You are on page 1of 180

1

TINDER PO EMIRACKU

est początek emirackiego weekendu: czwartek wieczór, około godziny dwudziestej. Na


parking galerii handlowej zajeżdża błyszczący mimo wszechobecnego piasku i kurzu
sportowy samochód lub terenówka z napędem na cztery koła. Sedany, tu nazywane
„autami z salonu”, nie są popularne wśród Emiratczyków, bo uważa się je za
samochody tanie, właściwe klasie pracującej i odzwierciedlające niski status społeczny
przynależących do niej osób.
Przez zaciemnione szyby trudno zobaczyć, co kryje się wewnątrz. Tymczasem w środku
typowy młody Emiratczyk (20–35 lat) szykuje się do wyjścia do galerii. Zanim wysiądzie
z auta, poprawi zawiniętą na głowie gutrę, czyli chustę: białą, niezobowiązującą, lub bardziej
wyjściową, w biało-czerwoną kratę. Na potrzeby weekendowego polowania wiąże ją
w nieformalnym stylu bezpośrednio na czarnych włosach, zakręcając materiał wokół głowy
i ukrywając jego końce w fałdach materiału. Taki młodzieżowy sznyt jest zakazany
w miejscach pracy sektora rządowego, gdzie uważa się go za zbyt swobodny, nie przystoi też
na oficjalnych spotkaniach. W sytuacjach formalnych elegancki Emiratczyk powinien założyć
na głowę gafiję (rodzaj białego nicianego czepka), następnie zamocować na niej złożoną
w trójkąt chustę, przytrzymać całą konstrukcję specjalnym czarnym krążkiem noszącym nazwę
ikal i elegancko zarzucić poły materiału do tyłu, w tak zwanym stylu „na kobrę”.
Emiracki elegant ogląda jeszcze w samochodowym lusterku swój doskonale
przystrzyżony zarost i po raz ostatni spryskuje szatę oudem – intensywnymi arabskimi
perfumami, których zapach unosi się w powietrzu długo po przejściu tego, kto je nosi.
Wreszcie, zadowolony z efektu, mężczyzna wysiada z auta i poprawia kandurę, czyli
tradycyjny strój – długą białą szatę, pod którą nie nosi się nic poza wizarem, kawałkiem
białego, przypominającego prześcieradło materiału ciasno okręconego wokół talii. Strój ten
nie tylko sprawia, że mężczyzna wygląda imponująco, ale też przydaje mu powagi: poły
materiału nieco krępują ruchy, przez co chód z konieczności staje się powolny
i dystyngowany. Tak przygotowany elegant może wyruszyć w galeriową noc na
poszukiwanie przechodzącej księżniczki z bajki, tyle że zamiast magicznych lamp będą mu
towarzyszyły neony międzynarodowych sieciówek.
Mężczyzna konsekwentnie ignoruje jednak wszystkie mijane reklamy. Nie zakupy mu
w głowie. Najnowsze modele komórek i tak już walają się w jego samochodowym schowku,
więc niczego więcej mu nie potrzeba. On szuka tutaj towaru całkiem innego rodzaju.
W tutejszych centrach handlowych, szczególnie w Abu Zabi, mieście o większej populacji
rdzennych Emiratczyków niż Dubaj, co wieczór spacerują setki białych męskich kandur
i czarnych damskich abai – czarnych długich szat zakładanych przez Emiratki na ubrania za
każdym razem, gdy wychodzą z domu. Czasem zdobi się je kolorowymi wstawkami czy
nawet kryształami Swarovskiego. Fasony i dodatki zależą od obowiązującej w danym sezonie
mody. W tym roku furorę zrobiły modele niemal całkowicie szare z czarną koronką na
rękawach. Zdarzają się też elementy beżowe – kolorystyczna zebra emirackiego społeczeństwa
powoli zostaje przełamana. Do abai kobiety w Abu Zabi wkładają tradycyjnie czarną chustę –
szejlę. W Dubaju czerń nie jest aż tak dominująca i zdarzają się chusty kolorowe. Dubajczycy
lubią podkreślać swoją laickość, odcinając się od tradycji. Dlatego też nikabu, czyli
pokazującej jedynie oczy zasłony na twarz, praktycznie się tam nie nosi.
Jednak zarówno w Dubaju, jak i w Abu Zabi większość spacerujących po centrach
handlowych dziewczyn oraz panów wcale nie zagląda do pawilonów sklepowych.
W społeczeństwie, w którym starannie przestrzega się separacji płci w przestrzeni publicznej,
jest tylko jedno miejsce, swoista szara strefa, gdzie kobiety i mężczyźni mogą swobodnie
nawiązać kontakt: centrum handlowe. To towarzyska mekka, do której codziennie
pielgrzymują młodzi Emiratczycy. Czerń i biel narodowych strojów, przeciwstawne żywioły,
damska i męska szachownica, antypody na palecie kolorów i ról społecznych łączą się w jeden
wartki i niebezpieczny nurt.
Nie znaczy to bynajmniej, że zakupy nikogo tutaj nie interesują. Galeria handlowa jest dla
kobiet doskonałym pretekstem do wyjścia z domu. Zakupy są dla nich swoistym wentylem
bezpieczeństwa w życiu rodzinnym. Półżartem mówi się tutaj, że żonie można odmówić
edukacji, ale nie zakupów. Tylko w tej sferze kobiety mogą zaspokoić potrzebę twórczego
wyrażania siebie i bycia piękną. W modnych sklepach kobiety w abajach i nikabach krzątają
się między wieszakami z sukienkami mini połyskującymi od cekinów, różowymi
koronkowymi bluzkami czy legginsami we wszystkich kolorach tęczy. Szczególnie w sezonie
wyprzedaży panie nurkują w stertach markowych spódniczek i żakiecików. Zawsze, kiedy to
widzę, zadaję sobie pytanie: po co? I tak nie będą się w tym mogły pokazać publicznie.

*
Konserwatywne panie idą do galerii – tak jak wszędzie indziej – z męskim opiekunem, ale to
wąska grupa. Większość młodych kobiet może spokojnie wybrać się na zakupy z koleżanką.
Centrum handlowe jest wyjątkowym miejscem egalitarnej rozrywki, bo ze względów
praktycznych nie da się podzielić sklepów na damski i męski sektor. Poza tym potrzeba i chęć
zakupów jest na tyle powszechna, także wśród strażników moralności, że nie wprowadza się
dodatkowych sankcji. Kino, owszem, jest niebezpieczne – kobiety i mężczyźni w jednym
ciemnym pomieszczeniu mogą budzić rodzicielskie obawy – jest zatem haram: grzeszne,
niedozwolone. Jedzenie w restauracjach wiąże się z koniecznością publicznego odsłonięcia ust,
więc ta przestrzeń również wymaga segregacji, ale co można zarzucić w sytuacji, gdy pół
metra od kobiety mężczyzna ogląda ten sam towar?
Młodzi ludzie nauczyli się jednak, jak korzystać z tej swobody. Siedzą w kawiarniach lub
wałęsają się po ogromnym centrum handlowym wśród setek przedstawicieli odmiennej płci,
nie narażając się na plotki. Mężczyźni naturalnie nie potrzebują żadnego pretekstu, żeby
poruszać się samotnie w miejscach publicznych, jednak dla kobiety niecierpiące zwłoki
weekendowe zakupy są wspaniałą wymówką do zrobienia pięknego makijażu i wyruszenia do
galerii, w której nagle staje się możliwe poocieranie się o przystojniaków w kandurach,
nacieszenie wonią męskich perfum, czy nawet nawiązanie romansu.
Na parkingu nie tylko panowie przeglądają się w lusterkach samochodowych i szybach
nissanów patrol, rozmiarem przypominających raczej autobusy niż samochody osobowe.
Kobiety poprawiają mocny makijaż we własnych luksusowych autach, często dekorowanych
na zamówienie, chociażby w barwy domu mody Gucci albo kryształami. Dyskretnie
uzupełniają niedyskretną szminkę. (Różowa pomadka MAC wydaje się hitem ostatnich kilku
sezonów). Domalowują lekko rozmazane w upale kreski brwi, które zgodnie z tutejszym
kanonem urody powinny być grube i dodatkowo przyciemnione. Takie wyraziste łuki tworzą
idealną oprawę dla czarnych migdałowych oczu emirackich piękności.
Kiedy strój i makijaż są już odpowiednio dopracowane, młode dziewczyny płyną
z nurtem galeriowych korytarzy. Spod czarnej chusty starannie wyreżyserowanym
przypadkiem wysuwają się włosy, często blond, niekiedy kolorowe, w punkowym stylu,
a rozchylony dół abai ukazuje kolorową sukienkę, dżinsy rurki, legginsy w kwiaty i obcasy
lub trampki. Panie odgrywają swoją własną rolę w tym polowaniu. Chcą pokazać
indywidualny styl, na co w codziennych sytuacjach nie pozwalają im ograniczenia
narodowego stroju.
Panowie tymczasem czujnie krążą pomiędzy sklepami, korzystając z liberalnej atmosfery
tego miejsca. Pozwalają sobie bezwstydnie na spoglądanie kobietom w oczy. Gdzie indziej
reguły społeczne i grzeczność by im na to nie pozwoliły. Niepisane zasady gry mówią, że
drugie spojrzenie, które odwzajemnia kobieta, jest oznaką zainteresowania, a trzecie to
zaproszenie. Galeria to taki emiracki Tinder – spojrzenie komuś w oczy decyduje, czy będzie
to match i dyskretna wymiana numerów, czy swipe, kosz. Sygnałem tego ostatniego jest
odwrócenie wzroku i rzucenie go, jak grubych sieci, na kolejną osobę. Tutejsze środki
komunikacji w sferze romansowo-towarzyskiej w miejscu publicznym są z konieczności
niezwykle subtelne.
Emiratczykom oczekującym od życia towarzyskiego czegoś więcej niż czatowania na BB
lub WhatsApp nie jest łatwo pójść na randkę. Nie ma tu wprawdzie obostrzeń takich jak
w Arabii Saudyjskiej, gdzie prawo zabrania niespokrewnionej parze przebywać razem
w miejscu publicznym, ale zawsze istnieje ryzyko, że ktoś ze znajomych czy rodziny mógłby
zobaczyć flirtującą parę i donieść o tym rodzicom, co oznaczałoby kłopoty, szczególnie dla
dziewczyny. Zakochani muszą więc pozostać poza widokiem publicznym, a to najczęściej
oznacza nocne przejażdżki samochodem lub schadzki w wynajętych mieszkaniach.
Wieczorami odludne plaże pełne są zaparkowanych i szczelnie zamkniętych samochodów.
Wróćmy jednak do polowania w galerii. Emiracki flaneur, znalazłszy wreszcie
przechodzącą damę, która odpowiedziała na jego spojrzenie w stylu Rudolfa Valentino, rusza
do natarcia. Musi być dyskretny. Nie może po prostu podejść i porozmawiać z kobietą czy
poprosić o jej numer telefonu. Niby to mimochodem spaceruje więc za zainteresowaną ofiarą
lub ustawia się za nią na ruchomych schodach i mruczy ściszonym głosem dziesięć
magicznych cyfr. Nie musi się niepokoić, że wybranka ich nie zapamięta – to oczywiste, że
wytęża uwagę. Przecież po to tu są – oboje.
*

Nie jest tak, że Emiratki i Emiratczycy nie bywają razem w restauracjach czy kinach, ale robią
to raczej jako pary małżeńskie. Samotne kobiety na każdym kroku napotykają ograniczenia.
Wszystko tu jest dla mężczyzn, którzy mogą robić, co tylko im przyjdzie do głowy –
w przeciwieństwie do kobiet. Szczególnie młode dziewczyny, „dziewice”, trzyma się tu pod
kluczem. Te z otwartych rodzin czasem wybierają się do restauracji bez męskiego opiekuna,
ale zawsze w większej damskiej grupie. Niekiedy wkładają rozpinane abaje, spod których
wyglądają długie, kolorowe jedwabne suknie. Naciągnięta na rozpuszczone włosy szejla niby
to przypadkiem zsuwa się na ramiona.
Nawiązanie znajomości w restauracji jest jednak wysoce ryzykowne i trudne do
przeprowadzenia ze względów logistycznych. Nie do pomyślenia jest, aby obcy mężczyzna
po prostu się przysiadł, poza tym sąsiad albo, nie daj Bóg, członek dalszej rodziny mógłby
coś zauważyć! Reputacja dziewczyny byłaby wówczas narażona na szwank. Mimo to
pomysłowy podrywacz i z takim problemem czasem sobie poradzi. Skoro nie drzwiami, to
oknem! Jeśli ma się do dyspozycji telefon z aplikacjami społecznościowymi na bluetooth,
można próbować połączyć się z komórką pięknej nieznajomej – a przy okazji z telefonami
wszystkich jej koleżanek.

*
Galeriowe czy restauracyjne zaloty służą głównie zawieraniu niezobowiązujących związków.
Moi koledzy, zapytani wprost, wyznali z rozbrajającą szczerością, że w centrum handlowym
nigdy nie szukaliby żony. Bo żona to kompletnie inne uniwersum. Ma być skromna
i pobożna. Lokalne galerianki są wykluczone.
Mimo to poszukiwaczy przygód obu płci nigdy nie brakuje i centra handlowe
niezmiennie pękają w szwach. Co tydzień tysiące Emiratczyków na zwolnieniu lekarskim
przemierzają trasę między Abu Zabi i Dubajem, gdzie lubią brylować w modnych
restauracjach i butikach. Tutejsze przychodnie żyją z L4. Dostają pieniądze od firm
ubezpieczeniowych za każdą wizytę, więc drukarka chodzi non stop. Czasem lekarz nie pyta
nawet o dolegliwość, widząc zdrowego jak ryba, eleganckiego i wypachnionego pacjenta,
który na chwilę zatrzymał się w klinice po drodze do dubajskiej mariny, albo panią w drodze
na sekretne rendez-vous, która ledwo narzuciła chustę na zrobione u fryzjera loki. Chce tylko
wiedzieć, na ile dni.
Ze zwolnieniami w kieszeniach panowie i panie wyruszają na galeriowe łowy.
W kawiarniach w centrach handlowych, stylizowanych na otomańskie pałace, amanci
w kandurach tłoczą się przy stolikach z widokiem na przechodzące panie i zarzucają sieci.
Nieopodal na pluszowych fotelach siedzą pudernice, przejrzałe już damy, zblazowane
i zgorzkniałe, znudzone u boku regularnie je zdradzających mężów, leniwie sącząc arabskie
espresso i zajadając ciasteczka. Trzepoczą sklejonymi sztucznymi rzęsami i przebierają
pulchnymi opierścienionymi palcami, zakończonymi tipsami z brokatem. Zbyt ciemną
konturówką, którą obrysowały więdnące wargi, bez pardonu wysyłają erotyczne sygnały.
Chcą złowić uwagę młodzieńców. Mogą sobie jednak do woli wyciągać spod chust sztywne
od lakieru grzywki i wbijać się w za małe, ciasno opinające bujne kształty szaty. I tak nie
przebiją seksapilu młodych Marokanek i Egipcjanek.
Podwiana sukienka Marilyn Monroe nie jest nawet w połowie tak zmysłowa jak ich luźne
abaje i rozpuszczone długie włosy. Żadna markowa torebka nie zrekompensuje takiej
świeżości i swobody. To one, wraz z roznegliżowanymi Europejkami, najszybciej zwracają
uwagę galeriowych amantów. Kobiety tych nacji mają więcej swobody niż rodowite Emiratki
i łatwiej im wdać się w przypadkowe znajomości. Co nie znaczy, że lokalne dziewczyny nie
cieszą się powodzeniem i nie korzystają z możliwości, jakie daje galeria – wręcz przeciwnie.
Bo choć miłosne podchody Emiratczyków mogą sprawiać wrażenie rozpaczliwych,
w rzeczywistości tutejszym mężczyznom trudno się oprzeć. Są piękni, inteligentni, przeważnie
wykształceni, eleganccy, dumni i do bólu grzeczni mimo władzy i pieniędzy, jakimi
dysponują. Faceci z Zatoki to nie zdesperowani podrywacze z ośrodków wczasowych dla
seksturystek w Egipcie czy Tunezji, ale crème de la crème arabskiego świata.
Wizja raju jako ogrodu, którą przejęliśmy od Persów, współcześnie podrasowana przez
dodanie drinka z parasolką i umiejscowienie gdzieś na Malediwach, ma dziś nową odsłonę –
Zjednoczone Emiraty Arabskie, raj singielek. Nieprzebrane zastępy Emiratczyków, którzy
uwodzą europejskie damy prawie jak szejk grany przez Rudolfa Valentino. Piękni i bogaci
arabscy książęta z bajki czekają na każdym rogu i w każdej galerii.
Niestety, pozory mylą i trzeba o tym pamiętać, zanim zabierzemy się do żniw i powiążemy
kandydatów w snopki. A trzeba niemało wprawy, by umieć odróżnić ziarno od plew.
Wszyscy chłopcy wyglądają tu niemal dokładnie tak samo, jak z taśmy produkcyjnej.
Biała kandura, biała gutra, ciemne sandały, pięknie przystrzyżony zarost i uwodzicielskie
wejrzenie. Na oko nie da się ocenić, kto zacz. Akcesoriów noszą niewiele. Nie ma, tak jak
w Europie, sygnałów ostrzegawczych w postaci białych skarpetek czy złotych krzyży
maltańskich na szyi. Dlatego flirt w centrum handlowym jest jak poker w ciemno, bez
odkrywania kart. Nie wiadomo, kto nam się trafi: szejk czy policjant z drogówki. Dopiero po
pierwszym telefonie albo spotkaniu można cokolwiek o amancie powiedzieć. Niby kto nie
ryzykuje, ten nie pije szampana, ale tutaj to prawie zawsze Sowietskoje Igristoje.
Tutejsi amanci mają różne strategie uwodzenia. Taki na przykład niepozorny Hilal totalnie
wtapia się w tłum. Nie puszy się jak paw złotym zegarkiem w dubajskim stylu. Jego tajna
broń to podryw „na Beduina”. Jest koło czterdziestki, dobrze ustawiony, zamożny, z willami
w Emiratach i za granicą. Dobrze zbudowany z lekko siwiejącym, doskonale przyciętym
zarostem, męskim nosem i magnetyzującym czarnym wejrzeniem zawsze jest w pogotowiu
i ma zapas wizytówek. Poluje samodzielnie. Jego modus operandi to dyskrecja. Upatrzoną
ofiarę zagaduje na przykład półgębkiem w kolejce po lody. Uwodzi na prostolinijność
i beduińską skromność. Mówi o sobie „chłopak z Al-Ajn”. Trochę tak, jakby podkreślał, że
jest z prowincji, szczycił się: „jestem z Podhala”.
Wiejskie pochodzenie i odwoływanie się do beduińskich korzeni ma tu bardzo pozytywne
konotacje. Kojarzy się z tradycyjnymi wartościami, szlachetnością, gościnnością – prostym,
skromnym, dobrym życiem, które dziś staje się już tylko wspomnieniem. Nic nie chwyta
mocniej za lokalne serce niż obraz beduińskiej pary siedzącej przy ognisku przed namiotem,
spoglądającej na księżyc i czekającej na przyjście na świat pierworodnego syna. Być może
właśnie dlatego ta nostalgia świetnie się sprawdza jako chwyt marketingowy na rynku randek.
Samo imię, tradycyjne, jeszcze przedmuzułmańskie, też jest piękne i pasuje do wizerunku:
Hilal oznacza po arabsku „półksiężyc”. Nasz „Beduin” ewidentnie wie, jak się zareklamować.
Wygląda też bardzo dobrze jak na swój wiek. Emiratczycy szybko dojrzewają i po
przekroczeniu trzydziestki momentalnie tatusieją, ale niektórzy szczęśliwcy trzymają się nieźle,
z sukcesem przechodząc od młodzieńczego uroku do wyrafinowanego szpakowatego
seksapilu dojrzałego Araba z Zatoki, pełnego klasy, ujmującej grzeczności i poczucia humoru,
któremu siedmiocyfrowe kwoty na koncie bankowym dodają pewności siebie, prezencji
i autorytetu.
Hilal lubi opowiadać, jak w młodości został zauważony przez szejka. Dziś pracuje w jego
pałacu i cieszy się społecznym i finansowym awansem. W głębi serca jednak wciąż przecież
jest Beduinem znającym się na hodowli koni i wielbłądów…
To typowe, bo Emiratczycy uwielbiają powoływać się na koneksje z ważnymi szejkami.
Słyszałam niestworzone historie tego rodzaju: a to ktoś chciał zaimponować szejkowi, jeżdżąc
konno bez butów, i trafił do szpitala, a to szejk na wyścigach, widząc, że ktoś rozbił
samochód, podarował mu nowy, a to znowu innemu, pod wrażeniem jego muskulatury,
oferował posadę prywatnego ochroniarza. Gdyby dawać im wszystkim wiarę, okazałoby się,
że statystycznie na każdego obywatela przypada tu kilku szejków.
Z Hilalem jest dokładnie tak samo. Jego szejk wprost nie może się bez niego obejść. I nic
dziwnego, bo to natura fascynująca i pełna sprzeczności: ten prosty chłopak z Al-Ajn przepada
za japońską kuchnią. W Zumie, najlepszej tego typu restauracji w Abu Zabi, zawsze trzymają
dla niego stolik. Skromny Beduin Hilal ma też wartą kilka milionów dirhamów willę nad
morzem, gdzie trzy razy do roku relaksuje się przy pięknym basenie, w cieniu drzew, o które
codziennie dba ogrodnik. To idealne miejsce na prywatne imprezy.
Hilal obecnie ma dwie żony Emiratki i jedną Niemkę, a do tego (biedactwo) tylko czworo
dzieci. Na szczęście może poślubić jeszcze jedną kobietę.
Jest sympatyczny, nienachalny i prawie koleżeński, ale jeśli upolowana w centrum
handlowym dziewczyna nie zechce zostać na noc w nadmorskiej hacjendzie, szybko ją
spławia. Tradycyjne wychowanie tradycyjnym wychowaniem, lecz Hilal nie będzie marnował
czasu na jałowe, platoniczne romanse. Tu beduińska kindersztuba przegrywa z samczym
pragmatyzmem.
Dla dziewczyn, które lubią zacząć od opróżniania kieszeni adoratorów, dobrą alternatywą
może być Abdulaziz, od pierwszego telefonu reklamujący się jako „jeleń”, a raczej „baran” czy
„jagnię”, charuf, bo to on jest w ZEA przysłowiowym symbolem naiwności. Lat na oko
trzydzieści pięć, lekka nadwaga, od urodzenia chodzi w kandurze i nigdy nie miał na sobie
dżinsów. Pracuje jako mechanik na polu naftowym. Wybrankę serca nazywa „swoją różą”.
Jego strategia uwodzenia polega na robieniu za podnóżek. Chętnie wykupi cały Dubai Mall*,
jeśli „róża” sobie tego zażyczy. Biżuteria, elektronika, perfumy – proś, o co chcesz. Abdulaziz
zrobi, co pani rozkaże.
Przy okazji ma oczywiście żonę, troje dzieci i, jak sam przyznaje, „malutki problem
z agresją”. Żeby mieć pewność, że sprawy nie wymkną się spod kontroli, łyka dwie tabletki
na uspokojenie zamiast jednej, przepisanej przez psychiatrę. Oczywiście dyskretnie, bo
problemy i zaburzenia psychiczne nie są czymś, do czego Emiratczycy chętnie się przyznają.
Jeśli czyjeś zachowanie daje się we znaki otoczeniu, to po prostu dostaje leki. Nie ma tu
zwyczaju korzystania z pomocy terapeutów.
„Malutki problem” Abdulaziza oznacza, że żona już kilka razy wyprowadzała się od
niego, zostawiając go z jedną poduszką w ogołoconym pokoju. Zabierała wszystkie meble,
a nawet ręczniki. Wtedy zawsze interweniował teść. Po intensywnej mediacji i obłaskawieniu
kilkudziesięcioma tysiącami dirhamów na drobne wydatki małżonka zawsze wracała.
Abdulaziz jest amantem starej daty. Odrobina angielskiego wystarcza mu do
porozumiewania się w języku miłości. Gada nawet wierszem. Pragnie jedynie potrzymać
swoją damę za rękę – konsekwentnie gra nieśmiałego i porusza się zgodnie ze strategią małych
kroczków. Można spokojnie liczyć na niego w kwestiach praktycznych, takich jak zajęcie się
naprawą samochodu. To w gruncie rzeczy niegroźna i przydatna znajomość: w przypadku
kryzysu finansowego można się spokojnie stołować w dobrych restauracjach na jego koszt.
W porównaniu z „tradycyjnym Beduinem” i „łagodnym barankiem” dobrą partią wydaje
się Saif – lat dwadzieścia siedem, z zawodu kadrowy w przemyśle naftowym. Elegancki,
wysportowany, podobno singiel, wyważony w obyciu, wielbiciel Chelsea i stały bywalec
modnych restauracji, na kilka godzin dziennie przyssany do sziszy w nadmorskiej kafejce. (Co
ma lepszego do roboty? To Emiraty – czy się stoi, czy się leży, czterdzieści tysięcy się należy!)
Saif skończył studia w Anglii. Wolny, piękny i bogaty, lubi podrywać „na oświadczyny”.
Jego grupą docelową są dziewczyny z nadmorskich kawiarni, te, które raczej nie bywają na
dyskotekach i dla których jego rzekomo szczere intencje ożenku mogą być kuszące. Kiedy
Saif znajduje kandydatkę, oczarowuje ją pełnym szacunku traktowaniem, spuszczonym
wzrokiem i zapewnieniem o poważnych zamiarach. Już na pierwszej randce opowiada, że
pragnie przedstawić wybrankę swojej matce. Twierdzi, że nie chce czekać, chce się
ustatkować. Będzie traktował dziewczynę jak księżniczkę, nigdy niczego jej nie zabraknie. Nie
poważy się choćby na próbę pocałunku, jego seksapil to ujmująca grzeczność. Czyżby to
wreszcie upragniona szóstka w totka? Nie, kolejna podpucha. Saif po prostu lubi podrywać
dla sportu i zaspokojenia własnego ego. Chce zobaczyć, jak szybko dziewczyna mu ulegnie
i łyknie jego obietnice jak młody pelikan, a kiedy widzi, że cel został osiągnięty, ulatnia się
bez wyrzutów sumienia.
Więc może Mubarak? Ten stara się wyróżnić muskulaturą. Kandura opina monstrualną
klatę, a gutra przykrywa ogoloną głowę. Kiedy akurat nie ogląda odżywek w sklepie
sportowym, chętnie nawiązuje nowe znajomości. Jest przed trzydziestką, stan cywilny
nieznany, czyli prawdopodobnie od kilku lat żonaty, z kilkorgiem dzieci w wieku
przedszkolnym. Podobno ma jakiś biznes samochodowy, ale najważniejszy jest dla niego
roczny karnet na basen w hotelu Fairmont.
Gustuje w blondynkach, które chętnie zabiera do hotelowego pokoju, wynajmowanego
z rabatem dla stałych bywalców. Na plaży bryluje w krótkich jaskrawych szortach, a nie – jak
jego koledzy – w długich bryczesach, szanując islamską regułę, która każe mężczyźnie
zakrywać się od pasa do kolan.
W ulubionym klubie zawsze ma stolik zastawiony butelkami wódki i innych alkoholi,
przepija kilka tysięcy w jedną noc. Jeśli jakaś dziewczyna mu się spodoba, zaprasza ją do
stolika z drinkami bez limitu. Ma powodzenie. Wiedzie życie wzorowane na wideoklipach
gwiazd amerykańskiego hip-hopu. Zawsze wyluzowany, zawsze z pełnym kieliszkiem,
uwodzi dziewczyny „na luzaka”, zwesternizowanego amatora dobrej zabawy. Bardziej
hulaszczy niż wczesny 50 Cent, jest przekonany, że właśnie na to lecą długonogie blondynki.
Lubi przechwalać się pijackimi i seksualnymi ekscesami, chętnie organizuje imprezy na
jachcie. Siedzenia jego samochodu uginają się w nocy pod ciężarem wielu pośladków. „Będę
brał cię w aucie”.
Mubarak nawet na kacu nie traci czujności i leci na dziewczyny światłowodem. Są
w smartfonach aplikacje pokazujące imię i nazwisko użytkownika. W ZEA to nie jest trudne,
bo każdy numer telefonu jest zarejestrowany pod paszportem właściciela. Chłopcy tacy jak
Mubarak z nudów bawią się tego typu aplikacjami i piszą w ciemno do kobiet o zachodnich
imionach – a nuż trafi się jakaś, którą zainteresuje czat z nieznajomym. Umięśniony bezgłowy
tors Mubaraka często gości również na stronach WeChatu i innych zapoznawczych aplikacji.
Kolejny kandydat przeczesujący wzrokiem korytarze galerii to Hazza. Ma piękne oczy
i nie waha się ich użyć. Podkreśla je nawet w tym celu kadżalem – czarną arabską kredką. Jest
młody, ma dwadzieścia trzy lata, i pracuje na nieokreślonym, ale dobrze płatnym stanowisku
w budżetówce. Po godzinach amator makijażu. (Poczernianie oczu przez mężczyzn było
bardzo popularne w czasach beduińskich. Dziś w organizacjach rządowych surowo zabrania
się męskiego makijażu w godzinach pracy. A szkoda, bo ładnie to wygląda – ciemna kredka
podkreśla czarne oczy, które przy typowej dla Emiratczyków jasnej skórze i długich rzęsach
same w sobie są przepiękne).
Dla wzmocnienia efektu od grudnia do marca Hazza poluje na dziewczyny w czarnej
kandurze. Umożliwia mu to sezonowa zmiana mody: po gorących miesiącach letnich
sporadycznie pojawiają się nieformalne zimowe kandury. Oficjalne męskie kandury są białe,
ale zimą ta kolorystyka jest bogatsza. Można spotkać wersje czarne, brązowe lub granatowe,
a chusty bywają wzorzyste i występują w odcieniach szarości, brązu, czerni i beżu. Kolory te,
uznawane za nieformalne, można nosić dopiero po pracy.
Piękne imię Hazza występuje tylko w Abu Zabi i oznacza kogoś chętnego do pomocy.
W ogóle emirackie imiona są fascynujące. Imię Zajed, po słynnym szejku, nosi tu z dumą
spora populacja chłopców. Nazwisko rodowe rodziny rządzącej, An-Nahjan, ewoluowało do
ultrapatriotycznego imienia i w najmłodszym pokoleniu można zaobserwować istny wysyp
Nahjanów. Jest też Dhabi (Zabi) dla syna i Dhabia (Zabia) dla córki, co oznacza gazelę, od
której pochodzi nazwa stolicy. Szamsa (Słońce), Hurja (Hurysa**), Sagir (sokół), Szuruk
(wschód słońca) Lulła (perła), Szejka (księżniczka) Kamar (księżyc w pełni – imię żeńskie),
Hilal (półksiężyc – imię męskie) i inne przedmuzułmańskie imiona są w ZEA równie
popularne jak te wywodzące się z tradycji religijnej. Nie tylko Mohammadem i Fatimą
państwo stoi.
Ostatni podrywacz z centrum handlowego to Chalifa, aka samotny jeździec. Wieczorami
odwiedza galeriowe restauracje, a jeśli tam nie uda mu się nic złowić, wyrusza na nocną
przejażdżkę. Zresztą nie tylko on. Nieprzebrane tłumy młodych Emiratczyków przemierzają
drogi dla zabicia czasu i w poszukiwaniu przygody.
Chalifa ma lat dwadzieścia kilka, a przynajmniej na tyle wygląda spoza wpółopuszczonej
szyby samochodu. Potrafi wykorzystać każdą okazję drogową do zainicjowania potencjalnego
romansu. Każda kobieta zatrzymująca się na światłach czy parkująca pod sklepem może
usłyszeć prośbę u numer telefonu wydobywającą się z samochodu obok. Nawet niebaczne
spojrzenie na kierowcę wyprzedzanego auta może skutkować pościgiem i prośbą
o zatrzymanie się na poboczu w celu wymiany danych telekomunikacyjnych. Dlatego
Emiratki jeżdżą wyłącznie samochodami z czarnymi szybami, które czasami lekko opuszczają
w czwartkowe wieczory na autostradzie do Dubaju.

*
Żadna kobieta nie może się czuć bezpieczna aż do ostatniego metra parkingu przy galerii.
Samotnej dziewczynie z torbami zakupów niemal zawsze zajdzie drogę jakiś chętny do
pomocy mężczyzna. Nie sposób czasem nawet wsiąść do samochodu bez konieczności
reagowania na grzeczne propozycje dobiegające z terenówki obok.
Niekiedy drapieżnik potrafi zrobić kilka podejść, zanim ostatecznie gazela mu umknie. Nie
są to nachalne teksty, raczej niegroźne zagajenia typu: „Bardzo przepraszam, czy mogłabyś
dać mi swój numer telefonu? Bardzo chciałbym cię poznać”; „Może mógłbym cię zabrać na
obiad, jeśli wolno mi o to poprosić?”; „Piękna kobieta nie powinna nosić zakupów, może
mogę pomóc?”. Odpowiedź, że ma się już męża lub narzeczonego, przyjmują z pokorą.
Grzecznie życzą wszystkiego dobrego i odjeżdżają w siną dal.
Czasem jednak ich strategia popłaca i udaje im się zdobyć upragnione dziesięć cyfr.
W podrywie „na samotnego jeźdźca” pomaga samochód. Ferrari czy lamborghini częściej
pozwoli zasłużyć na przychylne spojrzenie napotkanej panny niż zdezelowany lexus. Poza
tym, jeśli kobieta wykazuje zainteresowanie, jest od czego zacząć rozmowę. Niekiedy działa
też propozycja przejażdżki.
Nie warto jednak dać się zwieść błyszczącym felgom. Taka przygoda w lokalnym stylu
kończy się jak wszystkie inne. W Emiratach oficjalnie nie ma ani randek, ani damsko-męskich
przyjaźni. W społecznie akceptowanej normie mieści się albo małżeństwo, albo spuszczone
z szacunkiem oczy, wszystko inne to mniej lub bardziej zakamuflowane pożądanie. Wbrew
pozorom relacje pozamałżeńskie kwitną nawet w tak tradycyjnych społeczeństwach jak
emirackie. W przestrzeni publicznej istnieje nieustanne napięcie i toczy się damsko-męska
gra – seks wisi w powietrzu i nie wyruguje go żaden szariat.

* Dubai Mall – druga na świecie pod względem wielkości galeria handlowa, największa w Emiratach.
** Imię Hurja, czyli Hurysa, oznacza „czarnooką rajską dziewicę”, jedną z siedemdziesięciu dwóch, którymi
ma cieszyć się po śmierci dobry muzułmanin.
Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl

BAŃKA MYDLANA

liski Wschód był dla mnie naturalnym wyborem. Zanim skończyłam


religioznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, przez pewien czas studiowałam
iranistykę. Kraje Bliskiego Wschodu zawsze mnie pociągały. Po studiach
wyjechałam na Zachód, ale po spędzeniu kilku lat w deszczowym Londynie
zaczęłam się rozglądać za pracą w jakimś bardziej słonecznym miejscu. Linie lotnicze wydały
mi się interesującą opcją. Etihad, narodowa linia ZEA, dość nowa na rynku, najszybciej
odpowiedziała na moją aplikację. Rozmowa kwalifikacyjna odbyła się błyskawicznie i już
miesiąc później siedziałam na pokładzie samolotu relacji Londyn–Abu Zabi z biletem w jedną
stronę.
Niektórzy kochają pracę stewardesy. Ja szybko straciłam do niej serce, niemniej jednak był
to dobry sposób na zobaczenie świata. Niestety po kilku miesiącach początkowa ekscytacja
mija i wymarzone podróżowanie za pieniądze staje się tylko wymagającą fizycznie
i psychicznie pracą. Widziany piąty raz Singapur już tak nie cieszy, natomiast presja związana
z nieustannym dopasowywaniem się do nowych kolegów podczas każdego kolejnego lotu nie
maleje. Do tego dochodzą nieprzespane noce i poczucie inwigilacji ze strony pracodawcy
narzucającego wiele obostrzeń, które rzutują na życie prywatne.
Na pierwszy dłuższy, bo aż dwudziestoośmiogodzinny, postój w Europie przypadł mi,
o ironio, Londyn. Wtedy dopiero uderzyło mnie, jak nierealnym miejscem są Emiraty.
Tu wszystko wydaje się trochę nierzeczywiste. Kluczowym elementem, który buduje to
wrażenie, jest poczucie jednostajności czasu, powodowane brakiem pór roku. W ten sposób
klimat pośrednio wpływa na postrzeganie wspomnień, które trudno umieścić na osi czasu, bo
zlewają się w pamięci. Za każdym razem, kiedy próbuję sobie odtworzyć konkretne zdarzenie,
jakąś anegdotę bądź obraz, nie potrafię precyzyjnie określić, kiedy zaistniały.
Weekend jeszcze pogłębia poczucie dysonansu, bo zamiast soboty i niedzieli wolne są
piątek i sobota. Przez pierwsze kilka miesięcy trudno było mi się przestawić na nowy rytm –
do dziś mentalnie funkcjonuję w podwójnoweekendowym świecie i o ile nie gardzę wolnym
piątkiem, o tyle wciąż podskórnie czuję, że niedziela nie jest pierwszym dniem tygodnia.
Brak możliwości odniesienia do zmieniającego się otoczenia to nie wszystko: nawet dni
trudno od siebie odróżnić, gdy jedynym zjawiskiem atmosferycznym jest palące słońce.
W Emiratach nikt nie potrzebuje prognozy pogody: było słonecznie poprzedniego dnia, dziś
jest tak samo i identycznie będzie jutro. Tutejsza „zima” – określenie wysoce umowne – trwa
od grudnia do marca i zwykle nie wymaga od mieszkańców więcej niż narzucenia lekkiego
swetra. Lato, przenoszące nas w iście dantejskie klimaty, ciągnie się od maja do października.
W najgorętsze miesiące – w czerwcu, lipcu i sierpniu – temperatura dochodzi do blisko 50
stopni. Lato nie jest tu sezonem plażowym, jest na to zbyt gorąco. Widać to nawet po ofertach
kurortów i prywatnych plaż, które w tym czasie obniżają ceny wejściówek. To nie upał jest
jednak najbardziej uciążliwy, a wilgotność powietrza, która może osiągnąć nawet 90 procent,
co gwarantuje konieczność wzięcia prysznica po każdym wyjściu na zewnątrz.
Trudno się więc dziwić, że Emiratczycy walkę z upałem opanowali do perfekcji. Gorące
miesiące można tu przetrwać właściwie bez kontaktu ze światem zewnętrznym – manewrując
pomiędzy klimatyzowanym mieszkaniem, samochodem i biurem, gdzie temperatura wynosi
około 18 stopni. Każdy, kto nie jest ubrany na cebulkę, drży z zimna. Po godzinach,
w ramach relaksu i bez konieczności zmiany temperatury, można się udać do galerii czy
restauracji. Klimatyzacja nie jest tu, jak w Europie, wyrazem snobizmu, ale koniecznością.
Sytuuje się w postawie piramidy potrzeb. Wyjazd na kilka tygodni i pozostawienie domu bez
włączonej klimatyzacji to gwarantowany grzyb na zawilgoconych ścianach.
Deszcz jest tutaj rzadkością. Jego brak, oprócz ostentacyjnego bogactwa i zakrytych
kobiet, jest chyba najpowszechniej kojarzoną cechą Emiratów Arabskich. Pada tu może dwa
razy w roku. Parasolka jest jedynie zbędnym gadżetem. W zeszłym roku, gdy
w jednym z tych dwóch deszczowych dni pojawiłam się w pracy z parasolem, koleżanki
natychmiast wyjęły komórki i przystąpiły do fotografowania tego niezwykłego eksponatu. Ich
reakcja totalnie mnie zaskoczyła – dopiero po długiej chwili dotarło do mnie, jak niezwykły
przedstawiam sobą widok, trzymając w dłoni coś, co jeszcze do niedawna było dla mnie
nieodzownym elementem codzienności. Takie momenty przypominają mi, jak daleko jestem
od domu.

*
Nieustające słońce, brak podatków, łatwe pieniądze, firma zapewniająca mieszkanie
i dopełniająca wszelkich formalności dają poczucie życia pod kloszem. Większość ekspatów,
jak popularnie nazywa się tu obcokrajowców przyjeżdżających do pracy, nie ma jeszcze
rodzin albo pozostawiła je gdzieś daleko, więc często ich jedynym zmartwieniem staje się
dylemat, na której plaży spędzić weekend. Naturalną konsekwencją tego stylu życia jest
skrajny konsumpcjonizm. W Londynie od razu po wyjściu z lotniska poczułam na twarzy
zimne grudniowe powietrze. Wyjście na miasto pełne zaaferowanych ludzi z prawdziwymi
problemami, rodzinami i kłopotami finansowymi wydało mi się powrotem do realnego
świata.
Po rozstaniu z Etihadem zaczęłam życie i pracę w Emiratach na własny rachunek. Przez
jakiś czas pracowałam w sektorze bankowości, aż w końcu wylądowałam w administracji
emirackiego odpowiednika NFZ. Mieszkam z daleka od Dubaju, który nazywam „miastem
grzechu”. Przeważa tam populacja zachodnich ekspatów, co nadaje mu bardzo nowoczesny,
metropolitalny charakter. To emirat sztuczności, ostentacyjnego luksusu i imprez, na które
podjeżdżają ryczące lamborghini, wożące puste w środku dziewczyny, zalotnie eksponujące
dizajnerskie sukienki i silikonowe implanty.
Abu Zabi jest bardziej nakierowane na przyrodę i bardziej tradycyjne, a odsetek
obcokrajowców jest tu o wiele mniejszy. Mieszkałam na obrzeżach miasta w prawie
stuprocentowo emirackiej dzielnicy z przewagą klasy średniej. Pracowałam i spędzałam czas
razem z członkami lokalnej społeczności, co dało mi okazję do autentycznego poznania
emirackiego społeczeństwa od wewnątrz i niemal stania się jego częścią.
Piszę: niemal, bo ciężko jest poczuć się jak u siebie w kraju, w którym nie ma się szans na
uzyskanie obywatelstwa. To miejsce na kilka lat, poczekalnia, przedłużenie młodości,
pożyczony czas. Zdobycie emirackiego paszportu jest prawie niemożliwe. Nie ma tu
naturalizacji. Nawet urodzenie się tu nie uprawnia do obywatelstwa. Można to zrozumieć,
biorąc pod uwagę, że ludność lokalna stanowi tylko 15 procent mieszkańców, zaś cała reszta
to imigranci. Część z nich to wykwalifikowani i świetnie zarabiający przybysze z zachodnich
państw.
ZEA jest królestwem inżynierów. Ropa, ochrona zdrowia i innowacje należą do najlepiej
płatnych sektorów. Jest tu trochę dobrze zadomowionej klasy średniej pochodzącej głównie
z Indii i krajów arabskich oraz międzynarodowy konglomerat ludzi pracujących w mniej
lukratywnych zawodach. Filipińczycy na przykład opanowali rynek usług. Większość
imigrantów to jednak tania, prawie niewolnicza siła robocza z Indii, Pakistanu i Bangladeszu,
ręce do pracy w branży budowlanej. Kręgosłup emirackiej gospodarki.
Nawet małżeństwo z Emiratczykiem bądź Emiratką nie daje obywatelstwa. Można o nie
wnioskować tylko na prośbę współmałżonka i dopiero po pięciu latach od ślubu. Ta
rygorystyczna polityka ma na celu ograniczenie mieszanych małżeństw i zniechęcenie
miejscowych do żenienia się z cudzoziemkami z krajów takich jak Jemen czy Arabia
Saudyjska. Ale tutejsi mężczyźni, choć chętnie zawierają takie mieszane związki, i tak rzadko
się wyrywają, by pomóc małżonce w uzyskaniu obywatelstwa. Najczęściej boją się
emancypacji żony, która zyskując prawa obywatelskie, nie musi się już martwić o swoje
utrzymanie. Jako Emiratce przysługuje jej bowiem hojna pomoc od państwa. To zaś oznacza,
że może pomachać obmierzłemu małżonkowi paszportem na pożegnanie i wyjść za swojego
młodego jemeńskiego kuzyna. Żona nie-Emiratka jest ekonomicznie i społecznie zdana
na męża o wiele bardziej niż obywatelka.
Państwo stara się wywrzeć presję na tutejszych kawalerów, aby poślubiali swoje rodaczki,
ale nie udaje się mu wywołać pożądanego skutku. Staropanieństwo staje się tu plagą, bo o ile
Emiratczycy powszechnie żenią się z cudzoziemkami, poślubienie obcokrajowca przez
obywatelkę ZEA jest mezaliansem niemieszczącym się w głowie. Emiratki są więc skazane
tylko na rynek wewnętrzny, a podaż kandydatów jest nieproporcjonalna do popytu. Panowie
chętnie poślubiają bowiem uległe i mniej roszczeniowe panie z krajów ościennych.
Nawet dzieci z mieszanych związków, w których jedno z rodziców (prawie zawsze matka)
pochodzi z zagranicy, nie nabywają emirackiego obywatelstwa wraz z urodzeniem, ale
dziedziczą je po nietutejszym rodzicu. Dopiero ojciec może wnioskować o zmianę
obywatelstwa swojego potomka. Zazwyczaj tak się właśnie dzieje, chyba że rodzic chce
zarezerwować majątek i status dla swoich emirackich dzieci czystej krwi z pierwszej żony (jeśli
takową ma).
W Emiratach mieszka wiele osób, które nigdy nie dostały obywatelstwa po mężu lub ojcu,
a co za tym idzie, są pozbawione przywilejów zastrzeżonych dla obywateli ZEA. W firmach
rządowych droga awansu jest przed nimi zamknięta, mimo że mają odpowiednie kwalifikacje.
Często podlegają też ostracyzmowi społecznemu jako „nie w pełni Emiratczycy”, co na
każdym kroku im się wypomina.
Dyskryminacja w Emiratach jest na porządku dziennym i ma status oficjalny. Nikogo nie
oburza. Po prostu nie ma tu równych praw. Na pewno jest to strategia obronna maleńkiego
narodu, który lęka się utonąć w potężnej fali imigracji, niemniej jednak ta mentalność boli
tych, których dotyka.
Rdzenność jest uważana za wartość, co sprzyja powstawaniu specyficznie lokalnych
odmian snobizmu i nacjonalizmu. Nawet osoby, które mają paszport ZEA, ale nie pochodzą
z dawnych beduińskich klanów, nie są uważane za „prawdziwych Emiratyczyków”.
Stuprocentowi „lokalsi”* patrzą na nich z góry, ewentualnie traktują z protekcjonalną
grzecznością.
Emiracki paszport jest jak los na loterii, ticket to Hollywood. Wraz z nim zyskuje się
ogromne przywileje. ZEA dba o swoich obywateli jak mało które państwo. Emiratczyk jest
uprzywilejowany w relacjach społecznych i na rynku pracy. Obowiązują tu parytety,
wymagające zatrudnienia w każdej firmie określonego procenta obywateli. Ich płace są
kilkakrotnie wyższe niż pensje innych pracowników na tym samym stanowisku, z czego nikt
nie robi tajemnicy, a do tego są praktycznie niezwalniani, niezależnie od obecności, wyników
i kompetencji. Często można się natknąć na oferty pracy zawierające klauzulę „tylko
Emiratczycy” albo „preferowana narodowość: ZEA”. Państwo stara się aktywizować
obywateli zawodowo, zapewne antycypując wyczerpanie złóż ropy. Może to jednak razić
przywykłych do demokratycznych standardów przybyszów z Europy.
Brak równości i podwójne standardy kłują w oczy, szczególnie jeśli – jak ja – pracuje się
w firmie rządowej i widzi się je na co dzień. Kolejna znacząca różnica pomiędzy lokalnymi
pracownikami i imigrantami wynika z faktu, że emiraccy obywatele nie muszą zarabiać na
utrzymanie rodziny. Potężna pomoc finansowa od państwa sprawia, że nie mają tego typu
motywacji. Rzadko przychodzą więc do pracy. Panie potrafią też w środku dnia zarzucić na
ramię torebeczkę od Chanel i wyjść na kilkugodzinne zakupy, po czym wrócić tylko po to, by
podpisać listę obecności.
Wolno im.
Do tego państwo zapewnia obywatelom ziemię i dotacje na budowę willi, albo wręcz
gotowe wille pod klucz dla tych, których na nie nie stać. Pobierającym się parom przysługują
dodatki weselne do równowartości około 100 tysięcy dirhamów (prawie 100 tysięcy złotych).
W takich warunkach trudno oczekiwać ukształtowania się modelu stachanowca.
Gwoli sprawiedliwości muszę jednak zauważyć, że przy istniejącym układzie
populacyjnym, w którym Emiratczycy są w mniejszości, i przy stałym napływie wysoko
wykwalifikowanych pracowników z zagranicy z mocnym etosem pracy i ambicjami, wolny
rynek zatrudnienia prawdopodobnie całkowicie wyeliminowałby lokalnych pracowników.
Rząd dba więc, by do tego nie doszło, stosując wszelkie dostępne środki. Każdy biznes
otwierany w ZEA musi mieć emirackiego partnera albo sponsora**. Tutejsze uniwersytety są
nakierowane stricte na techniczne wykształcenie. Humanistyki nie ma, bo po co, a bibliotek
nie uświadczysz. Jedyne woluminy, które można zauważyć pod pachą Emiratczyka, to książki
do inżynierii, ewentualnie Koran, podczytywany w poczekalniach.
Kiedy szejk Zajed, ojciec emirackiej państwowości, doszedł do władzy, chciał
zrekompensować swoim ludziom wieki niedostatku. Tutejsi Beduini przez wieki nie mieli
nawet świeżej wody, poza kilkoma oazami pili mętną ciecz z odkopywanych codziennie
studni. Szejk zaczął rozdawać obywatelom niebotyczne kwoty. Za swoją misję uznał
zapewnienie im wszystkiego, czego potrzebują – i więcej. Jego wizja opiekuńczego państwa
utrzymuje się do dziś. Po odkryciu ropy Emiratczycy w jednej chwili przenieśli się
z nomadycznej nędzy do łatwego luksusu, bez konieczności pokonywania drogi powolnego
wzbogacania się. Nie wykształciła się tu więc dorabiająca się przez pokolenia klasa średnia ani
pracująca. Z momentem opuszczenia pustyni na rzecz ekspansji miast Emiratczycy mieli już
petrodolary, za które wynajmowali pracowników. Dlatego dziś rodowici obywatele nie
pracują ani w handlu, ani w usługach, ani w przemyśle. Uważają takie zawody za degradujące.
Jedyne konkretne profesje, na jakie się decydują poza administracją i zarządzaniem, to
inżynieria i mechanika na polach naftowych, oczywiście odpowiednio wynagradzana.
Emiratczycy szybko zapomnieli o nomadycznej samowystarczalności i zachłysnęli się
dobrobytem. Tradycyjne beduińskie wartości: skromność i gościnność, poszły w kąt. Naftowe
bogactwo, oprócz wielu dobrodziejstw, niestety jest też niekiedy źródłem beznadziejnie
roszczeniowych postaw, bezdennej buty, dyskryminacji i poczucia totalnej bezkarności spod
znaku „jestem Emiratczykiem i wszystko mi wolno”. Czasami postawy te są wyrażane wprost,
kiedy indziej ukryte pod grzecznym uśmiechem, łatwo jednak wypływają na powierzchnię,
jeśli cokolwiek nie idzie po myśli rozmówcy. W takich momentach urażeni i zniesmaczeni
ekspaci krzywią się w duchu – trochę z poczucia niesprawiedliwości, a trochę z zazdrości, że
tamci od urodzenia mają wszystko podane na tacy. Przewracają oczami, kręcą głowami
i szepczą do siebie: ropa się kiedyś skończy.

*
Emiratczycy nie są jednolici etnicznie. W tym roku ZEA jako państwo obchodzą 44.
urodziny. Przodkowie dzisiejszych 5 milionów posiadaczy emirackiego paszportu to nieliczni
rodowici mieszkańcy tych stron i nieco późniejsi przybysze z Iranu, Jemenu, Arabii
Saudyjskiej, Kataru i Omanu. Rdzenni Emiratczycy wciąż im to pamiętają. Pochodzenie jest
do pewnego stopnia odzwierciedlone w nazwiskach rodowych, po których tubylcy doskonale
potrafią określić kraj pochodzenia czyichś przodków, na przykład Al-Hammami wywodzą się
z Arabii Saudyjskiej, Al-Marri z Kataru, Al-Massabi z Jemenu.
Powszechnie funkcjonuje tu filozofia: podaj mi swoje nazwisko, a powiem ci, kim jesteś,
jaką pozycję ma twoja rodzina, a nawet jaki masz charakter! Rozpowszechniane są stereotypy,
że na przykład Al-Mansuri są uparci i nieustępliwi, a Al-Kubaisi wpływowi.
Mimo obsesji na punkcie rdzenności ZEA zapożyczyło wiele elementów kultury od
krajów ościennych, które mogą się poszczycić długą historią i wspaniałą architekturą, jak
choćby Oman czy Iran. Emiraty jako swój symbol tradycji i tożsamości mogą pokazać tylko
pustynnych sokolników, beduiński męski taniec z cienką laską do poganiania wielbłądów,
picie tradycyjnej kawy i malunki z henny. Warto obejrzeć rozmaite filmiki promujące ten kraj
albo publikowane z okazji świąt narodowych – wszystkie pokażą to samo.
Mimo łączącego ich obywatelstwa i wspólnego mianownika kulturowego krajów Zatoki
Perskiej mieszkańcy Emiratów wciąż zachowują swoje indywidualne etniczne tradycje, co
najlepiej widać podczas wesel, które różnią się strojami i ceremoniałem. Jemeńczycy na
przykład są grupą najmniej uprzywilejowaną, biedniejszą i mniej wykształconą, a co za tym
idzie, mniej pogodzoną z nowoczesną, progresywną wizją społeczeństwa promowaną przez
państwo. Jest jeszcze jedna grupa, nazywana adżami – to potomkowie niearabskiej ludności
osiadłej na północy, przy granicy z Iranem. Adżami dosłownie znaczy „niemówiący po
arabsku”, nieposługujący się tym językiem w domu.
Największy powód do dumy daje jednak rdzenność nad rdzennościami – lokalne
beduińskie korzenie. Uczyłam kiedyś języka polskiego dobrze sytuowanego rdzennego
Emiratczyka, który puszył się przede mną swoim ponoć czysto lokalnym rodowodem.
Powiedział mi wprost, że w jego rodzinie nie praktykuje się ślubów z członkami innych grup
etnicznych. Taki elitaryzm jest tu na porządku dziennym.
To poczucie elitarności przekłada się na relacje z przybyszami z zagranicy. Dla imigrantów
biała kandura, tradycyjny strój męski w Emiratach, oznacza władzę. Traktują „lokalsów”
z nabożnym prawie lękiem i szacunkiem, może trochę z powodu bariery, jaką tworzy ich
narodowy strój, trochę ze strachu przed państwem, które w razie kłopotów zawsze weźmie
stronę swojego obywatela, a trochę z powodu autorytetu, jaki Emiratczycy budują przez swoje
dobre maniery i bajeczne bogactwo.
Nie da się zaprzeczyć, że w ciągu dwóch pokoleń dokonał się tu nieprawdopodobny skok
cywilizacyjny. Trudno tego kraju za to nie podziwiać. Jeszcze czterdzieści lat temu ludzie
mieszkali tu w namiotach i hodowali wielbłądy. Dziś mają wieżowce i skomplikowane
systemy elektroniczne do zarządzania i administracji, skanery dłoni do identyfikacji petentów
w urzędzie czy tworzenie profilu oka zamiast odcisków palców dla przyjezdnych na lotnisku.
Wydaje się, że naturalna ciekawość i otwartość Emiratczyków przeprowadziły ich przez te
zmiany społeczne z większym sukcesem niż ludność Arabii Saudyjskiej. Być może jest to
związane z faktem, że Beduini z tych terenów nigdy nie przyjęli wahabizmu – purytańskiej,
ultrakonserwatywnej wersji sunnickiego islamu dominującej w Arabii Saudyjskiej. Dzięki
temu tutejsze społeczeństwo wydaje się lepiej zaadaptowane do współczesnego mainstreamu
cywilizacyjno-kulturowego, a nie tylko technicznego.
To właśnie nieustanny konflikt tradycji i nowoczesności jest dla mnie najciekawszym
aspektem tego kraju. Widok noszącej unikatową beduińską maskę starszej pani, która – choć
niepiśmienna – ma pozłacanego iPhone’a i żartuje, że nie umie się podpisać, ale wie, jak
wysłać zdjęcie, jest czymś absolutnie wyjątkowym. Budujące są też rozmowy z dość już
wiekowymi Emiratczykami, którzy często świetnie mówią po angielsku i rozumieją Europę
o wiele lepiej niż ich dzieci i wnuki. To pokolenie boomu ropy, wysyłane chętnie na studia na
europejskie uczelnie wskutek oświeconego myślenia wizjonerskiego szejka Zajeda.

* Lokalsi – od ang. local, „tubylec”. Tak o sobie mówią rodowici Emiratczycy i tak też przyjęło się ich
popularnie nazywać.
** Zasady te nie są tak restrykcyjne w tak zwanych wolnych strefach, free zones, na przykład w Dubaju.
Takich stref nie ma jednak w Abu Zabi.
3

NASZ OJCIEC ZAJED

ur father Zayed – głosi dumna inskrypcja na ogromnym billboardzie przy


Corniche, nadmorskim bulwarze w stolicy. Szejk Zajed Ibn Sultan an-Nahjan,
ojciec ojczyzny, posągowo zadumany, z uniesioną lewą brwią, patrzy w świetlaną
przyszłość narodu, który sam stworzył.
Przed odkryciem czarnego złota Emiraty były luźno powiązanym konglomeratem księstw
rządzonych przez szejków – głowy plemienia czy zbioru plemion zamieszkujących dany
teren. Nadmorskie emiraty, takie jak Ras al-Chajma, Adżman, teren Chaur Fakkan i dzisiejszej
Fudżairy, utrzymywały się z połowu pereł, które sprzedawały hinduskim kupcom. W głębi
lądu mieszkali Beduini, żyjący głównie w oazach Liwa i Al-Ajn, należących do emiratu Abu
Zabi. To właśnie w Al-Ajn urodził się Zajed i do dziś Emiratczycy mają sentyment do tej
pełnej zieleni osady jako do źródła ich beduińskich korzeni. Słodka woda pozwalała jej
mieszkańcom przeżyć i uprawiać palmy daktylowe, co zapewniało im utrzymanie poza
sezonem poławiania pereł, do którego corocznie się wynajmowali.

*
W latach trzydziestych XX wieku Japończycy zaczęli wypuszczać na rynek perły hodowlane.
To oznaczało załamanie filaru ówczesnej gospodarki na terenie dzisiejszych ZEA, przez co
mieszkańcy znaleźli się na skraju dramatycznego ubóstwa. Do momentu, gdy odkrycie złóż
ropy w 1961 roku wywindowało ten kraj z namiotów i domków z wysuszonych palmowych
liści, zwanych barasti, do najwyższego budynku na świecie i postawiło go w czołówce
krajów z największym dochodem w przeliczeniu na jednego mieszkańca w skali globu.
Trudno sobie to dziś wyobrazić, ale przed początkiem lat sześćdziesiątych w Abu Zabi nie
było ani jednej szkoły, ani jednego szpitala, lekarza, drogi, radioodbiornika czy hotelu.
Łączna liczba mieszkańców terenu dziś nazywanego ZEA wynosiła tylko około 13 tysięcy
ludzi. Wszyscy starsi Emiratczycy, ci zasiadający dziś na ministerialnych stanowiskach i ci
pozostający w zaciszu rodzinnych klimatyzowanych willi, urodzili się na macie z liści
daktylowców i podróżowali z emiratu do emiratu w karawanie.
Urbanistyczny boom, który tu nastąpił, jest nie tylko zasługą ropy, ale i osoby, która
potrafiła wykorzystać sprzyjające okoliczności i nie bała się nowoczesności, inaczej niż
poprzedni szejk Abu Zabi, Szachbut, który nie ufał konstrukcjom budowlanym i uważał
elektryczność za diabelską siłę. Zamiast inwestować w rozwój kraju, magazynował w swoim
pałacu pieniądze uzyskane z ropy – na czarną godzinę. Osobą, która miała wizję
zjednoczonego nowoczesnego kraju, był dopiero szejk Zajed. Kiedy doszedł do władzy
w 1966 roku, Emiraty przeszły transformację na bezprecedensową skalę. Szejk dosłownie
otworzył pałac i rozdawał zgromadzone w nim pieniądze stojącym w kolejkach ludziom.
Wierzył, że należą one do nich.
Z dnia na dzień rozwój stał się sztandarowym hasłem, motorem napędowym rodzącego się
państwa. Petrodolary miały być wehikułem, który przeniesie społeczność z beduińskich
namiotów do współczesnego świata i nadrobi stulecia w dekadę.
Udało się.

*
Jest jedna kultowa fotografia szejka Zajeda, z którą Emiratczycy utożsamiają się do tego
stopnia, że chętnie ją powielają jako zdjęcie profilowe na WhatsAppie: młody jeszcze szejk
siedzi prosto na wielbłądzie i dumnie spogląda przed siebie; ubrany w tradycyjną białą
kandurę, na którą ma nałożoną krótką rozpiętą kamizelkę. Spod niej wychodzą skrzyżowane
na piersiach rzemienie, biegnące do ozdobnego pasa, na którym mocuje się zdobiony
zakrzywiony sztylet. Na głowie nosi chustę w tradycyjnym beduińskim stylu – nie opadającą
prosto na ramiona, ale okręconą wokół głowy, trochę jak turban. Przystojny, pewny siebie
i charyzmatyczny lider i wojownik. Na jego przedramieniu spokojnie i majestatycznie siedzi
sokół: fotogeniczny Zajed ujarzmił także dziką naturę. I podbił zbiorową wyobraźnię
mieszkańców państw Zatoki. Lawrence z Arabii może się schować.
Na późniejszych zdjęciach szejk pozuje już z chustą opadającą na ramiona, założoną
w stylu, który po zjednoczeniu Emiratów przyjął się jako męski uniform. Na czarno-białych
filmach z wczesnych lat siedemdziesiątych można zobaczyć, jak uśmiecha się zza kierownicy
swojego klasycznego mercedesa. Chętnie sam prowadził auto i nigdy nie porzucił skromnego
sposobu bycia. Lubił rozmawiać i żartować z dziennikarzami oraz zwykłymi ludźmi, którzy
chcieli mu złożyć wyrazy szacunku. Emiratczycy kochają go za to do dziś.
Ciepły, mądry i otwarty na świat Zajed jest archetypem Beduina. Ropa go nie zepsuła.
Krążą legendy o dobroci i szczodrości, z jakimi traktował swój lud. Kiedy sprowadził do
swojego domu pod Al-Ajn pierwszy projektor i jeden film, wyświetlał go na rudymentach
murów dla dzieci, które siadały na piasku i zafascynowane oglądały w kółko tę samą historię,
tyle razy, że mogły same odgrywać filmowe sceny. Zajed podobno kochał dzieci, zawsze je
zagadywał i znał ich imiona. Miał też nastawienie proekologiczne. Jego beduińska tęsknota za
wegetacją i zielenią zaowocowała projektem sadzenia setek tysięcy drzew w Abu Zabi. Dziś
jest to najbardziej zielony z Emiratów.
Zajed był niezwykle szczodry i zachęcał przybyszów do osiedlania się na jego ziemiach.
Wiedział, że trzynastotysięczny naród nie ma szans na dalszy rozwój, więc rozdawał
paszporty, chcąc zachęcić emigrantów z państw Zatoki Perskiej do życia w ZEA. Niestety,
jego następcy dawno już odeszli od tej polityki. Ach, gdzież są te niegdysiejsze śniegi?

*
Słuchałam kiedyś przemowy szejka Zajeda na temat kobiet i odniosłam wrażenie, że naprawdę
miał fantastycznie otwarty umysł. Twierdził, że kobieta nie powinna być jak towar, którym się
kupczy i który się sprzedaje mężczyźnie. Powinna pracować, by razem z mężem budować
dobro rodziny i kraju. To naprawdę przełomowe myślenie w społeczeństwie, które niedawno
opuściło beduińskie namioty i w którym kobieta wciąż przechodzi spod opieki ojca pod
kuratelę męża, a w raz z nią z rąk do rąk wędrują także astronomiczne sumy w podarunku
ślubnym noszącym nazwę mahr, wypłacane w złocie, przychówku lub gotówce. Mąż ma
absolutny obowiązek dbania o materialne dobro rodziny, a kobieta zgodnie z tradycją jest od
niego całkowicie zależna ekonomicznie.
Szejk Zajed wyszedł daleko poza horyzonty plemiennego myślenia. Nawet dziś jego wizja
pozostaje poza zasięgiem ideowym wielu krajów arabskich.

*
Od momentu przejęcia władzy Zajed zabiegał o zjednoczenie udzielnych księstw.
Niestrudzenie odwiedzał szejków stojących na czele poszczególnych plemion i przekonywał
ich do zaakceptowania nowej idei: scentralizowanej władzy. Dotychczas bowiem tylko Abu
Zabi przeżywało gwałtowny rozwój i wiodło prym w regionie, jako że odkryte złoża ropy
mieściły się na jego terenie.
To właśnie pod egidą tego emiratu miała powstać federacja dla obrony i równego
dystrybuowania korzyści. W 1971 roku Zajedowi udało się zrealizować upragniony cel,
mimo porzucenia planu wielkiej unii przez Katar i Bahrajn, które wybrały niepodległość. ZEA
ostatecznie obejmują siedem emiratów: Abu Zabi i Dubaj oraz północne emiraty: Szardżę,
Adżman, Fudżejrę, Ras al-Chajmę i Umm al-Kajwajn. W każdym z nich rządzi inny szejk
i jego klan. Na czele federacji stoi władca i prezydent Abu Zabi, a funkcję premiera pełni szejk
Dubaju.
Nie ulega wątpliwości, że unia udała się tylko dzięki umiejętnościom negocjacyjnym
Zajeda, jego niezłomnemu charakterowi, nieprzekupności i powszechnej estymie, jaką był
darzony, zarówno wśród zwolenników, jak i oponentów. Dzisiejsi Emiratczycy dobrze o tym
pamiętają, a szejk wciąż spogląda na swój kraj z wszechobecnych portretów. Wpatrzony
w horyzont możliwości, które czekają jego naród, zawsze majestatyczny, z lekką nutą
Ottowskiego mysterium tremendum.

*
Po jego śmierci, mówi się tutaj, wszystko zeszło na psy. Złoty wiek się skończył. Nie ma już
szczodrego szejka – ojca, który zwykłych ludzi nazywał swymi dziećmi i odwiedzał bez
asysty ochroniarzy. Dziś jego następcy zamykają się w bajecznych marmurowych pałacach.
Wyjątkiem jest może szejk Muhammad Ibn Raszid al-Maktum z oksymoronicznie brzmiącym
tytułem: premier i władca Dubaju. Jego samochód jest łatwo rozpoznawalny na drogach – to
biały terenowy mercedes z tablicą rejestracyjną „1 DUBAI”, wskazującą na VIP-a nad VIP-
ami. Szejk Muhammad czasami pojawia się w metrze i potem media społecznościowe zalewa
lawina zrobionych smartfonami fotek pokazujących władcę wśród zwykłych ludzi, w jakże
symbolicznie łączącym klasy środku transportu. Szejk nasz powszedni.
Może to tylko PR, a może szczera chęć naśladowania ojca narodu? Innych szejków
zwykły obywatel widzi jedynie na fotografiach z przecięć wstęg i wyścigów konnych. Ich
znakiem rozpoznawczym jest czarno-złota narzutka nosząca nazwę biszt. Mężczyźni bez
arystokratycznego rodowodu zakładają ją tylko na swoje wesele.
Szejki, czyli księżniczki, pojawiają się również w mediach. Parcie na szkło mają głównie
księżniczki z kosmopolitycznego Dubaju, jak Lubna, plasująca się na 42. miejscu najbardziej
wpływowych ludzi świata według Forbesa i Mahra. Lubna śmiało fotografuje się bez chusty.
Co Emirat, to obyczaj – poza Dubajem wysoko urodzone damy ukrywają swoje szlachetne
oblicza pod zasłonami i tradycyjnie unikają fleszy. Beduińska mentalność i ultranowoczesna
zachodnia fasada ZEA ścierają się i często tworzą groteskowe konfiguracje.

*
We wspomnieniach starszego pokolenia czuć tęsknotę za starymi czasami plemiennymi, kiedy
o pomoc czy radę zwracano się bezpośrednio do szejka. W Emiratach nie funkcjonowała szura
(zgromadzenie starszyzny). Można powiedzieć, że nigdy nie było tu demokracji, nawet
plemiennej. Na czele plemion stały głowy wpływowych klanów. Takie rodziny rządzą
poszczególnymi emiratami do dziś: na przykład Nahjanowie w Abu Zabi czy Maktumowie
w Dubaju. Władca spotykał się ze starszyzną i rozwiązywał problemy poddanych. Reliktem
takich spotkań, nazywanych madżlisami, są dzisiejsze audiencje z udziałem szejka, który
spotyka się z ludnością i odbiera petycje z prośbami o konkretne sprawy: pieniądze, ziemię,
dom. Oczywiście uczestnikami takich posłuchań są zgodnie z tradycją wyłącznie mężczyźni.
Ta ojcowsko-synowska relacja szejka z narodem jest wciąż żywa w świadomości
społecznej. Taką właśnie paternalistyczną więź z ludem miał szejk Zajed. I taki właśnie jego
obraz, pokryty sentymentalną patyną, żyje w zbiorowej pamięci Emiratczyków.

*
Szejk Chalifa, syn Zajeda, prezydent ZEA i władca Abu Zabi rzadko występuje publicznie.
Plotki o jego rzekomej chorobie albo śmierci ukrywanej przez pałacowych dygnitarzy
obiegają Abu Zabi kilka razy w roku. Jego obecność jest zauważalna głównie na portretach –
wisi zaraz obok sławnego ojca we wszystkich publicznych instytucjach, a nawet parkach,
hotelach i supermarketach. Przeważnie portrety tworzą patriotyczną trójcę: ze ściany
spoglądają Zajed, Chalifa i rządzący danym emiratem szejk. W Abu Zabi jest to syn Chalify,
szejk Muhammad, przyszły prezydent (emir) stołecznego emiratu.
Kult władcy przejawia się niekiedy w spontanicznych erupcjach. Święto narodowe
upamiętniające oficjalne utworzenie Emiratów decyzją sześciu szejków, obchodzone 2
grudnia, szczególnie obfituje w tego rodzaju ekscesy. Podczas ubiegłorocznych obchodów
widziałam, jak jakaś staruszka dorwała się do jednej z odpustowych podobizn władcy,
którymi kraj jest w tym czasie zasypany, i nabożnie całowała szejkową ikonę, wydrukowaną
na tanim chińskim kartonie. „Sułtan Chalifa, sułtan Chalifa”, wykrzykiwała z przejęciem.
Patriotyczny duch wieje, kędy chce.

*
Młodzi książęta, mniej znani poza granicami ZEA, powoli zaskarbiają sobie serca nowego
pokolenia i w odróżnieniu od ojców nie zasłaniają się powagą majestatu. Na przykład książę
Said, wnuk znanego przodka, wdrapał się na szczyt wieżowca Burdż Chalifa, by zrobić sobie
zdjęcie z flagą narodową, kiedy ogłoszono, że Dubaj wygrał wyścig o organizację Expo
2020. Miałam kiedyś okazję przypatrzeć mu się z bliska, gdy przyszedł incognito do kliniki,
w której pracowałam. Szczupły, niepozorny chłopak, ubrany „po cywilnemu”: w dżinsach, T-
shircie i kolorowej hipsterskiej czapce. Miły i grzeczny, jak wszyscy wykształceni i świadomi
swojej wysokiej pozycji Emiratczycy.
Z kolei słynący z urody dubajski książę Hamdan podbił nie tylko lokalne serca. Zyskał
przydomek Prince Charming – „książę z bajki”. Dobry jeździec i poeta, chętnie pozuje do
sesji fotograficznych z sokołami, powielając słynny motyw. Dziewczęta za nim szaleją, bez
względu na narodowość. Moje koleżanki Polki już dołączyły do fanklubu księcia na
Facebooku. Do jego wielbicielek należy też moja mama: „no lalka”, podsumowała. Mimo
takiego powodzenia Hamdan jest jeszcze singlem i dziewczyny polujące na tę najlepszą partię
w ZEA wciąż mają szanse.
4

MAMA NURA

azywam się Hassan, mam dwadzieścia cztery lata i od kiedy cię zobaczyłem, nie
mogę cię zapomnieć.
Z takim wyznaniem na małej karteczce, kiepsko przetłumaczonym na
angielski (prawdopodobnie przez kolegę), Hassan pojawił się w moim biurze. Tak
wyglądały oświadczyny z miłości.
Nigdy wcześniej go nie widziałam. Kiedy tamtego dnia usiadł przy moim biurku, bez
znajomości jednego słowa po angielsku, nie mówiąc już o łacińskich literach, i podał mi swój
list miłosny, pomyślałam, że to żart. Zamiast białej kandury miał na sobie wściekle żółte polo.
Pewnie jeden z kilku elementów zachodniej odzieży czekających na swój moment w jego
garderobie. Kto wie, może kupił je specjalnie na tę okazję? Z koszulki wyzierał wielki koń,
którego żadną miarą nie można było przegapić. Rozbuchane i powiększone logo domu mody
Ralph Lauren trafiło w Emiratach na chłonny rynek, skoncentrowany na manifestacji prestiżu
i klasy społecznej każdym możliwym kanałem. Hassan ewidentnie wdrażał przemyślaną
strategię, próbując zdobyć europejskie serce zachodnim markowym logo. Poza tym koń jest
przecież głęboko zakorzeniony w saudyjskiej naturze. Może nie był to do końca świadomy
wybór, ale jednak miał w sobie coś archetypicznego.
Hassan został obdarzony przez naturę typowo saudyjskim wyglądem i ołówkową
sylwetką: szczupły, wyprostowany i z wąsem. Jego emirackość nie wychodziła poza
posiadanie paszportu. Siedział przede mną, nie patrzył mi w oczy i czekał na odpowiedź. Nie
wzięłam tego wówczas na poważnie i grzecznie, na migi, odprawiłam konkurenta. Dziś mam
ogromny szacunek do jego uczuć, bo wiem, że liczba miejscowych ze szczerymi
matrymonialnymi intencjami wobec dziewczyn z zagranicy balansuje na granicy błędu
statystycznego.
Emiratczycy są mistrzami społecznej samokontroli i niezależnie od tego, co myślą i czują,
potrafią doskonale kontrolować swoje zachowanie. Mają także zbyt dużo poczucia godności
i szacunku, przede wszystkim do siebie samych, żeby napastować dziewczynę czy narzucać się
jej, jeśli ona sobie tego nie życzy. Hassan zostawił dla mnie na recepcji kilka perfumeryjno-
biżuteryjnych prezentów i wydawało się, że zniknął na dobre.
Jak się okazało, to jednak nie był koniec tej historii. Obdarowywanie kobiet biżuterią
i luksusowymi akcesoriami to tutaj norma. Przychylność damy zdobywa się podarunkami.
(Może to i wyraz patriarchatu, ale nie widziałam jeszcze kobiety, która by na to narzekała.
Przeciwnie, dziewczyny to wykorzystują, często cynicznie). Tymczasem Hassan, jak nakazuje
tradycja, powierzył kontynuowanie misji swojej matce. Mężczyźnie nie wypada rozmawiać
z kobietą sam na sam, szczególnie jeśli chce ją poślubić. Inaczej jej reputacja mogłaby
ucierpieć. Także ona sama może pomyśleć, że kandydat nie traktuje jej poważnie. Hassan i tak
już na dużo sobie pozwolił, robiąc ten pierwszy krok.
Kilka tygodni później, o poranku stawiła się u mnie mama Nura. Korpulentna pani około
sześćdziesiątki, choć tutaj trudno jest oszacować wiek kobiety, bo trzeba orzekać na podstawie
tego, co widać przez nikab, czyli pary oczu. Mama Nura przyszła do mnie z twarzą ukrytą za
czarną koronkową guszłą – zasłoną zakrywającą całą twarz. Jej dłonie po wewnętrznej stronie
były całkowicie zaczernione henną, w starym stylu Zatoki Perskiej. Serdecznie wyciągnęła je
na powitanie i ścisnęła moje – tak Arabki witają koleżanki.
Nigdy nie mogłyby się zdobyć na taki gest w stosunku do mężczyzny. Męsko-damski
niespokrewniony uścisk ręki na powitanie jest tu nie do pomyślenia. Warto o tym pamiętać,
także w sytuacjach biznesowych. Wykształcony Emiratczyk przyjmie wyciągniętą dłoń
Europejki, żeby jej nie urazić, ale to zawsze faux pas. Czasem mężczyzna zignoruje gest lub
powie wprost, że mu nie wolno. Zdarzyło mi się zostać z zawieszoną w powietrzu dłonią,
wyciągniętą w nieodwzajemnionym ucisku. Na szczęście w ramach tej samej płci mile
widziane są przyjazne gesty, jak choćby emiracki męski pocałunek na przywitanie, czyli
zetknięcie się nosem i czołem.
Nura dała też mi buziaka, po tutejszemu, trzy razy w policzek. Jej oczy były poczernione
dookoła w tradycyjny sposób, pochodzący jeszcze z czasów żon proroka. Wyglądała
fascynująco, szczególnie dla eksorientalistki. Przyszła do biura tylko po to, żeby mnie zaprosić
do siebie. Mogłam się domyślić jej uśmiechu za koronkową zasłoną, dało się go też usłyszeć
w jej głosie. Udało mi się z moim rudymentarnym wtedy arabskim ją zrozumieć i wyrazić
zgodę. Jak mogłabym jej odmówić? Czułam się absolutnie zaszczycona!
Było jasne, że to mama Hassana, która przyszła oficjalnie zapoznać się z kandydatką na
synową i w niedalekiej przyszłości sfinalizować zaręczyny. Nie padło jednak choćby jedno
słowo na temat syna. Przyszły pan młody jest wykluczony z takich negocjacji. Wprowadzenie
go do rozmowy sugerowałoby, że może istnieje między nami jakaś relacja, która – jako wciąż
pozamałżeńska – nie może być omawiana w świetle dziennym przy herbacie z kardamonem.
Nura zachowywała się więc, jakby Hassan w ogóle nie istniał. A skąd wiedziała o moim
istnieniu i skąd wszystkie jej córki znały moje imię? Takich pytań się nie zadaje.

Szłam do mamy Nury ogromnie podekscytowana. Bardzo chciałam zobaczyć, jak wygląda
prywatne życie kobiet w jej rodzinie.
Rodzina Hassana mieszka w starej willi, otoczonej murem jak wszystkie tutejsze
domostwa, za ciężką bramą strzegącą prywatności domowników. Na tak ogrodzonym
podwórku kobiety mogą swobodnie posiedzieć bez abai. Jakież było moje zdziwienie, kiedy
zobaczyłam nie tylko panie w kolorowych sukienkach, siedzące przy pikniku, ale i drewniane
ogrodzenie, za którym spacerowała piękna biała klacz. Arabowie z korzeniami beduińskimi
faktycznie kochają konie. Nawet najbardziej nowoczesne rodziny mają swoje farmy, gdzie dla
przyjemności i z sentymentu trzymają wielbłądy, owce, kozy i inne zwierzęta.
Panie wyszły mnie przywitać. Atmosfera była podniosła. Wystroiłam się na tę okazję
w zdobytą w Dubaju suknię w kuwejckim stylu. Była czerwono-czarna, ciężka, ze złotymi
rękawami, plisami i tradycyjną dekoracją z dzwoniących przy każdym ruchu monet.
Przesadziłam z tą kreacją, ale wiedziałam, że to uroczysta okazja, i chciałam się dopasować.
Oszołomione panie, sypiąc komplementami, wprowadziły mnie do madżlisu – salonu, miejsca
podejmowania gości – dla kobiet. Madżlis dla mężczyzn jest często małym budynkiem
postawionym obok willi tak, że by dostać się do środka, nie trzeba przechodzić przez
podwórko i narażać kobiet na niepożądaną męską obecność. Wejście jest przez mniejszą
bramę, prowadzącą wprost na ulicę.
Wprowadzono mnie do dużego pokoju, w którym nie było nic poza dywanem i długimi
płaskimi pufami pod trzema ścianami pomieszczenia. Tradycyjnie w emirackich madżlisach
nie ma stołów. Goście siedzą pod ścianą, a jedzenie i kawę stawia się na macie na podłodze.
Salon mamy Nury przeszedł renowację i rodzina sprowadziła fioletowo-złoty komplet pufów
i zasłon z Arabii Saudyjskiej (bo taniej). Szykowne – chwalę od razu. Tymczasem wokoło
zgromadził się już tuzin pań: córek, synowych i powinowatych, z niezliczonymi dziećmi.
Biegały w malutkich kandurkach na bosaka, z osmolonymi buźkami. Wszystkie panie
przyglądały mi się z ciekawością, podobnie jak ja im. Byłam zdana wyłącznie na swój arabski,
do którego podszkolenia znalazłam prywatną nauczycielkę, Egipcjankę. Najważniejsze słowo,
które zapamiętałam na ten dzień, to machtuba – „zaręczona”. Taka była moja strategia na
wyjście z kłopotliwego położenia bez urażenia uczuć rodziny: postanowiłam oznajmić, że
jestem już komuś obiecana.
Panie były zainteresowane moją pracą, rodziną, tym, jak mieszkam, i czy samochód,
którym przyjechałam, należy do mnie. Małe dziewczynki podskakiwały z zachwytu, pytając,
czy je kiedyś przewiozę. W ich rodzinie kobiety nie prowadzą.
Fascynacja była wzajemna. Nasze style życia chyba nie mogłyby być bardziej odległe.
Część pań miała odsłonięte twarze, a inne, nawet w żeńskim madżlisie, osłaniały się nikabami.
Ubrane były w damskie kandury – proste, szyte na miarę, długie kolorowe sukienki ze
zdobieniami z cekinów, które podbiły moje serce i szafę. Bawełniane na co dzień i jedwabne
na wyjście, takie kandury są mniej lub bardziej dopasowane, czasem wręcz mocno wycięte
i eksponujące biust. Występują w najbardziej krzykliwych zestawieniach barw i form, mienią
się od kryształów i złotych nitek.
Noszenie nikabu w domowym zaciszu to oznaka dużego konserwatyzmu. Synowe, jako
niespokrewnione z braćmi męża, muszą zakrywać twarz, na wypadek gdyby któryś z nich
znienacka pojawił się w polu widzenia. Hassan i jego bracia prawdopodobnie nigdy nie
widzieli twarzy swoich szwagierek. Dla mamy Nury nikab to druga skóra, nosi go
z przyzwyczajenia. Widziałam ją zarówno zasłoniętą, jak i odkrytą, w zależności od tego, na
ile komfortowo czuje się w towarzystwie danych damskich gości. Podczas mojej pierwszej
wizyty nikab trwał na posterunku. Kilka razy podniosła go do góry przy jedzeniu i wtedy
mogłam zobaczyć jej plemienny tatuaż – rodzaj trójzębu biegnącego od końca nosa do środka
czoła. Zawstydziła się, kiedy ją o niego zapytałam, i powiedziała, że zrobiono jej go, gdy była
dzieckiem. Niektóre Saudyjki wciąż noszą takie symbole. Byłam w etnologicznej ekstazie.
Dziś mama Nura czuje się ze mną swobodnie i rozmawia ze mną bez nikabu, a i ja zwracam
uwagę wyłącznie na jej serdeczny uśmiech.
Siostry, będąc we własnej rodzinie, mogły czuć się swobodnie, więc zakrywały tylko
luźno włosy. Baraka okazała się wiernym odbiciem Hassana. Kiedy ją zobaczyłam, byłam już
więcej niż pewna, że jestem w jego domu i moja wizyta ściśle wiąże się z tamtymi
oświadczynami. Baraka miała na sobie kandurę z perkalu w brązowe kwiaty oraz
pomarańczową bawełnianą chustę narzuconą na głowę i ramiona. Mimo luźnej szaty widać
było, że ma szczupłą sylwetkę, chociaż zaledwie kilka miesięcy wcześniej urodziła kolejne
maleństwo, Abdullę. Najmłodsze dziewczyny, wciąż na wydaniu, nie zakrywały nawet
włosów. W swoim czasie, kiedy przeniosą się do domu swoich przyszłych mężów, będą
musiały założyć zasłony – chyba że zamieszkają we własnej willi, którą kupi im mąż, a wtedy
nie będą się miały przed kim zakrywać. W tej rodzinie to niestety mało prawdopodobne, jako
że wszystkie córki są wydawane za kuzynów i wysyłane do Arabii Saudyjskiej, czy im się to
podoba, czy nie. Potem tylko odwiedzają matkę ze swoimi rodzinami, jak Fatma i Ferdża,
których twarze mogłam zobaczyć. Akurat były w Abu Zabi z kilkutygodniową wizytą.
Przyjechały samochodem przez pustynię z saudyjskiego miasteczka Nedżran. To znaczy
mężowie je przywieźli.
Panie nie mogą same wyjść z domu, pojechać na zakupy czy do salonu piękności bez
pozwolenia mężczyzny – najpierw ojca lub brata, a potem małżonka. Poza tym nawet jeśliby
spróbowały, to i tak bez kierowcy nigdzie się nie dostaną. Samochód to prawdziwa
niezależność.
W przeciwieństwie do Saudyjek Emiratki prowadzą, i to z fantazją, nawet ogromne
terenówki. Jednak w społecznościach pochodzenia jemeńskiego i saudyjskiego to czasem zbyt
daleko idąca swoboda.
Słuchanie opowieści o tym, jak sama mieszkam i podróżuję, pracuję i prowadzę
samochód, musiało być dla tamtych kobiet kompletnie egzotyczne. A mimo wszystko udało
nam się znaleźć jakieś punkty wspólne i zbudować swego rodzaju kobiecą więź. Wreszcie
w powoli snującej się rozmowie, możliwej tylko dzięki obopólnej kreatywności i mojemu
łamanemu arabskiemu, padło pytanie, które prędzej czy później paść musiało: czy jestem
zamężna. To tutaj swoiste być albo nie być, najważniejsze pytanie sytuujące kobietę
w przestrzeni społecznej, teraz dodatkowo zadane w okolicznościach wysoce
matrymonialnych. Zgodnie z planem wyznałam, że jestem zaręczona. Siostrom totalnie opadły
skrzydła. Tylko mama, wspaniała, pogodna kobieta, zawsze skora do żartów, nie pokazała po
sobie zawodu. Naprawdę byłaby wspaniałą teściową.
Po wykorzystaniu wszystkich znanych mi arabskich fraz i taktownym zaserwowaniu
czarnej polewki rozmowa przestała się kleić. Dla ratowania sytuacji zapytałam więc, czy nie
zrobiłyby mi na dłoniach takiej samej henny, jaką ma mama. Nura ucieszyła się, że stary styl
podoba mi się bardziej od współczesnych kwiatowo-esowo-floresowych wzorów, tak
popularnych wśród młodego pokolenia. Tradycyjny tatuaż, prosty i geometryczny, maluje się
po wewnętrznej stronie dłoni. Może to być na przykład połączenie linii biegnących od
małego, środkowego i wskazującego palca w centralnie umieszczone koło. Końce palców też
się zaczernia. Henna zabarwia paznokcie i nie da się jej zmyć. Pozostaną brązowe, dopóki się
ich nie obetnie. Czasem nawet po kilku miesiącach można rozpoznać, że dana pani ma za sobą
zabawę na weselu.
Pod koniec spotkania pojawiła się spóźniona najmłodsza córka Nury, Nadżla,
przedstawiająca się jako Julie. Przepiękna dziewczyna okazała się moim wybawieniem.
Dobrze mówi po angielsku, jako że przygotowuje się do studiów, i dzięki temu mogła
rozruszać przygasającą konwersację. Zdołała wyprosić u brata pozwolenie na studiowanie, ale
na naukę francuskiego, o którym marzy, się nie zgodził. Nadżla nie lubi damskiej kandury
i jako jedyna kobieta w rodzinie nosi europejskie ubrania z sieciówek, które jednak muszą
spełniać pewne warunki – konieczna jest długa spódnica, bo spodnie nie przystoją kobiecie.
Rodzina Hassana jest konserwatywna. Dużo młodych dziewczyn z bardziej nowoczesnych
i może też finansowo uprzywilejowanych rodzin jest zeuropeizowanych. Mają najnowsze
mercedesy, noszą blond włosy i mocny makijaż, a spod abai wystają im zgrabne nogi
w bardzo obcisłych dżinsach. Moi gospodarze to jednak modelowy przykład tradycyjnej
familii, w której szczęście mierzone jest liczbą potomstwa. Mężczyźni nie mają wyższego
wykształcenia i pracują na najniższym stanowisku w policji. Jak na emirackie standardy nie
zarabiają dużo – około 14 tysięcy dirhamów (prawie 14 tysięcy złotych). Wolny czas spędzają
na farmie, gdzie kobiety siedzą w cieniu i raczą się ledwo trzymającymi się w jednym kawałku
lodami na patyku, podczas gdy młodsi bracia jeżdżą konno na oklep, ba, nawet stojąc gołymi
stopami na końskim grzbiecie. Od czasu do czasu starsi krewni pojadą w trzydniową wyprawę
samochodem do Mekki. Ot, spokojne, postbeduińskie życie.
Jedynie Nadżla nie pasuje do tej układanki. Gdy zostałyśmy przyjaciółkami, zwierzyła mi
się, że nie chce nigdy wyjść za mąż i ograniczyć się do roli żony. Nie chce poślubić swojego
kuzyna, który jest niewykształcony i nigdy jej nie zrozumie. Nie chce mieszkać w Arabii
Saudyjskiej, gdzie kobietom jest bardzo trudno, szczególnie tym z ambicjami. Nie będzie
miała jednak luksusu wyboru. Póki co, wyalienowana, siedzi wieczorami z iPadem w swoim
pokoju na piętrze, który nie ma okien, aby nikt nie mógł jej zobaczyć z zewnątrz. Jedyne, co
ją cieszy, to wyjścia na uniwersytet. Brat odwozi ją na zajęcia i przywozi z powrotem. Mimo
to obecne życie jest dla niej o niebo lepsze niż to czekające ją w Arabii Saudyjskiej, w której
tak boi się osiąść.
Nie przetrwałabym na dłuższą metę w tak dużej rodzinie, mieszkającej razem w jednej,
nawet dużej willi, nie mówiąc już o nikabie czy naciskach na konwersję na islam, które
wcześniej czy później musiałyby się pojawić. Brak prywatności byłby nie do zniesienia. Może
gdyby Hassan był wykształcony i mógłby mi od razu zapewnić własną willę, tobym się
zastanowiła? Ale w tych warunkach, mimo serdeczności i szczerych intencji potencjalnej
teściowej i szwagierek, musiałam odmówić stania się częścią ich rodziny.
Mimo dzielących nas różnic zbliżyłam się do Nury, jej córek i synowych. Nawet przyszły
z tortem na moje urodziny. Imigrantkę, mieszkającą samotnie na obrzeżach Abu Zabi, taki
gest chwyta za serce i na chwilę pozwala poczuć, że ma się tu kogoś bliskiego – szczególnie że
Nura sama za każdym razem to podkreśla i uparcie nazywa mnie córką. Podejrzewam, że
w głębi serca jeszcze nie pogodziła się ze stratą mnie jako potencjalnej synowej. Nie wiem
tylko, co oni we mnie widzą – wszystko, co sobą reprezentuję, podważa zasady, do jakich
przywykli. Choć tu z definicji to przyszła żona musi się dopasować do stylu życia rodziny
męża, więc pewnie założyli, że tak będzie i tym razem.
Podczas każdej z wizyt w ich domu ani razu nie spotkałam Hassana, zawsze był wielkim
nieobecnym. Raz tylko napisał mi, że pięknie wyglądałam w niebieskiej jedwabnej sukni,
którą kupiłam w marokańskim butiku. Gdy zapytałam, skąd to wie, odpisał, że obserwował
mnie z dachu willi, na którym ukrywał się cały wieczór, podczas gdy siedziałyśmy z paniami
w ogrodzie. Prawdziwy romeo w emirackim stylu.
Choć małżeństwo oczywiście nie wchodziło w rachubę, muszę przyznać, że rodzina
Hassana to wspaniali ludzie. Mają świetny kontakt z naturą i serce do zwierząt. Podarowali mi
nawet owcę i parę królików, które do dziś chowają się na ich farmie, przybierają na wadze
i czekają na repatriację. Regularnie dostaję wiadomości na temat stanu zdrowia i dobrobytu
mojej trzódki. Podczas posiłków na moim talerzu zawsze ląduje najtłustszy i najdorodniejszy
kawałek swojskiego barana, nawet kiedy w garnku nie ma zbyt dużo mięsa. Mama Nura dba
o gościa.
Rezolutnie zarządza całym gospodarstwem, mimo że dokuczają jej cukrzyca i bóle
pleców. Na pewno pomogłaby jej zmiana diety. Niestety jakość jedzenia w ZEA pozostawia
wiele do życzenia. Produkty spożywcze są w większości sztuczne, naszpikowane
konserwantami i cukrem. Do tego dochodzi zamiłowanie do jedzenia typu fast food. Otyłość
jest tutaj plagą.
Nawet w ramadanie, kiedy dzienny post kończy się około godziny dziewiętnastej, rodzina
taka jak mamy Nury siada do obfitej kolacji na podłodze madżlisu. Do wyboru są smażone
odmrażane samosy, sajgonki, minipizze, baklawa i ciasto z paczki. Jedyne świeże produkty to
daktyle, zupa i mleko z kardamonem. Ostatni posiłek przed wschodem słońca jest
solidniejszy: pojawiają się ryż, baranina i makaron oraz egipskie minigołąbki (machszi). Nie
jest to dobre menu dla diabetyka.
Emiraty nie mają tradycyjnej wykwintnej kuchni. Do lat sześćdziesiątych Beduini żyli na
skraju ubóstwa i byli chronicznie niedożywieni. Nadmorskie emiraty, jak Ras al-Chajma czy
Adżman, miały dostęp do ryb, ale oaza Al-Ajn bądź Liwa, beduiński matecznik, leżący
tydzień podróży na wielbłądzie od morza, oferowały ludziom wyłącznie palmy daktylowe.
Wielbłądy też nie były hodowane na mięso, tylko na mleko. Dieta z czasów przed odkryciem
złóż ropy składała się prawie wyłącznie z jogurtu i daktyli. Ryż przywożono z Indii. Od
wielkiego dzwonu przyrządzano kozę lub barana. Gotowano wówczas zwierzę w całości wraz
z pszenicą tak długo, aż ścięgna i włókna się rozpadły i osiągnęły konsystencję półpłynną.
Tak powstała potrawa nazywana haris, której europejskie gardło nie jest w stanie przełknąć.
Były też piece w ziemi, do których wkładano mięso i szczelnie zakrywano liśćmi, daleki
przodek szybkowaru. Innym tradycyjnym daniem są lukaimat – małe pączki smażone
w głębokim tłuszczu i podawane w polewie z syropu daktylowego z odrobiną sezamu. I to by
było na tyle lokalnej tradycji kulinarnej. Dziś na emirackich stołach stoją prawie wyłącznie
importowane dania, wśród których króluje indyjskie bryiani.
Mama Nura nie jest przekonana do produktów light. Urodziła i wychowała dwanaścioro
dzieci i broni swojego prawa do daktyla i figowej chałwy. Jeszcze ma kilka wesel do
zorganizowania i synowych do odhaczenia. Mimo restrykcji kulturowych i ciężaru fizycznego
związanego z chorobą i porodami nie traci pogody ducha i nie zwalnia tempa, jest ciekawa
świata. Nie stała się zgorzkniała i nie opuściło jej poczucie humoru. Wciąż potrafi mnie
szturchnąć łokciem i powiedzieć ze śmiechem, że przecież dobry jest emiracki paszport, może
jednak zmienię zdanie. Gdybym mogła zyskać taką teściową bez wychodzenia za syna, tobym
się nie zastanawiała.
5

NIKABY KONTRA SZPILKI

obieta w nikabie stała się symbolem islamofobii, przewrotnie można by


powiedzieć: „twarzą” radykalnego islamu i zniewolenia kobiet. Trudno dziś
znaleźć tekst o zagrożeniach płynących z muzułmańskiego fundamentalizmu czy
islamu w ogóle bez zawoalowanej kobiety na ilustracji. Podobnie z popularnych
publikacji, blogów, wiadomości i karykatur nieodmiennie straszy nas para oczu wyzierająca
spod czarnej zasłony. Taki jest niestety obecny billboardowy image islamu.

*
W powszechnej świadomości religia Proroka to dzisiaj ładunki wybuchowe pod czadorem,
dekapitacje średniowiecznymi szablami i antycywilizacyjne sceny, którymi raczy nas Państwo
Islamskie, cynicznie wykorzystując przy tym symbol nowoczesności, jakim są media
społecznościowe, do promowania idei całkowicie z nią sprzecznych, cofających nas do
średniowiecza z całym jego entourage’em – niewolnicami i kalifatem. Pragnienie odtworzenia
wyjętej z kontekstu, wyidealizowanej przeszłości. Bojownicy ISIS chcą powrotu do źródeł,
takich, jakimi je sobie wyobrażają bojownicy trenowani w radykalnych szkołach
koranicznych.
W centrum tej wizji Innego tkwi zakwefiona kobieta z kałasznikowem, wykrzykująca
arabskie hasła z wzniesionym do góry palcem wskazującym. Para jej nienawistnych oczu
zerka na nas z pierwszych stron portali informacyjnych. Nie tylko terroryzm, ale i kobieta –
dwa naczelne tematy islamofobii, i to jeszcze zmiksowane. Kobieta, broń, zasłona – trudno
o bardziej skrajny i naładowany negatywnymi emocjami obraz. To prawdziwy ikonograficzny
koktajl Mołotowa. Nikab jest już nie tylko symbolem uciemiężenia i dyskryminacji, ale
i fundamentalistycznej furii. Jak tu się nie bać?
*

Tymczasem w Emiratach nikab jest po prostu elementem krajobrazu. Nawet znalazł swoje
miejsce wśród klasyków popkultury. Coca-Cola wypuściła na tutejszy rynek puszki
z wizerunkiem dziewczyny w różowym, fluorescencyjnym nikabie, z szerokim uśmiechem
w oczach i długimi rzęsami. Zasłona ma swoją wersję cool. Zakwefione młode dziewczyny
w autoironicznym geście chętnie wybierają „słodkie” etui na telefon, w kształcie dziewczyny
w nikabie, lub bardziej uwodzicielskie, w formie damy w beduińskiej masce.

W zachodniej kulturze twarz to indywidualizm i osobowość. Obrazują to obecne w języku


wyrażenia, takie jak: „twarzą w twarz”, „stracić twarz”, „pokazać swoje prawdziwe oblicze”.
Zasłaniający twarz nikab pozbawia kobietę indywidualności. Trudno jest rozpoznać kobietę,
która go nosi, albo odróżnić jedną od drugiej. Zgodnie z europejskim punktem widzenia
zasłona na twarz uprzedmiotawia więc kobietę, która jako nieustający obiekt męskiego
pożądania musi stać się niewidoczna. To do pewnego stopnia prawda. Tak to wygląda
z zewnątrz. Ja chcę jednak trochę odsłonić te kobiety, opowiedzieć o osobach kryjących się
pod zasłoną, zdemaskować nikab.

*
Europejki często przeżywają ambiwalentną fascynację zasłoną. Wiele ekspatek zaraz po
przyjeździe wrzuca na portale społecznościowe zdjęcia w chuście ze zwiedzania Białego
Meczetu. Koleżanki pierwszy raz odwiedzające bazar fotografują się z chustami
przykładanymi do twarzy na kształt nikabu. Jest to jednak zabawa w Arabkę tylko na chwilę.
Zasłanianie twarzy na serio wydaje się największym poświęceniem, na jakie decydują się
zachodnie dziewczyny, wychodząc za muzułmanów. Zakrywający włosy hidżab nikogo nie
rusza. Konwertytki noszą go dumnie i nikt się nie czepia. Są kolorowe chusty, świecące
spinki, można wyglądać kobieco i modnie. Nikab natomiast wzbudza niepokój i na Zachodzie
reprezentuje rezygnację z własnej podmiotowości. Mimo że w gruncie rzeczy sporo jest
mieszanych małżeństw i wychodzące za Emiratczyków Europejki w przeważającej większości
przechodzą na islam, to biała dziewczyna w zasłonie jest rzadkością. Abaje, owszem, noszą;
chusta, przykrywająca włosy niedbale niczym listek figowy, jest na porządku dziennym – ale
nie nikab. Nawet Emiratki rzadko się na niego decydują, szczególnie te bardziej wykształcone
i niezależne. Nie zawsze jednak ma znaczenie zamożność, nie ma prostego przełożenia
wielkości majątku na swobodę. Bogaci Emiratczycy o wysokim statusie społecznym bardzo
dbają o to, jak są postrzegani, a podtrzymanie tej estymy często wymaga od kobiet zasłaniania
się.
Emiratki nie są jednolite pod względem podejścia do tradycji. Minimum to abaja i chusta,
reszta to kwestia wyboru. Można spotkać młode dziewczyny nawet w dresach, szczególnie
w Dubaju i z mieszanych małżeństw. Rzadko, ale się zdarza. Inaczej niż w Iranie, gdzie chusta
jest obowiązkowa, hidżab nie jest tu wymagany prawnie. Presja społeczna i rodzinna są
jednak na tyle silne, że panie same czują się zobligowane do muzułmańskiego stroju.
Przynajmniej na pokaz.

*
Dla Europejki nikab jest radykalnym krokiem, symbolem bezkompromisowej postawy
religijnej. Dla lokalnych kobiet to najczęściej nie tyle wybór, ile druga natura. Nikab nie jest tu
symbolem radykalizmu, ale elementem kultury, w której rodzą się kobiety z różnymi
osobowościami, różnym podejściem do życia i stopniem zaangażowania religijnego. Zasłona
nie zamyka drogi do ich kobiecej autoekspresji.
Nie widziałam jeszcze natomiast Europejki, która czułaby się komfortowo w nikabie.
Białe kobiety, niemające za sobą generacji zasłoniętych babek i ciotek, są w nim przygaszone,
bez śladu makijażu czy manikiuru. Wydaje się, że bywają poza domem tylko i wyłącznie
w celach praktycznych.
Dla miejscowej dziewczyny tymczasem nikab nie oznacza automatycznie zamknięcia się
przed światem. Dziewczyny potrafią się wyrażać za pomocą środków, które są im dostępne.
Poczernione oczy, sztuczne rzęsy, namalowane brwi, naturalny, ale dokładny manikiur,
a nawet czerwony lakier, jeśli ojciec i brat nie mają żadnych obiekcji. Nastolatki nie wahają się
zestawiać zasłony z jaskrawymi butami Nike czy Converse. Nawet pod nikabem wprawne oko
w mig wychwyci oznaki stylu i osobowości danej kobiety.

*
Oczywiście, mówiąc ogólnie, dziewczyny w nikabach mają bardziej ograniczone możliwości.
Nie wychodzą z domu bez męskiego opiekuna i nie trajkoczą z koleżankami w sziszowych
kawiarniach nad morzem w prowokacyjnie rozpiętych abajach, odsłaniających opięte getry
czy pozłacane sukienki, a z ich pięknie wystylizowanych włosów nie spada co rusz chusta –
jak u bardziej swobodnych, beznikabowych rówieśniczek. Nie oznacza to jednak, że nie
studiują, nie mają ambicji ani stylu. Wprost przeciwnie.

*
Kobiety, które chcą wyglądać zalotnie, potrafią to zrobić nawet w nikabie. Siedziałam kiedyś
z kolegą na lunchu w galerii handlowej i rozmawialiśmy o kobietach. Wskazał na
przechodzącą dziewczynę, zasłoniętą od stóp do głów, i skomentował, że to flirciara.
„Świadomie wygląda sexy, to kusicielka”. Nie rozumiałam wtedy, po czym to niby rozpoznał.
Tymczasem niuanse, mało wyczuwalne dla kogoś, kto tu dopiero przyjechał, takie jak makijaż
oczu, obcasy czy błyszcząca torebka, to dla kobiet w zasłonach różnica pomiędzy byciem
atrakcyjną a niewidzialnością. Tutejsi mężczyźni bezbłędnie wychwytują te sygnały.
Gdyby tamta dziewczyna z kawiarni zdjęła chustę, pewnie zobaczylibyśmy blond włosy
albo kolor przechodzący od głębokiej czerni po platynę, przez wszystkie odcienie rudości.
Emiratki lubią blond. Niektóre panie naginają wręcz reguły i mimo konieczności noszenia
nikabu starają się pochwalić światu wspaniałą fryzurą. Widziałam dziewczyny w zasłonie na
twarz i z wypuszczonym nad czoło blond tapirem. Taka mieszanka budzi jednak konsternację
otoczenia. „Bezwstydna” – szepnęła do mnie koleżanka Emiratka. – „Albo nikab, albo blond
na widoku!”
To też kwestia konwencji. Dziewczynie bez nikabu wolno pokazać trochę włosów, nawet
farbowanych, i nikt się nie oburza; są nawet Emiratki w ogóle nienoszące chusty na głowie,
ale jeśli kobieta nosi zasłonę na twarz, to rośnie wobec niej nie tylko społeczny szacunek, ale
również presja środowiska. Nikab ma być pieczęcią skromności i wchodzi w ostry konflikt
z jakąkolwiek ekstrawagancją. Męża natapirowanej blondynki nie było akurat w pobliżu,
inaczej takie ekscesy na pewno by nie przeszły.

*
Brwi i oczy to jedyne, co może zobaczyć świat zewnętrzny w zetknięciu z kobietą w zasłonie.
W wersji hardcore oprócz nikabu i workowatej szaty panie noszą też czarne rękawiczki,
a przy takim starannym okrywaniu ciała nawet brew ma znaczenie. Dopiero w Emiratach
odkryłam, że brwi mogą być narzędziem feministycznej walki. Pobożniejsze kobiety wpędzają
wręcz w moralny dylemat: saudyjscy wahabici twierdzą, że regulacja brwi jest niedozwolona
i nie przystoi kobiecie, jako że może przyciągać męską uwagę i epatować seksapilem.
W Emiratach jest sporo Saudyjek i można czasem zobaczyć młode dziewczyny, którym
prawdopodobnie beduińscy ojcowie lub bracia nie pozwolili na depilację. Żeby jakoś
poradzić sobie z obfitym bliskowschodnim włosem, przykładają do brwi szablon
pokrywający pożądany kształt, a resztę utleniają, czego nie da się nie zauważyć przy ich
ciemniejszej karnacji. W akcie kobiecej solidarności podziwiam ich starania, by obejść
restrykcyjny zakaz, choć trzeba przyznać, że widok jest – delikatnie mówiąc – niecodzienny.

*
Dla dziewczyn radykalnie cnotliwych, a także ich męskich opiekunów pokazanie twarzy
w miejscach publicznych, gdzie polują mężczyźni, na przykład w centrum handlowym, jest
zachowaniem wyzywającym. Szuruk – moja koleżanka z konserwatywnych przedmieść (jej
imię oznacza po arabsku „wschód słońca”) – na moje pytanie, czy jedzie w weekend na
zakupy, z dumą odpowiedziała, że nie jest z takich, co się szlajają po galeriach i dają oglądać
chłopakom, co jest prawie równoznaczne ze „zbrukaniem”, i że wszyscy dobrze wiedzą, co się
dzieje w takim miejscu. Ojciec/brat nigdy by jej tam nie puścił bez męskiej ochrony i pełnej
zasłony na twarz, a i ona sama bez woalki zasłaniającej całe oblicze czułaby się naga. Zresztą
jest w tym trochę racji – mężczyźni potrafią niedwuznacznie wpatrywać się w nieosłoniętą
kobietę. Czasami, przedzierając się przez oblegane przez pakistańskich budowlańców centrum
Abu Zabi, dostrzegam pozytywy nikabu – jakkolwiek to brzmi, naprawdę można czuć się
molestowaną takimi natarczywymi spojrzeniami.
Szuruk nie nakłada makijażu poza weselami bliskiej rodziny, bo skromna dziewczyna nie
przesiaduje po weselach, żeby epatować seksapilem, choć kobiety i mężczyźni i tak są na nich
od siebie odseparowani. Mimo to Szuruk studiuje – dla własnej satysfakcji, bo na pewno nie
wyjdzie za mężczyznę, który pozwoliłby jej pracować. Zresztą nawet by tego nie chciała.
College, oczywiście ściśle żeński, służy tylko zaspokojeniu jej osobistych ambicji
i prawdopodobnie odroczeniu małżeństwa. Szanuję to.

*
Nikab jest częścią garderoby teoretycznie zaprojektowaną nie po to, by więzić kobiety
w domu, ale by dać im swobodę poruszania się poza domem bez uszczerbku dla reputacji.
Tradycyjne panny niekoniecznie skarżą się na swoje życie. Raczej korzystają z niego
w wyznaczonych granicach. Ich codzienność jest bardzo uregulowana: dom, siedzenie
w madżlisie, dzieci, konieczność dopilnowania, czy pomoc domowa nie spartaczyła kurczaka
z ryżem, wieczorki hennowe, wesela, zabieranie dzieci do lekarza, instruowanie gosposi, którą
dzieci ciągną za nogawki piżamopodobnego uniformu, co włożyć do kosza w supermarkecie.
Mąż/ojciec wszędzie je zawozi i zewsząd przywozi, nie wiedzą, co to rachunek do zapłacenia
czy ubezpieczenie samochodowe. Nie obchodzi ich cały męski świat pracy, walki o awans,
wzajemne wygryzanie, kupowanie ziemi pod wille. Jest im tak dobrze i nic nam do tego.
Dla pewnej części zagranicznych kobiet, które może mają za sobą traumatyczne
doświadczenia, taka uregulowana wizja życia może się wydawać kusząca. Islam zwalnia
kobiety z konieczności walki o byt. Jednak tam, gdzie są prawa, są i obowiązki.

*
Kobieta noszącą guszłę nie mogłaby pracować nawet ze względów praktycznych, bo
najzwyczajniej w świecie niczego by zza niej nie widziała. Nikab daje takie możliwości
i trochę dziewczyn w nikabach realizuje się zawodowo, na przykład moja koleżanka z działu
finansowego, Ghusna. Zasłona noszona w pracy uspokoiła małżonka i rozwiała jego obawy
o honor jego pani. Z reguły jednak kobiety w nikabach nie mają na tyle swobody, by móc się
cały dzień obracać wśród ludzi bez kontroli/opieki męża. Zresztą najczęściej same takiej
swobody nie szukają. I nie są to tylko żony i córki „zacofanych Beduinów” – bo takie
określenie nowocześni, zachłyśnięci Zachodem miejscowi stosują wobec bardziej
tradycyjnych rodzin, może biedniejszych i mniej wykształconych.
Całkowite ubezwłasnowolnienie niektórych kobiet może budzić mieszane uczucia. Byłam
kiedyś świadkiem sceny, której wspomnienie do dziś budzi we mnie frustrację i smutek.
W poczekalni lekarskiej siedział elegancki mężczyzna koło trzydziestki, ze świetnym
angielskim, wyluzowany, żartował z innymi pacjentami. Wreszcie nadeszła kolej jego
małżonki, którą dopiero teraz wezwał przez telefon. Na wizytę czekała w samochodzie: mąż
nie chciał, żeby siedziała z innymi pacjentkami, mimo segregacji poczekalni oraz podziału
personelu medycznego na damski i męski. Żaden mężczyzna nie powinien mieć okazji na nią
spojrzeć, mimo że była totalnie okutana: abaja, kilka warstw chust, wierzchnia, maskująca
wszelkie kształty warstwa czarnego materiału, pełna i czarna jak święta ziemia zasłona, czarne
skarpety i rękawiczki. Nic biedna nie widziała, więc mąż musiał ją wprowadzić do gabinetu.
Kompletnie ubezwłasnowolniona kobieta. Małżeńska zazdrość i kontrola posunięta do
ekstremum. To są jednak na szczęście odosobnione przypadki.

*
Ale nawet w normalnych sytuacjach nikab automatycznie wprowadza dystans pomiędzy
kobietą a otoczeniem. W sklepach, urzędach i restauracjach obsługa i inni klienci dbają, żeby
nie zbliżyć się zanadto do zakwefionej pani, nie urazić jej ani niczym nie sprowokować,
antycypując nadejście agresywnego męża albo bliżej nieokreśloną skargę do bliżej
nieokreślonych władz, które sprowadzą na nich imigracyjne problemy. Jednak dla kobiet,
które mają codzienny kontakt z takimi paniami, ten dystans staje się znacznie mniejszy,
zahamowania w rozmowie się zmniejszają i można dostrzec osobę pod zasłoną. Dla
obeznanego oka już sam rodzaj nikabu może dużo o danej pani powiedzieć.

*
Po typach zasłon można na przykład odgadnąć pochodzenie właścicielki. Najczęściej chyba
w mediach eksponowany jest typ jemeński. Jemeński nikab jest kilkuwarstwowy, zakładany
na czarny hidżab i wiązany z tyłu głowy – najbliżej twarzy mamy więc warstwę
nieprzezroczystego, luźnego materiału z prostokątnym wycięciem na oczy, dalej warstwę
czarnej woalki, którą można zostawić i przesłonić nią całą twarz albo odrzucić do tyłu,
ewentualnie zakładając też kolejną warstwę, jak odwrócony welon, który mocuje się za głową
i który spowija twarz, cały tors i sięga kolan – to wspomniana już guszła, wielowarstwowa
kaskada czerni, całkowicie izolująca kobietę od świata. Oznacza to, że praktycznie nie da się
w żaden sposób zidentyfikować zawoalowanej osoby, z którą się rozmawia, a ona sama
niewiele widzi, więc żeby na przykład podpisać dokumenty, musi włożyć je pod woalkę –
w taki sposób też czatuje na telefonie.
Najczęściej jednak panie odrzucają te warstwy do tyłu, pozostając przy pierwszej zasłonie
z wycięciem na oczy. Luźny materiał spływa od czoła za głowę i do połowy pleców, trochę
jak u naszych zakonnic. W miejscach, gdzie jest sporo mężczyzn, mogą szybko zsunąć woalkę
z powrotem do przodu i zakryć lico. W takim nikabie trudno nawet rozpoznać kształt twarzy
i mieć pojęcie o figurze właścicielki. W stroju jemeńskim mamy jeszcze tak zwany „wór”:
płachtę z rękawami zakładaną na abaję, z wycięciem na zanikabioną głowę. Kształtem
przypomina to irański czador, którego nazwa pochodzi od perskiego słowa oznaczającego
„namiot”, co dobrze oddaje jego kształt.
Iranki nie zasłaniają twarzy, więc nie wykształciła się tam żadna moda nikabowa. Czador
to tylko niezszyta płachta materiału, okręcona wokół ciała i nałożona na głowę, którą trzeba
cały czas podtrzymywać. Widziałam, jak w Iranie przedsiębiorcze kobiety, zmęczone
podtrzymywaniem czadoru rękami albo w zębach, po prostu okręcały sobie końcówki
materiału wokół paska torebki, by sam się trzymał. Iranki w czadorach zyskały sobie przez ten
kształt zasłony ksywkę „wron”. Mnie to bardziej przypomina pingwina. Nie mówię tego
złośliwie – Iran jest bliski mojemu sercu i sama zasuwałam w czadorze do mauzoleum Imama
Rezy w Meszhedzie. Zresztą w irańskich miastach dziewczyny najczęściej noszą ciasne
płaszczyki, ledwo zakrywające wbitą w obcisłe dżinsy pupę, i tylko zarzucają kolorowe
apaszki na utapirowane fryzury, pięknie wyeksponowane z tyłu i po bokach.
Podróżując do Iranu, natychmiast po przekroczeniu granicy z Turcją zaopatrzyłam się
w skromny, luźny czarny płaszcz i makni – coś w rodzaju welonu na głowę. W końcu to Iran,
myślałam sobie. Hidżab to mus. Tymczasem gdy tylko trafiłam do większego miasta,
poczułam się jak uboga krewna. Zaszokowana kolorami, skąpymi chusteczkami, rozpasaniem
fryzur i krótkimi płaszczykami, tak ciasnymi, że prawie pękały guzki, ruszyłam do pierwszego
napotkanego butiku.
W arabskich krajach Zatoki tradycyjnie nosi się czarną woalkę na twarz z otworem na
oczy, przedzielonym paskiem lub sznureczkiem biegnącym wzdłuż nosa. Typ saudyjski,
najczęściej bez przedziałka, to ciasno przylegająca do twarzy woalka. Również zawiązuje się ją
z tyłu głowy, mocując za ukrytymi pod hidżabem włosami związanymi w koczek. Taki strój
daje przynajmniej jakie takie pojęcie o rozmiarze właścicielki. Powiedziałabym, że jest to
nikab elegancki, w przeciwieństwie do kompletnie bezkształtnego nikabu jemeńskiego, który
uchodzi tu – nie bez powodu – za najbardziej skromny i pożądany z punktu widzenia
zazdrosnego męża. W takim nikabie trudno jest określić nie tylko posturę, ale nawet
orientacyjny wiek kobiety.
W czasach plemiennych Omanki i Emiratki nosiły metalowe maski składające się
z poprzecznego paska zasłaniającego linię brwi, pionowego paska wzdłuż nosa i paska
wygiętego w łuk, osłaniającego dolną część nosa i usta. Ma on swoje współczesne odbicie
w nikabie ze sznureczkiem. Dziś tylko najstarsze pokolenie jest jeszcze wierne tej tradycji
masek. Można też je zobaczyć podczas obchodów Dnia Zjednoczenia, kiedy mamy dumnie
przebierają swoje córeczki w beduińskie stroje. Emiratki z klasy średniej prawie w ogóle nie
zasłaniają twarzy. Najbardziej tradycyjne dziewczyny wybierają, jeśli już, nikab w stylu
jemeńskim albo pełną zasłonę, guszłę.

*
W pełnej woalce łatwo odsłonić i zasłonić twarz, w zależności od obecności mężczyzn
w otoczeniu. Na pełną zasłonę często decydują się też żony – w liczbie mnogiej – wysoko
postawionych Emiratczyków, od których wymaga się najwyższych standardów zachowań
społecznych. Emiratczycy obsesyjnie chronią swoją prywatność, a żona tę prywatność
reprezentuje. Im większy prestiż, tym mniejsza ekspozycja. Pełna zasłona jest w jakimś sensie
synonimem statusu.
Niedostępność pobudza też wyobraźnię: krąży plotka, że żony wysoko postawionych
Emiratczyków zasłaniają się całkowicie ze względu na niezwykłą urodę, którą ukrywają przed
światem zewnętrznym, aby ich piękna nie skalały zazdrosne lub lubieżne spojrzenia.
Słyszałam też miejskie legendy głoszące, że księżniczki z rodziny królewskiej, znudzone
bajecznym życiem w złotej klatce, zakładają pełną zasłonę i wymykają się na suk (na bazar),
by poobserwować życie zwykłych ludzi, same nie będąc rozpoznane.
Jeśli to prawda, należy docenić wszechstronność zasłony, bo działa ona też w dokładnie
przeciwny sposób: pomaga udawać, że należy się do wyższej klasy społecznej niż
w rzeczywistości. W kraju, gdzie pochodzenie i status społeczny ocenia się po kolorze skóry,
wiele kobiet wykorzystuje zasłony do maskowania swoich nieemirackich korzeni. Rdzenni
Emiratczycy mają naturalnie jasną karnację, natomiast Arabki afrykańskiego pochodzenia
pozostają poza kanonem bladoskórego piękna. Za to pod dwiema warstwami czarnej woalki
łatwo pozować na księżniczkę.

*
Nie ulega jednak wątpliwości, że osobom z zachodniego kręgu kulturowego trudno jest
prowadzić z kimś rozmowę, nie widząc jego twarzy. Dopiero po kilku latach przestałam
uparcie wpatrywać się w zagięcia materiału, szukając pod pełną zasłoną choćby zarysu oczu,
na których można się skupić. Teraz, jeśli rozmówczyni ma na sobie guszłę, po prostu
koncentruję się na jej gestach i tonie głosu. Nikab umożliwia na szczęście kontakt wzrokowy,
a co za tym idzie, łatwiej jest się komunikować czy nawiązać przyjaźń. Oczy zdradzają kryjący
się pod zasłoną szeroki uśmiech.
Zawoalowane dziewczyny świetnie zdają sobie sprawę, co zasłona oznacza dla otoczenia.
Kiedyś pewna pani podeszła do mnie w klinice, chcąc coś załatwić czy się poskarżyć. Zagaiła:
„Habibti (kochana), nie pamiętasz mnie?”. Kompletnie rozbrojona odparłam: „Hajjati (moje
życie), nigdy nie widziałam twojej twarzy! Jak mam cię pamiętać? Po głosie?”. Obie
serdecznie się roześmiałyśmy. Nikab to nie jest temat tabu.

*
Innym razem rozmawiałam z Faizą, bardzo sympatyczną panią jemeńskiego pochodzenia,
która lubi wypić sobie ze mną w biurze herbatkę i pogawędzić. Na oko jest pomiędzy
trzydziestką a pięćdziesiątką, typ ubrania: wór, nikab: bezkształtny, jemeński.
Zobaczyłam kiedyś zdjęcie Faizy w dowodzie osobistym. Wszystkie dowody muszą
zawierać fotografie z odsłoniętą twarzą. Na kartach zdrowia, też plastikowych, kobiety czasem
trochę oszukują i dają prześwietlone fotografie, na których nie widać dobrze ich rysów, ale
w dowodzie takie numery nie przejdą. Patrzę na zdjęcie, wiek – i nie wierzę. Faiza ma
dwadzieścia osiem lat i jest bardzo urodziwą kobietą. Patrzę więc to na dowód, to na
zanikabioną panią przede mną i mówię: „Faiza, enti helła, enti szeicha, maszalla!” (Jesteś
piękna jak księżniczka), w nikabie tego nie widać. „Ha!” – odpowiada. – „Zgadza się, nie jest
z mną tak źle”. I hop, podwija nikab do góry, dumnie prezentując swoją urodę. Od razu się
wyprostowała. Kobiety lubią komplementy pod każdą szerokością geograficzną. Radość
trwała aż do momentu, kiedy obok zjawił się mężczyzna i nikab, wraz z dumnie wypiętą
piersią, natychmiast opadł. Faiza powróciła do swojej anonimowości, a zasłona podnosiła się
tylko wtedy, kiedy uchylała ją, biorąc do ust łyczek herbaty lub ciasteczko.

*
Choć w Dubaju i niektórych dzielnicach Abu Zabi można zobaczyć abaje we wszystkich
kolorach tęczy, to zdecydowana większość Emiratek trzyma się konserwatywnej czerni.
Jednolicie czarne morze na ulicach nie oznacza jednak, że tutejsze kobiety nie starają się
wyróżnić. Torebki i buty to tutaj prawdziwe pole bitwy o styl i status. Nawet mniej zamożna
dziewczyna musi mieć torebkę z logo znanej marki, chociażby podrabianą. Im bardziej
kolorowa i błyszcząca, tym lepiej. W klasie niższej średniej króluje Michael Kors. Trochę
zamożniejsze panie sięgają po produkty YSL, Gucci, Fendi, a te najbogatsze często pysznią się
luksusowymi modelami od Chanel, Prady czy Hermès, otrzymanymi w prezencie ślubnym.
Drugim w kolejności indywidualnym elementem wyglądu są buty. Podstawowa zasada
brzmi: im wyższy obcas, tym lepiej. Naprawdę nie wiem, jak Emiratki są w stanie prowadzić
wielkie auta z napędem na cztery koła w szpilkach na dodatkowym koturnie. Słynne
czerwone podeszwy można tu zobaczyć niemal na każdym, nomen omen, kroku.
Pozbawianie kobiet obcasów za rządów talibów czy w Arabii Saudyjskiej to fundamentalnie
antykobiece prawa – w ZEA jednak na szczęście nie obowiązują i tutejsze kobiety
skrupulatnie z tego korzystają. W centrach handlowych zagęszczenie sklepów z butami
i torebkami na metr kwadratowy przyprawia o zawrót głowy.
Kolejnym popularnym dodatkiem do czarnej abai jest zegarek, koniecznie złoty,
przynajmniej na oko. Cartier, Links of London, Tiffany, DKNY, Michael Kors. Często to
tylko pozorny luksus, zakupiony na dzielnicowym suku, bazarze importującym chińszczyznę.
Zegarki regularnie wysuwają się spod abajowego rękawa, często sięgającego tylko połowy
przedramienia, i błyszczą. To jedyny element biżuterii, który wolno pokazać konserwatywnej
pani – w końcu to nie błahe świecidełko, ale potrzebny i funkcjonalny przedmiot. Bardziej
wyzwolone dziewczyny noszą też bransoletki i pierścionki. Emiratki to typowe sroczki:
uwielbiają złoto i błyskotki. Starsze panie, korzystając z przywileju, jaki daje im wiek,
opierścieniają się na całego. Młode dziewczyny przyklejają sobie imitujące złote i srebrne
bransoletki naklejane „tatuaże”. Można je kupić w prawie każdym salonie piękności. Trzymają
się tydzień.

*
Nikab dodaje dziewczynie wartości na rynku panien młodych. Kobiety, które uważają zasłonę
za swoją drugą skórę, jak te o pochodzeniu saudyjskim i jemeńskim, są w cenie na
matrymonialnej giełdzie. Swobodne, robiące kariery Emiratki ani myślą o zasłanianiu twarzy.
Coraz trudniej jest mężowi wywrzeć presję na kobietę, żeby włożyła zasłonę po ślubie.
Wykształcone Emiratki są bardziej samodzielne, niezależne ekonomicznie i znacznie więcej
wymagają od męża – także w sferze finansowej. Niestety ta niezależność przekłada się na
wysoki odsetek staropanieństwa. Nikab natomiast, jako symbol skromności i uległości,
powszechnie uważa się za gwarancję dobrej żony.
Zagadnęłam kiedyś nikabową damę z córką w ultranowoczesnej seledynowej abai,
kremowej szejli i oczywiście bez zasłony na twarz – nawet w Dubaju nieczęsto widzi się taką
swobodę. Wyglądała wspaniale, więc skomplementowałam jej ubiór, na co ta uśmiechnęła się
i triumfalnie spojrzała na matkę. Dama przewróciła oczami i złapała się za głowę wymownym
gestem. Najwyraźniej wcale, ale to wcale nie była zadowolona z wyglądu córki. Nie jest
amatorką nowych trendów w abajowej modzie, a już na pewno nie połechtała jej matczynej
dumy aprobata Europejki, dopytującej, gdzie kupiła abaję w takim pięknym kolorze.
„Namówiła mnie!” – wyrzuciła z siebie z żalem i załamała ręce. – „Prosiła i prosiła, to
w końcu się zgodziłam”.
Dama nie mogła zrozumieć, dlaczego nowe pokolenie nie chce już nosić nikabu.
Próbowałam oponować, że to przecież oczywiste, ale moja rozmówczyni miała na
to przygotowany żelazny argument. „Jeśli masz do wyboru czekoladkę owiniętą szczelnie
w złotko i taką, co miesiącami leży bez papierka i zbiera kurz, to którą wybierzesz?”
„Zawiniętą – to jasne”. „Ha! – odpowiada – tak samo mężczyzna woli kobietę zakrytą”.
Miałam na końcu języka ripostę, że kobieta to nie męski deser, ale dałam spokój.
Konserwatywna pani na pewno w głębi serca po prostu boi się o małżeńskie perspektywy
córki.

*
Kiedyś rozmawiałam o rynku żon z kolegą. Byłam ciekawa, skąd w ZEA tyle rozwodów –
tak kończy się około 30 procent małżeństw. Odpowiedział, że Emiratki po studiach, robiące
kariery, wymagają niebotycznych sum mahru i trudno je zadowolić, a ponadto nie chcą
bezdyskusyjnie podporządkować się mężowi. Mając własne pieniądze, nie muszą się już na to
godzić. Co więcej, jak mówił, zadzierają nosa i są bardzo materialistycznie nastawione do
małżeństwa. Jemenka czy Saudyjka, jak to określił, będzie przy mężu trwać na dobre i na złe,
do końca.
Kryzys męskości wywołany emancypacją kobiet wyraźnie dotyczy nie tylko zachodniej
kultury.

*
Czynnik kontroli jest oczywiście bardzo ważny, a tymczasem kobiety uniezależniły się
w ciągu zaledwie jednego pokolenia, na co mężczyźni nie są przygotowani. Zgodnie
z tradycją kobieta była księżniczką w swoim zamku, panującą we własnym domostwie. Miała
być piękna dla męża i rodzić mu dzieci. Dzisiejsze wykształcone Emiratki już nie chcą tak żyć.
Walczą o karierę i samodzielność, co często odbija się na ich życiu osobistym i stosunku do
otoczenia. Czasem tracą w tym procesie tradycyjną beduińską serdeczność.
Panie w zasłonach, często bez dyplomów uniwersyteckich i niezeuropeizowane jak
większość Emiratek z dużych miast, owszem, może i nie mówią zbyt dobrze po angielsku, ale
za to są od nich znacznie serdeczniejsze i bardziej prostolinijne. Musiały w życiu wiele
poświęcić i mają w sobie dużo ciepła, pokory i wyrozumiałości. Każdą kobietę traktują jak
członka rodziny już po kilku minutach rozmowy. Tymczasem ich wyemancypowane
koleżanki, wyniosłe, eleganckie, na niewiarygodnie wysokich szpilkach, które wydłużają ich
posturę do nienaturalnych proporcji, w abai do ziemi, wyglądają, jakby chodziły na
szczudłach. W takim stroju pracują w swoich biurach i tak prowadzą samochód. Menedżerki,
pilotki, biznesmenki, dyrektorki – poważne i kompetentne, dumne ze swoich osiągnięć. To
forpoczta emirackiego feminizmu. Chętnie udzielają wywiadów i są twarzą państwa
otwartego, nowoczesnego, które stawia na kobiety. W sektorze rządowym zajmują najwyższe
kierownicze stanowiska.
Aktywizacja zawodowa kobiet jest największa w kadrach i administracji. Nie są do tego
wymagane umiejętności techniczne, a presja zawodowa jest bliska zeru. Tym, którym nie chce
się tak naprawdę pracować, a tylko pobierać sporą wypłatę, nikt nie będzie przeszkadzał.
Wydajność podtrzymują nieliczni pracownicy z zagranicy.
Panie tymczasem nakręcają gospodarkę zakupami dóbr luksusowych i godzinami
przesiadują na lunchach w ekskluzywnych restauracjach. Są też klientkami markowych
outletów w modowych stolicach Europy. Tuż po wylądowaniu zrzucają abaje i chusty
i pielgrzymują incognito do Bicester Village, by zaopatrzyć się w przecenione okazy od
Gucciego i Burberry. Dla nich muzułmański strój to tradycja, którą trzeba szanować we
własnym środowisku, a nie wewnętrzny przymus. Nie znaczy to, że w ZEA nie noszą się
z klasą – ich abaje mają metki od znanych projektantów, którzy dobrze wiedzą, jak bardzo
chłonny to rynek, i wypuszczają specjalne linie na kraje arabskie. Na przykład Fendi sprzedaje
tu dopasowane, ściągnięte złotym paskiem, jedwabne abaje z rozcięciem odsłaniającym
zgrabne nogi właścicielki. Wcale nie robią wrażenia skromnej wierzchniej zasłony,
przypominają raczej wysmakowane kreacje.
Emiratki nie mogą żyć bez eksponowania drogich marek. Zwykła czarna abaja i szejla
ograniczają pole ekspresji. Torebka, buty czy nawet markowa, lecz wciąż utrzymana
w ciemnej tonacji abaja nie krzyczą dość głośno. By temu zaradzić, Dubajki potrafią założyć
na głowę jaskrawą, złoto-żółtą chustę od Versace, tak żeby każdy widział – a na wierzch
narzucają czarną szejlę dla przyzwoitości. Tradycja musi być zachowana.

*
Nie każda pani nosząca abaję jest Emiratką. Egipcjanki, Marokanki, Syryjki i Hinduski często
sięgają po narodowy strój, chcąc podnieść w ten sposób swój status w oczach przechodniów
i ekspedientów tudzież wymusić na obsłudze lepszy serwis. Brak im jednak tego sznytu,
elegancji, wysoko upiętych włosów pod szejlą, dyskretnych drogich dodatków,
dystyngowanego kroku i perfum. Tego nie da się tak po prostu podrobić. Podobnie jak
zachowania: prawdziwe Emiratki nie krzyczą, nie śmieją się głośno i aby zawołać z kilku
metrów członka rodziny, dzwonią do niego, a nie wzywają go po imieniu. Arabska
księżniczka ma być dumna, dostojna i wstrzemięźliwa.

*
Emiratka, która dobrze zarabia, chętnie pokazuje swoje piękne, wymalowane oblicze, jest
zmotoryzowana, wykształcona, nie ma problemu z wyjściem do restauracji czy kina, spaceruje
z mężem za rękę w abai z wyciętym dekoltem i wypuszczoną spod chusty grzywką. Nie jest
jednak wolna w europejskim rozumieniu tego słowa. Rodzina musiała zaaprobować jej wybór
pracy i studiów, a ona sama nie wyjdzie z domu bez zgody męskiego opiekuna ani nie
wybierze sobie męża.
Moja koleżanka Fatma ma dwadzieścia jeden lat. Studiuje, jest pogodna, zabawna i buzia
jej się nie zamyka. Na ostatnie urodziny babcia podarowała jej porsche cayenne. Każdy wypad
na miasto musi jednak wcześniej uzgadniać z piętnastoletnim bratem. Znajoma młoda lekarka
w pracy zamiast abai nosi kitel nałożony na chinosy i bluzkę z Zary. Lubi punkowe dodatki
i trampki z ćwiekami. Nie może natomiast samodzielnie podjąć decyzji o uczestnictwie
w konferencji na temat swojej specjalizacji. Nie czuje się jednak ograniczona ani nieszczęśliwa.
Po prostu tak tu jest. Większość tutejszych kobiet traktuje to jak normę, a nie ucisk.
Rodzinna historia tej lekarki też jest dosyć ciekawa. Mimo niezadowolenia rodziców
poślubiła swojego kuzyna pierwszego stopnia. Nie tego chcieli dla córki, kiedy wysyłali ją na
studia medyczne. Ostatecznie jednak nie oponowali. Małżeństwa wśród krewnych są tu dość
popularne, niezależnie od statusu społecznego i ekonomicznego. Dlatego przed ślubem każda
para ma obowiązek zrobić testy genetyczne – dotyczy to także obcokrajowców. Mają one
określić, jakie jest prawdopodobieństwo wystąpienia chorób genetycznych u ich potomstwa.
Nawet jeśli jest ono alarmujące, para ma prawo się pobrać, jednak z pełną świadomością
ryzyka.
Zakaz, szlaban, tradycja nie dla wszystkich są równoznaczne z zamknięciem się w wieży
z kości słoniowej. W Emiratach, inaczej niż w Arabii Saudyjskiej, kobiety mogą się poruszać
same i nie budzi to publicznego zgorszenia. Są luksusowe galerie, gdzie można się zaszyć.
Wolność kusi.
Zdarzają się buntowniczki, które naginają surowe zasady, wykazują się zaradnością
i twórczą interpretacją zasad, zgodnie z którymi żyją. Często ojciec nawet nie podejrzewa, że
jego skarb zamawia w internecie skąpe sukienki na randkę. Puszcza córunię do salonu
piękności z koleżanką, a stamtąd dziewczyna ma już tylko żabi skok na krótką schadzkę.

*
Bardziej tradycyjne dziewczyny, jak dziewiętnastoletnia Wadha, bez prawa jazdy i własnego
samochodu, są mniej niezależne i właściwie nigdy nie wychodzą z domu bez męskiego
członka rodziny. Jednak ona też potrafi wykorzystać realia, w których funkcjonuje. Żeby
wydostać się z domu, symuluje chorobę. Brat co prawda podwozi ją do przychodni, ale że
sam jest młody i ciąży mu obowiązek opiekuna, bo woli w tym czasie pojeździć z chłopakami
na quadach, zostawia siostrę samą w poczekalni. Znika i każe jej zadzwonić, kiedy skończy
wizytę. Tymczasem Wadha, korzystając z powszechnej opinii o wielogodzinnych kolejkach
w rządowych klinikach, tylnymi drzwiami wymyka się na randkę. Jej chłopak już czeka na
parkingu. Po kilku godzinach dziewczyna wraca w rozmazanym makijażu i desperacko prosi
filipińską pielęgniarkę, żeby ją kryła, jeśli brat będzie dopytywał, czy naprawdę spędziła tu
cały dzień. Nie byłoby to niczym niezwykłym.
Czasem nawet te najbardziej tradycyjne dziewczyny w nikabach wagarują i potajemnie
spotykają się ze swoimi sympatiami albo po prostu chcą na parę godzin poczuć się wolne
i pobyć same, co w tradycyjnych, wielopokoleniowych rodzinach jest sporym luksusem.
Scenariusz jest wówczas podobny. Brat przywozi je na uczelnię – żeńską, rzecz jasna –
i odjeżdża. Moja znajoma, Hurja, zamawia wtedy prywatnego kierowcę, który odstawia ją do
galerii. Po drodze ściąga zasłonę, wciska ją głęboko do małej torebki i wkłada złote platformy.
Nikt z jej sąsiadów i znajomych rodziny nigdy nie widział jej twarzy, więc może spokojnie
spacerować incognito tylko w samej chuście. Tak spotyka się ze swoim przyjacielem, nie-
Emiratczykiem poznanym w internecie. Nikt w domu się nie domyśli – taką ma nadzieję.
Sama powiedziała mi, że rodzice chybaby ją zabili, gdyby się dowiedzieli.
Ze mną też spotkała się po kryjomu. Byłam zaskoczona jej telefonem, bo znam jej rodzinę
i wiem, jak bardzo jest konserwatywna. Od razu pomyślałam, że coś tu jest nie tak. Hurja na
co dzień oprócz nikabu nosi pełną zasłonę i nigdy nie wychodzi z domu sama – tym większe
było moje zaskoczenie, że jest na gigancie.
Nigdy bym nie przypuszczała, że ta spokojna i ułożona dziewczyna, zawsze wciśnięta
w róg madżlisu, ma w sobie ducha rebelii. Umówiłyśmy się w centrum handlowym Yas Mall,
pod jedynym sklepem, jaki dobrze zna: butikiem z bielizną Victoria’s Secret. Trochę się
spóźniła, bo kierowca utknął gdzieś w korku. Nie miała na sobie makijażu – pewnie dopadły
ją wyrzuty sumienia. Nie jest przyzwyczajona do chodzenia z odsłoniętą twarzą. I tak jest
przepiękna, nawet sauté, z jasną cerą i migdałowymi oczami – jej imię idealnie do niej pasuje.
Dba o sylwetkę – przesłała mi kiedyś zdjęcia z domowego treningu w krótkiej koszulce
z zarysem czteropaku. Chodziła też na treningi taekwondo dla kobiet, ale ojciec szybko jej
tego zabronił. Zapytałam ją tylko, czy przyjechała taksówką, żeby się upewnić, czy naprawdę
zwiała z zajęć. Absolutnie nie wypadało zadać takiego pytania wprost. Powiedziała, że
wynajęła prywatnego kierowcę i spojrzała na mnie prosząco, dając do zrozumienia, żebym już
o nic nie pytała. Wszystko i tak było jasne. Obie uczestniczyłyśmy teraz w konspiracji.
Posnułyśmy się trochę po sklepach. Hurja, smutna i przygaszona, nie miała siły nawet
niczego oglądać. Jej uwagę przyciągnęło tylko sztuczne futro z Topshopu. Bardzo lubi
wyspiarską modę i wszystko, co brytyjskie. Potem poszłyśmy na lunch. Opowiadała mi ze
łzami w oczach, jak jest jej ciężko i jak boi się przymusowego małżeństwa z mieszkającym na
wsi kuzynem, podobnie jak moja niedoszła szwagierka. Wiele kobiet dzieli ich los.
W rodzinie Hurji to jedyna opcja zamążpójścia. Ponieważ wszyscy kuzyni są już zajęci, będzie
musiała zostać drugą lub trzecią żoną, mimo że jest panną i dziewicą. Jako jedyna w rodzinie
jest wykształcona i nikt z jej krewnych jej nie rozumie, czuje się totalnie wyalienowana.
W ogóle nie chce wyjść za Emiratczyka. Najchętniej wyjechałaby stąd jak najdalej, do
Londynu.
Osobie o otwartym umyśle trudno jest oddychać w ciasnej klatce opresyjnej tradycji.
Hurja jest muzułmanką i twierdzi, że nigdy nie porzuciłaby islamu, ale nie może ścierpieć
plemiennego światopoglądu, który krępuje wszystkie obszary jej życia.
Ściskając w dłoni skraj abai, powiedziała z desperacją w głosie, że „nie chce tego nosić”.
Zazdrości Syryjkom, które noszą tylko chustę. Zaoferowałam jej, że wezmę ją ze sobą do
Europy. Bilet w jedną stronę. Hurja nie zniosłaby jednak wyrzeczenia się rodziny i wstydu,
który po jej ucieczce spadłby na jej rodziców. Za bardzo ich kocha. Poza tym bracia by jej
szukali. Ma dopiero dwadzieścia dwa lata i już wie, że przez resztę życia będzie cierpieć
w milczeniu, zamknięta w domu u boku męża tyrana, którego będzie dzielić z dwiema innymi
kobietami.
Ze swoim „przyjacielem” była ostatnio w centrum handlowym Emirates Mall w Dubaju.
Mimo tak ścisłej kontroli i presji rodziny udaje jej się czasem zaaranżować takie wypady.
Podziwiam ją. Dopóki jest panną i ma przykrywkę taką jak zajęcia, może zaznać choć trochę
swobody, która dla nas jest oczywistością.
Mężatkom o wiele trudniej jest się wyrwać spod kontroli. Oprócz bacznego męża kobieta
ma zazwyczaj sokolooką teściową, która zawsze znajdzie czas, żeby jej towarzyszyć. Nie jest
łatwo pobyć samemu w tym świecie. Rodzina męża potrafi być jak cień. Ma mniejszy
margines zaufania do kobiety niż jej właśni krewni. Wypady ze współżoną też są na porządku
dziennym. Czasem zdarza się, że kobieta jest na tyle zamożna i nowoczesna, że dzieli willę
tylko z mężem. Rodzinny monitoring nie jest wówczas aż tak silny, ale to rzadkość.
Najczęściej wolności można dotknąć tylko w sieci, w mediach społecznościowych, zależnie od
pakietu megabajtów.

*
Rządowa wizja przeciętnej Emiratki jest dosyć progresywna. Szczególnie jeśli porównuje się
ją z wzorcem z konserwatywnych przedmieść. Reklamy i rozmaite kampanie społeczne
prezentują wizerunek kobiety niezależnej zawodowo, ale zorientowanej na rodzinę. Z odkrytą
twarzą i odrobiną włosów widoczną spod chusty, z subtelnym uśmiechem spoglądają na nas
z plakatów kobiety, które mając możliwość wyboru, wybierają to, co słuszne i godne. Na
billboardach ani w filmach promocyjnych nie ma nikabów. Po pierwsze, państwo chce
promować nowoczesną wizję Emiratów otwartych, zgodną z wyobrażeniami szejka Zajeda.
Poza tym kobiety noszące zasłonę z zasady nie upubliczniają swojego wizerunku.
Nie dajmy się jednak zwieść oficjalnemu image’owi wyzwolonej Emiratki. Ogromna
część populacji, szczególnie w północnych emiratach i na beduińskich przedmieściach, jest
bardzo konserwatywna. Pomiędzy tymi dwoma biegunami rozpięta jest ogromna skala
szarości, uwarunkowana etnicznie, środowiskowo i ekonomicznie. Strój i zasłona w dużej
mierze są kluczem, według którego daje się odczytać tożsamość właścicielki, ale powinny być
tylko pierwszym krokiem w poznawaniu osoby ukrytej pod warstwami materiału.
6

MATKI, ŻONY I KOCHANKI

ałżeństwo jest centralnym wydarzeniem w życiu miejscowej kobiety, niezależnie


od jej statusu ekonomicznego czy stopnia tradycjonalizmu. Jej przyszłość
orbituje wokół figury męża. Modlitwy i życzenia wszystkich krewnych skupiają
się na osobie przyszłego małżonka. Dobry i oddany mąż jest jak złote runo. Zły
obróci życie dziewczyny w gehennę.
Zawsze dziwiło mnie, dlaczego żonaci Emiratczycy kompletnie nie czują się ograniczeni
więzami małżeńskimi. W ZEA nie ma tradycji noszenia obrączek, co ułatwia polowanie na
nowe znajomości bez względu na stan cywilny. Jeśli podejść do rzeczy statystycznie,
właściwie należy założyć, że każdy tutejszy mężczyzna po dwudziestym piątym roku życia jest
żonaty. Jednak żeby upewnić się na sto procent, trzeba zapytać.
W naszej monogamicznej kulturze, nawet jeśli przyznanie się do bycia żonatym nie
przeszkadza czasem w nawiązaniu romansu, to jednak rzadko obywa się wówczas bez
skrępowania, wstydu, poczucia winy czy choćby niestosowności. Tutaj proporcje są
odwrócone. Większość poznanych i ewidentnie zainteresowanych flirtem mężczyzn na
pytanie, czy ma żonę, odpowiada bez skrępowania, że tak – a w czym problem? Żeby
zrozumieć tę mentalność, trzeba spojrzeć na jej tło: tutejszą religię i kulturę.
W islamie poligamia jest dozwolona: mężczyzna może mieć jednocześnie nawet cztery
żony. Jest to powszechnie znany fakt. Nie każdy jednak zdaje sobie sprawę, jakie to ma
konsekwencje dla postrzegania związku i dla samych żon, które muszą być traktowane
jednakowo. Zgodnie z przyjętą regułą nie wolno im mieszkać pod jednym dachem. Każda
musi mieć osobne mieszkanie, więc można spokojnie zapomnieć o pobudzających
wyobraźnię prywatnych haremach. Swoje małżonki należy też traktować sprawiedliwie pod
względem finansowym, czyli kupując samochód jednej z nich, pozostałym trzeba ofiarować
auto tej samej klasy. Zasada równości dotyczy także czasu i spędzanych razem nocy, ale to
czasami nie jest proste, zwłaszcza jeśli żona mieszka daleko, na przykład w innym kraju.
Tymczasem kobiety zacięcie walczą o „swoje dni” i egzekwują należne im przywileje.
W Emiratach, inaczej niż w innych krajach arabskich, gdzie zapis ten pozostaje często
martwą literą religijnego prawa, wielożeństwo jest dość powszechne. Po prostu tutejszych
mężczyzn na to stać. Zawsze uśmiecham się, czytając na forach internetowych o troskach
dziewczyn wdających się w wakacyjne romanse z Egipcjanami. Europejki często się martwią,
ile żon być może ukrywa ich habibi, hotelowy boy. Odpowiedź najpewniej brzmi: zero, bo
nawet jedna żona to ogromny wydatek, a co dopiero zapewnienie jednakowego standardu
życia czterem wymagającym Arabkom, które nie pracują i mają powyżej sześciorga dzieci.
Gołodupca na pewno nie stać na wielożeństwo. Forumowiczki mogą spać spokojnie.
W bogatych ZEA natomiast panowie koło czterdziestki często decydują się na kolejną
żonę. Oprócz kryzysu wieku średniego i łatwej dostępności kobiet chętnych, by dostać
emiracki paszport, rolę odgrywa też inny czynnik: posiadanie kilku żon wiąże się z pewnym
prestiżem. To czytelny sygnał dla otoczenia, że danego mężczyznę stać na utrzymanie dużej
rodziny, a do tego oczywiście jego moc, siła i libido muszą być imponujące, skoro jest
w stanie zaspokoić tyle kobiet, które raczej nie dadzą mu wolnego w sypialni, kiedy nadejdzie
ich kolej.
Wiązanie prestiżu społecznego z męską potencją ma długą ewolucyjną tradycję.
Porozumiewawcze spojrzenia i uśmieszki, połączone z sugestywnymi żartami na temat faceta
z takim haremem, są normą, ale gdzieś w tle pobrzmiewa element podziwu. Liczba żon
świadczy o sile i statusie. Nie jest to też temat tabu. Mężczyźni otwarcie żartują na ten temat,
a składanie dziewczętom ofert dołączenia do grona małżonek jest popularnym sposobem
flirtu. Czasem odbywa się to wręcz w obecności żony, która niestety niewiele może zrobić.
Same kobiety śmieją się z tego między sobą i polecają swojego męża znajomym panienkom.
Też mi się to zdarzyło i wywołało moją totalną konsternację. Niestety prawda jest taka, że taki
żart może mieć w sobie więcej niż ziarno prawdy. Mężczyzna może sobie wziąć kolejną żonę,
kiedy zechce, a kobieta musi to zaakceptować.
Niektóre zachodnie dziewczyny decydujące się na małżeństwo z Emiratczykiem
i świadome, że można sobie różne rzeczy zastrzec w kontrakcie ślubnym, myślą że mogą
w ten sposób zdobyć gwarancję monogamicznego związku. Niestety jest mały haczyk:
w kontrakcie nie wolno zapisać niczego niezgodnego z Koranem, który zezwala na cztery
żony. Jedyne, co kobieta może w tej sytuacji zrobić, to zdobyć pisemną deklarację, że jeśli
mąż zdecyduje się na kolejne małżeństwo, da jej to prawo do rozwodu. Wydaje się to może
fair, ale warto pamiętać, że o ile wykształcona Europejka może w takiej sytuacji wrócić do
pracy albo wyjechać, o tyle dla tradycyjnej Emiratki rozwód to czarna dziura. Ta musi wrócić
do niezadowolonej rodziny, a często także zostawić dzieci. Trudno będzie jej ponownie wyjść
za mąż i na pewno nie poślubi już kawalera.
Z okazji ślubu kobieta tradycyjnie dostaje mahr, czyli podarunek w pieniądzach (w
ubiegłym roku rząd ograniczył tę sumę do maksymalnie 40 tysięcy dirhamów), złocie
i innych luksusowych dobrach, takich jak samochody czy markowe torebki. Dodatkowo
w kontrakcie ślubnym zapisuje się sumę, którą kobieta otrzyma w razie rozwodu z winy
mężczyzny. Są to zazwyczaj znaczne kwoty, dla klasy średniej oscylujące w granicach 70–
100 tysięcy dirhamów, które mają odstraszyć męża od pochopnej decyzji o rozstaniu. Nie ma
tu rozpraw rozwodowych: jeśli mężczyzna oddala od siebie kobietę, wystarczy oświadczenie.
Procedura ta może się odbyć bez jej wiedzy. Natomiast jeśli to kobieta chce się formalnie
rozstać, sprawa nie jest już taka prosta. Jeśli sama wnosi pozew o rozwód, może zapomnieć
o pieniądzach – najprawdopodobniej zostanie z niczym. Mimo to spotyka się teraz sporo
rozwiedzionych pań po trzydziestce, które pracują, otwierają się na świat i nie chcą znosić
konsekwencji niedopasowania w aranżowanych małżeństwach, często na siłę zawieranych
w obrębie rodziny, co ma zapobiec rozdrabnianiu majątku. Wolą odium rozwódki niż trwanie
w beznadziejnym związku.
Mam koleżankę Amerykankę, która wyszła za Emiratczyka, kiedy miała zaledwie
piętnaście lat. W tym roku dowiedziała się, że mąż się z nią rozwiódł. Nigdy nie pracowała
i nie chce wrócić do Stanów, zostawiając w Emiratach swoje dwie córki (jeśli w kontrakcie
ślubnym nie ma klauzuli, że w razie rozwodu dzieci zostają z matką, to prawo do opieki
automatycznie przypada ojcu lub jego rodzinie). Nawet jeśli jakimś cudem matka będzie
w stanie zatrzymać dzieci „na odchowanie”, to w razie powtórnego małżeństwa prawie na
pewno je straci. Chyba że ojciec dzieci wyrazi zgodę, żeby zostały z matką i były
wychowywane przez innego mężczyznę. Ale to bardzo mało prawdopodobny scenariusz.
Nie mając tu rodziny, która będzie walczyć o jej prawa, kobieta z innego kraju nie ma
wyboru, musi zaufać charakterowi narzeczonego i modlić się żarliwie, żeby się nie zmienił
i nie zradykalizował na późniejszym etapie życia. Emiratki startują z innej pozycji. Ich
małżeństwa są ustalane między rodzinami, a honor obydwu rodów jest istotnym elementem
w utrzymaniu związku. Kiedy pojawiają się problemy, krewni żony mają żywotny interes
w tym, by trzymać męża w ryzach.
Moja znajoma, pozbawiona wsparcia swojej oddalonej rodziny, wegetuje obecnie w domu
teściowej, skazana na kieszonkowe, które może – ale nie musi – dać jej eksmąż. Każde wyjście
z domu jest monitorowane przez teściów, którzy wciąż uważają, że mają prawo i obowiązek
dbania o jej dobre prowadzenie się. Kiedy przyjechałam po nią pod ich willę, poprosiła,
żebym zaparkowała ulicę dalej, i wymknęła się z domu na spotkanie ze mną jak nastolatka na
szlabanie. Dorosła kobieta z dwójką dzieci nawet po rozwodzie nie powinna sama wychodzić
z domu bez poinformowania rodziny. Niestety takie są konsekwencje niedopasowanych
związków z egzotycznymi książętami.
I to nie zawsze jest wina mitycznego „złego Araba”. Okazało się, że mimo prób
pojednania, otrzymania własnej willi oraz zgody męża na skończenie szkoły w Stanach
i zabierania dzieci na wakacje do USA Amerykanka porzucała rodzinę, dwukrotnie
przepadając bez wieści – podobno nie mogąc się dopasować do przyjętego w Emiratach stylu
życia. Wróciła dla dzieci. Jak na warunki emirackie jej mąż i tak okazał dużą wyrozumiałość.
Już sam fakt, że w ogóle się z nią ożenił, świadczy o sporym liberalizmie. Zachodnia żona
to bardzo duże ryzyko dla mężczyzny i jego rodziny. Białe dziewczyny mają zupełnie inne
poglądy na rodzinę i rolę małżonki. Postrzegają siebie jako jednostki, których indywidualne
potrzeby, poczucie szczęścia i satysfakcji są istotne. Tymczasem w Emiratach po ślubie liczy
się nie osobiste szczęście żony, a szczęście rodziny. Priorytetem jest honor. Kobieta nie jest
niezależną jednostką, ale częścią grupy. Przechodzi spod opieki ojca pod opiekę męża.
Większość mężczyzn boi się, że żona z importu nie będzie chciała zaakceptować autorytetu
męża, który w tej kulturze decyduje nawet o tym, czy żona może wyjść z domu, kupić
czerwoną torebkę bądź pomalować usta błyszczykiem. Do tego może przyjdzie jej do głowy
zabranie dzieci i wyjazd za granicę? W tej kulturze dzieci nie należą do matki, ale do ojca
i jego rodziny. Trzeba mieć tego świadomość, zanim powie się „tak”.
Na Półwyspie romantyczna miłość występuje głównie w piosenkach z krajów Maghrebu,
egipskich operach mydlanych i słodkich słówkach podrywaczy. Małżeństwa są aranżowane,
a mężczyźni i kobiety teoretycznie nie powinni przebywać razem, jeśli nie są spokrewnieni,
więc trudno się dziwić, że podstawą do zawarcia małżeństwa nie jest więź emocjonalna między
młodą parą. Ślub to umowa, lista praw i obowiązków, które małżonkowie mają wobec siebie.
Decyzje w sprawach matrymonialnych podejmują rodziny. Kobieta opiekuje się dziećmi
i uszczęśliwia męża, a on w zamian daje jej utrzymanie i traktuje ją sprawiedliwie. Powszechne
jest wypłacanie żonie miesięcznego kieszonkowego na osobiste wydatki, którego wysokość
ustala się przed ślubem. To średnio około 7–10 tysięcy dirhamów. Natomiast jeśli kobieta
pracuje, to nie dzieli wypłaty z mężem, ale całą zachowuje dla siebie, jako że zgodnie
z tradycją ciężar obowiązków finansowych spoczywa całkowicie na mężczyźnie.
Spełnienie marzeń? Cóż, coś za coś. Kobieta musi za to zaakceptować, że mąż
w przeciwieństwie do niej ma prawo do prywatności i że są męskie sprawy, wyjścia i koledzy,
o których ona nie musi wiedzieć. Jeśli małżeństwo nie jest szczęśliwe, mąż po prostu znika
z domu na całe dnie i noce i wiedzie bogate życie towarzyskie, podczas gdy kobieta siedzi
w domu, godzinami wisi na telefonie z koleżankami i zajada się słodyczami. Ich życia
kompletnie się rozjeżdżają.
Przestrzeń społeczna to domena męża, dla żony pozostaje zaś willa z ogrodem i tyle
swobód i zajęć poza domem, na ile mężczyzna się zgodzi. Kobietę traktuje się tu jak dziecko,
dla którego dobry rodzic jest wyrozumiały i hojny, ale musi też wyznaczyć jasne granice, żeby
go nie rozpuścić i nie pozwolić, by zrobiło sobie krzywdę.
Do tego dochodzi islam. Kobieta, która nie zdecyduje się na konwersję, będzie się czuła
kompletnie wyalienowana w muzułmańskiej rodzinie. W tradycyjnych rodzinach kobieta
musi przejść na islam. Koran mówi co prawda o „ludziach księgi” i ich prawie do wyznawania
swojej religii, ale przecież nie tu, nie w ich własnych rodzinach. Nawet jeśli początkowo nikt
nie zmusza kobiety do zmiany wyznania, to wkrótce z pewnością pojawi się olbrzymia presja.
Nie będzie się w pełni należeć do rodziny, nie podzielając najwyższych wartości
wyznawanych przez jej członków. Poza tym niemuzułmanka nie dziedziczy po mężu.
Absolutnie niczego.
Odwiedziłam kiedyś w domu moją emiracką koleżankę Salimę, ustawioną tradycyjną
panią po czterdziestce. W jej sypialni leciały z radia wersety Koranu. Salima robiła makijaż
i przygotowywała się na jakieś wesele. Urządziłyśmy sobie taki babski wieczór. Zapinałam jej
sukienkę, a ona wypytywała mnie, czy planuję ślub z Emiratczykiem. Odpowiedziałam
dyplomatycznie, że dlaczego nie, jak Bóg da: Inszallah. Odwróciła się, spojrzała na mnie
przenikliwie, bez droczenia się, i oznajmiła, że jeśli na poważnie mam takie plany, to muszę
przejść na islam, bez dwóch zdań. Lahzam, tak trzeba. Żadne „jak Bóg da”.

*
Islam i określone przez religię normy wiążą się ściśle z zachowaniem i wyglądem żony
w miejscach publicznych, które świadczą o mężu i jego rodzinie. Jej ubranie, makijaż, to,
gdzie i z kim jest widziana – to wszystko albo buduje reputację męża, albo ją niszczy.
Europejki często nie rozumieją, jak bardzo to ważne w tej kulturze.
Po oświadczynach Hassana długo myślałam nad tym, co musiałabym zapisać
w kontrakcie ślubnym, żeby czuć się bezpiecznie. Tu nie ma randek ani czasu na poznawanie
się latami, więc tylko dobry kontrakt chroniłby mnie i zabezpieczał na przyszłość.
Musiałabym koniecznie wynegocjować zapis o otrzymaniu własnego domu, by nie dzielić
willi z teściami, prawo do rozwodu w razie poślubienia drugiej żony, 100 tysięcy dirhamów
w razie rozstania i prawo do opieki nad dziećmi. Zakończyłam teoretyzowanie na tym etapie.
Żaden tutejszy mężczyzna nie zgodziłby się na oddanie opieki nad dzieckiem „żonie
wysokiego ryzyka”.
Widziałam kiedyś kontrakt małżeński pewnej Polki z Syryjczykiem. Była cała
w skowronkach, że w końcu ona i jej wybranek będą formalnie razem. Spojrzałam na rubrykę
z mahrem: tysiąc dirhamów – zgroza. Do tego żadnych zabezpieczających ją klauzul, żadnego
mieszkania. Nie chodzi mi o chciwość, tylko o zabezpieczenie w razie rozwodu. Rozwód dla
mężczyzny to kwestia trzykrotnie powtórzonej deklaracji i zanim kobieta zdąży nawet
mrugnąć, do mieszkania może wprowadzić się nowa muzułmańska żona. Tamta dziewczyna
była zakochana i kompletnie nie myślała o możliwych konsekwencjach. Mam nadzieję, że
nigdy nie będzie musiała tego żałować.
Choć, szczerze mówiąc, nie poznałam tu żadnej szczęśliwej w małżeństwie Europejki –
może poza przypadkiem pewnej Irlandki, która sama przyznała, że jej mąż jest o wiele starszy
i nie ma już tyle wigoru. Z tygrysa stał się kanapowcem i nie w głowie mu już uganianie się za
spódniczkami. Ale to wyjątek, bo zazwyczaj nawet przywykłe do bardziej patriarchalnych
wzorców kulturowych dziewczyny z Azji Centralnej i Bałkanów nie są przygotowane na to,
co może je spotkać. Koleżanka z Albanii wyprowadziła się z domu po tym, jak jej mąż
pojechał skorzystać z usług prostytutek w Tajlandii i postanowił jedną z nich sprowadzić do
kraju. Inna znajoma, Ukrainka, nie może przeboleć, że rodzina męża skonfiskowała jej ślubną
biżuterię, która się jej legalnie i koranicznie należy. Ma ją to powstrzymać przed spakowaniem
manatków.

Oprócz totalnej kontroli ze strony licznych krewnych problemem jest też często podejście do
wierności. Ta, skrupulatnie egzekwowana w przypadku kobiety, u mężczyzny jest wprawdzie
cenioną cechą charakteru, ale nie da się jej wymóc lub skontrolować. Wypływa tylko z dobrej
woli. Jeśli mężczyźnie wolno mieć cztery żony jednocześnie, to nie można od niego
oczekiwać monogamicznej moralności.
Zgodnie z tradycją mężczyzna poszukujący kolejnej żony powinien zaangażować matkę
albo krewnych do znalezienia mu partnerki, ale nie zawsze tak jest. Gdzieś te żony musi
poznać! Kochanki często potrafią sobie okręcić kochanka wokół palca i stają się kolejnymi
żonami. Czasem pierwsza żona sama woli zaproponować kandydatkę, którą zna i która
uszanuje jej prawa jako tej pierwszej. Najgorszym z możliwych koszmarów pierwszej żony –
który wcale nierzadko staje się faktem – jest mąż dający formalnie status małżonki ciężarnej
indonezyjskiej lub filipińskiej gosposi. Emiratki w ogóle krzywo patrzą na imigrantki
zyskujące obywatelstwo dzięki zamążpójściu. Czują się zagrożone. Nawet pokazywanie się
przez imigrantki w miejscach publicznych z mężczyzną w kandurze wywołuje kwaśne miny,
nieprzyjemne komentarze i falę antypatii płynącą spod abai wokoło.
Mężczyźni ustawicznie wdają się w niezliczone romanse, których kobieta nie ma jak
kontrolować. Jako dobra żona nie powinna nawet zadawać mężowi pytań, dokąd i z kim
wychodzi. To nie jest jej prerogatywa. Mężczyzna uważa, że jego romanse to jego sprawa. Jest
na to społeczne przyzwolenie. Jeśli wypełnia małżeńskie obowiązki, czyli utrzymuje żonę i ją
zaspokaja, to jego prywatne sprawy nie powinny jej interesować. Nawet jeśli nakryje męża
z kochanką, to co zrobi? Rozwiedzie się, straci dzieci i z podkulonym ogonem wróci na
garnuszek do rodziców? Tak mi to wyjaśnił pewien policjant, chcąc mnie zachęcić do
romansu i uspokoić sumienie.
Zdrada nie jest powodem do rozwodu w miejscu, gdzie panuje poligamia. Zdrada męża,
oczywiście. Kobieta przyłapana na niewierności to totalne tabu i wstyd wykraczający poza
lokalną wyobraźnię. Mężczyzna zaś co najwyżej w ramach rekompensaty za straty moralne
kupi żonie nową biżuterię i sprawa rozejdzie się po kościach. Moja wspomniana już koleżanka
Amerykanka wytłumaczyła mi to jasno: inne kobiety niestety są w pakiecie.

*
Stosunkowo zrozumiałym powodem poligamii jest bezpłodność. W tutejszej kulturze
potomstwo jest absolutnie fundamentalne w małżeństwie. Im więcej dzieci, tym lepiej. Do
obowiązków żony należy przede wszystkim wydanie na świat syna. Znajoma w ciąży,
zapytana przeze mnie, czy spodziewa się chłopca czy dziewczynki, odpowiedziała mi, że
dzięki Bogu ma już synka, więc teraz może spokojnie odetchnąć i cieszyć się dzieckiem bez
względu na płeć. Spełniła oczekiwania rodzin i ma święty spokój. Brak syna to poważna
sprawa. Jeśli pierwsza żona nie urodzi mężczyźnie męskiego potomka, to ten może postarać
się o następną, która wykona zadanie. Nawet jeśli sam tego nie chce, to jego rodzina,
a szczególnie matka, na pewno się o to zatroszczy.
Radwana, moja koleżanka z pracy, bardzo sympatyczna i ładna dziewczyna, na co dzień
ukrywa swoją urodę za grubymi oprawkami okularów, które wolałaby zamienić na szkła
kontaktowe, ale mężowi nie podoba się ten pomysł. Lepiej, żeby wydawała się nieatrakcyjna,
szczególnie że pracuje i styka się z innymi osobami, także płci męskiej. Im grubsze więc szkła,
tym lepiej. Kiedyś Radwana przyszła do biura bez okularów i umalowana. Mimo kompletnie
zakrywającego włosy i ramiona hidżabu wyglądała ślicznie. W przeciwieństwie do wielu
młodych dziewczyn nie musiała tapirować włosów ani wpinać w nie ogromnych klamr
z plastikowymi kwiatami, które pod chustą symulują obfitość fryzury.
Radwany bez szpecących akcesoriów i w makijażu nie poznała połowa zespołu. Później
zdradziła mi, że tego dnia nocowała u swojej mamy. Nie mogłaby tak wyjść z domu za
wiedzą męża. Zaprzyjaźniłyśmy się i dowiedziałam się więcej o jej życiu. Radwana ma tylko
jedną córkę, co jest dla niej ciągłym źródłem zmartwień i stresu, a życie z teściową pod
jednym dachem to koszmar, dlatego od czasu do czasu, zasłaniając się chorobą matki, ucieka
na dzień czy dwa do rodzinnego domu.
W arabskim domu hierarchia panuje nie tylko wśród mężczyzn, ale i wśród kobiet. Nowo
przyłączona do rodziny synowa znajduje się na ostatnim szczeblu drabiny i nie ma lekkiego
życia. Teściowa może nią dowolnie dyrygować. Teściowej Radwany nie podoba się, że jej
syn ma tylko jedno dziecko i w dodatku dziewczynkę, więc regularnie komentuje ten fakt na
spotkaniach z koleżankami, podczas których Radwana, jako najmłodsza kobieta w domu,
usługuje gościom. Chcąc nie chcąc, moja koleżanka przysłuchuje się więc przycinkom
teściowej, która z niej szydzi, że nie może mieć więcej dzieci i nie jest atrakcyjna dla męża.
Zdarzało się też, że teściowa nasłuchiwała przy uchylonych drzwiach sypialni, czy Radwana
należycie wypełnia małżeńskie obowiązki.
Teściowa Radwany tak długo drążyła i namawiała syna na drugą żonę, że w końcu znalazł
sobie Omankę, a Radwana została odsunięta na boczny tor. To bardzo przykry moment
w życiu kobiety, gdy musi się pogodzić z faktem, że jej mąż jest z inną, a ona sama, niezdolna
dać mu więcej dzieci, staje się niepotrzebna. Rozwód byłby wstydem i porażką. Kobieta bez
męża jest zawieszona w społecznej próżni, nigdzie nie przynależy.
Historia Radwany to nie odizolowany przypadek, a smutna codzienność ogromnej części
społeczeństwa. Można zobaczyć podobną opowieść w bardzo odważnym społecznie
saudyjskim filmie Wadżda, gdzie matka głównej bohaterki dowiaduje się, że planowane
w rodzinie wesele, na które szykowała piękną suknię, chcąc na nowo zdobyć serce męża, jest
urządzane dla niego. Z dachu domu ogląda uroczystość i przeżywa swój dramat. Mocno
przytula córkę jedynaczkę. Mają już tylko siebie.
Pierwsza żona, traktowana jak reprezentujący męża sztandar, musi spełniać surowe
społeczne oczekiwania. Emiratka, czasem Jemenka lub Saudyjka, ale koniecznie dziewica,
niesie na swoich barkach honor rodziny. Oczekuje się od niej dorodnego i licznego
potomstwa oraz nienagannego prowadzenia się. W razie niepodołania zadaniu, drastycznego
niedopasowania charakterów lub po prostu utraty atrakcyjności kobieta może stracić monopol
na męża.
Druga i kolejne żony albo naprawiają błędy i zaniechania pierwszej, szczególnie w sferze
biologiczno-rozrodczej, albo po prostu są żonami dla przyjemności, które – jako że nie są na
świeczniku – nie muszą spełniać równie wyśrubowanych kryteriów. Od kolejnych żon nie
wymaga się tak surowo dziewictwa. Najczęściej kolejnymi żonami zostają Arabki innych
nacji: bardziej wymagające przyjeżdżają z Maroka, Egiptu i Jemenu, „tańsze” pochodzą
z Syrii, Palestyny, Somalii i Indii. Nie są rzadkością małżeństwa bardzo młodych Arabek
z Emiratczykami w podeszłym wieku. Otrzymują w zamian utrzymanie i status. Bycie kolejną
żoną to także szansa dla rozwódek i wdów na powrót do obiegu matrymonialnego
i wydostanie się ze społecznego limbo.
Też dostałam kiedyś propozycję zostania drugą żoną od nieznajomego mężczyzny
w średnim wieku. Przysłał swata do mnie do pracy. Sam, z szacunku do potencjalnej żony,
a zatem i samego siebie, nigdy by mnie nie zagadnął. Nigdy z nim nawet nie rozmawiałam,
ale nie przeszkodziło to w oświadczynach. „Druga żona?” – powtórzyłam. – „Absolutnie nie,
jestem panną i zasługuję, żeby być pierwszą” – odpowiedziałam z obrażoną miną. Decyzja
została uszanowana.
Ciekawe, czy jego pierwsza żona wiedziała o tej propozycji. Co myślała o perspektywie
dzielenia męża z dziewczyną z Europy? Trudno mi sobie wyobrazić, jak czują się tutejsze
kobiety, którym stale towarzyszy świadomość, że jeśli mąż się nimi znudzi, mogą w każdej
chwili pójść w odstawkę.

*
Nie ma się zatem co dziwić, że tutejsze kobiety bardzo o siebie dbają, choć robią to inaczej niż
Europejki. Generalnie można powiedzieć, że zamężne Emiratki nie troszczą się przesadnie
o linię. Tutejszy model piękna promuje kobiece kształty, modna jest krągła, tak zwana
„marokańska” sylwetka, ale łatwo jest przedobrzyć z ciałkiem, ciesząc się stacjonarnym trybem
życia arabskiej matrony. Wyszczuplające kliniki powstają w ZEA jak grzyby po deszczu.
W klubach sportowych są wydzielone godziny dla kobiet lubiących rywalizację
i uprawiających takie sporty, jak damski hokej czy koszykówka.
W siłowniach są też specjalne strefy dla pań, gdzie oddzielone ścianą od mężczyzn,
umalowane i wciśnięte w getry biodrzaste Emiratki ćwiczą na kilku rowerkach i bieżniach.
Ogólnodostępna sekcja dla mężczyzn jest o wiele lepiej wyposażona. Dziewczyna z Zachodu
może z niej swobodnie korzystać, ale jako jedyna kobieta czułam się niezręcznie i ostatecznie
pomaszerowałam do części dla pań. Na ograniczenia sprzętowe żadna z nich nie narzeka,
a i po sesji pot z czół im raczej nie spływa. Emiratki nie lubią się przemęczać – nawet na
bieżni.
Zabieg medyczny jest dostępną i łatwą alternatywą dla wysiłku i wyrzeczeń. Stąd tyle
operacji plastycznych biustu, korekt nosa, tony dopinek, tresek i sztucznych rzęs. Mają pomóc
w utrzymaniu seksapilu i zainteresowania męża. Niezadowolony i niezaspokojony mężczyzna
będzie szukał uciech poza domem, a to niestety jest postrzegane jako wina kobiety.

*
Nieustanne poczucie zagrożenia pojawieniem się nowej żony albo kochanki ma swoje ujście
w lokalnych legendach. Zbiorowa wyobraźnia wykreowała z lęków kobiet postać Umm al-
Duwais, śmiercionośnej dżinnii-uwodzicielki. Demoniczna femme fatale uwodzi mężczyzn
mocnymi perfumami, słodkim głosem i zielonymi oczami. Poddają się jej magicznym
manipulacjom, nie wiedząc, że za chwilę uniesienia zapłacą życiem. Można czasami usłyszeć,
jak sfrustrowane matrony rzucają jej imię półgębkiem jak klątwę za przechodzącymi
elegantkami, za którymi bezwolnie podążają spojrzenia mężów. W ten sposób pragną
przywrócić niesforne drugie połówki do porządku, całkiem jak dzieci straszone czarną wołgą.
Postać Umm al-Duwais została ciekawie wykorzystana w zaskakująco feministycznej
krótkiej animacji studentów z Szardży, najbardziej konserwatywnego z emiratów. Film
wywraca legendę na nice i pokazuje, jak kobieca solidarność między żoną a Umm al-Duwais
obraca się przeciwko niewiernemu mężowi i ściąga na niego zasłużoną karę. Emiratki powoli
mają dość bezkarnych męskich flirtów.
Wideo można zobaczyć na YouTubie. Na początku filmu Umm al-Duwais przychodzi
odwiedzić nowych sąsiadów. Otwiera jej gospodyni, która zaprasza ją do środka i idzie zrobić
herbatę. W tym samym czasie zapach perfum demona dobiega do nozdrzy niesfornego męża.
Ten, oczarowany aksamitnym głosem i sarnim spojrzeniem sąsiadki, usiłuje złapać ją za
kolano, lecz odkrywa pod abają kozie nóżki i krzywi się w obrzydzeniu. Rozzłoszczona Umm
al-Duwais obcina mu głowę ręką zakończoną sierpem. W tym momencie w pokoju zjawia się
żona. Na widok ciała męża przed oczami przewija jej się sytuacja, pewnie niejedna, kiedy to
małżonek w swojej terenówce oglądał się za innymi, a ona cierpiała w milczeniu. Pod
wpływem tej wizji stwierdza, że w sumie ma, na co zasłużył. Kobiety w szampańskim nastroju
planują wyjście na zakupy, a ponieważ pozbyły się męża, nie muszą już pytać go o zgodę.
7

BEDUINKI NA INSTAGRAMIE

a mapie Abu Zabi jest wielka biała plama: Banijas. Rozległy pas przedmieść
rozpościerający się na półpustynne obszary i połykający zapomniane przez
cywilizację okoliczne dzielnice, gdzie już tylko hoduje się wielbłądy i organizuje
ich wyścigi: Szawamech, Szamcha, Chalifa City B, Al-Falah, Al-Wathba.
W czasach transformacji zainicjowanej przez szejka Zajeda na tych terenach rozlokowano
najuboższych Beduinów. Otrzymali grunty i darmowe wille. Powstały całe osiedla,
przekazywane jako rekompensata za wykorzystanie ich ziem pod miejską zabudowę. Same
nazwy dzielnic pochodzą od beduińskich plemion, jak Banijas – najpotężniejsze plemię
w emiracie Abu Zabi – lub Al-Falah.
Młodzi ludzie, przyjeżdżający do ZEA z całego świata dla pieniędzy czy przygody, nigdy
nie słyszeli o tym miejscu, a snobujący się miejscowi z Dubaju czy lepszych dzielnic Abu
Zabi krzywią się na samą myśl o nim. Banijas pozostał marginesie rozwijającego się
w przyspieszonym tempie kraju. Beduińskie dzielnice nie pasują do błyszczących wieżowców
w stolicy. Mogłyby równie dobrze stanowić element krajobrazu Sany albo zasypanych
piaskiem prowincji Arabii Saudyjskiej. Podobnie jak całe Północne Emiraty, dzielnice te
drzemią na bocznym torze napędzanej przez ropę urbanizacji. Niewiele jest tam willi
zbudowanych „na bogato”, bez oglądania się na plan zagospodarowania. Odstają od
krajobrazu i wyglądają jak zamki oblężone przez stare, sypiące się komunalne domy. Poza
tymi nielicznymi wyjątkami cała zabudowa wygląda tak samo. Setki bezimiennych ulic i rond
stanowią zewnętrzną granicę cywilizacyjną Emiratów. Nie ma tam niczego oprócz
okazjonalnych palm daktylowych, z wysiłkiem utrzymywanych przy życiu pod respiratorem
sieci węży ogrodowych, którymi hinduscy ogrodnicy codziennie je nawadniają.
Gdzieniegdzie trafia się meczet lub sklep z mydłem i powidłem, do którego i tak trzeba
dojechać samochodem. Nieatrakcyjny, przykurzony krajobraz.
Takich obrazów nie zobaczycie w słynącym z drapaczy chmur Dubaju ani w folderach
promujących wakacje w kurortach Fudżejry. Banijas to kompletnie inny świat, rezerwat
beduińskiego stylu życia. Pierwsze po naftowym boomie pokolenie przeniosło się tu wprost
z pustynnych namiotów i odtąd niewiele się zmieniło. Ot, dołączyły do nich fale migrujących
za chlebem Jemeńczyków z zastępami córek na wydaniu. Szejk Zajed otworzył swoje państwo
dla wszystkich, którzy byli w potrzebie. Mieszanka narodowości, która wówczas powstała, to
dzisiejsi „Beduini”. Infrastruktura miast przeszła fazę agresywnego rozwoju, a większość
mieszkańców zaadaptowała się do nowego świata – ale nie Banijas.
Banijaskie panie nie wyściubiają nosa za drzwi bez szczelnie spowijających ich ciała
nikabów i zasłon. Nawet dziewczynki z naszej perspektywy dopiero widzące na horyzoncie
zapowiedź dojrzewania tracą swobodę biegania w kolorowych kandurkach i z luźno
związanymi włosami. Dojrzałość jest w Emiratach wciąż postrzegana biologicznie, ale
w Banijasie nie czeka się nawet do pierwszej miesiączki. Inicjowanie do abai i otrzymanie
pierwszej dorosłej torebki następuje tu wcześniej niż w miastach. Dziewczynka staje się
w oczach społeczeństwa kobietą jeszcze jako dziecko. Tak jakby przeciętna długość życia
wciąż wynosiła około trzydziestu pięciu lat.
Podobnie chłopcy wcześnie uczą się odpowiedzialności za kobietę i władzy, którą ona im
daje. Starzy malutcy naśladują ojców i braci. Często dyrygują kontyngentem dorosłych matek
i sióstr, podnosząc głos, który jeszcze nie przeszedł mutacji. Widziałam nawet dziesięciolatka
w za dużych sandałach, pstrykającego palcami na grupę kobiet, aby za nim podążały.
Rozmawiałam też kiedyś w pracy z kobietą i jej synem. Ona siedziała milcząco
w jemeńskim worze, trzymając torebkę na kolanach, a on – około jedenastoletni chłopaczek –
rozsiadł się w fotelu jak basza, eksponując wysuwający się spod kandury złoty zegarek. Niby
muzułmańskim mężczyznom nie wolno nosić złota, ale on najwyraźniej już poczuł się
szejkiem bez granic. Nie potrafiłam zdecydować, czy jeszcze jest dzieckiem i mam kierować
pytania do matki, czy już mężczyzną i to on decyduje za ich oboje. Spoglądałam to na nią, to
na niego i okazało się, że to on miał ostatnie słowo. Jak na szybko dojrzewających
Emiratczyków był bardzo drobny i ubawiły mnie jego groteskowo poważne miny i gesty.
Banijascy nastolatkowie szybko dostają swój symbol wejścia w dorosłość: samochód.
Wsiadają do pikapów w niewyprasowanych żółtych jemeńskich kandurach i rozbijają się po
drogach do woli. Benzyna kosztuje tu przecież grosze. Na głowach noszą chusty zawinięte
w turban na plemienną modłę. Wielu młodych mężczyzn zapuszcza długie włosy jak ich
przodkowie. Dawniej, gdy Beduini nie nosili nic prócz materiału, który owijali ciasno wokół
talii, długie włosy chroniły ich kark i ramiona przed palącym słońcem. Dziś Emiratczycy
zakładają na wierzch kandurę, ale kiedy majsterkują na swoich farmach, ochoczo rozdziewają
się do prześcieradłopodobnej bielizny. Banijascy chłopcy nie są tak wymuskani jak ich
koledzy z prywatnych szkół. Nie smarują się kremami przeciwsłonecznymi. Sa ciemniejsi,
wyglądają niedbale, jakby permanentnie byli wysmagani wiatrem i pyłem. Nie są
przyzwyczajeni do krzeseł i jeśli już muszą się na nich usadowić, najchętniej siadają w kucki
czy po turecku.
W nowoczesnej emirackiej mentalności to, co beduińskie, ma ambiwalentny charakter.
Z jednej strony to tradycja, swoista chłopomania, sentymentalizowanie Al-Ajn i starych
dziejów, a z drugiej – symbol zacofania, obiekt żarcików. „Beduin” i „Beduinka” to
określenia niemal obraźliwe. Mówi się na nich potocznie „bedu”, marszcząc przy tym nos.
„Bedu” jest jednoznaczne z twardogłowym konserwatyzmem, kiepską edukacją, niskimi jak
na warunki emirackie dochodami i oporem przed postępem. Jednym słowem: wiocha.
Analfabetyzm w tych rejonach zaniża emirackie statystyki, które o dziwo są gorsze niż
w Arabii Saudyjskiej.

*
Dla mnie Banijas to żywy dowód na to, że faktycznie od czasów karawan Emiratczyków
dzieli tylko jedno pokolenie, które w dodatku jeszcze nie wymarło, o czym ZEA zbyt szybko
chcą zapomnieć.
Tymczasem w beduińskim zagłębiu społeczność żyje w swoim własnym czasie, nie do
końca linearnym. Jego wektor nie jest jednoznacznie zwrócony ku szalonej modernizacji: to
przystaje, robi pętle i wraca do tradycyjnego, plemiennego życia, to znów wystrzeliwuje ku
nowoczesnej komunikacji i konsumpcjonizmowi. Wesela, porody, szlachtowanie barana na
muzułmańskie święta nadają życiu rytm, prawie jak Reymontowskie pory roku. W ten rytm
powoli wkrada się jednak nowoczesność: zakupy online, aplikacje społecznościowe, MTV.
Wszystko to tworzy oryginalną mieszankę kulturową.

*
Banijaskie Beduinki, księżniczki przedmieść, mają swój własny przepis na łączenie tradycji
z nowoczesnością. W pokoleniu trzydzieści pięć plus twarze prawie zawsze są zasłonięte,
a stopy obute w czarne sandały. Młodsze dziewczyny jednak powoli, z lekką nutką
niepewności łamią się i w Shoe Marcie, odpowiedniku sieci CCC, nabywają pantofelki na
obcasie, których tania lakierowana powierzchnia niemal od pierwszego kroku pokrywa się
czarnymi smugami.
To one są moimi bohaterkami.
To one kultywują tradycyjną gościnność, pogodę ducha i prostolinijność społeczności
plemiennych z krajów Zatoki, które w innych miejscach są już najczęściej tylko
wspomnieniem. Choć nigdy nie widziałam twarzy większości z nich, to właśnie one,
serdeczne i ciepłe z natury, są bez porównania najbardziej przyjaznym i przystępnym obliczem
Emiratów. Nieskażonym zmanierowanymi gestami, amerykańskim akcentem i wyniosłą
postawą elegantek z centrów handlowych, wymachujących torebkami z logo Diora.
To one zaproszą cię do domu i będą nazywać swoją siostrą. Starsze panie chętnie pożartują
i będą się szczerze śmiały przez nikab. Już po kilku minutach rozmowy obejmą cię, wezmą
pod pachę i zabiorą ze sobą na wesele znajomej. Na postronnego obserwatora zasłonięta twarz
działa jak zimny prysznic, nakaz dystansu. Dla mnie wytarty, leniący się nikab, spalony zbyt
gorącym żelazkiem, jest zaproszeniem do rozmowy.
Beduinki są niezepsute petrodolarami. Ich wyrozumiałość i spolegliwość wypływają
z niełatwych doświadczeń życiowych. Musiały wiele poświęcić, by urodzić i wychować
ośmioro lub dziesięcioro dzieci – tak fizycznie, jak i mentalnie. Mężczyźni nie mają wstępu do
ich świata, ale kobieta, nawet z innej kultury, byle z przyjaznym nastawieniem, odrobiną
arabskiego i zrozumieniem dla ich tożsamości, może się z nimi łatwo zaprzyjaźnić.

*
Są bardzo ciekawe świata. Tak samo zaintrygowane nami, Europejkami, jak my nimi.
Zasypują mnie pytaniami: jak wyglądają nasze relacje rodzinne, zawodowe, moje życie
w pojedynkę w obcym kraju. Wbrew powszechnym stereotypom nie patrzą krzywo na
odsłonięte włosy, nie dyskryminują. Właśnie te panie, spędzające większość czasu w damskim
madżlisie, siedząc na prostej wykładzinie lub siedziskach z obleczonej kolorowym materiałem
gąbki, są najlepszymi kompankami.
Madżlis w Banijasie jest często niską dobudówką do domu, z kotarą zamiast drzwi i bez
progu. Gość wchodzi do środka, wciąż otrzepując stopy z piasku, i siada po turecku pod
ścianą. Od namiotów pomieszczenie odróżnia tylko murowana konstrukcja. Tam dziewczyny
z Banijasu odpoczywają, jedzą, modlą się i oglądają egipskie telenowele.
Zaprosiły mnie do tego świata.

*
Wadima jest drobną pięćdziesięciolatką. Pod warstwami chust i woalek ukrywa masywne
szczerozłote kolczyki. Niech nikogo nie zwiedzie zadeptana abaja. Te panie spędzają życie,
ukrywając swoje piękno przed światem zewnętrznym – i robią to dobrze. Dwupiętrowy
skromny dom Wadima dzieli z mężem, teściami, zastępem dorosłych dzieci, synowymi
i gromadą wnuków. Madżlis dobudowano tam do wschodniej ściany.
Kiedy przyszłam na umówioną wizytę, panie już siedziały w środku, czekając na
egzotycznego gościa. Dziatwa podglądała mnie zza kotary jak cyrkową atrakcję. Ubrałam się
na tę okazję w moją najlepszą czerwoną kandurę. Mimo to raczej nie dało się wtopić
w otoczenie z krótkimi włosami i szarymi oczami oraz brakiem znajomości beduińskiej
kindersztuby. Dwie etiopskie gosposie rozłożyły na dywanie ceratę i zaczęły znosić
poczęstunek. Przyjemnie było zajadać mleczny deser z kardamonem, popijać herbatkę
i tradycyjną gahwę (napój na bazie kawy, jakby rozrzedzona jej wersja pita bez cukru)
nalewaną z delli, czajniczka z długim cienkim dziobkiem, do okrągłych filiżanek, które trzyma
się między kciukiem a palcem wskazującym.
Podawanie kawy jest bardzo ważnym beduińskim rytuałem. W dawnych czasach
karawany napotykające nomadów mogły liczyć na gościnę i ochronę tylko wtedy, gdy
gospodarz poczęstował podróżnych kawą. Podanie jej było znakiem pełnej akceptacji
plemienia na czas przejścia wszystkich wielbłądów. Zaproszenie na obiad gwarantowało dzień
ochrony przed zbójeckim napadem, a na nocleg – trzy dni. Częstowanie kawą do dziś jest
ważnym komunikatem. Jeśli gospodarz nas nie poczęstuje, to znak, że nie jest się mile
widzianym, jeżeli zaś my odmówimy wypicia, to dajemy do zrozumienia, że jesteśmy czymś
urażeni. Nawet w biurach podanie napoju petentowi jest znakiem, że urzędnik bierze na siebie
odpowiedzialność za załatwienie sprawy. Symbolika kawowego poczęstunku jest wciąż żywa.
Nawet w filmach promocyjnych ZEA, w artykułach marketingowych i hotelowych lobby
musi się pojawić della z gahwą, aby gość poczuł się prawdziwie i po beduińsku przywitany.
W madżlisie Wadimy przekąski i napoje serwowała jej najmłodsza córka, Amal, znająca
kilka słów po angielsku z reklam telewizyjnych. Miała bawełnianą żółtą kandurę i włosy
ciasno zwinięte w koczek, który ledwo mieścił się w klamrze. Z pietyzmem napełniała
filiżanki i energicznie dystrybuowała świeże daktyle. Nie jestem przyzwyczajona do
obserwowania, jak ktoś mi usługuje, i wyrywałam się, żeby ją wyręczyć. Niepotrzebnie – była
zadowolona ze swojej roli mistrzyni ceremonii. Poprosiła, żebym się zrelaksowała. Wadima
wzięła mnie za rękę i zaczęła prawić mi komplementy, które starałam się odwzajemnić
wszystkimi zwrotami grzecznościowymi, jakie mi przyszły do głowy.
Czułam się ugoszczona o wiele lepiej niż przy marmurowych stołach w domach bogaczy.
O ile przyjemniej jest zajadać kawałek baraniny w otoczeniu całej rodziny, niż spędzić wieczór
na przygotowywanym przez zastępy gospoś grillu z pokazem sztucznych ogni, wśród
młodych dziewczyn, które najbardziej ciekawią ceny ubrań, które mam na sobie! U Wadimy
synowe karmiły dzieci piersią, pozostawiając ciężar konwersacji gospodyni, zainteresowanej
głównie moim stanem cywilnym. Natomiast Amal, aspirująca studentka, chciała wiedzieć, jak
daję sobie radę w Abu Zabi bez brata i ojca i jak to się stało, że mnie tu samą puścili. We
włączonej gdzieś w tle telewizji leciał reality show z Paris Hilton. Zasiedziałam się i zostałam
na obiad. Moje arabskie słownictwo bardzo się wzbogaciło po tym spotkaniu.

*
Beduińskie księżniczki rezydują w zasypanych piaskiem dzielnicach, pełnych podobnych do
siebie willi w kolorze piasku, przeplatanych drogami bez nazw oraz niezliczoną ilością
bezimiennych rond i odchodzących od nich ponumerowanych ulic, których numerów nie
kojarzą nawet mieszkańcy. Ktoś, kto nie dotarł tu wcześniej, jadąc za jakimś znającym drogę
miejscowym, nigdy się tu nie odnajdzie. To kryjówka lepsza niż góry Afganistanu. Nawet
poczta tu nie dochodzi. (Doręczenie przesyłki w Banijasie graniczy z cudem. Poczta i tak
działa tylko w mieście, a największa firma kurierska, Aramex, zwyczajnie tu nie dowozi ze
względu na problem z identyfikacją adresów. Nie ma nazw ulic, a nie każdy wynajmuje
skrytkę pocztową). Słońce, brudny piasek, ronda i samochody – taki jest krajobraz
beduińskiego dominium.
Prawdziwą konfrontację z nawigacją w Banijasie przeżyłam dopiero, kiedy spróbowałam
na własną rękę odwiedzić znajome: Alję, Salmę i Zanię. Podczas wcześniejszych banijaskich
wizyt eskortował mnie zawsze syn Wadimy, a ja straciłam czujność i nie liczyłam rond ani nie
przeczesywałam nerwowo wzrokiem krajobrazu w poszukiwaniu punktów orientacyjnych,
które mogłyby mi później pomóc w odnalezieniu drogi.
Alję, Salmę i Zanię, niepozorne banijaskie damy, poznałam w pracy. Klinika, w której
pracuję, położona jest strategicznie na granicy pomiędzy cywilizowanym światem lokalnej
klasy średniej i banijaską terra incognita. Tamtego dnia akurat miałam na dłoniach świeżo
zrobioną hennę i panie od razu się zainteresowały, co adżnabija (biała, nie-Arabka) robi
z henną na rękach. Następnie szybko spytały o mój wiek i stan cywilny – święte, podstawowe
pytania, zawsze zadawane przy zapoznawaniu się w damskim gronie, kluczowe rozpoznanie
terenu. Gdy zaspokoiłam ich ciekawość, po dalszej wymianie grzeczności zaprosiły mnie do
siebie i zapowiedziały, że jeśli chcę, zabiorą mnie na wesele do znajomych. Oczywiście się
zgodziłam, ale musiałam przyjechać do nich na własną rękę, bo akurat nie miał mnie kto
eskortować. I tak tydzień później, mimo telefonicznych instrukcji podawanych po arabsku,
udało mi się wielokrotnie zgubić drogę w beduińskim mateczniku, gdzie wszystkie wille,
uliczki i ronda wyglądają tak samo i nie ma sklepów czy banków, które mogłyby posłużyć
jako punkt odniesienia.

*
Alja, korpulentna czterdziestolatka, dobrze wyszła za mąż i mieszka w pięknej willi z drogim
w utrzymaniu ogrodem – w odróżnieniu od jej dwóch krewniaczek, które nie wybiły się
ponad postbeduiński standard. Wyszła po mnie jedna z jej córek, Fatma. Przeprowadziła mnie
przez mieszczący się na parterze madżlis, udekorowany kryształowym żyrandolem, i zabrała
na górę, do sypialni matki, która przywitała mnie z wielką serdecznością. Wyglądała
wspaniale w pięknej zielonej sukni w wyciętym dekoltem i w połowie umalowanymi złotym
cieniem powiekami. Nie poznałam jej prawie, szpecąca ją na co dzień wada wzroku (Alja nie
widzi na jedno oko) teraz była prawie niewidoczna. „Andacz fustan?” (Masz suknię?) –
dopytywała, chcąc się upewnić, że nie będzie musiała się za mnie wstydzić podczas wesela.
Dumnie wyjęłam z torby kreację prosto spod igły.
Kilka tygodni wcześniej przywiozłam sobie z Nepalu kilka metrów surowego jedwabiu
w kolorze brudnego różu i postanowiłam go wykorzystać na tę okazję. Niemało się
natrudziłam, by wytłumaczyć dzielnicowemu krawcowi, o jaki krój mi chodzi, ale udało się,
a podwyższony stan zgodnie z moimi prośbami był udekorowany złotą taśmą. Byłam
zadowolona z rozkloszowanej balowej kreacji. Mimo to okazało się, że przy sukniach
i biżuterii banijaskich pań wyglądałam jak uboga krewna.
Oprócz Alji czekała na mnie delikatna Zania, od stóp do głów w różu. Przywiozła ze sobą
naręcze kolorowych strojów i całe torby kosmetyków do makijażu. Salma była jeszcze
w drodze. Męski członek rodziny, który miał ją dowieźć, nieco się spóźnił, a Salma musiała na
niego poczekać. (W przeciwieństwie do ich wielkomiejskich koleżanek panie z Banijasu nie
prowadzą).
Obecna była jeszcze krewna Zani, Umm Chadidża, niezamężna i przez to niemogąca się
pochwalić własną biżuterią. Przymierzała bodaj kilogramowy złoty pas należący do Zani,
którym Jemenki tradycyjnie spinają luźne, półprzezroczyste kolorowe narzutki ze świecącymi
zdobieniami, ustępujące teraz pola nowoczesnym, ściśle dopasowanym sukniom, promującym
sylwetkę na kształt butelki coca-coli.
W końcu dojechała Salma, zachwycająco urodziwa mimo średniego wieku i lekkiej
nadwagi. Z nią najbardziej się zaprzyjaźniłam. Jest ekstrawertyczna i konkretna. Przywiozła
parę nowych sukien dla Alji – krewnej panny młodej, której imienia nigdy nie poznałam.
Niestety wszystkie okazały się przymałe w biuście, przy i tak głęboko wyciętych dekoltach.
W sypialni Alji znów udało mi się wzbogacić swoje arabskie słownictwo, tym razem
o nazwy damskiej bielizny, takie jak sutjan, stanik, który na prośbę Salmy miałam przynieść
z szuflady. Pilnie nadstawiałam ucha, bo nie jest to słownictwo, które można wyłapać
z biurowej konwersacji.
Tymczasem to nie słuch miałam wytężać, a wzrok, bo oto zyskałam sposobność
zapoznania się ze współczesną beduińską kobiecą modą dosłownie od podszewki. Alja zdjęła
suknię przez głowę i ukazały mi się białe pantalony przypominające europejską bieliznę
z epoki wiktoriańskiej oraz stożkowy biustonosz rodem z lat siedemdziesiątych. Co za
odmiana! Do niedawna z nabożną atencją chwytałam na powitanie dłoń mojej emirackiej
menedżerki w wypachnionej abai, a dziś oglądam banijaską matronę w reformach. Naprawdę
udało mi się zajrzeć za zasłonę – i to jeszcze jak! Poczułam się jak najwyższy kapłan
wkraczający do Świętego Świętych.
Niestety zmiana stanika na mniejszy niewiele pomogła przy za ciasnej sukience i Alja
wróciła do pierwotnej zielonej kreacji. Tymczasem w kremowej sukni Salmy puścił szew, na
szczęście w mało widocznym miejscu. Przyszła zapytać, jak poważna jest sytuacja. Nie widać?
To w porządku. Narzutka i tak przykryje rozdarcie.
Równolegle w swoich pokojach stroiły się córki Alji, wszystkie w podkreślających figurę
kreacjach. Suknie były raczej europejskie, wprawdzie długie i aksamitne, ale z szokującym
dekoltem, a dół przypominał krojem syreni ogon. Chwalenie się kobiecymi krągłościami na
weselach jest dla młodych dziewczyn bardzo ważne, bo choć to imprezy w wyłącznie
damskim gronie, potencjalne teściowe korzystają z takich okazji i bacznie obserwują przyszłe
kandydatki na synowe. Figura klepsydry, atrybut kobiecości, to rękojmia płodności,
największy atut potencjalnej żony.
Salma poprosiła mnie o zrobienie makijażu. Nagle znalazłam się w centrum życia kobiet
z kompletnie innej kultury, w samym sercu ich tak chronionej prywatności. Zostałam
pasowana na koleżankę, z którą robi się wspólnie makijaż i wymienia garderobą. Czułam się,
jakbym wygrała los na loterii. Tymczasem Salma siedziała bez ruchu, to wystawiając policzki
do truskawkowego różu, to usta do malinowej szminki. Trochę koloru kompletnie ją
przeobraziło i ożywiło. Uderzyło mnie, jak piękne są Emiratki, nawet te dojrzałe.
W końcu zebrałyśmy się i wyruszyłyśmy na przyjęcie. Jak się okazało, był to zaledwie
początek naszej weselnej przyjaźni. Po tej pierwszej uroczystości odbyło się wiele następnych,
a ja byłam na nie ochoczo zapraszana nie tylko jako ciekawostka, sympatyczna Europejka,
która czuje się swobodnie w tej kulturze, ale także jako szoferka. Dotychczas każde wyjście
moich nowych znajomych było uzależnione od dostępności męskiego członka rodziny, który
je zawiezie i odbierze. Koleżanka z samochodem spadła im więc jak z nieba.
A ja mogę dziś śmiało powiedzieć, że woziłam banijaskie księżniczki.

*
Szejki z przedmieść nie opuszczają swojego królestwa bez potrzeby. Rzadko zasilają kadry
elity zawodowej ZEA i nie prowadzą auta. Panie starsze i w średnim wieku często są
analfabetkami, co je krępuje, kiedy przychodzi do składania podpisów w urzędach.
Zakłopotane jak dzieci, uśmiechają się rozbrajająco i przyznają, że nie potrafią. W takiej
sytuacji urzędnik wyjmuje z szuflady dobrze już zużyte pudełeczko z tuszem i zaprasza do
oddania odcisku palca w ramach podpisu.
Prawda jest taka, że te kobiety często nie mają żadnej motywacji, by wyrównać braki
w wykształceniu. W ich domostwach to mężczyźni odpowiadają za wszystkie urzędowe
sprawy. Męski opiekun z definicji zajmuje się mediowaniem pomiędzy kobietami a światem
zewnętrznym.
Mimo to młodsze pokolenie kobiet, urodzonych w Banijasie, a nie dowożonych wprost
z Jemenu na żony dla tutejszych mężczyzn, ma ambicje studiować. Uczą się dla siebie, a nie
żeby znaleźć pracę. Po pierwsze, nie muszą pracować, a po drugie, przyszły mąż i tak raczej
nie dałby na to zgody. Ich angielski ogranicza się do podstawowych zwrotów i nie można go
porównać z tym uczonym w prywatnych szkołach, którym biegle posługują się bogatsze
Emiratki, a i tak te dziewczyny są najczęściej jedynymi osobami w rodzinie, które choć trochę
znają ten język. Ich bracia i mężowie pracują w zawodach niewymagających takich
umiejętności, na przykład w wojsku czy w policji, a w wolnym czasie zajmują się wyścigami
samochodowymi, paleniem lokalnej fajki i jazdą bez celu po ulicach.

*
Dziewczyny z Banijasu rzadko chodzą na podryw do galerii handlowych. Ich ojcowie i bracia
doskonale znają niecny proceder wymiany numerów, powszechny w tych przybytkach.
Dlatego też dziewczyny raczej nie wychodzą na zakupy bez mężczyzny, który je zawozi
i przywozi, a także towarzyszy im na każdym kroku. Zasada odwożenia i przywożenia
dotyczy także uczelni. Jeśli dziewczyna studiuje, brat zapewnia jej transport na zajęcia.
W konserwatywnych rodzinach wiele wolno, ale na surowych muzułmańskich zasadach.
W kwestii obyczajów nic się tu nie zmieniło od czasów namiotów na pustyni. Nawet wyjście
na wesele, jedyne miejsce rozrywki i epatowania seksapilem dostępne dla beduińskiej
panienki, nie zawsze jest możliwe. W tradycyjnej beduińskiej społeczności młode dziewczyny
uczestniczą tylko w weselach członków własnej rodziny, powinowaci i znajomi muszą się
zadowolić obecnością matki. Wyjaśniła mi to Wafa, jedna z moich młodszych banijaskich
koleżanek: dziewczynom na wydaniu nie wypada włóczyć się po imprezach. Mimo że
w zabawie biorą udział wyłącznie kobiety, a opiekunowie je dowożą i odbierają, to
teoretycznie mogłyby zostać podpatrzone przez kogoś na parkingu. Co innego wesela
w domu – w domu wolno.

*
Nie oznacza to bynajmniej, że banijaskie księżniczki składają broń i rezygnują z celebrowania
swojej kobiecości. Owszem, większość czasu spędzają w domu, ale to nie znaczy, że nie chcą
być modne. Wręcz przeciwnie. Mimo ograniczeń finansowych i surowych zasad,
utrudniających im eksponowanie swoich walorów, starają się, jak mogą. Najważniejszym
akcesorium jest oczywiście torebka, bo obok butów stanowi jedyny indywidualnie dobierany
element stroju przełamujący czerń abai. Innym niezbędnym dodatkiem jest wspominany już
wcześniej zegarek, za którego sprawą dokonuje się istotna kontrabanda estetyczna: islam co
prawda nakazuje zasłanianie biżuterii, ale zegarek udaje się przemycić jako urządzenie
praktyczne.
Zdobywanie tych ozdób jest prawdziwym ceremoniałem i stałym elementem towarzyskich
rozmów.

Beduinki mają swoje Harrodsy – lokalne suki, targowiska, takie jak centrum handlowe
Madinat Zajed czy targowy namiot na Banijasie z szerokim asortymentem beduińskich
akcesoriów i biżuterii na dłonie, stopy i włosy. Panuje tam atmosfera targu jak w starożytnym
Damaszku, z czasów, zanim stał się ruiną pełną biedy i ciał ścielących się w bezsensownej
wojnie, z czarnymi flagami zawieszonymi na splądrowanych bezcennych zabytkach.
Dziś na sukach rządzi chińszczyzna. Taniocha i plastik przeplatają się tam z wyszywanymi
sukniami rodem z bajki, belami kolorowego sztucznego jedwabiu, pozłacanymi naszyjnikami
i bransoletkami (właściciel daje głowę, że nie sczernieją). Sklepikarze nawołują i zapraszają do
swoich kramów: szejka, szejka, popatrz, zajrzyj na chwilę, tanio!
Można tu faktycznie kupić całe królestwo i w przystępnej cenie wyposażyć się
w orientalne parafernalia. Tłum podekscytowanych kobiet oblega wystawy pozłacanej
biżuterii, podziwiając zegarki, bransoletki i naszyjniki pociągnięte z wierzchu warstwą kruszcu
made in China. Straganiarz oferuje gigantyczne zniżki, dorzuca gratis kolczyki wygrzebane
z przybrudzonego worka, ewentualnie kusi podróbkami spod lady: Michael Kors, Gucci!
Na sukach panie zaopatrują się w materiał na kolorowe damskie kandury z wyszywanymi
i zdobionymi rękawami i dekoltem, totalnie kontrastujące z prostotą czarnych abai. W świecie
Beduinek kobietom nie wolno nosić spodni. Kiedyś pewna dama w nikabie podeszła do
mnie, gdy byłam w pracy. Akurat miałam na sobie długą sukienkę, ale musiała mnie już kilka
razy przyuważyć w spodniach. Oznajmiła mi prosto z mostu, że jest ze mnie dumna i że
dopiero teraz wyglądam jak prawdziwa kobieta. Od tego dnia zaczęłam nosić do pracy
kandury, traktując je jak nowy biurowy uniform. Lokalna licentia poetica.
Suki są też pełne perfum rozmaitego pochodzenia. Pachnidła są ważne w tej kulturze. Ich
używanie zaleca według jednego z hadisów sam prorok, amator perfum. Rozmaite buteleczki
arabskich mocnych oudów – perfum w olejku na bazie wonnych drzew – zapełniają każdy kąt
domu i schowki samochodów. Co bogatsi używają drogich olejków, których zapach
utrzymuje się długo, wisi w powietrzu dobrą chwilę po przejściu osoby, która je nosi, i zostaje
na odzieży przez kilka dni. Tu perfumuje się ubrania, a nie bezpośrednio skórę. Na
beduińskich sukach sprzedaje się tańsze pachnidła – kwitnie tu rynek imitacji znanych marek,
a oszukańcze buteleczki wypełniają po sufit sklepiki prowadzone przez Hindusów. Na
kolejnych stoiskach producenci prześcigają się w fikuśnych flakonikach z orientalnymi
zdobieniami, pozłacaną arabską kaligrafią, upajającymi nazwami: „Miłość”, „Zapach uczucia”,
„Ukochana”. Niestety sam zapach nie trzyma się dłużej niż godzinę i ulatnia jak tutejszy
romans. Przaśna oudopodobna mieszanka drażni nos, ale przekonuje portfel.
Sukowe perfumerie mogą przyprawić o syndrom Stendhala. Umm al-Duwais pewnie by
się tylko skrzywiła i ruszyła do nowoczesnej drogerii, gdzie swoje kolekcje oudów eksponują
wszystkie znane zachodnie marki, które czasem produkują limitowane serie na rynek emiracki,
po kilka tysięcy dirhamów za flakonik. Gucci, Armani, Dior, Chanel, Tom Ford, Estée
Lauder – wszystkie liczące się koncerny chcą uszczknąć coś dla siebie z tego lukratywnego
rynku.
Ja jednak lubię te tańsze perfumy i ciasne alejki suków – beduińskie Ulice Krokodyli.
Doskonale oddają aspirujący feminizm klientek, które pragną błyszczeć i pachnieć mimo
surowych reguł i ograniczonego budżetu. W tym kraju każdy chce być VIP-em. Internetowe
sklepy z wyprzedażami damskich akcesoriów notują gigantyczne obroty, a ich towary trafiają
pod banijaskie strzechy i zdobią prowincjonalne księżniczki.
Niczego nie da się porównać z dumą malującą się w spojrzeniu wystrojonej dziewczyny
z Banijasu. Może i na co dzień chodzi w przybrudzonym nikabie i przydeptanej abai, a jednak
ma stroje ze sztucznego, bo sztucznego, ale jedwabiu. Jej ciężkie powieki, przysłaniające
czarne jak Kaaba oczy, pokrywa perłowy cień. Z rozpuszczonymi włosami do pasa
i w złotopodobnym naszyjniku może konkurować z samą szejką Amirą – ikoną arabskiej
urody i byłą żoną ekscentrycznego i obrzydliwie bogatego saudyjskiego księcia Walida.

*
Mimo rezydowania na uboczu cywilizacji beduińskie damy poruszają się po mediach
społecznościowych ze zwinnością gazeli. Szczególnie młode pokolenie spędza życie
z komórką w ręce, łapiąc dobre światło do selfie w zaciszu swoich willi. Nowo odnaleziona
wolność ekspresji w internecie łączy młodych Emiratczyków bez względu na pochodzenie
i status społeczny. Zjawisko to dotyczy nie tylko nastolatków – również dojrzałe panie domu
od rana do nocy pielęgnują życie towarzyskie na smartfonie.
Media społecznościowe oferują kuszącą alternatywę dla ściśle kontrolowanej
i restrykcyjnej przestrzeni publicznej. Serwery Instagrama i Snapchata zawieszają się od
gigantycznych ilości zdjęć i filmików, zaspokajających narcystyczny głód pokolenia.
Wszelkiego rodzaju programy do czatów, a szczególnie te wykrywające użytkowników
znajdujących się w bliskiej odległości przez bluetooth, jak na przykład WeChat, cieszą się tu
olbrzymią popularnością na wszystkich szczeblach społecznych. W krajach takich jak ZEA
pełnią wyjątkową funkcję: nie tylko kanalizują i amplifikują pewne społeczne zachowania, ale
też niekiedy stanowią jedyną przestrzeń, w której mogą one w ogóle zaistnieć.
Dzięki aplikacjom społecznościowym młodzież może nawiązać kontakty damsko-męskie
bez konieczności demaskowania się w miejscu publicznym i narażania na szwank swojej
reputacji. Sa aplikacje rejestrujące użytkowników mijających się w ciągu dnia. Można
spokojnie robić okrążenia w galerii, szukając czekoladek z mamą lub wymieniać niekończący
się łańcuch lokalnych zwrotów grzecznościowych z sąsiadami, a w tym czasie licznik bije.

Poza tym dziewczyny, które na co dzień muszą ukrywać swoje wdzięki i starannie
skomponowane stroje pod czarnymi abajami, w internecie mogą się w końcu wyrazić poza
tradycyjnym kanonem, odwiesić na chwilę kobiecy uniform i powściągliwe maniery. Co
prawda zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że raz opublikowany plik nigdy nie zginie i ktoś
będzie mógł go wykorzystać, ale i na to znalazła się rada. Snapchat zawojował emirackie
komórki właśnie dlatego, że oferuje rozwiązanie tego problemu. Dzięki tej aplikacji da się
przesyłać znajomym filmy i zdjęcia bez możliwości ściągnięcia i zapisania pliku. Odbiorca nie
może nawet zrobić zrzutu z ekranu. Dzięki temu prywatność sfotografowanej osoby może być
upubliczniana w kontrolowany sposób. To doskonałe rozwiązanie dla uzależnionych od
selfie, a jednocześnie dbających o reputację, wiecznie rozdartych pomiędzy tymi dwoma
biegunami miejscowych. Szczególnie beduińskie piękności, na co dzień zakutane w warstwy
materiału maskujące figurę i zakrywające włosy co do kosmyka, mogą się w końcu pokazać
bez chusty, rozpuścić piękne długie loki, które widzi normalnie tylko fryzjerka i najbliższa
rodzina, pochwalić się balejażem, zaprezentować w obcisłych ciuchach i sportowym topie oraz
wygiąć się w kadrze w seksowne „S” bez pozostawiania śladów w sieci.
Aplikacja nie służy tylko do flirtu. Przydaje się też w zwykłym gronie koleżanek, którym
być może trudno jest się spotkać bez nadzoru rodziców. Dla wolnych rajskich ptaków ze
zwesternizowanych rodzin, w półrozpiętych abajach i chustach spadających z rozpuszczonych
włosów, uzależnionych od Starbucksa, hipsterskich restauracji i bulwarowych kafejek
aplikacje te mają inny ciężar gatunkowy. Te dziewczyny mogą sobie pozwolić na luksus
używania mediów społecznościowych do zabawy i zabijania czasu, ale należą do
zdecydowanej mniejszości. Większości młodych kobiet internet daje wolność, o której inaczej
mogłyby tylko pomarzyć.
Popularność Snapchata wiąże się też ściśle z miejscem, jakie w kulturze ZEA odgrywają
zdjęcia w ogóle. Fotografie przedstawiające osoby to tutaj bardzo delikatny temat. Kobiety
unikają bycia fotografowanymi ze względu na ochronę prywatności i lęk przed dostaniem się
zdjęć w męskie ręce.
Nie ma tu co prawda tabu zakazującego robienia ludziom zdjęć – muzułmańska zasada
nieprzedstawiania postaci ludzkich nie przetrwała w tym obszarze kulturowym. Lokalni artyści
wystawiają figuratywne obrazy. Jednak na przykład na tradycyjnych weselach nie wolno robić
zdjęć, szczególnie innym gościom. Album ślubny to wielki sekret. Nawet jeśli na damskiej
części imprezy pojawia się wynajęta kamerzystka, to i tak podąża wyłącznie za panną młodą.
Inne dziewczyny pozują razem rzadko i zawsze we wzajemnym porozumieniu
o poszanowaniu prywatności. Nic jednak nie przeszkadza w pstrykaniu selfie. Nie po to
przecież się wystroiła, kupiła złoty diadem i wydała fortunę u makijażystki, żeby się nie
pokazać – rzecz jasna… w internecie.
Flesze strzelają non stop. Profil, en face, z góry, z dołu, pod kątem – niektórym w szale
fotografowania udaje się przegapić wejście panny młodej. Ale to jeszcze nic – ostatnio
widziałam ciocię panny młodej, która zamiast zgodnie z przypisaną jej rolą czynić honory na
podium, na którym siostrzenica przyjmowała życzenia, wdzięczyła się do obiektywu komórki,
usiłując uchwycić w kadrze swoją tiarę wraz z czerwonymi ustami i bujnymi biodrami
w obcisłej sukni.
Jednak kiedy ja wyjęłam kiedyś komórkę na beduińskim weselu w namiocie, chcąc
ukradkowo uwiecznić bajeczną biżuterię niektórych świętujących dam, sala wpadła w popłoch
i uprzedzono mnie, że nikt sobie tego nie życzy. Mogłam tylko pstryknąć parę wspólnych
fotek z siostrą pana młodego, z którą tam przyszłam – za jej wyraźną zgodą. Od czasu tamtego
faux pas z telefonem ukrywam go na weselach głęboko w torebce, żeby nikogo nie
krępować.
Zgoda na wspólne zdjęcie z zaprzyjaźnioną rodziną wymaga ogromnego zaufania,
szczególnie że jestem spoza ich środowiska. Nawet jeśli wyrażą zgodę, nie omieszkają
delikatnie napomknąć, żeby nikomu nie pokazywać tych fotografii. Nie działa to jednak
w obie strony – każda moja wizyta przebiega w blasku fleszy. Ja z dziećmi na ręku, ja z henną
na dłoniach, ja w tradycyjnej sukience…

*
Emiratki są bardzo zdigitalizowane i kochają fotki, ale tylko pod warunkiem, że będą
zabezpieczone przed niepowołanymi męskimi spojrzeniami. Ich albumy w telefonie pełne są
selfie w różnych kreacjach i fryzurach, a także zdjęć dzieci, małżonków i rodziny – wszystko
opatrzone hasłem dostępu, na wypadek gdyby telefon wpadł kiedyś w niepowołane ręce.
Na kontach na Facebooku, BB czy WhatsAppie Emiratki nigdy nie zamieszczają zdjęć
profilowych, bo wtedy każdy, kto wszedłby w posiadanie ich numeru, od razu mógłby je
zobaczyć i rozpoznać albo – co gorsza – pokazać innym. Zdjęcia profilowe dziewczyn są
pełne ptaszków, kwiatków, dłoni pomalowanych henną zapinających rękaw kandury męża,
fragmentów poezji, czasami zdjęć dzieci, szejka Zajeda lub rodziny królewskiej, okazjonalnie
pojawia się też patriotyczny sokół. Chłopcy są bardziej śmiali, ale najczęściej również wolą
zamieścić fotografię sportowego samochodu albo logo drużyny piłkarskiej zamiast swojej
twarzy, reprezentującej rodzinę i klan. Pomaga im to zachować anonimowość, ale także
żonglować kilkoma kontami, czasem zakładanymi wyłącznie na użytek wirtualnych flirtów.
Emiratczycy mają obsesję na punkcie prywatności. Chronią nie tylko swoją, ale też
rodziny i znajomych. Pozycje w ich telefonicznej książce adresowej to często tylko zapisane
bez imion numery, co ma zabezpieczyć dane ich właścicieli. Nie do pomyślenia byłaby tu
sytuacja, gdy do mężczyzny dzwoni żona, a na ekranie wyświetla się jej imię, które wszyscy
wokoło mogą zobaczyć, a co dopiero imiona „intymnych przyjaciółek”. Nie ma też co liczyć
na uśmiechniętą buzię dzwoniącego, pojawiającą się na ekranie wraz z sygnałem połączenia.
Emiratczycy znają numery całej bliskiej rodziny na pamięć.
Trzeba czasu, żeby przedostać się za tę symboliczną zasłonę i uzyskać dostęp do czyjejś
prywatności. Potem jednak tamy pękają i wylewa się zza nich prawdziwy ocean. Każde
zaproszenie na WhatsAppie, do grupy na Instagramie lub BB daje dostęp do ogromnej ilości
filmów i fotek, które codziennie jak niefiltrowany strumień świadomości płyną przez tablety
i telefony znajomych. Pliki na każdy temat, od Sasa do Lasa. Ludzie mają tu dużo czasu
i chętnie spędzają go na przesyłaniu sobie całych gigabajtów bezsensownych treści
rozrywkowych – od gimnastyki, dziecięcych piosenek i wyścigów samochodowych, przez
żarty, po dialogi w drodze do Dubaju. Nie należy przyjmować zaproszeń do żadnej grupy bez
nieograniczonego transferu danych wliczonego w abonament. Przesyłane przez sieć filmiki są
wszechobecne: ogląda się je nie tylko w domu, ale też w miejscach publicznych, na przykład
w poczekalniach. Powszechność Wi-Fi w instytucjach publicznych tylko pogarsza sytuację.
Internet wziął Emiraty szturmem.

*
Instagram zaspokaja także ciekawość perwersji i queeru. Wszystkie moje koleżanki
w godzinach pracy przeglądają instagramowe profile lokalnych transwestytów. Kręcą przy
tym głowami z niedowierzaniem, ale nie mogą oderwać się od ekranu. Fotki z długowłosą
diwą w pełnym makijażu, koronkowym gorsecie i z jabłkiem Adama w tutejszych realiach to
naprawdę coś. Dla mniejszości seksualnych Instagram to tutaj jedyne miejsce, gdzie można
zaistnieć i czuć się akceptowanym. Niektóre konta są bardzo popularne i zyskują status ikon
undergroundu.
Dzięki multimediom, smartfonom i portalom społecznościowym można jednak przede
wszystkim poznać bliżej kobiety, które widuje się na co dzień. Dopiero na fotografii
w telefonie można zobaczyć, jak naprawdę wygląda koleżanka, z którą się od kilku lat
pracuje. Zawsze skryta pod nikabem Wafa okazuje się nagle królową selfie z blond grzywą,
sztucznymi rzęsami i bordową szminką. Na zdjęciu uśmiecha się z odbicia w lustrze, wbita
w obcisłą kreację z cekinami. Huda przesuwa palcem fotki na ekranie iPhone’a, żeby pokazać
mi nową fryzurę – inaczej nigdy bym się nie domyśliła, że była u fryzjera. (Na marginesie:
kobietom z konserwatywnych rodzin nie wolno korzystać z usług fryzjera mężczyzny, to
samo dotyczy lekarzy). Okazuje się, że Maitha ma mahoniowe włosy do pasa, Budur po
godzinach pracuje w domu nad cellulitem, a Chadidża wdzięczy się bez chusty w gronie
koleżanek, porównując kolory szminek Inglota na tle skórzanych siedzeń nissana patrol.
Z zamieszczonego na czyimś profilu wideo dowiedziałam się też o sekretnym przyjęciu
urodzinowym, urządzonym w wynajętym na jeden dzień pokoju w hotelu Ritz-Carlton.
Solenizantka, singielka Chulud, w tajemnicy przed rodzicami zdmuchnęła trzydzieści sześć
świeczek wbita w obcisłą, koronkową kreację.
W albumie komórki albo w internecie dziewczyny chętnie pokazują zaufanym
koleżankom swoją prawdziwą naturę. Zaproszenie do grona znajomych daje przepustkę do
ich prywatnego, alternatywnego świata. Różnica pomiędzy codzienną, szczelnie zasłoniętą
wersją a fantazją eksponowaną w internecie jest szczególnie wielka w przypadku banijaskich
dziewczyn z konserwatywnych, beduińskich rodzin. Grzeczne w domu, okutane od stóp do
głów w zasięgu rodzicielskiego oka, święcą swoje chwile triumfu, kiedy uda im się chociaż na
moment wyrwać spod kontroli.
Wizyta u lekarza bądź zakupy mogą przynieść okazję do chwilowego zerwania się ze
smyczy. Dziewczyny w pośpiechu robią mocny makijaż, obwieszają się jaskrawymi
dodatkami i plastikowymi akcesoriami. Rozchylają szejlę, ukazując dekolt i dumnie spacerują
z podrabianymi torebkami, z których zwisają już strzępiące się nitki. Zważony podkład na
twarzy, niebieskie cienie, błyszczące portmonetki, podrabiane zegarki, szpilki z ekologicznej
skóry z okalającą kostki sztuczną koronką, ponad którą rozciąga się kawałek łydki wciśnięty
w żółte getry. Czerwony lakier schodzi z paznokci. Pod sztucznymi rzęsami ukrywają się
piękne oczy, których kolor zmienia się w zależności od dnia i okazji. (Kolorowe soczewki są
tutaj hitem. Niebieskie, zielone, szare – do wyboru, do koloru. Zapewne z założenia nie mają
wyglądać naturalnie i zdecydowanie spełniają te oczekiwania). Chusta ledwo się trzyma na
czubku rudawego tapiru i nierzadko w ogóle zsuwa się z głowy, obnażając grube klamry
spinające zniszczone prostownicą włosy. Te jarmarczne kurki nie inspirują się najnowszym
numerem „Vogue’a”. Wyrażają się za pomocą dostępnych środków. Tak krawiec kraje, jak
mu materii staje.
Gdyby towarzyszył im ojciec, a nie kuzynki, inaczej by to wyglądało. Na szczęście papa
został w domu, a brat też ulotnił się gdzieś na papierosa po podrzuceniu ich na miejsce.
Dziewczyny obsiadają więc poczekalnie lekarskie lub ławeczki w centrach handlowych
i pozują w grupach. Odgłosy fleszy nie milkną. Potem z nóżką założoną na nóżkę przeglądają
owoce świeżo zrobionej sesji.
To niewiarygodne, jakie metamorfozy zachodzą w toaletach przychodni i galeriowych
łazienkach. Dziewczyny, które normalnie nie mogą sobie pozwolić na publiczne pokazanie się
bez nikabu, tam robią makijaż, układają długie do pasa włosy i bez skrępowania przystępują
do sesji fotograficznej w stylu glamour na tle dekorowanych kafelków. Dzióbki, buziaczki
i słodkie minki – w końcu mają swoje 5 minut. Ślady szminki i kredki znikną, zanim wrócą
do domu. Podobnie lakier do paznokci, na który opiekun musi wyrazić zgodę. Po sesji i po
chwili sławy odbitej w blasku ekranu LCD obcasy wędrują do torby, poły abai wracają na
swoje miejsce, zasłona opada. Brat dzwonił, że już podjeżdża.
Oby tylko przyszły mąż nie okazał się bardziej surowy i nie wepchnął ich jeszcze głębiej
w instagramowe podziemie.
8

AUTOSTRADA I DEMOKRACJA

utostrada E11, zwana popularnie „autostradą szejka Zajeda”, Sheikh Zayed Road,
spina sześciopasmowym szwem bogaty w złoża ropy Zachodni Region Abu Zabi
z Dubajem. Dalej, już pod innymi nazwami, ta sama droga łączy ze sobą kolejne
emiraty aż do granicy z Omanem.
Kiedyś przy przekraczaniu każdego z emiratów obowiązywało myto. Dziś bezpłatna
ekspresówka, niczym strefa Schengen, celebruje wolność i zjednoczenie. Biegnąca z południa
na północ autostrada szejka Zajeda jest bodaj najbardziej demokratyczną strukturą w ZEA –
państwie, gdzie wysoka technologia i wielokulturowość sugerują co prawda demokratyczne
standardy, ale to tylko udany kamuflaż. I niech nikogo nie zmylą znajomo brzmiące terminy:
federacja siedmiu emiratów, z prezydentem i premierem na czele. W rzeczywistości Emiraty to
księstwa z nepotycznymi władcami, a ustrój państwa w praktyce można określić jako federalną
monarchię absolutną.
Ktoś, kto oczekiwałby urn i dopytywał o prawa wyborcze dla kobiet i rezydentów, będzie
zawiedziony – nie ma tu wyborów powszechnych ani partii politycznych, bo ustrojem nie jest
demokracja. Co kilka lat pojawiają się afisze z numerami kandydatów na wzór zachodnich
plakatów wyborczych, służą one jednak tylko elekcji rad dzielnicowych i nie mają żadnego
wpływu na jakiekolwiek decyzje polityczne. Starsi kandydaci na zdjęciach są zwykle
poważni, ale na twarze młodszych powoli wciska się piarowski uśmiech przełamujący
emiracki archetyp chmurnego, szacownego mężczyzny.
Nie za wiele mają jednak powodów do uśmiechu – ostatnia próba sformowania
opozycyjnej siły politycznej zaowocowała wtrąceniem do więzienia ponad setki osób
z oskarżeniem o zdradę stanu. Nie wiem, co się potem z nimi stało, i na pewno z lokalnych
gazet się tego nie dowiem. W ZEA nie ma co liczyć na wolność słowa. Gazety jednogłośnie
śpiewają peany na cześć rodziny rządzącej. Także na ulicach w ogóle nie rozmawia się tu
o polityce – na wszelki wypadek.
Uczę angielskiego ośmiolatkę, która jak większość dzieci lepiej sytuowanych
Emiratczyków chodzi do prywatnej szkoły z wykładowym angielskim i brytyjskim
programem nauczania. Przerabiałyśmy razem czytankę z jej podręcznika. Moja uczennica
spojrzała na mnie wielkimi czarnymi oczami i zapytała: „Proszę pani, co to są prawa
wyborcze?”. Podrapałam się w głowę. Niełatwo to wyjaśnić komuś o tutejszej mentalności.
Wielu dorosłych Emiratczyków również tego nie wie.

*
Społeczeństwo ZEA jest niedemokratyczne i tradycyjnie zhierarchizowane. Światy bogatych
i biednych praktycznie się nie przecinają. Tylko na Sheikh Zayed Road wszystkie szczeble
społecznej drabiny mieszają się ze sobą. Kolekcje sedanów otwierają lokalne VIP-y
w błękitnych rolls-royce’ach, lincolnach i chryslerach. Ostatnio o moją czerwoną hondę jazz
prawie otarł się złoty bentley.
Lokalni playboye gustują w markach takich jak Ferrari, Lamborghini, Porsche, Bugatti,
Maserati czy Corvette. Co bardziej aspirujący wybierają mustangi. Dodge z amerykańskim
lookiem i mocnym silnikiem też ma wielu wielbicieli, szczególnie wśród panów koło
trzydziestki, którzy mimo życiowej stabilizacji wciąż chcą mieć jeszcze ten pazur. Klasą samą
w sobie są amerykańskie samochody vintage przerobione i podrasowane na zamówienie. To
ostatni krzyk mody. Obrzydliwie bogaty i modny właściciel takiego auta nie spieszy się na
drodze, jedzie powoli i dumnie jak sołtys, który widzi wszystkich i którego wszyscy widzą.

*
Dla tych, którzy średnią zasobność portfela chcą zamaskować imponującym wyglądem,
idealną opcją jest sportowy chevrolet camaro, który mój znajomy trafnie opisał jako
„samochód Batmana”. Dwuletni egzemplarz można kupić już za cenę dobrej hondy. Wśród
terenowych aut króluje niepodzielnie toyota land cruiser. To najpopularniejszy samochód
w Emiratach – niedrogi i w razie potrzeby pomieści całą rodzinę, a do tego ma odpowiednie
gabaryty, żeby wzbudzać szacunek na drodze. Pozwala właścicielowi wpisać się w kanon
emirackiej klasy średniej. Auto z napędem na cztery koła jest synonimem statusu społecznego
i pewnym standardem, do którego aspirują też co lepiej zarabiający przyjezdni.
W ZEA rozmiar ma znaczenie i przekłada się na popularność vanów, takich jak
mieszczący dziesięcioro pasażerów nissan patrol. Popularne jest też porsche cayenne, łączące
sportową markę z dużymi gabarytami. Obok bezceremonialnie rozpychają się potworne,
gigantyczne hummery i półciężarówki GMC, których rozmiarom lepiej oszczędzić
freudowskiej interpretacji. Obowiązuje prawo dżungli. Już same nazwy modeli samochodów
mają dać właścicielowi poczucie przygody i podnieść mu poziom adrenaliny na samą myśl
o złapaniu za kierownicę: armada, explorer, pathfinder, ex terra, charger. Firmy opierające
swój przekaz na męskim image’u, poczuciu siły, władzy i dominacji trafiły w Emiratach na
podatny grunt.
Samochód, najczęściej biały, musi wyglądać i sprawiać wrażenie ekskluzywnego. Prestiż
jest główną wartością w tym kraju. Każdy chce tu być VIP-em. Szczytem luksusu są tablice
rejestracyjne z dwu- lub trzycyfrowym numerem, za które trzeba zapłacić kilka milionów
dirhamów. (Jednocyfrowe numery są zarezerwowane dla rodziny królewskiej). Zgodnie
z niepisaną zasadą nie trąbi się na dwu- i jednocyfrowe numery i ustępuje się im miejsca na
drodze. Przy wyprzedzaniu zawsze lepiej jest zerknąć na rejestrację i upewnić się, że nie mamy
do czynienia z furą jakiegoś szejka.
Autostrada to być może jedyne miejsce w ZEA, w którym obowiązuje parytet płci.
W odróżnieniu od Arabii Saudyjskiej, gdzie kobiety nie mogą prowadzić samochodu,
Emiratki powszechnie siadają za kółkiem, choć oczywiście wymaga to zgody męża lub
opiekuna. Kobiety prowadzą równie chętnie jak mężczyźni i lubią lansować się
w luksusowych autach. Panie w nikabach jeżdżą głównie po mieście i tłumnie zastawiają
parkingi klinik, centrów handlowych i salonów piękności.
Samochody należące do pań prawie zawsze mają zaciemnione szyby chroniące przed
męskimi spojrzeniami. W przeciwieństwie do mężczyzn Emiratki niekoniecznie stawiają na
rozmiar samochodu. Bardziej liczy się dla nich elegancja, i to czasem daleko posunięta: na
drogach ZEA można zobaczyć auta udekorowane kryształami Swarovskiego, a nawet różowe
terenówki i mini coopery w pastelowych kolorach.
Niezależnie od modelu samochód daje kobiecie swobodę, która inaczej byłaby całkowicie
poza jej zasięgiem. Na pełnych piasku przedmieściach i dotowanych przez państwo osiedlach
willowych dalekich od centrum miasta i cywilizacji samochód jest jedynym środkiem
transportu i wehikułem wolności. Kobieta, która nie prowadzi, jest totalnie zależna od męża
lub innego męskiego członka rodziny. Bez ich pomocy nie jest w stanie nigdzie dotrzeć. Nie
wyjdzie przecież na czterdziestopięciostopniowy upał, a już na pewno nie będzie sama chodzić
po okolicy.
W Emiratach nie spaceruje się po ulicach. Taksówki są prowadzone przez mężczyzn,
głównie Hindusów i Pakistańczyków, z którymi kobiety nie chcą się stykać, żeby nie narażać
się na ich niewybredne zaloty. Autobus też nie wchodzi w grę, bo jeżdżą nim głównie
mężczyźni – napływowi pracownicy fizyczni. Od niedawna istnieją na szczęście „damskie
taksówki”, prowadzone przez kobiety w różowych hidżabach, głównie Filipinki, i może to
jest jakieś wyjście, ale na razie to kropla w morzu. Póki co kobieta, która nie prowadzi i nie
ma akurat w pobliżu męża czy brata, jest praktycznie uwięziona w domu. Zdarzają się nawet
drastyczne sytuacje, kiedy w nagłej potrzebie kobieta nie może się dostać do lekarza i uzyskać
pomocy medycznej, bo nie ma jej tam kto zawieźć.
Dla młodego pokolenia samochód jest areną towarzyską, miejscem wolności, gdzie
dziewczyny i chłopcy, odseparowani od otoczenia czarnymi szybami, mogą nareszcie cieszyć
się swobodą. Prywatność własnego auta i przestrzeń w środku zachęcają do hulaszczych
imprez oraz intymnych spotkań par. Na autostradzie szejka Zajeda młodzi śmiało mkną przed
siebie, ciesząc się chwilami beztroski z dala od kontrolujących spojrzeń rodziców.
Co parę kilometrów wyprzedzają tańsze sedany, prowadzone przez Hindusów i Arabów
z klasy średniej lub Europejczyków na kontraktach, którym firmy płacą za wynajem aut. To
ładne salonowe samochody, dobrze zadomowione na europejskich drogach, jednak
w Emiratach ich ekonomiczne silniki nie podbijają konsumenckich serc. Tu benzyna kosztuje
mniej niż orzeszki. Do dziś nie znam dokładnej ceny za litr, bo tu zawsze tankuje się do pełna.
Mimo to sedany znajdują nabywców, bo są eleganckie i niedrogie. Nie wzbudzają jednak
respektu na drodze i są uważane za auta klasy pracującej.
Accordy i modele starszej generacji, już nie tak błyszczące, ze sztukowanym kołem
i przybrudzonymi szybami, są popularne wśród Arabów spoza Zatoki, którzy przyjechali tu
na zarobek. Często prowadzą je Syryjczycy, którym coraz trudniej jest zdobyć kolejną
emiracką wizę, i grzęzną tu na dobre, trzymając się prac, które udało im się zdobyć. To chyba
najpopularniejsze auta w rankingach bankowych kredytów.
Zubożali miejscowi z przedmieść stolicy i zapomnianych przez ultranowoczesny Dubaj
północnych Emiratów preferują stare lexusy, które ponoć są nie do zdarcia, i dociskają gaz do
deski. Znakiem rozpoznawczym prawdziwego Emiratczyka są przyciemnione szyby, które
zapewniają tak cenioną tutaj dyskrecję i anonimowość. Niemal nigdy nie da się spojrzeć
w lusterku w oczy kierowcy, który właśnie zmusił nas do ustąpienia miejsca i sunie po pasie
dla karetek.
Pośledniejsze salonowe marki są wizytówką sprzedawców pożyczek, za to sprzedawcy
kart kredytowych, najczęściej Hindusi, podróżują taksówkami lub pieszo, bo rzadko stać ich
na samochód. Często można zobaczyć, jak przebiegają przez przejścia dla pieszych
w koszulach z poliestru przyozdobionych wymiętym krawatem, ocierając pot z czoła w upale
i trzymając pod pachą nieodzowną plastikową teczkę. W sektorze bankowym panuje pełna
segregacja: chłopaki od kart obsługują głównie klientów z własnego kręgu kulturowego.
Biegają od rana do nocy, prosząc kolegów z innych placówek o udostępnienie im numerów
telefonów potencjalnych klientów w ramach przysługi. Zarabiają nie więcej niż 6 tysięcy
dirhamów miesięcznie.
Chłopcy od pożyczek i inwestycji są trochę lepiej opłacani, mogą liczyć na zarobki
w przedziale 6–12 tysięcy dirhamów. Polują na lokalnych klientów, więc muszą mieć
odpowiednie zdolności językowe. Najczęściej są to Arabowie z biedniejszych krajów:
Syryjczycy, Egipcjanie, Jordańczycy, Libańczycy, czasem Palestyńczycy. Noszą garnitury,
jeżdżą sedanami na służbowe spotkania i nie rozmawiają z tymi od kart. Emiratczycy
z pomysłem na mały biznes często zatrudniają ich jako partnerów-wyrobników. Małe sklepiki,
bary z szałarmą i krawiectwo to ich domena. Arabski przedstawiciel jest filarem handlu.
Samochody, meble, urządzenia sanitarne lub elektryczne, turystyka – wszędzie, gdzie
zadzwonimy, usłyszymy bliskowschodni akcent.
Pochodzenie pomaga: Arab ma do Araba większe zaufanie niż do przybysza z Indii.
Dobrze zasiedzeni, wykształceni Hindusi obstawili co prawda sektory informatyczne i sporo
stanowisk menedżerskich, ale ci nowo przybyli mogą liczyć głównie na niskopłatne prace
fizyczne, jeżdżenie taksówką lub budowlankę, a czasem na zaczepienie się w dzielnicowym
sklepiku prowadzonym przez pobratymca.
Filipińczycy zdominowali sektor usług, bo dobrze mówią po angielsku i dużo się
uśmiechają. Galerie handlowe, restauracje, hotele i salony piękności zatrudniają niemal
wyłącznie przybyszów z Filipin. Spora część z nich wykonuje też gorzej płatne prace biurowe,
przy których mogą liczyć na zarobki w granicach 4–6 tysięcy dirhamów. Nie ma też szpitala
czy kliniki bez prawie stuprocentowej filipińskiej załogi pielęgniarskiej – pensje w służbie
zdrowia są prawie dwa razy wyższe.
Pracownicy z Indii, Bangladeszu i Azji Południowej są tu tolerowani, bo konieczni. Bez
nich nie byłoby emirackiej gospodarki ani choćby jednego budynku w tym kraju. Sklepy,
hotele czy restauracje zatrudniają też czasem Europejczyków i płacą im o wiele więcej niż
Azjatom na podobnych stanowiskach, ze względu na prestiż, jaki daje obsługa przez białego.

*
Filipińczycy rzadko siadają za kierownicą, najczęściej są wożeni firmowym transportem.
Natomiast Hindusi mocno zaznaczają swoją obecność na drogach. Odnotowuje się tu wręcz
tak zwany „fenomen hinduskiego samochodu”: stary biały sedan, który potrafi zablokować
cały ruch na drodze. W środku takiej toyoty camry czy nissana sunny zawsze, ale to zawsze
siedzi Hindus, trzymający się kierownicy jak tonący brzytwy. Wiedziony niewytłumaczalnym
instynktem bezbłędnie ustawia się na zatłoczonych środkowych pasach i wpatrzony
w przednią szybę, jedzie grubo poniżej limitu prędkości, czym irytuje całą kawalkadę
ciągnących za nim pojazdów.
Wolnymi pasami niespiesznie poruszają się niewielkie samochody dostawcze, autobusy,
minibusy i pikapy. Ciężki sprzęt i tiry korzystają z dróg objazdowych, które mają za zadanie
przejęcie nieeleganckiego transportu i utrzymanie go z dala od nadających się na pocztówki
szybkich tras, zapełniających deweloperskie katalogi. Podczas gdy te ostatnie kuszą pasami
szybkiego ruchu, na drodze do północnych emiratów Ras al-Chajma i Fudżairy, gdzie mieści
się sporo nadmorskich resortów, kuszących ofertami z Grouponu i Cobone’u, można
zobaczyć prawdziwe Emiraty od kuchni: zakorkowane drogi, pełne lawet wiozących
maszynerię i stalowe konstrukcje, staroświeckich wysłużonych ciężarówek prowadzonych
przez spoconych pasztuńskich kierowców, klnących i wyrzucających pety przez okna.
Za naszpikowanym wieżowcami Dubajem i nieciekawą Szardżą momentalnie znikają
industrialne straszydła i panoramę dominują pustynne bezdroża. Widać zmieniające się kolory
piasku – od jasnożółtego przez pomarańczowy do czerwonego – i stada wielbłądów pasących
się za ogrodzeniem tylko kilkadziesiąt kilometrów od wielkomiejskich drapaczy chmur. Przed
Ras al-Chajma nie ma już prawie śladu ludzkiej obecności, poza mnóstwem rozerwanych
opon, pozostawionych przy drodze przez przeładowane ciężarówki. Jeszcze trochę i zaczynają
się nagie skaliste góry. Aż po granicę z Omanem można mieć wrażenie podróży przez Wielki
Kanion.
Tymczasem trasa Abu Zabi–Dubaj tętni życiem. Codziennie przemierza ją mnóstwo
minibusów przewożących pracowników firm usługowo-turystycznych. Większość
pracowników przyjechała tu z zagranicy na czas określony w kontrakcie. Tymczasowość ich
pobytu kreuje dodatkowy, potężny rynek: zatrudniające na umowy czasowe firmy muszą
zapewnić pracownikom mieszkanie i transport. Standardy są różne: czasem jest to pokój,
w którym jak śledzie leżą pracownicy fizyczni, czasem apartamenty dla wykwalifikowanych
pracowników lub wille z basenem dla specjalistów. Podobnie jest z transportem. Jednym
pracodawca opłaca wynajęty samochód, innych pakuje do minibusa, a robotnicy muszą
dojeżdżać autobusami. Pracownicy hoteli oraz firm z branży turystycznej i cateringowej,
a także stewardesy duszą się w rozklekotanych minibusach. Kiedy ja takim jeździłam za moich
Etihadowych czasów, byłam w szoku, jak bardzo obskurne są te pojazdy, z zasłonkami
dorównującymi stanem higienicznym zasłonkom z przedziałów dawnego PKP.
Do Dubaju pielgrzymują ostatnio masy młodych Europejczyków, szukających szczęścia
i dobrobytu w emirackiej bańce mydlanej. Na miejscu są zszokowani, że na dzień dobry
muszą z góry opłacić roczny czynsz za nawet najmniejsze mieszkanie, co oznacza wydatek
rzędu 50–60 tysięcy dirhamów. Przyparci do muru, znajdują pracę za najniższe stawki
w usługach i cateringu, często nawet bez ubezpieczenia zdrowotnego. Do tego ustawicznie
igrają z losem, pracując na wizach turystycznych, które regularnie odnawiają, przekraczając
granicę z Omanem tylko po to, by zaraz wrócić i kupić sobie kolejne trzy miesiące legalnego
pobytu. W tym roku jednak weszły w życie przepisy, które ukrócą te praktyki. Zlikwidowano
opcję automatycznego przedłużania wizy, i po okresie 90 dni trzeba opuścić kraj na kolejne
90 przed możliwością następnej wizyty. W Abu Zabi nie da się pracować na wizie
turystycznej, więc każdy pracodawca musi zapewnić pracownikom ubezpieczenie.
To jednak pokazuje, jak bardzo zróżnicowane są Emiraty – opisane powyżej sytuacje są
powszechne w Dubaju, ale już w Abu Zabi słucha się o takich standardach z niedowierzaniem.
Od czasu do czasu może nas minąć na autostradzie busik przewożący pomoc domową,
gosposie na telefon z firmy Maids.ae. Agencje pośrednictwa w Dubaju wyczuły rynek. Prawie
każda miejscowa rodzina zatrudnia jedną lub kilka gospoś, które na stałe mieszkają przy
rodzinie, a ich zarobki oscylują w granicach 800–1000 dirhamów. Dostępność i niskie koszty
zatrudnienia pomocy domowej sprawiają, że zamożniejsi imigranci także chętnie korzystają
z takich usług, co przy zaledwie miesięcznym urlopie macierzyńskim nie może dziwić. Osoby,
które nie chcą lub nie mogą zatrudnić gosposi na pełny etat, mogą wynająć pomoc na kilka
godzin w tygodniu. Pani sprzątająca dostaje średnio 30 dirhamów za godzinę i chętnie dorobi
sobie parę groszy. Niektóre biorą sprawy we własne ręce i wywieszają ogłoszenia
w budynkach mieszkalnych albo osobiście zagadują mieszkańców w hallu. Najczęściej pracują
w ten sposób panie zatrudnione na stałe przy jakiejś rodzinie. Przysługuje im dzień wolny raz
w tygodniu lub raz w miesiącu i nawet te rzadkie wolne chwile chcą wykorzystać na
zwiększenie zarobków. Warto skorzystać z takiej oferty, bo wynajmując pomoc od agencji,
musimy się liczyć z tym, że nasza gosposia dostanie tylko ułamek stawki, a lwia część zapłaty
przypadnie pośrednikowi.
Stałym elementem na drogach są wielkie staroświeckie autobusy marki Asok Layland,
pojawiające się najczęściej wcześnie rano i wieczorem – na początek i koniec dniówki.
Przewożą pracowników budowlanych z kompleksu baraków, gdzie są zakwaterowani, na
miejsce pracy. Robotnicy fizyczni to najniższa kategoria pracownika. Rekrutowani z Indii,
Pakistanu i Bangladeszu, stanowią tanią siłę roboczą, która zbudowała ten kraj i pozostaje
wstydliwym tematem dla Emiratów i innych krajów Zatoki.
Ciężko pracujący imigranci zarabiają marne grosze – poniżej tysiąca dirhamów za miesiąc.
Przerażające warunki mieszkaniowe w barakach, niskie standardy sanitarne i głodowe płace
budzą wiele kontrowersji w zachodnich mediach. Na YouTubie można obejrzeć filmy
dokumentalne z ukrytych kamer przemycanych do robotniczych osiedli wzniesionych
naprędce poza obrębem miast. Rząd wydał niedawno nowe rozporządzenia dotyczące praw
pracowniczych, starając się pokazać, że coś w tej sprawie robi. Prawdą jest, że niepiśmienni
robotnicy przyjeżdżają do ZEA, bo we własnym kraju są skazani na kompletną nędzę. Mimo
to zestawienie nieklimatyzowanych baraków, w których kilkunastu ludzi ciśnie się na
piętrowych pryczach, z piętrzącym się nieopodal luksusem spod znaku złotych bentleyów razi
mnie i boli.
To robotników zobaczymy w tanich autobusach, skleconych z wielkich prostych blach,
które wyginają się podczas jazdy jak żebra przy oddechu, zbudowane tak, by pomieścić jak
największą liczbę osób. Pod sufitem umieszczone są miniwiatraczki, nie ma klimatyzacji, która
przy panujących tu temperaturach nie jest luksusem, tylko standardem, a nawet koniecznością.
W lecie można zobaczyć, jak upchani po brzegi, ubrani w tradycyjne szalwar kamiz (szerokie
spodnie i długie do kolan koszule) wychylają głowy przez małe okna, chwytając łapczywie
każdy łyk powietrza, bo wiatraczki już dawno nie działają, a temperatura dobija do 50 stopni.
Serce się kraje na taki widok, ale nie należy popełnić błędu i okazać im sympatii za
pomocą uśmiechu czy spojrzenia – szczególnie jeśli się jest kobietą. Sfrustrowani i spragnieni
damskiego towarzystwa robotnicy potrafią być napastliwi, a nawet agresywni. Jedną z moich
koleżanek Pakistańczyk złapał w przejściu podziemnym za biust, a mnie dwukrotnie w biały
dzień ktoś schwycił za pośladki w miejscu publicznym. Okropne uczucie. Nie ma nawet jak
zawołać policji czy wskazać sprawcy, który natychmiast rzuca się do ucieczki i ginie w tłumie.
Zalecam więc ostrożność – lepiej jest wesprzeć organizacje charytatywne pracujące na rzecz
poprawy warunków życia pracowników fizycznych, niż próbować nieść miłosierdzie na
własną rękę.
Autostradę imienia szejka Zajeda w stołecznym emiracie rozbudowuje się teraz do sześciu
pasm – docelowo tak ma być na całej jej długości. Pobocza zaroiły się od pracowników
drogowych, dźwigów i innej maszynerii. Codziennie mijam setki ludzi pracujących
w palącym upale. Dla ochrony przed słońcem, pyłem i piaskiem owijają głowy i cienkie szyje
szmatami. W ciągu swojego prawie pięcioletniego pobytu nie widziałam tu jeszcze robotnika
z nadwagą. To dla nich są cysterny z wodą pitną i to po nich przyjedzie autobus Asok
Layland. W sercu dziękuję im za ich wysiłek. Mam nadzieję, że warunki ich pracy się kiedyś
zmienią, a Emiratczycy przypomną sobie o tradycyjnej beduińskiej hojności i postanowią ich
nią obdarzyć.

*
Nieodłącznym elementem ruchu ulicznego są taksówki. W Dubaju taksówkarze są szczególnie
bezczelni, bo biznes kręci się na tyle, że mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie. Jeśli kurs
wydaje im się mało zyskowny, potrafią odjechać, zostawiając klienta samemu sobie w upale.
W Abu Zabi jest pod tym względem trochę lepiej.
Taksówki w stolicy to srebrne toyoty camry, które można spostrzec dosłownie wszędzie.
Nie da się przejechać przez miasto, nie klnąc na brawurowych, nieudolnych i chamskich
taksówkarzy. Inni kierowcy muszą się dobrze pilnować, żeby wpychająca się na bezczelnego
taksówka nie uszkodziła im karoserii. Niemniej jednak taksówki są tanie i łatwo dostępne. To
najwygodniejszy środek transportu dla ludzi bez samochodu, zwłaszcza dla pań. Jednak i tam
pasażer naraża się na stres i nieprzyjemny zapach. Na nawigację lub znajomość miasta przez
kierowcę też nie ma co liczyć. Często zdarza się, że po podaniu adresu kierowca z Peszawaru,
z krzaczastą brodą i w taksówkarskiej granatowej marynarce, spluwa na ulicę przez
opuszczoną szybę i oznajmia, że jest tu nowy, więc nie zna drogi – nawet jeśli chodzi o duży
hotel w centrum miasta. Zaczyna się dzwonienie po znajomych i dialogi w paszto, a pasażer
może tylko mieć nadzieję, że rozmowa faktycznie dotyczy lokalizacji podanego przezeń celu.
Jeśli telefon do przyjaciela nie zadziała, cała odpowiedzialność za znajomość trasy przechodzi
na klienta.

*
Taksówkarze zarabiają około 3 tysięcy dirhamów – ponad trzykrotnie więcej niż przeciętny
budowlaniec – ale wszystkie mandaty opłacają z własnej kieszeni. Każdego dnia muszą
wyrobić minimalną kwotę dla korporacji, w której są zatrudnieni, zazwyczaj około 450
dirhamów, a od utargu powyżej tej sumy należy im się dziesięcioprocentowa prowizja.
Mieszkają po mniej więcej sześć osób w pokoju w mieszkaniach pracowniczych, ale to i tak
Wersal w porównaniu z sezonowymi barakami dla robotników fizycznych. Na autostradzie
regularnie kursują też tak zwane „dzielone taksówki”. Na stacji autobusów w Abu Zabi
codziennie zbierają się osoby niezadowolone ze ślimaczego tempa autobusu, które chcą
szybko dostać się do Dubaju. Bez samochodu i pieniędzy na tak daleką trasę regularną taryfą
pozostaje im dzielenie większej taksówki z przygodnymi pasażerami. Kierowca rusza, gdy
zbierze się komplet.
Nic tak nie otrzeźwia z mitu ekskluzywnych Emiratów jak dzielenie siedzenia z dwoma
spoconymi facetami, zdecydowanie uradowanymi tą konfiguracją, mruczącymi coś pod
nosem w hindi, paszto i syryjskim arabskim przy pięćdziesięciostopniowym upale
i szwankującej klimatyzacji. Czując się jak postać z kompletnie innej bajki, pokonałam tę trasę
kilkakrotnie, ubrana w elegancką sukienkę i z CV pod pachą, podróżując w poszukiwaniu
pracy.

*
Wśród służby domowej, ogrodników, pomagierów i budowlańców najczęstszym środkiem
lokomocji jest stary zardzewiały rower, podobny do niezniszczalnych modeli korodujących
od dekad w piwnicach naszych dziadków. Bez dwóch kółek pozostaje im tylko duszenie się
na wolnym ogniu emirackiego słońca na niezadaszonych przystankach w szczerym
półpustynnym polu i sandały na grubej, solidnej podeszwie, które nie rozpadną się na
kamiennych i piaszczystych bezdrożach.

*
Nie da się pokonać trasy Abu Zabi–Dubaj bez natknięcia się na dziesiątki pikapów Toyoty,
obsługujących drobny biznes przeładunkowo-handlowy. Prowadzą je niezmiennie brodaci
Pakistańczycy spod granicy afgańskiej, przyczółka talibów, w nieodzownie przepoconych
i brudnych szalwar kamiz. Takie pikapy kojarzą mi się ze sceną z książki Ahmeda Rashida
Talibowie, w której takimi właśnie samochodami talibowie wożą ofiary na widowiskowe
egzekucje odbywające się na stadionach futbolowych wybudowanych ze środków pomocy
międzynarodowej. Rashid opisuje jedną z nich: identyczny pikap wiezie parę, która miała
dopuścić się cudzołóstwa. Robi kilka okrążeń wokół stadionu, żeby zadowolić gapiów, którzy
przyszli na stadion specjalnie dla krwawych igrzysk. Potem para zostaje ukamienowana.
Straszne skojarzenie, ale trudno mi go uniknąć, patrząc na brodatą fizis kierowcy.
Na szczęście w ZEA na pikapach wozi się palmy daktylowe – kilkumetrowe drzewa
zawinięte w kokon, żywe i gotowe do posadzenia w ogrodzie lub miejskiej przestrzeni. Palmy
instant, których nie trzeba pielęgnować latami. Wystarczy posadzić, uwolnić liście z kokonu –
i oto są.

*
Około stupięćdziesięciokilometrowy odcinek autostrady Abu Zabi–Dubaj jest najbardziej
uczęszczaną trasą w ZEA. Codziennie pokonują ją dziesiątki tysięcy samochodów. O emisję
CO2 nikt tu się nie martwi. W Emiratach odległości są duże, a drogi fantastyczne i oświetlone
tak dobrze, że nawet w nocy można by jeździć bez świateł. Jeśli dodamy do tego jedne
z najniższych na świecie cen benzyny, trudno się dziwić, że kilometry na liczniku szybko idą
tu w górę.
Mieszkając poza centrum, nie da się żyć bez samochodu. Wszędzie jest daleko. Ja mam
dwadzieścia pięć minut jazdy do najbliższej stacji paliw, dwadzieścia minut do banku,
piętnaście do bankomatu (jeśli akurat działa), dwadzieścia pięć minut do pracy i tyle samo do
pubu czy restauracji.

*
Wszystkie drogi prowadzą do Abu Zabi albo do Dubaju i zbiegają się na tej samej autostradzie
północ–południe, a Sheikh Zayed Road jest jak kompas, który bez względu na położenie
wskaże kierowcy właściwy kierunek. Gdziekolwiek się zgubiłeś, zawsze znajdziesz
drogowskaz, który zabierze cię w tę stronę. Każdy wiadukt, każda droga doprowadzi cię do
tych dwóch miast, ułożonych jak oś orientacyjna Emiratów. W samych metropoliach
nawigacja jest już trudniejsza. W Abu Zabi łatwiej jest się zgubić, ale w Dubaju także są
dziesiątki ślimaków, mostów i dezorientujących tablic.

*
Największe wyzwanie na drogach stanowi stres związany z kulturą jazdy, a raczej jej
całkowitym brakiem. Arabowie są bardzo niecierpliwi. Wyjazd na autostradę można spokojnie
zaliczyć do kategorii sportów ekstremalnych. Używanie kierunkowskazu nie należy do
tutejszej etykiety i korzystają z niego tylko przyjezdni albo niedoświadczeni kierowcy.
Emiratczycy nie zapinają też pasów, które uważają za zachodnią fanaberię. Mój emiracki
znajomy, który w trakcie studiów w Stanach wyrobił sobie odruch zapinania pasów, jest
stałym obiektem żartów, a koledzy nazywają go „zwesternizowanym cieniasem”. Rząd walczy
z brawurą i penalizuje brak pasów u kierowcy, ale zmiana sposobu myślenia wymaga chyba
zmiany pokoleniowej. Tymczasem w Emiratach zdarza się sporo wypadków z racji
nagminnego przekraczania prędkości i ścigania się na szosie dla sportu, a przez niezapinanie
pasów wiele z nich jest śmiertelnych.
Najwięcej dzieje się na szybkim pasie autostrady. Samochody pojawiają się znikąd,
wbijają w ruch z zawrotną prędkością i wymuszają ustąpienie pasa. Uporczywie mrugając
światłami, kierowcy dają znać, że nie są w nastroju na czekanie i podjeżdżają tak blisko pod
zderzak, że przy prędkości 140 kilometrów na godzinę (która, jak widać, im nie wystarcza)
igrają de facto z naszym życiem, szczególnie jeśli mamy mały samochód, z którego po
ewentualnym zderzeniu zostanie tylko plama i skrawki opon przy ich wgniecionym zderzaku.
Tutejsi kierowcy nie ścierpią ani minuty zwłoki. Cierpliwość zdecydowanie nie jest emiracką
cnotą. Na drodze decyduje klasyczne prawo silniejszego: im większy samochód, tym większa
siła przebicia. Z hummerem się nie dyskutuje.
Czasami taki cwaniak już z odległości kilku kilometrów miga długimi światłami,
oczyszczając sobie drogę jak maczetą w buszu – samotny jeździec, któremu ustępuje się pola
dla świętego spokoju. Towarzyszą mu tylko migawki fotoradarów, ale cóż – stać go przecież
na zapłacenie mandatów o wartości kilkunastu tysięcy dirhamów miesięcznie. Najbardziej
kozaczą Saudyjczycy. Ich tablice rejestracyjne stworzone są chyba do drogowego piractwa –
zapisane drobnym arabskim maczkiem, niewidocznym z odległości większej niż parę metrów,
są kompletnie nieczytelne da zachodniego oka.
Najbardziej niebezpiecznie jest w niedzielę rano, kiedy rzesze osób pracujących w Abu
Zabi, ale wolących mieszkać w snobistycznym Dubaju, wyruszają do roboty do
prowincjonalnej stolicy, i w czwartek wieczorem, kiedy playboye gnają do dubajskich
nocnych klubów, a także codziennie w ramadanie około godziny przerwania postu, kiedy
ludzie spieszą się, żeby się w końcu napić i zacząć wielogodzinną ucztę. Wtedy uczestnicy
ruchu drogowego nie biorą jeńców.

*
Zarządy dróg rywalizujących ze sobą emiratów Abu Zabi i Dubaju mają różne filozofie
zagospodarowania poboczy. W jurysdykcji emiratu Abu Zabi jedzie się miło, estetycznie,
wzdłuż szpalerów palm. Między innymi dlatego Abu Zabi ma opinię emiratu zielonego
i nastawionego na naturę. To tutaj szejk Zajed chciał obrócić pustynię w oazę.
Łatwo zauważyć granicę z Dubajem. Tam następuje bowiem kompletna zmiana
krajobrazu, który z palm, nawadnianych gigantycznym nakładem pracy i pieniędzy,
przechodzi w nagie i jałowe piaskowe pobocza. Z kurzu i półpustynnych industrialnych
przedmieść rodem z Mad Maxa wyłaniają się powoli wieżowce. Trudno jest zobaczyć Dubaj
z daleka – okala go jakby łuna szarego nieba i gorącego powietrza, które niczym fatamorgana
łudzi zmysły, a następnie nagle pryska, odsłaniając miasto ze szkła.

*
Widziane z okien lądującego nocą samolotu, Emiraty prezentują się jako majstersztyk
infrastruktury. Abu Zabi zachwyca geometryczną prostotą. Wygląda jak przyłożony wprost
do ziemi projekt architekta strukturalisty. Pustynia jest przecięta siecią prostopadłych
i równoległych dróg, połączonych rondami, wyznaczających prostokąty dzielnic. Miasta nie
narastały tu wraz ze stopniowym rozwojem urbanizacji, ale powstały za jednym pociągnięciem
ołówka i linijki, zaprojektowane właściwie od zera. Pięknie iluminowane wieżowce
i fantazyjna sztuczna palma wysp w Dubaju przeplatają się z totalną ciemnością pustynnych
regionów. W ZEA miejskie światła nigdy nie gasną, jakby kompensując dawne beduińskie
mroki.

*
Dla kogoś, kto lubi prowadzić, emirackie trasy mogą być inspirującym miejscem. Doskonałe
drogi pozwalają w zaledwie kilka godzin przejechać wszystkie emiraty i obserwować
różnorodność krajobrazu – zarówno geograficznego, jak i społecznego. Pustynia, wielbłądy,
morze, góry, miasto ze szkła, samoloty przelatujące tuż nad głową… Wszystko pod czujnym
okiem ojca narodu, który spogląda z dumnie podniesioną brwią z klasycznego portretu na
wznoszącym się przy autostradzie billboardzie. Na pewno byłby zadowolony.
9

SEKS, ALKOHOL I WIEPRZOWINA

a miejskiej plaży przy Corniche nie można odpiąć góry kostiumu kąpielowego,
leżąc na brzuchu, żeby nie pojawiła się strażniczka i nie pouczyła opalającej się
o nieprzystojności takiego aktu. Z kolei na prywatnej plaży na Saadijat niektóre
dziewczyny paradują w stringach i nikogo to jakoś nie razi. Nieopodal, na tej
samej plaży, można spotkać kobiety gotujące się w nikabach i czarnych abajach. Siedzą pod
parasolem i obserwują swoich mężów, którzy w samych szortach szaleją na skuterach
wodnych, tuż obok brazylijskich bikini i spalonych słońcem pośladków. Jeszcze dalej, przy
barze, miejscowy mężczyzna popija piwo. Zderzenie cywilizacji? Nie tu, gdzie pachnące ropą
pieniądze buforują każdy konflikt społeczny.
Poziom golizny, podejście do alkoholu i granice przyzwoitości różnią się od plaży do
plaży, od imprezy do imprezy. Emiratczykom trudno się odnaleźć w mieszance tradycji
i nowoczesności, wytyczyć jasne zasady moralności w swoim kraju. Póki co pomiędzy czernią
i bielą rozciąga się ogromna skala szarości. Podwójne standardy zaczynają się od moralności
jednostki, a kończą na szczeblu państwowym.
Nocne życie w ZEA przyprawia o zawrót głowy. Emiraty to Babilon krajów Zatoki
Perskiej. Podczas weekendów autostrady zapełniają się samochodami na saudyjskich tablicach
rejestracyjnych, pielgrzymującymi do Dubaju, miasta grzechu, gdzie spektakularne imprezy
i ultranowoczesne kluby co tydzień zapełniają się silikonowymi biustami, a przed hotelami
ryczą zastępy lamborghini. Seks jest chyba najłatwiej dostępnym dobrem spośród pokus
objętych szariatowymi zakazami. Na imprezach i po nich dzieje się to samo, co w zachodnich
metropoliach. Niewiele trzeba, żeby miejscowy zaprowadził poznaną w klubie dziewczynę na
parking do swojego ferrari i podciągnął do góry kandurę.
Do tego dochodzą prywatne imprezy na jachtach, na które dziewczyny bez problemu
mogą się dostać. Trudno jest zmówić drinka w klubie, żeby nie trafić na gościa zapraszającego
na jakieś yacht party.
Oprócz imprezowiczek są i zawodowe panie do towarzystwa. Wytrwałe Filipinki polują
na srebrne lisy w Heroes, spelunowym klubie w hotelu Crown Plaza, i pod Continentalem.
Dla średniej arabskiej klasy są Marokanki i dziewczyny ze wschodniej Europy lub Rosji, do
wynajęcia nie tylko na seks, ale i na wspólne spędzenie weekendu albo na stałe.
Niektóre dziewczyny w szarej strefie czują się jak ryby w wodzie. Ich rachunki opłacają
znajomi mężczyźni. Do tego wynajem samochodu, mieszkanie, kieszonkowe. Gdy jeszcze
pracowałam w Etihadzie, poznałam Hudę – drobną, ładną dziewczynę, wyglądającą na
znacznie młodszą niż w rzeczywistości. Zaproponowała mi kiedyś kolację ze swoimi kolegami
w Shangri La. Poszłam, spodziewając się zwyczajnej imprezy.
Dopiero na miejscu, w towarzystwie trzech panów leniwie rozłożonych na sofach
i kopcących swoje krótkie fajki zwane midwach, których palenie wymaga sporej wprawy,
przy morzu sake, zorientowałam się, w czym rzecz. Oczywiście żadne propozycje nie padły
wprost, to byłoby uznane za brak klasy – Emiratczycy mają do siebie duży szacunek i są
bardzo opanowani. Początkowo przy stole toczyła się więc powolna rozmowa o niczym,
a panowie uprzejmie proponowali nam kolejne przekąski.
Atmosfera zmieniła się jednak, kiedy chłopcy zaczęli sobie pozwalać na żarty: zawiązali
Hudzie na głowie swoją męską chustę i robili jej zdjęcia. Boże, pomyślałam, muszą ją
naprawdę dobrze znać, skoro im wolno. Takie zachowanie to jawne złamanie wszystkich
tutejszych niepisanych zasad, rażący brak szacunku dla kobiety: przebieranie jej za mężczyznę
to jedno, ale do tego jeszcze fotografowanie – to łamanie tabu. Mimo to Huda nie
protestowała i ubawiona pozowała z nimi. Dotarło do mnie: to jest ich dziewczyna i ma za
zadanie umilać im czas, a mnie chce wkręcić do tego biznesu. Rzeczywiście tak było – chwilę
potem zapytała, czy nie chcę jechać z nimi do willi, którą jeden z mężczyzn wynajmuje
niedaleko, specjalnie na dyskretne wizyty. Pożegnałam się grzecznie i sama wróciłam do
domu, patrząc, jak Huda wsiada do wypolerowanego terenowego mercedesa na kosztownych
trzech numerach.
W wersji soft dziewczyny biorą prezenty tylko za towarzystwo. Czasami chodzi o seks,
a czasem o coś więcej, na przykład o weekendowe wypady na plażę, quady lub skutery
wodne, podczas których dumny sponsor może się pochwalić nową zdobyczą, najlepiej
blondynką.
Prezenty dla dziewczyn są częścią krajobrazu. Mężczyźni są do tego przyzwyczajeni.
Zgodnie z tutejszą tradycją wkupują się w łaski kobiety za pomocą torebek, perfum, biżuterii
i drogich gadżetów, które w wykoślawionej wersji często służą jako waluta miękkiej
prostytucji. Plotkując o swoich chłopakach, dziewczyny prześcigają się w opowieściach o ich
ostatnich podarunkach, z dumą proporcjonalną do tego, ile udało im się z nich wycisnąć.
Biznes się kręci, szara strefa działa. Czasami trudno dostrzec jej granice. Gdy kawaler przynosi
perfumy i nowego iPhone’a, nierzadko trudno jest wyczuć, czy to zaliczka na poczet
przyszłego erotycznego związku, czy może dowód szczerego uwielbienia. Zdarzają się
mężczyźni z dobrymi intencjami, ale wówczas za podarunkami najczęściej idzie propozycja
małżeństwa. Uczciwy facet nie będzie rzucał złota na wiatr.
Czasem jednak absztyfikant prosto z mostu oznajmia, czego oczekuje. Zaczepił mnie
kiedyś w kawiarni przystojny, wymuskany młody mężczyzna: pięknie odprasowana kandura,
nienagannie przystrzyżony zarost. Miły, grzeczny, sympatyczny. Dlaczego nie umówić się na
lunch w weekend? Do spotkania jednak nie doszło. Zadzwonił jeszcze tego samego dnia
i postawił sprawę jasno. Tyrada jak z kałasznikowa: szuka dziewczyny, nie koleżanki (co
zapewne miało mnie pozbawić złudzeń, że będziemy się prowadzać po restauracjach „na
sucho”). Nie jest amatorem platonicznych relacji. Szuka dziewczyny na dłużej i ja mu się
podobam. Często lata do Europy w sprawach biznesowych i chce, żeby mu towarzyszyła
ładna dziewczyna, ale nie koleżanka, podkreślił raz jeszcze z twardym lokalnym akcentem:
„no frjendz”. Chce mnie na wyłączność, więc mam sobie wybić z głowy innych
absztyfikantów. „Only me” – grzmiał do słuchawki. W zamian za spełnienie powyższych
wymagań on się mną finansowo zaopiekuje i nie będę się musiała martwić o pracę czy
mieszkanie – proste. Jego ton sugerował, że nie po raz pierwszy prowadzi taką rozmowę,
a pewność siebie świadczyła o tym, że on sam i jego koledzy regularnie zawierają takie
znajomości. Poczułam się strasznie. Moja wiara w lokalną męską populację podupadła.
Oczywiście są także wierni i godni zaufania Emiratczycy, którzy zawsze pomogą
każdemu, kto prosi ich o wsparcie, szczególnie kobiecie, bez śliskich propozycji. Nieznajomy
mężczyzna bez żadnych dwuznacznych gestów zadzwonił kiedyś w moim imieniu do policji
drogowej, aby usunąć samochód, który mnie zablokował na podziemnym parkingu. Inny
wybawił mnie z kłopotu i zapłacił za mój postój, kiedy nie miałam wystarczającej ilości monet
do parkomatu, a jeszcze inny, poświęcając swój czas, zaprowadził mnie do kierownika
wydziału ruchu i lobbował za szybkim załatwieniem mi nowego prawa jazdy – całkowicie
bezinteresownie.
Po prostu trzeba uważać, by nie przekraczać granicy zachowawczego szacunku. Mimo
kilku nieprzyjemnych konfrontacji, w tarapatach nadal nie waham się prosić o pomoc
Emiratczyków. Ich duma, kulturowo zakodowana grzeczność i samokontrola w zachowaniach
społecznych to wartości, którym ufam. Nie mogłabym tego samego powiedzieć o Arabach
innych nacji.

*
Wiele niezręcznych sytuacji, w które wplątują się przyjeżdżające do ZEA Europejki, wynika
z nieznajomości różnic kulturowych. Trzeba zdać sobie sprawę, że tu nie ma damsko-
męskiego koleżeństwa: albo mężczyzna traktuje cię poważnie, i wtedy w sprawę
zaangażowana jest jego rodzina, albo nie, i wtedy chodzi wyłącznie o zabawę. Dziewczyny
mające nadzieję na zwykły związek w zachodnim stylu prędzej czy później czeka przykre
rozczarowanie. Jeśli chłopak obwozi je po basenowych imprezach w bikini, przedstawia
kolegom albo okazuje czułość w miejscu publicznym, to nie jest to oznaka zaangażowania,
a wręcz przeciwnie – dowód, że nie chroni ich prywatności i nie traktuje jak kandydatki na
żonę.

*
Dla wielu osób luksusowe hotele i ich prywatne plaże to jedyne sensowne pomysły na
spędzenie weekendu poza klimatyzowanym wnętrzem galerii handlowych. Co innego
pozostaje? W mieście nie ma rynku, na którym można by napić się kawy, a na rower jest za
gorąco. Nie ma się więc co dziwić, że baseny pod palmami i prywatne plaże to arena
międzykulturowych romansów i schadzek. Zapełniają je półnagie pary moszczące się na
siedziskach basenowych barów, wybrzydzające w kolorowych koktajlach.
W przeciwieństwie do Emiratek Emiratczycy nie muszą się z niczym kryć i jawnie
obnoszą się z kolejnymi partnerkami. Niektóre pary goszczą w hotelu tylko na popołudnie,
inne zostają na noc lub na cały weekend. Już wjeżdżając na parking, można się rozeznać, co
dzieje się w środku i jaki profil gości ma dany ośrodek. Szpalery ferrari, mustangów i porsche
bezbłędnie prowadzą do dziupli lokalnych playboyów. A ci albo przyjechali z dziewczynami,
albo przybyli na łowy, i wierzcie mi, nie wyjdą z pustymi sieciami.
Nie tylko białe dziewczyny królują na rynku łatwych znajomości. Jest sporo Arabek
innych nacji, czasami bardzo młodych dziewczyn, wyrywających się spod kontroli rodziców
i spędzających popołudnia na zawieraniu niebezpiecznych związków, z dala od srogiego oka
społeczeństwa. Sąsiadka raczej tu nie zawita, a jeśli nawet, będzie jechała na tym samym
wózku, więc raczej nie zdecyduje się nikomu donieść.
W kurortach kwitną nie tylko heteroseksualne romanse. Na tym polu szczególnie aktywni
są zerwani z surowej obyczajowej smyczy Saudyjczycy. Emiracka swoboda uderza im do
głów jak przysłowiowa sodówka. W Emiratach Saudyjczycy mają ksywkę wachsz, „dzicy”,
której zazwyczaj towarzyszy gest oznaczający pomieszanie zmysłów. Emiratczycy lubią
docinać swoim wahabickim sąsiadom.
Na plaży w Abu Zabi widziałam kiedyś, jak na basen leniwie wkracza saudyjska wataha
wilczków, a wśród nich samiec alfa w niedbale zawiniętym białym hotelowym szlafroku.
Rozsiadł się na leżaku pod palemką sago, a chłopcy obsiedli go dookoła. Dwóch usadowiło
się na jego kolanach i odpaliło mu papierosa. Zareagowała ochrona i strażnik uprzejmie
poprosił, żeby każdy gość usiadł na swoim leżaku. Cóż innego mógł zrobić drobny nepalski
ochroniarz, drżący jak listek osinowy w kontakcie z każdym gościem, aby nie stracić pracy?
Nie ma żadnych środków perswazji prócz wiary w magiczną moc uniformu i nadziei, że
grzeczna prośba podziała. Arabowie alergicznie reagują na słowo „nie”. Tym razem jednak
obyło się bez ofiar i chłopcy niechętnie zeszli z siebie, za to połączyli leżaki i kontynuowali
amory z odległości ramienia. Kto im zabroni w wyzwolonych Emiratach, gdzie nie ma policji
religijnej?

*
Jeśli chodzi o traktowanie mniejszości seksualnych, Emiraty wyróżniają się na tle innych
państw arabskich. Zwiastunem przemian obyczajowych była chociażby słynna sprawa
z gejowskim weselem, o którym pamięta każdy Emiratczyk. Kika lat temu odbyło się
potajemne wesele kilku par gejowskich, symboliczne, rzecz jasna. Towarzystwo nakryła
policja i zapakowała do aresztu. Po naciskach międzynarodowych organizacji praw człowieka
więźniów uwolniono i odtąd nie zwalcza się tu aktywnie homoseksualizmu mimo
penalizującego go prawa, które teoretycznie wciąż pozostaje w mocy. Jest tylko presja
społeczna, a i ona powoli topnieje.
Na przedmieściach Abu Zabi można zobaczyć umalowanych chłopców w obcisłych
dżinsach i koszulkach naciągniętych na staniki. Nie jest to częsty widok, ale się zdarza.
W prywatnych klubach na plaży przesiadują transseksualiści, którym łatwiej jest dokonać
metamorfozy niż facetom z innych krajów ze względu na naturalną ponadprzeciętną urodę
i powszechną dostępność laserowego usuwania owłosienia. Ich poprzednie wcielenie
zdradzają jedynie głębokie i niskie tony lokalnego akcentu. ZEA to kraj podwójnych, często
sprzecznych standardów.

*
Seks jako taki nie jest w kulturze muzułmańskiej nacechowany negatywnie, ale akceptowany
jest tylko w dozwolonej formie: w małżeństwie, dodajmy, rozumianym klasycznie jako
związek kobiety i mężczyzny. Ocena seksu zależy od jego kontekstu – jest ten dozwolony
(halal) i ten zakazany (haram). W odróżnieniu od tradycyjnej kultury chrześcijańskiej,
w której stosunek płciowy jest przede wszystkim narzędziem prokreacji, według Koranu seks
ma służyć także przyjemności małżonków. Wbrew zachodnim stereotypom arabskie mężatki
są znacznie bardziej bezpruderyjne, niż mogłoby się wydawać, mając na uwadze tutejszą
surową obyczajowość. Z Emiratkami da się porozmawiać o ich życiu intymnym i o tym,
czego oczekują w łóżku. W centrach handlowych niejeden Europejczyk mógłby się zgorszyć
wystawami sklepów z bielizną. Są na nich pończochy, podwiązki, pomponiki
w newralgicznych miejscach, kryształowe stringi, kostiumy do erotycznych przebieranek
i wyuzdane gorsety od Victoria’s Secret. Fakt, nie ma seksgadżetów i nie wolno do ZEA
wwozić zabawek erotycznych, ale to tylko kwestia czasu. W Arabii Saudyjskiej otwiera się
właśnie pierwszy sex shop halal. Póki co jednak w emirackich supermarketach są tylko półki
z erotycznymi żelami do masażu i pełną ofertą Durexu.
W kinie cenzura. Wilk z Wall Street w wersji emirackiej ku mojemu zdziwieniu trwał
o godzinę krócej niż w wersji oryginalnej i nie było w nim nic obrazoburczego, żadnego
rzucania mięsem ani obsceny. Nie wiedziałam, o co ten cały hałas. Dopiero kiedy natrafiłam
w internecie na pełną wersję filmu, zrozumiałam skalę lokalnej cenzury. Podobnie rzecz się ma
z Jamesem Bondem, który w emirackiej wersji mógłby uchodzić za wstrzemięźliwego ucznia
Dalajlamy.
Nie zobaczymy tu też żadnych reklam z podtekstem seksualnym. Tutejsze spoty orbitują
głównie wokół tematu zastawionego arabskiego stołu i rodzinnej miłości – ojcowski autorytet
i spełnione macierzyństwo zamknięte w rogalu ze sztucznym nadzieniem. Nie ma golizny na
billboardach ani żadnej wzmianki o seksie i alkoholu, przekleństwa są w radiu zagłuszane albo
kompletnie wycinane. Nawet listy przebojów przesiewa się przez gęste sito – w szczególności
dotyczy to amerykańskich hitów rapu i niegrzecznych diw popu. Internet jest monitorowany,
a niepożądane treści się blokuje, więc bez programów typu hotshield raczej nie ma co marzyć
o dostępie do pornografii.
Mimo to żony chcące zadowolić mężów i należycie wypełnić swoje obowiązki mają do
tego narzędzia. Seks w islamie to małżenskie prawo i mają się nim cieszyć na równi oboje
partnerzy. Emirackie kobiety są coraz bardziej świadome swoich potrzeb.
Pora wyrzucić za okno wizję muzułmanek pozostających dziewicami do ślubu. Owszem,
większość dziewczyn uchowa się do nocy poślubnej, ale nie cała żeńska populacja. Zresztą
nawet nietknięty wianek nie świadczy o braku doświadczeń seksualnych. Są nieklasyczne
stosunki, dzięki którym i wilk jest syty, i owca cała. Jeśli zaś już się zdarzy, że dziewczyna
utraci dziewictwo, to i na to są rozmaite triki, od chińskich tabletek wywołujących krwawienie
po operacje przywracania błony dziewiczej – nielegalne, acz powszechne. Zabieg jest zresztą
w ZEA nielegalny tylko dla panien, mężatek zakaz nie dotyczy. Mit o siedemdziesięciu
dwóch rajskich pięknościach, wiecznie odnawiających swoje dziewictwo, zdaje się nabierać
całkiem realnych kształtów dzięki głębokim kieszeniom zdeterminowanych mężów. Koszt
operacji to od 5 do 10 tysięcy dirhamów. Nawet osiemnastolatki bezpruderyjnie pytają
pielęgniarki w mojej klinice, czy da się załatwić z sprawę lekarzem i umówić się na
przywrócenie dziewictwa, wskrzeszenie feniksa z popiołów. Za trzy miesiące ślub i muszą się
przygotować. A co myślałaś, habibti? Wesele za pasem, należy pogrzebać panieńskie
wspomnienia i zacerować, co trzeba.
Internet pełen jest ogłoszeń klinik w Indiach i Turcji, gotowych podjąć się magicznego
zabiegu odwracającego nieodwracalne. Barwne strony kuszą wakacyjnymi ofertami
hymenoplastyki all inclusive. Można połączyć ją ze zwiedzaniem, wypoczynkiem na plaży,
a także podróżą biznesową. Przyjemne z pożytecznym. Jeden telefon na lokalny numer
i dyskretna obsługa chętnie zorganizuje całą wyprawę.
Istnieją też kliniki potajemnie wykonujące zabiegi w ZEA, ale nie da się tak łatwo z nimi
skontaktować. Ostatnio niemiecki lekarz został aresztowany za takie praktyki. Wykonuje się
też podziemne aborcje, mimo że tabletki antykoncepcyjne – teoretycznie przepisywane na
receptę wyłącznie dla mężatek – można kupić w dubajskich aptekach niemal hurtowo bez
żadnych papierów. W Abu Zabi apteki też otwierają powoli swoje antykoncepcyjne sezamy
dla potrzebujących.

*
Gdzie w konserwatywnym społeczeństwie jest miejsce na konsumowanie nieformalnych
związków? Najpopularniejszym bodaj schronieniem kochanków są samochody z szybami
czarnymi jak smoła, najwygodniejsze miejsce na chwile uniesień. W wersji nieco bardziej
ryzykownej – hotele, wynajmowane mieszkania czy wille. Jeżeli ktoś chce, to znajdzie
sposób. Jeśli w grę wchodzą dziewczyny z zagranicy, nie-Emiratki, to nie ma praktycznie
żadnych ograniczeń. Nikt w hotelach nie będzie zadawał żadnych pytań ani odprowadzał
takiej pary spojrzeniem. Do cudzoziemek podchodzi się znacznie mniej rygorystycznie niż do
miejscowych dziewczyn, nie obowiązują ich te same reguły gry. Emiracka panna, wychodząc
za mąż, musi być dziewicą i kropka, a szanse na zamążpójście po zauważonej utracie cnoty są
marne. Oczywiście rozwódki czy wdowy to inna historia, ale te też mogą co najwyżej
aspirować do bycia drugą lub trzecią żoną. Cena społeczna dziewictwa jest wysoka, stąd też
i boom na wianki z odzysku.

*
Sprzedaż alkoholu to kolejna rzecz, która – choć teoretycznie zakazana – rozkwita w szarej
strefie. Oficjalnie alkohol jest dostępny na terenie hoteli i kurortów, dlatego większość
nocnych klubów znajduje się właśnie tam. W Abu Zabi i Dubaju wysokoprocentowe trunki
leją się strumieniami. Kluby urządzają ladies’ nights, kiedy kobiety nie płacą za drinki albo
dostają butelkę wódki na stolik za friko. Dziewczyny na rauszu mają przyciągnąć płacącą za
wstęp i drinki męską klientelę. To strategia zachęcająca zarówno do nadużywania alkoholu,
jak i ekscesów seksualnych po. Dwie grzeszne pieczenie na jednym ogniu.
Wydaje się też specjalne licencje dla prywatnych klubów i restauracji, jak na przykład
Jones The Grocer w Abu Zabi – jedyne poza hotelami miejsce, gdzie można wypić wino do
obiadu. Lokal ten stał się też przyczółkiem ramadanowych buntowników – to jedna
z niewielu restauracji mających pozwolenie na serwowanie jedzenia w ciągu dnia w czasie
ramadanu, w ukryciu za ciężkimi czarnymi kotarami, rzecz jasna.
W miesiącu postu picie i jedzenie w miejscach publicznych jest w ZEA zakazane od
wschodu do zachodu słońca. Istnieją jednak miejsca, gdzie robi się wyjątki. Hotele serwują
swoim gościom posiłki w oddalonych od okien zakamarkach restauracji, picie napoi
niealkoholowych w kurortach nie jest już problemem, jakim było jeszcze rok temu.
Z zewnątrz parawan i zasłona. A w środku? Uczta Babette. W wybranych lokalach roi się od
Europejczyków i Arabów z jednakowym smakiem zajadających z uginających się stołów.
Szczęk sztućców niemal ogłusza.

*
Szardża to jedyny emirat, gdzie faktycznie nie wolno pić ani sprzedawać alkoholu. Nie
uświadczy się tu nawet małego piwa. Natomiast w emiracie obok są sklepy monopolowe. Nie
ma picia napojów w miejscach publicznych w ramadanie, a jednak na prywatnych plażach
roznosi się bezalkoholowe drinki. Niby nie wolno, a jednak można. Trzeba tylko wiedzieć,
gdzie i kiedy.
Żeby chronić wizerunek Emiratczyków i ich muzułmańską tożsamość, niektóre hotele
zabraniają picia alkoholu w kandurze. Marny wysiłek. Czy przestraszony Filipińczyk przy
barze odważy się powiedzieć gościowi: „pan dziś nie pije”?

*
Jest coś w tutejszej mentalności, która każe to, co haram, zakazane, zakrywać czarną zasłoną.
To gra z zakazanym owocem i wariacja na temat pokus kryjących się w stymulacji
wzrokowej. Podobnie jest ze sklepami monopolowymi. Nie ma reklam ani wystaw, nie ma
plakatów z Martini, w którym odbijają się od siebie zielone oliwki ze słonecznej Puli. Turysta
nawet nie wie, że takie przybytki istnieją. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać! Polak z żyłką do
kontrabandy może się tu poczuć jak ryba w wodzie.
Sklepy z alkoholem muszą być ukryte za zacienionymi oknami albo w ogóle nie mają
okien. Alkohol na widoku publicznym siałby zgorszenie. W środku jednak półki uginają się
od bogactwa towarów: od tanich piw, przez cydry i wina, po wódki białe i kolorowe oraz
inne mocne trunki. Są nawet promocje: buy one, get one free. Dwa litry dżinu można kupić
za równowartość 30 złotych. Teoretycznie, żeby zrobić zakupy w takim sklepie, trzeba mieć
licencję, którą mogą otrzymać tylko niemuzułmanie, ale w praktyce, jeśli płaci się gotówką, to
nikt o nic nie pyta.
Sztuka kamuflażu nie kończy się na sklepowych oknach. Zakup musi być ukryty przed
publicznym okiem także poza alkoholowym przybytkiem. Troska o to spoczywa na
sprzedawcy. Ekspedient szczelnie pakuje towar w grubą, czarną, nieprześwitującą plastikową
torbę, której koszt z pewnością przewyższa przezroczyste siatki w supermarketach. No cóż, za
przymknięcie oka szariatu trzeba zapłacić. I niby wszystko jest w porządku, bo zawartości nie
widać, ale nie zmienia to faktu, że na ulicy taka torba jest natychmiast jednoznacznie
identyfikowana.
Klienci, którzy nie chcą dać się zobaczyć z taką siatką, stosują inne metody robienia
zakupów. Ileż to razy widziałam terenowe auta z czarnymi szybami parkujące pod sklepem.
Na odgłos klaksonu wychodzi hinduski ekspedient, bierze zamówienie i po chwili usłużnie
wraca z czarną torbą, po którą z okna auta sięga ramię w kandurze.

*
Znów czarne szyby – idealna metafora emirackiej obyczajowości. Chronią prywatność
i czynią anonimowym. Skryta za nimi kobieta może zdjąć chustę i czuć się swobodnie: przez
takie okna obcy mężczyźni nie mogą zajrzeć do środka. Szyba z przodu oczywiście nie może
być całkowicie czarna, ale i na to jest sposób. Da się zainstalować w środku siatkę na zamek,
który zasuwa się, gdy na przednim siedzeniu siedzi kobieta – nawet samochód jadący
z naprzeciwka nie jest wówczas zagrożeniem dla prywatności. Pierwszą rzeczą, jaką chciały
wiedzieć moje koleżanki Emiratki po zapakowaniu się do mojego auta w drodze na wesele,
było właśnie to, czy szyby są przyciemnione. Jeśli nie, nikab musi zostać na swoim miejscu.
Najgroźniejszą stroną czarnych szyb i związanej z nimi anonimowości nie jest bynajmniej
zakazany seks w samochodowym wnętrzu, ale to, że chłopcy mogą bezkarnie pić podczas
jazdy. Alkohol w połączeniu z ultraszybkim sportowym samochodem to naprawdę
niebezpieczna zabawa. Pamiętam, jak umówiłam się na obiad z kuzynem koleżanki, która
postanowiła spróbować swoich sił jako swatka. Przyjechał po mnie imponującym białym
lamborghini, ale wydawał się jakiś niewyraźny, może zmęczony lub onieśmielony, bo język
mu się plątał. Niestety kiedy przyjechaliśmy do restauracji, dosłownie wytoczył się
z samochodu – był tak pijany, że ledwo trzymał się na nogach. Naraził własne i moje życie na
niebezpieczeństwo, cisnąc pedał gazu do 220 kilometrów na godzinę w takim stanie. Mimo to
wydawał się ubawiony. „Patrz, trzęsę się jak galareta”, mruczał z zachwytem. W knajpie
zamówił piwo. Ręce mi opadły. Z powrotem prowadziłam ja, a nie było to proste: biegi,
specjalne przerzutki przy kierownicy… nie jest łatwo od razu się w tym odnaleźć, a mój
kompletnie pijany pasażer w niczym mi nie pomagał.
Kiedy indziej z koleżanką popełniłyśmy błąd i zabrałyśmy się ze znajomymi
Emiratczykami do Ras al-Chajma, nad morze. Wsiadamy, a w samochodzie impreza na
całego. Fahad otwiera dla nas piwko na poczęstunek, a kierowca, Mansur, gardzi niskim
procentem i prosi o chłodzącą się we wbudowanej lodówce wódkę z sokiem żurawinowym,
którą następnie popijał, w drugiej ręce trzymając kierownicę. Na pytanie o policję obaj
parsknęli tylko śmiechem. Są tu u siebie. Podobno muzułmanie przyłapani na jeździe pod
wpływem są ostrzej karani, ale w praktyce jeszcze nie widziałam, żeby ktoś się tym poważnie
przejmował. Nawet przyłapani pijani kierowcy muszą co najwyżej przejść parę metrów w linii
prostej w ramach testu na trzeźwość, bo policjanci nie są wyposażeni w alkomaty.
W drodze powrotnej wódka się skończyła i panowie postanowili uzupełnić zapasy.
Przecież nie będą jechać na oparach. Ale gdzie znaleźć licencjonowany sklep alkoholowy
w mateczniku konserwatywnych północnych Emiratów? Po kilku telefonach do kolegów
i kluczeniu na piaszczystych drogach podjechaliśmy pod nieoznakowany, brudny
budyneczek. Fahad zniknął w nim na chwilę, po czym powrócił z siatką podzwaniającą
kilkoma butelkami z nielegalnej gorzelni i jej równie nielegalnego sklepu, który nie tylko jest
najwyraźniej tajemnicą poliszynela, ale i stoi nieopodal budynku policji. Szukajcie,
a znajdziecie. Najciemniej pod latarnią.

Prawda jest taka, że alkohol można znaleźć wszędzie, gdzie tylko się go szuka. Trudno się
więc dziwić, że istnieje też problem alkoholizmu, o którym nigdy się tutaj głośno nie mówi.
Mam kolegę alkoholika, który na swojej rządowej posadce ulatnia się w ciągu dnia na kilka
piw i wraca jakby nigdy nic, z zapasem gum do żucia.
Są ośrodki rehabilitacyjne dla uzależnionych od alkoholu, ale nie ma wielu terapeutów.
W Emiratach ludzie nie przyznają się do problemów emocjonalnych czy psychicznych, tak jak
niechętnie pokazują publicznie dzieci z zespołem Downa, których jest tu dużo ze względu na
małżeństwa bliskich krewnych, nawet kuzynów pierwszego stopnia. Psychologowie
i psychiatrzy nie mogą tu liczyć na pracę. Nie ma szpitali psychiatrycznych, są tylko
przychodnie, w których pacjenci od ręki dostają leki. Ludziom z problemami, o ile są na tyle
poważne, że nie da się ich zamieść pod dywan, po prostu wypisuje się tu recepty.
Alkohol nie jest jedynym problemem – Emiratczycy zażywają też narkotyki. Podobno
nietrudno tu o heroinę. Nie tak dawno trafiły do naszej kliniki dwie dziewczyny w wieku
osiemnastu i dziewiętnastu lat. Jedna z nich miała poprzedniego dnia urodziny. Przywiózł je
nieprzytomne z domowej imprezy jakiś Saudyjczyk, który chciał uciec, ale został zatrzymany.
Zjawiła się policja i inne służby. Jedna z dziewcząt odzyskała przytomność, druga zaś nie
wybudziła się ze śpiączki, a krew leciała jej z nosa i z ust. Zmarła z przedawkowania kokainy.
Mimo to w sferze publicznej nie ma żadnych kampanii uświadamiających o zagrożeniach
płynących z używania narkotyków.

*
Jest jedna słabość w ZEA, która może być swobodnie praktykowana, ba, urosła nawet do
rangi narodowego symbolu. Mam na myśli ekstrawagancję, luksus i próżność. Chyba każdy
słyszał o ogromnym akwarium w Dubai Mallu, Burdż Chalifa, hotelu-żaglu Burdż al-Arab
czy palmie ze sztucznie usypanych wysp w Dubaju. Każdego roku tutejsi bogacze wydają 5
milionów dirhamów na dwucyfrowe VIP-owskie tablice rejestracyjne. Internet obiegają
obrazki worków na śmieci marki Louis Vuitton, tygrysów wożonych na siedzeniach
luksusowych aut czy pokrytych kurzem sportowych samochodów korodujących na
poboczach. W hotelu Emirates Palace w Abu Zabi można kupić szczerozłotą biżuterię
z automatu jak snickersa. Dubajski hotel Atlantis ma podwodne pokoje, w których goście śpią
otoczeni rekinami pływającymi sobie za szybą.
Młodzi Emiratczycy mają do dyspozycji bardzo dużo pieniędzy, a relatywnie niewiele
możliwości, żeby się wyszumieć i wyróżnić. Nawet strojem nie można nikomu zaimponować,
bo wszyscy ubierają się tu dosyć podobnie. Ostentacyjne bogactwo i egzotyczne hobby to
jedyne sposoby na wyróżnienie się z tłumu. Najbardziej kontrowersyjną z emirackich
ekstrawagancji jest trzymanie dzikich zwierząt jako maskotek. Świnka morska to przeżytek,
musi być co najmniej lampart!
Dzikie, niebezpieczne zwierzęta mają świadczyć o sile i pozycji właściciela. Ferrari już nie
wystarcza, kiedy większość chłopaków z osiedla willowego ma takie samo. Dzikie koty
szmugluje się nielegalnie z Afryki przez Jemen, a potem chowa w domu lub na farmie. To
ostatni krzyk mody dla bogatych i rozpuszczonych chłopców z krajów Zatoki. Na Instagramie
można obejrzeć dziesiątki profili młodych mężczyzn pozujących z lwami i tygrysami.
Wyciągają się z nimi na maskach luksusowych aut, podbijając napięcie, tudzież dokumentują
zabawy, takie jak zaglądanie w paszcze czy droczenie się z dorosłym lwem siedzącym na
klatce piersiowej właściciela.
To oczywiście igranie z ogniem, a symbolem ciemnej strony egzotycznego hobby stała się
głośna sprawa Swakila z Kuwejtu, który z typową arabską butą opowiadał dziennikarzom
o swoich milusińskich. Nie miał problemów z pokazywaniem twarzy w mediach, mimo że
teoretycznie trzymanie takich zwierząt jest nielegalne. Ale kto bogatemu zabroni?
Niestety niedługo po udzieleniu wywiadów wydarzyła się tragedia. Ktoś nie domknął
drzwi do lwiarni i dwie samice wydostały się na wolność. Pech chciał, że akurat w ogrodzie
krzątała się filipińska gosposia. Z poszarpaną połową ciała trafiła do szpitala. Swakil
tłumaczył, że pogryzł ją pies. Niestety obrażenia były zbyt duże i dziewczyna zmarła. Zgon
przez zagryzienie. Aby uniknąć procesu, Kuwejtczyk zabił swoje lwy na pustyni i spalił ich
ciała. Najgorsze były niektóre komentarze na temat jego zachowania – te pochlebne. Mógł
przecież zostawić dziewczynę w ogrodzie, a zawiózł ją do szpitala i naraził się na
nieprzyjemności. W przeciwnym razie nikt by się nigdy nie dowiedział o wypadku. Ludzki
pan!
Ambasada filipińska chciała rozpocząć dochodzenie, ale jak zwykle sprawa rozeszła się po
kościach. Bezmyślna brawura skończyła się makabryczną śmiercią niewinnej osoby.
Tymczasem profil Swakila na Instagramie jest wciąż aktywny. Obserwuje go 288 tysięcy
osób.
Dzikie koty to niejedyne popularne maskotki. Powszechne jest trzymanie małp i psów
husky, z którymi chłopcy spacerują w czterdziestostopniowym upale po nadmorskich
promenadach. Nie ma to nic wspólnego z miłością do zwierząt. To czysty szpan, podobnie jak
roleksy, jachty, złote samochody, wysadzane diamentami torebki czy ogromne marmurowe
hotele stawiane na odludziu z kaprysu jakiegoś szejka, tylko po to, by przyćmić kurort
kuzyna. W islamie majętność to nie grzech i bogacz może spokojnie zapomnieć o przeciskaniu
wielbłąda przez ucho igielne.

*
Pozostał nam jeszcze jeden grzeszny produkt, automatycznie kojarzony z muzułmańskim
katalogiem zakazów: wieprzowina. Szynka i bekon są dostępne w europejskich delikatesach,
tyle że – oczywiście – ukryte. W oddzielonym zakamarku sklepu, za plastikową kotarą
i ostrzegawczą tablicą z napisem „tylko dla niemuzułmanów”, rozciąga się królestwo świniny.
Można kupić wyroby rosyjskie, polskie, angielskie, świeże i wędzone – do wyboru, do
koloru. Są sucha krakowska, pasztet i śląska. Brakuje tylko dyndającego na sznurku
włoskiego prosciutto. Choć można takie produkty tu nabyć, teoretycznie nie wolno ich
wwozić do kraju. Nikt tego jednak nie sprawdza, przynajmniej na razie. Zniesienie wiz dla
polskich obywateli i nowa fala imigracyjna może poskutkować większą czujnością służb
granicznych. Póki co jednak mortadela w walizce może leżeć spokojnie.
W zeszłym roku z okazji targów żywności zjawił się w Dubaju wicepremier Janusz
Piechociński, by promować polskie produkty. W internecie natychmiast podniosło się larum,
że promujemy wieprzowinę w islamskim kraju. Musieli to być internauci kompletnie
nieznający lokalnego kontekstu, ogromnej skali szarości i państwowej filozofii przymykania
oka na praktyki sprzeczne z muzułmańskimi zasadami.
Emiraty chcą być jednocześnie otwarte i tradycyjne. Populacja 85 procent imigrantów
sprawia, że władze muszą przymykać oko na to, czego nie mogą oficjalne zaaprobować.
Masowy napływ przybyszów z zachodnich państw przekłada się na poluzowanie norm
moralnych. Powszechność mediów społecznościowych, westernizujących postawy i wybory
młodego pokolenia, oraz współistnienie obok siebie ludzi o kompletnie różnych
światopoglądach relatywizują umysły Emiratczyków i sprawiają, że młodzieży wolno dziś
więcej niż poprzednim pokoleniom. Do tego dochodzi pielęgnowany przez władze image
państwa otwartego, niedyskryminującego. Emiraty potrzebują zachodnich inwestycji, tworzą
parki technologiczne.
Niektóre z projektów są przez to wdrażane bez pomyślunku i brania pod uwagę lokalnego
kontekstu. Przeszczepia się na pustynię zachodnie rozwiązania, a następnie się je porzuca,
kiedy się nie sprawdzają, i przechodzi do kolejnych. Dobrym przykładem jest Masdar City,
słynne „ekologiczne miasto”. Do dziś składa się jedynie z dwóch budynków, ogromnego
i bezużytecznego wiatrołapu, który musiał kosztować fortunę, i instytutu badań. Tor
z kilkoma elektrycznymi samochodami ma nie więcej niż kilkaset metrów, a parkingi
zapełniają dziesiątki hummerów o bakach dorównujących wielkością mrzonkom
o ekologicznym stylu życia.
Mimo to Emiratczycy wciąż są wpatrzeni w Zachód. Bez nas, imigrantów z rozwiniętych
państw, gospodarka ZEA by nie przetrwała. Potrzebują nas i muszą nas zadowolić, żeby nas
tu zatrzymać. Z drugiej strony chcą obronić swoją tożsamość przed całkowitą westernizacją.
Wydaje mi się, że emirackie podwójne standardy to coś więcej niż tylko hipokryzja – to także
reakcja na politykę państwa, stojącą w rozkroku pomiędzy rzeczywistą kulturą większości
mieszkańców ZEA a sprzecznym z nią muzułmańskim profilem kraju.
10

PARALELNE ŚWIATY

hoć obecność imigrantów jest tak niezbędna dla rozwoju gospodarczego kraju
i przyjeżdża ich coraz więcej, przybysze z Zachodu nie integrują się, a ich życie
i życie rodowitych Emiratczyków to dwa nurty, które biegną osobno i stykają się
tylko incydentalnie. Szczególnie w Dubaju, zdominowanym przez imigrantów
nadających tętnu tego miasta rytm typowy dla zachodniej metropolii. Łatwo można tu
zapomnieć, gdzie się jest. Także w Abu Zabi, mieszkając w apartamentach opłacanych przez
pracodawcę, na zamkniętych osiedlach lub w nadmorskich wieżowcach z siłownią i basenem
na wynajem, pełnych europejskich i amerykańskich wykwalifikowanych pracowników,
korzystających z łatwego życia, wiecznego lata i wysokich pensji, jest się całkowicie
odizolowanym od życia miejscowej populacji. Można w ZEA przemieszkać nawet dekadę bez
stykania się z lokalną kulturą. Niektórzy weterani imigranckiego konsumpcjonizmu znają
tylko dwa arabskie zwroty: szukran i chalas, „dziękuję” i „wystarczy, dosyć”.
Prawdziwe emirackie dzielnice są oddalone od rozrywkowych części Abu Zabi,
zbudowanych w celu obsługiwania ruchu imigracyjno-turystycznego. Przybysze i przybyszki
z Zachodu, z wyjątkiem tych zatrudnionych w rządowych firmach i tych romansujących
z poznanymi na mieście Emiratczykami, stykają się osobiście z rodowitymi mieszkańcami
tylko przy odprawie paszportowej na lotnisku. Miejscowi i przyjezdni to dwa kompletnie
różne światy współistniejące obok siebie na jednym obszarze jak dwie stykające się płyty
tektoniczne, gotowe do spowodowania katastrofy.

*
Turkusowa woda i dziewicze plaże wyspy Saadijat są wspaniałym miejscem na spędzenie
piątkowego popołudnia. Najlepsze hotele biją się, by wyrwać tam dla siebie kawałek gruntu.
Luksusowe willowe osiedla kuszą najbogatszych przyjezdnych. Wyspa Yas oferuje rodzinny
czas wśród licznych restauracji w marinie wychodzącej na tor Formuły 1 i futurystyczny hotel
Viceroy. W czwartkową noc The One, najmodniejszy klub w mieście, otwiera swoje podwoje
dla spragnionych dubajskich standardów playboyów i femmes fatales. Yas słynie też z Ferrari
World i ekstrawaganckiego aquaparku. Magnes na turystów, których stolica chce odbić
Dubajowi. Futurystyczna wyspa Reem kusi najlepszymi restauracjami w szklanych
wieżowcach odbijających błękit zatoki. Wyspy to najnowsza część Abu Zabi.
Stare centrum miasta nie kusi. Kiedyś pionierskie, a dziś już zmurszałe betonowe
wieżowce raczej straszą, niż uwodzą. Na wakacje nigdy bym tu nie przyjechała. Rząd
natomiast włożył wiele wysiłku w rozbudowę bulwaru Corniche, wychodzącego na miejską
plażę. Im dalej od centrum miasta, tym więcej lokalnych dzielnic. Te bogate, jak Ben al-
Dżasrin, pełne są oszklonych willowych pałaców. Mieszkają tam majętni Emiratczycy, a na
podwórkach ściele się marmur. Natomiast Khalifa City A jest zdominowana przez klasę
średnią. Daleko od miasta położona jest przemysłowa dzielnica Musaffa, gdzie rezydują
robotnicy. Nikt się nie wysila, żeby ją podrasować estetycznie, ale i tak wszyscy zaglądają do
tamtejszych zakładów mechaniki samochodowej. Jednak gdy tylko wszystko akurat działa,
można spokojnie spoczywać na laurach bez wyściubiania nosa poza rozrywkowe dzielnice.
Do wyboru są weekendy w pięciogwiazdkowym hotelu po promocyjnej cenie, skutery
wodne, wynajmowane na dzień jachty, kubańskie brunche i pustynne safari, na którym
przebrany w kandurę Syryjczyk serwuje turystom importowane, rachityczne daktyle.

Dubaj jest miastem wiecznej zabawy. Miejscowi mawiają, że w Abu Zabi się mieszka,
a w Dubaju imprezuje. W tamtejszych restauracjach i centrach handlowych niewielu jest gości
w kandurach. Po pierwsze, jest tam niewielu miejscowych, a po drugie, jeśli już jacyś bywają,
wolą imprezować incognito. Mnie męczy dubajski high life i przerost formy nad treścią. Nie
ekscytują mnie ekskluzywne kluby, jak wzniesiony na wodzie 360°, należący do hotelu-żagla
Burdż al-Arab, gdzie zblazowanych gości dowozi się wózkami golfowymi, czy filia
londyńskiego Mahiki, gdzie bawią się po godzinach szejkowie, z parkingiem pełnym
limuzyn, maserati i rolls-royce’ów. Dubaj to sztuczne miejsce. Biura, w których pracują
przyjezdni Amerykanie i Europejczycy, mogłyby równie dobrze mieścić się w Nowym Jorku,
a puby i restauracje, w których się relaksują, wyglądają jak kopie tych z europejskich
metropolii. Różnią się od nich jedynie zawyżonym poziomem luksusu oraz brakiem
wieprzowiny w karcie dań. Emiraty zachodnich ekspatów to fatamorgana. Czasem można się
nią cieszyć latami i nagle zostać brutalnie obudzonym, kiedy wpadnie się w kłopoty.

Przykładem są aresztowania za nieprzystojne zachowania w miejscach publicznych, jak


namiętne obściskiwanie się w taksówce czy, w skrajnych przypadkach, pocałunki
w restauracji. Interwencja policji często okazuje się szokiem dla winowajców. Rozdarcie
obyczajowe Emiratów bywa mylące dla przybyszów, którzy nie do końca potrafią odgadnąć,
na co i w jakich okolicznościach przymyka się tu oko. Owszem, na niektórych plażach opalają
się półnagie dziewczyny, klubowe stoły podczas ladies’ nights uginają się od darmowej
wódki, a w trakcie imprezy pary znikają na kilka godzin w hotelowych pokojach. Ale to
wciąż jest kraj muzułmański i nie można o tym zapominać.
Szeroko komentowana była sprawa Australijki, która zgłosiła gwałt w Fudżejrze. Media
rzuciły się na tę sprawę. Policja zatrzymała nie tylko sprawcę, ale także dziewczynę – ofiarę
napaści. Podobno najpierw twierdziła, że stosunek odbył za jej zgodą, a potem odwołała
zeznania, argumentując, że podpisała dokument po arabsku, którego nie rozumiała. Dopiero
po zewnętrznych naciskach na rząd ZEA dziewczyna została wypuszczona z więzienia.
Jak się okazało, Australijka, pracownica kurortowego spa, wypiła parę drinków z kolegą
z pracy w swoim pokoju. Na drugi dzień obudziła się poturbowana. Ponoć nie pamięta
przebiegu tamtej nocy, bo dosypano jej czegoś do drinka. Działając zgodnie z zachodnią
mentalnością, zgłosiła się na policję – nie rozumiała, że tutejsze prawo i obyczajowość wcale
jej w tej sytuacji nie chronią.
W tej kulturze kobieta przede wszystkim nie powinna przebywać sam na sam
z niespokrewnionym mężczyzną, który nie jest jej mężem, a ponadto nie wolno jej pić
alkoholu. Seks przedmałżeński i alkohol są zakazane w prawie szariatu. Jeżeli kobieta pije
drinki z mężczyzną i wpuszcza go w nocy do swojego pokoju hotelowego, to zarówno dla
niego, jak i dla policji oznacza to jednoznaczną zgodę na pójście na całość. Zgodnie
z niepisaną zasadą na alkoholowe ekscesy i erotyczne życie imigrantów z Zachodu przymyka
się tu oko – ale tylko do momentu popadnięcia w konflikt z prawem lub zaangażowania
w sprawę organów porządku publicznego. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to sam się pcha
w kłopoty.
*

W nierealnym, rządzącym się swoimi prawami świecie imigrantów łatwo jest się zatracić.
Dopiero zetknięcie się z paralelną rzeczywistością na drugim końcu słuchawki wytrąca mnie
z tych kolein jak za pstryknięciem palcami. Bywa, że zaaferowana planami na weekend, ofertą
hotelu Kempinski w Adżmanie, wyprzedażą Teda Bakera w Yas Mallu, występem Depeche
Mode czy Grand Prix Formuły 1, nagle muszę w pracy obdzwonić kilkoro pacjentów.
Wybieram pierwszy numer i włącza się ton w postaci koranicznych wersetów prowadzących
oczekującego na połączenie z powrotem na ścieżkę Allaha. Styl recytowania sur w Emiratach
różni się od beznamiętnej maniery saudyjskiej. Tu czuje się prawdziwą pasję – modulacja
wspina się i pikuje. Głośność ustawiona na cały regulator, aż muszę odsunąć słuchawkę od
ucha. Niech sobie pobrzmi w biurze i przypomni mi, w jakim jestem świecie.
Nie każdy użytkownik ma tak religijne zacięcie, często można też trafić na pieśni
patriotyczne i wypiąć pierś w przypływie narodowej dumy. W repertuarze patriotycznym
zawsze pojawia się sokół, godło ZEA. Te ptaki cieszą się tu ogromną estymą. Nie bez
powodu szejkowie lubią się z nimi fotografować. Są dla nich specjalne szpitale, a w tutejszych
liniach lotniczych są jedynymi zwierzętami prócz psów przewodników, którym umożliwia się
wejście na pokład samolotu. Czasami na lotnisku można spotkać Emiratczyka dumnie idącego
z sokołem na przedramieniu w stronę swojej bramki. Ikoną męskości w tutejszej kulturze jest
stojący na pustyni mężczyzna koło trzydziestki w podkreślającej ciemne wejrzenie
śnieżnobiałej kandurze, koniecznie z sokołem – uosobieniem piękna, siły i nieokiełznania.
Po podniosłych kilkunastu sekundach połączenie zostaje nawiązane i przez chwilę trwam
w niepewności, kim okaże się osoba po drugiej stronie i dokąd mnie ta rozmowa zaprowadzi.
Może będzie to studentka inżynierii naftowej, która słysząc mój akcent, przestawi się na
płynny amerykański angielski? Może jakaś panna, oczekująca w salonie piękności na
comiesięczną depilację woskiem całego ciała, albo jej koleżanka, która dopiero co odwiesiła
abaję i zasiadła w legginsach i podkoszulku przed filipińską manikiurzystką? Może to być
młody chłopak z jedną ręką na kierownicy sportowego samochodu, w drodze na imprezę do
Dubaju, albo stateczny ojciec rodziny, przesiadujący w kawiarni nad swoją gahwą
w godzinach pracy za państwowe pieniądze. Nie spieszy mu się, mówi po angielsku, leniwie,
ale grzecznie, z ciężkim i jakże pięknym akcentem z Zatoki.
Równie dobrze mogę się jednak dodzwonić do willi Emiratki w średnim wieku i być
skazana na arabski. Widzę ją oczami wyobraźni: księżniczka w swoim pałacu, w wyszywanej
cekinami kolorowej kandurze. Jest teraz u siebie i nie musi zasłaniać głębokiego dekoltu.
Siedzi na niemiłosiernie bogato zdobionej pluszowej sofie, z której barok wychodzi każdym
szwem. Madżlisowe meble w domach takich jak jej są przeważnie obite aksamitem
w pompatycznym granatowym, zielonym lub złotym kolorze, wkomponowanym
w pozłacaną drewnianą ramę, której nie powstydziłby się gdański rzemieślnik. Taka sofa jest
axis mundi aspirującej pani domu. Kolorystycznie zlewa się z ciężkimi, ofrędzlowanymi do
bólu, również aksamitnymi zasłonami. W specjalnych sklepach zamawia się takie meble
i kotary jako komplet. Tworzą ciężkie dla oka połączenie stylu kolonialnego z Ludwikiem
XIV, przyprawione wiktoriańską fascynacją bibelotem. To kwintesencja madżlisowego kiczu,
mającego porazić gości majestatem gospodarza.
Bogaty madżlis to często dobudówka obok willi. Madżlis majętnego pana domu musi
mieć klimatyzację, kablówkę oraz osobną kuchnię i łazienkę. Czasami zaprojektowany jest
jako reminiscencja czasów beduińskich – wtedy buduje się go na kształt kwadratowego
namiotu, a zamiast na meblach goście siadają na tradycyjnych zdobionych płaskich
poduszkach ułożonych wzdłuż trzech ścian. Poszewki poduch są zawsze pod kolor zasłon,
a jakże!
Moja potencjalna rozmówczyni dopiero co skończyła plotkować z koleżanką i usiadła
w swoim buduarze przed wielkim, masywnym lustrem toaletki, na której rozłożone są
kosmetyki, kadżal do poczerniania oczu za jednym pociągnięciem, perfumy, oudy i wonne
olejki w orientalnych buteleczkach. Może jej mąż wraca dziś z trzydniowego pobytu na
pustyni? (Pracownicy pól naftowych, inżynierowie i inni beneficjenci rozdmuchanych jak
balon rządowych kadr przemysłu naftowego pracują często w wymiarze trzy na cztery dni –
trzy dni w pracy na polach naftowych i cztery w domu). Choć urodziła ośmioro czy
dziesięcioro dzieci, jest dla niej ważne, żeby być piękną dla męża, i zanim ten wróci do domu,
za pomocą makijażu i biżuterii zmieni się w prawdziwą księżniczkę.
Przyłapałam kiedyś na takim właśnie szykowaniu się dla męża właścicielkę willi, w której
mieszkam. Gdy wybierałam się do niej, by zapłacić pierwszy czynsz, miałam w głowie jej
obraz – kobiety w przybrudzonym nikabie i podniszczonych czarnych klapkach na koturnie.
Tymczasem drzwi otworzyła mi piękność w lokach i złotej biżuterii. Komuś, kto nigdy tego
nie widział, trudno sobie wyobrazić, jak złoto przeobraża Arabkę, jak cudownie podkreśla jej
ciemną oprawę oczu i czarne włosy. Z rozpuszczonymi lokami i w biżuterii niemal każda staje
się rajskim ptakiem. Wołam do niej: szeicha, szeicha maszalla, jakaś ty piękna! Idziesz na
wesele? Na co ona z rumieńcem odpowiada że nie, po prostu mąż wraca z pracy
i przygotowuje się dla niego. Po dwudziestu latach z małżeństwa z okładem i urodzeniu
jedenaściorga dzieci z przyjemnością szykuje się jak na randkę – żona doskonała.
Ale może po drugiej stronie czeka na mnie wcale nie stateczna matrona, a panna na
wydaniu, tuż po popołudniowej drzemce, która leniwie przeciąga się w długiej, bufiastej
koszuli nocnej. Na świeżą ze snu lub kąpieli piękność mówi się tu naima – „jak nowo
narodzona”. Z mokrymi jeszcze włosami do pasa, panna snuje się pewnie po salonie pod
wielkim kryształowym żyrandolem. Tak samo długie włosy miała jej babka. Na beduińskich
uroczystościach i weselach rozpuszczała je w tradycyjnym tańcu i z gracją przerzucała z lewa
na prawo i z prawa na lewo przed siedzącym w namiocie oczarowanym szejkiem i resztą
rodziny. Dziś wnuczka znacznie częściej walczy z rodzeństwem o ściszenie
sześćdziesięciocalowego telewizora i bezskutecznie usiłuje przywołać do porządku dzieci
podrygujące do wideoklipów Justina Biebera.

*
Asalmu alejkum, witam się przez telefon, i dodaję: Good morning! – to próba, która
zdeterminuje resztę konwersacji. Jeśli druga strona, słysząc mój akcent, odpowie po angielsku,
to przejdziemy do rzeczy i na niej poprzestaniemy. Najczęściej jednak rozmówczyni
odpowiada Wa alejkumu salam i czeka na dalszy ciąg. Wtedy wiem, że czas przełączyć się na
arabski i przenieść do innego świata. Podczas gdy tłumaczę, w czym rzecz, po drugiej stronie
na każde moje zdanie, a nawet pół, pada inszallah, inszallah, jak Bóg da – potwierdzenie
uwagi: tak, rozumiem, jestem z tobą, dobrze.
Inszallah jest skomplikowanym zwrotem. Jego znaczenie zależy od kontekstu. Może to
być grzeczna odmowa, zapowiedź prokrastynacji albo przeciwnie – potwierdzenie, ale równie
dobrze grzeczny sposób na pozbycie się rozmówcy. Teoretycznie inszallah to pobożne
zobowiązanie się do czegoś, wyraz pokory. Jako że tylko Bóg zna przyszłość i jest ona w jego
ręku, człowiek sam nie może i nie powinien na sto procent zapewniać o niczym, co wydarzy
się w przyszłości. Każdorazowo powinien powołać się na boskie zrządzenie. Czasem jednak
inszallah to po prostu sprytny wytrych, metoda na uniknięcie odpowiedzialności
i zobowiązań. Z czasem można się nauczyć rozpoznawać, czy w danej sytuacji zwrot ten
oznacza „tak, będzie zrobione”, czy raczej „pomyślę o tym jutro”. Starsi ludzie często go
nadużywają i powtarzają na okrągło siłą przyzwyczajenia. Może pani sobie usiądzie?
Inszallah. Czy wyjście jest na prawo? Inszallah. Umiejętność właściwego czytania tego
zwrotu to klucz do przetrwania w każdym arabskim kraju.

*
Na koniec rozmówczyni z uradowaniem chwali mój arabski i traktuje jak dobrą znajomą,
żegnając się długą wiązanką arabskich grzeczności. Ale nie zawsze udaje mi się porozmawiać
z pacjentką osobiście – czasami cała rodzina jest zapisana pod numerem męża i ojca, głównego
opiekuna. Sprawy członków rodziny należy załatwiać z nim. Niekiedy dla feministycznego
żartu pytam, czy mogę porozmawiać z samą zainteresowaną, ale nie ma co liczyć, że zostanie
poproszona do telefonu. Sprawami urzędowymi zajmuje się mężczyzna. Kobieta nie kłopocze
się rachunkami i jej osobisty numer nie figuruje jako kontaktowy w żadnej bazie danych,
może poza salonem piękności.
Czasami na chwilę trafiam w gwar czyjegoś domu. Akurat nie ma ojca ani matki.
Wnuczka woła do telefonu babcię, w oddali słychać odgłosy damskiego spotkania
i rozgardiasz przy nalewaniu herbaty, dzieci marudzą i gosposia ledwo daje sobie z nimi radę.
Co tam znowu? – narzeka zbliżający się do słuchawki głos z chrypką – na’m, tak? Słyszę
starszą panią, zbudzoną z popołudniowej drzemki, prawdopodobnie przy tuszy i na lekach na
cukrzycę, która jest tutaj powszechnym problemem. Starsze panie mają z reguły poczucie
humoru i pogodę ducha: spiesz się, kochana, mów szybko, w czym rzecz, bo zaraz czas na
modlitwę. Są zawsze chętne do miłej rozmowy, pełnej emirackich grzeczności, które prawią
sobie we własnych gronach kobiety i mężczyźni. W rozmowach mężczyzn co drugie słowo to
„kochanie”. Serdeczność okazywana każdemu, kto choć trochę rozumie tutejszą kulturę, jest
zaskakująca.
Najłatwiej rozmawia mi się z dojrzałymi kobietami. Wiadomo, czego się po nich
spodziewać. Osobę młodą, bezdzietną trudno jest rozgryźć i dobrać odpowiednią strategię
komunikacyjną. Nigdy nie wiadomo, czy spotka mnie zadarty nos, zdystansowana grzeczność
nabyta w międzynarodowej prywatnej szkole czy nieśmiałość beduińskich panien.
Mężczyzn prawie nigdy nie ma w domu, nawet w weekendy – mają swoje kawiarnie,
skutery wodne, quady i romanse. Po ślubie panowie nie zmieniają intensywności życia
towarzyskiego, a świat kobiet, jeśli nie pracują (a tak jest najczęściej), ogranicza się do domu
pełnego rodziny, służących i dzieci. W ramach spędzania czasu z rodziną mężczyzna powinien
co któryś weekend zabrać żonę i dzieci do restauracji czy centrum handlowego. Jest to jednak
jedyny obowiązek, który musi spełnić, resztą czasu dysponuje według uznania – jeśli ma na to
ochotę, zabiera swoją terenówkę i znika na pół nocy. Nie zadaje mu się pytań, dokąd jedzie
i kiedy wróci: to są jego prywatne sprawy, do których kobieta się nie wtrąca.
Od czasu do czasu pomagam w nauce trójce dzieci moich emirackich sąsiadów. Bywając
u nich przez pół roku o różnych porach, ojca spotkałam tylko raz. Wpadł pod koniec lekcji,
zaaferowany swoimi męskimi sprawami i wyraźnie skrępowany obecnością europejskiego
gościa rodzaju żeńskiego. Szybko wręczył mi pieniądze i wskoczył na nowo zakupionego
quada, aż mu kandura furkotała na wietrze. I tyle go widziano.
Kobiecie pozostaje więc dom i wiele pań potrafi się tym cieszyć. W swoich
wielokondygnacyjnych willach są jak udzielne księżne. Piękne, pewne siebie, antytezy
nikabu. Niepozorne szare myszki w domu przeobrażają się w Szeherezady. Ośrodkiem ich
królestwa jest nieodmiennie buduar z masywnymi rzeźbionymi szafami, stolikami, lustrem
i toaletką z ekspozycją makijażowych parafernaliów. W szafie same kolorowe suknie – kreacje
na wesela. Wszytko błyszczy i intensywnie pachnie. Do tego dochodzą szkatuły ze złotą
biżuterią: naszyjniki, pierścionki, bransolety, pasy, trzypoziomowe tiary. Z tego centrum
dowodzenia panie domu zarządzają dziećmi i gosposiami, troszcząc się o wydolność
krwiobiegu domowego życia. To prawdziwe westalki domowego ogniska. Nawet pachnie
tam trochę jak w świątyni – ciężkie, kadzidlane nuty oudu snują się po pomieszczeniach.

*
Żywica drzewa oudowego służy do wyrabiania uwodzicielskich, mocnych arabskich
wonności: kryształków buchuru, które my znamy jako kadzidło wykorzystywane podczas
kościelnych ceremonii. Buchur, duma każdej pani domu, pełni tutaj podobnie sakralną
funkcję. Spala się go, a uzyskany dym wykorzystuje do rytualnego oczyszczania i celebracji.
Okadza się nim gości i pomieszczenia.
Jeśli zaaferowany gość zapomni pochwalić jakość buchuru, gospodarz potrafi czasem
delikatnie nadmienić, jak bardzo jest rzadki i drogi, przez co odwiedzający powinien czuć się
szczególnie doceniony. Buchur pośledniejszego gatunku, wyglądający jak węgiel drzewny
i pachnący palonymi oponami, który można dostać jako gratis do tanich arabskich perfum na
straganach na suku, jest pretekstem do niewybrednych żartów na temat gospodarzy. Znajomy
opowiadał mi kiedyś, że składając ostatnio komuś wizytę, bał się, że śmierdzący dym
uaktywni alarm przeciwpożarowy.
Zgodnie z tradycją wonny dym zagarnia się ręką pod ubranie. W beduińskich domach
ustawia się pod abają czy kandurą zdobiony palnik z dymiącymi kryształkami, które mają
gościa oczyścić i namaścić. Doświadczyłam tego podczas kilku wizyt u starej beduińskiej
rodziny z Al-Ajn.
Mój kolega bankowiec zaprosił mnie kiedyś na letnią przejażdżkę do oazy, w której
jeszcze nigdy nie byłam. Jako że było gorąco, a Al-Ajn jest bardzo tradycyjnym,
konserwatywnym miejscem, umówiliśmy się, że nie będziemy wysiadać z samochodu, bo
założę krótką sukienkę. Traf chciał, że gdy zatrzymaliśmy się pod sklepem po wodę, podczas
zakupów mój kolega spotkał swojego klienta – bardzo zamożnego mężczyznę z trzema
żonami. Po chwili razem szli przez parking w moją stronę. Oczywiście zostaliśmy zaproszeni
na lunch. Nie pomogło mruganie do kolegi i wymówki. Stało się.
Miałam być podejmowana w beduińskim madżlisie w mini z odkrytymi plecami.
Taki wstyd i skrępowanie można przeżyć tylko w snach o bronieniu doktoratu nago.
Panie domu przywitały się uprzejmie, ale w ich spojrzeniach widać było niemożliwy do
ukrycia szok. Potem było już tylko gorzej: ponieważ żadna z kobiet nie mówiła po angielsku,
a ja nie znałam jeszcze wtedy arabskiego, zostałam wydelegowana do dołączenia do męskiego
zebrania i posadzona obok kolegi. Madżlis dla panów udekorowano w środku czerwonymi
tradycyjnymi kilimami, a poduszki były wykończone jedwabiem i złotą nitką. Całą wizytę
przesiedziałam na klęczkach, rozciągając sukienkę i usiłując zakryć nią kolana. Ku mojemu
pogłębiającemu się zażenowaniu wkrótce dołączyli do nas wracający z pracy synowie pana
domu. Wolę nie myśleć, o czym rozmawiały za ścianą ich żony.
Mężczyźni wspięli się na wyżyny grzeczności i ani razu nie spojrzeli na moją goliznę.
Gospodarz, człowiek o beduińskim serdecznym usposobieniu, podśmiewał się serdecznie
z całej sytuacji i rozmawiał ze mną jak równy z równym.
Na kolejną wizytę założyłam abaję, żeby się choć trochę zrehabilitować. Przyjechaliśmy na
wieczorny posiłek w ramadanie i podano pieczonego w całości (z głową!) barana oraz
lokalny, w moim odczuciu niejadalny przysmak – haris. Wszyscy zasiedliśmy na dywanie
dookoła wielkiej okrągłej tacy z jedzeniem. Wtedy też nauczyłam się jeść rękoma, a raczej
jedną, prawą, jako że lewa jest uznawana za nieczystą i służy do higieny osobistej. Po jedzeniu
podano gahwę. Następnie pojawiła się jedna z córek, Szuk, i na srebrnej tacce przyniosła
perfumy. Gucci, diory i tomy fordy tłoczyły się obok pozłacanych flakoników
z drogocennymi pachnidłami skoncentrowanymi w olejku. Rytuały gościnności są
dokonywane przez gospodarzy i służące nie są do nich angażowane.
Ochoczo skropiliśmy się mieszanką perfum i po chwili pojawiła się druga córka, Baszajer.
Przyniosła płonący buchur, kucnęła przede mną, poprosiła, żebym rozstawiła nogi, i wsunęła
dymiący kielich pod moją abaję. Następnie chwyciła jej końce i falowała materiałem. Dym jak
mgła przenikał przez czarne poły i unosił się w powietrzu, przyprawiając o zawrót głowy.
Wszystkie złośliwe dżinny, jakie zaplątały się w moje odzienie, na pewno zostały skutecznie
wypędzone.

*
Okadzanie i perfumowanie ma w islamie piękną i długą tradycję. Wielbicielem perfum był
sam prorok Mahomet, który zalecał je jako część codziennej higieny, oprócz mycia się
i dbania o czystość jamy ustnej. Przed każdą modlitwą należy żuć miswak – cięte i obrane
z kory dwucentymetrowe gałązki specjalnego drzewa o działaniu antybakteryjnym. Podobno
miswak jest skuteczniejszy od dzisiejszych past i szczoteczek. Moi koledzy w biurze czasem
żują gałązkę po lunchu. Próbowałam, to całkiem relaksujące.

*
Reminiscencje beduińskich czasów, obyczaje i codzienne rytuały trwają niewzruszone
pomimo dramatycznie westernizującej się populacji. Emirackie tradycje to nie skansen
i patyna, ale żywy krwiobieg, filar podtrzymujący tożsamość kraju. Nigdy nie zrozumie się
ZEA bez próby przekroczenia mostu pomiędzy paralelnymi światami imigrantów
i miejscowych. Emiraty to znacznie więcej niż konsumpcyjny raj z seriali i reklam linii
lotniczych. Od każdego przyjezdnego zależy, ile wyniesie z tego spotkania.
11

MOJA MADAM, MÓJ SIR

edina to ładna Etiopka o imieniu pochodzącym od miasta, do którego


wyemigrował z Mekki prorok Mahomet, rozpoczynając swą misję i dając
początek muzułmańskiemu kalendarzowi. 16 lipca 622 roku według kalendarza
gregoriańskiego stał się pierwszym dniem nowej ery, pierwszym węzełkiem na
islamskiej osi czasu. Dziś mamy więc muzułmański rok 1436 i czasami może się wydawać, że
skojarzenia ze schyłkiem średniowiecza są całkiem uzasadnione.
Medina jest muzułmanką, co czyni z niej wyjątek – Etiopia jest w większości
chrześcijańska i etiopskie dziewczyny przyjeżdżające tu pracować jako gosposie mają z reguły
krzyżyki wytatuowane na nadgarstku, czole lub szyi. Choć w swoim kraju Medina nie nosiła
chusty, na służbie, jak wiele dziewczyn, musiała się do niej przyzwyczaić. Jeśli pani domu
sobie tego życzy, chusta staje się częścią uniformu pomocy domowej, składającego się
z bardzo luźnej, prostej koszuli do kolan i szerokich spodni. Chusta jest przeważnie rodzajem
bawełnianej tuby ze sztywnym daszkiem, wkładanej przez głowę, dzięki czemu nie trzeba jej
przytrzymywać ani poprawiać w trakcie pracy. Przypomina indonezyjski styl hidżabu i to
gosposie z tego kraju ją tu rozpropagowały. Maskujący kształt ciała piżamopodobny uniform
jest zaprojektowany w taki sposób, by nie zwracać męskiej uwagi i nie wodzić na pokuszenie.
Niektóre rodziny wymagają noszenia chusty nawet od niemuzułmanek: Filipinek i Hindusek,
inne zadowalają się workowatą liberią bez konieczności zakrywania włosów.
W bardziej nowoczesnych domach gosposiom pozwala się nosić własne ubrania, a czasem
nawet dostają rzeczy po domownikach. Jeśli chcą, mogą nosić chustę ze swojej tradycji
kulturowej – na przykład zawiązaną w turban na modłę afrykańską. W najbardziej
wyluzowanych rodzinach spokojnie śmigają w dżinsach, T-shirtach i z gołą głową. Starsze,
bardziej tradycyjne pracodawczynie o dobrym beduińskim sercu dają im abaje. To
symboliczny prezent – pokazują w ten sposób, że chcą, by gosposie cieszyły się szacunkiem
należnym muzułmance, tak jak one same. Abaja dla gosposi to nobilitacja, manifestacja
egalitaryzmu. Strój pomocy domowej dużo mówi o statusie i mentalności chlebodawców.

Żeby przyjechać do Emiratów, Medina musiała pokonać dobrze udeptaną ścieżkę prowadzącą
przez agencje rekrutacyjne, wyrabiające dokumenty i załatwiające formalności z biurami
w krajach docelowych, gdzie klienci wybierają gosposie z portfolio. Zapotrzebowanie na takie
usługi jest w krajach Zatoki ogromne. W skali całego państwa nie ma wielu gospodarstw,
w których miejscowe kobiety zajmują się pracami domowymi. Czasem rodziny, w zależności
od liczby domowników, zatrudniają po kilka służących, z których każda zostaje przypisana do
określonej sekcji: sprzątania, gotowania, opieki nad dziećmi, prowadzenia samochodu.
Największe wzięcie mają bardzo młode dziewczyny, zatrudniane do kuchni i sprzątania, które
mogą ciężko pracować i rzadko chorują, albo panie w średnim wieku, z doświadczeniem
w opiece nad dziećmi. Najszybciej z rynku znikają te nieurodziwe – zatrudniająca pomoc pani
domu mogłaby się poczuć zagrożona przez młodszą i ładniejszą kobietę.
By nadążyć z podażą, agencje często zatrudniają bardzo młode dziewczyny, zawyżając ich
wiek o kilka lat. Często fałszują daty urodzin, żeby dociągnąć do granicy pełnoletności
i przechytrzyć urząd imigracyjny. Niekiedy różnice między rzeczywistością a papierami
wynoszą dobrą dekadę, co ma symulować dojrzałość i doświadczenie kandydatki. Wszystko
zależy od jej roli w gospodarstwie domowym. Dla większości dziewczyn to pierwszy w życiu
dokument tożsamości, a data urodzenia nie jest w ich krajach niczym istotnym. Tak samo jest
zresztą i tu: ojcowie prawie nigdy nie pamiętają dat urodzin swoich dzieci, a i matki muszą się
długo namyślać. Data urodzenia nie ma tu takiego ciężaru gatunkowego jak na Zachodzie.

*
Kiedy poznałam Medinę, czekała z bólem zęba na wizytę w klinice dentystycznej. Do
przychodni przywiózł ją kierowca rodziny, który nie spuszczał jej z oka – choć nie miał
wstępu do damskiej poczekalni, trzymał wartę z dystansu. Większość emirackich rodzin
zatrudnia kierowcę, przeważnie Bengalczyka – pracownicy wyznający islam cieszą się
większym zaufaniem. Ma to znaczenie, szczególnie kiedy w grę wchodzi gotowanie. Posiłki
powinny być przyrządzane przez muzułmańskie ręce, stąd też popularność indonezyjskich
gospoś.
Rudymentarny arabski, jakim się obie posługiwałyśmy, wystarczył, żeby nawiązać
porozumienie, i Medina opowiedziała mi swoją historię. To bardzo ładna dziewczyna,
pogodna i nieśmiała. Pracuje w kuchni u rodziny z ośmiorgiem dzieci, którymi zajmuje się
Filipinka. Kobiety tej nacji często zatrudnia się do dzieci, bo zazwyczaj dosyć dobrze znają
angielski i mogą nauczyć podopiecznych podstaw tego języka, za co dostają też wyższe od
innych dziewczyn pensje. Etiopki i Indonezyjki zwykle mówią tylko w swoim języku.
Przyjeżdżają do pracy do ZEA i trafiają do kompletnie obcego świata bez znajomości języka,
kultury i ludzi, z którymi mają zamieszkać.

Najwięcej przyjeżdża Indonezyjek. Są ciche, pokorne, na nic się nie skarżą i są


muzułmankami. Gosposie z Nepalu to już rzadkość – nepalski rząd zablokował rekrutacje na
służbę do prywatnych domów w krajach Zatoki ze względu na zbyt dużą liczbę skarg na
znęcanie się i niewypłacanie wynagrodzeń. Najcięższa sytuacja jest w Arabii Saudyjskiej –
można sobie poczytać raporty organizacji pozarządowych i humanitarnych na ten temat. Jest
trochę Bengalek, Hindusek i starszych pań ze Sri Lanki, często dobrze już zasiedziałych,
wychowujących drugie pokolenie w rodzinie. Silną reprezentację mają Filipinki. Ich
społeczność bardzo się tu wspiera. Filipińska diaspora wydaje nawet swoją gazetę: „Kabayan
Time”. (Kabayan znaczy tyle co „ziomal”). Wielu Filipińczyków pracuje w sektorze usług,
a filipińskie służące, widząc, jak dobrze ich rodaczki radzą sobie w usługach i drobnych
pracach biurowych, marzą o znalezieniu pracy na etat. Gra jest warta świeczki, bo znalezienie
takiej posady oznacza nawet pięciokrotnie wyższe zarobki. Sporo filipińskich pomocy
domowych zrywa więc kontrakty i ucieka albo nie wraca z urlopu, co przyprawia o białą
gorączkę ich chlebodawców, którzy zdążyli już ponieść spore koszty, by sprowadzić gosposię
na zakontraktowany okres czterech lat.

*
Uśmiechnięta od ucha do ucha Medina wydaje się zadowolona z życia, przynajmniej na
pierwszy rzut oka. Dopiero spojrzenie na jej totalnie zmasakrowane dłonie nagle zmienia
optykę. Paznokcie zainfekowane grzybem zmieniły się w kikuty płytki z czarnymi
zrogowaceniami, pojawiła się opuchlizna, a miejscami skóra całkowicie zarosła palce.
Rozmawiając ze mną, Medina ze wstydu zwijała dłonie w piąstki i chowała w rękawy
zielonego spranego uniformu. Dwudziestodwuletnia dziewczyna – w paszporcie ma lat
dwadzieścia osiem – a nie zdawała sobie nawet sprawy, że coś takiego trzeba leczyć. Ot,
przypadłość zawodowa. Może też nie miała odwagi poprosić swojej madam o wizytę
u lekarza. „Moja madam”, „mój sir” – tak pomoce domowe zwracają się tu do swoich
pracodawców.
Nie jest łatwo znaleźć dobre określenie na służbę domową w XXI wieku. „Służący” czy
„służąca” to nazwy niewygodne i obraźliwe, choć mimo to jeszcze w niektórych wizach
w paszporcie kobiety i mężczyźni mają wpisany zawód: servant – i starsze pokolenie tak
właśnie o nich mówi. Młodsi poprzestają na urzędowym określeniu: housemaid, maid –
pokojówka, co też nie jest sympatyczne. Niekiedy mówią: helper, housekeeper, nanny –
pomoc domowa, gosposia, niania, unikając odium niewolniczych skojarzeń. To jednak tylko
puste słowa, za którymi nie idą realne zmiany. Niestety w wielu emirackich domach relacje
pomiędzy gospodarzami a ich personelem nie pozostawiają złudzeń. Niektórzy pracodawcy,
zupełnie jak w czasach wiktoriańskich, nie chcą zawracać sobie głowy nauką
skomplikowanych, cudzoziemskich imion podwładnych i nadają im nowe, łatwe do
wypowiedzenia. Najbardziej popularne to Fatma, emiracki odpowiednik Marysi.

*
Kiedy zagaduję zapoznane gosposie, czy są szczęśliwe, trudno jest im ukryć pierwszą,
spontaniczną reakcję na takie pytanie. Często wtedy wychodzą na jaw prawdziwe emocje, na
co dzień stłumione przez strach i rezygnację. Kobiety godzą się z ciężkim losem,
przyzwyczajają do przekraczania granic, obojętnieją albo po prostu boją się swoich
pracodawców, nawet jeśli akurat nie ma ich w pobliżu. Kierowcy, jak w syndromie kata
i ofiary, często nadużywają swojej przewagi nad żeńską służbą, zastraszają gosposie i donoszą
na nie.
Jednak nie wszystkim dziewczynom wiedzie się źle. Zarabiają więcej niż w swoich
krajach, a niektóre oświecone panie domu traktują je bardzo dobrze. Noszą modne ciuchy,
a nawet dziedziczą po domownikach zeszłoroczne modele tabletów i komórek. To całkowita
loteria: wszystko zależy od tego, do jakiej rodziny się trafi. Służba domowa nie jest objęta
prawem pracy, więc każdy kontrakt to rosyjska ruletka. Dobrobyt i pensja gosposi zależą od
widzimisię i charakteru pana i pani domu. Po dziewczynach dobrze traktowanych widać
dostatek i zadowolenie. Te zaniedbane, zahukane, z oczami wlepionymi w podłogę, skarżą się
na dziewiętnastogodzinny dzień pracy, niewystarczające ilości jedzenia i przemoc.
Medina twierdzi, że nie jest nieszczęśliwa. Jej pani jest dobra, bardzo dobra nawet, dodaje.
Pan może trochę krzyczy, ale dzieci podrosły, więc już nie szarpią i nie kopią. Nie narzeka, ale
na pytanie, kiedy wraca do domu, do Etiopii, z westchnieniem ulgi odpowiada, że dzięki
Bogu już w tym roku, alhamdulillah.
Pytam, jak ją traktuje madam. Panie domu potrafią bez skrupułów odreagowywać
kompleksy i małżeńskie frustracje w relacji ze służbą. Gosposia nie ośmieli się im oddać, więc
mogą sobie pofolgować – zarówno słownie, jak i fizycznie. Madina nie narzeka. Pani nie
denerwuje się bardzo, tylko te ręce… Przyznała się, że dużo pracuje z dłońmi w wodzie:
pranie, mycie, sprzątanie, od rana do wieczora. Pani nie uznaje pralki automatycznej, bo
ponoć nic tak dobrze nie usuwa zabrudzeń jak pranie ręczne. Do tego dochodzi gotowanie dla
czternastoosobowej rodziny, praca od piątej rano do dwunastej w nocy. Na szczęście dzięki
pracy w kuchni dziewczyna zawsze coś sobie skubnie, więc przynajmniej z jedzeniem nie ma
problemu.
Odpoczynek i posiłki również zależą od dobrej woli pani domu, która sprawuje władzę
absolutną. Dobre madam łaskawie pozwalają dziewczynom odpocząć i najeść się do syta, ale
jeśli gosposia trafi pechowo, nie chronią jej żadne przepisy. Jedyne, co pracodawca
bezwzględnie musi im zapewnić, to wiza i ubezpieczenie. W resztę spraw rząd się nie wtrąca.
Brak regulacji prawnych chroniących służbę domową powoduje, że w krajach Zatoki
zdarzają się okropne wynaturzenia, o których słyszy się w czasem w mediach: otrucia
domestosem, znęcanie się przez przypalanie lub bicie, zakatowanie na śmierć i pozostawienie
ciała w ogrodzie, pożarcie przez dzikie zwierzęta trzymane jako maskotki. To skrajne
przypadki, ale niestety wciąż do nich dochodzi. O prawa gospoś nikt się nie upomina. Do
ekstremalnych form znęcania dochodzą te bardziej powszechne: odbieranie paszportu
i komórki, brak zgody na odwiedziny u rodziny chociaż raz na dwa lata, niewypłacanie
należnego wynagrodzenia. Zdarzają się oczywiście także uczciwi pracodawcy, płacący za
połączenia międzynarodowe do domu i bilety lotnicze, a nawet pomagający ściągnąć na
miejsce całe rodziny i dbający o ich przyszłość.
Pracodawcy nieemiraccy są zazwyczaj znacznie mniej autorytarni. Przybysze z Europy czy
Stanów najczęściej oboje pracują, co oznacza, że cały dzień nie ma ich w domu, co nigdy się
nie zdarza w lokalnych domostwach. Rozgarnięte gosposie zatrudnione u zachodnich
pracodawców wymykają się na randki. W kolejce przychodni czekają po lewe zwolnienia –
już wystrojone, w biżuterii i chmurze tanich perfum. Arabskie pielęgniarki komentują między
sobą: „Patrz na tę lalę, na pewno pracuje u jakiegoś europejskiego naiwniaka. U naszych
nigdy by to nie przeszło!”.

*
Drugą stroną medalu są wypadki, którym ulegają dzieci pod opieką niań. W skrajnych
sytuacjach wyładowują one swoje frustracje na podopiecznych, czasami z tragicznym
skutkiem. W Arabii Saudyjskiej głośna była sprawa umyślnego spowodowania śmierci
dziecka przez opiekunkę. Sprawczynię osądzono i poddano egzekucji, a jej ciało
przymocowano na linie do helikoptera, który triumfalnie przeleciał przez miasto, bezczeszcząc
zwłoki. Po tym incydencie Indonezja zakazała swoim obywatelkom pracy w tym kraju.
Filipiński rząd też dwoi się i troi, żeby zabezpieczyć służące z filipińskim paszportem.
Teraz gosposia i jej pracodawca muszą podpisać kontrakt w ambasadzie, a przy okazji
dziewczyny są pouczane, że przysługuje im prawo do odwiedzin u rodziny, telefonów
i regularnych wypłat. Ambasada ma też prężnie działającą ochronkę, która przyjmuje kobiety
uciekające przed przemocą chlebodawców. Filipinki są relatywnie w najlepszej sytuacji, bo ich
rząd jest twardy w negocjacjach. Emiratczycy mawiają, że filipińskie służące są rozpuszczone.
Potrafią symulować gorączkę i problemy z sercem, żeby odpoczywać przez pół dnia!
Filipinki są rzeczywiście wyjątkowe na tle pomocy domowych innych narodowości. Mają
większe obycie i znajomych, z którymi potrafią się porozumieć i komunikować poza domem.
Dzięki temu radzą tu sobie zdecydowanie najlepiej i wiedzą, jak domagać się swoich praw,
czasem naprawdę odważnie. Znam na przykład dwie pracujące razem Filipinki lesbijki:
roztrzepaną nianię i krótko przystrzyżoną szoferkę. Uzyskały zgodę na związek i wspólny
pokój w willi, grożąc natychmiastowym porzuceniem pracy w razie odmowy. Pani domu jest
praktyczna i przymknęła oko na obrazoburczy związek.
To jednak wyjątek, a nie reguła, bo rzeczywistość pomocy domowych innych nacji jest
dalece mniej różowa. Oburzona traktowaniem służących, zaczęłam pracować jako
wolontariuszka w ochronce dla zbiegłych gospoś przy indonezyjskiej ambasadzie, ale zanim
zdążył się na dobre rozkręcić, ochronkę zamknięto z powodów politycznych – pod naciskiem
emirackich pracodawców. Teraz jedyną deską ratunku dla zdesperowanej Indonezyjki jest
telefon do ambasady i zaaranżowanie odbicia jej spoza domu, żeby uniknąć dyplomatycznych
zgrzytów. Prawda jest jednak taka, że ucieczka jest prawie niemożliwa do zorganizowania.
Najczęściej dziewczyna nie ma dostępu do telefonu ani pieniędzy, więc nie ma szans, że
wymknie się niezauważona. Musiałaby wybiec na ulicę tak, jak stoi, i znaleźć jakiś transport
na wyludnionych ulicach przedmieść.
Ochrona prawna uciskanych pomocy domowych to bardzo śliski temat w relacjach
między ZEA a krajami dostarczającymi im siły roboczej. Indonezyjki z oparzeniami od
piekarnika, którym łzy płyną z oczu na samo pytanie, czy chcą wrócić do domu, nie mają się
do kogo zwrócić. Ten sektor krzyczy o ściślejsze regulacje.
Przede wszystkim potrzebna jest zmiana sposobu myślenia, zachęcenie pracodawców do
postrzegania gosposi jako osoby. Niektórzy wychodzą z założenia, że skoro dają dziewczynie
dach nad głową, wikt i opierunek, skoro jej płacą, mają do niej całkowite prawo. Nie
przychodzi im do głowy, że gosposia może mieć jakąś indywidualność, życie prywatne. To
nie zawsze wynika ze złej woli, czasem po prostu z kulturowych przyzwyczajeń. Służba ma
w tej części świata długą tradycję. Jemen wciąż nie może sobie poradzić z problemem
niewolnictwa.
Pewien mój znajomy, zagadnięty o wolne dla gosposi, szczerze odpowiedział, że to
absolutnie nie wchodzi w rachubę, bo Indonezyjki mają zamiłowanie do seksu, a on nie chce
potem ponosić konsekwencji ich popędów i odsyłać ciężarnej pracownicy z powrotem do
Indonezji na swój koszt, tracąc pomoc domową, za którą sporo zapłacił agencji pośrednictwa.
Nie przyszło mu do głowy, że gosposia może mieć takie same potrzeby jak on.

*
W takiej postawie kryje się coś więcej niż lęk przed ewentualną ciążą. Europejczykom trudno
zrozumieć płynną granicę między opieką a kontrolą, zakorzenioną w arabskiej mentalności.
Niemniej ciąża pozamałżeńska jest tu przestępstwem, a gdy przydarza się podczas pobytu
dziewczyny w domu pracodawcy, sprawa jeszcze bardziej się komplikuje.
Rozmawiałam kiedyś z kobietą oczekującą na wyniki testu ciążowego swojej gosposi.
Zaniepokojona brakiem miesiączki liczyła, że może najgorsze się nie potwierdzi.
Zdenerwowana, w myślach poganiała sprzęt laboratoryjny. W razie katastrofy trzeba działać
szybko i pozbyć się dziewczyny z kraju. Do tego dochodzi sprawa ojcostwa. Jak mogła zajść
w ciążę, skoro nie wychodziła z domu? Gdyby podała ojca dziecka na policję, oboje poszliby
do więzienia. Niechby to był jeszcze ogrodnik, ale nie daj Boże domownik? Skandal nad
skandale. W takich sytuacjach poszkodowanej daje się parę groszy i odsyła się ją do domu
pierwszym samolotem, a to i tak dość korzystne dla pracodawców rozwiązanie. Zdarza się, że
kobiety, oczywiście spoza kręgu pomocy domowej, celowo zachodzą w ciążę, żeby
szantażować swoich partnerów i wyłudzić kompensatę pieniężną. Delikwent zapłaciłby chyba
każdą sumę, żeby uniknąć policji i wstydu.
Niestety zdarzają się przypadki, że gosposie są wykorzystywane seksualnie w zaciszach
willi. Nie mają się jak bronić przed lubieżnym pracodawcą i zastępem jego synów, dla których
są jedynym dostępnym w ich otoczeniu środkiem zaspokojenia popędu. Niekiedy
dojrzewający chłopcy właśnie z gosposią przeżywają swoje pierwsze doświadczenia erotyczne,
nie zawsze wbrew woli dziewczyny. W rzadkich przypadkach pracodawcy biorą je nawet na
kolejne (drugie, trzecie) żony. Poznałam kilka Filipinek i Indonezyjek, które w ten sposób
awansowały do roli małżonki. Emiratki nigdy ich jednak nie zaakceptują i nie przyjmą do
swego grona.
Tymczasem przyszedł wynik testu: pozytywny. Zła, sfrustrowana i zawstydzona
sponsorka pociągnęła dziewczynę za ramię i zniknęła mi z pola widzenia. Gosposia podążyła
za nią bez słowa, chyba nie zdając sobie sprawy z tego, co się właśnie dzieje. To były
najprawdopodobniej jej ostatnie godziny w ZEA.

Oczywiście nie sposób do sytuacji emirackich gospoś przykładać europejską miarę. Na


Zachodzie nawet najmniej zarabiający mają skończoną podstawówkę i mieszkając w swoim
kraju, radzą sobie z urzędowymi sprawami. Tutejsze gosposie są najczęściej niepiśmienne i nie
przetrwałyby dnia bez pomocy pracodawców. Nie potrafiłyby nawet przeczytać ogłoszenia
o pracę. Angielskiego nie znają, a po arabsku mówią ledwie parę słów. Zresztą są tu na
sponsorowanej wizie, bez której nie miałyby co liczyć na legalny pobyt, a nowej nie dostaną
bez poparcia chlebodawców. Zerwanie kontraktu i ucieczka z domu pracodawcy grożą
więzieniem. Zbiegłe dziewczyny mogą albo udać się do swojej ambasady, albo dołączyć do
renegatek koczujących w wynajętych willach, zarabiających na czynsz drobnymi pracami
u prywatnych osób i modlących się, żeby ich nie zadenuncjowano. Wyjęte spod prawa, bez
dokumentów i możliwości powrotu do swojego kraju, żyją z dnia na dzień.
Przyjeżdżając do Emiratów, dziewczyny wiedzą, czego mogą się tu spodziewać i z jakim
ryzykiem się to wiąże. W swoim kraju nie mają żadnych perspektyw, żadnych kwalifikacji
i szans na dobrze płatną pracę. Tymczasem ich siostry, krewne i koleżanki, które pracują
w Zatoce, są w stanie wysłać dzieci do szkoły, opłacić opiekę lekarską chorym rodzicom
i wybudować dom. To niemała zachęta. Czteroletni kontrakt może zabezpieczyć przyszłość
całej rodziny. W Emiratach zarabiają dużo w porównaniu ze średnimi pensjami w swoich
krajach: 800–1500 dirhamów. Teoretycznie przysługuje im urlop i bilet do domu po dwóch
latach, wikt i opierunek, a także ubezpieczenie zdrowotne. Pracodawca ponosi około 16
tysięcy dirhamów kosztów na dzień dobry, do tego utrzymanie i pensja. Tu nawet
w prywatnych firmach obowiązuje sześciodniowy dzień pracy i nie ma związków
zawodowych, więc nie można oczekiwać, że gosposie będą miały przywileje takie jak
pracownicy w krajach zachodnich. Nie są zatrudnione na czterdziestogodzinny tydzień pracy,
tylko mieszkają przy rodzinie i tam wykonują swoje obowiązki. Stają się częścią domowego
ekosystemu.
Nie miewają wolnych popołudni, ale najprawdopodobniej nie byłyby ich nawet w stanie
wykorzystać. Pracodawca jest odpowiedzialny za to, co robią, i za ich bezpieczeństwo, więc
nie wypuści ich bez nadzoru, a same – bez transportu i podstawowej orientacji w terenie,
rzucone w gąszcz miejskiej dżungli wprost z chatek o glinianej podłodze – nie poradziłyby
sobie nawet w lokalnym sklepie. Jedyną realną możliwością wyjścia z domu jest więc często
poproszenie o wolne na pójście do kościoła, na co z reguły pracodawcy wyrażają zgodę. Do
świątyni zawozi dziewczynę rodzinny kierowca, który przywozi ją też z powrotem po
skończonym nabożeństwie.
Inne okazje do wyściubienia nosa poza willę pracodawcy to zakupy w centrum
handlowym, gdzie gosposie drepczą z koszykiem trzy kroki za panią domu, lub wypad do
miasta z chlebodawczynią i kilkorgiem maluchów, które trzeba trzymać w ryzach, a czasem
także robienie za przyzwoitkę podczas wizyt pani u lekarza. W najlepszej sytuacji są nianie,
które towarzyszą rodzicom podczas weekendów w luksusowych hotelach czy na plaży.
Razem z pracodawcami mogą trochę popodróżować i posmakować pięciogwiazdkowego
stylu życia. Przez cały czas mają jednak pełne ręce roboty, bo panie często całkowicie cedują
na nie codzienną opiekę nad dziećmi.
Jest to zjawisko na tyle powszechne, że istnieje nawet kampania społeczna zachęcająca
matki do poświęcania więcej czasu dzieciom i tworzenia z nimi więzi. W telewizyjnej reklamie
pani w abai wychodzi z terenowego samochodu obładowana zakupami z butików. Widzi
swoją córeczkę, biegnącą w jej kierunku z otwartymi ramionami, ale kiedy kuca, żeby
uściskać dziecko, ono omija ją bokiem i przytula się do filipińskiej niani. Ostatni kadr
pokazuje zaszokowaną twarz matki.
Niań często nie ograniczają reguły stroju i kultury, dlatego to właśnie one przeważnie
bawią się z dziećmi przy hotelowych basenach. Pani w abai nie zakasze pół stroju i nie
pomoczy nóg, a dzieci – jak to dzieci – domagają się zabawy. Szczególnie gdy widzą swoich
arabskich rówieśników z mamami w burkini albo europejskie szkraby chlapiące się
z rodzicami. Wydaje się to takie proste – pływać w basenie z własnym dzieckiem, jednak
w tym zakątku świata okazuje się to mocno skomplikowane. Gdy dzieci chcą popływać, cała
nadzieja w ojcu, któremu jako jedynemu z towarzystwa wolno wskoczyć do wody w samych
szortach. Matka może sobie tylko popatrzeć.
Sama prawdopodobnie nigdy w życiu nie kąpała się w morzu, chyba że miała okazję
odpoczywać w odgrodzonej od świata willi z prywatną plażą albo mąż nie ma nic przeciwko
temu, by zdjęła abaję za granicą. Nie każda ma jednak takie szczęście. Widziałam kiedyś na
Malediwach dziewczynę w grubej abai i nikabie. Przyleciała tam z mężem na miesiąc
miodowy. Na pewno przywykła do znoszenia upałów pod zasłoną, ale w otoczeniu
dziewiczych plaż i obłędnie turkusowej wody pewnie zastanawiała się, czy nie lepiej byłoby
jednak polecieć do Norwegii. Jej małżonek w klapkach i krótkich spodniach wydawał się za
to w doskonałym wakacyjnym nastroju.

*
Medina też powinna unikać wody, przynajmniej na czas kuracji antybiotykowej, na którą
udało mi się ją namówić po tym, jak po wyrwaniu zęba zaciągnęłam ją jeszcze do lekarza.
Dostała ode mnie gumowe rękawiczki, kanapki, słodycze z kafeterii i napomnienie, by
w ramach możliwości ograniczyć pranie i zmywanie. Prawdopodobnie nic to nie da, ale może
emocjonalnie poczuje się lepiej i będzie mniej płakać po wyrwanym zębie. (Opieka
dentystyczna dla służby domowej jest płatna, więc zazwyczaj pracodawca woli ząb wyrwać,
bo to tańsze, niż starać się go leczyć. Estetyką nikt się tu nie przejmuje).
Innym razem zauważyłam na korytarzu Etiopkę w brązowym chałacie. Chciałam załatwić
jej natychmiastową wizytę u dermatologa. Jej twarz była pełna zaognionych wyprysków,
a dramatycznie przesuszona skóra miejscami aż pękała. Ściszonym głosem opowiedziała mi,
że przed przyjazdem do ZEA była całkowicie zdrowa. To tutejsze jedzenie i styl życia tak
zniszczyły jej cerę. Do lekarza przyszła jednak tylko jako przyzwoitka dla „małej madam”,
przechodzącej hollywoodzkie wybielanie zębów. Na własną wizytę nie miała czasu, a poza
tym bała się iść do lekarza z takim problemem. „Pani będzie zła, że chcę coś zrobić z twarzą”,
wydusiła. Dbanie o skórę zostałoby poczytane za przejaw próżności, niepotrzebny wydatek
i zmarnowany czas, w którym powinna szorować podłogę. Na wizytę lekarską nie zgodził się
kierowca, którego pracodawczyni już bombardowała telefonami poganiającymi do roboty.
Udało mi się jednak załatwić dla tej dziewczyny leki i wręczyć je po kryjomu. Patrzyłam
potem, jak z szerokim uśmiechem maszerowała za naindyczonym kierowcą. To relatywnie
mały sukces, ale podobno kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat.
Historia Mediny i tamtej dziewczyny z poczekalni to tylko dwie z bardzo wielu, które
poznałam, pracując w tutejszej służbie zdrowia. Rozdałam mnóstwo karteczek ze swoim
numerem telefonu na czarną godzinę, prosząc dziewczyny, by zapamiętały go i zniszczyły, bo
przez takie gesty łatwo się tu narazić – i im, i mnie. Pamiętam ich przestraszone oczy
i wdzięczne uśmiechy, tak jak pamiętam ukradkowy uścisk dłoni Mediny: szukran habibti,
dziękuję, kochana.
Jeśli w ogóle warto opowiadać cokolwiek o Emiratach, to nie można pominąć historii tych
dziewczyn – niezłomnych i pogodnych mimo ciężkich warunków, w jakich żyją. W pogoni
za mirażem miast na pustyni nie wolno zapominać o bezdennej przepaści odcinającej gosposie
od ich pracodawców, mimo że fizycznie dzieli ich tylko jedno piętro domu. Tym tekstem chcę
się o nie upomnieć.
12

NIC NIE MA W RAHBIE

r-Rahba to miejsce, gdzie zachodzi przerośnięta brzoskwinia emirackiego słońca.


Prawie na samym końcu rozciągniętego ramienia przedmieść stolicy Ar-Rahba
praży się i kurzy w pół drogi między Abu Zabi a Dubajem. To tu emiracki diabeł
mówi dobranoc. Nie ma tu nic ciekawego dla mieszczańskiego oka, a jednak nie
zamieniłabym tego miejsca na sterylne drapacze chmur i sztuczne wysepki dubajskiej mariny
ani na duszące się w zastałym powietrzu i własnym sosie centrum Abu Zabi. Rahba to
spokojna emiracka dzielnica, otwarta na prywatne działki daktylowe i szeroki horyzont. Od
pokoleń życie toczy się tu powoli, zupełnie inaczej niż w wielkomiejskich wieżowcach
z szybką rotacją tymczasowych mieszkańców. Jedyną różnicą pomiędzy czasami Beduinów
a współczesnością są murowane wille, stojące dziś na miejscu namiotów.

*
W Rahbie można znaleźć najstarsze osiedla willi socjalnych dla beduińskich niedobitków
i osadników z Arabii Saudyjskiej oraz Jemeńczyków. Stoją tu budynki
w północnoafrykańskim stylu z wieżami na kształt marokańskich minaretów, łukowymi
dekoracjami i porośniętą bluszczem, zielono-niebieską terakotą. Jak przystało na islamską
architekturę, której pryncypium jest prywatność, każdą willę otacza wysoki mur.
Epoka świetności tych domów minęła dawno temu. Kamienne dekoracje osypują się
i rozpadają. Na podwórkach rośnie obowiązkowy przydział zieleni, prywatny raj każdej pani
domu: daktyle, limonki i granaty, nadludzką siłą nawadniane przez gosposie po każdym
zachodzie słońca. W ciągu dnia woda wyparowałaby natychmiast. Co prawda po ogrodach
nie przechadzają się tu pawie, jak w bogatszych dzielnicach, ale pomniejsze ptaszyny mają
gdzie przycupnąć i chętnie to robią. W Rahbie ćwierka nie tylko Twitter, na szczęście.
*

Tuż obok domów, na tej samej posesji, powstają duże nowe wille, które właściciele z pomocą
państwowych dotacji stawiają pod wynajem. Często domy te mają lepszy standard niż ich
własne. Nowa część dzielnicy już zapełniła się imponującymi marmurowymi pałacykami,
może jeszcze bez kolumn i kopuł, ale widać, że coś się zmieniło. Nowe pokolenie odnalazło
się w zjednoczonym kraju. Przed każdą bramą stoją terenówki, czasem po kilka, lecz za
zagrodą wciąż nierzadko odpoczywa dorodna klacz.

Na lokalnym rynku działają dwa arabskie fast foody z szałarmą i przaśnymi burgerami
w gumowatym białym pieczywie, którym można by myć naczynia – i dziesiątkami
słodzonych soków oraz bardzo popularnych w Emiratach koktajli mlecznych. Takie kafejki
wyglądają identycznie i mają jednakowe menu, czasem uzupełnione o usianą błędami wersję
angielską. We wszystkich emiratach podobne knajpki serwują dokładnie takie same
kombinacje taniego wykwitu ze starej frytkownicy. A jednak czasem szałarma za 4–5
dirhamów potrafi uratować życie, kiedy wszystkie restauracje są już zamknięte.

*
Dzielnicowe sklepiki i małe zakłady usługowe, z pracownikami mieszkającymi na pierwszym
piętrze, często przyklejone do siebie w jednej linii albo zbudowane na kształt ryneczku,
szybko tracą świeżość na półpustynnych przedmieściach, zostawionych na pastwę burz
piaskowych. Choć trudno w to uwierzyć, patrząc na łuszczące się fasady, w Emiratach
najstarsze budynki mają po 20–30 lat. Tu wszystko jest nowe, budowane szybko, tanio
i partacko; szczególnie budynki mieszkalne przypominają wykończeniem bloki
z Alternatywy 4. Szpalery zakurzonych budyneczków zdobią jednak dekoracyjne łuki, które
jak architektoniczna pieczątka naznaczają styl budownictwa wszystkich emiratów. Hotele,
urzędy, wille, a nawet zapomniane przez cywilizację lokalne rynki replikują perski łuk,
popularny symbol orientu. Okna, bramy, portyki i drzwi, choć zakurzone i spękane,
przypominają o pięknie Isfahanu i Tadż Mahal.

*
Obydwa lokalne „spożywczaki” przeszły niedawno obligatoryjny remont. Dwa lata temu
wydano bowiem państwowy nakaz modernizacji dzielnicowych sklepików. W imię postępu
rządzący postanowili wziąć się za wszystkie kanciapy i nory z klejącymi się plastikowymi
kotarami zamiast drzwi. Ciemne dziury oświetlane żarówką na sznurku i napakowane pełną
chemii żywnością stanęły przed wyborem: generalny remont albo likwidacja. W rezultacie
przeprowadzono renowacje na masową skalę: w całym mieście nie było gdzie kupić
papierosów przez dobre kilka miesięcy. Wiele sklepików zamknięto, ale te, które w końcu
odrodziły się jak feniks z popiołów, mają o wiele lepszy standard. Pojawiły się lodówki,
światło, ceny i wykafelkowane podłogi. Lady i kasy są teraz w standardzie.
Lokalne sklepiki nie wymagają mobilności. Tu nie wychodzi się z samochodu po zakupy,
ale parkuje przed wejściem, trąbi i w kilka sekund pojawia się młody Hindus gotowy przyjąć
zamówienie, wziąć listę zakupów lub zabrać torbę prania. Ma to trochę kolonialny posmak,
ale można się przyzwyczaić. Pozostanie w samochodzie to nie tylko lenistwo, ale i ochrona
przez spojrzeniami wszystkich pracowników i pomagierów, nieprzyzwyczajonych do widoku
kobiet robiących zakupy w pojedynkę.
Stykając się z drobnymi sklepikarzami, którzy prawie wszyscy pochodzą
z subkontynentu, człowiek szybko dostosowuje się i adaptuje do patchworkowego języka
handlu i usług, mieszanki podstawowego angielskiego i lokalnego mówionego arabskiego.
Zazwyczaj moja znajomość języka wystarcza, by poradzić sobie z zakupami, a kiedy
potrzebuję bardziej nietypowego produktu, jak musztarda albo ulubiony tuńczyk w puszce,
po prostu ściągam z internetu zdjęcie i pokazuję je ekspedientowi na wyświetlaczu telefonu.
Lokalny sklepik to nie miejsce na salonową konwersację, tu liczy się komunikacja w jej
najbardziej utylitarnej postaci. Najczęściej brzmi to mniej więcej tak:
– Salam alejkum. (Dzień dobry).
– Alejkumu salam. (Dzień dobry).
– Fi apple? (Jest jabłko?)
– Fi. How many piece? (Jest. Ile sztuka?)
– Two piece, milk two piece, and water. (Dwa sztuka, mleko dwa sztuka i woda).
– One piece? (Jeden sztuka?)
– Aiwa. (Tak jest).
– Okay, okay.
*

Urzeka mnie prostota, a jednocześnie efektywność tych dialogów. W hinduskich sklepikach


przynajmniej można liczyć na odrobinę angielskiego, czego nie da się powiedzieć
o szałarmowych przybytkach prowadzonych przez Syryjczyków czy Palestyńczyków. Tam
mamy do czynienia z innym etnosem, do którego trzeba dostosować swoją strategię
komunikacyjną. Bez znajomości choćby podstaw arabskiego zostają tylko gesty i mimika.
Ale nawet podstawy mogą nie wystarczyć, jeśli właściciel knajpki postanowi akurat wdać
się z nami w dyskusję. Arabowie lubią sobie pogadać. Poza tym czują się bardziej pewni
siebie niż Hindusi, którzy wolą pozostawać niewidoczni i nie skupiać niczyjej uwagi, aby nie
wpaść w żadne kłopoty, potencjalnie grożące deportacją. Arabowie czują się bardziej
u siebie – a to przekłada się na swobodę i gościnność. Chętnie dorzucą do zamówienia
dodatkowy falafel albo pikle. W prowincjonalnych restauracjach, jak w mojej Rahbie, nie jada
się na miejscu, ale zamawia posiłek na dowóz lub na wynos. Jest też catering – na życzenie
można zamówić na przykład całego nadziewanego barana, jeden z ulubionych przysmaków
beduińskiej klienteli.

*
Obok sklepików, fast foodów i restauracji serwującej beduińskie przysmaki w Rahbie działają
dwie pralnie chemiczne, specjalizujące się w praniu męskich kandur. Ich wystawy obwieszone
są białymi szatami odprasowanymi w nienaganny kancik. Odróżniają się od siebie tylko
szczegółami kołnierzyka, świadczącymi o rodowodzie z różnych krajów Zatoki: kandury
w stylu katarskim i saudyjskim mają stójkę, a emirackie w ogóle nie mają kołnierzyka.
Miejscowi zawsze noszą kandury szyte na miarę, gotowe kupują tylko turyści i arabscy
imigranci pozujący na tubylców. Takie podszywanie się pod miejscowych, choć powszechne,
nie jest mile widziane. Mimo to nie ma w tej sprawie oficjalnych regulacji, tak jak w Arabii
Saudyjskiej, gdzie prawnie zabroniono noszenia lokalnego stroju przez przyjezdnych, głównie
Arabów z biedniejszych krajów, chcących poprawić sobie w ten sposób wizerunek. Od tamtej
pory tamtejsze farbowane lisy muszą sobie inaczej zasłużyć na respekt otoczenia.
Kandura to w Emiratach oficjalny strój narodowy i większość miejscowych mężczyzn
nosi ją na co dzień. I całe szczęście, bo ubiór ten idealnie pasuje do tutejszej kultury i ekspresji.
Typowa dla emirackich mężczyzn powaga i wyrafinowany, pełen godności, wolny krok jest
do pewnego stopnia podyktowany krojem ubrania. Spotykając miejscowych przebranych
w zachodnie ciuchy, często można dojść do wniosku, że bez kandury, która nadaje im powagi
i dystynkcji, ich prezencja schodzi o oktawę niżej. Nie bez znaczenia jest też fakt, że luźny
krój kandury pozwala ukryć wiele mankamentów sylwetki, a nawet dodać sobie parę
centymetrów wzrostu, jeśli włoży się sandały „na słoninie”. Niegrzeszący wzrostem osobnik,
sto trzydzieści kilo żywej wagi, w kandurze wygląda jeszcze nie najgorzej, ale w dżinsach
i koszulce czar zdecydowanie pryska.

*
Nieopodal pralni, na ryneczku w Rahbie jest też cyrulik – męski fryzjer łamane przez
golibroda. Doskonale wyprofilowany krótki zarost to wizytówka Emiratczyka, nieomylna
oznaka męskiego prestiżu. Model zarostu, podobnie jak kołnierzyki kandur, zmienia się
w zależności od kraju: Katarczycy na przykład noszą wąsy, podczas gdy Omańczycy często
golą się prawie na gładko. Najbardziej fikuśna moda panuje w Arabii Saudyjskiej, gdzie
mężczyźni wzorem swojego monarchy zostawiają sobie na brodzie dłuższe włosy przycięte na
kształt figi i wygalają okolice, dzięki czemu powstaje coś w rodzaju przyklejonej wysepki.
Styl emiracki jest schludny i estetyczny. W Europie nazwalibyśmy go seksownym
trzydniowym zarostem, ale przy tutejszej potencji męskiego włosa pojawia się już po
dwudziestu czterech godzinach od ostatniego golenia. Aby utrzymać pożądany efekt, trzeba
o niego regularnie dbać, co wymaga czasu i usług doświadczonego fryzjera – stąd
wypielęgnowany zarost świadczy o statusie właściciela. Mniej wymuskany to oznaka
beduińskiego pochodzenia i mniejszego stopnia zamożności, a długa broda świadczy
o religijnym radykalizmie.
Długą, niechlujną brodę można wręcz potraktować jako ostrzeżenie. Niestety mężczyźni
demonstrujący w ten sposób swoją religijną gorliwość często bywają pogardliwi i agresywni
wobec kobiet. Nie mówię tu nawet o niepatrzeniu w oczy podczas rozmowy, co jest po prostu
różnicą kulturową i stanowi formę okazywania szacunku, ale o demonstracyjnym wlepianiu
wzroku w ścianę, 180 stopni od rozmówczyni i fundamentalistycznym poczuciu wyższości,
pozwalającym na bezwzględne forsowanie swoich racji w każdej sytuacji. Tacy posępni
panowie to jednak na szczęście jedynie wyjątek od reguły emirackiej grzeczności i pogody
ducha.
Niemniej jednak zarost to nie tylko deklaracja światopoglądowa, ale też ważny element
wizerunku. W świecie, gdzie wszyscy mężczyźni noszą białe kandury, jedynymi wyróżnikami
osobistego stylu i statusu są zegarek, sandały i zarost właśnie. Nawet okulary są
zuniformizowane – awiatory marki Ray-Ban stały się elementem oficjalnego emirackiego
image’u.
Wizyta u fryzjera to także przyjemność – Emiratczycy bardzo lubią o siebie dbać, a męskie
salony piękności i masażu są tutaj w każdej dzielnicy. Dzielnicowy golibroda po uporaniu się
z brzytwą i wytarciu twarzy robi klientowi energiczny masaż głowy, ale czasem klient ma
ochotę na więcej luksusu. Panowie chętnie odwiedzają więc spa, gdzie korzystają z peelingu
i masażu całego ciała gorącym olejkiem, wykonywanego przez filipińskich młodzianów.
Podobno na masażu nie zawsze się kończy, a chętny klient może zamówić „specjalną
usługę” – niejedno spa ma opinię lokalu gejowskiego. Również panie z lesbijskimi
skłonnościami mają swoje ulubione masażystki w damskich przybytkach.

*
Zaraz obok cyrulika jest nowy sklep z zasłonami robionymi na zamówienie, stanowiącymi
dumę każdej pani domu. Dla europejskiego oka, przyzwyczajonego do minimalizmu, to istne
królestwo kiczu. Zasłony, pięknie upięte w madżlisie, pełnią funkcję wyłącznie
reprezentacyjną.
Tutejsze szyby odbijają światło, więc w ciągu dnia nie da się z zewnątrz zajrzeć do środka,
natomiast w nocy widać wszystko jak na dłoni, dlatego też po zachodzie słońca trzeba
porządnie zasłaniać okna. Eleganckie drapowanie może nie wystarczyć – bardziej
konserwatywni Emiratczycy zamawiają zasłony w komplecie ze specjalnym panelem,
całkowicie przykrywającym okno. W większości salonów w ogóle nie ma okien, co ma
zapewnić gościom prywatność, a kobietom także możliwość zdjęcia nikabu. W niektórych
madżlisach umieszcza się wówczas atrapę okna – tak jest na przykład u mojej koleżanki
Nadżli. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy zajrzałam pod ofrędzlowaną kotarę, a tam goła
ściana.

*
Najciekawszym pawilonem w Rahbie jest damski krawiec. Tradycyjne Emiratki noszą piękne,
kolorowe damskie kandury. Czasami można zobaczyć wysuwający się spod czerni abai,
wyszywany złotymi nitkami i cekinami wąziutki rękaw, który zapina się na zatrzaski, bo
inaczej dłoń by się przezeń nie przecisnęła. Takie kandury są zawsze szyte na miarę. Klientka
ma do wyboru niezliczone bele barwnych materiałów o różnych teksturach: jedwabie, perkale,
wiskozy, mieszanki bawełny, które sprzedawca rozwija i rzuca na podłogę, jedne na drugich.
Bruno Schulz na pewno by się tu odnalazł.
Witryny sklepików kuszą zwojami wielobarwnych materiałów, czasem od razu
zaopatrzonych w bajeczne, ciężkie od bogatych zdobień rękawy do łokcia i różnokształtne
dekoracje przy dekolcie. Niekiedy pracownie mają wystawy tekstyliów upiętych na
manekinach na kształt gotowych sukienek. Bizantyjskie ekspozycje oszałamiają feerią barw
i świecącymi się kryształkami, kreacjami na każdą z tysiąca i jednej nocy. Klientka naturalnie
nie daje się zmierzyć hinduskiemu krawcowi, tylko przynosi starą sukienkę na wzór. Krawiec
szyje podług modelu, wciśnięty w kąt mikroskopijnej szwalni, posuwając naprzód na
staroświeckiej maszynie fale chińskiego jedwabiu, którego skrawki latają w powietrzu
i opadają na ziemię wielobarwnym konfetti.

*
Na rynku nie może też zabraknąć damskiego salonu piękności, który obok zakupów jest
najważniejszym prawem emirackiej żony. W Rahbie nie jest to pięciogwiazdkowy salon,
gdzie młode dziewczyny w getrach i koszulkach na ramiączkach, z abajami lekko tylko
narzuconymi na ramiona, przeglądają „Cosmopolitan”, przerzucając strony niedbałym gestem
bywalczyń nowojorskich galerii sztuki. Tu, na pierwszym piętrze, nad sklepem ze sztucznymi
dywanami, można zamówić jedynie serwis podstawowy: hennę i depilację woskiem.
W środku panie przygotowują się na wesela znajomych, spotkania z koleżankami czy
wieczory z mężem. Klientki nie bardzo wiedzą, jak reagować na moszczącą się obok
Europejkę, zabierającą się do przeglądania salonowego katalogu wzorów. Obca czy swoja?
Czasami parę słów po arabsku wystarczy, by przełamać lody i dostać kilka rad na temat
nowego wzoru, zobaczyć zdjęcia z poprzedniej wizyty rozmówczyni albo usłyszeć o malunku
podpatrzonym w innym miejscu. Panie siedzą na podłogowych pufach, czekając, aż dwie
Bengalki wypełnią tubki do malowania świeżą henną, a następnie opisują, jak ma wyglądać
gotowy tatuaż.
Minimalistyczny kwiatowy deseń jest odpowiedni dla młodej dziewczyny. (Ta często lubi
sobie pospać i dociera do salonu w abai narzuconej wprost na piżamę). Tradycyjny dla Zatoki
wzór to zaczernianie końców palców i dekoracje z łuków i kółek w środku dłoni, plus
całkowite zaczernianie podeszew stóp, które trzeba suszyć nad farelką przez niemal godzinę.
Bogaty skomplikowany wzór w stylu indyjskim idealnie nadaje się na większe wyjście.
Obok druga i ostania sala: wosk. Usuwanie owłosienia, niełatwe przy grubym, zdrowym
i obfitym bliskowschodnim włosie, jest obowiązkiem higieny religijnej i zapewnia stały zysk
zakładom kosmetycznym.

*
Za ryneczkiem rozciąga się połać piasku, robiąca od czasu do czasu za plac targowy –
odbywają się tu weekendowe wyprzedaże palm daktylowych (asortyment obejmuje sztuki od
metra do kilku, gotowe do zasadzenia) oraz handel żywym owczym towarem przed
muzułmańskimi świętami*. Na kilka dni przed świętem konstruują się nieoficjalne bazary
z ryczącym pogłowiem. Przed świtem, w wigilię uroczystości, jest ich najwięcej. Dziesiątki
półciężarówek i pikapów parkują na brudnym piasku tudzież na pobliskich postojach cystern
na wodę pitną dla robotników. W oczekiwaniu na klienta pakistańscy sprzedawcy pobekującej
rogacizny siedzą w kucki w swoich przepoconych i brudnych od kurzu i piasku szalwar
kamizach albo leżą i drzemią, zakrywając łokciem twarz od słońca. Inni opierają plecy o koła
półciężarówek i rozkładają jedzenie na plastikowych woreczkach.
Klienci muszą mieć mocne nerwy, jako że zgodnie z tradycją sami powinni poderżnąć
gardło zwierzynie. Podobno zabijanie na swojej posesji jest nielegalne, bo nie da się sprawdzić
warunków sanitarnych w takim przybytku. Jednak w czasie świąt przymyka się na to oko.
Pracownicy emirackiego sanepidu prawdopodobnie sami z dziada pradziada mają farmy i nie
wahają się robić z nich użytku.
Byłam kiedyś w gościach w czasie Id al-Adha, ale już po ofiarowaniu, bo nie zniosłabym
widoku szlachtowanej zwierzyny. Na posesji było nawet wybetonowane podium i hak, żeby
powiesić delikwenta do patroszenia. Kiedy dotarłam na miejsce, pomocnik zmywał jeszcze
krew, a dookoła leżały parujące w upale wnętrzności. Gospodarze musieli spodziewać się
wielu gości, bo pod nóż poszły: byk, parę baranów i koza. Wykonywany po raz pierwszy,
świąteczny ubój ma pewnie w sobie coś z rytu przejścia, zwłaszcza kiedy gardła nadstawia
stworzenie tak duże jak byk. Może nie jest to dokładnie starożytne taurobolium z kultów
misteryjnych, ale młody Emiratczyk na pewno czuje się po tym wtajemniczony w męski
świat.

*
Farmy, działki zwane mazra, przysługują każdemu obywatelowi. To miejsca czysto
rekreacyjne: miejscowi dla uciechy trzymają tam owce, króliki, barany, kozy i koty.
Niektórzy, kierowani beduińskim sentymentem, hodują też wielbłądy i konie. Część farm jest
jak oazy, pełne zielonych palm daktylowych. Nawadnianie ich musi kosztować fortunę. Do
tego są zatrudniani ludzie z subkontynentu, którzy dbają o drzewa i przychówek. Jak
niegdysiejsi chłopi pańszczyźniani mieszkają na farmach w byle jak skleconych szopach, do
których czasem doklejone są satelity, jeśli właściciel danej posesji ma gest. Na niektórych
działkach palmy są wysuszone i zaniedbane. To niechybny znak problemów rodzinnych. Inne
mają wybudowane kryte baseny, gdzie panie mogą swobodnie popływać w zaciszu prywatnej
posesji. Morska plaża jest dla nich dostępna tylko w czarnej abai.
Niekiedy „farmy” są tylko skrawkiem piaszczystej ziemi, gdzie nie da się dojechać bez
terenówki. Kilka akrów pociętych na równe prostokąty przedzielone płotem. Własny
przydział można rozpoznać chyba tylko po wyglądzie stróża, a i to nie jest łatwe. Widać
właściciel nie miał zbyt dobrych koneksji** w miejscowej geodezji. Na tego rodzaju farmach
często nie ma drzew, są tylko zadaszone zagrody dla zwierząt i namiot, w którym wieczorem
rodzina może zrobić grilla czy ognisko i posiedzieć pod gwiazdami jak ich przodkowie
zaledwie pokolenie wcześniej.

*
W niektóre piątki na placu w Rahbie staje weselny namiot, świadczący o tym, że tradycja
beduińska jest wciąż żywa. Hinduscy pracownicy firm organizujących wesela sprawnie
stawiają kilkudziesięciometrową konstrukcję, którą rozbiorą już nazajutrz. Do tego dochodzi
instalacja klimatyzacji i oświetlenia, ale efekt jest wart wszelkich wysiłków. Takich wrażeń nie
zapewni wynajęcie sali w weselnych pawilonach albo sala balowa w hotelu – na co decydują
się zamożniejsi Emiratczycy. W środku ściele się dywan, a czasem dodaje się też siedziska
z obleczonej gąbki przy ścianach. Krzesła są tylko dla matek państwa młodych, a w głębi
namiotu stoi podium i pozłacany tron dla panny młodej. Mężczyźni i kobiety świętują albo
w osobnych namiotach, albo wręcz w kompletnie innych miejscach.
Niekiedy wesela odbywają się w domach, a wtedy podwórka zamieniają się w część
jadalną. Panie i gosposie z niebywałą zwinnością przynoszą dywany do siedzenia, rozwijają
z rolek plastikowe obrusy i stawiają na nich ogromne okrągłe tace z tutejszym weselnym
klasykiem – ryżem z pieczonym mięsem młodego wielbłąda.
Tradycyjnie je się na podłodze, nie używając sztućców, tylko – jak od dawien dawna –
ręki. Wymaga to trochę wprawy – istnieją różne techniki ugniatania w dłoni mięsa z ryżem –
ale da się opanować tę sztukę. Kiedy przychodzi czas posiłku, panie jak na znak zabierają się
do podwijania rękawów swoich bajecznych sukien.
W środku, w damskim madżlisie, odbywa się część taneczna, gdzie młode panny na
wydaniu prezentują przed potencjalnymi teściowymi swoje wdzięki i sylwetki jak najbliższe
ideałowi butelki coca-coli. Kołysząc się w tańcu, zarzucają małżeńskie sieci na podpierające
ściany nobliwe matrony. To one mają klucze do serc swoich synów. Może właśnie dlatego
arabski taniec tak akcentuje płynny ruch bioder? Szerokie biodra powszechnie uważa się
przecież za rękojmię płodności. Niektóre panie, szczególnie jemeńskiego pochodzenia, grają
też na tamburynie i śpiewają.
Mężatki również lubią potańczyć, ale raczej w grupie. Dojrzałe kobiety wolą tradycyjny
beduiński taniec, w którym okrążają koleżankę lub zbliżają się i oddalają od niej, robiąc
drobne kroczki i zakasując przy tym delikatnie suknie. Mimo totalnego bezchłopia bawią się
świetnie. Panie mają na sobie obcisłe aksamitne czerwone lub bordowe kreacje z głębokim
dekoltem… a często także nikab. Nie przeszkadza im to. Zasłona jest dla nich jak druga skóra.
Młodsze panny stroją się w świecące, nowoczesne suknie. Nie zasłaniają twarzy,
przeciwnie – prezentują swoje wdzięki, jak tylko się da. Dopiero w takich miejscach można
zobaczyć, jak długie i piękne są ich włosy, które delikatnie podkręcają. Na przyjęciu
weselnym złoto można liczyć na kilogramy, a biżuteria odbija światło jak bizantyjskie
mozaiki.
Na początku, kiedy jeszcze goście się schodzą, serwuje się drobne przekąski i słodycze.
Panie wzajemnie się pozdrawiają i obcałowują. Potem przychodzi czas na taniec do mniej lub
bardziej współczesnych arabskich hitów, który przerywa wejście najważniejszej osoby
wieczoru. Kto nigdy nie słyszał ululacji ogłaszających wejście panny młodej, niech żałuje.
Jedynym rozczarowaniem jest biała suknia w zachodnim stylu, którą wybierają nawet
beduińskie panny młode. Na arabskie stroje przyjdzie pora w ciągu kilku najbliższych dni
weselnych celebracji w damskim gronie. Następnie serwuje się młodego wielbłąda i napoje
gazowane. Potem gosposie, ubrane w tradycyjne luźne srebrne narzutki z organzy i turbany,
polewają gahwę i dystrybuują drobne prezenty dla gości, na przykład malutkie pakuneczki
z buchurem. (Tu goście nie przynoszą prezentów na wesele, ale je otrzymują). Niekiedy też
chodzą między weselnikami z perfumami w oleju, którymi gość może się uraczyć.
Następuje kilka kolejnych tańców, po czym zostaje ogłoszone wejście pana młodego –
oczywiście solo, bo inni mężczyźni nie mają wstępu na kobiecą część uroczystości. Wówczas
wszystkie panie zakładają abaje i chusty na fantazyjnie upięte włosy albo luźne loki. Te bez
nikabu wkładają go na mocno wymalowane lica.
Beduiński makijaż to temat na osobną opowieść. Za ideał piękna uważa się tu jasną cerę,
nawet jeśli odcina się od ciemnej szyi. Pamiętam, w jakim byłam szoku, gdy zobaczyłam
swoją dobrą znajomą na weselu jej siostry. W pierwszej chwili w ogóle jej nie poznałam:
kilkucentymetrowa tapeta z wybielającego podkładu i pudru przywodziła na myśl zombie
w wapiennej masce. Jej oczy czerwieniały z minuty na minutę jak u królika, podrażnione
grubymi warstwami bazarowych cieni i kredki. Wyglądała strasznie, a mimo to ewidentnie
pękała z dumy. Patrzyła na moją oniemiałą twarz, uśmiechała się i czekała na komplementy.
Wyuczona grzeczność obudziła mnie ze stuporu. Ależ księżniczka – zawołałam – prawdziwa
piękność, no, no, no, co za rajski ptak! Nie da się ukryć, że jej stylizacja miała jakiś
turpistyczy urok. Piętrowa fryzura też robiła wrażenie.
Najbliższe krewne panny młodej są zobligowane do zrobienia fryzury i makijażu
w salonie kosmetycznym. Ślubny biznes kręci się tu w najlepsze: weselna kreacja na poziomie
kosztuje w granicach 4–6 tysięcy dirhamów, beduińska – około tysiąca). Chociaż to i tak nic
w porównaniu z białą suknią ślubną. Taka ze średniej półki z obowiązkowymi kryształami
zaczyna się od 13 tysięcy.
Kiedy pan młody zabierze świeżo poślubioną żonę i wyjdzie z sali, towarzystwo powoli
zaczyna się rozchodzić, ale to nie koniec uroczystości. Dom panny młodej jest przez kilka dni
rozświetlony setkami lampek zawieszonych na całej powierzchni budynku. Doprawdy nie
wiem, jak w takiej choince śpią domownicy. Tak jednak trzeba – ślub muzułmański to sprawa
publiczna.

*
Snobujący się Beduini zamiast namiotu wybierają lokalną salę weselną. Jest w niej ciut
nowocześniej, stoją tu nawet dekorowane tanim tiulem stoliki i krzesła. Na samym przyjęciu
pojawiają się rozkloszowane kreacje do pół łydki i bogate dodatki. Wciąż podaje się
wielbłąda, ale to już nie to samo. Tylko w łazience straszy zakaz po angielsku: nie
fotografować gości. Pewne rzeczy nie zmieniają się bez względu na miejsce.
Bogatsze i bardziej nowoczesne panny wybierają na swoje wesela hotelowe sale balowe.
Tam panuje niemal stylistyczna wolnoamerykanka. Nie tak dawno córka właścicielki mojej
willi wychodziła za mąż, a jej wesele odbyło się w średniej klasy plażowym kurorcie. Kobiety
z rodzinny panny młodej powitały mnie w upiornych błękitnych soczewkach kontaktowych.
Siostry miały do tego na sobie cukierkoworóżowe kreacje na grubych ramiączkach, spod
których wylewały się fałdki obfitego ciała. Jedna z kuzynek miała sukienkę tak wyciętą, że co
rusz wypływał z niej biust. A panna młoda w białej kreacji – syrenie – miała sutki
zamaskowane taśmą ze względu na krytycznie głęboki dekolt. Niemal wszystkie zaproszone
panie miały na sobie zachodnie sukienki, bez ramion i pleców, często do kolan. Żółtawy
tleniony włos miotał się pomiędzy falującymi pośladkami i niemiłosiernie kontrastował
z pudrowymi ustami i ciemniejszą karnacją. Paris Hilton Bliskiego Wschodu. Pomijając kocie
wejrzenia pań w niebieskich soczewkach i przedawkowanie pastelowych kolorów przez
niektóre weselnice, kobiety były przepięknie wystylizowane, makijażem i stylem
dorównywały gwiazdom na czerwonym dywanie.
Flesze strzelały jak na hollywoodzkich galach, jednak fotografowano wyłącznie siebie
i podium z panną młodą. Prywatność innych gości, zgodnie z tradycją i złowróżbną kartką
w toalecie, należało uszanować.
Niestety hotel był zbyt wielkomiejski na serwowanie wielbłąda. Trzeba się było zadowolić
briyani z kurczaka. Mimo bijącego po oczach bogactwa uroczystość wydała mi się skromna –
za mało zwyczajowego arabskiego baroku. Gdyby nie złota tiara świeżo upieczonej teściowej,
to w zasadzie nie byłoby na czym oka zawiesić. Nie uszło to uwadze gości: panie z mojego
stolika zaraz po posiłku przystąpiły do obgadywania gospodarzy. Mimo astronomicznych
kosztów sala świeciła pustkami. Co to jest, ja’ani*** – szydziły niewdzięczne panny – obiad
zaręczynowy?

*
Piątek jest nie tylko dniem wesel, ale i modlitwy w meczecie. Na emirackiej prowincji nie
uświadczy się nawet kilku kilometrów kwadratowych bez lokalnego meczetu, emanującego
w nocy ciepłym zielonym światłem. Zieleń to kolor islamu.
W Emiratach miasto nie wstrzymuje oddechu na czas modlitwy. Sklepy i stacje
benzynowe nie zamykają się przed nosem klienta jak w Arabii Saudyjskiej, ale wszędzie – czy
to w pracy, czy w urzędzie, czy w centrum handlowym – są sale do modlitwy, więc każda
pobożna osoba ma możliwość wypełnienia modlitewnego obowiązku, o którym przypomina
nawoływanie muezina.
Mimo sporego zwesternizowania Emiratczycy modlą się regularnie i kontakt z Bogiem
wyznacza rytm ich dnia. Nawet umawiając się na spotkania towarzyskie, określają godzinę
przez porę modlitwy, która dzieli dobę na pięć części: „spotkajmy się po maghrebie”, mówią,
zamiast „wieczorem koło szóstej”. Mieszkając tu, tak się przyzwyczaiłam do głośnego
wezwania na modlitwę, że prawie nigdy nie budzę się nad ranem, a nawet na wakacjach
w Europie początkowe nuty supermarketowej piosenki wzięłam w pierwszym odruchu za
azan. W piątki gorliwość modulacji wzrasta, szczególnie kiedy odprasowany ojciec zabiera
syna do meczetu na południową modlitwę. To ważny rytuał nie tylko religijny, ale też
rodzinny, umacniający więź ojca z synem. Reklamy chętnie wykorzystują ten motyw. Kobiety
przeważnie modlą się w domu i nie towarzyszą mężczyznom w tych pielgrzymkach.
Należy jednak podkreślić, że islam w Emiratach absolutnie nie jest islamem
fundamentalistów, pełnym agresji i resentymentu. Nie ma też wiele wspólnego
z chrześcijańską apologią i łowieniem dusz w zelockim pragnieniu uratowania ich przed
mękami piekielnymi. Przyjezdni nie muszą uginać się pod jarzmem państwowej religii, jak
chociażby w Arabii Saudyjskiej. Jedynym momentem, gdy Europejczyk styka się z islamem
i jego zasadami, jest zakaz publicznego jedzenia i picia w ramadanie. Od przyjezdnych nie
wymaga się podporządkowania zasadom islamu ani noszenia chusty. Ma to prawdopodobnie
skutek uboczny w postaci pogłębiania podziału pomiędzy społecznością lokalną
a napływową, ale za to nie czuje się tu dyskryminacji. W ZEA zapał misjonarski, jeśli w ogóle
się przejawia, to raczej wśród zwykłych ludzi, których napędza nie brak tolerancji,
a pozytywna idea wizji radości w raju. Nawiązanie przyjacielskich relacji z Emiratkami na
pewno zaowocuje próbą nakłonienia przyjezdnej na przejście na islam. To jednak wypływa
z sympatii, a nie dyskryminacji.
Sąsiadki, które chciały mnie nawrócić, robiły to z potrzeby serca. Nieprzeszkolone
w koranicznych szkołach, miały tylko jeden argument: nie chcesz być w niebie? Widzimy, że
masz dobre serce, i chcemy, żebyś po śmierci była z nami niebie, nie chcesz? I co mam na to
odpowiedzieć? Jako religioznawczyni bez cienia nadziei na jakiekolwiek życie pozagrobowe
odpowiadam: oczywiście. Czasem wywijam się frazą inszallah – jak Bóg da.
Pamiętam, że użyłam jej wiele razy podczas pewnego wieczoru u moich niedoszłych
teściów. Przeszłam wtedy prawdziwy desant. Zabrali się za mnie na serio. Zaczęło się od
YouTube’a. Siostra mojego absztyfikanta, Baraka, mimo że nie zna angielskiego, wygrzebała
dla mnie filmik apologetyczny z wykładem amerykańskiego imama. Ku mojemu przerażeniu
wideo miało ponad pół godziny. Na szczęście po dziesięciu minutach siedzenia w nabożnym
skupieniu i słuchania wykładu z iPhone’a, który tylko ja rozumiałam, mama Nura stwierdziła,
że dosyć tego męczenia gościa, koniec z polityką i czas na gospodarkę, barana podali.
Co warte podkreślenia, w tych kobiecych próbach nawracania nie ma protekcjonalności.
Koleżanki nie pouczają, ale dzielą się doświadczeniami, także z życia codziennego. Od wizji
nieba i naszej wiecznej przyjaźni płynnie przechodzą do szczęścia i wolności, jakie daje islam
w życiu doczesnym. Muzułmanka nie musi się o nic martwić – ani duchowo, ani materialnie.
Troska o utrzymanie rodziny spada na męża, a kobieta może się cieszyć życiem. Stosują
praktyczne argumenty. Taki religijny konsumpcjonizm. Nie dla nich gołębice, języki ognia
i anioły z długą lancą – tu liczy się wygoda.
Lepsze jednak chrześcijaństwo niż nic: absolutnie nie wypada się przyznać, że nie wierzy
się w jakąkolwiek transcendencję. Inne religie są tolerowane, ale deklaracja ateizmu czy
jakiegokolwiek agnostycyzmu w kraju muzułmańskim mogłaby kosztować utratę zaufania,
a nawet zerwanie znajomości. Tu religijność jest sprzężona z moralnością. Dla muzułmanina to
nie jest tylko kwestia przekonań czy poglądów. I na pewno nie jest to sprawa prywatna.
Islam porządkuje wszystkie obszary aktywności człowieka: rodzinę, społeczeństwo,
związki, edukację, zdrowie. To nie tyle akt wiary, ile sposób myślenia i życia. Nawet dla
osoby, która nie pości ani się nie modli, islam jest wciąż fundamentem światopoglądu. Ateista
byłby tu kimś kompletnie niezrozumiałym, wyzutym z człowieczeństwa.
Nawiasem mówiąc, można łatwo wykręcić się z niechcianej propozycji małżeństwa,
oświadczając, że nie zgadzamy się, by nasze dzieci były wychowane w islamie. A najlepiej, że
nasi rodzice się na to nie zgadzają – z szacunku do rodziców z takim dictum się nie dyskutuje.
Muzułmanin może przymknąć oko na pozostanie żony w chrześcijaństwie, ale na dzieci nie
zgodzi się nigdy, to nóż prosto w serce. Sprawdziłam – działa.
Może się jednak zdarzyć, że w dobrej wierze potencjalni krewni spróbują nas podejść
podstępem. U mamy Nury w pewnym momencie do akcji wkroczyła babcia, która
postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i nie czekać, aż moje inszallah obróci się w czyn.
Niby przyszła się przywitać, trzy buziaki w policzek, ale wzięła mnie za rękę i nie puszcza.
Nagle z zawadiackim uśmiechem każe mi powtarzać zdanie po arabsku: La illaha ill… Ha!
Myślę: szachrajko, już ja wiem, co się tu święci – ty mnie szahadą traktujesz i chcesz mnie
podprogowo nawrócić. Wyznanie wiary, szahada, wypowiedziane przy świadkach, jest
rytuałem przejścia na islam. Babcia ewidentnie uznała, że wypowiedzenie formułki wystarczy,
nawet jeśli zrobię to nieświadomie. Już tam Allah będzie wiedział, kto swój.

*
Ar-Rahba żyje prowincjonalnym, niemal wiejskim rytmem. Poranny azan z kilku małych
meczetów, boleśnie niezsynchronizowany, dobiega mieszkańców przed świtem. Głośniki
chrypią niemiłosiernie. Na wesele lokalnych VIP-ów goście przywożą na prezent młode
wielbłądy, które luźno przywiązane do znaku drogowego, spacerują przy ulicy, czekając aż
nowi właściciele zbudują im zagrodę na podwórku. Sąsiadki serdecznie zapraszają na
kardamonową herbatkę. Siedzą za zamkniętą bramą willi na dywanach pod gołym niebem
i piknikują, bez względu na porę roku. Na spotkanie gościa wychodzą wszystkie
domowniczki, a po skończonej wizycie wszyscy zgodnie machają na pożegnanie, łącznie
z raczkującymi szkrabami, których łapki podtrzymują ich mamy. Po drodze do domu można
jeszcze zahaczyć o ryneczek, zaspokajający wszystkie podstawowe potrzeby beduińskiej duszy
i ciała, i patrzeć, jak słońce zachodzi nad ogrodami palmowymi.
Dla mnie serce Emiratów bije właśnie tu.

* W roku są dwa główne święta. Po zakończeniu ramadanu świętuje się Id al-Fitr, natomiast Id al-Adha to
upamiętnienie ofiary Abrahama. Zgodnie z tradycją w ten dzień rodzina powinna poświęcić i spożyć owcę lub
barana.
** Koneksje, układy, przysługi są w Emiratach określane słowem wasta. Akurat Polacy rozumieją ten termin
intuicyjnie, w przeciwieństwie do innych przybyszów z Zachodu.
*** Ja’ani – arab. „przecież, znaczy się”. W niektórych kontekstach zwrot ten może funkcjonować jak nasz
niecenzuralny przerywnik.
13

MASALAMA – DO WIDZENIA

est noc przed ślubem mojej sąsiadki Buszry. Pędzę Sheikh Zayed Road, żeby zdążyć
na jej noc henny. Jadę prosto z weekendu w spa dla pań w Umm al-Kajwajn. W łaźni
tureckiej, wykładanej pozłacaną błękitną terakotą, obracała mną zwinnie dojrzała
Marokanka w złotych kolczykach i chuście zawiązanej w turban, jakby żywcem wzięta
z obrazów Delacroix. Bezceremonialnie pokryła mnie maseczką z henny, wystawiła na
działanie gorącej pary, bez ceregieli zdarła ze mnie naskórek twardą rękawicą, a potem
porządnie natłuściła olejkiem. Popołudnie spędziłam na prywatnej plaży z Emiratkami
wygrzewającymi blade ciała w stroju typu „trikini”, a w nocy spałam pod baldachimem. Ot,
normalny odaliskowy weekend w Emiratach!
Do domu docieram z poślizgiem i przebieram się w pośpiechu. Wyskakuję z dżinsów
i wkładam rozkloszowaną kremowo-złotą suknię z grubym złotym marokańskim pasem.
Naprędce opróżniam kuferek z biżuterią w poszukiwaniu pozłacanego naszyjnika z monet
i kolczyków do kompletu. Jeszcze tylko odrobinka perfum w lokalnych nutach zapachowych
i w podskokach zapinam złote szpilki. Na wierzch narzucam rozpiętą abaję. Wybiegam na
zewnątrz, poruszana wiatrem szejla klei mi się do twarzy. Letnie wieczory są tropikalnie
wilgotne. Jeszcze parę willi. Na parkingu mijam kilku panów w kandurach, którzy palą
krótkie fajeczki, midwach, opierając się o drzwi białego terenowego mercedesa. Otwierają
szerzej oczy na mój widok. Nie dość, że Europejka w abai, to jeszcze rozpiętej. Dom Buszry
widać z oddali, jest pięknie iluminowany z okazji wesela.
Rozłożony w ogrodzie obok willi namiot jest już pełen kobiet. Gosposie noszą na
głowach wielkie okrągłe tace ze smakołykami. Przedzieram się do środka, ale najlepsze
poduszki są już zajęte. Sąsiadki łapią mnie pod ramię i chwalą sukienkę. Buziak za buziakiem.
Na podium nieruchomo siedzi Buszra i przyjmuje życzenia. Goście okrążają ją jak w czasie
pielgrzymki. To jej ostatni wieczór jako panny. Ma na sobie zielono-czarną, luźną, tradycyjną
suknię. Jej twarz i ramiona przykrywa czarna woalka ze złotymi zdobieniami
przypominającymi gwiazdy na pustynnym niebie, przez którą prześwituje beduińska maska.
Na sukienkę ledwo zasłaniającą biust przyjdzie czas jutro. Dziś jest dziewiczym kwiatem.
Wszystkie panie mają na sobie tradycyjne, bogato dekorowane suknie, dopasowane na
górze i rozkloszowane na dole, jak odwrócone tulipany. Mimo określenia „noc henny” każda
ma już pięknie ozdobione dłonie, ramiona i stopy. Po nałożeniu henny jej efekt widać dobrze
dopiero następnego dnia, dlatego tatuaże trzeba wykonać odpowiednio wcześniej. Misterne
malunki pięknie wyglądają w połączeniu z plisowanymi, obszytymi cekinami sukniami,
obsypanymi dekoracjami z kryształów, oraz szczerozłotymi pasami – obiektami powszechnej
zazdrości. Ciężkie naszyjniki ciągną w dół łabędzie szyje, mają za dużą gramaturę, żeby zwisać
swobodnie. Zagaduje mnie siedząca obok matrona w nikabie. Z arabską przesadą chwalę jej
pierścionek, a ona ściąga go z palca i wciska w moją dłoń. Bezskutecznie protestuję i w końcu
całuję ją, dziękując stokrotnie.
Spektakularne wejście ma przyszła teściowa. Na pierwszy rzut oka widać, że pochodzi
z Dubaju. Jej granatowa welurowa kreacja obszyta jest drogocennymi kamieniami. Ciasny
gorset modeluje sylwetkę w pożądany kształt klepsydry, eksponując wydatny biust i szerokie
biodra. Włosy w upięciu à la róża piętrzą się wokół wianka z diamentami. Największe
wrażenie robi jednak jej rubinowy pierścień, tak duży, że właściwie mogłaby się w nim
przeglądać. Teściowej udaje się przyćmić pannę młodą – jej hipnotyzujący oud i gracja
skupiają na sobie uwagę niemal wszystkich gości. Nienaganny konturowy makijaż wyostrza
rysy jej twarzy, a bordowa szminka jest jak ostania kropla dopełniająca wrażenie skończonego
piękna. Nie można od niej oderwać wzroku.
Dziewczyny starają się wyciągnąć mnie do tańca w rytm weselnego hitu Ma’llem Saada
Lamjarreda i klasyka Ti Rash Rash. Kołyszą lekko biodrami w kaskadzie spływających aż do
pośladków włosów i z gracją wyginają nadgarstki, kreśląc dłońmi w powietrzu poziome
ósemki. Ciężki jedwab kolorowych sukien migocze jak w kalejdoskopie. Siedzę oparta
o poduszkę przy ścianie namiotu i czuję bolesne, przenikliwe ukłucie: poczucie straty
związane ze zbliżającym się wyjazdem. Boże, jak ja będę za tym wszystkim tęsknić!

*
To była moja ostatnia „noc henny”. Musiałam opuścić ten świat jak z ilustracji do księgi
Baśni tysiąca i jednej nocy. Będę tęsknić za ZEA mimo całej ich ambiwalencji
i antydemokratycznych trupów w szafie. Kultura emiracka potrafi czasem rozczarować. Jest
w dużej mierze jednowymiarowa. W tym świecie, dokładnie wyjaśnionym przez Koran, nie
ma miejsca na debatę, intelektualny niepokój, ironię czy kontrowersje. Mimo to nie potrafię
przestać mówić o tym miejscu z fascynacją.
Ceną za to, że czytacie dziś tę książkę, jest moja emigracja z ZEA – inaczej w kolejnej
pozycji pewnie pisałabym o lokalnych zakładach penitencjarnych. Pozostaje mi powracająca
nostalgia i nadzieja, że polubicie Emiraty tak bardzo, jak ja je pokochałam.
WKŁADKA ZDJĘCIOWA
Emiraty to raj dla turystów. Tu ja na tle ulubionego obiektu wycieczek – słynnego Sheikh Zayed
Mosque (Meczetu Szejka Zajeda)

Miłość w ultranowoczesnych Emiratach: mężczyzna i kobieta wpatrują się w ekrany swoich telefonów.
Emiratki nie wyobrażają już sobie życia bez smartfonów i sprytnie wykorzystują różne aplikacje, by
naginać surowe reguły – wiele kobiet przewrotnie wybiera etui z tradycyjnym wizerunkiem muzułmanki
w beduińskiej masce
Nad Emiratami niezmiennie czuwa baczne oko ojca narodu szejka Zajeda, którego wizerunki są
dosłownie wszędzie

Z życia Beduinów XXI wieku: gotowe do posadzenia palmy instant na pace terenówki
i targ wielbłądów w Al-Ajn

Kraj kontrastów: nieklimatyzowane autobusy, którymi dojeżdżają do pracy robotnicy budowlani


i lśniące porche zaparkowane przed luksusową restauracją
Sklep meblowy w Abu Zabi. Emiratczycy kochają przepych, a wystrój domu świadczy o statusie
gospodarza. Meble i poduszki koniecznie muszą być złocone, a zasłony bogato drapowane. Nad
łóżkiem (u góry) czuwają szejkowie, synowie ojca narodu: szejk Mohamed i szejk Chalifa
To, co najbardziej lubię w Ar-Rahbie, czyli wyprawa na suk. W pawilonie krawieckim

: atrybut emirackiej żony, czyli szczerozłota biżuteria (na manekinach widać tradycyjne beduińskie
maski na twarz)
Umm al-Duwais w wersji przerobionej przez marketingowców: reklama perfum Voile Noir (Czarna
Zasłona) emirackiej marki Ajmal
Nieodzownym elementem tradycyjnej gościnności jest okadzanie gościa buchurem – kadzidłem
robionym z kawałków wonnego drzewa. Buchur potrafi być bardzo drogi, a jego jakość świadczy
o zamożności gospodarzy i szacunku dla gościa. Lada w sklepie z buchurem
złote kadzielnice
Eksplozja kolorów na suku: kolorowe kandury w pracowni krawieckiej
Regał z płynami do prania, które „podkreślą czerń twojej abai”

Gość musi też koniecznie zostać nakarmiony. Posiłki spożywa się, siedząc na podłodze
Farmy na przedmieściach, gdzie wielu Emiratczyków hoduje wielbłądy i konie, to idealne miejsce do
jeździeckich popisów
Zrobione ukradkiem zdjęcie z wesela znajomej: wejście panny młodej, która zasiada na podwyższeniu
na specjalnym dekoracyjnym krześle.
Odświętnie przystrojony dom panny młodej.

Świeże daktyle i tradycyjny malunek z henny na dłoniach – obowiązkowy element weselnego image’u
Córeczka mojej koleżanki w beduińskiej masce na twarz. Zgodnie ze zwyczajem w dniu święta
narodowego rodzice ubierają dziewczynki w tradycyjne stroje
SŁOWNICZEK

abaja – czarna długa szata noszona przez Emiratki jako wierzchnie ubranie, zakładane przy
wyjściu z domu
adżami – „obcy”, osoba spoza kręgu arabskiej kultury i nieposługująca się językiem
arabskim. W ZEA najczęściej określa się tym terminem Irańczyków
adżnabija – nie-Arabka
azan – wezwanie do modlitwy
barasti – chatki z liści palmowych, w których Emiratczycy mieszkali za czasów beduińskich
biszt – czarna narzutka ze złotymi zdobieniami noszona przez szejków. Zwykli Emiratczycy
zakładają ją podczas swojego wesela i na szczególne uroczystości
bryiani – popularna indyjska aromatyczna potrawa składającą się z ryżu, mięsa i przypraw
korzennych
buchur – kadzidło na bazie żywicy specjalnego gatunku drzewa. Buchur spala się podczas
świąt, przyjmowania w domu szczególnych gości i wesel. Służy do oczyszczania
i celebracji
burkini – muzułmański strój kąpielowy dla kobiet, zakrywający całkowicie ciało i maskujący
sylwetkę
czador – dosłownie „namiot”, czarny materiał, którym owijają się kobiety w Iranie poza
domem. Młodsze pokolenie zastępuje go płaszczykiem przed kolana
della – tradycyjny czajnik do nalewania arabskiej kawy. Charakteryzuje się długim
dziobkiem
gafija – niciany czepek noszony przez mężczyzn pod chustą
gahwa – tradycyjna kawa
guszła – woalka zakrywająca całkowicie twarz kobiety
gutra – męska chusta na głowę
hadisy – zbiór przekazów o życiu proroka Mahometa, z którego muzułmanie czerpią zasady
i przykłady zachowań
halal – to, co dozwolone w islamie
haram – to, co zakazane, grzeszne
haris – tradycyjna potrawa z pszenicy i mięsa
hidżab – chusta na głowę dla kobiety
igal – czarny krążek przytrzymujący chustę na głowie mężczyzny
kandura (diszdasza) – tradycyjna biała długa męska szata, przypominająca dopasowany
habit zakonnika. Damska wersja kandury to kolorowa suknia o luźnym kroju, tradycyjnie
noszona przez kobiety pod abają. Często bogato zdobiona
kadżal – kohl, tradycyjna czarna kredka w płynie, którą podkreśla się kontur oka
lukaimat – emirackie małe pączki podawane z polewą z miodu
madżlis – (1) miejsce przyjmowania gości, osobne dla kobiet i mężczyzn; (2) zebranie,
audiencja
mahr – obowiązkowy podarunek ślubny dla narzeczonej
maknae – rodzaj irańskiego hidżabu. Przypomina welon zakonnicy. Nie wymaga szpilek ani
zapinek. Głowę wkłada się w tubę, która zakrywa włosy, szyję i ramiona
mazra – farma, działka, gdzie trzyma się zwierzęta. Często jest to miejsce rodzinnej rekreacji
z gajami palmowymi i miejscem na grilla
midwach – krótka fajka palona przez mężczyzn
miswak – „beduińska szczoteczka do zębów”, szczapka drzewa do żucia. Ma udowodnione
działanie antybakteryjne i używana jest do higieny jamy ustnej
muezin – tradycyjnie osoba nawołująca do modlitwy z minaretu meczetu. Dziś ta profesja
uległa digitalizacji i została zastąpiona przez głośniki i nagranie azanu
nikab – zasłona na twarz, odkrywająca jedynie oczy
oud – mocne arabskie pachnidło na bazie wonnego drzewa. Występuje w wersji
skoncentrowanej (jako olejek) albo słabszej (jako perfumy). Jest bardzo trwały. Najdroższe
oudy potrafią trzymać się na ubraniach nawet przez kilka dni
suk – bazar
szahada – muzułmańskie wyznanie wiary
szalwar kamiz – tradycyjny strój męski w Pakistanie i Afganistanie, składający się z luźnych
bufiastych spodni i długiej koszuli pod szyję
szałarma – arabski fast food, kanapka, kebab w chlebku pita
szejla – hidżab, czarna chusta na głowę w kształcie prostokątnego pasa
szura – rada, zebranie starszyzny podejmujące decyzje ważne dla społeczności. Szura
stanowiła podstawę plemiennej demokracji zalecanej przez Koran
wasta – koneksje, układy, przysługi
PODZIĘKOWANIA

hciałabym serdecznie podziękować dziennikarce Katarzynie Kantner za wywiad ze


mną, który ukazał się w sieci we wrześniu 2014 roku – to on stał się zalążkiem tej
książki. Inspirację Bliskim Wschodem natomiast zawdzięczam pani dr Elżbiecie
Wnuk-Lisowskiej. Bez pasji i wrażliwości, które mi przekazała, moje życie
popłynęłoby zapewne innym nurtem. Chciałabym też podziękować mojej mamie Izabeli,
partnerowi Matteo i przyjaciółce Karolinie za wsparcie i krytyczne uwagi, dzięki którym ta
książka powstała.
Projekt okładki
Urszula Gireń

Fotografie na okładce i na wkładce


Archiwum autorki

Opieka redakcyjna
Aleksandra Kamińska
Agnieszka Księżyk

Copyright © by Aleksandra Chrobak

ISBN 978-83-240-3763-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com

You might also like