Professional Documents
Culture Documents
Irving David - Kryptonim Virushaus. Badania Nad Bombą Atomową W III Rzeszy PDF
Irving David - Kryptonim Virushaus. Badania Nad Bombą Atomową W III Rzeszy PDF
„Virushaus”
Badania nad bomba
atomową w III
Rzeszy
David Irving
Spis treści
Przedmowa autora
1 Przesilenie
2 Pismo do Ministerstwa Wojny
3 Druga możliwość - pluton
4 Skutki jednego błędu
5 Szesnasta pozycja długiej listy
6 Operacja „Freshman“
7 Atak na Vemork
8 Obiecujący rezultat
9 Cynik u władzy
10 Misja „Alsos“ działa
11 O krok od stanu krytycznego
12 Próba podsumowania
Uwagi i źródła
Ilustracje
Przedmowa autora
II
[2]
Sir George Thomson pierwszy zwrócił
uwagę na tę szczególną własność natury,
dzięki której możemy dziś uzyskiwać
wielkie ilości energii z rozszczepienia
jądra atomu. Otóż proces ten jest
uwarunkowany występowaniem
w przyrodzie bardzo ciężkich
pierwiastków jak uran i tor, które - choć
w zasadzie nietrwałe - przetrwały
jednak pięć miliardów lat od chwili
powstania układu słonecznego. Gdyby te
pierwiastki były mniej trwałe, nic by
z nich nie zostało wielkim ludziom nauki
- jak Enrico Fermi, Otto Hann, Fritz
Strassmann i sam George Thomson - do
przeprowadzania badań. Gdyby były
nieco bardziej trwałe, rozszczepienie
jądrowe nie miałoby miejsca.
W naukach przyrodniczych często
zdarzają się takie paradoksalne
zjawiska, a równie często w ich
odkryciu uczestniczy zbieg okoliczności
i ślepy traf. Cztery lata pomyłek
i błędnych hipotez poprzedziły odkrycie
Hahna, że jądro uranu może ulec
rozbiciu. Cała historia zaczęła się we
wczesnych latach trzydziestych, kiedy
Enrico Fermi - wybitny fizyk włoski -
zasugerował możliwość wytworzenia
sztucznych promieniotwórczych
izotopów najcięższych znanych
pierwiastków przez bombardowanie ich
neutronami, odkrytymi niedawno przez
profesora Chadwicka. Neutrony -
ciężkie cząstki nie posiadające ładunku
elektrycznego - powinny łatwiej wnikać
do wnętrza silnie naładowanego jądra
niż „cząstki alfa”, tj. jądra helu,
z którymi eksperymentowali w Paryżu
Fryderyk Joliot i Irena Curie. Cząstkom
alfa posiadającym dodatni ładunek
trudno jest zbliżyć się do naładowanego
dodatnio jądra ze względu na
odpychanie elektrostatyczne. Można się
natomiast spodziewać, że neutron będzie
mógł wniknąć do wnętrza jądra nawet
przy niewielkiej prędkości. W istocie
Fermi odkrył przypadkowo, że
umieszczenie źródła neutronów
w osłonie z substancji bogatej w wodór,
na przykład z parafiny, powoduje
nasilenie się oddziaływania neutronów
z niektórymi pierwiastkami.
Wywnioskował stąd, że szybkie
neutrony emitowane przez źródło ulegają
w parafinie spowolnieniu („moderacji”)
w wyniku zderzeń z lekkimi atomami
wodoru i że takie spowolnione neutrony
są łatwiej pochłaniane przez jądra
bombardowanego pierwiastka.
Uran jest najcięższym pierwiastkiem
występującym w przyrodzie. W postaci
metalicznej jest to dość twarda biała
substancja, kowalna i ciągliwa,
o temperaturze topnienia znacznie
niższej niż temperatury topnienia innych
metali o podobnych własnościach
chemicznych - wolframu, chromu
i molibdenu. Liczba atomowa uranu
wynosi 92, a liczba masowa jego
najbardziej rozpowszechnionego izotopu
wynosi 238, co znaczy, że jego jądro
składa się z 92 protonów i 146
neutronów. Jednakże na każde tysiąc
atomów naturalnego uranu przypada
siedem atomów nieco lżejszego izotopu
o liczbie masowej 235. Własności
chemiczne obydwu izotopów są takie
same, ale ich własności fizyczne są
różne. Gdyby nie ta różnica własności
fizycznych, rozdzielenie izotopów uranu
nie byłoby możliwe - ale też nie byłoby
potrzebne.
Fermi i jego współpracownicy
z rzymskiego laboratorium stwierdzili,
że naturalny uran bombardowany
neutronami staje się radioaktywny.
Charakter promieniowania sugerował,
że uran-238 przez pochłonięcie neutronu
zamienił się w nietrwały uran-239.
Jądro tego nowego izotopu emitowało
jeden ujemnie naładowany elektron,
stając się jądrem nowego pierwiastka.
Tak więc uran o liczbie atomowej 92
uległ, ich zdaniem, przemianie
i utworzył nowy, nie znany dotąd
pierwiastek o liczbie atomowej 93,
którego miejsce w układzie okresowym
przypada poza uranem.
Dla sprawdzenia, czy rzeczywiście
udało się stworzyć nowy,
„transuranowy” pierwiastek, Fermi
wydzielił go z naświetlanego roztworu
związków uranowych i za pomocą
chemicznej metody strącania stwierdził
ku swemu wielkiemu zadowoleniu, że co
najmniej jeden z produktów
naświetlania uranu neutronami był
chemicznie różny od wszystkich
istniejących pierwiastków, a raczej od
wszystkich istniejących pierwiastków
cięższych niż ołów. Jako fizyk nie
widział powodu do przeprowadzania
porównań z pierwiastkami lżejszymi,
znajdującymi się w tablicy układu
okresowego przed ołowiem. Fermi uznał
więc, że jego nowa substancja musi być
cięższa od najcięższego znanego
pierwiastka - uranu. Wydawało się
rzeczą pewną, że żaden znany proces
[3]
przemiany jądrowej nie mógł
spowodować przejścia jądra uranu
w jądro pierwiastka bardziej odległego
od uranu niż ołów. Wprawdzie
chemiczka niemiecka Ida Noddack
podała w wątpliwość przypuszczenie
Fermiego i wysunęła roboczą hipotezę,
że w rzeczywistości jądro uranu
rozleciało się pod wpływem
bombardowania neutronami, a nie uległo
normalnemu rozpadowi
promieniotwórczemu, nie próbowała
jednak sprawdzić swojej hipotezy,
a fizycy nie potraktowali jej poważnie.
Hipoteza Fermiego o istnieniu szeregu
pierwiastków „transuranowych” została
przyjęta z zastrzeżeniami i stała się
przedmiotem sporów naukowych.
Natychmiast po opublikowaniu odkryć
Fermiego w „Nuovo Cimento” i
„Nature” w 1934 roku pochodząca z
Wiednia fizyczka Liza Meitner
namówiła Otto Hahna, słynnego
niemieckiego radiochemika, z którym
przed 1922 rokiem pracowała przy
odkryciu mezotoru i protaktynu, na
ponowne nawiązanie współpracy
i zbadanie pierwiastków
„transuranowych”, jakoby odkrytych
przez Fermiego. W laboratorium Hahna
w Instytucie Chemii im. Cesarza
Wilhelma w Dahlem pod Berlinem
pracował od pewnego czasu dr Fritz
Strassmann, świetny chemik, biegły
w chemii nieorganicznej i analitycznej,
który tu zapoznawał się z metodami
radiochemii.
Nie ma potrzeby przedstawiania pełnego
opisu badań, które ta trójka naukowców
przeprowadziła wówczas w Dahlem.
Wystarczy wspomnieć, że w ciągu
czterech lat, które poprzedziły
dramatyczne ostatnie tygodnie 1938
roku, Hahn, Strassmann i Liza Meitner
potwierdzili niezwykłe odkrycia
Fermiego i zbudowali skomplikowany
system rzekomych pierwiastków
transuranowych, który zyskał im uznanie
całego świata nauki. Wykryli i opisali
cztery nowe pierwiastki, które
prowizorycznie ochrzcili „eka-renem”,
[4]
„eka-osmem” , „eka-irydem” i „eka-
platyną”. W tablicy układu okresowego
pierwiastków wypadały one
bezpośrednio pod renem, osmem,
irydem i platyną i powinny były mieć
podobne do nich własności chemiczne.
Wystąpiły wprawdzie pewne
zagadkowe niezgodności, ale
zlekceważono je w błogiej nadziei, że
znajdzie się w końcu dla nich jakieś
wytłumaczenie.
Dopiero w 1938 roku w tej
skomplikowanej i ryzykownej
konstrukcji poczęły się pojawiać
pierwsze rysy. Idąc śladami Fermiego,
Irena Curie i Pavle Savić przez
bombardowanie uranu neutronami
otrzymali nowy izotop
promieniotwórczy - dziwną substancję
o półokresie rozpadu trzy i pół godziny.
Początkowo paryscy fizycy przyjęli, że
jest to izotop toru, poprzedzającego uran
o dwa miejsca w układzie okresowym
pierwiastków: byłby to rezultat
hipotetycznego procesu, w którym jądro
uranu pochłania neutron, staje się
nietrwałe i emituje cząstkę alfa,
zamieniając się w jądro toru.
Wprawdzie nikt jeszcze nie
zaobserwował emisji cząstek alfa
z napromienionego uranu, lecz łatwo
pojąć, że próżność fizyków
z berlińskiego laboratorium Otto Hahna
bardzo ucierpiała z powodu tego
odkrycia dokonanego przez rywalizujący
zespół. Wszak Liza Meitner już w 1934
roku sugerowała możliwość tworzenia
się toru, lecz Strassmann szukał
metodami chemicznymi śladów toru
w napromienionych roztworach uranu
i nic nie znalazł. Meitner zmyła mu teraz
głowę za to ówczesne niepowodzenie,
przez które sukces stał się udziałem
fizyków paryskich. Co prawda
publikując odkrycie, nie ujawnili oni
swoich metod doświadczalnych.
Fizyczka nalegała, aby Strassmann
powtórzył doświadczenie. Strassmann
podjął próbę bezpośredniego
oddzielenia toru od uranu i innych
pierwiastków, używając żelaza jako
„nośnika”. Po tygodniu zakłopotany
Strassmann mógł przysiąc Lizie Meitner,
że wbrew wszelkim zapewnieniom
zespołu francuskiego w roztworze
z pewnością nie ma toru.
Pracownia Hahna mogła opublikować
ten wynik, stawiając paryski zespół
w kłopotliwej sytuacji. Ale wybrano
bardziej dyplomatyczną drogę. Hahn i
Liza Meitner napisali list do
naukowców francuskich, zalecając im
prywatnie ostrożność, ponieważ w
Berlinie nie znaleziono toru. Czy aby
Irena Curie nie popełniła jakiejś
pomyłki? Profesor Hahn był
radiochemikiem o trzydziestoletnim
doświadczeniu i jego opinii nie można
było lekceważyć. Irena Curie nie
odpowiedziała wprawdzie na list z
Berlina, lecz opublikowała wkrótce
następną pracę, w której przyznała, że
ich dziwna substancja nie była jednak
torem.
Postawiła natomiast jeszcze śmielszą
hipotezę. Dalsze badania chemiczne
wykazały, że dziwna substancja
o półokresie 3,5 godziny krystalizuje
z roztworu razem z lantanem jako
nośnikiem. To skłoniło ją i jej
współpracownika do stwierdzenia:
„Rozstrzygające doświadczenia
wykazały, że substancja o półokresie 3,5
godziny posiada własności lantanu, od
którego, jak się obecnie wydaje, nie
można jej oddzielić inaczej niż metodą
frakcjonowania”.
Ich zdaniem nie mógł to być po prostu
lantan, ponieważ żaden proces przemian
promieniotwórczych nie mógłby
przekształcić jądra uranu aż do tego
stopnia. Musiał to więc być jakiś nowy
pierwiastek „transuranowy”. Ale gdzie
uplasować „transuranowiec”
o własnościach zbliżonych do lantanu -
pierwiastka ziem rzadkich? Zarówno
fizykom jak chemikom problem
wydawał się nie do rozwiązania.
Ponieważ owa dziwna substancja
została w ten sposób na siłę zaliczona
w poczet „transuranowców”, które
stanowiły w pewnym sensie domenę
pracowni Hahna, profesor i jego
współpracownicy musieli więc
poświęcić więcej uwagi jej
własnościom. Mgła rozjaśniła się nieco,
kiedy paryskie laboratorium na jesieni
1938 roku opublikowało pełne
sprawozdanie ze swej pracy, podając po
raz pierwszy dokładny opis użytych
metod i przebiegu doświadczeń.
Z zespołu Hahna ubył tymczasem fizyk
w osobie Lizy Meitner, która w lipcu
zdecydowała się opuścić Niemcy -
austriacki paszport nie chronił jej już
przed prześladowaniami rasowymi. Tak
więc doprowadzenie pracy do
niezwykłego rozstrzygnięcia przypadło
chemikom.
Profesor Hahn przejrzał nową pracę
Ireny Curie i przekazał ją
Strassmannowi zauważając, że Curie
opublikowała wreszcie swoje metody
doświadczalne - czy nie jest ich
przypadkiem ciekaw? Strassmann
szczegółowo przestudiował artykuł
i uznał, że w rozumowaniu zespołu
francuskiego tkwi błąd: byli oni
wprawdzie doświadczonymi fizykami,
ale nie byli tak biegli w radiochemii jak
berlińczycy. To mogło być powodem,
myślał Strassmann, że przejawy
obecności dwu nowych izotopów
w napromienionym roztworze uranu
przypisali jednej tylko substancji.
Strassmann przedstawił swoje
przypuszczenia Hahnowi. Profesor
wyśmiał jego teorię, lecz dodał, że
jednak coś w tym może być. W ciągu
tygodnia przeprowadzili szereg
pomysłowych doświadczeń, których
celem było rozróżnienie nowej
substancji promieniotwórczej - lub może
kilku - od uranu, protaktynu, toru
i aktynu, z jednej strony, a od wszelkich
ewentualnych pierwiastków
transuranowych, z drugiej. Po
napromieniowaniu stwierdzono
w roztworach domieszkę dwu lub może
nawet kilku nowych substancji
promieniotwórczych. Co by to mogło
być?
Używając baru jako nośnika,
wykrystalizowali z roztworu trzy
substancje radioaktywne, z których
powstawały trzy dalsze substancje
pochodne. Te ostatnie krystalizowały
razem z lantanem jako nośnikiem. Na
gruncie obowiązujących teorii jedynym
możliwym wyjaśnieniem było, że
substancjami macierzystymi są izotopy
radu, a pochodnymi - aktynu. Jedyną
alternatywę mogły stanowić izotopy
baru i lantanu, a to ze względów
fizycznych było nie do pomyślenia, gdyż
bar i lantan zajmują dużo wcześniejsze
miejsca w układzie okresowym
pierwiastków i nie prowadził do nich
żaden cykl przemian
promieniotwórczych, zgodny
z ówczesnym stanem wiedzy.
Kiedy Hahn i Strassmann pod koniec
1938 roku opublikowali swój wniosek,
że w napromienionym roztworze uranu
pojawiają się trzy nowe substancje -
izotopy radu i aktynu - powstające
z uranu w wyniku kolejnych rozpadów,
wielu fizyków nie chciało zgodzić się
nawet na tę wersję. Jaki mechanizm
miałby powodować emisję
bezpośrednio po sobie dwóch cząstek
alfa, przekształcającą jądro uranu
w jądro radu, zwłaszcza że do
„bombardowania” uranu użyto
powolnych (tj. niskoenergetycznych)
neutronów? Będąc w Kopenhadze, Hahn
przedstawił swoją hipotezę Nielsowi
Bohrowi, wybitnemu fizykowi
duńskiemu. Bohr powiedział mu
otwarcie, że kolejna emisja dwóch
cząstek alfa jest „nienaturalna”. Skłaniał
się do przypuszczenia, że wykryte
substancje są „transuranowcami”. Liza
Meitner przysłała Hahnowi ze
Sztokholmu pełen troski list,
przestrzegając go, że zaczyna w piętkę
gonić. Ależ musiała ostrzyć sobie język:
co za banialuki zaczęli pleść berlińscy
chemicy, gdy uwolnili się od żelaznych
pęt praw fizyki!
Podrażnieni tymi kpinami, Hahn i
Strassmann postanowili zabrać się
ponownie do owej dziwnej substancji
[5]
o półokresie 3,5 godziny . Strassmann
zaproponował eleganckie
doświadczenie, w którym chlorek baru
miał być użyty jako nośnik do
wykrystalizowania macierzystej
substancji promieniotwórczej
z napromienionego roztworu uranu.
Chlorek baru krystalizuje w postaci
pięknych, regularnych kryształów,
wolnych od jakichkolwiek domieszek
licznych „transuranowców”, jakie
niewątpliwie powstają przy
napromienianiu. Aparatura była prosta
i niekosztowna: rurę zawierającą
związek uranu poddano bombardowaniu
spowolnionymi w bloku parafiny
neutronami, które otrzymywano ze
źródła zawierającego jeden gram radu
zmieszanego z berylem (źródło takie
dostarcza znacznie mniej neutronów niż
cyklotrony, którymi dysponowały inne
państwa). Do napromienionego roztworu
uranu, zawierającego obecnie wśród
szeregu innych pierwiastków,
wytworzonych wskutek bombardowania
neutronami, także tajemniczą substancję
o półokresie 3,5 godziny, dodano
związku baru; wykrystalizowany chlorek
baru powinien zawierać mikroskopijne
ilości tego, co uważano za izotopy radu.
Obecność promieniotwórczej substancji
w kryształach potwierdzono za pomocą
liczników Geigera-Müllera. Impulsy
z liczników wzmacniano w prostym
wzmacniaczu zasilanym z szeregu
wysokonapięciowych baterii Pertrix,
ustawionych pod drewnianym stołem
laboratoryjnym. Wzmocnione impulsy
uruchamiały licznik mechaniczny,
którego wskazania Hahn, Strassmann
i ich dwaj asystenci odczytywali
w określonych odstępach czasu dla
ustalenia półokresu rozpadu
wytworzonych substancji
[6]
promieniotwórczych .
Było to trudne doświadczenie:
mikroskopijne ilości tych nowych
substancji promieniotwórczych
rozproszone były w ogromnej masie
kryształów chlorku baru. Toteż dla
ułatwienia badania promieniotwórczych
izotopów podjęto zwykłą w tych
wypadkach procedurę oddzielenia
mniemanego radu od nośnika - baru.
W tym celu użyto dobrze znanej metody
wielokrotnej krystalizacji, stosowanej
już przez Marię Curie do oddzielania
radu. Hahn i Strassmann używali jej
wielokrotnie i mieli dużą wprawę
w posługiwaniu się nią.
Tym razem jednak ku swemu
niepomiernemu zdumieniu stwierdzili,
że spodziewanych izotopów radu nie
udało się w ogóle wydzielić.
Czyżby zastosowali błędną technikę?
W połowie grudnia Hahn zdecydował
się na doświadczenie kontrolne.
Powtórzył wielokrotną krystalizację,
podstawiając tym razem na miejsce
owego mniemanego izotopu radu znany
promieniotwórczy izotop radu,
oznaczany ThX, i rozcieńczając roztwór
aż do uzyskania tej samej nikłej
radioaktywności, jaką wykazywał „ich”
rad. Doświadczenie kontrolne
przebiegło prawidłowo: garstkę atomów
prawdziwego izotopu radu można było
oddzielić od nośnika barowego zgodnie
z przewidywaniami - zatem technika ich
pracy była w porządku.
Hahn i Strassmann nie mogli się
otrząsnąć ze zdziwienia z powodu tak
niezwykłego obrotu sprawy, lecz
prawda zaczęła im powoli świtać.
W sobotę, 17 grudnia, powtórzyli oba
doświadczenia, tym razem jako jedno
łączne, dodając do roztworu
zawierającego sztucznie wytworzony
izotop „radu” nieco naturalnego izotopu
radu, tzw. mezotoru-I, jako wskaźnika.
Obie promieniotwórcze substancje
zostały wykrystalizowane z roztworu
z tym samym nośnikiem barowym.
Następnie przeprowadzono wielokrotną
krystalizację - niezwykle trudne
doświadczenie, komplikowane przez
ciągłe powstawanie z każdego składnika
całych rodzin produktów rozpadu
promieniotwórczego. Po każdym etapie
krystalizacji badano
promieniotwórczość próbek chlorku
baru: licznik Geigera-Müllera
wykazywał ponad wszelką wątpliwość,
że mezotor - prawdziwy izotop radu -
koncentrował się z etapu na etap zgodnie
z przewidywaniami, a „ich” sztuczny
izotop radu - nie. Po każdym etapie był
nadal równomiernie rozłożony w całej
objętości chlorku baru - tak
równomiernie jak sam bar. Ta
równomierność była dziwna, ale
wymowna. Hahn zanotował w swoim
kalendarzu: „Pasjonująca krystalizacja
radu-baru-mezotoru”.
Hahn nie miał już żadnych wątpliwości:
tego, co uważali za radioaktywny izotop
radu, nie można było oddzielić żadnymi
metodami chemicznymi od baru,
ponieważ był to w rzeczywistości
radioaktywny izotop baru.
Bombardowanie powolnymi neutronami
uranu - najcięższego z pierwiastków
występujących na Ziemi - spowodowało
powstanie baru, pierwiastka o masie
atomowej blisko o połowę mniejszej.
Atom uranu dosłownie rozleciał się na
części. Nie w wielkim, kosztownie
wyposażonym laboratorium fizycznym,
jakie znajdowały się za granicą, lecz
w skromnej pracowni chemicznej,
posługującej się najprostszymi
przyrządami, niemiecki chemik dokonał
tego odkrycia - odkrycia, które miało
wstrząsnąć światem fizyki.
III
Otto Hahn zachował tajemnicę odkrycia
zaledwie parę dni. W czasie weekendu
załatwiał osobiste sprawy Lizy Meitner.
Wstąpił do Urzędu Skarbowego w
Berlinie, a w poniedziałek rano przed
udaniem się do instytutu przeprowadził
rozmowę z Karlem Boschem, prezesem
Instytutu im. Cesarza Wilhelma, w celu
ustalenia, czy mieszkania Lizy Meitner
nie mógłby otrzymać ich kolega profesor
Mattauch. Dla nich wszystkich nie były
to wesołe czasy. Władze berlińskie
zorganizowały wystawę zatytułowaną
„Żyd - wieczny tułacz” i ku swemu
zaniepokojeniu Hahn stwierdził, że ktoś
o wątpliwym poczuciu humoru wymienił
jego nazwisko na wystawie. Stało się to
źródłem poważnych kłopotów dla jego
zwierzchników - historia
symptomatyczna dla owych czasów.
Kiedy w poniedziałek rano Hahn dotarł
do swojej pracowni w Dahlem,
rozpoczął ze Strassmannem nowe
doświadczenie, analogiczne do
poprzedniego, lecz tym razem mające na
celu zidentyfikowanie drugiej rodziny
promieniotwórczych izotopów
wytworzonych przez bombardowanie
uranu neutronami. Była to substancja,
która krystalizowała wraz z lantanem,
podobnie jak ich mniemane izotopy radu
krystalizowały z barem.
W czasie gdy na zmianę ze
Strassmannem obserwowali wskazania
liczników Geigera-Müllera, profesor
Hahn zabrał się do pisania długiego listu
(datowanego: „poniedziałek, 19-go
wieczorem, w laboratorium”) do Lizy
Meitner, którą zmuszono do opuszczenia
ich i przerwania trwającej od trzydziestu
lat współpracy zaledwie na pięć
miesięcy przed kulminacyjnym
momentem ich niezwykłej pracy.
Po omówieniu spraw, jakie dla niej
załatwiał w ciągu weekendu, Hahn
pisał:
„Przez cały czas Strassmann i ja
z pomocą [Clary] Lieber i [pani J.]
Bohne nieustannie pracujemy - jak
potrafimy najlepiej - nad zagadnieniem
uranu. Jest teraz jedenasta w nocy. Za
kwadrans dwunasta wróci Strassmann
i będę mógł pójść do domu. Problem
polega na tym, że z tymi «izotopami
radu» dzieje się coś tak dziwnego, że na
razie nie informujemy o tym nikogo.
Półokresy rozpadu tych trzech izotopów
zostały zmierzone z absolutną
dokładnością. Można je oddzielić od
wszystkich pierwiastków prócz baru.
Wszystko przebiega normalnie,
z wyjątkiem tego jednego - chyba że ma
tu miejsce jakiś niezwykły zbieg
okoliczności: nie daje rezultatów
krystalizacja frakcjonowana. Nasz
izotop «radu» zachowuje się identycznie
jak bar”.
Dalej opisał doświadczenia, które
przeprowadzili ze Strassmannem,
łącznie z końcowymi najtrudniejszymi,
z użyciem wskaźnika. Przedstawił
niemożność wzbogacenia sztucznie
otrzymanych izotopów „radu” przez
kolejne etapy krystalizacji, podczas gdy
naturalny rad wprowadzony jako
wskaźnik zachowywał się zgodnie
z przewidywaniami. Był to moment
pełen niepokoju. „Za tym wszystkim
może się jeszcze kryć jakiś
nadzwyczajny zbieg okoliczności -
powtarzał. - Jednakże wciąż narzuca się
nam ten niepokojący wniosek - nasze
izotopy «radu» nie zachowują się jak
rad, zachowują się jak bar”. Hahn
uzgodnił ze Strassmannem, aby na razie
oprócz niej nikogo nie zawiadamiać
o tych odkryciach. Może Meitner jako
fizyk znajdzie „jakieś fantastyczne
wyjaśnienie” tego wszystkiego.
„Wszyscy wiemy, że uran nie może
rozlecieć się tak by powstał bar. A teraz
mamy zamiar przekonać się, czy izotopy
«aktynu» powstałe w wyniku rozpadu
naszego «radu» będą się zachowywały
jak aktyn czy jak lantan. Wszystkie
doświadczenia bardzo wymyślne! Ale
musimy wykryć prawdę”.
Hahn nalegał, by Meitner spróbowała
znaleźć jakieś możliwe do przyjęcia
uzasadnienie ich odkryć, zgodne
z obowiązującymi prawami fizyki.
Mogliby wówczas ogłosić odkrycie pod
nazwiskami ich trojga - propozycja ta
znakomicie charakteryzowała
wielkoduszność Otto Hahna. „Muszę
wracać do liczników” - zakończył. List
wysłał jeszcze tej samej nocy po
opuszczeniu laboratorium.
Boże Narodzenie było tuż, tuż. We
wtorek w Instytucie im. Cesarza
Wilhelma odbyło się doroczne przyjęcie
gwiazdkowe. Wspomnienie tych
wszystkich Gwiazdek, kiedy jeszcze
mógł cieszyć się towarzystwem Lizy
Meitner, napełniło Hahna melancholią.
Miał co prawda inne sprawy na głowie:
uzyskali ze Strassmannem „kilka bardzo
pięknych wykresów” ze swoich
doświadczeń, wobec czego zdecydowali
się sporządzić opis swoich odkryć,
zanim instytut zostanie zamknięty na
święta.
W ciągu dwu następnych dni zakończyli
drugą część planowanych badań:
mniemane izotopy „aktynu” okazały się
i zo to p a mi lantanu, a więc znów
pierwiastka ze środkowej części układu
okresowego.
22 grudnia Hahn i Strassmann pracowali
gorączkowo cały dzień, przygotowując
do druku doniesienie o sztucznie
wytworzonych izotopach, które
zidentyfikowali w pierwszej części
eksperymentu. „Jako chemicy - pisali -
zmuszeni jesteśmy stwierdzić, że te
nowe substancje nie są izotopami radu,
lecz baru. Inne pierwiastki oprócz baru
i radu w ogóle nie wchodzą w rachubę”.
I chociaż był to werdykt „sprzeczny
z wszystkimi uznanymi zasadami fizyki
jądrowej”, werdykt, który obaj
radiochemicy wahali się uznać za
ostateczny, chcieli jednak opublikować
pracę możliwie szybko. Wezwany
telefonicznie dr Paul Rosbaud
z niemieckiego periodyku naukowego
„Naturwissenschaften”, bliski przyjaciel
profesora Hahna, pospieszył jeszcze
tego samego wieczoru do Instytutu im.
Cesarza Wilhelma. Dwaj chemicy
dopiero co skończyli swój artykuł,
w którym dowodzili, że jądro uranu
„pękło na kawałki”.
Rosbaud zrozumiał natychmiast
znaczenie odkrycia. Najbliższy zeszyt
„Naturwissenschaften” był już
w korekcie, lecz Rosbaud zarządził
usunięcie mniej pilnego artykułu ze
składu i natychmiastowe złożenie do
druku pracy Hahna i Strassmanna z datą
owego dnia - 22 grudnia 1938 roku -
jako datą przyjęcia. Był to dzień
przesilenia: na świecie zaczęło się
panowanie zimy.
Liza Meitner otrzymała list Hahna
w czasie ferii Bożego Narodzenia, które
spędzała ze swym siostrzeńcem -
fizykiem Ottonem Frischem ze słynnego
instytutu Nielsa Bohra w Kopenhadze.
Długi list Hahna zdziwił ją i nieco
zaniepokoił. Czyżby chemicy tego
formatu co Hahn i Strassmann mogli
popełnić jakiś błąd? Wydawało się to
nieprawdopodobne. Kiedy spróbowała
podzielić się z siostrzeńcem
przypuszczeniami Hahna, ledwie jej się
udało odwrócić jego uwagę od planów
wielkiego magnesu, nad którym właśnie
pracował. Upłynęło sporo czasu, zanim
jej rewelacje dotarły do jego
świadomości.
Odpowiedź Meitner oprócz gratulacji
zawierała też pewne wątpliwości:
„Rezultaty pańskich prac nad radem są
w istocie zdumiewające: reakcja
z powolnymi neutronami dająca
w wyniku bar?!... W tej chwili trudno mi
się pogodzić z tak drastycznym
rozerwaniem się [jądra uranu], ale
w fizyce jądrowej doświadczyliśmy już
tylu niespodzianek, że nie możemy
odrzucić tej hipotezy, mówiąc po prostu:
to niemożliwe!”
Liza Meitner i doktor Frisch wzięli za
punkt wyjścia do dalszych rozważań
model kroplowy jądra opracowany
przed dwoma laty przez Nielsa Bohra.
Według Bohra „napięcie
powierzchniowe” decyduje o trwałości
jądra wobec niewielkich deformacji.
Jednakże można sobie łatwo wyobrazić,
jak jądro uranu, z natury mało trwałe
z powodu dużego ładunku elektrycznego,
wytrącone z równowagi przez wychwyt
dodatkowego neutronu, nawet
niskoenergetycznego, wydłuża się
stopniowo i wreszcie dzieli na dwie
mniejsze „kropelki” (tj. mniejsze jądra)
w przybliżeniu równej wielkości. Każde
z tych jąder byłoby oczywiście dodatnio
naładowane, a zatem odpychałyby się
one ze znaczną siłą. Obliczenia
wykazały, że każde takie
„rozszczepienie” wyzwala energię około
200 milionów elektronowoltów -
dostateczną, aby ziarnko piasku
dostrzegalne gołym okiem podskoczyło
w widoczny sposób - oczywiście, gdyby
można było wprząc siły atomu do takiej
nieszkodliwej czynności.
Kiedy 6 stycznia 1939 roku ukazał się
artykuł Halina i Strassmanna, spora
grupka naukowców musiała przeżyć
niemiłe chwile, uprzytomniwszy sobie,
jak blisko wielkiego odkrycia sama się
znajdowała. Paryska grupa Ireny Curie
była chyba tego najbliżej, kiedy pisała
ze zdumieniem, że jej substancja o „3,5-
godzinnym okresie rozpadu” wykazuje
„własności lantanu”.
Najprawdopodobniej był to lantan.
Podobnie było w doświadczeniu
przeprowadzonym przez doktora von
Droste z Berlina w celu wykrycia
cząstek alfa, które według
obowiązującej wówczas teorii winny
być wysyłane przez bombardowane
neutronami uran i tor. Cienka folia
metalowa, którą von Droste osłonił
próbki uranu i toru (dla wyeliminowania
niskoenergetycznych cząstek alfa
z naturalnego rozpadu), uniemożliwiła
wykrycie potężnych efektów
jonizacyjnych powodowanych przez
produkty rozszczepienia.
Wiele lat później amerykański fizyk
opowiedział Fritzowi Strassmannowi
najtragiczniejszą ze wszystkich historii
„odkryć, które przeszły koło nosa”. Na
rok przed odkryciem Hahna naświetlał
on roztwór uranu neutronami ze znacznie
silniejszego źródła, jakie miał do
dyspozycji w Ameryce. Wydzielił
„transuranowce” z roztworu i przenosił
osad w niewielkim szklanym naczyniu
do drugiego pokoju, gdzie miał zamiar
zbadać widmo promieniowania gamma
osadu. Gdyby to zrobił, odkryłby
natychmiast pojawienie się w roztworze
uranu baru i innych pierwiastków ze
środkowej części układu okresowego.
Niestety, podłoga laboratorium była
dobrze wyfroterowana, fizyk pośliznął
się i zlewka z silnie promieniotwórczą
zawartością potłukła się na kawałki.
Pokój trzeba było zamknąć na parę
tygodni, a tymczasem uczony przeszedł
[7]
do innych prac .
Jakby nie było, odnosi się wrażenie, że
jedynie zespół o równie wysokich
kwalifikacjach, jak zespół Hahna, był
w stanie dokonać takiego odkrycia
w tamtych czasach. Precyzję, jaką
osiągnęli przy przeprowadzaniu
doświadczeń, obrazują najlepiej ilości
substancji, które potrafili
zidentyfikować: w kryształach chlorku
baru znajdowało się zaledwie kilkaset
atomów izotopów promieniotwórczych,
wykrywalnych jedynie za pomocą
licznika Geigera-Müllera. Tylko
człowiek o trzydziestoletnim
doświadczeniu w radiochemii mógł
obstawać przy wysuniętym przez siebie
twierdzeniu z taką stanowczością jak
Hahn.
Czy bieg historii byłby inny, gdyby
wojna wybuchła latem 1938 roku, jak to
się w pewnej chwili zapowiadało? Czy
odkrycie Hahna zostałoby w ogóle
opublikowane? Czy Stanom
Zjednoczonym udałoby się
wyprodukować w 1945 roku bombę
atomową, gdyby nie publikacja odkrycia
Hahna w 1939 roku? Być może, Stany
Zjednoczone nigdy nie doprowadziłyby
broni atomowej do tak straszliwej
perfekcji, gdyby tajemnica pozostała
w niemieckich rękach. Hahn i
Strassmann są jak najdalsi od
przypisywania sobie szczególnej
zasługi. „Czas dojrzał do tego odkrycia”
- twierdzili. Los zrządził, że dokonano
go w Berlinie.
IV
Przekonani już o słuszności wniosków
Hahna i Strassmanna, Frisch i Liza
Meitner przestali zachowywać
tajemnicę. Po feriach świątecznych, gdy
Liza Meitner wróciła do Sztokholmu,
Frisch pojechał do Kopenhagi
i powiadomił Nielsa Bohra
o szczegółach odkrycia Hahna (jeszcze
nie opublikowanego) i wnioskach, do
jakich doszli z ciotką co do ilości
wyzwalanej energii. Bohr wyjechał
wkrótce na paromiesięczny pobyt do
Stanów Zjednoczonych. Tajemnica
powędrowała wraz z nim za Atlantyk.
Komunikując się telefonicznie, Otto
Frisch i Liza Meitner napisali artykuł
o swoich odkryciach, który dotarł do
redakcji londyńskiej „Nature”
w połowie stycznia. „Naturę”
wydrukowała ten artykuł, w którym po
raz pierwszy proces nazwano
„rozszczepieniem”, dopiero po
miesiącu.
Tymczasem profesor Josef Mattauch,
czołowy fizyk wiedeński, którego Hahn
wybrał na miejsce Lizy Meitner, wracał
do kraju po serii odczytów w
Skandynawii. Frisch spotkał się z nim
przed Kopenhagą. Razem odbyli resztę
podróży do duńskiej stolicy, cały czas
rozprawiając z podnieceniem
o obliczeniach bilansu energetycznego
przeprowadzonych przez Frischa i jego
ciotkę. Frisch opowiedział
Mattauchowi, że to, co Hahn stwierdził
na drodze chemicznej, on sam zdołał
potwierdzić metodami fizycznymi,
używając prostego urządzenia
rejestrującego wielkie impulsy jonizacji
powodowane przez każdy akt
rozszczepienia. Zaciągnął Mattaucha do
swej pracowni i zademonstrował mu
przebieg doświadczenia. Wspomniał też,
że szczegóły doświadczenia przekazał
Bohrowi telegraficznie do Ameryki.
Nieświadomi rezultatów Frischa, dwaj
fizycy berlińscy dr Siegfried Flügge i dr
von Droste 23 stycznia przesłali
redakcji czasopisma „Zeitschrift für
Physikalische Chemie” swoją własną
pracę, w której niezależnie doszli do
tych samych wniosków co Frisch i Liza
Meitner. Tymczasem 26 stycznia Bohr
zreferował odkrycia Otto Hahna i ich
konsekwencje energetyczne na
konferencji fizyki teoretycznej w
[8]
Waszyngtonie . „Cała sprawa była dla
wszystkich obecnych absolutną
rewelacją” - relacjonował jeden
z fizyków. Bohr powiedział
zgromadzonym, że zdaniem Frischa i
Lizy Meitner produkty rozszczepienia
dzięki swej ogromnej energii dadzą się
zaobserwować za pomocą najprostszych
przyrządów. Zanim Bohr, który nie był
najlepszym mówcą, skończył referat,
kilku doświadczalników zerwało się
z miejsc i pospieszyło w galowych
strojach do swoich pracowni, aby jak
najszybciej powtórzyć doświadczenia
i sprawdzić odkrycia.
W ciągu najbliższych dni prasa
amerykańska doniosła o wynikach tych
doświadczeń i kiedy miesiąc później
w pismach naukowych ukazały się prace
Lizy Meitner i Frischa, a także fizyków
berlińskich, laury spoczywały już na
cudzych głowach. Z poważnej prasy
londyńskiej jedynie „Times” zamieścił
krótką wzmiankę o tych doniosłych
wydarzeniach podając, że na
Uniwersytecie Columbia w Stanach
Zjednoczonych odkryto nowy proces,
rozbicie jądra uranu: Enrico Fermi, fizyk
włoski pracujący wówczas w Stanach
Zjednoczonych, użył 60-tonowego
cyklotronu Uniwersytetu Columbia do
osiągnięcia „przemiany masy w energię
na największą skalę uzyskaną dotychczas
w warunkach ziemskich”. Fermi
obliczył, że energia wyzwolona przy
rozszczepieniu przewyższała sześć
miliardów razy energię niezbędną do
wywołania procesu.
Dwa dni po waszyngtońskim referacie
Nielsa Bohra Hahn i Strassmann posłali
temu samemu berlińskiemu czasopismu
nową pracę. Tym razem przez samo
sformułowanie tytułu: „Dowód
powstawania promieniotwórczych
izotopów baru przy bombardowaniu
uranu i toru neutronami”, pokazali, że
nie mają już żadnych wątpliwości co do
prawdziwości swego odkrycia. Lecz
dopiero w podtytule „Inne produkty
rozszczepienia uranu” rzucili kolejną
bombę światu fizyki. Jaka była natura
tych „innych produktów” rozszczepienia
uranu? Hahn uważał, że niepodobna
myśleć o rozszczepieniu jądra
w kategoriach masy atomowej, należy
raczej widzieć problem w kategoriach
liczby atomowej; jądro uranu (o liczbie
atomowej 92) rozszczepiałoby się na
jądro baru (liczba atomowa 56)
i kryptonu (36): „Mogłaby więc nastąpić
równocześnie emisja pewnej liczby
neutronów”.
To był klucz otwierający sezam.
Hipoteza Hahna i Strassmanna, że
w inicjowanym przez neutron procesie
rozszczepienia oprócz ogromnej ilości
energii wyzwalane są także dalsze
neutrony, wskazała drogę do „nowego
wspaniałego świata”. Neutrony
emitowane w jednym akcie
rozszczepienia można wykorzystać do
rozszczepienia dalszych jąder uranu,
a jeśli w każdym akcie rozszczepienia
powstaje średnio więcej niż jeden
wtórny neutron, proces mógłby
rozszerzać się lawinowo, powodując
wyzwolenie energii na niewyobrażalną
dotychczas skalę.
Oto Hahn dopiero po kilku dniach zdał
sobie sprawę z nieuchronnych
konsekwencji swego odkrycia. Sześć
i pół roku później, w dniu, kiedy
dowiedział się, jaki użytek z jego
odkrycia zrobili alianci w Hiroszimie,
wyznał swoim towarzyszom niedoli, że
jeszcze w 1939 roku, kiedy uświadomił
sobie podobną możliwość, nie mógł
spać przez wiele nocy, a nawet myślał
o odebraniu sobie życia.
2
Pismo do Ministerstwa Wojny
II
Równie szybka była reakcja na list
francuskich fizyków w Londynie.
Podczas gdy prasa popularna
publikowała tu sensacyjne artykuły
o nieograniczonych możliwościach
nowej superbomby opartej na
rozszczepieniu uranu, czynniki oficjalne
przeżywały chwile ostrego niepokoju.
Cztery dni po ukazaniu się owego
numeru „Naturę” przewodniczący
Komitetu Badań Naukowych Obrony
Powietrznej sir Henry Tizard sugerował
brytyjskiemu Ministerstwu Skarbu i
Ministerstwu Spraw Zagranicznych, aby
Wielka Brytania poczyniła pewne kroki
w celu uniemożliwienia Niemcom
zdobycia większych zasobów uranu.
Największe zapasy uranu w Europie
posiadała prawdopodobnie Belgia,
gdzie znajdowały się zakłady
produkujące rad z rud uranowych
importowanych z Konga Belgijskiego.
Zdaniem Tizarda należało bądź kupić
całość istniejących zapasów uranu, bądź
zastrzec dla Wielkiej Brytanii wyłączne
prawo do ich zakupu.
Minęło kilka dni, zanim Tizard mógł
spotkać się z Edgarem Sengierem,
prezesem Union Minière. Spotkanie
nastąpiło dopiero 10 maja, a tymczasem
huczek wokół całej sprawy zarówno
w prasie, jak i w kołach oficjalnych
znacznie przycichł. W tej sytuacji Tizard
nie zdobył się na zalecanie swojemu
rządowi wykupienia całego istniejącego
zapasu uranu (wiemy obecnie, że było
go wówczas w Belgii kilka tysięcy ton),
Belgowie zaś nie mieli ochoty zastrzec
dla Wielkiej Brytanii wyłącznego prawa
zakupu całej produkcji. Przy rozstaniu
Anglik ostrzegł Sengiera, że
w posiadaniu jego firmy znajduje się
coś, co jeśli wpadnie w ręce wroga,
może przynieść zgubę obu ich krajom.
Rozmowy przyniosły pewną korzyść:
informację, że nikt inny nie zgłaszał w
Union Minière większego niż zwykle
zapotrzebowania na związki uranu.
Zdaniem brytyjskiej Admiralicji ten brak
zainteresowania uranem, nie dowodząc
ignorancji innych państw, świadczył
bądź o braku funduszów na tak niepewne
przedsięwzięcie, bądź o przekonaniu, że
perspektywy wyprodukowania z uranu
materiału wybuchowego o szczególnie
dużej mocy są „tak mgliste, iż nie warto
ich brać pod uwagę”.
Z drugiej strony prof. G. P. Thomson
uważał za wysoce prawdopodobne, że
Niemcy mogą żywić analogiczne obawy
przed brytyjską bombą atomową, o ile
sami pracują nad tego rodzaju bronią.
Zaproponował, by kanałami wywiadu
podrzucić Niemcom rzekomo
autentyczny raport, z którego
wynikałoby, że Wielka Brytania była
w trakcie wypróbowywania bomb
uranowych o zaskakującej mocy - tak
wielkiej, że władze wstrzymały próby
z obawy przed ujawnieniem całego
projektu. W raporcie miała znajdować
się wzmianka o „osiągalnej energii”
pięciu megaton TNT oraz tajemnicze
zdanie: „Sprawą największej wagi jest
zakończenie przygotowań na wyspie,
ponieważ musimy zorientować się, jakie
opóźnienie jest konieczne, aby samoloty
miały realną szansę oddalenia się”.
Z drugiej strony Churchill twierdził, że
niemieckie gadanie o superbombie
należy uważać za czcze przechwałki.
Choć na pierwszy rzut oka zapowiedź
pojawienia się nowej broni „o ogromnej
sile niszczącej” może wyglądać groźnie,
jednakże - argumentował - nie ma obaw,
by odkrycie doprowadziło do
praktycznych wyników na większą skalę
przed upływem kilku lat. Piórem
prowadzonym ręką profesora F. A.
Lindemanna - późniejszego lorda
Cherwella - swego osobistego doradcy
naukowego, pisał Churchill do ministra
lotnictwa, wymieniając kilka przyczyn,
dla których obawy przed jakimś nowym,
a tajemniczym i złowrogim niemieckim
materiałem wybuchowym są
bezpodstawne. Po pierwsze, w grę
wchodzi tylko jeden, stanowiący małą
domieszkę, składnik uranu, a jego
wydzielenie wymaga „wielu lat” pracy.
Po drugie: „Reakcja łańcuchowa może
mieć miejsce tylko wówczas, kiedy uran
jest skupiony w wielkiej masie. Skoro
tylko energia zacznie się wyzwalać,
nastąpi łagodny wybuch, który rozproszy
uran, zanim dojdzie do jakichś
rzeczywiście gwałtownych efektów”.
Istnieje więc małe
prawdopodobieństwo, by ten nowy
środek był dużo niebezpieczniejszy niż
obecne. Po trzecie, ewentualne
doświadczenia z natury rzeczy muszą
być przeprowadzane na wielką skalę,
a zatem muszą być łatwe do wykrycia.
Po czwarte, Berlin ma do dyspozycji
jedynie stosunkowo niewielkie zasoby
uranu w Czechosłowacji. Reasumując,
Churchill sądził, że groźbę niemieckiej
broni uranowej można uznać za
wyolbrzymioną.
III
Kiedy wybuchła wojna, badania nad
uranem na niewielką skalę prowadziły
w Niemczech dwa rywalizujące ze sobą
zespoły: zespół Diebnera i grupa
profesora Esau.
Jeden z nich został w krótkim czasie
utrącony wskutek intryg drugiego.
Następnego dnia po wypowiedzeniu
wojny przez Wielką Brytanię i Francję
Esau uzyskał posłuchanie u gen.
[12]
Beckera i otrzymał obietnicę poparcia
ze strony Ministerstwa Wojny. Esau
rozpoczął natychmiast negocjacje z
Ministerstwem Gospodarki Rzeszy
o dostarczenie radu i związków uranu
o wysokiej czystości, aby uprzedzić
zarekwirowanie ich w całości przez
Ministerstwo Lotnictwa do produkcji
farb świecących. Generał uznał, że Esau
winien otrzymać oficjalne
zaświadczenie, stwierdzające
doniosłość tych badań z punktu widzenia
potrzeb wojskowych. Polecił
profesorowi poinformować o swej
decyzji Schumanna, kierownika działu
badań naukowych Wehrmachtu,
i zażądać od niego zaświadczenia.
Esau i towarzyszący mu prof. Möller
mieli pewne trudności z dotarciem do
Schumanna. Tego samego
poniedziałkowego popołudnia, 4
września, w biurze działu badań
naukowych odbyli krótką konferencję
z doktorem H. Baschem - bezpośrednim
zwierzchnikiem Diebnera. Esau
przedstawił zredagowane przez siebie
zaświadczenie i poprosił doktora
Basche o złożenie go generałowi do
podpisu drogą służbową przez
Schumanna. Basche oświadczył, że nie
może załatwić sprawy w ten sposób, i
Esau odszedł z pustymi rękami.
Niemniej jednak czuł się w prawie
przyrzec Ministerstwu Gospodarki, że
zaświadczenie będzie gotowe „w
czwartek”, to jest 7 września. We
wtorek rano Möller zatelefonował do
biura Schumanna, by przyspieszono
wydanie zaświadczenia. Niebawem
w pracowni Instytutu Fizyczno-
Technicznego zjawił się osobiście dr
Basche. Esau był nieobecny. Basche
przyszedł z polecenia Schumanna, by
powiadomić profesora Esau, że nie
otrzyma obiecanego zaświadczenia - ich
własny dział zajął się badaniami uranu.
Esau poskarżył się swemu
zwierzchnikowi w Ministerstwie Nauki,
Wychowania i Oświaty, profesorowi
Rudolfowi Mentzlowi, który
poinformował zaskoczonego Esau, że
Ministerstwo Wojny rozkazało, by
Instytut Fizyczno-Techniczny
bezzwłocznie zaniechał doświadczeń
z uranem. Esau „musiał się
podporządkować”.
Energiczne kroki podjęte przez
profesora Esau stały się dla zespołu
Ministerstwa Wojny bodźcem do
zwiększenia własnych wysiłków. 8
września dr Erich Bagge, młody fizyk
z lipskiego instytutu fizyki teoretycznej,
otrzymał wezwanie do Urzędu
Uzbrojenia Armii w Berlinie. Na
zjeździe we Wrocławiu w maju tego
roku profesor H. Pose powiedział mu, że
w przyszłości może być potrzebny
Ministerstwu Wojny, które ma pewne
plany w związku z fizyką jądrową.
Bagge wrócił do Lipska i zapomniał
zupełnie o tej rozmowie. Można więc
wyobrazić sobie jego uczucia, gdy
otrzymał teraz złowróżbną żółtą kopertę,
zawierającą rozkaz zameldowania się w
Ministerstwie Wojny.
Bagge zapakował do małej walizeczki
garstkę drobiazgów osobistych:
fotografie rodzinne, ciepłą bieliznę i coś
do czytania w czasie nieuniknionej
podróży na front. Tym większą poczuł
ulgę, gdy w urzędzie na
Hardenbergstraße w Berlinie spotkał
Diebnera i dowiedział się, po co go
wezwano. Schumann i Diebner wyjaśnili
mu, że ma pomóc w zorganizowaniu w
Ministerstwie Wojny natychmiastowej
tajnej konferencji na temat realności
projektów wykorzystania uranu. Diebner
i Bagge zestawili listę fizyków
i chemików najbliżej związanych z tą
sprawą. Znaleźli się na niej
profesorowie: Bothe, Geiger, Stetter,
Hoffmann i Mattauch oraz Bagge,
Diebner i Flügge. Otto Hahn został także
zaproszony. Bagge czytał list trzech
francuskich fizyków w kwietniowym
numerze „Nature”, ale artykuł Flüggego
w „Naturwissenschaften” uszedł jego
uwadze. Wracając do Lipska, zabrał
ostatnie numery w celu dokładniejszego
ich przestudiowania.
Pospieszne zapiski w notatniku Otto
Hahna w ostatnich kilku dniach przed
spotkaniem są odbiciem rosnącej
aktywności:
„Czwartek, 14 września: ustawiczne
dyskusje na temat uranu.
Piątek, 15 września: dyskusja z von
Weizsäckerem (Schumann, Esau)”.
Pierwsza tajna konferencja miała
miejsce 16 września: „Schumannowska
konferencja. Fizycy jądrowi są,
Schumanna nie ma. Ustalenie programu.
Esau telefonował, wybiera się do mnie.
(Von Laue, Debye, Heisenberg)”.
Nieobecność Schumanna na konferencji
była znamienna. Potomek słynnego
kompozytora, sam był nie najgorszym
kompozytorem muzyki wojskowej
i wzbogacił się na tantiemach, jakie
przynosiły komponowane przezeń
marsze. Lecz poza podobieństwem słów
„Physik” i „Musik” - rymem, przez
nieżyczliwych mu chętnie
wykorzystywanym w ścisłym kółku -
jego związki z fizyką były raczej wątłe.
Nie przeszkodziło to w mianowaniu go
na ówczesne stanowisko. Dano mu
nawet katedrę fizyki wojskowej na
berlińskim uniwersytecie. Ścisłe grono
fizyków jądrowych wielkiego kalibru
było w istocie ostatnim milieu, w którym
Schumann znalazłby się z własnego
wyboru.
Naukowcom, których nazwiska znalazły
się na liście, natychmiast rozesłano
wezwania. 14 września otrzymał swoje
Bagge - on jeden wiedział, co się za nim
kryje. Inni nie wiedzieli i doznawali
łatwo zrozumiałych obaw, otrzymując
rozkaz stawienia się 16 września w
Ministerstwie Wojny. W progi budynku
przy Hardenbergstraße wkroczyła tego
dnia grupka wybitnych niemieckich ludzi
nauki, młodych i starych, ściskających
w ręku małe walizeczki i oczekujących
najgorszego.
Profesor Esau dowiedział się, że
Schumann „telefonicznie i telegraficznie
zwołał szczególnie ważną konferencję”
wyłącznie przez przypadek. Kiedy
zwrócił się do swego zwierzchnika,
Mentzla, by wniósł zażalenie, ten ostatni
zapewnił go, że wie o wszystkim i że
prosił Diebnera o omówienie z Esauem
całego planu przed rozpoczęciem
konferencji. „Czekałem na niego na
próżno - żalił się Esau. - A jak mogłem
zauważyć w dniu konferencji -
przypadkowo spotkałem ludzi, którzy
uczestniczyli w konferencji
Ministerstwa [Oświaty] 29 kwietnia
1939 roku - wzięła w niej udział spora
liczba uczonych, którzy wówczas
zadeklarowali swoje uczestnictwo
w planowanych przez nas badaniach”.
Esau był coraz bardziej spychany na
bok.
Jeśli nawet kogoś uderzyło, że Esau nie
został zaproszony na konferencję, nikt
nie zrobił żadnej uwagi na ten temat.
Basche rozpoczął od wyjaśnienia, że
wywiad niemiecki doniósł
o rozpoczęciu za granicą badań nad
uranem. Konferencję zwołano, by
rozstrzygnąć kwestię, czy Ministerstwo
Wojny ma finansować podobne badania
w Niemczech. Basche podkreślił, że nie
można rozwiązać tej sprawy pochopnie -
chodzi tu o decyzję o ogromnej
doniosłości. Odpowiedź negatywna
przesądzałaby sprawę życiowej wagi
dla Niemiec, ponieważ oznaczałaby, że
wróg także nie będzie w stanie
wytworzyć broni atomowej. Ale równie
istotne dla interesów Rzeszy byłoby
pozytywne stwierdzenie, że takie
badania rzeczywiście doprowadzą bądź
do wyprodukowania superbomby, bądź
do stworzenia użytecznego źródła
energii.
Wywiązała się ożywiona dyskusja nad
charakterem ewentualnego „silnika
uranowego” i możliwością jego
funkcjonowania. Kilka dni wcześniej
Niels Bohr i J. A. Wheeler opublikowali
w „Physical Review” - amerykańskim
czasopiśmie naukowym, uważnie
czytanym przez wszystkich niemieckich
fizyków w czasie wojny - świetne
uzasadnienie teoretyczne hipotezy, że
rozszczepienie zachodzi z większym
prawdopodobieństwem w jądrach
lżejszego izotopu uranu, uranu-235.
Niestety naturalny uran zawiera
zaledwie siedem części uranu-235 na
tysiąc. Gdyby rozwiązanie problemu
było uzależnione od wydzielenia uranu-
235, powiedział na konferencji Hahn,
projekt nastręczałby niepokonalne
trudności. Wszystkie te rozważania
stanowiły jedynie niezbyt przemyślane
rozwinięcie pomysłów Flüggego. Bagge
zauważył, że w tej sytuacji
najrozsądniejszym krokiem byłoby
zwrócić się do profesora Heisenberga,
zwierzchnika Baggego w Lipsku, aby
opracował teorię reakcji łańcuchowej
w uranie.
Pomysł nie spotkał się z powszechnym
uznaniem. Pomiędzy teoretykami
a doświadczalnikami istniał element
rywalizacji, a nawet lekceważenia, a to
była konferencja doświadczalników,
Heisenberg zaś był czołowym
przedstawicielem „wrogiego obozu”.
W szczególności Bothe i Hoffmann
argumentowali przeciw wciąganiu do tej
sprawy Heisenberga. Już po zebraniu
Baggemu udało się jednak przekonać
Diebnera i słynny teoretyk z Lipska
został zaproszony na następną
konferencję. Jak stwierdził prof. Geiger,
jeżeli istnieje choćby najmniejsza szansa
wyzwolenia energii jądrowej,
wykorzystanie jej przez nich jest sprawą
życiowej wagi. Schumann doradził gen.
Beckerowi, by utworzono formalnie
[13]
Grupę Badawczą Fizyki Jądrowej ,
podlegającą Urzędowi Uzbrojenia
Armii. Ze względów bezpieczeństwa za
radą doktora Berkeia badania miały być
oficjalnie określane jako „poszukiwanie
nowych źródeł energii dla silników R.
[rakietowych]”. Kierownikiem grupy
mianowano Kurta Diebnera.
We fragmentarycznym dzienniku, który
po raz pierwszy w życiu zaczął
prowadzić na tydzień przed konferencją,
czując, że bierze udział
w przedsięwzięciu o wielkim
historycznym znaczeniu, Bagge pisał:
„16 września 1939. Wezwany do Urzędu
Uzbrojenia Armii, Berlin. Dyskusja
z doktorem Diebnerem. Udział
w konferencji dotyczącej bardzo ważnej
sprawy. Powrót do Lipska”.
„Bardzo ważna sprawa” stanowiła
obecnie tajemnicę państwową. Od tej
chwili zakazano publikowania
jakichkolwiek wzmianek o możliwości
skonstruowania reaktora uranowego czy
bomby atomowej. Pierwszy taki
przypadek miał miejsce wkrótce: fizyk
od Siemensa przedłożył niemieckiej
agencji prasowej artykuł do
opublikowania. Kopia jego została
przekazana władzom wojskowym w celu
uzyskania zezwolenia na druk. Artykuł
zawierał szczegółowy opis możliwości
powstałych dzięki „odkryciom uczonych
niemieckich”. Co do potęgi zawartej
w jądrze uranu autor pisał: „Wystarczy
ona, by ruiny wielkiego miasta wyrzucić
do stratosfery. Jakąż potężną moc
unicestwiania miałoby lotnictwo, gdyby
mogło zwalczać wroga takimi
bombami!” Doświadczenia z coraz
większymi ilościami uranu były już
w toku, twierdził autor. Podjęto też
wszelkie środki ostrożności, by
zapobiec ewentualnym przykrym
niespodziankom; mierzono temperaturę
uranu poddanego bombardowaniu
neutronami. Autor, który przedłożył
pracę pod pseudonimem, przewidywał
zastosowanie uranu jako paliwa dla
turbin napędowych i elektrowni. Kiedy
władze wojskowe zidentyfikowały jego
nazwisko, okazało się, iż jest to
wicedyrektor berlińskiego Instytutu
Rozbicia Atomu firmy Siemens.
Publikacji artykułu zakazano i nic z tej
dziedziny nie ukazało się w Niemczech
w druku aż do roku 1942, kiedy
zniecierpliwieni uczeni uzyskali
zezwolenie na publikację mniej ważnych
prac naukowych pod warunkiem, że nie
będą zawierać żadnych aluzji do całości
badań.
II
Wszystko wskazywało na to, że przy
dostatecznej ilości ciężkiej wody można
będzie zrealizować reakcję łańcuchową
w zwykłym uranie. 15 stycznia 1940
roku Harteck napisał przyjacielski list
do Heisenberga podkreślając, że jego
zdaniem sprawa produkcji ciężkiej
wody jest równie ważna jak sprawa
produkcji uranu. „Ponieważ ciężar
przeprowadzenia tych doświadczeń
spada na nasze barki, biednych
doświadczalników - pisał Harteck - czy
mogą zapytać pana, kto - jeśli w ogóle
ktokolwiek - zajmuje się w Niemczech
produkcją ciężkiej wody?” I dodał: „Na
podstawie dotychczasowych
doświadczeń z naszym Ministerstwem
Wojny obawiam się, że
wyprodukowanie dostatecznej ilości
ciężkiej wody potrwałoby kilka lat,
gdyby im pozostawić tę sprawę. Sądzę,
że jeśli osobiście porozumiem się
z właściwym człowiekiem w naszym
przemyśle, to ten okres da się
wielokrotnie skrócić”.
Tymczasem już dziewięć dni wcześniej
odbyła się w tej sprawie narada
w berlińskim biurze doktora Diebnera.
Wzięli w niej udział fizycy Heisenberg,
Wirtz oraz fizykochemik Karl Friedrich
Bonhoeffer. Nie ulegało wątpliwości, że
Ministerstwo Wojny niepokoi się
sprawą produkcji ciężkiej wody.
Diebner spytał Heisenberga, czy jego
zdaniem należałoby natychmiast
budować w Niemczech fabrykę ciężkiej
wody. Heisenberg odpowiedział
ostrożnie, że wolałby najpierw zmierzyć
pochłanianie neutronów w małej ilości
ciężkiej wody, co nie potrwałoby długo,
gdyby dysponował choć kilku litrami.
Diebner obiecał sprowadzić
w niedługim czasie około dziesięciu
litrów z Norwegii. Heisenberg
oświadczył, że skoro tylko upewnią się,
że ciężka woda jest odpowiednim
materiałem na moderator, trzeba będzie
uruchomić produkcję na skalę
przemysłową. To zadanie należy
powierzyć fizykochemikom, „których
jest to domeną”, jak pisał do Hartecka
18 stycznia. Radził mu porozumieć się z
Bonhoefferem w sprawie technologii.
Oczywiście próbę zbudowania
pierwszego stosu z ciężką wodą uważał
za domenę fizyków.
Wydawało się nieprawdopodobne, by
Norwegowie mogli sprostać
zapotrzebowaniu niemieckich uczonych.
Przed kilku laty Harteck i Suess
próbowali opracować nową metodę
otrzymywania ciężkiej wody, opartą na
„wymianie izotopowej w obecności
katalizatora”, lecz gdy rozpoczęła
produkcję fabryka norweska, znikła
potrzeba uruchamiania własnej
produkcji i badań zaniechano. 24
stycznia Harteck napisał do
Ministerstwa Wojny, proponując
wznowienie badań nad metodą wymiany
izotopowej, gdyż ilość ciężkiej wody
w reaktorze według obliczeń
Heisenberga powinna być
w przybliżeniu równa ilości uranu,
a zatem zapotrzebowanie wyniesie
wiele ton.
Gdyby Norwegowie odmówili
dostarczenia takiej ilości, jedynym
wyjściem byłaby w obecnej chwili
elektroliza wody prądem wytwarzanym
w elektrowniach cieplnych. Produkcja
jednej tony ciężkiej wody wymagałaby
w tych warunkach 100 000 ton węgla.
Ministerstwo było wstrząśnięte tym
oszacowaniem, ale swoją drogą Harteck
oberwał burę za lekkomyślne
porozumiewanie się wprost z
Heisenbergiem. Projekt był „objęty
przepisami o tajemnicy państwowej” -
napomniano go. - „W przyszłości
przesyłanie tego rodzaju raportów
wprost z jednego instytutu do drugiego
jest wzbronione. Za każdym razem
powinny one być przekazywane poprzez
Urząd Uzbrojenia Armii”.
Poinformowano go oficjalnie, że na
konferencji na początku stycznia
zatroszczono się już o produkcję na
większą skalę ciężkiej wody w
Niemczech.
Metoda Hartecka-Suessa zapowiadała
się na dużo tańszą niż metoda
elektrolityczna: przy przepuszczaniu
wodoru przez wodę w obecności
katalizatora ustala się stan równowagi,
w którym woda zawiera przeszło trzy
razy tyle ciężkiego wodoru co gaz.
Harteck wystąpił z projektem
zbudowania doświadczalnej instalacji
i zaproponował omówienie tej sprawy
z profesorem Bonhoefferem z Lipska.
Ministerstwo Wojny wyraziło zgodę i
Harteck przedstawił Bonhoefferowi
swoją ideę uruchomienia instalacji
wymiany izotopowej przy istniejącej
fabryce wodoru. W końcu lutego
Bonhoeffer doniósł - w liście
oznaczonym „zniszczyć po przeczytaniu”
- że rozmawiał z przedstawicielami
fabryki amoniaku koncernu I. G. Farben
w Merseburgu i że „wszyscy popierają
projekt”. Zakłady Leuna wytwarzały
200 000 metrów sześciennych wodoru
na godzinę. Nic nie stało na
przeszkodzie realizacji pomysłu. Jak
stwierdził Bonhoeffer, „projekt utrzyma
się lub padnie - wszystko zależy od
katalizatora”.
Władze niemieckie porozumiały się
tymczasem z dyrekcją Norsk-Hydro.
Według informacji norweskich
przedstawiciel koncernu I. G. Farben,
posiadającego udziały w firmie, złożył
wizytę w Rjukan i spróbował skłonić
dyrekcję do odstąpienia całego zapasu -
185 kilogramów - ciężkiej wody
o stężeniu 99,6 i 99,9 procent. Niemiec
przyrzekał w imieniu swojej firmy
dalsze poważne zamówienia. Trudność
polegała na tym, że bieżąca produkcja
wynosiła zaledwie 10 kilogramów
miesięcznie, a Niemcy zgłaszali
zapotrzebowanie na sto. Firma norweska
zainteresowała się, po co są Niemcom
potrzebne takie ilości ciężkiej wody.
Niemcy wykręcili się od odpowiedzi.
W lutym 1940 roku dyrekcja Norsk-
Hydro odpowiedziała, że nie będzie
w stanie zrealizować niemieckiego
zamówienia.
W Paryżu zespół fizyków francuskich
kierowany przez Fryderyka Joliot
przeprowadził latem 1939 roku serię
doświadczeń, stanowiących logiczną
kontynuację wcześniejszych badań, które
potwierdziły realność reakcji
łańcuchowej w uranie. Używając tlenku
uranu jako paliwa, a wody, grafitu
i zestalonego dwutlenku węgla jako
moderatora, próbowali zbudować
działający stos. W sierpniu zestawili
z cegieł z tlenku uranu bryłę zbliżoną
kształtem do kuli i zanurzyli ją w wodzie
służącej jako moderator Zestaw wykazał
nikłe przejawy krótkotrwałej reakcji
łańcuchowej, ale zwykła woda
skuteczniej pochłaniała neutrony, niż je
spowalniała. Kiedy wybuchła wojna,
jeden z czołowych fizyków zespołu
został odkomenderowany do obsługi
reflektorów przeciwlotniczych. Von
Halban wyprosił u ministra zbrojeń
Raoula Dautry 10 ton grafitu do dalszych
doświadczeń. Gdzieś w lutym profesor
Joliot wybrał się osobiście do
Dautryego z zapytaniem, czy nie mógłby
się wystarać o większą ilość ciężkiej
wody, ponieważ wygląda na to, że
właśnie ciężka woda w połączeniu
z tlenkiem uranu stanowią „najbardziej
obiecujące zestawienie”. Joliot
wiedział, że całkowity zapas ciężkiej
wody w Rjukan wynosił 185
kilogramów, co stanowiło ilość
wystarczającą akurat do
przeprowadzenia rozstrzygającego
doświadczenia.
Dautry wysłał do Oslo jako pośrednika
wybitną postać - Jacquesa Alliera,
porucznika wywiadu francuskiego
i ważną figurę w banku, który
kontrolował Norsk-Hydro. Allier miał
także powiązania z departamentem
materiałów wybuchowych francuskiego
Ministerstwa Zbrojeń. Allier postanowił
„odwołać się do rozsądku politycznego”
naczelnego dyrektora firmy norweskiej,
doktora Axela Auberta. Powiodło mu
się do tego stopnia, że kilka dni później
podpisano umowę, oddającą Francuzom
bezpłatnie do dyspozycji cały zapas
ciężkiej wody i zapewniającą im
priorytet w nabyciu przyszłorocznej
produkcji. Po podpisaniu umowy Allier
wyjawił Norwegowi w zaufaniu, do
czego zmierzają francuscy uczeni.
Aubert prosił go o przekazanie
premierowi Daladierowi
najserdeczniejszych życzeń i
„oświadczenia, że nasza spółka nie
przyjmie ani centyma za przekazany
produkt, jeśli tylko może on przyczynić
się do zwycięstwa Francji”. Cenne
zbiorniki z ciężką wodą zostały
w tajemnicy wywiezione z Norwegii
i parę dni później znalazły się w Paryżu,
gdzie oczekiwali na nie
z niecierpliwością francuscy fizycy.
III
Dla pełniejszego obrazu warto rzucić
okiem na poczynania drugiej strony
w tym coraz bardziej rozszerzającym się
konflikcie. „Badania nad
wykorzystaniem energii atomowej
rozwijały się ze wzrastającą szybkością
od stycznia 1939 roku, kiedy to Liza
Meitner wyjaśniła, że atom może ulec
rozszczepieniu. W chwili gdy zostałem
wprowadzony na scenę, były już one
w pełnym toku” - pisał później gen. L.
R. Groves, mianowany w roku 1942
kierownikiem amerykańskiego projektu
budowy bomby atomowej.
Odkrycie otworzyło dwie drogi
poszukiwań. Większość fizyków
zdawała sobie sprawę, że
rozszczepienie jądra może być
wykorzystane zarówno do produkcji
energii, jak też do stworzenia
superbomby, jednakże możliwość
militarnego wykorzystania energii
atomowej stała się przedmiotem
zainteresowania przede wszystkim tych
fizyków, którzy osobiście doświadczyli
hitlerowskiego Neuordnung. Uczeni
urodzeni w Ameryce, podobnie jak ich
brytyjscy koledzy, nie byli
przyzwyczajeni do prowadzenia badań
naukowych dla potrzeb wojskowych: to
emigranci żydowscy z krajów osi
odegrali najaktywniejszą rolę
w uprzytomnieniu Amerykanom
niebezpieczeństwa wypływającego
z niemieckich badań atomowych.
Naukowcy, którzy stymulowali w 1939
roku amerykański „Projekt Manhattan” -
Szilard, Wigner, Teller, Weisskopf i
Fermi - byli wszyscy obcokrajowcami,
jak podkreślał raport Smytha, i wszyscy
byli Żydami, z wyjątkiem Fermiego,
(którego żona była Żydówką). Również
w Wielkiej Brytanii oś projektu
stworzyli uciekinierzy spod władzy
Hitlera.
17 marca 1939 roku, a więc co najmniej
na miesiąc przed pierwszymi kontaktami
naukowców niemieckich z berlińskim
Ministerstwem Wojny, Enrico Fermi
rozmawiał w Waszyngtonie z własnej
inicjatywy z przedstawicielami
Departamentu Marynarki Stanów
Zjednoczonych na temat możliwości
wywołania w uranie kontrolowanej
reakcji łańcuchowej z udziałem
neutronów powolnych lub wybuchowej
reakcji łańcuchowej z udziałem
neutronów prędkich. Fermi ostrzegał
czynniki oficjalne przed
niebezpieczeństwem uzyskania przez
Niemcy broni jądrowej. Czynniki
oficjalne przyjęły ostrzeżenie obojętnie.
W ciągu lata niezmordowany Fermi
pozyskał do pomocy Einsteina i razem z
Szilardem i Wignerem omówił
możliwość uzyskania poparcia rządu z
Alexandrem Sachsem, ekonomistą z
Wall Street, mającym dostęp do
prezydenta. Sachs ułożył list do
prezydenta, który Einstein podpisał.
Datowany 2 sierpnia, list uprzedzał
Roosevelta o możliwości
skonstruowania z tego nowego materiału
wybuchowego bomb zdolnych do
zniszczenia całych miast. Stany
Zjednoczone dysponowały jedynie
niskoprocentowymi rudami uranu.
Najważniejsze złoża znajdowały się w
Kongu, Czechosłowacji i Kanadzie.
„Dowiedziałem się, że Niemcy
[20]
wstrzymały właśnie sprzedaż uranu
z zagarniętych przez nie kopalni
czechosłowackich - dodawał Einstein. -
Tak szybkie podjęcie tego rodzaju
kroków jest zrozumiałe wobec faktu, że
syn niemieckiego wiceministra spraw
zagranicznych, von Weizsäcker, jest
związany z Instytutem im. Cesarza
Wilhelma w Berlinie, gdzie powtarzane
są obecnie niektóre z amerykańskich
doświadczeń z uranem”.
Roosevelt powołał specjalny Komitet
Doradczy do Spraw Uranu, na czele
z doktorem L. Briggsem, który był
szefem Państwowego Urzędu Wzorców
(Bureau of Standards), podobnie jak
Esau w Niemczech. W listopadzie
komitet ten zalecił rządowi udzielenie
poparcia finansowego oraz dostarczenie
4 ton grafitu i 50 ton tlenku uranu w celu
przeprowadzenia pomiarów przekroju
czynnego na pochłanianie neutronów
w graficie. Jednakże rząd nie przyznał
poważniejszych dotacji i na następne
sześć miesięcy zainteresowanie uranem
w Stanach Zjednoczonych przygasło.
7 marca 1940 roku Albert Einstein
wystosował do prezydenta Roosevelta
drugi list, ponownie ostrzegając przed
niebezpieczeństwem wyłaniającym się
w Niemczech:
„Od chwili wybuchu wojny
zainteresowanie uranem w Niemczech
wyraźnie wzrosło. Dowiedziałem się
właśnie, że w największej tajemnicy
przeprowadza się tam prace badawcze i
że wciągnięto do nich następny
z instytutów imienia cesarza Wilhelma,
a mianowicie Instytut Fizyki. Został on
objęty nadzorem rządowym i grupa
fizyków pod kierunkiem C. F. von
Weizsäckera przeprowadza tam badania
nad uranem wspólnie z Instytutem
Chemii. Poprzedniego dyrektora
urlopowano jakoby na czas wojny”.
Niewątpliwie właśnie ów „poprzedni
dyrektor”, dr Debye, narobił alarmu
relacjami o badaniach nad uranem
prowadzonych w instytucie w Dahlem.
Debye dotarł do Ameryki w końcu
kwietnia i opowiedział dziennikarzom o
okolicznościach opuszczenia przezeń
Dahlem. Władze poinformowały go, że
jego zakład będzie potrzebny do „innych
celów” - Debye przeprowadził
dyskretny wywiad i dowiedział się, że
większą część instytutu przeznacza się
na badania nad uranem. W rezultacie
kilka dni później ukazał się w „New
York Times” obszerny artykuł, opisujący
w przesadnie alarmującym tonie, jak to
w Niemczech wszyscy fizycy, chemicy
i inżynierowie otrzymali rozkaz
„porzucenia wszelkich innych badań
i poświęcenia się wyłącznie temu
zadaniu. Wszyscy ci pracownicy
naukowi, jak się dowiadujemy, pracują
gorączkowo w laboratoriach Instytutu
im. Cesarza Wilhelma w Berlinie”.
W tym samym czasie wieści
o niemieckich badaniach nad uranem
dotarły inną drogą do Wielkiej Brytanii,
gdzie kilka grup naukowców brytyjskich
wespół z emigrantami z kontynentu
prowadziło badania w podobnym
kierunku co w Stanach Zjednoczonych,
Francji i Niemczech. W połowie 1939
roku Ministerstwo Lotnictwa
dostarczyło profesorowi G. P.
Thomsonowi z Imperial College w
South Kensington pewną ilość tlenku
uranu, który posłużył do szeregu
doświadczeń z neutronami prędkimi
i powolnymi, z wodą i parafiną jako
moderatorami. W żadnym z tych
doświadczeń nie udało się uzyskać
reakcji łańcuchowej. W Liverpoolu
prof. J. Chadwick na podstawie swoich
doświadczeń doszedł do wniosku, że
w nie kontrolowanej reakcji
łańcuchowej wykorzystywane będą
zarówno powolne jak prędkie neutrony.
Przekazano mu część tlenku uranu z
Imperial College. Na początku 1940
roku około 250 kilogramów tlenku uranu
przesłano także do Birmingham, gdzie
pracował dr Otto Frisch, który tuż przed
wybuchem wojny wybrał się na krótki
pobyt do Anglii i wobec powstałej
sytuacji pozostał tam.
Nieco wcześniej Frisch wyraził
w czasopiśmie naukowym pogląd, że
wyprodukowanie superbomby atomowej
będzie bądź w ogóle niemożliwe, bądź
tak kosztowne, że nie będzie można
sobie na to pozwolić. Jednakże w
Birmingham Frisch zamieszkał z innym
emigrantem, profesorem Rudolfem
Peierlsem, i wkrótce jego stanowisko
w kwestii realizacji bomby uległo
zmianie. Ci dwaj fizycy doszli do
wniosku, że gdyby nie ograniczać się
jedynie do dziesięciokrotnego
wzbogacenia uranu w izotop 235,
a spróbować wydzielić pewną ilość
czystego uranu-235 - ilość większą od
„masy krytycznej” - to taka bryła
eksplodowałaby sama przez się
z ogromną gwałtownością. Uczeni
zredagowali dwa krótkie memoriały.
Pierwszy z nich był trzystronicowym
omówieniem „konstrukcji superbomby”:
uczeni przewidywali, że wybuch bomby
zawierającej 5 kilogramów czystego
uranu-235 byłby równoważny
wybuchowi „kilku tysięcy ton dynamitu”
zgromadzonego w jednym miejscu.
Oczywistą trudność stanowiłoby
wydzielenie większej ilości czystego
uranu-235. Podobnie jak niemieckie
Ministerstwo Wojny pod koniec 1939
roku, Frisch i Peierls uważali, że
rozwiązanie problemu stanowi metoda
termodyfuzji Clusiusa-Dickela. Sądzili,
że proces termodyfuzji powtórzony sto
tysięcy razy da mniej więcej 90-
procentowy uran-235.
W drugim memoriale rozesłanym w tym
samym czasie Frisch i Peierls
przedstawili w uproszczony sposób
mechanizm bomby z uranu-235
i omówili pokrótce jej strategiczne
zalety i wady.
Przestrzegali, że ze względu na
opublikowanie całej teorii „można
przypuszczać”, że Niemcy zajmują się
już opracowaniem takiej broni. Rzecz
byłaby trudna do wykrycia, ponieważ
zakłady rozdzielania izotopów ich
zdaniem nie musiałyby mieć rozmiarów
rzucających się w oczy. Proponowali
zbadanie, czy kopalnie uranu znajdujące
się w rękach niemieckich są intensywnie
eksploatowane i czy Niemcy nabywali
uran za granicą. Co do zakładów
rozdzielania izotopów autorzy
memoriału stwierdzali:
„Prawdopodobnie tego rodzaju zakłady
znajdowałyby się pod kierownictwem
doktora K. Clusiusa (profesora chemii
fizycznej na uniwersytecie w
Monachium), wynalazcy najlepszej
metody rozdzielania izotopów.
W związku z tym informacje o jego
miejscu pobytu i stanowisku mogłyby
stanowić cenną wskazówkę”.
Uczeni podkreślali, że być może w
Niemczech nikt jeszcze nie wpadł na
pomysł skonstruowania bomby drogą
wydzielenia uranu-235, wobec czego
zachowanie ich raportu w najściślejszej
tajemnicy jest zagadnieniem życiowej
wagi. Jakaś nieostrożna wzmianka
wiążąca rozdzielanie izotopów uranu
z możliwością produkcji bomb - choćby
nawet niejasna - mogłaby naprowadzić
Niemców na właściwy ślad. Realnie
biorąc, nie ma zabezpieczenia przed
bombą atomową. Jedynie posiadanie
takiej broni przez aliantów może
powstrzymać przeciwnika od jej użycia.
Wszystko to przemawiało za
natychmiastowym rozpoczęciem prac
nad bombą, niezależnie od ewentualnych
dowodów działalności Niemców w tym
kierunku.
Brytyjski komitet rządowy, powołany do
zbadania „możliwości wyprodukowania
bomb atomowych w trakcie obecnej
wojny”, wciąż jeszcze roztrząsał
obydwa memoriały, kiedy przybył do
Londynu Jacques Allier z wiadomością
o prowadzeniu przez Niemców badań
jądrowych. Allier poinformował rząd
brytyjski, że Niemcy próbowali na
początku roku zamówić w norweskiej
fabryce większą ilość ciężkiej wody -
była mowa o dwu tonach.
10 kwietnia na pierwszym posiedzeniu
komitetu Allier rozwiał ostatecznie
wszelkie wątpliwości co do przyczyny
niemieckiego zainteresowania ciężką
wodą: dowiedział się od Norwegów, że
przedstawiciel niemiecki zdradzał
zainteresowanie francuskimi
osiągnięciami w budowie bomby
uranowej.
Allier dostarczył także komitetowi listę
niemieckich uczonych jądrowych -
wynik jego pracy w francuskim
wywiadzie - i zalecił zbadanie ich
obecnego miejsca pobytu. Listę
przedstawiono sir Henry Tizardowi,
który z kolei oznajmił gabinetowi
wojennemu, że chociaż Allier wydawał
się „bardzo zdenerwowany”, to on sam
odnosi się sceptycznie do całej sprawy.
„Skądinąd wiadomość, że Niemcy
próbowali zakupić w Norwegii dużą
ilość ciężkiej wody, daje do myślenia”.
Mogło to wskazywać, że Niemcy chcieli
dla własnego bezpieczeństwa zawładnąć
całym światowym zapasem ciężkiej
wody. Z drugiej strony, wskazane
byłoby jednak sprawdzić w Union
Minière, czy Niemcy przejawili
podobne zainteresowanie zakupami
uranu. Jak dotąd Tizard nie miał na ten
temat żadnych informacji.
Od Ministerstwa Gospodarki, w gestii
którego ta sprawa się znajdowała,
zażądano, by spróbowano zabezpieczyć
przed Niemcami zapasy tlenku uranu
znajdujące się w Belgii. Tizard
sprzeciwił się zakupowi tysięcy ton
tlenku uranu i zaproponował jedynie
zdeponowanie go w Zjednoczonym
Królestwie. Ministerstwo działało
z biurokratyczną opieszałością i kiedy
armie niemieckie wkroczyły miesiąc
później do Belgii, przeważająca część
zapasów uranu jeszcze się tam
znajdowała.
Do czerwca 1940 roku Union Minière
sprzedawała Niemcom nie więcej niż
tonę różnych związków miesięcznie.
Obecnie firma otrzymała zamówienie na
natychmiastową dostawę 60 ton
oczyszczonego tlenku uranu dla firmy
Auer w Berlinie. W ciągu następnych
pięciu lat Niemcy zagarnęli z zapasów
belgijskich 3500 ton związków uranu.
Pod ogólnym nadzorem doktora Egona
[21]
Ihwe wywieziono je do środkowych
Niemiec i zmagazynowano
w naziemnych pomieszczeniach starych
kopalni soli w Stassfurcie, należących
do Towarzystwa Badań Przemysłowych
(WiFo). Z tego ogromnego zapasu
uranianu sodu i uranianu amonu mogła
teraz czerpać firma Auer surowiec na
swoje potrzeby.
W maju londyńskie Ministerstwo
Gospodarki otrzymało wiadomość, że
Niemcy zażądali od Norsk-Hydro
zwiększenia produkcji ciężkiej wody w
Vemork do 1500 kilogramów rocznie.
Ministerstwo Zaopatrzenia poczęło teraz
zastanawiać się, jakie byłyby skutki
wybuchu niemieckiej bomby uranowej
w sercu wielkiego brytyjskiego miasta.
Natychmiast po zajęciu Paryża,
w czerwcu 1940 roku, w pracowni
Fryderyka Joliot w Collège de France
zjawili się dr Kurt Diebner i prof. Erich
Schumann. Najważniejszym urządzeniem
w laboratorium był na pół wykończony
amerykański cyklotron. Z wyjątkiem
Joliota wszyscy bardziej znani fizycy
[22]
francuscy zdążyli uciec do Londynu .
Diebner uzyskał ze strony Joliota zgodę
na uruchomienie cyklotronu. W lipcu
zaczęły się prace. Na czele „grupy
paryskiej” stał profesor Wolfgang
Gentner.
Niemcy zdołali odtworzyć sporą część
pracy zespołu francuskiego. Sytuacja
zmusiła francuskich fizyków do
opuszczenia Paryża w momencie
końcowych przygotowań do zakrojonego
na niewielką skalę doświadczenia,
w którym zamierzali użyć sto litrów
ciężkiej wody wymieszanej z tlenkiem
uranu na coś w rodzaju pasty.
Cenniejszy dla Niemców był wniosek
uczonych francuskich, potwierdzający
zdanie Hartecka, że w „piecu”
uranowym paliwo uranowe i moderator
powinny być oddzielone od siebie.
Francuzi sugerowali umieszczenie
sześcianów lub kul z substancji
spowalniającej w bloku uranowym (a
nie odwrotnie). Rozmieściwszy
sześciany z parafiny (parafina jako
substancja bogata w wodór jest dość
dobrym moderatorem), osiągnęli
zdecydowanie zachęcające wyniki,
planowali dalsze doświadczenia tego
rodzaju z tlenkiem uranu lub w miarę
możliwości nawet z uranem metalicznym
jako paliwem oraz z grafitem i ciężką
wodą jako moderatorami, gdy
okoliczności zmusiły ich do opuszczenia
Paryża. W Niemczech dopiero parę lat
później dr Diebner jako pierwszy
wypróbował w stosie układ sześcianów,
lecz w jego doświadczeniach
uformowany w sześciany był uran, a nie
moderator.
W końcu czerwca 1940 roku w wyścigu
jądrowym Niemcy znajdowały się na
alarmująco wysuniętej pozycji: nie
miały wprawdzie większych ilości
ciężkiej wody, ale dysponowały jej
fabryką i tysiącami ton związków uranu
o wysokiej czystości, posiadały
cyklotron, któremu brak było tylko
wykończenia, miały liczną kadrę
fizyków, chemików i inżynierów,
jeszcze nie przetrzebioną przez
konsekwencje wojny totalnej, miały
wreszcie najpotężniejszy przemysł
chemiczny świata.
Ponadto aż do tego czasu niemieccy
uczeni mogli korzystać z niezmiernie
ważnych dla prac nad projektem broni
atomowej - a otwarcie ogłaszanych
w amerykańskiej prasie naukowej -
wyników badań, badań, których Niemcy
nie mogliby wówczas sami
przeprowadzić, W jawnych publikacjach
potwierdzono, że uran, tor i występujący
w znikomych ilościach protaktyn mogą
ulegać rozszczepieniu przez neutrony -
ten pierwszy zarówno przez neutrony
prędkie, jak i powolne, dwa pozostałe
wyłącznie przez prędkie. Dzięki pracom
opublikowanym w amerykańskim
„Physical Review” w marcu i kwietniu
1940 roku znane były Niemcom
doświadczalne dowody na to, że dla
neutronów powolnych
prawdopodobieństwo rozszczepienia
jądra uranu-235 jest większe niż dla
prędkich i że neutrony o pewnej energii
są z dużym prawdopodobieństwem
wychwytywane przez uran-238,
[23]
w wyniku czego powstaje uran-239 .
15 czerwca, tuż przed nałożeniem
cenzury na publikowanie tego rodzaju
prac naukowych, dwaj fizycy
amerykańscy uzupełnili obraz w długim
liście do „Physical Review”: użyli oni
wielkiego cyklotronu w Berkeley, by
udowodnić istnienie nowego
pierwiastka „transuranowego”, znanego
dziś jako pluton, a powstającego przez
emisję promieniowania beta
z nietrwałego pierwiastka o liczbie
atomowej 93, powstałego z uranu-239.
Autorzy listu zwrócili uwagę na
szczególną trwałość plutonu: „O ile
w ogóle występuje emisja cząstek alfa,
półokres ze względu na rozpad alfa musi
być rzędu miliona lub więcej lat”.
Opublikowanie tego listu spowodowało
poważne zaniepokojenie w Wielkiej
Brytanii. Gdyby teoria Bohra i Wheelera
okazała się słuszna - a wszystkie
doświadczenia w Stanach
Zjednoczonych miały na celu
sprawdzenie jej słuszności - wówczas
ten nowy pierwiastek o liczbie
atomowej 94, czyli pluton, powinien być
również substancją rozszczepialną,
podobnie jak uran-235. Kilku
naukowców zdało sobie natychmiast
z tego sprawę przeczytawszy ów list w
„Physical Review”. W istniejącej
sytuacji było pożałowania godne, że taka
informacja mogła w ogóle zostać
opublikowana. Na żądanie sir Jamesa
Chadwicka władze brytyjskie wysłały
do Stanów Zjednoczonych notę
protestacyjną.
Kiedy władze brytyjskie zwróciły się
z zapytaniem, jakie postępy osiągnęli
Amerykanie, zapewniono je, że prace
nad uranem prawdopodobnie nie będą
miały większego znaczenia militarnego.
Było im wiadome wprawdzie, że w
Niemczech prowadzone są badania
uranu, wierzono jednak, że fizykom
niemieckim udało się zwieść władze
Rzeszy co do terminu, w którym można
będzie wykorzystać osiągnięcia
w praktyce po to, by pozwolono im
pracować w spokoju nad bardziej im
odpowiadającymi problemami.
Do pewnego stopnia było to prawdziwe.
Z najróżniejszych przyczyn trzeźwo
oceniający rzeczywistość naukowcy nie
próbowali jeszcze zainteresować rządu
niemieckiego budową bomby atomowej.
Niemniej jednak ich prace prowadziły
w tym kierunku. Carl Friedrich von
Weizsäcker, teoretyk, był gorliwym
czytelnikiem „Physical Review”.
W drodze do pracy kilkakrotnie
wystraszył wścibskich współpasażerów
berlińskiego metra studiowaniem tego
amerykańskiego periodyku, nieświadom
ich podejrzliwych spojrzeń. W lipcu,
jeszcze zanim otrzymał najnowszy,
czerwcowy numer pisma, doszedł na
drodze teoretycznej do podobnych
wniosków dotyczących produktów
rozpadu uranu-238, do których dwaj
wspomniani fizycy amerykańscy doszli
na drodze doświadczalnej. Właśnie
w wagonie metra Weizsäcker wpadł na
myśl, że jądro uranu-238 przez wychwyt
neutronu może przekształcić się w jądro
nowego pierwiastka, który będzie
materiałem rozszczepialnym, podobnie
jak uran-235 - mając nad nim tę istotną
wyższość, że jako chemicznie różny da
się oddzielić stosunkowo prostymi
metodami chemicznymi od uranu
napromienionego w stosie atomowym.
Weizsäcker pomylił się tylko w jednym
punkcie: uważał, że proces rozpadu
zatrzyma się na pierwiastku o liczbie
atomowej 93 (neptunie), i temu
pierwiastkowi przypisał zdolność
rozszczepiania się i własności
wybuchowe cechujące uran-235.
Tymczasem, jak niebawem wykazali
Amerykanie oraz niezależnie od nich
dwaj fizycy w Cambridge, neptun
rozpada się na następny z kolei
pierwiastek o liczbie atomowej 94
(pluton), i to był właśnie ów stabilny
kandydat na materiał wybuchowy.
Zarówno neptun jak i pluton zostały już
w czerwcu 1940 roku zidentyfikowane
przez wiedeńskich fizyków J.
Schintlmeistra i F. Herneggera, lecz
donieśli oni o swoim odkryciu dopiero
pod koniec roku. Tymczasem
Weizsäcker napisał dla Ministerstwa
Wojny pięciostronicowy raport „o
możliwości uzyskania energii z uranu-
238”, w którym nadmienił, że nowy
pierwiastek produkowany przez
napromienianie uranu w reaktorze
mógłby znaleźć trojakie zastosowanie,
w tym jedno „jako materiał
wybuchowy”.
IV
Zanim uczonym niemieckim zaświtała
koncepcja wykorzystania plutonu,
zaatakowali oni problem oddzielania
uranu-235 na skalę przemysłową.
Zgodnie z przypuszczeniami Frischa i
Peierlsa nadzieje ześrodkowały się
głównie na metodzie termodyfuzji
gazowej Clusiusa-Dickela. Jeśli dziś
dziwi kogoś, że w dziedzinie
rozdzielania izotopów uranu początki
były tak trudne, niech uprzytomni sobie,
że aż do roku 1940 nie znano żadnej
metody rozdzielania izotopów na
większą skalę, z wyjątkiem izotopów
wodoru, a i to było możliwe tylko dzięki
dużej - stuprocentowej - różnicy mas
atomowych.
W ciągu maja profesor Harteck i dr
Groth badali w Hamburgu silnie
korozyjne działanie bardzo czystego,
gazowego sześciofluorku uranu. Próbki
stali, lekkich stopów i niklu wystawiono
na przeciąg czternastu godzin na
działanie gazu w temperaturze 100°C,
a następnie zmierzono przyrost ciężaru.
Ciężar niklu nie uległ zmianie. Przy
powtórzeniu próby w 350°C nikiel także
najlepiej oparł się korozji. Stal okazała
się całkowicie nieodporna. W owym
czasie nikiel był w Niemczech jednym
z najtrudniejszych do zdobycia metali -
przykład przewrotności całego problemu
uranowego. 10 lipca niemieckie
Ministerstwo Wojny zwróciło się do
specjalisty od rozdzielania izotopów,
profesora Karla Clusiusa z Monachium,
z pytaniem, czy nie mógłby
zaproponować czegoś innego zamiast
sześciofluorku uranu. Po ośmiu dniach
Clusius odpowiedział, że jedynym
znanym lotnym związkiem uranu,
godnym ewentualnie uwagi, byłby
pięciochlorek uranu, ale tu można się
było spodziewać jeszcze większych
trudności. Być może, nadawałyby się
także karbonylek uranu lub
karbonylowodorek czy
karbonylochlorek. Na razie nie było
wyboru, trzeba było kontynuować pracę
z sześciofluorkiem. Zakłady koncernu I.
G. Farben w Leverkusen, mające duże
doświadczenie w produkcji związków
fluoru, uruchamiały dużą instalację do
wytwarzania tego złośliwego gazu.
Przeczuwając, że metoda Clusiusa-
Dickela nie da rezultatów, ten czy ów
niemiecki uczony proponował jakąś
bardziej egzotyczną metodę rozdzielania
izotopów uranu bądź wzbogacania uranu
w izotop U-235. Clusius sam doradzał
Ministerstwu Wojny poszukiwanie
metod, w których byłby używany ciekły,
a nie gazowy związek uranu: „Nasze
dotychczasowe doświadczenie z lotnymi
związkami uranu każe przypuszczać, że
jedynie proces odbywający się w fazie
ciekłej mógłby ruszyć sprawę
z miejsca”. Mniej więcej w tym samym
czasie R. Fleischmann, fizyk z
Heidelbergu, zgłosił podobną
propozycję, sugerując modyfikację
metody użytej przez Ureya do
wzbogacania azotu w izotop N-15.
Metoda Fleischmanna, oparta podobnie
jak pomysł Clusiusa na zasadzie
podziału Nernsta, polegała na mieszaniu
roztworu azotanu uranylu w wodzie
z roztworem tego samego związku
w eterze. Teoretycznie jony uranu-235
winny koncentrować się silniej w eterze
i mogłyby zostać oddzielone metodami
fizycznymi.
Clusius pracował nad swoją nową
metodą od stycznia 1940 roku. W maju
mógł już donieść o „obiecujących
rezultatach” doświadczenia
pilotującego, w którym rozdzielano jony
sodu i litu. Kiedy jednak wraz z M.
Maierhauserem zabrał się do
pierwiastków o bardziej zbliżonych
własnościach, mianowicie do
pierwiastków ziem rzadkich, spotkało
go niepowodzenie. Wobec tego porzucił
ów najprostszy wariant na rzecz bardziej
skomplikowanej metody
„przeciwprądu”. W monachijskim
laboratorium ustawiono metalową,
a później szklaną kolumnę rozdzielczą
i zaczęły się doświadczenia, mające na
celu znalezienie najodpowiedniejszych
soli uranu. Doświadczenia pilotujące,
w których użyto soli pierwiastków ziem
rzadkich, mianowicie nadchloranu
neodymu i itru, pozwalały sądzić, że
metoda rozdzielania izotopów w fazie
ciekłej ma pewne szanse powodzenia.
Na specjalnej konferencji w sprawie
rozdzielania izotopów, która odbyła się
w ramach zjazdu Towarzystwa
Naukowego im. Bunsena w Lipsku
w październiku 1940 roku, podkreślano
trudności przystosowania jakiejkolwiek
znanej metody do masowej produkcji
uranu-235. W. Walcher omówił
elektromagnetyczną metodę
otrzymywania mikroskopijnych ilości
uranu-235 w spektroskopie masowym.
Prof. H. Martin przedstawił pracę
wykonaną przez instytut w Kilonii nad
nową metodą rozdzielania izotopów
w ultrawirówkach w połączeniu ze
specjalną techniką „powielania”.
W pierwszych dniach wojny
ministerstwo poleciło telefonicznie
Martinowi, żeby poinformował Urząd
Uzbrojenia Armii o swoich
osiągnięciach w dziedzinie rozdzielania
izotopów, ponieważ mogą być
„przydatne dla badań jądrowych”.
Polecono mu jak najszybciej zakończyć
budowę pierwszego prototypu, lecz
wciąż jeszcze istniały jakieś nie
rozwiązane problemy techniczne.
Wszystko zdawało się wskazywać, że
żadna z metod nie nadaje się do
produkcji większych ilości uranu-235.
Po zakończeniu zjazdu fizycy zabrali się
do problemu na nowo.
V
Wśród materiałów zdobytych przez
Niemców w Belgii znajdowała się duża
ilość uranianu sodu. Dwie tony tego
związku przewieziono do Berlina, gdzie
posłużyły jako podstawowy materiał do
doświadczenia przeprowadzonego przez
G. von Droste. Związek zawierał
oczywiście zanieczyszczenia i był
bardzo wilgotny. Zapakowano go w
2000 papierowych torebek i ułożono
w blok metrowej wysokości -
doświadczenie miało pewne
podobieństwo do doświadczenia
przeprowadzonego cztery miesiące
wcześniej w Hamburgu przez Hartecka.
Von Droste spodziewał się, że papier
i woda podziałają do pewnego stopnia
jako moderator, podczas gdy Harteck
użył suchego lodu. Z tego eksperymentu
nic nie wynikło poza wnioskiem, że do
budowy stosu należy użyć uranu
możliwie dobrze oczyszczonego.
Było to ostatnie z doświadczeń
improwizowanych w nieodpowiednich
warunkach: na początku października
1940 roku „Virushaus” oddany został do
użytku. Laboratorium, zbudowane pod
kierunkiem doktora Karla Wirtza,
mieściło się w drewnianym baraku na
terenie Instytutu Biologii i Badań nad
Wirusami, w sąsiedztwie Instytutu
Fizyki. Gdyby cokolwiek się wydarzyło
- tłumaczono - uniknęłoby się dzięki
temu skażenia całego instytutu. Głównym
elementem „Virushausu” była okrągła,
obmurowana cegłami studnia
o głębokości dwóch metrów, znajdująca
się w głębi laboratorium. Wodę i prąd
doprowadzono z Zakładu Hodowli
Wirusów. Studnię reaktora można było
napełnić zwykłą wodą służącą jako
reflektor i osłona, a pompy o dużej
wydajności mogły w razie potrzeby
opróżnić ją w ciągu godziny. Do
podnoszenia i opuszczania ciężkiego
zbiornika reaktora zainstalowano
suwnicę. W innych pomieszczeniach
znajdowały się pompy, wyposażenie
laboratoryjne i pomiarowe oraz
zaopatrzony w osłony pojemnik na
źródło neutronów. Projektanci
laboratorium jedynie marginesowo
uwzględnili możliwość utraty kontroli
nad stosem uranowym - co zawsze
mogło się zdarzyć, mimo wszelkich
środków ostrożności i mimo że wyniki
obliczeń przeczyły tej możliwości.
Wzięli ją jednak pod uwagę o tyle, że na
wszelki wypadek zaprojektowali ściany
i dach budynku z lekkiego, nietrwałego
materiału. Po pierwszej podobnie
ryzykownej próbie wszystkie
amerykańskie stosy były budowane
w rejonach nie zamieszkanych.
„Virushaus” znajdował się w samym
centrum Berlina.
Berlińscy naukowcy zdawali sobie
jednak sprawę, że praca z tlenkiem
uranu jest niebezpieczna. Choć
praktycznie nie promieniotwórczy, jest
jednak silnie toksyczny, przed wejściem
do „Virushausu” pracownicy musieli
wkładać specjalne ubiory ochronne,
buty, okulary i maski gazowe. W tym
właśnie budyneczku w grudniu 1940
roku prof. Heisenberg, von Weizsäcker,
Wirtz i dwaj inni fizycy zaczęli
budować swój pierwszy stos uranowy.
Kopulasto sklepiony cylinder
aluminiowy o wysokości 1,4 metra i o
tej samej średnicy załadowano grubymi
warstwami tlenku uranu przedzielonymi
cienkimi warstwami parafiny, mającej
pełnić funkcję moderatora. Cały zestaw
umieszczono w studni wypełnionej
wodą, która miała służyć jako osłona
przed neutronami. Fizycy nie wiedzieli,
czego właściwie oczekują. Z ostatnich
obliczeń K. H. Höckera wynikało, że
stos z tlenku uranu powinien
produkować neutrony nawet przy użyciu
parafiny jako moderatora. Umieszczono
źródło neutronów w kanale w samym
środku stosu i rozpoczęto pomiary
strumienia neutronów wewnątrz stosu,
w różnych odległościach od źródła. Nie
zaobserwowano ani śladu reakcji
łańcuchowej: neutrony emitowane przez
źródło radowo-berylowe były
bezużytecznie pochłaniane wewnątrz
stosu. Kilka tygodni później powtórzono
eksperyment. Tym razem 6800
kilogramów tlenku uranu rozmieszczono
na dwa różne sposoby w tym samym co
poprzednio, sklepionym cylindrze
i znów użyto parafiny jako moderatora.
Żadna z konfiguracji nie dała lepszych
wyników niż pierwsza próba z grudnia
1940 roku. Heisenberg przekonał się, że
nie można zbudować działającego stosu
uranowego moderowanego zwykłą wodą
lub parafiną. Pozostawała więc tylko
ciężka woda - wciąż jeszcze
nieosiągalna w większych ilościach.
Profesor Heisenberg w dalszym ciągu
dzielił swój czas pomiędzy Lipsk i
Berlin. W Lipsku Döpel przygotowywał
podobne doświadczenie z tlenkiem
uranu i parafiną, z tą różnicą, że
w swoim stosie rozmieścił materiały
w postaci czterech kulistych
koncentrycznych warstw przedzielonych
cienką warstwą aluminium. Ten trudny
eksperyment planowano już od czerwca
1940 roku. Döpelowi nie powiodło się,
podobnie jak jego berlińskim kolegom.
W tym okresie badań najcenniejsze
wyniki osiągnięto w Heidelbergu, gdzie
prof. Walther Bothe i dr Flammersfeld
wymieszali w wielkiej kamiennej kadzi
około 4,5 tony tlenku uranu z 435
kilogramami wody i zmierzyli z bardzo
dużą dokładnością współczynnik
mnożenia neutronów oraz pochłanianie
rezonansowe neutronów w obu tych
substancjach. Ich pomiary potwierdziły,
że teoretycznie możliwe jest
zastosowanie tlenku uranu jako paliwa
w stosie, jeżeli moderatorem będzie
ciężka woda.
Chociaż do końca 1940 roku żaden
z niemieckich fizyków jądrowych, jak
się wydaje, nie poddał takiej idei,
Ministerstwo Wojny z własnej
inicjatywy zdecydowało, że do
przeprowadzenia rozstrzygających prób
należy użyć metalicznego uranu zamiast
tlenku. Berlińska firma Auer, która
dostarczała oczyszczonego tlenku, nie
miała urządzeń do redukcji tlenku do
postaci metalicznej. Wobec tego Riehl
zwrócił się o pomoc do doktora
Bärwinda, dyrektora Niemieckich
Zakładów Rozdzielania Złota i Srebra
[25]
„Degussa” , firmy mającej powiązania
z Auerem i wyspecjalizowanej
w technologii metali szlachetnych.
Współpraca Auera z tą firmą frankfurcką
datowała się od lat trzydziestych, kiedy
to „Degussie” udało się zredukować
tlenek toru do postaci metalicznej. Firma
Auer znalazła wówczas zastosowanie
przemysłowe dla tego plastycznego
metalu i „Degussa” uruchomiła przy
swojej fabryce nr 2 przy Gutleutstraße
215 niewielki zakład redukcji toru pod
kierownictwem doktora Weissa. Od
1938 roku do grudnia 1940
wyprodukowano tam nieco ponad 200
kilogramów metalicznego toru.
Znaczenie tej fabryczki toru stanie się
zaraz oczywiste. Właśnie z „Degussą”
firma Auer zawarła umowę na pilną
dostawę wielkiej ilości metalicznego
uranu, oznaczanego kryptonimem „metal
specjalny”. Ze względu na
podobieństwo procesów redukcji
„Degussa” mogła wykorzystać istniejący
zakład redukcji toru: oczyszczony tlenek
uranu dostarczany przez firmę Auer
redukowano w temperaturze 1100°C za
pomocą metalicznego wapnia
z dodatkiem chlorku wapnia jako
topnika, w atmosferze gazu obojętnego -
argonu. Uran produkowany przez
„Degussę” zawierał pewne
zanieczyszczenia, chociaż Niemcy
przedkładali taką redukcję termiczną nad
standardowe metody
elektrometalurgiczne, stosowane za
granicą, w przekonaniu, że metaliczny
uran produkowany ich metodą odznacza
się najwyższą osiągalną czystością.
W rzeczywistości metaliczny uran
zawierał więcej domieszek niż
wyjściowy tlenek - pochodziły one
głównie z wapnia używanego do
redukcji. W następnych miesiącach
robiono próby produkcji uranu
o większej czystości, na przykład
metodami elektrolitycznymi. Doktorowi
Horstowi Korschingowi pracującemu w
Berlinie udało się tą drogą otrzymać
niewielkie ilości metalu, lecz Riehl
z firmy Auer uznał metodę za
nieekonomiczną.
Z frankfurckiej „Degussy” pochodził
cały metaliczny uran wyprodukowany w
Niemczech w ciągu wojny. Pierwsza
partia 280,6 kilograma tego trującego
i grożącego samozapłonem, ciężkiego,
czarnego proszku została
wyprodukowana metodami
laboratoryjnymi pod koniec 1940 roku
i dostarczona firmie Auer w Berlinie na
potrzeby niemieckich badań jądrowych.
Jeśli czytelnik uważa, że w książce tej
położono zbyt wielki nacisk na sprawę
produkcji uranu, winien wziąć pod
uwagę, że był to dopiero koniec 1940
roku, a produkcja metalicznego uranu (w
postaci proszku) była już w Niemczech
opanowana z nominalną zdolnością
wytwórczą około jednej tony
miesięcznie - natomiast w Stanach
Zjednoczonych metalicznego uranu nie
produkowano prawie wcale aż do końca
1942 roku, kiedy to dostarczono Enrico
Fermiemu pierwsze 6 ton do budowy
słynnego później stosu atomowego. Do
chwili zbudowania historycznego stosu
Fermiego w Chicago frankfurcka fabryka
„Degussy” wyprodukowała ponad 7,5
tony metalicznego uranu, z czego 99
procent oddano do dyspozycji
niemieckim naukowcom w dziedzinie
jądrowej. To nie niemiecki przemysł
zawiódł w projektach atomowych -
zawiedli uczeni. Jak do tego doszło, jaki
był przebieg wydarzeń w 1941 roku,
zobaczymy w następnych rozdziałach.
4
Skutki jednego błędu
II
Uderzającą cechą wielkich osiągnięć
nauki jest ich zasadnicza uniwersalność.
Najbardziej rzuca się to w oczy
w czasie wojny, kiedy to różne grupy
międzynarodowej społeczności
naukowców zmuszone są pracować
niezależnie, nie znając wyników innych
badaczy. Potwierdzenie tej zasady
stanowią równoległe osiągnięcia
naukowców zarówno państw osi, jak
i aliantów w dziedzinie radaru
i silników odrzutowych.
Latem 1940 roku naukowcy pracujący
w szeregu uniwersytetów po stronie
sprzymierzonych, eliminując cały szereg
innych możliwości, zdecydowali
ograniczyć się do jednej tylko metody
rozdzielania izotopów. Metodę
elektromagnetyczną, za pomocą której
Nier otrzymał minimalną ilość uranu-
235, odrzucono jako zbyt kosztowną.
Z innych możliwości - termodyfuzji,
wirowania i dyfuzji gazu przez porowate
przegrody - tylko ten ostatni proces
dawał jakieś realne szanse powodzenia.
Termodyfuzję, nazywaną przez
Niemców metodą Clusiusa-Dickela,
odrzucono, „ponieważ nie jest znany
żaden gazowy związek uranu, dla
którego metoda ta dawałaby pomyślne
wyniki”.
Metoda dyfuzji gazowej stosowana w
W. Brytanii polegała na przepuszczaniu
gazowego związku uranu przez porowatą
przegrodę pod precyzyjnie dobranym
ciśnieniem. Jedynym gazem, jaki można
było zastosować, był ów nieprzyjemny
sześciofluorek uranu. Atomy uranu-235
łatwiej dyfundują przez przegrodę niż
atomy cięższego izotopu. Proces
należało powtarzać wiele, wiele razy,
aby uzyskać żądane wzbogacenie
w uran-235. Urządzenie musiało więc
zużywać wielkie ilości energii na
przepompowywanie gazu. Metoda nie
była nowa. Stosował ją Aston w swoich
wcześniejszych badaniach nad
izotopami, a zmodyfikowana we
wczesnych latach trzydziestych przez
Gustawa Hertza, fizyka niemieckiego,
posłużyła do rozdzielenia izotopów
neonu.
W grudniu 1940 roku zespół brytyjski,
kierowany przez uchodźcę z kontynentu
Franza Simona, zaprojektował wielką
instalację przemysłową, wzorowaną na
aparacie Hertza, o wydajności jednego
kilograma 99-procentowego uranu-235
dziennie. Zakład miał zajmować obszar
16 hektarów, a pobór mocy miał
wynosić około 60 megawatów. W tym
samym miesiącu firmie ICI (Imperial
Chemical Industries) zlecono
wyprodukowanie pewnej ilości
sześciofluorku uranu (gazu, który w
Niemczech produkowano już w wielkich
ilościach).
W Stanach Zjednoczonych w tym czasie
prace były na ogół mniej zaawansowane
niż w W. Brytanii, chociaż dzięki
wielkiemu cyklotronowi w Berkeley w
Kalifornii badania nad plutonem
posuwały się szybko naprzód.
Amerykański komitet do spraw uranu,
zaalarmowany doniesieniami o stanie
prac w „Virushausie” w berlińskim
Instytucie Cesarza Wilhelma,
zainicjował na początku lata 1940 roku
ambitny program badań pod auspicjami
Rady Badań Naukowych Obrony
Narodowej, kierowanej przez doktora
Vannevara Busha. Bush uzyskał zgodę
prezydenta na wymianę doświadczeń
z naukowcami brytyjskimi i w marcu
1941 roku brytyjscy naukowcy otrzymali
z Waszyngtonu pierwsze raporty
naukowe. Na ich podstawie profesor
Peierls stwierdził, że masa krytyczna
uranu-235 wynosi prawdopodobnie 8
kilogramów lub nawet mniej. Dwa
miesiące później zawarto kontrakt
z firmą Metropolitan-Vickers na budowę
w W. Brytanii doświadczalnego zakładu
wzbogacania uranu metodą dyfuzji
gazowej. Instalacja pilotująca miała się
składać z dwudziestu stopni. Prace
zespołu z Cambridge nad plutonem
stopniowo zarzucono, głównie z braku w
W. Brytanii cyklotronu.
Niektórzy uczeni brytyjscy wyrażali
wątpliwość, czy pluton będzie się
nadawał do produkcji bomb. Produkcja
plutonu tak czy owak byłaby
uzależniona, jak się wówczas
wydawało, od wytworzenia dostatecznej
ilości ciężkiej wody potrzebnej do
uruchomienia reaktora, a to był problem
równie trudny jak rozdzielanie izotopów
uranu.
W lipcu 1941 roku wyniki badań
uczonych brytyjskich zostały zebrane
w raporcie Komitetu MAUD przy
Ministerstwie Produkcji Lotniczej -
komitetu rządowego, powołanego
specjalnie dla spraw energii jądrowej.
Raport stwierdzał, że istnieje możliwość
wyprodukowania bomby uranowej,
zawierającej około 10 kilogramów
uranu-235 i równoważnej 1800 tonom
TNT. Komitet ostrzegał:
„Wiadomo nam, że Niemcy
przedsięwzięły wiele starań dla
zapewnienia sobie dostaw substancji,
znanej jako ciężka woda. We
wcześniejszym stadium prac sądziliśmy,
że ta substancja może być niezmiernie
przydatna do naszych celów.
W rzeczywistości okazało się, że jej
przydatność do wyzwalania energii
atomowej ogranicza się do procesów,
które najprawdopodobniej nie mają
bezpośredniego znaczenia militarnego.
Jednakże do tej pory Niemcy mogli
również zdać sobie z tego sprawę,
a należy zaznaczyć, że kierunek badań,
który obraliśmy, narzuca się sam przez
się każdemu zdolniejszemu fizykowi”.
Tak więc wydawało się, że W. Brytania
znajdzie się w posiadaniu materiału na
pierwszą bombę atomową już w końcu
1943 roku.
Czy Niemcom uda się wyprodukować
bombę wcześniej? Wywiad podjął
szereg zwykłych środków ostrożności.
Najbardziej oczywisty trop prowadzący
w kierunku niemieckich projektów
atomowych wiódł przez fabrykę ciężkiej
wody w Rjukan. Zaczęto dociekliwie
badać wszelkie wzmianki o ciężkiej
wodzie w raportach agentów wywiadu.
Depesza z Trondheimu, która nadeszła
latem do Londynu, donosząca, że
Niemcy zwiększają produkcję ciężkiej
wody w Rjukan, ostatecznie pobudziła
wywiad brytyjski do energiczniejszego
działania. Stało się jasne, że wysiłki
Niemców należy traktować poważnie.
Kopię depeszy otrzymał dr R. V. Jones,
młody pracownik działu naukowego
Intelligence Service. Jones
zatelefonował do oficera kierującego
norweską sekcją wywiadu, komandora-
porucznika Eryka Welsha. Welsh
w czasie pierwszej wojny światowej
służył na poławiaczu min, a później
kierował norweską fabryką należącą do
International Paint Company.
Małżeństwo z Norweżką i pewne
przygotowanie naukowe predestynowały
go do zadania powierzonego mu przez -
wywiad. Welsh powiedział Jonesowi,
że owszem, widział telegram z
Trondheimu, lecz kto kiedy słyszał
o jakiejś ciężkiej wodzie? Jones
wyjaśnił mu powagę sprawy i poprosił,
by Welsh zażądał informacji o obecnej
produkcji Norsk-Hydro.
Odpowiedź, która nadeszła z
Trondheimu, była szokująca:
odmówiono udzielenia informacji,
bowiem zainteresowanie aliantów
produkcją firmy wydało się Norwegom
podejrzane. Agent z Trondheimu
zapytywał, czy za plecami wywiadu nie
kryje się Imperial Chemical Industries -
konkurent Norsk-Hydro w czasach
pokojowych. „Pamiętajcie - dodawał -
krew jest gęściejsza od wody, choćby
[30]
ciężkiej” . Jones musiał poskromić
swoje zainteresowanie osobą
anonimowego żartownisia, autora
zaskakującego telegramu. Spotkał go
zresztą jesienią. Tymczasem komandor
Welsh, zawodowy pracownik
Intelligence Service z pewnym tylko
przygotowaniem naukowym, stopniowo
przejmował kontrolę nad poczynaniami
wywiadu w dziedzinie atomowej ku
zrozumiałemu przerażeniu doradców
naukowych, zasiedziałych w służbie
Intelligence Service. W tych pierwszych
latach pozycja Welsha była
niezachwiana ze względu na znaczenie
norweskiego teatru wojennego. Później
stał się on po prostu niezastąpiony.
III
Do 1 maja 1942 „Degussa”
wyprodukowała prawie 3,5 tony
czystego uranu metalicznego w postaci
proszku. Głównymi odbiorcami
produkcji „Degussy” byli: firma Auer,
Ministerstwo Wojny i profesor
Heisenberg. W instytucie Heisenberga w
Lipsku dobiegały końca przygotowania
do najważniejszego z planowanych
doświadczeń w zakresie stosów
atomowych.
Poprzedni eksperyment L-III dał tak
pomyślne rezultaty, że Heisenberg
postanowił powiększyć stos
o dodatkową warstwę metalicznego
uranu i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Tymczasem w grudniu 1941 roku
wspólnie z Döpelem przeprowadzał
doświadczenie z neutronami prędkimi,
które dało im przykrą nauczkę.
Sproszkowany uran ma nieprzyjemne
własności - na powietrzu z łatwością
ulega samozapaleniu. Jeden z techników
Heisenberga ostrożnie przesypywał
proszek uranowy do wnętrza kuli
aluminiowej, gdy nagle rozległ się
głuchy huk i strumień ognia wystrzelił
z otworu kuli na cztery metry w górę,
parząc mu dotkliwie dłoń i podpalając
pobliski zbiornik z uranem. Döpel wraz
z technikiem zasypali pojemnik
piaskiem, lecz kiedy następnego dnia
odgarnęli piasek, stwierdzili, że uran
wciąż jeszcze pali się w najlepsze.
Z pewnymi obawami wrzucili żarzące
się resztki do wody i przekonali się
w ten ryzykowny sposób, że płonący
uran można ugasić, zalewając go dużą
ilością wody.
Stos L-IV w Lipsku
W maju 1942 r. Döpel i Heisenberg przeprowadzili
doświadczenie, mające istotne znaczenie dla
całości niemieckich badań atomowych: w kulistym
stosie, przedstawionym schematycznie na
powyższym rysunku, po raz pierwszy na świecie
zaobserwowano mnożenie neutronów. Brak jest
jakichkolwiek zdjęć tego stosu, który wkrótce uległ
zniszczeniu przez pożar.
II
Według przewidywań Heisenberga dla
wywołania w stosie uranowym reakcji
łańcuchowej niezbędne było 5 ton
ciężkiej wody. Do końca czerwca 1942
roku zakłady Vemork dostarczyły
Niemcom zaledwie 800 kilogramów -
jedną szóstą potrzebnej ilości. Jeszcze
raz wzięto pod rozwagę możliwość
produkcji ciężkiej wody w Niemczech.
W połowie lipca Diebner i Berkei
zorganizowali w Berlinie naradę
z ekspertami od wytwarzania ciężkiej
wody. W naradzie wzięli też udział
Heisenberg i Bothe. Zebranych
poinformowano, że budujący się koło
Monachium zakład pilotujący będzie
mógł wytwarzać metodą Clusiusa-
Lindego zaledwie 200 kilogramów
ciężkiej wody rocznie, jeśli produktem
wyjściowym będzie naturalny wodór.
Byłoby znacznie korzystniej
wprowadzać wodór już częściowo
wzbogacony w deuter. Czy Niemcy
dysponują jakimś źródłem nieco
wzbogaconego wodoru? Prof. Harteck
wyrażał obawy, że proces będzie
wymagał ogromnych ilości energii, że
niezbędne będzie wydajne ochładzanie i
że trzeba będzie stosować wodór
o najwyższej czystości. Jego
argumentacja nie została wzięta pod
uwagę. Inni uczestnicy zalecili wysłanie
komisji ekspertów do wielkiej
hydroelektrowni w Merano w Tyrolu
w celu zbadania stężenia ciężkiej wody
w tamtejszych elektrolizerach. Gdyby
było ono dostateczne, można by
zwiększyć produkcję zakładu Clusiusa-
Lindego do półtorej tony rocznie.
Konferencję zamknięto stwierdzeniem,
że „sprawa wytwarzania ciężkiej wody
jest nadal bardzo pilna” i że wobec tego
nie należy odkładać opracowywania
innych metod aż do uzyskania wyników z
Merano.
Dr Hans Suess pojechał na 10 dni do
Vemork i tu wraz z głównym inżynierem
Jomarem Brunem przeprowadził serię
doświadczeń w celu sprawdzenia,
w jakim stopniu użycie katalizatorów
może poprawić wydajność
dwutemperaturowego procesu wymiany
izotopowej, zastosowanego
w pierwszych stopniach wzbogacania.
Niemcy i Norwegowie pozostawali
teraz w jak najbliższych stosunkach.
Suess i Brun wspólnie z drugim
inżynierem z Vemork, Alfem Larsenem,
zbudowali w zakładach małe urządzenie
laboratoryjne do badania skuteczności
różnych katalizatorów.
Pod koniec pobytu Suessa do Norwegii
przybyli Wirtz i Berkei. Konsul
Schoepke spotkał się z nimi w Oslo, po
czym wszyscy trzej wraz z trzema
inżynierami Norsk-Hydro: Voslewem,
Eide i Johannsenem, udali się do
Rjukan. Szum siłowni zakładów Vemork
stwarzał nastrojowe tło do dyskusji nad
środkami dalszego powiększenia
produkcji ciężkiej wody. W naradach
brał też udział dyrektor zakładów.
Niemcy upewnili się, że prace nad
modyfikacją szóstego stopnia kaskady
rozdzielczej są daleko posunięte.
W ciągu następnych trzech miesięcy
Brun i Suess zredagowali wspólnie dla
niemieckiego Ministerstwa Wojny trzy
raporty, w których omówili środki
podjęte przez nich dla zwiększenia
wydajności fabryki oraz wyniki badań
różnych katalizatorów dla szóstego
stopnia kaskady.
25 lipca niemieccy naukowcy
skontrolowali przebieg prac
w zakładach elektrolizy w Såheim:
pracowały tam już nowe elektrolizery
Pechkranza, a dwa dalsze miały nadejść
z Berlina z firmy Bamag. „Umówiliśmy
się, że cała rozporządzalna moc będzie
użyta do produkcji SH.200 [ciężkiej
wody]”. Ponieważ w wyniku różnych
trudności zakłady Vemork nie wykonały
zaplanowanej produkcji, władze
wojskowe w Berlinie i Oslo uznały za
konieczne zbudowanie zakładu
końcowego wzbogacania także i w
Såheim, a dział badań naukowych
Ministerstwa Wojny zobowiązał się
zapewnić niezbędne dostawy
reglamentowanych materiałów - stali
V2A, gumy i azbestu - do budowy
kompletnej dziewięciostopniowej
fabryki ciężkiej wody dla Niemiec.
Trzy dni później dyrektor Norsk-Hydro
N. Stephanson obiecał Niemcom, że
„dopóki utrzyma się obecny stan wody,
produkcja będzie wynosiła 125 do 130
kg miesięcznie”. 14 września w Vemork
po raz pierwszy do jednego ze stopni
dołączono obieg, w którym
wykorzystany został proces Hartecka-
Suessa katalitycznej wymiany
izotopowej. Niemcy spodziewali się, że
dzięki temu w krótkim czasie fabryka
osiągnie nowy pułap produkcji - około
400 kg miesięcznie. W końcu listopada
profesor Esau raportował Göringowi, że
gdy tylko zakończą się niezbędne próby
w zakładach I.G. Farben w Leuna, w
Niemczech także ruszy pełną parą
produkcja ciężkiej wody.
Tymczasem przemysłowi powierzono
zadanie dostarczenia kilku ton płyt
z metalicznego uranu, niezbędnych do
budowy pierwszego dużego reaktora.
Odlanie płyt zlecono zakładom nr 1
firmy „Degussa”, przy Weißfrauenstraße
we Frankfurcie. W styczniu posłano tam
w celu przeprowadzenia prób jeden
kilogram uranu, w połowie maja - sto
kilogramów, a pod koniec maja - całą
tonę. Uran przetapiano w próżni
w elektrycznych piecach oporowych,
lecz technika odlewania była
prymitywna, a odlewy niezadowalające,
z wieloma dziurami
i zanieczyszczeniami.
Produkcja metalicznego uranu w postaci
proszku w ciągu 1941 roku podlegała
znacznym wahaniom, ponieważ
zapotrzebowanie na uran było bardzo
nieregularne. Zakład redukcji tlenku
uranu przy Gutleutstraße był w stanie
wytwarzać tonę metalicznego uranu
miesięcznie, lecz w ciągu całego 1941
roku, nie będąc w ogóle bombardowany,
wyprodukował zaledwie 2460 kg.
Trudno ustalić, dlaczego produkcja była
tak niska. Obsługa zakładu wymagała
zaledwie pięciu, sześciu ludzi, surowiec
był dostępny w nieograniczonych
ilościach - a jednak cały „projekt U”
zaczął w końcu utykać właśnie
[44]
z powodu braku uranu , chociaż zakład
we Frankfurcie nie wykorzystywał całej
mocy produkcyjnej, w zakładach
chemicznych „Degussa” w Grünau koło
Berlina rozpoczęto na początku 1942
roku budowę drugiego zakładu redukcji
tlenku uranu, identycznego
z frankfurckim. „Projekt U” wystartował
istotnie w tempie wysoce
priorytetowym. Jednakże postęp we
frankfurckich zakładach był powolny,
brak doświadczenia w wytopie uranu
stale powodował opóźnienia
w odlewaniu płyt zamówionych przez
Heisenberga i Döpela. W miarę jak
„projekt U” tracił priorytety, „Degussa”
napotykała coraz poważniejsze trudności
w zdobywaniu części zamiennych dla
obu frankfurckich zakładów i pod koniec
1942 roku - w wyniku niedostatecznego
zaopatrzenia zakładów w pompy
próżniowe, miedź do transformatorów
i inne ważne materiały - produkcja
metalicznego uranu zaczęła spadać.
III
Od chwili, gdy w 1941 roku nadeszły
pierwsze wiadomości o wzroście
dostaw ciężkiej wody do Niemiec,
wywiad brytyjski z niepokojem śledził
rozwój niemieckich badań atomowych.
Na biurko komandora Welsha, a stąd do
Michaela Perrina w siedzibie „Tube
Alloys” w Londynie napływały
nieustannie przez Skandynawię
wiarygodne informacje. Część z nich
pochodziła od wybitnego berlińskiego
naukowca, którego nazwisko
spotkaliśmy już na kartkach tej książki.
W tym samym czasie, kiedy Speer
„składał krótkie sprawozdanie”
Hitlerowi, gabinet brytyjski otrzymał
wyraźną wskazówkę, że w Niemczech
rzeczywiście coś się szykuje.
Zwierzchnik Perrina w „Tube Alloys”,
Wallace Akers, poinformował doradcę
naukowego Churchilla, lorda Cherwella,
że pewien szwedzki fizyk-teoretyk z
Uppsali doniósł korespondentowi w W.
Brytanii, iż Heisenberg kieruje w
niemieckich laboratoriach szeroko
zakrojonymi badaniami w celu
wykorzystania łańcuchowej reakcji
rozszczepienia, „w szczególności uranu-
235”. Nie można wykluczyć
pozytywnych rezultatów, ostrzegał
Szwed.
Wiosną 1942 roku wywiadowi
brytyjskiemu udało się zorganizować
komórkę w samym Rjukan. W połowie
[45]
marca jeden z agentów SOE w
Norwegii zdołał opanować statek
żeglugi przybrzeżnej i przy pomocy
małej grupy ochotników doprowadził go
do Aberdeen w Szkocji. Jednym
z ochotników był Einar Skinnarland,
który gotów był współpracować
z aliantami, a przy tym pochodził z
Rjukan. Gdyby udało mu się szybko
wrócić, jego nieobecność mogłaby być
nie zauważona. Skinnarland przeszedł
krótkie przeszkolenie w SOE, a major
Tronstad, fizyk norweski kierujący
obecnie z Londynu wywiadem w swej
ojczyźnie, pouczył go o jego
obowiązkach. Skinnarlanda zrzucono na
spadochronie wczesnym rankiem 29
marca 1942 roku, dokładnie jedenaście
dni od chwili przybycia do W. Brytanii.
Nikt nie zwrócił uwagi na jego
nieobecność.
Nowy agent wkrótce doniósł Londynowi
przez Szwecję, że udało mu się
nawiązać bezpośredni kontakt z kilkoma
technikami z fabryki ciężkiej wody oraz
z naczelnym inżynierem Jomarem
Brunem. W Londynie zaczęto zdawać
sobie sprawę ze znaczenia, jakie
Niemcy przywiązują do zwiększenia
produkcji ciężkiej wody.
Wkrótce po wizycie Suessa w Vemork
major Tronstad z Londynu zażądał od
Bruna szczegółowych informacji o
fabryce. Brun przygotował fotografie
i schematy całego zakładu końcowego
wzbogacania oraz wynotował szczegóły
niemieckich planów zwiększenia
produkcji. Doktor L.D’Arcy Shepherd z
Rjukan sporządził mikrofilmy
dokumentów. Ukryto je w tubkach pasty
do zębów i przeszmuglowano przez
Szwecję do W. Brytanii. Jest sprawą
otwartą, czy w tych pierwszych
raportach nie wyolbrzymiono całego
problemu. W każdym razie w 1944 roku
profesor Paul Harteck wyraził
przypuszczenie, że „środki
bezpieczeństwa zastosowane w fabryce
przeciw sabotażowi, nadzór wojskowy
i nacisk wywierany przez czynniki
wojskowe w celu przyspieszenia prac
spowodowały przecenienie przez
Norwegów znaczenia produktu SH.200
[ciężkiej wody] dla celów
wojskowych”. Bruna niewątpliwie
nękała świadomość, że ciężka woda
może mieć jednak zastosowanie
militarne. Z nieostrożnej wzmianki
Suessa o jakimś patencie profesora
Joliota dowiedział się po raz pierwszy
o potencjalnym zastosowaniu energii
jądrowej. Czyżby to był powód, dla
którego Niemcom tak zależało na
zwiększeniu produkcji fabryki? Uwagi
Suessa zostały przekazane Tronstadowi
do Londynu. Co prawda fizykochemik
niemiecki próbował uspokoić Bruna, że
zamierzenia Rzeszy były natury
pokojowej - miały rozwiązać problem
niemieckiej powojennej gospodarki
energetycznej. Suess wyjaśnił, że
badania mogą potrwać wiele lat, lecz
nie rozwiał podejrzeń Bruna.
IV
Zgromadzone informacje tworzyły tak
jasny obraz sytuacji, że w lipcu 1942
roku brytyjski gabinet wojenny zażądał
od Połączonych Operacji
natychmiastowego przygotowania
silnego ataku naziemnego w celu
zniszczenia fabryki ciężkiej wody w
Vemork. Major Tronstad stanowczo
zaprotestował przeciw bombardowaniu
fabryki przestrzegając, że gdyby jakaś
bomba trafiła w zbiorniki ciekłego
amoniaku, okoliczna ludność znalazłaby
się w najwyższym niebezpieczeństwie.
Można było spodziewać się, że akcja nie
będzie łatwa. Połączone Operacje
zwróciły się do Dowództwa Operacji
Specjalnych (SOE) o radę. Norweska
sekcja SOE odpowiedziała, że
dysponuje grupą przygotowawczą
z doświadczonym radiotelegrafistą,
która w sprzyjających warunkach ma
zostać zrzucona na spadochronach
w celu założenia bazy wypadowej na nie
zamieszkanym płaskowyżu Hardanger,
około 50 kilometrów na północny
zachód od Rjukan.
Grupę oddano do dyspozycji
Połączonych Operacji. Plany
przewidywały lądowanie
kilkudziesięcioosobowego oddziału
saperów z Pierwszego Dywizjonu
Wojsk Spadochronowych w pobliżu
jeziora Mösvatn, które zasilało turbiny
zakładów w Vemork. Do przewiezienia
wojska po raz pierwszy miano użyć
szybowców transportowych. Oddział
miał się uformować na szosie wiodącej
przez płaskowyż do Rjukan
i wmaszerować w pełnym
umundurowaniu do fabryki Vemork.
Wysadziwszy ją w powietrze, żołnierze
mieli próbować uciec do Szwecji.
Operacja - zaszyfrowana jako
„Freshman” - była od początku źle
pomyślana i nie dopracowana, na co od
razu zwróciła uwagę norweska sekcja
SOE. Lecz oficerowie planujący akcję
w Połączonych Operacjach mieli, jak się
zdaje, większe wpływy, gdyż obiekcje
zostały zignorowane. Plan wymagał
miękkiego lądowania dwóch
szybowców załadowanych ludźmi
i sprzętem na płaskowyżu Hardanger -
w terenie usianym głazami narzutowymi
wielkości człowieka, pociętym
szczelinami i graniami, otoczonym
zdradliwymi pasmami pokrytych
śniegiem gór, pod kopułą groźnego,
burzliwego nieba. Zwolennicy operacji
mieli na poparcie argument, że plan
zawierał zalążki powodzenia: śmiałe
uderzenie, szybka ucieczka i wojna
z niemiecką bombą atomową byłaby
skończona. We wrześniu wywiad
otrzymał informację, że co miesiąc
wysyła się do Niemiec 130 kg ciężkiej
wody. Gen. Groves, szef
amerykańskiego projektu atomowego,
uważał, że fabryka Vemork powinna być
zniszczona bądź przez bombardowanie,
bądź przez dywersję - i tryby operacji
„Freshman” zaczęły się obracać.
18 października o 11.30 w nocy czterej
Norwegowie z grupy przygotowawczej
zostali zrzuceni na spadochronach.
Zebranie zrzuconego wyposażenia
i zapasów zajęło im dwa dni. Zdołali
ukryć zaledwie połowę zasobów, kiedy
wybuchła gwałtowna zamieć śnieżna.
Próba nawiązania łączności radiowej
z kwaterą SOE nie powiodła się. 6
listopada po wyczerpującym
kilkudniowym marszu, objuczeni
ładunkiem dotarli do bazy wypadowej w
Sandvatn. Radiooperator ponownie
usiłował nawiązać łączność z
Londynem, lecz w momencie, gdy mu się
to udało, zawiódł akumulator. Brat
Einara Skinnarlanda, nadzorujący zaporę
Vemork na jeziorze Mösvatn, dostarczył
świeży akumulator. Ustawiono porządną
antenę radiową i ponownie usiłowano
połączyć się z Londynem, lecz tym
razem zawilgocony nadajnik radiowy
nie chciał działać. Dopiero 9 listopada
udało się im nawiązać łączność
z kwaterą główną SOE. Radość, jaką
tym wywołali, przygasili niekorzystną
informacją przekazaną w ich pierwszym
raporcie: w pobliżu Vemork
stacjonował silny garnizon niemiecki,
a wokół fabryki i wzdłuż rur
doprowadzających wodę z jeziora
Mösvatn do turbin ustawiono zasieki.
Po paru dniach akcja wywiadu
skierowana przeciw produkcji ciężkiej
wody otrzymała silny bodziec:
następnego dnia po nawiązaniu
łączności z grupą przygotowawczą, po
długiej i ryzykownej ucieczce z
Norwegii, przybył do Londynu Jomar
Brun, naczelny inżynier fabryki Vemork.
Brun wyruszył z Vemork przed 17
dniami, tj. 24 października. Dwa dni
wcześniej zjawił się u niego tajny kurier
[46]
i przedstawiwszy się jako Berg
przekazał mu od generała Hansteena z
Londynu polecenie natychmiastowego
udania się do W. Brytanii. Opuszczając
wraz z żoną Vemork, Brun zabrał dużą
ilość dokumentów i planów urządzeń
fabryki. Komórka organizacji
podziemnej w Oslo sporządziła
mikrofilmy tych dokumentów, które
zostały przekazane władzom norweskim
w Londynie.
Po przybyciu 11 listopada do Londynu
Brun z żoną zostali ulokowani w hotelu
De Vere w dzielnicy South Kensington.
Tego samego wieczoru odwiedzili ich
komandor Welsh i major Tronstad
i zabrali Bruna na konferencję do
doktora R.V. Jonesa. Jones
i towarzyszący mu dr F.C. Frank
szczegółowo wypytali norweskiego
specjalistę od produkcji ciężkiej wody
o spostrzeżenia, jakie poczynił on
w czasie wizyty w berlińskim Instytucie
Fizyki im. Cesarza Wilhelma przed
jedenastu miesiącami. Większość pytań
stawiał dr Frank, który zdawał się być
doskonale obeznany z berlińskim
instytutem - okazało się, że pracował
tam przed wojną. Brun wyrażał
zaniepokojenie o bezpieczeństwo
doktora Suessa w razie jakiejś akcji -
zawiązała się między nimi szczera
przyjaźń. Następnego dnia Tronstad i
Welsh zabrali Bruna na spotkanie z
Michaelem Perrinem.
Plany operacji „Freshman” były
w zasadzie gotowe przed przyjazdem
Bruna do Londynu, lecz inżynier
dostarczył dodatkowych informacji
o najważniejszych punktach fabryki.
Brunowi - występującemu obecnie pod
pseudonimem „dr Hagen” - przydzielono
gabinet obok majora Tronstada
i polecono opracować szczegółowe
plany fabryki Vemork i opis jej
otoczenia. Jego obecność w Londynie
utrzymywana była w ścisłej tajemnicy.
W połowie listopada wszystko było
gotowe do akcji. Siły operacji
„Freshman” składały się z 34 specjalnie
przeszkolonych saperów, wyłącznie
ochotników, pod komendą porucznika
Methvena. Wieczorem 19 listopada
umieszczono ich w dwu szybowcach
typu Horsa, holowanych przez dwa
bombowce typu Halifax. Poranna
prognoza pogody przewidywała gęste
chmury na większej części przeszło 600-
kilometrowej trasy, lecz czyste niebo
i jasny księżyc nad celem. Jeszcze za
dnia dwie niezgrabne pary samolot-
szybowiec wystartowały z lotniska Wick
w Szkocji i skierowały się w stronę
[47]
Norwegii . Wydarzenia ponurych
godzin, które teraz nastąpiły, nigdy nie
będą znane dokładnie. Wydaje się, że
załogi obu Halifaxów nie miały
większego doświadczenia w holowaniu
szybowców i że ani samoloty, ani
szybowce nie nadawały się do zadania,
jakie przed nimi postawiono. Wkrótce
po starcie zawiodło połączenie
telefoniczne między bombowcami
i szybowcami. Jeden z Halifaxów,
pilotowany przez majora A.B.
Wilkinsona, z dowódcą eskadry
pułkownikiem T.B. Cooperem na
pokładzie, przekroczył linię wybrzeża
Norwegii na wysokości trzech tysięcy
metrów. Podjęto próby odnalezienia
strefy lądowania, lecz chociaż niebo nad
południową Norwegią przejaśniło się,
ośnieżony krajobraz uniemożliwiał
ustalenie położenia. W końcu
wyczerpywanie się paliwa zmusiło
bombowiec z szybowcem na holu do
zawrócenia. 60 kilometrów na zachód
od Rjukan zespół ten znalazł się
w gęstych chmurach i uległ oblodzeniu -
hol pękł w momencie przekraczania linii
wybrzeża. Halifax drogą radiową nadał
do Wielkiej Brytanii wiadomość, że
szybowiec wpadł do morza.
Druga para Halifax-szybowiec leciała
nad Morzem Północnym nisko pod
chmurami, planując nabranie wysokości
nad Norwegią, gdzie niebo miało być
wolne od chmur. Samoloty przekroczyły
wybrzeże południowej Norwegii koło
Egersund i rozbiły się o zbocza góry, 15
kilometrów w głębi lądu. Obrona
przeciwlotnicza nie strzelała do nich, tak
że przyczyna katastrofy pozostaje
tajemnicą. Cała 6-osobowa załoga
holującego bombowca i trzech żołnierzy
z szybowca zginęło na miejscu, kilku
innych było ciężko rannych. Oddział
niemiecki, który dotarł w rejon
katastrofy przed szóstą rano, znalazł
szczątki samolotu i szybowca
w odległości około ośmiu kilometrów
od siebie, co sugerowało, że
bombowiec w ostatniej chwili odczepił
hol szybowca w daremnej próbie
zyskania wysokości. Czternastu
ocalałych ludzi znajdowało się jeszcze
w pobliżu.
Żołnierze nosili brytyjskie mundury bez
naramienników i innych dystynkcji.
Niektórzy mieli pod mundurami błękitne
stroje narciarskie. Wyposażenie
wydobyte ze szczątków szybowca
stanowiło niezbity dowód rzeczowy:
oprócz plecaków, namiotów, nart
i nadajników radiowych oraz dużej
liczby karabinów maszynowych
i pistoletów maszynowych znaleziono
dużą ilość prowiantu i materiałów
wybuchowych. Na miejsce katastrofy
pospiesznie wysłano oficera
kontrwywiadu, który po
przeprowadzeniu inspekcji doniósł
w raporcie: „Znaleziono znaczną ilość
materiałów i wyposażenia o typowo
dywersyjnym zastosowaniu. Bez
żadnych wątpliwości celem wyprawy
była akcja dywersyjna”.
Czternastu pozostałych przy życiu
komandosów --w tym sześciu ciężko
rannych - przekazano niemieckiemu
dowództwu wojskowemu w Egersund.
W czasie krótkiego przesłuchania każdy
z nich podał „wyłącznie swoje
nazwisko, stopień i numer służbowy”.
Dowództwo 280 dywizji piechoty
zdecydowało, że w tej sytuacji należy
wykonać rozkaz führera w sprawie
dywersantów - i czternastu
Brytyjczyków rozstrzelano jeszcze tego
samego wieczoru.
Ta pospieszna egzekucja spotkała się
z naganą ze strony władz gestapo.
Komisarz Rzeszy Terboven i generał
Rediess, szef gestapo w Norwegii,
z miejsca złożyli protest przeciw
postępowaniu dowództwa wojskowego.
Rediess wysłał telegraficznie cierpki
raport swoim zwierzchnikom w
Berlinie:
„Brytyjski bombowiec z szybowcem na
holu rozbił się w pobliżu Egersund, 20-
go około godz. 3.00. Przyczyna
katastrofy nie jest jeszcze znana. O ile
można było ustalić, załogę holującego
bombowca stanowili wojskowi, w tym
jeden Murzyn - wszyscy zginęli.
W szybowcu było siedemnastu ludzi,
zapewne dywersantów. Trzech spośród
nich zginęło, sześciu było ciężko
rannych. Załoga szybowca była
zaopatrzona w dużą ilość pieniędzy
norweskich.
Niestety władze wojskowe rozstrzelały
ocalałych, tak że wyjaśnienie sprawy
jest obecnie mało prawdopodobne”.
Generał SS Müller, szef gestapo w
Berlinie, przekazał depeszę z Oslo do
sztabu Himmlera. Gubernator wojskowy
Norwegii, gen. von Falkenhorst,
z irytacją zwrócił uwagę swoich
podwładnych na końcowe
sformułowanie owego rozkazu Hitlera,
jasno stwierdzające, żeby dokonywać
egzekucji dywersantów dopiero po
krótkim przesłuchaniu. Falkenhorst
wydał natychmiast rozkaz, aby
w przyszłości wszyscy tego rodzaju
jeńcy byli przekazywani władzom
bezpieczeństwa w celu przesłuchania
przez wywiad wojskowy i gestapo przed
rozstrzelaniem.
Rozkaz Falkenhorsta dotarł do władz
wojskowych na czas: 21 listopada
Niemcy wykryli, że drugi szybowiec
brytyjski, w którym również lecieli
komandosi, rozbił się na południu
Norwegii. Niemiecka Piąta Armia
Lotnicza przejęła komunikat radiowy
nadany z Halifaxa w czasie jego
powrotu do Anglii. Kiedy norweska
policja ujęła trzech brytyjskich
komandosów, okazało się, że szybowiec
nie wpadł do morza - jeńcy zeznali, że
po zerwaniu się z holu szybowiec rozbił
się w głębi lądu w górzystej okolicy,
około 50 kilometrów od Stavanger.
Z szesnastu ludzi kilku zginęło
w katastrofie lub było ciężko rannych.
Szybowiec rozbił się na północnym
brzegu fiordu Lyse, około 160
kilometrów na południowy zachód od
Rjukan, prawie na wprost elektrowni
Flöyrli zasilającej Stavanger. Niemcy
przepatrzyli całą okolicę
w poszukiwaniu szczątków i schwytali
wszystkich ocalałych komandosów.
Przed egzekucją poddano ich
przesłuchaniu. Kilka tygodni później
gen. Falkenhorst poinformował naczelne
dowództwo Wehrmachtu, że
„przesłuchanie przyniosło cenne
informacje co do zamiarów
nieprzyjaciela”. Nie ma sensu
zastanawiać się teraz nad ścisłością
informacji wydobytych przez Niemców
od komandosów i nad ich skutkami.
Wystarczy powiedzieć, że oddział
niemieckiej policji otoczył rejon,
w którym miały lądować szybowce.
Wielu Norwegów aresztowano za
posiadanie broni lub aparatów
radiowych. Gen. Rediess ostrzegł
Berlin, że „istnieją wskazówki, iż
Brytyjczycy przywiązują wielką wagę
do zniszczenia tych instalacji”. Londyn
dowiedział się via Sztokholm, że 4
grudnia w Rjukan ogłoszono fałszywy
alarm lotniczy i w czasie, gdy ludność
schroniła się po domach, dwustu
niemieckich żandarmów otoczyło
miasteczko i przeszukało każdy dom.
„Rewizja trwała 15 godzin - donosił
„Times” - w ciągu których panował stan
oblężenia”. Kiedy zaś Terboven i gen.
von Falkenhorst osobiście udali się do
Vemork i przeprowadzili inspekcję
fabryki, nie mogło być dłużej
wątpliwości, że Niemcy dowiedzieli
się, co było celem akcji. Garnizon w
Rjukan ponownie wzmocniono
i rozpoczęto prace nad zaminowaniem
terenów wokół fabryki ciężkiej wody.
Tak zakończyła się pierwsza faza
kampanii o broń atomową - faza,
w której każda ze stron miała cichą
nadzieję, że druga strona nie wie, co się
święci. Teraz Niemcy uświadomili
sobie, że alianci wiedzą o ich
poczynaniach. Co więcej, mieli
podstawę do podejrzeń, że alianci
również pracują w tym kierunku.
7
Atak na Vemork
II
Od 1940 roku profesor Heisenberg
pełnił funkcję „doradcy naukowego”
Instytutu Fizyki im. Cesarza Wilhelma w
Berlinie-Dahlem. Latem 1942 roku von
Weizsäckerowi i Wirtzowi udało się
przekonać zarząd Towarzystwa im.
Cesarza Wilhelma, aby Heisenberga
uznano za faktycznego dyrektora
instytutu. Formalna nominacja była
niemożliwa, gdyż Debyę - przebywający
w Ameryce - nie złożył rezygnacji.
Wobec tego 1 października 1942 roku
mianowano Heisenberga „dyrektorem
przy Instytucie Fizyki im. Cesarza
Wilhelma”. Heisenberg znalazł się teraz
całkowicie pod wpływem obu
politycznie zaangażowanych fizyków,
którzy przeprowadzili ten „zamach
stanu”. Kiedy w całych Niemczech
pojawiły się wielkie litery WHW -
Winterhilfswerk, fundusz pomocy
zimowej - naukowcy w instytucie
podkpiwali sobie, że ten skrót oznacza:
„Heisenberg w pułapce pomiędzy
Wirtzem a von Weizsäckerem”.
Diebner wycofał się z Dahlem do
ośrodka badań naukowych armii w
Gottow, gdzie rozpoczęto już budowę
konkurencyjnego doświadczalnego,
stosu atomowego. Ośrodek w Gottow
był pierwotnie centrum badań
materiałów wybuchowych i w związku
z tym posiadał doskonałe warsztaty oraz
szyby do przeprowadzania próbnych
wybuchów.
Antagonizm pomiędzy zwolennikami
Heisenberga a doświadczalnikami armii
nie tracił na ostrości, obie strony zaś
stanowiły znakomity obiekt kpin dla tych
wszystkich, którzy z dezorganizacji
niemieckich badań naukowych potrafili
wyciągnąć korzyści dla siebie. O ile
Diebner scharakteryzowany został
w memorandum znajdującym się
w aktach Göringa jako człowiek, „który
nigdy nie wyszedł poza ramy szkolnej
rutyny” i który ratował twarz „tylko
dzięki powoływaniu się na ustawę
o tajemnicy państwowej”, to
Heisenbergowi przyczepiono teraz
etykietę „zakamieniałego teoretyka,
który nawet dziś, w 1942 roku, wciąż
jeszcze głosi chwałę duńskiego pół-
Żyda Nielsa Bohra jako wielkiego
geniusza”.
To prawda, że Kurt Diebner nie był
teoretykiem i że na pewno nie był
uczonym formatu Heisenberga - był
jednak dobrym doświadczalnikiem
i miał dużo zdrowego rozsądku.
Zniechęcony powolnym postępem
„projektu U”, zdecydował się na
budowę bez wiedzy Heisenberga
własnego doświadczalnego stosu
atomowego w Gottow. Teoria
rozwinięta do owego czasu przez
teoretyków wskazywała, że układ
kolejnych warstw uranu i moderatora
stwarza najlepszą geometrię stosu.
Diebner zgodził się z tym twierdzeniem,
udowodnionym zresztą przez lipski
eksperyment L-IV, i doszedł do wniosku,
że rozszerzenie układu warstwowego na
trzy wymiary powinno dać jeszcze
lepsze wyniki: innymi słowy, uran
powinien być otoczony warstwą
moderatora ze wszystkich stron - a to
oznaczało zastosowanie kostek
uranowych zamiast płyt. Krok ten
stanowił niewątpliwie punkt zwrotny
w niemieckich badaniach jądrowych.
Latem 1941 roku Urząd Uzbrojenia
Armii otrzymał do dyspozycji większą
ilość tlenku uranu. Z braku uranu
metalicznego Diebner użył tego tlenku,
zestawiając latem 1942 roku swój
pierwszy stos atomowy z parafiną jako
moderatorem. Dla tego stosu zbudowano
w Gottow oddzielne betonowe
pomieszczenie, firma Bamag-Meguin zaś
wyprodukowała specjalny zbiornik
aluminiowy w kształcie cylindra, tak
duży, że wewnątrz mogło swobodnie
pracować kilku ludzi. Technicy
i inżynierowie z zespołu Diebnera
pracowali w ubraniach ochronnych tego
samego typu co zaprojektowane dla
„Virushaus”. Aby uchronić ich przed
zbyt dużą dawką promieniowania,
regularnie badano im krew. Stos
zbudowano bardzo szybko dzięki
pomysłowej metodzie: w aluminiowym
zbiorniku warstwa po warstwie
układano z parafiny skomplikowaną
strukturę w postaci plastra miodu,
napełniając każdą sześcienną komórkę
sproszkowanym tlenkiem uranu (firma
Auer nie była w stanie prasować tlenku
w brykiety na skalę masową) w miarę
układania „plastra”. Na ułożenie każdej
z dziewiętnastu warstw stosu wystarczał
jeden dzień. Gotowy stos składał się z
4,4 tony parafiny i około 25 ton tlenku
uranu zamkniętego w 6802 komórkach.
Komórki dzieliła od siebie
dwucentymetrowa warstwa parafiny
działającej jako moderator. Zbiornik
aluminiowy znajdował się w betonowej
studni, którą napełniano wodą służącą
jako osłona i reflektor neutronów. Stos
przecinał szereg kanałów służących do
umieszczania źródła neutronów
i urządzeń pomiarowych.
Rezultat tego pierwszego eksperymentu
w Gottow tylko o tyle można nazwać
negatywnym, że nie uzyskano
zwiększenia liczby neutronów - tego się
zresztą spodziewano w eksperymentach
z tlenkiem uranu i parafiną - jednakże
wyższość układu kostek nad układem
warstwowym została wykazana
w sposób oczywisty. Pierwszy tajny
raport naukowy zespołu z Gottow został
rozesłany przez Urząd Uzbrojenia Armii
pod koniec listopada 1942 roku.
Podkrytyczny stos B-III w „Virushausie” w Berlinie
Wewnątrz aluminiowej kuli ułożono na przemian
warstwy metalicznego uranu i parafiny. Do
centrum stosu wprowadzono od góry źródło
neutronów i mierzono strumień neutronów pod
różnymi kątami do „płaszczyzny równikowej”
stosu. W czasie doświadczeń cały zestaw zanurzony
był w zwykłej wodzie, która pełniła funkcję
„reflektora”.
III
Tymczasem latem i jesienią 1942 roku
Rada Badań Naukowych Rzeszy
zajmowała się jedynie i wyłącznie
własną reorganizacją. Członkom rady
prezydialnej, a zwłaszcza Speerowi i
Rosenbergowi, nie spieszno było
odpowiadać na pytania Rady.
Korespondencja czekała miesiącami na
załatwienie. Odpowiednio do tego rósł
chaos w niemieckich badaniach
atomowych. Jedyną konsekwencją
czerwcowej narady z dowódcami
Wehrmachtu był nagły wybuch
zainteresowania z różnych stron.
Specjaliści niemieckiej marynarki
zasiedli do narady nad możliwością
zastosowania reaktorów uranowych do
napędu statków, wszczęto badania nie
znanych dotąd własności fizycznych
metalicznego uranu, w szczególności
podatności na korozję ze strony gorącej
wody. Roztaczano wizję reaktora
jądrowego, zapewniającego łodziom
podwodnym zasięg 40 tysięcy
kilometrów przy zużyciu jednego
kilograma uranu. Także Ministerstwo
Lotnictwa Rzeszy wspólnie z kilkoma
pracownikami Instytutu im. Cesarza
Wilhelma pracowało nad problemem
napędu jądrowego. Największą
aktywność przejawiała grupa profesora
Hartecka w Hamburgu.
Z kolei Urząd Uzbrojenia Armii, chociaż
na początku roku uznał, że badania
atomowe nie mogą przynieść
„natychmiastowych korzyści
militarnych”, i pozbył się kłopotu,
przerzucając nadzór nad nimi na barki
poprzedniej Rady Badań Naukowych
Rzeszy, w dalszym ciągu finansował
jednak badania atomowe prowadzone w
Gottow przez doktora Diebnera.
Przemysł niemiecki żądał silnych źródeł
neutronów do badania wyrobów,
medycyna domagała się izotopów
promieniotwórczych i interesowała się
badaniami biologicznych i genetycznych
skutków promieniowania, lotnictwo
widziało w „projekcie U” szansę
uzyskania substancji zastępujących
[50]
rad , niezbędnych jako składnik farb
świecących do tarcz przyrządów
pokładowych. Nawet zapobiegliwe
Ministerstwo Poczty na wszelki
wypadek starało się trzymać rękę na
pulsie, finansując laboratorium von
Ardenne. W październiku doszło nawet
do zawarcia przez ośrodek rakietowy w
Peenemünde umowy z laboratorium
Ministerstwa Poczty w Berlinie-
Tempelhof na „zbadanie możliwości
wykorzystania rozpadu atomowego
i reakcji łańcuchowej do napędu rakiet”.
24 listopada profesor Esau pisał do
swego odwiecznego adwersarza,
prezesa Rady, profesora Rudolfa
Mentzla, z propozycją stworzenia
jednolitego, centralnego kierownictwa
badań atomowych - „ponieważ w ciągu
ostatnich kilku miesięcy zespoły
badawcze musiały objąć programem
badań cały szereg problemów
o znaczeniu militarnym i odpowiednio
wzrosła liczba ośrodków
i pracowników”. Projekt mógłby
przynieść praktyczne korzyści jedynie
wtedy, gdyby otrzymał status
specjalnego uprzywilejowania
w dostawach aparatury, przy
niezbędnych pracach budowlanych
i zapewnieniu siły roboczej w rodzaju
priorytetu „DE” - najwyższego w
Niemczech - który Albert Vogler zdołał
uzyskać na budowę w instytucie w
Dahlem bunkra na pomieszczenie dla
wielkiego stosu. Esau nie umiał ukryć
pewnego rozgoryczenia, pisząc o
Vöglerze. Mentzel przedstawił
Göringowi projekt dekretu
zarządzającego formalne utworzenie
Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej.
W liście do zastępcy Göringa Mentzel
podkreślał, że od momentu odkrycia
przez Hahna rozszczepienia uranu fizycy
na całym świecie - a zwłaszcza w USA -
pilnie pracują nad tym zagadnieniem.
„Chociaż nie można nigdy z góry
przewidzieć tempa badań naukowych -
w fizyce jądrowej w każdej chwili mogą
być niespodzianki - cały problem
wydaje mi się tak ważny, że nawet
w czasie wojny nie należy go ani na
chwilę zaniedbywać. Ponadto z fizyką
jądrową wiąże się szereg ubocznych
problemów o bezpośrednim znaczeniu
wojskowym”.
Mentzel zaproponował Göringowi
mianowanie profesora Esau
„pełnomocnikiem do spraw fizyki
jądrowej”. Nie będąc fizykiem
jądrowym, Esau miał jednak dobrą
orientację w zagadnieniu, a był przy tym
osobą neutralną. „Ma to istotne
znaczenie - podkreślał Mentzel -
ponieważ właśnie w dziedzinie fizyki
jądrowej, gdzie mamy niejednokrotnie
do czynienia z ludźmi przeczulonymi,
powstałyby poważne tarcia w przypadku
mianowania na to stanowisko któregoś
specjalisty”.
Esau był niewątpliwie dobrze widziany
w kołach wojskowych i w Ministerstwie
Poczty, nie należał jednak, podobnie jak
i Mentzel, do faworytów sfer rządzących
w Niemczech. Co najważniejsze, Esau
nie cieszył się dobrą opinią Speera.
Kilka dni po wystosowaniu przez
Mentzla pisma do zastępcy Göringa,
Görnnerta, w korespondencji Görnnerta
znalazła się notatka oskarżająca
Mentzla, że na stanowisku, jakie
zajmował w Ministerstwie Oświaty,
przyniósł wiele szkód nauce
niemieckiej. „W fizyce klika, która
kiedyś popierała Einsteina i jego teorię
względności, znów dorwała się do
władzy... Oddanie Instytutu Fizyki im.
Cesarza Wilhelma, którego ster dzierżył
dotychczas profesor Debye,
eksperymentator światowej sławy, pod
władzę Heisenberga, duchowego
przywódcy teoretyków... najlepiej
charakteryzuje jego poczynania”.
Anonimowy krytyk skarżył się
w dalszym ciągu, że długoletni
członkowie NSDAP, którzy od przeszło
dwudziestu lat walczą z poglądami
Einsteina, zostali bez żadnych powodów
wyrzuceni przez Mentzla ze swoich
instytutów. Najgorszy zaś jest „ten
gigantyczny szwindel z tak zwaną
maszyną uranową” forsowaną przez
Mentzla.
Ale Göring złożył już podpis pod
przygotowanym przez Mentzla dekretem,
powierzającym profesorowi Esau
kierownictwo nad całością niemieckich
badań atomowych. Dekret brzmiał:
„Niniejszym zarządzam włączenie
w gestię Rady Badań Naukowych
Rzeszy Grupy Badawczej Fizyki
Jądrowej, którą ma pan
zorganizować i której
kierownictwo panu powierzam.
Mianuję pana moim
pełnomocnikiem do spraw fizyki
jądrowej i polecam panu zwrócić
szczególną uwagę na następujące
zagadnienia:
1. prowadzenie badań w zakresie
fizyki jądrowej mających na celu
wykorzystanie energii atomowej
uranu;
2. produkcję farb świecących bez
użycia radu;
3. uruchomienie produkcji
silnych źródeł neutronów;
4. studia nad zagadnieniami
bezpieczeństwa przy pracy
z neutronami.
Heil Hitler!
(podpisano) Goring”
Rok, który teraz nastąpił, nie był
najpomyślniejszy dla „projektu U”,
ponieważ Esau miał wielu wrogów.
Wywodził się z rodziny chłopskiej,
a jego wymowa zdradzała pochodzenie z
Prus Wschodnich. Scharakteryzowany
przez tygodnik NSDAP jako osobnik „o
krępej budowie i twardej chłopskiej
czaszce”, był wbrew pozorom
inteligentny. Zrobił błyskotliwą karierę
w pionierskich latach
radiotelekomunikacji i telewizji
i przyczynił się w dużej mierze do
upowszechnienia terapeutycznego
zastosowania fal ultrakrótkich. Okazało
się wkrótce, że Esau, chociaż chętnie
przyjął nowe i zaszczytne stanowisko,
którym obdarzył go Göring, razem
z imponującym, choć fałszywym
splendorem tytułu („pełnomocnik
marszałka Rzeszy do spraw fizyki
jądrowej”), nie miał zbyt wiele
przekonania do projektu reaktora.
Pewnego razu powiedział Harteckowi,
iż zapewni mu wszelkie fundusze
i priorytety, ale dopiero wtedy, kiedy
Harteck zbuduje reaktor i przekona go
„za pomocą termometru”, że temperatura
stosu wzrosła choćby o jedną kreskę.
Kilka dni przed powołaniem go na nowe
stanowisko Esau dyskutował nawet
sprawę likwidacji całego
przedsięwzięcia. Wynika to z zapisków
doktora Ericha Bagge pod datą 4
grudnia:
„Narada w biurze prezesa Państwowego
Instytutu Fizyczno-Technicznego, radcy
stanu, Esau. Fizykę reprezentowali
Diebner, Basche, Clusius, Harteck,
Bonhoeffer, Wirtz i ja. Chemicy, Albers,
Schmitz-Dumont i jeszcze ktoś trzeci,
poinformowali zebranych o próbach
otrzymania lotnych związków uranu
[potrzebnych do zastąpienia wysoce
agresywnego sześciofluorku uranu
stosowanego jako gaz roboczy
w szeregu metod rozdzielania
izotopów]. Wygląda na to, że gdzieś
w styczniu czy lutym 1943 roku Esau
uzna się za pokonanego.
Oni chyba nabrali teraz przekonania, że
rozwiązanie naszego problemu nie
będzie mieć mimo wszystko wpływu na
rezultat wojny”.
Nominacja profesora Esau spotkała się
z dezaprobatą szacownego Towarzystwa
im. Cesarza Wilhelma. Nie miał do
niego przekonania także Speer. Pod
koniec 1942 roku Speer zademonstrował
swoje przeświadczenie o ważności
fizyki jądrowej, przyznając upragniony
priorytet „DE” instytutom towarzystwa
kierowanym przez Heisenberga,
Rajewskiego, Bothego i Hahna. W tym
okresie wojny nawet tajna broń V-1 i V-
2 nie cieszyła się takim statusem. 4
lutego 1943 roku Albert Vogler zaprosił
profesora Esau i Mentzla na naradę na
własnym gruncie, w berlińskiej
siedzibie zarządu Vereinigte Stahlwerke.
Jako prezes tego ogromnego koncernu
Vögler finansował niegdyś w znacznej
mierze kampanię polityczną Hitlera, nie
po to wszakże, żeby pracownicy
instytutów Towarzystwa im. Cesarza
Wilhelma musieli podlegać takim
osobnikom, jak profesor Esau. Vögler
oznajmił, że zwołał naradę w celu
rozdzielenia zadań badawczych
pomiędzy Instytut im. Cesarza Wilhelma
i Grupę Badawczą Fizyki Jądrowej
Esaua. A zatem z samego założenia
podporządkowanie silnego zespołu
Instytutu im. Cesarza Wilhelma
profesorowi Esau zostało wykluczone.
Za tym posunięciem musiał stać Speer,
ponieważ przyrzekł Vöglerowi
zabezpieczenie finansowe i materiałowe
dla prac konstrukcyjnych. W jednym
z niemieckich dokumentów z tego okresu
znaleźć można wzmiankę o
„szczególnym zainteresowaniu ministra
Speera pewnym aspektem badań
jądrowych”. Po paru zaledwie
tygodniach Towarzystwo im. Cesarza
Wilhelma złożyło na ręce Mentzla
protest w związku ze specyficznymi
nieporozumieniami, które narosły
pomiędzy Instytutem a zespołem Esaua,
zwłaszcza na tle rozdziału materiałów.
Vögler zażądał nowego spotkania obu
frakcji w obecności przedstawiciela
Speera w celu załagodzenia konfliktu.
IV
Podczas gdy w Niemczech
konkurencyjne zespoły naukowców
oczekiwały na dostateczne dla
przeprowadzenia rozstrzygających
badań dostawy ciężkiej wody, czterej
Norwegowie z grupy przygotowawczej
SOE, zrzuceni przed dwoma miesiącami
na spadochronach, oczekiwali w
Sandvatn następnej akcji dywersyjnej na
Vemork. Warunki były okropne. Zapasy
opału na wyczerpaniu. Płaskowyż
Hardanger leży około tysiąca metrów
nad poziomem morza, a temperatura
rzadko przekracza zero stopni.
W połowie grudnia wszyscy byli już
poważnie chorzy. Doskwierał im głód.
Fatalna pogoda uniemożliwiała
polowania na reny. Doszło do tego, że
zaczęli jeść mech reniferowy.
A tymczasem z ledwie działającego
odbiornika płynęły kolejne komunikaty
Londynu o przełożeniu akcji
„Gunnerside” na następny termin.
Ponowna próba ataku aliantów na
niemiecką ciężką wodę miała miejsce
dopiero 23 stycznia 1943 roku. Profesor
Tronstad i pułkownik Wilson z SOE
udali się z Londynu do obozu
szkoleniowego Norwegów w celu
przeprowadzenia ostatecznej odprawy
grupy „Gunnerside” przed jej odlotem
do Norwegii, który miał nastąpić tej
nocy. Tronstad powiedział, że chociaż,
być może, nie zdają oni sobie sprawy ze
znaczenia swej misji, lecz pamięć o niej
będzie żyć wieki w historii Norwegii.
Poinformowano ich o losie członków
poprzedniej wyprawy i uprzedzono, że
nie mają szans ocalenia, jeśli zostaną
ujęci. Każdy z nich został zaopatrzony
w śmiertelną dawkę cyjanku w małej
brązowej gumowej kapsułce, którą mógł
włożyć w razie potrzeby do ust.
Grupa przygotowawcza miała za
pomocą radiolatarni nawigacyjnej typu
Eureka naprowadzić samolot na
właściwy rejon, a następnie,
w momencie zbliżania się samolotu,
przez zapalenie świateł wskazać
dokładnie strefę zrzutu grupy porucznika
Rönneberga. Wielki czterosilnikowy
bombowiec z sześcioma śmiałkami na
pokładzie krążył przez dwie godziny nad
skalistym pustkowiem wyżyny
Hardanger, lecz żadnych świateł nie
dostrzeżono. Porucznik Haukelid,
znający dobrze te okolice, twierdził, że
potrafi rozpoznać strefę lądowania
wizualnie, lecz oficer RAF nie udzielił
zgody na zrzut i krótko uciął dyskusję.
Bombowiec zawrócił na zachód
i skierował się z powrotem do Szkocji.
Był już dzień, kiedy samolot, mocno
podziurawiony pociskami niemieckiej
artylerii przeciwlotniczej, wylądował na
odległym szkockim lotnisku.
Zrzut odłożono o kilka tygodni, do
następnej pełni księżyca. Nie było mowy
o zwolnieniu żołnierzy na urlop:
znajdowali się w szczytowej gotowości
bojowej i takie rozluźnienie dyscypliny
mogło przekreślić szanse powodzenia
całej akcji. W grę wchodziły również
względy bezpieczeństwa. W Londynie
organizatorzy akcji mogli nieco
odetchnąć. Za radą wydziału planowania
i operacji SOE Rönneberga i jego pięciu
towarzyszy wysłano do śnieżnego
ustronia na zachodnim wybrzeżu
Szkocji, gdzie w klasztornym
odosobnieniu mieli oczekiwać następnej
pełni.
Tygodnie spędzali na świeżym
powietrzu, polując i łowiąc ryby.
Prowadzili też intensywne ćwiczenia. 16
lutego przewieziono ich ponownie na
lotnisko, z którego mieli wyruszyć.
W ostatniej chwili trzeba było zmienić
szczegóły akcji i miejsce połączenia się
z grupą przygotowawczą: sześć dni
wcześniej podała ona Londynowi
dokładne pozycje wszystkich
posterunków i straży w Vemork - było
oczywiste, że Niemcy spodziewają się
akcji na fabrykę. Konieczne było, by
samolot leciał z dala od doliny Rjukan
i tamy Mösvatn. Wybrano więc inne
miejsce na zrzut, a mianowicie jezioro
Skryken, odległe od bazy grupy
przygotowawczej w Sandvatn o 50
trudnych do przebycia kilometrów.
Padał rzęsisty deszcz, gdy szóstka
Norwegów ładowała się ponownie na
pokład bombowca razem z całym
bagażem: ładunkami wybuchowymi,
nartami, żywnością oraz zamaskowaną
na biało bronią i wyposażeniem. Około
północy znaleźli się nad strefą zrzutu
i nad lukiem w kadłubie zapaliła się
zielona lampka. Spadochrony kolejno
oddzieliły się od samolotu i z wysokości
300 metrów powoli opadły na
powierzchnię zamarzniętego jeziora.
Szóstka żołnierzy i zasobniki z zapasami
bezpiecznie wylądowały na gładkim
lodzie, w samym sercu wyżyny
Hardanger. W Londynie, w aktach SOE,
pozostały listy, które każdy z nich
napisał do swoich najbliższych: udawali
się na niebezpieczną wyprawę, z której
mogli nie wrócić.
V
Wyżyna Hardanger jest jednym
z najbardziej zapomnianych przez Boga
i ludzi miejsc na ziemi w największym
i najdzikszym paśmie górskim
w północnej Europie. Jedyną roślinność
stanowi karłowaty jałowiec, a jedynymi
mieszkańcami są wędrowne stada
reniferów, przesuwające się ospale
z miejsca na miejsce jak kanadyjskie
karibu. W zimie szaleją tu zamiecie
śnieżne, a wichry bywają tak silne, że
nie można zaczerpnąć tchu, jeśli nie
osłoni się twarzy i nie odwróci od
uderzeń wiatru siekącego śniegiem
i lodem. Nagły poryw wichru potrafi
unieść człowieka w górę i cisnąć nim
brutalnie o lód.
Jeśli ten ponury płaskowyż stał się teraz
wrogiem grupy „Gunnerside”, to był
także jej sprzymierzeńcem: żaden
Niemiec nie mógłby stawić czoła
żywiołowi tak dzikiemu. Tyle że
Niemiec, który by się odważył zapuścić
w te pustkowia, mógłby w każdej chwili
zawrócić - dla naszych śmiałków nie
było ucieczki od tej pustki. Poddanie się
wrogowi oznaczało pewną śmierć.
Całą noc grupa Rönneberga walczyła
z narastającą wichurą, by zebrać
zasobniki ze sprzętem i żywnością
i zaciągnąć je do opuszczonej chaty na
brzegu jeziora Skryken, na którym
wylądowali. W chacie znaleźli zapas
drewna na opał i mapę wytartą
w rejonie jeziora niezliczonymi
dotknięciami palców, co upewniło ich,
że znajdują się we właściwym miejscu.
17 lutego o czwartej w nocy skończyli
zakopywanie swoich zasobów
w głębokim śniegu. Zerwała się zamieć
i niesiony wiatrem śnieg zatarł wszelkie
ślady ich lądowania. O piątej po
południu, kiedy wypoczęli i byli gotowi
do wymarszu, wichura stała się tak
gwałtowna, że zmuszeni byli szukać
schronienia w myśliwskiej chatce.
Dopiero po dwu dniach mogli się
stamtąd ruszyć.
Zanim burza przycichła, cała szóstka
zaczęła odczuwać przykre skutki zmiany
klimatu. Wszyscy mieli obrzmiałe węzły
chłonne, a dwaj z nich wyglądali na
poważnie chorych. W ciągu następnych
trzech dni najgorsza zamieć przeszła,
lecz gdy wrócili do miejsca, gdzie ukryli
zapasy, nie byli w stanie ich odnaleźć,
gdyż nawiany śnieg przykrył tyczki,
którymi oznakowali kryjówkę.
Odnalezienie jednego pojemnika z
żywnością kosztowało ich kilka godzin
wyczerpującej pracy. 48 godzin później
sztorm się skończył. „Zrobiła się piękna
pogoda, wydałem więc rozkaz
przygotowania się do wymarszu
w południe” - zapisał pod datą 22 lutego
dowódca grupy Rönneberg.
Całą noc i cały dzień, objuczeni 30-
kilogramowymi plecakami, ciągnąc
dwie pary sanek załadowanych stoma
kilogramami zapasów, parli na nartach
na południowy zachód. W pobliżu
jeziora Kallungsjå ku swemu wielkiemu
zaniepokojeniu zobaczyli w oddali
dwóch brodatych narciarzy zdążających
w ich kierunku. Rönneberg rozkazał
jednemu ze swoich ludzi dowiedzieć
się, kim są nieznajomi, pozostali ukryli
się, z bronią gotową do strzału. Nagle
poprzez szum wichru Rönneberg
usłyszał trzy „dzikie okrzyki radości”:
okazało się, że dwaj napotkani narciarze
to sierżant Arne Kjelstrup i sierżant
Claus Helberg z grupy przygotowawczej
SOE, zrzuconej na wyżynę Hardanger
cztery miesiące wcześniej. Kontakt
został więc nawiązany.
Wszyscy razem podążyli do bazy grupy
przygotowawczej, małej chatki w
Sandvatn, około 30 kilometrów od
Rjukan. Tutaj połączone grupy - łącznie
dziesięciu ludzi - podzieliły się
zapasami żywności i zajęły sprawą
zasadniczą: starannym przygotowaniem
ataku na zakład końcowego
wzbogacania. Każdy z nich przygotował
listę brakujących informacji,
dotyczących rozstawienia posterunków,
zabezpieczenia terenu, gniazd karabinów
maszynowych, najlepszej trasy dojścia.
Do świtu zebrali już Parę dziesiątków
takich pytań. Sierżant Helberg,
pochodzący z Rjukan, miał udać się na
nartach do miasteczka, by zasięgnąć tam
informacji u swoich przyjaciół.
Głównym problemem było dojście do
fabryki. Czy można wspiąć się na półkę
skalną, na której zbudowano zakład?
Haugland i Helberg uważali, że zbocze
wąwozu jest absolutnie niedostępne.
Haukelid upierał się jednak, że na
zdjęciach lotniczych wąwozu widział
drzewa porastające zbocza - jeśli mogły
one zapuścić tam korzenie, to i człowiek
potrafi pokonać skalną stromiznę.
Według najświeższych informacji
zakładów w Vemork strzegło piętnastu
Niemców ulokowanych w baraku,
znajdującym się pomiędzy halą turbin
a elektrolizernią, oraz dwa posterunki
przy wąskim mostku przerzuconym przez
wąwóz. Zmiana warty następowała co
dwie godziny. W razie alarmu na teren
fabryki wyruszały trzy patrole, a drogę
prowadzącą z Vemork do Våer
oświetlano reflektorami. Ponadto
w nocy terenu fabryki pilnowało dwóch
norweskich strażników. Dwóch innych
strzegło głównej bramy i rur
doprowadzających wodę do turbin.
Wszystkie wejścia do elektrolizerni były
na stałe zamknięte, z wyjątkiem drzwi
wychodzących na dziedziniec fabryczny-
W piątek 26 lutego po południu ośmiu
żołnierzy norweskich wyruszyło do
następnego etapu marszu ku Vemork.
W kryjówce w Sandvatn pozostało dla
obsługi radiostacji dwóch ludzi, w tym
niezastąpiony radiooperator Haugland.
Helberg miał im przynieść wiadomość
o sukcesie lub niepowodzeniu akcji.
Dobrze już po zmroku dotarli do miejsca
postoju - jednej z dwu opuszczonych
chat w lesie porastającym wzgórza na
północ od Rjukan, zaledwie parę
kilometrów od Vemork. Siedmiu
śmiałków w białych ubraniach
ochronnych ukryło się w chacie
w oczekiwaniu na powrót Helberga
z miasta. Chwilami, gdy wiatr wiał od
strony Vemork, słychać było monotonny
pomruk hydroelektrowni, która
stanowiła cel ich akcji.
Helberg przyniósł niepomyślne wieści:
straże wokół fabryki zostały
wzmocnione, na dachach umieszczono
karabiny maszynowe i reflektory,
a dojścia do fabryki i rur
doprowadzających wodę do turbin
zostały zaminowane. Całą sobotę
dyskutowano, jaką drogą najlepiej
wycofać się po akcji. Most przerzucony
przez wąwóz wyglądał tak zachęcająco:
skoro zarówno atak jak i ucieczka
wymagają przekroczenia wąwozu, czy
koniecznie trzeba schodzić za każdym
razem na dno wąwozu i wspinać się
ponownie? Porucznik Poulsson obawiał
się, że będzie to zbyt wyczerpujące:
znajdowali się na dużej wysokości,
śniegu było dużo i mieli jeszcze potem
przekraść się jakoś czy to do Szwecji,
czy to na wyżynę Hardanger. Z drugiej
strony, aby wywalczyć sobie drogę
odwrotu, musieliby zabić dwóch
niemieckich wartowników na moście,
czemu Poulsson znów był przeciwny.
Gdyby doszło do strzelaniny, mógłby
oberwać któryś z nich, a poza tym
Niemcy z pewnością wywarliby
straszliwy odwet na ludności Rjukan.
Jedynym wyjściem była zatem
dwukrotna wspinaczka.
Zdecydowali się rozpocząć atak nieco
po północy, co pozostawiało dość czasu,
by po zmianie warty czujność straży
nieco osłabła. Rönneberg i Poulsson
napisali szczegółowy rozkaz operacyjny
w najlepszym stylu szkoły wojskowej
i wszyscy zapoznali się z jego treścią.
Rozkaz kończył się poleceniem: „Gdyby
komukolwiek groziło wzięcie do
niewoli, ma odebrać sobie życie”.
W sobotę 27 lutego około ósmej
wieczorem żołnierze wyruszyli do
ostatniego etapu akcji, z bronią na razie
nie nabitą, aby jakiś przypadkowy
wystrzał nie spowodował
przedwczesnego alarmu. Ich bagaż
zawierał zestaw plastykowych ładunków
wybuchowych, przygotowanych przed
kilkoma tygodniami w Anglii.
Gdy opuszczali kryjówkę, nastąpiła
jedna z tych groteskowych konfrontacji
eposu z idyllą, jakie mogą się zdarzyć
tylko na wojnie: w sąsiedniej chatce
natknęli się na dwie zakochane
norweskie parki, w sielankowym
nastroju spędzające weekend. Młodzi
ludzie byli równie zaskoczeni nagłym
pojawieniem się uzbrojonych od stóp do
głów żołnierzy armii rozwiązanej w
1940 roku, jak i żołnierze ich widokiem.
Pod groźbą rewolweru zapędzono
zakochanych do chaty i zabroniono im
wychodzić aż do południa następnego
dnia, na co młodzi przystali
z entuzjazmem. Żołnierze norwescy z
Clausem Helbergiem na czele ruszyli na
nartach w stronę doliny Rjukan.
Po kilkuset metrach las stał się tak gęsty,
że musieli zdjąć narty i iść pieszo aż do
głównej drogi wiodącej serpentynami
przez góry z Mösvatn do Rjukan. Tą
drogą przejechali na nartach około
dwóch kilometrów. Szum
hydroelektrowni stawał się coraz
głośniejszy, aż wreszcie ukazały się
zabudowania fabryczne: płaskie, pokryte
śniegiem dachy dwu głównych
budynków kąpały się w świetle
księżyca. Fabryka, położona na występie
skalnym po przeciwnej stronie wąwozu,
znacznie poniżej miejsca, w którym się
znajdowali, wydawała się ogromna
i niedostępna. Przez zamalowane okna
budynku elektrolizerni przebijał mdły
blask. Żołnierze norwescy dotarli do
grupki domostw w pobliżu wylotu mostu
wiszącego i zeszli z drogi biegnącej
dalej ostrymi zakrętami w dół do
miasteczka Rjukan.
Dochodziła godzina dziesiąta.
W Vemork popołudniowa zmiana
kończyła pracę. Kiedy żołnierze zsuwali
się w dół stromego zbocza z jednej
serpentyny na drugą, dwa autobusy
wiozące robotników z nocnej zmiany
przemknęły obok nich w kierunku
fabryki. Norwegowie zjechali drogą
jeszcze kilkaset metrów do szerokiej
przecinki w lesie wzdłuż linii
wysokiego napięcia prowadzącej z
Vemork. Tu skręcili na prawo w gęsty
las, zdjęli białe ubrania ochronne, ukryli
narty, plecaki i żywność. Występowali
teraz w mundurach armii brytyjskiej.
Kieszenie napełnili amunicją i granatami
ręcznymi, wzięli broń, ładunki
wybuchowe, liny i nożyce do cięcia
blachy i zaczęli spuszczać się w dół
skalnej ściany.
Zaczynała się odwilż i przy każdym
ruchu tony śniegu z hukiem zsuwały się
na dno wąwozu. Na szczęście cała
dolina rozbrzmiewała niskim pomrukiem
turbin i pluskiem wody z topniejącego
śniegu, lejącej się ze ścian wąwozu,
było więc mało prawdopodobne, aby
ktokolwiek mógł ich słyszeć. Dął silny
wiatr, czego można się było spodziewać
przy odwilży.
Przeszli w bród na poły skutą lodem,
płytką rzekę płynącą dnem wąwozu
i zaczęli z trudem wspinać się na
dwustumetrową pionową ścianę skalną
ku występowi, na którym stała fabryka.
Nie usiłowali nawet porozumiewać się
ze sobą. W milczeniu pomagali jeden
drugiemu w wyszukiwaniu bezpiecznego
oparcia dla nóg i uchwytu dla rąk, aż
wreszcie kompletnie wyczerpani stanęli
na najwyższej części półki, kilkaset
metrów od budynków fabryki: między
nimi a fabryką rozciągało się pole
minowe. Całą prawie szerokość półki
zajmował tor kolei łączącej Vemork
z miastem Rjukan i dalej z przystanią
promu na jeziorze Tinnsjö. Na lewo od
toru znajdowała się mała stacja
transformatorowa, za którą ukryli się na
czas zmiany warty.
Zjedli przyniesiony ze sobą posiłek i
Rönneberg sprawdził po raz ostatni, czy
każdy zna swoją rolę w akcji. Mieli się
podzielić na grupę ubezpieczającą
i grupę uderzeniową. Pierwsza,
dowodzona przez porucznika Haukelida,
miała za zadanie przeciąć ogrodzenie,
dostać się na teren fabryki, zająć
odpowiednie stanowiska i być
w pogotowiu na wypadek alarmu.
Ubezpieczający mieli pozostać na
miejscu do chwili wybuchu - do tego
czasu grupa uderzeniowa powinna się
już wycofać. Żołnierze grupy
uderzeniowej pod dowództwem
porucznika Rönneberga mieli najpierw
spróbować wyważyć drzwi do
podziemia mieszczącego zakład
końcowego wzbogacania, a w razie
niepowodzenia próbować wedrzeć się
przez drzwi na parterze. W ostateczności
mogli skorzystać z tunelu dla
przewodów i kabli opisanego przez
Bruna. Ludzi zakładających ładunki
wybuchowe mieli ubezpieczać dwaj
żołnierze uzbrojeni w pistolet
maszynowy „rozpylacz” i pistolet
kalibru 0,45. Trzeci z „rozpylaczem”
miał pilnować głównego wejścia. Plan
mógł zawieść w każdym z punktów.
W najgorszym razie każdy z nich miał
starać się jakoś założyć ładunki na
własną rękę.
Minęło wpół do pierwszej i nieco już
odpoczęli po trudach wspinaczki. Dwaj
poprzedni strażnicy z posterunku przy
moście - byli to w rzeczywistości
Norwegowie - wrócili do wartowni.
Nadszedł czas, by rozpocząć atak.
Sierżant Kjelstrup ruszył pierwszy, idąc
wzdłuż linii kolejowej, kilka metrów
przed pozostałymi członkami grupy
ubezpieczenia. Grupa uderzeniowa
zamykała pochód. Ktoś zostawił ślady
w śniegu i cała ósemka uważnie szła po
nich aż do bramy w ogrodzeniu.
Kjelstrup przeciął nożycami do blachy
łańcuch zamykający bramę, wpuścił
pozostałych na dziedziniec fabryczny, po
czym zamknął za nimi bramę. Podczas
gdy Poulsson i Haukelid mieli na oku
barak, w którym znajdowali się Niemcy,
jeden z ludzi pobiegł pilnować
posterunku na moście, a inny -
posterunku przy rurach
doprowadzających wodę. Tymczasem
grupa uderzeniowa sforsowała inną
furtkę w ogrodzeniu, w pewnej
odległości od bramy kolejowej, dla
zapewnienia sobie drogi odwrotu.
Jak dotąd, nikt ich nie zauważył.
Rönneberg poprowadził swoją grupę do
budynku elektrolizerni. Okazało się, że
wszystkie wejścia są zamknięte
i zabezpieczone. W trakcie
poszukiwania tunelu kablowego
Rönneberg i sierżant Kayser odłączyli
się od pozostałej dwójki. Odnaleźli
wejście i wśród gąszczu splątanych rur
i kabli wczołgali się do wnętrza
budynku. Przez otwór w tunelu udało im
się zajrzeć do hali zakładu końcowego
wzbogacania: pracował tam tylko jeden
człowiek. Rönneberg i Kayser wśliznęli
się do sąsiedniego pomieszczenia.
Drzwi do hali zakładu końcowego
wzbogacania nie były zamknięte, dzięki
czemu udało im się w pełni zaskoczyć
norweskiego robotnika. Kayser pilnował
go z pistoletem w ręku, podczas gdy
Rönneberg zabezpieczył drzwi i zabrał
się do zakładania ładunków.
Sporządzone przez SOE w Anglii
makiety komór okazały się dokładnymi
kopiami oryginałów.
Nie uporał się jeszcze z połową
ładunków, kiedy rozległ się za nim brzęk
tłuczonego szkła; jeden z pozostałych
członków grupy usiłował wejść przez
okno. Rönneberg pomógł mu przecisnąć
się przez wybitą szybę, kalecząc się przy
tym poważnie w rękę. Razem już
dokończyli zakładania ładunków pod
każdą z 18 grubościennych stalowych
komór. Wszystkie ładunki były
połączone lontem detonującym, którego
koniec łączył się z lontem prochowym,
opóźniającym moment wybuchu.
Kilka minut po pierwszej wszystko było
gotowe. Kazali robotnikowi uciekać na
wyższe piętro i otworzyli drzwi, a po
hali rozrzucili garść brytyjskich odznak
spadochroniarskich w charakterze „kart
wizytowych”. Kiedy zapalali lonty,
robotnik jęknął, że zostawił w hali
okulary, a w warunkach wojennych nie
ma szans na dostanie nowej pary. Po
chwili gorączkowych poszukiwań
odnaleźli zgubę.
Zdążyli odbiec ze dwadzieścia kroków
od budynku, gdy wybuch rozdarł ciszę
nocy. Jak zjawy wtopili się w ciemność
i znikli. „Obejrzałem się i przez chwilę
nasłuchiwałem - pisał Rönneberg
w swoim raporcie dla Londynu -
jednakże poza stłumionym szumem
maszynerii, który słyszeliśmy
i przedtem, z fabryki nie dobiegał żaden
odgłos”. Poulsson i Haukelid usłyszeli
wybuch, pilnując wartowni. Musieli go
też usłyszeć i Niemcy. Jeden z żołnierzy
wybiegł z wartowni z gołą głową,
rozejrzał się i wrócił, by pojawić się
ponownie, tym razem w hełmie i z
karabinem. Światłem latarki zatoczył
krąg po dziedzińcu, lecz nie dostrzegł
Norwegów ukrytych zaledwie o cztery
kroki od niego. Poulsson chciał strzelić
do niego, lecz Haukelid wymownym
gestem przygiął mu pistolet do ziemi.
Niemiec usiłował dostać się do
elektrolizerni, lecz drzwi były
zamknięte, więc poszedł dalej i znikł za
rogiem budynku.
Ubezpieczenie i grupa uderzeniowa
zaczęły wycofywać się wzdłuż linii
kolejowej. Nagle zawyła syrena
alarmowa na dachu fabryki. Po chwili
dołączyły do niej inne, a ich
rozdzierające wycie rozległo się echem
w wąwozie, zagłuszając wszelkie inne
odgłosy. Komandosi puścili się biegiem
i z pośpiechem zsunęli się po skałach na
dno wąwozu. Rzeka tymczasem znacznie
przybrała wskutek odwilży.
Główny inżynier zakładów Vemork Alf
Larsen, następca Bruna, skończył
właśnie partię brydża u znajomych
mieszkających w pobliżu głównej bramy
zakładów, kiedy nastąpił wybuch
i rozległy się syreny. Larsen
zatelefonował do fabryki, aby
dowiedzieć się o powód alarmu.
Majster, wyczerpany przejściami
ostatniej godziny, wyjąkał, że zakład
został wysadzony w powietrze. Larsen
przekazał natychmiast wiadomość
Bjarne Nilssenowi, jednemu
z dyrektorów Norsk-Hydro. Nilssen
zaalarmował dowództwo garnizonu
niemieckiego i wsiadł do auta, by udać
się do Vemork. Silnik, ze względu na
warunki wojenne przerobiony na napęd
gazem drzewnym, długo nie chciał
zapalić. Kiedy wreszcie dyrektor ruszył
spadzistą drogą do Vemork, nie zwrócił
najmniejszej uwagi na grupkę
utrudzonych mężczyzn, którzy wynurzyli
się z wąwozu, przekroczyli drogę
i pobrnęli dalej w górę.
Tymczasem w hali zakładu końcowego
wzbogacania Larsen robił przegląd
zniszczeń. Dno każdej z komór zostało
wyrwane i bezcenna ciecz spłynęła do
studzienki ściekowej. Odłamki
podziurawiły przewody układu
chłodzenia i ze wszystkich stron tryskały
strugi zwykłej wody, która ostatecznie
spłukała resztki ciężkiej wody.
Przepadła zawartość wszystkich 18
komór - niemal pół tony ciężkiej wody.
Było rzeczą oczywistą, że dopiero po
wielu miesiącach z fabryki ponownie
popłynie struga ciężkiej wody: po
usunięciu szkód wyrządzonych
wybuchem instalacja będzie musiała
pracować pełną mocą jeszcze całe
tygodnie, zanim kolejno napełnią się
komory wszystkich dziewięciu stopni.
Akcja przeprowadzona przez grupę SOE
spowodowała wielomiesięczną zwłokę
w realizacji niemieckich planów
atomowych.
II
Na początku 1943 roku dotarły do
Londynu dalsze informacje o rozwoju
niemieckich badań atomowych.
Brytyjczycy od pewnego czasu usiłowali
ściągnąć z okupowanej przez Niemców
Kopenhagi Nielsa Bohra, licząc na jego
cenną współpracę. 25 stycznia 1943
roku profesor Chadwick pisał do Bohra,
ofiarując mu gościnę w Wielkiej
Brytanii, gdyby się zdecydował na
opuszczenie ojczyzny. List został
przemycony do Kopenhagi w postaci
mikrofilmu ukrytego w wydrążonym
kluczu. Bohr domyślił się od razu, co się
kryje za tym zaproszeniem, i w lutym
odpowiedział tym samym kanałem, że
mimo wszystko uważa perspektywę
wykorzystania ostatnich odkryć z fizyki
jądrowej za nierealną. W ciągu jednak
kilku najbliższych tygodni Bohr zmienił
zdanie. Doszły do niego wieści
o produkcji wielkich ilości ciężkiej
wody i metalicznego uranu do
wytwarzania bomby atomowej,
niezwłocznie więc tym samym
konspiracyjnym kanałem poinformował
profesora Chadwicka o rozwoju
sytuacji, wyrażając jednocześnie opinię,
że wobec niepokonalnych (jak sądził)
trudności w wydzieleniu dostatecznej
ilości uranu-235 rezultatów nie należy
się spodziewać zbyt szybko.
To nowe ostrzeżenie przed niemiecką
bombą atomową nadeszło w momencie
nader odpowiednim dla kierownictwa
„Tube Alloys”. Stosunki z Amerykanami
w tej dziedzinie wyraźnie ochłodły
w ciągu ostatnich miesięcy, a pojęcie
Churchilla o arytmetyce, nie mówiąc już
o fizyce jądrowej, było dostatecznie
mgliste, by nie trafiały do niego
najpoważniejsze argumenty naukowe,
przemawiające za finansowaniem
alianckiej bomby atomowej. Michael
Perrin, zastępca dyrektora „Tube
Alloys”, stwierdził później, że
powtarzane ustawicznie Churchillowi
doniesienia o ewentualnych pracach nad
niemiecką bombą atomową zostały
„nader rozsądnie użyte jako argument
wobec ludzi, którzy mogliby
w przeciwnym razie pytać: «No dobrze,
ale na co wam to potworne
marnotrawstwo pieniędzy i wysiłku
ludzkiego?»„
Pierwsze tygodnie kwietnia 1943 roku
stanowiły apogeum tej kampanii nacisku
na rząd. 7 kwietnia Perrin spotkał się
w cztery oczy z lordem Cherwellem,
doradcą naukowym Churchilla. Jeszcze
tego samego dnia Cherwell wystosował
do Churchilla pismo, w którym
przedstawił w uproszczony sposób
dotychczasowe postępy nad
wytworzeniem bomby atomowej. W 5-
stronicowym memoriale naszkicował
fizyczne podstawy wykorzystania energii
jądrowej: Istnieją dwie możliwości,
obie bazują na zastosowaniu lekkiego
uranu, uranu-235 - substancji
nieodmiennie zmieszanej z ciężkim
uranem i „niezwykle trudnej” do
oddzielenia. Czysty uran-235 - w ilości
5 do 20 kilogramów - stanowiłby
materiał wybuchowy bomby atomowej,
której średnica nie przekraczałaby 15
centymetrów, a siła wybuchu byłaby
równoważna 40 000 ton TNT
(trójnitrotoluenu). Inny rodzaj materiału
wybuchowego mógłby stanowić
pierwiastek utworzony z ciężkiego uranu
przez działanie lekkiego uranu i ciężkiej
wody (obecnie znany jako pluton). Jak
lord Cherwell tłumaczył premierowi:
„Ta metoda nie wymaga wydzielenia
lekkiego uranu, natomiast niezbędne jest
wiele ton ciężkiej wody. Realność tej
metody jest bardziej wątpliwa... Niemcy
- dodał znacząco - otrzymali zapewne
jedną lub dwie tony z Norwegii, lecz
mają, zdaje się, zamiar uruchomić
własną produkcję”. Cherwell
poinformował Churchilla, że ciężką
wodę można otrzymywać w większych
ilościach jedynie z elektrowni wodnych
ze względu na zużycie ogromnych ilości
energii elektrycznej. „Fabryka w
Norwegii, obecnie unieruchomiona,
wyprodukowała w sumie około półtorej
tony. Zakłady w Kanadzie,
subsydiowane przez Stany Zjednoczone,
mają wytwarzać około 4 ton rocznie.
Początkowo uważano, że trzeba będzie
około 15 ton, lecz pewne nowe pomysły
pozwalają mieć nadzieję, że wystarczy
około pięciu”.
Cherwell poufnie poinformował
premiera, że brytyjscy uczeni wpadli na
nową metodę wytwarzania ciężkiej
wody. Metoda ta, na razie opracowana
na skalę laboratoryjną, zapowiada się na
znacznie tańszą od dotychczasowych.
Premierowi przyszło zapewne do głowy,
że Niemcy mogli wpaść na ten sam
pomysł, bowiem po przeczytaniu
niezwykle jasnego memoriału Cherwella
zwołał naradę w tej sprawie z udziałem
Cherwella, sir Johna Andersona
i ministra spraw zagranicznych. 11
kwietnia oznajmił Cherwellowi:
„Chciałbym, żeby pomówił pan z CAS
(Chief of Air Staff - Szef Sztabu
Lotnictwa) i upewnił się, czy istnieje
jakakolwiek możliwość, by Niemcy
zdołali wybudować dużą fabrykę
ciężkiej wody. Ich wywiad na pewno
potrafi wykryć tak wielkie instalacje”.
Churchill polecił także Cherwellowi
porozumieć się z kierownictwem
wywiadu i dodał, że w tym tygodniu sam
się z nimi spotka, podobnie jak z szefem
sztabu lotnictwa.
Następnego dnia lord Cherwell wezwał
na naradę Perrina i doktora R.V. Jonesa,
szefa wydziału naukowego wywiadu
lotniczego. Przybył także zwierzchnik
Perrina, Wallace Akers. Cherwell
powtórzył im pytanie premiera, czy nic
nie wskazuje, by Niemcy budowali
jakieś nowe duże fabryki dla potrzeb
produkcji broni atomowej. Perrin na
podstawie dotychczasowych raportów
wywiadu zapewniał, że nie. Jonesa
natomiast musiało to pytanie nieco
zaniepokoić, gdyż właśnie w tym
tygodniu niejasne pogłoski o niemieckiej
„tajnej broni” i rakietach zaczęły nagle
materializować się w realną groźbę,
pociągając za sobą akcję wywiadu
przeciw rakietom V-1 i V-2. Następnego
wieczoru, 13 kwietnia, odbyło się
zapowiedziane spotkanie Churchilla z
Edenem, Cherwellem i Andersonem
w rezydencji premiera na Downing
Street 10, na którym niewątpliwie
poinformowano Churchilla, że wywiad
podjął już niezbędne kroki.
Dziwić może fakt, że tym zagadnieniem
zajmowały się aż dwie agencje
wywiadu: pracownicy „Tube Alloys”
współpracujący z komandorem Welshem
oraz wydział naukowy wywiadu,
kierowany przez Jonesa. „R.V. Jones i
Erie Welsh - komentował jeden
z pracowników wywiadu - kochali się
jak pies z kotem”. Jones pracował
w wywiadzie naukowym od blisko
dziesięciu lat. Welsh miał nieco
inteligencji i „bardzo dużo sprytu”, ale
wiedzy ścisłej ledwie liznął - udało mu
się wziąć wywiad atomowy pod swoje
skrzydła jedynie ze względu na rolę,
jaką odgrywała Norwegia.
W miarę upływu miesięcy względy
polityki międzynarodowej na wysokim
szczeblu zmuszały Perrina do coraz
ściślejszej współpracy z amerykańskimi
partnerami, wysoce zaś rozwinięty
patriotyzm Jonesa doprowadził go do
stanu otwartej wojny z komandorem
Welshem. Nieszczęściem dla Jonesa
większość doniesień o poczynaniach
Niemców docierała do Wielkiej
Brytanii przez Skandynawię, która
stanowiła domenę Welsha. Major Leif
Tronstad pozostawał w kontakcie
z norweskim fizykiem jądrowym,
profesorem H. Wergelandem z Oslo, i z
mieszkającym w Sztokholmie innym
Norwegiem, N. Hole (zwykle
określanym przez Tronstada jako „mój
młody przyjaciel”). Przez Wergelanda
szły z Niemiec wyczerpujące raporty,
zwłaszcza od doktora Paula Rosbauda,
redaktora „Naturwissenschaften”, dzięki
któremu alianci mieli na bieżąco
informacje o wybitnych osobistościach
niemieckiego świata naukowego.
Rosbaud cieszył się zaufaniem
niemieckich uczonych do samego końca
wojny.
Podczas gdy Perrin i Welsh traktowali
swoje doniesienia o rozwoju
niemieckich badań nad bombą atomową
głównie jako środek podtrzymywania
stanu zagrożenia, Amerykanie zaczęli
niepokoić się inną możliwością. Nawet
gdyby Niemcy nie byli w stanie
wyprodukować bomby, mogliby
posłużyć się reaktorem uranowym do
wytworzenia dużych ilości substancji
radioaktywnych i użyć ich podobnie jak
gazów trujących. Wiosną 1943 roku
generał L.R. Groves zlecił zbadanie tej
możliwości i w maju zażądał od doktora
Jamesa B. Conanta, przewodniczącego
Komitetu Naukowego Obrony
Narodowej USA, raportu w tej sprawie.
1 lipca Conant oznajmił:
„Wyprodukowanie w stosie atomowym
wielkich ilości substancji
radioaktywnych o różnych okresach
połowicznego rozpadu, rzędu
dwudziestu dni, wydaje się w obecnym
stanie wiedzy całkowicie możliwe”.
W dalszym ciągu raportu Conant
dodawał, że gdzieś w przyszłym roku
dzięki ciężkiej wodzie Niemcy będą
zapewne mogli tygodniowo produkować
ilość substancji radioaktywnych
równoważną w przybliżeniu milionowi
gramów radu. Posługiwanie się tymi
substancjami nastręczy im oczywiście
olbrzymie trudności, lecz jeśli
tygodniowa produkcja - równoważnik
jednej tony radu - zostanie rozrzucona na
powierzchni pięciu kilometrów
kwadratowych, konieczna będzie
całkowita ewakuacja terenu, a znaczna
część ludności zostanie
„obezwładniona”.
Conant ostrzegał, że jest „do
pomyślenia”, by w mieście wielkości
Londynu udało się Niemcom wytworzyć
na obszarze jednego do kilkunastu
kilometrów kwadratowych tak duże
natężenie promieniowania, że
„ewakuacja ludności byłaby konieczna”.
Generał Groves znalazł w sprawozdaniu
pocieszającą nutę: „Jeśli Niemcy użyją
trucizn promieniotwórczych, z dużym
prawdopodobieństwem nastąpi to w
Wielkiej Brytanii, a nie w Stanach
Zjednoczonych”.
Dla Brytyjczyków jednak nie było
w raporcie nic pocieszającego. Miesiąc
później w klubie Cosmos w
Waszyngtonie sir John Anderson
dyskutował z Conantem jego ostrzeżenie.
Anderson stwierdził, że Wielka Brytania
jest żywotnie zainteresowana
w projektach atomowych ze względu na
swoje położenie, i zacytował
memorandum Conanta w sprawie
ewentualnego użycia substancji
promieniotwórczych jako rodzaju
trującego pyłu. Wszystkie doniesienia z
Norwegii świadczą, że Niemcy nie
wpadli jeszcze na najbardziej wydajną
metodę wytwarzania ciężkiej wody -
dodał. Brytyjscy uczeni zastanawiali się
nad trzema możliwymi metodami:
„frakcjonowaną destylacją zwykłej
wody, wymianą izotopową na
katalizatorze przy użyciu wodoru
elektrolitycznego, frakcjonowaną
destylacją ciekłego wodoru”.
Pierwsza z tych metod (notabene
opracowana przez Hartecka) jest
zapewne najlepsza - ciągnął Anderson -
lecz wymaga budowy ogromnych
instalacji. Jak czytelnik pamięta, właśnie
to zastrzeżenie wysuwał Harteck. Drugą
metodę Niemcy stosowali w Vemork,
o czym w Wielkiej Brytanii oczywiście
wiedziano. Co do trzeciej metody
(opracowanej przez profesora Clusiusa)
istniała jeszcze niepewność.
Brytyjczycy, którzy wpadli na pomysł,
jak 5-krotnie zwiększyć wydajność
procesu, niepokoili się, że Niemcy
mogli również znać tę ideę, co poważnie
pogorszyłoby sytuację.
Raport opracowany w owym czasie
przez pracownika Rady Badań
Medycznych daje nam pojęcie o tym, jak
wyobrażano sobie wówczas skutki
zrzucenia przez Niemców na Wielką
Brytanię dużej ilości
promieniotwórczych produktów
rozszczepienia uranu. Autor zwracał
szczególną uwagę na genetyczne skutki
promieniowania. Twierdził, że ilość
mutacji u istot ludzkich poddanych
działaniu takich promieniotwórczych
trucizn byłaby funkcją całkowitej dawki
pochłoniętej, nawet gdyby
napromieniowanie było rozłożone na
długi okres czasu. W rezultacie
nastąpiłaby degeneracja populacji
w drugim i trzecim pokoleniu. Według
oficjalnego historyka brytyjskich badań
[59]
atomowych jest to jedyna wzmianka o
ewentualnych genetycznych skutkach
promieniowania w całej dokumentacji
przedmiotu - a i to dotyczyła ona
skutków ewentualnego ataku na Wielką
Brytanię, a nie skutków zrzucenia przez
aliantów bomby atomowej na kraj
nieprzyjacielski.
Niemcy przeprowadzili znacznie
bardziej szczegółowe badania
genetycznych skutków napromienienia.
W ostatnich latach wojny biuro
pełnomocnika do spraw fizyki jądrowej
i Ministerstwo Wojny zleciły
przeprowadzenie szeregu badań
naukowych, przede wszystkim
Zakładowi Genetyki Instytutu im.
Cesarza Wilhelma w Berlinie-Buch.
W archiwach niemieckich znajdujemy
list profesora B. Rajewskiego z Instytutu
Biofizyki im. Cesarza Wilhelma,
informujący pełnomocnika do spraw
fizyki jądrowej, że zespół zajmuje się
między innymi „biologicznymi skutkami
promieniowania korpuskularnego, w tym
także i neutronowego, w związku
z ewentualnością wykorzystania tego
promieniowania w charakterze środka
bojowego [Kampfmittel]”. Wydaje się
jednak, że te badania prowadzono na
wypadek użycia tego rodzaju broni przez
aliantów. Można powątpiewać, czy
Niemcy użyliby pyłów radioaktywnych,
podobnie jak i gazów trujących.
III
W Niemczech nadal mnożyły się
pogłoski o cudownych rodzajach broni,
nad którymi mieli pracować uczeni
niemieccy. W sprawozdaniach policji
bezpieczeństwa na temat morale
ludności znaleźć można długą listę
„dział-gigantów, dział stratosferycznych,
pocisków wyrzucanych sprężonym
powietrzem, rakiet i ogromnych
bombowców”. W raporcie niemieckiej
służby bezpieczeństwa z 1 lipca mówi
się też o licznych pogłoskach na temat
„nowego typu bomby” - tak wielkiej, że
największe samoloty mogą zabierać na
pokład tylko jedną. Dwanaście takich
bomb, w których wykorzystane są
zjawiska fizyki atomowej, wystarczyć
ma do zniszczenia milionowego miasta...
W lipcu plotki te zaczęły pojawiać się
w raportach wywiadu, przekazywanych
komitetowi szefów sztabów w Londynie.
W jednym z raportów opisano rakietę
wagi 40 ton, o teoretycznym zasięgu 800
kilometrów (spodziewano się, że
w praktyce osiągnie 500 kilometrów),
która w dotychczasowych próbach
osiągnęła już zasięg 270 kilometrów.
Rakieta wagi 40 ton i długości 20
metrów miała być w jednej trzeciej
wypełniona materiałem wybuchowym
działającym na zasadzie „rozbicia
atomu”. Jakieś rakiety identyfikowano
już wcześniej na zdjęciach lotniczych
okolicy Peenemünde na wyspie Uznam,
a właśnie wyspa Uznam wymieniona
była w raporcie jako jedno z miejsc,
gdzie wytwarza się opisywane rakiety.
Wydaje się, że również i Niemcy
wytworzyli sobie mglisty i, jak się
zdaje, oparty wyłącznie na spekulacjach
obraz prac aliantów w dziedzinie fizyki
jądrowej. Profesor Heisenberg na
berlińskiej naradzie w maju 1943 roku
wspomniał o „znacznych środkach”,
jakie inne kraje, a zwłaszcza Stany
Zjednoczone, łożą na ten cel, profesor
Mentzel zaś, przekazując 8 lipca
Göringowi sprawozdanie profesora
Esau, ówczesnego pełnomocnika do
spraw fizyki jądrowej, z pierwszego
półrocza jego działalności, dodał:
„Jeżeli nawet badania te nie
doprowadzą do uzyskania nowych
materiałów wybuchowych lub źródeł
energii, to przynajmniej upewnimy się,
że nieprzyjacielskie potęgi nie będą
mogły nas zaskoczyć jakąś
niespodzianką z tej dziedziny”.
Chociaż zgodnie z raportem Esaua
instalacja końcowego wzbogacania w
Vemork została naprawiona już
w połowie kwietnia, dopiero w końcu
czerwca pierwsza niewielka porcja
ciężkiej wody spłynęła z ostatniego
stopnia. Całkowita produkcja wyniosła
w czerwcu 199 kilogramów - dodany do
jednego ze stopni obieg, w którym na
katalizatorze zachodził proces wymiany
izotopowej, przyniósł spodziewane
rezultaty. Natomiast w lipcu produkcja
spadła do 141 kilogramów, 24 lipca
bowiem lotnictwo amerykańskie
zbombardowało fabrykę nawozów
sztucznych w Heröya, należącą do
Norsk-Hydro, głównego odbiorcę
amoniaku produkowanego w Rjukan, co
pociągnęło za sobą zmniejszenie
zapotrzebowania na wodór do syntezy
amoniaku, który zakłady w Rjukan
czerpały rurociągiem z pobliskiej
elektrolizerni Vemork. W rezultacie
zakłady Vemork także musiały
zmniejszyć produkcję.
Urząd komisarza Rzeszy dla Norwegii
nie mógł pogodzić się z tym stanem
rzeczy. Zażądano, by nadmiar wodoru
wypuszczać po prostu w powietrze.
Odbudowany zakład produkcji ciężkiej
wody miał funkcjonować za wszelką
cenę. W sierpniu 1943 roku uzupełniono
kolejny stopień obiegiem katalitycznej
wymiany izotopowej, dzięki czemu
całkowita produkcja roczna miała do
grudnia wzrosnąć do trzech ton.
Dyrektor naczelny Norsk-Hydro, Bjarne
Eriksen, z niemałą odwagą
przeciwstawił się poleceniu
marnowania cennego wodoru
i zakomunikował w Oslo, że zaleci
zarządowi spółki całkowite zaprzestanie
produkcji ciężkiej wody, ponieważ z jej
powodu zakłady stały się zbyt kuszącym
celem dla alianckich samolotów. Nie
bacząc na możliwość represji ze strony
władz niemieckich, Eriksen narzucił
swoje stanowisko członkom rady
nadzorczej, grożąc podaniem się do
dymisji. Jednakże zanim rada zdążyła się
zebrać, by przegłosować sprawę,
Eriksena aresztowano i wywieziono dc
obozu jenieckiego w Niemczech, gdzie
spędził resztę wojny. W owym czasie
wiązano aresztowanie Eriksena z jego
niezachwianą postawą, lecz, być może,
był to jedynie zbieg okoliczności,
ponieważ Niemcy urządzili wówczas
generalną obławę na byłych oficerów
armii norweskiej.
Nietrudno znaleźć przyczynę
zaniepokojenia Norwegów. Zauważyli
oni, że po wydarzeniach lutowych
Niemcy zaczęli intensywnie
rozbudowywać zabezpieczenia
wojskowe obiektu, i wyciągnęli stąd
logiczne wnioski. „Zasieki z drutu
kolczastego, pola minowe i gniazda
karabinów maszynowych”, wyrastające
wokół Vemork, skłoniły ich do
zareagowania. Niemcy, najwidoczniej
zbici z tropu protestem Norwegów,
zgodzili się, że w przyszłości nie będą
nalegać na wytwarzanie w Vemork
ciężkiej wody w ilościach większych,
niż otrzymywano normalnie jako produkt
uboczny przy produkcji amoniaku.
IV
Wczesną jesienią 1943 roku Niemcy
postanowili pozbyć się Żydów z Danii
i za osobistą zgodą Hitlera aresztować i
wywieźć około 6000 duńskich Żydów.
Niemiecki gubernator Danii
poinformował Ribbentropa, że majątek
deportowanych Żydów ma pozostać
nienaruszony, „aby uniknąć posądzenia,
iż wyłącznym celem tej akcji lub jednym
z jej celów jest konfiskata ich
majątków”. Masowe aresztowania miały
nastąpić w nocy 1 października 1943
roku. Kilka dni przedtem dowiedział się
o planowanej akcji urzędnik niemieckiej
ambasady w Kopenhadze, Duckwitz,
i natychmiast podjął ostrożną akcję
w celu ostrzeżenia nieszczęsnych ludzi.
W szczególności urzędnik ów postarał
się, by uprzedzono profesora Bohra
o grożącym mu niebezpieczeństwie.
W ciągu kilku następnych nocy
niewielka flotylla łodzi przewoziła
zagrożonych Duńczyków przez cieśninę
do Szwecji, podczas gdy Duckwitz
zadbał o to, by statki patrolowe były
zajęte gdzie indziej. Wśród
uciekinierów znalazł się Bohr, który
wraz z rodziną przedostał się do
Szwecji w przepełnionej łodzi
rybackiej. Już 6 października alianci
umożliwili mu opuszczenie Szwecji.
Ryzykowną podróż do Wielkiej Brytanii
uczony odbył w pustej komorze
bombowej samolotu Mosquito.
Po przybyciu do Londynu Bohr zapoznał
się z rozwojem wydarzeń, jaki miał
miejsce od 1939 roku, to jest od czasu,
kiedy on sam wraz z doktorem
Wheelerem wyjaśniali w Princeton
pewne aspekty teorii rozszczepienia
uranu. Spotkał się z Michaelem
Perrinem i komandorem Welshem, a 12
października z lordem Cherwellem. Po
tym pierwszym spotkaniu nastąpił cały
szereg dalszych. Bohr przekazał
Brytyjczykom ważną informację: w
1941 roku odwiedziło go w Kopenhadze
wielu wybitnych uczonych niemieckich,
między innymi Heisenberg i Jensen, a z
charakteru tych wizyt wywnioskował on,
że Niemcy poważnie biorą pod uwagę
możliwość zastosowania energii
atomowej dla celów wojskowych.
Brytyjczycy sądzili początkowo, że
udany atak SOE na zakład w Vemork
spowoduje mniej więcej dwuletnie
opóźnienie w produkcji ciężkiej wody
dla Niemców. Tymczasem według
najświeższych wiarygodnych informacji
już w kwietniu częściowo wznowiono
produkcję. „Delikatnie nagabywany”
przez biuro generała Grovesa
przedstawiciel brytyjski w
Waszyngtonie, sir John Dill,
w rozmowie z generałem Marshallem
przyznał, że według bardziej
realistycznych oszacowań kompletna
odbudowa zakładu końcowego
wzbogacania wymagać będzie zaledwie
około 12 miesięcy. Tym razem nie
zalecano nowej wielkiej akcji
dywersyjnej. Groves radził
Marshallowi, aby przeforsował on
niezwłoczny nalot na fabrykę. Ze
względu na niezbędną precyzję
bombardowania połączony komitet
szefów sztabów zlecił wykonanie
zadania Ósmej Amerykańskiej Armii
Lotniczej, stacjonującej w Wielkiej
Brytanii.
Nalot przeprowadził Trzeci Dywizjon
Latających Fortec. 16 listopada przed
świtem przeciążone dodatkowym
zapasem paliwa na długą drogę
powrotną samoloty wzniosły się
w chłodne powietrze nad Anglią. Atak
miał nastąpić dokładnie pomiędzy 11.30
a południem, kiedy większość
pracowników będzie na drugim
śniadaniu.
Setną Eskadrą Bombowców, która na
czele kilku innych eskadr wyruszyła
przez Morze Północne na wysokości
4000 metrów, dowodził major John M.
Bennett. Nie napotkano żadnych
niemieckich myśliwców, lot przebiegał
tak gładko, że eskadra dotarła do
wybrzeży Norwegii o 18 minut za
wcześnie. Bennett kazał całej formacji
zawrócić i krążyć nad morzem przez 15
minut. Kiedy bombowce ponownie
skierowały się ku wybrzeżu, obrona
przeciwlotnicza nieprzyjaciela była już
zaalarmowana i formacja bombowców
napotkała silny i precyzyjnie skierowany
ogień artylerii przeciwlotniczej. Jeden
z samolotów stanął w płomieniach,
drugi wypadł z szyku po zapaleniu się
silnika. 10 ludzi wyskoczyło na
spadochronach w morze. Gdy Setna
Eskadra weszła na kurs bojowy, trafiła
na zawirowania powietrza po 95
Eskadrze, która ją poprzedzała. 95-a nie
zrzuciła bomb, ponieważ cel był
zasłonięty chmurami. Celowniczy Setnej
Eskadry nie miał kłopotów
z widocznością i tuż przed 11.30
pierwsza seria bomb runęła na Vemork.
W ciągu następnych 33 minut
zaatakowało fabrykę 140 latających
fortec. W południe 15 innych uderzyło
na Rjukan.
Na zakłady Vemork zrzucono ponad 700
bomb 500-funtowych, na Rjukan zaś
przeszło 100 - 250-funtowych.
Generatory dymu rozstawione po
lutowej akcji SOE spełniły swoje
zadanie: bombardowanie było niecelne.
Zaledwie kilkanaście bomb padło na
najbardziej istotne obiekty. Zginęło 22
Norwegów, w tym jeden od bomby
zrzuconej przypadkowo w lesie o kilka
kilometrów od Vemork. Trzy bomby
trafiły w rury doprowadzające wodę do
hydroelektrowni, a dwie w zaporę na
górnym poziomie, lecz automatyczne
śluzy zatrzasnęły się i zapobiegły
powodzi. Tylko cztery bomby spadły na
elektrownię, a dwie na sąsiadującą z nią
elektrolizernię. Celna bomba zniszczyła
most wiszący ponad wąwozem.
Właściwy zakład końcowego
wzbogacania w podziemiu fabryki
pozostał nie uszkodzony.
Niemniej jednak nalot osiągnął swój cel.
Niemcy zorientowali się natychmiast, co
było powodem bombardowania Vemork.
Profesor Esau zapewniał sztab Göringa,
że atak na Vemork był niewątpliwie
wymierzony przeciw produkcji ciężkiej
wody. Pozbawiony energii elektrycznej,
z komorami pełnymi częściowo
wzbogaconej ciężkiej wody, nie
uszkodzony zakład końcowego
wzbogacania musiał stanąć. Dr Berkei
zbadał zniszczenia i poinformował
Berlin, że nie ma nadziei na wznowienie
produkcji. Nadszedł - już w maju
zapowiadany przez Esaua - moment
przeniesienia aparatury do Rzeszy, gdzie
produkcji można było zapewnić
względne bezpieczeństwo.
W wyniku ataku amerykańskiego
zamknięto także i drugą fabrykę Norsk-
Hydro - w Såheim. Zakład w Såheim
liczył niespełna rok i maksymalne
stężenie ciężkiej wody w instalacji
wynosiło dopiero 70 procent, tak że
końcowego produktu jeszcze nie
pobierano. Dopiero od grudnia 1943
roku zakład miał produkować około 50
kilogramów ciężkiej wody miesięcznie.
Trzy dni po nalocie Esau poinformował
Radę Badań Naukowych Rzeszy, że
przeznaczył 800 000 marek na
uruchomienie fabryki ciężkiej wody w
Niemczech, aby zastąpić fabrykę
norweską, zniszczoną w wyniku „akcji
nieprzyjaciela”.
V
W końcu stycznia 1944 roku
przygotowano do podróży z Norwegii
do Rzeszy ostatni transport ciężkiej
wody. Z instalacji końcowego
wzbogacania i z ostatnich stopni
zakładów elektrolizy Vemork i Såheim
spuszczono 14 ton cennej cieczy
i zamknięto w 39 beczkach z napisem
„ług potasowy”. Owe 14 ton zawierało
zaledwie 613,68 kilograma ciężkiej
wody, a wzbogacenie wahało się od
97,1 do 1,1 procenta. Władze
niemieckie chciały uniknąć wszelkiego
ryzyka: zbyt wiele zależało od
bezpiecznego dostarczenia ciężkiej
wody do Niemiec. Do Rjukan wysłano
specjalną jednostkę Wehrmachtu dla
strzeżenia transportu. W Berlinie
Diebner wezwał swego zastępcę,
doktora Wernera Czuliusa, do swojego
nowego biura w gmachu im. Harnacka
i polecił mu udać się do Norwegii
i opiekować się transportem ciężkiej
wody na całej drodze do Niemiec. W
Norwegii rozpoczęto starania
o zapewnienie transportu
samochodowego dla przewiezienia
ładunku do portu.
Przygotowania te zwróciły uwagę władz
wywiadu w Londynie. W ostatnich
dniach stycznia Londyn powiadomił
radiooperatora SOE w Rjukan, Einara
Skinnarlanda, że według otrzymanych
informacji aparatura do produkcji
ciężkiej wody ma być zdemontowana
i przewieziona do Niemiec. Jeśli to
prawda, jakie są możliwości
niedopuszczenia do wywozu urządzeń?
Na początku lutego Skinnarland przesłał
dowództwu SOE wiadomość, że
w najbliższym czasie, być może w ciągu
najbliższego tygodnia, ma nastąpić
wywiezienie całego zasobu ciężkiej
wody do Niemiec. Jeśli Organizacja
Wojskowa w Norwegii ma cokolwiek
przedsięwziąć - musi natychmiast
otrzymać instrukcje.
Tym razem władze brytyjskie
zareagowały z pośpiechem zrodzonym
z niepokoju. Gabinet wojenny polecił
dowództwu SOE zrobić wszystko dla
zniszczenia tego ostatniego transportu
ciężkiej wody. Porucznikowi Knutowi
Haukelidowi, działającemu około stu
kilometrów na zachód od Rjukan, i
Skinnarlandowi przekazano rozkaz
zniszczenia transportu. Bezpośrednie
uderzenie na Vemork nie wchodziło
w grę, gdyż SOE miało na tym terenie
zaledwie dwóch ludzi. Ponadto straże
zostały wzmocnione, pola minowe
rozbudowane, a wszystkie wejścia do
fabryki, z wyjątkiem jednej dobrze
strzeżonej żelaznej bramy - zamurowane.
VI
A więc miał to być prom na jeziorze
Tinnsjö. Na pokładzie znajdowali się
zawsze ich rodacy, lecz można było się
spodziewać, że w niedzielę rano -
najbliższa niedziela wypadała 20 lutego
- liczba pasażerów będzie niewielka.
Larsen podjął się tak pokierować
sprawą, by transport ciężkiej wody
przypadł na ten właśnie kurs.
W połowie tygodnia Haukelid udał się
na rozpoznanie. Trzy promy kursujące
po jeziorze Tinnsjö miały podobną
konstrukcję, lecz nie były identyczne.
Z rozkładu jazdy porucznik
wywnioskował, że statkiem
odpływającym z Rjukan wczesnym
rankiem w niedzielę będzie „Hydro”
kapitana Sörensena. Był to stary prom,
wyróżniający się dwoma bliźniaczymi
kominami sterczącymi z nadbudówki po
obu stronach szerokiego pokładu
głównego. Cały zestaw wagonów
wtaczano na pokład promu u jednego
końca jeziora i wytaczano z promu
z powrotem u drugiego krańca, gdzie
linia kolejowa ciągnęła się dalej. Nie
był to szczególnie elegancki statek.
Wszedłszy na pokład „Hydro” ze stenem
ukrytym w pudle od skrzypiec, Haukelid
uprzytomnił sobie, że jest to jego
pierwsza wycieczka od czasów
przedwojennych, kiedy to wybrał się do
Rjukan, by kupić trochę młodego pstrąga
dla zarybienia strumieni w swoich
rodzinnych górach na zachodzie.
Okoliczności były teraz zgoła inne.
Z zegarkiem w ręku porucznik - w tym
momencie prosty norweski robotnik
w kombinezonie - stwierdził, że prom
wpływa na najgłębsze wody mniej
więcej po półgodzinnej żegludze i przez
następne dwadzieścia minut płynie przez
tę część jeziora, gdzie głębokość sięga
400 metrów. Gdyby więc zrobić wyrwę
w dnie promu dokładnie w trzy
kwadranse od chwili planowego
wypłynięcia z przystani, zostałoby
jeszcze pięć minut rezerwy na
ewentualną niepunktualność żeglugi.
Powodzenie akcji mogły zapewnić
jedynie zapalniki elektryczne. Haukelid
złożył nocną wizytę rjukańskiemu
handlarzowi wyrobami żelaznymi, lecz
kupiec okazał się podejrzliwy
i odmówił dostarczenia zapalników.
Jednakże dzięki zaufanemu
pośrednikowi Haukelidowi udało się
wydostać ponad dwadzieścia
zapalników od sklepikarza, któremu
poradzono, aby dla własnego dobra
zniknął, póki rwetes nie przycichnie. Dla
pełnej niezawodności Haukelid chciał
posłużyć się raczej mechanizmem
zegarowym niż lontem opóźniającym.
Wróciwszy nocą do Rjukan z wycieczki
promem, wyciągnął z łóżka lokalnego
majsterklepkę, niejakiego Disetha,
którego mu polecono, i otwarcie
wyjawił mu, w czym rzecz. Diseth,
emerytowany pracownik Norsk-Hydro,
miał sklepik z wyrobami
rzemieślniczymi i mały warsztat na
pięterku. Dla dobra sprawy poświęcił
jeden ze swych własnych budzików,
inżynier naczelny zakładów Vemork
ofiarował drugi. Ta akcja, w której
uczestniczyli ramię w ramię - nieomal
jak symbol - mieszkańcy miasta
i pracownicy fabryki, była znamienna
dla Rjukan, miasta wsławionego
długotrwałym oporem wobec
niemieckiej inwazji w 1940 roku.
W zasobach zrzuconych przez RAF
poprzedniej jesieni znajdowała się
dostateczna ilość materiałów
wybuchowych w postaci krótkich,
grubych lasek plastyku. Porucznik
chciał, by prom pogrążał się dziobem,
co zapobiegłoby skierowaniu go na
płytszą wodę po wybuchu: ster i śruba
wynurzyłyby się wówczas z wody,
uniemożliwiając manewrowanie
statkiem. W przeciwnym razie tonącemu
promowi wystarczyłoby zaledwie pięć
minut na dopłynięcie do brzegu
długiego, lecz wąskiego, rynnowego
jeziora. Wyrwa w dnie musiała być
więc na tyle duża, by prom zatonął
w tym czasie, nie za duża jednak, by nie
spowodować niepotrzebnych ofiar.
Haukelid obliczył powierzchnię wyrwy
na jeden metr kwadratowy. Korzystając
z warsztatu Disetha, Haukelid z pomocą
Rolfa Sörlie uformował 18 funtów
plastyku w kiszkę 4-metrowej długości,
takiej, by stanowiła obwód koła o
żądanej powierzchni. Ładunek zaszyto
w workowe płótno.
Następnie zabrali się do mechanizmu
zegarowego. Z obydwu budzików
usunęli dzwonki, a na ich miejscu Diseth
umieścił bakelitowe płytki izolacyjne
z umocowanymi do nich mosiężnymi
kontaktami: kiedy „budzik” zaczynał
dzwonić, młoteczek dzwonka zamykał
obwód zapalnika. Całe urządzenie było
zasilane przez cztery płaskie bateryjki
do latarek, których końcówki Diseth
zlutował razem dla większej
niezawodności.
Gdy nadszedł świt, Haukelid i Sörlie
wrócili do swej górskiej kryjówki.
Zdawali sobie sprawę, że zatopienie
promu stanowi jedyną szansę wykonania
zadania. Dla sprawdzenia
zaimprowizowanego mechanizmu
zegarowego połączyli kontakty obydwu
budzików z zapalnikami i nastawili
budziki na wieczór. Strudzeni, przespali
cały dzień.
O zmierzchu wyrwał ich gwałtownie ze
snu podobny do wystrzału ze strzelby
trzask zapalników, jednego po drugim.
Sörlie wyskoczył na dwór
z odbezpieczonym stenem, zanim jeszcze
w pustej dolinie ucichło echo detonacji.
Nie mogło być wątpliwości: mechanizm
zegarowy funkcjonował znakomicie.
VII
W niedzielę, 20 lutego 1944 roku
o godzinie ósmej rano, stację towarową
Rjukan opuścił pociąg, mający w swoim
krótkim składzie dwa wagony
załadowane beczkami z ciężką wodą.
Wzdłuż całej linii prowadzącej do
przystani promu ustawiono posterunki.
O dziesiątej pociąg znajdował się już na
promie i statek ruszył na południe przez
lodowate wody jeziora Tinnsjö z 53
ludźmi na pokładzie. Kapitan „Hydro”,
Sörensen, miał brata, który już
dwukrotnie został storpedowany na
północnym Atlantyku. Sörensen cieszył
się, że udało mu się otrzymać
dowództwo statku na tym śródlądowym
kawałku wody, z dala od groźnych łodzi
podwodnych.
O godzinie 10.45, kiedy prom spokojnie
pruł bezdenne głębiny jeziora, kapitan
poczuł raczej, niż usłyszał, gwałtowne
uderzenie, które z miejsca nasunęło mu
myśl, że statek został storpedowany.
Prom zaczął pogrążać się dziobem.
Pasażerowie i załoga opuszczali statek
najszybciej, jak mogli. Gdy prom się
przechylił, wagony zerwały się
i stoczyły do wody. W ciągu trzech,
może czterech minut prom zatonął,
wciągając ze sobą 26 osób spośród
[62]
załogi i pasażerów . Na powierzchni
wody unosiły się tylko łodzie
ratunkowe, trochę rozrzuconych
szczątków, kilka drągów i pudło ze
skrzypcami. Po pewnym czasie
wypłynęły na powierzchnię cztery
beczki z ciężką wodą, ale to już było
wszystko. Na błagalną prośbę
właściciela skrzypiec, któremu jakimś
cudem udało się uniknąć nawet
najlżejszego zamoczenia, wyłowiono
cenny instrument. Reszta zbiorników
z ciężką wodą była nie do uratowania.
Druga jednostka SOE, czekająca w
Heröya, zidentyfikowała statek, który
miał przetransportować ciężką wodę do
Hamburga. Jednak ładunek nie nadszedł,
więc planu zniszczenia statku można
było poniechać.
W poniedziałek Haukelid kupił w Oslo
wieczorną gazetę i znalazł w niej krótką
notatkę o zatonięciu promu. Statki często
były w Norwegii obiektem akcji
dywersyjnych, toteż prasa nie
poświęcała szczególnej uwagi tego
rodzaju wydarzeniom. Naturalnie w
Rjukan wypadek znalazł się na
[63]
czołowych miejscach gazet .
Skinnarland nadał wiadomość do
Londynu, a następnego dnia doniósł, że
cały ładunek przepadł.
Porucznik Haukelid ostatni raz zetknął
się wtedy z ciężką wodą. Po
szczęśliwym „wyeksportowaniu”
Larsena do Szwecji wrócił do
Norwegii, by kontynuować walkę z
Niemcami. Za brawurową akcję na prom
przyznano mu później DSO. Larsena ze
Sztokholmu wywieziono samolotem do
Leuchars w Szkocji. Na peronie dworca
Kings Cross w Londynie oczekiwał go
major Tronstad. Spotkał się też
z komandorem Welshem, który chciał
poznać szczegółowo plan zakładów
Vemork. W tym miejscu kończy się
udział inżyniera w tej historii i tracimy
go już na zawsze z oczu. W Oslo władze
policji zwolniły z aresztu doktora
Czuliusa z tysiącznymi przeprosinami za
pomyłkę. Powiedziano mu, że nie ma już
po co jechać do Rjukan, wrócił więc do
Berlina.
Jak widać z perspektywy czasu, akcje
przeciw norweskiej ciężkiej wodzie,
których uwieńczeniem było zatopienie
promu „Hydro” w lutym 1944 roku,
odegrały najdonioślejszą rolę
w zniweczeniu wszelkich nadziei
niemieckich na zbudowanie reaktora
atomowego, nie mówiąc już o bombie
atomowej. Nic nie odmaluje sytuacji
lepiej, niż zacytowanie wyrażonej po
wojnie opinii doktora Kurta Diebnera,
zastępcy profesora Gerlacha: „Kiedy się
zważy, że aż do końca wojny w 1945
roku nasz zasób ciężkiej wody
praktycznie nie uległ powiększeniu i że
w ostatnich doświadczeniach na
początku 1945 roku dysponowaliśmy
zaledwie dwiema i pół tonami ciężkiej
wody, widać, że eliminacja niemieckiej
produkcji ciężkiej wody w Norwegii
była główną przyczyną, dla której nie
powiodło się nam zbudowanie
krytycznego stosu atomowego przed
końcem wojny”.
Od początku 1944 roku właśnie brak
dostatecznej ilości ciężkiej wody był
głównym hamulcem postępu niemieckich
badań atomowych.
9
Cynik u władzy
II
Być może, inne przymioty osobiste
profesora Walthera Gerlacha godne są
podziwu, nie można go jednak posądzać
o nadmiar energii i inicjatywy. Ci,
którzy go znali, i ci, którzy odwiedzają
go obecnie, mają w pamięci sylwetkę
typowego intelektualisty, uwięzionego
za biurkiem zawalonym stosami
raportów, artykułów i dokumentów,
przez które przedziera się pracowicie
i metodycznie, nigdy nie docierając do
dna. Kalendarze na ścianach pochodzą
sprzed ośmiu lat. Rzadko kiedy dojrzeć
można powierzchnię biurka.
Rada Badań Naukowych Rzeszy zaczęła
wkrótce bombardować profesora
Gerlacha rozpaczliwymi listami,
domagając się dawno zaległych
dwumiesięcznych sprawozdań z fizyki
jądrowej, należnych Göringowi.
Napotkała jednak mur milczenia ze
strony pogrążonego w zieleni i kwiatach
monachijskiego instytutu. W ocalałych
aktach niemieckich znajdują się tylko
dwa okresowe sprawozdania profesora
dotyczące fizyki jądrowej. Na jednym
data „marzec 1944” została własną ręką
Gerlacha zmieniona na „maj”, drugie,
napisane pod koniec 1944 roku, do
chwili internowania Gerlacha przez
aliantów w ostatnich dniach wojny
pozostało szkicem ołówkowym.
Natomiast jeśli chodzi o indywidualne
sprawozdania z prac naukowych, to
zdarzające się opóźnienia w ich
rozsyłaniu należy jednak przypisać nie
opieszałości Gerlacha, lecz raczej
niemożności uporania się z ogromnym
zadaniem kierowania jednocześnie, całą
niemiecką fizyką i projektem
[65]
uranowym .
Kalendarzyk profesora Gerlacha
odzwierciedla napięcie pierwszych
tygodni sprawowania władzy. Widzimy
Gerlacha, jak wojażuje tam i z
powrotem w zarezerwowanych
wagonach sypialnych między Berlinem a
Monachium (600 km), zwołuje
pospieszne narady z Esauem, Mentzlem,
Schumannem czy Harteckiem, podróżuje
z Bütefischem z I. G. Farben do Leuny,
rzuca naprędce notatkę o spotkaniu „w
sprawie ciężkiej wody, później dr
Diebner” - i wszędzie widzimy w tle
doktora Paula Rosbauda, jak kręci się
ustawicznie w pobliżu, dwa lub trzy razy
w tygodniu spotyka się na obiedzie z
Gerlachem i ze zrozumieniem roztrząsa
z nim problemy niemieckich badań
jądrowych. „Uważał mnie za osobistego
przyjaciela” - powiedział później
Rosbaud przesłuchującym go
Amerykanom.
Pogoda pogorszyła się. W lutym Gerlach
rozchorował się poważnie po wizycie
w wietrzny i zimny dzień w ogromnych
zakładach I. G. Farben w Leuna, gdzie
miała być budowana fabryka ciężkiej
wody. Szamotał się dalej, pędząc w
Monachium, w mieszkaniu o wybitych
szybach i bez centralnego ogrzewania,
życie surowe i niewygodne, a w stolicy
nie dosypiając z powodu ustawicznych
alarmów lotniczych. Z kalendarzyka
odczytać można, z jak różnorodnymi
środowiskami przyszło profesorowi
stykać się. Pojawiają się w nim
nazwiska Fischera i Spenglera, dwóch
funkcjonariuszy SS, „opiekujących się”
niemiecką nauką.
Pewnego wieczoru Gerlach, nocujący
w gmachu im. Harnacka w Berlinie,
gdzie założył swoją kwaterę główną,
odebrał telefon zamiejscowy. Polecono
mu, żeby nie kładł się spać i pozostawił
otwarte główne wejście, ponieważ
w nocy odwiedzi go grupa wyższych
oficerów SS. W środku nocy przybył
pewien generał SS. Generał chciał
dowiedzieć się od Gerlacha, czy zna
z widzenia profesora Nielsa Bohra i czy
jest to człowiek niebezpieczny. Gerlach
odparł wymijająco, że z Bohrem zetknął
się kiedyś przelotnie. Generał
oświadczył, że Bohr ma zostać
odszukany i zlikwidowany. Profesor
spytał, czy SS zna jego miejsce pobytu.
Czyżby Bohr był jeszcze w
Sztokholmie? Gerlach ośmielił się
napomknąć z należytym respektem, że
zamordowanie Bohra, człowieka
światowej sławy, zaszkodziłoby
ogromnie opinii Niemiec za granicą, nie
przyczyniając się w niczym do
pomnożenia potencjału wojennego
Rzeszy. Wyraźnie zirytowany oficer SS
odparł, że widocznie Gerlach uważa
życie ludzkie za coś wartościowego -
wkrótce przekona się, że jest inaczej.
Profesor Gerlach wtrącił, że tak czy
owak Niels Bohr jest już chyba w
Londynie. Na to oświadczenie generał
rozpromienił się. To znakomicie! W
Londynie ich wywiad ma zaufanych
ludzi, a zabójstwo spowoduje mniej
komplikacji niż w kraju neutralnym.
Oficer SS zjawiał się jeszcze
kilkakrotnie u Gerlacha, indagując go
w tej sprawie. Profesorowi udało się
dzięki stosunkom w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych zapobiec
wywarciu represji na
współpracownikach Bohra, pozostałych
w Kopenhadze. Sam Bohr znajdował się
już poza zasięgiem morderców z SS.
Jako „Mr. Nicholas Baker” przebywał
w Stanach Zjednoczonych, w Los
Alamos, gdzie toczyły się prace nad
projektem amerykańskiej bomby
atomowej.
III
Amerykanie nadal obawiali się, że
Niemcy mogą pracować nad bombą
atomową. Na jesieni 1943 roku
niemieccy przywódcy zaczęli chełpić się
nową, straszną bronią, którą
przygotowują, Amerykanie zaś zdawali
sobie znakomicie sprawę z tego, co
kluje się w ich własnych laboratoriach.
Za radą szefa wywiadu wojskowego,
generała Stronga, Departament Wojny
zaproponował utworzenie specjalnej
misji wywiadu, której zadaniem byłoby
zbadanie tajników niemieckich badań
atomowych.
Generał Groves zdawał sobie sprawę
z możliwości otwierających się przed
wywiadem w miarę posuwania się
Piątej Armii Amerykańskiej we
Włoszech, zwłaszcza po spodziewanym
zajęciu Rzymu. W ten sposób -
wspólnym wysiłkiem wydziału G-2
(wywiadu armii), „Projektu Manhattan”,
gen. Grovesa i Marynarki St.
[66]
Zjednoczonych oraz Biura Badań
Naukowych i Wynalazczości dra
Vannevara Busha - narodziła się
budząca różnorakie zastrzeżenia misja
„Alsos” (co po grecku oznacza „gaj”,
natomiast wyraz „gaje” brzmi po
angielsku „Groves”). Generałowi
Marshallowi sugerowano, by misja
„Alsos” stanowiła „jądro podobnej
działalności w innych krajach
nieprzyjacielskich lub okupowanych
przez nieprzyjaciela, kiedy okoliczności
na to pozwolą”.
Dowództwo „Alsos” powierzono
funkcjonariuszowi wojskowego
wywiadu USA, podpułkownikowi
Borisowi T. Pashowi, który przed paru
miesiącami zyskał sobie złą sławę
przesłuchaniami Roberta Oppenheimera.
Pash doprowadził do wściekłości tylu
wyższych oficerów w Kalifornii
z powodu osobliwych metod ochrony
tajemnic wojskowych - jego ulubionym
chwytem było wykradanie tajnych akt
z ich gabinetów - że wysłanie go za
ocean zostało przyjęte z nieukrywaną
ulgą. Pash nie był jednak naukowcem,
a działalność misji „Alsos” we
Włoszech nie przyniosła olśniewających
sukcesów.
Misja wyruszyła do Neapolu 16 grudnia
1943 roku. Pash i jego
współpracownicy udali się do Tarentu,
aby spotkać się z włoskimi oficerami
marynarki, którzy mieli okazję zetknąć
się z niemieckimi badaniami
naukowymi. W ciągu następnych dwóch
tygodni członkowie misji
przeprowadzili szereg rozmów
z generałem-porucznikiem Matteinim,
szefem zaopatrzenia marynarki, i z
kilkoma profesorami uniwersytetów w
Neapolu i Genui. Z łatwością ustalili, że
Włosi nie mieli nic wspólnego
z produkcją „materiałów wybuchowych
wykorzystujących energię jądrową”.
Przekonali się jednocześnie, że nie mogą
liczyć na bardziej konkretne informacje
o badaniach niemieckich, ponieważ
Niemcy utrzymywali swych sojuszników
w kompletnej niewiedzy co do swoich
badań, a Włosi nie próbowali dociekać,
co się u Niemców kroi.
Najpewniejszych informacji dostarczył
misji oficer włoski, który przez sześć lat
był attaché lotniczym w Berlinie i uciekł
stamtąd na dwa dni przed zawieszeniem
broni z Włochami. Misja „Alsos” przez
trzy dni przetrzymała owego oficera,
majora Mario Gasperi, w swojej
kwaterze w Neapolu i poddała go
szczegółowej indagacji. Określony jako
„znakomity informator”, Gasperi był
bliskim przyjacielem generała
niemieckiego lotnictwa Marquardta,
odpowiedzialnego za wyposażenie
lotnictwa bombowego, m. in. w bomby.
Marquardt twierdził, że Niemcy nie
posiadają „żadnego środka
wybuchowego o niezwykłej mocy”. (W
istocie rzeczy lotnictwo niemieckie nie
miało nic wspólnego z badaniami
atomowymi). Pewien agent OSS - Office
of Strategie Services, amerykańskiego
Oddziału Służb Strategicznych,
analogicznego do SOE - utrzymujący
jako urzędnik firmy chemicznej kontakty
z producentami materiałów
wybuchowych w Niemczech,
potwierdził tę informację.
Gasperi „wiedział z przypadkowej
rozmowy” o zainteresowaniu Niemców
norweską ciężką wodą i przypominał
sobie niejasno, że w tę sprawę
zamieszany był koncern I. G. Farben,
lecz zapytany wprost o kopalnie uranu w
Czechosłowacji oraz o istnienie jakiejś
większej grupy fizyków pracujących nad
tego rodzaju zagadnieniami, nie umiał
nic powiedzieć. Nie miał pojęcia, gdzie
byli Bothe i Gentner. Czy w Niemczech
były jakieś fabryki ciężkiej wody?
Jakieś „epidemie” lub pojedyncze
przypadki zatrucia radem? Zasób
wiadomości byłego attaché już się
wyczerpał. Jeszcze mniej dały
przesłuchania fizyków uniwersyteckich.
Nic nie wskazywało, by Niemcy
przejawiali szczególne zainteresowanie
rudami promieniotwórczymi lub by
pojawiło się jakieś znaczne
zapotrzebowanie na energię elektryczną
nie związane ze znaną działalnością
przemysłową. W końcowych wnioskach
misja przypomniała, że zarządzeniem
najwyższych władz długoterminowe
badania nad nowymi rodzajami broni
zostały w Niemczech zahamowane już
na początku wojny i że ten fakt „pozwala
wątpić”, by Rzesza angażowała się
w poszukiwania jądrowych materiałów
wybuchowych. „Ta decyzja mogła
pozostać w mocy nawet po reorganizacji
badań naukowych w Niemczech w 1942
roku”. Krótko mówiąc, kiedy Pash i jego
sztab wyruszyli 22 lutego do
Waszyngtonu, nie mogli się pochwalić
zbyt obszernym materiałem
informacyjnym, toteż rozprowadzono
zaledwie parę kopii ich sprawozdania,
bardzo ostrożnie sformułowanego.
Przed utworzeniem „Alsos”
gromadzeniem informacji na temat
niemieckich badań atomowych
zajmował się wywiad brytyjski. Michael
Perrin z „Tube Alloys” i komandor
Welsh skomponowali trafny obraz
postępów poczynionych przez Niemców.
Dla nich obu powstanie misji „Alsos”
stanowiło początek nowej epoki,
ponieważ Amerykanie mieli większe
możliwości materialne od
Brytyjczyków. Czyżby nadchodził
koniec brytyjskiego monopolu
w wywiadzie atomowym?
Z początku niebezpieczeństwo to nie
wydawało się tak wielkie. W grudniu
1943 roku Groves wysłał do Londynu
jednego ze swych podwładnych, majora
Roberta Furmana, dla przedyskutowania
sprawy założenia w Londynie biura
łączności „Projektu Manhattan”
i podjęcia wspólnej anglo-
amerykańskiej akcji wywiadowczej.
Furman, przyjaciel Grovesa, był
człowiekiem dobrze wychowanym,
erudytą, dobrym graczem w tenisa.
Pewnego dnia zaprezentował się
Perrinowi i Welshowi w siedzibie
„Tube Alloys” na Old Queen Street.
Świadek tej sceny opisywał później ich
nieco przesadne zachwyty po wyjściu
Furmana: Brytyjczycy zgodnie uznali, że
póki Ameryka będzie przysyłać ludzi
tego pokroju, potrafią ich przechytrzyć.
Wkrótce jednak sytuacja w Londynie
uległa zmianie. Brytyjczycy
zaakceptowali chętnie ideę współpracy,
ale jako kierownik amerykańskiego
biura łączności zjawił się nie Furman,
lecz inny specjalista wywiadu,
szczegółowo zaznajomiony
z problematyką amerykańskiego
„Projektu Manhattan” - major Horace K.
Calvert, człowiek twardy i formalista.
Calvert, mianowany zastępcą attaché
wojskowego w Londynie, wkrótce
dorobił się biurka w „Tube Alloys”
i personelu o szerokich uprawnieniach,
składającego się z sześciu oficerów
i agentów pracujących dla niego w
Londynie.
Calvert zaczął od zbadania, jakimi
zasobami materiałów niezbędnych do
produkcji bomby - tj. uranu
i ewentualnie toru - dysponowali
Niemcy. Amerykanie nie mieli
wątpliwości ani co do niemieckiego
potencjału naukowego, ani co do
możliwości technicznych
wyprodukowania w Niemczech bomby.
Tor nie wchodził raczej w rachubę
z powodu całkowitego odcięcia dostaw
tego surowca do Niemiec z chwilą
rozpoczęcia wojny. Wobec ogromnych
trudności ze wzbogacaniem uranu
najbardziej prawdopodobne wydawało
się, że Niemcy zdecydują się na
wytwarzanie plutonu, a na to
z pewnością mieli dość uranu. Calvert
sporządził listę około 50 czołowych
niemieckich specjalistów w dziedzinie
fizyki jądrowej i rozpoczął
systematyczne poszukiwania.
V
W czasach gdy „projekt U” cieszył się
jeszcze w Niemczech wysokim
priorytetem, a prof. Pose i dr Diebner
rządzili Instytutem Fizyki im. Cesarza
Wilhelma w Dahlem, rozpoczęto tam
prace nad budową podziemnego
schronu, tak obszernego, by mógł
pomieścić pierwszy niemiecki
doświadczalny reaktor uranowy
„zerowej mocy”. Wykorzystano w pełni
doświadczenie nabyte przy
eksperymentach w „Virushausie”.
Ściany, podłogi i stropy ze zbrojonego
betonu dwumetrowej grubości -
pomyślane jako osłona przed
promieniowaniem reaktora, kiedy
osiągnie stan krytyczny - chroniły
jednocześnie to wielkie podziemne
laboratorium przed najcięższym nawet
bombardowaniem.
W niemieckich dokumentach z okresu
przed 1944 rokiem znajdujemy jedynie
sporadyczne wzmianki o pracach
w podziemiu instytutu w Dahlem.
W czerwcu 1942 roku prof. Hahn
zanotował w swoim kalendarzyku, że
Speer zaakceptował prace budowlane.
W listopadzie tegoż roku Esau pisał do
swoich zwierzchników, że prezesowi
Towarzystwa im. Cesarza Wilhelma,
tajnemu radcy Albertowi Vöglerowi,
udało się uzyskać priorytet „DE” dla
prac budowlanych, „co nie byłoby
możliwe dla nas, zwykłych
śmiertelników”. Przez cały 1943 rok
Esau w swoich sprawozdaniach
nawiązuje do okresu, kiedy w bunkrze
będzie można prowadzić pierwsze
eksperymenty. Wreszcie budowa została
ukończona.
Schron sprawiał imponujące wrażenie.
Kiedy w czerwcu 1945 roku szef
specjalnej misji naukowej
amerykańskiego wywiadu oglądał
bunkier, ziejący wówczas pustką,
większej części wyposażenia w nim nie
było. Mimo to widok zrobił na nim duże
wrażenie. „Wygląda, jakby w swoim
czasie był znakomicie wyposażony” -
pisał. „Doskonale pamiętam prymitywne
warunki, w jakich Enrico Fermi
zaczynał pracę w podziemiach
Uniwersytetu Columbia. Prawem
kontrastu to berlińskie laboratorium,
chociaż puste, wydaje się osiągnięciem
wysokiej klasy”.
Dominującym akcentem schronu była
kolista studnia w podłodze,
przypominająca niewielką sadzawkę.
Znajdował się nad nią ruchomy dźwig.
Schron posiadał urządzenia
wentylacyjne i specjalny zespół pomp.
Osobne pomieszczenie przewidziano na
zbiorniki z polerowanej stali do
przechowywania ciężkiej wody; inne
mieściło aparaturę do odkażania ciężkiej
wody, jeszcze nie ukończoną. Specjalne
urządzenia klimatyzacyjne miały usuwać
gazowe substancje radioaktywne.
Istniały zdalnie sterowane urządzenia do
manipulowania paliwem uranowym.
Wypełnione wodą podwójne okienka
umożliwiały zaglądanie na halę reaktora
bez narażania się na promieniowanie.
Hermetyczne, podwójne drzwi stalowe
oddzielały halę od sąsiednich pracowni,
mieszczących wyposażenie do obróbki
uranu i analizy ciężkiej wody.
W tym właśnie schronie zespoły fizyki z
Instytutu im. Cesarza Wilhelma z Berlina
i Heidelbergu rozpoczęły wspólną pracę
nad budową pierwszego dużego -
według zamierzeń krytycznego - zestawu
ciężkowodnego. Od czasu kiedy dr
Basche z Ministerstwa Wojny wystąpił
z postulatem skoncentrowania
wszystkich prac z fizyki jądrowej
w jednym ośrodku, w Berlinie-Dahlem,
upłynęły pełne cztery lata.
Jednakże tej zimy stolica Rzeszy
znalazła się w centrum zainteresowania
RAF. Każdej nocy rozlegało się wycie
syren alarmowych. Ci spośród
naukowców, którzy nie mieli rodzin w
Berlinie, jak np. Heisenberg, zamykali
się w podziemnym schronie-
laboratorium i noc po nocy pracowali
nad budową reaktora. Ale w tych
warunkach trudno było normalnie
pracować. Doświadczenia przewlekały
się. Nadeszło lato, a postępy były
znikome.
Montażem reaktora kierował dr Karl
Wirtz. Przeprowadzone w Gottow
doświadczenia wykazały niezbicie, że
kostki uranowe są lepsze od płyt, ale
„dla zachowania ciągłości w metodzie”
reaktor miał być, podobnie jak
poprzedni, zbudowany z płyt uranowych
przedzielonych warstwami ciężkiej
wody. Cylindryczny zbiornik dostarczyła
firma Bamag-Meguin. Miał on 124 cm
wysokości i 124 cm średnicy
i wykonany był z bardzo lekkiego stopu
magnezowego, szczególnie słabo
pochłaniającego neutrony. Z płyt
uranowych o grubości 1 cm zestawiono
kolejno cztery różne układy o łącznej
masie od 900 do 2100 kg uranu. Płyty
układano w zbiorniku poziomo,
oddzielając je od siebie magnezowymi
podpórkami. Następnie zbiornik
opuszczono do studni wypełnionej
zwykłą wodą i do jego wnętrza wlano
półtorej tony ciężkiej wody. W czasie
długich miesięcy doświadczeń
czterokrotnie zmieniano ilość
i rozstawienie płyt uranowych
w zbiorniku. W końcu stwierdzono, że
przy odległości między sąsiednimi
płytami równej 18 cm uzyskuje się
największy przyrost liczby neutronów.
Ten sam wynik otrzymali już
w listopadzie 1943 roku Bothe i Fünfer
w doświadczeniach wykonanych w
Heidelbergu. Tak więc po
kilkumiesięcznej pracy nie posunięto się
zbyt wiele w stosunku do wyników
z końca poprzedniego roku. Dr Vögler,
prezes Towarzystwa im. Cesarza
Wilhelma, poinformowany przez
Heisenberga o wynikach tych
doświadczeń, nie mógł uznać ich za
zadowalające. W maju 1944 roku
podkreślił swoje niezadowolenie
w liście do prof. Gerlacha.
Niewątpliwie do dyrektorów I. G.
Farben musiały dojść nie sprecyzowane
pogłoski o ewentualnych
zastosowaniach rozszczepienia uranu.
Tego rodzaju pogłoski krążyły nawet
w najwyższych kołach w Niemczech.
Pod koniec 1943 roku Hans Frank,
gubernator GG, zaprosił do Krakowa
Heisenberga z odczytem na temat fizyki
jądrowej. Po odczycie Frank odciągnął
uczonego na bok i oświadczył, że
dotarły do niego słuchy, jakoby
tajemniczą bronią, nad którą pracują
niemieccy uczeni, była bomba atomowa.
Heisenberg odpowiedział, że nie widzi
możliwości wyprodukowania bomby
atomowej w Niemczech, natomiast mogą
to zrobić Amerykanie. W lipcu 1944
roku złożył Heisenbergowi wizytę major
Bernd von Brauchitsch, adiutant
Göringa. Niemieckie poselstwo w
Lizbonie otrzymało poufną informację,
jakoby Amerykanie planowali zrzucenie
w ciągu najbliższych sześciu tygodni
bomby atomowej na Drezno, jeżeli
Niemcy nie poproszą o zawieszenie
broni. Brauchitsch chciał się
dowiedzieć, czy słynny fizyk uważa za
możliwe, by Amerykanie dysponowali
już bronią atomową. Heisenberg
odpowiedział, że realizacja bomby
wymaga tak ogromnego nakładu pracy
i kosztów, że nie sądzi, by Amerykanie
zdążyli już ją wyprodukować.
Ze Sztokholmu dotarły dalsze wieści
o amerykańskich pracach nad bombą
atomową. Pewna agencja niemiecka
donosiła poufnie w sierpniu, że z
Londynu otrzymano następującą
depeszę:
„W Stanach Zjednoczonych prowadzone
są badania nad nowym rodzajem bomby.
Użytym materiałem jest uran, a zerwaniu
sił wiązania w tym pierwiastku
towarzyszy wybuch o niesłychanej
gwałtowności”.
Owo doniesienie agencyjne, mówiące o
5-kilogramowej bombie, w jakiś
sposób, być może za pośrednictwem
profesora Ramsauera, trafiło na łamy
małego periodyku naukowego.
Szczęściem dla profesora Schumanna
i innych kierowników wojskowych
badań naukowych nie ściągnęło jednak
na siebie większej uwagi. Schumann,
podobnie jak Esau, bał się najbardziej
tego, by jego zwierzchnicy nie
napomknęli Hitlerowi o bombie
atomowej, co pociągnęłoby za sobą
rozkaz wyprodukowania bomby w ciągu
na przykład sześciu miesięcy;
bezpieczniej było siedzieć cicho i nie
zwracać na siebie uwagi.
Hitler z pewnością odniósłby się
entuzjastycznie do idei wyprodukowania
niemieckiej bomby atomowej. Popierał
gorąco poszukiwania nowych
konwencjonalnych materiałów
wybuchowych i nieoficjalnie
przechwalał się, że w latającej bombie
V-1 ze względu na brak załogi mógł
zastosować „materiał o 2,8 razy
większej sile niszczącej niż w normalnej
bombie”. 5 sierpnia 1944 roku w czasie
nieoficjalnej rozmowy z Keitlem,
Ribbentropem i rumuńskim marszałkiem
Antonescu Adolf Hitler wspomniał
tajemniczo o bombie atomowej.
Stwierdził, że Niemcy pracują nad
„nowym materiałem wybuchowym, który
doprowadzono już do stadium
doświadczeń”, i dodał, że jego zdaniem
będzie to stanowiło największy postęp
w dziedzinie materiałów wybuchowych
od czasu wynalezienia prochu.
W zapiskach z tej konferencji znajduje
się passus:
„Kiedy marszałek wyraził nadzieję, że
nie dożyje do chwili użycia tych
materiałów, które mogłyby doprowadzić
do końca świata, führer wspomniał, że
w dalszym etapie - zgodnie z wizją
jednego z niemieckich pisarzy - materię
będzie można unicestwiać i tą drogą
doprowadzić do katastrofy
o niewyobrażalnych skutkach”.
Każda nowa broń stwarza te same
trudności, wyjaśniał Hitler, wydał więc
rozkaz, że nie wolno użyć żadnej nowej
broni, zanim Niemcy sami nie opracują
sposobów obrony przed nią. Z tego
powodu dotąd nie można było użyć
nowego typu miny.
Hitler zwierzył się marszałkowi
Antonescu, że Niemcy mają do
dyspozycji cztery rodzaje tajnej broni -
latająca bomba V-1 i rakieta V-2 to
dopiero dwie z nich. „Jedna
z pozostałych - powiedział - jest tak
potężna, że niszczy całkowicie życie
ludzkie w promieniu trzech lub czterech
kilometrów...” Hitler widział się
wówczas z Antonescu po raz ostatni.
Nigdy nie dowiemy się, jaką jeszcze
broń miał na myśli. Prawdopodobnie
była to czcza przechwałka dla
podtrzymania lojalności wahającego się
sprzymierzeńca. Ironią losu Antonescu
dożył wybuchu pierwszej bomby
atomowej, Hitler nie.
10
Misja „Alsos“ działa
II
Dopiero na początku sierpnia pierwsi
pracownicy misji „Alsos” wylądowali
we Francji. Goudsmit pozostał w
Londynie, natomiast płk Pash
przeszukiwał Rennes i wakacyjne
rezydencje Joliota i dwu jego kolegów.
Poszukiwania nie przyniosły żadnych
rezultatów prócz kilku katalogów, które
ewentualnie mogły się kiedyś przydać.
24 sierpnia misja dotarła pod następny
z adresów prof. Joliota. W willi na
przedmieściu Paryża służba
poinformowała Pasha, że profesor
znajduje się zapewne w swoim
laboratorium w Paryżu - stolica Francji
nie została jeszcze wyzwolona.
Z właściwą mu pewnością siebie
pułkownik połączył się telefonicznie
z laboratorium i pozostawił dla Joliota
wiadomość, że chciałby się z nim
spotkać za dzień lub dwa. Następnego
dnia Pash dotarł do Paryża za pięcioma
pierwszymi czołgami francuskimi, jakie
weszły do miasta, i chociaż ogień
snajperów czterokrotnie zmuszał go do
cofnięcia się, jeszcze tego samego
wieczoru dostał się do laboratorium
Joliota w Collège de France. Tego
samego dnia wylądował we Francji
Samuel Goudsmit i ruszył w drogę do
Paryża. Joliot z opaską francuskiego
Ruchu Oporu na ramieniu oczekiwał
Pasha i Calverta na schodach
uniwersytetu. Wyzwolenie Paryża
uczczono znakomitym szampanem
rozlewanym w laboratoryjne zlewki.
Joliot wyraził absolutne przekonanie, że
Niemcy nie mają żadnych konkretnych
osiągnięć w dziedzinie badań
atomowych. Jego zdaniem daleko im
było do stworzenia bomby atomowej.
Goudsmit dotarł do Paryża 27 sierpnia
i natychmiast udał się do Joliota. Dwa
dni później Joliot i Calvert odlecieli
samolotem do Londynu. Profesor Joliot
był tam szczegółowo wypytywany przez
Michaela Perrina i pracowników
brytyjskiego wywiadu. Jego
wypowiedzi dały nieco inny obraz
sytuacji. W paryskim laboratorium
pracowała grupa niemieckich
naukowców, która zajmowała się
uruchomieniem cyklotronu. Joliot
wymienił między innymi profesora
Schumanna, doktora Diebnera, profesora
Bothe i Esaua. Kierował nimi prof.
Wolfgang Gentner, specjalista od
budowy cyklotronów, a w zagadnieniach
konstrukcyjnych pomagał dr Erich
Bagge. Profesor Joliot kilkakrotnie
wspominał, że Niemcy zapewniali go, iż
cyklotron wykorzystywany jest jedynie
do badań nie mających nic wspólnego
z celami wojennymi. Członkowie misji
pozostali z mieszanymi wrażeniami:
wydawało im się, że Joliot mówi
wymijająco o tematyce swojej pracy
i naukowców niemieckich, z drugiej
strony jednak, czy Niemcy pracowaliby
w laboratorium Joliota, gdyby nie
prowadzili u siebie badań związanych
z energią atomową?
W czasie sześciomiesięcznego pobytu
misji „Alsos” w Paryżu napływał do
niej nieustanny potok informacji. Misja
rozlokowała się w hotelu Royal
Monceau, który stał się później także
kwaterą oficerów Marynarki USA.
Nawiązano ścisłą współpracę z innymi
misjami i agendami wywiadu,
w szczególności z OSS, jedynym
poważniejszym rywalem „Alsos”.
Największych kłopotów przysparzał
Goudsmitowi fakt, że „atomowy” cel ich
działalności miał pozostać tajemnicą
nawet dla wysoko postawionych
osobistości poza jednym czy dwoma
funkcjonariuszami każdej organizacji.
I tak, choć misja „Alsos” nie wchodziła
bynajmniej w skład organizacji
Grovesa, lecz formalnie podlegała
wydziałowi G-2, tj. amerykańskiemu
wywiadowi wojskowemu, tylko jeden
oficer G-2 znał jej zadania. Był to płk
Charles P. Nicholas, przed wojną
profesor matematyki. W sztabie
Eisenhowera również tylko jeden
z oficerów znał cel działalności misji.
Kiedy OSS z własnej inicjatywy zaczął
zbierać w Europie informacje
o badaniach atomowych, nastąpiły
pewne tarcia, które zlikwidowała
dopiero podjęta na wysokim szczeblu
decyzja, że w zakresie wywiadu
atomowego OSS ma ograniczyć się do
terenu państw neutralnych. I tak np.
Szwecja i Szwajcaria zostały przez OSS
powierzone pieczy byłego gracza
w baseball, Moe Berga.
Większość informacji OSS
przekazywanych Goudsmitowi miała
charakter sensacyjny, choć poszlakowy.
Donoszono o wybuchach i pożarach,
wiążąc je z niemieckimi badaniami nad
energią jądrową. Z perspektywy czasu
wydaje się, że mogły to być eksplozje
perhydrolu lub ciekłego powietrza.
Dowództwo wywiadu brytyjskiego
otrzymywało doniesienia o „ciężkiej
wodzie”, która okazywała się po prostu
wodą utlenioną - pomyłka całkiem
zrozumiała. W jednym z raportów OSS
cytowano pogłoski, jakoby w lipskim
laboratorium wybuchła „bomba
uranowa”, zabijając kilku naukowców.
Dane zgromadzone w czasie pobytu w
Paryżu były fragmentaryczne
i marginesowe. Spodziewano się
znacznie lepszych rezultatów. Misji
„Alsos” udało się jednak dowiedzieć, że
kluczowe pozycje w niemieckich
badaniach atomowych zajmowali
Schumann i Diebner. Była to dość
nieoczekiwana informacja.
W dokumentach zebranych w paryskich
biurach różnych firm niemieckich
znaleziono aktualne adresy kilku mniej
ważnych osób i instytucji. Pewnych
wskazówek dostarczyły kalendarze
biurowe, wykazy rozmów telefonicznych
i spisy osób przechodzących przez
portiernie. Kawałek kalki zdradził
nazwiska i adresy wszystkich
francuskich współpracowników agencji
niemieckiego wywiadu naukowego,
dość podobnej w założeniu do misji
„Alsos”.
Najbardziej niespodziewanym paryskim
znaleziskiem był oficjalny rocznik
uniwersytetu sztrasburskiego z 1944
roku, z którego dowiedziano się, że kilka
najważniejszych osobistości z listy
„poszukiwanych”, łącznie z von
Weizsäckerem i Fleischmannem,
piastowało stanowiska w tej uczelni.
Ale Strasburg pozostawał wciąż jeszcze
w rękach niemieckich.
Goudsmit nie zdążył wyeksploatować
wszystkich paryskich źródeł informacji,
kiedy otworzyły się nowe, daleko
ciekawsze możliwości w związku
z wyzwoleniem Brukseli przez aliantów.
9 września Goudsmit wraz z Calvertem
dotarli do Brukseli. Jeszcze tego samego
dnia przypuścili szturm na biura Union
Minière i zażądali swobodnego dostępu
do akt. Ku swemu zaniepokojeniu
Goudsmit dowiedział się, że ktoś go
ubiegł; działali już tu dwaj oficerowie
wywiadu, którzy niezależnie, z ramienia
misji wywiadowczych amerykańskiej
armii i marynarki, badali sprawę
„bomby uranowej”. Jednego z nich,
inżyniera-mechanika, profesora
uniwersytetu Harvard, Holendra
z pochodzenia, komandora J. T. Den
Hartoga, Goudsmit wcielił do swego
zespołu, drugiego zaś odesłał
z kwitkiem. Z ksiąg rachunkowych firmy
Goudsmit i Calvert dowiedzieli się
o zakupieniu przez firmę Auer w 1940
roku 60 ton związków uranu oraz
o wysyłaniu mniejszych ilości dla firmy
„Degussa” w ciągu roku 1941.
Dowiedzieli się także, że niezwykle
dużą ilość materiałów przekazano
w czerwcu 1942 roku niemieckiej firmie
ukrytej pod szyldem Roges GmbH.
Transakcja dotyczyła około 115 ton
oczyszczonych lub częściowo
oczyszczonych związków uranu, 610 ton
nie oczyszczonego surowca, 17 ton
stopów uranowych i 110 ton odpadów
z procesów oczyszczania. Stwierdzili
też, że w 1943 roku wysłano do Niemiec
dalsze 140 ton oczyszczonych związków
uranowych.
Teraz Goudsmit i jego współpracownicy
zaniepokoili się na serio. Niemcy mogli
potrzebować kilku ton uranu do celów
czysto przemysłowych, lecz dokumenty
wykazywały zakup przeszło tysiąca ton,
nie mówiąc już o znacznie większych
ilościach, które zostały przez Niemców
po prostu zarekwirowane. 22 września
Goudsmit przeniósł się z Brukseli do
Holandii. W Eindhoven zajrzał do
ogromnych zakładów Philipsa i z akt
firmy dowiedział się o zamówieniu
przez Radę Badań Naukowych Rzeszy
dużych ilości aparatury elektronicznej
dla uniwersytetu sztrasburskiego oraz
o zamówionym przez niemieckie
Ministerstwo Poczty dla jego
laboratoriów w Miersdorfie
akceleratorze. Członkowie misji
powrócili do swej paryskiej siedziby,
aby oczekiwać upadku Strasburga.
W Paryżu mogli teraz spokojnie
przeszukać opuszczone biura Société des
Terres Rares. Po zajęciu miasta przez
Niemców firma Auer przejęła interesy
towarzystwa i wydelegowała dyrektora
Zakładów Ziem Rzadkich w
Oranienburgu, doktora Egona Ihwe, jako
zarządzającego na czas wojny.
W praktyce dr Ihwe z rzadka tylko
zaglądał do Paryża, powierzywszy
pieczę nad interesami swemu zastępcy,
niejakiemu doktorowi Jansenowi. Misja
„Alsos” natknęła się już na nazwisko
doktora Ihwe przy przeglądaniu akt
Union Minière w Brukseli - szczęśliwy
traf pozwolił znaleźć bezpośrednie
ogniwo, łączące brukselską firmę z
„filią” Auera w Paryżu.
Wobec tego starannie przeszukano biura
tej ostatniej. Akt było niewiele, i to
z różnych okresów, wystarczył jednak
jeden fakt, by wtrącić misję Goudsmita
w panikę: Niemcy zagarnęli cały
francuski zasób toru, który można
stosować zamiast uranu w bombie
atomowej. Goudsmit i świeżo mu
przysłany do pomocy naukowiec Fred
Wardenburg napisali pospiesznie raport
zatytułowany „Przekazanie związków
toru Towarzystwu Auer, Niemcy”,
datowany 17 października, zapytując,
jakie zastosowanie przemysłowe może
mieć tor. Odpowiedziano im, że tego
pierwiastka używa się do produkcji
koszulek do lamp gazowych,
w przemyśle ceramicznym i jako
katalizatora w pewnej przestarzałej
metodzie syntezy benzyny.
Zapotrzebowanie jednak na tor we
wszystkich tych przypadkach było
znikome, a Niemcy zagarnęli wiele ton.
Misji wydało się to dowodem ogromnej
przewagi Niemców nad aliantami.
Niemcy przecież zagarnęli także tysiące
ton uranu. Jakie inne wytłumaczenie
można by znaleźć? „Czułem się - pisał
Goudsmit na tym etapie poszukiwań -
jak świeżo upieczony sędzia śledczy,
prowadzący swoją pierwszą sprawę”.
Nagle jego misja nabrała znaczenia
i została obarczona odpowiedzialnością
daleko większą, niż mógł przewidzieć.
Nieco wcześniej waszyngtońskie władze
misji „Alsos” poleciły Goudsmitowi
pobrać przy najbliższej sposobności
próbki wody z Renu. Z tym samym
romantycznym brakiem realizmu, który
kazał Amerykanom przypuszczać, że
Niemcy, skoro pojawili się w okolicach
Hechingen, musieli obrać na siedzibę
badań atomowych pobliski zamek
Hohenzollernów (Goudsmit obalił tę
koncepcję argumentem, że zamek nie ma
kanalizacji), Waszyngton wydedukował,
że jeśli Niemcy mają reaktor do
wytwarzania plutonu, muszą korzystać
z wód rzeki do chłodzenia go, i że tą
rzeką musi być właśnie Ren. Skoro tylko
alianci dotarli do Renu, jeden
z pracowników Pasha, kapitan Robert
Blake, zaczerpnął kilka butelek wody
i przywiózł je do paryskiej kwatery.
Obdarzony poczuciem humoru major
Furman dołączył do skrzynki z butelkami
wysyłanej do Waszyngtonu butelkę wina
znad brzegów Rodanu dodając:
„Zbadajcie je też na radioaktywność”.
Żart odbił się rykoszetem. W
Waszyngtonie w istocie poddano wino
badaniom laboratoryjnym i wysłano
alarmujący telegram do kwatery
„Alsosu” w Paryżu, że wino wykazuje
radioaktywność: „Przyślijcie więcej!
Aktywne!” Jeden z fizyków Goudsmita
zmarnował dziesięć cennych dni,
zbierając próbki wina, aby wysłać je do
Ameryki. Dopiero wtedy amerykańscy
analitycy przekonali się, że wody w tym
rejonie Francji odznaczają się pewną
naturalną radioaktywnością.
Jedną z tajemnic powodzenia misji
„Alsos” była elastyczność jej programu.
Wprawdzie istniała lista
„poszukiwanych”, lecz misja miała
swobodę działania. W miarę postępu
poszukiwań wykreślano z listy osoby,
które okazywały się mniej ważne,
i dopisywano inne, które należało za
wszelką cenę odnaleźć. Krótko mówiąc,
atak kierowano nie tyle na określone
miejsca i instytucje, co na coraz szerszy
krąg naukowców i osób, których
w miarę gromadzenia informacji
uznawano za mających znaczenie dla
sprawy. Styl ich pracy - żmudne, lecz
owocne śledzenie tropów i wnikliwe
dociekania - może zilustrować seria
wydarzeń zapoczątkowana przez
znalezisko wśród papierów w paryskim
biurze Société des Terres Rares. Wśród
dokumentów doktora Jansena Goudsmit
znalazł mały brązowy zeszyt, w którym
rejestrowano listy polecone wysyłane
od początku 1943 roku. Ostatnie pozycje
dotyczyły dwu listów adresowanych do
doktora Ihwe w Oranienburgu oraz
jednego do Eupen na nazwisko
Hermanns.
Uwagę Goudsmita zwrócił fakt, że
ostatnia pozycja nie została
potwierdzona pieczęcią urzędu
pocztowego, z czego wynikało, że
przesyłkę dostarczono do Eupen - miasta
położonego na granicy niemiecko-
belgijskiej - jakąś inną drogą.
Waszyngton nadal nalegał na zbadanie
tajemnicy zarekwirowanego toru. Tuż po
zajęciu Eupen przez oddziały
amerykańskie płk Pash z dwoma ludźmi
wyjechał jeepem z Paryża, by odnaleźć
pannę Hermanns, którą na podstawie
znalezionej korespondencji
zidentyfikowano jako osobistą
sekretarkę Jansena.
Poszukiwania doprowadziły do
odnalezienia nie tylko Hermanns, lecz
także samego Jansena. Ten ostatni
przyjechał z Oranienburga, by odszukać
transport toru, który nie dotarł do
miejsca przeznaczenia, i przebywał w
Eupen w chwili zdobycia miasta. Pash
poinformował o tym telefonicznie
Goudsmita i wkrótce powrócił z
Jansenem do Paryża. W momencie
aresztowania Jansen miał z sobą teczkę
z dokumentami, a jego kieszenie pełne
były rozmaitych świstków. Po
bezowocnym przesłuchaniu Goudsmit
położył się, by w łóżku przejrzeć
przechwycone dokumenty. Nagle
wszystkie szczegóły zaczęły układać się
w sensowną całość: bilet tramwajowy
i rachunek za hotel świadczyły, że
Jansen i panna Hermanns dopiero co
byli w Oranienburgu; na podstawie
innego rachunku hotelowego wyciągnąć
można było wniosek, że Jansen był we
wrześniu w Hechingen.
Oranienburg i Hechingen. Każda z tych
nazw oddzielnie musiała budzić
czujność członków misji. Wymienione
łącznie miały dramatyczny efekt. Lecz
zaledwie trafiono na właściwy trop,
z zeznań Jansena wynikło, że jest on
fałszywy. Jansen przyznał się, że jeździł
do Auera do Oranienburga, lecz nie miał
pojęcia, jaki jest profil produkcyjny
firmy. Natomiast w Hechingen Jansen po
prostu odwiedzał swoją matkę. Uwagę
oficerów zwrócił pewien szczegół -
wzmianka w liście znalezionym wśród
papierów Jansena: z nie znanych
powodów Hechingen stanowiło „obszar
[77]
zamknięty” . Wznowiono więc zwiad
lotniczy całej okolicy.
Ppłk lotnictwa Douglas Kendall, który
kierował akcją alianckiego lotniczego
zwiadu fotograficznego przeciw
niemieckiej broni V, został wezwany do
Londynu, gdzie dr R. V. Jones
poinformował go o alianckich planach
atomowych. Jones opisał Kendallowi
przypuszczalny wygląd ewentualnej
niemieckiej fabryki broni atomowej
i podkreślił, że dla produkcji
atomowego materiału wybuchowego
niezbędne są duże ilości energii
elektrycznej i wody. Fabryka musiałaby
rzucić się w oczy.
Moc większości europejskich
elektrowni skonfrontowano
z zapotrzebowaniem znanych odbiorców
i nie stwierdzono żadnej niezgodności.
Bardziej bezpośrednie poszukiwania na
terenie Niemiec można było
przeprowadzić, śledząc wszystkie
odgałęzienia sieci energetycznej.
Kendall, któremu udzielono wszelkich
pełnomocnictw, polecił grupie
pracowników alianckiego centralnego
zespołu odczytywania zdjęć lotniczych
szukać większych stacji
transformatorowych i sprawdzić, czy nie
zasilają one jakichś fabryk poprzednio
nie notowanych. Pieczę nad wykonaniem
zadania powierzono pewnemu
kapitanowi lotnictwa, który znał dobrze
tereny Niemiec.
Jones zażądał także od Kendalla objęcia
zwiadem fotograficznym pewnego
budynku znajdującego się w okolicy
Stuttgartu, do którego przenieśli się
naukowcy z berlińskiego Instytutu im.
Cesarza Wilhelma. Poza niewielką
stacją transformatorową nie wykryto tam
nic interesującego. Wokół budynku
absolutnie nic się nie działo.
Dla rejonu Stuttgartu brak było
aktualnych zdjęć lotniczych i Kendall
musiał zlecić przeprowadzenie
niezbędnych lotów. Tu właśnie wywiad
sprzymierzonych przeżył - jak to ujął
generał Groves - „największą ze swych
dotychczasowych emocji”. Zdjęcia
wykonano w drugiej połowie listopada
1944 roku. Podnieceni specjaliści od
odczytywania zdjęć przynieśli do
gabinetu Kendalla pierwsze zdjęcia
uwidaczniające w pobliżu Hechingen
pewną liczbę zakładów przemysłowych
średniej wielkości, wzniesionych
w błyskawicznym tempie w szeregu
dolin ciągnących się na przestrzeni 30
kilometrów. Zakłady zbudowane były
według standardowego planu,
obejmującego niewielki budynek
fabryczny, parę zbiorników, dwa kominy
i sieć rurociągów poprowadzonych po
ziemi. Co najbardziej zaniepokoiło
Kendalla, a potem także i doktora
Jonesa, kiedy mu pokazano fotografie, to
priorytet nadany przedsięwzięciu:
w niezwykłym tempie zbudowano szereg
obozów pracy przymusowej,
w szczerym polu układano bocznice
kolejowe, przeciągano linie przesyłowe
wysokiego napięcia i zwożono wielkie
ilości materiałów.
Jones natychmiast powiadomił o tym
swych zwierzchników. W południe 23
listopada pokazał zdjęcia lordowi
Cherwellowi, który następnego dnia
pisał do premiera:
„Zechce Pan przyjąć do wiadomości, że
Jones odkrył na kilku zdjęciach
zrobionych w ostatnim tygodniu, iż na
południe od Stuttgartu, gdzie, jak
podejrzewaliśmy, mogą być prowadzone
prace [w dziedzinie atomowej],
budowane są pospiesznie trzy podobne
do siebie średniej wielkości fabryki.
Mają one nietypowy wygląd, lecz nie
wiązalibyśmy ich z [badaniami
atomowymi], gdyby nie informacje
o pobycie w tej okolicy jednego
[78]
z uczonych związanych według
wszelkiego prawdopodobieństwa z tymi
pracami. Jedna fabryka mogłaby być
obiektem doświadczalnym, lecz trzy
podobne wydają się wskazywać, że
[Niemcy] spodziewają się wytwarzać
coś, co mogłoby być przydatne
w działaniach wojennych”.
Lord Cherwell rozmawiał już z sir
Charlesem Portalem, szefem sztabu
lotnictwa, o tym nowym
niebezpieczeństwie. Portal zgodził się
z nim, że warto zbombardować owe
fabryki, kiedy ich budowa będzie
zaawansowana. Tymczasem
postanowiono fotografować ten rejon
w krótkich odstępach czasu, a posiadane
już fotografie wysłano pospiesznie do
Ameryki w nadziei, że budowniczowie
zakładów rozdzielania izotopów uranu
potrafią rozszyfrować, jakie jest
przeznaczenie owych fabryk.
W niedzielne popołudnie 26 listopada
zastępca szefa sztabu lotnictwa,
marszałek Bottomley, zatelefonował do
biura Jonesa, prosząc o przesłanie
fotografii. Natychmiast przekazano mu je
do Whitehall. Kiedy lord Cherwell kilka
dni później spotkał się z Churchillem w
Chequers, dowiedział się, że problem
był dyskutowany na tajnym posiedzeniu
komitetu szefów sztabów, które odbyło
się 27 listopada rano.
Generał Groves zobaczywszy zdjęcia,
na których wykryto już 14 tych
niezwykłych fabryczek, zadał sobie
pytanie: czyżby to był początek
niemieckiego Oak Ridge?
Ppłk Kendall dostrzegł tymczasem
pewną dziwną cechę tych fabryk: nie
tylko wznosiły się one w tym samym
ciągu dolin, lecz także leżały na tej
samej warstwicy. Być może, klucz do
zagadki ich przeznaczenia tkwił
w geologii. Jeden z jego oficerów
poddał myśl odwiedzenia Muzeum
Geologicznego w South Kensington.
Szczegółowy wgląd w materiały
dotyczące geologii tego obszaru
pozwolił ustalić, że przed wojną jakiś
niemiecki geolog stwierdził
występowanie w tym rejonie, na tej
właśnie warstwicy, roponośnych
łupków bitumicznych o bardzo niskiej
wydajności. Jednocześnie dostrzegł ten
fakt ekspert misji „Alsos” w Paryżu od
sprawy łupków roponośnych, ppłk
Edwin V. Foran. Wydawało się, że na
tym emocje skończyły się, ale kilka dni
później dowództwo wywiadu doznało
nowego wstrząsu: ze Szwecji nadeszła
poufna wiadomość, że łupki zawierają
uran. Wkrótce jednak stwierdzono
definitywnie, że w tajemniczych
fabrykach prostą, lecz mało wydajną
metodą wydobywa się z łupków ropę.
Zbombardowano je zresztą i tak.
Ówczesny stan niemieckiej gospodarki
wojennej był tak kiepski, że produkcja
ropy jakąkolwiek metodą była równie
uprzywilejowana jak produkcja broni
atomowej w Stanach Zjednoczonych.
III
Tajemnicza sprawa toru miała
oryginalniejsze źródło. W początkach
1944 roku dr Nikolaus Riehl, naczelny
chemik firmy Auer, licząc się
z możliwością, że tor może okazać się
przydatny w fizyce jądrowej, próbował
zdobyć dla swojej firmy cały zasób toru
z okupowanej Europy. Nawet gdyby tor
okazał się bezużyteczny dla potrzeb
atomowych, istniały inne możliwości
jego zastosowania, w których firma była
zainteresowana: używano go do
produkcji farb świecących, koszulek do
lamp gazowych, w metalurgii i w
opatentowanej przez firmę Auer
metodzie polerowania. Ponadto w latach
trzydziestych firma wypuściła na rynek
nowy rodzaj pasty do zębów nazwanej
„Doramad”, a zawierającej
wodorotlenek toru. Plakat reklamowy
„Doramadu” przedstawiał zastęp
pękatych ludzików przepędzających
złośliwe bakterie, ludzików
stanowiących do dziś charakterystyczną
cechę reklamy past do zębów. Pierwszy
z nich głosił: „Jestem substancją
radioaktywną. Moje promienie masują
Twoje dziąsła. Zdrowe dziąsła - zdrowe
zęby!” Słowem, tor był „chlorofilem” lat
trzydziestych.
Kiedy Riehl dowiedział się od doktora
Ihwe, że we Francji znajdują się znaczne
ilości toru, zwrócił uwagę nowemu
wiceprezesowi firmy, niejakiemu
Maier-Oswaldowi, że należałoby
zapewnić sobie zapas na powojenną
produkcję pasty, z czym Maier-Oswald,
kiepski chemik, ale dobry biznesmen,
zgodził się. Pod tym pretekstem
zawładnięto całym francuskim torem
i przewieziono go do Niemiec.
Pod koniec 1944 roku miała miejsce
ostatnia próba podźwignięcia
niemieckich badań dla potrzeb
wojennych. W czasie kiedy Radą
Naukową Rzeszy kierował minister
Rust, zwalnianie naukowców od
powołania pod broń było źle widziane.
W miarę wysyłania roczników na front
w szeregach naukowców powstawały
coraz większe luki. W 1943 roku prof.
Carl Ramsauer zwracał uwagę, że trzy
tysiące żołnierzy mniej na froncie nie
osłabi armii, ale trzy tysiące fizyków
więcej może zdecydować o losach
wojny. Prof. Werner Osenberg z ośrodka
naukowego marynarki zasypywał
ministrów, generałów, admirałów
i gauleiterów lawiną materiałów,
podkreślając życiową konieczność
podtrzymywania niemieckiego wysiłku
naukowego nawet w czasie wojny.
Głównym celem Osenberga było
ściągnięcie z frontu ludzi nauki. 18
grudnia 1943 roku Naczelne
Dowództwo zgodziło się zwolnić
z czynnej służby 5000 naukowców.
Posunięcie to spotkało się z ostrym
sprzeciwem Alberta Speera, który
znalazł się w opozycji wobec Göringa,
Bormanna i Himmlera. W lipcu 1944
roku Himmler zarządził dalsze masowe
zwolnienie naukowców od służby
wojskowej. Pisał on do generała SS
Juttnera:
„Słyszałem, że istnieje projekt
objęcia obecnym poborem (akcja
poborowa SE-IV) 14 600 ludzi
spośród personelu zatrudnionego
przy pracach naukowych dla
potrzeb wojennych.
Żądam natychmiastowego
zaprzestania poboru w sektorze
naukowych badań wojskowych,
ponieważ rozbijanie naszej nauki
uważam za szaleństwo.
Himmler”.
W połowie sierpnia władze partyjne
powiadomiły Osenberga, że jego
starania zostały uwieńczone sukcesem.
Kilka dni później Göring oficjalnie
polecił mu zorganizować Grupę Badań
Wojskowych - była to pierwsza
konkretna próba powiązania armii
z nauką niemiecką. 3 września Martin
Bormann wydał rozkaz, że wszyscy
naukowcy, włącznie ze zwolnionymi
z frontu, mają być zwolnieni z pełnienia
wszelkiego rodzaju pomocniczych służb
cywilnych poza swoim bezpośrednim
sąsiedztwem. Rozkaz Bormanna
przekazano natychmiast wszystkim
gauleiterom.
Pogorszenie się sytuacji wojennej
niemal całkowicie sparaliżowało
badania atomowe w Niemczech. Fabryki
zostały zburzone, a laboratoria trzeba
było ewakuować. W połowie września
RAF ponownie zbombardował
Frankfurt. Zakład oczyszczania uranu
„Degussy” został zniszczony przez
pożar, a urządzenia wywieziono do
Rheinsbergu w pobliżu Berlina.
Pozostały surowiec wywieziono nieco
później z Frankfurtu do Rheinsbergu i do
Grünau, gdzie w grudniu uruchomiono
drugi zakład produkujący metaliczny
uran z tlenków. Zanim jednak zakład w
Rheinsbergu podjął produkcję, na
wschodzie rozpoczęła się ofensywa
radziecka i fabrykę trzeba było
ponownie przenosić. Surowiec
i wyposażenie fabryki załadowano na
ciężarówki i wysłano do Stadtilm w
Turyngii, dokąd nigdy nie dotarły.
W końcu lata 1944 roku dr Kurt
Diebner, dyrektor biura Gerlacha
i kierownik zespołu rywalizującego
z zespołem Heisenberga, musiał
ewakuować swoje laboratorium z
Gottow do miejscowości Stadtilm w
Turyngii. Jego zespół wprowadził się do
starego budynku szkolnego, którego
piwnica wyglądała na bezpieczny schron
przeciwlotniczy. W środku piwnicy
wykopano studnię, która miała mieścić
projektowany reaktor ciężkowodny.
Rdzeń reaktora miał być otoczony
cegłami z grafitu i blokami tlenku uranu,
10 ton którego „Degussa”
wyprodukowała na zamówienie z maja.
W salach na piętrze Diebner
zainstalował swoje pracownie.
IV
W końcu listopada Strasburg został
wzięty tak szybkim manewrem, że
tamtejszy gauleiter zdążył uprzedzić
o konieczności ucieczki zaledwie kilku
wybranych spośród znaczniejszych
osobistości niemieckich w mieście. 25
listopada płk Pash z grupą członków
misji „Alsos” dołączył do oddziałów
specjalnych w Strasburgu, natomiast
Goudsmit pozostał jeszcze w Paryżu, by
spotkać się z doktorem Vannevarem
Bushem. Pierwszy telegram Pasha do
Paryża donosił, że nie znaleziono
żadnego z poszukiwanych naukowców.
W chwili gdy Goudsmit miał
poinformować Busha o tym
niepowodzeniu, przyszła następna
depesza: laboratorium fizyki jądrowej
znajdowało się w jednym ze skrzydeł
sztrasburskiego szpitala, a ludzie,
których w pierwszej chwili wzięto za
personel szpitalny, okazali się fizykami.
Goudsmit i Fred Wardenburg ruszyli
natychmiast do Strasburga. W Europie
panował „przykry ziąb”.
W przewiewnym wojskowym
samochodzie było tak zimno, że nasi
uczeni zaczęli wkładać pod mundur
ciepłe piżamy. Z Paryża wyruszyli 2
grudnia. Podróż do Strasburga zajęła im
dwa dni. Przelot samolotem był
wykluczony, ponieważ wokół miasta
toczyły się jeszcze walki.
Tym razem Goudsmit po raz pierwszy
spotkał się oko w oko z kolegami-
uczonymi z nieprzyjacielskiej strony.
Pisząc do żony, określał ten aspekt
swoich zadań jako „bardzo, bardzo
ponury”. 10 grudnia pisał ponownie:
„Ponurą stroną tej sprawy jest
konieczność stanięcia twarzą w twarz
z małą grupą ludzi takich samych jak ja,
lecz z tamtej strony barykady. Chwała
Bogu, nie znałem ich osobiście i sam nie
dałem się poznać aż do końca, kiedy
poleciłem wsadzić ich do ciężarówki
i zawieźć do obozu”.
Najcenniejszą zdobyczą był profesor
Fleischmann we własnej osobie, ten sam
Fleischmann, którego spotkaliśmy
wcześniej przy pracy nad
termodyfuzyjną metodą rozdzielania
izotopów uranu. Von Weizsäckfer i prof.
Haagen, specjalista od wirusów, zdążyli
uciec. Misja „Alsos” zajęła mieszkanie
Haagena, którego Goudsmit kurtuazyjnie
określał w swoich listach jako „kolegę
z nieprzyjacielskiego obozu”. Kilka dni
później pisał: „Mieszkańcy uciekali
w pośpiechu. Spałem w pokoju
należącym do małego chłopca. Były tam
wszystkie jego zabawki: kolejka
elektryczna, projektorek filmowy, stary
mikroskop ojca, akwarium ze ślimakami,
książki, narzędzia, lecz także mnóstwo
odznak Hitler-Jugend, flaga itp.
A jednak był to tylko 11-12-letni
chłopiec. Pomyślałem sobie, że pewnie
tęskni teraz za swoimi zabawkami... Za
miękki jestem do tej zabawy. Zwłaszcza
wtedy, kiedy prowadziłem małą grupkę
tych ludzi do więzienia, czułem się
rzeczywiście okropnie. Ale oni jeszcze
niczego się nie nauczyli, nadal są tacy
butni”.
Misja „Alsos” internowała w Strasburgu
siedmiu fizyków i chemików, lecz z
żadnego z nich, a zwłaszcza z
Fleischmanna, nie można było nic
wydobyć. Dla Goudsmita był to
poważny zawód. Zdawało mu się, że
wystarczy dostać w ręce kilku
naukowców, aby uzyskać od nich pełne
informacje o wszystkich ich kolegach
„w wyniku przesłuchania lub z ich
dokumentów”.
Pozostawał jeszcze uniwersytet. Drzwi
do gabinetu von Weizsäckera nie dawały
się otworzyć, choć napierali z całych sił.
Wyłamano je dopiero za pomocą
siekiery. Okazało się, że wcale nie były
zamknięte na klucz, lecz po prostu
otwierały się na zewnątrz. Wyglądało na
to, że pokój jest dokładnie w takim
stanie, w jakim zostawił go von
Weizsäcker kilka tygodni wcześniej.
Wszystkie akta zostały przeniesione do
kwatery „Alsosu”. Pod ostrzałem
dalekosiężnych dział niemieckich, przy
akompaniamencie zawodzących syren
alarmowych, przy migotliwym płomyku
kapiących świec i lampy gazowej
Goudsmit i Wardenburg wertowali
pozostawione przez von Weizsäckera
papiery. Z miejsca zaczął się rysować
jasny obraz sytuacji. Goudsmit znalazł
w aktach pocztówki od szeregu
wybitnych uczonych, m. in. od profesora
Bothe, ze skargą na powolny postęp
w produkcji dużych płyt uranowych,
i list z pierwszą wzmianką o pracach
Hartecka i Grotha nad ultrawirówką.
Był tam też list Grotha do Fleischmanna,
mówiący o sześciofluorku uranu.
W koszu od śmieci znaleziono szczątki
listu, który von Weizsäcker pisał do
Heisenberga mniej więcej w tym samym
czasie, kiedy Vögler zwracał uwagę
profesorowi Gerlachowi na
niezadowalający postęp prac
Heisenberga nad jego stosem uranowym.
Von Weizsäcker w swym liście ostro
krytykował niektóre obliczenia swego
mistrza, lecz następnie podarł go
i wyrzucił. (W papierach Heisenberga
Goudsmit znalazł później list w znacznie
złagodzonej formie). „Niemcy nie
przestrzegali zbyt ściśle tajemnicy
służbowej w sprawach atomowych” -
komentował Goudsmit.
Najbardziej szokującym lekceważeniem
tajemnicy służbowej było jawne
podawanie dokładnych adresów
wszystkich ważniejszych instytutów.
Blankiety listów Gerlacha miały nieco
zagadkowy nagłówek: „Rada Badań
Naukowych Rzeszy - Pełnomocnik
Marszałka Rzeszy do Spraw Fizyki
Jądrowej - Prof. dr W. Gerlach”
z pełnym berlińskim adresem i numerem
telefonu. Pozostałe instytuty i laboratoria
używały tego samego nagłówka,
uzupełnionego dodatkiem wskazującym
charakter i adres danego ośrodka. Jak
się okazuje, niemal tego samego dnia
gabinet Göringa zalecił Gerlachowi, by
zaprzestano używać tych tak
niedyskretnych nagłówków. Było jednak
za późno - misja „Alsos” znała już
dokładne adresy większości obiektów,
które ją interesowały. W sumie
sztrasburskie dokumenty „ujawniły
aktualny stan badań uranowych z lata
1944 roku” - raportował Goudsmit.
Wynikało z nich, że w 1942 roku
mówiono Hitlerowi o możliwości
wyprodukowania broni atomowej i że w
Gottow miały miejsce eksperymenty ze
stosem uranowym „na dużą skalę”, lecz
że jeszcze w końcu sierpnia 1944 roku te
eksperymenty były niezbyt
zaawansowane. „Cztery dni ciężko
pracowałem - przy świecach, bez gazu,
bez elektryczności, woda była tylko
przez parę godzin, nocami naloty, stały
ostrzał z ciężkiej artylerii” - pisał
Goudsmit.
W niewygodnym jeepie - „Jeep nie jest
najodpowiedniejszym środkiem
lokomocji dla należących do kategorii 4-
F, w wieku już ponadpoborowym,
typowych moli książkowych zza biurka,
których orężem jest kreda na tablicy”,
skarżył się Goudsmit Waszyngtonowi -
Goudsmit i Wardenburg powieźli do
Paryża Fleischmanna i swoje łupy.
Zestaw dokumentów ze Strasburga
wysłano do Waszyngtonu, gdzie zajęli
się nimi specjaliści generała Grovesa z
„Projektu Manhattan” i OSRD.
Waszyngton obawiał się, że sukces
przyszedł zbyt łatwo - zwłaszcza
podarty list do Heisenberga mógł być
fałszywy, celowo podłożony.
Dokumenty przetłumaczono
i skatalogowano, a nawet
przeprowadzono analizę statystyczną
występowania w nich pewnych grup
wyrazowych dla przekonania się o ich
autentyczności. Na Boże Narodzenie
Goudsmit udał się osobiście do
Waszyngtonu dla przedyskutowania
„raportu sztrasburskiego”, jak owe
materiały nazwano, z doktorem
Richardem T. Tolmanem, doradcą
naukowym generała Grovesa. Tolman
zwymyślał Goudsmita za spłatanie nie
podejrzewającym niczego
waszyngtońskim naukowcom figla
z francuskim winem. Wszyscy byli
jednak na ogół zgodni co do tego, że
jeśli nawet bomba atomowa nie wchodzi
w grę, niemieckie plany dotyczące
energii jądrowej nie są mitem.
11
O krok od stanu krytycznego
II
W końcu lutego 1945 roku misja
„Alsos”, wkroczywszy na teren Niemiec
w pobliżu Akwizgranu, podjęła na nowo
działalność w Europie. Od czasu
grudniowej akcji w Strasburgu misja nie
miała wiele roboty. Spodziewano się, że
dalsza działalność nie będzie łatwa,
ponieważ większość niemieckich
ośrodków badawczych o istotnym
znaczeniu znajdowała się w strefach
francuskiej i radzieckiej.
Dokumenty znalezione w Strasburgu
potwierdziły, że w produkcji
metalicznego uranu istotną rolę
odgrywały zakłady metalurgiczne Auera
w Oranienburgu, ale Oranienburg miał
się znaleźć w strefie radzieckiej.
Opanowanie fabryki i rozebranie
urządzeń przed wejściem wojsk
radzieckich było wykluczone: zabraniały
tego umowy międzysojusznicze.
Z początkiem marca generał Groves,
kierujący amerykańskim projektem
atomowym, zaproponował, aby fabrykę
Auera zmieść z powierzchni ziemi
intensywnym bombardowaniem. Generał
Marshall zatwierdził propozycję.
Sprawę przejął głównodowodzący
amerykańskiego lotnictwa strategicznego
w Europie. Wczesnym popołudniem 15
marca ponad 600 latających fortec
przeprowadziło zmasowany nalot na
fabrykę. Nalot był tak potężny, że nawet
teraz, po dwudziestu latach, w mieście
działa specjalna komisja, której
zadaniem jest usuwanie niezliczonych
niewypałów ukrytych w ziemi. Straty
wśród ludności były poważne, ale zwiad
dokonany po bombardowaniu wykazał,
że fabryka została całkowicie
zniszczona.
Sir John Anderson, w pełni świadom
ożywionej działalności „Alsosu”,
zaproponował Churchillowi, aby
Brytyjczycy ze swej strony zajęli się
zbadaniem tajników niemieckich prac
nad uranem, gdy tylko wojska
sprzymierzonych przekroczą Ren.
Anderson wysunął pewne propozycje, a
Churchill został poufnie poinformowany,
że poza ich zakres trudno byłoby wyjść
bez narażania się na niepożądane
komentarze ze strony Rosjan. W każdym
razie dr R. V. Jones, kierujący działem
naukowym wywiadu lotniczego,
poczynił przygotowania do wysłania do
Niemiec odpowiednich ludzi, skoro
tylko „interesujące nas miejscowości
w pobliżu Stuttgartu”, to jest Hechingen,
Haigerloch i Tailfingen, zostaną
zdobyte.
W ostatnich dniach marca oddziały
amerykańskie wkroczyły do
Heidelbergu, a 30 marca pracownicy
„Alsosu” zajęli Instytut Fizyki im.
Cesarza Wilhelma. Kierownik naukowy
misji, dr Samuel Goudsmit, wraz z
Fredem Wardenburgiem i doktorem
Jamesem A. Lane przeszukali
laboratoria. Napotkano profesora
Walthera Bothe. Goudsmitowi, który
znał dobrze profesora, przypadła
delikatna misja przesłuchania go. Bothe
chętnie pokazał Amerykaninowi nowy
cyklotron instytutu i omówił prowadzone
tu badania podstawowe, ale odmówił
jakichkolwiek informacji na temat badań
wojskowych, w jakich brał udział.
Pracownicy „Alsosu” odszukali również
doktora Wolfganga Gentnera. Zarówno
Gentnera jak i Bothego pozostawiono
jednak na wolności. 5 kwietnia
Goudsmit przygotował sprawozdanie
z akcji w Heidelbergu i z poszukiwań
w zakładach „Degussy” we Frankfurcie,
przeprowadzonych 3 kwietnia. Misji
udało się dowiedzieć, że profesor Otto
Hahn przebywał w Tailfingen na
południe od Stuttgartu, a Heisenberg i
Max von Laue w Hechingen, oraz że
ostatni stos uranowy ewakuowano z
Berlina-Dahlem do Haigerloch koło
Hechingen. Liczba osób biorących
bezpośredni udział w doświadczeniach
ze stosem nie była wielka: Heisenberg,
małżeństwo Döpel, Kirchner, Stetter,
Hahn i garstka asystentów. Wyjaśniono
również rolę profesora Gerlacha
i ministra Speera w przyznawaniu
niezbędnych priorytetów. Co
najważniejsze, Gentner powiedział im,
że reaktor w Haigerloch nie osiągnął
stanu krytycznego, co świadczyło, że
badania niemieckie nie były zbyt
zaawansowane. Dalsze przesłuchania
prowadzone w Heidelbergu ujawniły, że
istniał jeszcze jeden zespół badawczy,
kierowany przez Diebnera i ulokowany
w Stadtilm, lecz Gentner twierdził, że
grupa ta nie osiągnęła nawet takich
wyników jak grupa Heisenberga.
Po powrocie do Paryża Goudsmit
dowiedział się, że armia generała
Pattona posuwa się naprzód tak szybko,
że Stadtilm będzie zajęty lada dzień.
Niezwłocznie zaalarmował
przebywającego w Heidelbergu Pasha
i po paru dniach oczekiwania
w pobliskim Eisenach misja „Alsos”
wkroczyła do Stadtilm. Miejscowość
została zajęta bez walki 12 kwietnia
około czwartej rano. Niebawem zjawili
się tam agenci misji z Wardenburgiem i
Lanem na czele.
Tym razem zdawano sobie w pełni
sprawę ze znaczenia zdobyczy. W
Paryżu Samuel Goudsmit otrzymał
pospiesznie nagryzmoloną i przesłaną
przez kuriera notatkę od Wardenburga:
„Stadtilm, 12 kwietnia 1945
Sam!
«Alsos uderza znowu!» - Pash.
Po trzech godzinach akcji nie ma
wątpliwości, że natrafiliśmy na
żyłę złota. Diebner wraz z resztą
osób pracujących w tej grupie (z
wyjątkiem jednej) i wraz
z materiałami, tajnymi aktami itp.
zostali w niedzielę (8 kwietnia)
wywiezieni stąd przez gestapo
w nieznanym kierunku.
Mamy jednak:
1. Doktora Berkei, który od
samego początku brał udział
w pracach i gotów jest wszystko
powiedzieć. Wie też wszystko o
Hechingen.
2. Stosy wiele mówiących
dokumentów.
3. Elementy maszyny-U [to jest
stosu uranowego],
4. Sporo aparatury, liczniki itp.
Myślę, że powinieneś znaleźć się tu
jak najszybciej i Mike Perrin też.
Z pewnością poznamy tu założenia
całego projektu, a na południu
uzupełnimy tylko szczegóły
techniczne.
Do zobaczenia wkrótce
Fred”.
Misja „Alsos” zaczęła także działać
w północnych Niemczech. Dr Charles P.
Smyth w Lindau ujął profesora
Osenberga i znalazł zaskakującą ilość
dokumentów Rady Badań Naukowych
Rzeszy. 17 kwietnia Smyth - do którego
dołączyli już dr Colby, major Furman
i sam Goudsmit - odkrył w przędzalni
jedwabiu w Celle zakład produkcji
ultrawirówek doktora Grotha. Przed
dwudziestu laty Groth i Goudsmit
mieszkali razem w czasie studiów.
Obecne spotkanie było dla nich nad
wyraz bolesne. Zaledwie dzień
wcześniej firma Anschütz przedłożyła
ofertę na budowę zakładów
wzbogacania uranu metodą wirówkową
kosztem pół miliona marek. Oferta nie
dotarła już do Rady Badań Naukowych.
Groth oprowadził Goudsmita po
laboratorium, lecz gość starał się
skrócić przykrą wizytę. Napisał potem
list do Grotha, na który Groth
odpowiedział z podziękowaniem,
wyrażając żal z powodu wszystkiego, co
zaszło w ostatnich kilku latach,
i nadzieje na przyszłość. Grotha
przewieziono samolotem do Londynu
i umieszczono w hotelu. Raz jeszcze
został on pobieżnie przesłuchany przez
oficerów wywiadu brytyjskiego, którzy,
jak się wkrótce przekonał, wiedzieli
więcej o niemieckim programie
jądrowym niż on sam.
Była to głównie zasługa komandora
Welsha i Michaela Perrina. Chociaż
wiele zarzucano Welshowi, nikt nie
mógł zaprzeczyć, że miał smykałkę do
pracy wywiadowczej i „umiał
wywąchać pismo nosem”. Brytyjczycy
zorganizowali formalnie wywiad
atomowy w 1944 roku po zawarciu
porozumienia pomiędzy sir Johnem
Andersonem i londyńskimi władzami
wywiadu, z jednej strony, a generałem
Grovesem i innymi osobistościami w
Waszyngtonie, z drugiej, w sprawie
wyłączenia problematyki badań
jądrowych z kompetencji wywiadu
naukowego, co miało prawdopodobnie
na celu uchronienie tajemnicy. Sir John
Anderson wydał w tej sprawie ścisłe
dyrektywy i w listopadzie 1944 roku
zorganizowano w Londynie specjalny
anglo-amerykański komitet do spraw
wywiadu atomowego w składzie:
Perrin, Welsh, dr R. V. Jones, major
Furman i major Calvert. Dwaj ostatni
byli przedstawicielami wywiadu
amerykańskiego.
Dowództwo wywiadu brytyjskiego
przygotowywało szczegółowe plany
doprowadzenia akcji do pomyślnego
końca - zdobycie Haigerloch i
Hechingen było już bliskie. Pułkownik
Pash proponował desant spadochronowy
na Hechingen, aby ująć naukowców
i zdobyć dokumenty. Goudsmit zdołał
temu zapobiec, podobnie jak
i projektowanemu bombardowaniu
Hechingen, twierdząc, że niemieckie
badania atomowe nie są warte nawet
jednej zwichniętej kostki alianckiego
żołnierza.
Wprawdzie agenci misji „Alsos”
wykazywali wiele energii i inicjatywy,
ale Brytyjczycy dysponowali czymś,
czego brakowało Amerykanom,
a mianowicie transportem lotniczym.
Kiedy wiadomość o dokumentach
znalezionych w Stadtilm dotarła do
Londynu, dr R. V. Jones polecił jednemu
ze swych współpracowników,
podpułkownikowi lotnictwa Rupertowi
Gascoigne Cecilowi, wystarać się o
samolot RAF dla przewiezienia grupy
pracowników wywiadu, którzy mieli
połączyć się z misją „Alsos”. Jones i
Cecil zwrócili się w tej sprawie do
marszałka lotnictwa Bottomleya.
Z tą pierwszą grupą poleciał komandor
Welsh. Michael Perrin, zastępca
kierownika „Tube Alloys”, miał
dołączyć później. Dakotą dotarli do
Frankfurtu, a stamtąd samochodem do
Stadtilm. Goudsmit i Wardenburg
znajdowali się już w ponurym budynku
szkolnym, który służył profesorowi
Gerlachowi jako ostatnia kwatera.
Z papierów Gerlacha udało im się
odtworzyć pełną historię niemieckich
badań atomowych - od
najwcześniejszych idei militarnego
wykorzystania rozszczepienia uranu
z pierwszych miesięcy wojny aż do
zbudowania w Berlinie-Dahlem reaktora
B-VII.
W tym czasie pozostali członkowie misji
brytyjskiej udali się do Paryża, aby
następnie dołączyć do pierwszej grupy
i wziąć udział w zasadniczej operacji.
Michael Perrin przybył z Londynu wraz
z sir Charlesem Hambro,
przedstawicielem Combined
Development Trust - angielsko-
amerykańsko-kanadyjskiej organizacji
założonej dla sprawowania kontroli nad
światowymi zasobami uranu. W Paryżu
przyłączył się do nich profesor Norman,
tłumacz z grupy doktora Jonesa. Samolot
wylądował w Reims, gdzie odbyła się
konferencja z generałem Bedell Smithem
na temat planowanych operacji
wojskowych, mających na celu
opanowanie okolicy Hechingen. W
Heidelbergu nowo przybyli połączyli się
z Pashem, Goudsmitem i Furmanem.
Nawet gen. Groves przysłał swego
reprezentanta, pułkownika Lansdale’a,
szefa służby bezpieczeństwa „Projektu
Manhattan”.
Podstawową trudność stanowił fakt, że
okolice Freiburga, Stuttgartu i
Friedrichshafen, gdzie Niemcy
skoncentrowali badania atomowe, miały
być okupowane przez Francuzów i że
w tym rejonie nie było jednostek
amerykańskich. „Moje ostatnie kontakty
z Joliotem wzbudziły we mnie
przekonanie, że nic, co mogłoby
interesować Rosjan, nie powinno wpaść
w ręce Francuzów” - pisał później gen.
Groves. W miarę jak Armia Radziecka
parła na zachód, Churchill zaczął
niepokoić się, że Rosjanie mogliby
w jakiś sposób skorzystać z wyników
niemieckich badań atomowych. 19
kwietnia zakomunikował Edenowi, że
nie mogąc przebić się w kierunku
Berlina alianci powinni skierować
wysiłki na osiągnięcie dwu celów:
zdobyć Lubekę i jednocześnie „posuwać
się w kierunku Linzu na spotkanie
Rosjan, a ponadto dzięki manewrowi
okrążającemu wojsk amerykańskich
zdobyć rejon na południe od Stuttgartu.
Tutaj bowiem - kontynuował Churchill -
znajdują się najważniejsze ośrodki
niemieckich badań atomowych.
Instalacje te trzeba opanować z uwagi na
konieczność zabezpieczenia ścisłej
tajemnicy tych badań”.
Atom uranu
Pierwsza ultrawirówka, urządzenie do
wzbogacania uranu zbudowane przez Hartecka i
Grotha
Układ kostek (stos G-I). Pod koniec 1942 r. zespól
Urzędu U-zbrojenia Armii pod kierownictwem
doktora Diebnera zrealizował po raz pierwszy w
Niemczech siatkę przestrzenną: tlenek uranu
umieszczono w sześciennych komórkach „plastra
miodu” z parafiny. Na zdjęciu stos w Gottow k.
Berlina w trakcie budowy.
Ciężki lód (stos G-II). Wiosną 1943 r. ten sam
zespół zbudował niewielki stos, w którym kostki
metalicznego uranu były rozmieszczone
w zamrożonej ciężkiej wodzie.
Norsk-Hydro. Zakłady elektrolizy w Vemork. W
1940 r. była to jedyna wytwórnia ciężkiej wody na
świecie.
Prom „Hydro” zatopiony w jeziorze Tinnsjö
Podziemne laboratorium w Dahlem, wejście do
pomieszczenia reaktora.
Studnia i zbiornik reaktora w Dahlem
Hechingen. Misja „Alsos” w centrum niemieckich
badań atomowych (drugi i trzeci od lewej
komandor Erie Welsh z wywiadu brytyjskiego i
Michael Perrin.
Żołnierze amerykańscy odkopują ukryty uran w
Hechingen
Haigerloch. Ostatni niemiecki stos atomowy
zbudowano w jaskini w Haigerloch
w południowych Niemczech.
Stos w Heigerloch zawierał 664 kostki uranu
zawieszone w ciężkiej wodzie.
Pracownicy brytyjskiego i amerykańskiego
wywiadu rozbierają stos po zdobyciu Heigerloch w
kwietniu 1945 r.
Prof. Otto Hahn był jednym z ostatnich niemieckich
uczonych internowanych przez misję „Alsos”.
Tytuł oryginału „THE VIRUS HOUSE”
Z angielskiego przełożył Lesław Adamski
Okładkę projektował Stanisław Żakowski
Redaktor Henryka Bielicka
Copyright by William Kimber and Co. Limited 1967
KSIĄŻKA i WIEDZA-1971
Redaktor techn. St. Przepiórkowski
Korektorzy M. Kowalski i D. Debek
„Książka i Wiedza”, Warszawa, sierpień 1971 r. Wyd. I.
Nakład 9740 + 260 egz.
Obj. ark. wyd. 19,3. Obj. ark. druk 23,75 (20,4) + 0,5 ark.
ilustracji.
Papier druk. masz. gł. kl. III, 70 g, 84 X 108 cm.
Oddano do składania 17 XII 1970 r.
Podpisano do druku 14 VI 1971 r.
Druk ukończono w lipcu 1971 r.
Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego”. Warszawa, ul.
Miedziana 13.
Zam. nr 10636/70. U-101. Cena zł. 35 -
Osiem tysięcy dziewięćdziesiąta druga publikacja „KiW”
[1]
Dziesięcioma niemieckimi naukowcami
internowanymi w Farm Hall byli: dr Erich Bagge, dr
Kurt Diebner, prof. Walther Gerlach, prof. Otto Hahn,
prof. Paul Harteck, prof. Werner Heisenberg, dr Horst
Korsching, prof. Max von Laue, prof. Carl-Friedrich
von Weizsäcker i dr Karl Wirtz.
[2]
George Thomson, „Nuclear Energy in Britain
during the Last War ” (Wykład Cherwella i Simona,
Oxford, 18 10 1960).
[3]
Przemiany jądrowej rozumianej jako reakcja
jądrowa, w której jeden lub dwa fragmenty odrywają
się od jądra pod wpływem bombardowania ciężkimi
cząstkami, lub jako zwykły rozpad promieniotwórczy.
[4]
Nazwane przez nich „eka-renem” i „eka-osmem”
pierwiastki o liczbach atomowych 93 i 94 noszą
obecnie nazwy neptun i pluton.
[5]
Hahn prawdopodobnie zaczął domyślać się
istotnego stanu rzeczy już w listopadzie 1938 r.,
ponieważ w wygłoszonym wówczas odczycie w
Towarzystwie Chemiczno-Fizycznym w Wiedniu
napomknął, że wyniki doświadczeń wskazujące na
obecność radu należy, być może, interpretować
całkiem inaczej.
[6]
Autentyczny stół laboratoryjny z aparaturą, przy
pomocy której Hahn i Strassmann dokonali swego
epokowego odkrycia, wystawiony jest w Deutsches
Museum w Monachium.
[7]
W owych czasach brak było przepisów
bezpieczeństwa pracy z substancjami
promieniotwórczymi. Hahn twierdzi, że gdyby obecne
przepisy obowiązywały w 1938 r., nie mógłby dokonać
swojego odkrycia.
[8]
Piąta konferencja fizyki teoretycznej
zorganizowana przez Uniwersytet Jerzego
Waszyngtona i Instytut Carnegie w Waszyngtonie.
[9]
Obecnie przyjmuje się wartość około 2,5.
[10]
Uczestniczyli w niej: prof. Esau jako
przewodniczący, profesorowie: Joos, Hanle, Geiger,
Mattauch, Bothe i Hoffmann, oraz przedstawiciel
ministerstwa, dr Dames.
[11]
To jest U 3O8, któremu Niemcy nadali później
kryptonim: „preparat 38”. Uran metaliczny nazwano
„metalem 38”, a w późniejszym okresie „metalem
specjalnym”. Do dwutlenku uranu nie przywiązywano
specjalnego znaczenia.
[12]
Niemieckie źródło, na podstawie którego został
opracowany niniejszy ustęp, wydaje się wskazywać, że
generałem, z którym rozmawiał Esau, był właśnie
Becker.
[13]
Arbeitsgemeinschaft „Kernphysik”.
[14]
Co jednak nie prowadzi do rozszczepienia, a więc
stanowi stratę w „bilansie neutronów”. - Przyp. Tłum.
[15]
Patrz M.L.E. Oliphant, P. Harteck, lord
Rutherford, om, frs, Proc. Roy. Soc ., A. Vol. 144
(1934) „Transmutation Effects Observed with Heavy
Hydrogen”. Było to jeszcze jedno z długiej listy
osiągnięć naukowych, które zjawiły się przed czasem.
Z dzisiejszego punktu widzenia praca ta ma niewiele
mniejszą wagę niż praca Hahna i Strassmanna z 1939
r. dotycząca rozszczepienia jądra uranu.
[16]
„Przekrój czynny” jądra jest użytecznym pojęciem
wyrażającym prawdopodobieństwo schwytania
neutronu przez jądro lub prawdopodobieństwo innej
reakcji. Można go przyrównać do wielkości tarczy
ostrzeliwanej jakimiś pociskami. Im większy „przekrój
czynny” na pochłanianie, tym większe
prawdopodobieństwo schwytania neutronu. Na ogół
jądrowe przekroje czynne na pochłanianie są większe
dla neutronów powolnych (termicznych) niż dla
prędkich.
[17]
Plan ten, datowany 20 września 1939 r., był
zatytułowany: „Prowizoryczny plan roboczy wstępnych
doświadczeń nad wykorzystaniem rozszczepienia
jądrowego”.
[18]
Amerykanie nie zdawali sobie sprawy z tego, do
jakiego stopnia produkty rozszczepienia mogą zatruć
duży reaktor uranowy, dopóki w Hanford nie ruszyły
wielkie stosy do produkcji plutonu - tylko po to, by po
paru zaledwie dniach samorzutnie wyłączyć się jeden
po drugim z powodu zatrucia ksenonem-135,
produktem rozszczepienia uranu. Wprawdzie ilości
powstałego w ten sposób izotopu były nikłe, ma on
jednak niespodziewanie duży przekrój czynny na
pochłanianie neutronów termicznych.
[19]
Można je sformułować następująco: „Każda
substancja dzieli się pomiędzy dwie fazy w taki sposób,
że stosunek stężeń w obu fazach jest stały pod
warunkiem, że w obu fazach występuje w postaci tego
samego związku”. (Faza rozumiana jest tu w sensie
fizycznym).
[20]
Nastąpiło to przypuszczalnie z inicjatywy
profesora Esau.
[21]
Dyrektor naczelny filii Auera, Zakładów Ziem
Rzadkich w Oranienburgu, i funkcjonariusz
Reichsstelle Chemie, Państwowego Urzędu do Spraw
Chemii.
[22]
Zespół prof. Joliota przed wkroczeniem Niemców
do Paryża zdołał wysłać do Londynu ciężką wodę i
spalić znajdujące się w laboratorium papiery
zawierające wskazówki co do stanu badań atomowych
we Francji. Niestety kopie tych akt wpadły w ręce
Niemców wraz z dokumentami francuskiego
Ministerstwa Wojny pod Carité-sur-Loire.
W czasie okupacji Francji Fryderyk Joliot brał aktywny
udział w Ruchu Oporu - był przewodniczącym Frontu
Narodowego, organizacji inspirowanej przez FPK. W
jego laboratorium wytwarzano broń dla partyzantów
paryskich. W 1942 r. Joliot wstąpił do Francuskiej
Partii Komunistycznej.
Wolfgang Gentner był dawnym współpracownikiem
Fryderyka Joliota i nieraz w czasie wojny ratował go z
rąk gestapo. Przejmując laboratorium po uprzednim
wyraźnym zezwoleniu Joliota, Gentner zobowiązał się
wobec niego, że cyklotron nie zostanie użyty do badań
dla celów wojennych. W 1943 r. Gentner został
odwołany z Paryża. - Red.
[23]
Na przykład w liście z 3 marca Alfred O. Nier z
uniwersytetu Minnesota oraz trzej fizycy z
Uniwersytetu Columbia w stanie Nowy Jork pisali do
„Physical Review”, że udało im się wyizolować
niewielką ilość uranu-235 za pomocą spektrometru
masowego i ustalić, iż „uran-235 jest izotopem
odpowiedzialnym za rozszczepienie przez neutrony
powolne”. 3 kwietnia ci sami fizycy w liście do tegoż
czasopisma donosili o podobnych wynikach
uzyskanych za pomocą znacznie większych ilości
rozdzielonych tą samą metodą izotopów uranu.
[24]
Z nie opublikowanego rękopisu pamiętników M.
von Ardenne, Ein glückliches Leben für Forschung
und Technik , przewidzianych do wydania około 1972
r. przez „Verlag der Nation”, Berlin, NRD.
[25]
Deutsche Gold- und Silberscheideanstalt. - Przyp.
Tłum.
[26]
Jest wysoce prawdopodobne, że przyczyną tak
malej długości dyfuzji były jednak zanieczyszczenia -
zapewne azotem z powietrza. Niemieccy uczeni
zorientowali się, że pomiary Bothego musiały być
błędne, dopiero w 1945 r. w trakcie doświadczenia „B-
VIII” w Haigerloch, w którym użyto bloków grafitu
jako reflektora. Mniej istotny błąd popełniono przy
pomiarze przekroju czynnego naturalnego uranu na
wychwyt neutronów powolnych, który Volz i Haxel
oszacowali na 0,1 do 0,2 10-24 cm2, podczas gdy
rzeczywista wartość wynosi aż 3,5 10-24 cm2. Tę
rozbieżność Niemcy dostrzegli podczas wojny i
uwzględnili, dodając do wartości teoretycznej
poprawkę 2,8 10-24 cm2, którą eufemistycznie
określono jako „przekrój czynny na pochłanianie
dodatkowe” - śliczny przykład naukowego krętactwa,
być może, dopuszczalnego w czasie wojny.
[27]
Houtermans uwikłany był w proces o
szpiegostwo. - Red.
[28]
Patrz Margaret Gowing, Britain and Atomic
Energy 1939-1945, s. 30 i 42.
[29]
Kilka miesięcy wcześniej wiedeńczykowi J.
Schintlmeistrowi udało się zidentyfikować ten nowy
izotop rozszczepialny. Schintlmeister wykazał, że ten
potencjalny materiał wybuchowy, będący produktem
przemian jądrowych i dający się wydzielić na drodze
chemicznej z zużytego paliwa reaktorowego, był
nieomal na pewno pierwiastkiem nr 94 (obecnie
znanym jako pluton), a nie nr 93 (neptun).
[30]
Trawestacja angielskiego porzekadła „krew
gęściejsza niż woda” - związki krwi silniejsze od innych
względów. - Przyp. Tłum.
[31]
Byli to: W. Heisenberg, G. Hoffmann, O. Hahn,
F. Strassmann, S. Flügge, C.F. von Weizsäcker, J.
Mattauch, K. Wirtz, H. Geiger, W. Bothe, R.
Fleischmann, K. Clusius, G. Dickel, G. Hertz, P.
Harteck i G. Stetter. Z wyjątkiem Gustawa Hertza,
wykluczonego ze względów rasowych, wszyscy
wymienieni rzeczywiście pracowali nad niemieckim
„projektem U”.
[32]
Margaret Gowing, Britain and Atomic Energy
1939-1945, cytując raport komisji, zwraca uwagę na
tę omyłkę i utrzymuje, że Niemcy zagarnęli
równowartość 600 ton tlenku uranu. Jednakże prof. N.
Riehl poinformował autora, że w rzeczywistości było
go dużo więcej.
[33]
DSIR - Department of Scientific and Industrial
Research. - Przyp. Tłum.
[34]
Winowajczynią była pewna sekretarka Rady. Pod
koniec 1943 r., kiedy miała rozesłać zarządzenie
Göringa odwołujące profesora Esau ze stanowiska
kierownika „projektu U”, ponownie włożyła do kopert
niewłaściwy dokument. Po paru dniach, przepraszając
za omyłkę, zawiadomiła, że załącza właściwe pismo,
lecz i tym razem był to niewłaściwy dokument.
[35]
Pluton.
[36]
Amerykanie zakreślili te granice jeszcze szerzej:
„Ilość uranu-235 niezbędna, aby w odpowiednich
warunkach nastąpiło wybuchowe rozszczepienie, jest
zapewne nie mniejsza niż 2 kg i nie większa niż 100
kg” - stwierdził komitet Akademii Narodowej Stanów
Zjednoczonych w raporcie z 6 listopada 1941 r. Te
szerokie granice odzwierciedlały niedokładność
ówczesnych pomiarów przekroju czynnego uranu-235
na wychwyt neutronów prędkich. Inaczej rzecz miała
się z plutonem. Kilka miesięcy wcześniej Amerykanie
zdołali za pomocą wielkiego cyklotronu kalifornijskiego
wytworzyć mikroskopijną ilość tego pierwiastka, dzięki
czemu mogli stosunkowo dokładnie określić jego
własności.
[37]
Uczestniczyli w niej: Bonhoeffer, Clusius,
Harteck, Korsching, Pose, Suess i Wirtz oraz Basche i
Diebner z ramienia Urzędu Uzbrojenia Armii.
[38]
Idea pomysłu zaszyfrowanego jako „Okno”
polegała na zrzucaniu z samolotów dużych ilości
odpowiednio przyciętych drucików lub kawałków folii
metalowej w celu wywołania zakłóceń na ekranach
radarowych nieprzyjaciela. - Przyp. Tłum.
[39]
Physical Review, t. 72, s. 982 (1947 r.).
[40]
Ówczesny stosunek kół wojskowych do problemu
nowych materiałów wybuchowych znakomicie
charakteryzuje późniejsza o parę dni wypowiedź
Milcha: „Dajcie naszym specjalistom od materiałów
wybuchowych fundusze i każcie im wynaleźć materiał
wybuchowy, który nie eksploduje w powietrzu, ale na
ziemi ma większą siłę wybuchu niż wszelkie inne takie
materiały. Musimy znaleźć sposób, by pomścić
Rostock i Kolonię. Jeśli chcemy przejść do kontrataku,
musimy zdawać sobie sprawę, że tylko pożarami
można zniszczyć miasta”.
[41]
Po tym wypadku Döpel snuł proroctwa: „Setki
jeszcze padną dla najwyższego celu - bomby
atomowej”. Robert Jungk, Jaśniej niż tysiąc słońc,
Warszawa 1967.
[42]
Narada odbyła się G lipca 1942 r. w Berlinie w
Ministerstwie Lotnictwa. Istnieją stenogramy obrad.
Brali w niej udział m.in. Göring, Milch, Speer, Funk,
Ohnesorge, Fromm, Witzell, Mentzel, Brandt,
Baeumker, Vögler i Rosenberg.
[43]
Hahn znaczy po niemiecku kogut.
[44]
Produkcja metalicznego uranu w Niemczech w
czasie wojny:
„Degussa” (Frankfurt)
1942 r. 5601,7 kg
1943 r. 3762,1 kg
1944 r. 710,8 kg
[45]
SOE - Special Operations Executive -
Dowództwo Operacji Specjalnych. - Przyp. Tłum.
[46]
Był to Fryderyk Bachke, obecnie właściciel
wielkiego przedsiębiorstwa żeglugowego w Norwegii.
[47]
Szybowce pilotowali: sierżant M.F.C. Strathdee i
sierżant P. Doig z Pułku Pilotów Szybowcowych oraz
podporucznik Davis i sierżant Fraser z Królewskich
Australijskich Sił Lotniczych.
[48]
Wszyscy byli ochotnikami z Królewskiej Armii
Norweskiej: wybraną piątkę stanowili por. Knut
Haukelid, por. Kasper Idland oraz sierżanci Fredrik
Kayser, Hans Storhaug i Birger Stromsheim.
[49]
Patrz Haukelid, Skis Against the Atom, str. 63:
„Czasem padało pytanie o jakieś szczegóły, na które
[Tronstad] nie potrafił odpowiedzieć. Notował je
wówczas i udzielał odpowiedzi następnego dnia.
Domyślaliśmy się więc, że kontaktował się z kimś, kto
znał fabrykę lepiej niż on sam”.
[50]
Pod koniec 1942 r. Niemcom pozostało już tylko
60 gramów radu, co przy ówczesnym zużyciu mogło
wystarczyć najwyżej na trzy lata.
[51]
Raport cytujący uwagę Falkenhorsta przyniósł
niemałą satysfakcję sztabowi SOE.
[52]
DSO - Distinguished Service Order. - Przyp.
Tłum.
[53]
MM - Military Medal. - Przyp. Tłum.
[54]
MC - Military Cross. - Przyp. Tłum.
[55]
To samo odznaczenie otrzymali pułkownik J.S.
Wilson i major Leif Tronstad.
[56]
Profesor Esau rozdzielił te dwa miliony marek
przyznanych na rok budżetowy 1943/1944 następująco:
[57]
Chemisch-Technische Reichsanstalt, instytucja
analogiczna do Physikalisch-Technische Reichsanstalt,
Państwowego Instytutu Fizyczno-Technicznego.
[58]
Osenberg wyjaśniał w oddzielnej notatce, że uran-
235 jest niezbędny do produkcji bomby.
[59]
Margaret Gowing, Britain and Atomic Energy
1939-45, str. 384.
[60]
Dr Friedrich Berkei pisze: „W wyniku utraty
zakładów Vemork produkcja nawozów sztucznych dla
wszystkich państw nordyckich została poważnie
zagrożona. Udałem się jeszcze raz do Oslo i
potwierdziłem naszą rezygnację z dalszej produkcji
ciężkiej wody. Decyzja ta została podjęta w celu
umożliwienia spółce Norsk-Hydro odbudowania
zniszczonej fabryki przy pomocy kredytów
szwedzkich”.
[61]
Oto spis zbiorników z ciężką wodą załadowanych
na pokład ..Hydro”:
Zawartość
Zbiornik Wzbogacenie
Zawartość ciężkiej wody
nr w%
w litrach
14 5,6
15 3,8
17 3,6
[62]
Początkowo istniały wątpliwości co do liczby
ofiar, lecz datowana dwa dni później notatka w aktach
gubernatora wojskowego Norwegii wyjaśnia sprawę w
pełni: „20 lutego 1944 roku prom kolejowy na jeziorze
Tinnsjö na wschód od Rjukan zatonął skutkiem
eksplozji w części dziobowej. Z 53 ludzi na pokładzie
uratowano 27 (w tym 4 żołnierzy niemieckich).
Śledztwo jest w toku, lecz przyczyny jeszcze nie
ustalono”. Misja „Alsos” znalazła później szczegółowy
raport niemiecki o tym wydarzeniu.
[63]
I tak na naradzie tajnej policji na początku 1945 r.
generał SS Rediess, szef policji w Norwegii,
raportował: „Łącznie zanotowano w 1944 r. w
Norwegii 23 akcje, których celem były statki”.
Katastrofa na jeziorze Tinnsjö nie należy do tych, które
Rediess przedstawił ze szczegółami.
[64]
Zanim nalot amerykański sparaliżował
w listopadzie 1943 r. produkcję ciężkiej wody w
Vemork, w zakładach wytworzono 2840 kg ciężkiej
wody o wzbogaceniu ponad 99,5%, z czego większą
część po 1939 r., a mianowicie: 1939/40 - 20,35 kg,
1940/41 - 282,25 kg, 1941/42 - 871 kg, 1942/43 - 1179
kg, 1943/44 - 487 kg.
W okresie szczytowym, w latach 1942 i 1943,
produkcja miesięczna wynosiła:
1942 1943
kg kg
Luty 91 107
Marzec 103 0
Kwiecień 0 0
Maj 51 3
Czerwiec 94 199
Wrzesień 96 100
Październik 93 105
Listopad 117 41(16 dni)
Grudzień 147 0
Ponieważ w 1940 r. alianci zdołali wywieźć z Vemork
185 kg, Niemcy prawdopodobnie dysponowali łącznie
ilością 2655 kg.
[65]
Liczbę publikowanych prac naukowych można w
pewnym stopniu uważać za wskaźnik aktywności
naukowej. Carl Ramsauer znakomicie wykorzystał ten
fakt w swoim przemówieniu w kwietniu 1943 r. na
temat zapóźnienia niemieckiej nauki. Analiza
niemieckich dokumentów dotyczących energii
atomowej, wymienionych w raporcie TID-3030 z Oak
Ridge, daje następujące zestawienie liczby raportów z
badań jądrowych ogłaszanych w poszczególnych
latach:
A zatem „produkcja umysłowa” niemieckich
specjalistów w dziedzinie jądrowej była najwyższa w
1942 r., podobnie jak produkcja ciężkiej wody i uranu.
Wkład Gerlacha w 1944 r. i 1945 r. jest znikomy, gdyż
większość prac datowanych w 1944 r. była rozpoczęta
w 1943 r.
1939 4
1940 54
1941 61
1942 84
1943 51
1944 55
1945 17
[66]
Kilka miesięcy później, ustanowiwszy w Europie
własną misję wywiadowczą, Marynarka przestała brać
udział w „Alsos”.
[67]
Na str. 215 wspomniano o jedynym niemieckim
dokumencie dotyczącym ewentualnego użycia
substancji promieniotwórczych jako „środka
bojowego”. Wiadomo poza tym, że naukowiec
niemiecki E. Schiebold wygłosił 6 maja 1944 r. dla
oficerów lotnictwa odczyt o możliwości zastosowania
promieniowania rentgenowskiego i gamma w wojnie
radiologicznej.
[68]
Pierwsza wymiana informacji na ten temat miała
miejsce dopiero na początku stycznia 1944 r., 9
miesięcy po stwierdzeniu przez Londyn
niebezpieczeństwa. Por. David Irving, The Mare’s
Nest, s. 196-8.
[69]
Ewentualne wątpliwości czytelnika co do tego
szczególnego epizodu może rozproszyć protokół
przesłuchania we wrześniu 1945 r. przez Armię USA
pułkownika Friedricha Geista, szefa badań
technicznych w Ministerstwie Uzbrojenia i Amunicji.
Omawiając zakres informacji niemieckich o alianckich
badaniach atomowych, Geist pisze: „O ile sobie
przypominam, nie dotarła do mnie informacja, że alianci
bliscy są wyprodukowania bomby atomowej. Niemniej
jednak zaaprobowałem sugestię, by zbadać ewentualną
promieniotwórczość lejów bombowych. Nie wiem
natomiast, czy akcja ta została zrealizowana. Nie
doniesiono mi o żadnych pozytywnych wynikach. Nie
wykluczaliśmy wówczas całkowicie możliwości, że
aliantom udało się znaleźć jakiś sposób wykorzystania
rozszczepienia jądra. Być może, osoby bezpośrednio
zainteresowane (np. dyrektor departamentu Schumann
lub prof. Gerlach) dysponowały informacjami o
osiągnięciach aliantów, których ja nie znałem”.
[70]
Tego rodzaju badania prowadzone były głównie w
Instytucie im. Cesarza Wilhelma w Berlinie-Buch i u
prof. Heubnera, w Instytucie Psychiatrii im. Cesarza
Wilhelma w Monachium i we francuskim szpitalu przy
Gare du Nord w Paryżu. Firma Siemens i Halske
pracowała nad konstrukcją trzeciego, udoskonalonego
cyklotronu, lecz bombardowania Berlina opóźniły
realizację niemal o rok.
[71] Przewidywane wydatki na badania jądrowe od
kwietnia 1944 r. do marca 1945 r.:
447 900
Dotacje dla instytutów (22 pozycje)
marek
[72]
W kwietniu 1943 r. profesorowi Esau przyznano 2
miliony marek, lecz amerykański nalot na Vemork
skłonił go do wystąpienia o dalszy milion.
[73]
W myśl tego planu duży samolot transportowy
miał przenieść mniejszy bombowiec przez Atlantyk i
wrócić do bazy. Bombowiec, lecąc już samodzielnie,
miał zrzucić bomby na Nowy Jork i osiąść na
Atlantyku. Tu załogę miała wziąć na pokład niemiecka
łódź podwodna. Z pomysłu tego zrezygnowano
ostatecznie 21 sierpnia. W dzienniku szefa sztabu
lotnictwa, generała Kreipe, znajdujemy pod tą datą
notatkę: „Rano konferencja. Krótka odprawa na temat
ataku bombowca dalekiego zasięgu na Nowy Jork. W
chwili obecnej marynarka nie jest w stanie zapewnić
łodzi podwodnej dla zaopatrzenia w paliwo i
uratowania załogi. Rezygnuję z tej akcji... Końcowa
dyskusja nad akcją na Nowy Jork z admirałem Fricke
(Dowództwo Marynarki), aż do piątej po południu... W
nocy rozmowa telefoniczna z Meislem (oficerem
operacyjnym ze sztabu marynarki) o akcji na USA”.
Pierwsza wzmianka o takiej akcji znajduje się w 14
tomie stenogramów z narad feldmarszałka Milcha. Na
kilku konferencjach w maju i czerwcu 1942 r. Milch
dyskutował możliwość zbombardowania Nowego
Jorku i San Francisco. Trudność polegała na tym, że
samolot mógł przewieźć co najwyżej jednotonową
bombę. Było to na krótko przed konferencją w gmachu
im. Harnacka, 4 czerwca 1942 r., na której Milch pytał
Heisenberga o wielkość bomby atomowej zdolnej do
zniszczenia miasta.
[74]
Samuel Goudsmit napisał świetny reportaż ze swej
pracy pt. Alsos (Henry Schuman, Inc., New York
1947).
[75]
Były to: zagadnienia związane z uranem, wojna
bakteriologiczna, organizacja nieprzyjacielskich badań
naukowych, osiągnięcia techniczne w lotnictwie,
zapalniki zbliżeniowe, ośrodki badań nad pociskami
sterowanymi, zaangażowanie ministerstwa Speera w
poszczególnych dziedzinach badań, badania chemiczne,
badania nad uzyskiwaniem ropy naftowej z łupków
bitumicznych, różne informacje.
[76]
Bunkier w Watten badała pod tym kątem również
komisja francuska w składzie: prof. Joliot, prof. H.
Moureu i dr Chovin. Brytyjska misja zajmująca się tą
sprawą doniosła: „Można definitywnie odrzucić
przypuszczenie, że fabryka ma jakikolwiek związek z
produkcją bomby atomowej”.
[77]
Był to drugi przypadek wyciągnięcia właściwych
wniosków z fałszywych przesłanek. Misja „Alsos”
uznała, że niemieckie określenie „Sperrgebiet” oznacza
zamknięty obszar wojskowy; w rzeczywistości chodziło
o to, że Hechingen jako miasto przepełnione
uchodźcami było zamknięte dla dalszego ich dopływu.
[78]
Zapewne Heisenberga.
[79]
Relacjonując ten epizod przedstawicielom misji
„Alsos” jeszcze przed zrzuceniem bomby atomowej na
Hiroszimę, Rosbaud twierdził stanowczo, że ciężka
woda, produkowana w Norwegii „pod fałszywym
pretekstem, miała być użyta do wytworzenia
najstraszliwszej broni przeciw cywilizowanemu
światu”.
[80]
Profesor P. M. S. Blackett, zaprzyjaźniony z
Rosbaudem, poinformował autora, że nie otrzymał
żadnej z tych wiadomości. Jednakże generał Groves
pisał później: „Dzięki... berlińskiemu naukowcowi,
któremu udało się przekazać wiadomość poprzez
norweskie podziemie, dowiedzieliśmy się, że ośrodek
zajmujący się badaniami nad uranem został
przeniesiony, zapewne w bezpieczniejsze miejsce, nie
znane jednak naszemu informatorowi. Do tego
momentu informacje napływały do nas dość regularnie,
lecz od tej chwili praktycznie ustały. Stanął przed nami
problem wykrycia, dokąd przeniosła się grupa z
Instytutu im. Cesarza Wilhelma i co się za tym kryje”.
Now It Can Be Told, str. 216.
[81]
Program posunięć specjalnych w chwili
zagrożenia państwa. - Przyp. Tłum.
[82]
Program posunięć specjalnych w chwili
zagrożenia państwa. Projekt wytwarzania energii.
[83]
Ten ustęp oparty jest na raporcie złożonym przez
Rosbauda władzom alianckim jeszcze przed
ogłoszeniem komunikatu o Hiroszimie, wzmianki
Rosbauda o „bombie” są więc tym bardziej
interesujące. Patrz przypis do str. 319.
[84]
Por. dziennik Gerlacha, zapis z 7 sierpnia 1945 r.:
„Prasa utrzymuje, że mieliśmy fabryką bomb
uranowych na Bornholmie. Major [Rittner] powiedział
mi, że wywiad brytyjski wie wszystko o Bornholmie -
zajmowano się tam rakietami V-1 i V-2 i latającymi
bombami kierowanymi przez radio”. Oficer brytyjski
wypytywał później profesora Gerlacha o pogłoski
dotyczące bornholmskiej fabryki bomb atomowych.
Patrz także S. A. Goudsmit, Alsos, s. 32.
[85]
Lawrence Scheinman, Atomic Energy Policy in
France under the Fourth Republic, Oxford
University Press.
[86]
Byli to dr Alvin M. Weinberg i dr Lothar W.
Nordheim. Weinberg jest obecnie dyrektorem Oak
Ridge National Laboratory. Autor wypytywał go o
historię i uzasadnienie opinii wyrażonych w memoriale i
otrzymał odpowiedź, że Weinberg do dziś nie zmienił
swojego zdania o ówczesnym stanie prac niemieckich.
[87]
Tj. różnym rozmieszczeniem przestrzennym
paliwa i moderatora w reaktorze. - Przyp. Tłum.
[88]
Gdyby stos w Haigerloch miał kształt kuli, a nie
cylindra, ilość użytego materiału byłaby - jak się
przypuszcza - wystarczająca dla uzyskania reakcji
łańcuchowej.