Professional Documents
Culture Documents
Marion I. - Wiecznie Żywy
Marion I. - Wiecznie Żywy
Herberta Masona
„…”
BRAK
1
Jestem martwy, ale to nie jest takie złe. Nauczyłem się z tym żyć.
Przepraszam, że nie mogę się właściwie przedstawić, ale już nie mam imienia.
Mało który z nas je posiada. Gubimy je jak kluczyki od samochodów, zapominamy
o nich jak o rocznicach. Moje mogło się zaczynać na „R”, ale to wszystko, co
wiem. To zabawne, bo gdy byłem żywy, zawsze zapominałem imion innych ludzi.
Mój przyjaciel, M, mówi, że ironia bycia zombie wynika z tego, że wszystko jest
zabawne, ale nie możesz się uśmiechać, bo zgniły ci wargi.
Nikt z nas nie jest szczególnie atrakcyjny, ale dla mnie śmierć była
łaskawsza niż dla niektórych. Wciąż jestem w początkowym stadium rozkładu.
Tylko poszarzała skóra, nieprzyjemny zapach i ciemne sińce pod oczami. Prawie
mógłbym zostać uznany za Żywego człowieka, który potrzebuje urlopu. Zanim
stałem się zombie, musiałem być biznesmenem, bankierem lub brokerem, albo
jakimś innym młodym fachowcem, ponieważ mam na sobie całkiem niezłe ciuchy.
Czarne spodnie, popielata koszula, czerwony krawat. M czasem się ze mnie nabija.
Wskazuje na mój krawat i próbuje się śmiać. To duszący, bulgoczący dźwięk
gdzieś głęboko w jego trzewiach. Sam nosi dziurawe jeansy i białą koszulkę
z krótkimi rękawami. Koszulka obecnie wygląda dość makabrycznie. Powinien był
wybrać ciemniejszy kolor.
Lubimy sobie żartować i spekulować o naszych ubraniach, ponieważ te
ostateczne wybory odzieżowe są jedyną wskazówką co do tego, kim byliśmy,
zanim staliśmy się nikim. Niektóre są mniej oczywiste od moich: szorty
i podkoszulek, spódnica i bluzka. Więc zgadujemy.
Byłaś kelnerką. Byłeś studentem. Coś ci to przypomina?
Nigdy nic się nie przypomina.
Nikt, kogo znam, nie ma żadnych określonych wspomnień. Co najwyżej
zamgloną, szczątkową wiedzę o świecie, który dawno zniknął. Blade wrażenia
dawnego życia, które mrowią jak fantomowe kończyny. Rozpoznajemy cywilizację
– budynki, samochody, ogólny zarys – ale nie mamy w tym osobistego udziału.
Żadnej historii. Po prostu tu jesteśmy. Robimy, co robimy, czas mija i nikt nie
zadaje pytań. Ale, jak powiedziałem, nie jest tak źle. Możemy się wydawać
bezmyślni, ale tak nie jest. Zardzewiałe kółka zębate wciąż się obracają, tyle że
zwalniają coraz bardziej, aż ledwie da się zauważyć zewnętrzny ruch. Burczymy
i chrząkamy, wzruszamy ramionami i kiwamy głowami, a czasami wypowiadamy
kilka słów. Nie różni się to specjalnie od tego, co było wcześniej.
Zasmuca mnie jednak to, że zapomnieliśmy naszych imion. Już pomijając
wszystko inne, to wydaje mi się najbardziej tragiczne. Tęsknię za swoim i opłakuję
te należące do innych, ponieważ chciałbym ich kochać, a nie wiem, kim są.
•••
•••
•••
W hali przylotów wita nas mały tłumek, patrzący na nas głodnymi oczami
lub oczodołami. Zrzucamy nasz umęczony ładunek na podłogę – dwóch mocno
naruszonych mężczyzn, kilka mięsistych nóg oraz pozbawioną kończyn i głowy
klatkę piersiową, wszystko jeszcze ciepłe. Nazwijcie to resztkami. Nazwijcie to
odpadkami. Nasi Martwi kamraci rzucają się na nie i jedzą wprost z podłogi jak
zwierzęta. Życie pozostałe w tych komórkach ocali ich przed pełną śmiercią, ale
Martwy, który nie poluje, nigdy nie będzie zadowolony. Jak ludzie morza,
pozbawieni owoców i warzyw, zawsze będą się zmagać z brakami, słabi i puści
w środku, ponieważ nowy głód to samotny potwór. Burkliwie przyjmuje brązowe
mięso i ciepławą krew, ale pożąda bliskości, ponurego poczucia spotkania ich
i naszych oczu w tych finalnych chwilach, jakiegoś mrocznego negatywu miłości.
Macham ręką do M i wyrywam się z tłumu. Dawno już przywykłem do
przytłaczającego odoru Martwych, ale smród, który dziś ich otacza, jest wyjątkowo
obrzydliwy. Oddychanie nie jest konieczne, ale potrzebuję powietrza.
Wychodzę do hali przylotów i jeżdżę na taśmociągach. Stoję na taśmie
i patrzę na widok przesuwający się za oknem. Niewiele tu do oglądania. Zielenią
się pasy startowe, zarastające trawą i krzakami. Samoloty stoją bez ruchu na
betonie, jak wieloryby wyrzucone na brzeg, białe i monumentalne. Moby Dick
wreszcie pokonany.
Wcześniej, gdy żyłem, nigdy mi się to nie udawało. Stać spokojnie,
obserwować świata dookoła i nie myśleć praktycznie o niczym. Pamiętam wysiłek.
Pamiętam cele i terminy. Osiągnięcia i ambicje. Pamiętam, że byłem
obowiązkowy, zawsze wszędzie na czas. Teraz po prostu stoję na taśmociągu,
bawiąc się jazdą. Dojeżdżam do końca, zawracam i jadę w drugą stronę. Świat
został przedestylowany. Bycie martwym jest łatwe.
Po kilku godzinach na drugim taśmociągu zauważam kobietę. Nie zatacza się
ani nie jęczy jak większość z nas; tylko jej głowa kołysze się z boku na bok.
Podoba mi się to, że nie zatacza się i nie jęczy. Chwytam jej spojrzenie i gapię się
na nią, gdy się zbliżamy. Mijamy się, a potem jedziemy na przeciwne końce hali.
Krzywię się, a ona krzywi się w odpowiedzi. Przy naszym trzecim spotkaniu
zasilanie lotniska pada i zatrzymujemy się dokładnie obok siebie. Świszczę
przywitanie, a ona odpowiada, opuszczając ramię.
Podoba mi się. Sięgam i dotykam jej włosów. Podobnie, jak w moim
przypadku, jest we wczesnym stadium rozkładu. Skórę ma bladą, a oczy
zapadnięte, ale nie widać odsłoniętych kości ani organów wewnętrznych. Jej
tęczówki mają ten szczególny, świetlisty odcień grafitu, charakterystyczny dla
wszystkich Martwych. Pochowano ją w czarnej spódnicy i obcisłej, białej bluzce
zapinanej na guziki. Podejrzewam, że była recepcjonistką.
Na piersi ma przypiętą srebrną plakietkę z imieniem.
Ma imię.
Gapię się uważnie na plakietkę. Pochylam się nisko, trzymając głowę
zaledwie kilkanaście centymetrów od jej piersi, ale to nie pomaga. Litery wirują
i rozmywają się, nie potrafię ich poskładać. Jak zawsze uciekają mi, zmieniając się
w rządek pozbawionych znaczenia kresek i kropek.
Kolejna nieumarła ironia – plakietki z imionami i gazety. Odpowiedzi na
nasze pytania są wszędzie dookoła, a my nie umiemy czytać.
Wskazuję na plakietkę i spoglądam jej w oczy.
– Twoje… imię?
Patrzy na mnie pustym wzrokiem.
Pokazuję na siebie i wypowiadam zapamiętany fragment własnego imienia.
– Rrr.
Potem znów wskazuję na nią.
Spogląda na podłogę. Potrząsa głową. Nie pamięta. Nie ma nawet Pierwszej
Zgłoski jak M i ja. Jest nikim. Ale czy nie mam za dużych oczekiwań? Biorę ją za
rękę. Schodzimy z taśmociągów i z wyciągniętymi ramionami idziemy wzdłuż
barierki, która je oddziela.
Ta kobieta i ja zakochaliśmy się w sobie. Czy też zapałaliśmy do siebie tym,
co zostało z miłości.
Pamiętam, czym wcześniej była miłość. Był to złożony zestaw czynników
emocjonalnych i biologicznych. Mieliśmy skomplikowane testy do zaliczenia,
więzi do stworzenia, upadki i wzloty, łzy i wybuchy euforii. To była męka i ledwie
działała, ale to było żywe. Nowa miłość jest łatwiejsza. Prostsza. Ale tylko trochę.
Moja dziewczyna nie mówi zbyt dużo. Spacerujemy po pustych korytarzach
lotniska, od czasu do czasu mijając kogoś gapiącego się przez okno albo w ścianę.
Próbuję myśleć o rzeczach do powiedzenia, ale nic nie przychodzi mi do głowy,
a gdyby coś przyszło, to pewnie i tak nie byłbym w stanie tego powiedzieć. To
wielka frustracja związana z moją egzystencją. W głowie stawiam skomplikowane
rusztowania słów, by sięgnąć sufitu katedry i namalować swoje myśli, ale gdy
otwieram usta, wszystkie znikają. Jak dotąd, udało mi się wypowiedzieć najwięcej
cztery sylaby, zanim mnie zatkało. A niewykluczone, że jestem najbardziej
wygadanym zombie na tym lotnisku.
Nie wiem, dlaczego nie mówimy. Ta chmura przytłaczającej ciszy, która
zalega nad naszym pośmiertnym światem, oddziela nas od siebie jak tafla
pleksiglasu rozmówców w więzieniu. Przyimki są bolesne, rodzajniki trudne,
przymiotniki są zdecydowanie poza naszymi możliwościami. Czy ta niemowa to
prawdziwe fizyczne upośledzenie? Czy jeden z wielu symptomów bycia
Martwym? A może nie zostało nam już nic do powiedzenia?
Prowadzę z moją dziewczyną rozmowy, testując tych kilka kulawych zdań
i płytkich pytań, próbując wywołać jakąś reakcję z jej strony, jakikolwiek
przebłysk rozumu. Ale ona tylko patrzy na mnie jak na dziwaka.
Chodzimy przez kilka godzin bez celu, a potem ściska moją dłoń i zaczyna
mnie gdzieś prowadzić. Schodzimy w dół po schodach, bo windy nie działają
i wychodzimy na płytę lotniska. Wzdycham ze znużeniem.
Zabiera mnie do kościoła.
Martwi zbudowali świątynię na pasie startowym. Kiedyś, dawno temu, ktoś
zepchnął wszystkie trapy samolotowe w jedno miejsce i ustawił je w kręgu,
tworząc coś w rodzaju amfiteatru. Zbieramy się tutaj, stoimy, unosimy ramiona
i zawodzimy. W środku starzy Kościści machają swoimi kościstymi kończynami,
przez zęby wydając z siebie zgrzytliwe, pozbawione słów kazania. Nie rozumiem,
o co w tym chodzi. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas to rozumiał. Ale tylko wtedy
celowo zbieramy się pod groźnym, otwartym niebem. Te puste, kosmiczne usta,
odległe góry przypominające zęby w szeroko rozwartych szczękach, czekających,
żeby nas pożreć. Żeby nas połknąć i posłać tam, gdzie przypuszczalnie powinniśmy
być.
Moja dziewczyna wydaje się znacznie bardziej pobożna ode mnie. Zamyka
oczy i macha rękami w sposób, który wygląda prawie na żarliwy. Stoję obok niej
i w ciszy unoszę ramiona w powietrze. Na jakiś niewidoczny sygnał, może jej
zapał, Kościści przerywają swoje kazania i gapią się na nas. Jeden z nich rusza
w naszą stronę, wspina na schody i chwyta nas oboje za nadgarstki. Prowadzi nas
w dół, do kręgu i unosi nasze ręce. Wydaje z siebie jakby ryk, nieziemski dźwięk,
jakby odgłos powietrza przepływającego przez pęknięty róg myśliwski, szokująco
głośny, który powoduje, że z drzew zrywają się ptaki.
Wierni mamroczą w odpowiedzi i jest po wszystkim. Jesteśmy
małżeństwem.
Wycofujemy się z powrotem na schody. Nabożeństwo trwa dalej. Moja
nowa żona zamyka oczy i kołysze ramionami.
Dzień po naszym ślubie mamy dzieci. Mała grupa Kościstych zatrzymuje nas
w holu i pokazuje je nam. Chłopiec i dziewczynka, oboje około sześciu lat.
Chłopiec to blondynek z kędziorami, o szarej skórze i szarych oczach, niegdyś
pewnie należący do rasy kaukaskiej. Dziewczynka jest ciemniejsza, ma czarne
włosy, popielato-brązową skórę i głębokie cienie wokół stalowych oczu. Może być
Arabką. Kościści popychają ich naprzód. Dzieci uśmiechają się do nas niepewnie
i tulą się do naszych nóg. Klepię je po główkach i pytam o imiona, ale ich nie mają.
Wzdycham i wraz z żoną idziemy dalej, trzymając nasze nowe dzieci za ręce.
Właściwie nie spodziewałem się tego. To wielka odpowiedzialność. Młody
Martwy jest pozbawiony tych naturalnych instynktów, które mają dorośli. Muszą
zostać wywołane i podtrzymywane. A dzieci nigdy nie dorosną. Postawione na
naszej drodze zostaną małe i zgniłe, potem zmienią się w małe szkielety,
poruszające się, lecz puste, mózgi wyschną w ich czaszkach, powtarzając
odruchowe działania i rytuały, aż któregoś dnia, co mogę tylko przypuszczać, kości
się rozpadną i dzieci po prostu znikną.
Popatrzcie tylko na nie. Patrzcie, gdy ja i moja żona puszczamy ich rączki,
a one wychodzą na zewnątrz, żeby się pobawić. Drażnią się nawzajem
i uśmiechają. Bawią się rzeczami, które nawet nie są zabawkami – zszywaczami,
kubkami i kalkulatorami. Chichoczą i śmieją się, jednak wyschnięte gardła
sprawiają, że brzmi to tak, jakby się krztusiły. Mają wyczyszczone mózgi, nie
oddychają, ale wciąż trzymają się na granicy. Zostaną z nami tak długo, jak tylko
będą mogły.
Patrzę, jak w bladym świetle dnia znikają na końcu holu. Gdzieś głęboko
w sobie, w jakiejś mrocznej i zasnutej pajęczynami komnacie czuję, że coś drgnęło.
•••
•••
•••
Mam piętnaście lat, patrzę przez okno mojego nowego domu. Promienie
słoneczne ledwie się przebijają przez chmury i wpadają przez otwarty dach
Twierdzy. Znowu jestem w szkole, słuchając o gramatyce i próbując nie gapić się
na piękną dziewczynę, która siedzi koło mnie. Ma krótkie, nastroszone blond włosy
i niebieskie oczy, które migoczą z rozbawienia. Dłonie mi się pocą. Czuję suchość
w ustach. Gdy kończy się lekcja, zaczepiam ją na korytarzu.
– Cześć.
– Cześć – mówi.
– Jestem tu nowy.
– Wiem.
– Mam na imię Perry.
Uśmiecha się.
– Jestem Julie.
Jej oczy błyszczą. Uśmiecha się. Patrzę na aparat, który ma na zębach.
O takich oczach, jak jej, pisze się powieści i wiersze.
Mówi…
•••
– Perry – szepcze mi do ucha Julie, gdy całuję jej szyję. Splata swoje palce
z moimi i ściska je mocno.
Całuję ją głęboko i wolną dłonią gładzę tył głowy, wplatając palce we włosy.
Patrzę jej w oczy.
– Chcesz tego? – pytam bez tchu.
Uśmiecha się. Zamyka oczy.
– Tak – mówi.
Przyciskam ją do siebie. Chcę być jej częścią. Nie tylko w niej, ale wszędzie
wokół niej. Chcę, żeby nasze klatki piersiowe się otworzyły, a nasze serca
połączyły. Chcę, żeby nasze komórki splotły się jak żywy warkocz.
•••
•••
Stop.
Kim jesteś? Niech wspomnienia się rozpłyną. Oczy cię pieką – zamrugaj.
Odetchnij chrapliwie.
Znów jesteś sobą. Jesteś nikim.
Witaj z powrotem.
•••
Gdy już dostarczyliśmy resztę mięsa tym, którzy nie polują – Kościstym,
dzieciom, matkom – zabieram Julie do swojego domu. M i inni obrzucają mnie
zaciekawionymi spojrzeniami, gdy odchodzę. Ponieważ wymaga to tak wielkiego
opanowania, akt przekształcenia Żywego budzi fascynację Martwych, to tajemnica
porównywalna z narodzinami. Robią mi mnóstwo miejsca w korytarzach,
a niektórzy uroczyście kiwają głowami.
Ściskając dłoń Julie, prowadzę ją w dół, przez tunel, do mojego domu,
boeinga 747. Nie jest zbyt przestronny, miejsce w nim nie jest zagospodarowane
zbyt praktycznie, ale to najbardziej odizolowane miejsce na lotnisku, a ja cenię
sobie prywatność. Czasami nawet pobudza to moją otępiałą pamięć. Patrząc na
swoje ubranie, wydaję się sobie kimś, kto przypuszczalnie dużo podróżował.
Czasem, gdy tu „śpię”, czuję słabe wrażenie wznoszenia się, podmuchy powietrza
z klimatyzacji owiewające mi twarz, wilgotną obrzydliwość kanapek
zapakowanych w folię. A potem świeżą, cytrynową energię poisson[3] w Paryżu.
Ogień tajine[4] w Maroko. Czy wszystkich tych miejsc już nie ma? Ciche ulice,
kawiarnie pełne zakurzonych szkieletów?
Julie i ja stoimy w centralnym przejściu, patrząc na siebie. Wskazuję na
miejsce przy oknie i unoszę brwi. Nie spuszczając mnie z oka, tyłem wchodzi
w rząd i siada. Ściska podłokietniki tak, jakby samolot spadał w płomieniach.
Siadam przy przejściu i wydaję z siebie bezwiedny świst, patrząc dokładnie
przed siebie na stertę memorabiliów. Za każdym razem, gdy idę do miasta,
przynoszę coś, co przyciągnęło mój wzrok. Układanka. Stłuczona szklanka. Barbie.
Prezerwatywa. Kwiaty. Gazety. Książki. Przynoszę je tutaj, to swojego domu,
rozkładam je na siedzeniach i w przejściach, a później godzinami się na nie gapię.
Sterty sięgają już do sufitu. M ciągle mnie pyta, dlaczego to robię. Nie mam
odpowiedzi.
– Nie… jeść – wystękuję do Julie, patrząc jej w oczy. – Ja… nie zjem.
Wpatruje się we mnie. Wargi ma zaciśnięte i blade.
Pokazuję na nią. Otwieram usta i pokazuję na swoje krzywe, zakrwawione
zęby. Potrząsam głową. Wciska się w okno. W gardle rośnie jej przerażone
kwilenie. To nie działa.
– Bezpieczna – mówię jej, wzdychając. – Ty tu… bezpieczna.
Wstaję i podchodzę do adaptera. Grzebię w swojej kolekcji płyt upchniętej
w schowkach na bagaż i wyciągam jeden album. Biorę słuchawki i zakładam je
Julie na uszy. Nadal jest sztywna ze strachu i ma szeroko otwarte oczy.
Leci nagranie. Frank Sinatra. Słyszę go słabo przez słuchawki, jakby to była
odległa mowa pochwalna niosąca się przez jesienne powietrze.
Last night… when we were young…
Zamykam oczy i pochylam się lekko. Łagodnie kołyszę głową do taktu
dobiegających mnie dźwięków muzyki.
Life was so new… so real, so hight…
– Bezpieczna – mamroczę. – Ty… tu bezpieczna.
…ages ago… last night…
Gdy wreszcie otwieram oczy, twarz Julie jest inna. Przerażenie zbladło
i patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Czym ty jesteś? – szepcze.
Odwracam twarz. Wstaję i wyłażę z samolotu. Czuję na sobie jej zdumione
spojrzenie.
•••
•••
•••
Jestem Perry Kelvin, mam szesnaście lat i patrzę, jak moja dziewczyna
zapisuje coś w swoim dzienniku. Czarna, skórzana okładka jest wyblakła
i zniszczona, a w środku pełno jest bazgrołów, rysunków, krótkich notatek
i cytatów. Siedzę na kanapie z ocalonym pierwszym wydaniem W drodze, pragnąc
żyć w jakichkolwiek czasach, byle nie w tych, a ona leży na moim podołku
i zaciekle pisze. Wyciągam głowę nad jej ramieniem, próbując coś odczytać.
Odsuwa się i uśmiecha wstydliwie.
– Nie – mówi i wraca do dziennika.
– O czym piszesz?
– Nie powiem.
– Dziennik czy wiersze?
– Jedno i drugie, głuptasie.
– Jestem w nich?
Chichocze.
Otaczam ją ramionami. Wtula się we mnie trochę mocniej. Zanurzam twarz
w jej włosach i całuję ją w głowę. Intensywny zapach jej szamponu…
•••
M patrzy na mnie.
– Masz… więcej? – bełkocze.
Wyciąga rękę, żebym mu podał. Ale ja tego nie robię. Odgryzam kolejny
kawałek. Zamykam oczy.
•••
•••
– Hej!
Gwałtownie otwieram oczy. M wpatruje się we mnie. Wyciąga rękę po
kawałek mózgu, który trzymam. Odsuwam się.
– Nie – warczę.
Nie ma chuja, żeby M tego spróbował. Myśl o jego brudnych paluchach
dotykających i obmacujących te wspomnienia sprawia, że chcę go zniszczyć,
rozerwać mu pierś i zmiażdżyć serce gołymi rękami, tłuc jego mózg, aż przestanie
działać. To jest moje.
M patrzy na mnie. Widzi ostrzegawczy blask w moich oczach, słyszy syrenę
alarmową. Opuszcza rękę. Gapi się na mnie przez chwilę, wściekły i zaskoczony.
– Nie… to nie – burczy i zamyka się w toalecie.
Wychodzę z łazienki nienormalnie zdecydowanym krokiem. Wślizguję się
przez drzwi 747 i stoję w bladym owalu światła. Julie leży na rozłożonym
siedzeniu, pochrapując delikatnie. Stukam lekko w kadłub i podrywa się
natychmiast rozbudzona. Patrzy na mnie nieufnie, gdy się zbliżam. Oczy znów mi
płoną. Chwytam jej torbę z podłogi i zaczynam w niej grzebać. Znajduję portfel,
a potem zdjęcie. Portret młodego mężczyzny. Trzymam zdjęcie przed jej oczami.
– Przykro… mi – mówię chrapliwie.
Patrzy na mnie skamieniała.
Pokazuję na swoje usta. Ściskam swój żołądek. Pokazuję na jej usta.
Dotykam jej żołądka. Potem pokazuję przez okno, na bezchmurne czarne niebo,
pełne bezlitosnych gwiazd. To najsłabsze wytłumaczenie morderstwa, jakie może
być, ale nie mam innego. Zaciskam zęby i mrużę oczy, próbując pozbyć się
pieczenia.
Dolna warga Julie zadrżała. Oczy jej poczerwieniały i zwilgotniały.
– Który z was to zrobił? – powiedziała łamiącym się głosem. – Ten duży?
Ten gruby gnojek, który prawie mnie dorwał?
Wpatruję się w nią przez chwilę, nie rozumiejąc jej pytań. A potem to do
mnie dociera i oczy mi się rozszerzają.
Ona nie wie, że to byłem ja.
Pomieszczenie było ciemne, a ja zaszedłem od tyłu. Nie widziała tego. Nie
wie. Jej przenikliwe oczy patrzą na mnie jak na stworzenie warte spojrzenia,
nieświadome, że niedawno zabiłem jej ukochanego, zjadłem jego życie i strawiłem
duszę, i że w przedniej kieszeni spodni cały czas mam kawałek jego mózgu. Czuję,
jak mnie tam pali, jak rozżarzony węgielek poczucia winy i cofam się przed nią,
nie potrafiąc pojąć tej dziwnej żałości.
– Dlaczego ja? – pyta, płacząc gniewnie. – Dlaczego mnie oszczędziłeś?
Nie potrafię jej odpowiedzieć. Nie ma odpowiedzi.
Odwraca się ode mnie i kuli na fotelu, obejmując się ramionami.
– Z nas wszystkich… – mamrocze w poduszkę. – Dlaczego ja.
Upuszczam zdjęcie na siedzenie. Patrzę na podłogę.
– Prze…praszam – mówię znowu i wychodzę z samolotu.
Gdy wychodzę z tunelu, przy drzwiach stoi grupka Martwych. Patrzą na
mnie oczami bez wyrazu. Stoimy tam w ciszy, nieruchomi jak posągi. Potem
przeciskam się między nimi i ruszam w głąb ciemnych korytarzy.
•••
– Julie.
– Co?
– Chodź, popatrz na to.
Wiatr gwiżdże w powybijanych oknach szpitala, w którym się schroniliśmy.
Julie podchodzi ze mną do okna i spogląda na dół.
– Co on robi?
– Nie wiem.
Na przysypanej śniegiem ulicy w kółko chodzi jakiś zombie. Wpada na
samochód i zamiera, powoli cofa się do ściany, zawraca, człapie w innym
kierunku. Nie wydaje żadnych dźwięków i nie wydaje się szukać niczego
konkretnego. Julie i ja obserwujemy go przez kilka minut.
– Nie podoba mi się to – mówi.
– Mhm.
– To takie… smutne.
– Mhm.
– Co z nimi jest nie tak?
– Nie wiem.
Zombie zatrzymuje się na środku ulicy, chwiejąc się lekko. Jego twarz nie
wyraża absolutnie niczego. Tylko skóra naciągnięta na czaszkę.
– Ciekawe, jak to jest – mówi.
– Co?
– Być takim czymś.
Patrzę na zombie. Zaczyna się chwiać trochę mocniej, a potem się
przewraca. Leży na boku, wpatrując się w zamarznięty chodnik i nie porusza się.
– Co jest?… – zaczyna mówić Julie, ale milknie.
Spogląda na mnie wielkimi oczami, potem znów patrzy na skulone ciało.
– Czy on właśnie umarł?
Czekamy w ciszy. Ciało się nie porusza. Czuję w trzewiach jakieś drżenie,
w dół kręgosłupa przebiegają mi malutkie mrówki.
– Chodźmy – mówi Julie i odwraca się.
Wracam z nią w głąb budynku. Nie odzywamy się przez całą drogę do domu.
•••
Stop.
Parę bezcelowych wdechów. Wrzuć do ust ten kawałek życia, który
trzymasz. Gdzie jesteś? Jak długo tu jesteś? Przestań już. Musisz przestać.
Zaciśnij piekące oczy i weź kolejny kęs.
5
•••
•••
Niektórzy z nas, być może ten sam pracowity Martwy, który zbudował
schodkowy kościół Kościstych, ustawiając w wysokie ściany ciężkie bagaże
w stołówce, stworzył „klasę”. Gdy wraz z rodziną się do niej zbliżamy, słyszymy
stamtąd zawodzenie i wrzaski. Przed wejściem stoi sznurek młodzików
czekających na swoją kolej. Moja żona i ja prowadzimy dzieci na koniec kolejki
i patrzymy na trwającą lekcję.
Pięciu młodych Martwych otacza chudego Żywego w średnim wieku.
Mężczyzna plecami przyciska się do bagaży, szaleńczo rozglądając się na
wszystkie strony, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Dwoje młodych rzuca się ku
niemu i próbuje mu przytrzymać ręce, ale ich z siebie strząsa. Trzeci odgryza mu
maleńki kawałek barku, a mężczyzna wrzeszczy, jakby został śmiertelnie zraniony,
zresztą tak właśnie jest. Od ugryzień zombie, przez postrzał czy zwykły głód,
w tym nowym świecie jest tyle możliwości śmierci. Tyle sposobów, żeby przestać
być Żywym. Ale poza kilkoma pożartymi lub pozbawionymi mózgu wyjątkami,
wszystkie drogi należą do nas, do Martwych, i naszej bardzo nieprzyjemnej
nieśmiertelności.
Dokonująca się przemiana wydaje się paraliżować mężczyznę. Jedna
z młodych zatapia zęby w jego udzie, a on nawet się nie wzdryga, po prostu się
pochyla i zaczyna walić ją po głowie pięściami, aż jej czaszka się wgniata, a kark
pęka ze słyszalnym trzaskiem. Odsuwa się od niego ze skowytem, jej głowa
kołysze się pod dziwnym kątem.
– Źle! – ryczy jej nauczyciel. – Do… gardła!
Dzieci się cofają i niepewnie przyglądają człowiekowi.
– Gardło! – powtarza nauczyciel.
On i jego asystent wkraczają ociężale na arenę i przytrzymują mężczyznę,
zmuszając go, by opadł na kolana. Nauczyciel zabija go i wstaje, a po podbródku
spływa mu krew.
– Gardło – mówi ponownie, wskazując na ciało.
Pięcioro dzieciaków wychodzi ze wstydem, a wchodzi kolejnych pięcioro.
Moje dzieci spoglądają na mnie z niepokojem. Klepię je po głowach.
Patrzymy, jak trup jest wynoszony, żeby go zjeść, a na arenę wciągany jest
następny. Ten jest stary i ma szare włosy, ale jest duży, pewnie w którymś
momencie swojego życia był ochroniarzem. Potrzeba trzech naszych samców, żeby
bezpiecznie go wprowadzić. Ciskają go w róg i szybko wracają pilnować wejścia.
Piątka młodych w środku jest nerwowa, ale nauczyciel krzyczy na nich
i zaczynają podchodzić. Gdy są już wystarczająco blisko, wszyscy atakują
jednocześnie, każde ramię chwyta po dwóch, a piąty rusza do gardła. Ale stary
człowiek jest szokująco silny. Okręca się i dwoma z nich potężnie uderza o mur
z bagażu. Cios powoduje, że ściana się trzęsie, a z góry spada twarda metalowa
aktówka. Mężczyzna łapie ją za rączkę, unosi wysoko i uderza jednego z młodych
w głowę. Czaszka pęka i ze środka wycieka mózg. Nie krzyczy, nie skręca się ani
nie dygocze, po prostu nagle zmienia się w stertę mięsa, płaską i rozlaną po
podłodze, jakby był martwy już od miesięcy. Śmierć wreszcie go dopada.
W całej szkole zapada cisza. Pozostała czwórka dzieciaków wycofuje się
z areny. Nikt tak naprawdę nie zwraca na to uwagi, gdy do środka wpadają dorośli,
żeby rozprawić się z tym człowiekiem. Wszyscy ze smutną rezygnacją patrzymy na
ciało młodzika. Nie wiemy, którzy z zebranych dorosłych mogli być jego
rodzicami, jednak wszyscy mamy podobne odczucia. Kimkolwiek byli, już wkrótce
zapomną o swojej stracie. Do jutra pojawią się Kościści i przyprowadzą kolejnego
chłopca lub dziewczynkę na miejsce tamtego. Pozwalamy sobie na kilka
nieprzyjemnych sekund ciszy w hołdzie zabitemu dzieciakowi, a potem zajęcia
trwają dalej. Kilkoro rodziców zerka po sobie, zastanawiając się, co to wszystko
oznacza, ten dziwny, odwrócony cykl życia. A może tylko mi się tak wydaje.
Moje dzieci są następne w kolejce. Z przejęciem przyglądają się bieżącej
lekcji, czasem stając na palcach, żeby lepiej widzieć, ale się nie boją. Są młodsi niż
reszta i prawdopodobnie zmierzą się z kimś zbyt słabym, żeby ostro walczyć, ale
nie wiedzą o tym i niczego się nie boją. Gdy cały świat oparty jest na śmierci
i przerażeniu, gdy egzystencja to stały stan paniki, trudno się na to nie uodpornić.
Konkretne obawy nie mają już sensu. Zastąpiliśmy je czymś dużo gorszym.
•••
Przez blisko godzinę kręcę się wokół 747, zanim wchodzę do środka. Julie
jest w klasie biznesowej, śpi. Owinęła się w kilt zrobiony z obciętych jeansów,
które kilka tygodni temu przyniosłem jako pamiątkę. Poranne słońce rozświetla jej
żółte włosy, tworząc z nich aureolę.
– Julie – szepczę.
Odrobinę unosi powieki. Tym razem nie podrywa się gwałtownie i nie
odsuwa ode mnie. Po prostu patrzy na mnie zmęczonymi, opuchniętymi oczami.
– Co – mamrocze.
– Jak… się…?
– A niby jak się mogę miewać.
Odwraca się do mnie plecami i ciasno owija koc wokół ramion.
Patrzę na nią przez chwilę. Jej postawa jest jak mur z cegieł. Opuszczam
głowę i odwracam się, żeby odejść.
– Zaczekaj – mówi, gdy przechodzę przez drzwi.
Odwracam się. Siedzi, koc ma spiętrzony na kolanach.
– Jestem głodna – mówi.
Patrzę na nią bez zrozumienia. Nie mogę zebrać myśli. Głodna? Chce rękę
albo nogę? Czerwona krew, mięso i życie? Jest Żywa… chce zjeść samą siebie?
Potem przypominam sobie jedzenie. Pamiętam stary głód, który nie miał nic
wspólnego z morderstwem i okaleczaniem, przynajmniej nie własnego gatunku.
Pamiętam steki i ciasta, płatki i owoce, i warzywa, tę niezwykłą piramidę
żywieniową. Czasami brakuje mi tego uczucia, ale nie aż tak, żeby się nad tym
rozwodzić. Stare jedzenie nie zaspokoi naszego głodu. Nawet jasnoczerwone mięso
świeżo zabitego królika czy jelenia, jego energia po prostu nie jest kompatybilna
z naszym nowym głodem. Nowy głód domaga się ofiary z człowieka. Wymaga,
żeby ktoś cierpiał, byśmy my mogli funkcjonować.
– Rozumiesz, jedzenie? – podpowiada Julie. Gestami pokazuje gryzienie. –
Kanapki? Pizza? Coś, co nie wymaga zabijania ludzi?
Kiwam głową.
– Przy…niosę.
Zaczynam wychodzić, ale znów mnie zatrzymuje.
– Po prostu pozwól mi iść – mówi. – Co ty robisz? Dlaczego mnie tu
trzymasz?
Zastanawiam się przez chwilę. Podchodzę do jej okna i pokazuję na pasy
startowe poniżej. Patrzy i widzi trwającą mszę. Zgromadzenie Martwych,
kołyszących się i zawodzących. Grzechoczące szkielety, niewydające z siebie
głosu, ale w jakiś sposób charyzmatyczne, zgrzytające swoimi połamanymi
zębami. Są ich całe tuziny.
– Robię, że… bezpieczna.
Ze swojego siedzenia patrzy na mnie z miną, której nie potrafię odczytać.
Oczy ma zwężone, a usta zaciśnięte, ale to nie do końca gniew.
– Skąd wiesz, jak mam na imię? – domaga się odpowiedzi. – Skąd, kurwa,
znasz moje imię?
Nawet nie próbuję odpowiedzieć. Nie da się wyjaśnić tego, co wiem i skąd to
wiem, nie z moim słownictwem jak ze żłobka i niezbyt dobrze funkcjonującym
aparatem mowy. Wychodzę z samolotu i idę tunelem, dotkliwiej niż zwykle
odczuwając ograniczenia związane z tym, czym jestem.
Gdy staję w bramce 12, zastanawiając się, dokąd iść, czuję dotknięcie na
ramieniu. Julie stoi tuż za mną. Ręce wepchnęła w kieszenie swoich czarnych
jeansów i wygląda niepewnie.
– Pozwól mi chociaż wyjść i trochę się przejść – mówi. – Oszaleję w tym
samolocie.
Nie odpowiadam. Rozglądam się po korytarzach.
– No chodź – mówi. – Przyszłam tutaj i nikt mnie nie zjadł. Pozwól mi pójść
z tobą po jedzenie. Nie wiesz, co lubię.
To… nie do końca prawda. Wiem, że uwielbia Phad Thai[5]. Wiem, że ślini
się na samą myśl o sushi. Wiem, że ma słabość do tłustych cheeseburgerów,
pomimo rygorystycznych zaleceń zdrowotnych Twierdzy. Ale to nie moja wiedza.
Ta wiedza została skradziona.
Powoli kiwam głową i pokazuję na nią.
– Martwa – mówię.
Zgrzytam zębami i pokazuję wysilone człapanie zombie.
– Okej – mówi.
Robię kółko, stawiając powolne, niepewne kroki, od czasu do czasu jęcząc.
– Łapię.
Biorę ją za nadgarstek i wprowadzam w korytarz. Pokazuję w różnych
kierunkach, sygnalizując małe grupki zombie łażące w słabym, porannym świetle.
Patrzę jej prosto w oczy.
– Nie… biegiem.
Kładzie rękę na sercu.
– Obiecuję.
Stojąc tak blisko niej, odkrywam, że znów wyczuwam jej zapach. Starła ze
skóry większość czarnej krwi i wciągając powietrze, potrafię wykryć ślady jej
energii życiowej. Bulgocze i syczy jak szampan, zapalając mi ogniki gdzieś
głęboko w zatokach. Wciąż patrząc jej w oczy, wkładam dłoń w świeżą, głęboką
ranę na swoim przedramieniu i choć jest już niemal sucha, udaje mi się zebrać
trochę krwi. Powoli rozsmarowuję ten atrament na jej policzkach i szyi. Dygocze,
ale nie odsuwa się. Nie da się ukryć, że jest bardzo bystrą dziewczyną.
– Okej? – pytam, unosząc brwi.
Zamyka oczy i bierze głęboki wdech. Marszczy się, czując zapach moich
wydzielin i wreszcie kiwa głową.
– Okej.
Idę, a ona idzie za mną, chwiejąc się i jęcząc co trzy, cztery kroki. Przesadza,
to jak Szekspir w wykonaniu szkolnej grupy teatralnej, ale da radę. Idziemy przez
tłumy Martwych, powłóczących nogami, po obu stronach, i nikt na nas nawet nie
patrzy. Ku mojemu zdumieniu, strach Julie z każdym krokiem wydaje się
rozwiewać, mimo że sytuacja bez wątpienia jest groźna. Kilka razy po tym, jak
wydaje z siebie szczególnie dramatyczny jęk, widzę, że walczy, by się nie
uśmiechnąć. Ja też się uśmiecham, upewniwszy się, że mnie nie widzi.
To jest… nowe.
– Musisz ostrzej skręcać. Gdy skręcasz w prawo, cały czas prawie wypadasz
z drogi.
Chwytam pokrytą skórą kierownicę i wciskam gaz. Mercedes rusza
gwałtownie, aż odskakują nam głowy.
– Boże, ale ty masz ciężką nogę. Nie możesz ostrożniej z tym gazem?
Hamuję nierówno, zapominając wcisnąć sprzęgło i silnik gaśnie. Julie
wywraca oczami i zmusza się do cierpliwości.
– Dobra, popatrz.
Znów odpala silnik, a potem przesuwa się na mnie i oplata moje nogi
swoimi, stawiając swoje stopy na moich. Pod jej naciskiem gładko zmieniam gaz
na sprzęgło, a samochód sunie naprzód.
– Właśnie tak – mówi i wraca na swoje siedzenie.
Wydaję z siebie zadowolony gwizd.
W łagodnym, popołudniowym słońcu jeździmy w tę i z powrotem po
asfalcie. Włosy powiewają nam na wietrze. Tu i teraz, w tym cukierkowo
czerwonym krążowniku z ’64, z tą piękną, młodą kobietą, nie potrafię się
powstrzymać przed osadzaniem się w innych, bardziej klasycznych kreacjach
filmowych. Mój umysł błądzi, a ja tracę te resztki koncentracji, które jestem
w stanie utrzymać. Nagle zjeżdżam z drogi i zderzakiem zahaczam o schody na
kołach, przesuwając element kościoła Kościstych. Uderzenie sprawia, że głowy
przechylają nam się gwałtownie i słyszę, jak na tylnym siedzeniu trzaskają karki
moich dzieci. Jęczą protestująco, a ja je uciszam. Już jestem zakłopotany; nie chcę
mieszać w to jeszcze dzieci.
Julie ogląda nasz wgnieciony przód i potrząsa głową.
– Cholera, R, to był piękny samochód.
Mój syn wychyla się i podejmuje kolejną niezdarną próbę zjedzenia ramienia
Julie. Sięgam do tyłu i wymierzam mu klapsa. Ze skrzyżowanymi ramionami
i nadąsaną miną opada na tylne siedzenie.
– Żadnego gryzienia! – karci go Julie, wciąż badając uszkodzenia.
Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się zabrać dzieci na dzisiejszą lekcję
jazdy. Julie od kilku dni próbuje mnie uczyć, a dziś poczułem niezrozumiałą
potrzebę bycia ojcem. Przekazania wiedzy. Mam świadomość, że to nie jest do
końca bezpieczne. Moje dzieci są za małe, żeby rozpoznać wzorce mowy Żywych,
wyczuwają ich znacznie słabiej ode mnie, a ja kilka razy odświeżyłem
makabryczny kamuflaż Julie, ale z tak bliska jej prawdziwa natura wciąż unosi się
w powietrzu. Moje dzieci ją wyczuwają, a ich powoli rozwijające się instynkty
biorą górę. Próbuję je łagodnie dyscyplinować.
Gdy zawracamy do naszego terminala, zauważam, że z bramki towarowej
wyłania się grupa wiernych. Jak w odwróconej procesji pogrzebowej Martwi
maszerują w uroczystym szeregu, powolnymi, chwiejnymi krokami, w stronę
kościelnego kręgu. Pielgrzymkę prowadzi grupka Kościstych, poruszających się
znacznie bardziej celowo niż którykolwiek z Martwych posiadających ciało. Jest
pośród nas kilkoro, którzy zawsze sprawiają wrażenie, że dokładnie wiedzą, dokąd
idą i co robią. Nie wahają się, nie zatrzymują ani nie zmieniają kursu, a ich ciała
ani nie rosną, ani nie gniją. Są całkowicie stabilni. Jeden z nich patrzy dokładnie na
mnie, a ja przypominam sobie rysunek przedstawiający Ciemne Wieki, który
kiedyś widziałem – gnijącego trupa szydzącego z pulchnej, młodej dziewczyny.
Quod tu es, ego fui, quod ego sum, tu eris.
Czym ty jesteś, ja byłem, czym ja jestem, ty będziesz.
Odrywam się od pustego spojrzenia szkieletu. Gdy jedziemy wzdłuż ich
szeregu, jeden z Cielesnych spogląda na nas bez zainteresowania, a ja widzę pośród
nich moją żonę. Idzie u boku jakiegoś samca, z dłonią w jego dłoni. Moje dzieci
zauważają ją w tłumie i stają na tylnym siedzeniu, machając i zawodząc głośno.
Julie patrzy tam, gdzie one i widzi, jak moja żona do nich macha. Julie spogląda na
mnie.
– Czy to jakby… twoja żona?
Nie odpowiadam. Patrzę na żonę, spodziewając się czegoś w rodzaju nagany.
Ale w jej oczach nie ma prawie śladu rozpoznania. Patrzy na samochód. Patrzy na
mnie. Patrzy przed siebie i idzie dalej, z ręką w dłoni kolejnego mężczyzny.
– Czy to twoja żona? – ponownie, z większym naciskiem, pyta Julie.
Przytakuję.
– Co to był za… facet, z którym szła?
Wzruszam ramionami.
– Czy ona cię zdradza albo coś?
Wzruszam ramionami.
– Nie wkurza cię to?
Wzruszam ramionami.
– Przestań wzruszać ramionami, ty dupku! Wiem, że potrafisz mówić;
powiedz coś.
Zastanawiam się przez minutę. Patrząc na moją żoną znikającą w oddali,
kładę dłoń na swoim sercu.
– Martwy.
Macham ręką w stronę żony.
– Martwa.
Spoglądam w niebo i tracę ostrość widzenia.
– Chcę, żeby… to bolało. Ale… nie boli.
Julie patrzy na mnie tak, jakby czekała na coś więcej, a ja się zastanawiam,
czy wyraziłem cokolwiek w tym swoim bojaźliwym, bełkotliwym monologu. Czy
w ogóle było słychać moje słowa, czy też było to tylko echo w mojej głowie,
podczas gdy ludzie gapią się na mnie wyczekująco? Chcę zmienić swoją
interpunkcję. Tęsknię za wykrzyknikami, ale tonę w elipsach.
Julie patrzy na mnie jeszcze chwilę, a potem odwraca się do okna i widoków
za nim. Po naszej prawej czarne otwory tuneli prowadzących na płytę lotniska,
niegdyś pełne podekscytowanych podróżników w drodze w świat, chcących
poszerzyć swoje horyzonty, zdobyć miłość, sławę i fortunę. Po lewej ciemniejący
wrak boeinga dreamlinera.
– Mój chłopak raz mnie zdradził – mówi Julie w stronę okna. –
Z dziewczyną, którą gościł jego ojciec, podczas gdy tworzono domy zastępcze.
Którejś nocy potwornie się upili i jakoś tak wyszło. To był wypadek, a on przyznał
się do wszystkiego, to była najszczersza i najbardziej poruszająca spowiedź wszech
czasów. Przysięgał na Boga, że tak bardzo mnie kocha i zrobi wszystko, żeby mnie
przekonać, bla bla bla, ale to nie miało znaczenia, wciąż o tym myślałam, wciąż
miałam to w głowie, wciąż mnie to paliło. Całymi tygodniami płakałam po nocach.
Bez przerwy słuchałam swoich najsmutniejszych mp3.
Powoli kręci głową. Spojrzenie ma nieobecne.
– Czasem po prostu wszystko… czasem wszystko czuję tak mocno. Gdy
wydarzyło się to z Perrym, chciałam być bardziej… jak ty.
Przyglądam się jej uważnie. Bawi się kosmykiem włosów, nawija go lekko
na palec. Na jej nadgarstkach i przedramionach zauważam blade blizny, cienkie
linie, zbyt symetryczne, żeby powstały przypadkowo. Mruga i spogląda na mnie
nagle, jakbym obudził ją ze snu.
– Nie wiem, dlaczego ci o tym opowiadam – mówi zirytowana. – I tak
koniec lekcji na dziś. Jestem zmęczona.
Bez dalszych uwag wiozę nas do domu. Hamuję za późno i wbijam się na
dwa cale w mazdę miata. Julie wzdycha.
•••
•••
Tej nocy, leżąc na podłodze w bramce 12, zasnąłem. Ten nowy sen jest
oczywiście inny. Nasze ciała nie są „zmęczone”, nie „odpoczywamy”. Ale co jakiś
czas, po dniach czy tygodniach nieustannego czuwania, nasze umysły już po prostu
nie dają rady i zapadamy się. Pozwalamy sobie umrzeć, wyłączyć się i nie mieć
żadnych myśli godzinami, dniami, tygodniami. Trochę trwa, zanim znów połączą
się elektrony naszych id, pozwalając nam trwać jeszcze trochę dłużej. Nie ma
w tym nic spokojnego ani miłego; to paskudne i przymusowe, jak żelazne płuco dla
rzężących łupin naszych dusz. Dziś jednak dzieje się coś innego.
Śnię.
W pustce snu pojawiły się niedorozwinięte, mroczne, wyblakłe do sepii, jak
stuletni film, sceny z mojego starego życia. Amorficzne postacie wchodzą przez
rozpływające się drzwi do cienistych pokojów. Przez głowę przewalają mi się
głosy, głębokie i bełkotliwe, jak głosy pijanych olbrzymów. Uprawiam jakiś
niejasny sport. Oglądam różne filmy, śmieję się i rozmawiam z jakimiś
niewyraźnymi plamami. Pośród tych zamglonych migawek niepewnego życia
wychwytuję skrawki przeszłości, jakieś pełne pasji poszukiwanie, dawno temu
poświęcone na ociekającym krwią ołtarzu pragmatyzmu. Gitara? Taniec? Rowery?
Cokolwiek to było, nie udaje mi się zgłębić grubej zasłony smogu duszącej moją
pamięć. Wszystko zostaje ciemne. Ślepe. Bezimienne.
Zacząłem się zastanawiać, skąd pochodzę. Osoba, którą jestem teraz, ten
niezdarny, jąkający się błagalnik… czy zostałem stworzony na fundamentach
mojego dawnego życia, czy też powstałem z grobu jako biała karta? Ile mnie jest
odziedziczone, a ile jest moją własną kreacją? Pytania, które dotychczas były tylko
intrygujące, teraz stały się dziwnie pilne. Czy jestem zakorzeniony w tym, co było
wcześniej? Czy też mogę zmienić kierunek?
Budzę się, gapiąc w odległy sufit. Wspomnienia, puste jak zwykle,
całkowicie wyparowują. Wciąż jest noc i słyszę, jak za drzwiami pobliskiego
magazynku moja żona uprawia seks ze swoim nowym kochankiem. Próbuję ich
ignorować. Już raz dziś na nich wpadłem. Usłyszałem hałas, drzwi były szeroko
otwarte, więc wszedłem. Byli tam, nadzy, niezdarnie obijający się o siebie, jęczący
i obmacujący swoje blade ciała. On był sflaczały. Ona była sucha. Patrzyli na
siebie ze zdziwionymi minami, jakby jakaś nieznana siła połączyła ich w tę
wilgotną plątaninę kończyn. Ich oczy wydawały się pytać „kim ty, u diabła,
jesteś?”, gdy podskakiwali i kołysali się jak lalki z mięsa.
Nie przestali ani nawet nie zareagowali, gdy zauważyli, że tam stoję. Po
prostu na mnie spojrzeli i dalej robili swoje. Kiwnąłem głową i wróciłem do
bramki 12. To była ostatnia rzecz, która włączyła mi w mózgu zawór
bezpieczeństwa. Zwinąłem się na podłodze i zasnąłem.
Nie wiem, dlaczego już się ocknąłem, zaledwie po kilku gorączkowych
godzinach. Nadal czuję ciężar swoich nagromadzonych myśli przytłaczający mój
delikatny mózg, ale nie sądzę, żebym jeszcze zasnął. W głowie słyszę dzwonki
alarmowe, które utrzymują mnie w przytomności. Sięgam po jedyną rzecz, która
pomaga mi w takich chwilach. Sięgam do kieszeni po ostatni kęs mózgu.
Gdy zachowana energia życiowa wycieka z mózgu, najpierw znikają
bezużyteczne śmieci. Cytaty z filmów, audycje radiowe, plotki o sławach i slogany
polityczne, wszystkie się rozpuszczają, zostawiając najsilniejsze i najbardziej
przejmujące wspomnienia. Gdy mózg umiera, życie w nim klaruje się i destyluje.
Starzeje się jak dobre wino.
Kawałek w mojej dłoni nieco się pomarszczył, nabierając brązowoszarego
koloru. Jest już prawie wyczerpany. Będę miał szczęście, jeśli wydostanę z niego
kolejnych kilka minut życia Perry’ego, ale jakie to będą porywające minuty.
Zamykając oczy, wsuwam go do ust i żuję, myśląc: Perry, nie zostawiaj mnie
jeszcze. Jeszcze tylko chwila. Jeszcze tylko trochę. Proszę.
•••
•••
•••
•••
•••
Znowu wpatruję się w sufit lotniska. Wrzucam do ust ostatni kawałek mózgu
Perry’ego i żuję, ale nic się nie dzieje. Wypluwam go jak chrząstkę. Koniec
opowieści. Życie się skończyło.
Znów pieką mnie oczy, domagając się łez, których moje kanaliki nie mogą
dostarczyć. Czuję się, jakbym stracił kogoś bliskiego. Brata. Bliźniaka. Ciekawe,
gdzie jest teraz jego dusza? Czy jestem życiem po życiu Perry’ego Kelvina?
Wreszcie znów zapadam w sen. Jestem w ciemnościach. Molekuły mojego
umysłu nadal są rozproszone, a ja dryfuję przez oleiście czarną przestrzeń, próbując
je zebrać jak robaczki świętojańskie. Za każdym razem, gdy idę spać, wiem, że
mogę się już nigdy nie obudzić. Jak można się tego spodziewać? Wrzucasz swój
malutki, bezradny umysł do bezdennej studni, trzymasz kciuki i masz nadzieję, że
gdy pociągniesz za cienką nitkę, na której się trzyma, nie okaże się, że został
ogryziony do kości przez bezimienne stwory tam na dole. Masz nadzieję, że
w ogóle coś wyciągniesz. Może właśnie dlatego sypiam tylko kilka godzin
w miesiącu. Nie chcę znowu umrzeć. Ostatnio staje się to dla mnie coraz jaśniejsze,
potrzeba tak ostra i określona, że ledwie mogę uwierzyć, że jest moja: nie chcę
umierać. Nie chcę zniknąć. Chcę zostać.
[7] Nie dbam, jeśli cię nazywają – trzask – gdy ludzie mówią, że jesteś –
trzask – szalone czary – trzask – nie zmieniaj dla mnie fryzury, jeśli nie – trzask –
bo jesteś niezwykła – trzask – po prostu taka jesteś – trzask – jesteś niezwykła…
niezwykła… To wszystko…
[8] Nothing’s gonna change my world (ang.) – nic nie zmieni mojego świata.
8
•••
Wracamy do 747. Niczego nie udało się rozwiązać, ale zgodziła się odłożyć
swoją ucieczkę. Po całym tym bałaganie, który spowodowaliśmy, wydaje się
rozsądne przyczaić się na chwilę. Nie wiem dokładnie, jak bardzo Kościści będą
się sprzeciwiać zakłóceniu, jakim jest Julie, ponieważ to pierwszy raz, gdy mam
powód, żeby rzucać im wyzwanie. Mój przypadek nie ma precedensu.
Wchodzimy w łącznik zawieszony nad parkingiem. Włosy Julie tańczą na
wietrze wpadającym przez potłuczone szyby. W donicach, w których rosły
dekoracyjne rośliny, teraz kwitną dzikie stokrotki. Julie je widzi, uśmiecha się
i zrywa garść. Wyciągam jedną z jej dłoni i niezdarnie wkładam jej we włosy.
Nadal ma liście i sterczy dziwnie po jednej stronie głowy. Ale Julie jej nie
wyjmuje.
– Pamiętasz, jak to było żyć z ludźmi? – pyta, gdy idziemy. – Zanim
umarłeś?
Niepewnie macham ręką w powietrzu.
– No, sporo się zmieniło. Miałam dziesięć lat, gdy moje miasto rodzinne
zostało napadnięte i przyjechaliśmy tutaj, więc pamiętam, jak było kiedyś. Teraz
wszystko jest inaczej. Wszystko zrobiło się mniejsze i bardziej ograniczone,
głośniejsze i zimniejsze. Milknie przy końcu łącznika i przez wybite szyby patrzy
na blady zachód słońca.
– Teraz jesteśmy stłoczeni w Twierdzy i nie mamy nic do roboty, byle tylko
przetrwać do końca dnia. Nikt nie pisze, nikt nie czyta, nikt nawet tak naprawdę nie
rozmawia.
Ściska w dłoniach stokrotki i wącha je.
– Już nie mamy kwiatów, tylko uprawy. Nie mamy zwierząt. Inwentarz.
Wyglądam przez okno po drugiej stronie, na ciemną stronę zachodu słońca.
– Przez nas.
– Nie, to nie przez was. To znaczy tak, przez was, ale nie tylko. Naprawdę
nie pamiętasz, jak to było wcześniej? Cała ta zapaść polityczna i społeczna?
Globalna powódź? Wojny, zamieszki i ciągłe bombardowania? Świat skończył się
na długo przed tym, zanim wy się pojawiliście. Byliście tylko ostatnią kroplą.
– Ale to my… was zabijamy. Teraz.
Kiwa głową.
– Jasne, teraz zombie są najbardziej oczywistym zagrożeniem. To, że prawie
każdy, kto umiera, wraca, i zabija jeszcze dwoje ludzi… tak, to coś jak śmiertelna
matematyka. Ale podstawowy problem jest znacznie większy albo może mniejszy,
bardziej subtelny, a zabicie miliona zombie go nie rozwiąże, bo zawsze będzie ich
więcej.
Zza rogu wyłania się dwóch Martwych i rzuca się na Julie. Roztrzaskuję ich
głowy o siebie i porzucam, zastanawiając się, czy może w dawnym życiu
zgłębiałem sztuki walki. Wydaję się znacznie silniejszy, niż wskazywałaby na to
moja szczupła sylwetka.
– Mój tata nie przejmował się żadną z tych rzeczy – kontynuuje Julie, gdy
idziemy w dół tunelem załadunkowym i wchodzimy do samolotu. – Gdy jeszcze
istniał rząd, był generałem w Armii, więc tak rozumował. Zlokalizować
zagrożenie, zniszczyć zagrożenie, czekać na rozkazy ludzi, którzy mają całościowy
obraz. Ale odkąd ten obraz zniknął, a ludzie – wszyscy, którzy go tworzyli, nie
żyją, to co mamy teraz robić? Nikt nie wie, więc nie robimy nic. Tylko zbieramy
zapasy, zabijamy zombie i otaczamy się murami. Zasadniczo pomysł taty na
ocalenie ludzkości oznacza zbudowanie wielkiego, betonowego klocka, wsadzenie
wszystkich do środka i stanie z bronią przy drzwiach, w oczekiwaniu, aż wszyscy
się zestarzejemy i umrzemy.
Opada na siedzenie i bierze kilka głębokich wdechów. Wydaje się bardzo
zmęczona.
– To znaczy, jasne, utrzymanie się przy życiu jest kurewsko ważne – mówi.
– Ale musi być jeszcze coś poza tym, zgadza się?
Umysł zbacza mi w stronę ostatnich kilku dni i łapię się na tym, że myślę
o moich dzieciach. Ten ich obraz w korytarzu, gdy bawią się zszywaczem i śmieją
razem. Śmieją się. Czy kiedykolwiek widziałem, żeby inne Martwe dzieci to
robiły? Nie pamiętam. Ale myśląc o nich, tym wyrazie w ich oczach, gdy ściskały
mnie za nogi, sprawia, że pośrodku klatki piersiowej czuję dziwne drżenie. Co to
za wyraz? Skąd się bierze? Jaka gra muzyka i o czym mówią dialogi w tym
uroczym filmie wyświetlanym na ich twarzach? W jakim języku? Czy da się go
przetłumaczyć?
Przez kilka minut w kabinie jeta panuje cisza. Julie, leżąc na boku
z odchyloną głową, ogląda świat za oknem do góry nogami.
– R, żyjesz w samolocie – mówi. – Jakie to, kurwa, doskonałe. Brakuje mi
widoku samolotów na niebie. Mówiłam ci, jak mi brakuje samolotów?
Podchodzę do adaptera. Płyta Sinatry wciąż się obraca, więc nastawiam igłę
na Come Fly With Me.
Julie się uśmiecha.
– Urocze.
Leżę na podłodze z rękami zaplecionymi na piersi, gapiąc się w sufit,
przypadkowo poruszając ustami do melodii.
– A mówiłam ci też – mówi Julie, odwracając głowę, żeby na mnie spojrzeć
– że w jakiś dziwny sposób bycie tutaj jest całkiem miłe? Pomijając to, że ze cztery
razy prawie mnie zjedzono. Od lat nie miałam tyle czasu, żeby odetchnąć,
pomyśleć i po prostu popatrzeć przez okno. No i masz tu całkiem niezłą kolekcję
płyt.
Sięga w dół i wkłada stokrotkę w moje złożone ręce, a potem chichocze.
Chwilę trwa, zanim do mnie dociera, że wyglądam jak trup na wiejskim pogrzebie.
Podrywam się, jakby mnie piorun strzelił, a Julie parska śmiechem. Nie mogę
powstrzymać lekkiego uśmiechu.
– A wiesz, co jest w tym wszystkim najbardziej zwariowane, R? – mówi. –
Czasem ledwie mogę uwierzyć w to, że jesteś zombie. Czasami myślę sobie, że po
prostu masz sceniczny makijaż. Bo gdy się uśmiechasz… trudno w to uwierzyć.
Znowu się kładę i podkładam sobie ręce pod głowę. Zawstydzony utrzymuję
smutny wyraz twarzy, aż Julie zasypia. Potem powoli pozwalam, żeby twarz mi się
rozluźniła i uśmiecham się do sufitu, podczas gdy na zewnątrz gwiazdy, migocząc,
budzą się do życia.
•••
•••
Ludzie gapią się na mnie. Tu, na lotnisku, zawsze byłem jakby outsiderem,
ale teraz ten mój nimb stał się większy i wyraźniejszy. Gdy wchodzę do
pomieszczenia, wszyscy się zatrzymują i patrzą na mnie. Ale ich spojrzenia nie są
tak całkiem ponure. W ich wyrzucie jest iskra fascynacji.
Znajduję M przyglądającego się swojemu odbiciu w oknie lobby. Wpycha
palec do ust i nim porusza. Chyba próbuje na nowo poskładać swoją twarz.
– Cześć – mówię, stając w bezpiecznej odległości.
Patrzy na mnie przez chwilę, a potem wraca do okna. Mocno naciska na
górną szczękę, a jego kość policzkowa z zaskakująco głośnym trzaskiem wskakuje
na miejsce. Odwraca się do mnie z uśmiechem.
– Jak to… wygląda?
Wymijająco macham ręką. Połowa jego twarzy wygląda teraz w miarę
normalnie, druga nadal jest nieco… zapadnięta.
Wzdycha i znów spogląda w okno.
– Złe… wieści… dla różnych pań.
Uśmiecham się. Choć tak bardzo się różnimy, jedno muszę mu oddać. M jest
jedynym zombie, który zdołał zachować choć szczątkowe poczucie humoru. Warto
zauważyć coś jeszcze… cztery sylaby bez pauzy. Właśnie osiągnął mój rekord.
– Przepraszam – mówię mu. – Za… to.
Nie odpowiada.
– Pomówimy… przez chwilę?
Waha się, potem znów wzrusza ramionami. Idzie za mną do najbliższych
siedzeń. Siadamy w ciemnym, nieczynnym Starbucksie. Przed nami stoją dwie
filiżanki zapleśniałego espresso, dawno temu porzucone przez dwoje przyjaciół,
dwóch partnerów w interesach, dwoje ludzi, którzy poznali się na lotnisku i uznali
za interesujących.
– Naprawdę… przepraszam – mówię. – Iry…tujący. Ostatnio.
M marszczy brwi.
– Co… z tobą… dzieje?
– Nie… wiem.
– Przyprowadziłeś… Żywą dziewczynę?
– Tak.
– Ty… wariat?
– Może.
– Jak to… jest?
– Co?
– Prawdziwy… seks.
Spoglądam na niego ostrzegawczo.
– Jest… niezła. Ja to…
– Zamknij się.
Śmieje się.
– Pieprzy… z tobą.
– To nie… tak. Nie… tak.
– No to… jak?
Waham się, nie wiem, co odpowiedzieć.
– Więcej.
Twarz dziwnie mu poważnieje.
– Co. Miłość?
Myślę nad tym i nie znajduję żadnej odpowiedzi poza zwykłym
wzruszeniem ramion. Więc wzruszam ramionami, próbując się nie uśmiechać.
M odrzuca głowę i wydaje z siebie coś, co ma być śmiechem. Wali mnie
w ramię.
– Zuch… chłopak! Zako…chany! Ha!
– Odchodzę… z nią – mówię mu.
– Dokąd?
– Zabieram ją… do domu.
– Twierdza?
Kiwam głową.
– Żeby była… bezpieczna.
M to rozważa, patrząc na mnie z namysłem na swojej poobijanej twarzy.
– Wiem – wzdycham.
M zakłada ramiona na piersi.
– Co… z tobą… dzieje? – pyta mnie znowu.
I znowu mogę tylko wzruszyć ramionami.
– Z tobą… w porządku?
– Zmieniam się.
Niepewnie kiwa głową, a ja kulę się pod jego badawczym spojrzeniem. Nie
jestem przyzwyczajony do prowadzenia głębokich rozmów z M. Ani z żadnym
innym Martwym, skoro już o tym mowa. Obracam w palcach filiżankę, z uwagą
badając jej włochatą, zieloną zawartość.
– Gdy się… okaże – mówi wreszcie M najpoważniejszym tonem, jaki
kiedykolwiek u niego słyszałem – powiedz mi. Powiedz… nam.
Czekam, żeby obrócił to w żart, ale tego nie robi. Jest naprawdę poważny.
– Dobrze – mówię.
Klepię go w ramię i wstaję. Gdy odchodzę, rzuca mi to samo dziwne
spojrzenie, które znajduję na twarzach wszystkich Martwych. Mieszanina
zakłopotania, obawy i lekkiego oczekiwania.
•••
•••
•••
Czasami przed świtem, gdy leżę na plecach, choć nie czuję prawdziwej
potrzeby odpoczynku, przed moimi oczami, jak film, przemyka jakiś sen. Tyle, że
to nie jest sen, tylko wizja, o wiele za wyraźna i zbyt jasna, żeby mój pozbawiony
życia mózg wygenerował ją sam z siebie. Zazwyczaj te wspomnienia z drugiej ręki
są poprzedzone smakiem krwi i neuronów, ale nie tej nocy. Tej nocy zamykam
oczy i to się po prostu dzieje, przedstawienie niespodzianka o północy.
Zaczyna się sceną kolacji. Długi, metalowy stół zastawiony nieapetycznym
jedzeniem. Miska ryżu. Miska fasolki. Kostka chleba z siemieniem lnianym.
Żadnego masła, żadnego sosu, żadnych przypraw.
– Dzięki Ci, Panie, za to pożywienie – mówi mężczyzna u szczytu stołu.
Ręce ma złożone przed sobą, ale oczy szeroko otwarte. – Pobłogosław nim nasze
ciała. Amen.
Julie szturcha łokciem chłopca, który siedzi obok niej. On pod stołem ściska
jej udo. Ten chłopiec to Perry Kelvin. Znowu jestem w jego umyśle. Jego mózg się
skończył, życie wyparowało i zostało wchłonięte… jednak wciąż tu jest. Czy to
chemiczne wspomnienie? Strzępek jego mózgu nadal rozkładający się gdzieś
w moim ciele? Czy to faktycznie on? Ciągle gdzieś, jakoś, po coś walczący?
– Więc, Perry – mówi do niego – do mnie – tata Julie. – Julie mówi, że
pracuje pan w Ogrodach.
Przełykam swój ryż.
– Tak, proszę pana. Obecnie robię nasadzenia.
Przy stole są cztery krzesła. Tata Julie siedzi u szczytu, a my obok siebie po
jego prawej stronie. Krzesło na drugim końcu stołu jest puste i zastanawiam się,
dlaczego go nie usunęli.
– Ma pan jakieś plany wykraczające poza ogrodnictwo?
– No, trochę się zastanawiałem nad…
Julie nadeptuje mi na stopę i leciutko potrząsa głową. Spoglądam na nią,
potem znów na jej tatę i odchrząkuję.
– Cóż, nie jestem jeszcze całkowicie pewien. Spodziewam się, że do czasu,
gdy zacznę liceum, będę już ukierunkowany.
Co miałeś zamiar powiedzieć? – głośno zastanawia się R, znów przerywając
tę scenę, a ja czuję nagłe zachwianie równowagi, gdy zamieniamy się miejscami.
Perry patrzy na niego – na mnie, marszcząc brwi.
– Kurde, truposzu, nie teraz. To moje pierwsze spotkanie z tatą Julie. Muszę
się skupić.
– Dobrze ci idzie – mówi Perry’emu Julie. – Po prostu nie wspominaj
o żadnych swoich nadziejach i marzeniach, okej? Tata tego nie znosi.
– Lepiej uważaj – mówi do mnie Perry. – Może któregoś dnia też będziesz
musiał spotkać się z jej tatą, a tobie będzie znacznie trudniej uzyskać jego aprobatę
niż mnie.
Julie przeciąga dłonią po włosach Perry’ego.
– Kotku, nie rozmawiajmy o teraźniejszości. Czuję się przez to wykluczona.
Wzdycha.
– Tak, jasne. To i tak były lepsze czasy. Gdy dorosłem, zmieniłem się
w chodzącą chmurę gradową.
Perry, przepraszam, że cię zabiłem. Nie chciałem tego, to tylko…
– Daj już spokój, truposzu, rozumiem. Mam wrażenie, że w sumie do tego
dążyłem.
– Gdy myślę o tamtych czasach, to ciągle za tobą tęsknię – mówi Julie ze
smutkiem. – Byłeś taki fajny, zanim dorwał się do ciebie tata.
– Opiekuj się nią, dobrze? – szepcze do mnie Perry. – Ma za sobą sporo
ciężkich chwil. Pilnuj, żeby była bezpieczna.
Będę.
Pan Grigio, ojciec Julie, chrząka.
– Panie Kelvin, na pańskim miejscu zacząłbym planować już teraz. Wygląda
pan na sprawnego, młodego człowieka. Powinien pan się zastanowić nad
szkoleniem Straży. Jeśli nasz styl życia ma przetrwać, to potrzebujemy w naszych
szeregach więcej młodych ludzi. Owoce i warzywa są dobre i potrzebne, ale jeśli
będzie trzeba, przetrwamy na carbteinie. Ważne, żeby zostać przy życiu.
Julie ściska ramię Perry’ego.
– Słuchaj, musimy znów przez to przechodzić?
– Nieee – mówi Perry. – Mamy już dość strachu i fatalizmu. Chodźmy
w jakieś przyjemniejsze miejsce.
•••
Jesteśmy na plaży. Oczywiście nie na prawdziwej plaży, wyrzeźbionej przez
tysiąclecia pracy oceanu – teraz to wszystko jest pod wodą. Jesteśmy na brzegu,
który pozostał po niedawno zalanym porcie miejskim. Między połamanymi płytami
chodnikowymi widać małe łachy piasku. Z wody wystają pokryte skorupiakami
latarnie uliczne, kilka z nich nadal pomruguje o zmierzchu, na falach wykreślając
kręgi pomarańczowego światła.
– Dobra – zaczyna Julie, wrzucając patyk do wody. – Pora na quiz. Co
chcecie zrobić ze swoim życiem?
– O, dzień dobry, panie Grigio – mamroczę, siedząc na kłodzie, która
niegdyś była słupem telefonicznym.
Ignoruje mnie.
– Nora, ty pierwsza. I nie chodzi mi o to, żebyś powiedziała, co, jak sądzisz,
będziesz robić, tylko co chcesz robić.
Nora siedzi na piasku koło kłody, bawiąc się jakimiś kamykami i trzymając
tlącego się skręta. Oczy ma w kolorze ziemistobrązowym; skórę ma jak kawa ze
śmietanką.
– Może pielęgniarstwo? – mówi. – Leczenie ludzi, ratowanie życia… może
opracowywanie lekarstw? Pasowałoby mi to.
– Siostra Nora – mówi Julie z uśmiechem. – Brzmi jak z jakiegoś programu
dla dzieci.
– Dlaczego pielęgniarka? – pytam. – Dlaczego nie lekarz?
Nora krzywi się.
– Tak, pewnie, siedem lat studiów? Wątpię, żeby cywilizacja przetrwała tak
długo.
– Owszem, przetrwa – rzuca Julie. – Nie mów tak. Poza tym nie ma nic
złego w pielęgniarstwie. Pielęgniarki są sexy!
Nora się uśmiecha i czochra swoje grube, czarne loki. Patrzy na mnie.
– A dlaczego lekarz? To twój cel?
Niechętnie potrząsam głową.
– Dzięki, dosyć się już naoglądałem krwi i wnętrzności, wystarczy mi do
końca życia.
– No to co innego?
– No… – wzdycham. – Lubię pisać. Więc chyba chcę być pisarzem.
Julie się uśmiecha. Nora robi wielkie oczy.
– Naprawdę? To fantastyczne! Ludzie nadal to robią?
– Co? Piszą?
– To znaczy, czy istnieje nadal… przemysł wydawniczy?
Wzruszam ramionami.
– No… nie. Nie bardzo. Dobra uwaga.
– Hej, ja tylko…
– Wiem, ale masz rację, to głupie nawet jak na fantazję. Major Rosso mówi,
że tylko około trzydziestu procent miast na świecie nadal funkcjonuje, więc jeśli
zombie nie nauczą się czytać… to raczej nie jest dobra pora, żeby brać się za
literaturę. Pewnie skończę w Straży albo na budowie z ojcem, czy coś.
– Weź się, kurwa, zamknij, Perry – mówi Julie, uderzając mnie w ramię. –
Ludzie nadal czytają.
– Naprawdę? – pyta Nora.
– Cóż, ja tak. Kogo obchodzi, czy istnieje jakiś przemysł wydawniczy. Skoro
wszyscy są zbyt zajęci budowaniem różnych rzeczy i strzelaniem do różnych
rzeczy, żeby karmić swoje dusze, to pieprzyć ich. Po prostu pisz w notesie i dawaj
to mnie. Ja to przeczytam.
– Cała książka dla tylko jednej osoby – mówi Nora, zerkając na mnie. –
Warto się tak wysilać?
Julie odpowiada za mnie.
– Przynajmniej myśli wydostaną mu się z czaszki, nie? Przynajmniej ktoś je
pozna. Uważam, że to by było coś pięknego. To by było jak mieć na własność
kawałeczek jego mózgu.
Spogląda na mnie z przejęciem.
– Hej, Perry, daj mi kawałek swojego mózgu. Chcę go posmakować.
– Ojej – śmieje się Nora. – Zostawić was samych?
Obejmuję Julie i uśmiecham się zblazowanym uśmiechem, który ostatnio
opanowałem.
– Moje maleństwo – mówię i ściskam ją.
Marszczy brwi.
– Jules, a co z tobą? – pyta Nora. – O czym ty marzysz?
– Chcę być nauczycielką – bierze głęboki wdech. – I malarką, i piosenkarką,
i poetką. I pilotem. I…
Nora się uśmiecha. Dyskretnie przewracam oczami. Nora podaje skręta Julie,
która bierze małego bucha i przekazuje go do mnie. Potrząsam głową, wiem swoje.
Wszyscy wpatrujemy się w migoczącą wodę, troje dzieciaków na tej samej kłodzie,
obserwujących ten sam zachód słońca, myślących o bardzo różnych rzeczach,
podczas gdy mewy wypełniają powietrze swoimi żałobnymi krzykami.
Zrobisz te wszystkie rzeczy, mruczy do Julie R i znów zamieniamy się
miejscami. Julie patrzy na mnie, na trupa w chmurach, unoszącego się ponad
oceanem jak niespokojny duch. Obdarza mnie promiennym uśmiechem i wiem, że
to nie jest naprawdę ona, wiem, że nic, co tu mówię, nigdy nie opuści mojej
czaszki, ale mówię to i tak. Będziesz wysoka, silna i mądra, i będziesz żyć wiecznie.
Zmienisz świat.
– Dzięki, R – mówi. – Jesteś słodki. Myślisz, że gdy nadejdzie czas, będziesz
w stanie pozwolić mi odejść? Myślisz, że będziesz w stanie się pożegnać?
Przełykam z trudem.
Naprawdę będę musiał?
Julie wzrusza ramionami i uśmiecha się niewinnie.
– Wzruszenie ramionami – szepcze.
•••
Rano burza cichnie. Kurz unoszący się w powietrzu przecina ostry promień
światła, który układa się gorącą, białą sadzawką na zwiniętym kształcie Julie.
Wciąż jest ciasno owinięta kocami. Wstaję i wychodzę na frontowy ganek.
Wiosenne słońce wybiela całą okolicę, a jedynym dźwiękiem jest poskrzypywanie
zardzewiałej huśtawki kołyszącej się na lekkim wietrze. W głowie kołacze mi się
zimne pytanie ze snu. Nie chcę się z nim zmierzyć, ale dociera do mnie, że już
niedługo będzie po wszystkim. Bramy się zatrzasną, a ja ukradkiem wrócę do
domu. Czy naprawdę będę w stanie to zrobić? Miesiąc temu miałem uspokajającą
świadomość tego, że mogę zostawić wszystko i nie oglądać się za siebie. Teraz
wygląda na to, że mój spokój prysnął na zawsze.
•••
•••
W środku, na stole w jadalni, znajduję liścik. Coś jest w nim napisane, litery,
których nie potrafię złożyć w słowa, ale obok leżą dwa zdjęcia. Na obu jest Julie,
są zrobione przez Julie, aparatem wyciągniętym na odległość ramienia. Na jednym
z nich macha ręką. Gest wygląda na słaby, bez wyrazu. Na drugim zdjęciu trzyma
dłoń przyciśniętą do piersi. Twarz ma spokojną, ale oczy mokre.
Żegnaj, R, szepcze do mnie to zdjęcie. Już czas. Już czas, żeby to powiedzieć.
Możesz to powiedzieć?
Trzymam to zdjęcie przed sobą i wpatruję się w nie. Przeciągam po nim
palcami, rozmazując świeże odczynniki w tęczowe smugi. Zastanawiam się, czy
wziąć je ze sobą, ale nie. Nie jestem gotowy, żeby zrobić z Julie pamiątkę.
Powiedz to, R. Po prostu to powiedz.
Odkładam zdjęcie na stół i wychodzę. Nie mówię tego.
•••
Zaczynam iść w stronę lotniska. Nie wiem, co na mnie czeka. Pełna śmierć?
Całkiem możliwe. Po zamieszaniu, które spowodowałem, Kościści mogą chcieć się
mnie pozbyć jak śmiecia niosącego zarazę. Ale znów jestem sam. Mój świat jest
mały, wybór ograniczony. Nie wiem, dokąd miałbym pójść.
Czterdziestominutowa podróż samochodem to na piechotę cały dzień.
Podczas, gdy idę, wiatr zmienia kierunek i wczorajsza burza wraca na drugi
występ. Chmury kłębią się nade mną, powoli zakrywając krąg błękitnego nieba,
jakby powoli zamykała się przesłona w aparacie fotograficznym. Idę szybko
i zdecydowanie, prawie marszem.
Maleńkie kółko błękitu nade mną ciemnieje do szarości, aż wreszcie
całkowicie znika zasłonięte chmurami. Nadchodzi deszcz. Wali w dół strugami,
przy których wczorajsza ulewa wydaje się łagodną mżawką. Ku swemu wielkiemu
zdziwieniu stwierdzam, że jest mi zimno. Gdy woda przesącza się przez ubranie
i każdy por mojej skóry, zaczynam drżeć. A pomimo wielkiej ilości snu, na którą
sobie ostatnio pozwoliłem, znów czuję senność. To już chyba trzecia noc z rzędu.
Na następnym zjeździe schodzę z autostrady i wspinam się na wiadukt.
Przeciskam się przez krzaki i wpełzam do małego zagajnika dziesięciu czy
dwunastu cedrów posadzonych w kojącym porządku.
W korzeniach jednego z drzew zwijam się w kłębek, nieco osłonięty jego
gałęziami i zamykam oczy. Gdy horyzont przecinają błyskawice, a grzmoty
rezonują mi w kościach, odpływam w ciemność.
•••
Jestem wraz z Julie w 747. Zdaję sobie sprawę z tego, że to sen. Prawdziwy
sen, a nie kolejna scena z przyswojonego życia Perry’ego Kelvina. To pochodzi
tylko ode mnie. Ostrość się poprawiła od czasów pierwszych wysiłków mojego
mózgu, jeszcze na lotnisku, ale obraz wciąż jest zamazany i drżący, jakby to był
amatorski film kręcony kamerą z ręki.
Julie i ja siedzimy ze skrzyżowanymi nogami, patrząc na siebie, unosząc się
nad chmurami na jasnym, białym skrzydle samolotu. Wiatr mierzwi nam włosy, ale
nie bardziej niż podczas niespiesznej przejażdżki kabrioletem.
– Więc teraz śnisz? – mówi Julie.
Uśmiecham się nerwowo.
– Na to wygląda.
Julie się nie uśmiecha. Oczy ma zimne.
– Pewnie nie miałeś o czym śnić, dopóki nie zacząłeś mieć kłopotów
z dziewczynami. Jesteś jak dzieciak z podstawówki, który stara się prowadzić
dziennik.
Teraz jesteśmy na ziemi, siedzimy na zalanym słońcem, podmiejskim
trawniku. Na podwórku straszliwie otyła para piecze na ruszcie ludzkie kończyny.
Próbuję utrzymać spojrzenie Julie na sobie.
– Zmieniam się – mówię jej.
– Nie obchodzi mnie to – odpowiada. – Teraz jestem w domu. Z powrotem
w prawdziwym świecie, gdzie ty nie istniejesz. Wakacje się skończyły.
Po niebie przemyka mercedes ze skrzydłami i znika przy wtórze stłumionej
fali dźwiękowej.
– Odeszłam – mówi, patrząc mi twardo w oczy. – Było fajnie, ale już po
wszystkim. Tak to już jest.
Potrząsam głową, unikając jej spojrzenia.
– Nie jestem gotowy.
– A co według ciebie miało się stać?
– Nie wiem. Po prostu miałem nadzieję na coś. Na cud.
– Cudów nie ma. Jest przyczyna i skutek, sny i rzeczywistość, Żywi
i Martwi. Twoja nadzieja jest absurdalna. Twój romantyzm żałosny.
Patrzę na nią niepewnie.
– Już czas, żebyś dorósł. Julie wróciła na swoje miejsce, a ty wrócisz na
swoje, i tyle. Zawsze tak było. Zawsze tak będzie.
Uśmiecha się, a jej zęby to pożółkłe, ostre kły. Całuje mnie, wbijając je
w moje wargi, odgryzając język, przegryzając się do mózgu i krzycząc jak
umierające dziecko. Dławię się własną, czerwoną, gorącą krwią.
•••
DECYZJA
1
– Tato.
– No?
– Chyba mam dziewczynę.
Tata opuszcza notatnik i poprawia kask. Uśmiech pogłębia mu zmarszczki na
twarzy.
– Naprawdę?
– Chyba.
– Kto to taki?
– Julie Grigio.
Kiwa głową.
– Poznałem ją. Jest… hej!
Przechyla się nad barierką i wrzeszczy na robotnika podtrzymującego
stalowy pylon.
– Doug, to jest czterdziestka, a na przelocie używamy pięćdziesiątek.
Znów patrzy na mnie.
– Jest urocza. Ale uważaj, wygląda na niezłą petardę.
– Lubię petardy.
Tata uśmiecha się. Oczy mu się zamgliły.
– Ja też, młody.
Skrzeczy jego krótkofalówka. Wyciąga ją i zaczyna wydawać polecenia.
Patrzę na paskudny, betonowy kształt, który buduje. Stoimy na końcu muru
wysokiego na pięćdziesiąt stóp, obecnie długiego na kilka przecznic. Równolegle
do niego biegnie drugi mur, zmieniając Main Street w zamknięty korytarz
przecinający serce miasta. Niżej roją się robotnicy wylewający beton i stawiający
rusztowania.
– Tato?
– No?
– Myślisz, że to głupie?
– Co?
– Zakochać się.
Patrzy na mnie, a potem odkłada krótkofalówkę.
– Co masz na myśli, Pear?
– No… teraz. To, jak teraz wszystko wygląda. To znaczy, wszystko jest takie
niepewne… czy to głupota, marnować czas na coś takiego, gdy świat wygląda
w taki sposób? Gdy w każdej chwili wszystko może się rozpaść?
Tata przygląda mi się długą chwilę.
– Gdy poznałem twoją mamę – mówi – sam zadawałem sobie to pytanie. Za
nami było tylko kilka wojen i kryzysów. – Jego krótkofalówka znów zaczyna
trzeszczeć. Ignoruje to. – Przeżyłem z twoją mamą dziewiętnaście lat. Ale jak
myślisz, czy machnąłbym na to ręką, wiedząc, że dany mi będzie tylko rok? Albo
miesiąc?
Rozgląda się po budowie, kręcąc powoli głową.
– Perry, nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Nie ma co czekać na idealny świat.
Świat zawsze jest taki, jaki jest teraz i od ciebie zależy, jak na niego zareagujesz.
Patrzę na ciemne otwory okienne zrujnowanych wieżowców. Wyobrażam
sobie szkielety ludzi, którzy w nich żyli, wciąż siedzące za biurkami i pracujące,
żeby zdążyć przed terminami, które nigdy nie nadejdą.
– Co, gdybyś miał z nią spędzić tylko jeden tydzień?
– Perry… – mówi mój tata, lekko zdziwiony. – Chłopie, świat nie skończy
się jutro. Okej? Pracujemy nad tym, żeby go naprawić. Popatrz – pokazuje na ekipę
na dole – budujemy drogi. Zamierzamy połączyć inne twierdze i kryjówki,
połączyć enklawy, odbudować zasoby. – Tata klepie mnie w ramię. – Ty i ja,
wszyscy… poradzimy sobie. Jeszcze się nie poddawaj. Dobrze?
Ustępuję z lekkim westchnieniem.
– Okej.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Tata uśmiecha się.
– Trzymam cię za słowo.
•••
•••
– Tutaj jesteś.
Julie podciąga się na drabinie i staje na dachu mojego nowego domu, patrząc
na mnie. Ja patrzę na nią, a potem znów chowam twarz w dłoniach.
Podchodzi do mnie, ostrożnie stawiając kroki na cienkich arkuszach blachy
i siada obok mnie na brzegu dachu. Powoli machamy nogami w zimnym,
jesiennym powietrzu.
– Perry?
Nie odpowiadam. Wpatruje się w bok mojej twarzy. Wyciąga rękę i dwoma
palcami gładzi moje rozczochrane włosy. Jej oczy wciągają mnie jak studnia, ale
się opieram. Gapię się w dół na brudną ulicę.
– Nie wierzę, że tutaj jestem – mamroczę. – Ten głupi dom. Z tymi
wszystkimi podrzutkami.
Nie odpowiada od razu. Gdy już się odzywa, mówi cicho.
– To nie są podrzutki. Ktoś ich kochał.
– Przez chwilę.
– Ich rodzice nie odeszli. Zostali zabrani.
– Czy to jakaś różnica?
Patrzy na mnie tak twardym wzrokiem, że nie mogę unikać jej spojrzenia.
– Perry, twoja mama cię kochała. Nigdy w to nie wątpiłeś. Tak samo twój
tata.
Nie mogę znieść tego ciężaru. Poddaję się i pozwalam, żeby mnie przygniótł.
Gdy czuję, że zaczynają mi płynąć łzy, odwracam twarz od Julie.
– Jak chcesz, możesz sobie wierzyć, że Bóg cię porzucił, że odwrócił się od
ciebie los czy przeznaczenie, czy coś, ale przynamniej wiesz, że oni cię kochali.
– Jakby to miało jakieś znaczenie – mówię zduszonym głosem, unikając jej
wzroku. – Kogo to obchodzi. Nie żyją. Tak się sprawy mają. To się teraz liczy.
Nie odzywamy się przez kilka minut. Owiewa nas zimny wiatr. Niesie
kolorowe liście z lasów na zewnątrz. Wpadają w wielkie usta Twierdzy i lądują na
dachu domu.
– Perry, wiesz co – mówi Julie.
Głos drży jej z żalu.
– W końcu wszystko umiera. Wszyscy to wiemy. Ludzie, miasta, całe
cywilizacje. Nic nie zostaje. Więc gdyby egzystencja była zerojedynkowa, żywy
lub martwy, tu albo nie tu, to jaki, kurwa, sens miałoby to wszystko? – Patrzy
w górę na spadające liście, wyciąga rękę i łapie jeden płomiennoczerwony liść
klonu. – Moja mama mawiała, że właśnie dlatego mamy pamięć. I przeciwieństwo
pamięci – nadzieję. Więc rzeczy, które odeszły, wciąż są ważne. Tak, żebyśmy na
fundamentach przeszłości mogli budować przyszłość.
Obraca liść przed twarzą, w jedną i w drugą stronę.
– Mama mówiła, że życie tylko wtedy ma sens, gdy postrzegamy czas tak,
jak Bóg. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jednocześnie.
Pozwalam sobie spojrzeć na Julie. Dostrzega moje łzy i próbuje je otrzeć.
– Więc czym jest przyszłość? – pytam, nie cofając się. – Mogę dostrzec
przeszłość i teraźniejszość, ale co z przyszłością?
– No… – mówi Julie z urywanym śmiechem. – To chyba jest ta wariacka
część. Przeszłość składa się z faktów… przyszłość chyba tylko z nadziei.
– Lub strachu.
– Nie. – Mocno potrząsa głową i wkłada mi liść we włosy. – Nadziei.
•••
•••
Twierdza jest jeszcze większa, niż wydawała się z zewnątrz. Zajmuje dawny
stadion, z którego usunięto większość trybun, żeby zrobić miejsce dla kanciastych,
bezkształtnych budynków, wąskich i wznoszących się wysoko, aby zachować
przestrzeń horyzontalną. Słońce opadło poniżej linii dachu, a jedyne światło
pochodzi ze słabo świecących latarni ulicznych przeniesionych z miasta, przez co
przedmieścia toną w ciemnościach.
Moje pseudozatoki są rozpłomienione przez intensywność życia tutaj. Czuję
się jak komar tonący we flakonie perfum. Ale w środku tego gęstego oparu
wyczuwam Julie. Jej osobnicza woń wybija się z tej mieszaniny, wołając słabo, jak
głos pod wodą. Podążam za nią.
Gdy zaczynają się pojawiać pierwsze gwiazdy, odkrywam, co musi być jej
domem. Jest większy od budynków w okolicy i zaprojektowany z nudną
praktycznością – ma symetryczne ściany i pokryty jest szarym, aluminiowym
sidingiem. Wygląda jak skrzyżowanie wiejskiego domku i więziennej wieży
strażniczej. Ale istota Julie jest tak silna, że prawie ją widzę, jak unosi się
w powietrzu.
Cały dom jest ciemny, tylko w oknie balkonowym na piętrze pali się światło.
Balkon wystający ze ściany budynku wydaje się niesamowicie romantyczny,
dopóki nie zauważam karabinów na obrotnicach zamontowanych na każdym
narożniku.
Przyczajam się za stertą skrzynek zwalonych tam, gdzie normalnie powinno
być podwórko. Z domu słyszę głosy i zamykam oczy, rozkoszując się melodyjnymi
tembrami i słodkimi, muzycznymi rytmami. Słyszę Julie. Julie i inną dziewczynę,
dyskutujące o czymś z ożywieniem. Zamykam oczy i łapię się na tym, że lekko się
kołyszę, tańczę do ich konwersacyjnej samby.
Wreszcie rozmowa się urywa. Julie wychodzi na balkon. Minął dopiero
jeden dzień od jej odejścia, ale poczucie przywiązania, które mnie zalewa, ma siłę
dekad. Opiera łokcie na barierce. Ma na sobie luźną, czarną koszulę nocną, spod
której wystają jej gołe nogi. Sprawia wrażenie, że jest jej zimno.
– No i wróciłam – mówi w powietrze. – Z powrotem w zagrodzie. Gdy
weszłam przez drzwi, tata poklepał mnie po plecach. Jak żołnierza. Ledwie co
powiedział, jakieś „witaj w domu, Julie”, a potem musiał lecieć na jakieś spotkanie
czy coś.
Zamyka oczy i wzdycha.
– Właściwie to tęsknię za tym cholernym… Tęsknię za R. Czy to takie
porąbane, jak mi się wydaje? Tylko dlatego, że jest… czymkolwiek jest? Szczerze
mówiąc, myślę, że jest bardziej żywy niż połowa ludzi tutaj. Na pewno bardziej niż
tata. To znaczy, „zombie” to tylko nazwa stanu, którego nie rozumiemy. A co
znaczy nazwa, nie?
Bierze wdech, jakby miała mówić dalej, potem przerywa, wzdycha, podnosi
na wysokość oczu dyktafon kasetowy i patrzy na niego.
– Pieprzyć to. Audiodziennik… nie dla mnie.
Szybkim ruchem wyrzuca go przed siebie. Dyktafon uderza o sąsiedni dom
i ląduje, zniszczony, u moich stóp. Pochylam się i go podnoszę. Ostrożnie
otwieram pękniętą kieszeń i wyciągam kasetę. Wsuwam ją do kieszeni koszuli
i przyciskam do niej dłoń, czując jak jej kanty wciskają się w moją klatkę
piersiową. Jeżeli kiedykolwiek wrócę do mojego 747, to memento wyląduje na
kupce leżącej najbliżej miejsca, w którym sypiam.
Julie podciąga się na balustradę balkonu i siada tyłem do mnie, gryzmoląc
w swoim starym, zniszczonym notatniku.
Dziennik czy wiersze?
Jedno i drugie, głupku.
Jestem w nich?
Wychodzę z cieni.
– Julie – szepczę.
Nie podskoczyła. Odwraca się powoli, a jej twarz topnieje w uśmiechu,
jakby przeszło przez nią pierwsze tchnienie wiosny.
– O… mój Boże – mówi, na wpół się śmiejąc, a potem zeskakuje z barierki
i okręca, żeby na mnie spojrzeć.
– R! Skąd się tutaj wziąłeś! O mój Boże!
Uśmiecham się.
– Cześć.
– Co ty tu robisz? – syczy, próbując ściszyć głos.
Wzruszam ramionami, uznając, że ten gest akurat tu pasuje. To bywa
konieczne w świecie tak nie do wypowiedzenia, jak nasz.
– Przyszedłem, żeby… cię zobaczyć.
– Ale R, ja odeszłam! Musiałam, pamiętasz? Powinieneś był się z tym
pogodzić i powiedzieć: żegnaj!
– Nie wiem, dlaczego… mówisz „żegnaj”. Ja mówię „witaj”.
Jej wargi drżą, ale wreszcie uśmiecha się niechętnie.
– No naprawdę, dowcipny jesteś. Ale poważnie…
– Jules! – Z domu rozlega się głos. – Chodź, chcę ci coś pokazać!
– Nora, sekundę! – odpowiada Julie.
Patrzy w dół, na mnie.
– R, to jest szaleństwo. Zabiją cię. Ludzie, którzy tutaj rządzą, nie są tacy,
jak ja, są jak… no, są jak wasi przywódcy, te pieprzone szkielety. Nie wysłuchają
nas, nie pozwolą, żeby w ich oglądzie świata pojawiły się jakieś pęknięcia, po
prostu cię zastrzelą. Rozumiesz?
Kiwam głową.
– Tak.
Zaczynam włazić po rynnie.
– Jezu, R! Czy ty mnie słuchasz?
Jestem jakieś trzy stopy nad ziemią, gdy sobie uświadamiam, że choć teraz
jestem w stanie biegać, mówić i zakochać się, wspinaczka nadal przekracza moje
możliwości. Tracę chwyt na rynnie i spadam płasko na plecy. Julie zakrywa usta,
ale nie udaje jej się całkowicie stłumić śmiechu.
– Cabernet! – woła znów Nora. – Rozmawiasz z kimś?
– Chwila, okej? Nagrywam dziennik na kasecie.
Wstaję i otrzepuję się z kurzu. Patrzę w górę na Julie. Brwi ma ściągnięte
i przygryza wargę.
– R… – mówi żałośnie. – Nie możesz…
Drzwi balkonowe stają otworem i pojawia się Nora. Jej loki są dokładnie tak
grube i rozwichrzone, jak w moich wizjach. Jednak nigdy nie widziałem jej stojącej
i jest zaskakująco wysoka, co najmniej trzydzieści centymetrów wyższa od Julie.
Spod spódnicy we wzór kamuflażowy widać długie, brązowe nogi.
– Hej, co ty… – zaczyna, a potem mnie zauważa, a jej oczy robią się wielkie.
– O. Mój. Boże. Czy to on?
Julie wzdycha.
– Nora, poznaj R. R, to jest Nora.
Nora gapi się na mnie, jakbym był Sasquatchem, Yeti, może jednorożcem.
– Yyy… miło mi cię poznać… R.
– Wzajemnie – odpowiadam, a Nora zasłania dłonią usta, żeby zdusić
zachwycony pisk, potem patrzy na Julie i znów na mnie.
– I co mamy zrobić? – Julie pyta Norę, starając się ignorować jej
podekscytowanie. – Po prostu się pojawił. Próbuję mu powiedzieć, że go zabiją.
– No, przede wszystkim powinien dostać się na górę – mówi Nora, cały czas
się na mnie gapiąc.
– Do domu? Porąbało cię?
– Weź przestań, twojego ojca nie będzie przez następne dwa dni. Będzie
bezpieczniejszy w domu niż na ulicy.
Julie zastanawia się przez chwilę.
– Dobra. Zaczekaj, R, zejdę na dół.
Idę na drugą stronę domu i staję przed drzwiami, czekając nerwowo,
w koszuli i pod krawatem. Otwiera, uśmiechając się wstydliwie. Bal na koniec
świata.
– Cześć, Julie – mówię, jakby wcześniejsza rozmowa się nie odbyła.
Waha się, a potem robi krok do przodu i ściska mnie.
– Właściwie to za tobą tęskniłam – mówi z twarzą w mojej koszuli.
– Słyszałem.
Cofa się, żeby na mnie spojrzeć, a w jej oczach błyska coś dzikiego.
– Słuchaj, R – zaczyna. – Jeśli cię pocałuję, to czy, no… wiesz… przemienię
się?
Mózg mi skacze jak nagranie trzęsienia ziemi. O ile mi wiadomo, tylko
ugryzienie, brutalny transfer krwi i wydzielin ma moc, żeby Żywy dołączył do
Martwych, zanim naprawdę umrze. Przyspieszyć nieuniknione. Ale znów mam
pewność, że nikt, nigdy nie zadał takiego pytania.
– Nie… sądzę – mówię. – Ale…
Na końcu ulicy rozbłyskują światła. W nocną ciszę wdziera się dźwięk
komend wyszczekiwanych przez dwóch strażników.
– Cholera, patrol – szepcze Julie i wciąga mnie do domu. – Musimy pogasić
światła, to już prawie godzina policyjna. Chodź.
Biegnie po schodach. Idę za nią na miękkich nogach i z rozdygotanym
sercem.
Pokój Julie to jedyne miejsce w domu, które wygląda, jakby ktoś w nim
mieszkał. W korytarzach, w kuchni, w gabinecie ściany są białe i pozbawione
ozdób, meble są aluminiowe, a nad głową migoczą rzędy fluorescencyjnych
świetlówek. Na podłodze leży wykładzina przemysłowa, sztywna i odporna na
zabrudzenia.
Julie wyłącza lampę pod sufitem i włącza małą, starą lampkę stojącą przy
łóżku. Na ścianach wisi mnóstwo niewykończonych obrazów malowanych
akrylami. Czarno-białe zdjęcia. Kilka plakatów zespołów, których nie rozpoznaję.
Dywanu nie widać spod warstwy wymiętych ubrań.
– No więc… R – mówi Nora, siadając na pudle pełnym płyt kompaktowych
i pochylając się ku mnie z przejęciem. – Jesteś zombie, tak? Jak umarłeś?
– Nie… pamiętam.
– Nie widzę żadnych większych śladów po ugryzieniach ani ran
postrzałowych, ani nic. To musiała być przyczyna naturalna. Nikt nie był w stanie
ci nic powiedzieć?
Wzruszam ramionami.
– Ile masz lat?
Wzruszam ramionami.
– Wyglądasz na dwadzieścia kilka, ale możesz mieć trzydzieści kilka. Masz
taką twarz, że trudno powiedzieć. Jak to jest, że nie jesteś zgniły? Nawet twój
zapach jest ledwie wyczuwalny.
– Ja nie… yyy…
– Czy twoje ciało nadal funkcjonuje, jak kiedyś? Nie, zgadza się? Mam na
myśli, czy nadal możesz, no wiesz?…
– Jezu, Nora – wcina się Julie. – Daj mu spokój. Nie przyszedł tu, żeby
udzielać wywiadu.
Spoglądam z wdzięcznością na Julie. Siada w rogu łóżka i opiera łokcie na
kolanach.
– Jednak mam jedno pytanie. Jakim cudem się tu dostałeś? Do Twierdzy?
Wzruszam ramionami.
– Wszedłem.
– Jak ominąłeś strażników?
– Udałem… Żywego.
Gapi się na mnie.
– Wpuścili cię? Ted cię wpuścił?
– Było… zamieszanie.
Przykłada dłoń do czoła.
– Wow. To jest… – przerywa, a na jej twarzy pojawia się niedowierzający
uśmiech. – Wyglądasz… ładniej. R, czy ty się uczesałeś?
– On się przebrał! – śmieje się Nora. – Przebrał się za Żywego!
– Ale się udało – mówi z podziwem Julie. – Dostał się do środka. Jestem
pewna, że nigdy wcześniej nie zdarzyło się coś takiego.
– Myślisz, że mógłby wyjść na ulicę? – zastanawia się Nora.
Julie przygląda mi się z powątpiewaniem, jak fotograf zmuszony pracować
z tęgą modelką.
– No… – mówi wreszcie. – Sądzę, że to możliwe.
Kurczę się pod ich oceniającymi spojrzeniami. Wreszcie Julie bierze głęboki
wdech i wstaje.
– No nic, chyba będziesz musiał tu zostać, przynajmniej dzisiaj, aż
wymyślimy, co z tobą zrobić. Idę podgrzać coś do jedzenia. Nora, chcesz też? Ryż
i fasola, mniam mniam…
– Nie, godzinę temu wzięłam carbteinę. – Patrzy na mnie podejrzliwie. – R,
jesteś… głodny?
Potrząsam głową.
– Nie.
– Bo nie wiem, co mamy zrobić z twoimi potrzebami dietetycznymi. Znaczy
się, wiem, że nic na to nie poradzisz, Julie wszystko mi wyjaśniła, ale nie mamy…
– Naprawdę – przerywam jej – niczego mi nie… trzeba.
Nie wygląda na przekonaną. Wyobrażam sobie, jakie sceny ma przed
oczami. Ciemny pokój pełen krwi. Jej przyjaciele umierający na podłodze. Ja
z wyciągniętymi rękami człapiący w stronę Julie. Julie może i ją przekonała, że
jestem szczególnym przypadkiem, ale nerwowe spojrzenia nie powinny mnie
dziwić. Nora przez kilka minut przygląda mi się w milczeniu. Potem się podrywa
i zaczyna skręcać jointa.
Gdy wraca Julie z jedzeniem, pożyczam jej łyżkę i biorę trochę ryżu,
uśmiechając się podczas żucia. Jak zwykle smakuje jak styropian, ale daję radę
przełknąć. Julie i Nora patrzą na siebie, a potem na mnie.
– Jak smakuje? – niezobowiązująco pyta Julie.
Krzywię się.
– Okej, ale i tak od dawna nie zjadłeś żadnego człowieka. A wciąż chodzisz.
Jak myślisz, może kiedyś będziesz w stanie zrezygnować z… żywego jedzenia?
Uśmiecham się do niej ironicznie.
– Sądzę, że… to możliwe.
Julie uśmiecha się na te słowa. W gruncie rzeczy cała twarz rozjaśnia jej się
z ulgi. Mam więc nadzieję, że się nie mylę. Mam nadzieję, że to prawda. Mam
nadzieję, że nie nauczyłem się kłamać.
•••
Wszyscy troje śpimy w pokoju Julie. To duży dom i jest w nim mnóstwo
łóżek, ale nikt nie ma ochoty chodzić po pustych korytarzach. Pokój Julie jest jak
mały, ciepły bunkier w zamarzniętej pustce Arktyki. Nora zajmuje łóżko. Julie i ja
śpimy na podłodze.
Po dziesięciu minutach Nora chrapie. Julie i ja leżymy na plecach pod
cienkim kocem. Od twardej jak skała podłogi oddzielają nas sterty ubrań. To
dziwne uczucie, być tak całkowicie przez nią otoczonym. Zapach jej życia jest
wszędzie. Jest na mnie, pode mną i obok mnie. To tak, jakby cały pokój był z niej
zrobiony.
– R – szepcze, patrząc w sufit. Są na nim cytaty i gryzmoły namalowane
świecącą w ciemności farbą.
– No?
– Nienawidzę tego miejsca.
– Wiem.
– Zabierz mnie gdzieś indziej.
Milczę, wpatrując się w sufit. Żałuję, że nie potrafię przeczytać, co tam jest
napisane. Zamiast tego udaję, że litery to gwiazdy. Słowa to konstelacje.
– Dokąd… chcesz jechać?
– Nie wiem. Gdzieś daleko. Do jakiegoś odległego kraju, gdzie nie dzieje się
nic takiego, jak tutaj. Gdzie ludzie po prostu żyją spokojnie.
Nie odzywam się.
– Jeden ze starszych przyjaciół Perry’ego jest pilotem. Moglibyśmy wziąć
twój samolot! To by było jak latanie camperem, moglibyśmy polecieć wszędzie! –
Przekręca się na bok i uśmiecha do mnie. – Jak myślisz, R? Moglibyśmy polecieć
na drugi koniec świata.
Podekscytowanie w jej głosie sprawia, że krzywię się boleśnie. Mam
nadzieję, że nie widzi ponurego światła w moich oczach. Nie jestem pewien, ale
ostatnio coś jest w powietrzu, jakiś martwy spokój, gdy idę przez miasto i jego
obrzeża, który mówi mi, że czasy tropikalnych rajów się skończyły. Zaraza
ogarnęła cały świat.
– Powiedziałaś – zaczynam, przygotowując się do wyrażenia złożonej myśli
– powiedziałaś… że…
– Spokojnie – zachęca. – Powiedz to po swojemu.
– Powiedziałaś… samolot nie jest… całym światem.
Jej uśmiech blednie.
– Co?
– Nie… poleci… nad bałaganem.
Marszczy brwi.
– Ja powiedziałam coś takiego?
– Twój tata… betonowe klocki… mury i broń… Ucieczka… nie lepsza… od
ukrywania się. To samo. Może gorzej.
Rozmyśla przez chwilę.
– Wiem – mówi wypranym z emocji głosem i czuję się winny, że
zniszczyłem jej tę krótką chwilę radości. – Wiem o tym. Od lat to sobie
powtarzam… że wciąż jest nadzieja, że jakoś możemy wszystko naprawić, bla bla
bla. Kurwa. Po prostu… ostatnio coraz trudniej w to wierzyć.
– Wiem – mówię, starając się ukryć nieszczerość. – Ale nie można… się
poddawać.
Jej głos staje się mroczny. Przejrzała mój blef.
– A ty co się nagle zrobiłeś taki pełen nadziei? O czym naprawdę myślisz?
Nic nie mówię, ale ona czyta w mojej twarzy jak z nagłówka w gazecie,
jednego z tych, które mówią o bombie atomowej, śmierci prezydenta i wojnach
światowych przy użyciu coraz mniejszej czcionki.
– Nie ma już dokąd uciekać, o to chodzi.
Niemal niezauważalnie potrząsam głową.
– Cały świat – mówi. – Myślisz, że cały świat jest martwy? Wszystko jest
spustoszone?
– Tak.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Nie wiem. Ale… tak czuję.
Wzdycha głęboko, patrząc w ciemność.
– Więc co mamy robić?
– Trzeba… naprawić.
– Co naprawić?
– Nie wiem. Wszy…stko.
Unosi się na łokciu.
– O czym ty mówisz? – Jej głos nie jest już cichy.
Nora porusza się i przestaje chrapać.
– Wszystko naprawić? – mówi Julie, jej oczy połyskują w mroku. – A niby
jak mamy to zrobić? Jeśli masz jakieś świetny pomysł, to proszę, podziel się nim,
bo to wcale nie jest tak, że myślę o tym dosłownie przez cały czas. To wcale nie
wypala mi mózgu dniami i nocami, odkąd odeszła moja mama. Jak mamy
wszystko naprawić, kiedy jest tak bardzo popsute. Każdy umiera, raz za razem,
bardziej i bardziej, głębiej i głębiej. Co mamy robić? Wiesz, co było przyczyną?
Tej zarazy?
Waham się.
– Nie.
– Więc jak możesz mieć nadzieję, że możesz coś z tym zrobić? R, ja chcę
wiedzieć. Jak mamy to „naprawić”?
Gapię się w sufit. Wpatruję się w słowne konstelacje, lśniące zielenią
w odległym kosmosie. Gdy tam leżę, pozwalając, żeby mój umysł wznosił się do
tych wyimaginowanych niebios, dwie gwiazdy zaczynają się zmieniać. Obracają
się, wyostrzają, aż ich kształty wreszcie się ustalają. Stają się… literami.
T
R
– Tr… – szepczę.
– Co?
– Truh… – powtarzam, próbując to wymówić. To jest dźwięk. To jest
sylaba. Niewyraźny gwiazdozbiór staje się słowem.
– Co to… jest? – pytam, pokazując na sufit.
– Co? Cytaty?
Wstaję i pokazuję na zdanie.
– To.
– To wers z Imagine. Piosenki Johna Lennona.
– Który… wers?
– It’s easy if you try[11].
Stoję tam przez minutę, patrząc w górę jak nieustraszony badacz kosmosu.
Potem się kładę i zakładam ręce za głowę. Oczy mam szeroko otwarte. Nie mam
odpowiedzi na pytania, które zadaje, ale czuję ich istnienie. Blade punkciki światła
w odległej ciemności.
[10] Transformator Tesli – transformator powietrzny wytwarzający wysokie
napięcie rzędu milionów woltów.
[11] It’s easy if you try (ang.) – to łatwe, jeśli spróbujesz.
2
Powolne kroki. Błoto pod podeszwami. Nie rozglądaj się. Dziwne mantry
kołaczące mi się w głowie. Mamrotanie z ciemnych alejek. Dokąd idziesz, Perry?
Głupiutkie dziecko. Bezmózgi chłopiec. Dokąd? Z każdym dniem wszechświat jest
coraz większy, ciemniejszy, zimniejszy. Zatrzymuję się przed czarnymi drzwiami.
W tym metalowym domu mieszka dziewczyna. Czy ją kocham? Trudno
powiedzieć. Ale tylko ona została. Ostatnie czerwone słońce w ciągle
rozszerzającej się pustce.
Wchodzę do domu i zastaję ją siedzącą na klatce schodowej, z ramionami
skrzyżowanymi na kolanach. Przykłada palec do ust.
– Tata – szepcze.
Kiwam głową i zerkam w górę schodów w stronę głównej sypialni. Słyszę
męski głos mamroczący w ciemności.
– Jesteś taka, jak ona, Julie. Wyglądasz dokładnie jak ona. To zdjęcie… park
wodny. Nie mogę tego zrozumieć.
Julie podnosi się cicho i idzie w stronę drzwi frontowych.
– Twoje oczy. Włosy. Nie jesteś mną. Jesteś nią. Jak ona to zrobiła?
Otwieram drzwi i cofam się. Julie idzie za mną na palcach, bezdźwięcznie.
– Jak mogła być taka słaba? – pyta mężczyzna głosem jak topniejąca stal. –
Jak mogła nas tutaj zostawić?
Idziemy w ciszy. Na włosach osiada nam mżawka. Strząsamy ją jak psy.
Dochodzimy do domu pułkownika Rosso i Julie puka do drzwi. Żona Rosso
otwiera, spogląda na Julie i przytula ją. Wchodzimy do środka, w ciepło.
Rosso siedzi w salonie, popijając kawę, zerkając przez okulary na zalaną
wodą, starą książkę. Podczas gdy Julie i pani Rosso rozmawiają w kuchni, siadam
naprzeciwko pułkownika.
– Perry – mówi Rosso.
– Pułkowniku.
– Jak się trzymasz?
– Żyję.
– Dobry początek. Zaadaptowałeś się w domu?
– Gardzę nim.
Rosso przez chwilę się nie odzywa.
– Co masz na myśli, Perry?
Szukam słów. Chyba zapomniałem większości z nich.
– Okłamał mnie – mówię wreszcie cicho.
– Jak to?
– Powiedział, że naprawiamy rzeczy, i że jeśli się nie poddamy, to wszystko
będzie dobrze.
– Wierzył w to. Ja chyba też w to wierzę.
– Ale potem umarł. – Głos mi drży i walczę, żeby nad tym zapanować. –
A to było bez sensu. Żadnej bitwy, żadnej wielkiej ofiary, po prostu głupi wypadek
w pracy, który każdemu mógł się przydarzyć, kiedykolwiek.
– Perry…
– Sir, nie rozumiem tego. Po co próbować naprawiać świat, w którym
jesteśmy tak krótko? Jakie znaczenie ma cała ta praca, skoro po prostu zniknie?
Bez ostrzeżenia? Cholerna cegła spadająca na głowę?
Rosso milczy. W ciszy słychać z kuchni prowadzoną półgłosem rozmowę,
więc głosy opadają do szeptu, próbując ukryć przed pułkownikiem to, o czym
z pewnością już wie. Nasz mały świat jest zbyt zmęczony, żeby się przejmować
grzeszkami przywódców.
– Chcę wstąpić do Straży – oznajmiam.
Głos mam teraz pewny. Twarz nieustępliwą.
Rosso wzdycha głęboko i odkłada książkę.
– Dlaczego, Perry?
– Bo to ostatnia rzecz warta tego, żeby ją robić.
– Sądziłem, że chciałeś pisać.
– To nie ma sensu.
– Dlaczego?
– Teraz mamy większe troski. Generał Grigio mówi, że to ostatnie dni. Nie
chcę ich zmarnować na skrobanie po papierze.
– Pisanie to nie jest skrobanie po papierze. To komunikacja. Pamięć.
– To już nie znaczenia. Jest za późno.
Patrzy na mnie uważnie. Znów podnosi książkę i pokazuje mi okładkę.
– Znasz tę historię?
– Gilgamesz.
– Tak. Epos o Gilgameszu, jedno z najwcześniejszych znanych dzieł
literackich. Można by powiedzieć, że to powieściowy debiut ludzkości. – Rosso
przerzuca kruche, żółte kartki. – Miłość, seks, krew i łzy. Podróż w poszukiwaniu
wiecznego życia. Ucieczka przed śmiercią.
Sięga przez stół i podaje książkę Perry’emu.
– Został napisany przeszło cztery tysiące lat temu, na kamiennych
tabliczkach, przez ludzi, którzy babrali się w błocie i rzadko dożywali czterdziestki.
Przetrwał niezliczone wojny, katastrofy i zarazy, i wciąż fascynuje, nawet teraz,
ponieważ oto ja, siedząc na współczesnych ruinach, czytam go.
Patrzę na pułkownika Rosso, a nie na książkę. Palce wbijam w skórzaną
okładkę.
– Świat, który zrodził tę opowieść, zginął dawno temu, tamci ludzie pomarli,
ale wciąż ma wpływ na teraźniejszość i przyszłość, ponieważ ktoś przejmował się
tamtym światem na tyle, żeby go zachować. Żeby go ująć w słowa. Żeby go
zapamiętać.
Otwieram książkę na środku. Kartki są pomazane strzałkami, wiele słów jest
podkreślonych, zaznaczone są miejsca, w których brak oryginalnych wersów,
zniszczonych i straconych dla historii. Wpatruję się w te znaki i pozwalam, żeby
wypełniły mój umysł.
– Nie chcę pamiętać – mówię i zatrzaskuję książkę. – Chcę wstąpić do
Straży. Chcę robić niebezpieczne rzeczy. Chcę zapomnieć.
– Perry, co ty mówisz?
– Nic nie mówię.
– Wydaje mi się, że tak.
– Nie. – Cienie w pokoju kładą się liniami na naszych twarzach, odbierając
oczom barwę. – Nie zostało nic, o czym warto by mówić.
•••
•••
•••
•••
•••
•••
– Hej, truposzu.
Jesteśmy w 747. Góry moich pamiątek są posortowane i poukładane
w schludne sterty. W przejściu leżą orientalne dywaniki. Z adaptera łagodnie nuci
Dean Martin.
– Perry?
Jest w kokpicie, siedzi w fotelu pilota z rękami na kontrolkach. Ma na sobie
mundur, a biała koszula poplamiona jest krwią. Uśmiecha się do mnie, a potem
wskazuje na okno, za którym przemykają chmury.
– Osiągnęliśmy wysokość podróżną. Możesz swobodnie chodzić po kabinie.
Powolnymi, ostrożnymi ruchami wstaję i dołączam do niego. Patrzę na niego
niespokojnie. Uśmiecha się. Przeciągam palcem po znajomej warstwie kurzu na
kontrolkach.
– To nie jest jedno z twoich wspomnień, prawda?
– Nie. To twoje. Chciałem, żebyś się czuł komfortowo.
– Czy to na twoim grobie właśnie stoję?
Wzrusza ramionami.
– Pewnie tak. Jednak pewnie jest w nim tylko pusta czaszka. Ty i twoi
przyjaciele zabraliście większość mnie do domu jako przekąskę, pamiętasz?
Otwieram usta, żeby znów przeprosić, ale on zamyka oczy i macha ręką.
– Nie rób tego, proszę. To już przeszłość. Poza tym, to nie mnie tak
naprawdę zabiłeś, to był ten starszy i mądrzejszy Perry. Ten to chyba Perry
z czasów liceum, młody, optymistyczny i piszący powieść pod tytułem Duchy
kontra wilkołaki. Nie chcę teraz myśleć o byciu martwym.
Patrzę na niego niepewnie.
– Jesteś znacznie bardziej pogodny niż w swoich wspomnieniach.
– Stąd mam perspektywę. Trudno brać życie tak poważnie, gdy widzisz je
w całości.
Zerkam na niego. Jego rzeczywistość jest bardzo przekonująca, gęsia skórka
i cała reszta.
– Czy ty… to naprawdę ty? – pytam.
– Co to znaczy?
– Przez cały ten czas, gdy z tobą rozmawiałem, byłeś tylko… resztkami
swojego mózgu? Czy to naprawdę ty?
Śmieje się.
– Czy to naprawdę ma znaczenie?
– Jesteś duszą Perry’ego?
– Może. Czymś w tym rodzaju. Jakkolwiek byś to nazwał.
– Jesteś… w Niebie?
Śmieje się i szarpie przesiąkniętą krwią koszulę.
– No, niezupełnie. R, czymkolwiek jestem, jestem w tobie. – Na widok mojej
miny znowu się śmieje. – Popieprzone, nie? Ale Starszy-Mądrzejszy wykolegował
się z tego życia w dość ponury sposób. Może to nasza szansa, żeby go dogonić
i naprawić pewne rzeczy, zanim… wiesz. Cokolwiek jest dalej.
Wyglądam przez okno. Ani śladu lądu czy morza, wszędzie dookoła
rozpościerają się tylko jedwabiste góry chmur.
– Dokąd lecimy?
– Przed siebie, cokolwiek jest dalej.
Z sarkastyczną powagą wznosi oczy do nieba, a potem się uśmiecha.
– Ty pomożesz mi się tam dostać, a ja pomogę tobie.
Samolot podskakuje w dziurze powietrznej, a ja czuję, jak skręca mi się
żołądek.
– Dlaczego miałbyś mi pomagać? To przeze mnie umarłeś.
– Daj spokój, R, nie rozumiesz?
Wydaje się zirytowany moim pytaniem. Wbija we mnie wzrok pełen
gorączkowej mocy.
– Ty i ja jesteśmy ofiarami tej samej choroby. Walczymy w tej samej wojnie,
tylko w innych bitwach i innych miejscach, i jest o wiele za późno, żebym cię za
cokolwiek nienawidził, bo jesteśmy tą samą przeklętą rzeczą. Moja dusza, twoja
świadomość, cokolwiek zostało ze mnie, połączyło się z tym, co zostało z ciebie,
wszystko poplątane i stopione.
Serdecznie klepie mnie po ramieniu, prawie sprawiając mi ból.
– Przyjacielu, siedzimy w tym razem.
Samolot zaczyna lekko dygotać. Ster kołysze się przed Perrym, ale on nie
zwraca na to uwagi. Nie wiem, co powiedzieć.
– Okej – mówię w końcu.
Kiwa głową.
– Okej.
Kolejna słaba wibracja pokładu, jak po wybuchu bomby gdzieś daleko.
– Dobra – mówi. – Bóg zrobił z nas partnerów naukowych. Musimy pogadać
o naszym projekcie.
Bierze głęboki wdech i patrzy na mnie, pocierając podbródek.
– Ostatnio słyszę sporo inspirujących myśli tłukących ci się po głowie. Nie
jestem jednak pewien, czy naprawdę rozumiesz, w jaką burzę się pakujemy.
W kabinie mruga kilka czerwonych światełek. Gdzieś na zewnątrz samolotu
słychać jakby skrobanie.
– Czego nie zauważyłem? – pytam.
– Co ze strategią? Pętamy się po tym mieście jak kociak po schronisku dla
psów. Ciągle mówisz o zmienianiu świata, ale siedzisz i liżesz łapy, podczas gdy
zaczyna nas okrążać sfora pit bulli. Jaki jest plan, kociaku?
Na zewnątrz chmury ciemnieją. Światła migoczą, a sterty moich pamiątek
lekko się chwieją.
– Ja jeszcze… nie mam żadnego.
– No to kiedy? Wiesz, że sprawy się zmieniają. Ty się zmieniasz, twoi
Martwi kumple się zmieniają, świat jest gotów na to, żeby się coś zmieniło. Na co
czekamy?
Samolot dygocze i zaczyna nurkować. Przywieram do fotela drugiego pilota,
czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
– Ja nie czekam. Właśnie to robię.
– Co robisz? Co my robimy?
– Próbujemy. – Patrzę Perry’emu w oczy i chwytam się siedzenia, gdy
samolot trzęsie się i jęczy. – Chcę tego. Sprawiam, że mnie to obchodzi.
Perry mruży oczy i zaciska wargi, ale nic nie mówi.
– To pierwszy krok, prawda? – przekrzykuję wiatr i ryczące silniki. – Od
czegoś trzeba zacząć.
Samolotem potężnie rzuca i moje rzeczy, obrazy, filmy, lalki i miłosne
liściki latają po całej kabinie. Na kokpicie zapalają się kolejne światełka, a w radiu
trzeszczy jakiś głos.
R? Haaaaloooo? Wszystko w porządku?
Twarz Perry’ego tężeje, znika całe rozbawienie.
– R, zbliżają się kłopoty. Właściwie to czekają na ciebie tuż za bramą
cmentarza. Masz rację, chęć to pierwszy krok. Ale drugi to podjęcie decyzji. Gdy
nadejdzie powódź, nie chcę widzieć, że pogrążasz się w marzeniach. Teraz jest
z tobą moja mała dziewczynka.
R, przerażasz mnie! Obudź się!
– Jest znacznie delikatniejsza niż wygląda – mówi Perry, a jego cichy głos
jakoś przebija się przez hałas. – Od teraz jesteś mężczyzną, Rambo. Chroń ją. To
jest prawdziwe.
Kiwam głową. Perry kiwa głową. Potem odwraca się twarzą do okna
i zaplata ręce na piersi. Kontrolki migoczą dziko. Chmury burzowe się rozdzielają
i nurkujemy w stronę ziemi, zmierzając dokładnie w stronę Twierdzy, i oto są,
piękni R i J, siedzący na rozłożonym na dachu kocu. R patrzy w górę i nas
dostrzega, oczy mu się rozszerzają, gdy my…
•••
Sad, jak się okazuje, nie jest częścią systemu upraw Twierdzy. To ich jedyny
pub albo przynajmniej to, co w tym nowym bastionie prohibicji uchodzi za pub.
– Ja się pytam – mówi Julie, gdy wchodzimy do środka i przepychamy się
przez tłum – czy jest coś głupszego niż zbieranina podstarzałych byłych żołnierzy
i pracowników budowlanych topiących smutki w pierdolonym soku owocowym?
Sad jest pierwszym budynkiem, jaki widzę w Twierdzy, który ma jakiś
charakter. Są tutaj wszystkie typowe akcesoria barowe – tablice do strzałek, stoły
bilardowe, płaski telewizor z meczami footballu. Początkowo jestem zdumiony tym
wystrojem – czyżby nadal istniała rozrywka? Czy wciąż są ludzie, którzy pomimo
czasów, które nastały, beztrosko się bawią? Ale wtedy, po dziesięciu minutach
trzeciej kwarty, obraz migocze, jakby leciał z taśmy VHS i na ekranie pojawia się
inny mecz, drużyny i punktacja zmieniają się w środku gry. Pięć minut później
z szarpnięciem obraz znów się zmienia. Żaden z fanów sportu nie wydaje się tym
przejmować. Niewidzącymi oczami patrzą nieprzerwanie na zawody i jakby nigdy
nic popijają swoje drinki.
Kilku bywalców zauważa, że się im przyglądam i odwracam wzrok. Ale
potem znów patrzę. Coś w tej scenie mnie nurtuje. Jakaś myśl zaczyna się
krystalizować, jak zdjęcie robione polaroidem.
– Trzy grapefruitowe – rzuca Julie do barmana, przekrzykując hałas.
Siadamy przy barze i dziewczęta zaczynają rozmawiać. Muzyka ich głosów
zastępuje brzęczenie klasycznego rocka z szafy grającej, ale potem nawet ona
przycicha do stłumionego szmeru. Gapię się w telewizor. Gapię się na ludzi. Pod
ich mięśniami widzę zarys kości. Stawy przebijające się przez grubą skórę.
Ramiona, szczęki i obojczyki. Widzę ich szkielety, a obraz nabierający kształtu
w moim umyśle jest czymś, czego się nie spodziewałem: odbitką Kościstych.
Zerknięciem w ich pokręcone, wysuszone umysły.
Wszechświat się zacieśnia. Gdy odpada ostatni kawałek ciała, cała pamięć
i wszystkie przyszłe możliwości kompresują się. Czas i przestrzeń się kurczą, aż
stają się tylko mikroskopijnymi punkcikami. Istnienie w jednym wymiarze,
niezmiennym stanie wieczności – oto świat Kościstych. Są jak zdjęcia w dowodzie
osobistym, wizerunki zamarłe w chwili, gdy odrzucają całe swoje
człowieczeństwo. To pozbawiony serca, beznadziejny moment, gdy zrywają
ostatnią nić i cicho osuwają się w otchłań. Teraz nic już nie zostało. Żadnych myśli,
żadnych uczuć, żadnej przeszłości, żadnej przyszłości. Nie zostaje nic poza
desperacką potrzebą utrzymania stanu rzeczy. Tak, jak jest. Tacy, jakimi zawsze
byli. Muszą się tego trzymać, albo ich to przytłoczy, albo staną w ogniu i zostaną
pochłonięci przez kolory, dźwięki, otwarte niebo.
I tak przez moją głowę przemyka myśl, szepcząc na nerwach jak głos
przemykający przez linie telefoniczne – a co, gdybyśmy ich wyrwali z tego stanu?
Już zdołaliśmy naruszyć ich strukturę wystarczająco, by spowodować ślepą furię.
Czy gdybyśmy dali radę spowodować zmianę tak głęboką, tak nową i porażającą,
to czy po prostu by się załamali? Poddali? Obrócili w pył i odlecieli na skrzydłach
wiatru?
– R – mówi Julie, trącając mnie w ramię. – Gdzie jesteś? Znów śnisz na
jawie?
Uśmiecham się i wzruszam ramionami. Znów mowa mnie zawodzi. Muszę
znaleźć sposób, żeby weszła do mojego umysłu, i to szybko. Czymkolwiek jest to,
co próbuję zrobić, wiem, że nie dam rady zrobić tego sam.
Barman wraca z naszymi napojami. Julie uśmiecha się do mnie i do Nory,
gdy unosimy trzy szklanki bladożółtego nektaru.
– Pamiętacie, jak byliśmy dziećmi i czysty sok grapefruitowy był napojem
dla twardzieli? Coś jak whiskey?
– Pewnie – śmieje się Nora. – Sok jabłkowy był dla cieniasów.
Julie unosi swoją szklankę.
– Za naszego nowego przyjaciela Archiego.
Nieznacznie podnoszę szklankę ponad bar, a dziewczęta stukają o nią
swoimi. Pijemy. Niezupełnie czuję smak, ale sok szczypie mnie w usta, wlewając
się w stare ranki w moich policzkach, ugryzienia, których nie pamiętam.
Julie zamawia jeszcze jedną kolejkę, a gdy się pojawia, zarzuca na ramię
swoją torbę i podnosi wszystkie trzy szklanki. Pochyla się i mruga do mnie i Nory.
– Zaraz wracam.
Z napojami w rękach znika w łazience.
– Co ona… robi? – pytam Norę.
– Nie wiem. Kradnie nasze drinki?
Siedzimy w niezręcznej ciszy, dalecy znajomi, którzy bez Julie nie mają
o czym rozmawiać. Po kilku minutach Nora pochyla się do mnie.
– Wiesz, dlaczego powiedziała, że jesteś moim chłopakiem, prawda? – pyta
cichym głosem.
Wzruszam ramionami i kiwam głową.
– Pewnie.
– To nie miało żadnego znaczenia, po prostu próbowała odwrócić od ciebie
uwagę. Gdyby powiedziała, że jesteś jej chłopakiem albo jej przyjacielem, albo
kimkolwiek, kto ma związek z nią, Grigio by cię zniszczył. A oczywiście, gdyby
naprawdę ci się przyjrzał… makijaż nie jest idealny.
– Rozu…miem.
Na jej twarzy pojawia się dziwny uśmiech.
– Wiesz, że trochę mi przypominasz Perry’ego?
Tężeję. Znów zaczynam czuć gorącą skruchę.
– Nie wiem, skąd to się bierze, bo na pewno nie jesteś taki do przodu, jak
Perry, ale masz w sobie taką samą… iskrę jak on, gdy był młodszy.
Powinienem zaszyć sobie wargi. Odruchowa szczerość już nie raz mnie
zgubiła. Ale już nie mogę tego dłużej ukrywać. Słowa same się ze mnie wyrywają.
– Zabiłem go – wyrzucam z siebie. – Zjadłem… jego mózg.
Nora wydyma usta i powoli kiwa głową.
– Tak… tak przypuszczałam.
Zatyka mnie.
– Co?
– Nie widziałam, jak to się stało, ale dodałam dwa do dwóch. To ma sens.
Patrzę na nią osłupiały.
– Julie… wie?
Potrząsa głową.
– Nie sądzę. Ale gdyby wiedziała, to jestem pewna, że przeszłaby nad tym
do porządku dziennego.
Dotyka mojej ręki spoczywającej na barze.
– R, mógłbyś jej powiedzieć. Myślę, że by ci wybaczyła.
– Dlaczego?
– Z tego samego powodu, z którego ja ci wybaczyłam.
– Dlaczego?
– Bo to nie byłeś ty. To była zaraza.
Czekam na dalsze wyjaśnienia. Patrzy w telewizor nad barem, bladozielone
światło przemyka po jej ciemnej twarzy.
– Czy Julie opowiadała ci o tym, jak Perry zdradził ją z tamtą dziewczyną?
Waham się, potem kiwam głową.
– Taa… to byłam ja.
Oczy umykają mi w stronę łazienki, ale Nora nie wydaje się niczego
ukrywać.
– Byłam tu dopiero od tygodnia – mówi. – Nie znałam jeszcze Julie.
Właściwie to tak ją poznałam. Przeleciałam jej chłopaka, a ona mnie znienawidziła,
potem minęło trochę czasu, zdarzyło się wiele rzeczy i jakoś tak wyszło, że
zostałyśmy przyjaciółkami. Wariactwo, nie?
Przechyla szklankę, żeby wysączyć ostatnie krople, a potem odstawia ją na
bok.
– Próbuję powiedzieć, że to jest gówniany świat i dzieją się w nim gówniane
rzeczy, ale nie musimy się kąpać w szambie. R, gdy miałam czternaście lat, moi
zaćpani rodzice porzucili mnie w środku zajętych przez zombie slumsów, bo nie
mogli mnie już karmić. Gdy masz za sobą coś takiego, to musisz zacząć patrzeć na
sprawy w szerszym kontekście, albo utoniesz.
Patrzę jej w oczy, ale taki żałosny szczur jak ja nie daje rady nic z nich
wyczytać.
– Jaki jest… szerszy kontekst… zabicia Perry’ego?
– R, no weź – mówi, klepiąc mnie lekko po głowie. – Jesteś zombie. Nosisz
w sobie zarazę. Albo przynajmniej nosiłeś, gdy zabiłeś Perry’ego. Może teraz się
zmieniłeś, kurwa, mam nadzieję, że tak, ale wtedy nie miałeś wyboru. To nie jest
„zbrodnia”, to nie jest „morderstwo”, tylko coś znacznie głębszego
i nieuchronnego.
Uśmiecha się i dotyka swojej skroni.
– Rozumiesz to, prawda? Jest takie powiedzenie Zen: „nie chwalić, nie
ganić, po prostu przyjmować”. Nie obchodzi nas, kto ponosi winę za kondycję
ludzkości, po prostu chcemy ją uzdrowić.
Julie wyłania się z łazienki i z przebiegłym uśmiechem stawia szklanki na
barze.
– Nawet sok grapefruitowy potrafi czasem dać kopa.
Nora bierze ostrożny łyk i odwraca się, zasłaniając usta.
– Rany… boskie! – kaszle. – Ile ty tam wlałaś?
– Tylko kilka miarek szkockiej – szepcze Julie z dziewczęcą niewinnością. –
Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela Archiego i Nieumarłych Linii Lotniczych.
Nora patrzy na mnie okrągłymi oczami.
– Brawa dla Archiego.
Potrząsam głową.
– Możecie proszę… przestać mnie nazywać…
– Pewnie, pewnie – mówi Julie. – Koniec z Archiem. Ale za co tym razem
wzniesiemy toast? R, to twoja wóda, ty decydujesz.
Trzymam szklankę przed sobą. Wącham ją, wmawiając sobie, że wciąż czuję
zapachy inne niż śmierć czy potencjalna śmierć, że wciąż jestem człowiekiem,
wciąż jestem całością. Woń cytrusów drażni mi nozdrza. Kwitnące sady Florydy.
Toast, który pojawia mi się w głowie, jest niemożliwie banalny, ale i tak go
wypowiadam.
– Za… życie.
Nora dławi się ze śmiechu.
– Serio?
Julie wzrusza ramionami.
– Koszmarnie banalne, ale co tam. – Podnosi szklankę i stuka w moją. – Za
życie, panie Zombie.
– L’chaim! – intonuje Nora i osusza szklankę.
Julie osusza szklankę.
Ja osuszam szklankę.
Szkocka wali mnie w mózg jak seria z grubego śrutu. Tym razem to nie jest
placebo. Drink jest mocny i czuję to. Jak to możliwe?
Julie zamawia i natychmiast podlewa alkoholem następną kolejkę.
Spodziewam się, że dziewczyny będą miały równie słabą głowę, jak ja, odkąd
alkohol tutaj jest zdelegalizowany, ale uświadamiam sobie, że przypuszczalnie od
czasu do czasu podczas patrolowania martwego miasta wślizgują się do jakiegoś
sklepu monopolowego. Szybko mnie wyprzedzają, podczas gdy sączę mojego
drugiego drinka, zachwycając się sensacjami, które przetaczają się przez moje
ciało. Hałas baru jest już teraz stłumiony i po prostu patrzę na Julie, centralny
punkt mojego zamglonego światka. Śmieje się. To swobodny, nieskrępowany
śmiech, którego chyba wcześniej nie słyszałem. Odrzuca głowę i po prostu się
śmieje. Wraz z Norą przywołują jakieś wspólne wspomnienia. Obraca się do mnie
i coś mówi, z błyskiem białych zębów wyjaśniając mi żart, ale nie odpowiadam. Po
prostu na nią patrzę, opierając brodę na dłoni, z łokciem na barze, uśmiechając się.
Zadowolenie. Czy to właśnie to?
Po skończeniu drinka czuję ciśnienie w niższych partiach ciała
i uświadamiam sobie, że muszę się wysikać. Ponieważ Martwi nie piją, oddawanie
moczu to rzadka sprawa. Mam nadzieję, że pamiętam, jak to się robi.
Człapię do łazienki i opieram czoło o ścianę nad pisuarem. Rozpinam
spodnie, patrzę w dół i oto jest. Ludzki penis. Ten mityczny narząd życia i śmierci,
i pierwszorandkowego pieprzenia na tylnym siedzeniu. Zwisa wiotki, teraz
bezużyteczny, cicho mnie osądzając za te wszystkie grzeszki, które nazbierały się
przez lata. Myślę o mojej żonie i jej nowym kochanku, obijających się o siebie
zimnymi ciałami, jak mrożone kurczaki w chłodni. Myślę o bezimiennych
kobietach w moim minionym życiu. Teraz pewnie wszystkie nie żyją lub są
Martwe. Potem myślę o Julie zwiniętej obok mnie w wielkim łóżku. Myślę o jej
ciepłym ciele w tej komicznie niedopasowanej bieliźnie, jej oddechu na moim
policzku, gdy studiowałem każdą linię jej twarzy, zastanawiając się, jakie
tajemnice kryją się w świecących jądrach jej komórek.
Tam, w łazience, otoczony smrodem szczyn i gówna, zastanawiam się: czy
dla mnie jest za późno? Czy w jakiś sposób niebiosa mogą mi dać kolejną szansę?
Chcę nowej przeszłości, nowych wspomnień, nowego pierwszego zakochania.
Chcę zacząć na nowo, w każdy możliwy sposób.
Gdy wychodzę z łazienki, podłoga się chwieje. Julie i Nora są pogrążone
w rozmowie, nachylone ku sobie i co chwilę wybuchające śmiechem. Do Julie
podchodzi jakiś młody człowiek i coś mówi. Nora mierzy go wzrokiem i mówi coś,
co sprawia wrażenie sarkastycznego, a Julie odprawia go z uśmiechem. Chłopak
wzrusza ramionami i wraca do stołu bilardowego. Julie macha do niego i mówi coś
serdecznego, on się uśmiecha i rzuca jakiś żart, a Julie się śmieje. Czuję teraz za
dużo emocji. Moja klatka piersiowa to bulgoczący kocioł, czuję się niewyraźnie,
tutaj jest za głośno i jest za dużo ludzi, jest mi duszno. Potrzebuję powietrza.
Przepycham się do wyjścia na ciemną ulicę, wdychając chciwie chłodną
bryzę. O ścianę przy drzwiach opierają się dwie dziewczyny, palą i rozmawiają.
Przestają mówić i gapią się na mnie. Co? Próbuję odpowiedzieć, ale nie mogę
znaleźć sylab. Odwracam się i idę w dół ulicy. Po prostu muszę na chwilę wyrwać
się od tych wszystkich ludzi, zebrać myśli. Jestem taki głodny. Boże, umieram
z głodu.
Po chwili nie wiem, gdzie jestem. Pada lekki deszcz, a ja jestem sam na
wąskiej uliczce. Popękany asfalt w świetle zniszczonych latarni lśni mokrą czernią.
Kawałek dalej, oświetleni jak aktorzy w niskobudżetowym przedstawieniu
teatralnym, stoją, rozmawiając, dwaj wielcy, uzbrojeni mężczyźni.
– …cały zeszły tydzień w Korytarzu Drugim, wylewając fundamenty. Do
Kopuły Goldmana mamy niecałą milę, ale cholernie brakuje nam ludzi. Grigio bez
przerwy zabiera ludzi z Budowy i wciela ich do Straży.
– A co z ekipą Goldmana? Jak to wygląda z ich końca?
– Badziewie. Ledwie wyjrzeli za drzwi. I tak słyszałem, że połączenie stoi
pod znakiem zapytania, dzięki temu pieprzonemu Grigio i jego gównianej
dyplomacji. Szef załogi mówił, że cały ten projekt może się skończyć tak, jak
Korytarz Pierwszy.
– Pieprzyć to. Wolę coś budować, niż całymi nocami zgrywać gliniarza.
Miałeś tutaj w ogóle jakąś akcję?
– Tylko paru zombiaków pałętających się po lasach. Pif paf i po sprawie.
– Żadnych Szkieletorów?
– Przynajmniej od roku żadnego nie widziałem. Siedzą ostatnio w tych
swoich norach. Do diabła z tym.
– Co, lubisz się za nimi uganiać?
– Cholera, więcej z nimi zabawy niż z zombiakami. Zasrańcy się ruszają.
– Zabawa? Jaja se ze mnie robisz? Słyszałeś, co się stało z generałem Grisem
w Banku Amerykańskim? Nie chcę się znaleźć w pobliżu tych stworów, nawet nie
lubię do nich strzelać.
– To dlatego trafiasz raz na dwadzieścia strzałów?
– Przecież to nawet nie wygląda już jak ludzkie szczątki. Są jak obcy,
demony czy coś takiego. Cholernie mnie przerażają.
– No, to pewnie dlatego zachowujesz się jak ciota.
– Pierdol się. Idę się odlać.
Strażnik drugi odchodzi. Strażnik pierwszy stoi pod latarnią, ciaśniej
owijając się parką dla ochrony przed deszczem. Ja wciąż idę. Ci ludzie mnie nie
interesują. Szukam jakiegoś spokojnego miejsca, w którym mógłbym zamknąć
oczy i się pozbierać. Ale gdy zbliżam się do Strażnika pierwszego, zauważa mnie
i uświadamiam sobie, że mam problem. Jestem pijany. Mój starannie wypracowany
chód zmienił się w niepewne zataczanie. Człapię przed siebie, a głowa kołysze mi
się z boku na bok.
Wyglądam jak… zombie.
– Stój! – krzyczy strażnik.
Staję.
Robi krok w moją stronę.
– Sir, proszę stanąć w świetle.
Wchodzę w światło, stając na samym skraju żółtego kręgu. Staram się stać
tak prosto, jak tylko mogę i tak nieporuszenie, jak potrafię. Potem dociera do mnie
coś jeszcze. Z włosów spływa mi woda. Deszcz spływa mi po twarzy. Deszcz
zmywa mój makijaż, odsłaniając bladoszare ciało pod spodem. Cofam się nieco
poza zasięg światła lampy.
Strażnik jest jakieś pięć stóp ode mnie. Rękę trzyma na broni. Podchodzi
bliżej i mierzy mnie zmrużonymi oczami.
– Sir, czy spożywał pan dziś alkohol?
Otwieram usta, żeby powiedzieć: Nie, absolutnie nie, tylko kilka szklanek
pysznego i zdrowego soku grapefruitowego z moją dobrą znajomą Julie Cabernet.
Ale słowa mnie zawodzą. Język mam suchy i sztywny.
– Uhhhnnn… – bełkoczę tylko.
– Co, kurwa…
Oczy strażnika się rozszerzają, wyciąga latarkę i świeci mi w poznaczoną
szarymi pasmami twarz. Nie mam wyboru. Wypadam z cienia i go uderzam,
wybijając mu broń z ręki i wgryzając mu się w gardło. Jego siła życiowa wlewa się
w moje wygłodzone ciało i mózg, zaspokajając odrażające pragnienie. Zaczynam
go rozrywać na części, żując mięśnie brzucha, gdy nadal pulsuje w nich krew, ale
potem przestaję. Obraz Julie stojącej w drzwiach sypialni… patrzącej na mnie
z niepewnym, pełnym nadziei uśmiechem. Zamykam oczy i zaciskam zęby. Nie,
warczę w głowie. Nie!
Upuszczam ciało na ziemię i odchodzę od niego. Teraz wiem, że mam
wybór, i wybieram nie. Jeżeli jestem kwitnącą gałęzią Drzewa Śmierci, to zrzucę
liście. Jeżeli będę musiał się zagłodzić, żeby zabić jego poplątane korzenie, zrobię
to.
Czuję, jak płód w moim brzuchu kopie i słyszę głos Perry’ego, łagodny
i uspokajający: Nie zginiesz z głodu, R. Patrząc w swoją przeszłość, widzę
wszystkie te przypadki, gdy dokonałem wyboru dlatego, że sądziłem, że tak trzeba,
ale mój tata miał rację: świat nie ma zasad. One są w naszych głowach, w naszej
zbiorowej pamięci. To my tworzymy zasady. Możemy je zmienić, jeśli tylko
chcemy.
Wypluwam z ust mięso i ocieram krew z twarzy. Perry znów kopie mnie
w brzuch i wymiotuję. Pochylam się i oczyszczam z wszystkiego. Z mięsa, z krwi,
ze szkockiej. Gdy tylko się prostuję i ocieram usta, jestem trzeźwy. Szum w głowie
znika. Głowę mam czystą jak niezapisana taśma.
Ciało strażnika zaczyna wracać do życia. Ramiona unoszą się powoli,
ciągnąc za sobą resztę kończyn, jakby podnosił się na niewidzialnych linkach.
Muszę go zabić. Wiem, że muszę go zabić, ale nie mogę. Po przysiędze, którą
właśnie złożyłem, myśl o rozdarciu tego człowieka na strzępy i posmakowaniu
jego nadal ciepłej krwi sprawia, że paraliżuje mnie przerażenie. Dygocze i się
dławi, kaszląc i wbijając palce w ziemię, napina się i kołysze. Oczy mu się
rozszerzają, gdy pokrywa je szary osad nowej śmierci. Z jego ust wydobywa się
mokry, rozpaczliwy jęk, i to dla mnie zbyt dużo. Odwracam się i uciekam. Nawet
w chwili największej odwagi jestem tchórzem.
•••
•••
•••
Wreszcie Julie i Nora zapadają w sen. Leżę na stercie spodni i gapię się
w gwiaździsty, zielony sufit. Nie tak łatwo, panie Lennon. Nawet, jeśli
spróbujesz[13].
Pośród tych chmur burzowych pojawia się lekkie migotanie. Chyba jednak
uczę się czytać. Gdy patrzę na fosforyzującą galaktykę, litery łączą się i powstają
słowa. Złożenie ich w pełne zdania nadal przekracza moje możliwości, ale
rozkoszuję się tym uczuciem, gdy te małe symbole łączą mi się w głowie
i wybuchają bąbelkami dźwięku. Jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczę moją żonę…
to przynajmniej będę w stanie odczytać jej imię z plakietki.
Mijają godziny. Jest grubo po północy, ale na zewnątrz jest jasno jak
w południe. Halogeny zalewają dom białym światłem, przesączając się przez
szczeliny w zasłonach. Uszy przystosowują mi się do otaczających mnie
dźwięków. Oddechy dziewcząt. Ich drobne poruszenia. A potem, gdzieś koło
czwartej rano, dzwoni telefon.
Julie wraca do przytomności i unosi się na łokciu. Gdzieś w innym pokoju
telefon dzwoni nadal.
– Dziwne – mamrocze, przecierając oczy. – To brzmi jak połączenie
zewnętrzne.
Odrzuca koce i wstaje. Nora dalej cicho pochrapuje. Julie wychodzi
z pokoju, a ja idę za nią przez ciemny dom w stronę niemilknącego dzwonienia.
Wchodzimy do czegoś w rodzaju gabinetu. Jest w nim biurko zawalone papierami
i mapami, a na ścianach wiszą różne telefony, każdy innej marki i w innym stylu,
każdy pochodzący z innych czasów, ale wszystkie podłączone do starej centralki.
– Przebudowali system telefoniczny – wyjaśnia Julie. – Teraz to działa
bardziej jak interkom. Mamy bezpośrednie linie do wszystkich ważnych miejsc.
Pod każdym aparatem jest plakietka z nazwą miejsca, z którym jest
połączony.
Cześć, nazywam się:
OGRODY
KUCHNIE
MAGAZYN
WARSZTAT
ZBROJOWNIA
KORYTARZ 2
KOPUŁA GOLDMANA
ARENA AIG
POLE LEHMANA
I tak dalej.
Telefon ciągle dzwoni. Pokryta kurzem plakietka pod nim głosi:
ZEWNĘTRZNY
Julie patrzy na telefon. Patrzy na mnie.
– To dziwne. Ta linia jest połączona z telefonami w opuszczonych,
zewnętrznych obszarach. Nikt jej już nie używa, odkąd mamy krótkofalówki.
Telefon dzwoni, głośno i natarczywie. Nie mogę uwierzyć, że Nora dalej śpi.
Julie powoli podnosi słuchawkę i przykłada ją do ucha.
– Halo? – Czeka. – Co? Nie mogę… – Marszczy brwi w skupieniu. Oczy jej
się rozszerzają. – Och – Zwężają się. – Ty. Tak, tu Julie, czego… – Czeka. – Dobra.
Tak, jest tutaj.
Podaje mi słuchawkę.
– Do ciebie.
Patrzę na telefon.
– Co?
– To ten… facet. Ten gruby skurwiel z lotniska.
Biorę telefon. Przykładam głośnik do ust. Julie kręci głową i przekręca
słuchawkę.
– M? – ze zdumieniem mówię do mikrofonu.
Jego głęboki głos dudni w uchu.
– Cześć… kochasiu.
– Co… Gdzie jesteś?
– Na zewnątrz… w mieście. Nie wiedziałem… co się dzieje… z telefonami,
ale musiałem… spróbować. Wszystko… okej?
– Okej, ale… utknąłem. Twierdza… zamknięta.
– Cholera.
– Co się… dzieje? Na zewnątrz?
Przez chwilę panuje cisza.
– R – mówi. – Martwi… wciąż przybywają. Więcej. Z lotniska. Z innych
miejsc. Dużo nas… teraz.
Milczę. Ręka ze słuchawką mi opada. Julie patrzy na mnie wyczekująco.
– Halo? – mówi M.
– Przepraszam. Jestem.
– No, jesteśmy… tutaj. Co teraz? Co mamy… robić?
Opieram słuchawkę o ramię i wpatruję się w ścianę, w nic. Patrzę na papiery
i plany na biurku generała Grigio. Dla mnie to wszystko gryzmoły. Na pewno to
bardzo ważne dokumenty – alokacja pożywienia, plany konstrukcyjne, dystrybucja
broni, taktyka walki. Stara się utrzymać wszystkich przy życiu i to jest dobre. To
podstawa. Ale tak, jak mówiła Julie, musi być coś głębszego. Ziemia pod
fundamentami. Bez tego pewnego oparcia wszystko się zapadnie, nieważne, ile
położy się cegieł. To właśnie mnie interesuje. Ziemia pod warstwami cegieł.
– Co się dzieje? – pyta Julie. – Co mówi?
Patrzę na jej zaniepokojoną twarz, i czuję ucisk w brzuchu, w głowie odzywa
się młody, ochoczy głos.
To się dzieje, truposzu. Cokolwiek zaczęliście wraz z Julie, idzie dalej. Świat
jest zmęczony życiem z tą klątwą. Jest gotów na zmianę, krzyczy o nią, a wy macie
ją gdzieś w sobie. Dobra choroba, wirus, który wywołuje życie! Widzisz to, ty głupi,
pieprzony potworze? Musicie wydostać się stąd i go rozprzestrzenić.
Odsuwam telefon od ucha, żeby Julie też mogła słuchać. Pochyla się.
– M – mówię.
– No.
– Powiedz Julie.
– Co?
– Powiedz Julie… co się dzieje.
Zapada cisza.
– Zmieniamy się – mówi. – Wielu z nas… się zmienia. Jak R.
Julie spogląda na mnie i prawie czuję, jak jeżą jej się włoski na karku.
– To nie tylko ty? – mówi, odsuwając się od telefonu. – Ta… ożywcza
rzecz? Mówisz, że zaraza się… uzdrawia?
Głos ma cienki i drżący, jak mała dziewczynka wystawiająca głowę ze
schronu bombowego po wielu latach życia w ciemnościach. Prawie drży od
powstrzymywanej nadziei.
– Mówisz, że?…
Potwierdzam.
– My to… naprawiamy.
– Ale jak?
– Nie jestem pewny. Ale… musimy… zrobić tego więcej. Tam… gdzie jest
M. Na zewnątrz.
Jej podekscytowanie krzepnie, twardnieje.
– Więc musimy się wydostać.
Kiwam głową.
– Oboje?
– Oboje. – Głos M trzeszczy w słuchawce. – Julie… częścią tego.
Patrzy na mnie z powątpiewaniem.
– Chcesz, żebym ja. Chuda, mała, ludzka dziewczyna. Wyszła w dzicz,
pobiegać z bandą zombie?
Kiwam głową.
– Łapiesz, jakie to porąbane?
Kiwam głową.
Milczy przez chwilę, wpatrując się w podłogę.
– Naprawdę myślisz, że jesteś w stanie to zrobić? – pyta mnie. – Tam,
z nimi?
– Co zrobić?
– Ochronić mnie.
Moja nieuleczalna uczciwość sprawia, że się waham, a Julie marszczy brwi.
– Tak – z irytacją odpowiada za mnie M – jest. A ja… pomogę.
Szybko kiwam głową.
– M pomoże. Inni… pomogą. Poza tym – dodaję ze słabym uśmiechem –
sama potrafisz się chronić.
Nonszalancko wzrusza ramionami.
– Wiem. Po prostu chciałam się przekonać, co powiesz.
Śmieje się drżąco, przerywanie.
– Dobra. Pójdę.
– Jesteś… pewna?
Wydaje się nieobecna i twarda.
– Musiałam pochować sukienkę mojej mamy. Czekam na ten dzień, odkąd
skończyłam dwanaście lat.
Kiwam głową i biorę głęboki wdech.
– Jedyny problem z twoim planem jest taki – ciągnie – że o ile sobie
przypominasz, tej nocy kogoś zjadłeś i jesteśmy tu zamknięci jak w puszce.
– Mamy… zaatakować? – mówi M. – Wydostać… was?
Znów przyciskam do ucha słuchawkę, ściskając ją mocno.
– Nie – mówię.
– Mamy… armię. Gdzie jest… bitwa?
– Nie wiem. Nie tutaj. Tu są… ludzie.
– Więc?
Patrzę na Julie. Ona patrzy w ziemię i pociera czoło, myśląc.
– Po prostu czekajcie – mówię M.
– Czekajcie?
– Trochę dłużej. Coś… wymyślimy.
Długa chwila ciszy.
– Pospieszcie się.
A potem połączenie zostaje przerwane.
•••
•••
•••
•••
NORA GREENE
UZBROJONA
ZATRZYMAĆ
ŻYCIE
1
•••
Chłopiec jest na lotnisku. Korytarze są ciemne, ale on się nie boi. Biegnie
przez mroczne przejścia, mija niepodświetlone znaki i zapleśniałe resztki, niedopite
piwa i zimne Phad Thai. Słyszy klekot samotnego szkieletu dochodzący
z sąsiedniego korytarza i szybko zmienia kurs. Obiega róg, nie zwalniając. Kościści
są teraz powolni. W chwili, gdy po raz pierwszy wrócili tutaj, tata chłopca i jego
przybrana mama… coś stało się z nimi wszystkimi. Teraz pałętają się bez celu, jak
pszczoły w zimie. Stoją bez ruchu, jak przestarzałe maszyny czekające, aż zostaną
zastąpione.
Chłopiec niesie pudełko. Teraz jest puste, ale jego pulchne ramionka są
zmęczone. Wbiega do łącznika i przystaje, żeby ustalić swoje położenie.
– Alex!
Tuż za nim pojawia się siostra. Ona także niesie pudełko. Na palcach ma
mnóstwo kawałków taśmy klejącej.
– Joan, wszystko gotowe?
– Gotowe!
– W porządku. Chodźmy po więcej.
Biegną w dół korytarza. Gdy uderzają w transporter, włącza się zasilanie
i pas ucieka im spod stóp. Chłopiec i dziewczynka biegną boso z prędkością
światła, gnając przez korytarz jak jelonki w lesie, podczas gdy nad nimi wznosi się
słońce. Na końcu korytarza prawie zderzają się z inną grupą dzieci. Wszystkie mają
pudełka.
– Gotowe – mówią dzieci.
– Okej – mówi Alex i biegną razem. Niektóre z nich wciąż są szare. Ale
większość z nich jest żywa. Dzieciom brakuje instynktów, które mają dorośli.
Trzeba je uczyć, w jaki sposób wszystko robić. Jak łatwo zabijać, jak łazić
bezcelowo, jak się kołysać, jęczeć, prawidłowo gnić. Ale teraz nie ma zajęć. Nikt
ich nie uczy i jak wyschnięte bulwy czekające w zmrożonej zimą glebie, same
wracają do życia.
Świetlówki migoczą i bzyczą, a z głośników rozlega się dźwięk igły
przesuwającej się po płycie winylowej. W system komunikacyjny lotniska wstąpiła
nowa dusza. W mrok sączą się słodkie, omdlewające dźwięki, a głos Francisa
Alberta Sinatry odbija się samotnie w pustych halach.
Something wonderful happens in summer… when sky is a heavenly blue…
Zakurzone rozstrojone głośniki krztuszą się i trzeszczą. Nagranie
przeskakuje. Jednak pierwszy raz od lat na lotnisku rozbrzmiewa muzyka.
Gdy dzieci biegną do bramki przylotów po nowe pudełka i nowe rolki taśmy,
mijają bladą postać człapiącą w dół korytarza. Zombie patrzy na Żywe dzieci, gdy
przebiegają obok, ale ich nie ściga. Ostatnio straciła apetyt. Nie czuje już głodu, jak
kiedyś. Patrzy, jak dzieci znikają za rogiem, a potem idzie dalej w swoją stronę.
Nie wie, dokąd właściwie idzie, ale na końcu korytarza jest białe światło, które
wygląda miło. Zmierza w jego stronę.
Something wonderful happens in summer… when the moon makes you feel
aglow… you fall in love, you fall in love… you want to whole world to know…
Wchodzi do poczekalni przy bramce 12, zalanej jasnym, porannym słońcem.
Coś tutaj się zmieniło. Na wielkich oknach wychodzących na płytę lotniska ktoś
poprzyklejał taśmą małe zdjęcia. Upchane na wysokość jakichś pięciu stóp tworzą
wstęgę, która ciągnie się aż do końca pomieszczenia.
Something wonderful happens in summer… and it happens to only a few. But
when it does… yes when it does…[14]
Zombie ostrożnie podchodzą do zdjęć. Ona stoi przed nimi, wpatrując się
w nie z lekko otwartymi ustami.
Dziewczynka wspinająca się na jabłoń. Chłopiec oblewający brata wodą
z węża. Kobieta grająca na wiolonczeli. Delikatnie się dotykająca para staruszków.
Chłopiec z psem. Płaczący chłopiec. Noworodek pogrążony w głębokim śnie.
I jedno starsze zdjęcie, pogniecione i wyblakłe, pokazujące rodzinę w aquaparku.
Mężczyzna, kobieta i mała, jasnowłosa dziewczynka, uśmiechająca się i mrużąca
oczy w słońcu.
Zombie gapią się tępo na ten tajemniczy i bezładny kolaż. Słońce odbija się
na plakietce z imieniem, którą ma na piersi, tak jasne, że razi ją w oczy. Stoi tam
godzinami, nieporuszona. Potem bierze powolny oddech. Pierwszy od miesięcy. Jej
palce zwisające luźno u boków poruszają się w rytm muzyki.
•••
– R?
Otwieram oczy. Leżę na plecach z rękami pod głową, patrząc na
bezchmurne, letnie niebo.
– Tak?
Julie porusza się na czerwonym kocu, przysuwając się do mnie.
– Myślisz, że zobaczymy jeszcze kiedyś samoloty?
Myślę przez chwilę. Patrzę na molekuły przesuwające się wraz z płynami
w oczach.
– Tak.
– Naprawdę?
– Może nie my. Ale dzieci pewnie tak.
– Jak myślisz, jak daleko możemy to wszystko doprowadzić?
– Co doprowadzić?
– Odbudowę wszystkiego. Nawet jeśli możemy całkowicie pozbyć się
zarazy… myślisz, że kiedykolwiek doprowadzimy wszystko do poprzedniego
stanu?
Na tle odległego nieba leci szpak i wyobrażam sobie, że za nim rozciąga się
biała smuga kondensacyjna, jak kwiecisty podpis na liście miłosnym.
– Mam nadzieję, że nie – mówię.
Milczymy przez chwilę. Leżymy na trawie. Za nami cierpliwie czeka
zniszczony, stary mercedes, szepczący trzaskami i sykami stygnącego silnika.
Mercey, jak nazwała go Julie. Kim jest ta kobieta leżąca przy mnie, tak
przepełniona witalnością, że potrafi tchnąć życie w samochód?
– R – mówi.
– No.
– Przypomniałeś już sobie swoje imię?
Na zboczu wzgórza wychodzącym na szosę owady i ptaki kryjące się
w trawie przedstawiają małą symulację ruchu drogowego. Słucham tej ich
nostalgicznej symfonii i kręcę głową.
– Nie.
– Wiesz, mógłbyś sobie jakieś nadać. Po prostu wybierz jakieś. Jakie chcesz.
Zastanawiam się nad tym. Przesuwam palcem wzdłuż spisu imion, jaki mam
w głowie. Złożone etymologie, języki, starożytne znaczenia przemykają przez
pokolenia i kultury. Ale ja jestem czymś nowym. Białą kartką. Mogę wybrać, na
jakiej historii zbuduję swoją przyszłość i wybieram nową.
– Mam na imię R – mówię, lekko wzruszając ramionami.
Odwraca głowę, żeby na mnie spojrzeć. Czuję jej słonecznożółte oczy na
boku twarzy, jakby próbowały wejść przez ucho do mojego mózgu.
– Nie chcesz odzyskać swojego dawnego życia?
– Nie. – Siadam, oplatając kolana ramionami i spoglądając w dół, na dolinę.
– Chcę tego.
Julie się uśmiecha. Siada wraz ze mną i patrzy na to, co ja.
Przed nami rozciąga się lotnisko, jak rzucona rękawica. Wyzwanie. Po tym,
jak szkielety się poddały, nie nastąpiła globalna transformacja. Niektórzy z nas
wracają do życia, inni nadal są Martwi. Niektórzy ciągle przebywają tutaj, na
lotnisku albo w innych miastach, krajach, na innych kontynentach, snując się bez
celu i czekając. Ale lotnisko wydaje się dobrym miejscem, żeby zacząć naprawiać
problem, który obejmuje cały świat.
Mamy wielkie plany. O tak. Krążymy po omacku, ale nie siedzimy
bezczynnie. Wszyscy mamy zajęcie. Teraz każdy pracuje; Julie i ja zrobiliśmy
sobie tylko krótką przerwę, ponieważ jest piękny dzień. Niebo jest błękitne. Trawa
zielona. Słońce ogrzewa naszą skórę. Uśmiechamy się, bo właśnie tak ocalamy
świat. Nie pozwolimy, żeby Ziemia stała się grobowcem, masową mogiłą
przemierzającą kosmos. Sami się ekshumujemy. Będziemy walczyć z klątwą
i pokonamy ją. Będziemy płakać i krwawić, pożądać i kochać. Uleczymy śmierć.
To my będziemy lekarstwem. Ponieważ tego chcemy.