You are on page 1of 5

Stempowski, Jerzy

Esej Berdyczowski

Już tylko niespełna dziesięć lat dzieliło nas od upadku trzech cesarzy, którzy od Kongresu
Wiedeńskiego panowali nad obszarami Środkowej i Wschodniej Europy, kiedy mój ojciec wziął
mnie z sobą w podróż po Międzymorzu. Zaraz po żniwach wyjechaliśmy z okolic Baru i
zdążaliśmy powoli na północ. Jechaliśmy po dawnych terenach Rzplitej Jagiellońskiej, znanych
mi częściowo z poprzednich podróży. Myśli nasze i rozmowy szły jednak tym razem w stronę
przyszłości.

Panowanie trzech cesarzy zaczęło się właśnie wykruszać w wyobraźni poddanych. Koniec
ustalonego porządku był już w zasięgu przewidywań. Nawet bliskość terminów dawała się
chwilami odczuwać, jak dreszcz poprzedzający wysoką gorączkę. Tym trudniej było wyjść
myślą poza abdykację monarchów, ucieczkę ministrów, otwarcie więzień, słowem poza koniec
istniejącego porządku. Wiadome było tylko, że nowy rozdział historii zacznie się od zwołania
zgromadzeń konstytucyjnych. Jakie idee porządkowe i jakie interesy ludności dojdą w nich do
głosu?

Jak iskry w gęstym dymie, pytania te pojawiały się i gasły w rozmowach z miejscową
inteligencją, rewolucjonistami różnych obrządków, działaczami samorządowymi, mieszczanami
i chłopami. Żaden konkretny obraz nie wynurzał się z tych rozmów. Rzecz w tym, że dawna
Rzplita zostawiła w tym kraju niezliczone grupy społeczne, narodowościowe, wyznaniowe i
zawodowe, każda wydawała się zamknięta w swym języku i obyczaju, bez żadnej więzi i nawet
bez bliższego kontaktu z innymi. Powrót do warunków, w jakich powstał ten dziwny twór
historyczny, wydawał się niemożliwy, przynajmniej w drodze rewolucji i zgromadzeń
konstytucyjnych. Na domiar złego Zachód, w którym triumfował wówczas nacjonalizm,
ofiarowywał jako wzór do naśladowania tylko państwo narodowe w stanie wiecznego zagrożenia
i permanentnej mobilizacji. Model ten wydawał się niepraktyczny, zbyt daleki od rzeczywistości
Międzymorza. Zresztą po dwóch wojnach sprzykrzył się także w Europie Zachodniej.

Berdyczów był jedną z pierwszych stacji podróży, która przez Mińsk i Kowno miała nas
zaprowadzić do Rygi. Inne oglądane po drodze miasta starły trochę Berdyczów w mojej pamięci.
Nie potrafiłbym go dokładnie opisać. Otoczony był przedmieściami tonącymi w zieleni sadów.
Przyprószone kurzem, ciemne listowie czereśni i śliw wydawało się blaszane. W krytych słomą
chatach mieszkali tam kołodzieje, kowale, kabannicy, w drewnianych dworach siedzieli panowie
szlachta, zubożali, praktykujący wolne zawody i kształcący progeniturę w miejscowych
szkołach.

W środku miasta, będącym zarazem dzielnicą handlową i gettem, przy brukowanych ulicach
stały dwupiętrowe domy bielone wapnem, do którego tamtejszym zwyczajem dodawano
szczyptę ultramaryny lub farb wodnych barwy róży i szafranu. Latem przejeżdżające wozy
podnosiły obłoki kurzu.

Najokazalszym budynkiem był dawny klasztor Karmelitów, mieszczący wówczas rosyjskie


urzędy. Wspomnę tu tylko krótko przeszłość miasta: zbudowano je w czasach Giedymina,
zdobywał je Chmielnicki, konfederaci barscy kapitulowali w nim po miesięcznym oblężeniu, po
rozbiorach miasto przeszło okres upadku trwający do połowy XIX wieku.

Do trwałych osobliwości Berdyczowa należy znajdujące się za miastem obszerne wzniesienie,


szeleszczące na wietrze suchymi trawami. Jest to sławna na cały kraj Łysa Góra, miejsce
sabatów czarownic.

Po kilku dniach wyjechaliśmy z Berdyczowa, dokąd nie miałem już wrócić. Wspomnienie jego
drzemało długo w mojej pamięci. Dopiero w pół wieku później zacząłem wracać doń myślą
coraz częściej. W 1909 szukałem tam na próżno – jak mi się wydawało – obrazów przyszłości.
Byłem w błędzie. W Berdyczowie widziałem kilka uderzających wzorów rzeczy przyszłych, nie
umiałem ich jedynie odczytać.

Przy ulicy Machnowieckiej, głównej arterii Berdyczowa, znajdował się sklep Szafnagla, do
którego panowie szlachta z bliższych i dalszych okolic, zwłaszcza przed świętami i
uroczystościami rodzinnymi, przyjeżdżali po pieprz, imbir, wanilię i inne towary kolonialne. Był
to centralny punkt polskiego Berdyczowa. „Na Machnowieckiej, przed samym sklepem
Szafnagla” – pisał Michał Czajkowski.

Długi szereg pojazdów stał przed sklepem: karety, powozy, fajetony, wasągi, bryczki, szarabany
i wozy drabiniaste. Wzdłuż nich, parami lub w małych grupach, przechadzali się przyjezdni w
pudermantlach, prowadząc ożywione rozmowy. Dla rozproszonych po powiecie Sarmatów,
ziemian czy oficjalistów, ulica Machnowiecka i sklep Szafnagla były głównym miejscem
spotkań i źródłem ostatnich nowin. Przechodząc słyszałem strzępy rozmów o imieninach u cioci
Tekli, o chrzcinach u Kapruckich, o tym jak Szułdybułdowicz próbował kupić w Jarmolińcach
czwórki koni, i co z tego wynikło. Zniżając nieco głos, mówiono także de publicis o
wiadomościach, jakie Hejbowicz przywiózł z Petersburga, a Ciotowicz z Warszawy. Dzielono
się informacjami o cenach zboża, przywiezionymi przez kupców z Odessy. Źródłem wielu
wiadomości było też getto berdyczowskie, gdzie wielu miało krewnych w Nowym Jorku i w
Buenos Aires.

Rozmowy toczyły się wesoło, wielkim głosem, jakim mówią na wsi, wszyscy byli radzi
spotkaniu i okazji do wymiany nowin. Miałem przed sobą obraz najgłębszej prowincji, wieści ze
świata przychodziły tam rzadkie i spóźnione, w relacjach podróżnych. Kronika wypadków
miejscowych nie zawierała wiadomości ważniejszych od przygód Szułdybułdowicza w
Jarmolińcách. Zdawało się, że poza terminami płatności weksli przechadzający się po
Machnowieckiej nie mieli większych trosk. Ich świadomość historyczna –
Geschichtsbewusstsein, jak nazywają to Niemcy – była w uśpieniu. Zyli w zaciszu, z dala od
głównego nurtu wypadków, mających przynieść – także w Berdyczowie – wielkie przemiany.

Byłem wówczas bardzo młody, ale widziałem już stolice Europy Zachodniej, gdzie ważyły się
losy świata. Widziałem pruskich oficerów z pałaszami, pętającymi się w połach granatowych
surdutów, oficerów austriackich w obcisłych bluzach i sztywnych czapkach z bączkiem,
widziałem wreszcie wojskowych francuskich w czerwonych portkach. Znałem nazwiska mężów
stanu, trzymających rękę na dzwonku alarmowym.
Widok Sarmatów, przechadzających się „przed samym sklepem Szafnagla”, dostarczał mi pustej
zabawy. Nie znałem jeszcze Tukidydesa i – jak pozostali Europejczycy – nie widziałem jasno
nieuniknionego końca wojny o hegemonię kontynentu, do której właśnie główni protagoniści
zajmowali pozycje wyjściowe. Nie przewidywałem też wcale, że obraz Machnowieckiej ulicy
stanie się dla mnie miarą rzeczy, rodzajem trzciny, którą anioł Apokalipsy każe mierzyć
instytucje i ludzi.

Dopiero w 35 lat później, gdy na tarasie genewskiej kawiarni przeczytałem pierwszą


obszerniejszą relację z konferencji jałtańskiej, zgromadzenie szlachciców przed sklepem
Szafnagla stanęło mi przed oczami jak żywe. W ramach amerykańsko-rosyjskiego pokoju
okrojona Europa zeszła do rzędu prowincji. Zajęci swą prosperity, jak berdyczowscy Sarmaci
sprzedażą zboża i płatnością weksli, Europejczycy nie mogą dokonać niczego, co by mogło
zmienić ustalony w Jałcie porządek rzeczy. Niektórzy patrzą z niedowierzaniem lub nawet
wzburzeniem na nową sytuację. Mądrzejsi radzą nie szarpać się, znosić, czekać. Nawet rozmowy
Europejczyków zbliżyły się do berdyczowskich wzorów. Wiadomości z miejsc, gdzie zapadają
decyzje, przychodzą w późnych i zniekształconych wersjach, podobnych do relacji Hejbowicza z
podróży do Petersburga.

Idąc wieczorem ciemnymi ulicami miasta, spostrzegliśmy oświetlone okna, z których dochodziły
głosy przypominające modlitwy. Żydzi berdyczowscy byli w znacznej części chasydami i mieli
– jeżeli wierzyć encyklopedii Brockhausa – 74 domy modlitwy. Gdy zbliżyliśmy się, głosy stały
się wyraźniejsze. Zatrzymaliśmy się, nasłuchując. Czytano tam głośno pierwszy tom Kapitału
Marksa. Ojciec mój zastukał do okna, w którym ukazała się blada twarz. Resztę wieczoru
spędziliśmy na czytaniu Kapitału z miejscowymi marksistami.

Na stole stała naftowa lampa, oświetlająca ubogi warsztat krawiecki. Dokoła siedziało kilku
przedstawicieli tego bardzo źle płatnego rzemiosła. Posiadacz jedynego egzemplarza Kapitału
czytał głośno i śpiewnie tekst, zatrzymując się po każdym zdaniu. Obecni prosili wówczas o
wyjaśnienia lub powtórne odczytanie trudniejszych zdań.

Kapitał nie jest łatwą lekturą, ale to, co słyszałem, nie przypominało szkolnego czytania
trudnych tekstów. W szkole wspólna lektura ma za cel wytłumaczenie tekstu, sformułowanie
niejasnych miejsc w terminach już przyswojonych, ustawienie ich w perspektywie rzeczy
znanych.

Krawcy berdyczowscy nie stawiali sobie takich zadań. W miarę lektury Marks stawał się coraz
ciemniejszy, ale to nie zniechęcało ich wcale. Czytany tekst był dla nich prawdą objawioną, nie
wynikającą z żadnych rzeczy znanych, i przez to nie poddającą się wytłumaczeniu. Czytali
sposobem wyznawców, przyswajając sobie tekst nie przez jego zrozumienie, lecz przez jego
egzaltację, przez wyniesienie zawartej w nim prawdy ponad wszystkie dane doświadczenia.

Wychowany wśród pozytywistów, słuchałem ze zdumieniem tej osobliwej lektury, do której


Marks najmniej się na pozór nadawał. W dziwnym podnieceniu krawców skłonny byłem widzieć
objaw chorobliwy, wywołany chronicznym niedożywieniem i brakiem snu. Myliłem się. Miałem
przed sobą wzór postawy myślowej, mającej szerzyć się później także wśród najlepiej
odżywionej ludności Europy.
Krawców berdyczowskich przypomniałem sobie, czytając w „Les Temps modernes” obszerną
apologię terroru stalinowskiego, napisaną przez Merleau-Ponty, późniejszego profesora Sorbony.
Było to na krótko przed rewelacjami Chruszczowa i wyrzuceniem zwłok dyktatora z
leninowskiego mauzoleum. Wiele innych pochwał sowieckiego terroru ukazało się już przedtem
na Zachodzie, apologia uczonego filozofa przeznaczona była dla wybredniejszej publiczności,
bardziej literacka w swej retoryce i egzaltacji. Postawa autora wydawała się jednak uderzająco
bliska wzoru berdyczowskiego. Stalin był dlań heroldem prawdy objawionej, nie poddającej się
konfrontacji ze znanymi uprzednio pojęciami i danymi doświadczenia.

Berdyczów z okresu rewolucji znam tylko z relacji mego brata, zmobilizowanego w 1917 i
odbywającego służbę w oddziale samochodów pancernych.

Dokoła stacji kolejowej biwakowało kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy z różnych formacji, którzy,
po zabiciu lub ucieczce oficerów, opuścili front i z bronią w ręku cofali się w głąb kraju. Brak
taboru kolejowego utrudniał rozładowanie Berdyczowa, do którego napływały wciąż nowe
oddziały zbuntowanych.

Czekając na transport, wybrane przez różne jednostki rady żołnierskie debatowały nad losem
aresztowanego w Berdyczowie dowództwa frontu południowego. Wielki tłum żołnierzy otaczał
budynek, w którym trzymano aresztowanych generałów i którego bronili uczniowie szkół
oficerskich, późniejsi dobrowolcy. Co pewien czas tłum przybierał groźną postawę rycząc:
Dajtie nam ich w raki. Tak mijały godziny i dni, wszyscy czekali na możność wyjazdu.

Pertraktacje toczyły się tymczasem między kadetami i radami żołnierskimi. Kadeci byli znikomą
mniejszością, ale zbuntowani żołnierze myśleli przede wszystkim o powrocie do domu. Stanęło
na tym, że aresztowani generałowie zostaną odstawieni do Mohylowa, gdzie znajdowało się
dowództwo frontu w stanie likwidacji.

Komunikacja kolejowa utykała, czas się dłużył, mnożyły się kwestie sporne. Zdaniem rad
generałowie znajdowali się w stanie aresztu i do Mohylowa mogli być odstawieni tylko w
wagonach dla aresztantów, których brakło w Berdyczowie. Dni schodziły na jałowych
pertraktacjach i co pewien czas odzywały się ryki: Dajtie nam ich w ruki.

Radiostacja wojskowa na Łysej Górze znajdowała się w rękach zbuntowanych i wzywała


nieustannie żołnierzy do zaprzestania działań zbrojnych, do tworzenia rad i rozprawy z
kontrrewolucją. Pewnego dnia rozeszła się w Berdyczowie wiadomość, że nowy efemeryczny
dowódca frontu południowego, generał Korniłow, wysłał pułk kozaków orenburskich w celu
obsadzenia lub zniszczenia radiostacji. Rady postanowiły jej bronić, ale kopanie okopów i
wojowanie z kozakami nie uśmiechało się żołnierzom wracającym do domu. Przypomniano więc
sobie obecność w Berdyczowie oddziału samochodów pancernych. Większość ich była w
remoncie, utrudnionym przez brak części zamiennych. Kilka zaledwie wozów okazało się w
stanie sprawności bojowej. Odszukano rozproszonych po mieście automobilistów i kazano im
ciągnąć losy. Mój brat znalazł się w grupie wyznaczonych przez losowanie obrońców Łysej
Góry. Gdy wymawiał się, że go sprowadzono ze szpitala, towarzysze nie chcieli o niczym
słyszeć: „Los padł na ciebie, musisz jechać”. Brat mój nie sprzeczał się dłużej, przyszło mu na
myśl, że w szybkim wozie, uzbrojonym w lekki km, będzie mógł wreszcie uciec z Berdyczowa.
Samochody zajęły pozycję na stoku Łysej Góry. Bratu przypadło miejsce przy trakcie, na którym
w obłoku kurzu ukazały się czarne mundury kozaków. Zamiast rozwinąć się przed Łysą Górą,
jechali spokojnie czwórkami na Berdyczów. W czołowej grupie kłusował powoli pułkownik i
dwóch oficerów. W ruchach mieli coś niezwykłego, co zwróciło uwagę brata. Gdy zbliżyli się,
zobaczył, że mają ręce związane na plecach.

Ten ostatni znany mi obraz Berdyczowa nasuwa różne porównania i refleksje. Zachód Europy
widział upadek Wilhelma II, Mussoliniego i Hitlera. Przelano przy tym morze krwi, ale nie
popełniono żadnego godnego uwagi aktu nieposłuszeństwa. Jak można wnosić chociażby z pism
H. D. Thoreau, Céline’a i z manifestów surrealistów, „rzadka i trudna cnota nieposłuszeństwa”
miała tu też zwolenników, ale ślady jej znaleźć można tylko w tworach wyobraźni. W
rzeczywistości od czasów Napoleona kult dyscypliny za wszelką cenę jest jednym z
najistotniejszych rysów cywilizacji europejskiej. Rys ten był niezbędnym warunkiem wojen o
hegemonię kontynentu i w dalszych konsekwencjach przygotował Europę do obecnej roli
prowincji.

Publisher Wydawnictwo Czarne

Source of the quotation Od Berdyczówa do Lafitów, p. 21-28.

You might also like