You are on page 1of 189

Dla moich przybranych dzieci

i dziewczyny, która odeszła


Wszak wiesz, o Gilgameszu,
Co mnie interesuje
Pić ze Studni Nieśmiertelności
Co sprawia, że umarli
Powstają ze swych grobów
Więźniowie uciekają z cel
A grzesznicy zmywają swe grzechy.
Myślę, że pocałunek miłości zabija nasze fizyczne serce.
To jedyna droga do życia wiecznego,
Na którą żywi nie powinni mieć wstępu
Pośród gnijących kwiatów
I życzeń powodzenia
W wyciągniętych ramionach naszych zawiedzionych nadziei

Gilgamesh: A Verse Narrative

tłumaczenie na podstawie przekładu

Herberta Masona
„…”

Epos o Gilgameszu, Tablica II,

wersy 147, 153, 154, 278, 279


KROK PIERWSZY

BRAK
1

Jestem martwy, ale to nie jest takie złe. Nauczyłem się z tym żyć.
Przepraszam, że nie mogę się właściwie przedstawić, ale już nie mam imienia.
Mało który z nas je posiada. Gubimy je jak kluczyki od samochodów, zapominamy
o nich jak o rocznicach. Moje mogło się zaczynać na „R”, ale to wszystko, co
wiem. To zabawne, bo gdy byłem żywy, zawsze zapominałem imion innych ludzi.
Mój przyjaciel, M, mówi, że ironia bycia zombie wynika z tego, że wszystko jest
zabawne, ale nie możesz się uśmiechać, bo zgniły ci wargi.
Nikt z nas nie jest szczególnie atrakcyjny, ale dla mnie śmierć była
łaskawsza niż dla niektórych. Wciąż jestem w początkowym stadium rozkładu.
Tylko poszarzała skóra, nieprzyjemny zapach i ciemne sińce pod oczami. Prawie
mógłbym zostać uznany za Żywego człowieka, który potrzebuje urlopu. Zanim
stałem się zombie, musiałem być biznesmenem, bankierem lub brokerem, albo
jakimś innym młodym fachowcem, ponieważ mam na sobie całkiem niezłe ciuchy.
Czarne spodnie, popielata koszula, czerwony krawat. M czasem się ze mnie nabija.
Wskazuje na mój krawat i próbuje się śmiać. To duszący, bulgoczący dźwięk
gdzieś głęboko w jego trzewiach. Sam nosi dziurawe jeansy i białą koszulkę
z krótkimi rękawami. Koszulka obecnie wygląda dość makabrycznie. Powinien był
wybrać ciemniejszy kolor.
Lubimy sobie żartować i spekulować o naszych ubraniach, ponieważ te
ostateczne wybory odzieżowe są jedyną wskazówką co do tego, kim byliśmy,
zanim staliśmy się nikim. Niektóre są mniej oczywiste od moich: szorty
i podkoszulek, spódnica i bluzka. Więc zgadujemy.
Byłaś kelnerką. Byłeś studentem. Coś ci to przypomina?
Nigdy nic się nie przypomina.
Nikt, kogo znam, nie ma żadnych określonych wspomnień. Co najwyżej
zamgloną, szczątkową wiedzę o świecie, który dawno zniknął. Blade wrażenia
dawnego życia, które mrowią jak fantomowe kończyny. Rozpoznajemy cywilizację
– budynki, samochody, ogólny zarys – ale nie mamy w tym osobistego udziału.
Żadnej historii. Po prostu tu jesteśmy. Robimy, co robimy, czas mija i nikt nie
zadaje pytań. Ale, jak powiedziałem, nie jest tak źle. Możemy się wydawać
bezmyślni, ale tak nie jest. Zardzewiałe kółka zębate wciąż się obracają, tyle że
zwalniają coraz bardziej, aż ledwie da się zauważyć zewnętrzny ruch. Burczymy
i chrząkamy, wzruszamy ramionami i kiwamy głowami, a czasami wypowiadamy
kilka słów. Nie różni się to specjalnie od tego, co było wcześniej.
Zasmuca mnie jednak to, że zapomnieliśmy naszych imion. Już pomijając
wszystko inne, to wydaje mi się najbardziej tragiczne. Tęsknię za swoim i opłakuję
te należące do innych, ponieważ chciałbym ich kochać, a nie wiem, kim są.

•••

Setki z nas żyją w budynkach opuszczonego lotniska gdzieś na obrzeżach


wielkiego miasta. Najwyraźniej nie potrzebujemy schronienia ani ciepła, ale
lubimy mieć wokół siebie ściany i dachy nad głowami. Inaczej po prostu
pałętalibyśmy się po otwartej przestrzeni, w kłębach kurzu, a to byłoby dziwaczne
i straszne. Wokół nas nie ma zupełnie nic – niczego, czego można by dotknąć albo
na co popatrzeć. Nie ma też żadnych określonych granic, tylko my i otwarta
otchłań nieba. Wyobrażam sobie, że tak właśnie jest, gdy jest się w pełni umarłym.
Pustka, wszechogarniająca i absolutna.
Wydaje mi się, że jesteśmy tutaj od dawna. Nadal mam całe swoje ciało, ale
są tu starsi, z których zostało niewiele, tylko szkielety z zaciskającymi się
resztkami mięśni, wysuszone na wiór. Jakimś sposobem wciąż się poruszają
i reagują. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś z nas „umarł” ze starości. Może żyjemy
wiecznie, nie wiem. Przyszłość jest dla mnie równie mglista jak przeszłość. Nie
potrafię martwić się ani o jedną, ani o drugą, a i teraźniejszość nie jest szczególnie
ważna. Można powiedzieć, że dzięki śmierci stałem się bardziej zrelaksowany.

•••

Gdy znajduje mnie M, znów jeżdżę na ruchomych schodach. Jeżdżę na


ruchomych schodach przynajmniej raz dziennie, w górę i w dół, całymi godzinami.
To stało się rytuałem. Lotnisko jest opuszczone, ale czasami włącza się zasilanie –
może to jakieś przepływy energii z generatorów głęboko pod ziemią. Nagle
rozbłyskują światła i mrugają monitory, maszyny zaczynają pracować. Uwielbiam
te chwile. To uczucie, gdy rzeczy wracają do życia. Stoję na stopniach i wznoszę
się jak dusza ku niebiosom. Słodkie marzenie dzieciństwa, które teraz przypomina
kiepski żart.
Po jakichś trzydziestu rundach na górze zastaję czekającego na mnie M. To
setki funtów mięśni i tłuszczu zwisające z sześciostopowego rusztowania. Brodaty,
łysy, posiniaczony i nadgniły. Ten makabryczny widok pojawia się w polu
widzenia w miarę wznoszenia się schodów. Czy to anioł witający mnie u bram?
Jego poszarpane usta to zaśliniona, czarna dziura.
Wskazuje w nieokreślonym kierunku.
– Miasto – bełkocze.
Kiwam głową i idę za nim.
Wychodzimy, żeby zdobyć coś do jedzenia. Gdy człapiemy w stronę miasta,
wokół nas tworzy się drużyna myśliwska. Nie jest trudno znaleźć ochotników na te
ekspedycje, nawet jeśli nikt nie jest głodny. Skupienie myśli to tutaj rzadka sprawa
i gdy się manifestuje, to wszyscy za nim podążamy. Inaczej całymi dniami tylko
byśmy stali i zawodzili. Dużo stoimy i zawodzimy. W ten sposób mijają całe lata.
Ciało odpada nam od kości, a my stoimy, czekając na to. Często się zastanawiam,
ile mam lat.

•••

Miasto, w którym są Żywi, jest wygodnie blisko. Docieramy tam koło


południa następnego dnia i zaczynamy szukać mięsa. Nowy głód to dziwne
uczucie. Nie czujemy go w żołądkach – niektórzy z nas nawet ich nie mają.
Czujemy go wszędzie po równo jako dręczące, osłabiające wrażenie, że nasze
komórki się rozpadają. Poprzedniej zimy, gdy tak wielu Żywych dołączyło do
Martwych i polowania stały się mało skuteczne, patrzyłem, jak niektórzy z moich
przyjaciół stają się w pełni martwi. Przemiana nie była dramatyczna. Po prostu
zwalniali i zatrzymywali się, a po chwili uświadamiałem sobie, że są ciałami.
Początkowo mnie to niepokoiło, ale zauważanie, że ktoś z nas umiera, jest wbrew
etykiecie. Zająłem się jęczeniem.
Myślę, że świat się w zasadzie kończy, bo miasta, przez które przechodzimy,
są tak samo wyniszczone, jak my. Budynki są pozapadane. Na ulicach pełno jest
zardzewiałych samochodów. Większość szyb jest powybijana, a wiatr wyje między
pustymi wieżowcami jak zwierzę porzucone, żeby umarło. Nie wiem, co się stało.
Epidemia? Wojna? Zapaść społeczno-ekonomiczna? A może to po prostu My?
Martwi zastępujący Żywych? To chyba nie jest takie ważne. Gdy już dotrzesz do
końca świata, to nie ma wielkiego znaczenia, którą drogę wybierzesz.
Gdy zbliżamy się do zrujnowanego apartamentowca, zaczynami węszyć za
Żywymi. Ich zapach to nie woń potu i skóry, ale musujący żar energii życiowej, jak
zjonizowany posmak błyskawicy i lawendy. Nie czujemy tego nosami. To uderza
nas gdzieś głębiej, w mózgi, jak wasabi[1]. Zbieramy się przy budynku
i przebijamy do środka.
Znajdujemy ich skulonych w małym pomieszczeniu z zabitymi oknami. Są
ubrani gorzej od nas, mają na sobie brudne szmaty i wszystkim bardzo by się
przydało golenie. M będzie miał krótką, jasną brodę przez resztę swojej Cielesnej
egzystencji, ale wszyscy inni w naszej grupie są gładko ogoleni. To jedna z zalet
bycia martwym, kolejna rzecz, którą już nie musimy się przejmować. Brody,
włosy, paznokcie… Koniec walki z biologią. Nasze dzikie ciała wreszcie zostały
poskromione.
Powoli i niezgrabnie, ale z bezlitosnym zaangażowaniem ruszamy na
Żywych. Pełne kurzu powietrze wypełnia się odgłosami strzałów z broni palnej,
zapachem prochu i ogniem. Czarna krew ochlapuje ściany. Utrata ramienia, nogi
czy części klatki piersiowej to drobiazg. Pomniejsza kwestia kosmetyczna. Ale
niektórzy z nas dostają kulkę w mózg i padamy. Najwyraźniej w tej wysuszonej,
szarej gąbce nadal jest coś wartościowego, ponieważ gdy ją tracimy, stajemy się
ciałami. Zombie po mojej lewej i prawej stronie z mokrym łupnięciem padają na
ziemię. Ale jest nas wielu. Mamy przytłaczającą przewagę. Siadamy nad Żywymi
i jemy.
Jedzenie nie jest przyjemną czynnością. Przeżuwam ludzką rękę
i nienawidzę tego. Nienawidzę słuchać krzyków, bo nie lubię bólu, nie lubię
krzywdzić ludzi, ale teraz tak wygląda świat. Tak właśnie robimy. Oczywiście,
jeżeli nie zjem całego ciała, jeśli zostawię mózg, to podniesie się i pójdzie za mną
na lotnisko, a to może sprawić, że poczuję się lepiej. Przedstawię go wszystkim
i może przez chwilę postoimy i pozawodzimy. Trudno teraz powiedzieć, co to
„przyjaźń”, ale to mogłoby być coś w tym rodzaju. Jeśli się powstrzymam, jeśli
zostawię dość dużo…
Ale nie zostawiam. Nie mogę. Jak zawsze, zabieram się od razu do
najlepszej części, co sprawia, że moja głowa rozjaśnia się jak projektor filmowy.
Jem mózg i przez jakieś trzydzieści sekund mam wspomnienia. Przebłyski parad,
perfum, muzyki… życia. Potem bledną, podnoszę się i wszyscy zabieramy się
z miasta, nadal szarzy i zimni, ale czując się nieco lepiej. Niezupełnie „dobrze”, nie
„szczęśliwi”, na pewno nie „żywi”, ale… odrobinę mniej martwi. To najlepsze, co
możemy zrobić.
Człapię za grupą, aż miasto za naszymi plecami znika. Moje kroki są nieco
cięższe niż kroki pozostałych. M cofa się i kładzie mi rękę na ramieniu. Wie, że nie
lubię pewnych niezbędnych nam rzeczy. Wie, że jestem trochę bardziej wrażliwy
niż inni. Czasem się ze mną drażni, skręca moje potargane, czarne włosy w loczki
i mówi „Baba. Taka… baba”. Ale wie, kiedy traktować moje przygnębienie
poważnie. Klepie mnie wtedy po ramieniu i tylko na mnie patrzy. Jego twarz nie
jest już w stanie wyrazić emocjonalnych niuansów, ale wiem, co chce powiedzieć.
Kiwam głową i idziemy dalej.
Nie wiem, dlaczego musimy zabijać ludzi. Nie wiem, czemu ma służyć żucie
ludzkiego mięsa. Kradnę to, co ma ono, a czego mnie brakuje. Ono znika, a ja
zostaję. To proste, ale bezsensowne. Arbitralne zasady narzucone przez jakiegoś
szalonego prawodawcę w Niebie. Ale dzięki temu nadal chodzę, więc trzymam się
tego. Jem, aż przestanę jeść, a potem jem znowu.
Jak to się zaczęło? Jak staliśmy się tym, czym jesteśmy? Czy to był jakiś
tajemniczy wirus? Promieniowanie gamma? Starożytna klątwa? Czy może coś
jeszcze bardziej absurdalnego? Nikt wiele o tym nie mówi. Jesteśmy tutaj i tak już
jest. Nie narzekamy. Nie zadajmy pytań. Zajmujemy się własnymi sprawami.
Istnieje przepaść między mną a światem na zewnątrz mnie. Dziura tak
wielka, że moje uczucia nie mogą jej pokonać. Zanim moje krzyki dotrą na drugą
stronę, zamienią się w pochrząkiwania.
•••

W hali przylotów wita nas mały tłumek, patrzący na nas głodnymi oczami
lub oczodołami. Zrzucamy nasz umęczony ładunek na podłogę – dwóch mocno
naruszonych mężczyzn, kilka mięsistych nóg oraz pozbawioną kończyn i głowy
klatkę piersiową, wszystko jeszcze ciepłe. Nazwijcie to resztkami. Nazwijcie to
odpadkami. Nasi Martwi kamraci rzucają się na nie i jedzą wprost z podłogi jak
zwierzęta. Życie pozostałe w tych komórkach ocali ich przed pełną śmiercią, ale
Martwy, który nie poluje, nigdy nie będzie zadowolony. Jak ludzie morza,
pozbawieni owoców i warzyw, zawsze będą się zmagać z brakami, słabi i puści
w środku, ponieważ nowy głód to samotny potwór. Burkliwie przyjmuje brązowe
mięso i ciepławą krew, ale pożąda bliskości, ponurego poczucia spotkania ich
i naszych oczu w tych finalnych chwilach, jakiegoś mrocznego negatywu miłości.
Macham ręką do M i wyrywam się z tłumu. Dawno już przywykłem do
przytłaczającego odoru Martwych, ale smród, który dziś ich otacza, jest wyjątkowo
obrzydliwy. Oddychanie nie jest konieczne, ale potrzebuję powietrza.
Wychodzę do hali przylotów i jeżdżę na taśmociągach. Stoję na taśmie
i patrzę na widok przesuwający się za oknem. Niewiele tu do oglądania. Zielenią
się pasy startowe, zarastające trawą i krzakami. Samoloty stoją bez ruchu na
betonie, jak wieloryby wyrzucone na brzeg, białe i monumentalne. Moby Dick
wreszcie pokonany.
Wcześniej, gdy żyłem, nigdy mi się to nie udawało. Stać spokojnie,
obserwować świata dookoła i nie myśleć praktycznie o niczym. Pamiętam wysiłek.
Pamiętam cele i terminy. Osiągnięcia i ambicje. Pamiętam, że byłem
obowiązkowy, zawsze wszędzie na czas. Teraz po prostu stoję na taśmociągu,
bawiąc się jazdą. Dojeżdżam do końca, zawracam i jadę w drugą stronę. Świat
został przedestylowany. Bycie martwym jest łatwe.
Po kilku godzinach na drugim taśmociągu zauważam kobietę. Nie zatacza się
ani nie jęczy jak większość z nas; tylko jej głowa kołysze się z boku na bok.
Podoba mi się to, że nie zatacza się i nie jęczy. Chwytam jej spojrzenie i gapię się
na nią, gdy się zbliżamy. Mijamy się, a potem jedziemy na przeciwne końce hali.
Krzywię się, a ona krzywi się w odpowiedzi. Przy naszym trzecim spotkaniu
zasilanie lotniska pada i zatrzymujemy się dokładnie obok siebie. Świszczę
przywitanie, a ona odpowiada, opuszczając ramię.
Podoba mi się. Sięgam i dotykam jej włosów. Podobnie, jak w moim
przypadku, jest we wczesnym stadium rozkładu. Skórę ma bladą, a oczy
zapadnięte, ale nie widać odsłoniętych kości ani organów wewnętrznych. Jej
tęczówki mają ten szczególny, świetlisty odcień grafitu, charakterystyczny dla
wszystkich Martwych. Pochowano ją w czarnej spódnicy i obcisłej, białej bluzce
zapinanej na guziki. Podejrzewam, że była recepcjonistką.
Na piersi ma przypiętą srebrną plakietkę z imieniem.
Ma imię.
Gapię się uważnie na plakietkę. Pochylam się nisko, trzymając głowę
zaledwie kilkanaście centymetrów od jej piersi, ale to nie pomaga. Litery wirują
i rozmywają się, nie potrafię ich poskładać. Jak zawsze uciekają mi, zmieniając się
w rządek pozbawionych znaczenia kresek i kropek.
Kolejna nieumarła ironia – plakietki z imionami i gazety. Odpowiedzi na
nasze pytania są wszędzie dookoła, a my nie umiemy czytać.
Wskazuję na plakietkę i spoglądam jej w oczy.
– Twoje… imię?
Patrzy na mnie pustym wzrokiem.
Pokazuję na siebie i wypowiadam zapamiętany fragment własnego imienia.
– Rrr.
Potem znów wskazuję na nią.
Spogląda na podłogę. Potrząsa głową. Nie pamięta. Nie ma nawet Pierwszej
Zgłoski jak M i ja. Jest nikim. Ale czy nie mam za dużych oczekiwań? Biorę ją za
rękę. Schodzimy z taśmociągów i z wyciągniętymi ramionami idziemy wzdłuż
barierki, która je oddziela.
Ta kobieta i ja zakochaliśmy się w sobie. Czy też zapałaliśmy do siebie tym,
co zostało z miłości.
Pamiętam, czym wcześniej była miłość. Był to złożony zestaw czynników
emocjonalnych i biologicznych. Mieliśmy skomplikowane testy do zaliczenia,
więzi do stworzenia, upadki i wzloty, łzy i wybuchy euforii. To była męka i ledwie
działała, ale to było żywe. Nowa miłość jest łatwiejsza. Prostsza. Ale tylko trochę.
Moja dziewczyna nie mówi zbyt dużo. Spacerujemy po pustych korytarzach
lotniska, od czasu do czasu mijając kogoś gapiącego się przez okno albo w ścianę.
Próbuję myśleć o rzeczach do powiedzenia, ale nic nie przychodzi mi do głowy,
a gdyby coś przyszło, to pewnie i tak nie byłbym w stanie tego powiedzieć. To
wielka frustracja związana z moją egzystencją. W głowie stawiam skomplikowane
rusztowania słów, by sięgnąć sufitu katedry i namalować swoje myśli, ale gdy
otwieram usta, wszystkie znikają. Jak dotąd, udało mi się wypowiedzieć najwięcej
cztery sylaby, zanim mnie zatkało. A niewykluczone, że jestem najbardziej
wygadanym zombie na tym lotnisku.
Nie wiem, dlaczego nie mówimy. Ta chmura przytłaczającej ciszy, która
zalega nad naszym pośmiertnym światem, oddziela nas od siebie jak tafla
pleksiglasu rozmówców w więzieniu. Przyimki są bolesne, rodzajniki trudne,
przymiotniki są zdecydowanie poza naszymi możliwościami. Czy ta niemowa to
prawdziwe fizyczne upośledzenie? Czy jeden z wielu symptomów bycia
Martwym? A może nie zostało nam już nic do powiedzenia?
Prowadzę z moją dziewczyną rozmowy, testując tych kilka kulawych zdań
i płytkich pytań, próbując wywołać jakąś reakcję z jej strony, jakikolwiek
przebłysk rozumu. Ale ona tylko patrzy na mnie jak na dziwaka.
Chodzimy przez kilka godzin bez celu, a potem ściska moją dłoń i zaczyna
mnie gdzieś prowadzić. Schodzimy w dół po schodach, bo windy nie działają
i wychodzimy na płytę lotniska. Wzdycham ze znużeniem.
Zabiera mnie do kościoła.
Martwi zbudowali świątynię na pasie startowym. Kiedyś, dawno temu, ktoś
zepchnął wszystkie trapy samolotowe w jedno miejsce i ustawił je w kręgu,
tworząc coś w rodzaju amfiteatru. Zbieramy się tutaj, stoimy, unosimy ramiona
i zawodzimy. W środku starzy Kościści machają swoimi kościstymi kończynami,
przez zęby wydając z siebie zgrzytliwe, pozbawione słów kazania. Nie rozumiem,
o co w tym chodzi. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas to rozumiał. Ale tylko wtedy
celowo zbieramy się pod groźnym, otwartym niebem. Te puste, kosmiczne usta,
odległe góry przypominające zęby w szeroko rozwartych szczękach, czekających,
żeby nas pożreć. Żeby nas połknąć i posłać tam, gdzie przypuszczalnie powinniśmy
być.
Moja dziewczyna wydaje się znacznie bardziej pobożna ode mnie. Zamyka
oczy i macha rękami w sposób, który wygląda prawie na żarliwy. Stoję obok niej
i w ciszy unoszę ramiona w powietrze. Na jakiś niewidoczny sygnał, może jej
zapał, Kościści przerywają swoje kazania i gapią się na nas. Jeden z nich rusza
w naszą stronę, wspina na schody i chwyta nas oboje za nadgarstki. Prowadzi nas
w dół, do kręgu i unosi nasze ręce. Wydaje z siebie jakby ryk, nieziemski dźwięk,
jakby odgłos powietrza przepływającego przez pęknięty róg myśliwski, szokująco
głośny, który powoduje, że z drzew zrywają się ptaki.
Wierni mamroczą w odpowiedzi i jest po wszystkim. Jesteśmy
małżeństwem.
Wycofujemy się z powrotem na schody. Nabożeństwo trwa dalej. Moja
nowa żona zamyka oczy i kołysze ramionami.
Dzień po naszym ślubie mamy dzieci. Mała grupa Kościstych zatrzymuje nas
w holu i pokazuje je nam. Chłopiec i dziewczynka, oboje około sześciu lat.
Chłopiec to blondynek z kędziorami, o szarej skórze i szarych oczach, niegdyś
pewnie należący do rasy kaukaskiej. Dziewczynka jest ciemniejsza, ma czarne
włosy, popielato-brązową skórę i głębokie cienie wokół stalowych oczu. Może być
Arabką. Kościści popychają ich naprzód. Dzieci uśmiechają się do nas niepewnie
i tulą się do naszych nóg. Klepię je po główkach i pytam o imiona, ale ich nie mają.
Wzdycham i wraz z żoną idziemy dalej, trzymając nasze nowe dzieci za ręce.
Właściwie nie spodziewałem się tego. To wielka odpowiedzialność. Młody
Martwy jest pozbawiony tych naturalnych instynktów, które mają dorośli. Muszą
zostać wywołane i podtrzymywane. A dzieci nigdy nie dorosną. Postawione na
naszej drodze zostaną małe i zgniłe, potem zmienią się w małe szkielety,
poruszające się, lecz puste, mózgi wyschną w ich czaszkach, powtarzając
odruchowe działania i rytuały, aż któregoś dnia, co mogę tylko przypuszczać, kości
się rozpadną i dzieci po prostu znikną.
Popatrzcie tylko na nie. Patrzcie, gdy ja i moja żona puszczamy ich rączki,
a one wychodzą na zewnątrz, żeby się pobawić. Drażnią się nawzajem
i uśmiechają. Bawią się rzeczami, które nawet nie są zabawkami – zszywaczami,
kubkami i kalkulatorami. Chichoczą i śmieją się, jednak wyschnięte gardła
sprawiają, że brzmi to tak, jakby się krztusiły. Mają wyczyszczone mózgi, nie
oddychają, ale wciąż trzymają się na granicy. Zostaną z nami tak długo, jak tylko
będą mogły.
Patrzę, jak w bladym świetle dnia znikają na końcu holu. Gdzieś głęboko
w sobie, w jakiejś mrocznej i zasnutej pajęczynami komnacie czuję, że coś drgnęło.

[1] Wasabi – tzw. chrzan japoński.


2

Znów nadszedł czas karmienia.


Nie wiem, ile czasu minęło od naszego ostatniego polowania, pewnie kilka
dni, ale czuję to. Czuję, że impulsy elektryczne w moich kończynach słabną,
zwalniają. W głowie cały czas mam wizje krwi, tej lśniącej, hipnotyzującej
czerwieni, przepływającej przez jasnoróżowe tkanki i fraktale Pollocka[2],
pulsującej i wibrującej życiem.
Na dworze znajduję M rozmawiającego z jakimiś dziewczynami. On trochę
się ode mnie różni. Wydaje się naprawdę cieszyć z towarzystwa kobiet, a jego
lepsza od przeciętnej dykcja sprawia, że otwierają usta z podziwu. Ale on
zachowuje dystans. Wyśmiewa je. Kościści kiedyś próbowali go ożenić, ale po
prostu odwrócił się i odszedł. Czasami się zastanawiam, czy ma jakąś filozofię.
Może nawet światopogląd. Chciałbym z nim usiąść i spróbować jego mózgu, tylko
mały kawałeczek z płata czołowego, żeby posmakować jego myśli. Ale za duży
z niego twardziel, żeby się tak odsłonić.
– Miasto – mówię, kładąc dłoń na żołądku. – Jedzenie.
Dziewczyny, z którymi rozmawiał, popatrzyły na mnie i odeszły, szurając
nogami. Zauważyłem, że wywołuję u niektórych ludzi tutaj nerwowość.
– Dopiero… jadłeś – mówi M, nieco marszcząc brwi. – Dwa dni… temu.
Znów dotknąłem żołądka.
– Czuję pusty. Czuję… martwy.
Kiwa głową.
– Mał…żeństwo.
Wpatruję się w niego. Potrząsam głową i mocniej ściskam żołądek.
– Potrzebuję. Idź… zbierz innych.
Wzdycha i odchodzi, uderzając mnie mocno po drodze, ale nie jestem
pewny, czy to było zamierzone. W końcu, mimo wszystko, jest zombie.
Udaje mu się znaleźć kilkoro innych chętnych i tworzymy mały oddział.
Bardzo mały. Niebezpiecznie mały. Ale nie dbam o to. Nie pamiętam, żebym
kiedyś był tak głodny.
Ruszamy w stronę miasta. Idziemy autostradą. Jak wszystko inne, drogi
przejmuje natura. Maszerujemy pustą szosą, pod obrośniętymi bluszczem
wiaduktami. Moje szczątkowe wspomnienia tych dróg dramatycznie odbiegają od
ich obecnego spokoju. Biorę głęboki haust słodkiego, cichego powietrza.
Zapuszczamy się w miasto dalej niż zwykle. Jedyne zapachy, które
wyczuwam, to rdza i kurz. Coraz trudniej spotkać chodzących swobodnie Żywych,
a ci, którzy mają schronienie, rzadziej je opuszczają. Podejrzewam, że ich
początkowe fortece stają się samowystarczalne. Wyobrażam sobie rozległe ogrody
założone w wykopach, pełne marchewek i fasoli. Bydło w zagrodach. Pola ryżowe.
Takie fortece są w całym kraju, ale największa z nich znajduje się właśnie tutaj,
w naszym mieście. Widać ją na tle zamglonego horyzontu, jej przesuwany dach
otwarty, by wpuścić światło słoneczne. W powietrzu trzepoczą wyblakłe strzępy
bannerów reklamowych operatorów telefonii komórkowej.
Wreszcie wyczuwamy nasze ofiary. Nagły i intensywny zapach życia drażni
nasze nozdrza. Są bardzo blisko i jest ich wiele. Może nawet połowa tego, co nas.
Wahamy się, zbici w grupkę. M patrzy na mnie. Patrzy na naszą grupkę, a potem
znów na mnie.
– Nie – mamrocze.
Pokazuję w stronę zniszczonego, zapadniętego drapacza chmur, z którego
dochodzi aromat, jak animowany wąs zapachu kuszący chodź…
– Jeść – nalegam.
M potrząsa głową.
– Za… dużo.
– Jeść.
Znów spogląda na grupę. Węszy w powietrzu. Reszta jest niezdecydowana.
Kilkoro także niucha niepewnie, ale reszta jest bardziej ukierunkowana, jak ja.
Pomrukują, ślinią się i kłapią zębami.
Zaczynam się denerwować.
– Potrzebuję! – krzyczę, patrząc na M. – Chodź.
Odwracam się i zaczynam pospiesznie człapać w stronę wieżowca. Skupione
myśli. Reszta niepewnie idzie za mną. M mnie dogania i idzie obok, patrząc na
mnie z niepewną miną.
Nasza grupa, do niespotykanego stopnia zdopingowana moją desperacką
energią, przepycha się przez obrotowe drzwi i rusza przez ciemne korytarze.
Trzęsienie ziemi lub jakiś wybuch zniszczyły część fundamentów i cała budowla
pochyla się pod dziwnym kątem. Trudno odnaleźć się w zygzakujących
korytarzach, a przechylone podłogi sprawiają, że trudno nawet chodzić, ale zapach
jest coraz silniejszy. Po kilku ciągach schodów już ich nawet słyszę, hałasujących
dookoła i rozmawiających ze sobą tymi stałymi, melodyjnymi strumieniami słów.
Mowa zawsze była dla mnie jak dźwiękowy odpowiednik feromonów, i drgam
lekko, gdy dociera do moich uszu. Nie spotkałem jeszcze innego zombie, który
podzielałby mój zachwyt dla tych jedwabistych rytmów. M uważa to za chory
fetysz.
Gdy zbliżamy się do zajętego przez nich piętra, niektórzy z nas zaczynają
głośno jęczeć i Żywi nas słyszą. Jeden z nich krzyczy na alarm i słyszę, jak
odbezpieczają broń, ale się nie wahamy. Przebijamy się przez ostatnie drzwi
i ruszamy na nich. M burczy, gdy widzi, ilu ich jest, ale wraz ze mną rzuca się na
najbliższego człowieka i trzyma go za ramię, podczas gdy ja rozrywam mu gardło.
Usta zalewa mi płomienny, czerwony smak krwi. Wciągam iskrę życia, która
wystrzeliwuje z jego komórek jak cytrusowa mgiełka z obieranej pomarańczy.
Mrok w pomieszczeniu pulsuje od wystrzałów z broni palnej. Jak na nasze
standardy mają znaczącą przewagę liczebną – na każdego z nich przypada tylko
troje z nas – ale coś zdaje się nam sprzyjać. Nasza obłędna szybkość jest nietypowa
dla Martwych, a nasza ofiara nie jest na to przygotowana. Czy to wszystko
wychodzi ode mnie? Stworzenia pozbawione żądz nie ruszają się szybko, ale
podążają za mną, a ja jestem gniewnym wirem. Co mi się stało? Czy mam po
prostu zły dzień?
Jest jeszcze jeden czynnik dający nam przewagę. Ci Żywi nie są weteranami.
Są młodzi. To w większości nastolatki, chłopcy i dziewczyny. Jeden z nich ma tak
potworny trądzik, że w tym migoczącym świetle łatwo byłoby go zastrzelić przez
pomyłkę. Ich przywódcą jest nieco straszy od nich chłopak z wystrzępioną bródką,
stojący na biurku na środku pomieszczenia i wykrzykujący pełne paniki polecenia
do swoich ludzi. Gdy padają na podłogę pod naporem żywych trupów, gdy ściany
znaczą krople krwi, ten chłopak pochyla się opiekuńczo nad małą postacią
przycupniętą za nim na biurku. To dziewczyna, może dziewiętnastoletnia,
napinająca drobne ciało, aby zrównoważyć odrzut broni, gdy strzela na ślepo
w ciemność.
Rzucam się przez pokój i chwytam buty chłopaka. Podcinam mu nogi
i upada, mocno uderzając głową w kant biurka. Bez wahania rzucam się na niego
i wgryzam się w jego szyję. Potem wbijam palce w pęknięcie w czaszce i siłą
otwieram jego głowę, jakby to była muszla małża. Wewnątrz pulsuje jego mózg,
gorący i różowy. Wgryzam się głęboko, mocno, żarłocznie i…

•••

…jestem Perry Kelvin, mam dziewiętnaście lat i dorastam na rolniczym


zadupiu. Wszystkie niebezpieczeństwa są na jakimś dalekim wybrzeżu i tutaj się
nimi nie przejmujemy. Między rzeką a pasmem górskim biegnie wprawdzie płot
z łańcuchów, ale życie jest prawie normalne. Jestem w szkole. Uczę się o George’u
Washingtonie. Jeżdżę na rowerze po zakurzonych drogach, czując ciepło na szyi.
Moja szyja. Szyja mnie boli…

•••

Jem kawałek pizzy w towarzystwie mamy i taty. To moje urodziny i robią,


co mogą, żeby to uczcić, choć ich pieniądze nie są już wiele warte. Właśnie
skończyłem jedenaście lat i nareszcie zabierają mnie na jeden z filmów o zombie,
których tyle ostatnio powstało. Jestem taki przejęty, że ledwie czuję smak pizzy.
Biorę ogromny kęs i w gardle staje mi gruby kawałek sera. Krztuszę się, a moi
rodzice się śmieją. Plama z sosu pomidorowego na mojej koszuli jest jak…

•••

Mam piętnaście lat, patrzę przez okno mojego nowego domu. Promienie
słoneczne ledwie się przebijają przez chmury i wpadają przez otwarty dach
Twierdzy. Znowu jestem w szkole, słuchając o gramatyce i próbując nie gapić się
na piękną dziewczynę, która siedzi koło mnie. Ma krótkie, nastroszone blond włosy
i niebieskie oczy, które migoczą z rozbawienia. Dłonie mi się pocą. Czuję suchość
w ustach. Gdy kończy się lekcja, zaczepiam ją na korytarzu.
– Cześć.
– Cześć – mówi.
– Jestem tu nowy.
– Wiem.
– Mam na imię Perry.
Uśmiecha się.
– Jestem Julie.
Jej oczy błyszczą. Uśmiecha się. Patrzę na aparat, który ma na zębach.
O takich oczach, jak jej, pisze się powieści i wiersze.
Mówi…

•••

– Perry – szepcze mi do ucha Julie, gdy całuję jej szyję. Splata swoje palce
z moimi i ściska je mocno.
Całuję ją głęboko i wolną dłonią gładzę tył głowy, wplatając palce we włosy.
Patrzę jej w oczy.
– Chcesz tego? – pytam bez tchu.
Uśmiecha się. Zamyka oczy.
– Tak – mówi.
Przyciskam ją do siebie. Chcę być jej częścią. Nie tylko w niej, ale wszędzie
wokół niej. Chcę, żeby nasze klatki piersiowe się otworzyły, a nasze serca
połączyły. Chcę, żeby nasze komórki splotły się jak żywy warkocz.

•••

A teraz jestem starszy, mądrzejszy, gnam na motocyklu w dół zapomnianego


bulwaru w centrum miasta. Julie siedzi za mną, jej ramiona obejmują moją pierś,
nogi zaplotła wokół moich. Uśmiecha się, pokazując idealnie proste zęby. Już nie
dzielę z nią tego uśmiechu, wiem o tym i zaakceptowałem ten stan rzeczy, nawet
jeśli ona tego nie zrobiła. Ale przynajmniej mogę ją chronić. Jest tak nieznośnie
piękna i czasami w głowie widzę naszą wspólną przyszłość, moja głowa, głowa
mnie boli, o mój Boże, moja głowa jest…

•••

Stop.
Kim jesteś? Niech wspomnienia się rozpłyną. Oczy cię pieką – zamrugaj.
Odetchnij chrapliwie.
Znów jesteś sobą. Jesteś nikim.
Witaj z powrotem.

•••

Pod palcami czuję wykładzinę. Słyszę strzały. Podnoszę się i rozglądam


wokół, oszołomiony i niepewny. Nigdy dotąd nie miałem tak głębokiej wizji, jakby
przez moją głowę przelatywało całe życie. W oczach czuję ukłucia łez, ale
w kanalikach nie ma już płynu. Uczucia płoną jak gaz pieprzowy. Pierwszy raz od
śmierci czuję ból.
Słyszę obok siebie krzyk i odwracam się. To ona. Jest tutaj. Julie jest tutaj,
skulona w kącie, nieuzbrojona, płacząca i krzycząca, gdy zbliża się do niej M.
Zawsze wyszukuje sobie kobietę. Ich wspomnienia są dla niego jak porno. Wciąż
jestem zdezorientowany, niepewny tego, gdzie albo kim jestem. Ale przynajmniej
mogę ją chronić.
Odpycham M na bok.
– Nie – warczę. – Moja.
Obnaża zęby, jakby miał się na mnie rzucić, ale w ramię trafia go kulka
i człapie przez pomieszczenie, żeby pomóc dwóm innym zombie poradzić sobie
z ciężko uzbrojonym dzieciakiem.
Podchodzę do dziewczyny. Na chwilę zaczynają odzywać się moje
instynkty. Moje ramiona i szczęki przepełnia potrzeba ranienia i rozdzierania. Ale
ona znowu krzyczy i coś we mnie przeskakuje, a te uczucia bledną. Nie jestem
nikim. Jestem dziewięcioletnim chłopcem. Jestem piętnastoletnim chłopcem.
Jestem…
Ciska mi nóż w głowę.
Jego czubek wbija mi się dokładnie w środek czoła i dygocze tam, ale nie
wszedł na więcej niż cal, więc tylko podrażnił mój płat czołowy. Wyciągam go
i odrzucam. Wyciągam ręce, mrucząc łagodnie, ale jestem bezradny. Jak mam się
wydawać niegroźny, skoro po podbródku ścieka mi krew jej ukochanego?
Teraz dzieli mnie od niej tylko kilkadziesiąt centymetrów. W spodniach
szuka kolejnej broni. Za moimi plecami Martwi kończą już swoją rzeź. Wkrótce
zwrócą uwagę na ciemny kąt pokoju. Biorę głęboki wdech.
– Ju…lie – mówię.
Spływa to po moim języku jak miód. Czuję ciepło, wypowiadając jej imię.
Oczy jej się rozszerzają. Zamiera.
– Julie – mówię ponownie.
Wyciągam ręce. Pokazuję na zombie za sobą. Potrząsam głową.
Wpatruje się we mnie, nie dając żadnego znaku, że rozumie. Ale kiedy
sięgam, żeby jej dotknąć, nie porusza się. I nie atakuje mnie.
Wolną ręką sięgam do rozbitej głowy poległego zombie i nabieram garść
czarnej, pozbawionej życia krwi. Powoli, łagodnymi ruchami, rozsmarowuję ją na
jej twarzy, szyi i ubraniu. Nawet się nie wzdryga. Prawdopodobnie wpadła
w katatonię.
Biorę ją za rękę i ciągnę, by wstała. W tej chwili M i inni kończą pożerać
swoje ofiary i odwracają się, żeby rozejrzeć się po pomieszczeniu. Patrzą na mnie.
Patrzą na Julie. Idę do nich, mocno ściskając jej dłoń. Idzie chwiejnie za mną,
gapiąc się prosto przed siebie.
M podejrzliwie wciąga powietrze. Ale wiem, że czuje dokładnie to, co ja.
Nic. Tylko nieprzyjemną woń krwi Martwych. Są nią ochlapane ściany, przesiąkły
nią nasze ubrania, jest nią starannie pokryta młoda, Żywa dziewczyna, blask jej
życia ukryty jest pod jej ciemną, przytłaczającą wonią.
Bez słowa wychodzimy z wieżowca i ruszamy w stronę lotniska. Idę przez
mrok przepełniony dziwnymi, kalejdoskopowymi myślami. Julie idzie za mną,
szeroko otwartymi oczami wpatrując się w tył mojej głowy. Drżą jej wargi.

[2] Fraktal (łac. fractus – złamany, cząstkowy) – obiekt samopodobny.


3

Gdy już dostarczyliśmy resztę mięsa tym, którzy nie polują – Kościstym,
dzieciom, matkom – zabieram Julie do swojego domu. M i inni obrzucają mnie
zaciekawionymi spojrzeniami, gdy odchodzę. Ponieważ wymaga to tak wielkiego
opanowania, akt przekształcenia Żywego budzi fascynację Martwych, to tajemnica
porównywalna z narodzinami. Robią mi mnóstwo miejsca w korytarzach,
a niektórzy uroczyście kiwają głowami.
Ściskając dłoń Julie, prowadzę ją w dół, przez tunel, do mojego domu,
boeinga 747. Nie jest zbyt przestronny, miejsce w nim nie jest zagospodarowane
zbyt praktycznie, ale to najbardziej odizolowane miejsce na lotnisku, a ja cenię
sobie prywatność. Czasami nawet pobudza to moją otępiałą pamięć. Patrząc na
swoje ubranie, wydaję się sobie kimś, kto przypuszczalnie dużo podróżował.
Czasem, gdy tu „śpię”, czuję słabe wrażenie wznoszenia się, podmuchy powietrza
z klimatyzacji owiewające mi twarz, wilgotną obrzydliwość kanapek
zapakowanych w folię. A potem świeżą, cytrynową energię poisson[3] w Paryżu.
Ogień tajine[4] w Maroko. Czy wszystkich tych miejsc już nie ma? Ciche ulice,
kawiarnie pełne zakurzonych szkieletów?
Julie i ja stoimy w centralnym przejściu, patrząc na siebie. Wskazuję na
miejsce przy oknie i unoszę brwi. Nie spuszczając mnie z oka, tyłem wchodzi
w rząd i siada. Ściska podłokietniki tak, jakby samolot spadał w płomieniach.
Siadam przy przejściu i wydaję z siebie bezwiedny świst, patrząc dokładnie
przed siebie na stertę memorabiliów. Za każdym razem, gdy idę do miasta,
przynoszę coś, co przyciągnęło mój wzrok. Układanka. Stłuczona szklanka. Barbie.
Prezerwatywa. Kwiaty. Gazety. Książki. Przynoszę je tutaj, to swojego domu,
rozkładam je na siedzeniach i w przejściach, a później godzinami się na nie gapię.
Sterty sięgają już do sufitu. M ciągle mnie pyta, dlaczego to robię. Nie mam
odpowiedzi.
– Nie… jeść – wystękuję do Julie, patrząc jej w oczy. – Ja… nie zjem.
Wpatruje się we mnie. Wargi ma zaciśnięte i blade.
Pokazuję na nią. Otwieram usta i pokazuję na swoje krzywe, zakrwawione
zęby. Potrząsam głową. Wciska się w okno. W gardle rośnie jej przerażone
kwilenie. To nie działa.
– Bezpieczna – mówię jej, wzdychając. – Ty tu… bezpieczna.
Wstaję i podchodzę do adaptera. Grzebię w swojej kolekcji płyt upchniętej
w schowkach na bagaż i wyciągam jeden album. Biorę słuchawki i zakładam je
Julie na uszy. Nadal jest sztywna ze strachu i ma szeroko otwarte oczy.
Leci nagranie. Frank Sinatra. Słyszę go słabo przez słuchawki, jakby to była
odległa mowa pochwalna niosąca się przez jesienne powietrze.
Last night… when we were young…
Zamykam oczy i pochylam się lekko. Łagodnie kołyszę głową do taktu
dobiegających mnie dźwięków muzyki.
Life was so new… so real, so hight…
– Bezpieczna – mamroczę. – Ty… tu bezpieczna.
…ages ago… last night…
Gdy wreszcie otwieram oczy, twarz Julie jest inna. Przerażenie zbladło
i patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Czym ty jesteś? – szepcze.
Odwracam twarz. Wstaję i wyłażę z samolotu. Czuję na sobie jej zdumione
spojrzenie.

•••

W hangarze, w którym mieści się parking lotniska, stoi klasyczny mercedes


kabriolet, którym bawię się od kilku miesięcy. Po tygodniach gapienia się na niego
wymyśliłem, jak napełnić jego bak z kanistra, który znalazłem w bagażowni.
Potem przypomniałem sobie, jak przekręcić kluczyk i uruchomić silnik – po tym,
jak wypchnąłem zmumifikowane ciało właściciela na podłogę. Ale nie mam
pojęcia, jak się prowadzi. Wszystko, co udało mi się osiągnąć, to wycofanie się
z miejsca parkingowego i walnięcie w stojącego obok hummera. Czasami po prostu
siedzę tam przy pracującym silniku, z rękami spoczywającymi bezwładnie na
kierownicy. Siedzę godzinami, wpatrując się w wykładaną drewnem tablicę
rozdzielczą, w nadziei, że w mojej głowie pojawią się prawdziwe wspomnienia.
Nie kolejne niejasne wrażenie albo nieokreślony niepokój pochodzący ze zbiorowej
podświadomości. Coś konkretnego, jasnego i żywego. Coś, co na pewno jest moje.
Spinam się, próbując wydobyć to z ciemności.

•••

Później spotykam się z M w jego domu w damskiej łazience. Siedzi przed


telewizorem, gapiąc się na film erotyczny, który znalazł w bagażu jakiegoś
zmarłego. Nie wiem, dlaczego to robi. Erotyka nie ma teraz dla nas żadnego
znaczenia. Krew nie krąży, namiętność się nie budzi. Zdarzyło mi się parę razy
wpaść do M i zastać go z jego „dziewczynami” – po prostu stali nadzy, gapiąc się
na siebie, czasami ocierając się o siebie, ale wyglądali na zmęczonych
i zagubionych. Może to jakiś ból śmierci. Odległe echo dawnych motywacji, które
niegdyś prowokowały do wszczynania wojen i inspirowały symfonie, które ludzką
historię wyprowadziły z jaskiń w przestrzeń kosmiczną.
Te czasy już się skończyły. Seks, niegdyś uniwersalne prawo – tak
niepodważalne jak grawitacja – stracił rację bytu. Równanie jest wymazane, tablica
czysta.
Czasami to jest ulga. Pamiętam tę potrzebę, ten nienasycony głód, który
rządził moim życiem i życiem wszystkich dookoła. Czasami cieszę się, że jestem
od tego wolny. Teraz jest mniej kłopotów. Ale jego utrata, utrata tej najbardziej
podstawowej z ludzkich namiętności, mogła powiększyć poczucie straty
wszystkiego innego. Jednak dzięki temu sprawy stały się cichsze. Łatwiejsze. I to
jedna z najpewniejszych oznak tego, że jesteśmy martwi.
Patrzę na M, stojąc w progu. Siedzi na małym, metalowym krzesełku, ręce
trzyma między kolanami, jak uczeń patrzący na dyrektora. Są takie chwile, gdy pod
tym gnijącym ciałem prawie widzę osobę, którą kiedyś był, i rani to moje serce.
– Przy…niosłeś? – pyta, nie odwracając wzroku od telewizora.
Podnoszę to, co przyniosłem. Ludzki mózg, świeży, z dzisiejszego
polowania, już zimny, ale nadal różowy i buzujący życiem.
Siadamy, opierając się plecami o ściany łazienki, wyciągając nogi przed
siebie, podając sobie mózg, odgryzając leniwie po małym kawałeczku
i doświadczając złudnych przebłysków ludzkiej egzystencji.
– Dobry… towar – wzdycha M.
Mózg zawiera życie jakiegoś młodego żołnierza z miasta. Dla mnie jego
egzystencja nie jest szczególnie interesująca, tylko niekończące się powtórki
szkolenia, jedzenia i niszczenia zombie, ale M wydaje się to podobać. Ma gust
nieco mniej wybredny niż ja. Patrzę, jak jego usta mielą ciche słowa. Patrzę, jak
przez jego twarz przemykają emocje. Gniew, strach, radość, pożądanie. To jak
patrzenie na psa, który przez sen rusza nogami i skowyta, ale znacznie bardziej
rozdzierające serce. Gdy się obudzi, to wszystko zniknie. Znów będzie pusty. Znów
będzie martwy.
Po godzinie czy dwóch mamy już tylko mały skrawek różowej tkanki. M
wrzuca go do ust, a źrenice mu się rozszerzają, gdy ma swoje wizje. Mózg się
skończył, ale ja nie jestem zaspokojony. Ukradkiem sięgam do kieszeni i wyciągam
ochłap wielkości pięści, który zachowałem. Jednak ten jest inny. Szczególny.
Odgryzam kawałek i żuję.

•••

Jestem Perry Kelvin, mam szesnaście lat i patrzę, jak moja dziewczyna
zapisuje coś w swoim dzienniku. Czarna, skórzana okładka jest wyblakła
i zniszczona, a w środku pełno jest bazgrołów, rysunków, krótkich notatek
i cytatów. Siedzę na kanapie z ocalonym pierwszym wydaniem W drodze, pragnąc
żyć w jakichkolwiek czasach, byle nie w tych, a ona leży na moim podołku
i zaciekle pisze. Wyciągam głowę nad jej ramieniem, próbując coś odczytać.
Odsuwa się i uśmiecha wstydliwie.
– Nie – mówi i wraca do dziennika.
– O czym piszesz?
– Nie powiem.
– Dziennik czy wiersze?
– Jedno i drugie, głuptasie.
– Jestem w nich?
Chichocze.
Otaczam ją ramionami. Wtula się we mnie trochę mocniej. Zanurzam twarz
w jej włosach i całuję ją w głowę. Intensywny zapach jej szamponu…

•••

M patrzy na mnie.
– Masz… więcej? – bełkocze.
Wyciąga rękę, żebym mu podał. Ale ja tego nie robię. Odgryzam kolejny
kawałek. Zamykam oczy.

•••

– Perry – mówi Julie.


– No.
Jesteśmy w naszej kryjówce na dachu Twierdzy. Leżymy na plecach na
czerwonym kocu rozłożonym na białych, stalowych płytach, mrużąc oczy
i wpatrując się w oślepiająco niebieskie niebo.
– Brakuje mi samolotów – mówi.
Kiwam głową.
– Mnie też.
– Nie latania nimi. I tak nigdy tego nie robiłam. Po prostu brakuje mi
samolotów. Tego stłumionego ryku w oddali, tych białych linii… tego, jak
prześlizgiwały się przez niebo i zostawiały ślady na błękicie. Mama mówiła, że to
wygląda jak szkic do rysunku. To było takie piękne.
Uśmiecham się na tę myśl. Ma rację. Samoloty były piękne. Tak jak
fajerwerki. Kwiaty. Koncerty. Latawce. Wszystkie te zachcianki, na które nie
możemy sobie już pozwolić.
– Podoba mi się to, w jaki sposób pamiętasz rzeczy – mówię.
Patrzy na mnie.
– Cóż, tak trzeba. Musimy pamiętać wszystko. Jeśli nie będziemy, to do
czasu, gdy dorośniemy, to wszystko przepadnie.
Zamykam oczy i pod moimi powiekami ostry błękit zmienia się w jasną
czerwień. Pozwalam, żeby oczyściła mi mózg. Odwracam głowę i całuję Julie.
Kochamy się na kocu, na dachu Twierdzy, osiemset stóp nad ziemią. Słońce strzeże
nas jak łagodna przyzwoitka, uśmiechając się w ciszy.

•••

– Hej!
Gwałtownie otwieram oczy. M wpatruje się we mnie. Wyciąga rękę po
kawałek mózgu, który trzymam. Odsuwam się.
– Nie – warczę.
Nie ma chuja, żeby M tego spróbował. Myśl o jego brudnych paluchach
dotykających i obmacujących te wspomnienia sprawia, że chcę go zniszczyć,
rozerwać mu pierś i zmiażdżyć serce gołymi rękami, tłuc jego mózg, aż przestanie
działać. To jest moje.
M patrzy na mnie. Widzi ostrzegawczy blask w moich oczach, słyszy syrenę
alarmową. Opuszcza rękę. Gapi się na mnie przez chwilę, wściekły i zaskoczony.
– Nie… to nie – burczy i zamyka się w toalecie.
Wychodzę z łazienki nienormalnie zdecydowanym krokiem. Wślizguję się
przez drzwi 747 i stoję w bladym owalu światła. Julie leży na rozłożonym
siedzeniu, pochrapując delikatnie. Stukam lekko w kadłub i podrywa się
natychmiast rozbudzona. Patrzy na mnie nieufnie, gdy się zbliżam. Oczy znów mi
płoną. Chwytam jej torbę z podłogi i zaczynam w niej grzebać. Znajduję portfel,
a potem zdjęcie. Portret młodego mężczyzny. Trzymam zdjęcie przed jej oczami.
– Przykro… mi – mówię chrapliwie.
Patrzy na mnie skamieniała.
Pokazuję na swoje usta. Ściskam swój żołądek. Pokazuję na jej usta.
Dotykam jej żołądka. Potem pokazuję przez okno, na bezchmurne czarne niebo,
pełne bezlitosnych gwiazd. To najsłabsze wytłumaczenie morderstwa, jakie może
być, ale nie mam innego. Zaciskam zęby i mrużę oczy, próbując pozbyć się
pieczenia.
Dolna warga Julie zadrżała. Oczy jej poczerwieniały i zwilgotniały.
– Który z was to zrobił? – powiedziała łamiącym się głosem. – Ten duży?
Ten gruby gnojek, który prawie mnie dorwał?
Wpatruję się w nią przez chwilę, nie rozumiejąc jej pytań. A potem to do
mnie dociera i oczy mi się rozszerzają.
Ona nie wie, że to byłem ja.
Pomieszczenie było ciemne, a ja zaszedłem od tyłu. Nie widziała tego. Nie
wie. Jej przenikliwe oczy patrzą na mnie jak na stworzenie warte spojrzenia,
nieświadome, że niedawno zabiłem jej ukochanego, zjadłem jego życie i strawiłem
duszę, i że w przedniej kieszeni spodni cały czas mam kawałek jego mózgu. Czuję,
jak mnie tam pali, jak rozżarzony węgielek poczucia winy i cofam się przed nią,
nie potrafiąc pojąć tej dziwnej żałości.
– Dlaczego ja? – pyta, płacząc gniewnie. – Dlaczego mnie oszczędziłeś?
Nie potrafię jej odpowiedzieć. Nie ma odpowiedzi.
Odwraca się ode mnie i kuli na fotelu, obejmując się ramionami.
– Z nas wszystkich… – mamrocze w poduszkę. – Dlaczego ja.
Upuszczam zdjęcie na siedzenie. Patrzę na podłogę.
– Prze…praszam – mówię znowu i wychodzę z samolotu.
Gdy wychodzę z tunelu, przy drzwiach stoi grupka Martwych. Patrzą na
mnie oczami bez wyrazu. Stoimy tam w ciszy, nieruchomi jak posągi. Potem
przeciskam się między nimi i ruszam w głąb ciemnych korytarzy.

[3] Poisson (fr.) – ryba.


[4] Tajine – pikantna potrawa marokańska.
4

Pod kołami ciężarówki skrzypi popękana nawierzchnia. Nie wpływa to


dobrze na zniszczone zawieszenie starego forda. Cichy pomruk silnika zmienia się
w wysilony ryk. Patrzę na tatę. Wygląda na starszego, niż zapamiętałem.
Słabszego. Mocno trzyma kierownicę. Ma pobielałe kostki dłoni.
– Tato? – mówię.
– Słucham, Perry.
– Dokąd jedziemy?
– Gdzieś, gdzie jest bezpiecznie.
Patrzę na niego uważnie.
– Są jeszcze jakieś bezpieczne miejsca?
Waha się, za długo.
– Gdzie jest bezpieczniej.
Za nami dolina, w której kiedyś pływaliśmy i zbieraliśmy truskawki,
jedliśmy pizzę i chodziliśmy do kina; dolina, w której się urodziłem i dorastałem,
i odkrywałem wszystko, co teraz mam w sobie, znika w kłębach dymu. Stacja
benzynowa, na której kupowałem colę, stoi w ogniu. Okna w mojej szkole są
porozbijane. Na basenie nie ma dzieciaków.
– Tato? – mówię.
– Co?
– Czy mama wróci?
Tata wreszcie na mnie patrzy, ale nic nie mówi.
– Jako jedna z nich?
Znów patrzy na drogę.
– Nie.
– Ale myślałem, że tak. Myślałem, że teraz wszyscy wracają.
– Perry – mówi mój tata z wyraźnym trudem. – Dopilnowałem tego. Więc
nie wróci.
Jego zacięta twarz fascynuje mnie i odrzuca jednocześnie. Głos mi się łamie.
– Dlaczego, tato?
– Ponieważ odeszła. Nikt nie wraca. Nie całkiem. Rozumiesz to?
Zarośla i nagie wzgórza przed nami zaczynają mi się rozmywać przed
oczami. Próbuję się skupić na samym oknie, małych rysach i pęknięciach. One też
się rozmywają.
– Po prostu ją pamiętaj – mówi mój tata. – Tak, jak potrafisz, tak długo, jak
potrafisz. Właśnie w ten sposób wróci. My dajemy jej życie. My, nie jakieś żałosne
magiczne zaklęcie.
Patrzę na jego twarz, z jego zmrużonych oczu próbując wyczytać prawdę.
Nigdy nie słyszałem, żeby tak mówił.
– Ciało to tylko ciało – mówi. – Ta część, która jest najważniejsza… tę część
zachowamy.

•••
– Julie.
– Co?
– Chodź, popatrz na to.
Wiatr gwiżdże w powybijanych oknach szpitala, w którym się schroniliśmy.
Julie podchodzi ze mną do okna i spogląda na dół.
– Co on robi?
– Nie wiem.
Na przysypanej śniegiem ulicy w kółko chodzi jakiś zombie. Wpada na
samochód i zamiera, powoli cofa się do ściany, zawraca, człapie w innym
kierunku. Nie wydaje żadnych dźwięków i nie wydaje się szukać niczego
konkretnego. Julie i ja obserwujemy go przez kilka minut.
– Nie podoba mi się to – mówi.
– Mhm.
– To takie… smutne.
– Mhm.
– Co z nimi jest nie tak?
– Nie wiem.
Zombie zatrzymuje się na środku ulicy, chwiejąc się lekko. Jego twarz nie
wyraża absolutnie niczego. Tylko skóra naciągnięta na czaszkę.
– Ciekawe, jak to jest – mówi.
– Co?
– Być takim czymś.
Patrzę na zombie. Zaczyna się chwiać trochę mocniej, a potem się
przewraca. Leży na boku, wpatrując się w zamarznięty chodnik i nie porusza się.
– Co jest?… – zaczyna mówić Julie, ale milknie.
Spogląda na mnie wielkimi oczami, potem znów patrzy na skulone ciało.
– Czy on właśnie umarł?
Czekamy w ciszy. Ciało się nie porusza. Czuję w trzewiach jakieś drżenie,
w dół kręgosłupa przebiegają mi malutkie mrówki.
– Chodźmy – mówi Julie i odwraca się.
Wracam z nią w głąb budynku. Nie odzywamy się przez całą drogę do domu.

•••

Stop.
Parę bezcelowych wdechów. Wrzuć do ust ten kawałek życia, który
trzymasz. Gdzie jesteś? Jak długo tu jesteś? Przestań już. Musisz przestać.
Zaciśnij piekące oczy i weź kolejny kęs.
5

Rano żona zastaje mnie leżącego pod jednym z francuskich okien


wychodzących na pasy startowe. Oczy mam otwarte i pełne pyłu. Głowa zwisa mi
na bok. Rzadko pozwalam sobie na to, żeby wyglądać jak prawdziwe zwłoki.
Coś jest ze mną nie tak. W żołądku czuję chorą pustkę, uczucie pośrednie
między głodem a kacem. Żona łapie mnie za rękę i ciągnie, żebym wstał. Zaczyna
iść, ciągnąc mnie za sobą jak walizkę na kółkach. Czuję, jak pulsuje we mnie
gorąca gorycz i zaczynam do niej mówić.
– Imię – mówię, gapiąc się w jej ucho. – Imię? Praca? Szkoła?
Mój ton waha się między pytającym a oskarżycielskim.
– Film? Piosenka?
Gniewny strumień słów zaczyna ze mnie wypływać jak ropa z pękniętej
rury.
– Książka? – krzyczę na nią. – Obraz? Potrawa? Dom? Imię?
Moja żona się odwraca i spluwa na mnie. Naprawdę spluwa mi na koszulę,
parskając jak zwierzę. Ale wyraz jej oczu natychmiast gasi mój wybuch. Jest…
przerażona. Drżą jej wargi. Co ja wyprawiam?
Patrzę na podłogę. Przez kilka minut stoimy w ciszy. Potem znów rusza
przed siebie, a ja idę za nią, próbując strząsnąć z siebie tę dziwną, czarną chmurę,
która nade mną wisi.

•••

Prowadzi mnie do splądrowanego, wypalonego sklepu z pamiątkami


i wydaje łagodny pomruk. Nasze dzieci wypadają zza regału pełnego bestsellerów,
które nigdy nie zostaną przeczytane. Każde przeżuwa ludzkie przedramię, lekko
już brązowe, niezbyt świeże.
– Skąd to… macie? – pytam.
Wzruszają ramionami. Zwracam się do swojej żony.
– Potrzebują… lepsze.
Marszczy brwi i wskazuje na mnie. Burczy z irytacją, a ja opuszczam głowę,
słusznie skarcony. To prawda, nie byłem szczególnie zaangażowanym rodzicem.
Czy to możliwe, żeby mieć kryzys wieku średniego, nie wiedząc, ile ma się lat?
Równie dobrze mogłem być po trzydziestce, jak przed dwudziestką. Mogłem być
młodszy od Julie.
Moja żona mruczy do dzieci i pokazuje na korytarz. Zwieszają głowy
i pogwizdują ponuro, ale idą za nami. Zabieramy je do szkoły.

•••

Niektórzy z nas, być może ten sam pracowity Martwy, który zbudował
schodkowy kościół Kościstych, ustawiając w wysokie ściany ciężkie bagaże
w stołówce, stworzył „klasę”. Gdy wraz z rodziną się do niej zbliżamy, słyszymy
stamtąd zawodzenie i wrzaski. Przed wejściem stoi sznurek młodzików
czekających na swoją kolej. Moja żona i ja prowadzimy dzieci na koniec kolejki
i patrzymy na trwającą lekcję.
Pięciu młodych Martwych otacza chudego Żywego w średnim wieku.
Mężczyzna plecami przyciska się do bagaży, szaleńczo rozglądając się na
wszystkie strony, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Dwoje młodych rzuca się ku
niemu i próbuje mu przytrzymać ręce, ale ich z siebie strząsa. Trzeci odgryza mu
maleńki kawałek barku, a mężczyzna wrzeszczy, jakby został śmiertelnie zraniony,
zresztą tak właśnie jest. Od ugryzień zombie, przez postrzał czy zwykły głód,
w tym nowym świecie jest tyle możliwości śmierci. Tyle sposobów, żeby przestać
być Żywym. Ale poza kilkoma pożartymi lub pozbawionymi mózgu wyjątkami,
wszystkie drogi należą do nas, do Martwych, i naszej bardzo nieprzyjemnej
nieśmiertelności.
Dokonująca się przemiana wydaje się paraliżować mężczyznę. Jedna
z młodych zatapia zęby w jego udzie, a on nawet się nie wzdryga, po prostu się
pochyla i zaczyna walić ją po głowie pięściami, aż jej czaszka się wgniata, a kark
pęka ze słyszalnym trzaskiem. Odsuwa się od niego ze skowytem, jej głowa
kołysze się pod dziwnym kątem.
– Źle! – ryczy jej nauczyciel. – Do… gardła!
Dzieci się cofają i niepewnie przyglądają człowiekowi.
– Gardło! – powtarza nauczyciel.
On i jego asystent wkraczają ociężale na arenę i przytrzymują mężczyznę,
zmuszając go, by opadł na kolana. Nauczyciel zabija go i wstaje, a po podbródku
spływa mu krew.
– Gardło – mówi ponownie, wskazując na ciało.
Pięcioro dzieciaków wychodzi ze wstydem, a wchodzi kolejnych pięcioro.
Moje dzieci spoglądają na mnie z niepokojem. Klepię je po głowach.
Patrzymy, jak trup jest wynoszony, żeby go zjeść, a na arenę wciągany jest
następny. Ten jest stary i ma szare włosy, ale jest duży, pewnie w którymś
momencie swojego życia był ochroniarzem. Potrzeba trzech naszych samców, żeby
bezpiecznie go wprowadzić. Ciskają go w róg i szybko wracają pilnować wejścia.
Piątka młodych w środku jest nerwowa, ale nauczyciel krzyczy na nich
i zaczynają podchodzić. Gdy są już wystarczająco blisko, wszyscy atakują
jednocześnie, każde ramię chwyta po dwóch, a piąty rusza do gardła. Ale stary
człowiek jest szokująco silny. Okręca się i dwoma z nich potężnie uderza o mur
z bagażu. Cios powoduje, że ściana się trzęsie, a z góry spada twarda metalowa
aktówka. Mężczyzna łapie ją za rączkę, unosi wysoko i uderza jednego z młodych
w głowę. Czaszka pęka i ze środka wycieka mózg. Nie krzyczy, nie skręca się ani
nie dygocze, po prostu nagle zmienia się w stertę mięsa, płaską i rozlaną po
podłodze, jakby był martwy już od miesięcy. Śmierć wreszcie go dopada.
W całej szkole zapada cisza. Pozostała czwórka dzieciaków wycofuje się
z areny. Nikt tak naprawdę nie zwraca na to uwagi, gdy do środka wpadają dorośli,
żeby rozprawić się z tym człowiekiem. Wszyscy ze smutną rezygnacją patrzymy na
ciało młodzika. Nie wiemy, którzy z zebranych dorosłych mogli być jego
rodzicami, jednak wszyscy mamy podobne odczucia. Kimkolwiek byli, już wkrótce
zapomną o swojej stracie. Do jutra pojawią się Kościści i przyprowadzą kolejnego
chłopca lub dziewczynkę na miejsce tamtego. Pozwalamy sobie na kilka
nieprzyjemnych sekund ciszy w hołdzie zabitemu dzieciakowi, a potem zajęcia
trwają dalej. Kilkoro rodziców zerka po sobie, zastanawiając się, co to wszystko
oznacza, ten dziwny, odwrócony cykl życia. A może tylko mi się tak wydaje.
Moje dzieci są następne w kolejce. Z przejęciem przyglądają się bieżącej
lekcji, czasem stając na palcach, żeby lepiej widzieć, ale się nie boją. Są młodsi niż
reszta i prawdopodobnie zmierzą się z kimś zbyt słabym, żeby ostro walczyć, ale
nie wiedzą o tym i niczego się nie boją. Gdy cały świat oparty jest na śmierci
i przerażeniu, gdy egzystencja to stały stan paniki, trudno się na to nie uodpornić.
Konkretne obawy nie mają już sensu. Zastąpiliśmy je czymś dużo gorszym.

•••
Przez blisko godzinę kręcę się wokół 747, zanim wchodzę do środka. Julie
jest w klasie biznesowej, śpi. Owinęła się w kilt zrobiony z obciętych jeansów,
które kilka tygodni temu przyniosłem jako pamiątkę. Poranne słońce rozświetla jej
żółte włosy, tworząc z nich aureolę.
– Julie – szepczę.
Odrobinę unosi powieki. Tym razem nie podrywa się gwałtownie i nie
odsuwa ode mnie. Po prostu patrzy na mnie zmęczonymi, opuchniętymi oczami.
– Co – mamrocze.
– Jak… się…?
– A niby jak się mogę miewać.
Odwraca się do mnie plecami i ciasno owija koc wokół ramion.
Patrzę na nią przez chwilę. Jej postawa jest jak mur z cegieł. Opuszczam
głowę i odwracam się, żeby odejść.
– Zaczekaj – mówi, gdy przechodzę przez drzwi.
Odwracam się. Siedzi, koc ma spiętrzony na kolanach.
– Jestem głodna – mówi.
Patrzę na nią bez zrozumienia. Nie mogę zebrać myśli. Głodna? Chce rękę
albo nogę? Czerwona krew, mięso i życie? Jest Żywa… chce zjeść samą siebie?
Potem przypominam sobie jedzenie. Pamiętam stary głód, który nie miał nic
wspólnego z morderstwem i okaleczaniem, przynajmniej nie własnego gatunku.
Pamiętam steki i ciasta, płatki i owoce, i warzywa, tę niezwykłą piramidę
żywieniową. Czasami brakuje mi tego uczucia, ale nie aż tak, żeby się nad tym
rozwodzić. Stare jedzenie nie zaspokoi naszego głodu. Nawet jasnoczerwone mięso
świeżo zabitego królika czy jelenia, jego energia po prostu nie jest kompatybilna
z naszym nowym głodem. Nowy głód domaga się ofiary z człowieka. Wymaga,
żeby ktoś cierpiał, byśmy my mogli funkcjonować.
– Rozumiesz, jedzenie? – podpowiada Julie. Gestami pokazuje gryzienie. –
Kanapki? Pizza? Coś, co nie wymaga zabijania ludzi?
Kiwam głową.
– Przy…niosę.
Zaczynam wychodzić, ale znów mnie zatrzymuje.
– Po prostu pozwól mi iść – mówi. – Co ty robisz? Dlaczego mnie tu
trzymasz?
Zastanawiam się przez chwilę. Podchodzę do jej okna i pokazuję na pasy
startowe poniżej. Patrzy i widzi trwającą mszę. Zgromadzenie Martwych,
kołyszących się i zawodzących. Grzechoczące szkielety, niewydające z siebie
głosu, ale w jakiś sposób charyzmatyczne, zgrzytające swoimi połamanymi
zębami. Są ich całe tuziny.
– Robię, że… bezpieczna.
Ze swojego siedzenia patrzy na mnie z miną, której nie potrafię odczytać.
Oczy ma zwężone, a usta zaciśnięte, ale to nie do końca gniew.
– Skąd wiesz, jak mam na imię? – domaga się odpowiedzi. – Skąd, kurwa,
znasz moje imię?
Nawet nie próbuję odpowiedzieć. Nie da się wyjaśnić tego, co wiem i skąd to
wiem, nie z moim słownictwem jak ze żłobka i niezbyt dobrze funkcjonującym
aparatem mowy. Wychodzę z samolotu i idę tunelem, dotkliwiej niż zwykle
odczuwając ograniczenia związane z tym, czym jestem.
Gdy staję w bramce 12, zastanawiając się, dokąd iść, czuję dotknięcie na
ramieniu. Julie stoi tuż za mną. Ręce wepchnęła w kieszenie swoich czarnych
jeansów i wygląda niepewnie.
– Pozwól mi chociaż wyjść i trochę się przejść – mówi. – Oszaleję w tym
samolocie.
Nie odpowiadam. Rozglądam się po korytarzach.
– No chodź – mówi. – Przyszłam tutaj i nikt mnie nie zjadł. Pozwól mi pójść
z tobą po jedzenie. Nie wiesz, co lubię.
To… nie do końca prawda. Wiem, że uwielbia Phad Thai[5]. Wiem, że ślini
się na samą myśl o sushi. Wiem, że ma słabość do tłustych cheeseburgerów,
pomimo rygorystycznych zaleceń zdrowotnych Twierdzy. Ale to nie moja wiedza.
Ta wiedza została skradziona.
Powoli kiwam głową i pokazuję na nią.
– Martwa – mówię.
Zgrzytam zębami i pokazuję wysilone człapanie zombie.
– Okej – mówi.
Robię kółko, stawiając powolne, niepewne kroki, od czasu do czasu jęcząc.
– Łapię.
Biorę ją za nadgarstek i wprowadzam w korytarz. Pokazuję w różnych
kierunkach, sygnalizując małe grupki zombie łażące w słabym, porannym świetle.
Patrzę jej prosto w oczy.
– Nie… biegiem.
Kładzie rękę na sercu.
– Obiecuję.
Stojąc tak blisko niej, odkrywam, że znów wyczuwam jej zapach. Starła ze
skóry większość czarnej krwi i wciągając powietrze, potrafię wykryć ślady jej
energii życiowej. Bulgocze i syczy jak szampan, zapalając mi ogniki gdzieś
głęboko w zatokach. Wciąż patrząc jej w oczy, wkładam dłoń w świeżą, głęboką
ranę na swoim przedramieniu i choć jest już niemal sucha, udaje mi się zebrać
trochę krwi. Powoli rozsmarowuję ten atrament na jej policzkach i szyi. Dygocze,
ale nie odsuwa się. Nie da się ukryć, że jest bardzo bystrą dziewczyną.
– Okej? – pytam, unosząc brwi.
Zamyka oczy i bierze głęboki wdech. Marszczy się, czując zapach moich
wydzielin i wreszcie kiwa głową.
– Okej.
Idę, a ona idzie za mną, chwiejąc się i jęcząc co trzy, cztery kroki. Przesadza,
to jak Szekspir w wykonaniu szkolnej grupy teatralnej, ale da radę. Idziemy przez
tłumy Martwych, powłóczących nogami, po obu stronach, i nikt na nas nawet nie
patrzy. Ku mojemu zdumieniu, strach Julie z każdym krokiem wydaje się
rozwiewać, mimo że sytuacja bez wątpienia jest groźna. Kilka razy po tym, jak
wydaje z siebie szczególnie dramatyczny jęk, widzę, że walczy, by się nie
uśmiechnąć. Ja też się uśmiecham, upewniwszy się, że mnie nie widzi.
To jest… nowe.

[5] Phad Thai – tradycyjna potrawa tajska.


6

Zabieram Julie do części restauracyjnej i patrzy na mnie dziwnie, gdy


natychmiast ruszam w stronę restauracji tajskiej. Gdy podchodzimy bliżej, kuli się
i zasłania nos.
– O Boże – jęczy.
Podgrzewane pojemniki na froncie pokryte są zaschniętą pleśnią, martwymi
czerwiami i brudem. Ja jestem już dość uodporniony na smród, ale sądząc po minie
Julie, jest on przytłaczający. Przez chwilę buszujemy na zapleczu, ale przerwy
w dostawach energii lotniska sprawiają, że zamrażarki działają tylko od czasu do
czasu, więc wszystko, co w nich jest, zdążyło zgnić. Ruszam w stronę knajpy
z burgerami. Julie znów rzuca mi zagadkowe spojrzenie i idzie za mną. W jednej
z lodówek znajdujemy kilka zimnych burgerów, ale z pewnością rozmrażały się
i zamrażały na nowo wiele razy. Na podłodze leżą martwe muchy.
Julie wzdycha.
– Co teraz?
Patrzę w przestrzeń, myśląc. Na lotnisku jest bar sushi… ale pamiętam coś
niecoś o sushi i jeśli kilka godzin wystarczy, żeby świeży filet z hamachi[6] nie
nadawał się do jedzenia, to nie chcę wiedzieć, co mogą zdziałać lata.
– Boże – mówi Julie, gdy stoję i zastanawiam się, co dalej – naprawdę
umiesz zaplanować randkę z kolacją.
Marszcząc nos, otwiera kilka pudeł z zapleśniałymi zapasami.
– Nigdy wcześniej tego nie zrobiłeś, prawda? Nie zabrałeś do domu żywego
człowieka?
Przepraszająco potrząsam głową, ale krzywię się na to, w jaki sposób użyła
słowa „człowiek”. Nigdy nie podobało mi się to rozróżnienie. Ona jest Żywa, a ja
jestem Martwy, ale lubię myśleć, że oboje jesteśmy ludźmi. Nazwijcie mnie
idealistą.
Podnoszę palec, jakbym chciał ją skarcić.
– Jeszcze… jedno miejsce.
Idziemy do nieoznaczonej części przestrzeni restauracyjnej. Kilka drzwi
dalej jesteśmy w głównym magazynie lotniska. Siłą otwieram drzwiczki
zamrażarki i wydobywa się z niej chmura mroźnego powietrza. Ukrywam swoją
ulgę. To zaczynało mnie krępować. Wchodzimy do środka i stajemy między
półkami wypchanymi tacami z jedzeniem podawanym w samolotach.
– Co my tu mamy… – mówi Julie i zaczyna przeszukiwać niższe półki,
oglądając steki i puree ziemniaczane. Nie jestem komikiem estradowym, nie mam
uwag co do jedzenia w samolotach, ale dzięki wspaniałym konserwantom, które
zawierają, posiłki wyglądają na jadalne.
Julie czyta oznaczenia na wyższych półkach, do których nie może dosięgnąć
i nagle się uśmiecha, pokazując doskonałe, białe zęby, uzyskane dzięki noszonemu
w dzieciństwie aparatowi ortodontycznemu.
– Popatrz, Phad Thai! Uwielbiam…
Przerywa i odsuwa się, patrząc na mnie niepewnie. Pokazuje na półkę.
– Wezmę to.
Sięgam ponad jej głowę i chwytam naręcze zamrożonych Phad Thai. Nie
chcę, żeby jakiś Martwy zobaczył, że Julie je te pozbawione życia, biologiczne
śmieci, te puste łupiny, więc prowadzę ją do stolika ukrytego za jakimiś
zawalonymi stoiskami z pocztówkami. Staram się ją prowadzić w tak dużej
odległości od Szkoły, jak to tylko możliwe, ale wciąż można usłyszeć stłumione
krzyki niosące się po korytarzach. Na twarzy Julie maluje się całkowity spokój,
nawet gdy słychać szczególnie przejmujące wrzaski. Robi wszystko, poza
pogwizdywaniem, żeby pokazać, że nie jest świadoma rzezi. To na mój użytek czy
jej?
Siadamy przy stoliku w kawiarni. Stawiam przed nią jedną z tac.
– Smacz…nego – mówię.
Plastikowym widelcem dźga zamarznięty na kość makaron. Spogląda na
mnie.
– Naprawdę niewiele pamiętasz, co? Kiedy ostatni raz jadłeś prawdziwe
jedzenie?
Wzruszam ramionami.
– Ile czasu minęło, odkąd… umarłeś?
Przykładam palec do skroni i potrząsam głową.
Przygląda mi się uważnie.
– No, to nie mogło być bardzo dawno. Wyglądasz całkiem nieźle jak na
trupa.
Znów się krzywię w odpowiedzi, ale uświadamiam sobie, że nie może znać
delikatnych, kulturalnych konotacji słowa „trup”. M czasem używa go w żartach
i sam używam go w chwilach bardziej posępnego nastroju, ale gdy wypowiada je
ktoś z zewnątrz, wywołuje nagłe wzburzenie, którego by nie zrozumiała. Biorę
głęboki wdech i uspokajam się.
– W każdym razie nie mogę tego zjeść w takiej postaci – mówi, dźgając
jedzenie plastikowym widelcem, aż jeden z zębów pęka. – Idę poszukać
mikrofalówki. Zaczekaj.
Wstaje i idzie do jednej z pustych restauracji. Zapomniała o powłóczeniu
nogami, a jej biodra kołyszą się rytmicznie. To ryzykowne, ale postanawiam się
tym nie przejmować.
– O, proszę – mówi po powrocie, wąchając pikantnie pachnącą parę. –
Mmm. Od wieków nie jadłam Thai. W Twierdzy nie mamy już prawdziwego
jedzenia, tylko podstawowe składniki odżywcze i carbteinę. Tabletki carbteinowe,
proszek carbteinowy, sok carbteinowy. Jezu. – Siada i kosztuje makaron. Zamyka
oczy. – O rany.
Siedzę i patrzę, jak je. Zauważam, że chyba ma kłopoty z przepchnięciem
gorącego jedzenia przez gardło. Z restauracyjnej chłodziarki wyciągam butelkę
letniego czerwonego ale i stawiam ją na stole.
Julie przestaje jeść i spogląda na piwo. Potem patrzy na mnie i uśmiecha się.
– Hej, panie Zombie. Czytasz mi w myślach – odkręca kapsel i bierze duży
łyk. – Piwa też od dawna nie piłam. Wszelkie substancje mącące umysł są
w Twierdzy zabronione. Przez cały czasy trzeba zachować stan pogotowia, być
czujnym, bla bla bla.
Bierze kolejny łyk i obrzuca mnie oceniającym spojrzeniem zabarwionym
sarkazmem.
– Może nie jesteś takim znowu potworem, panie Zombie. To znaczy, każdy,
kto docenia dobre piwo, dla mnie jest przynajmniej w połowie porządny.
Patrzę na nią i przykładam dłoń do swojej piersi.
– Na… imię… – mówię, ale nie mam pojęcia, co powiedzieć dalej.
Odstawia piwo i nieco się pochyla.
– Masz imię?
Kiwam głową.
Jej usta składają się w zachwycony półuśmiech.
– Jak masz na imię?
Zamykam oczy i zastanawiam się głęboko, próbując wydobyć je z pustki, ale
już tyle razy tego próbowałem.
– Rrr – mówię, próbując je wypowiedzieć.
– Rur? Masz na imię Rur?
Potrząsam głową.
– Rrrrrr…
– Rrr? Zaczyna się od R?
Przytakuję.
– Robert?
Potrząsam głową.
– Rick? Rodney?
Potrząsam głową.
– Hmm… Rambo?
Wzdycham i patrzę na stół.
– No to może będę mówić do ciebie po prostu „R”? To jakiś początek,
prawda?
Spoglądam jej w oczy.
– R – mówię.
Na mojej twarzy z wolna pojawia się uśmiech.
– Cześć, R – mówi. – Jestem Julie. Ale już to wiesz. Chyba jestem pieprzoną
sławą. – Wyciąga w moją stronę butelkę piwa. – Napij się.
Przez sekundę gapię się na butelkę. Na myśl o tym, co jest w środku,
odczuwam coś na kształt mdłości. Ciemna, bursztynowa pustka. Pozbawione życia
szczyny. Ale nie chcę psuć tego niemożliwie ciepłego momentu swoimi głupimi,
nieumarłymi dziwactwami. Przyjmuję butelkę i biorę długi łyk. Czuję, jak piwo
przesącza się przez drobne pęknięcia w moim żołądku i moczy mi koszulę.
A potem, ku swemu zaskoczeniu, czuję lekki szum w głowie. To oczywiście nie
jest możliwe, skoro nie mam już krążenia, które rozprowadzałoby alkohol, ale i tak
to czuję. Czy to psychosomatyczne? Może odległe wspomnienie spożywania
alkoholu, które zostało z mojego starego życia? Jeśli tak, to najwyraźniej miałem
słabą głowę.
Julie uśmiecha się, widząc moją ogłupiałą minę.
– Pij – mówi.
Biorę kolejny łyk. Na szyjce butelki czuję smak jej malinowego błyszczyku.
Wyobrażam ją sobie na koncercie, z włosami upiętymi i ułożonymi, jej drobne
ciało żarzące się w szykownej, czerwonej sukience, i jak ją całuję, szminka
rozsmarowująca się na moich ustach, zostawiająca jasny, czerwony ślad na moich
szarych wargach…
Odsuwam butelkę na bezpieczną odległość.
Julie śmieje się i wraca do jedzenia. Walczy z nim przez kilka minut,
ignorując moją obecność przy stole. Właśnie mam podjąć próbę poprowadzenia
lekkiej rozmowy, gdy podnosi na mnie wzrok. Na jej twarzy nie ma już żadnych
śladów serdeczności.
– No więc, R, dlaczego mnie tutaj trzymasz? – mówi.
Pytanie zaskakuje mnie jak nagłe uderzenie w twarz. Patrzę w sufit. Gestem
obejmuję całe lotnisko, wskazuję kierunek, z którego dochodzą odległe jęki moich
Martwych towarzyszy. Ze zgrzytem zaciskam zęby.
– Zapewniam ci bezpieczeństwo.
– Bzdura.
Zapada cisza. Patrzy na mnie twardo. Uciekam wzrokiem.
– Słuchaj – mówi. – Rozumiem, że tam, w mieście, uratowałeś mi życie.
I chyba jestem ci za to wdzięczna. No dobra. Dzięki za uratowanie życia. Albo
oszczędzenie życia. Nieważne. Ale przyprowadziłeś mnie tutaj i jestem pewna, że
możesz mnie wyprowadzić. Więc jeszcze raz. Dlaczego mnie tu trzymasz?
Czuję jej świdrujące spojrzenie jak rozgrzane żelazo i uświadamiam sobie,
że nie mogę uciec. Kładę rękę na piersi, na sercu. Moje „serce”. Czy ten żałosny
organ wciąż jeszcze coś znaczy? Siedzi bez ruchu w mojej klatce piersiowej, nie
pompując krwi, nie służąc żadnemu celowi, a jednak wydaje się, że w jego
zimnych ścianach wciąż powstają moje uczucia. Mój stłumiony smutek, moja
niejasna tęsknota, moje rzadkie przebłyski radości. Basen pośrodku piersi,
cieknący, rozcieńczony i słaby, ale prawdziwy.
Przyciskam rękę do serca. Potem powoli wyciągam drugą dłoń do Julie
i dotykam jej serca. W jakiś sposób udaje mi się spojrzeć jej w oczy.
Patrzy na moją rękę, potem zimno na moją twarz.
– Czy ty, kurwa, jaja sobie robisz…
Cofam rękę i spuszczam wzrok na blat stolika, wdzięczny, że nie jestem
w stanie się zarumienić.
– Trzeba… poczekać – mamroczę. – Myślą… że jesteś… nowo
przemieniona. Zauważą.
– Jak długo?
– Kilka… dni. Za…pomną.
– Jezu Chryste – wzdycha i potrząsając głową, zakrywa dłonią oczy.
– Nic ci się… nie stanie – mówię jej. – Obiecuję.
Nie zwraca na to uwagi. Z kieszeni wyciąga iPoda i wkłada sobie słuchawki
w uszy. Wraca do swojego jedzenia, słuchając muzyki, która dla mnie jest tylko
stłumionym syczeniem.
Ta randka nie idzie dobrze. Raz jeszcze przytłacza mnie absurdalność moich
wewnętrznych myśli i chciałbym zrzucić skórę, uciec ze swojego paskudnego,
niezdarnego ciała i być szkieletem, nagim i anonimowym. Już mam wstać i odejść,
gdy Julie wyciąga słuchawkę z jednego ucha i obrzuca mnie badawczym
spojrzeniem zmrużonych oczu.
– Ty jesteś… inny, prawda? – mówi.
Nie odpowiadam.
– Nigdy nie słyszałam, żeby zombie coś mówiły, poza „móóózgiii” i całym
tym cholernym zawodzeniem. I nigdy nie widziałam, żeby zombie postrzegały
ludzi inaczej niż jako jedzenie. A już na pewno żaden z nich nigdy nie postawił mi
drinka. Czy są… inni, podobni do ciebie?
Znów czuję potrzebę zaczerwienienia się.
– Nie… wiem.
Bezmyślnie przesuwa makaron po talerzu.
– Kilka dni – powtarza.
Kiwam głową.
– A co ja mam tu robić, dopóki nie będę mogła uciec? – irytuje się Julie. –
Mam nadzieję, że się nie spodziewasz, że przez cały tydzień będę siedzieć w tym
twoim samolocie i kąpać się we krwi.
Zastanawiam się przez chwilę. Głowę zalewa mi tęcza wyobrażeń, pewnie
urywków filmów, które widziałem, naiwnych, romantycznych i z gruntu
niemożliwych. Muszę się trzymać w ryzach.
– Ja będę… zabawiać – mówię wreszcie i uśmiecham się niepewnie. –
Jesteś… gościem.
Wywraca oczami i znów zaczyna jeść. Druga słuchawka wciąż leży na stole.
Nie unosząc wzroku znad talerza, podaje ją mnie. Wtykam ją do ucha i do głowy
wpływa mi głos Paula McCartneya, wyśpiewującego te wszystkie smętne
antonimy, tak/nie, wysoko/nisko, witaj/żegnaj/witaj.
– Wiesz, że John Lennon nienawidził tej piosenki? – powiedziała Julie,
zwracając się w moim kierunku, ale niezupełnie do mnie. – Uważał, że to
pozbawione znaczenia głupoty. Zabawnie usłyszeć coś takiego od człowieka, który
napisał „Jestem morsem”.
– Goo Goo… gajoob – mówię.
Przerywa jedzenie, patrzy na mnie i kręci głową z miłym zaskoczeniem.
– Tak, dokładnie.
Bez zastanowienia bierze łyk piwa, zapominając o śladzie moich ust na
butelce, a moje oczy rozszerzają się w nagłej panice. Ale nic się nie dzieje. Może
moja zaraza nie przenosi się w taki łagodny sposób. Może potrzebuje przemocy
ugryzienia.
– W każdym razie – mówi – w tej chwili jest dla mnie zbyt wesoła.
Przerywa odtwarzanie. Słyszę Avę Gardner śpiewającą coś z Showboat,
potem znów opuszcza kilka kawałków, włącza jakiś nieznany mi utwór rockowy
i podkręca głośność. Mam jakąś odległą świadomość rozbrzmiewającej muzyki, ale
się wyłączyłem. Patrzę, jak Julie z zamkniętymi oczami kołysze głową na boki.
Nawet teraz, tutaj, w najmroczniejszym i najdziwniejszym z miejsc, w najbardziej
makabrycznym towarzystwie, muzyka ją porusza, a jej życie mocno pulsuje. Znów
to czuję, biały, lśniący opar przebijający się spod mojej czarnej krwi. A nawet dla
bezpieczeństwa Julie nie jestem w stanie zmusić się do tego, by go zdławić.
Co jest ze mną nie tak? Gapię się na swoją rękę, na bladoszare ciało, zimne
i sztywne, i marzę, żeby było różowe, ciepłe i elastyczne, zdolne do tego, by
prowadzić, budować i pieścić. Marzę, by moje nekrotyczne komórki otrząsnęły się
z letargu, napełniły się i rozświetliły jak bożonarodzeniowa choinka w moim
mrocznym jądrze. Czy wymyślam sobie to wszystko, jak szum w głowie po piwie?
Placebo? Optymistyczne złudzenie? W każdym razie czuję, jak płaska linia mojej
egzystencji wybucha, tworząc wzgórza i doliny bicia serca.
[6] Hamachi – gatunek japońskiej ryby.
7

– Musisz ostrzej skręcać. Gdy skręcasz w prawo, cały czas prawie wypadasz
z drogi.
Chwytam pokrytą skórą kierownicę i wciskam gaz. Mercedes rusza
gwałtownie, aż odskakują nam głowy.
– Boże, ale ty masz ciężką nogę. Nie możesz ostrożniej z tym gazem?
Hamuję nierówno, zapominając wcisnąć sprzęgło i silnik gaśnie. Julie
wywraca oczami i zmusza się do cierpliwości.
– Dobra, popatrz.
Znów odpala silnik, a potem przesuwa się na mnie i oplata moje nogi
swoimi, stawiając swoje stopy na moich. Pod jej naciskiem gładko zmieniam gaz
na sprzęgło, a samochód sunie naprzód.
– Właśnie tak – mówi i wraca na swoje siedzenie.
Wydaję z siebie zadowolony gwizd.
W łagodnym, popołudniowym słońcu jeździmy w tę i z powrotem po
asfalcie. Włosy powiewają nam na wietrze. Tu i teraz, w tym cukierkowo
czerwonym krążowniku z ’64, z tą piękną, młodą kobietą, nie potrafię się
powstrzymać przed osadzaniem się w innych, bardziej klasycznych kreacjach
filmowych. Mój umysł błądzi, a ja tracę te resztki koncentracji, które jestem
w stanie utrzymać. Nagle zjeżdżam z drogi i zderzakiem zahaczam o schody na
kołach, przesuwając element kościoła Kościstych. Uderzenie sprawia, że głowy
przechylają nam się gwałtownie i słyszę, jak na tylnym siedzeniu trzaskają karki
moich dzieci. Jęczą protestująco, a ja je uciszam. Już jestem zakłopotany; nie chcę
mieszać w to jeszcze dzieci.
Julie ogląda nasz wgnieciony przód i potrząsa głową.
– Cholera, R, to był piękny samochód.
Mój syn wychyla się i podejmuje kolejną niezdarną próbę zjedzenia ramienia
Julie. Sięgam do tyłu i wymierzam mu klapsa. Ze skrzyżowanymi ramionami
i nadąsaną miną opada na tylne siedzenie.
– Żadnego gryzienia! – karci go Julie, wciąż badając uszkodzenia.
Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się zabrać dzieci na dzisiejszą lekcję
jazdy. Julie od kilku dni próbuje mnie uczyć, a dziś poczułem niezrozumiałą
potrzebę bycia ojcem. Przekazania wiedzy. Mam świadomość, że to nie jest do
końca bezpieczne. Moje dzieci są za małe, żeby rozpoznać wzorce mowy Żywych,
wyczuwają ich znacznie słabiej ode mnie, a ja kilka razy odświeżyłem
makabryczny kamuflaż Julie, ale z tak bliska jej prawdziwa natura wciąż unosi się
w powietrzu. Moje dzieci ją wyczuwają, a ich powoli rozwijające się instynkty
biorą górę. Próbuję je łagodnie dyscyplinować.
Gdy zawracamy do naszego terminala, zauważam, że z bramki towarowej
wyłania się grupa wiernych. Jak w odwróconej procesji pogrzebowej Martwi
maszerują w uroczystym szeregu, powolnymi, chwiejnymi krokami, w stronę
kościelnego kręgu. Pielgrzymkę prowadzi grupka Kościstych, poruszających się
znacznie bardziej celowo niż którykolwiek z Martwych posiadających ciało. Jest
pośród nas kilkoro, którzy zawsze sprawiają wrażenie, że dokładnie wiedzą, dokąd
idą i co robią. Nie wahają się, nie zatrzymują ani nie zmieniają kursu, a ich ciała
ani nie rosną, ani nie gniją. Są całkowicie stabilni. Jeden z nich patrzy dokładnie na
mnie, a ja przypominam sobie rysunek przedstawiający Ciemne Wieki, który
kiedyś widziałem – gnijącego trupa szydzącego z pulchnej, młodej dziewczyny.
Quod tu es, ego fui, quod ego sum, tu eris.
Czym ty jesteś, ja byłem, czym ja jestem, ty będziesz.
Odrywam się od pustego spojrzenia szkieletu. Gdy jedziemy wzdłuż ich
szeregu, jeden z Cielesnych spogląda na nas bez zainteresowania, a ja widzę pośród
nich moją żonę. Idzie u boku jakiegoś samca, z dłonią w jego dłoni. Moje dzieci
zauważają ją w tłumie i stają na tylnym siedzeniu, machając i zawodząc głośno.
Julie patrzy tam, gdzie one i widzi, jak moja żona do nich macha. Julie spogląda na
mnie.
– Czy to jakby… twoja żona?
Nie odpowiadam. Patrzę na żonę, spodziewając się czegoś w rodzaju nagany.
Ale w jej oczach nie ma prawie śladu rozpoznania. Patrzy na samochód. Patrzy na
mnie. Patrzy przed siebie i idzie dalej, z ręką w dłoni kolejnego mężczyzny.
– Czy to twoja żona? – ponownie, z większym naciskiem, pyta Julie.
Przytakuję.
– Co to był za… facet, z którym szła?
Wzruszam ramionami.
– Czy ona cię zdradza albo coś?
Wzruszam ramionami.
– Nie wkurza cię to?
Wzruszam ramionami.
– Przestań wzruszać ramionami, ty dupku! Wiem, że potrafisz mówić;
powiedz coś.
Zastanawiam się przez minutę. Patrząc na moją żoną znikającą w oddali,
kładę dłoń na swoim sercu.
– Martwy.
Macham ręką w stronę żony.
– Martwa.
Spoglądam w niebo i tracę ostrość widzenia.
– Chcę, żeby… to bolało. Ale… nie boli.
Julie patrzy na mnie tak, jakby czekała na coś więcej, a ja się zastanawiam,
czy wyraziłem cokolwiek w tym swoim bojaźliwym, bełkotliwym monologu. Czy
w ogóle było słychać moje słowa, czy też było to tylko echo w mojej głowie,
podczas gdy ludzie gapią się na mnie wyczekująco? Chcę zmienić swoją
interpunkcję. Tęsknię za wykrzyknikami, ale tonę w elipsach.
Julie patrzy na mnie jeszcze chwilę, a potem odwraca się do okna i widoków
za nim. Po naszej prawej czarne otwory tuneli prowadzących na płytę lotniska,
niegdyś pełne podekscytowanych podróżników w drodze w świat, chcących
poszerzyć swoje horyzonty, zdobyć miłość, sławę i fortunę. Po lewej ciemniejący
wrak boeinga dreamlinera.
– Mój chłopak raz mnie zdradził – mówi Julie w stronę okna. –
Z dziewczyną, którą gościł jego ojciec, podczas gdy tworzono domy zastępcze.
Którejś nocy potwornie się upili i jakoś tak wyszło. To był wypadek, a on przyznał
się do wszystkiego, to była najszczersza i najbardziej poruszająca spowiedź wszech
czasów. Przysięgał na Boga, że tak bardzo mnie kocha i zrobi wszystko, żeby mnie
przekonać, bla bla bla, ale to nie miało znaczenia, wciąż o tym myślałam, wciąż
miałam to w głowie, wciąż mnie to paliło. Całymi tygodniami płakałam po nocach.
Bez przerwy słuchałam swoich najsmutniejszych mp3.
Powoli kręci głową. Spojrzenie ma nieobecne.
– Czasem po prostu wszystko… czasem wszystko czuję tak mocno. Gdy
wydarzyło się to z Perrym, chciałam być bardziej… jak ty.
Przyglądam się jej uważnie. Bawi się kosmykiem włosów, nawija go lekko
na palec. Na jej nadgarstkach i przedramionach zauważam blade blizny, cienkie
linie, zbyt symetryczne, żeby powstały przypadkowo. Mruga i spogląda na mnie
nagle, jakbym obudził ją ze snu.
– Nie wiem, dlaczego ci o tym opowiadam – mówi zirytowana. – I tak
koniec lekcji na dziś. Jestem zmęczona.
Bez dalszych uwag wiozę nas do domu. Hamuję za późno i wbijam się na
dwa cale w mazdę miata. Julie wzdycha.

•••

Później tego wieczoru siedzimy ze skrzyżowanymi nogami na środku


przejścia 747. Na podłodze przed Julie stygnie taca podgrzanego w mikrofalówce
Thai Phad. Patrzę w milczeniu, jak grzebie w talerzu. Nawet gdy nie robi nic
szczególnego ani nic nie mówi, przyjemnie jest na nią patrzeć. Jej głowa się
kołysze, oczy wędrują, uśmiecha się i pochyla ciało. Myśli przelatują przez jej
twarz jak filmy.
– Tu jest za cicho – mówi i podnosi się.
Zaczyna grzebać w moich płytach.
– O co chodzi z tymi wszystkimi winylami? Nie jesteś w stanie rozpracować
iPoda?
– Lepszy… dźwięk.
Śmieje się.
– Purysta, co?
Dźgam palcem powietrze.
– Bardziej prawdziwy. Bardziej… żywy.
Kiwa głową.
– No, prawda. Jednak dużo więcej z tym kłopotu.
Przebiega wzrokiem sterty płyt i lekko marszczy brwi.
– Nie ma tu nic wydanego po… dziewięćdziesiątym dziewiątym. To właśnie
wtedy umarłeś czy co tam?
Przez chwilę zastanawiam się nad tym, a potem wzruszam ramionami. To
możliwe, ale prawda jest taka, że nie mam pojęcia, kiedy umarłem. Można by
próbować odgadnąć dzień mojej śmierci po moim obecnym stopniu rozkładu, ale
nie wszyscy gnijemy w tym samym tempie. Niektórzy z nas przez lata pozostają
świeży jak w dniu pogrzebu, a inni pozbywają się ciała w ciągu kilku miesięcy –
tkanki odchodzą od kości jak wysuszona gąbka morska. Nie wiem, co jest
powodem takiej niesprawiedliwości. Może nasze ciała kierują się wskazówkami
umysłów. Niektóre łatwo z siebie rezygnują, inne trzymają się mocno.
Kolejna przeszkoda w ustaleniu mojego wieku: nie mam pojęcia, który
mamy rok. 1999 równie dobrze mógł być dekadę temu, jak i wczoraj. Można by
wydedukować, ile czasu minęło, na podstawie stanu zapadających się ulic,
niszczejących budynków, rozpadającej się infrastruktury, ale każda część świata
rozpada się w swoim własnym tempie. Są miasta, które łatwo by było pomylić
z azteckimi ruinami, i są miasta, które wyglądają na opuszczone ledwie w zeszłym
tygodniu, z wciąż włączonymi telewizorami emitującymi stały szum i potrawami
w kawiarniach, które ledwie zaczęły pleśnieć.
To, co stało się ze światem, działo się stopniowo. Zapomniałem, co to
właściwie było, ale mam niejasne, płodowe wspomnienia tego, jak to było. Tlący
się żar, który nigdy tak naprawdę nie zmienił się w ogień, aż nie zostało już dużo
do spalenia. Każdy kolejny krok nas zaskakiwał. I wreszcie któregoś dnia się
obudziliśmy, i wszystko zniknęło.
– I znowu to robisz – mówi Julie. – Odpływasz. Jestem strasznie ciekawa,
o czym myślisz, gdy się tak wyłączasz.
Wzruszam ramionami, a ona wzdycha z irytacją.
– I znowu to samo, wzruszasz ramionami. Przestań, wzruszaczu jeden!
Odpowiedz na moje pytanie. Skąd te ograniczenia muzyczne?
Zaczynam wzruszać ramionami i powstrzymuję się, nie bez trudu. Jak
miałbym jej to wytłumaczyć słowami? Powolna śmierć Don Kichota. Porzucenie
poszukiwań, zaniknięcie pragnień, otępienie, które jest nieuchronnym losem
Martwego.
– My nie… myślimy… o nowych rzeczach – zaczynam, próbując opanować
swoją kiepską dykcję. – Znajduję… rzeczy… czasami. Ale nie… szukamy.
– Coś takiego – mówi Julie. – No co za pieprzona tragedia.
Nadal przekopuje moje nagrania, ale w miarę, jak mówi, jej ton staje się
coraz ostrzejszy.
– Nie myślicie o nowych rzeczach? Nie szukacie? Co to w ogóle znaczy?
Nie szukacie muzyki? Nie wiecie, że muzyka to życie? To fizyczna emocja –
można jej dotknąć! To sama energia wyssana z ducha i wtłoczona w fale
dźwiękowe, które odbierają twoje uszy. I co, powiesz mi, że to nudne? Że nie
macie na to czasu?
Nie wiem, co mógłbym na to odpowiedzieć. Odkrywam, że modlę się do
straszliwych ust otwartego nieba o to, by Julie nigdy się nie zmieniła. Żeby nigdy
się nie obudziła i nie odkryła, że jest starsza i mądrzejsza.
– W każdym razie masz tu trochę dobrej muzy – mówi, uspokajając się. –
Naprawdę dobrej. Dobra, puśćmy to jeszcze raz. Frank jest zawsze na czasie.
Włącza płytę i wraca do swojego Phad Thai. Kabinę samolotu wypełnia The
Lady is a Tramp, a ona uśmiecha się do mnie krzywo.
– Kawałek o mnie – mówi i napycha sobie usta makaronem.
Powodowany niezdrową ciekawością nabieram trochę klusek z jej talerza
i żuję. Kompletnie nie mają smaku. To jak wyobrażenie jedzenia, jak żucie
powietrza. Odwracam głowę i spluwam w dłoń. Julie nie zauważa tego. Wydaje się
bardzo daleko, a ja patrzę na kolory i kształty myśli przemykających przez jej
twarz. Po kilku minutach przełyka i spogląda na mnie.
– R – mówi tonem zwykłej ciekawości. – Kogo zabiłeś?
Sztywnieję. Muzyka jest podkładem dla mojego niepokoju.
– W tym drapaczu chmur. Zanim mnie uratowałeś. Widziałam krew na
twojej twarzy. Czyja była?
Po prostu na nią patrzę. Dlaczego musi mnie o to pytać? Dlaczego jej
wspomnienia nie mogą zblednąć tak, jak moje? Dlaczego nie może po prostu żyć
ze mną, w ciemności, pływając w otchłani wymazanej historii?
– Po prostu muszę wiedzieć, kto to był – mówi.
Jej mina niczego nie zdradza. Bez mrugania wpatruje się prosto w moje
oczy.
– Nikt – mamroczę. – Jakiś… dzieciak.
– Istnieje teoria, że zjadacie mózgi, ponieważ dzięki temu przeżywacie
czyjeś życie. To prawda?
Wzruszam ramionami, starając się nie wiercić. Czuję się jak berbeć
przyłapany na mazaniu rękami po ścianach. Albo na zabiciu dziesiątek ludzi.
– Kto to był? – naciska. – Nie pamiętasz?
Rozważam kłamstwo. Pamiętam kilka twarzy z tamtego pokoju; mógłbym
rzucić kości i wybrać jedną, przypuszczalnie jakiegoś przypadkowego rekruta,
którego nawet nie znała, a ona przyjęłaby to do wiadomości i już do tego nie
wracała. Ale nie mogę tego zrobić. Nie mogę jej okłamać, ale nie mogę też
wyrzucić z siebie niestrawnej prawdy. Jestem w pułapce.
Julie przez długą chwilę świdruje mnie wzrokiem, potem coś przemyka jej
przez twarz i odpuszcza. Patrzy na poplamioną wykładzinę w samolocie.
– Czy to był Berg? – podsuwa tak cicho, jakby mówiła do siebie. – Ten
dzieciak z trądzikiem? Założę się, że to był Berg. Ten facet był fiutem. Nazwał
Norę mulatką i przez całą tę akcję gapił się na mój tyłek. Czego Perry oczywiście
nawet nie zauważył. Jeśli to był Berg, to prawie się cieszę, że go dopadłeś.
Próbuję złapać jej spojrzenie, żeby zrozumieć to wyznanie, ale teraz to ona
unika kontaktu wzrokowego.
– Tak czy inaczej – mówi – ktokolwiek zabił Perry’ego… chcę, żebyś
wiedział, że go za to nie winię.
Znów sztywnieję.
– Nie… winisz?
– Nie. To znaczy, chyba to rozumiem. Rozumiem, że to nie jest coś, co wy
sobie po prostu wybraliście. Tak po prostu… jest. A szczerze mówiąc… nigdy bym
się nikomu do tego nie przyznała, ale… – Wpatruje się w swoje jedzenie – to
w sumie ulga, że wreszcie do tego doszło.
Marszczę brwi.
– Do… czego?
– Wreszcie przestałam się tego bać.
– Śmierci… Perry’ego?
Natychmiast żałuję wypowiedzenia jego imienia. Sylaby spływające po
moim języku mają smak jego krwi.
Julie kiwa głową, wciąż patrząc w talerz. Gdy znowu się odzywa, głos ma
miękki i słaby. To głos wspomnień, które chciałoby się zapomnieć.
– Coś… mu się stało. Właściwie to wiele rzeczy. Chyba dotarł do punktu,
gdy nie mógł już więcej udźwignąć, więc zmienił się w kogoś innego. Jednego dnia
był błyskotliwym, gorącym dzieciakiem, takim zwariowanym i zabawnym,
i pełnym marzeń, a potem… po prostu porzucił wszystkie swoje plany, wstąpił do
Straży… To było przerażające, jak szybko się zmienił. Powiedział, że wszystko
robi dla mnie, że nadszedł czas, by dorósł i zmierzył się z rzeczywistością, wziął na
siebie odpowiedzialność i takie tam. Ale wszystko, co w nim kochałam – wszystko,
co sprawiało, że był sobą – po prostu zaczęło gnić. On w zasadzie się poddał.
Porzucił swoje życie. Prawdziwa śmierć była tylko kolejnym, logicznym krokiem.
Odsuwa swój talerz.
– Dużo o tym rozmawialiśmy. O umieraniu. Ciągle wracał do tego tematu.
Potrafił nagle przerwać pieszczoty i powiedzieć coś w stylu: „Julie, jak myślisz,
jaka jest obecnie przeciętna długość życia?” Albo: „Julie, kiedy umrę, obetniesz mi
głowę?” Niesamowicie romantyczne, nie?
Wygląda przez okno samolotu w stronę odległych gór.
– Próbowałam z nim rozmawiać. Naprawdę bardzo się starałam go tam
utrzymać, ale w ciągu ostatnich dwóch lat to już dla wszystkich było jasne. On po
prostu… odszedł. Nie wiem, czy cokolwiek mniejszego od Chrystusa i króla Artura
wracających, żeby ocalić świat, mogłoby go sprowadzić z powrotem. Ja
z pewnością do tego nie wystarczałam.
Patrzy na mnie.
– Czy on wróci do życia? Jako jeden z was?
Spuszczam oczy, przypominając sobie owocowy, różowy smak jego mózgu.
Potrząsam głową.
Milczy przez chwilę.
– To nie tak, że nie jest mi smutno z powodu jego śmierci. Jestem, ja…
Jej głos załamuje się lekko. Przerywa i oczyszcza gardło.
– Naprawdę mi smutno. Ale od dawna się na to przygotowywałam.
Z oka spływa jej łza i wydaje się tym zaskoczona. Ściera ją, jakby odganiała
komara.
Wstaję, zabieram jej talerz i wrzucam do pojemnika na śmieci. Gdy siadam
z powrotem, oczy ma suche, ale wciąż lekko zaczerwienione. Pociąga nosem
i uśmiecha się do mnie słabo.
– Chyba nagadałam sporo okropieństw o Perrym, a sama wcale nie jestem
taka znowu kryształowa, wiesz? Ja też jestem wrakiem, tyle tylko, że… wciąż
żywym. W stanie rozpadu. – Śmieje się krótko, urywanie. – To dziwaczne, nigdy
z nikim o tym nie rozmawiałam, ale ty… chcę powiedzieć, że jesteś taki cichy, po
prostu siedzisz i słuchasz, to jak mówienie do…
Jej uśmiech znika i ona też znika na chwilę. Gdy znów się odzywa, głos ma
ostrożny, ale płaski. Jej wzrok błądzi po kabinie, studiując nity i tabliczki
ostrzegawcze.
– Gdy byłam młodsza, brałam różne prochy. Zaczęłam, jak miałam
dwanaście lat i próbowałam prawie wszystkiego. Nadal piję i palę trawkę, gdy
tylko mam okazję. Nawet raz, gdy miałam trzynaście lat, uprawiałam seks za
pieniądze. Nie dlatego, że chciałam pieniędzy – nawet wtedy pieniądze były
w gruncie rzeczy bezwartościowe. Tylko dlatego, że to było okropne, a ja czułam,
że na to zasłużyłam. – Patrzy na swój nadgarstek, na te cieniutkie blizny, jak
stempel – wejściówka na koncert samej śmierci. – Wszystkie te gówniane rzeczy,
które ludzie robią sami sobie… W sumie zawsze chodzi o to samo, wiesz? To tylko
sposób, żeby coś powiedzieć. Zabić wspomnienia bez konieczności zabijania
siebie.
Zapada długa cisza. Ona rozgląda się po kabinie, a ja patrzę na jej twarz,
czekając, żeby wróciła do równowagi. Bierze głęboki wdech, patrzy na mnie
i lekko wzrusza ramionami.
– Wzruszenie ramionami – mówi słabym głosem i zmusza się do uśmiechu.
Powoli wstaję i podchodzę do adapteru. Wyciągam jeden z moich
ulubionych longplayów, kompilację piosenek Sinatry pochodzących z różnych
albumów. Nie wiem, dlaczego akurat ten lubię tak bardzo. Kiedyś spędziłem przed
nim w bezruchu całe trzy dni, tylko patrząc, jak kręci się płyta. Rowki w tej płycie
znam lepiej niż własne linie papilarne. Ludzie mawiali, że muzyka to wspaniały
nośnik porozumienia; zastanawiam się, czy w tych postludzkich, pogrobowych
czasach to nadal jest prawda. Włączam nagranie i zaczynam przesuwać igłę,
opuszczając kolejne piosenki, tańcząc po spiralach, szukając słów, którymi chcę
wypełnić powietrze. Zdania nie mają żadnego porządku ani tempa, są przerywane
głośnymi trzaskami, przypominającymi rozrywanie powięzi, ale głos jest bez
skazy. Miodowy wokal Franka przemawia lepiej, niż mógłby to kiedykolwiek
zrobić mój skrzekliwy głos, nawet gdybym miał dykcję Kennedy’ego. Stoję nad
adapterem, tnąc i układając zawartość swego serca w powietrzny kolaż.
I don’t care if you are called – trzask – when people say you’re – trzask –
wicked witchcraft – trzask – don’t change a hair for me, not if you – trzask – cause
you’re sensational – trzask – you just the way you are – trzask – you’re
sensational…sensational…That’s all…[7]
Zostawiam płytę, żeby grała normalnie i znów siadam naprzeciwko Julie.
Patrzy na mnie wilgotnymi oczami. Przyciskam dłoń do jej piersi, czując wewnątrz
delikatne uderzenia. Cichy głos mówiący szyfrem.
Julie pociąga nosem. Ociera go wierzchem dłoni.
– Czym ty jesteś? – pyta mnie po raz drugi.
Uśmiecham się lekko. Potem wstaję i wychodzę z samolotu, zostawiając jej
pytanie zawieszone w powietrzu, wciąż bez odpowiedzi. W dłoni czuję echo jej
pulsu, zastępującego mój własny.

•••

Tej nocy, leżąc na podłodze w bramce 12, zasnąłem. Ten nowy sen jest
oczywiście inny. Nasze ciała nie są „zmęczone”, nie „odpoczywamy”. Ale co jakiś
czas, po dniach czy tygodniach nieustannego czuwania, nasze umysły już po prostu
nie dają rady i zapadamy się. Pozwalamy sobie umrzeć, wyłączyć się i nie mieć
żadnych myśli godzinami, dniami, tygodniami. Trochę trwa, zanim znów połączą
się elektrony naszych id, pozwalając nam trwać jeszcze trochę dłużej. Nie ma
w tym nic spokojnego ani miłego; to paskudne i przymusowe, jak żelazne płuco dla
rzężących łupin naszych dusz. Dziś jednak dzieje się coś innego.
Śnię.
W pustce snu pojawiły się niedorozwinięte, mroczne, wyblakłe do sepii, jak
stuletni film, sceny z mojego starego życia. Amorficzne postacie wchodzą przez
rozpływające się drzwi do cienistych pokojów. Przez głowę przewalają mi się
głosy, głębokie i bełkotliwe, jak głosy pijanych olbrzymów. Uprawiam jakiś
niejasny sport. Oglądam różne filmy, śmieję się i rozmawiam z jakimiś
niewyraźnymi plamami. Pośród tych zamglonych migawek niepewnego życia
wychwytuję skrawki przeszłości, jakieś pełne pasji poszukiwanie, dawno temu
poświęcone na ociekającym krwią ołtarzu pragmatyzmu. Gitara? Taniec? Rowery?
Cokolwiek to było, nie udaje mi się zgłębić grubej zasłony smogu duszącej moją
pamięć. Wszystko zostaje ciemne. Ślepe. Bezimienne.
Zacząłem się zastanawiać, skąd pochodzę. Osoba, którą jestem teraz, ten
niezdarny, jąkający się błagalnik… czy zostałem stworzony na fundamentach
mojego dawnego życia, czy też powstałem z grobu jako biała karta? Ile mnie jest
odziedziczone, a ile jest moją własną kreacją? Pytania, które dotychczas były tylko
intrygujące, teraz stały się dziwnie pilne. Czy jestem zakorzeniony w tym, co było
wcześniej? Czy też mogę zmienić kierunek?
Budzę się, gapiąc w odległy sufit. Wspomnienia, puste jak zwykle,
całkowicie wyparowują. Wciąż jest noc i słyszę, jak za drzwiami pobliskiego
magazynku moja żona uprawia seks ze swoim nowym kochankiem. Próbuję ich
ignorować. Już raz dziś na nich wpadłem. Usłyszałem hałas, drzwi były szeroko
otwarte, więc wszedłem. Byli tam, nadzy, niezdarnie obijający się o siebie, jęczący
i obmacujący swoje blade ciała. On był sflaczały. Ona była sucha. Patrzyli na
siebie ze zdziwionymi minami, jakby jakaś nieznana siła połączyła ich w tę
wilgotną plątaninę kończyn. Ich oczy wydawały się pytać „kim ty, u diabła,
jesteś?”, gdy podskakiwali i kołysali się jak lalki z mięsa.
Nie przestali ani nawet nie zareagowali, gdy zauważyli, że tam stoję. Po
prostu na mnie spojrzeli i dalej robili swoje. Kiwnąłem głową i wróciłem do
bramki 12. To była ostatnia rzecz, która włączyła mi w mózgu zawór
bezpieczeństwa. Zwinąłem się na podłodze i zasnąłem.
Nie wiem, dlaczego już się ocknąłem, zaledwie po kilku gorączkowych
godzinach. Nadal czuję ciężar swoich nagromadzonych myśli przytłaczający mój
delikatny mózg, ale nie sądzę, żebym jeszcze zasnął. W głowie słyszę dzwonki
alarmowe, które utrzymują mnie w przytomności. Sięgam po jedyną rzecz, która
pomaga mi w takich chwilach. Sięgam do kieszeni po ostatni kęs mózgu.
Gdy zachowana energia życiowa wycieka z mózgu, najpierw znikają
bezużyteczne śmieci. Cytaty z filmów, audycje radiowe, plotki o sławach i slogany
polityczne, wszystkie się rozpuszczają, zostawiając najsilniejsze i najbardziej
przejmujące wspomnienia. Gdy mózg umiera, życie w nim klaruje się i destyluje.
Starzeje się jak dobre wino.
Kawałek w mojej dłoni nieco się pomarszczył, nabierając brązowoszarego
koloru. Jest już prawie wyczerpany. Będę miał szczęście, jeśli wydostanę z niego
kolejnych kilka minut życia Perry’ego, ale jakie to będą porywające minuty.
Zamykając oczy, wsuwam go do ust i żuję, myśląc: Perry, nie zostawiaj mnie
jeszcze. Jeszcze tylko chwila. Jeszcze tylko trochę. Proszę.
•••

Wystrzeliwuję z ciemności, wypadam z ciała w światło i hałas. Otacza mnie


nowe powietrze, suche i zimne, gdy z mojej skóry są ścierane ostatnie ślady domu.
Czuję ostry ból, gdy coś przecinają i nagle jest mnie mniej. Jestem tylko sobą,
mały, słaby i okropnie sam. Ktoś mnie podnosi i kołysze na wielkich
wysokościach, przenosi na ogromnych dystansach, i podaje Jej. Owija się wokół
mnie, o wiele większa i bardziej miękka, niż byłem sobie w stanie wyobrazić
z wewnątrz i szeroko otwieram oczy. Widzę Ją. Jest ogromna, kosmiczna. Świat
uśmiecha się do mnie, a gdy Ona mówi, to jest głos Boga, potężny i pełen znaczeń,
ale słowa są nieznane, dzwonią bezładnie w moim pustym umyśle.
– … – mówi.

•••

Jestem w ciemnym, niskim pomieszczeniu, zbierając zaopatrzenie medyczne


i ładując je do pudeł. W tej wyprawie towarzyszy mi mała grupka cywilów,
wszyscy, z wyjątkiem jednego, zwerbowani przez pułkownika Rosso. Jeden z nich
zgłosił się sam. Jeden z nich chce mnie uratować.
– Słyszałeś to? – mówi Julie, rozglądając się dookoła.
– Nie – odpowiadam od razu i dalej ładuję.
– Ja słyszałam – mówi Nora, odgarniając z oczu kręcone włosy. – Może
powinniśmy…
– Wszystko w porządku. Jesteśmy poza ich zasięgiem, jesteśmy bezpieczni.
Róbcie swoje.
Potem, oczywiście, słyszę to. Szuranie niepewnych kroków na schodach
prowadzących na górę, chór jęków. Podnoszę moją spluwę i odwracam się…
Nie, wcinam się w środek wizji, jak zirytowany widz. Nie to. Nie to chcę
oglądać. Nie tę część.
Wszystko się zatrzymuje, a Perry patrzy na mnie, głos w niebie.
– Hej, dupku, to są moje wspomnienia, pamiętasz? Jesteś tutaj gościem. Jeśli
nie chcesz tego oglądać, to możesz to wypluć.
To jest szok. Wspomnienie nadawane na żywo. Czy ja rozmawiam
z umysłem, który pochłaniam? Nie wiem, ile z tego to faktycznie Perry, a ile w tym
jest ze mnie, ale pozwalam się temu porwać.
– Powinniśmy oglądać twoje życie! – krzyczę na niego. – Nie to! Dlaczego
miałbyś chcieć, żeby ostatkiem myśli wracać do tej twojej brudnej, pustej śmierci?
– Uważasz, że śmierć nie jest czymś ważnym? – odpowiada, zataczając krąg
bronią. Julie i pozostali czekają na swoich pozycjach jak statyści, podskakując
niecierpliwie. – Nie chciałbyś pamiętać swojej, gdyby to było możliwe? Niby
w jaki inny sposób masz zamiar stać się czymś nowym?
Czymś nowym?
– Oczywiście, ty durny truposzu.
Powoli omiata oczami całe pomieszczenie, wahając się nieco przy Bergu.
– W całym tym metafizycznym, metaforycznym spektrum są tysiące
rodzajów życia i tysiące rodzajów śmierci. Chyba nie chcesz być martwy przez
resztę swojego życia?
– No, nie…
– Więc się odpręż i pozwól mi zrobić to, muszę.
Przełykam gulę, którą mam w gardle.
– Okej…

•••

…Podnoszę moją spluwę i odwracam się, właśnie w chwili, gdy łomot


kroków dociera na nasze piętro. Drzwi otwierają się z hukiem i zombie, rycząc,
wpadają do środka. Strzelamy do nich, strzelamy do nich, strzelamy do nich, ale
jest ich zbyt wiele i są szybkie. Pochylam się nad Julie, osłaniając ją najlepiej jak
potrafię. Jakiś wysoki chudzielec nagle jest za mną, łapiąc mnie za nogi. Upadam
i uderzam w stół. Eksplozja czerwieni i myśl: Nareszcie… nareszcie…
A potem…

•••

– Perry. – Dźgnięcie w żebra. – Perry!


– Co?
– Tylko mi teraz nie zasypiaj.
Otwieram oczy. Godzina słońca przeświecającego przez zamknięte powieki
sprawiła, że wszystkie kolory świata wyblakły do błękitnawej szarości, jak stary
plakat filmowy w umierającej lokalnej wypożyczalni video. Odwracam głowę,
żeby na nią popatrzeć. Uśmiecha się złośliwie i znów mnie dźga.
– Nieee, nieważne. Śpij dalej.
Poza jej twarzą widzę wygięte, białe dźwigary łuków dachu Twierdzy,
a jeszcze dalej głęboko niebieskie niebo. Powoli przenoszę spojrzenie między nią
a niebem, pozwalając, żeby jej twarz rozmyła się w brzoskwiniowo-złotą chmurę,
a potem znów skupiam wzrok.
– Co? – mówi.
– Powiedz mi coś, co da nadzieję.
– Nadzieję na co?
Siadam i obejmuję kolana ramionami. Rozglądam się po otaczającym nas
mieście, niszczejących budynkach, pustych ulicach i samotnym niebie, czystym,
błękitnym i śmiertelnie cichym bez sunących po nim samolotów.
– Powiedz mi, że to nie jest koniec świata.
Leży przez minutę, wpatrując się w niebo. Potem siada i z potarganych blond
włosów wyciąga jedną słuchawkę. Delikatnie wsuwa mi ją do ucha.
Sounds of laughter shades of life are ringing through my open ears…
Przerywana linia gitary, falowanie orkiestry, ochy i achy chórku i zmęczony,
zaspany głos Johna Lennona, śpiewający o bezgranicznej, nieśmiertelnej miłości.
Wszyscy, którzy grali tę piosenkę, leżą teraz w grobach, ale i tak żyją, istnieją
i witają mnie, wciąż i wciąż. Ostatnie takty coś we mnie przełamują i z oczu
zaczynają mi płynąć łzy. Niezbita prawda i nieuchronne kłamstwo, siedzące ramię
w ramię, jak Julie i ja. Czy mogę mieć jedno i drugie? Czy mogę przetrwać w tym
przeklętym, cmentarnym świecie i nadal kochać Julie, która wciąż marzy?
Przynajmniej w tej chwili, spięty z jej mózgiem białym kabelkiem łączącym nasze
uszy, czuję, że tak.
Nothing’s gonna change my world – nuci Lennon raz za razem. Nothing’s
gonna change my world.
Julie śpiewa o oktawę wyżej, ja o oktawę niżej. Jesteśmy na gorącym,
białym dachu ostatniego przyczółka ludzkości, patrzymy na nasz spustoszony,
beznadziejny, bezpowrotnie zmieniony świat i śpiewamy.
Nothing’s gonna change my world. Nothing’s gonna change my world.[8]

•••

Znowu wpatruję się w sufit lotniska. Wrzucam do ust ostatni kawałek mózgu
Perry’ego i żuję, ale nic się nie dzieje. Wypluwam go jak chrząstkę. Koniec
opowieści. Życie się skończyło.
Znów pieką mnie oczy, domagając się łez, których moje kanaliki nie mogą
dostarczyć. Czuję się, jakbym stracił kogoś bliskiego. Brata. Bliźniaka. Ciekawe,
gdzie jest teraz jego dusza? Czy jestem życiem po życiu Perry’ego Kelvina?
Wreszcie znów zapadam w sen. Jestem w ciemnościach. Molekuły mojego
umysłu nadal są rozproszone, a ja dryfuję przez oleiście czarną przestrzeń, próbując
je zebrać jak robaczki świętojańskie. Za każdym razem, gdy idę spać, wiem, że
mogę się już nigdy nie obudzić. Jak można się tego spodziewać? Wrzucasz swój
malutki, bezradny umysł do bezdennej studni, trzymasz kciuki i masz nadzieję, że
gdy pociągniesz za cienką nitkę, na której się trzyma, nie okaże się, że został
ogryziony do kości przez bezimienne stwory tam na dole. Masz nadzieję, że
w ogóle coś wyciągniesz. Może właśnie dlatego sypiam tylko kilka godzin
w miesiącu. Nie chcę znowu umrzeć. Ostatnio staje się to dla mnie coraz jaśniejsze,
potrzeba tak ostra i określona, że ledwie mogę uwierzyć, że jest moja: nie chcę
umierać. Nie chcę zniknąć. Chcę zostać.

[7] Nie dbam, jeśli cię nazywają – trzask – gdy ludzie mówią, że jesteś –
trzask – szalone czary – trzask – nie zmieniaj dla mnie fryzury, jeśli nie – trzask –
bo jesteś niezwykła – trzask – po prostu taka jesteś – trzask – jesteś niezwykła…
niezwykła… To wszystko…
[8] Nothing’s gonna change my world (ang.) – nic nie zmieni mojego świata.
8

Budzi mnie krzyk.


Otwieram oczy i wypluwam z ust kilka robaków. Podnoszę się. Dźwięk jest
odległy, ale nie dochodzi ze Szkoły. Nie ma w nim tej rozpaczliwej paniki
oddychających jeszcze szkolnych nieboszczyków. Rozpoznaję w tych krzykach
wyzywającą iskrę, niezniszczalną nadzieję w obliczu niewątpliwej beznadziei.
Wstaję i biegnę szybciej, niż kiedykolwiek biegł jakikolwiek zombie.
Podążając za krzykami, znajduję Julie w bramce odlotów. Wciska się
plecami w narożnik, otoczona przez sześciu śliniących się Martwych. Są blisko,
cofają się trochę za każdym razem, gdy machnie trzymaną w rękach spalinową
kosą do żywopłotów, ale wciąż się zbliżają. Ruszam na nich od tyłu i wbijam się
w ich ciasny krąg, roztrącając ich jak kręgle. Tego, który jest najbliżej Julie,
uderzam tak mocno, że kości dłoni pękają mi jak muszelki. Twarz mu się zapada
i przewraca się. Następnego ciskam na ścianę, potem chwytam go za głowę i walę
nią o beton, aż pęka czaszka i wylewa się mózg. Jeden z nich zachodzi mnie od
tyłu i zębami wyszarpuje mi kawałek ciała z żeber. Sięgam za siebie, wyrywam mu
przegniłe ramię i walę go nim jak kijem baseballowym. Głowa obraca mu się na
karku o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni, a potem się przechyla, odrywa i odpada.
Stoję przed Julie, wymachując oplecioną mięśniami kończyną, a Martwi odsuwają
się.
– Julie! – warczę, patrząc na nich i pokazując na nią. – Julie!
Gapią się na mnie. Kiwają się w przód i w tył.
– Julie! – mówię znowu, niepewny, jak to inaczej ująć.
Podchodzę do niej i kładę dłoń na jej sercu. Upuszczam trzymane ramię
i drugą rękę kładę na własnym sercu.
– Julie.
Lotnisko jest ciche, słychać tylko niski warkot trzymanej przez Julie piły.
Zauważam kilka bezgłowych ciał leżących u jej stóp i myślę: dobra robota, Julie.
Jesteś świetna.
– Co jest… kurwa! – Słyszę za sobą głęboki warkot.
Z podłogi zbiera się wysoka, masywna postać. To pierwszy zombie, którego
zaatakowałem, ten, którego walnąłem w twarz. To M. W ferworze nawet go nie
rozpoznałem. Teraz, z kością policzkową wbitą w głowę, jeszcze trudniej go
zidentyfikować. Gapi się na mnie i ociera twarz.
– Co ty… robisz, ty… – przerywa z braku prostych słów.
– Julie – mówię raz jeszcze, jakby to był niepodważalny argument.
I w jakiś sposób jest. To jedno słowo, całkowicie cielesne imię. To robi
wrażenie ognia rozpalonego przed bandą dzikusów. Wszyscy pozostali Martwi
gapią się na Julie w nabożnej ciszy, wszyscy z wyjątkiem M. On jest zakłopotany
i rozgniewany.
– Żywy! – syczy. – Jeść!
Potrząsam głową.
– Nie.
– Jeść!
– Nie!
– Jeść, kurwa…
– Hej!
Obaj się odwracamy. Julie wyszła zza moich pleców. Patrzy na M i podkręca
obroty kosy.
– Spierdalaj – mówi spokojnie.
Kładzie mi rękę na łokciu i czuję łaskotanie ciepła rozprzestrzeniające się
w miejscu jej dotyku.
M patrzy na nią, potem na mnie, znów na nią, potem znów na mnie. Ma
ściągniętą twarz. Wygląda na to, że mamy impas, ale zanim stanie się coś więcej,
ciszę przeszywa wibrujący ryk, jak upiorne, poddźwiękowe granie rogu.
Wszyscy odwracamy się do ruchomych schodów. Z któregoś niższego piętra
wjeżdżają pożółkłe, silne szkielety. Mała grupa Kościstych zbliża się do mnie i do
Julie. Zatrzymują się przed nami i ustawiają w szereg. Julie odrobinę się cofa, jej
odwaga znika pod ich czarnymi, bezokimi spojrzeniami. Jej uścisk na moim
ramieniu tężeje.
Jeden z nich występuje do przodu i staje przede mną, kilka cali od mojej
twarzy. W pustych ust nie wydobywa się oddech, ale czuję lekki, niski pomruk
emanujący z jego kości. Tego pomruku nie mam w sobie ani ja, ani M, ani inni
cieleśni Martwi, i zaczynam się zastanawiać, czym tak naprawdę są te wysuszone
stworzenia. Nie mogę dłużej wierzyć w jakieś zaklęcie voodoo czy stworzonego
w laboratorium wirusa. To coś głębszego, bardziej mrocznego. To przychodzi
z kosmosu, z gwiazd, z nieznanej pustki między nimi. Cienie w zagraconej piwnicy
Boga.
Ghoul[9] i ja stoimy zakleszczeni spojrzeniami, jeden wobec grupy, oko
wobec oczodołu. Ja nie mrugam, a on nie może. Wydaje się, że mijają godziny.
Potem robi coś, co nieco osłabia grozę jego obecności. Kościstymi palcami podnosi
plik zdjęć zrobionych polaroidem i zaczyna mi je podawać, jedno po drugim.
Przypomina mi to dumnego dziadka pokazującego zdjęcia wnuków, ale uśmiech
szkieletu jest mało rodzinny, a zdjęcia są niezbyt przyjemne.
Strzelane z biodra zdjęcia czegoś w rodzaju bitwy. Zorganizowane oddziały
żołnierzy odpalających rakiety w stronę naszych enklaw, precyzyjnie
odstrzeliwujące nas karabiny, raz dwa trzy. Zwykli obywatele z maczetami i piłami
łańcuchowymi, przebijający się przez nas jak przez pnącza, nasze czarne soki
zachlapujące obiektyw aparatu. Gigantyczne sterty świeżo pozabijanych martwych
ciał, polane benzyną i podpalone.
Dym. Krew. Rodzinne zdjęcia z wakacji w piekle.
To szokujące, ale widziałem to już wcześniej. Już dziesiątki razy widziałem,
jak Kościści je pokazują, zazwyczaj dzieciom. Kręcą się po lotnisku z aparatami
wiszącymi na szyjach, okazjonalnie prowadząc nas na wyprawy po jedzenie,
trzymając się na tyłach i dokumentując rzeź, i zawsze się zastanawiałem, po co to
robią. Skupiają się niezmiennie na jednym temacie: trupy. Potyczki. Świeżo
przemienione zombie. I oni sami. Pomieszczenia, w których się spotykają, są
wytapetowane tymi zdjęciami, od podłogi do sufitu, i czasami przywlekają tam
młodego zombie i każą mu tam stać całymi godzinami, nawet dniami, i w ciszy
podziwiać ich pracę.
Teraz ten szkielet, taki sam jak reszta, powoli i grzecznie podaje mi te
zdjęcia – pewien, że mówią same za siebie. Przesłanie dzisiejszego kazania jest
jasne: nieuchronność. Niezmienne, zerojedynkowe rezultaty naszych interakcji
z Żywymi.
Oni umierają/my umieramy.
Z miejsca, w którym szkielet powinien mieć gardło, unosi się dźwięk,
kraczący dźwięk pełen dumy, wyrzutu i śmiertelnego, sztywnego poczucia
słuszności. Mówi wszystko, co ten i pozostali Kościści mają do powiedzenia, ich
motto i mantrę. Mówi: załatwię to, i tak to już jest, i bo ja tak powiedziałem.
Patrząc mu prosto w oczodoły, upuszczam zdjęcia na podłogę. Pocieram
palcami o palce, jakbym próbował pozbyć się z nich brudu.
Szkielet nie reaguje. Po prostu wpatruje się we mnie tym strasznym, pustym
spojrzeniem, tak całkowicie nieporuszony, że wydaje się zatrzymywać czas.
Mroczny pomruk w jego kościach dominuje nad wszystkim, niski, drażniący,
z ostrymi nutami. A potem, tak nagle, że aż podskakuję, stworzenie się cofa
i dołącza do swoich towarzyszy. Wydaje z siebie ostatni ryk rogu i Kościści
zjeżdżają schodami. Reszta Martwych się rozprasza, obrzucając Julie głodnymi
spojrzeniami. M jest ostatni. Spogląda na mnie gniewnie i odchodzi chwiejnie.
Julie i ja jesteśmy sami.
Odwracam się do niej. Teraz, gdy problem został rozwiązany, a krew
zasycha na podłodze, wreszcie mogę się zastanowić nad tym, co się tutaj stało,
i gdzieś głęboko w piersi moje serce wzdycha astmatycznie. Macham ręką w stronę
tego, co, jak mniemam, jest znakiem „Odloty” i spoglądam pytająco na Julie, nie
potrafiąc ukryć bólu.
Julie popatrzyła w podłogę.
– To miało być kilka dni – wymamrotała. – Powiedziałeś kilka dni.
– Chciałem… zabrać cię do domu. Pożegnać się. Chciałem, żebyś była…
bezpieczna.
– Musiałam odejść. Przepraszam, ale musiałam. Przecież nie mogę tu zostać.
Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
Tak. Oczywiście, że sobie zdaję.
Ma rację, a ja jestem żałosny.
A jednak…
Ale co, gdyby…
Chcę zrobić coś niemożliwego. Coś oszałamiającego i niesłychanego. Chcę
zdrapać mech z promu kosmicznego, polecieć z Julie na Księżyc i go
skolonizować; albo popłynąć statkiem na jakąś daleką wyspę, gdzie nikt nie będzie
nam przeszkadzał; albo po prostu okiełznać magię, która pozwala mi wejść
w mózgi Żywych i użyć jej, by wprowadzić Julie do mojego, ponieważ jest tam
ciepło, cicho i spokojnie, tam zestawienie nas obok siebie nie jest absurdem,
jesteśmy doskonali.
Wreszcie patrzy mi w oczy. Wygląda jak zagubione dziecko, zawstydzone
i smutne.
– Dzięki za, hm… za to, że mnie uratowałeś. Znowu.
Z wielkim wysiłkiem odwołuję się do swoich dobrych manier i uśmiecham
się do niej.
– Zawsze… do usług.
Obejmuje mnie. Początkowo jej uścisk jest niepewny, trochę przestraszony
i tak, nieco wymuszony, ale potem się w nim zatapia. Opiera głowę o moją zimną
szyję i tuli mnie. Nie wierząc w to, co się dzieje, otaczam ją ramionami i po prostu
przytulam.
Prawie mógłbym przysiąc, że czuję bicie swojego serca. Ale to musi być jej,
przyciśnięte mocno do mojej piersi.

•••
Wracamy do 747. Niczego nie udało się rozwiązać, ale zgodziła się odłożyć
swoją ucieczkę. Po całym tym bałaganie, który spowodowaliśmy, wydaje się
rozsądne przyczaić się na chwilę. Nie wiem dokładnie, jak bardzo Kościści będą
się sprzeciwiać zakłóceniu, jakim jest Julie, ponieważ to pierwszy raz, gdy mam
powód, żeby rzucać im wyzwanie. Mój przypadek nie ma precedensu.
Wchodzimy w łącznik zawieszony nad parkingiem. Włosy Julie tańczą na
wietrze wpadającym przez potłuczone szyby. W donicach, w których rosły
dekoracyjne rośliny, teraz kwitną dzikie stokrotki. Julie je widzi, uśmiecha się
i zrywa garść. Wyciągam jedną z jej dłoni i niezdarnie wkładam jej we włosy.
Nadal ma liście i sterczy dziwnie po jednej stronie głowy. Ale Julie jej nie
wyjmuje.
– Pamiętasz, jak to było żyć z ludźmi? – pyta, gdy idziemy. – Zanim
umarłeś?
Niepewnie macham ręką w powietrzu.
– No, sporo się zmieniło. Miałam dziesięć lat, gdy moje miasto rodzinne
zostało napadnięte i przyjechaliśmy tutaj, więc pamiętam, jak było kiedyś. Teraz
wszystko jest inaczej. Wszystko zrobiło się mniejsze i bardziej ograniczone,
głośniejsze i zimniejsze. Milknie przy końcu łącznika i przez wybite szyby patrzy
na blady zachód słońca.
– Teraz jesteśmy stłoczeni w Twierdzy i nie mamy nic do roboty, byle tylko
przetrwać do końca dnia. Nikt nie pisze, nikt nie czyta, nikt nawet tak naprawdę nie
rozmawia.
Ściska w dłoniach stokrotki i wącha je.
– Już nie mamy kwiatów, tylko uprawy. Nie mamy zwierząt. Inwentarz.
Wyglądam przez okno po drugiej stronie, na ciemną stronę zachodu słońca.
– Przez nas.
– Nie, to nie przez was. To znaczy tak, przez was, ale nie tylko. Naprawdę
nie pamiętasz, jak to było wcześniej? Cała ta zapaść polityczna i społeczna?
Globalna powódź? Wojny, zamieszki i ciągłe bombardowania? Świat skończył się
na długo przed tym, zanim wy się pojawiliście. Byliście tylko ostatnią kroplą.
– Ale to my… was zabijamy. Teraz.
Kiwa głową.
– Jasne, teraz zombie są najbardziej oczywistym zagrożeniem. To, że prawie
każdy, kto umiera, wraca, i zabija jeszcze dwoje ludzi… tak, to coś jak śmiertelna
matematyka. Ale podstawowy problem jest znacznie większy albo może mniejszy,
bardziej subtelny, a zabicie miliona zombie go nie rozwiąże, bo zawsze będzie ich
więcej.
Zza rogu wyłania się dwóch Martwych i rzuca się na Julie. Roztrzaskuję ich
głowy o siebie i porzucam, zastanawiając się, czy może w dawnym życiu
zgłębiałem sztuki walki. Wydaję się znacznie silniejszy, niż wskazywałaby na to
moja szczupła sylwetka.
– Mój tata nie przejmował się żadną z tych rzeczy – kontynuuje Julie, gdy
idziemy w dół tunelem załadunkowym i wchodzimy do samolotu. – Gdy jeszcze
istniał rząd, był generałem w Armii, więc tak rozumował. Zlokalizować
zagrożenie, zniszczyć zagrożenie, czekać na rozkazy ludzi, którzy mają całościowy
obraz. Ale odkąd ten obraz zniknął, a ludzie – wszyscy, którzy go tworzyli, nie
żyją, to co mamy teraz robić? Nikt nie wie, więc nie robimy nic. Tylko zbieramy
zapasy, zabijamy zombie i otaczamy się murami. Zasadniczo pomysł taty na
ocalenie ludzkości oznacza zbudowanie wielkiego, betonowego klocka, wsadzenie
wszystkich do środka i stanie z bronią przy drzwiach, w oczekiwaniu, aż wszyscy
się zestarzejemy i umrzemy.
Opada na siedzenie i bierze kilka głębokich wdechów. Wydaje się bardzo
zmęczona.
– To znaczy, jasne, utrzymanie się przy życiu jest kurewsko ważne – mówi.
– Ale musi być jeszcze coś poza tym, zgadza się?
Umysł zbacza mi w stronę ostatnich kilku dni i łapię się na tym, że myślę
o moich dzieciach. Ten ich obraz w korytarzu, gdy bawią się zszywaczem i śmieją
razem. Śmieją się. Czy kiedykolwiek widziałem, żeby inne Martwe dzieci to
robiły? Nie pamiętam. Ale myśląc o nich, tym wyrazie w ich oczach, gdy ściskały
mnie za nogi, sprawia, że pośrodku klatki piersiowej czuję dziwne drżenie. Co to
za wyraz? Skąd się bierze? Jaka gra muzyka i o czym mówią dialogi w tym
uroczym filmie wyświetlanym na ich twarzach? W jakim języku? Czy da się go
przetłumaczyć?
Przez kilka minut w kabinie jeta panuje cisza. Julie, leżąc na boku
z odchyloną głową, ogląda świat za oknem do góry nogami.
– R, żyjesz w samolocie – mówi. – Jakie to, kurwa, doskonałe. Brakuje mi
widoku samolotów na niebie. Mówiłam ci, jak mi brakuje samolotów?
Podchodzę do adaptera. Płyta Sinatry wciąż się obraca, więc nastawiam igłę
na Come Fly With Me.
Julie się uśmiecha.
– Urocze.
Leżę na podłodze z rękami zaplecionymi na piersi, gapiąc się w sufit,
przypadkowo poruszając ustami do melodii.
– A mówiłam ci też – mówi Julie, odwracając głowę, żeby na mnie spojrzeć
– że w jakiś dziwny sposób bycie tutaj jest całkiem miłe? Pomijając to, że ze cztery
razy prawie mnie zjedzono. Od lat nie miałam tyle czasu, żeby odetchnąć,
pomyśleć i po prostu popatrzeć przez okno. No i masz tu całkiem niezłą kolekcję
płyt.
Sięga w dół i wkłada stokrotkę w moje złożone ręce, a potem chichocze.
Chwilę trwa, zanim do mnie dociera, że wyglądam jak trup na wiejskim pogrzebie.
Podrywam się, jakby mnie piorun strzelił, a Julie parska śmiechem. Nie mogę
powstrzymać lekkiego uśmiechu.
– A wiesz, co jest w tym wszystkim najbardziej zwariowane, R? – mówi. –
Czasem ledwie mogę uwierzyć w to, że jesteś zombie. Czasami myślę sobie, że po
prostu masz sceniczny makijaż. Bo gdy się uśmiechasz… trudno w to uwierzyć.
Znowu się kładę i podkładam sobie ręce pod głowę. Zawstydzony utrzymuję
smutny wyraz twarzy, aż Julie zasypia. Potem powoli pozwalam, żeby twarz mi się
rozluźniła i uśmiecham się do sufitu, podczas gdy na zewnątrz gwiazdy, migocząc,
budzą się do życia.

•••

Później jej łagodne pochrapywanie się urywa. Wciąż leżąc na podłodze,


czekam na dźwięki jej przebudzenia. Przesunięcie ciężaru ciała, głęboki wdech,
cichy jęk.
– R – mówi zaspana.
– No?
– Wiesz, oni mają rację.
– Kto?
– Te szkielety. Widziałam te zdjęcia, które ci pokazywali. Mają rację co do
tego, co się prawdopodobnie stanie.
Nie odzywam się.
– Jedna osoba z naszej grupy ocalała. Gdy nas zaatakowaliście, moja
przyjaciółka Nora schowała się pod biurkiem. Widziała, jak… mnie dopadasz.
Ustalenie, dokąd mnie zabrałeś, może zająć Straży trochę czasu, ale wkrótce się
tego dowiedzą, i mój tata przyjdzie tutaj. Zabije cię.
– Już… martwy – odpowiadam.
– Nie, nie jesteś – mówi i siada w swoim fotelu. – Ty z całą pewnością nie.
Przez chwilę myślę nad tym.
– Chcesz… wracać.
– Nie – mówi i wygląda na zaskoczoną. – To znaczy tak, oczywiście, ale… –
Wydaje z siebie zirytowany jęk. – Boże, dobra, to nie ma znaczenia, muszę. Bo
przyjdą tu i was załatwią. Wszystkich.
Milczę.
– Nie chcę być za to odpowiedzialna, rozumiesz?
Sprawia wrażenie, że mówiąc, myśli o czymś intensywnie. W jej głosie
słychać napięcie, niezdecydowanie.
– Zawsze mi wpajano, że zombie to tylko chodzące trupy, których trzeba się
pozbyć, ale… popatrzmy na ciebie. Jesteś czymś więcej, prawda? Więc co, jeśli są
inni tacy jak ty?
Moja twarz jest ściągnięta.
Julie wzdycha.
– R…, może ty jesteś na tyle szurnięty, żeby uznawać męczeństwo za
romantyczne, ale co z resztą tych ludzi? Co z twoimi dziećmi?
Prowadzi mój umysł szlakami, które są rzadko odwiedzane. Przez wszystkie
te miesiące czy lata, które tu jestem, nigdy nie pomyślałem o tych innych
stworzeniach, które mnie otaczają, jako o osobach. Ludziach, tak, ale nie osobach.
Umieramy, rozkładamy się, jemy i śpimy w ponurym maratonie bez linii mety, bez
medali, bez widzów. Nikt z mieszkańców lotniska nie wyglądał na szczególnie
przejętego, gdy dziś zabiłem czworo z nich. Postrzegamy siebie tak samo, jak
postrzegamy Żywych – jako mięso. Bezimienne, anonimowe, jednorazowe. Ale
Julie ma rację. Ja myślę. Mam coś w rodzaju duszy, choć bardzo roztrzęsionej
i bezsilnej. Więc może inni też tacy są. Może jest tu coś, co można uratować. Coś
wartego ocalenia.
– Okej – mówię. – Musisz… odejść.
Przytakuje bez słowa.
– Ale ja… idę z tobą.
Śmieje się.
– R! Do Twierdzy? Postradałeś zmysły?
Potrząsam głową.
– Dobrze, zastanówmy się nad tym przez chwilę, dobrze? Ty? Jesteś zombie.
Dobrze zachowanym i czarującym, owszem, ale jesteś zombie. Zgadnij, co
wszyscy w Twierdzy, którzy skończyli dziesięć lat, ćwiczą przez siedem dni
w tygodniu? Zabijanie zombie.
Nic nie mówię.
– Dobrze, w takim razie powiem to wprost – nie możesz iść ze mną, bo cię
zabiją.
Zaciskam zęby.
– No i?
Pochyla głowę i porzuca sarkazm. W jej głosie pojawia się niepewność.
– Co to znaczy „no i”? Chcesz umrzeć? Chcesz umrzeć naprawdę?
Odruchowo chcę wzruszyć ramionami. Z braku innych możliwości od dawna
jest to moja odpowiedź na wszystko. Ale gdy leżę na podłodze i mam nad sobą jej
zatroskane oczy, pamiętam uczucie, które mnie przeszyło, gdy się wczoraj
obudziłem, to uczucie Nie! i Tak!, to uczucie przeciwne wzruszeniu ramionami.
– Nie – mówię do sufitu i nieba ponad nim. – Nie chcę umrzeć.
Gdy to wypowiadam, uświadamiam sobie, że właśnie pobiłem swój rekord
w ilości wypowiedzianych sylab.
Julie kiwa głową.
– No i dobrze.
Biorę głęboki wdech i wstaję.
– Muszę… pomyśleć – mówię jej, unikając kontaktu wzrokowego. –
Wracam… niedługo. Zamknij… drzwi.
Wychodzę z samolotu, a ona patrzy za mną.

•••

Ludzie gapią się na mnie. Tu, na lotnisku, zawsze byłem jakby outsiderem,
ale teraz ten mój nimb stał się większy i wyraźniejszy. Gdy wchodzę do
pomieszczenia, wszyscy się zatrzymują i patrzą na mnie. Ale ich spojrzenia nie są
tak całkiem ponure. W ich wyrzucie jest iskra fascynacji.
Znajduję M przyglądającego się swojemu odbiciu w oknie lobby. Wpycha
palec do ust i nim porusza. Chyba próbuje na nowo poskładać swoją twarz.
– Cześć – mówię, stając w bezpiecznej odległości.
Patrzy na mnie przez chwilę, a potem wraca do okna. Mocno naciska na
górną szczękę, a jego kość policzkowa z zaskakująco głośnym trzaskiem wskakuje
na miejsce. Odwraca się do mnie z uśmiechem.
– Jak to… wygląda?
Wymijająco macham ręką. Połowa jego twarzy wygląda teraz w miarę
normalnie, druga nadal jest nieco… zapadnięta.
Wzdycha i znów spogląda w okno.
– Złe… wieści… dla różnych pań.
Uśmiecham się. Choć tak bardzo się różnimy, jedno muszę mu oddać. M jest
jedynym zombie, który zdołał zachować choć szczątkowe poczucie humoru. Warto
zauważyć coś jeszcze… cztery sylaby bez pauzy. Właśnie osiągnął mój rekord.
– Przepraszam – mówię mu. – Za… to.
Nie odpowiada.
– Pomówimy… przez chwilę?
Waha się, potem znów wzrusza ramionami. Idzie za mną do najbliższych
siedzeń. Siadamy w ciemnym, nieczynnym Starbucksie. Przed nami stoją dwie
filiżanki zapleśniałego espresso, dawno temu porzucone przez dwoje przyjaciół,
dwóch partnerów w interesach, dwoje ludzi, którzy poznali się na lotnisku i uznali
za interesujących.
– Naprawdę… przepraszam – mówię. – Iry…tujący. Ostatnio.
M marszczy brwi.
– Co… z tobą… dzieje?
– Nie… wiem.
– Przyprowadziłeś… Żywą dziewczynę?
– Tak.
– Ty… wariat?
– Może.
– Jak to… jest?
– Co?
– Prawdziwy… seks.
Spoglądam na niego ostrzegawczo.
– Jest… niezła. Ja to…
– Zamknij się.
Śmieje się.
– Pieprzy… z tobą.
– To nie… tak. Nie… tak.
– No to… jak?
Waham się, nie wiem, co odpowiedzieć.
– Więcej.
Twarz dziwnie mu poważnieje.
– Co. Miłość?
Myślę nad tym i nie znajduję żadnej odpowiedzi poza zwykłym
wzruszeniem ramion. Więc wzruszam ramionami, próbując się nie uśmiechać.
M odrzuca głowę i wydaje z siebie coś, co ma być śmiechem. Wali mnie
w ramię.
– Zuch… chłopak! Zako…chany! Ha!
– Odchodzę… z nią – mówię mu.
– Dokąd?
– Zabieram ją… do domu.
– Twierdza?
Kiwam głową.
– Żeby była… bezpieczna.
M to rozważa, patrząc na mnie z namysłem na swojej poobijanej twarzy.
– Wiem – wzdycham.
M zakłada ramiona na piersi.
– Co… z tobą… dzieje? – pyta mnie znowu.
I znowu mogę tylko wzruszyć ramionami.
– Z tobą… w porządku?
– Zmieniam się.
Niepewnie kiwa głową, a ja kulę się pod jego badawczym spojrzeniem. Nie
jestem przyzwyczajony do prowadzenia głębokich rozmów z M. Ani z żadnym
innym Martwym, skoro już o tym mowa. Obracam w palcach filiżankę, z uwagą
badając jej włochatą, zieloną zawartość.
– Gdy się… okaże – mówi wreszcie M najpoważniejszym tonem, jaki
kiedykolwiek u niego słyszałem – powiedz mi. Powiedz… nam.
Czekam, żeby obrócił to w żart, ale tego nie robi. Jest naprawdę poważny.
– Dobrze – mówię.
Klepię go w ramię i wstaję. Gdy odchodzę, rzuca mi to samo dziwne
spojrzenie, które znajduję na twarzach wszystkich Martwych. Mieszanina
zakłopotania, obawy i lekkiego oczekiwania.

[9] Ghul, ghula (arab.) – w wierzeniach przedmuzułmańskiej Arabii zły duch


pustynny.
9

Scena opuszczenia przez Julie i mnie lotniska przypomina połączenie


procesji weselnej i kolejki do bufetu. Martwi stoją w korytarzach i patrzą, jak
przechodzimy. Są tu wszyscy. Wyglądają na podenerwowanych, zaciekawionych
i bardzo chętnie pożarliby Julie, ale nie poruszają się, ani nie wydają z siebie
dźwięku. Pomimo gorących protestów Julie poprosiłem M, żeby nas eskortował na
zewnątrz. Idzie kilka kroków za nami, potężny i czujny, skanując tłum jak agent
Secret Service.
Nienaturalna cisza pomieszczenia wypełnionego ludźmi, którzy nie
oddychają, jest surrealistyczna. Przysięgam, że prawię słyszę bicie serca Julie.
Stara się iść spokojnie i wyglądać na wyluzowaną, ale zdradzają ją rozbiegane
oczy.
– Jesteś tego pewny? – szepcze.
– Tak.
– Tu są ich… setki.
– Ty bezpieczna.
– Taaa, bezpieczna, jasne, jak mogłam zapomnieć. – Prawie nie podnosi
głosu. – Naprawdę, R… no widziałam, jak skopałeś kilka tyłków, ale wiesz, że jeśli
ktoś da teraz sygnał do jedzenia, to zamienię się w dziewięćdziesiąt pięć funtów
sushi.
– Nie… zrobią tego – odpowiadam jej z zaskakującą pewnością. –
Jesteśmy… czymś nowym. Niewidzianym… wcześniej. Popatrz na nich.
Uważniej przygląda się mijanym twarzom. Widzi to, co ja widzę. Dziwną
reakcję na nas, na anomalię, którą reprezentujemy. To trzyma ich w miejscu.
Pozwolą nam przejść.
– Nic ci… nie będzie – dodaje M niskim głosem.
– A kto cię, kurwa, pytał, ty pieprzona kaszanko? – Gwałtownie obraca
głowę, żeby na niego spojrzeć. – Powinnam była przeciąć cię wczoraj na pół tą
kosą.
M chichocze i unosi brwi.
– Całkiem… żywotna, R.
Bez przeszkód docieramy do bramki odlotów. Gdy wychodzimy na światło
dnia, w żołądku czuję nerwowy skurcz. Początkowo myślę, że to tylko zwykły
strach przed otwartym niebem, wyginającym się nad nami w odcieniach szarości
i purpury, gotującego się od przemykających wysoko błyskawic. Ale to nie o niebo
chodzi. Słyszę dźwięk. Ten niski, szczebioczący ton, jakby szaleniec nucił
uspokajającą piosenkę. Nie wiem, czy się na niego po prostu nastroiłem, czy może
faktycznie jest głośniejszy, ale słyszę go, zanim w ogóle pojawiają się Kościści.
– Cholera, o cholera – szepcze do siebie Julie.
Maszerują wokół obu rogów strefy załadunkowej i ustawiają się w szeregach
przed nami. Jest ich więcej, niż kiedykolwiek widziałem. Nie zdawałem sobie
nawet sprawy, że w ogóle jest ich aż tylu, przynajmniej na naszym lotnisku.
Zazwyczaj nie rozkładamy się tak szybko, żeby osiągnąć taką liczebność. Skąd się
wzięli?
– Problem – mówi M. – Wyglądają… wkurzeni.
Ma rację. W ich zachowaniu jest coś innego. Wydają się sztywniejsi, jeśli to
możliwe. Wczoraj byli sędziami rozpatrującymi sprawę. Dziś są ławą przysięgłych
ogłaszającą wyrok. A może katami, którzy go wykonują.
– Odchodzę! – krzyczę do nich. – Zabieram ją z powrotem! Żeby tu… nie
przyszli!
Szkielety nie poruszają się ani nie odpowiadają. Ich kości buczą w jakiejś
szorstkiej, obcej harmonii.
– Czego… chcecie? – domagam się.
Cały pierwszy rząd jednocześnie unosi ramiona i wskazuje na Julie. Uderza
mnie, jakie to niewłaściwe, jak bardzo te stworzenia różnią się od reszty nas.
Martwi dryfują po zamglonym morzu znudzenia. Nie robią niczego jednocześnie.
– Zabieram ją z powrotem! – krzyczę głośniej, próbując rozsądnie
dyskutować. – Jeśli… ją zabić… oni przyjdą tutaj. Zabiją… nas!
Nie wahają się, nie potrzebują czasu na rozważenie tego, co powiedziałem;
ich odpowiedź jest natychmiastowa, z góry wiadoma. Jednym głosem, jak
demoniczny chór, ze swoich klatek piersiowych wydają ten dźwięk, to dumne
krakanie nieprzejednanej pewności. Choć jest pozbawione słów, dokładnie
rozumiem, co mówią:

Nie musisz nic mówić.


My nie musimy słuchać.
Wszystko już wiadomo.
Ona nie odejdzie.
To nie tak się robi.
Zabijemy ją.
Tak to się robi.
Zawsze tak było.
Zawsze tak będzie.

Patrzę na Julie. Drży. Chwytam ją za rękę i pytająco spoglądam na M. Kiwa


głową.
Czując ciepło pulsu z dłoni Julie przenikające moje lodowate palce, ruszam
biegiem.
Gnamy na lewą stronę, próbując wyminąć zastęp Kościstych. Gdy stukocząc,
ruszają naprzód, żeby zablokować mi drogę, M wypada przede mnie i wbija się
w ich pierwszy szereg jak napastnik futbolowy, zrzucając ich na stertę
powyginanych kończyn i sczepionych klatek piersiowych. Powietrze przeszywa
ostry ton ich niewidzialnego rogu.
– Co ty robisz? – sapie Julie, gdy wciągam ją za siebie. Właściwie biegnę
szybciej od niej.
– Ty bezpie…
– Nawet nie myśl o tym, żeby powiedzieć „bezpieczna”! – skrzeczy. –
W życiu nie byłam w takim niebezpiecze…
Krzyczy, gdy bezskóra ręka wbija się w jej ramię. Szczęki stwora otwierają
się, żeby wbić gładkie kły w jej szyję, ale łapię go za kręgosłup i odrywam od niej.
Ciskam go o beton tak mocno, jak potrafię, ale nie ma uderzenia ani gruchotanych
kości. To coś wydaje się prawie nie podlegać prawu grawitacji, jego żebra ledwie
muskają ziemię, zanim znów się podrywa, rzucając się ku mojej twarzy jak jakiś
ohydny, niezniszczalny insekt.
– M! – skrzeczę, gdy chwyta mnie za gardło. – Pomocy!
M jest zajęty, próbując strząsnąć szkielety ze swoich rąk, nóg i pleców, ale
wydaje się stać na nogach dzięki swojej wyjątkowo potężnej masie. Gdy walczę,
żeby szkielet nie wydłubał mi oczu, M rusza ku mnie, odrywa ode mnie tę rzecz
i rzuca nią w trzy inne, które próbują zajść go od tyłu.
– Ruszajcie! – krzyczy i popycha mnie naprzód, a potem odwraca się do
napastników.
Łapię Julie za rękę i gnam w stronę celu. Wreszcie go dostrzega. Mercedes.
– Och! – dyszy. – Okej!
Wskakujemy do samochodu i odpalam silnik.
– Och, mercu – mówi Julie, gładząc deskę rozdzielczą jak ukochanego
zwierzaka. – Tak się cieszę, że cię widzę.
Wrzucam bieg i zwalniam sprzęgło, ruszając z piskiem opon. Teraz to
wydaje się łatwe.
M porzucił walkę i teraz po prostu biegnie, próbując ocalić życie. Ściga go
tłum szkieletów. Dookoła strefy wejściowej stoją setki zombie, przyglądając się
wszystkiemu w ciszy. O czym myślą? Czy w ogóle myślą? Czy jest jakaś szansa,
żeby jakoś zareagowały na to, co dzieje się przed nimi? Na ten nagły wybuch
anarchii w ich statycznym, zaakceptowanym życiu?
M przecina ulicę dokładnie przed nami, a ja wciskam gaz do dechy. M
przebiega przed nami, potem biegną Kościści, a potem cztery tysiące funtów
niemieckiej myśli inżynieryjnej wbija się w ich kruche, skostniałe ciała. Kruszą się.
Wszędzie latają fragmenty kości. W samochodzie lądują dwie kości udowe,
piszczel i czaszka. Wibrują i rzucają się po siedzeniach, sapiąc sucho i brzęcząc jak
owady. Julie wrzeszczy i wyrzuca je z auta, a potem załamuje ręce i dygocze.
– O mój Boże, o mój Boże – zawodzi.
Ale jesteśmy bezpieczni. Julie jest bezpieczna. Z rykiem przelatujemy przez
bramkę przylotów, na autostradę i na szeroki świat. Nad naszymi głowami zbiera
się burza. Patrzę na Julie. Ona patrzy na mnie. Gdy zaczynają spadać pierwsze
krople deszczu, oboje się uśmiechamy.
10

Dziesięć minut później burza robi wielkie otwarcie i jesteśmy przemoczeni


do suchej nitki. Kabriolet nie jest najlepszą opcją na taki dzień. Żadne z nas nie
wie, jak podnieść dach, więc jedziemy w ciszy, zalewani strugami deszczu. Jednak
nie narzekamy. Próbujemy zachować pozytywne podejście.
– Wiesz, dokąd jedziesz? – pyta Julie po jakichś dwudziestu minutach. Jej
włosy są matowe i przykleiły się jej do twarzy.
– Tak – mówię, patrząc na drogę biegnącą ku ciemnoszaremu horyzontowi.
– Na pewno? Bo ja nie mam pojęcia.
– Całkiem… pewien.
Wolę jej nie wyjaśniać, dlaczego tak dobrze znam drogę z lotniska do
miasta. Nasza trasa polowań. Tak, wie, czym jestem i co robię, ale czy muszę jej
o tym przypominać? Nie możemy być po prostu na miłej przejażdżce i na chwilę
zapomnieć o pewnych sprawach? Na słonecznych łąkach mojej wyobraźni nie
jesteśmy nastolatką i chodzącym trupem moknącymi w burzy. Jesteśmy Frankiem
i Avą, jadącymi obramowanymi drzewami wiejskimi drogami, podczas gdy w tle
przygrywa orkiestra.
– Może powinniśmy się zatrzymać i zapytać o drogę.
Spoglądam na nią. Rozglądam się po opustoszałej okolicy, prawie czarnej
w zapadającym zmroku.
– Żartuję – mówi, zerkając spomiędzy mokrych strąków włosów.
Opiera się wygodnie i zakłada ręce za głowę.
– Daj mi znać, gdy będziesz potrzebował przerwy. Prowadzisz jak stara
babcia.

•••

Gdy pod naszymi stopami zbierają się sadzawki deszczówki, zauważam, że


Julie lekko drży. Mamy ciepłą, wiosenną noc, ale jest przemoczona, a po starym
kabriolecie hula wiatr. Skręcam w najbliższy zjazd i jedziemy w dół cmentarzyska
podmiejskich domów. Julie patrzy na mnie pytająco, ale nic nie mówi. Słyszę, jak
szczęka zębami.
Przejeżdżam powoli obok kolejnych domów, szukając dobrego miejsca na
noc. Wreszcie wjeżdżam na zarośnięty podjazd i parkuję obok zardzewiałego
plymoutha voyagera. Biorę Julie za rękę i ciągnę ją w stronę najbliższego domu.
Drzwi są zamknięte na klucz, ale spróchniałe drewno poddaje się po jednym
lekkim kopniaku. Wchodzimy do dość ciepłego, przytulnego gniazdka,
stworzonego przez jakąś dawno nieżyjącą rodzinę. Po domu porozstawiane są
lampy benzynowe, a gdy Julie je zapala, dają migotliwe, obozowe światło, które
wydaje się dziwnie uspokajające. Kręci się po kuchni i salonie, oglądając zabawki,
naczynia, sterty starych magazynów. Podnosi wypchanego misia koala i patrzy mu
w oczy.
– Nie ma jak w domu – mamrocze.
Sięga do swojej torby i wyciąga aparat polaroid. Kieruje go na mnie i robi
zdjęcie. W tym ciemnym miejscu błysk lampy jest szokiem. Uśmiecha się na
widok mojej zaskoczonej miny i podnosi aparat.
– Wygląda znajomo? Wczoraj rano ukradłam go z pokoju spotkań
szkieletorów.
Podaje mi wywołujące się zdjęcie.
– Zachowywanie wspomnień jest ważne, wiesz? Zwłaszcza teraz, gdy świat
jest na wylocie.
Przykłada aparat do oka i obraca się powoli, robiąc zdjęcia całego pokoju.
– Być może to, co widzisz, oglądasz po raz ostatni.
Macham trzymaną w ręku fotografią. Niewyraźna sylwetka zaczyna nabierać
kształtu. Oto ja, R, trup, który myśli, że żyje. Gapię się na siebie tymi wielkimi,
grafitowoszarymi oczami. Julie podaje mi aparat.
– Musisz robić zdjęcia przez cały czas. Jeśli nie masz aparatu, to umysłem.
Przybiera pozę i uśmiecha się.
Robię zdjęcie. Gdy wysuwa się z aparatu, sięga po nie, ale je zabieram
i chowam za plecami. Podaję jej moje. Przewraca oczami. Bierze zdjęcie
i przygląda mu się z przechyloną głową.
– Niezłe. Może to kwestia światła, ale twoja skóra wygląda lepiej. Właściwie
wyglądasz… prawie dobrze.
Opuszcza fotografię i przez chwilę patrzy na mnie ze zmrużonymi oczami.
– Dlaczego masz takie oczy?
Patrzę na nią niepewnie.
– Jakie?
– Takie dziwnie szare. W ogóle nie przypominają oczu trupa. Nie są
zamglone ani nic. Dlaczego tak jest?
Zastanawiam się przez chwilę.
– Nie wiem. Takie się robią przy… przemianie.
Patrzy na mnie tak nieporuszenie, że zaczynam się wić.
– To przerażające – mówi. – Wygląda prawie… nadnaturalnie. Czy zdarza
się, że zmieniają kolor? Jak zabijasz ludzi czy coś?
Próbuję powstrzymać się od westchnienia.
– Chyba… myślisz o… wampirach.
– A tak, tak – śmieje się i ponuro potrząsa głową. – Przynajmniej one nie są
prawdziwe. W obecnych czasach po świecie chodzi za dużo potworów.
Zanim zdążę się obrazić, patrzy na mnie i uśmiecha się.
– W każdym razie… podobają mi się. Twoje oczy. Właściwie są całkiem
ładne. Straszne… ale ładne.
To chyba najlepszy komplement, jaki usłyszałem przez całe moje Martwe
życie. Julie, ignorując moją idiotyczną minę i nucąc pod nosem, rusza na oględziny
domu.

•••

Na zewnątrz szaleje burza, od czasu do czasu uderza piorun. Cieszę się, że


w naszym domu uchowały się wszystkie okna. W większości innych budynków
dawno temu zostały wybite przez szabrowników albo coś gorszego. Na sąsiednich
podwórkach zauważam kilka pozbawionych mózgów ciał, ale wolę sobie
wyobrażać, że nasi gospodarze uszli z życiem. Może uciekli do jednej z twierdz,
może nawet do jakiegoś otoczonego murem raju w górach, gdzie za stalowymi
wrotami śpiewają chóry anielskie…
Siedzę w salonie, słuchając szumu deszczu, a Julie myszkuje po domu. Po
chwili wraca z naręczem suchych ubrań. Trzyma sweter za duży o jakichś dziesięć
rozmiarów.
– Co o tym sądzisz? – pyta, rozciągając go na całą szerokość ramion.
Wyciąga parę gigantycznych jeansów i cała owija się ich pasem.
– Boże, co za rodzina grubasów. Gdybyśmy jutro zabłądzili w lesie,
mogłabym wykorzystać sukienkę żony jako namiot. Wiesz, ci ludkowie byli chyba
niezłą wyżerką dla jakiegoś zombie, któremu się poszczęściło.
Potrząsam głową, robiąc minę, jakbym się dławił.
– Co, nie jecie grubych ludzi?
– Tłuszcz… nie żyje. To odpadek. Potrzeba… mięsa.
Śmieje się.
– Och, więc jesteś audiofilem i snobem żywieniowym! Jezu.
Ciska ubrania na bok i ziewa szeroko.
– No, dobra. Jestem wykończona. Łóżko tutaj jest w całkiem niezłym stanie.
Idę spać.
Moszczę się na zapadniętej kanapie, szykując na długą noc sam na sam
z własnymi myślami. Ale Julie nie wychodzi. Stoi w drzwiach i patrzy na mnie
przez długą chwilę. Już widziałem to spojrzenie i przygotowuję się na to, co się
stanie.
– R… – mówi. – Czy wy… musicie jeść ludzi?
Wzdycham wewnętrznie, tak zmęczony tymi nieprzyjemnymi pytaniami, ale
od kiedy potwory zasługują na prywatność?
– Tak.
– Albo umrzecie?
– Tak.
– Ale ty mnie nie zjadłeś.
Patrzę na nią.
– Uratowałeś mnie. Ze trzy razy.
Powoli kiwam głową.
– I od tego czasu nikogo nie zjadłeś, prawda?
Waham się i myślę nad tym. Ma rację. Nie licząc paru kęsów porzuconych
mózgów, od dnia, w którym ją poznałem, jestem w gastronomicznym celibacie.
Marszczę brwi w skupieniu, raz jeszcze licząc, kiedy to było.
Na jej twarzy pojawia się szczególny półuśmiech.
– Chyba się zmieniasz, co?
Jak zwykle nie mogę wydobyć z siebie słowa.
– Cóż, dobranoc – mówi i zatrzaskuje za sobą drzwi sypialni.
Leżę na kanapie, gapiąc się w zamakający sufit.
Co się z tobą dzieje? – zapytał mnie M nad filiżanką zapleśniałej kawy
w lotniskowym Starbucksie. – Wszystko z tobą w porządku?
Tak, wszystko gra. Po prostu się zmieniam.
Dźwięk deszczu bębniącego o dach. Skrzypienie starych belek. Kłucie
starych poduszek na kanapie, przez dziury w ubraniu dotykających mojego ciała.
W swoich pośmiertnych wspomnieniach staram się określić, kiedy ostatnio tak
długo obywałem się bez jedzenia, gdy zauważam, że Julie znów stoi w drzwiach.
Ręce ma skrzyżowane na piersi, a biodro przyciśnięte do futryny. Nerwowo uderza
stopą o podłogę.
– Co? – pytam.
– No… – mówi. – Tak sobie pomyślałam. Łóżko jej gigantyczne. Naprawdę.
Więc, gdybyś chciał… nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś do mnie dołączył.
Nieco unoszę brwi. Jej twarz czerwienieje.
– To znaczy, to nie jest zaproszenie do czegokolwiek, mówię tylko tyle, że
nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś zajął jedną stronę łóżka. Te pokoje są
trochę straszne, wiesz? Nie chcę, żeby duch pani domu zmiażdżył mnie, gdy zasnę.
– Wzrusza jednym ramieniem. – No więc…
Odwraca się i znika w sypialni.
Odczekuję kilka minut. Potem, bardzo niepewnie, podnoszę się i idę do jej
pokoju. Jest już w łóżku, zwinięta w pozycji płodowej i ciasno owinięta kocami.
Powoli opuszczam się na drugi koniec. Wszystkie koce są po jej stronie, ale ja
z pewnością nie muszę utrzymywać ciepła. Mam stałą temperaturę pokojową.
Pomimo sterty luksusowej pościeli, którą się owinęła, Julie nadal dygocze.
– Te ciuchy są… – mamrocze i siada w łóżku. – Kurwa.
Patrzy na mnie.
– Zamierzam zdjąć ubranie, żeby wyschło. Po prostu… wyluzuj się, dobra?
Plecami do mnie zdejmuje z siebie jeansy i ściąga koszulkę. Skóra na jej
plecach z zimna jest niebieskobiała. Prawie w tym samym odcieniu, co moja.
Ubrana w stanik w kropki i kraciaste majtki wychodzi z łóżka i rozwiesza ubrania
na szafce, a potem pospiesznie wpełza pod okrycia i zwija się w kłębek.
– Dobranoc – mówi.
Leżę na plecach z rękami pod głową, wpatrując się w sufit. Leżymy na
przeciwnych brzegach materaca. Między nami jest ponad metr pustego miejsca.
Mam wrażenie, że jest tak ostrożna nie tylko ze względu na mój status biologiczny.
Żywy czy Martwy, męski czy nie, na oko nadal jestem mężczyzną i może myśli, że
zachowam się tak, jak mógłby się zachować jakikolwiek mężczyzna leżący tak
blisko pięknej kobiety. Może myśli, że będę chciał coś na niej wymusić. Że się
prześlizgnę i spróbuję ją zjeść. Ale jeśli tak, to co ja w ogóle robię w tym łóżku?
Czy to jakiś sprawdzian? Dla mnie czy dla niej? Jakie dziwne nadzieje jej
przyświecały, gdy dawała mi taką możliwość?
Słucham, jak zapadając w sen, oddycha powoli. Po kilku godzinach, gdy jej
lęk bezpiecznie rozpływa się we śnie, obraca się na bok, zajmując większość
przestrzeni między nami. Teraz leży twarzą do mnie. Jej lekki oddech łaskocze
mnie w ucho. Gdyby się teraz obudziła, to czy zaczęłaby krzyczeć? Czy
kiedykolwiek uda mi się ją przekonać, że jest naprawdę bezpieczna? Nie będę
zaprzeczał, że jej dręcząca bliskość wyzwala we mnie inne potrzeby niż te znajome
instynkty każące mi ją zabić i zjeść. Ale pomimo tych nowych potrzeb, niektórych
zaskakujących w swej intensywności, naprawdę chcę tylko leżeć obok niej. W tej
chwili wszystkim, na co mam nadzieję, jest to, by położyła głowę na mojej piersi,
wydała z siebie ciepłe, zadowolone westchnienie i spała.
Oto coś dziwnego. Pytanie dla filozofów zombie. Co to znaczy, gdy moja
przeszłość jest wymazana, ale moja teraźniejszość jest olśniewająca, buchająca
dźwiękami i kolorami? Odkąd jestem Martwy, zbieram nowe wspomnienia
z wiernością starej kasety magnetofonowej, wszystkie pomniejsze szczególiki
i suche dane są blade, stłumione i wreszcie znikają. Ale jeśli chodzi o ostatnich
kilka dni, potrafię przywołać każdą godzinę z wszystkimi szczegółami, a myśl, że
mógłbym stracić choć jeden, mnie przeraża. Skąd to skupienie? Ta jasność? Mogę
wyznaczyć grubą linię od chwili, gdy poznałem Julie, aż do teraz, gdy leżę obok
niej w grobowej sypialni, i pomimo tych wszystkich chwil, które utraciłem, lub
wyrzuciłem z głowy jak śmieci wyrzucane z okna samochodu, z całkowitą
pewnością wiem, że zapamiętam to do końca życia.

•••

Czasami przed świtem, gdy leżę na plecach, choć nie czuję prawdziwej
potrzeby odpoczynku, przed moimi oczami, jak film, przemyka jakiś sen. Tyle, że
to nie jest sen, tylko wizja, o wiele za wyraźna i zbyt jasna, żeby mój pozbawiony
życia mózg wygenerował ją sam z siebie. Zazwyczaj te wspomnienia z drugiej ręki
są poprzedzone smakiem krwi i neuronów, ale nie tej nocy. Tej nocy zamykam
oczy i to się po prostu dzieje, przedstawienie niespodzianka o północy.
Zaczyna się sceną kolacji. Długi, metalowy stół zastawiony nieapetycznym
jedzeniem. Miska ryżu. Miska fasolki. Kostka chleba z siemieniem lnianym.
Żadnego masła, żadnego sosu, żadnych przypraw.
– Dzięki Ci, Panie, za to pożywienie – mówi mężczyzna u szczytu stołu.
Ręce ma złożone przed sobą, ale oczy szeroko otwarte. – Pobłogosław nim nasze
ciała. Amen.
Julie szturcha łokciem chłopca, który siedzi obok niej. On pod stołem ściska
jej udo. Ten chłopiec to Perry Kelvin. Znowu jestem w jego umyśle. Jego mózg się
skończył, życie wyparowało i zostało wchłonięte… jednak wciąż tu jest. Czy to
chemiczne wspomnienie? Strzępek jego mózgu nadal rozkładający się gdzieś
w moim ciele? Czy to faktycznie on? Ciągle gdzieś, jakoś, po coś walczący?
– Więc, Perry – mówi do niego – do mnie – tata Julie. – Julie mówi, że
pracuje pan w Ogrodach.
Przełykam swój ryż.
– Tak, proszę pana. Obecnie robię nasadzenia.
Przy stole są cztery krzesła. Tata Julie siedzi u szczytu, a my obok siebie po
jego prawej stronie. Krzesło na drugim końcu stołu jest puste i zastanawiam się,
dlaczego go nie usunęli.
– Ma pan jakieś plany wykraczające poza ogrodnictwo?
– No, trochę się zastanawiałem nad…
Julie nadeptuje mi na stopę i leciutko potrząsa głową. Spoglądam na nią,
potem znów na jej tatę i odchrząkuję.
– Cóż, nie jestem jeszcze całkowicie pewien. Spodziewam się, że do czasu,
gdy zacznę liceum, będę już ukierunkowany.
Co miałeś zamiar powiedzieć? – głośno zastanawia się R, znów przerywając
tę scenę, a ja czuję nagłe zachwianie równowagi, gdy zamieniamy się miejscami.
Perry patrzy na niego – na mnie, marszcząc brwi.
– Kurde, truposzu, nie teraz. To moje pierwsze spotkanie z tatą Julie. Muszę
się skupić.
– Dobrze ci idzie – mówi Perry’emu Julie. – Po prostu nie wspominaj
o żadnych swoich nadziejach i marzeniach, okej? Tata tego nie znosi.
– Lepiej uważaj – mówi do mnie Perry. – Może któregoś dnia też będziesz
musiał spotkać się z jej tatą, a tobie będzie znacznie trudniej uzyskać jego aprobatę
niż mnie.
Julie przeciąga dłonią po włosach Perry’ego.
– Kotku, nie rozmawiajmy o teraźniejszości. Czuję się przez to wykluczona.
Wzdycha.
– Tak, jasne. To i tak były lepsze czasy. Gdy dorosłem, zmieniłem się
w chodzącą chmurę gradową.
Perry, przepraszam, że cię zabiłem. Nie chciałem tego, to tylko…
– Daj już spokój, truposzu, rozumiem. Mam wrażenie, że w sumie do tego
dążyłem.
– Gdy myślę o tamtych czasach, to ciągle za tobą tęsknię – mówi Julie ze
smutkiem. – Byłeś taki fajny, zanim dorwał się do ciebie tata.
– Opiekuj się nią, dobrze? – szepcze do mnie Perry. – Ma za sobą sporo
ciężkich chwil. Pilnuj, żeby była bezpieczna.
Będę.
Pan Grigio, ojciec Julie, chrząka.
– Panie Kelvin, na pańskim miejscu zacząłbym planować już teraz. Wygląda
pan na sprawnego, młodego człowieka. Powinien pan się zastanowić nad
szkoleniem Straży. Jeśli nasz styl życia ma przetrwać, to potrzebujemy w naszych
szeregach więcej młodych ludzi. Owoce i warzywa są dobre i potrzebne, ale jeśli
będzie trzeba, przetrwamy na carbteinie. Ważne, żeby zostać przy życiu.
Julie ściska ramię Perry’ego.
– Słuchaj, musimy znów przez to przechodzić?
– Nieee – mówi Perry. – Mamy już dość strachu i fatalizmu. Chodźmy
w jakieś przyjemniejsze miejsce.

•••
Jesteśmy na plaży. Oczywiście nie na prawdziwej plaży, wyrzeźbionej przez
tysiąclecia pracy oceanu – teraz to wszystko jest pod wodą. Jesteśmy na brzegu,
który pozostał po niedawno zalanym porcie miejskim. Między połamanymi płytami
chodnikowymi widać małe łachy piasku. Z wody wystają pokryte skorupiakami
latarnie uliczne, kilka z nich nadal pomruguje o zmierzchu, na falach wykreślając
kręgi pomarańczowego światła.
– Dobra – zaczyna Julie, wrzucając patyk do wody. – Pora na quiz. Co
chcecie zrobić ze swoim życiem?
– O, dzień dobry, panie Grigio – mamroczę, siedząc na kłodzie, która
niegdyś była słupem telefonicznym.
Ignoruje mnie.
– Nora, ty pierwsza. I nie chodzi mi o to, żebyś powiedziała, co, jak sądzisz,
będziesz robić, tylko co chcesz robić.
Nora siedzi na piasku koło kłody, bawiąc się jakimiś kamykami i trzymając
tlącego się skręta. Oczy ma w kolorze ziemistobrązowym; skórę ma jak kawa ze
śmietanką.
– Może pielęgniarstwo? – mówi. – Leczenie ludzi, ratowanie życia… może
opracowywanie lekarstw? Pasowałoby mi to.
– Siostra Nora – mówi Julie z uśmiechem. – Brzmi jak z jakiegoś programu
dla dzieci.
– Dlaczego pielęgniarka? – pytam. – Dlaczego nie lekarz?
Nora krzywi się.
– Tak, pewnie, siedem lat studiów? Wątpię, żeby cywilizacja przetrwała tak
długo.
– Owszem, przetrwa – rzuca Julie. – Nie mów tak. Poza tym nie ma nic
złego w pielęgniarstwie. Pielęgniarki są sexy!
Nora się uśmiecha i czochra swoje grube, czarne loki. Patrzy na mnie.
– A dlaczego lekarz? To twój cel?
Niechętnie potrząsam głową.
– Dzięki, dosyć się już naoglądałem krwi i wnętrzności, wystarczy mi do
końca życia.
– No to co innego?
– No… – wzdycham. – Lubię pisać. Więc chyba chcę być pisarzem.
Julie się uśmiecha. Nora robi wielkie oczy.
– Naprawdę? To fantastyczne! Ludzie nadal to robią?
– Co? Piszą?
– To znaczy, czy istnieje nadal… przemysł wydawniczy?
Wzruszam ramionami.
– No… nie. Nie bardzo. Dobra uwaga.
– Hej, ja tylko…
– Wiem, ale masz rację, to głupie nawet jak na fantazję. Major Rosso mówi,
że tylko około trzydziestu procent miast na świecie nadal funkcjonuje, więc jeśli
zombie nie nauczą się czytać… to raczej nie jest dobra pora, żeby brać się za
literaturę. Pewnie skończę w Straży albo na budowie z ojcem, czy coś.
– Weź się, kurwa, zamknij, Perry – mówi Julie, uderzając mnie w ramię. –
Ludzie nadal czytają.
– Naprawdę? – pyta Nora.
– Cóż, ja tak. Kogo obchodzi, czy istnieje jakiś przemysł wydawniczy. Skoro
wszyscy są zbyt zajęci budowaniem różnych rzeczy i strzelaniem do różnych
rzeczy, żeby karmić swoje dusze, to pieprzyć ich. Po prostu pisz w notesie i dawaj
to mnie. Ja to przeczytam.
– Cała książka dla tylko jednej osoby – mówi Nora, zerkając na mnie. –
Warto się tak wysilać?
Julie odpowiada za mnie.
– Przynajmniej myśli wydostaną mu się z czaszki, nie? Przynajmniej ktoś je
pozna. Uważam, że to by było coś pięknego. To by było jak mieć na własność
kawałeczek jego mózgu.
Spogląda na mnie z przejęciem.
– Hej, Perry, daj mi kawałek swojego mózgu. Chcę go posmakować.
– Ojej – śmieje się Nora. – Zostawić was samych?
Obejmuję Julie i uśmiecham się zblazowanym uśmiechem, który ostatnio
opanowałem.
– Moje maleństwo – mówię i ściskam ją.
Marszczy brwi.
– Jules, a co z tobą? – pyta Nora. – O czym ty marzysz?
– Chcę być nauczycielką – bierze głęboki wdech. – I malarką, i piosenkarką,
i poetką. I pilotem. I…
Nora się uśmiecha. Dyskretnie przewracam oczami. Nora podaje skręta Julie,
która bierze małego bucha i przekazuje go do mnie. Potrząsam głową, wiem swoje.
Wszyscy wpatrujemy się w migoczącą wodę, troje dzieciaków na tej samej kłodzie,
obserwujących ten sam zachód słońca, myślących o bardzo różnych rzeczach,
podczas gdy mewy wypełniają powietrze swoimi żałobnymi krzykami.
Zrobisz te wszystkie rzeczy, mruczy do Julie R i znów zamieniamy się
miejscami. Julie patrzy na mnie, na trupa w chmurach, unoszącego się ponad
oceanem jak niespokojny duch. Obdarza mnie promiennym uśmiechem i wiem, że
to nie jest naprawdę ona, wiem, że nic, co tu mówię, nigdy nie opuści mojej
czaszki, ale mówię to i tak. Będziesz wysoka, silna i mądra, i będziesz żyć wiecznie.
Zmienisz świat.
– Dzięki, R – mówi. – Jesteś słodki. Myślisz, że gdy nadejdzie czas, będziesz
w stanie pozwolić mi odejść? Myślisz, że będziesz w stanie się pożegnać?
Przełykam z trudem.
Naprawdę będę musiał?
Julie wzrusza ramionami i uśmiecha się niewinnie.
– Wzruszenie ramionami – szepcze.

•••

Rano burza cichnie. Kurz unoszący się w powietrzu przecina ostry promień
światła, który układa się gorącą, białą sadzawką na zwiniętym kształcie Julie.
Wciąż jest ciasno owinięta kocami. Wstaję i wychodzę na frontowy ganek.
Wiosenne słońce wybiela całą okolicę, a jedynym dźwiękiem jest poskrzypywanie
zardzewiałej huśtawki kołyszącej się na lekkim wietrze. W głowie kołacze mi się
zimne pytanie ze snu. Nie chcę się z nim zmierzyć, ale dociera do mnie, że już
niedługo będzie po wszystkim. Bramy się zatrzasną, a ja ukradkiem wrócę do
domu. Czy naprawdę będę w stanie to zrobić? Miesiąc temu miałem uspokajającą
świadomość tego, że mogę zostawić wszystko i nie oglądać się za siebie. Teraz
wygląda na to, że mój spokój prysnął na zawsze.

•••

Gdy wracam do środka, Julie siedzi na skraju łóżka. Wygląda na


nieprzytomną, wciąż w półśnie. Jej włosy wyglądają jak obszar klęski żywiołowej,
jak palmy po przejściu huraganu.
– Dzień dobry – mówię.
Jęczy. Usilnie staram się na nią nie gapić, gdy wygina plecy w łuk
i przeciąga się z cichym stęknięciem. Pod jej naprężoną skórą widzę każdy
mięsień, piersiowy, skośny, zębaty przedni…
– Co robimy ze śniadaniem? – mamrocze. – Jestem strasznie głodna.
Waham się.
– Pewnie dałoby się… dojechać do… Twierdzy… w godzinę. Jednak…
trzeba będzie… benzyny. Do merca.
Trze oczy. Zaczyna wkładać swoje nadal nieco wilgotne ubranie. Raz
jeszcze staram się nie gapić. Jej ciało drga i porusza się zupełnie inaczej niż ciała
Martwych.
Nagle jej oczy rozbłyskują.
– Cholera. Wiesz co? Muszę zadzwonić do taty.
Podnosi słuchawkę, a ja ze zdziwieniem słyszę sygnał. Utrzymanie
działających linii telefonicznych jej ludzie pewnie uznali za priorytet. Wszystko, co
bazowało na technologii cyfrowej lub satelitarnej, pewnie już dawno padło, ale
połączenia fizyczne, kable biegnące pod ziemią, wydają się bardziej trwałe.
Julie wybiera numer. Czeka w napięciu. Potem jej twarz rozjaśnia ulga.
– Tato! To ja, Julie.
Z drugiej strony wylewa się głośny potok okrzyków. Julie odsuwa
słuchawkę od ucha i rzuca mi spojrzenie mówiące: No i masz.
– Tak, tato, nic mi nie jest, nic mi nie jest. Jestem cała i zdrowa. Nora ci
powiedziała, co się stało, prawda?
Więcej hałasów z tamtego końca.
– Tak, wiedziałam, że będziesz szukał, ale byłeś daleko. To było to małe
siedlisko na lotnisku Oran. Wrzucili mnie do jakiegoś pomieszczenia razem z tymi
wszystkimi martwymi ludźmi, jak do jakiejś szafki na jedzenie czy coś, ale po paru
dniach… chyba o mnie zapomnieli. Po prostu stamtąd wyszłam, kablami odpaliłam
samochód i odjechałam. Właśnie wracam, zatrzymałam się tylko, żeby do ciebie
zadzwonić.
Pauza. Spogląda na mnie.
– Nie, nikogo nie przysyłaj, okej? Jestem gdzieś na południowych
przedmieściach, prawie… – Czeka. – Nie wiem, gdzieś przy autostradzie, ale
tato…
Zamiera, twarz jej się zmienia.
– Co? – Bierze głęboki wdech. – Tato, dlaczego teraz mówisz o mamie? Nie,
po co o niej mówisz, to nic z tych rzeczy. Właśnie wracam, właśnie… Tato!
Czekaj, posłuchaj mnie! Nikogo nie posyłaj, wracam do domu, okej? Mam
samochód, jestem w drodze, po prostu… Tato!
W słuchawce jest cisza.
– Tato?
Cisza.
Zagryza wargę i patrzy w podłogę. Odkłada słuchawkę.
Unoszę brwi.
Masuje sobie czoło i wzdycha ciężko.
– R, możesz sam poszukać benzyny? Muszę… zastanowić się chwilę.
Nie patrzy na mnie. Ostrożnie wyciągam rękę i kładę ją na jej ramieniu.
Napina się, potem mięknie, a potem nagle się odwraca i obejmuje mnie mocno,
ukrywając twarz w mojej koszuli.
– Po prostu potrzebuję minutki – mówi, odsuwając się i naciągając ubranie.
Więc ją tam zostawiam. W garażu znajduję pusty kanister i ruszam na
obchód okolicy, szukając samochodu z pełnym bakiem. Gdy klęczę przez
chevroletem tahoe i rurką zaczynam ściągać z niego paliwo, w oddali słyszę
dźwięk odpalanego silnika. Koncentruję się na smaku benzyny w ustach, ostrym
i cierpkim. Gdy kanister jest pełen, wracam do domu, zamykając oczy
i pozwalając, by słońce przenikało przez moje powieki. Potem je otwieram i po
prostu stoję przez chwilę, trzymając czerwony, plastikowy kanister jak spóźniony
prezent urodzinowy. Mercedesa nie ma.

•••

W środku, na stole w jadalni, znajduję liścik. Coś jest w nim napisane, litery,
których nie potrafię złożyć w słowa, ale obok leżą dwa zdjęcia. Na obu jest Julie,
są zrobione przez Julie, aparatem wyciągniętym na odległość ramienia. Na jednym
z nich macha ręką. Gest wygląda na słaby, bez wyrazu. Na drugim zdjęciu trzyma
dłoń przyciśniętą do piersi. Twarz ma spokojną, ale oczy mokre.
Żegnaj, R, szepcze do mnie to zdjęcie. Już czas. Już czas, żeby to powiedzieć.
Możesz to powiedzieć?
Trzymam to zdjęcie przed sobą i wpatruję się w nie. Przeciągam po nim
palcami, rozmazując świeże odczynniki w tęczowe smugi. Zastanawiam się, czy
wziąć je ze sobą, ale nie. Nie jestem gotowy, żeby zrobić z Julie pamiątkę.
Powiedz to, R. Po prostu to powiedz.
Odkładam zdjęcie na stół i wychodzę. Nie mówię tego.

•••

Zaczynam iść w stronę lotniska. Nie wiem, co na mnie czeka. Pełna śmierć?
Całkiem możliwe. Po zamieszaniu, które spowodowałem, Kościści mogą chcieć się
mnie pozbyć jak śmiecia niosącego zarazę. Ale znów jestem sam. Mój świat jest
mały, wybór ograniczony. Nie wiem, dokąd miałbym pójść.
Czterdziestominutowa podróż samochodem to na piechotę cały dzień.
Podczas, gdy idę, wiatr zmienia kierunek i wczorajsza burza wraca na drugi
występ. Chmury kłębią się nade mną, powoli zakrywając krąg błękitnego nieba,
jakby powoli zamykała się przesłona w aparacie fotograficznym. Idę szybko
i zdecydowanie, prawie marszem.
Maleńkie kółko błękitu nade mną ciemnieje do szarości, aż wreszcie
całkowicie znika zasłonięte chmurami. Nadchodzi deszcz. Wali w dół strugami,
przy których wczorajsza ulewa wydaje się łagodną mżawką. Ku swemu wielkiemu
zdziwieniu stwierdzam, że jest mi zimno. Gdy woda przesącza się przez ubranie
i każdy por mojej skóry, zaczynam drżeć. A pomimo wielkiej ilości snu, na którą
sobie ostatnio pozwoliłem, znów czuję senność. To już chyba trzecia noc z rzędu.
Na następnym zjeździe schodzę z autostrady i wspinam się na wiadukt.
Przeciskam się przez krzaki i wpełzam do małego zagajnika dziesięciu czy
dwunastu cedrów posadzonych w kojącym porządku.
W korzeniach jednego z drzew zwijam się w kłębek, nieco osłonięty jego
gałęziami i zamykam oczy. Gdy horyzont przecinają błyskawice, a grzmoty
rezonują mi w kościach, odpływam w ciemność.

•••

Jestem wraz z Julie w 747. Zdaję sobie sprawę z tego, że to sen. Prawdziwy
sen, a nie kolejna scena z przyswojonego życia Perry’ego Kelvina. To pochodzi
tylko ode mnie. Ostrość się poprawiła od czasów pierwszych wysiłków mojego
mózgu, jeszcze na lotnisku, ale obraz wciąż jest zamazany i drżący, jakby to był
amatorski film kręcony kamerą z ręki.
Julie i ja siedzimy ze skrzyżowanymi nogami, patrząc na siebie, unosząc się
nad chmurami na jasnym, białym skrzydle samolotu. Wiatr mierzwi nam włosy, ale
nie bardziej niż podczas niespiesznej przejażdżki kabrioletem.
– Więc teraz śnisz? – mówi Julie.
Uśmiecham się nerwowo.
– Na to wygląda.
Julie się nie uśmiecha. Oczy ma zimne.
– Pewnie nie miałeś o czym śnić, dopóki nie zacząłeś mieć kłopotów
z dziewczynami. Jesteś jak dzieciak z podstawówki, który stara się prowadzić
dziennik.
Teraz jesteśmy na ziemi, siedzimy na zalanym słońcem, podmiejskim
trawniku. Na podwórku straszliwie otyła para piecze na ruszcie ludzkie kończyny.
Próbuję utrzymać spojrzenie Julie na sobie.
– Zmieniam się – mówię jej.
– Nie obchodzi mnie to – odpowiada. – Teraz jestem w domu. Z powrotem
w prawdziwym świecie, gdzie ty nie istniejesz. Wakacje się skończyły.
Po niebie przemyka mercedes ze skrzydłami i znika przy wtórze stłumionej
fali dźwiękowej.
– Odeszłam – mówi, patrząc mi twardo w oczy. – Było fajnie, ale już po
wszystkim. Tak to już jest.
Potrząsam głową, unikając jej spojrzenia.
– Nie jestem gotowy.
– A co według ciebie miało się stać?
– Nie wiem. Po prostu miałem nadzieję na coś. Na cud.
– Cudów nie ma. Jest przyczyna i skutek, sny i rzeczywistość, Żywi
i Martwi. Twoja nadzieja jest absurdalna. Twój romantyzm żałosny.
Patrzę na nią niepewnie.
– Już czas, żebyś dorósł. Julie wróciła na swoje miejsce, a ty wrócisz na
swoje, i tyle. Zawsze tak było. Zawsze tak będzie.
Uśmiecha się, a jej zęby to pożółkłe, ostre kły. Całuje mnie, wbijając je
w moje wargi, odgryzając język, przegryzając się do mózgu i krzycząc jak
umierające dziecko. Dławię się własną, czerwoną, gorącą krwią.

•••

Otwieram oczy i wstaję, odpychając sprzed twarzy drapiące gałęzie. Ciągle


jest noc. Nadal pada deszcz. Wychodzę spomiędzy drzew i wspinam się na
wiadukt. Przechylam się przez barierkę, patrząc na pustą autostradę i ciemny
horyzont. W głowie dudni mi jedna myśl jak migrena gniewu: Mylisz się. Mylicie
się, pieprzone potwory. Co do wszystkiego.
Po drugiej stronie wiaduktu kątem oka zauważam jakąś dużą postać. Ciemny
kształt zmierza w moim kierunku równymi, chwiejnymi krokami. Napinam
mięśnie, przygotowując się do walki. Gdy Martwy nienależący do żadnej grupy
zbyt długo wałęsa się samotnie, czasem zatraca zdolność odróżniania Żywych od
przedstawicieli własnego rodzaju. A niektórzy zatracają się tak bardzo, tak głęboko
wpadają w takie życie, że już po prostu o to nie dbają. Zjedzą każdego, wszystko,
gdziekolwiek, bo nie pojmują, że istnieje inny sposób działania. Wyobrażam sobie
jednego z tych stworów dopadającego Julie, gdy zatrzymuje mercedesa, żeby
zastanowić się, jak ma jechać, łapiącego brudnymi łapami jej twarz
i przegryzającego jej szczupłą szyję, a gdy ten obraz pulsuje mi w głowie,
przygotowuję się, żeby rozedrzeć to coś przede mną na strzępy. Ta prymitywna
wściekłość, która mnie ogarnia, gdy tylko sobie pomyślę, że ktoś mógłby ją
skrzywdzić, jest przerażająca. W porównaniu z tą wszechogarniającą rządzą krwi,
agresja związana z zabijaniem i zjadaniem ludzi to tylko przyjacielskie droczenie
się.
Wielki kształt człapie coraz bliżej. Błyskawica na moment oświetla jego
twarz, a ja opuszczam ręce.
– M?
Początkowo ledwie mogę go poznać. Twarz ma poszarpaną i pogryzioną,
a na ciele mnóstwo małych ran po wyrwanych kawałkach tkanki.
– Cześć – mamrocze. – Schowajmy się… gdzieś… przed deszczem.
Deszcz ścieka mu po twarzy i gromadzi się w ranach. Przechodzi obok
ociekających drzew i złazi po nasypie na drogę poniżej. Idę za nim w suche miejsce
pod wiaduktem. Kulimy się tam na ziemi, na której leży pełno starych puszek po
piwie i strzykawek.
– Co… robisz… ty… aż… aż tutaj? – pytam, walcząc o słowa. Milczałem
przez niecały dzień i już zdążyłem zardzewieć.
– Zgadnij – mówi M, pokazując na swoje rany. – Kościści. Wykopali mnie.
– Przepraszam.
M wzrusza ramionami.
– Pieprzyć… to.
Podnosi kilka puszek i obraca je do góry nogami, szukając resztek, mimo że
napisy są wypłowiałe od słońca.
– Ale… wiesz co? – mówi.
Zmasakrowaną twarz rozświetla mu coś na kształt uśmiechu.
– Niektórzy… poszli ze mną.
Pokazuje w dół autostrady i widzę jakieś dziewięć postaci wolno
zmierzających w naszym kierunku.
Z zakłopotaniem patrzę na M.
– Poszli?… Dlaczego?
Wzrusza ramionami.
– Sprawy… wariują… w domu. Normalny tok… rozpadł się.
Pokazuje palcem na mnie.
– Ty.
– Ja?
– Ty i… ona. Coś… w powietrzu. Ruch.
Dziewięć zombie zatrzymuje się pod wiaduktem i stoi tam, patrząc na nas
bez wyrazu.
– Cześć – mówię.
Kołyszą się i mruczą słabo. Jeden z nich kiwa głową.
– Gdzie… dziewczyna? – pyta mnie M.
– Ma na imię Julie.
Zdanie gładko spływa mi po języku, jak łyk ciepłego naparu z rumianku.
– Ju…lie – powtarza M z wysiłkiem. – Okej. Gdzie ona… jest?
– Odeszła. Wróciła do domu.
M bada moją twarz. Kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Z tobą… w porządku?
Zamykam oczy i oddycham głęboko.
– Nie. – Patrzę wzdłuż autostrady, w stronę miasta. – Idę jej poszukać.
Sześć sylab. Znów pobiłem własny rekord.
– Do… Twierdzy?
Kiwam głową.
– Dlaczego?
Myślę nad tym przez chwilę.
– Żeby ją… ocalić.
– Przed… czym?
– Wszy…stkim.
Przez długą chwilę M po prostu na mnie patrzy. Wśród Martwych takie
przeszywające spojrzenie może trwać nawet przez kilka minut. Zastanawiam się,
czy on w ogóle ma pojęcie, o czym mówię, skoro ja sam nie jestem tego pewny.
Mam tylko takie uczucie. Miękka, różowa zygota myśli.
Spogląda na niebo, a jego spojrzenie traci ostrość.
– Zeszłej nocy… miałem… sen. Prawdziwy sen. Wspomnienia.
Gapię się na niego.
– Pamiętałem… gdy młody. Matka. Budyń… ze śmietaną. Lato.
Dziewczynę.
Znów skupia spojrzenie na mnie.
– Jak… to jest? – pyta.
– Co?
– Ty… czułeś. Wiesz… jak to jest?
– O czym ty… mówisz?
– Mój sen – mówi z zachwyconą twarzą, jak dziecko patrzące przez teleskop.
– Te rzeczy… miłość?
Po kręgosłupie przebiega mi dreszcz. Co się dzieje? W jakie odległe części
kosmosu zmierza nasza planeta? M śni, przywołuje wspomnienia, zadaje
zdumiewające pytania. Codziennie biję własny rekord sylab. Pod tym wiaduktem,
całe mile od lotniska i syczących poleceń Kościstych, jest z nami dziewięcioro
nieznanych Martwych, stojących i czekających na… coś.
Przed nami rozpięte jest świeże płótno. Co na nim namalujemy? Jaki kolor
pojawi się pierwszy na tym szarym polu?
– Pójdę… z tobą – mówi M. – Pomogę dostać… do środka. Ocalić ją.
Odwraca się do czekających Martwych.
– Pomożecie nam? – pyta, nie podnosząc głosu. – Pomożecie ocalić…
dziewczynę? Ocalić… – zamyka oczy i koncentruje się – Ju…lie?
Martwi prostują się na dźwięk imienia, zaciskają palce i otwierają szeroko
oczy. M wygląda na zadowolonego.
– Pomożecie znaleźć… coś straconego? – pyta głosem znacznie
pewniejszym, niż kiedykolwiek słyszałem. – Pomożecie… odzyskać?
Zombie patrzą na M. Patrzą na mnie. Patrzą po sobie. Jeden z nich wzrusza
ramionami. Inny kiwa głową.
– Pomożemy – bełkocze jeden z nich, a reszta poświstuje potwierdzająco.
Czuję, że na twarz wypływa mi uśmiech. Nie wiem, co zrobię, jak to zrobię,
ani co się stanie, gdy będzie po wszystkim, ale przynajmniej wiem, że znów
zobaczę Julie. Wiem, że nie mam zamiaru się pożegnać. A jeśli ci zataczający się
uchodźcy chcą pomóc, jeśli sądzą, że widzą coś więcej niż tylko chłopaka
uganiającego się za dziewczyną, to mogą pomóc, i zobaczymy, co się stanie, gdy
powiemy Tak, podczas gdy ten świat będący w stanie rigor mortis krzyczy Nie.
Chwiejnie ruszamy na północ, a grzmoty przesuwają się w stronę gór, jakby
się nas przestraszyły.
I oto jesteśmy w drodze. Musimy dokądś zmierzać.
KROK DRUGI

DECYZJA
1

– Tato.
– No?
– Chyba mam dziewczynę.
Tata opuszcza notatnik i poprawia kask. Uśmiech pogłębia mu zmarszczki na
twarzy.
– Naprawdę?
– Chyba.
– Kto to taki?
– Julie Grigio.
Kiwa głową.
– Poznałem ją. Jest… hej!
Przechyla się nad barierką i wrzeszczy na robotnika podtrzymującego
stalowy pylon.
– Doug, to jest czterdziestka, a na przelocie używamy pięćdziesiątek.
Znów patrzy na mnie.
– Jest urocza. Ale uważaj, wygląda na niezłą petardę.
– Lubię petardy.
Tata uśmiecha się. Oczy mu się zamgliły.
– Ja też, młody.
Skrzeczy jego krótkofalówka. Wyciąga ją i zaczyna wydawać polecenia.
Patrzę na paskudny, betonowy kształt, który buduje. Stoimy na końcu muru
wysokiego na pięćdziesiąt stóp, obecnie długiego na kilka przecznic. Równolegle
do niego biegnie drugi mur, zmieniając Main Street w zamknięty korytarz
przecinający serce miasta. Niżej roją się robotnicy wylewający beton i stawiający
rusztowania.
– Tato?
– No?
– Myślisz, że to głupie?
– Co?
– Zakochać się.
Patrzy na mnie, a potem odkłada krótkofalówkę.
– Co masz na myśli, Pear?
– No… teraz. To, jak teraz wszystko wygląda. To znaczy, wszystko jest takie
niepewne… czy to głupota, marnować czas na coś takiego, gdy świat wygląda
w taki sposób? Gdy w każdej chwili wszystko może się rozpaść?
Tata przygląda mi się długą chwilę.
– Gdy poznałem twoją mamę – mówi – sam zadawałem sobie to pytanie. Za
nami było tylko kilka wojen i kryzysów. – Jego krótkofalówka znów zaczyna
trzeszczeć. Ignoruje to. – Przeżyłem z twoją mamą dziewiętnaście lat. Ale jak
myślisz, czy machnąłbym na to ręką, wiedząc, że dany mi będzie tylko rok? Albo
miesiąc?
Rozgląda się po budowie, kręcąc powoli głową.
– Perry, nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Nie ma co czekać na idealny świat.
Świat zawsze jest taki, jaki jest teraz i od ciebie zależy, jak na niego zareagujesz.
Patrzę na ciemne otwory okienne zrujnowanych wieżowców. Wyobrażam
sobie szkielety ludzi, którzy w nich żyli, wciąż siedzące za biurkami i pracujące,
żeby zdążyć przed terminami, które nigdy nie nadejdą.
– Co, gdybyś miał z nią spędzić tylko jeden tydzień?
– Perry… – mówi mój tata, lekko zdziwiony. – Chłopie, świat nie skończy
się jutro. Okej? Pracujemy nad tym, żeby go naprawić. Popatrz – pokazuje na ekipę
na dole – budujemy drogi. Zamierzamy połączyć inne twierdze i kryjówki,
połączyć enklawy, odbudować zasoby. – Tata klepie mnie w ramię. – Ty i ja,
wszyscy… poradzimy sobie. Jeszcze się nie poddawaj. Dobrze?
Ustępuję z lekkim westchnieniem.
– Okej.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Tata uśmiecha się.
– Trzymam cię za słowo.

•••

Wiesz, co stało się potem? Szepcze Perry z głębokich cieni mojej


świadomości. Domyślasz się?
– Dlaczego pokazujesz mi to wszystko? – pytam ciemności.
Ponieważ to ze mnie zostało i chcę, żebyś to poczuł. Nie jestem gotowy, żeby
zniknąć.
– Ja też nie.
W jego głosie wyczuwam chłodny uśmiech.
Dobrze.

•••

– Tutaj jesteś.
Julie podciąga się na drabinie i staje na dachu mojego nowego domu, patrząc
na mnie. Ja patrzę na nią, a potem znów chowam twarz w dłoniach.
Podchodzi do mnie, ostrożnie stawiając kroki na cienkich arkuszach blachy
i siada obok mnie na brzegu dachu. Powoli machamy nogami w zimnym,
jesiennym powietrzu.
– Perry?
Nie odpowiadam. Wpatruje się w bok mojej twarzy. Wyciąga rękę i dwoma
palcami gładzi moje rozczochrane włosy. Jej oczy wciągają mnie jak studnia, ale
się opieram. Gapię się w dół na brudną ulicę.
– Nie wierzę, że tutaj jestem – mamroczę. – Ten głupi dom. Z tymi
wszystkimi podrzutkami.
Nie odpowiada od razu. Gdy już się odzywa, mówi cicho.
– To nie są podrzutki. Ktoś ich kochał.
– Przez chwilę.
– Ich rodzice nie odeszli. Zostali zabrani.
– Czy to jakaś różnica?
Patrzy na mnie tak twardym wzrokiem, że nie mogę unikać jej spojrzenia.
– Perry, twoja mama cię kochała. Nigdy w to nie wątpiłeś. Tak samo twój
tata.
Nie mogę znieść tego ciężaru. Poddaję się i pozwalam, żeby mnie przygniótł.
Gdy czuję, że zaczynają mi płynąć łzy, odwracam twarz od Julie.
– Jak chcesz, możesz sobie wierzyć, że Bóg cię porzucił, że odwrócił się od
ciebie los czy przeznaczenie, czy coś, ale przynamniej wiesz, że oni cię kochali.
– Jakby to miało jakieś znaczenie – mówię zduszonym głosem, unikając jej
wzroku. – Kogo to obchodzi. Nie żyją. Tak się sprawy mają. To się teraz liczy.
Nie odzywamy się przez kilka minut. Owiewa nas zimny wiatr. Niesie
kolorowe liście z lasów na zewnątrz. Wpadają w wielkie usta Twierdzy i lądują na
dachu domu.
– Perry, wiesz co – mówi Julie.
Głos drży jej z żalu.
– W końcu wszystko umiera. Wszyscy to wiemy. Ludzie, miasta, całe
cywilizacje. Nic nie zostaje. Więc gdyby egzystencja była zerojedynkowa, żywy
lub martwy, tu albo nie tu, to jaki, kurwa, sens miałoby to wszystko? – Patrzy
w górę na spadające liście, wyciąga rękę i łapie jeden płomiennoczerwony liść
klonu. – Moja mama mawiała, że właśnie dlatego mamy pamięć. I przeciwieństwo
pamięci – nadzieję. Więc rzeczy, które odeszły, wciąż są ważne. Tak, żebyśmy na
fundamentach przeszłości mogli budować przyszłość.
Obraca liść przed twarzą, w jedną i w drugą stronę.
– Mama mówiła, że życie tylko wtedy ma sens, gdy postrzegamy czas tak,
jak Bóg. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jednocześnie.
Pozwalam sobie spojrzeć na Julie. Dostrzega moje łzy i próbuje je otrzeć.
– Więc czym jest przyszłość? – pytam, nie cofając się. – Mogę dostrzec
przeszłość i teraźniejszość, ale co z przyszłością?
– No… – mówi Julie z urywanym śmiechem. – To chyba jest ta wariacka
część. Przeszłość składa się z faktów… przyszłość chyba tylko z nadziei.
– Lub strachu.
– Nie. – Mocno potrząsa głową i wkłada mi liść we włosy. – Nadziei.

•••

Martwi człapią przed siebie, wprost na Twierdzę majaczącą na horyzoncie.


Góruje nad większością okolicznych budynków i pożera niezliczoną ilość
przecznic miasta, jak krzykliwy pomnik ery postępu. Świata odpadów, żądz i snów
o przeszłości, która nigdy już nie wróci.
Nasza trupia drużyna idzie nieco dłużej niż dzień, przemierzając puste drogi
jak jacyś bohaterowie Kerouaca. Inni są głodni i podnosi się krótka, w większości
bezsłowna dyskusja między M i resztą, zanim zatrzymują się w starym, zabitym
deskami domu, aby się pożywić. Czekam na zewnątrz. Nie pamiętam, ile dni
minęło od mojego ostatniego posiłku, ale odkrywam, że jest mi to obojętne.
W żyłach czuję dziwne, neutralne odczucie, balansujące dokładnie między głodem
a nasyceniem. Wrzaski ludzi w domu przeszywają mnie mocniej niż wtedy, gdy
sam zabijałem, a nawet nie jestem blisko. Stoję daleko na ulicy, przyciskając ręce
do uszu i czekając, aż będzie po wszystkim.
Gdy wychodzą, M unika mojego spojrzenia. Wierzchem dłoni ociera krew
z ust i rzuca mi jedno, pełne poczucia winy spojrzenie, zanim ruszamy dalej.
Pozostałym daleko do tego, daleko im nawet do poziomu świadomości M, ale
w nich także jest już coś innego. Nie zabrali ze sobą resztek. Ocierają o spodnie
zakrwawione ręce. Idą w dziwnym milczeniu. To początek.
Gdy jesteśmy wystarczająco blisko Twierdzy, żeby wyczuć pierwszy, słaby
zapach Żywych, w głowie zaczynam układać sobie plan. Tak naprawdę trudno tu
mówić o jakimkolwiek planie. Jest prosty jak kreskówka, ale właśnie dlatego ma
szansę zadziałać: dotąd nikt tego nie próbował. Nikt nigdy nie miał dość woli, żeby
próbować.
Kilka przecznic od głównej bramy Twierdzy zatrzymujemy się
w opuszczonym domu. Idę do łazienki i oglądam się w lustrze, jak poprzedni
właściciel musiał to robić tysiące razy. Przebiegam przez ogłupiające powtórki
porannej rutyny, przyzwyczajając się do nich. Budzik – prysznic – ubranie –
śniadanie. Czy wyglądam dobrze? Czy dobrze chodzę? Czy wychodzę przez drzwi
przygotowany na wszystko, czym świat może we mnie cisnąć?
Wcieram we włosy nieco żelu. Twarz opryskuję wodą po goleniu.
Poprawiam krawat.
– Gotów – mówię pozostałym.
M ogląda mnie uważnie.
– Od biedy… ujdzie.
Ruszamy w stronę bramy.

•••

Po przejściu kilku przecznic zapach Żywych jest niemal przytłaczający. To


jakby Twierdza była potężnym transformatorem Tesli[10], trzeszczącym
wyładowaniami wonnych, różowych błyskawic życia. Cała nasza grupa gapi się na
nią z podziwem. Niektórzy ślinią się bezwiednie. Gdyby nie to, że dopiero co jedli,
nasza niedopracowana strategia natychmiast by się zawaliła.
Zanim dochodzimy do bramy, zbaczamy w boczną ulicę i zatrzymujemy się
na skrzyżowaniu, chowając się za ciężarówką UPS. Wychylam się ostrożnie
i wyglądam za róg. Niecałe dwie przecznice dalej przy głównym wejściu do
Twierdzy stoi czterech strażników. Z ramion zwisają im karabiny. Rozmawiają. Ich
szorstkie, wojskowe zdania mają jeszcze mniej sylab niż moje.
Patrzę na M.
– Dzięki. Za to… wszystko.
– Jasne – mówi M.
– Nie… umieraj.
– Postaram… się. Gotowy?
Kiwam głową.
– Wyglądasz całkiem… żywo.
Uśmiecham się. Raz jeszcze przygładzam włosy, biorę głęboki wdech
i ruszam biegiem.
– Pomocy! – wrzeszczę, machając rękami. – Pomocy, są… tuż za mną!
Gnam do drzwi, utrzymując możliwie najlepszą równowagę. M i pozostali
Martwi człapią za mną, zawodząc teatralnie.
Strażnicy reagują odruchowo: unoszą broń i otwierają ogień w stronę
zombie. Odpada ramię. Noga. Jeden z anonimowej dziewiątki traci głowę i pada.
Ale ani jedna lufa nie jest skierowana w moją stronę. Malując w powietrzu przed
sobą twarz Julie, pędzę jak olimpijczyk. Mój krok jest pewny, czuję to, wyglądam
normalnie, żywo, i wpasowuję się w ich kategorię „Człowiek”. Pojawia się
kolejnych dwóch strażników z odbezpieczoną bronią, ale ledwie zwracają na mnie
uwagę. Mrużą oczy, celują i krzyczą.
– Dalej! Człowieku, szybciej!
Za moimi plecami dwóch kolejnych zombie pada na ziemię. Gdy
prześlizguję się przez bramę, widzę, że M i pozostali Martwi odwracają się
i rejterują. Ich chód nagle się zmienia. Tracą swoją powolność i biegną jak żywi.
Nie tak szybko, jak ja, nie tak zgrabnie, ale celowo. Strażnicy wahają się, ogień
słabnie.
– Co do chuja?… – mamrocze jeden z nich.
W środku jest człowiek z podkładką do pisania i notesem. Oficer
imigracyjny, gotów, by spisać moje imię i kazać mi wypełnić stos formularzy,
zanim mnie najprawdopodobniej stąd wykopie. Martwi od lat są zależni od tego
człowieka – zapewnia nam bezbronnych włóczęgów, których zjadamy
w okolicznych ruinach. Podchodzi do mnie, patrząc w notes, nie nawiązując
kontaktu wzrokowego.
– Mało brakowało, co, przyjacielu? Będziesz musiał teraz…
– Ted! Popatrz na to!
Ted unosi wzrok, spogląda przez otwarte drzwi i widzi swoich osłupiałych
żołnierzy. Patrzy na mnie.
– Zaczekaj tu.
Ted wybiega i zatrzymuje się koło strażników, patrząc na zdumiewająco
ożywione zombie, znikające w oddali jak prawdziwi ludzie. Wyobrażam sobie ich
miny, nieprzyjemne uczucie w ich brzuchach, wrażenie, że ziemia usuwa się im
spod stóp.
Zapomniany na chwilę odwracam się i biegnę. Przebiegam przez ciemny
korytarz wejściowy w stronę światła na drugim końcu, zastanawiając się, czy to
kanał rodny, czy tunel do Nieba. Przybywam czy odchodzę? Tak czy inaczej, za
późno na odwrót. Skrywając się w mroku pod czerwonym, wieczornym niebem,
wkraczam do świata Żywych.
•••

Twierdza jest jeszcze większa, niż wydawała się z zewnątrz. Zajmuje dawny
stadion, z którego usunięto większość trybun, żeby zrobić miejsce dla kanciastych,
bezkształtnych budynków, wąskich i wznoszących się wysoko, aby zachować
przestrzeń horyzontalną. Słońce opadło poniżej linii dachu, a jedyne światło
pochodzi ze słabo świecących latarni ulicznych przeniesionych z miasta, przez co
przedmieścia toną w ciemnościach.
Moje pseudozatoki są rozpłomienione przez intensywność życia tutaj. Czuję
się jak komar tonący we flakonie perfum. Ale w środku tego gęstego oparu
wyczuwam Julie. Jej osobnicza woń wybija się z tej mieszaniny, wołając słabo, jak
głos pod wodą. Podążam za nią.
Gdy zaczynają się pojawiać pierwsze gwiazdy, odkrywam, co musi być jej
domem. Jest większy od budynków w okolicy i zaprojektowany z nudną
praktycznością – ma symetryczne ściany i pokryty jest szarym, aluminiowym
sidingiem. Wygląda jak skrzyżowanie wiejskiego domku i więziennej wieży
strażniczej. Ale istota Julie jest tak silna, że prawie ją widzę, jak unosi się
w powietrzu.
Cały dom jest ciemny, tylko w oknie balkonowym na piętrze pali się światło.
Balkon wystający ze ściany budynku wydaje się niesamowicie romantyczny,
dopóki nie zauważam karabinów na obrotnicach zamontowanych na każdym
narożniku.
Przyczajam się za stertą skrzynek zwalonych tam, gdzie normalnie powinno
być podwórko. Z domu słyszę głosy i zamykam oczy, rozkoszując się melodyjnymi
tembrami i słodkimi, muzycznymi rytmami. Słyszę Julie. Julie i inną dziewczynę,
dyskutujące o czymś z ożywieniem. Zamykam oczy i łapię się na tym, że lekko się
kołyszę, tańczę do ich konwersacyjnej samby.
Wreszcie rozmowa się urywa. Julie wychodzi na balkon. Minął dopiero
jeden dzień od jej odejścia, ale poczucie przywiązania, które mnie zalewa, ma siłę
dekad. Opiera łokcie na barierce. Ma na sobie luźną, czarną koszulę nocną, spod
której wystają jej gołe nogi. Sprawia wrażenie, że jest jej zimno.
– No i wróciłam – mówi w powietrze. – Z powrotem w zagrodzie. Gdy
weszłam przez drzwi, tata poklepał mnie po plecach. Jak żołnierza. Ledwie co
powiedział, jakieś „witaj w domu, Julie”, a potem musiał lecieć na jakieś spotkanie
czy coś.
Zamyka oczy i wzdycha.
– Właściwie to tęsknię za tym cholernym… Tęsknię za R. Czy to takie
porąbane, jak mi się wydaje? Tylko dlatego, że jest… czymkolwiek jest? Szczerze
mówiąc, myślę, że jest bardziej żywy niż połowa ludzi tutaj. Na pewno bardziej niż
tata. To znaczy, „zombie” to tylko nazwa stanu, którego nie rozumiemy. A co
znaczy nazwa, nie?
Bierze wdech, jakby miała mówić dalej, potem przerywa, wzdycha, podnosi
na wysokość oczu dyktafon kasetowy i patrzy na niego.
– Pieprzyć to. Audiodziennik… nie dla mnie.
Szybkim ruchem wyrzuca go przed siebie. Dyktafon uderza o sąsiedni dom
i ląduje, zniszczony, u moich stóp. Pochylam się i go podnoszę. Ostrożnie
otwieram pękniętą kieszeń i wyciągam kasetę. Wsuwam ją do kieszeni koszuli
i przyciskam do niej dłoń, czując jak jej kanty wciskają się w moją klatkę
piersiową. Jeżeli kiedykolwiek wrócę do mojego 747, to memento wyląduje na
kupce leżącej najbliżej miejsca, w którym sypiam.
Julie podciąga się na balustradę balkonu i siada tyłem do mnie, gryzmoląc
w swoim starym, zniszczonym notatniku.
Dziennik czy wiersze?
Jedno i drugie, głupku.
Jestem w nich?
Wychodzę z cieni.
– Julie – szepczę.
Nie podskoczyła. Odwraca się powoli, a jej twarz topnieje w uśmiechu,
jakby przeszło przez nią pierwsze tchnienie wiosny.
– O… mój Boże – mówi, na wpół się śmiejąc, a potem zeskakuje z barierki
i okręca, żeby na mnie spojrzeć.
– R! Skąd się tutaj wziąłeś! O mój Boże!
Uśmiecham się.
– Cześć.
– Co ty tu robisz? – syczy, próbując ściszyć głos.
Wzruszam ramionami, uznając, że ten gest akurat tu pasuje. To bywa
konieczne w świecie tak nie do wypowiedzenia, jak nasz.
– Przyszedłem, żeby… cię zobaczyć.
– Ale R, ja odeszłam! Musiałam, pamiętasz? Powinieneś był się z tym
pogodzić i powiedzieć: żegnaj!
– Nie wiem, dlaczego… mówisz „żegnaj”. Ja mówię „witaj”.
Jej wargi drżą, ale wreszcie uśmiecha się niechętnie.
– No naprawdę, dowcipny jesteś. Ale poważnie…
– Jules! – Z domu rozlega się głos. – Chodź, chcę ci coś pokazać!
– Nora, sekundę! – odpowiada Julie.
Patrzy w dół, na mnie.
– R, to jest szaleństwo. Zabiją cię. Ludzie, którzy tutaj rządzą, nie są tacy,
jak ja, są jak… no, są jak wasi przywódcy, te pieprzone szkielety. Nie wysłuchają
nas, nie pozwolą, żeby w ich oglądzie świata pojawiły się jakieś pęknięcia, po
prostu cię zastrzelą. Rozumiesz?
Kiwam głową.
– Tak.
Zaczynam włazić po rynnie.
– Jezu, R! Czy ty mnie słuchasz?
Jestem jakieś trzy stopy nad ziemią, gdy sobie uświadamiam, że choć teraz
jestem w stanie biegać, mówić i zakochać się, wspinaczka nadal przekracza moje
możliwości. Tracę chwyt na rynnie i spadam płasko na plecy. Julie zakrywa usta,
ale nie udaje jej się całkowicie stłumić śmiechu.
– Cabernet! – woła znów Nora. – Rozmawiasz z kimś?
– Chwila, okej? Nagrywam dziennik na kasecie.
Wstaję i otrzepuję się z kurzu. Patrzę w górę na Julie. Brwi ma ściągnięte
i przygryza wargę.
– R… – mówi żałośnie. – Nie możesz…
Drzwi balkonowe stają otworem i pojawia się Nora. Jej loki są dokładnie tak
grube i rozwichrzone, jak w moich wizjach. Jednak nigdy nie widziałem jej stojącej
i jest zaskakująco wysoka, co najmniej trzydzieści centymetrów wyższa od Julie.
Spod spódnicy we wzór kamuflażowy widać długie, brązowe nogi.
– Hej, co ty… – zaczyna, a potem mnie zauważa, a jej oczy robią się wielkie.
– O. Mój. Boże. Czy to on?
Julie wzdycha.
– Nora, poznaj R. R, to jest Nora.
Nora gapi się na mnie, jakbym był Sasquatchem, Yeti, może jednorożcem.
– Yyy… miło mi cię poznać… R.
– Wzajemnie – odpowiadam, a Nora zasłania dłonią usta, żeby zdusić
zachwycony pisk, potem patrzy na Julie i znów na mnie.
– I co mamy zrobić? – Julie pyta Norę, starając się ignorować jej
podekscytowanie. – Po prostu się pojawił. Próbuję mu powiedzieć, że go zabiją.
– No, przede wszystkim powinien dostać się na górę – mówi Nora, cały czas
się na mnie gapiąc.
– Do domu? Porąbało cię?
– Weź przestań, twojego ojca nie będzie przez następne dwa dni. Będzie
bezpieczniejszy w domu niż na ulicy.
Julie zastanawia się przez chwilę.
– Dobra. Zaczekaj, R, zejdę na dół.
Idę na drugą stronę domu i staję przed drzwiami, czekając nerwowo,
w koszuli i pod krawatem. Otwiera, uśmiechając się wstydliwie. Bal na koniec
świata.
– Cześć, Julie – mówię, jakby wcześniejsza rozmowa się nie odbyła.
Waha się, a potem robi krok do przodu i ściska mnie.
– Właściwie to za tobą tęskniłam – mówi z twarzą w mojej koszuli.
– Słyszałem.
Cofa się, żeby na mnie spojrzeć, a w jej oczach błyska coś dzikiego.
– Słuchaj, R – zaczyna. – Jeśli cię pocałuję, to czy, no… wiesz… przemienię
się?
Mózg mi skacze jak nagranie trzęsienia ziemi. O ile mi wiadomo, tylko
ugryzienie, brutalny transfer krwi i wydzielin ma moc, żeby Żywy dołączył do
Martwych, zanim naprawdę umrze. Przyspieszyć nieuniknione. Ale znów mam
pewność, że nikt, nigdy nie zadał takiego pytania.
– Nie… sądzę – mówię. – Ale…
Na końcu ulicy rozbłyskują światła. W nocną ciszę wdziera się dźwięk
komend wyszczekiwanych przez dwóch strażników.
– Cholera, patrol – szepcze Julie i wciąga mnie do domu. – Musimy pogasić
światła, to już prawie godzina policyjna. Chodź.
Biegnie po schodach. Idę za nią na miękkich nogach i z rozdygotanym
sercem.
Pokój Julie to jedyne miejsce w domu, które wygląda, jakby ktoś w nim
mieszkał. W korytarzach, w kuchni, w gabinecie ściany są białe i pozbawione
ozdób, meble są aluminiowe, a nad głową migoczą rzędy fluorescencyjnych
świetlówek. Na podłodze leży wykładzina przemysłowa, sztywna i odporna na
zabrudzenia.
Julie wyłącza lampę pod sufitem i włącza małą, starą lampkę stojącą przy
łóżku. Na ścianach wisi mnóstwo niewykończonych obrazów malowanych
akrylami. Czarno-białe zdjęcia. Kilka plakatów zespołów, których nie rozpoznaję.
Dywanu nie widać spod warstwy wymiętych ubrań.
– No więc… R – mówi Nora, siadając na pudle pełnym płyt kompaktowych
i pochylając się ku mnie z przejęciem. – Jesteś zombie, tak? Jak umarłeś?
– Nie… pamiętam.
– Nie widzę żadnych większych śladów po ugryzieniach ani ran
postrzałowych, ani nic. To musiała być przyczyna naturalna. Nikt nie był w stanie
ci nic powiedzieć?
Wzruszam ramionami.
– Ile masz lat?
Wzruszam ramionami.
– Wyglądasz na dwadzieścia kilka, ale możesz mieć trzydzieści kilka. Masz
taką twarz, że trudno powiedzieć. Jak to jest, że nie jesteś zgniły? Nawet twój
zapach jest ledwie wyczuwalny.
– Ja nie… yyy…
– Czy twoje ciało nadal funkcjonuje, jak kiedyś? Nie, zgadza się? Mam na
myśli, czy nadal możesz, no wiesz?…
– Jezu, Nora – wcina się Julie. – Daj mu spokój. Nie przyszedł tu, żeby
udzielać wywiadu.
Spoglądam z wdzięcznością na Julie. Siada w rogu łóżka i opiera łokcie na
kolanach.
– Jednak mam jedno pytanie. Jakim cudem się tu dostałeś? Do Twierdzy?
Wzruszam ramionami.
– Wszedłem.
– Jak ominąłeś strażników?
– Udałem… Żywego.
Gapi się na mnie.
– Wpuścili cię? Ted cię wpuścił?
– Było… zamieszanie.
Przykłada dłoń do czoła.
– Wow. To jest… – przerywa, a na jej twarzy pojawia się niedowierzający
uśmiech. – Wyglądasz… ładniej. R, czy ty się uczesałeś?
– On się przebrał! – śmieje się Nora. – Przebrał się za Żywego!
– Ale się udało – mówi z podziwem Julie. – Dostał się do środka. Jestem
pewna, że nigdy wcześniej nie zdarzyło się coś takiego.
– Myślisz, że mógłby wyjść na ulicę? – zastanawia się Nora.
Julie przygląda mi się z powątpiewaniem, jak fotograf zmuszony pracować
z tęgą modelką.
– No… – mówi wreszcie. – Sądzę, że to możliwe.
Kurczę się pod ich oceniającymi spojrzeniami. Wreszcie Julie bierze głęboki
wdech i wstaje.
– No nic, chyba będziesz musiał tu zostać, przynajmniej dzisiaj, aż
wymyślimy, co z tobą zrobić. Idę podgrzać coś do jedzenia. Nora, chcesz też? Ryż
i fasola, mniam mniam…
– Nie, godzinę temu wzięłam carbteinę. – Patrzy na mnie podejrzliwie. – R,
jesteś… głodny?
Potrząsam głową.
– Nie.
– Bo nie wiem, co mamy zrobić z twoimi potrzebami dietetycznymi. Znaczy
się, wiem, że nic na to nie poradzisz, Julie wszystko mi wyjaśniła, ale nie mamy…
– Naprawdę – przerywam jej – niczego mi nie… trzeba.
Nie wygląda na przekonaną. Wyobrażam sobie, jakie sceny ma przed
oczami. Ciemny pokój pełen krwi. Jej przyjaciele umierający na podłodze. Ja
z wyciągniętymi rękami człapiący w stronę Julie. Julie może i ją przekonała, że
jestem szczególnym przypadkiem, ale nerwowe spojrzenia nie powinny mnie
dziwić. Nora przez kilka minut przygląda mi się w milczeniu. Potem się podrywa
i zaczyna skręcać jointa.
Gdy wraca Julie z jedzeniem, pożyczam jej łyżkę i biorę trochę ryżu,
uśmiechając się podczas żucia. Jak zwykle smakuje jak styropian, ale daję radę
przełknąć. Julie i Nora patrzą na siebie, a potem na mnie.
– Jak smakuje? – niezobowiązująco pyta Julie.
Krzywię się.
– Okej, ale i tak od dawna nie zjadłeś żadnego człowieka. A wciąż chodzisz.
Jak myślisz, może kiedyś będziesz w stanie zrezygnować z… żywego jedzenia?
Uśmiecham się do niej ironicznie.
– Sądzę, że… to możliwe.
Julie uśmiecha się na te słowa. W gruncie rzeczy cała twarz rozjaśnia jej się
z ulgi. Mam więc nadzieję, że się nie mylę. Mam nadzieję, że to prawda. Mam
nadzieję, że nie nauczyłem się kłamać.

•••

Wszyscy troje śpimy w pokoju Julie. To duży dom i jest w nim mnóstwo
łóżek, ale nikt nie ma ochoty chodzić po pustych korytarzach. Pokój Julie jest jak
mały, ciepły bunkier w zamarzniętej pustce Arktyki. Nora zajmuje łóżko. Julie i ja
śpimy na podłodze.
Po dziesięciu minutach Nora chrapie. Julie i ja leżymy na plecach pod
cienkim kocem. Od twardej jak skała podłogi oddzielają nas sterty ubrań. To
dziwne uczucie, być tak całkowicie przez nią otoczonym. Zapach jej życia jest
wszędzie. Jest na mnie, pode mną i obok mnie. To tak, jakby cały pokój był z niej
zrobiony.
– R – szepcze, patrząc w sufit. Są na nim cytaty i gryzmoły namalowane
świecącą w ciemności farbą.
– No?
– Nienawidzę tego miejsca.
– Wiem.
– Zabierz mnie gdzieś indziej.
Milczę, wpatrując się w sufit. Żałuję, że nie potrafię przeczytać, co tam jest
napisane. Zamiast tego udaję, że litery to gwiazdy. Słowa to konstelacje.
– Dokąd… chcesz jechać?
– Nie wiem. Gdzieś daleko. Do jakiegoś odległego kraju, gdzie nie dzieje się
nic takiego, jak tutaj. Gdzie ludzie po prostu żyją spokojnie.
Nie odzywam się.
– Jeden ze starszych przyjaciół Perry’ego jest pilotem. Moglibyśmy wziąć
twój samolot! To by było jak latanie camperem, moglibyśmy polecieć wszędzie! –
Przekręca się na bok i uśmiecha do mnie. – Jak myślisz, R? Moglibyśmy polecieć
na drugi koniec świata.
Podekscytowanie w jej głosie sprawia, że krzywię się boleśnie. Mam
nadzieję, że nie widzi ponurego światła w moich oczach. Nie jestem pewien, ale
ostatnio coś jest w powietrzu, jakiś martwy spokój, gdy idę przez miasto i jego
obrzeża, który mówi mi, że czasy tropikalnych rajów się skończyły. Zaraza
ogarnęła cały świat.
– Powiedziałaś – zaczynam, przygotowując się do wyrażenia złożonej myśli
– powiedziałaś… że…
– Spokojnie – zachęca. – Powiedz to po swojemu.
– Powiedziałaś… samolot nie jest… całym światem.
Jej uśmiech blednie.
– Co?
– Nie… poleci… nad bałaganem.
Marszczy brwi.
– Ja powiedziałam coś takiego?
– Twój tata… betonowe klocki… mury i broń… Ucieczka… nie lepsza… od
ukrywania się. To samo. Może gorzej.
Rozmyśla przez chwilę.
– Wiem – mówi wypranym z emocji głosem i czuję się winny, że
zniszczyłem jej tę krótką chwilę radości. – Wiem o tym. Od lat to sobie
powtarzam… że wciąż jest nadzieja, że jakoś możemy wszystko naprawić, bla bla
bla. Kurwa. Po prostu… ostatnio coraz trudniej w to wierzyć.
– Wiem – mówię, starając się ukryć nieszczerość. – Ale nie można… się
poddawać.
Jej głos staje się mroczny. Przejrzała mój blef.
– A ty co się nagle zrobiłeś taki pełen nadziei? O czym naprawdę myślisz?
Nic nie mówię, ale ona czyta w mojej twarzy jak z nagłówka w gazecie,
jednego z tych, które mówią o bombie atomowej, śmierci prezydenta i wojnach
światowych przy użyciu coraz mniejszej czcionki.
– Nie ma już dokąd uciekać, o to chodzi.
Niemal niezauważalnie potrząsam głową.
– Cały świat – mówi. – Myślisz, że cały świat jest martwy? Wszystko jest
spustoszone?
– Tak.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Nie wiem. Ale… tak czuję.
Wzdycha głęboko, patrząc w ciemność.
– Więc co mamy robić?
– Trzeba… naprawić.
– Co naprawić?
– Nie wiem. Wszy…stko.
Unosi się na łokciu.
– O czym ty mówisz? – Jej głos nie jest już cichy.
Nora porusza się i przestaje chrapać.
– Wszystko naprawić? – mówi Julie, jej oczy połyskują w mroku. – A niby
jak mamy to zrobić? Jeśli masz jakieś świetny pomysł, to proszę, podziel się nim,
bo to wcale nie jest tak, że myślę o tym dosłownie przez cały czas. To wcale nie
wypala mi mózgu dniami i nocami, odkąd odeszła moja mama. Jak mamy
wszystko naprawić, kiedy jest tak bardzo popsute. Każdy umiera, raz za razem,
bardziej i bardziej, głębiej i głębiej. Co mamy robić? Wiesz, co było przyczyną?
Tej zarazy?
Waham się.
– Nie.
– Więc jak możesz mieć nadzieję, że możesz coś z tym zrobić? R, ja chcę
wiedzieć. Jak mamy to „naprawić”?
Gapię się w sufit. Wpatruję się w słowne konstelacje, lśniące zielenią
w odległym kosmosie. Gdy tam leżę, pozwalając, żeby mój umysł wznosił się do
tych wyimaginowanych niebios, dwie gwiazdy zaczynają się zmieniać. Obracają
się, wyostrzają, aż ich kształty wreszcie się ustalają. Stają się… literami.
T
R
– Tr… – szepczę.
– Co?
– Truh… – powtarzam, próbując to wymówić. To jest dźwięk. To jest
sylaba. Niewyraźny gwiazdozbiór staje się słowem.
– Co to… jest? – pytam, pokazując na sufit.
– Co? Cytaty?
Wstaję i pokazuję na zdanie.
– To.
– To wers z Imagine. Piosenki Johna Lennona.
– Który… wers?
– It’s easy if you try[11].
Stoję tam przez minutę, patrząc w górę jak nieustraszony badacz kosmosu.
Potem się kładę i zakładam ręce za głowę. Oczy mam szeroko otwarte. Nie mam
odpowiedzi na pytania, które zadaje, ale czuję ich istnienie. Blade punkciki światła
w odległej ciemności.
[10] Transformator Tesli – transformator powietrzny wytwarzający wysokie
napięcie rzędu milionów woltów.
[11] It’s easy if you try (ang.) – to łatwe, jeśli spróbujesz.
2

Powolne kroki. Błoto pod podeszwami. Nie rozglądaj się. Dziwne mantry
kołaczące mi się w głowie. Mamrotanie z ciemnych alejek. Dokąd idziesz, Perry?
Głupiutkie dziecko. Bezmózgi chłopiec. Dokąd? Z każdym dniem wszechświat jest
coraz większy, ciemniejszy, zimniejszy. Zatrzymuję się przed czarnymi drzwiami.
W tym metalowym domu mieszka dziewczyna. Czy ją kocham? Trudno
powiedzieć. Ale tylko ona została. Ostatnie czerwone słońce w ciągle
rozszerzającej się pustce.
Wchodzę do domu i zastaję ją siedzącą na klatce schodowej, z ramionami
skrzyżowanymi na kolanach. Przykłada palec do ust.
– Tata – szepcze.
Kiwam głową i zerkam w górę schodów w stronę głównej sypialni. Słyszę
męski głos mamroczący w ciemności.
– Jesteś taka, jak ona, Julie. Wyglądasz dokładnie jak ona. To zdjęcie… park
wodny. Nie mogę tego zrozumieć.
Julie podnosi się cicho i idzie w stronę drzwi frontowych.
– Twoje oczy. Włosy. Nie jesteś mną. Jesteś nią. Jak ona to zrobiła?
Otwieram drzwi i cofam się. Julie idzie za mną na palcach, bezdźwięcznie.
– Jak mogła być taka słaba? – pyta mężczyzna głosem jak topniejąca stal. –
Jak mogła nas tutaj zostawić?
Idziemy w ciszy. Na włosach osiada nam mżawka. Strząsamy ją jak psy.
Dochodzimy do domu pułkownika Rosso i Julie puka do drzwi. Żona Rosso
otwiera, spogląda na Julie i przytula ją. Wchodzimy do środka, w ciepło.
Rosso siedzi w salonie, popijając kawę, zerkając przez okulary na zalaną
wodą, starą książkę. Podczas gdy Julie i pani Rosso rozmawiają w kuchni, siadam
naprzeciwko pułkownika.
– Perry – mówi Rosso.
– Pułkowniku.
– Jak się trzymasz?
– Żyję.
– Dobry początek. Zaadaptowałeś się w domu?
– Gardzę nim.
Rosso przez chwilę się nie odzywa.
– Co masz na myśli, Perry?
Szukam słów. Chyba zapomniałem większości z nich.
– Okłamał mnie – mówię wreszcie cicho.
– Jak to?
– Powiedział, że naprawiamy rzeczy, i że jeśli się nie poddamy, to wszystko
będzie dobrze.
– Wierzył w to. Ja chyba też w to wierzę.
– Ale potem umarł. – Głos mi drży i walczę, żeby nad tym zapanować. –
A to było bez sensu. Żadnej bitwy, żadnej wielkiej ofiary, po prostu głupi wypadek
w pracy, który każdemu mógł się przydarzyć, kiedykolwiek.
– Perry…
– Sir, nie rozumiem tego. Po co próbować naprawiać świat, w którym
jesteśmy tak krótko? Jakie znaczenie ma cała ta praca, skoro po prostu zniknie?
Bez ostrzeżenia? Cholerna cegła spadająca na głowę?
Rosso milczy. W ciszy słychać z kuchni prowadzoną półgłosem rozmowę,
więc głosy opadają do szeptu, próbując ukryć przed pułkownikiem to, o czym
z pewnością już wie. Nasz mały świat jest zbyt zmęczony, żeby się przejmować
grzeszkami przywódców.
– Chcę wstąpić do Straży – oznajmiam.
Głos mam teraz pewny. Twarz nieustępliwą.
Rosso wzdycha głęboko i odkłada książkę.
– Dlaczego, Perry?
– Bo to ostatnia rzecz warta tego, żeby ją robić.
– Sądziłem, że chciałeś pisać.
– To nie ma sensu.
– Dlaczego?
– Teraz mamy większe troski. Generał Grigio mówi, że to ostatnie dni. Nie
chcę ich zmarnować na skrobanie po papierze.
– Pisanie to nie jest skrobanie po papierze. To komunikacja. Pamięć.
– To już nie znaczenia. Jest za późno.
Patrzy na mnie uważnie. Znów podnosi książkę i pokazuje mi okładkę.
– Znasz tę historię?
– Gilgamesz.
– Tak. Epos o Gilgameszu, jedno z najwcześniejszych znanych dzieł
literackich. Można by powiedzieć, że to powieściowy debiut ludzkości. – Rosso
przerzuca kruche, żółte kartki. – Miłość, seks, krew i łzy. Podróż w poszukiwaniu
wiecznego życia. Ucieczka przed śmiercią.
Sięga przez stół i podaje książkę Perry’emu.
– Został napisany przeszło cztery tysiące lat temu, na kamiennych
tabliczkach, przez ludzi, którzy babrali się w błocie i rzadko dożywali czterdziestki.
Przetrwał niezliczone wojny, katastrofy i zarazy, i wciąż fascynuje, nawet teraz,
ponieważ oto ja, siedząc na współczesnych ruinach, czytam go.
Patrzę na pułkownika Rosso, a nie na książkę. Palce wbijam w skórzaną
okładkę.
– Świat, który zrodził tę opowieść, zginął dawno temu, tamci ludzie pomarli,
ale wciąż ma wpływ na teraźniejszość i przyszłość, ponieważ ktoś przejmował się
tamtym światem na tyle, żeby go zachować. Żeby go ująć w słowa. Żeby go
zapamiętać.
Otwieram książkę na środku. Kartki są pomazane strzałkami, wiele słów jest
podkreślonych, zaznaczone są miejsca, w których brak oryginalnych wersów,
zniszczonych i straconych dla historii. Wpatruję się w te znaki i pozwalam, żeby
wypełniły mój umysł.
– Nie chcę pamiętać – mówię i zatrzaskuję książkę. – Chcę wstąpić do
Straży. Chcę robić niebezpieczne rzeczy. Chcę zapomnieć.
– Perry, co ty mówisz?
– Nic nie mówię.
– Wydaje mi się, że tak.
– Nie. – Cienie w pokoju kładą się liniami na naszych twarzach, odbierając
oczom barwę. – Nie zostało nic, o czym warto by mówić.

•••

Jestem odrętwiały. Unosząc się w ciemnościach myśli Perry’ego, wibruję


jego żalem jak dzwon kościelny bijący na pogrzeb.
– Perry, pracujesz? – szepczę w pustkę. – Odtwarzasz swoje życie?
– Ciii – mówi Perry. – Nie psuj nastroju. Muszę się przez to przebić.
Zanurzam się w jego niewylanych łzach, czekając w słonym mroku.

•••

Poranne słońce przez okno balkonowe wpada do sypialni Julie. Świecące na


zielono graffiti znów wtapia się w biały sufit. Dziewczęta nadal śpią.
Wysuwam się spod koców i na palcach wychodzę na balkon. Przechylam się
przez balustradę i rozglądam się po tym malutkim mieście. Szereg za szeregiem
niemal identycznych budynków wciśniętych w klaustrofobiczną przestrzeń
stadionu – Twierdzy. W nocy ciemne i martwe, teraz gwarne i głośne jak Times
Square. Zastanawiam się, co robią ci wszyscy ludzie? Na nieumarłym lotnisku są
tłumy, ale nie ma prawdziwej aktywności. My nic nie robimy, my czekamy, żeby
coś się zdarzyło. Wiele razy obserwowałem owady z samozaparciem zajmujące się
swoimi małymi sprawami, jakby to były najważniejsze sprawy we wszechświecie,
i czułem jednocześnie podziw i żal. Ale czy martwy robak, zgnieciony albo leżący
na grzbiecie, jest mniej absurdalny?
Po chwili słyszę, jak dziewczyny rozmawiają cicho w pokoju. Wracam do
środka i wpełzam pod koce obok Julie.
– Dzień dobry panu – mówi Nora, patrząc na mnie dziwnie. Chyba mówienie
do mnie jak do istoty ludzkiej wciąż jest dla niej nowością. Sprawia wrażenie,
jakby za każdym razem, gdy uświadomi sobie moją obecność, miała ochotę
parsknąć śmiechem. To lekko irytujące, ale rozumiem. Jestem anomalią, do której
trzeba się przyzwyczaić.
– Dzień dobry – mówi Julie, bardziej serdecznie.
Wygląda na nieprzytomną, oczy ma zapuchnięte, a włosy rozczochrane.
Zastanawiam się, czy dobrze sypia, i jakie ma sny. Chciałbym wejść w nie tak, jak
ona weszła w moje.
Przewraca się na bok i opiera głowę na łokciu, patrząc na mnie. Nora
obserwuje mnie z wielkim zainteresowaniem, jakby na coś czekała.
– No, R – mówi Julie. – I co teraz?
– Chcę zobaczyć… twoje miasto – mówię do niej. – Oprowadzisz… mnie?
Patrzy na mnie badawczo.
– Dlaczego?
– Chcę zobaczyć… jak żyjecie. Żywi ludzie.
Zaciska wargi.
– To byłoby jak spacer po polu minowym. Ktoś mógłby zwrócić na ciebie
uwagę.
– Możemy go podrasować – mówi Nora. – Daj spokój, przecież wszedł tutaj,
przeszedł koło Teda. Jestem pewna, że może się tu trochę pokręcić, jeśli będzie
uważał. Będziesz uważał, prawda, R?
Przytakuję, wciąż patrząc na Julie. Wreszcie odwraca się na plecy i wzdycha.
– Dobra. Spróbujemy. Ostrożnie.
Wyłazi spod koców i wchodzi na łóżko. Obrzuca mnie uważnym
spojrzeniem.
– Okej – mówi. Włosy sterczą jej we wszystkich kierunkach. – Zrobimy, co
się da, żebyś się dobrze prezentował.

•••

Chciałbym, żeby moje życie było filmem, żebym mógł je zmontować.


Szybki ciąg scen przy akompaniamencie jakiejś piosenki pop byłby znacznie
łatwiejszy do przetrwania niż wyczerpujące dwie godziny, które dziewczyny
poświęcają na przygotowanie mnie. Układają mi włosy. Zużywają na moje zęby
dwie szczoteczki, ale nie udaje się uzyskać spektakularnego efektu – wyglądam jak
ktoś uzależniony od kawy. Próbują mnie ubrać w niektóre bardziej chłopięce
z ciuchów Julie. Julie jest drobniutka i w jej T-shirtach wyglądam jak kulturysta.
Wreszcie się poddają i czekam nagi w łazience, podczas gdy one piorą moją starą,
popielatą koszulę, czarne spodnie i czerwony krawat.
Gdy tak czekam, postanawiam wziąć prysznic. To doświadczenie, o którym
dawno zapomniałem, i smakuje jak pierwszy łyk wina, jak pierwszy pocałunek.
Parujące kaskady wody na moim pochylonym ciele, zmywające miesiące czy lata
brudu i krwi, częściowo mojej, w większości cudzej. Wszystkie te brudne spirale
spływają do odpływu i do podziemnego świata, do którego należą. Pojawia się
moja prawdziwa skóra, bladoszara, poznaczona cięciami, ugryzieniami, ranami
postrzałowymi, ale czysta.
Pierwszy raz widzę swoje ciało.
Gdy moje ubrania są suche, a Julie zacerowała największe dziury, ubieram
się, rozkoszując nowym uczuciem czystości. Julie pomaga mi zawiązać krawat.
Czesze mi włosy i nakłada na nie odrobinę żelu. Nora zlewa mnie taką ilością
wody kolońskiej, że powaliłoby słonia.
– Nawet nie śmierdzi – protestuje Julie.
– Tylko trochę.
Dyskutują, czy powinienem włożyć ciemne okulary, żeby ukryć oczy, ale
ostatecznie uznają, że będzie to bardziej podejrzane niż ich normalny, zamglony
odcień.
– W sumie to nawet trudno zauważyć – mówi Julie. – Po prostu nie patrz
nikomu w oczy.
– Wszystko będzie w porządku – dodaje Nora. – Tutaj i tak nikt na nikogo
nie patrzy.
Ostatnim krokiem w ich planie jest makijaż. Gdy siadam przed lustrem, jak
hollywoodzka gwiazda gotowa na sesję zdjęciową, pudrują mnie, różują, nakładają
technicolor na moją monochromatyczną skórę. Gdy kończą, ze zdumieniem gapię
się w lustro.
Jestem żywy.
Jestem przystojnym, młodym profesjonalistą, szczęśliwym, odnoszącym
sukcesy, w pełni zdrowia, właśnie wychodzącym z udanego spotkania biznesowego
i udającym się na siłownię. Śmieję się głośno. Patrzę na siebie w lustrze i ten
radosny absurd po prostu ze mnie wypływa.
Śmiech. Kolejna nowość dla mnie.
– O rany… – mówi Nora, stając z tyłu, żeby mi się przyjrzeć.
– Wow – dodaje Julie. Wygląda, jakby ją zamurowało. – Wyglądasz…
– Wyglądasz jak prawdziwe ciacho! – wyrzuca z siebie Nora. – Julie, mogę
go sobie wziąć?
– Zamknij się, zdziro – chichocze Julie, wciąż mi się przyglądając.
Ostrożnie dotyka mojego czoła, wąskiego, bezkrwawego otworu, gdzie
kiedyś wbił się nóż.
– Chyba jednak przydałoby się to zakryć – mamrocze. – Przykro mi, R.
Wzruszam ramionami.
Zakleja dziurę plastrem i dociska go delikatnie.
– Okej – mówi z lekkim uśmiechem. – Chyba jesteś gotowy, żeby się
zmierzyć ze światem.
Wstaję i obciągam ubranie. Poprawiam krawat. Julie splata palce z moimi
i patrzy na mnie.
– Idziemy?

•••

Tak więc Julie i jej przyjaciółka zabierają mnie na spacer. Na początku


żołądek ściska mi się za każdym razem, gdy mijamy Żywą osobę, ale nikt nawet na
mnie nie patrzy, a tych parę osób, które w ogóle zwracają na nas uwagę, po prostu
uśmiecha się i kłania, jak starzy sąsiedzi. Powoli się odprężam. Biorę haust
pachnącego powietrza i podziwiam widoki jak prawdziwy turysta. Nawet robię
zdjęcia. Pożyczam ukradziony przez Julie aparat i robię fotki wszystkiego, co mi
wpadnie w oko. Domy. Ludzie. Słońce świecące nad Twierdzą. Ale mówiąc
szczerze, najwięcej zdjęć robię Julie. Z zaskoczenia, gdy idzie i mówi, śmieje się
z Norą i krzyczy do mnie, żebym się ich trzymał. Pozowane na tle różnych scenerii.
Ogrodzonych pastwisk dla bydła, pól ryżowych, Ogrodów, miniaturowych dżungli
eksplodujących z trybun tak, jak zawsze to sobie wyobrażałem. Ci ludzie wcisnęli
całą społeczność rolniczą do tej ciasnej, małej fortecy.
– Witamy na Stadionie Citi – mówi Julie, rozkładając szeroko ramiona. –
Największej i najlepiej uzbrojonej arenie sportowej świata.
Gdy unoszę aparat z uśmiechem i szerokimi gestami pokazuje interesujące
punkty. Zbieram te papierowe wspomnienia i upycham je po kieszeniach jak
wiewiórka szykująca się do długiej zimy.
Gdy tak chodzimy, staje się jasne, że całe to miejsce zostało
podporządkowane tylko jednemu celowi – przetrwaniu. Wszystko jest całkowicie
utylitarne. Wszelkie przebłyski piękna są przypadkowe. Dlatego właśnie jestem
poruszony, gdy przychodzimy na cmentarz.
Przechodzimy przez strzeżoną bramkę i znajdujemy się poza murami
Twierdzy, na wzgórzu o płaskim szczycie, otoczonym ciężkim ogrodzeniem
z łańcucha. Do szarego, złoto nakrapianego nieba wznoszą się splątane głogi,
stojące na straży prawdziwych nagrobków, z krzyżami i statuami świętych.
Podejrzewam, że zostały zabrane z jakiegoś zapomnianego domu pogrzebowego,
ponieważ wyrzeźbione imiona i daty zostały zakryte niezgrabnymi literami
namalowanymi białą farbą. Epitafia przypominają graffiti.
– To tutaj grzebiemy… to, co z nas zostaje – mówi Julie.
Idzie kilka kroków, podczas gdy Nora i ja stoimy w wejściu. Tu, na
zewnątrz, gdy mamy za sobą zamknięte drzwi, pulsujący hałas ludzkich spraw
znika, zastąpiony przez stoicką ciszę prawdziwej śmierci. Każde spoczywające
tutaj ciało jest bezgłowe, ma przestrzelony mózg, albo nie zostało z niego nic, poza
na wpół pożartymi szczątkami i kośćmi wsadzonymi do skrzynki. Rozumiem,
dlaczego zdecydowali się na cmentarz za murami Twierdzy – zajmuje więcej
miejsca niż wewnętrzne uprawy, a do tego coś takiego nie może wpływać dobrze
na morale. To pamiątka znacznie bardziej ponura niż słoneczne i spokojne
cmentarze i requiem eternum starego świata. To przebłysk naszej przyszłości. Nie
jako jednostek, z których śmiercią można się pogodzić, ale jako gatunku,
cywilizacji, świata.
– Jesteś pewna, że chcesz tu dziś iść? – Łagodnie pyta Nora Julie.
Julie rozgląda się po wzgórzach pokrytych zbrązowiałą trawą.
– Przychodzę codziennie. Dziś jest wtorek, więc we wtorek też.
– Tak, ale… mamy zaczekać tutaj?
Julie przez ramię spogląda na mnie.
– Nie. Chodźcie.
Rusza przed siebie. Idę za nią. Nora trzyma się kawałek za mną.
Na tym cmentarzu nie ma ścieżek. Julie przechodzi nad nagrobkami
i usypanymi kopcami ziemi. Niektóre są świeżo wykopane. Wpatruje się w wysoki
obelisk z marmurowym aniołem na szczycie. Zatrzymujemy się przed nim, Julie
i ja obok siebie, Nora nadal z tyłu. Próbuję odczytać imię na grobie, ale nie udaje
mi się. Umykają mi nawet pierwsze litery.
– To jest… moja mama – mówi Julie.
Chłodny wieczorny wiatr szarpie jej włosy tak, że spadają jej na oczy, ale ich
nie odgarnia. Zakłada ręce na piersi.
– Umarła, gdy miałam dwanaście lat. Została… zjedzona. W grobie nic nie
ma.
Nora kręci się za nami, a potem odchodzi i udaje, że czyta epitafia.
– Oszalała – mówi Julie. – Zwariowała i na własną rękę poszła do miasta.
Głos ma dziwnie normalny. Pamiętam, jak na lotnisku próbowała udawać
Martwą, jej przesadę w tym.
– To chyba było dla niej za dużo.
Macha ręką w stronę Twierdzy.
– Wiesz, była prawdziwym wolnym duchem. Dzika, cygańska królowa
w ognistej szacie. Poznała mojego tatę, gdy miała dziewiętnaście lat, zwalił ją
z nóg. Trudno w to uwierzyć, ale wtedy był muzykiem, grał na fortepianie w kapeli
rockowej, naprawdę był całkiem niezły. Bardzo młodo się pobrali, a potem… nie
wiem… on wstąpił do wojska, Martwi zaczęli powstawać z grobów, świat się
spieprzył, a tata się zmienił. Wszystko się zmieniło.
Próbuję czytać z jej oczu, ale włosy je zasłaniają. W jej głosie słyszę drżenie.
– Mama próbowała. Naprawdę próbowała. Była wspaniała. Robiła, co
mogła, żeby utrzymać wszystko razem, zajmowała się codziennymi sprawami,
a wtedy byłam to głównie ja. Przelała wszystko na mnie. Taty nigdy nie było, więc
była tylko ona i mały bachor. Pamiętam, ile było zabawy, zabierała mnie do parku
wodnego w…
Nagle jej słowa dławi cichy szloch. Ręką zakrywa usta. Jej oczy patrzą na
mnie błagalnie zza strąków brudnych włosów. Delikatnie je odgarniam. Odwraca
wzrok i znów patrzy na grób. Jej głos unosi się falsetem.
– Ona po prostu nie pasowała do tego pieprzonego miejsca. Była stworzona,
by śpiewać i badać. Co niby miała tutaj robić? Wszystko, co sprawiało, że chciała
żyć, odeszło. Został jej tylko głupi, dwunastoletni szczyl z krzywymi zębami, który
budził ją co noc i domagał się, żeby odpędziła koszmary senne. Nic dziwnego, że
chciała się wydostać.
– Przestań – mówię stanowczo i obracam jej twarz do siebie. – Przestań.
Po twarzy spływają jej łzy, słona wydzielina przebijająca się przez kanaliki
i gruczoły, przez jaskrawe, pulsujące komórki, gniewnie czerwone tkanki. Ocieram
je i przyciągam ją do siebie.
– Jesteś… życiem – mamroczę w jej włosy. – Jesteś warta tego… by dla
ciebie żyć.
Czuję na piersi, jak drży. Obejmuję ją ramionami, a ona wczepia się w moją
koszulę. Słychać tylko cichy szum wiatru. Nora patrzy w naszym kierunku,
nawijając na palec kosmyk włosów. Chwyta moje spojrzenie i uśmiecha się
smutno, jakby mówiła, że już to wcześniej widziała. Ale nie boję się szkieletów
w szafie Julie. Czekam na spotkanie z pozostałymi, chcę im pewnie spojrzeć
w oczy, mocno, gruchocząc kości, uścisnąć ręce.
Gdy Julie przemacza mi łzami koszulę, uświadamiam sobie, że zaraz zrobię
kolejną rzecz, której nigdy wcześniej nie robiłem. Nabieram powietrza i próbuję
zaśpiewać.
– You’re… sensational… – skrzeczę, próbując naśladować melodię, którą
śpiewał Frank. – Sensational… that’s all[12].
Czuję, że w zachowaniu Julie coś się zmieniło. Zdaję sobie sprawę, że się
śmieje.
– O rany – chichocze i patrzy na mnie. Oczy ponad uśmiechem wciąż ma
mokre. – R, to było piękne, naprawdę. Ty i zombie Sinatra powinniście nagrać
Duety, Vol. 2.
Kaszlę.
– On się… nie załapał.
Wygładza mi włosy. Znów patrzy na nagrobek. Sięga do tylnej kieszeni
spodni i wyciąga zmaltretowaną stokrotkę, której zostały cztery płatki. Kładzie ją
na ziemi przed grobem.
– Przepraszam, mamo – mówi miękko. – Najlepsza, jaką znalazłam.
Bierze mnie za rękę.
– Mamo, to jest R. Jest świetny, pokochałabyś go. Ten kwiatek jest też od
niego.
Mimo że grób jest pusty, niemal się spodziewam, że z ziemi wyłoni się ręka
jej matki i złapie mnie za kostkę. W końcu, jakby nie było, jestem komórką tego
raka, który ją zabił. Jednak traktując zachowanie Julie jako wskazówkę,
podejrzewam, że jej matka mogłaby mi wybaczyć. Ci ludzie, te piękne, Żywe
kobiety, nie wydają się łączyć mnie i tych stworzeń, które zabijają wszystko, co
one kochają. Pozwalają mi być wyjątkiem i czuję się niegodny tego daru. Chcę się
jakoś za to odpłacić, zasłużyć na ich wybaczenie. Chcę naprawić świat, który
pomagałem zniszczyć.
Gdy odchodzimy od grobu pani Grigio, dołącza do nas Nora. Głaszcze ramię
Julie i całuje ją w głowę.
– W porządku?
Julie przytakuje.
– Jak zwykle.
– Chcesz usłyszeć coś miłego?
– Strasznie.
– Koło mojego domu widziałam kwiaty. Rosną w rowie.
Julie się uśmiecha. Ociera z oczu ostatnie łzy. Nie mówi nic więcej.

•••

Gdy idziemy, uważnie przyglądam się nagrobkom. Są poniszczone


i przypadkowo rozmieszczone, przez co, pomimo dziesiątków świeżych grobów,
cmentarz wygląda na stary. Gdy jesteśmy niecałe sto stóp od wyjścia, czuję w sobie
jakieś dziwne poruszenie, powodujące mdłości, które, jak sobie wyobrażam, może
powodować dziecko kopiące w brzuchu. Zatrzymuję się w pół kroku. Z pobliskiego
wzgórka patrzy na mnie bezkształtny, prostopadłościenny nagrobek.
– Zaczekajcie – mówię do dziewczyn i zaczynam się wspinać na wzgórze.
– Co on robi? – Słyszę, jak bez tchu pyta Nora. – Czy to?…
Stoję przed grobem. Wpatruję się w epitafium. Usilnie staram się odczytać
litery. A potem… czkam. Ciche, grzeczne burknięcie z głębin moich trzewi,
i znikam.

•••

– Hej, truposzu.
Jesteśmy w 747. Góry moich pamiątek są posortowane i poukładane
w schludne sterty. W przejściu leżą orientalne dywaniki. Z adaptera łagodnie nuci
Dean Martin.
– Perry?
Jest w kokpicie, siedzi w fotelu pilota z rękami na kontrolkach. Ma na sobie
mundur, a biała koszula poplamiona jest krwią. Uśmiecha się do mnie, a potem
wskazuje na okno, za którym przemykają chmury.
– Osiągnęliśmy wysokość podróżną. Możesz swobodnie chodzić po kabinie.
Powolnymi, ostrożnymi ruchami wstaję i dołączam do niego. Patrzę na niego
niespokojnie. Uśmiecha się. Przeciągam palcem po znajomej warstwie kurzu na
kontrolkach.
– To nie jest jedno z twoich wspomnień, prawda?
– Nie. To twoje. Chciałem, żebyś się czuł komfortowo.
– Czy to na twoim grobie właśnie stoję?
Wzrusza ramionami.
– Pewnie tak. Jednak pewnie jest w nim tylko pusta czaszka. Ty i twoi
przyjaciele zabraliście większość mnie do domu jako przekąskę, pamiętasz?
Otwieram usta, żeby znów przeprosić, ale on zamyka oczy i macha ręką.
– Nie rób tego, proszę. To już przeszłość. Poza tym, to nie mnie tak
naprawdę zabiłeś, to był ten starszy i mądrzejszy Perry. Ten to chyba Perry
z czasów liceum, młody, optymistyczny i piszący powieść pod tytułem Duchy
kontra wilkołaki. Nie chcę teraz myśleć o byciu martwym.
Patrzę na niego niepewnie.
– Jesteś znacznie bardziej pogodny niż w swoich wspomnieniach.
– Stąd mam perspektywę. Trudno brać życie tak poważnie, gdy widzisz je
w całości.
Zerkam na niego. Jego rzeczywistość jest bardzo przekonująca, gęsia skórka
i cała reszta.
– Czy ty… to naprawdę ty? – pytam.
– Co to znaczy?
– Przez cały ten czas, gdy z tobą rozmawiałem, byłeś tylko… resztkami
swojego mózgu? Czy to naprawdę ty?
Śmieje się.
– Czy to naprawdę ma znaczenie?
– Jesteś duszą Perry’ego?
– Może. Czymś w tym rodzaju. Jakkolwiek byś to nazwał.
– Jesteś… w Niebie?
Śmieje się i szarpie przesiąkniętą krwią koszulę.
– No, niezupełnie. R, czymkolwiek jestem, jestem w tobie. – Na widok mojej
miny znowu się śmieje. – Popieprzone, nie? Ale Starszy-Mądrzejszy wykolegował
się z tego życia w dość ponury sposób. Może to nasza szansa, żeby go dogonić
i naprawić pewne rzeczy, zanim… wiesz. Cokolwiek jest dalej.
Wyglądam przez okno. Ani śladu lądu czy morza, wszędzie dookoła
rozpościerają się tylko jedwabiste góry chmur.
– Dokąd lecimy?
– Przed siebie, cokolwiek jest dalej.
Z sarkastyczną powagą wznosi oczy do nieba, a potem się uśmiecha.
– Ty pomożesz mi się tam dostać, a ja pomogę tobie.
Samolot podskakuje w dziurze powietrznej, a ja czuję, jak skręca mi się
żołądek.
– Dlaczego miałbyś mi pomagać? To przeze mnie umarłeś.
– Daj spokój, R, nie rozumiesz?
Wydaje się zirytowany moim pytaniem. Wbija we mnie wzrok pełen
gorączkowej mocy.
– Ty i ja jesteśmy ofiarami tej samej choroby. Walczymy w tej samej wojnie,
tylko w innych bitwach i innych miejscach, i jest o wiele za późno, żebym cię za
cokolwiek nienawidził, bo jesteśmy tą samą przeklętą rzeczą. Moja dusza, twoja
świadomość, cokolwiek zostało ze mnie, połączyło się z tym, co zostało z ciebie,
wszystko poplątane i stopione.
Serdecznie klepie mnie po ramieniu, prawie sprawiając mi ból.
– Przyjacielu, siedzimy w tym razem.
Samolot zaczyna lekko dygotać. Ster kołysze się przed Perrym, ale on nie
zwraca na to uwagi. Nie wiem, co powiedzieć.
– Okej – mówię w końcu.
Kiwa głową.
– Okej.
Kolejna słaba wibracja pokładu, jak po wybuchu bomby gdzieś daleko.
– Dobra – mówi. – Bóg zrobił z nas partnerów naukowych. Musimy pogadać
o naszym projekcie.
Bierze głęboki wdech i patrzy na mnie, pocierając podbródek.
– Ostatnio słyszę sporo inspirujących myśli tłukących ci się po głowie. Nie
jestem jednak pewien, czy naprawdę rozumiesz, w jaką burzę się pakujemy.
W kabinie mruga kilka czerwonych światełek. Gdzieś na zewnątrz samolotu
słychać jakby skrobanie.
– Czego nie zauważyłem? – pytam.
– Co ze strategią? Pętamy się po tym mieście jak kociak po schronisku dla
psów. Ciągle mówisz o zmienianiu świata, ale siedzisz i liżesz łapy, podczas gdy
zaczyna nas okrążać sfora pit bulli. Jaki jest plan, kociaku?
Na zewnątrz chmury ciemnieją. Światła migoczą, a sterty moich pamiątek
lekko się chwieją.
– Ja jeszcze… nie mam żadnego.
– No to kiedy? Wiesz, że sprawy się zmieniają. Ty się zmieniasz, twoi
Martwi kumple się zmieniają, świat jest gotów na to, żeby się coś zmieniło. Na co
czekamy?
Samolot dygocze i zaczyna nurkować. Przywieram do fotela drugiego pilota,
czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
– Ja nie czekam. Właśnie to robię.
– Co robisz? Co my robimy?
– Próbujemy. – Patrzę Perry’emu w oczy i chwytam się siedzenia, gdy
samolot trzęsie się i jęczy. – Chcę tego. Sprawiam, że mnie to obchodzi.
Perry mruży oczy i zaciska wargi, ale nic nie mówi.
– To pierwszy krok, prawda? – przekrzykuję wiatr i ryczące silniki. – Od
czegoś trzeba zacząć.
Samolotem potężnie rzuca i moje rzeczy, obrazy, filmy, lalki i miłosne
liściki latają po całej kabinie. Na kokpicie zapalają się kolejne światełka, a w radiu
trzeszczy jakiś głos.
R? Haaaaloooo? Wszystko w porządku?
Twarz Perry’ego tężeje, znika całe rozbawienie.
– R, zbliżają się kłopoty. Właściwie to czekają na ciebie tuż za bramą
cmentarza. Masz rację, chęć to pierwszy krok. Ale drugi to podjęcie decyzji. Gdy
nadejdzie powódź, nie chcę widzieć, że pogrążasz się w marzeniach. Teraz jest
z tobą moja mała dziewczynka.
R, przerażasz mnie! Obudź się!
– Jest znacznie delikatniejsza niż wygląda – mówi Perry, a jego cichy głos
jakoś przebija się przez hałas. – Od teraz jesteś mężczyzną, Rambo. Chroń ją. To
jest prawdziwe.
Kiwam głową. Perry kiwa głową. Potem odwraca się twarzą do okna
i zaplata ręce na piersi. Kontrolki migoczą dziko. Chmury burzowe się rozdzielają
i nurkujemy w stronę ziemi, zmierzając dokładnie w stronę Twierdzy, i oto są,
piękni R i J, siedzący na rozłożonym na dachu kocu. R patrzy w górę i nas
dostrzega, oczy mu się rozszerzają, gdy my…
•••

Oczy mam szeroko otwarte i wracam do rzeczywistości. Stoję przed małym


grobem. Julie trzyma rękę na moim ramieniu.
– Jesteś z powrotem? – pyta. – Co to było, u diabła?
– Przepraszam. Sen na jawie.
– Chodź, nie chcę tutaj sterczeć.
Chwyta mnie za rękę i ciągnie w stronę miasta. Nora patrzy na mnie dziwnie.
Gdy kiwamy głowami do strażników i wchodzimy z powrotem na teren
Twierdzy, hałas miasta wlewa się nam w uszy jak huk wodospadu. Ledwie
zamknęły się za nami drzwi, a znów poczułem w trzewiach to kopnięcie dziecka.
Odezwał się głos.
Zaczyna się. Jesteś gotowy?
– No niech to szlag – mówi Julie bez tchu.
Na rogu stoi generał, ojciec Julie. Wyszedł prosto na nas, po bokach ma
oficerów, choć żaden z nich nie ma na sobie typowego wojskowego munduru.
Ubiór mają jasnoszary i pozbawiony kształtu, po prostu mnóstwo kieszeni i pętelek
na sprzęt. W kaburach u pasków polśniewają potężne pistolety.
– Spokojnie, R – szepcze Julie. – Nic nie mów, po prostu, yyy… udawaj, że
jesteś nieśmiały.
– Julie! – Z odległości woła generał.
– Cześć, tato – mówi Julie.
Wraz ze swymi adiutantami zatrzymuje się przed nami. Uśmiecha się lekko
i sztywno ściska ramię Julie.
– Jak się masz?
– W porządku. Byłam odwiedzić mamę.
Drgają mu policzki, ale nic nie mówi. Patrzy na Norę, lekko się kłania,
a potem patrzy na mnie. Przygląda mi się bardzo uważnie. Wyciąga krótkofalówkę.
– Ted. Ten osobnik, który wczoraj się koło ciebie prześlizgnął. Mówiłeś, że
to młody mężczyzna w czerwonym krawacie. Wysoki, szczupły, dosyć blady.
– Tato – mówi Julie.
Krótkofalówka trzeszczy. Generał ją odkłada i odpina kajdanki.
– Jesteś zatrzymany za nielegalne wtargnięcie. Zostaniesz osadzony w…
– Jezu Chryste, tato. – Julie robi krok naprzód i odpycha jego ręce. – Co
z tobą? On nie jest żadnym intruzem, po prostu przyjechał na weekend i o mało nie
zginął po drodze, więc odpuść sobie może formalności?
– Kto to taki? – dopytuje się generał.
Julie wychodzi przede mnie, jakby chciała mnie powstrzymać przed
udzieleniem odpowiedzi.
– Ma na imię R… yyy… Archie. Zgadza się? – patrzy na mnie.
Kiwam głową.
– To nowy chłopak Nory. Dzisiaj go poznałam.
Nora się uśmiecha i ściska moje ramię.
– Niesamowite, jak odlotowo się ubiera, prawda? Chłopcy w tych czasach
chyba już nie umieją nosić krawata.
Generał się waha, co wydaje się sprawiać mu ból, potem odkłada kajdanki
i zmusza się do uśmiechu.
– Miło mi cię poznać, Archie. I tak, to bardzo ładny strój. W tych czasach
niewiarygodnie niepraktyczny, ale miło na ciebie popatrzeć. Oczywiście masz
świadomość, że jeśli chcesz tu zostać więcej niż trzy dni, będziesz musiał się
zarejestrować u naszego oficera imigracyjnego.
Kiwam głową i staram się unikać kontaktu wzrokowego, ale nie mogę
oderwać oczu od jego twarzy. Z tatą Julie jest coś nie tak. Rozpoznaję go z dnia,
gdy wraz z Julie i Perrym byłem u niego na kolacji, ale od tego czasu się zmienił.
Chociaż ta kolacja nie mogła się odbyć więcej niż kilka lat temu, wygląda na
znacznie starszego. Nadal ma rysy czterdziestolatka, ale jego skóra wygląda na
cienką jak papier. Wystają mu kości policzkowe. Żyły na czole są
ciemnoniebieskie.
Jeden z towarzyszących mu oficerów chrząka.
– Bardzo nam przykro z powodu Perry’ego, panno Cabernet. Był dobrym
oficerem i dobrym człowiekiem. Bardzo nam go będzie brakować.
Ten mężczyzna wygląda na starego, ale w bardziej naturalny sposób. Włosy
ma cienkie i białe, a oczy za grubymi okularami wielkie i wodniste. Julie
uśmiechnęła się do niego szczerze.
– Dziękuję, Rosy. Mnie także będzie go brakowało.
Ta wymiana zdań wydaje się właściwa, ale brzmi fałszywie, jakby miała
jakieś ukryte znaczenia.
Generał uśmiecha się, nie pokazując zębów.
– Pułkowniku Rosso, dziękuję za wyrazy współczucia. Jednak byłbym
wdzięczny, gdyby nie zwracał się pan do mojej córki, używając jej przezwiska,
nawet jeśli sobie tego życzy. Moja córka ma niefortunne poczucie humoru.
Starszy człowiek się prostuje.
– Proszę o wybaczenie, sir. Nie miałem na myśli nic złego.
Patrzy na Julie.
– Przepraszam, panno Grigio.
Generał patrzy chłodno na pułkownika, a potem przenosi wzrok na mnie.
Unikam jego spojrzenia. Wreszcie daje spokój.
– Musimy iść. Miło było cię poznać, Archie. Julie, w nocy będę pracował
w Korytarzu 2, a rano jadę do Kopuły Goldmana, żeby omówić połączenie.
Wracam pewnie za kilka dni.
Julie kiwa głową. Twarz ma bez wyrazu. Nie mówiąc nic więcej, generał
i jego ludzie odchodzą. Julie wpatruje się w ziemię i wydaje się, że myślami jest
daleko stąd. Po chwili odzywa się Nora.
– No, to było przerażające.
– Chodźmy do Sadu – mamrocze Julie. – Muszę się napić.
Wciąż patrzę w dół ulicy, obserwując, jak sylwetka generała znika w oddali.
Tuż przed tym, jak znika za rogiem, odwraca się i zerka na mnie przez ramię. Aż
przechodzi mnie dreszcz. Czy to, czym zalał mnie Perry, będzie łagodnym
i oczyszczającym strumieniem, czy powodzią błota? Pod stopami czuję poruszenie.
Słabą wibrację, jakby kości wszystkich kobiet i mężczyzn pogrzebanych od zarania
dziejów drżały głęboko pod ziemią. Kruszyły skałę. Mieszały magmę.

[12] You’re sensational, that’s all (ang.) – jesteś niezwykła, to wszystko.


3

Sad, jak się okazuje, nie jest częścią systemu upraw Twierdzy. To ich jedyny
pub albo przynajmniej to, co w tym nowym bastionie prohibicji uchodzi za pub.
– Ja się pytam – mówi Julie, gdy wchodzimy do środka i przepychamy się
przez tłum – czy jest coś głupszego niż zbieranina podstarzałych byłych żołnierzy
i pracowników budowlanych topiących smutki w pierdolonym soku owocowym?
Sad jest pierwszym budynkiem, jaki widzę w Twierdzy, który ma jakiś
charakter. Są tutaj wszystkie typowe akcesoria barowe – tablice do strzałek, stoły
bilardowe, płaski telewizor z meczami footballu. Początkowo jestem zdumiony tym
wystrojem – czyżby nadal istniała rozrywka? Czy wciąż są ludzie, którzy pomimo
czasów, które nastały, beztrosko się bawią? Ale wtedy, po dziesięciu minutach
trzeciej kwarty, obraz migocze, jakby leciał z taśmy VHS i na ekranie pojawia się
inny mecz, drużyny i punktacja zmieniają się w środku gry. Pięć minut później
z szarpnięciem obraz znów się zmienia. Żaden z fanów sportu nie wydaje się tym
przejmować. Niewidzącymi oczami patrzą nieprzerwanie na zawody i jakby nigdy
nic popijają swoje drinki.
Kilku bywalców zauważa, że się im przyglądam i odwracam wzrok. Ale
potem znów patrzę. Coś w tej scenie mnie nurtuje. Jakaś myśl zaczyna się
krystalizować, jak zdjęcie robione polaroidem.
– Trzy grapefruitowe – rzuca Julie do barmana, przekrzykując hałas.
Siadamy przy barze i dziewczęta zaczynają rozmawiać. Muzyka ich głosów
zastępuje brzęczenie klasycznego rocka z szafy grającej, ale potem nawet ona
przycicha do stłumionego szmeru. Gapię się w telewizor. Gapię się na ludzi. Pod
ich mięśniami widzę zarys kości. Stawy przebijające się przez grubą skórę.
Ramiona, szczęki i obojczyki. Widzę ich szkielety, a obraz nabierający kształtu
w moim umyśle jest czymś, czego się nie spodziewałem: odbitką Kościstych.
Zerknięciem w ich pokręcone, wysuszone umysły.
Wszechświat się zacieśnia. Gdy odpada ostatni kawałek ciała, cała pamięć
i wszystkie przyszłe możliwości kompresują się. Czas i przestrzeń się kurczą, aż
stają się tylko mikroskopijnymi punkcikami. Istnienie w jednym wymiarze,
niezmiennym stanie wieczności – oto świat Kościstych. Są jak zdjęcia w dowodzie
osobistym, wizerunki zamarłe w chwili, gdy odrzucają całe swoje
człowieczeństwo. To pozbawiony serca, beznadziejny moment, gdy zrywają
ostatnią nić i cicho osuwają się w otchłań. Teraz nic już nie zostało. Żadnych myśli,
żadnych uczuć, żadnej przeszłości, żadnej przyszłości. Nie zostaje nic poza
desperacką potrzebą utrzymania stanu rzeczy. Tak, jak jest. Tacy, jakimi zawsze
byli. Muszą się tego trzymać, albo ich to przytłoczy, albo staną w ogniu i zostaną
pochłonięci przez kolory, dźwięki, otwarte niebo.
I tak przez moją głowę przemyka myśl, szepcząc na nerwach jak głos
przemykający przez linie telefoniczne – a co, gdybyśmy ich wyrwali z tego stanu?
Już zdołaliśmy naruszyć ich strukturę wystarczająco, by spowodować ślepą furię.
Czy gdybyśmy dali radę spowodować zmianę tak głęboką, tak nową i porażającą,
to czy po prostu by się załamali? Poddali? Obrócili w pył i odlecieli na skrzydłach
wiatru?
– R – mówi Julie, trącając mnie w ramię. – Gdzie jesteś? Znów śnisz na
jawie?
Uśmiecham się i wzruszam ramionami. Znów mowa mnie zawodzi. Muszę
znaleźć sposób, żeby weszła do mojego umysłu, i to szybko. Czymkolwiek jest to,
co próbuję zrobić, wiem, że nie dam rady zrobić tego sam.
Barman wraca z naszymi napojami. Julie uśmiecha się do mnie i do Nory,
gdy unosimy trzy szklanki bladożółtego nektaru.
– Pamiętacie, jak byliśmy dziećmi i czysty sok grapefruitowy był napojem
dla twardzieli? Coś jak whiskey?
– Pewnie – śmieje się Nora. – Sok jabłkowy był dla cieniasów.
Julie unosi swoją szklankę.
– Za naszego nowego przyjaciela Archiego.
Nieznacznie podnoszę szklankę ponad bar, a dziewczęta stukają o nią
swoimi. Pijemy. Niezupełnie czuję smak, ale sok szczypie mnie w usta, wlewając
się w stare ranki w moich policzkach, ugryzienia, których nie pamiętam.
Julie zamawia jeszcze jedną kolejkę, a gdy się pojawia, zarzuca na ramię
swoją torbę i podnosi wszystkie trzy szklanki. Pochyla się i mruga do mnie i Nory.
– Zaraz wracam.
Z napojami w rękach znika w łazience.
– Co ona… robi? – pytam Norę.
– Nie wiem. Kradnie nasze drinki?
Siedzimy w niezręcznej ciszy, dalecy znajomi, którzy bez Julie nie mają
o czym rozmawiać. Po kilku minutach Nora pochyla się do mnie.
– Wiesz, dlaczego powiedziała, że jesteś moim chłopakiem, prawda? – pyta
cichym głosem.
Wzruszam ramionami i kiwam głową.
– Pewnie.
– To nie miało żadnego znaczenia, po prostu próbowała odwrócić od ciebie
uwagę. Gdyby powiedziała, że jesteś jej chłopakiem albo jej przyjacielem, albo
kimkolwiek, kto ma związek z nią, Grigio by cię zniszczył. A oczywiście, gdyby
naprawdę ci się przyjrzał… makijaż nie jest idealny.
– Rozu…miem.
Na jej twarzy pojawia się dziwny uśmiech.
– Wiesz, że trochę mi przypominasz Perry’ego?
Tężeję. Znów zaczynam czuć gorącą skruchę.
– Nie wiem, skąd to się bierze, bo na pewno nie jesteś taki do przodu, jak
Perry, ale masz w sobie taką samą… iskrę jak on, gdy był młodszy.
Powinienem zaszyć sobie wargi. Odruchowa szczerość już nie raz mnie
zgubiła. Ale już nie mogę tego dłużej ukrywać. Słowa same się ze mnie wyrywają.
– Zabiłem go – wyrzucam z siebie. – Zjadłem… jego mózg.
Nora wydyma usta i powoli kiwa głową.
– Tak… tak przypuszczałam.
Zatyka mnie.
– Co?
– Nie widziałam, jak to się stało, ale dodałam dwa do dwóch. To ma sens.
Patrzę na nią osłupiały.
– Julie… wie?
Potrząsa głową.
– Nie sądzę. Ale gdyby wiedziała, to jestem pewna, że przeszłaby nad tym
do porządku dziennego.
Dotyka mojej ręki spoczywającej na barze.
– R, mógłbyś jej powiedzieć. Myślę, że by ci wybaczyła.
– Dlaczego?
– Z tego samego powodu, z którego ja ci wybaczyłam.
– Dlaczego?
– Bo to nie byłeś ty. To była zaraza.
Czekam na dalsze wyjaśnienia. Patrzy w telewizor nad barem, bladozielone
światło przemyka po jej ciemnej twarzy.
– Czy Julie opowiadała ci o tym, jak Perry zdradził ją z tamtą dziewczyną?
Waham się, potem kiwam głową.
– Taa… to byłam ja.
Oczy umykają mi w stronę łazienki, ale Nora nie wydaje się niczego
ukrywać.
– Byłam tu dopiero od tygodnia – mówi. – Nie znałam jeszcze Julie.
Właściwie to tak ją poznałam. Przeleciałam jej chłopaka, a ona mnie znienawidziła,
potem minęło trochę czasu, zdarzyło się wiele rzeczy i jakoś tak wyszło, że
zostałyśmy przyjaciółkami. Wariactwo, nie?
Przechyla szklankę, żeby wysączyć ostatnie krople, a potem odstawia ją na
bok.
– Próbuję powiedzieć, że to jest gówniany świat i dzieją się w nim gówniane
rzeczy, ale nie musimy się kąpać w szambie. R, gdy miałam czternaście lat, moi
zaćpani rodzice porzucili mnie w środku zajętych przez zombie slumsów, bo nie
mogli mnie już karmić. Gdy masz za sobą coś takiego, to musisz zacząć patrzeć na
sprawy w szerszym kontekście, albo utoniesz.
Patrzę jej w oczy, ale taki żałosny szczur jak ja nie daje rady nic z nich
wyczytać.
– Jaki jest… szerszy kontekst… zabicia Perry’ego?
– R, no weź – mówi, klepiąc mnie lekko po głowie. – Jesteś zombie. Nosisz
w sobie zarazę. Albo przynajmniej nosiłeś, gdy zabiłeś Perry’ego. Może teraz się
zmieniłeś, kurwa, mam nadzieję, że tak, ale wtedy nie miałeś wyboru. To nie jest
„zbrodnia”, to nie jest „morderstwo”, tylko coś znacznie głębszego
i nieuchronnego.
Uśmiecha się i dotyka swojej skroni.
– Rozumiesz to, prawda? Jest takie powiedzenie Zen: „nie chwalić, nie
ganić, po prostu przyjmować”. Nie obchodzi nas, kto ponosi winę za kondycję
ludzkości, po prostu chcemy ją uzdrowić.
Julie wyłania się z łazienki i z przebiegłym uśmiechem stawia szklanki na
barze.
– Nawet sok grapefruitowy potrafi czasem dać kopa.
Nora bierze ostrożny łyk i odwraca się, zasłaniając usta.
– Rany… boskie! – kaszle. – Ile ty tam wlałaś?
– Tylko kilka miarek szkockiej – szepcze Julie z dziewczęcą niewinnością. –
Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela Archiego i Nieumarłych Linii Lotniczych.
Nora patrzy na mnie okrągłymi oczami.
– Brawa dla Archiego.
Potrząsam głową.
– Możecie proszę… przestać mnie nazywać…
– Pewnie, pewnie – mówi Julie. – Koniec z Archiem. Ale za co tym razem
wzniesiemy toast? R, to twoja wóda, ty decydujesz.
Trzymam szklankę przed sobą. Wącham ją, wmawiając sobie, że wciąż czuję
zapachy inne niż śmierć czy potencjalna śmierć, że wciąż jestem człowiekiem,
wciąż jestem całością. Woń cytrusów drażni mi nozdrza. Kwitnące sady Florydy.
Toast, który pojawia mi się w głowie, jest niemożliwie banalny, ale i tak go
wypowiadam.
– Za… życie.
Nora dławi się ze śmiechu.
– Serio?
Julie wzrusza ramionami.
– Koszmarnie banalne, ale co tam. – Podnosi szklankę i stuka w moją. – Za
życie, panie Zombie.
– L’chaim! – intonuje Nora i osusza szklankę.
Julie osusza szklankę.
Ja osuszam szklankę.
Szkocka wali mnie w mózg jak seria z grubego śrutu. Tym razem to nie jest
placebo. Drink jest mocny i czuję to. Jak to możliwe?
Julie zamawia i natychmiast podlewa alkoholem następną kolejkę.
Spodziewam się, że dziewczyny będą miały równie słabą głowę, jak ja, odkąd
alkohol tutaj jest zdelegalizowany, ale uświadamiam sobie, że przypuszczalnie od
czasu do czasu podczas patrolowania martwego miasta wślizgują się do jakiegoś
sklepu monopolowego. Szybko mnie wyprzedzają, podczas gdy sączę mojego
drugiego drinka, zachwycając się sensacjami, które przetaczają się przez moje
ciało. Hałas baru jest już teraz stłumiony i po prostu patrzę na Julie, centralny
punkt mojego zamglonego światka. Śmieje się. To swobodny, nieskrępowany
śmiech, którego chyba wcześniej nie słyszałem. Odrzuca głowę i po prostu się
śmieje. Wraz z Norą przywołują jakieś wspólne wspomnienia. Obraca się do mnie
i coś mówi, z błyskiem białych zębów wyjaśniając mi żart, ale nie odpowiadam. Po
prostu na nią patrzę, opierając brodę na dłoni, z łokciem na barze, uśmiechając się.
Zadowolenie. Czy to właśnie to?
Po skończeniu drinka czuję ciśnienie w niższych partiach ciała
i uświadamiam sobie, że muszę się wysikać. Ponieważ Martwi nie piją, oddawanie
moczu to rzadka sprawa. Mam nadzieję, że pamiętam, jak to się robi.
Człapię do łazienki i opieram czoło o ścianę nad pisuarem. Rozpinam
spodnie, patrzę w dół i oto jest. Ludzki penis. Ten mityczny narząd życia i śmierci,
i pierwszorandkowego pieprzenia na tylnym siedzeniu. Zwisa wiotki, teraz
bezużyteczny, cicho mnie osądzając za te wszystkie grzeszki, które nazbierały się
przez lata. Myślę o mojej żonie i jej nowym kochanku, obijających się o siebie
zimnymi ciałami, jak mrożone kurczaki w chłodni. Myślę o bezimiennych
kobietach w moim minionym życiu. Teraz pewnie wszystkie nie żyją lub są
Martwe. Potem myślę o Julie zwiniętej obok mnie w wielkim łóżku. Myślę o jej
ciepłym ciele w tej komicznie niedopasowanej bieliźnie, jej oddechu na moim
policzku, gdy studiowałem każdą linię jej twarzy, zastanawiając się, jakie
tajemnice kryją się w świecących jądrach jej komórek.
Tam, w łazience, otoczony smrodem szczyn i gówna, zastanawiam się: czy
dla mnie jest za późno? Czy w jakiś sposób niebiosa mogą mi dać kolejną szansę?
Chcę nowej przeszłości, nowych wspomnień, nowego pierwszego zakochania.
Chcę zacząć na nowo, w każdy możliwy sposób.
Gdy wychodzę z łazienki, podłoga się chwieje. Julie i Nora są pogrążone
w rozmowie, nachylone ku sobie i co chwilę wybuchające śmiechem. Do Julie
podchodzi jakiś młody człowiek i coś mówi. Nora mierzy go wzrokiem i mówi coś,
co sprawia wrażenie sarkastycznego, a Julie odprawia go z uśmiechem. Chłopak
wzrusza ramionami i wraca do stołu bilardowego. Julie macha do niego i mówi coś
serdecznego, on się uśmiecha i rzuca jakiś żart, a Julie się śmieje. Czuję teraz za
dużo emocji. Moja klatka piersiowa to bulgoczący kocioł, czuję się niewyraźnie,
tutaj jest za głośno i jest za dużo ludzi, jest mi duszno. Potrzebuję powietrza.
Przepycham się do wyjścia na ciemną ulicę, wdychając chciwie chłodną
bryzę. O ścianę przy drzwiach opierają się dwie dziewczyny, palą i rozmawiają.
Przestają mówić i gapią się na mnie. Co? Próbuję odpowiedzieć, ale nie mogę
znaleźć sylab. Odwracam się i idę w dół ulicy. Po prostu muszę na chwilę wyrwać
się od tych wszystkich ludzi, zebrać myśli. Jestem taki głodny. Boże, umieram
z głodu.
Po chwili nie wiem, gdzie jestem. Pada lekki deszcz, a ja jestem sam na
wąskiej uliczce. Popękany asfalt w świetle zniszczonych latarni lśni mokrą czernią.
Kawałek dalej, oświetleni jak aktorzy w niskobudżetowym przedstawieniu
teatralnym, stoją, rozmawiając, dwaj wielcy, uzbrojeni mężczyźni.
– …cały zeszły tydzień w Korytarzu Drugim, wylewając fundamenty. Do
Kopuły Goldmana mamy niecałą milę, ale cholernie brakuje nam ludzi. Grigio bez
przerwy zabiera ludzi z Budowy i wciela ich do Straży.
– A co z ekipą Goldmana? Jak to wygląda z ich końca?
– Badziewie. Ledwie wyjrzeli za drzwi. I tak słyszałem, że połączenie stoi
pod znakiem zapytania, dzięki temu pieprzonemu Grigio i jego gównianej
dyplomacji. Szef załogi mówił, że cały ten projekt może się skończyć tak, jak
Korytarz Pierwszy.
– Pieprzyć to. Wolę coś budować, niż całymi nocami zgrywać gliniarza.
Miałeś tutaj w ogóle jakąś akcję?
– Tylko paru zombiaków pałętających się po lasach. Pif paf i po sprawie.
– Żadnych Szkieletorów?
– Przynajmniej od roku żadnego nie widziałem. Siedzą ostatnio w tych
swoich norach. Do diabła z tym.
– Co, lubisz się za nimi uganiać?
– Cholera, więcej z nimi zabawy niż z zombiakami. Zasrańcy się ruszają.
– Zabawa? Jaja se ze mnie robisz? Słyszałeś, co się stało z generałem Grisem
w Banku Amerykańskim? Nie chcę się znaleźć w pobliżu tych stworów, nawet nie
lubię do nich strzelać.
– To dlatego trafiasz raz na dwadzieścia strzałów?
– Przecież to nawet nie wygląda już jak ludzkie szczątki. Są jak obcy,
demony czy coś takiego. Cholernie mnie przerażają.
– No, to pewnie dlatego zachowujesz się jak ciota.
– Pierdol się. Idę się odlać.
Strażnik drugi odchodzi. Strażnik pierwszy stoi pod latarnią, ciaśniej
owijając się parką dla ochrony przed deszczem. Ja wciąż idę. Ci ludzie mnie nie
interesują. Szukam jakiegoś spokojnego miejsca, w którym mógłbym zamknąć
oczy i się pozbierać. Ale gdy zbliżam się do Strażnika pierwszego, zauważa mnie
i uświadamiam sobie, że mam problem. Jestem pijany. Mój starannie wypracowany
chód zmienił się w niepewne zataczanie. Człapię przed siebie, a głowa kołysze mi
się z boku na bok.
Wyglądam jak… zombie.
– Stój! – krzyczy strażnik.
Staję.
Robi krok w moją stronę.
– Sir, proszę stanąć w świetle.
Wchodzę w światło, stając na samym skraju żółtego kręgu. Staram się stać
tak prosto, jak tylko mogę i tak nieporuszenie, jak potrafię. Potem dociera do mnie
coś jeszcze. Z włosów spływa mi woda. Deszcz spływa mi po twarzy. Deszcz
zmywa mój makijaż, odsłaniając bladoszare ciało pod spodem. Cofam się nieco
poza zasięg światła lampy.
Strażnik jest jakieś pięć stóp ode mnie. Rękę trzyma na broni. Podchodzi
bliżej i mierzy mnie zmrużonymi oczami.
– Sir, czy spożywał pan dziś alkohol?
Otwieram usta, żeby powiedzieć: Nie, absolutnie nie, tylko kilka szklanek
pysznego i zdrowego soku grapefruitowego z moją dobrą znajomą Julie Cabernet.
Ale słowa mnie zawodzą. Język mam suchy i sztywny.
– Uhhhnnn… – bełkoczę tylko.
– Co, kurwa…
Oczy strażnika się rozszerzają, wyciąga latarkę i świeci mi w poznaczoną
szarymi pasmami twarz. Nie mam wyboru. Wypadam z cienia i go uderzam,
wybijając mu broń z ręki i wgryzając mu się w gardło. Jego siła życiowa wlewa się
w moje wygłodzone ciało i mózg, zaspokajając odrażające pragnienie. Zaczynam
go rozrywać na części, żując mięśnie brzucha, gdy nadal pulsuje w nich krew, ale
potem przestaję. Obraz Julie stojącej w drzwiach sypialni… patrzącej na mnie
z niepewnym, pełnym nadziei uśmiechem. Zamykam oczy i zaciskam zęby. Nie,
warczę w głowie. Nie!
Upuszczam ciało na ziemię i odchodzę od niego. Teraz wiem, że mam
wybór, i wybieram nie. Jeżeli jestem kwitnącą gałęzią Drzewa Śmierci, to zrzucę
liście. Jeżeli będę musiał się zagłodzić, żeby zabić jego poplątane korzenie, zrobię
to.
Czuję, jak płód w moim brzuchu kopie i słyszę głos Perry’ego, łagodny
i uspokajający: Nie zginiesz z głodu, R. Patrząc w swoją przeszłość, widzę
wszystkie te przypadki, gdy dokonałem wyboru dlatego, że sądziłem, że tak trzeba,
ale mój tata miał rację: świat nie ma zasad. One są w naszych głowach, w naszej
zbiorowej pamięci. To my tworzymy zasady. Możemy je zmienić, jeśli tylko
chcemy.
Wypluwam z ust mięso i ocieram krew z twarzy. Perry znów kopie mnie
w brzuch i wymiotuję. Pochylam się i oczyszczam z wszystkiego. Z mięsa, z krwi,
ze szkockiej. Gdy tylko się prostuję i ocieram usta, jestem trzeźwy. Szum w głowie
znika. Głowę mam czystą jak niezapisana taśma.
Ciało strażnika zaczyna wracać do życia. Ramiona unoszą się powoli,
ciągnąc za sobą resztę kończyn, jakby podnosił się na niewidzialnych linkach.
Muszę go zabić. Wiem, że muszę go zabić, ale nie mogę. Po przysiędze, którą
właśnie złożyłem, myśl o rozdarciu tego człowieka na strzępy i posmakowaniu
jego nadal ciepłej krwi sprawia, że paraliżuje mnie przerażenie. Dygocze i się
dławi, kaszląc i wbijając palce w ziemię, napina się i kołysze. Oczy mu się
rozszerzają, gdy pokrywa je szary osad nowej śmierci. Z jego ust wydobywa się
mokry, rozpaczliwy jęk, i to dla mnie zbyt dużo. Odwracam się i uciekam. Nawet
w chwili największej odwagi jestem tchórzem.

•••

Deszcz zmienia się w ulewę. Stopami rozpryskuję wodę na ulicach. Na


świeżo wypranym ubraniu jest pełno błota. Włosy zwisają mi na twarzy jak
wodorosty. Przed wielkim, aluminiowym budynkiem z krzyżem ze sklejki na
dachu klękam w kałuży i ochlapuję sobie twarz wodą. Płuczę usta i spluwam, aż
nie czuję już żadnego smaku. Ten święty, drewniany krzyż pochyla się nad moją
głową i zastanawiam się, czy Bóg, gdziekolwiek i czymkolwiek jest, mógłby mnie
kiedykolwiek zaakceptować.
Perry, spotkałeś się już z nim? Powiedz mi, że nie jest tylko wymysłem.
Perry rozsądnie nie odpowiada. Godzę się z ciszą, wstaję z kolan i biegnę
dalej.
Wiem, że w moim obecnym stanie nie mogę wrócić do baru. Unikając latarni
ulicznych, wracam do domu Julie. Kulę się przy ścianie, nieco osłonięty przez
balkon, i czekam tam, podczas gdy deszcz łomocze o metalowy dach. Wydaje mi
się, że mijają godziny, zanim z odległości słyszę głosy dziewcząt, ale tym razem
ten rytm nie przynosi mi radości. Taniec wyraża rozpacz, muzyka jest minorowa.
Biegną do drzwi frontowych, Nora trzyma nad głową jeansową kurtkę,
a Julie ma kaptur czerwonej bluzy naciągnięty na twarz. Nora pierwsza dopada
drzwi i wchodzi do środka. Julie przystaje. Nie wiem, czy widzi mnie w ciemności,
czy tylko wyczuwa woń mojej wody kolońskiej, ale coś każe jej zajrzeć za róg
domu. Widzi mnie, jak kulę się w ciemności, jak przerażony szczeniak. Podchodzi
powoli. Ręce trzyma w kieszeniach bluzy. Przykuca i zerka na mnie spod kaptura.
– W porządku?
Kiwam głową, choć to nieprawda.
Siada obok mnie na małym skrawku suchej ziemi i opiera się o dom. Ściąga
kaptur i czapkę, i odgarnia mokre włosy z twarzy.
– Przestraszyłeś mnie. Tak po prostu zniknąłeś.
Patrzę na nią żałośnie, ale nic nie mówię.
– Chcesz mi opowiedzieć, co się stało?
Potrząsam głową.
Mija minuta. Dotyka mojego kolana i uśmiecha się.
– Dobrze się dziś bawiliśmy, nie?
Nie jestem w stanie się uśmiechnąć, ale przytakuję.
– Jestem trochę narąbana. A ty?
Potrząsam głową.
– Szkoda. To fajne uczucie. – Jej uśmiech się rozszerza, a oczy stają się
nieobecne. – Wiesz, że pierwszy raz piłam alkohol, gdy miałam osiem lat? – mówi
odrobinę niewyraźnie. – Tata był wielkim amatorem wina i w naszym starym domu
razem z mamą robili imprezy kiperskie. Zapraszali wszystkich swoich przyjaciół
i pili świetne wina. Siadywałam na środku pokoju, absorbując uwagę, pociągając
malutkie łyczki z napełnionego do połowy kieliszka, na który mi pozwalali. Po
prostu tam siedziałam i śmiałam się z głupich dorosłych. To było… takie fajne.
Palcem zaczyna grzebać w ziemi. Jej uśmiech jest nieśmiały, nie kieruje go
do nikogo.
– Wiesz, R, nie zawsze było tak beznadziejnie. Nawet gdy świat się rozpadł,
wciąż mieliśmy sporo zabawy. Robiliśmy wycieczki do porzuconych domów
i zbieraliśmy najbardziej niesamowite wina, jakie można sobie wyobrazić. Warte
tysiące dolarów butelki Dom Romane Conti ’97 po prostu walały się
w opuszczonych piwnicach – śmieje się do siebie. – Przez tych kilka
wcześniejszych lat tata kompletnie się zmienił. Zanim się tutaj przeprowadziliśmy,
był jakiś taki… stłumiony. Ale, Boże, piliśmy niewiarygodne rzeczy.
Patrzę na nią, jak mówi. Patrzę, jak porusza się jej szczęka i zbieram słowo
po słowie, gdy spływają z jej ust. Nie zasługuję na nie. Na jej ciepłe wspomnienia.
Chciałbym je namalować na gołych ścianach mojej duszy, ale wszystko, co
namaluje, wydaje się zaraz znikać.
– A potem mama uciekła.
Przestaje mazać palcem po ziemi i patrzy na swój rysunek. Narysowała dom.
Oryginalny, mały wiejski dom, z dymem wydobywającym się z komina
i dobrodusznym słońcem uśmiechającym się ponad dachem.
– Tata uznał, że musiała być pijana, stąd właśnie zakaz spożywania alkoholu,
ale ja ją widziałam, i nie była. Była całkowicie trzeźwa.
Wciąż się uśmiecha, jakby to była tylko lekka nostalgia, ale teraz jej uśmiech
jest zimny, pozbawiony życia.
– Tamtej nocy przyszła do mojego pokoju i po prostu patrzyła na mnie przez
chwilę. Udawałam, że śpię. Potem, dokładnie w chwili, gdy chciałam się poderwać
i krzyknąć „buu”, wyszła.
Sięga w dół, żeby zmazać rysunek, ale dotykam jej nadgarstka. Spoglądam
na nią i potrząsam głową. Przez chwilę patrzy na mnie w milczeniu. Potem
odwraca się, żeby na mnie spojrzeć i uśmiecha się, kilka cali od mojej twarzy.
– R – mówi. – Czy jeśli cię pocałuję, to umrę?
Gapię się na nią. Wzrok ma skupiony. Nie jest prawie w ogóle pijana.
– Powiedziałeś, że nie, prawda? Że się nie zarażę? Bo naprawdę mam ochotę
cię pocałować. – Wierci się. – A nawet jeśli coś na mnie przejdzie, to może nie
będzie tak znowu źle. To znaczy, teraz jesteś inny, nie? Nie jesteś zombie. Jesteś…
czymś nowym.
Jej twarz jest bardzo blisko. Jej uśmiech znika.
– No, R?
Patrzę w jej oczy, zapadając się w ich zimne wody jak marynarz, który
wypadł za burtę i chwyta się koła ratunkowego. Ale tutaj nie ma żadnego koła.
– Julie – mówię. – Muszę… coś ci pokazać.
Z lekkim zaciekawieniem unosi głowę.
– Co takiego?
Wstaję. Biorę ją za rękę i idziemy.
Noc jest spokojna, poza pierwotnym szumem deszczu. Przesiąka ziemię
i spływa po asfalcie, nawilżając cienie, aż wyglądają jak połyskliwy, czarny
atrament. Trzymam się wąskich, tylnych uliczek i nieoświetlonych alejek. Julie
idzie pół kroku za mną, patrząc na bok mojej twarzy.
– Dokąd idziemy? – pyta.
Zatrzymuję się na skrzyżowaniu i przeglądam mapy swoich skradzionych
wspomnień, przywołując obrazy miejsc, w których nigdy nie byłem, ludzi, których
nigdy nie spotkałem.
– Jesteśmy prawie… na miejscu.
Jeszcze kilka ostrożnych zerknięć za róg, ukradkowych przemknięć przez
skrzyżowania i jesteśmy. Nad nami wznosi się czteropiętrowy dom, wysoki, wąski
i szary jak reszta tego szkieletowego miasta, jego okna migoczą żółcią, jak czujne
oczy.
– R, co do diabła… – szepcze Julie, patrząc na niego. – To jest… – Patrzy na
mnie jak na ducha.
Ciągnę ją do frontowych drzwi i stoimy tam pod okapem. Deszcz łomocze
o dach, jak o wojskowy werbel.
– Mogę… pożyczyć twoją czapkę? – pytam, nie patrząc na nią.
Przez chwilę stoi bez ruchu, a potem ją wyciąga i mi podaje.
Ciemnoniebieska wełna z czerwonym paseczkiem wokół…
Pani Rosso zrobiła ją na drutach na siedemnaste urodziny Julie. Perry
uważał, że wygląda w niej jak elf i gdy ją wkładała, mówił do niej językiem
z Tolkiena. Twierdziła, że jest największym nerdem, jakiego w życiu spotkała, a on
się z tym zgodził, żartobliwie całując ją w szyję i…
Naciągam czapkę mocno na twarz i wystukuję na drzwiach rytm powolnego
walca. Oczy mam wbite w ziemię, jak bezdomny dzieciak bojący się spojrzeć
światu w twarz.
Drzwi otwierają się ze skrzypnięciem. Wygląda przez nie kobieta w średnim
wieku, ubrana w spodnie od dresu. Twarz ma opuchniętą i pokrytą głębokimi
zmarszczkami, pod nabiegniętymi krwią oczami ma ciemne worki.
– Panna Grigio?
Julie zerka na mnie.
– Dobry wieczór, pani Grau. Yyy…
– Co ty robisz na zewnątrz? – pyta kobieta bez tchu. – Czy Nora jest z tobą?
Już po godzinie policyjnej.
– Wiem, my… trochę się pogubiłyśmy po drodze z Sadu. Nora śpi dziś
u mnie, ale, yyy… możemy wejść na minutkę? Muszę porozmawiać z chłopakami.
Trzymam głowę spuszczoną, gdy pani Grau ogląda mnie pobieżnie. Ze
zirytowanym westchnieniem otwiera nam drzwi.
– Wiesz, że nie możesz tutaj zostać. To jest dom zastępczy, a nie hostel dla
młodzieży.
– Wiem, przepraszam, my… – Znów na mnie zerka. – Tylko na chwilę.
Nie mogę już znieść tych formalności. Przepycham się koło kobiety
i wchodzę do domu. Zza drzwi sypialni wygląda dziecko, a pani Grau patrzy na
niego.
– Co ci mówiłam? – warczy, dość głośno, żeby obudzić resztę dzieci. –
Zaraz wracaj do łóżka, bo jutro nie będzie zabawy.
Chłopiec znika w ciemności. Prowadzę Julie w górę schodów.
Drugie piętro jest identyczne, jak pierwsze, poza rzędem trochę starszych
dzieciaków śpiących na podłodze na niewielkich matach. Tyle ich jest. Nowe domy
zastępcze powstają wszędzie, pączkują jak rośliny, podczas gdy matki i ojcowie
znikają, przeżuci i połknięci przez zarazę. Po drodze do schodów przechodzimy
nad kilkoma małymi ciałami, a jakaś dziewczynka słabo łapie Julie za kostkę.
– Miałam zły sen – szepcze.
– Przykro mi, kotku – odpowiada szeptem Julie. – Teraz jesteś bezpieczna.
Dziewczynka znów zamyka oczy. Wspinamy się po schodach. Na trzecim
piętrze jeszcze nie śpią. Nastolatki i już prawie dorośli z sypiącym się zarostem
siedzą dookoła na składanych krzesłach, pochylają się nad biurkami, piszą coś
w notatnikach, czytają podręczniki. Niektóre dzieciaki chrapią już na pryczach
w wąskich sypialniach. Z wyjątkiem jednych, wszystkie drzwi stoją otworem.
Grupka starszych chłopaków odrywa się od swoich zajęć i patrzą na nas
z zaskoczeniem.
– Cześć, Julie. Jak leci? Wszystko gra?
– Cześć, chłopaki. Ja…
Traci wątek i milknie. Patrzy na zamknięte drzwi. Patrzy na mnie. Ściskając
jej rękę ruszam i otwieram te drzwi, a potem je za nami zatrzaskuję.
W pokoju jest ciemno, tylko z zewnątrz dochodzi słaba, żółta poświata
latarni ulicznej. Nie ma tu nic poza komodą ze sklejki, gołego łóżka i kilku zdjęć
Julie przyklejonych na suficie nad nim. Powietrze jest stęchłe i znacznie
chłodniejsze niż w pozostałych częściach domu.
– R… – mówi Julie drżącym, niebezpiecznym głosem. – Po chuj my tu
przyszliśmy?
Wreszcie staję twarzą do niej. W żółtawym półmroku wyglądamy jak
aktorzy z niemego filmu.
– Julie – mówię. – Ta teoria… dlaczego my… zjadamy mózgi…
Zaczyna kręcić głową.
– Jest prawdziwa.
Przez chwilę patrzę w jej czerwieniejące oczy, a potem klękam i otwieram
dolną szufladę komody. W środku, pośród różnych drobiazgów, harmonijki,
mikroskopu, plików miłosnych liścików od Julie – znajduje się rulon kartek
związanych czerwoną nitką. Wyciągam go i podaję Julie. W jakiś dziwaczny
i pokręcony sposób mam wrażenie, jakby to był mój rękopis. Jakbym jej właśnie
podał na tacy moje własne, zakrwawione serce. Jestem przygotowany na to, że
podrze je na strzępy.
Przyjmuje manuskrypt. Rozwiązuje nitkę. Przez minutę wpatruje się
w stronę tytułową, oddychając urywanie. Potem ociera oczy i odkasłuje.
– Czerwone zęby – czyta. – Perry Kelvin.
Spogląda na dół strony.
– Dla Julie Cabernet.
Opuszcza rękopis i przez chwilę patrzy w przestrzeń, potem odwraca stronę
i zaczyna czytać pierwszy rozdział. Na jej twarzy poznaczonej śladami łez pojawia
się blady uśmiech.
– Wow – mówi, ocierając nos palcem. – To w sumie jest… beznadziejne.
Tandetne. Ale w jakiś taki słodki sposób.
Znów patrzy na stronę tytułową.
– Zaczął to pięć lat temu. – Zerka na ostatnią stronę. – I nie skończył. Urywa
się w środku zdania. Walczył z potworami i…
Julie kciukami pociera papier, badając jego fakturę. Przykłada go do nosa
i wącha. Potem zamyka oczy, składa kartki i z powrotem zawiązuje nitkę. Patrzy na
mnie. Jestem jakieś trzydzieści centymetrów wyższy od niej i pewnie z trzydzieści
kilo cięższy, ale czuję się mały i lekki jak piórko. Jakby mogła mnie powalić
i zniszczyć jednym wyszeptanym słowem.
Ale się nie odzywa. Odkłada rękopis z powrotem do szuflady i delikatnie ją
zamyka. Prostuje się, osusza twarz rękawem i obejmuje mnie, przyciskając ucho do
mojej klatki piersiowej.
– Łup-łup – mruczy. – Łup-łup. Łup-łup.
Ręce mam spuszczone po bokach.
– Ja… przepraszam – mówię.
Ma zamknięte oczy i głos stłumiony przez moją koszulę.
– Wybaczam ci – mówi.
Unoszę rękę i dotykam jej słomiano-złotych włosów.
– Dziękuję.
Te trzy zdania, tak proste, tak pierwotne, nigdy nie brzmiały tak skończenie.
Tak zgodnie ze swoim podstawowym znaczeniem. Czuję jej policzek na swoim
torsie, jej drobne mięśnie rozciągające usta w niepewnym uśmiechu.
Bez słowa zamykamy za sobą drzwi do pokoju Perry’ego Kelvina
i wychodzimy z jego domu. Schodzimy ze schodów, mijając piętra zapchane
dzieciakami obracającymi się z boku na bok, mijamy głęboko uśpione maluchy
i wychodzimy na ulicę. Nisko w piersi czuję poruszenie, raczej bliżej serca niż
brzucha, a w głowie rozlega się cichy głos.
– Dziękuję – mówi Perry.

•••

Chciałbym tutaj zakończyć. Jakże byłoby miło móc edytować historię


własnego życia. Gdybym mógł przerwać w środku zdania i włożyć ją do jakiejś
ciemnej szuflady, poddać się amnezji i zapomnieć wszystko, co się zdarzyło, dzieje
i ma się zdarzyć. Zamknąć oczy i szczęśliwym zasnąć.
Ale nie, R. Nie ma snu sprawiedliwych. Nie dla ciebie. Zapomniałeś? Masz
krew na rękach. Na wargach. Na zębach. Uśmiech do kamery.
4

– Julie – mówię, zbierając się, by wyznać ostatni grzech. – Muszę… ci coś


powiedzieć…
ŁUP.
Halogeny używane do oświetlania boiska rozbłyskują jak supernowe i środek
nocy zmienia się w oślepiający dzień. Widzę każdy por na twarzy Julie.
– Co, do diabła? – chwyta powietrze, rozglądając się dookoła.
Spokój nocy niszczy przenikliwy alarm i wreszcie widzimy, co się dzieje –
gigantyczny telebim ożył. Zwiesza się z kopuły jak tablica opadająca z niebios,
wyświetla się na nim animowany rozgrywający, z rozpostartymi ramionami
uciekający przed zombie. Ekran mruga i pojawia się na nim napis, który, jak sądzę,
może brzmieć:
WTARGNIĘCIE.
– R – mówi z przerażeniem Julie. – Czy ty kogoś zjadłeś?
Patrzę na nią z rozpaczą.
– Nie miałem wy… wybo… wyboru – dukam, z paniki ledwie będąc
w stanie mówić. – Strażnik… zatrzymał. Nie… chciałem. Nie… chciałem.
Zaciska wargi, patrzy na mnie badawczo, potrząsa głową, jakby odrzucała
jakąś myśl i zgadzała się z inną.
– Okej. W takim razie musimy się schować. R, niech to szlag.
Biegniemy do domu i zatrzaskujemy za sobą drzwi. Nora jest u szczytu
schodów.
– A wy gdzie się podziewaliście? Co się tam dzieje?
– Wtargnięcie – mówi Julie. – Zombie w Twierdzy.
– On?
Rozczarowanie w jej odpowiedzi sprawia, że aż się krzywię z bólu.
– I tak, i nie.
Idziemy do sypialni Julie i gasimy światła. Wszyscy siedzimy na podłodze
na stercie ciuchów i przez chwilę nikt się nie odzywa. Po prostu siedzimy
i słuchamy dźwięków. Biegający i krzyczący strażnicy. Wystrzały. Nasze własne,
ciężkie oddechy.
– Nie martw się – szepcze Julie do Nory, ale wiem, że te słowa przeznaczone
są dla mnie. – To nic takiego. Straż pewnie tymi strzałami wygania go na zewnątrz.
– Czyli co, jesteśmy bezpieczni? – pyta Nora. – Z R wszystko będzie
w porządku?
Julie patrzy na mnie. Twarz ma ponurą.
– Strażnik nie zjadł się sam. Straż się domyśli, że jest tu jeszcze
przynajmniej jeden zombie.
Nora patrzy na mnie i niemal mógłbym przysięgnąć, że czuję, jak twarz
oblewa mi się czerwienią.
– To byłeś ty? – pyta, siląc się na neutralny ton.
– Nie… chciałem. On… chciał mnie… zabić.
Nie odzywa się. Twarz ma bez wyrazu.
Wytrzymuję jej spojrzenie, pragnąc, żeby poczuła moje dojmujące wyrzuty
sumienia.
– To był mój ostatni – mówię, zmuszając słowa, żeby spływały po moim
cholernym języku. – Choćby nie wiem co. Przysięgam na niebiosa.
Mija kilka koszmarnych minut. Potem Nora powoli kiwa głową i zwraca się
do Julie.
– Więc musimy go stąd wyprowadzić.
– Wiesz, że gdy jest wtargnięcie, to wszystko zamykają na cztery spusty
i wszędzie stoją straże. Jeśli mocno się wystraszą, to mogą nawet zamknąć dach.
– No to co niby mamy, do diabła, zrobić?
Julie wzrusza ramionami. Ten gest tak bardzo do niej nie pasuje, jest tak
bardzo nie na miejscu. Patrzy na mnie.
– Nie wiem – mówi. – Po prostu nie wiem.

•••

Wreszcie Julie i Nora zapadają w sen. Leżę na stercie spodni i gapię się
w gwiaździsty, zielony sufit. Nie tak łatwo, panie Lennon. Nawet, jeśli
spróbujesz[13].
Pośród tych chmur burzowych pojawia się lekkie migotanie. Chyba jednak
uczę się czytać. Gdy patrzę na fosforyzującą galaktykę, litery łączą się i powstają
słowa. Złożenie ich w pełne zdania nadal przekracza moje możliwości, ale
rozkoszuję się tym uczuciem, gdy te małe symbole łączą mi się w głowie
i wybuchają bąbelkami dźwięku. Jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczę moją żonę…
to przynajmniej będę w stanie odczytać jej imię z plakietki.
Mijają godziny. Jest grubo po północy, ale na zewnątrz jest jasno jak
w południe. Halogeny zalewają dom białym światłem, przesączając się przez
szczeliny w zasłonach. Uszy przystosowują mi się do otaczających mnie
dźwięków. Oddechy dziewcząt. Ich drobne poruszenia. A potem, gdzieś koło
czwartej rano, dzwoni telefon.
Julie wraca do przytomności i unosi się na łokciu. Gdzieś w innym pokoju
telefon dzwoni nadal.
– Dziwne – mamrocze, przecierając oczy. – To brzmi jak połączenie
zewnętrzne.
Odrzuca koce i wstaje. Nora dalej cicho pochrapuje. Julie wychodzi
z pokoju, a ja idę za nią przez ciemny dom w stronę niemilknącego dzwonienia.
Wchodzimy do czegoś w rodzaju gabinetu. Jest w nim biurko zawalone papierami
i mapami, a na ścianach wiszą różne telefony, każdy innej marki i w innym stylu,
każdy pochodzący z innych czasów, ale wszystkie podłączone do starej centralki.
– Przebudowali system telefoniczny – wyjaśnia Julie. – Teraz to działa
bardziej jak interkom. Mamy bezpośrednie linie do wszystkich ważnych miejsc.
Pod każdym aparatem jest plakietka z nazwą miejsca, z którym jest
połączony.
Cześć, nazywam się:
OGRODY
KUCHNIE
MAGAZYN
WARSZTAT
ZBROJOWNIA
KORYTARZ 2
KOPUŁA GOLDMANA
ARENA AIG
POLE LEHMANA

I tak dalej.
Telefon ciągle dzwoni. Pokryta kurzem plakietka pod nim głosi:
ZEWNĘTRZNY
Julie patrzy na telefon. Patrzy na mnie.
– To dziwne. Ta linia jest połączona z telefonami w opuszczonych,
zewnętrznych obszarach. Nikt jej już nie używa, odkąd mamy krótkofalówki.
Telefon dzwoni, głośno i natarczywie. Nie mogę uwierzyć, że Nora dalej śpi.
Julie powoli podnosi słuchawkę i przykłada ją do ucha.
– Halo? – Czeka. – Co? Nie mogę… – Marszczy brwi w skupieniu. Oczy jej
się rozszerzają. – Och – Zwężają się. – Ty. Tak, tu Julie, czego… – Czeka. – Dobra.
Tak, jest tutaj.
Podaje mi słuchawkę.
– Do ciebie.
Patrzę na telefon.
– Co?
– To ten… facet. Ten gruby skurwiel z lotniska.
Biorę telefon. Przykładam głośnik do ust. Julie kręci głową i przekręca
słuchawkę.
– M? – ze zdumieniem mówię do mikrofonu.
Jego głęboki głos dudni w uchu.
– Cześć… kochasiu.
– Co… Gdzie jesteś?
– Na zewnątrz… w mieście. Nie wiedziałem… co się dzieje… z telefonami,
ale musiałem… spróbować. Wszystko… okej?
– Okej, ale… utknąłem. Twierdza… zamknięta.
– Cholera.
– Co się… dzieje? Na zewnątrz?
Przez chwilę panuje cisza.
– R – mówi. – Martwi… wciąż przybywają. Więcej. Z lotniska. Z innych
miejsc. Dużo nas… teraz.
Milczę. Ręka ze słuchawką mi opada. Julie patrzy na mnie wyczekująco.
– Halo? – mówi M.
– Przepraszam. Jestem.
– No, jesteśmy… tutaj. Co teraz? Co mamy… robić?
Opieram słuchawkę o ramię i wpatruję się w ścianę, w nic. Patrzę na papiery
i plany na biurku generała Grigio. Dla mnie to wszystko gryzmoły. Na pewno to
bardzo ważne dokumenty – alokacja pożywienia, plany konstrukcyjne, dystrybucja
broni, taktyka walki. Stara się utrzymać wszystkich przy życiu i to jest dobre. To
podstawa. Ale tak, jak mówiła Julie, musi być coś głębszego. Ziemia pod
fundamentami. Bez tego pewnego oparcia wszystko się zapadnie, nieważne, ile
położy się cegieł. To właśnie mnie interesuje. Ziemia pod warstwami cegieł.
– Co się dzieje? – pyta Julie. – Co mówi?
Patrzę na jej zaniepokojoną twarz, i czuję ucisk w brzuchu, w głowie odzywa
się młody, ochoczy głos.
To się dzieje, truposzu. Cokolwiek zaczęliście wraz z Julie, idzie dalej. Świat
jest zmęczony życiem z tą klątwą. Jest gotów na zmianę, krzyczy o nią, a wy macie
ją gdzieś w sobie. Dobra choroba, wirus, który wywołuje życie! Widzisz to, ty głupi,
pieprzony potworze? Musicie wydostać się stąd i go rozprzestrzenić.
Odsuwam telefon od ucha, żeby Julie też mogła słuchać. Pochyla się.
– M – mówię.
– No.
– Powiedz Julie.
– Co?
– Powiedz Julie… co się dzieje.
Zapada cisza.
– Zmieniamy się – mówi. – Wielu z nas… się zmienia. Jak R.
Julie spogląda na mnie i prawie czuję, jak jeżą jej się włoski na karku.
– To nie tylko ty? – mówi, odsuwając się od telefonu. – Ta… ożywcza
rzecz? Mówisz, że zaraza się… uzdrawia?
Głos ma cienki i drżący, jak mała dziewczynka wystawiająca głowę ze
schronu bombowego po wielu latach życia w ciemnościach. Prawie drży od
powstrzymywanej nadziei.
– Mówisz, że?…
Potwierdzam.
– My to… naprawiamy.
– Ale jak?
– Nie jestem pewny. Ale… musimy… zrobić tego więcej. Tam… gdzie jest
M. Na zewnątrz.
Jej podekscytowanie krzepnie, twardnieje.
– Więc musimy się wydostać.
Kiwam głową.
– Oboje?
– Oboje. – Głos M trzeszczy w słuchawce. – Julie… częścią tego.
Patrzy na mnie z powątpiewaniem.
– Chcesz, żebym ja. Chuda, mała, ludzka dziewczyna. Wyszła w dzicz,
pobiegać z bandą zombie?
Kiwam głową.
– Łapiesz, jakie to porąbane?
Kiwam głową.
Milczy przez chwilę, wpatrując się w podłogę.
– Naprawdę myślisz, że jesteś w stanie to zrobić? – pyta mnie. – Tam,
z nimi?
– Co zrobić?
– Ochronić mnie.
Moja nieuleczalna uczciwość sprawia, że się waham, a Julie marszczy brwi.
– Tak – z irytacją odpowiada za mnie M – jest. A ja… pomogę.
Szybko kiwam głową.
– M pomoże. Inni… pomogą. Poza tym – dodaję ze słabym uśmiechem –
sama potrafisz się chronić.
Nonszalancko wzrusza ramionami.
– Wiem. Po prostu chciałam się przekonać, co powiesz.
Śmieje się drżąco, przerywanie.
– Dobra. Pójdę.
– Jesteś… pewna?
Wydaje się nieobecna i twarda.
– Musiałam pochować sukienkę mojej mamy. Czekam na ten dzień, odkąd
skończyłam dwanaście lat.
Kiwam głową i biorę głęboki wdech.
– Jedyny problem z twoim planem jest taki – ciągnie – że o ile sobie
przypominasz, tej nocy kogoś zjadłeś i jesteśmy tu zamknięci jak w puszce.
– Mamy… zaatakować? – mówi M. – Wydostać… was?
Znów przyciskam do ucha słuchawkę, ściskając ją mocno.
– Nie – mówię.
– Mamy… armię. Gdzie jest… bitwa?
– Nie wiem. Nie tutaj. Tu są… ludzie.
– Więc?
Patrzę na Julie. Ona patrzy w ziemię i pociera czoło, myśląc.
– Po prostu czekajcie – mówię M.
– Czekajcie?
– Trochę dłużej. Coś… wymyślimy.
Długa chwila ciszy.
– Pospieszcie się.
A potem połączenie zostaje przerwane.

•••

Julie i ja jesteśmy na nogach przez całą noc. W mokrych od deszczu


ubraniach siedzimy na podłodze w zimnym salonie i nie odzywamy się ani słowem.
Tuż przed świtem, gdy na niebie zapalają się pierwsze smugi dziennego światła,
oczy mi się zamykają i zasypiam. W tej chwilowej utracie siebie mam sen. Jasny
i wyraźny, pełen kolorów, rozkwitający w migotliwej ciemności jak róża.
W tym śnie, w moim śnie, płynę z nurtem rzeki w części ogonowej mojego
jeta. Jest błękitnawa noc, a ja leżę na plecach i patrzę na przesuwające się nade mną
gwiazdy. To nieznana rzeka, nawet w tych czasach map i satelitów, i nie mam
pojęcia, dokąd prowadzi. Powietrze jest spokojne. Noc ciepła. Mam ze sobą tylko
dwie rzeczy: pudełko Phad Thai i książkę Perry’ego. Grubą. Starą. Oprawną
w skórę. Otwieram ją na środku. Niedokończone zdanie w języku, którego nigdy
nie widziałem i dalej nic. Wielki tom pełen pustych kartek, białych
i wyczekujących. Zamykam książkę i kładę głowę na zimnej stali. Zapach Phad
Thai drażni mi nos, słodki, pikantny i mocny. Czuję, jak rzeka rośnie, nabiera siły.
Słyszę wodospad.
– DWA. OSIEM. DWADZIEŚCIA CZTERY.
Gdy głośnik pod sufitem wybucha serią liczb i ostrym dźwiękiem alarmu,
oboje się podrywamy.
– Mówi pułkownik Rosso. Nadajemy komunikat dla ludności – mówi głośnik.
– Akcja alarmowa została zawieszona. Zneutralizowano dwóch zainfekowanych
oficerów. Brak doniesień o innych przypadkach.
Wydaję z siebie westchnienie ulgi.
– Jednakże…
– Kurwa – szepcze Julie.
– …intruz będący źródłem infekcji z dużym prawdopodobieństwem nadal
znajduje się w obrębie murów. Patrole Straży przeszukają każdy budynek
w Twierdzy. Ponieważ nie wiemy, gdzie może się ukrywać, wszyscy powinni
opuścić swoje domy i zebrać w przestrzeni publicznej. Nie gromadźcie się w małych
miejscach.
Rosso przerywa, żeby zakaszleć.
– Przykro nam z tego powodu. Zajmiemy się tym, po prostu… trzymajcie się.
Kliknięcie i głośnik milknie.
Julie podrywa się na nogi i biegnie do sypialni. Otwiera okiennice,
wpuszczając przez okna promienie słońca.
– Pobudka, panno Greene. Pamiętasz stare wyjścia przez tunele w murach?
Czy gdzieś tam przy wieży nie było wyjścia pożarowego? R, dasz już radę wspiąć
się po drabinie?
– Chwila, co? – chrypi Nora, próbując osłonić oczy. – O czym ty mówisz, co
się dzieje?
– Może koniec tego gównianego, nieumarłego świata, jeśli uda nam się
wydostać.
Nora wreszcie się budzi.
– Przepraszam bardzo, co takiego?
– Później ci powiem. Musimy wydostać R z Twierdzy. Właśnie ogłosili
przeszukanie, więc mamy dwadzieścia minut, może mniej.
Nora gapi się na Julie. Julie gapi się na Norę. Obie gapią się na mnie. Potem
frontowe drzwi domu otwierają się z hukiem i słyszymy ciężkie kroki na schodach.
– O Chryste, to tata – mówi spanikowana Julie.
Wyciąga nas z pokoju i wpycha do łazienki na korytarzu.
– Nakładaj mu make-up – syczy do Nory i zamyka drzwi.
Kiedy Nora walczy z pudrem i próbuje mi pomalować twarz, w korytarzu
słyszę dwa głosy.
– Tato, co się dzieje? Znaleźli zombie?
– Jeszcze nie, ale znajdą. Widziałaś coś?
– Nie, byłam tutaj.
– Jesteś sama?
– Tak, jestem tu od zeszłej nocy.
Grigio podnosi głos. Nie robi przerw między zdaniami. Mówi głośno, ale bez
ognia, tylko spokojny, stłumiony krzyk.
– Skoro jesteś sama, to dlaczego pali się światło w łazience. I dlaczego
słyszę, jak za drzwiami łazienki poruszają się ludzie. Wchodząc po schodach
słyszałem trzaśnięcie drzwiami.
Kroki w naszą stronę.
– Tato, czekaj! Zaczekaj sekundę! – Trochę ścisza głos. – Są tam Nora
i Archie.
– Właśnie mi powiedziałaś, że jesteś tu sama, a teraz Nora i Archie są
w łazience. Dlaczego.
– Oni… no wiesz… są tam.
Króciutka chwila wahania.
– Nora, Archie – krzyczy przez drzwi. – Wychodźcie natychmiast.
Pułkownik Rosso jasno powiedział, że wszyscy mają wyjść na zewnątrz i zebrać
się w miejscu publicznym.
Nora przyciska mnie do umywalki i kryje moją twarz w dekolcie dokładnie
w chwili, gdy Grigio otwiera drzwi.
– Tato! – piszczy Julie, obrzucając Norę szybkim spojrzeniem, gdy ode mnie
odskakuje.
– Wychodzić natychmiast – mówi Grigio.
Wychodzimy z łazienki. Nora obciąga ubranie i poprawia włosy, udatnie
udając zakłopotanie. Ja tylko patrzę na Grigio, nie przepraszając, przygotowując
swój język do pierwszego i przypuszczalnie ostatniego wielkiego testu. Między
nami są przynajmniej dwie stopy odległości.
– Witaj, Archie – mówi.
– Dzień dobry, sir.
– Ty i Nora jesteście zakochani.
– Tak, sir.
– To cudownie. Rozmawialiście o małżeństwie?
– Jeszcze nie. Poznaliśmy się… niedawno.
– Nie ma się nad czym zastanawiać. W tych czasach trzeba szybko
podejmować decyzje. Skąd jesteś, Archie?
– Z… Kopuły Lehmana.
– Pola Lehmana.
– Tak, sir.
– Co robisz w Polu Lehmana?
– Pracuję w Ogrodach.
– Czy ta praca pozwoli ci utrzymać dzieci?
– Nie mamy dzieci.
– Ale będziecie mieć.
– Możliwe.
– Będziecie. Dzieci dorastają i stają się ludźmi. Zastępują nas, gdy
umieramy.
– Nie wiem dokładnie… co przyniesie nam… przyszłość, sir. Nie mogę się
doczekać… żeby się przekonać.
Grigio się uśmiecha.
– Archie, czy ty masz makijaż?
Grigio mnie dźga.
Nawet nie zauważyłem, jak wyjął nóż z pochwy. Czterocalowe ostrze wbija
się w moje ramię i wychodzi z drugiej strony, wbijając się w sklejkę. Nie czuję
tego ani się nie poruszam. Rana nie krwawi.
– Julie! – grzmi Grigio, cofając się i wyciągając pistolet. Oczy w głębokich
oczodołach lśnią szaleństwem.
– Przyprowadziłaś Martwego do mojego miasta! Do mojego domu!
Przyprowadziłaś Martwego na mój cmentarz! Przyprowadziłaś Martwego na grób
mojej żony! Pozwoliłaś Martwemu, żeby cię dotykał?! Pozwoliłaś Martwemu
dotykać mojej córki?!
– Tato, posłuchaj! – mówi Julie, wyciągając do niego ręce. – R jest inny,
rozumiesz? On się zmienia!
– Martwi się nie zmieniają! Na to nie ma lekarstwa!
– Tato, popatrz na niego! Nie widzisz? On ocalił mi życie, chronił mnie
i przyprowadził mnie do domu! Jest człowiekiem! I jest więcej takich, jak on!
– Nie – mówi Grigio, nagle spokojny.
– Tato, proszę, posłuchaj. – Robi krok naprzód. – Gdy byłam na lotnisku, coś
się wydarzyło. Coś wywołaliśmy i to jest niewiarygodne. Martwi odzyskują swoje
dusze. Zmieniają się i mamy szansę im pomóc.
Grigio kręci głową, jego broń cały czas chwieje się przed moją twarzą.
Widzę, jak pod jego woskową skórą twardnieją mięśnie żuchwy.
– Julie, ty jesteś miękka. Nie rozumiesz, jak się sprawy mają. Możemy
utrzymać się przy życiu i możemy zabijać Martwych, gdy wejdą nam w drogę, ale
nie ma żadnego cudownego rozwiązania. Świat się skończył. Nie da się go ocalić,
nie da się go uratować, nie da się go uzdrowić.
– Owszem, da się! – Z płomiennym wzrokiem krzyczy na niego Julie. – To
nie musi być koszmar! Kto wymyślił tę zasadę? Możemy go naprawić, po prostu
nigdy tak naprawdę nie próbowaliśmy! Zawsze byliśmy zbyt zajęci sobą, zbyt
egoistyczni i przestraszeni!
Grigio zaciska zęby.
– Marzycielka z ciebie. Dziecko. Jesteś jak twoja matka.
– Tato, tylko posłuchaj!
– Nie.
I oto ona. Oto wieczna ironia M. Moja nieuchronna śmierć, ignorująca mnie
przez te wszystkie lata, gdy pragnąłem jej każdego dnia, przybyła tuż po tym, jak
zdecydowałem, że chcę żyć wiecznie. Zamykam oczy i przygotowuję się.
Twarz zalewa mi ciepła krew, ale nie należy do mnie. Otwieram oczy
w samą porę, żeby zobaczyć myśliwski nóż Julie wyciągany z dłoni Grigio,
zostawiający głębokie cięcie. Broń wypada mu z uścisku i wypala, uderzając
o podłogę, a potem znów i znów, gdy odrzut miota nią po ścianach korytarza jak
rykoszetującą piłką. Wszyscy padają za jakimiś osłonami, aż wreszcie pistolet
zamiera, dotykając stóp Nory. W ogłuszającej ciszy patrzy na niego, oczy ma
szeroko otwarte, potem patrzy na generała, który przyciskając do ciała zranioną
rękę, warczy i rzuca się w jego stronę. Nora porywa broń z podłogi i celuje mu
w twarz. Generał zamiera. Wysuwa szczękę, jakby chciał nią zaatakować. Ale
wtedy Nora wyjmuje pusty magazynek, z torebki wyławia pełen i ładuje go,
wszystko jednym, płynnym ruchem, nie spuszczając nawet oczu z przeciwnika.
Grigio się cofa.
– Idźcie – mówi do Julie. – Spróbujcie się jakoś wydostać. Chociaż
spróbujcie.
Julie chwyta mnie za rękę. Ostrożnie wycofujemy się z pomieszczenia,
podczas gdy jej tata stoi tam, dygocząc z wściekłości.
– Żegnaj, tato – mówi łagodnie Julie.
Odwracamy się i pędzimy w dół schodów.
– JULIE! – ryczy Grigio, a ten dźwięk tak bardzo przypomina mi inny,
głuchy ton pękniętego rogu, że przechodzi mnie dreszcz.

•••

Biegniemy. Julie jest z przodu, prowadząc nas przez ulice. Za nami, od


strony domu Julie, słychać wystrzały. Potem trzeszczenie krótkofalówek.
Biegniemy i jesteśmy ścigani. Prowadzenie Julie nie jest do końca przemyślane.
Kluczymy i cofamy się. Jesteśmy jak gryzonie miotające się po klatce. Biegniemy,
a nad nami zasuwa się dach.
Potem uderzamy w mur. Twierdza kończy się ścianą obstawioną
rusztowaniami, drabinami i przejściami donikąd. Ale jedna część nie została
jeszcze zamurowana. Na szczycie schodów widać szeroki, ciemny korytarz,
prowadzący głęboko w czeluście Twierdzy. Biegniemy. Schody nie mają barierek,
kołyszą się w pustce. Gdy tylko docieramy do wejścia, z dołu rozlegają się strzały.
– Panno Grigio!
Odwracamy się i patrzymy w dół. U dołu schodów jest pułkownik Rosso
w otoczeniu oddziału Straży. Tylko on nie trzyma w ręce broni.
– Proszę, nie uciekaj! – woła do Julie.
Julie wciąga mnie do korytarza i gnamy w ciemność.
Ta wewnętrzna przestrzeń jest wyraźnie w trakcie budowy, ale większość
pozostałości świadczy o tym, że została porzucona. Stoiska z hot dogami, kioski
z pamiątkami, budki z preclami kulą się w mroku zimne i bez życia. Krzyki
strażników wzbudzają echo. Duchy zagorzałych fanów sportu unoszą się wokół
nas, niezainteresowane naszą trudną sytuacją. Czekam na ślepy zaułek, który nas
zatrzyma, który zmusi mnie, bym się odwrócił i zmierzył z nieuniknionym.
– R! – dyszy w biegu Julie. – Wydostaniemy się, jasne? Wydostaniemy się!
Okej?
Głos ma zachrypnięty, gdzieś między wyczerpaniem a łzami. Nie mogę się
zmusić do odpowiedzi.
Korytarz się kończy. W słabym świetle sączącym się przez szpary w betonie
widzę znak na drzwiach:
WYJŚCIE AWARYJNE
Julie biegnie szybciej, ciągnąc mnie za sobą. Uderzamy w drzwi, które stają
otworem.
– O kurrrr… – Łapie powietrze i odwraca się, chwytając framugi drzwi,
z jedną stopą zwisającą nad ośmiopiętrową przepaścią.
Wokół nas gwiżdże zimny wiatr. Przed nami przelatują ptaki. Poniżej
rozpościera się miasto jak opuszczony cmentarz, z wieżowcami w roli nagrobków.
– Panno Grigio!
Rosso i jego oficerowie zatrzymują się kilka metrów od nas. Rosso oddycha
ciężko. Jest za stary na takie gonitwy.
Wyglądam przez drzwi na ziemię poniżej. Spoglądam na Julie. Znów
spoglądam w dół, potem znów na Julie.
– Julie – mówię.
– Co?
– Jesteś pewna, że chcesz… iść ze mną?
Patrzy na mnie, wciąż walcząc o oddech. W oczach ma pytania, może
wątpliwości, może lęki, może potwierdzenie.
– Tak.
– Proszę, nie uciekaj – jęczy Rosso, pochylając się z dłońmi na kolanach. –
To nie jest sposób.
– Muszę iść – mówi Julie.
– Panno Cabernet. Julie. Nie możesz tak zostawić ojca. Tylko ty mu zostałaś.
Przygryza dolną wargę, ale oczy ma twarde.
– Rosy, tata nie żyje. Po prostu nie zaczął jeszcze gnić.
Chwyta mnie za rękę, tę, którą połamałem o twarz M, i ściska ją tak mocno,
że chyba dodaję jeszcze kilku złamań. Patrzy na mnie.
– No i co, R?
Przyciągam ją do siebie. Obejmuję ją ramionami i przyciskam do siebie dość
mocno, żeby nasze geny się wymieniły. Stoimy twarzą w twarz i prawie ją całuję,
ale zamiast tego robię dwa kroki do tyłu i wypadamy przez drzwi.
Pikujemy jak zestrzelony ptak. Otaczam ją rękami i nogami, niemal
całkowicie obejmując jej drobniutkie ciało. Przebijamy się przez wystający daszek,
pręt, który go podpiera, rozdziera mi udo, głową uderzam o belkę, uderzamy
w banner reklamowy telefonii komórkowej i rozdzieramy go na pół, a potem,
wreszcie, uderzamy w ziemię. Gdy moje plecy spotykają się z glebą, a ciężar Julie
spłaszcza mi pierś, przewala się przeze mnie symfonia zgrzytów i trzasków.
Z jękiem stacza się ze mnie, a ja leżę, wpatrując się w niebo. No to się udało.
Julie przez chwilę próbuje odzyskać oddech. Potem z przerażeniem w oczach
pochyla się nade mną. Jej twarz zasłania zamglone słońce.
– R! – szepcze. – Hej!
Tak powoli i drżąco, jak w dniu, w którym powstałem z martwych, siadam,
a potem chwiejnie staję na nogi. W moim ciele zgrzytają i przemieszczają się różne
kości. Uśmiecham się i swoim zdyszanym, kiepskim tenorem śpiewam.
– Sprawiasz… że czuję się tak młodo…
Wybucha śmiechem i przytula mnie. Czuję, jak pod naciskiem kilka kości
wskakuje na swoje miejsce.
Patrzy w górę na otwarte drzwi. Stoi w nich Rosso, patrząc w dół, na nas.
Julie macha do niego, a on znika z prędkością, która sugeruje pośpiech. Staram się
nie mieć mu niczego za złe. Rozkazy to rozkazy.
Więc Julie i ja biegniemy do miasta. Z każdym krokiem czuję, jak moje ciało
się stabilizuje, kości układają na miejscach, tkanki wokół pęknięć sztywnieją, żeby
mnie uchronić przed rozpadnięciem się na części. Nigdy wcześniej nie czułem
czegoś takiego. Czy to jakaś forma uzdrowienia?
Pędzimy przez puste ulice, mijamy niezliczone zardzewiałe samochody,
sterty suchych liści i śmieci. Biegniemy pod prąd jednokierunkowymi uliczkami.
Ignorujemy znaki stopu. Przed nami skraj miasta, wysokie, trawiaste wzgórze, od
którego rozchodzą się nitki autostrad. Za nami ciągły ryk pojazdów pościgowych
wypadających przez bramę Twierdzy. To się nie może zdarzyć! Deklarują stalowe
usta tych, którzy ustanawiają reguły. Znajdźcie tych uciekinierów i powstrzymajcie
ich! Z tym wyciem za plecami wspinamy się na wzgórze.
Stajemy twarzą w twarz z armią.
Stoją na trawiastym polu wzdłuż autostrady. Są ich setki. Drepczą w trawie,
wpatrują się w niebo lub w przestrzeń przed sobą. Ich popielate, zapadnięte twarze
są dziwnie pogodne. Ale gdy pierwsza linia nas dostrzega, zamierają i odwracają
się w naszą stronę. Julie spogląda na mnie z rozbawieniem, jakby mówiła
doprawdy? Potem w tłumie robi się małe zamieszanie i na otwartą przestrzeń
przeciska się tęgi, łysy, mający ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu zombie.
– M – mówię.
– R – mówi.
Lekko kłania się Julie.
– Julie.
– Cześć… – odpowiada, niepewnie przysuwając się do mnie.
Słyszymy skrzypienie opon i silniki samochodów naszych prześladowców.
Są bardzo blisko. M wchodzi na szczyt wzgórza, a tłum podąża za nim. Gdy roją
się wokół nas, wchłaniając nas w swoją śmierdzącą armię, w swoje szeregi, Julie
mocno się do mnie przyciska. Może to moja wyobraźnia, a może sztuczka światła,
ale skóra M wygląda na mniej szarą niż normalnie. Jego niekompletne usta wydają
się bardziej wyraziste. I po raz pierwszy, odkąd go znam, jego starannie
przystrzyżona broda nie jest uwalana krwią.
W naszą stronę pędzą ciężarówki, ale gdy w polu widzenia pojawiają się
tłumy Martwych stojących na wzgórzu, pojazdy zwalniają, a potem się zatrzymują.
Są tylko cztery hummery H2, pomalowane sprayem w pseudomilitarny wzór.
Z miejsca, w którym stoimy, potężne maszyny wyglądają na małe i żałosne. Jedne
z drzwi się otwierają i powoli wysiada pułkownik Rosso. Ściskając karabin,
przygląda się szeregom chwiejących się ciał, rozważając szanse i strategię. Za
grubymi okularami widać jego szeroko otwarte oczy. Przełyka ślinę, a potem
opuszcza broń.
– Rossy, przepraszam – woła do niego Julie i pokazuje na Twierdzę. – Dalej
już nie może tak być. To pieprzone kłamstwo. Wydaje nam się, że jak tam
siedzimy, to wszystko jest okej, ale nie jest.
Rosso patrzy zdecydowanie na kłębiące się wokół zombie, spogląda w ich
twarze. Jest prawdopodobnie dość stary, żeby pamiętać, jak się to wszystko
zaczęło. Wie, jak powinni wyglądać Martwi i wyczuwa, że coś się zmieniło, choć
jest to odczucie subtelne, podświadome, podskórne.
– Nie możesz ocalić świata sama jedna! – krzyczy. – Wróć, to o tym
porozmawiamy!
– Nie jestem sama – mówi Julie i gestem pokazuje na las kołyszących się
wokół niej zombie. – Jestem z nimi.
Wargi Rosso wykrzywiają się w udręce, potem wskakuje do samochodu,
zatrzaskuje drzwiczki i zawraca do Twierdzy. Za nim ruszają pozostałe hummery.
Chwila wytchnienia, moment na oddech, ponieważ wiem, że oni się nie poddają,
oni nie mogą się poddać, po prostu zbierają siły.
A powinni. Tylko na nas popatrzcie. Jest nas kilkaset potworów i ważąca
niewiele ponad czterdzieści kilogramów dziewczyna. Stoimy na granicy miasta.
Głęboko pod naszymi stopami w Ziemi burzy się magma, a kości minionych
pokoleń obserwują nas i czekają.

[13] …even if you try – J. Lennon, Imagine.


5

Tłoczymy się na autostradzie. Za nami miasto. Przed nami kanciaste


wzniesienia porośnięte olchami, między którymi leży droga prowadząca na
lotnisko. Julie stoi blisko mnie, wyglądając na znacznie mniej pewną siebie niż ta
zuchwała rewolucjonistka, którą właśnie odegrała dla Rosso. Kładę rękę na jej
ramieniu i zwracam się do tłumu.
– Julie!
Masy zombie drżą i słyszę pojedyncze zgrzytnięcia zębami. Podnoszę głos.
– Julie! Zapewnimy jej bezpieczeństwo.
Kilku spogląda na nią łakomie, ale to, co widzę w większości oczu, nie jest
głodem. To ta sama fascynacja, którą widziałem na lotnisku, tylko większa.
Bardziej skoncentrowana. Nie tylko na nią patrzą, oni ją studiują. Absorbują ją. Co
kilka sekund ich ciała przeszywają dziwne spazmy.
Zauważam, że M patrzy na nią inaczej i grożę mu palcem.
– Daj spokój – mówi, jakbym się wygłupiał.
Siadam na betonowej barierce, zmuszając się do zastanowienia. W oddali
nadal cichną silniki hummerów. Wszyscy patrzą na mnie. Z każdej strony
zniecierpliwione spojrzenia. Mówią: No i? a ja chcę krzyknąć: Co i? Nie jestem
generałem ani pułkownikiem, ani budowniczym miast. Jestem tylko trupem, który
nie chce nim być.
Julie siada obok mnie i kładzie mi rękę na kolanie. Wreszcie zauważam
wszystkie jej otarcia i sińce będące wynikiem naszego swobodnego skoku
tandemowego. Na policzku ma płytkie rozcięcie, które sprawia, że się krzywi
podczas uśmiechu. Koszmar.
– Jesteś ranna – mówię.
– Nie jest tak źle.
Jestem wściekły, że jest ranna. Jestem wściekły, że była raniona, przeze mnie
i przez innych, przez całe jej życie. Ledwie pamiętam ból, ale gdy widzę go w niej,
czuję go w sobie, nieproporcjonalnie mocno. Pojawia się w moich oczach, rozpala
je.
– Dlaczego… przyszłaś? – zadaję jej pytanie.
– Żeby pomóc, głuptasie.
– Ale dlaczego?
Uśmiecha się do mnie łagodnie, a rozcięcie na jej policzku podchodzi świeżą
krwią.
– Ponieważ cię lubię, panie Zombie. Pamiętasz?
Ociera krew, patrzy na swoją dłoń i rozsmarowuje czerwień na moim karku.
– Proszę. Teraz jesteśmy kwita.
Patrzę na nią, jak tak siedzi obok mnie, ten jasnowłosy, niebieskooki anioł
otoczony śliniącymi się Martwymi, ta krucha dziewczyna uśmiechająca się
zakrwawionymi ustami do wysoce niepewnej przyszłości, i czuję, jak coś we mnie
wzbiera. Wzrok traci ostrość, a po mojej twarzy spływają strumyczki. Pieczenie
w oczach znika.
Julie dotyka mojego policzka i spogląda na swoje palce. Wpatruje się we
mnie zafascynowana. Nie jestem w stanie odwzajemnić jej spojrzenia. Zamiast
tego wstaję.
– Wracamy na lotnisko – wyrzucam z siebie.
Martwi patrzą na mnie. Patrzą na M.
– Dlaczego? – pyta M.
– Ponieważ właśnie tam… żyjemy. Tam… zaczniemy.
– Zaczniemy… co? Wojnę? Walkę z Kościstymi?
– Nie wojnę. Nie… taką.
– A jaką?
Gdy wstaję i próbuję odpowiedzieć, próbując skrystalizować obrazy wirujące
w mojej głowie, muzykę w ciemnych korytarzach lotniska, moje dzieci
wychodzące ze swoich kryjówek i otrzepujące z kurzu różowiejącą skórę, ruch,
zmianę – gdy stoję tam marząc, spokojne powietrze miasta rozdziera krzyk.
Rozpaczliwy, bulgoczący krzyk, jakby na wpół wypatroszonej krowy.
Ktoś zmierza w naszą stronę po autostradzie. Biegnie, ale chwiejny krok
zdradza jego biologiczny status. M rusza, żeby spotkać się z przybyszem. Patrzę,
jak rozmawiają, przybysz macha rękami i gestykuluje w sposób, który wywołuje
ssanie w moim żołądku. Bez wątpienia przynosi złe wieści.
Dołącza do tłumu, a M potrząsając głową, powoli wraca do mnie.
– Co jest? – pytam.
– Nie możemy… iść do domu.
– Dlaczego nie?
– Kościści… poszaleli. Nadchodzą… zewsząd. Lotnisko… zablokowane.
Zabijają wszystkich, którzy są… inni.
Patrzę na przybysza. To, co początkowo wziąłem za oznaki rozkładu, to
w istocie ciężkie rany, niezliczone ugryzienia i ślady kłów. Na drodze jest więcej
takich, jak on. Niektórzy idą po szosie, inni przedzierają się przez błoto i trawę,
rozproszone setki uciekinierów.
– Podobni do nas… próbują uciekać – kontynuuje M. – A Kościści… ich
ścigają.
W chwili, gdy to mówi, jakby zwabieni tym, że wymienia się ich imię,
pojawiają się Kościści. Jeden, potem dwa, potem pięć i sześć kościstych, białych
kształtów wyłania się spoza odległych drzew i przechwytuje dwóch biegnących
zombie. Patrzę, jak ich powalają i roztrzaskują ich głowy o asfalt. Patrzę, jak
rozdeptują ich mózgi, jakby to były przegniłe owoce. I patrzę, jak pojawia się ich
coraz więcej, jak wyłaniają się spomiędzy drzew i zza nasypów autostrady
wszędzie, gdzie mogę sięgnąć wzrokiem, zbierając się na drodze jak chmara
szarańczy.
– O żesz kurwa… – szepcze Julie.
– Nowy plan? – z wymuszonym spokojem pyta M.
Stoję tam kompletnie niezdecydowany. Znów jestem w sypialni Julie, leżąc
obok niej na stercie ciuchów do prania, a ona mówi: Już nie ma dokąd uciekać,
prawda? A ja posępnie potrząsam głową, mówiąc jej, że teraz już cały świat
zajmuje śmierć. Jakimś zakątkiem świadomości rejestruję ryk hummerów, tym
razem jest ich dużo więcej niż cztery, gnających po Main Street, żeby mnie
zniszczyć i zabrać Julie z powrotem do ich betonowego grobowca, zabalsamować
ją jak księżniczkę i złożyć na całą wieczność w jakiejś jaskrawo oświetlonej
kostnicy.
I tak to wygląda. Uwięzieni między narodzinami i śmiercią, nigdzie już
niepasujący.
– Nowy plan! – mówi M, wyrywając mnie z zamyślenia. – Iść do… miasta.
– A niby dlaczego mielibyśmy tam iść? – domaga się Julie.
– Wprowadzić tam Kościstych. Pozwolić Żywym… posprzątać.
– Błąd – warczy na niego. – Straż nie robi różnicy między Kościstymi
a Cielesnymi. Załatwią was wszystkich tak samo.
– Ukryjemy… się – mówi M.
Wskazuje w dół zbocza na rozległą dolinę pełną opuszczonych domów
i zarośniętych ulic – północny skraj przedmieść, gdzie Julie i ja zatrzymaliśmy się
na noc, dawno, dawno temu w jakiejś starej bajce.
– Czyli co, mamy się schować i mieć nadzieję, że Straż i Kościści zajmą się
sobą?
M kiwa głową.
Julie milczy przez dwie sekundy.
– To beznadziejny plan, ale dobra.
Odwraca się, ale M kładzie jej dłoń na ramieniu. Strąca ją i naskakuje na
niego.
– Co ty robisz? Weź mnie, kurwa, nie dotykaj!
– Ty… idziesz z R – mówi M.
– Co takiego? – pytam, wracając do przytomności, a on wbija we mnie
spojrzenie swoich suchych oczu, walcząc z językiem.
– Poprowadzimy ich… tędy. Ty zabierzesz ją… tam.
– Słucham? – wrzasnęła Julie. – Nigdzie mnie nie zabierze; niby, kurwa,
dlaczego mamy się rozdzielać?
M pokazuje na podsiniaczoną, krwawiącą ranę na jej ramieniu, a potem na
rozcięcie na policzku.
– Bo jesteś… wrażliwa – mówi zaskakująco czułym tonem. – I… ważna.
Julie patrzy na M. Nic nie mówi. W jakiś sposób oboje jesteśmy wyróżnieni
z tłumu i wszyscy na nas patrzą.
– Nie martw się – mówi M z błyskiem w oku. – Dopilnuję, żeby… byli
bezpieczni.
Kościści są już na tyle blisko, że ich słychać. Stukanie ich stóp i ten niski,
melodyjny pomruk ciemnej siły, która ich napędza. Mroczny szpik tkwiący w ich
kościach.
Biorę Julie za rękę. Opiera się przez chwilę, patrząc na tłum, a potem
odwraca i ruszamy biegiem. Gdy zbiegamy ze zbocza i zapuszczamy się
w zniszczone uliczki, M i pozostali znikają z pola widzenia. Duchy miasta unoszą
się z asfaltu i biegną razem z nami, milcząco dopingując nasz rozpaczliwy, mały
wyścig.

•••

Po kilku minutach słyszymy bitwę. Ogień z karabinów maszynowych odbija


się echem w wąskich alejkach. Stłumione wybuchy, które dudnią nam w piersiach
jak basy ze wzmacniaczy. Okazjonalny skrzek Kościstego, tak ostry
i przeszywający, że niesie się w powietrzu jak prąd w wodzie.
– Mamy się tu schować? – pyta Julie, pokazując na kilka stalowo-ceglanych
wież. – Po prostu przeczekać?
Kiwam głową, ale się waham. Nie wiem dlaczego. Co nam teraz pozostało
oprócz ukrywania się?
Julie podbiega do najbliższego budynku. Szarpie za drzwi.
– Zamknięte.
Przebiega przez ulicę do apartamentowca.
– Zamknięte.
Podchodzi do kolejnego domu z piaskowca i naciska klamkę.
– Hej, tu chyba jest…
Nad jej głową roztrzaskuje się okno. Po ścianie, jak pająk, zbiega szkielet
i spada jej na plecy. Pędzę przez ulicę i chwytam stwora za kręgosłup, żeby go
z niej zerwać, ale kościstymi palcami jak hakami wbił się w jej ciało. Obiema
rękami chwytam jego czaszkę i odciągam, gdy próbuje wbić jej zęby w kark.
Pomimo wysuszonych ścięgien to coś jest niewiarygodnie silne. Kłapie szczękami
kilka centymetrów od jej skóry.
– O ścianę! – krzyczę do Julie.
Robi krok i mocno uderza plecami o cegłę. Szkielet na tyle osłabia swój
chwyt, że odrywam mu głowę i walę nią o parapet okienny. Czaszka pęka. Twarz
bez twarzy wydaje się patrzeć prosto na mnie. Chociaż nie ma żadnego wyrazu,
mógłbym niemal przysięgnąć, że słyszę jej wrzask.
JESTEŚMY KOŃCEM HISTORII. STANIECIE SIĘ TACY, JAK MY.
Znów uderzam nią o mur. Czaszka się rozpada i uścisk stwora na Julie
słabnie.
JESTEŚMY ZWYCIĘZCAMI. ZAWSZE ZWYCIĘŻAMY. TO WŁAŚNIE
TAK ZBUDOWALIŚMY ŚWIAT. TAK TO DZIAŁA. ZAWSZE TAK BYŁO,
ZAWSZE TAK BĘ…
Ciskam czaszkę na chodnik i rozdeptuję ją. Kości rozpadają się. Ohydne
buczenie cichnie.
– Nie pytaj mnie tylko… czy wszystko w porządku – mówi Julie, wyciągając
ręce i oddychając powoli. – Po prostu… nie pytaj.
Już mam ją chwycić i siłą przebić się przez drzwi, gdy dzieje się coś, czego
nie rozumiem. Czaszka u moich stóp dygocze, a gdy zniszczony mózg się rozpada,
szczęki się rozwierają i wydobywa się z nich nieszczęśliwy, żałobny krzyk, jakby
zranionego ptaka. W ogóle nie przypomina tego pomruku z kości ani ryku rogu, ani
wrzaskliwego głosu szkieletu i zastanawiam się z przerażeniem, czy to istota
ludzka, którą niegdyś było to stworzenie, ostatni oddech jej zmumifikowanej duszy
znikającej w pustce. Włosy na karku stają mi dęba. Julie drży. Jakby w odpowiedzi
na ten żałosny szloch w odległych uliczkach zaczyna narastać dźwięk. Zgrzytliwy
klekot ze wszystkich kierunków, krąg hałasu zacieśniający się wokół nas. Unoszę
wzrok. Okna wszystkich budynków pełne są pustookich twarzy. Ich obnażone zęby
szczerzą się przez szkło, spoglądając na nas pożądliwie jak jakieś koszmarne jury.
– Co się dzieje? – jęczy Julie. Wygląda na wyczerpaną.
Nie chcę odpowiadać. Martwię się, że jest na skraju wytrzymałości, a moja
odpowiedź nie daje nadziei. Ale patrząc na te niemrugające czaszki za oknami, nie
widzę innej możliwości.
– Chyba chcą… nas. – mówię. – Ciebie i mnie. Wiedzą… kim jesteśmy.
– A kim jesteśmy?
– Tymi… od których się zaczęło.
– Czy ty sobie jaja robisz? – wybucha, rozglądając się po ulicy, gdy klekot
staje się głośniejszy. – Chcesz mi powiedzieć, że te stwory chowają urazę? Że
zamierzają nas załatwić, bo przypadkowo spowodowaliśmy małe zamieszanie na
tym ich głupim, pieprzonym, nawiedzonym lotnisku?
– Julie, Julie – szepcze Perry w mojej głowie. Słyszę uśmiech w jego głosie.
– Kotku, popatrz na mnie. Popatrz w twarz R i odczytaj to. To nie jest uraza. Te
stworzenia są o wiele zbyt pragmatyczne, żeby się zajmować zemstą. Boją się was.
Nie chodzi o to, że zaczęliście to zamieszanie. Chodzi o to, że wiedzą, że je
skończycie.
Spanikowane oczy Julie nagle wypełnia zrozumienie.
– O mój Boże – szepcze.
Kiwam głową.
– One się nas boją?
– Tak.
Zastanawia się przez moment, a potem gwałtownie kiwa głową i patrzy
w ziemię. Przygryza wargę i rozgląda się na wszystkie strony.
– Okej – mówi. – Okej, okej, dobra. Łapię. Chodź.
Chwyta mnie za rękę i rusza biegiem. Dokładnie w stronę zbliżających się
tłumów.
– Co ty… wyprawiasz? – dyszę, biegnąc za nią.
– To jest Main Street – mówi. – Właśnie tutaj spotkał mnie oddział taty, gdy
jechałam do domu. Dokładnie za rogiem powinien być…
I oto jest. Stary, czerwony mercedes zaparkowany w połowie ulicy, po
prostu sobie stoi i czeka na nas jak wierny szofer. A trzy przecznice dalej widać
pierwszą linię Kościstych, zalewających ulice i biegnących w naszą stronę z jedną
tylko myślą w głowach. Wskakujemy do samochodu, Julie odpala silnik
i zawracamy z piskiem opon, lawirując między porzuconymi samochodami
stojącymi na ulicy – ostatni korek w mieście. Kościści są za nami, gonią nas
z niesłabnącym uporem samej Śmierci, ale ich gubimy.
– Dokąd… jedziemy? – pytam, gdy podskakujemy na wybojach.
– Z powrotem do Twierdzy.
Patrzę na nią wielkimi oczami.
– Co?
– Jeśli tym szkieletom chodzi o nas, właśnie o nas, to tam będą nas ścigać,
zgadza się? Dadzą spokój reszcie twoich ludzi i ruszą za nami. Poprowadzimy ich
prosto do bram.
– A potem… co?
– Ukryjemy się w środku, a Straż się nimi zajmie. Nie ma sposobu, żeby
sforsowały mury Twierdzy, chyba że potrafią latać czy coś. – Patrzy na mnie. – Nie
potrafią latać, prawda?
Wyglądam przez okno i trzymam się deski rozdzielczej, podczas gdy Julie
pędzi z niebezpieczną prędkością po zniszczonych ulicach.
– Z powrotem… do Twierdzy – powtarzam.
Znów na mnie patrzy.
– Wiem, co sobie myślisz. Że dla ciebie to śmiertelna pułapka. Może nawet
dla mnie, jeśli tacie odbiło tak mocno, jak mi się wydaje. Ale myślę, że możemy
znaleźć jakiś sposób.
– Jaki?
– Rosy – pułkownik Rosso. Jest w Straży, ale znam go, odkąd byłam
dzieckiem; praktycznie jest moim dziadkiem. Jestem pewna, że zdaje sobie sprawę
z tego, co się dzieje.
Po tym, jak zgubiliśmy szwadron śmierci Kościstych w plątaninie bocznych
uliczek, zawracamy na Main, prześlizgując się przez niedokończony odcinek
Korytarza 1. Między betonowymi ścianami jezdnia jest wolna od samochodów
i śmieci, prowadząc do Twierdzy prosto, jak autostrada.
– Mój tata umarł dla tej drogi – mruczy Perry. – Całe lata temu, a oni nadal
jej nie skończyli. Zrób z niej dobry użytek, R. Pokaż im, do czego służy.
Julie wrzuca niższy bieg i wyciska z silnika, ile się da. Na horyzoncie rośnie
dach Twierdzy, wznosząc się jak jakiś gigantyczny potwór. Wejdźcie do mojej
paszczy, kusi. Chodźcie, dzieci, nie przejmujcie się zębami.
Mając za sobą pewną śmierć, pędzimy przez serce miasta ku śmierci nieco
mniej pewnej. Wkrótce słyszymy aż zbyt znajomy dźwięk. Huk wielkich silników
i wystrzały z broni palnej, ale teraz są blisko, nie tłumi ich odległość. Gdy
zmniejsza się gęstość zabudowy i otwiera się widok na to, co się dzieje, Julie i ja
jesteśmy przerażeni.
Twierdza Stadion Miejski jest oblężona. Jakby przewidując nasz plan,
z innych części miasta w stronę murów ciągną strumienie szkieletów, przełażąc
ponad samochodami i drapiąc się na czterech nogach jak szkielety kotów.
Wszędzie latają kule i wybuchają granaty, podczas gdy siły Straży walczą
z zalewem, ale szkieletory ciągną setkami ze wszystkich stron i nie trzeba im
wsparcia, które idzie naszym śladem. Frank i Ava zostają wyrwani ze swojego
złotego romansu i ciśnięci w jakiś koszmarny, przerysowany horror.
Jednak coś jest tutaj nie tak. Gapię się na tę rosnącą hordę, jakbym nigdy
wcześniej nie widział chodzącego demona. W świetle tego, co mi wiadomo
o procesie rozkładu, nie mam pojęcia, skąd wzięło się ich aż tylu. Zazwyczaj trzeba
lat, żebyśmy całkowicie pozbyli cię ciała. Nawet, jeśli odpowiedziałyby na jakieś
wezwanie do walki i przybyły z sąsiednich miast… po prostu nie powinno ich być
aż tyle.
Czy to nowe oblicze zarazy? Silniejsze, bardziej okrutne, ukierunkowane,
szybsze? Czy to znak czasów?
Julie patrzy na mnie z przestrachem
– Myślisz, że…?
– Nie – mówię jej. – Po prostu jedź dalej. Za późno… na zmianę planów.
Jedzie dalej. Omija dziury wyrwane przez wybuchy granatów, trzęsie się na
krawężnikach, prowadzi po chodnikach i wpada na pieszych Kościstych jak
zataczający się pijak. Elegancki merc zaczyna wyglądać jak ofiara katastrofy
drogowej.
– Tam! – krzyczy nagle. – To on!
Wyrywa w stronę bramy, naciskając klakson. Gdy się zbliżamy, poznaję
pułkownika Rosso stojącego przy głównym wejściu, spoza blokady z hummerów
wykrzykującego rozkazy. Julie zatrzymuje się gwałtownie przed ciężarówkami
i wyskakuje z samochodu.
– Rosy ! – krzyczy, biegnąc w jego stronę i ciągnąc mnie za sobą. – To ja,
Julie! Wpuść nas, wpuść nas!
Żołnierze unoszą karabiny, spoglądając na mnie, a potem na Rosso.
Przygotowuję się na pocisk, który przeszyje mi mózg i zakończy to wszystko. Ale
Rosso macha do nich ręką. Opuszczają broń. Biegniemy do wrót, a oni nas
otaczają, celując w naszych prześladowców.
– Panno Cabernet – mówi z zakłopotaniem Rosso. – Czy już ocaliła pani
świat?
– Niezupełnie – odpowiada Julie. – Pojawiły się pewne trudności.
– Właśnie widzę – mówi Rosso, obserwując nadchodzącą armię Kościstych.
– Poradzicie sobie z nimi, prawda?
– Tak sądzę. – Rosso patrzy, jak jego ludzie kładą pierwszą falę
i przeładowują karabiny przed następną serią. – Mam nadzieję.
– Proszę nie mówić tacie, że tu jesteśmy.
– Julie. Co ty kombinujesz?
Ściska jego żylastą dłoń.
– Już ci powiedziałam.
Uchyla masywne wrota.
– Jeśli chodzi o twojego ojca, to niczego nie mogę ci obiecać.
– Co będzie, to będzie. Dzięki, Rosy.
Całuje go szybko w policzek i wślizguje się w szczelinę.
Waham się na progu. Z dłonią na drzwiach Rosso patrzy na mnie. Nie mogę
odczytać wyrazu jego wodnistych oczu. Patrzę na niego. Bez słowa otwiera przede
mną drzwi i odsuwa się na bok. Kiwam mu głową i idę za Julie.

•••

Raz jeszcze jak szczury przemykamy po ulicach Twierdzy, uciekając przez


ścigającą nas wszędzie śmiercią. Julie nie zwalnia, choć ledwie może oddychać.
Idzie szybko, czyta tabliczki z nazwami ulic i skręca we właściwe.
– Dokąd… idziesz? – pytam.
Pokazuje na telebim. Na ekranie widnieje twarz Nory i napis:

NORA GREENE
UZBROJONA
ZATRZYMAĆ

– Będziemy jej potrzebować – mówi Julie. – Cokolwiek się wydarzy, chcę,


żeby była z nami, a nie siedziała w celi.
Spoglądam w górę na wielką, rozbitą na piksele twarz Nory. Jej radosny
uśmiech nie pasuje do obwieszczenia o tym, że jest ścigana.
– Czy to właśnie dlatego… wróciliśmy? – mówię do tyłu głowy Julie. – Dla
niej?
– Pół na pół.
Na mojej twarzy pojawia się słaby uśmiech.
– Masz… plan – mówię, bardzo się starając uzyskać ton przypuszczający. –
Nie tylko… bezpieczeństwo.
– Naprawdę sądziłam, że skończyłam już z tym miejscem – mówi, nie
zwalniając, po czym milknie.
Podążamy wzdłuż murów Twierdzy. Błotniste ulice są puste. Siły Straży są
przypuszczalnie w całości na zewnątrz, walcząc z Kościstymi, podczas gdy cywile
chronią się w swoich aluminiowych domach i czekają, aż będzie po wszystkim.
Zboże na małych poletkach chwieje się na wietrze. Przez dach Twierdzy widać
wieczorne niebo powleczone mglistą, pomarańczową poświatą, wysoko przesuwają
się chmury przesłaniające słońce. Gdyby nie armie na zewnątrz, wymieniające
argumenty jak skłóceni sąsiedzi, byłoby niemal kojąco.
– Mam pomysł, gdzie może być – mówi Julie, prowadząc nas przez ciemne
wejście. – Jako dzieci często bawiliśmy się wewnątrz murów. Dopóki tata
Perry’ego nie zaczął budować tych korytarzy między enklawami, dorośli nigdy tu
nie przychodzili. Lubiliśmy apartamenty i pokoje dla VIP-ów. Udawaliśmy, że
jesteśmy sławami. Świat wtedy zdążył się już zawalić, więc fajnie było sobie
wyobrażać, że nadal się liczymy.
Po kilku ciągach schodów wspinamy się na wyższy poziom. Większość
drzwi wydaje się zamknięta, ale Julie nie zwraca na nie uwagi. Znajduje wąską
szparę w murze, zakrytą plastikową płachtą i przeciskamy się przez nią.
Jesteśmy w czymś, co okazuje się luksusową lożą. Przy stołach stoją
ekskluzywne, skórzane fotele. Na barze obok porzuconych torebek stoją kieliszki
po Martini, czekające na swoich właścicieli, by wrócili i wypili ich dawno
zwietrzałą zawartość. Srebrne tace z przekąskami pokryte są wyschniętą pleśnią.
Nora siedzi przed wielkim oknem widokowym, które wychodzi na odległą
bramę Twierdzy. Pociąga łyk wina z butelki, którą trzyma w dłoni i uśmiecha się
do nas szeroko.
– Patrzcie – mówi, pokazując na telebim wyświetlający jej twarz. – Jestem
w telewizji.
Julie podbiega do niej i mocno ją ściska, wylewając przy okazji nieco wina.
– Wszystko w porządku?
– Pewnie. Dlaczego wróciliście?
– Zauważyłaś, co się dzieje na zewnątrz?
Pytanie podkreśla odległy wybuch granatu.
– Masa szkieletorów?
– No. Ścigały tu mnie i R. Polują na nas.
Nora macha do mnie.
– Cześć, R.
– Cześć.
– Chcesz trochę wina? Mouton Rothschild, rocznik osiemdziesiąty szósty.
Opisałabym je jako pyszne, z posmakiem świetnego.
– Nie, dzięki.
Wzrusza ramionami i spogląda na Julie.
– Polują na was? Dlaczego?
– Sądzimy, że wiedzą, co próbujemy zrobić.
Chwila ciszy.
– A co próbujecie zrobić?
– Nie wiem. Naprawić świat?
Wyraz twarzy Nory jest dokładnie taki sam, jak Julie, gdy poprzedniej nocy
słuchała przez telefon M, przekazującego nowiny, których nigdy nie spodziewałaby
się usłyszeć.
– Naprawdę? – mówi Nora, kołysząc butelką.
– Tak.
– Jak?
– Jeszcze nie wiemy. Po prostu musimy spróbować. Wtedy się przekonamy.
W tej chwili telebim gaśnie, a potężne, zamontowane pod dachem
stadionowe głośniki budzą się do życia. Z nieba spada znajomy głos, jak wezwanie
szalonego boga.
– Julie. Wiem, że tu jesteś. To, co robisz, ma się natychmiast skończyć. Nie
będziesz taka, jak twoja matka. Umarła, bo była miękka. Miękkie ciało pożarte
przez twarde zęby. Umarła, bo nie chciała stwardnieć.
Na ziemi pod nami widzę kilku pozostałych strażników gapiących się
w głośniki, a potem niepewnie spoglądających po sobie. Słyszą to w jego głosie.
Z ich dowódcą jest coś nie tak.
– Julie, zamierzam cię teraz odszukać. Jesteśmy obecnie atakowani przez siły
wroga i nasza społeczność może stanąć w obliczu śmierci, ale teraz to ty jesteś
moim priorytetem, Julie. Widzę cię.
Gdy jego słowa wibrują w głośnikach, czuję na plecach spojrzenie
i odwracam się. Po drugiej stronie stadionu widzę ludzki kształt rysujący się za
szybą w ciemnej kabinie komentatorskiej, trzymający mikrofon. Julie gapi się na
niego beznadziejnie.
– Gdy wszystko zawodzi i umierają ludzie, nie zostaje nic oprócz zasad i tego
się będę trzymać. Zamierzam skończyć to odchylenie, które za tobą chodzi i spalić
jego zimne ciało. Zresetuję sprawy tak, że wrócą do normy. Zaczekaj, Julie.
Wkrótce tam będę.
Głośniki milkną.
Nora podaje Julie butelkę wina.
– L’chaim – mówi cicho.
Julie pije. Podaje butelkę mnie. Piję. Jasnoczerwony duch wina tańczy
w moim żołądku, nieświadomy martwej ciszy w pokoju.
– Co teraz? – mówi Nora.
– Nie wiem – odpowiada Julie. – Nie wiem.
Bierze ode mnie butelkę i pociąga kolejny, głęboki łyk.
Stoję przed oknem widokowym i patrzę na ulice i dachy pod nami, tę parodię
miasta w mikroskali. Jestem tak bardzo zmęczony tym miejscem. Tymi ciasnymi
pomieszczeniami i klaustrofobicznymi korytarzami. Potrzebuję przestrzeni.
– Chodźmy na dach – mówię.
Obie dziewczyny patrzą na mnie.
– Dlaczego? – pyta Julie.
– Bo zostało już… tylko to miejsce. I dlatego, że mi się tam podoba.
– Nigdy tam nie byłeś – mówi Julie.
Spoglądam jej w oczy.
– Byłem.
Zapada długa chwila ciszy.
– No to chodźmy – mówi Nora, niepewnie przenosząc wzrok od Julie do
mnie. – Już chyba nie ma dokąd iść. To pewnie ostatnie miejsce, w którym nas
będą szukać, więc przynajmniej… nie wiem… zyskamy trochę na czasie.
Bez słowa, cały czas patrząc mi w oczy, Julie kiwa głową. Idziemy przez
ciemne korytarze, coraz węższe, coraz bardziej przemysłowe. Droga kończy się
drabiną. Z góry pada białe światło.
– Dasz radę się wspiąć? – pyta mnie Nora.
Łapię szczebel i ostrożnie się podciągam. Moje dłonie drżą na zimnej stali,
ale umiejętność jest. Podciągam się na kolejny szczebel i patrzę z góry na
dziewczyny.
– Tak – mówię.
Ruszają za mną. Wspinam się po drabinie, jakbym to robił setki razy. To
radosne uczucie, lepsze nawet od ruchomych schodów. Moje własne ręce
wyciągają mnie ku światłu dnia.
Wyłaniamy się z włazu i jesteśmy na dachu. Gładkie panele lśnią
w zachodzącym słońcu. Wsporniki wyginają się nad nami jak rzeźba. I jest tam
koc, wilgotny i może nieco zapleśniały po tygodniach deszczu, ale dokładnie taki,
jak zapamiętałem, jasnoczerwony na białym dachu.
– Jezu Chryste – szepcze Nora, rozglądając się. – Zobaczcie to.
Ziemia poniżej żyje od ruchu szkieletów, których liczba nieco przekracza
liczbę strażników. Czy się przeliczyliśmy? Czy popełniliśmy błąd? W głowie
słyszę, jak Grigio nie posiada się z radości, gdy zalewają mury i przebijają się
przez bramę, aby wszystkich zabić.
Marzyciele. Niemądre dzieci. Wy durnie. Oto wasza wspaniała przyszłość.
Wasza prawdziwa, ckliwa nadzieja. Jak to jest, gdy umierają wszyscy, których
kochacie?
– Perry! – wołam w głowie. – Jesteś tam? Co robimy?
Mój głos odbija się echem jak niewysłuchana modlitwa w ciemnej katedrze.
Perry milczy.
Patrzę, jak szkielety zabijają i pożerają następnego żołnierza, a potem się
odwracam. Wyłączam się na krzyki, wybuchy, wystrzały z borni snajperskiej tuż
pod nami. Wyłączam się na zaśpiew szkieletów, choć teraz to potężny chór,
zawodzący z każdej strony. Wyłączam się na to wszystko i siadam na kocu.
Podczas gdy Nora chodzi po dachu i obserwuje bitwę, Julie powoli podchodzi do
koca i siada obok mnie. Przyciąga kolana do piersi i oboje wpatrujemy się
w horyzont. Widzimy góry. Są błękitne jak ocean. Są przepiękne.
– Ta zaraza – bardzo cicho mówi Julie. – Ta klątwa… śmierć świata… ja
chyba wiem, skąd się to wzięło.
Chmury nad nami są cienkie i różowe, wyciągnięte w delikatne wiry.
Owiewa nas zimny wiatr. Mrużymy oczy.
– Nie wydaje mi się, żeby chodziło o jakieś zaklęcie, wirus czy
promieniowanie. To chyba coś głębszego. Sądzę, że sami to ściągnęliśmy.
Dotykamy się ramionami. Ma chłodną skórę. Zupełnie, jakby ciepło uciekało
głęboko w jej wnętrze, chroniąc się przed przeszywającym wiatrem.
– Myślę, że przez stulecia sami się zniszczyliśmy. Pogrzebaliśmy się pod
chciwością, nienawiścią i każdym innym grzechem, który można sobie wyobrazić,
aż nasze dusze wreszcie spadły na najniższy możliwy poziom we wszechświecie.
A potem wydrapały sobie w nim dziurę prowadzącą do jakiegoś… ciemnego
miejsca.
Słyszę, jak gdzieś pod okapem dachu gruchają gołębie. Po niebie przemykają
szpaki, którym koniec naszej głupiej cywilizacji nie robi szczególnej różnicy.
– Uwolniliśmy to. Przebiliśmy się przez skałę i wystrzeliła z nich ropa,
umazała nas na czarno, wyciągnęła wszystkie nasze choroby, aż stały się realne
i wszyscy mogli je zobaczyć. I teraz jesteśmy na tym wysuszonym ciele świata,
umierając i gnijąc za życia, aż nie zostanie nic oprócz kości i śmiechu Piekła.
Dach pod nami dygocze. Z niskim, przejmującym pomrukiem cała stalowa
konstrukcja zaczyna się poruszać, zamykając się, by osłonić ludzi wewnątrz przed
tym, co szybko zmienia się w prawdziwą inwazję. Gdy pokrywa się zamyka, na
drabinie słychać kroki. Nora wyciąga z torebki pistolet Grigio i rusza do włazu.
– R, co robimy? – Julie wreszcie na mnie spogląda.
Głos ma drżący, a oczy wilgotne, ale nie poddaje się łzom.
– Jesteśmy głupi, myśląc, że możemy coś zrobić? Sprawiłeś, że znów
zaczęłam mieć nadzieję, ale teraz wydaje mi się, że zaraz umrzemy. Więc co
robimy?
Patrzę w twarz Julie. Nie po prostu na nią, ale w nią. W każdy por, każdy
pieg, każdy delikatny, pajęczy włosek. A potem na warstwy pod nimi. Ciało
i kości, krew i mózg, i wszystko aż do nieznanej energii, która wiruje w jej jądrze,
do siły życiowej, duszy, ognistej siły woli, która sprawia, że jest czymś więcej niż
mięsem, przenikającej każdą jej komórkę i łączącej je, by stworzyć ją. Kim ona
jest, ta dziewczyna? Czym ona jest? Jest wszystkim. Jej ciało zawiera historię
życia, zapamiętaną w chemii. W jej umyśle jest historia wszechświata, zapamiętana
w bólu, radości i smutku, nienawiści i nadziei, i w złych nawykach. Jest w nim
każda myśl Boga, przeszłość-teraźniejszość-przyszłość, zapamiętana, odczuwana
i mająca nadzieję, wszystko naraz.
– Co robimy? – powtarza, zawstydzając mnie swoimi oczami, bezkresnymi
oceanami w ich tęczówkach. – Co nam zostało?
Nie potrafię odpowiedzieć ani jej, ani sobie, ani nikomu innemu. Ale patrzę
w jej twarz, na jej blade policzki, jej czerwone wargi pełne życia i czułości,
i rozumiem, że ją kocham. A jeśli ona jest wszystkim, może taka odpowiedź
wystarczy.
Przyciągam Julie do siebie i całuję ją.
Przyciskam swoje usta do jej ust. Przyciągam jej ciało do swojego. Otacza
ramionami moją szyję i ściska mnie mocno. Całujemy się z otwartymi oczami,
wpatrując się w swoje źrenice i głębię w nich. Nasze języki się smakują, ślina
przepływa, a Julie przygryza moją wargę, przekłuwając skórę i wysysając kropelki
krwi. Czuję, jak porusza się śmierć we mnie, jak antyżycie biegnie do jej
świetlistych komórek, żeby je zgasić. Ale gdy dociera do progu, zatrzymuję je.
Cofam je i pokonuję, i czuję, że Julie robi to samo. Trzymamy tego pokonanego
demona między sobą w bezlitosnym uścisku, zgniatamy go razem z determinacją
i gniewem, i coś się dzieje. Demon się zmienia. Wygina się, wykręca i przewraca
na drugą stronę. Staje się czymś całkowicie innym. Czymś nowym.
Przemyka przeze mnie spazm ekstatycznej agonii i z zaskoczonym
westchnieniem odrywamy się od siebie. Oczy bolą mnie jakimś głębokim,
skręcającym bólem. Patrzę na Julie i widzę, że jej tęczówki migoczą. Ich włókna
się wyginają, a kolor zaczyna się zmieniać. Żywy błękit nieba blaknie do
grafitowej szarości, potem drży, waha się, wiruje, aż z rozbłyskiem zmienia się
w płynne złoto. Jaskrawy, słoneczny odcień żółci, którego nigdy wcześniej nie
widziałem u żadnego człowieka. Gdy to się dzieje, moje zatoki wypełniają się
nowym zapachem, czymś podobnym do życiowej energii Żywych, ale jednocześnie
czymś zupełnie innym. Ten zapach płynie od Julie, to woń Julie, ale także moja.
Wypływa z nas jak eksplozja feromonów, tak potężna, że prawie ją widać.
– Co… – szepcze Julie, gapiąc się na mnie z lekko otwartymi ustami – co to
było?
Pierwszy raz, odkąd usiedliśmy na kocu, rozglądam się po otoczeniu. Na
ziemi pod nami coś się zmieniło. Armia szkieletów przestała nacierać. Stoją bez
najmniejszego ruchu. Z tej odległości trudno powiedzieć, ale wydaje się, że patrzą
dokładnie w naszą stronę.
– JULIE!
W nieziemski spokój wdziera się głos. To generał Grigio stojący przed
włazem. Za nim wyłania się Rosso. Oddycha ciężko i nie spuszcza oczu z generała.
Nora siedzi przy włazie z rękami przykutymi do drabiny, z gołymi nogami na
zimnym, stalowym dachu. Jej broń leży u stóp Grigio, tuż poza zasięgiem.
Mięśnie żuchwy Grigio są tak napięte, że wyglądają, jakby miały pęknąć.
Gdy Julie odwraca się do niego i widzi jej zmienione oczy, całe jego ciało się
napina. Słyszę, jak zgrzyta zębami.
– Pułkowniku Rosso – mówi najbardziej suchym głosem, jaki kiedykolwiek
słyszałem. – Proszę ich zastrzelić.
Twarz ma spopielałą, skórę suchą i łuszczącą się.
– Tato – mówi Julie.
– Zastrzel ich.
Rosso patrzy na Julie, a potem na jej ojca.
– Sir, ona nie jest zainfekowana.
– Zastrzel ich.
– Sir, ona nie jest zainfekowana. Nie jestem nawet pewien, czy chłopiec jest
zainfekowany. Proszę popatrzeć w ich oczy, są…
– Jest, a teraz ona też jest! – warczy Grigio.
Widać kształt jego zębów pod rozciągniętymi wargami.
– Tak właśnie przenosi się infekcja! Tak to działa! Nie ma… – Dławi słowa,
jakby uznał, że dość już powiedział.
Wyciąga broń i celuje w córkę.
– Sir, nie!
Rosso łapie generała za ramię i ściąga je w dół, chwytając broń.
Z wytrenowaną precyzją Grigio wykręca mu rękę na plecy i łamie staremu
człowiekowi nadgarstek, a potem uderza go mocno w żebra. Rosso upada na
kolana.
– Tato! – krzyczy Julie, a on w odpowiedzi znów unosi broń i celuje w nią.
Twarz ma teraz pustą, nie wyraża absolutnie niczego. To tylko skóra
naciągnięta na czaszce.
Rosso wbija nóż w kostkę Grigio.
Grigio upada.
Przewraca się na plecy i zsuwa po spadzistym dachu, turlając się
i wykręcając, palcami szukając punktu zaczepienia na gładkiej stali. Jego broń go
wyprzedza i spada z dachu, a on prawie idzie w jej ślady – ale się zatrzymuje.
Rękami trzyma się brzegu dachu, a reszta jego ciała kołysze się nad przepaścią.
Widać tylko jego pobielałe palce i twarz, ściągniętą z wysiłku, ale nadal bez
wyrazu.
Julie rusza, żeby mu pomóc, ale nachylenie jest zbyt duże i zaczyna się
ześlizgiwać. Przykuca i bezradnie wpatruje się w ojca.
Potem dzieje się coś ciekawego. Obok chudych dłoni Grigio ściskających
krawędź dachu pojawiają się jeszcze inne palce. Ale na tych palcach nie ma ciała.
Tylko sucha kość, pożółkła i zbrązowiała od ziemi, czasu i starożytnej krwi
morderców. Chwytają dach, wbijając się w stal, a za nim pojawia się
wyszczerzony, buczący szkielet.
Nie atakuje nas. Właściwie to sprawia wrażenie, jakby nas w ogóle nie
dostrzegał. Przechyla się, zatapia szpony w plecach Grigio, a potem wciąga go na
dach. Grigio próbuje wstać, ale szkielet przytrzymuje go na kolanach.
Grigio i szkieletor spokojnie patrzą na siebie z odległości kilku cali.
– Rosy! – wrzeszczy Julie. – Weź to, kurwa, zastrzel!
Rosso walczy o oddech, ściskając złamany nadgarstek i popękane żebra, nie
mogąc się ruszyć. Spogląda na Julie wzrokiem błagającym o przebaczenie, nie
tylko za swoją porażkę, ale za wszystkie porażki, które do tego doprowadziły. Za
całe lata wiedzy i zaniechanych działań.
Szkielet trzyma ramię Grigio łagodnie, czule, jakby prowadził go do tańca.
Potem przyciąga go blisko, patrzy mu w oczy i odgryza kawałek szyi.
Julie krzyczy, ale wszyscy inni są oniemiali. Grigio nie walczy. Oczy ma
szeroko otwarte i rozgorączkowane, ale gdy stwór wgryza się w niego powolnymi,
niemal zmysłowymi ukąszeniami, jego twarz jest jak maska. Kawałki ciała
przelatują przez pustą szczękę i spadają na dach.
Jestem jak zaczarowany. Z przerażeniem gapię się na Grigio i szkielet,
próbując pojąć to, co właśnie widzę. Są na skraju dachu, sylwetki rysujące się na
tle ciemniejącego nieba, różowych chmur i ciemnopomarańczowej mgiełki,
a w tym świetle nie z tego świata ich postacie są nieodróżnialne. Kości jak
w lustrze odbijające kości.
Julie biegnie do włazu. Podnosi broń Nory – broń Grigio – i celuje
w szkielet. Wreszcie patrzy na nią, wreszcie zauważa naszą obecność i odrzuca
głowę, żeby zaryczeć, przeszywające wycie, jak trąby obwieszczającej koniec
świata, zardzewiałej, pękniętej i nie dającej czystego dźwięku.
Julie zaczyna strzelać. Kilka pierwszych strzałów całkowicie chybia, ale
potem kula roztrzaskuje żebro, obojczyk, biodro.
– Julie.
Przestaje strzelać, broń drży w jej rękach. Ojciec patrzy na nią pustym
wzrokiem, gdy życiodajna krew uchodzi z jego ciała.
– To koniec – mówi monotonnie. – Zawsze tak było. Zawsze tak będzie.
– Nie! – krzyczy Julie z całą udręką i wściekłością złamanego, młodego
serca, i wypala raz jeszcze.
Głowa szkieletu znika w chmurze pyłu i odłamków kości. Z palcami nadal
wbitymi w ramiona Grigio przechyla się i spada z dachu.
A Grigio wraz z nim.
Spadają razem, spleceni, a ciało Grigio konwulsyjnie dygocze w powietrzu.
Zmienia się. Ciało łuszczy się i odlatuje z wiatrem, wysuszone strzępki unoszą się
jak popiół, zostawiając tylko białe kości.
Zaraza. Klątwa. Tak potężna, tak wygłodniała i tak głęboko wrośnięta
w nasze dusze, że nie zadowala się już czekaniem na śmierć. Teraz po prostu sięga
i bierze to, czego chce.
Ale my się trzymamy. Odmawiamy.
Walczymy.
Na ziemi poniżej Kościści patrzą, jak te kruche szczątki uderzają o ziemię
i roztrzaskują się. Potem wszyscy jednocześnie, ruchem pozbawionym celu czy
woli… odchodzą. Niektóre kręcą się w kółko, niektóre wpadają na siebie, ale po
trochu rozchodzą się i znikają w budynkach i między drzewami.
Jaki sygnał odebrali? Pomiędzy upadkiem tych kości i dziwną, nową energią
rozchodzącą się z tego dachu jak fale radiowe, czy w ich pustych czaszkach
pojawiła się jakaś informacja? Czy zauważyli, że nadchodzi coś nowego? Że ich
czas dobiegł końca?
Julie wypuszcza broń z palców. Cal po calu przesuwa się do brzegu dachu
i przykuca tam, patrząc na stertę kości na ziemi.
– Żegnaj, tato – szepcze.
Oczy ma czerwone, ale nadal nie ma w nich łez. Być może w wieku
dziewiętnastu lat wypłakała już wszystkie.
Jednym dźwiękiem, który słychać na dachu, jest świst wiatru, poruszającego
wystrzępione pozostałości stanowych i narodowych flag. Rosso przez chwilę
patrzy na Julie, a potem rozkuwa Norę i pomaga jej się podnieść.
– Przepraszam, panno Greene – mówi.
– Nie ma o czym mówić – odpowiada Nora, rozcierając nadgarstki.
Julie ostrożnie wspina się do nas. Rosso dotyka jej ramienia.
– Julie, bardzo mi przykro.
Pociąga nosem, patrząc pod nogi.
– Nic mi nie jest. – Jej głos jest jak jej oczy, podrażniony i zmęczony. –
Byłam… gotowa.
Teraz, kiedy mam taką możliwość, chcę zapłakać za nią. Julie jest sierotą.
Ale jest też kimś znacznie więcej. Żal wreszcie do niej dotrze i zażąda tego, co mu
się należy, ale tu i teraz jest z nami, cała i zdrowa.
Rosso lewą ręką gładzi ją po włosach, zakładając ich kosmyk za jej ucho.
Przytula jego stwardniałą dłoń do policzka i uśmiecha się słabo.
Rosso odwraca się do mnie. Widzę, jak przygląda się moim tęczówkom.
– Archie, zgadza się?
– Po prostu R.
Wyciąga prawą dłoń w moją stronę, a ja, po chwilowym zawahaniu,
wyciągam swoją. Rosso potrząsa moją ręką, krzywiąc się na ból w nadgarstku.
– Właściwie to nie wiem, dlaczego – mówi – ale jestem wzruszony, że cię
poznałem, R.
Wraca do włazu.
– Czy jutro będzie zebranie? – pyta Nora.
– Bez wątpienia. Mamy kilka nowych ogłoszeń. – Spogląda na wycofującą
się armię szkieletów. – No i bardzo bym chciał usłyszeć, jaki mieliście udział
w tym, co się dziś wydarzyło.
– Mamy pewne teorie – mówi Nora.
Rosso zaczyna schodzić po drabinie, trzymając się ostrożnie lewą ręką. Nora
patrzy na Julie. Julie kiwa głową. Nora uśmiecha się do niej, potem do mnie,
i znika we włazie.
Jesteśmy sami na dachu. Julie mruży oczy i studiuje mnie tak, jakby nigdy
wcześniej mnie nie widziała. Potem jej oczy robią się okrągłe i gwałtownie nabiera
tchu.
– O mój Boże – mówi. – R, ty…
Sięga i zdziera mi plaster z czoła. Dotyka rozcięcia w miejscu, w które
kiedyś wbiła nóż. Jej palce są czerwone.
– Ty krwawisz!
Gdy to mówi, zaczynają do mnie docierać różne rzeczy. Ostre ukłucia bólu
w całym ciele. Czuję ból. Obmacuję się i odkrywam, że moje ubranie klei się od
krwi. Nie tej martwej, czarnej ropy, która niegdyś wypełniała moje żyły. Jasnej,
czerwonej, żywej krwi.
Julie przyciska mi dłoń do piersi, tak mocno, że to prawie kung-fu. Pod
naciskiem jej ręki czuję to. Ruch, głęboko we mnie. Puls.
– R! – Julie prawie krzyczy. – Ty chyba… jesteś żywy!
Rzuca się na mnie, owija wokół mnie i ściska tak mocno, że czuję, jak
trzeszczą moje na wpół zagojone kości. Znów mnie całuje, smakując słonawą krew
z mojej dolnej wargi. Jej ciepło promieniuje do mojego ciała i czuję, jak przez
skórę wreszcie zaczyna się przesączać moje własne ciepło.
Julie nagle się uspokaja. Puszcza mnie i cofa odrobinę, patrząc w dół. Na jej
twarzy pojawia się niedowierzający uśmiech.
Sam patrzę po sobie, ale nie muszę. Czuję to. Przez moje ciało przetacza się
gorąca krew, zalewając żyły i rozpalając komórki jak fajerwerki na czwartego
lipca. Czuję euforię każdego atomu w moim ciele, tętniącego wdzięcznością za
drugą szansę, której się nie spodziewały. Szansę na to, żeby zacząć od początku –
żyć tak, jak się powinno; kochać, jak należy, by spłonąć jak ognista chmura i już
nigdy nie zostać pochowanym w błotnistej, mokrej ziemi. Całuję Julie, żeby ukryć
to, że się rumienię. Rumienię. Twarz mam czerwoną i tak gorącą, że mogłaby topić
stal.
– Okej, R, rozlega się głos w mojej głowie i w brzuchu czuję skurcz, bardziej
jak lekkie trącenie łokciem niż kopniak. Idę już. Przykro mi, że nie mogłem być
przy twojej bitwie; sam walczyłem. Ale wygraliśmy, prawda? Czuję to. W nogach
mamy dreszcz, drżenie, jakby Ziemia przyspieszała, wskakując na nieznaną orbitę.
Przerażające, nie? Ale czyż każda cudowna rzecz nie zaczyna się przerażająco?
Nie wiem, jak będzie wyglądał twój nowy rozdział, ale jaki by nie był mój, to
przysięgam, że go nie spieprzę. Nie znudzę się w środku zdania i nie odłożę go do
szuflady. Nie tym razem. Pozbądź się tego przepoconego koca apatii, niechęci
i ponuractwa, ty cyniku. Chcę życia w całej jego głupocie i kłopotach.
– Okej.
– Okej, R. Zaczyna się.
KROK TRZECI

ŻYCIE
1

Nora Greene wraz z generałem Rosso stoi w kwadracie głównych wrót


Twierdzy, naprzeciwko wielkiego tłumu. Trochę się denerwuje. Żałuje, że nie
przypaliła trawki, zanim tu dziś przyszła, ale to wydawało się w jakiś sposób
niestosowne. Chciała mieć czystą głowę przy tej okazji.
– Dobrze, moi drodzy – zaczyna Rosso, podnosząc swój piskliwy głos na
tyle, żeby dotarł na tyły zgromadzenia wylewającego się na odległe ulice. –
Przygotowaliśmy was do tego najlepiej, jak mogliśmy, mam jednak świadomość,
że to nadal może być nieco… krępujące.
Nie ma tu wszystkich mieszkańców Twierdzy, ale są wszyscy, którzy chcą
tutaj być. Reszta ukrywa się za zaryglowanymi drzwiami i czeka z gotową do
strzału bronią, ale Nora ma nadzieję, że w końcu wyjdą, żeby sprawdzić, co się
dzieje.
– Zapewniam was raz jeszcze, że nie grozi nam już żadne niebezpieczeństwo
– kontynuuje Rosso. – Sytuacja uległa zmianie.
Rosso spogląda na Norę i kiwa głową.
Strażnicy otwierają bramę.
– Wchodźcie, chłopaki! – woła Nora.
Jeden po drugim, wciąż niezgrabnie, ale mniej więcej prosto, wchodzą do
Twierdzy. Pół-Martwi. Prawie-Żywi. Szmer niepokoju przechodzi przez tłum,
który zbija się ciaśniej, gdy zombie stają w nierównym szeregu przed bramą.
– To tylko kilku z nich – mówi Nora, robiąc krok do przodu i zwracając się
do ludzi. – Z każdym dniem jest ich więcej. Próbują się uzdrowić. Próbują uleczyć
zarazę i musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby im pomóc.
– Na przykład co? – krzyczy ktoś.
– Dowiemy się – mówi Rosso. – Będziemy pracować tak długo, aż
uzyskamy odpowiedzi. Tak, to niejasne, ale od czegoś musimy zacząć.
– Porozmawiajcie z nimi – mówi Nora. – Wiem, że na początku to trochę
przerażające, ale popatrzcie im w oczy. Przedstawcie się im i spytajcie o ich
imiona.
– Nie obawiajcie się – mówi Rosso. – Przez cały czas przy każdym z nich
będzie strażnik, ale spróbujcie uwierzyć, że nie zrobią wam krzywdy. Musieliśmy
wziąć jednak pod uwagę taką możliwość.
Nora cofa się, żeby zrobić miejsce ludziom. Ostrożnie, ale podchodzą.
Zbliżają się do zombie, podczas gdy strażnicy czujnie wszystko obserwują. Zombie
znoszą tę niezręczną sytuację z podziwu godnym spokojem. Po prostu stoją
i czekają, niektórzy próbują się miło uśmiechać. Nora dołącza do ludzi, trzymając
kciuki na szczęście i mając nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
– Cześć.
Odwraca się w prawo. Jeden z zombie się jej przygląda. Robi krok naprzód
i uśmiecha się do niej. Usta pod krótką, jasną brodą ma wąskie i nieco nierówne,
ale podobnie jak inne, niezliczone rany na jego ciele wydają się goić.
– Yyy… dzień dobry – mówi Nora, oglądając go z góry na dół. Jest bardzo
wysoki, musi mieć ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Jest nieco przysadzisty,
ale wystrzępioną koszulę rozpychają potężne ramiona. Jego idealnie łysa głowa lśni
jak jasnoszara perła.
– Jestem Nora – mówi, bawiąc się włosami.
– Ja mam na imię Mmm…arcus – mówi głosem jak aksamitny grzmot. –
A ty jesteś… najpiękniejszą kobietą… jaką kiedykolwiek widziałem.
Nora chichocze i nakręca loki na palec.
– O rany. – Wyciąga rękę. – Miło mi cię poznać… Marcus.

•••

Chłopiec jest na lotnisku. Korytarze są ciemne, ale on się nie boi. Biegnie
przez mroczne przejścia, mija niepodświetlone znaki i zapleśniałe resztki, niedopite
piwa i zimne Phad Thai. Słyszy klekot samotnego szkieletu dochodzący
z sąsiedniego korytarza i szybko zmienia kurs. Obiega róg, nie zwalniając. Kościści
są teraz powolni. W chwili, gdy po raz pierwszy wrócili tutaj, tata chłopca i jego
przybrana mama… coś stało się z nimi wszystkimi. Teraz pałętają się bez celu, jak
pszczoły w zimie. Stoją bez ruchu, jak przestarzałe maszyny czekające, aż zostaną
zastąpione.
Chłopiec niesie pudełko. Teraz jest puste, ale jego pulchne ramionka są
zmęczone. Wbiega do łącznika i przystaje, żeby ustalić swoje położenie.
– Alex!
Tuż za nim pojawia się siostra. Ona także niesie pudełko. Na palcach ma
mnóstwo kawałków taśmy klejącej.
– Joan, wszystko gotowe?
– Gotowe!
– W porządku. Chodźmy po więcej.
Biegną w dół korytarza. Gdy uderzają w transporter, włącza się zasilanie
i pas ucieka im spod stóp. Chłopiec i dziewczynka biegną boso z prędkością
światła, gnając przez korytarz jak jelonki w lesie, podczas gdy nad nimi wznosi się
słońce. Na końcu korytarza prawie zderzają się z inną grupą dzieci. Wszystkie mają
pudełka.
– Gotowe – mówią dzieci.
– Okej – mówi Alex i biegną razem. Niektóre z nich wciąż są szare. Ale
większość z nich jest żywa. Dzieciom brakuje instynktów, które mają dorośli.
Trzeba je uczyć, w jaki sposób wszystko robić. Jak łatwo zabijać, jak łazić
bezcelowo, jak się kołysać, jęczeć, prawidłowo gnić. Ale teraz nie ma zajęć. Nikt
ich nie uczy i jak wyschnięte bulwy czekające w zmrożonej zimą glebie, same
wracają do życia.
Świetlówki migoczą i bzyczą, a z głośników rozlega się dźwięk igły
przesuwającej się po płycie winylowej. W system komunikacyjny lotniska wstąpiła
nowa dusza. W mrok sączą się słodkie, omdlewające dźwięki, a głos Francisa
Alberta Sinatry odbija się samotnie w pustych halach.
Something wonderful happens in summer… when sky is a heavenly blue…
Zakurzone rozstrojone głośniki krztuszą się i trzeszczą. Nagranie
przeskakuje. Jednak pierwszy raz od lat na lotnisku rozbrzmiewa muzyka.
Gdy dzieci biegną do bramki przylotów po nowe pudełka i nowe rolki taśmy,
mijają bladą postać człapiącą w dół korytarza. Zombie patrzy na Żywe dzieci, gdy
przebiegają obok, ale ich nie ściga. Ostatnio straciła apetyt. Nie czuje już głodu, jak
kiedyś. Patrzy, jak dzieci znikają za rogiem, a potem idzie dalej w swoją stronę.
Nie wie, dokąd właściwie idzie, ale na końcu korytarza jest białe światło, które
wygląda miło. Zmierza w jego stronę.
Something wonderful happens in summer… when the moon makes you feel
aglow… you fall in love, you fall in love… you want to whole world to know…
Wchodzi do poczekalni przy bramce 12, zalanej jasnym, porannym słońcem.
Coś tutaj się zmieniło. Na wielkich oknach wychodzących na płytę lotniska ktoś
poprzyklejał taśmą małe zdjęcia. Upchane na wysokość jakichś pięciu stóp tworzą
wstęgę, która ciągnie się aż do końca pomieszczenia.
Something wonderful happens in summer… and it happens to only a few. But
when it does… yes when it does…[14]
Zombie ostrożnie podchodzą do zdjęć. Ona stoi przed nimi, wpatrując się
w nie z lekko otwartymi ustami.
Dziewczynka wspinająca się na jabłoń. Chłopiec oblewający brata wodą
z węża. Kobieta grająca na wiolonczeli. Delikatnie się dotykająca para staruszków.
Chłopiec z psem. Płaczący chłopiec. Noworodek pogrążony w głębokim śnie.
I jedno starsze zdjęcie, pogniecione i wyblakłe, pokazujące rodzinę w aquaparku.
Mężczyzna, kobieta i mała, jasnowłosa dziewczynka, uśmiechająca się i mrużąca
oczy w słońcu.
Zombie gapią się tępo na ten tajemniczy i bezładny kolaż. Słońce odbija się
na plakietce z imieniem, którą ma na piersi, tak jasne, że razi ją w oczy. Stoi tam
godzinami, nieporuszona. Potem bierze powolny oddech. Pierwszy od miesięcy. Jej
palce zwisające luźno u boków poruszają się w rytm muzyki.

•••

– R?
Otwieram oczy. Leżę na plecach z rękami pod głową, patrząc na
bezchmurne, letnie niebo.
– Tak?
Julie porusza się na czerwonym kocu, przysuwając się do mnie.
– Myślisz, że zobaczymy jeszcze kiedyś samoloty?
Myślę przez chwilę. Patrzę na molekuły przesuwające się wraz z płynami
w oczach.
– Tak.
– Naprawdę?
– Może nie my. Ale dzieci pewnie tak.
– Jak myślisz, jak daleko możemy to wszystko doprowadzić?
– Co doprowadzić?
– Odbudowę wszystkiego. Nawet jeśli możemy całkowicie pozbyć się
zarazy… myślisz, że kiedykolwiek doprowadzimy wszystko do poprzedniego
stanu?
Na tle odległego nieba leci szpak i wyobrażam sobie, że za nim rozciąga się
biała smuga kondensacyjna, jak kwiecisty podpis na liście miłosnym.
– Mam nadzieję, że nie – mówię.
Milczymy przez chwilę. Leżymy na trawie. Za nami cierpliwie czeka
zniszczony, stary mercedes, szepczący trzaskami i sykami stygnącego silnika.
Mercey, jak nazwała go Julie. Kim jest ta kobieta leżąca przy mnie, tak
przepełniona witalnością, że potrafi tchnąć życie w samochód?
– R – mówi.
– No.
– Przypomniałeś już sobie swoje imię?
Na zboczu wzgórza wychodzącym na szosę owady i ptaki kryjące się
w trawie przedstawiają małą symulację ruchu drogowego. Słucham tej ich
nostalgicznej symfonii i kręcę głową.
– Nie.
– Wiesz, mógłbyś sobie jakieś nadać. Po prostu wybierz jakieś. Jakie chcesz.
Zastanawiam się nad tym. Przesuwam palcem wzdłuż spisu imion, jaki mam
w głowie. Złożone etymologie, języki, starożytne znaczenia przemykają przez
pokolenia i kultury. Ale ja jestem czymś nowym. Białą kartką. Mogę wybrać, na
jakiej historii zbuduję swoją przyszłość i wybieram nową.
– Mam na imię R – mówię, lekko wzruszając ramionami.
Odwraca głowę, żeby na mnie spojrzeć. Czuję jej słonecznożółte oczy na
boku twarzy, jakby próbowały wejść przez ucho do mojego mózgu.
– Nie chcesz odzyskać swojego dawnego życia?
– Nie. – Siadam, oplatając kolana ramionami i spoglądając w dół, na dolinę.
– Chcę tego.
Julie się uśmiecha. Siada wraz ze mną i patrzy na to, co ja.
Przed nami rozciąga się lotnisko, jak rzucona rękawica. Wyzwanie. Po tym,
jak szkielety się poddały, nie nastąpiła globalna transformacja. Niektórzy z nas
wracają do życia, inni nadal są Martwi. Niektórzy ciągle przebywają tutaj, na
lotnisku albo w innych miastach, krajach, na innych kontynentach, snując się bez
celu i czekając. Ale lotnisko wydaje się dobrym miejscem, żeby zacząć naprawiać
problem, który obejmuje cały świat.
Mamy wielkie plany. O tak. Krążymy po omacku, ale nie siedzimy
bezczynnie. Wszyscy mamy zajęcie. Teraz każdy pracuje; Julie i ja zrobiliśmy
sobie tylko krótką przerwę, ponieważ jest piękny dzień. Niebo jest błękitne. Trawa
zielona. Słońce ogrzewa naszą skórę. Uśmiechamy się, bo właśnie tak ocalamy
świat. Nie pozwolimy, żeby Ziemia stała się grobowcem, masową mogiłą
przemierzającą kosmos. Sami się ekshumujemy. Będziemy walczyć z klątwą
i pokonamy ją. Będziemy płakać i krwawić, pożądać i kochać. Uleczymy śmierć.
To my będziemy lekarstwem. Ponieważ tego chcemy.

[14] Something wonderful happens in summer (ang.) – coś cudownego dzieje


się latem, gdy niebo jest bosko błękitne, gdy księżyc sprawia, że promieniejesz;
zakochałaś się, zakochałaś się; chcesz, by wiedział o tym cały świat. Coś
cudownego dzieje się latem i przydarza się to tylko nielicznym. Ale gdy się
przydarza, tak, gdy się przydarza…

You might also like