polacy. Nie byli zbyt trudni do
identyfikacji, nawet jeśli się nie odzywali. Kiedyś zaczął zwracać naszą uwagę specyficzny
gotowali wodę, brali prysznic i znikali gdzieś. Innymi słowy, korzystali po prostu z usług
13
kampusu podobnie jak my, nie odpłatne. W końcu udało się ich zlokalizować na obszernym
blachach z Drawska Pomorskiego – ZDA. Przez jakiś czas nie dawaliśmy im poznać że
jesteśmy ich rodakami, starając się przy nich nie rozmawiać. W końcu ktoś wpadł na pomysł,
że skoro mają samochód może warto wejść z nimi w układ i wspólnie pojeździć po
miejscowych farmach w poszukiwaniu roboty. Któregoś dnia gdy się pojawili, poszedłem
nawiązać znajomość. Jak się okazało byli murarzami również poszukującymi pracy.
Właściwie to ten wyższy, Egon był murarzem i jeździł do Szwecji pracować już wiele lat.
Ciekawszy jednak był ten drugi, niejaki Lechu. Wedle mojej oceny był z niego taki murarz
jak ze mnie ksiądz. Zachęcony dobrymi zarobkami przybył do Szwecji z Egonem, który był
głową i szyją tej ekipy. Wkrótce Bęben określił ich mianem Egona i „Olsena”. Transakcja
miała być wymienna, my znamy angielski na tyle żeby się dogadać, natomiast oni mają
samochód. Po krótkiej wymianie poglądów i opinii zgodzili się i wkrótce udaliśmy się na
wspólne poszukiwania pracy. Dla wielu widok starej Sierry wypełnionej tobołami na
nie było już miejsc. W jednej stadninie co prawda, kobieta dała nam numer telefonu, ale jak
się później okazało nie zadzwoniła. Egon jako doświadczony pracownik tego państwa
nastrajał nas optymistycznie, sugerując że numer telefonu to już połowa sukcesu i że jak
robota ruszy to później będziemy przebierać w ofertach. Dał on wkrótce popis swoich
był remont dachu. Kurdziel zapytał właściciela, czy nie było by dla nas jakiejś pracy.
Reakcja była inna niż w większości miejsc, bo facet zaczął się zastanawiać. Wtedy z
- Ich arbeta hier długo! Ich arbeta In Lund, Helsingborg, Ty dać telefon…
14
Po czym zwrócił się do Marka, żeby ten powiedział że umie murować, malować itp. I że
wszyscy są z niego zadowoleni. Koleś z lekkim poirytowaniem, wyjął komórkę i zapisał jego
numer. Po tym zdarzeniu miałem ochotę już wracać i nie kontynuować tych nędznych
„Olsen” przyszli w odwiedziny i przynieśli duńskie piwo. Czarne puszeczki Carlsberga 0,3l
od nich po kilka sztuk żeby móc poczuć smak alkoholu. Lechu przez cały czas pisał jakieś
sms-y. Egon mówił mu że zaraz wyrzuci ten telefon, bo przez niego nie może w nocy spać.
Jak się okazało Lechu był od 12 lat żonaty i miał córkę. Nie pisał jednak ani do żony ani do
córki, ale do jakiś poznanych w Polsce kobiet. Jak stwierdził w rozmowie ze mną, ”wiesz,
wiesz można mieć żonę rok, dwa ale dłużej to się kurwa nie da, wiesz to się szuka, wiesz coś
nowego trzeba…” . Lechu na trzeźwo był trudny do zrozumienia a po kilki piwach było to
już wybitnie trudne. Żeby wyłapać sens zdania z pomiędzy ciągłego „wiesz, wiesz…” trzeba
było naprawdę intensywnie myśleć”. Jego opinia na temat życia osobistego, to było nic w
porównaniu do np. wyobrażeń na temat sportu. „Wiesz, wiesz, sport to misi być krew!
Walka! Wiesz, coś się musi dziać, łamanie rąk, wiesz rywalizacja! To jest sport, wiesz a nie
tam jakieś wiesz rzucanie czymś czy bieganie”. Podobną opinię miał na temat imprezowania
„teraz to wiesz, już nie ma takich imprez, dawniej to wiesz, poszło się do lokalu i wiesz tylko
się któryś popatrzył i wiesz…Mordobicie, wiesz walka to jest to…”. Po tych komentarzach
stwierdziłem że ten neandertalczyk może być niebezpieczny i lepiej nie wdawać się z nim w
głębsze polemiki. Piwo się skończyło, więc poszedłem z nim do samochodu po następne.
Lechu był już jednak pobudzony tym co wypił i powoli włączał się jego agresor. Idąc przez
15
milczeniu z kamiennymi twarzami wpatrywali się w nią bezosobowo niczym zombi. Lechu
Wystraszeni staruszkowie musieli być na pograniczu ataku serca. Siedzą i spędzają w sobie
tylko znany sposób wczasy, kiedy nagle podchodzi do nich jakiś napakowany Polak i
wykrzykuje po Polsku coś w ich kierunku. Pomimo ogólnej opinii jaką wyrobiłem sobie o
Lechu, akurat w tym aspekcie trudno było się z nim nie zgodzić. Mimo tego jego sposób
wyrażania emocji był nie do przyjęcia. Obawiając się, że staruchy mogą wezwać pomoc a w
przypadku naszego nielegalnego pobytu w tym miejscu oznaczało by to nasz koniec, szybko
był jak duży pies który działa na komendy ale nigdy nie wiadomo czy nie wymknie się z pod
kontroli i nie pogryzie. Po drodze spotkaliśmy Parę młodszych Szwedów, jak się okazało ci
ciekawe bo Szwed miał około 25 lat jego partnerka jak się okazało podczas rozmowy jest 42
letnią mężatką. Jej mąż w tym czasie bawił w domu ich dzieci. Oprócz nich była tam jeszcze
stara i wielka Turczynka mieszkająca w Malmö, pracująca tu jako pielęgniarka oraz Łotysz
który przyjechał z kolegami poprzedniego wieczoru. Lechu zainteresował się od razu jedyną
wolną w tym gronie czyli ową pielęgniarką. Powiedział żebym tłumaczył wszystko co ona do
niego mówi i vice versa. Szwedzi pytali Lecha czy zażywa sterydy anaboliczne, naturalnie
cała rozmowa była bardzo luźna bo wszyscy mieli w sobie sporo alkoholu. Lechu starał się
być jednak śmiertelnie poważny. I z kamienną twarzą odparł” powiedz im że wiesz, tylko
sery i białka”. Później pomyliłem jakieś słowo i po chwili wszyscy zaczęliśmy się z tego
śmiać. Reakcja Lecha była inna, „ ej kurwa! Oni się z Ciebie śmieją! Jebiemy ich!?”. I znów
jak rozjuszonego psa musiałem go uspakajać. Na szczęście z czasem zajął się Turczynką
16
która najpierw trzymała go za rękę a potem siedziała już na kolanach. Będąc w amoku
alkoholowym nie zauważyłem nawet, że w pewnym momencie Lechu wraz z nią gdzieś
zniknęli. No tak…żona to góra na dwa lata później wiesz… Zaczęło świtać, więc udałem się
do namiotu w towarzystwie Łotysza, szukającego swojej Jetty najlepsze było to, że ja a nie
Po kilku dniach Egon i Lechu znaleźli pracę. Odezwał się do nich jakiś Polak,
i basenu. Jak się szybko okazało nie są to typowi polscy „ciułacze” którzy wszystko co
zarobili, chowali głęboko a plasterek sera dzielili na trzy. Pierwsza zaliczka poszła na kolejne
wieczoru spotkałem Lecha. Oznajmił iż po ostatniej libacji, Egon skręcił nogę tak, że
praktycznie nie mógł chodzić. Po kilku dniach zaleczania, okazało się że bez lekarza się nie
STENA
kolejnych dni. Dodatkowo przez nieodpowiednie buty miałem na stopach ogromne odciski.
Każdy krok sprawiał mi ból. Jednego dnia musiałem zostać na kampusie, żeby nogi
odpoczęły. Marek i Przemek ruszyli kolejny raz na poszukiwania. Dzień upływał na leżeniu i
obserwowaniu, tych coraz bardziej w moich oczach upośledzonych ludzi z kampusu. Nawet
17
zwierzęta domowe nie zachowywały się normalnie. Zaobserwowałem jak wielki opasły
szwedzki kocur zaatakował i unicestwił dwa malutkie króliczki, których w tym kraju na
każdym skwerku żyły setki. Nawet zwierzęta tutaj dziczeją pomyślałem. Wieczorem wrócili
moi towarzysze niedoli. Zmęczeni ale z jedną optymistyczną nowiną. Znaleźli mianowicie
dzielnice przemysłową. Były tam dziesiątki fabryk i zakładów, ciągnących się wzdłuż
długich, prostych ulic. Pojawiła się nadzieja. Tam na pewno coś znajdziemy.
trasy. Dzielnica była ogromna, pozbawiona jakichkolwiek domów czy też w ogóle
ogrodzeniami. Niestety jak się szybko okazało Szwedzi w Lipcu mają „semester” czyli po
prostu wakacje. Więc tak naprawdę większość firm i zakładów przemysłowych jest w stanie
hibernacji przez miesiąc. Długo zastanawialiśmy się jak to państwo funkcjonuje, skoro przez
miesiąc każdego roku ich przemysł ma wakacje. Wszędzie mówiono nam że nie ma szefa
do każdego zakładu ,kolejno posuwając się do końca jednej z ulic. Miała ona długość około 2
kilometrów. Wreszcie dotarliśmy na koniec ulicy i zarazem do ostatniego tutaj zakładu. Duże
zabudowania oraz leżące wszędzie hałdy metalu i innych tworzyw, otaczały budynki.
pytanie czy jest tutaj jakaś praca odpowiedział że musimy rozmawiać z szefem. Ale inaczej
niż dotychczas, szef nie był na wakacjach. Szef był obecny i po chwili rozmowy stwierdził że
postara się nam pomóc. Gdy dowiedział się że jesteśmy z Polski powiedział, że już zatrudniał
Polaków. Jak się później okazało nie był jednak, zbyt precyzyjny przy tym stwierdzeniu.
Było by to jednak zbyt piękne. Gdzieś musiał być haczyk. I był. Nasza wizja zarobków, po
18
godzinę. Nam zaproponowano 30. W pierwszej chwili odmówiliśmy ale mając na uwadze, że
wyczerpaliśmy już większość możliwości i nie chcąc wracać z niczym do domu, czyli
jednym słowem będąc pod ścianą, zgodziliśmy się. Następnym razem mieliśmy przynieść
jakiś dokument tożsamości. Plan był prosty. Odrabiamy straty i spadamy. W drodze
powrotnej udaliśmy się do biblioteki, żeby wysłać do Polski wesołą nowinę. Wieczorem
nogi.
„Taked Easy”
Jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić, na każdym kroku musiały pojawiać się jakieś
problemy. W tym wypadku chodziło o dojazd. Pech chciał że kamping był na samym
południu natomiast nasza firma dokładnie na drugim biegunie miasta. Nasz autobus jechał
tam prawie godzinę, ale nie dowoził nas na miejsce, ale jedynie na początek dwu
Pierwszego dnia od razu przekonaliśmy się jak mało precyzyjne było stwierdzenie szefa
pracowników. Na temat wspominanych dokumentów tożsamości, też więcej nie było ani
słowa. Skierowano nas do szatni, gdzie mieliśmy dostać jakieś łachmany do roboty. I
dokładnie tak się stało, dostaliśmy…łachmany. Jako pierwszy, wziął nas pod opiekę jakiś
arab. Nie wiedząc kim jest wykonywałem jego polecenia. Kurdziel został gdzieś osobno
oddelegowany, po tym jak oprócz drelichu dostał kask. Nam dano maski i przeszliśmy wraz z
19
arabem do pomieszczenia obok gdzie magazynowano papier. W terminologii zakładu to
miejsce nazywano po prostu „na papierach”. Tam na cyrkularce mieliśmy rozcinać zużyte
rolki zwojów papieru biurowego. Było tam kilka koszy. Szwed który jeździł w tym
pomieszczeniu fadromą, poinstruował nas jak mamy włączać i wyłączać maszynę. Gdy
się że je zlokalizowałem, ale jak się później okazało był to fałszywy alarm. Nie mieliśmy
pojęcia jak szybko mamy pracować więc robiliśmy to na 60% naszych możliwości. Kosze z
powiedział to po raz pierwszy, „taked easy”. Powiedział też, żebyśmy usiedli i odpoczęli.
Wtedy dopiero zaczęliśmy sobie uświadamiać, że może zarobki nie ale wszystko inne jednak
szwedzkie. W między czasie przyszedł arab. Wsiadł do wózka widłowego. Próbował nim
przesunąć bardziej oddalone od nas, jeszcze pełne kosze z rolkami. Szybko zorientowaliśmy
się że ten pan tutaj tylko sprząta. Podniósł kosz tylko na jednym raku, po czym ten zaczął się
bujać w powietrzu, gdy próbował go ponownie postawić na ziemi, kosz przechylił się i rozbił
przednią szybę. Arab wpadł w panikę i zaczął zamiatać. Akurat pojawił się szef, zapytał nas
jak się pracuje ale zaraz zobaczył dzieło arabusa. Mohammed Said bo tak się on nazywał był
Szybko przekonaliśmy się że akurat tego gościa trzeba traktować jak powietrze. Podczas
przerwy pojawił się Kurdziel. Był umorusany w smarze. Wysłano go na remont prasy do
metalu w dalszej części zakładu. Stwierdziliśmy że mieliśmy szczęście, bo nasza robota jest
nich można by napisać mniej lub bardziej opasłą książkę. Gdy opowiedzieliśmy co zrobił
arab, usłyszeliśmy na jego temat wiele ciekawostek. Podstawową było to co już wcześniej
wspomniałem, arab był niewolnikiem matki. W tej firmie pracował od 7 do 16. Matka
20
zabierała go z pracy i wiozła do następnej, swojej, a ona zajmowała się sprzątaniem
mieszkań. Tyle, że zajmowała się w teorii bo w praktyce robił to jej syn. Arab sprzątał kilka
godzin średnio 4-5 po czym był wieziony do domu spać. Jego dzień zaczynał się przed 4 rano
ponieważ wtedy rozwoził gazety. Miłośnik pieniędzy? Pracoholik? Nic z tych rzeczy.
Mohammed miał 28 lat i nie miał nawet własnego portfela a jego szafka robocza była
pozwoliłby sobie na takie traktowanie, ale on normalny nie był. Po tym jak zauważył, że
była skuteczna. Arabus był znienawidzony przez wszystkich polskich pracowników. Raz
mechanik po czterdziestce. Zawołał do siebie Kurdziela i powiedział, żeby nie słuchał tego
spokojem i lekkim uśmiechem, odparł że na pewno nie pójdzie. Wtedy arab podszedł do
Marka i zaczął coś mówić. Chciał żeby gdzieś z nim pójść. Pan Bogdan chwycił araba za
-wypierdalaj!
Arab się oddalił. Niedługo po przerwie, skończyliśmy ciąć rolki. Wtedy Robban (Szwed z
fadromy), kazał nam wmiatać makulaturę na pas transmisyjny do ubijarki. Naturalnie, gdy
wyjaśnił co mamy zrobić dodał - „taked easy”. Od tego momentu, zacząłem się bez
ograniczeń stosować do tej zasady. Niestety, Bęben nie do końca potrafił się przestawić na
szwedzki tryb pracy i przez cały czas miał obawy, że nas zwolnią. Po jakimś czasie przyszedł
Thomas(ten, który wyszedł do nas gdy przyszliśmy pytać o pracę) i kazał mi i iść z nim.
zakładu. Naturalnie w tym czasie, przerażony Bęben był pewien, że zostałem zwolniony. Na
końcu zakładu odbywał się remont kapitalny prasy do złomu. Wcześniej był tutaj
21
oddelegowany Kurdziel. Thomas wskazał mi dużego murzyna i powiedział, że to jest mój
szef tutaj i mam robić to, co mi powie. Oprócz mnie, Kurdziela i murzyna Kinga, pracował
tam też Macedończyk Dżenan Mekić, oraz dwóch spawaczy, z innej firmy. Byli oni tutaj na
zleceniu. Prace, na pozór mogły wydawać się zaawansowane, na pozór. Dwaj spawacze,
bardzo szanowali swoją pracę i w sposób profesjonalny stosowali zasadę „taked easy”. Jeden
z nich Magnus, wyglądający jak viking, przez wszystkie dni kiedy tam pracowaliśmy siedział
metrowej szerokości pas metalu. Natomiast drugi, zajmował się odkręconym skrzydłem
prasy, postawionym obok. Wiele razy próbowałem się dowiedzieć czym się zajmował i
próbowałem analizować ewentualne postępy, bezskutecznie. Mój nieoficjalny szef King, też
okazał się być „wybitnym” fachowcem. Przez cały czas chował się po kontach, odliczając
czas, do kolejnej przerwy. Być może, z Afryki przywiózł jakiś syndrom nabyty w
dzieciństwie, który kazał mu się wiecznie chować, przed ewentualnymi wrogami. King, miał
śrubie czy używania śrubokręta. W tym towarzystwie, postanowiłem sam być dla siebie
wewnętrzne ścianki prasy. Kolejnego dnia dołączył do nas Bęben. Nadal nie mógł wyzbyć
się „syndromu zwalnianego” i podczas gdy my, z Kurdzielem nie robiliśmy dosłownie nic on
ciągle gdzieś, wprawdzie bezcelowo ale jednak, stukał i pukał. Prasa była na terenie firmy
STENA. My jednak, nie pracowaliśmy w tej firmie, a jedynie byliśmy do niej wypożyczani,
z firmy naszego szefa, Görana (czyt. Jeran), STAB-TEKNIK. „Na Stenie” obowiązywały
tylko wchodził na jej górne piętro, ściągał kask, koszulkę i przez większość czasu się opalał.
22
żebyśmy nie rozmawiali z nim po angielsku, tylko po polsku. On odpowiadał po szwedzku.
Jedyne, co dało się wychwycić, to jego ciągłe „den sestem” co oznaczało mniej więcej „gra
gitara”. Co jakiś, czas na miejscu remontu pojawiał się niejaki „inżynier”. Był to pokryty
remontu i dywagował, wraz z dwoma spawaczami, nad postępem prac. Najczęściej, jego
pojawienie zwiastowało ponowne odkręcanie jednej ze ścian prasy. Należy nadmienić, jednej
i tej samej ściany. Robiliśmy to 5 może 6 razy, a za każdym razem, było to bardziej
denerwujące. Oprócz tej czynności, mieliśmy tam jeszcze tylko jedną misję – odkręcanie rury
z olejem. Zajęło nam to kilka godzin. Któregoś dnia zaczął padać deszcz. Pierwszy ze
spawaczy, (ten zajmujący się odkręconym skrzydłem górnym prasy) postanowił dospawać do
niego cztery słupki, na których później zawiesił plandekę. Miało to być prowizoryczne
zadaszenie, nad jego miejscem pracy. Jednak nim skończył realizować swój pomysł, deszcz
przestał padać i okazało się to bezcelowe. Łącznie spędziliśmy na „prasie” jakieś 5 dni, śpiąc
paląc, rozmawiając i robiąc wiele innych rzeczy. Na pewno jednak, nie pracując. Poznaliśmy
tam również innego murzyna, Richmonda. Obok nas mieściły się stanowiska palaczy metalu.
Richmond był jednym z nich. Dużo bardziej wesoły i rozmowny niż King. Naturalnie,
poinformował nas o podstawowych typach zachowań. Podstwą było, „every time bizzy”.
rzeczywistości nie robiło się w tym czasie nic konstruktywnego. Trzeba jasno stwierdzić, że
murzyni przywożą z Afryki syndrom strachu, który zostaje im na całe życie. Największą
zaletą pracy z murzynami, była jednak ich niezwykła punktualność. Żaden z nas, nie
potrzebował zegarka żeby sprawdzić czy zbliża się przerwa. King jakieś dziesięć minut
przed, stał już w gotowości, a gdy było mniej więcej za sześć, ruszał. Był w tym
profesjonalistą, wiedział dokładnie jak iść, żeby ominąć kamery i dotrzeć do celu dokładnie
na przerwę.
23
Pan Bodan
Przerwy, były najczęściej dla nas przerwami od przerw, jak i okazją do porozmawiania
z kimś nowym. Przestał dziwić widok codziennie pojawiających się nowych Polaków.
Ciekawą postacią, był wspominany już wcześniej Pan Bogdan. Człowiek który podobno
pełnił funkcję mechanika i spawacza warsztatowego. Pan Bogdan był raczej małomówny. Do
perfekcji opanował tryb pracy w tym zakładzie. Na 99% przypadków gdy przyszło się do
warsztatu Bogdan siedział w swojej kanciapie, paląc papierosa i czytając gazetę. Ewentualnie
stał oparty o stół warsztatowy i pił kawę. Praktycznie jedynym jego zajęciem, było
wyprowadzał go, co najmniej dwie godziny. Często przechadzał się też po placu przed
zakładem, pokątnie pijąc piwo. Czasami trudno było zgadnąć, skąd brały się pewne decyzje.
Tobbe. Stary zgrzybiały Szwed, któremu „białko” zniekształciło mowę i twarz. Tobbe
pokierował nas na warsztat, gdzie Bogdan miał mieć dla nas jakąś pracę. Udaliśmy się tam
więc. Bogdan jak zwykle siedział i czytając gazetę, trzymał w ręku resztkę papierosa.
Oznajmiłem mu, że kazali nam się do niego zgłosić. Ze zdziwieniem, wolno zapytał,
- do mnie, a po co?
- ja?!
Bogdan, roześmiał się. Nie miał oczywiście pojęcia, kto i po co nas do niego przysłał.
się w stronę biura po czym Bogdan nas zawołał, - albo chodźcie tu. Poszliśmy z nim na
24
piętro warsztatu. Tam leżały jakieś aluminiowe konstrukcje poskręcane śrubami
zajęcie… Podobnych zajęć mieliśmy wiele. Kiedyś Thomas mnie i Bębenowi, zlecił
wypróżnienie małego kontenera, który ktoś wcześniej podpalił. W środku były spalone i
nadpalone tektury. Zastanawialiśmy się, gdzie jest sens naszej pracy. Wystarczyło by
przecież, podnieść go dźwigiem i obrócić, zamiast przez cały dzień wynosić na drugi koniec
placu masę dykt. Podczas tej iście groteskowej czynności, nawiedził nas Pan Bogdan. – Co
roześmiał, wypalił papierosa i wrócił do siebie. Czasami zastanawialiśmy się, czy ta firma to
po prostu nie jakiś Big Brother i że w pewnym momencie ktoś wyjdzie z ukrycia i powie, że
Pożar Bębena
Tak jak jest to opisane wyżej wyglądał, mniej więcej tydzień. Mówiąc oględnie, nie dało
się tam nam przepracować. Weekend natomiast, miał bardziej charakter zabawy i biesiady.
W weekend, praca nie była obowiązkowa, więc zarówno większość Szwedów jak i wszyscy
nami również jeden z nielicznych normalnych Polaków, Marek. Na placu, były przywiezione
jakieś nowe metalowe elementy, do pocięcia palnikami. Naturalnie, żaden z nas wcześniej
tego nie robił. Marek zapytał mnie tylko, czy kiedyś „paliłem”? Odpowiedziałem, że nie, na
25
do przepalania pierwszej blachy. Nie było to zbyt bezpieczne zajęcie. Nikt jednak, nie
zamierzał nas pilnować. Wszyscy pozostali udali się do kanciapy Bogdana, gdzie wspólnie z
starej łódki z włókna szklanego. Odpryskujące z palnika iskry, zaprószyły ogień. Bęben
zawołał mnie żebym to ugasił. Odłożyłem swój palnik i poszedłem zasypać ognisko żwirem,
po czym wróciłem, do swojego zajęcia. Sądziłem, że teraz sam zachowa ostrożność. Bęben
był jednak nieuważny, po chwili, włókno, znów zajęło się ogniem. Było ciepło i wietrzenie,
więc ogień szybko się rozszerzał. Po chwili stwierdziliśmy że trzeba przynieść wodę. Bęben
Kurdzielem. Nad placem unosił się coraz większy czarny dym. W nasze działania, zaczęła
gazem. Tym czasem Bęben wbiegł do warsztatu. Wszyscy siedzieli jak gdyby nigdy nic u
- A jakieś wiaderka?
- A po co ci to?
Bogdan wyszedł z kanciapy i spojrzał w kierunku placu. Stwierdził żeby dać spokój, bo jak
to określił tutaj ciągle pali się jakiś syf., popali się i zgaśnie. Ogień podsycany wiatrem wcale
nie miał zamiaru się zmniejszyć, ale wręcz przeciwnie. Po kilku minutach paliła się już
Wreszcie na horyzoncie pojawił się Bęben. W ręku niósł konewkę z wodą. Wtedy pierwszy
26
raz pomyślałem, żeby uciekać. Dym był jednak tak duży i gęsty że zaraz pojawili się
Wtedy już naprawdę chciałem uciekać. W chwile później pojawił się Bogdan rozwijający
wąż. Chwyciliśmy się wszyscy i zaczęliśmy go rozciągać. W tym całym motłochu, stoicki
spokój zachował gość, który w tym dniu odpowiadał za ten cały bajzel – Rolland Nilson. Z
poinstruował Eryka, syna Görana, który w tym czasie naprawiał ciężarówkę, by ten wziął
fadromę i nabrał całą łyżkę ziemi. W milczeniu, gestykulując niczym arbiter piłkarski,
wskazał na nas żeby się odsunąć, po czym ruchem rąk nakazał Erykowi sypać. Gdy było już
dość, machnął by ten odjechał. Następnie wskazał na Kurdziela, trzymającego koniec węża,
że teraz jego kolej. Był to iście stoicki spokój. Po godzinie pogorzelisko przestało dymić.
Od tej pory często gdy szliśmy coś robić, było to obarczone komentarzem „tylko czegoś nie
Dźwig
Następnego dnia, wszyscy opowiadali o pożarze, mając przy tym niezły ubaw. Rolland
Szwed z dużym poczuciem humoru. Podobno, w życiu miał wszystko, dwa sklepy, drogie
samochody, jacht i duży dom. Po tym jak wszedł w konflikt z prawem stracił wszystko i
27
pozostał dodatkowo, ze sporymi długami. Skończył w budzie na placu, ale jak sam mówił
miał tu wszystko czego potrzebował od życia, whisky i hasz. Pozornie więc wiódł szczęśliwe
Rolanda konto, na które wpłacał jego wypłaty, dając mu tylko część na życie. Z siostrą
Rolanda, ożenił się drugi z brygadzistów w naszej firmie, Stampe. Nie było to jego imię ani
nazwisko. Naprawdę nazywał się Samuel Kvant. Nawiedził jednak, tego imienia. Dlatego
mówiono do niego Stampe. Po jakiś czasie, dzięki niemu nie musieliśmy, codziennie
pokonywać 2 kilometrów, bo zabierał nas z miejsca, gdzie dojeżdżał autobus. Stampe był
grubym łysiejącym Szwedem z gęstą brodą. Miał specyficzne poczucie humoru. Ze względu
na chorobę krtani, ciężko było go zrozumieć. Dlatego często, na jego żarty odpowiadało się
dzielnicy, stary dźwig przeładunkowy. Dźwig ten, poruszał się na szynach, po betonowym
molo i służył kiedyś do rozładunku statków. W niedługim czasie, miał być rozbierany przez
naszą firmę. Wcześniej wysłano tam nas, w celu usunięcia szkieł, gruzu. W drugiej
metrów nad ziemią kabiny. Jechaliśmy na pace, wraz z kilkoma łopatami i miotłami. Był z
nami również King. Stwierdził on, że czuje się jakbyśmy byli żołnierzami na wojnie. Na co
uciekającego towarzyszył Kingowi, jak widać cały czas. Na miejscu, ja miałem zająć się
uprzątaniem molo, King odpalaniem jakiś blach, natomiast Bęben i Kurdziel mieli zacząć
wypruwać kable w kabinie. Po kilku minutach, King prawie przepalił podest na którym stał,
po czym Stampe oddelegował go by wraz ze mną sprzątał molo. Były tam duże miedziane
rury, obcięte i czekające na załadunek. King podzielił się ze mną planem, że można by je
skupu. Podobno było to„lots of Money”. Jak się okazało cały następny tydzień mieliśmy
28
razem z Kurdzielem, spędzić właśnie tutaj. Bęben był oddelegowany do Ystad. Naszym
bardziej że Stampe przywoził nas pod bramę, dawał klucze, kazał się zamknąć od środka i
pod koniec dnia po nas wracał. Mankament był taki, że pracę którą mieliśmy wykonać,
skończyliśmy, nie wysilając się zbytnio, w jakieś 1,5 dnia. Reszta była możliwa przy użyciu
Boscha. Nie dało się go jednak podłączyć bez przelotki z 380v na 230v. Próbowaliśmy, przez
dwa bądź trzy dni, wyegzekwować ją od Stampego. Bezskutecznie. Podobno ktoś wziął ją na
robotę i nie było drugiej! Dawaliśmy dosłownie do zrozumienia że jutro nie będziemy mieli
tam już nic do roboty, z nadzieją, że nie zostaniemy tam wywiezieni. Zasada była jednak
prosta. Lepiej że byliśmy sami gdzieś tam na odludziu, niż mielibyśmy nic nie robić pod
nosem Görana. Dni ciągły się powoli. Codziennie jak skazańcy, odsiadywaliśmy wyrok na
dźwigu. Paradoksem było że nic nie robienie, stało się bardziej męczące, niż ciężka praca.
Dźwig był usytuowany w innej części dzielnicy przemysłowej. W około nie było sklepów,
ludzi, niczego. Tylko wielkie fabryki, z których co jakiś czas, wyjeżdżał jakiś TIR. Któregoś
dnia, w krzakach przy drodze, zauważyłem duże łóżko z materacem. Postanowiliśmy, że jeśli
już nic nie robimy to wykorzystajmy ten czas na sen. Problemem było tylko, jak wciągnąć
wielki dwu osobowy materac do kabiny, 20 metrów nad ziemią. Polak potrafi. Znaleźliśmy
sznur. Wnieśliśmy materac za bramę i wciągnęliśmy. Okazało się to nie łatwe bo wokół
kabiny były barierki a materac był ciężki. Naturalnie trzeba było uważać żeby nie zwrócić na
siebie uwagi. Droga przed molo, prowadziła z miasta min. do naszej firmy i w każdej chwili,
mógł tam przejechać np. szef czy ktokolwiek, a nie sposób było nie zauważyć wielkiego
3 dni mogliśmy się wyspać w lepszych warunkach niż w namiocie. Po kilku dniach prace na
29
dźwigu na jakiś czas zostały zawieszone, łóżko pozostało dla ewentualnych kolejnych
„skazanych”. Dziś wiem że ani w tym ani w następnym roku owy dźwig nie został jeszcze
Henry G.
ciągle pojawiali się nowi pracownicy. I tym razem było podobnie. Drzwi się otworzyły i do
szatni wszedł niski facet. Nie powiedział ani cześć, ani szwedzkiego hey! Klient, wyglądał
jakby przyszedł prosto z dworca centralnego, na którym mieszkał. Długie gęste pozlepiane
włosy, gęsta rosnąca chaotycznie, niczym trawa na polu, broda i mocne okulary. Zasłaniały
one, jedyny nie zarośnięty fragment twarzy, czyli nos i oczy. Spojrzałem z ironią na
Koleś spojrzał na nas, i bez słowa podszedł do swojej szafki z napisem „Henry G. Privat”.
Podczas gdy my jeździliśmy na sławetny dźwig, Bęben był od tygodnia na delegacji w Ystad.
Zajmowali się tam rozbiórką stacji benzynowej i silosów po ropie. Powiedziano nam, że jutro
pojedziemy tam wszyscy, bo jest tam dla nas specjalne zadanie. Bęben wspominał nam, że
Tryb pracy w Ystad, pod kierownictwem wielkiego grubego Szweda z długimi włosami i
brodą o ksywie Kabel, był wedle jego opowieści sielanką. Przerwa, która normalnie trwała
15 minut, i zaczynała się o 9.15, tam ciągła się, wedle jego opowieści do 11, podczas
obiadowej Kabel kupował ciastka i również, nie była ona zachowana w ryzach czasowych.
Bęben jeździł tam, na pace samochodu, bo w kabinie były trzy miejsca, zajęte przez
30
Andrzeja, Mariusza i niejakiego Henia. Gdy w przeddzień wyjazdu, ich ekipa wróciła my
osłupieniu, gość podszedł do Bębena i powiedział – „I jak?”. Okazało się, iż to właśnie był
wspomniany Heniu. Nie poruszył sprawy, incydentu z szatni, ani słowem. Przeszedł
mieliśmy z Kurdzielem, zająć się usuwaniem żwiru z dachu, na budynku stacji benzynowej.
Henryk Gawron, bo tak brzmiały pełne dane osobowe tego osobnika, miał 49 lat i
mieszkał w Szwecji, od ponad trzydziestu. Przez większość czasu, wraz z matką i siostrą.
Niedawno matka. wróciła na emeryturę do Krakowa skąd pochodził, natomiast Heniek został
sam. Nie był jednak, do końca na to przygotowany. Przez większość życia, wydawał
wszystko, na różne abstrakcyjne często drogie i nie do końca, bądź wcale mu niepotrzebne
rzeczy. Noc w hotelu Hilton, podłączenie do Internetu bez komputera, abonament na pakiet
filmowy bez anteny satelitarnej itp. Matka zajmowała się wszystkim, a on przez większość
życia roznosił gazety. Od dwóch lat pracował u Görana, bo matka jak już mówiłem
wyjechała. Dał tutaj, już nie jeden popis, swoich manualnych umiejętności. Generalnie był
postrzegany przez wszystkich, jako przybysz z innej planety. Nikt nie traktował go poważnie.
Henry nie przywiązywał najmniejszej, uwagi do wyglądu. Mimo że potrafił kupić, pilota do
telewizora, za kilka tysięcy koron to chodził w roboczej kurtce i podartych spodniach. Były
różne koncepcje, na temat tej postaci. Wszystkie one miały jednak wspólną dziedzinę.
Mianowicie, każdy kto mówił nam coś o Heńku zawsze dodawał, napatrzcie się dobrze, bo
takiego drugiego przypadku nie widzieliście i nie zobaczycie już nigdy. Na wyposażeniu,
trzy pokojowego mieszkania Henryka, do którego co jakiś czas zaglądał komornik, były 3
krzesła stolik i kieliszek. Niezwykły to był dorobek jak na trzydzieści lat stałego pobytu. Jego
31
kawały i rozbrajający śmiech, były dla nikogo niezrozumiałe. Można było śmiać się jedynie
z niego i tego jak, a nie co mówi. Był on idealnym wręcz dopełnieniem, dewiacji społecznej,
z jaką spotkałem się tylko tam. Któregoś dnia poznaliśmy kolejnego Polaka, pracującego
tam już od dawna. Był to Olek. Poznałem go, gdy szukał, dość mocno zdenerwowany,
swojego kubka do kawy. Olek był bardzo nerwowym człowiekiem, dziennie wypijał do
kilkunastu puszek red bulla. Jednak ważniejsze było to, że Olek był szwagrem Heńka.
Szwagrem, który go nienawidził. Miał dziecko z siostrą Henryka, ale ta nie pozwalała mu się
Krakowie, bo jak się okazało również stamtąd pochodził Olek, pojawił się Heniek z kawą. Z
- Dlaczego mam pić z czyjegoś skoro mam swój, masz go umyć i postawić tam gdzie był!!!
Heniu usiadł i pił kawę w milczeniu, paląc papierosa. Olek oddychał ciężko. Po chwili
Henryk, zwrócił się w naszym kierunku i zapytał w swój charakterystyczny sposób. – I jak?
32
Ystad
kierujący robotą Kabel. Stacja, mieściła się nad samym morzem, nieopodal miejsca, w
przyjemnie. Już sam dojazd był korzystny, bo w jedną stronę trzeba było liczyć ponad
godzinę drogi. Na miejscu, Bęben został przydzielony do ekipy z panem Henrykiem, Andrzej
i Mariusz na palniki a my z Kurdzielem na dach. Niestety pogoda zaczęła się psuć. Był duży
wiatr od morza i siąpił coraz większy deszcz. Poinstruowani przez Bębena,, że przecież
tym. Byliśmy w błędzie. Mimo deszczu, udaliśmy się na dach. Zrzucanie żwiru, wcale nie
było takie łatwe, co gorsza w zagłębieniach, zaczęła zbierać się woda. Doczekaliśmy do
zaskoczeniu po piętnastu minutach, znów staliśmy na dachu i w deszczu, czy też ulewie
zrzucaliśmy żwir, przeklinając pod nosem Bębena. W przerwie Heniek z Bębenem, założyli
peleryny. My również znaleźliśmy jakieś, ale były to w zasadzie tylko strzępy. Heniu
podszedł i powiedział „pelerynka ciepło ci da!” Nie zastanawiając się nad sensem tego
zdania, wyszedłem. Wiatr od morza, przerodził się w sztorm, deszcz w ulewę. Byliśmy
Polski prom. O niczym tak nie marzyłem, jak żeby być na jego pokładzie. Wtedy wiatr
podwiał strzępy peleryny, które miałem na sobie. Mokra folia wylądowała mi na twarzy . No
33
tak, pomyślałem, pelerynka ciepło mi da. Ulewa trwała jeszcze około godziny później
Bęben tym czasem, wraz z Heniem przystępowali do przecinania rur, łączących silosy ze
stacją. Heniu, jeśli chodzi o wiedzę teoretyczną, był świetny, gorzej z praktyką… Postanowił
że przetną kolanko od rury, jakieś pół metra wyżej, twierdząc że cała ropa została
spuszczona. Nie zwrócił uwagi na sugestię Bębena by zrobić to inaczej. Po przecięciu Kabel
uniósł rurę dźwigiem, po czym na trawnik wylało się jakieś 2000 litrów ropy. Heniu
stwierdził, że jednak całość ropy musiała nie zejść z rur. Po tym zdarzeniu wraz z
Kurdzielem musieliśmy usuwać skutki tego zdarzenia, przez kilka godzin. To nie był koniec
innowacyjnych pomysłów Henryka. Ich kolejnym zadaniem było odcięcie mniejszych rur
łączących dwie beczki z ropą. Mieli to zrobić przy użyciu piły szablastej HILTI. Wcześniej
Kabel, dał im kilka wymiennych nożyków. Jak stwierdził Bęben, można do tej roboty użyć
jednego, można ale nie kiedy pracuje się z Heniem. Naturalnie w teorii był świetnie
go zmieni. Zaczął ciąć na kolanku, w którym według niego nie było ropy. Po chwili, będąca
jednak w środku ropa, pod wpływem temperatury, zaczęła się palić. Heniu nie ciął zgodnie
ze swoimi instrukcjami, po krawędzi, ale wsadził ostrze do środka i zgodnie również z jego
wiedzą, zakleszczyło się ono. Rura była mocno rozgrzana. Ropa pod ciśnieniem, zaczęła
tryskać mu w twarz, on jednak nie mógł wyjąć ostrza. Po dłuższej chwili siłowania się,
wyrwał ostrze, padając na plecy. Cała twarz ociekała w ropie, na pytanie czy nic mu nie jest,
czasie wszystkie pięć nożyków do piły nadawało się do wyrzucenia. Podczas przerwy
34
Naturalnie przez cały okres pobytu, towarzyszyło nam „czynnie” określenie –
„adoptować”. Adoptowaliśmy raczej rzadko, ale gdy nadarzała się okazja. Zarazem raziła
nas, niegospodarność Szwedów, więc wykorzystywaliśmy to. Podczas pracy w Ystad, toaleta
była w budynku, z którego, zrzucaliśmy żwir, był on odcięty od prądu. Heniu poinstruował
Bębena, że gdy będzie korzystał z WC, obok ma do dyspozycji latarkę Kabla, „do
kampus, zaprezentował nam nabytek, czym wzbudził oburzenie Bębena, który kazał mu ją
właśnie zjechały z promu. Wśród nich dostrzegliśmy czarną sierre Egona. Wieczorem
Kurdziel i Bęben spotkali go na kampusie. Jak się okazało nie wrócił z Lechem, który zaraz
znajomych. Najgorsze jednak było to, że jego żona wraz z dzieckiem, przyszła do Egona z
przecinania, starej maszyny. Podczas rozbiórki jednego z garaży, prawie wybił mi oko
blachą, którą odbijał od konstrukcji. W kolejnych dniach, nie jeździliśmy już do Ystad. Miała
się tam pojawić komisja, oceniająca poprawność sanitarną podczas pracy. Dodatkowo my
jako oficjalnie nie istniejący pracownicy, zapisani na tablicy prac w biurze jako x,y,z (ja
35
Spleen
Pogoda była z dnia na dzień coraz gorsza. Ciągłe opady i coraz większy chłód w nocy,
wyniszczały psychicznie. Namiot, zdawał się każdego dnia wrzeszczeć nam w twarz, „czego
rozpadając. Dodatkowo nabawiłem się przeziębienia. Ciągłe ataki kaszlu w nocy, były
ciężkie do zniesienia, zapewne nie tylko dla mnie. Później Kurdziel przyznał, iż myślał, że
upodabniania się do Szwedów. Mówiąc wprost, nie goliliśmy się kilkanaście dni. Miało się to
kierowca, stanowczo odmówił mi sprzedania biletu dla dzieci. Uzasadniając to bardzo prosto
zdaniem, iż nie mam na pewno siedemnastu lat. Im dłużej tam przebywaliśmy tym mniejsze
rzeczy potrafiły wyprowadzać z równowagi. Tak było i tym razem, kiedy miałem ochotę jak
zakończeniem tj. 1 sierpnia, połowa kampusu opustoszała. A teren dla samych namiotów
całkowicie. Wracając wieczorem, postanowiliśmy nie udawać się na kampus, by nie skupiać
wokół siebie, zbytniej uwagi. Poszliśmy przeczekać dalej aż się ściemni. Zastanawialiśmy się
jednocześnie co dalej. Dalszy pobyt na kampusie był wykluczony. Z pośród kilku wariantów,
w tym doświadczenie więc cała operacja przebiegła dosyć sprawnie. Na trawniku kolejny raz
pozostał ślad jak po lądowaniu UFO. Jak się później, okazało to było już nasze ostatnie
przebicie. Pogoda nie dawała spokoju i praktycznie całymi nocami padał deszcz, któremu
wtórował wiejący wiatr. Co rano cały namiot „pływał”. Państwo szwedzkie zdawało się
36
mówić, że już u siebie, nie chce. Wspólną decyzją stwierdziliśmy, że nie można dłużej tego
skrócić, odmówił. Dał nam ultimatum, że możemy jechać gdy skończymy aktualną robotę w
Oxie. Z jednej strony było to pewne dowartościowanie. Koniec końców wreszcie byliśmy
potrzebni. W tamtej sytuacji, nie miało to niestety, najmniejszego znaczenia. Nie przyszedł,
trzeba było ograniczyć do minimum. W każdej chwili mógł podejść szef i zapytać gdzie nasz
napisem „POLIS”. Wydaje się jednak, że szef musiałby być ślepy, żeby nie wiedział o
naszym nielegalnym pobycie, od dawna. Widywał nas przecież codziennie. Żyjąc na granicy
prawa, jak bezpańskie psy, chowające się w zaroślach, wegetowaliśmy w naszej „budzie”.
„Nie oryginalny”
Ostatnia robota, jak już wspominałem była w Oxie. Była to malutka miejscowość, między
Malmo a Ystad, ograniczająca się głównie do kameralnego ryneczku i kilku sklepów, które
rozstawionych na długości całego rynku. Minęły już czasy, w których, zastanawiałbym się
dlaczego coś co ma może 2-3 lata, się demontuje. Tym razem, trafiliśmy do innej firmowej
ekipy wraz z Arabem, Stampe oraz Piotrkiem, trzydziestoletnim Polakiem, który właśnie
wrócił z urlopu. Oficjalnie zmieniliśmy też firmę, ponieważ Stampe nie pracował w Stab-
Teknik a w Swedrig AB. Na miejsce udało się jeszcze dwóch innych Szwedów. Operator
37
Ja miałem jechać LT-kiem, wraz z Piotrkiem i Arabem. Naturalnie Piotrek, jak wszyscy
inni Polacy, nie znosił jak go nazywał „brudasa”. Arab, miał znać drogę ponieważ, był tam
już wcześniej. Jak się szybko okazało, nie do końca znał. Jechaliśmy długo, za długo. Piotrek
przeklinał w tylko sobie charakterystyczny sposób, araba. Ten siedząc w środku niczego nie
świadomy jadł.
- Nie wypisuje przerw tylko wdupca w aucie! Zawsze to samo, wyjebie to żarcie, śmierdzi od
technicznych (nie chcę przekręcać) nie przytoczę jednak zbyt wielu. Arab został nauczony
kilku zwrotów po Polsku. Nie znając ich znaczenia, często bezmyślnie powtarzał np. „Kuję w
dupę!” bądź „Jebał arab turka, aż została skórka”. Gdy zaczynał powtarzać to w samochodzie
zwerbować do tej czynności mnie. Piotrek zatrzasnął mu drzwi przed nosem i w znany nam
już sposób kazał odejść. Wtedy zaczęliśmy śniadanie. Przed samochodem, Stampe
zaskoczeniu, wyjął lufkę odpalił i mi podał. To był hasz. Jak się okazało, w tym kraju
38
następnie, całkowicie rozmontowywać konstrukcję, tnąc ją piłą szablastą. Arab, dostał
usłyszał, oznajmił Stampemu, że nie będzie tego robił, bo jest Szwedem, a to jest robota dla
Polaków. Po tym, Stampe wściekł się i powiedział że skuje, w takim razie wszystkie. Było
ich ponad 40. Gdy Piotrek usłyszał, o tym co powiedział arab, roześmiał się i stwierdził że
jest Szwedem ale chyba nie oryginalnym. Praca w Oxie, nie była zbyt ciężka. Przez cały nasz
tak, jakbyśmy co najmniej uprawiali magię. Cóż, człowiek nigdy by nie pomyślał, jak
fascynujące okazuje się, odkręcanie śrub ale może dlatego, że nie urodził się w Skandynawii.
Kolejnego dnia, arab kontynuował skuwanie murków młotem. Po tym, jak dzień wcześniej
przytłukł kabel zasilający od młota, czym go spalił, dostał dwa razy cięższy egzemplarz
marki BOSCH. Teraz, suwał nim tylko po ziemi i średnio co 20 minut zatapiał w gruzie,
błagając bezskutecznie o pomoc. Podczas przerwy, oznajmił iż wie gdzie jest woda.
Spragniony Piotrek, wziął butelkę i stwierdził, że co prawda wstydzi się iść gdzieś z arabem,
ale w tej sytuacji pójdzie. Po chwili wrócił sam z nadal pustą butelką i z wściekłością rzucił
ją na pakę. – Ten Brudas pokazuje mi gofry, jak go pytam gdzie woda to mówi że nie wie!.
Kurwa nie jestem rasistą, ale to nie moja wina, że araby to głupsza rasa i chuj!
Nareszcie
Prace posuwały się dość szybko, aż nadszedł upragniony ostatni dzień. Po powrocie na
szatni. Na nasze miejsce, pojawili się kilka dni wcześniej, czterej młodzi Polacy.
39
Zamieszkiwali w baraku, na terenie zakładu. Nie wyglądali na zbyt ciekawe postacie i byłem
pewien, że nie zagrzeją tutaj długo miejsca. Jak się później okazało nie zagrzali. Nie
zaskoczył nas także szef. Wszelkie spekulacje, że może dostaniemy jakąś dodatkową kasę,
okazały się zbędne. Dostaliśmy dokładnie tyle, ile było przewidziane. Z drugiej strony lepsze
to, niż gdyby miał być mniej. Po pożegnaniu, ruszyliśmy w ostatnią dwu kilometrową trasę
na autobus. Nie mogliśmy się dodzwonić w sprawie rezerwacji biletów. Po wielu próbach
udało się. Czasu było bardzo niewiele. W Ystad mieliśmy być na 22. A trzeba było jeszcze
Poinstruował nas kierowca. Byliśmy na dworcu o 20.40. Kilka minut wcześniej, odjechał
pociąg do Ystad. Następny był 21.10. Do samego końca trwaliśmy w niepewności. Czy
zdążymy? Czy może historia zatoczy koło i rozbijemy się tam, gdzie pierwszej nocy. Siedząc
w pociągu, każdy z nas w głowie, powtarzał sobie słowo – szybciej! Pociąg dojechał kilka
minut przed 22. W biegu, spoglądaliśmy na stojący prom. Na szczęście, wcale jeszcze nie
piwo. Po wejściu, znów czekała nas bardzo długa godzina. Godzina do otwarcia sklepu. W
oczekiwaniu wraz z Bębenem wyszliśmy na zewnątrz. Prom odpływał. To, co przez ostatnie
kilkanaście dni było marzeniem, spełniało się. Na promie, spotkaliśmy też wielu naszych
rodaków, min. Marek spotkał kolegów którzy wracali z Norwegii. Było też dwoje facetów,
którzy jak stwierdziliśmy po ich historii, mieli znaczenie gorzej od nas. Mieszkali w lesie i
nie widzieli chleba, przez miesiąc. Błądzili gdzieś, po norweskich lasach, jedząc owoce
leśne. Tej nocy, wspólnie ze wszystkimi chyba na statku Polakami, upajaliśmy się
alkoholem. Generalnie na tym etapie, byliśmy zadowoleni. Udało się znaleźć pracę i zarobić
parę groszy. Niektórzy kończyli gorzej. Po kilku godzinach, każdy znalazł kawałek wolnej
40
podłogi i położył się spać. Rano, zbudził mnie Kurdziel. Prom był już zadokowany. Zaczęła
się też odprawa. Podniosłem głowę i zobaczyłem Polskę. W takich momentach człowiek ma
w sobie nutkę prawdziwego patrioty. To jednak szybko mija, bardzo szybko. Po zejściu,
udaliśmy się na stację PKP, zakupić bilet powrotny. Mieliśmy czas do odjazdu pociągu więc
wsiadłszy na „orlika” udaliśmy się na drugą stronę, Świny po pizze. Prawdziwe jedzenie od
dawna. Trzeba było naturalnie zaopatrzyć się również w napoje do pociągu. Gdy wsiedliśmy
do pociągu, nikt nie zastanawiał się, żeby sprawdzić swoje miejsce na bilecie. Znaleźliśmy
pasażerów, mówiących że zajęliśmy ich miejsca. Gdy ten proceder powtórzył się trzy razy,
sprawdziliśmy gdzie nasze miejsca. Okazało się że są wolne. Problem w tym, że byliśmy
współpasażerów. Atmosfera była nie do zniesienia więc postanowiłem udać się do Kurdziela,
żeby wspólnie na korytarzu wypalić papierosa. Okazało się, że i on znajduje się w podobnej
sytuacji. Gdy przeciskając się, chciał wyjść, przewrócił się w na przejście, czym wzbudził
odrazę a zarazem przerażenie jednej starej kobiety, która krzyknęła „Bierzcie go!”. Reszta
podróży, poza jedną wizytą w WARS-ie, minęła, przebywając każdy, na swoich miejscach,
w oczekiwaniu dotarcia do celu podróży. Około 22 ukazał się nam Krakowski Dworzec
Kilka kolejnych dni upłynęło pod znakiem imprez powitalnych. Spożywaliśmy alkohol,
wspominając te surrealistyczne historie. Ciężko było wielu, zrozumieć sens tego wyjazdu.
Podstawowe pytanie to, ile kasy przywieźliśmy?. A po tym, co tam przeżyliśmy to miało
akurat, trzeciorzędne znaczenie. Któregoś dnia spotkałem się w Krakowie z jednym kolegą.
Stwierdził, że skoro wróciłem ze Szwecji, to teraz mogę stawiać. Pomyślałem sobie wtedy, I
41
Wielu ludzi nie przekona się nigdy o absurdalności tego państwa, jeśli osobiście tego nie
ogromnych zarobkach, może i jest dostępna, ale tylko dla wąskiego grona rodowitych
Skandynawów. Oni tak naprawdę nie dostrzegają, nie znają i nie rozumieją, wielorakiego
absurdu, w jakim żyją. Trwają w nim, nie mając większego pojęcia o prawdziwym brutalnym
życiu.
To krótkie sprawozdanie, jest przestrogą, dla wszystkich tych, którzy myślą, że złapali
pana Boga za nogi, wyjeżdżając za granicę. Lepiej dziesięć razy się zastanowić i wziąć pod
Pozostaje oczywiście również, drugi aspekt. Możliwość zobaczenia rzeczy i ludzi, których
nie spotkamy we własnym mieście, na własnym podwórku. Jednakże z pewnością, nie jest to
najlepszy sposób, dla każdego amatora przygód. Należy jednak pamiętać że, co cię nie
KONIEC
42
Zdjęcia
Sławetna ławeczka
Widok z ławeczki ☺
Kampus, widok
na kuchnie i prysznice
43
Arab
i Rolland
Robota
44
Mapy
Pole namiotowe,
z zaznaczonymi
miejscami przebijania
Widok drogi
codziennie pokonywanej
pieszo do roboty
(Google Earth)
Odległość kampusu od
45