Professional Documents
Culture Documents
HISTORIA
JEDNEGO
ŻYCIA
©<}o
LUDWIK HIRSZFELD
HISTORIA
JEDNEGO ŻYCIA
1 9 4 6
» C Z Y T E L N I K «
S P Ó Ł D Z I E L N I A W Y D A W N I C Z A
S P IS R O Z D Z IA ŁÓ W
P R Z E D S Ł O W I E ........................................................................... 5
rj
L A T A S T U D E N C K I E .................................................................
L A T A A S Y S T E N C K IE W H E ID E L B E R G U 13
P O B Y T W Z U R Y C H U ........................................................ 25
W I E L K A W O J N A ................................................................. 32
A R M É E D ’O R I E N T ................................................................. 48
P O W R Ó T D O K R A J U ........................................................ 66
Z Y C IE W W A R S Z A W I E ........................................................ 70
Z Y C IE W E W N Ę T R Z N E Z A K Ł A D U . . . . 93
D Z I A Ł A L N O Ś Ć N A U K O W A .............................................. 102
Z JA Z D Y N A U K O W E ................................................................. 123
DOM W SŁO Ń C U ........................................................ 157
N A D C H O D Z Ą C A J E S I E Ń ............................................... 161
PRZED BU RZĄ ........................................................................... 168
O B L Ę Ż E N IE W A R S Z A W Y ............................................... 170
W YGNANY .................................................................................... 180
M IA S T O Ś M I E R C I ................................................................. 194
W YKŁADY I K U R SY ........................................................ 207
D U R P L A M I S T Y W D Z I E L N I C Y ..................................... 218
R A D A Z D R O W I A ................................................................. 227
W C IE N IU K O Ś C IO Ł A W S Z Y S T K I C H Ś W IĘ T Y C H 253
R A S A C Z Y T R A D Y C J A ? ........................................................ 258
PO CZĄTEK K O Ń C A .................................................................. 270
S K O K W N I E Z N A N E .................................................................. 283
Z Y C IE S Z A R E G O C Z Ł O W I E K A ..................................... 289
M O JA P I E S N W I E C Z O R N A ............................................... 296
M O JA N A JW IĘ K S Z A PRZEGRANA . . . . 303
N A R O D Z IN Y T E J K S I Ą Ż K I ............................................... 307
OBOZY ZA G ŁA D Y ................................................................. 309
O S T A T N I Z R Y W G IN Ą C E G O N A R O D U . 320
G N A N E Z W I E R Z Ę .................................................................. 327
P U N K T Z W R O T N Y N A R O D U Ż Y D O W S K IE G O . 345
W I E L K A W I N A ........................................................................... 354
P R Z E D S Ł O W I E
Ow „wulkan zgasły" liczył lat 16. Dwa lata później, z uczuciem wewnętrz
nego niezaspokojenia i pogardy dla form życia, które mnie otaczały —
innych nie znałem — wyjechałem do Wiirzburga, by studiować me
dycynę.
Dziwny był urok małych miast uniwersyteckich na południu Niemiec.
Położone zwykle nad rzeczką cicho płynącą, otoczone pagórkami, któ-
iych stoki pokrywały winnice i piękne lasy liściaste. Ludność — wów
czas — łagodna i prosta. Życie miasta krążyło wokoło uniwersytetu:
studenci byli dziećmi wszystkich. Tak wyrozumiały był stosunek do ich
miłych szaleństw. Pamiętam niektóre wykłady, jak gdybym je słyszał
wczoraj, a przecież było to czterdzieści lat temu. Stóhr w czasie wykładu
po mistrzowsku rysował, świat nowy zdawał się rodzić na tablicy. Gdy
mówił o swoich badaniach nad wędrówkami białych ciałek krwi, odno
siło się wrażenie, że jest się świadkiem narodzin myśli. Albo wykłady
słynnego zoologa Boveriego! Gdy mówił o ewolucji, słyszało się tętent
pędzącego życia. Jak daleka była monotonia fabrycznego miasta. Tutaj
na moich oczach budował się świat nauki.
Po wykładach chodziłem po okolicznych lasach, przeważnie samotnie,
i próbowałem odnaleźć siebie. W tej pogoni za sobą, muszę przyznać,
wielką pomocą był mi Nietzsche. Niemcy wzięli go sobie później na
nadwornego filozofa hitleryzmu. Ale on głosił — biedny, schorowany
człowiek — tęsknotę za czystym powietrzem szczytów.
Powoli dojrzewała we mnie myśl poświęcenia się pracy naukowej. Nie
jakieś określone zainteresowanie, ale niechęć do zwykłych form życia
i umiłowanie cichej zadumy pracowni naukowej. Gdybym żył w średnio
wieczu, może uciekłbym od życia do klasztoru. W pracowni czułem
ciszę klasztorną, a jednocześnie twórcze tchnienie nauki. Jeszcze
jeden dziwny przypadek. Anatomii uczyłem się z podręcznika Raubera.
Większość rycin zawartych w nim wykonał słynny anatom polski, Ludwik
Hirszfeld. Przypadek ten uczynił mi pracę naukową dziwnie bliską. Miałem
wówczas lat 19. Postanowiłem przenieść się na uniwersytet do Berlina.
Był to jeden z najlepszych zwyczajów życia uniwersyteckiego w Niem
LATA STUDENCKIE 9
Raka. Czyż dyskutuje się zagadnienie nowotworów? Mój szef siedzi w ga
binecie do jedenastej, potem fotografuje wszystko, co mu wpadnie w rękę.
Nie zauważyłem, by miał choć najbłahsze koncepcje z dziedziny powsta
wania nowotworów. Czyżby cała nauka była nieporozumieniem?
Ot, wchodzę do świątyni nauki i widzę, że jest pusta, że jej kapłani to
nawet nie wyrobnicy. Uciec, uciec z tego piekła płytkości i nieszczerości.
Ale, myślę, to jest moje pierwsze stanowisko. Jeśli nie wytrwam, nic
innego nie dostanę i moje marzenia o pracy naukowej pozostaną marze
niami niedowarzonego młodzika. Zaciskam zęby i zaczynam badać te
ameby. Nie lubię nauk opisowych, nie zajmuje mnie technika barwienia,
amebami zająłem się z musu.
Ale hojnie zostałem wynagrodzony za przykrość pierwszego rozcza
rowania, uczyniłem bowiem spostrzeżenia, które rzuciły nowe światło na
biologię ameb. Wycinałem małe kawałki podłoża, na którym ameby rosły,
przykrywałem szkiełkiem pokrywkowym i wstawiałem włoskowatą rurkę.
Wytwarzało się w tym miejscu małe mikroskopowe jeziorko. I oto pod
mikroskopem ameby zmieniały swój kształt, w pewnej chwili puszczały
wici i jak syreny wpływały do jeziora. Okazało się, że przynajmniej jedna
trzecia istniejących gatunków ameb — to wiciowce. Często demonstro
wałem zdumionym słuchaczom tę przedziwną przemianę. Udało mi się też
opracować metody barwienia, utrwalające poszczególne stadia przemia
ny. Otrzymałem bez przesady, najpiękniejsze preparaty, jakie w owym
czasie posiadała nauka, opisałem nieznane postacie podziału (trójpodzia
łowe) i nowe postacie jądra. Zastanawiałem się też nad przyczyną ruchu.
Ogłosiłem przyczynek tłumaczący ruch ameb wpływem zmiennych
ładunków elektrycznych na ciśnienie powierzchniowe. Słynny biolog Loeb
przejeżdżał właśnie przez Heidelberg, dowiedział się o mojej teorii i opo
wiedział laureatowi Nobla, chemikowi Haberowi z Karlsruhe. Okazało się,
że i on jednocześnie ogłosił podobną teorię, motywując ją co prawda
ściślej.
Mój szef fotografuje wszystko. Muszę przyznać — bardzo pięknie.
Składam mu moją pracę o biologii ameb i nowych metodach barwienia
i przekształcaniu ameb w wiciowce. Oddaje mi ją po pewnym czasie,
mówiąc, że nie jest na poziomie ani pod względem naukowym, ani języ
kowym. Rozumiem. „Panie profesorze, nie czuję się na siłach napisać
lepiej. Chciałem prosić Pana, abyśmy ogłosili to razem". Zgadza się natu
ralnie. Pisał trzy miesiące. Po trzech miesiącach przysłał mi manuskrypt
rano (byłem wówczas już asystentem Dungerna), bym mu go zwrócił po
południu. Odesłałem natychmiast z adnotacją, że nie mogę pracy tej przy
jąć, gdyż je s t... nie na poziomie.
LATA ASYSTENCKIE W HEIDELBERGU 15
zawsze dobry jest ten, kto chce zawsze pozostać asystentem. Dziecko
porzuca rodziców, by wejść na własne szlaki życia. Pozostaje wtedy
pustka w sercu profesora, tak jak w sercu rodziców. I tęsknota za tym
młodym, którego się prowadziło i który patrzał wdzięcznym wzrokiem
ucznia.
Ostatnie lato spędziliśmy wspólnie z Dungemem i jego żoną w Tyrolu
nad jeziorem Garda. Wisiał nad nami już smutek rozstania. Postanowi
liśmy pozostać w kontakcie, choć każdy z nas miał pójść w inną stronę.
On, jak zawsze, zapatrzony w urok czystej nauki, ja, którego życie miało
już wkrótce pochwycić w zawrotny wir wydarzeń i pracy w imię innych
jeszcze haseł. Gdy myślę o tym duchowo najbliższym mi człowieku, za
stanawiam się, dlaczego życie nasze i cele stały się tak odmienne. I są
dzę, że dlatego, iż byłem synem narodu, który cierpiał, on zaś pochodził
ze szczytów, gdzie się nie widzi ludzkiego cierpienia.
Jesienią 1911 roku pojechaliśmy z żoną do Zurychu, ja jako asystent
uniwersyteckiego Zakładu Higieny, żona jako asystentka Kliniki Dzie
cięcej. Je j szef, prof. Feer, u którego pracowała uprzednio w Heidel
bergu, został tymczasem powołany do Zurychu i zaproponował jej asy
stenturę.
P O B Y T W Z U R Y C H U
Piękna jest Szwajcaria i piękny jest Zurych. Z daleka widać Alpy Ber
neńskie, Jungfrau, Mönch i Eiger, z bielą, co nie zna ziemskiego brudu,
i zachody słońca, ginącego w dolinie Limatu. Jakżeż często przerywaliśmy
pracę i podchodziliśmy do okien, by duszę zanurzyć w tym bezkresnym
pięknie. A w nocy, gdy zapalają się światełka w okolicznych wioskach
nad jeziorem, wygląda to jak baśń o wiecznym zapatrzeniu. Ludność wie,
że to jest piękne, i modli się do swoich gór. Często wyruszaliśmy w góry
na wycieczki. Najpiękniej jest o wschodzie słońca. Z początku unoszą się
lekkie mgły, potem z przepaści wynurzają się jakieś niesamowite kłęby,
by uwolnić ziemię z uścisków nocy i wreszcie wybucha to Jedyne i Pro
mienne, źródło wszystkiego życia i wszelkiego szczęścia. Stoi tłum zapa
trzony — i robotnik, i profesor, i student — i modlą się do tego najwyż
szego piękna, co było i będzie, i wobec którego wszystkie nienawiści są
tak błahe.
Albo morze mgieł. Często, idąc do Zakładu, wchodziłem na Zürichberg:
nade mną promienne niebo bez najmniejszej skazy, a pode mną ziemia
oblana przelewającymi się falami chmur. Nieraz myślałem, że gdyby za
pamiętałą w nienawiści ludzkość zaprowadzić do tego źródła wieczystego
piękna, podniosłaby ręce w zachwycie i odżegnała się od wszystkiego,
co małe i lepkie. Jakże szczęśliwy byłem, że mogłem przeżywać takie
wrażenia.
W Zurychu zostaliśmy przyjęci najserdeczniej przez moich kolegów.
Było ich dwóch. Von Gonzenbach, Szwajcar, który za lat studenckich za
padł na chorobę Heine-Medina i sparaliżowany nie mógł iść za swoim
właściwym powołaniem lekarskim. Posiadał klucz do ludzkich serc i byłby
na pewno jednym z tych doskonałych lekarzy, co leczą ciało i koją duszę.
Musiał jednak zostać teoretykiem, gdyż wymagało to mniej wysiłku fi
zycznego. Obecnie jest profesorem higieny na Politechnice w Zurychu.
Drugim asystentem był Klinger, wiedeńczyk z pochodzenia, nnliimllzo
26 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
Tak, była to piękna dusza i królewskie zdolności. Nie wiem, czy żyje.
I myślę, jakie to dziwne, że ci dwaj najbliżsi mi ludzie, Dungern i Klinger,
odwrócili się od życia i zerwali z nauką. Ja pozostałem wiemy i życiu,
i nauce, dlatego sądzę, że grały we mnie poza zapatrzeniem się w naukę
i piękno świata, także inne struny.
Wreszcie wspomnę tego, którego młodzi asystenci zwykle tak nie
doceniają, naszego szefa, prof. Silberschmidta. Okrutny jest stosunek
młodych do rodziców, gdy utożsamiają tak zrozumiałe w pewnym wieku
pragnienie swobody z odrzuceniem wszelkiego autorytetu. I myśmy często
odczuwali naszego szefa jako uosobienie przymusu. Dopiero później, gdy
sam musiałem formować charaktery ludzkie i uczyć hartu i obowiązku,
a nie tylko podniebnych lotów, zrozumiałem, jak dobry, rozumny i głę
boko ludzki był ten człowiek. Nie wyruszałem z nim, jak z Dungernem, na
szlaki marzenia, ale widzę obecnie, że dużo mu zawdzięczam. Zawdzię
czam mu twardą szkołę obowiązku i zrozumienie, że student to jak roślina,
0 którą dbać trzeba w codziennej pieczy. Że nie wystarczają tylko rzuty
myśli i rozmarzenia, ale że w młodym wyrobić trzeba kult obowiązku
1 znajomość szczegółów. Gdyby nie on, nie znałbym ani realnych obo
wiązków pedagoga, ani ogrodnictwa dusz ludzkich. Jeśli Friedemann
i Dungern układali mi myśli do lotu, Silberschmidt układał mi rękę do
twardej pracy. Gdym przyjechał, był wdowcem, później ożenił się z ko
bietą niezmiernej dobroci. Oboje uważali, że szefowie powinni być dla
młodych jak rodzice, i Silberschmidt podkreślał, że jesteśmy jedną rodziną
zakładową. I nie był to u niego frazes, ale poczucie głębszej wspólnoty
tych, co służą idei. Gdy znalazłem się wiele lat później w nieszczęściu,
pierwszy wyciągnął do mnie pomocną dłoń.
Tak, szczęśliwa była moja młodość, gdyż spotykałem ludzi dobrych
i mądrych. I nikt nie pytał nikogo, kto go rodził,i skąd pochodzi. Dla nich
młody, który chciał pracować, był jak rzadka odmiana kwiatu, którą pie
lęgnować należy, by kwitła na chwałę i pożytek człowieka. Dopiero póź
niej nadszedł czas, że ludzie, którzy winni byliby być rzecznikami nauki,
woleli, by największe odkrycia nie zostały dokonane, jeśli dokonać ich
mieh ludzie odmiennej „rasy".
W takiej atmosferze powstały moje prace w Zurychu. Na ogół praco
wałem i ogłaszałem wspólnie z Klingerem. Nie jest zadaniem tej książki
podawać treść naszych prac. Są one opisane w doniesieniach naukowych
w sposób suchy i nie noszą piętna ani czaru przeżyć osobistych. W krót
kości jednak chciałbym o nich wspomnieć.
Pracowaliśmy nad zagadnieniami odporności i nad wolem. Pierwszy
kierunek był mi duchowo bliższy. Wbrew istniejącym hipotezom, do
28 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
gdy zaś widzi jakąś piękną odmianę, otacza ją specjalną opieką i czu
łością. Jeżeli czasem marzyłem o tym, jak pragnąłbym żyć w pamięci
młodzieży, to nigdy jako profesor, ani — broń Boże — dyrektor, ale jako
ogrodnik dusz ludzkich. I myślałem, że zadaniem życia jest zasłużyć na to.
Gdy po 2 latach pobytu tutaj przystąpiłem do habilitacji, reali
zowałem moje trzecie pragnienie. Pierwsze urzeczywistniłem, gdy jako
młody chłopiec postanowiłem iść wspólnie przez życie z kobietą, którą
pokochałem, wbrew radom, bym żenił się dopiero wówczas, gdy zdo
będę stanowisko. Dotychczas błogosławię tę lekkomyślność. Drugim
moim pragnieniem była praca naukowa. I znów wbrew radom ludzi
rozsądnych, by najpierw zabezpieczyć sobie byt, nie pytałem, co nauka
przyniesie i czy potrafię stworzyć coś większego, szedłem za nieodpar
tym głosem wewnętrznego musu i życie dało mi wkrótce rozkosz siejby
i zbioru. A teraz mogłem realizować trzecie moje pragnienie: by móc
myśl przetapiać w żywe słowo i młode dusze wprowadzać w krainę
idei. Uzgodniliśmy między sobą, że ja będę habilitował się pierwszy, Gon-
zenbach drugi. Klinger nie chciał się habilitować, choć z naszej trójki
mógłby dać najwięcej. Habilitowałem się na mocy prac nad związkiem
zjawisk odpornościowych i krzepliwości krwi. Ocena wydziału brzmiała
„że L. H. dał swoimi pracami dowód, iż potrafi wskazywać drogi
nauce".
Habilitacja w Zurychu składała się z dwóch części: z 20-minutowego
odczytu dla Wydziału i odczytu publicznego w obecności ciała profesor
skiego, studentów i publiczności. Pierwszy odczyt pozostawił mi wspom
nienie przykre. W czasie mojego wykładu pedel przyniósł profesorom
jakieś pieniądze, które widocznie wydawały się im ważniejsze od mojego
przemówienia, nie przestawali ich bowiem liczyć. Byłem nawet przekonany,
że ten brak zainteresowania wypływa z niewielkiej wartości wykładu,
i dopiero Prof. Silberschmidt musiał mnie pocieszać. Wielkim natomiast
przeżyciem był dla mnie odczyt inauguracyjny publiczny, gdyż on dopiero
dla młodego docenta oznacza przypięcie ostróg rycerskich.
Wielka to jest uroczystość w Zurychu. Zjeżdżają się na nią obywatele
z całego kantonu, by zobaczyć, jaki to nowy człowiek pojawia się na
firmamencie uniwersytetu, bo tam szanują tych, którym naród powierza
swą młodzież. Rektor i dziekan wprowadzają młodego docenta na salę,
za nimi wchodzi długi sznur profesorów. Należy mówić tak, by student
zaprawiony do słuchania nie znudził się, laik zaś — zrozumiał. Trzeba,
dać dowód, że się umie myśl rozpalić i przelać w słowa, które porwą. Nie
wszyscy młodzi wytrzymują ten stan napięcia i dlatego wielu odczytuje
swój wykład. Wolą raczej uniknąć luk w rozwinięciu myśli, aniżeli
30 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
porwać wartkim potokiem słowa. Ale moja żona zabroniła mi czytać. Raz,
ten jedyny raz w życiu zagroziła mi: „Jeśli będziesz czytał ze skryptu,
rozwiodę się". Cóż miałem zrobić?
Widzę, jak dzisiaj, piękną aulę nowego uniwersytetu, w pierwszym rzę
dzie moich profesorów, dalej przepełnioną salę. Na górnej ławce widzę
moją żonę, jej wielkie przestraszone oczy. Jako temat odczytu wybra
łem „Zagadnienie dziedziczności w świetle nauki o odporności". Treść:
nasze badania nad grupami krwi i to, co — jak przewidywałem — z nich
się wyłoni, a mianowicie — konstytucjonalne ujęcie zjawisk odpor
nościowych. Zaczynam i słyszę własne słowa: „Z nadmiaru zagadnień,
na które odważyła się nauka o odporności, pragnąłbym wyłonić jedno:
czy można za pomocą metod serologicznych odróżniać indywidualne
cechy krwi i jak się te cechy dziedziczą". I gdy wymawiam te słowa,
budzą się we mnie wspomnienia długich rozmyślań i rozmów z Dun-
gernem i próby udane i, jeszcze liczniejsze, nieudane, i czuję jakieś
dziwne bogactwo myśli, i szczęście ptaka, co wyfrunął. I widzę, jak przez
mgłę, wielkie oczy mojej żony, jak już nie patrzą z przestrachem, ale
ze skupieniem i ufnością. I gdy skończyłem odczyt, wiedziałem, że odnio
słem zwycięstwo nad samym sobą, że odtąd będzie moim ten dar jedyny,
który nie jest ani wyrazem wiedzy, ani tzw. krasomówstwem, ale łaską,
by żar swojego ducha móc przekazywać innym.
Gdy mnie pytano później, jaka jest tajemnica dobrego wykładu, odpo
wiadałem: „Znam tylko jedną: kto chce rozpalać innych, musi sam płonąć".
Taka była historia mojej habilitacji. Było to dawno, w 1914 roku,
w roku kończącej się epoki. Miałem wówczas 29 lat.
Ogłosiłem wykłady o chorobach zakaźnych dla studentów wszystkich
wydziałów i kurs serologii dla studentów medycyny. Wykłady sprawiały
mi wielką przyjemność. Salę miałem zwykle pełną, tremę jednak miałem
przed każdym wykładem okropną. Długo to trwa, nim młody docent opa
nuje uczucie niepokoju, czy mu aby starczy materiału. Po skończeniu
semestru, wbrew zwyczajowi, otrzymałem od słuchaczy wielki kosz
kwiatów, a między nimi ukryte różne smakołyki. Było to moje ostatnie
spotkanie z młodzieżą szwajcarską. Wspominam ją mile: runie pracować
i umie być wdzięczna.
Jeszcze jedną dużą przyjemność przyniósł mi ten rok: właśnie przypa
dało 60-lecie dwóch twórców nauki o odporności, Ehrlicha i Behringa.
Czołowe pismo, „Zeitschrift für Immunitätsforschung" wydało tom spe
cjalny i redakcja zwróciła się do mnie o nadesłanie pracy, pisząc, że
pragnie zjednoczyć w hołdzie prace najwybitniejszych serologów. Po
szedłem do żony: „Widzisz, jak to niedawno nieporadny chłopiec, nie
POBYT W ZURYCHU 31
mający ani swego dzisiaj, ani swego jutra, pokusił się o pracę naukową.
A teraz mam łączyć się w jednym dziele z elitą naukową świata. I to wła
ściwie dzięki temu, że zrobiłaś wszystko, by ta maleńka iskierka we
mnie nie zgasła. Jakże Ci mam dziękować za to, żeś sama, tak bogata,
mnie poświęciłaś główny wysiłek swego życia.
W roku 1913 i 14 brałem udział w niemieckich zjazdach naukowych. Na
zjeżdzie mikrobiologów w Berlinie mówiłem o wytwarzaniu ciał trujących
w surowicy i zjawiskach krzepliwości krwi. Byłem z Klingerem przeciw
nikiem modnej wówczas teorii, że anafilatoksyny zależą od działania
komplementu. Przeciwnikami jej byli również znani badacze Doerr
i Sachs, ale Doerr, zmobilizowany w Austrii, nie mógł przybyć, Sachs
zaś wyjechał z powodu wypadku w rodzinie. Sam więc musiałem po
nosić ciężar dyskusji z Friedbergerem, wytrawnym badaczem i szermie
rzem. Ale pod koniec dyskusji wstali Landsteiner, Kraus i inni i po
parli moją tezę. Poznałem wówczas bliżej Landsteinera, późniejszego
laureata Nobla. Jest to najwszechstronniejszy umysł między serologami
i jego prace późniejsze nad imunochemią należą do najgenialniejszych
w dobie obecnej. Do pierwszej po północy chodziliśmy po Berlinie, roz
mawiając i dyskutując. Taki kontakt z ludźmi wielkiej miary jest źródłem
niewymownej rozkoszy intelektualnej.
Wreszcie, zjazd internistów w roku 1914 w Wiesbadenie. Mówię o na
szym nowym odczynie na kiłę, na mocyzjawisk krzepliwości krwi.Wraże
nie ze zjazdu wyniosłem przykre. Młodzi asystenci zabiegali o łaski wpły
wowych profesorów, odnosiło się wrażenie, że się jest na jarmarku, a nie
na zjeżdzie naukowym. Czytam czasami, że miernikiem wartości jest po
wodzenie. Kto brał udział w kongresach naukowych, ten odrzuci podobne
określenie wartości. Kto umiał sprzedać tę odrobinę wiedzy, miał powo
dzenie na jarmarku, który nazywał się życiem naukowym w Europie. Wi
działo się zabiegliwość i brak charakteru, i ten jedyny cel, by dopiąć
profesury.
I wreszcie spotkał mnie trzeci dowód, że wstąpiłem na normalną drogę
naukową i że świat zaczyna otwierać przede mną swoje podwoje. Nasze
prace nad krzepliwością krwi i odpornością zwróciły uwagę i poza
Szwajcarią. W roku 1914 przyjechali do mnie dr Brandt z Łotwy, póź
niejszy profesor, i kilku badaczy japońskich.
W I E L K A W O J N A
czenie. Każdy żołnierz zna to uczucie. Raz w Skutari zwrócili sią do nas
koledzy, byśmy poszli do obozu na obiad. Tknięty jakimś przeczuciem,
odmówiłem. Gdy wchodzili do obozu, padła tam bomba z samolotu
austriackiego.
W Albanii byliśmy u kresu sił. I tam znów porwał mnie żal za wy
godami, za ciszą pracowni i za wykładami. Zacząłem tęsknić za Szwaj
carią jak skazaniec, przypominający sobie rozkosze, których nie zaznał,
i wyrzucający sobie każdą chwilę, którą zmarnował, której nie poświęcił
swej największej namiętności. Przejście przez Albanię trwało dwanaście
dni i każdego dnia mieliśmy wrażenie, że już nic gorszego czekać nas nie
może i że więcej znieść nie podobna. Aż wreszcie jeden ogromny spadek
góry wysokości około 2000 metrów na kwietną polanę— i zamiast mroźnego
powietrza szczytów górskich owiało nas ciepłe tchnienie południa i wiosny.
Zamiast wieczystego śniegu szmaragdowozielona trawa, a hen z daleka
na horyzoncie widzimy zarysowujące się we mgle Morze Adriatyckie.
Nigdy jeszcze nie czułem tak silnie wezbranego uczucia odradzającego się
życia. Śmiertelnie znużeni, rzuciliśmy się na trawę i zasnęliśmy głębokim
snem—i lekarze, i żołnierze, i straże. Gdyśmy się obudzili po dłuższym cza
sie, stwierdziliśmy, że okradziono nas doszczętnie, zabrano nam i konia,
i rzeczy, poza małą walizeczką, która służyła nam jako poduszka. Nie osła
biło to uczucia rozkoszy życia. Wyruszyliśmy dalej w kierunku Skutari
i wkrótce przybyliśmy do tego jedynego w swoim rodzaju zakątka. Ulice
okolone wysokimi murami, za którymi kryją się tajemnice haremów. Po
łożenie nad jeziorem cudowne, pełno ogrodów, kwiatów, palm i kaktusów,
rozkoszne ciepło mimo grudnia. I pomyślałem, że szczęście polega na
kontrastach. Życie jest jak lemoniada: jeśli ma smakować, musi być
słodkie i kwaśne, inaczej jest mdłe. Byliśmy przez dwanaście dni
w krainie śmierci i w Skutari chłonęliśmy życie pełnymi haustami. Co za
rozkosz spać choćby na wiązce słomy, ale pod dachem, i nie marznąć. Jaką
poezją wydawał się nam obiad w restauracji.
Ale w Skutari rząd serbski nie chciał wziąć na swą odpowiedzialność
życia misji sanitarnych i lekarzy cudzoziemców. Pożegnał się z nami jak
najserdeczniej, oddając nas pod opiekę ambasadorowi Anglii, lordowi Pa-
getowi. Udaliśmy się ze wszystkimi misjami do San Giovanni di Medua,
małego albańskiego portu, ażeby tam czekać na ratunek. W międzyczasie
wybuchło w Albanii powstanie przeciwko Serbom i zaczęły dochodzić nas
pogłoski o rzeziach, które mogły i nam zagrażać. Port w San Giovanni di
Medua został zbombardowany w dniu naszego przybycia, z daleka sły
szeliśmy odgłosy bomb i gdyśmy weszli po kilku godzinach, sterczały
jeszcze maszty zatopionych okrętów.
46 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
Jakże, bliski był ten stan duszy Polakowi i jak bliska pieśń żołnierza-
tułacza.
50 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
Sam też ciężko chorowałem na zimnicę. Jest to dla mnie jedno z naj
cięższych wspomnień z tej wojny. Pamiętam pierwsze objawy niepokoju,
jakieś uczucie grożącego niebezpieczeństwa, zdenerwowanie. Wysiłkiem
woli zmuszam się do zbadania krwi, i stwierdzam w niej zarazki pod
zwrotnikowej zimnicy. Nie mogę i nie chcę chorować, i postanawiam wy
leczyć się radykalnie za pomocą dużej dawki chininy. W użyciu były wów
czas rozpuszczalne preparaty chininy z uretanem. Wspólnie z doktorem
Damondem postanawiamy wstrzyknąć dużą dawkę, 1,5 g do żyły. Zastrzyk
wykonuje żoną. Jeszcze igła znajduje się w żyle, gdy czuję dziwny smak
kamfory i padam zemdlony. Gdy się ocknąłem poczułem szalony huk
w głowie, ale jednocześnie miałem jakąś niesamowitą wizję pięciu cyfr,
których parzyste miały oznaczać rytm śmierci, a nieparzyste rytm życia.
Zwyciężyły nieparzyste i zacząłem powracać na ziemię. Otaczały mnie
głębokie ciemności. Z daleka słyszałem spazmatyczne szlochanie żony.
Uświadomiłem sobie, że ginę i że umieram w obłąkaniu. Zdążyłem jeszcze
wyrzec słowa: „ciemność dokoła, szaleję, ratujcie mnie" i znów zapadłem
w głębokie omdlenie. Ta walka pomiędzy życiem a śmiercią trwała 7 go
dzin i jeszcze obecnie mam wrażenie, że było mi dane być na tamtym świę
cie i wczuć się w jakąś niesamowitą rytmikę śmierci. Doznania moje były
najpewniej wywołane tym, że pod wpływem zatrucia chininą utraciłem
czucie, słuch i wzrok. Wywołało to wrażenie, że jestem gdzieś daleko na
innym świecie, w jakimś innym istnieniu. Wyratował mnie natychmia
stowy krwioupust, dokonany przez doktora Damonda za pomocą kieszon
kowego scyzoryka, i obfite wlewanie do żyły roztworu soli kuchennej.
Jest to jeden z niewielu przypadków, w którym ślepota po zastrzyku chi
niny ustąpiła.
Gdy powróciłem do siebie, na ziemię, miałem uczucie, że widziałem
jakąś straszliwą realność, potężniejszą niż życie na ziemi. Chorowałem je
szcze przez pół roku, co dwa tygodnie pojawiała się gorączka, trwająca
kilka dni. Często, czując zbliżający się atak, musiałem jeszcze wykony
wać pracę w laboratorium. Przez długi czas jeszcze miałem uczucie obo
jętności dla spraw tego świata jak ktoś, kto spojrzał w oczy strasznej
tajemnicy. Byłem bliski załamania, chociaż miałem świadomość patolo-
giczności mego stanu. Z depresji wyratowała mnie jazda konna i, być może,
pobudzające wina francuskie. Siła i jurność konia, gdy gonił po macedoń
skich pustkowiach, wnikała we mnie radością życia. Koń mnie niejako
zasugerował swoją mocamością.
Była to już druga choroba, którą przebyłem. Pierwsza to był paratyfus A
wkrótce po przybyciu. Pamiętam szalony ból głowy i jakąś nieuchwytną
„malaise". Żołnierz serbski pobrał mi krew z żyły, badania dokonałem sam,
ARMÉE D’ORIENT 57
runkach, w których się wzrosło, gdzie każdy powiew wiatru, każde drzewo
i każdy ptak, jest wspomnieniem. Pamiętam, gdy statek zbliżał się do
Dubrownika, z daleka widać było pinie i cyprysy, przypominające nasze
sosny i topole. Rozkoszna, ożywcza, świeża zieleń. Żołnierze zaczęli
śpiewać tę pieśń zrodzoną na Korfu „Tam daleko" — i wszyscy, bez wy
jątku wszyscy, płakali. Bo była to pieśń życia, co cierpi, ale odradza się.
Był to głos ojczyzny, którą się wita po długich latach rozstania.
W Dubrowniku spędziliśmy kilka dni. Cudowne jest to miasto łączące
w sobie słowiańską zadumę i wykwint epoki Odrodzenia. I lud tam
jest piękny. I mowa pieszczotliwa, jakieś włosko-serbskie dźwięki. Przy
dzielono nam trzy wagony towarowe, które doczepiono do pociągu jadą
cego do Belgradu. Droga trwała kilka dni, przejeżdżaliśmy przez Bośnię,
zwiedziliśmy Serajewo. W Belgradzie przydzielono mi budynek w szpitalu
wojskowym, gdzie zamieszkaliśmy. Demobilizacji jeszcze nie ogłoszono,
ale napięcie walki zaczęło ustępować. Nie było już kalejdoskopu różnych
ras i narodów. Był naród miły i prosty, który pragnął odbudować swój
kraj i zabliźnić rany. Ale nie było się już w centrum wielkich wydarzeń.
I znów zacząłem nieodparcie tęsknić, ale już nie tylko za dalą. Bo zaczęło
się we mnie coś nieznanego. W młodości nie zależało mi na domu i nie
lubiłem dzieci. A teraz zacząłem tęsknić za spokojem domu i życiem
rodzinnym u siebie w kraju, gdzie się jest jak drzewo, które zapuszcza
korzenie.
P O W R Ó T D O K R A J U
W ciągu czterech lał służby, mimo ciężkich chorób, raz tylko korzystałem
z 2-tygodniowego urlopu zdrowotnego. Postanawiamy zatrzymać się przez
10 dni nad jeziorem Bied w Sławonii, a następnie spędzić dwa tygodnie
w Wiedniu. W czasie wojny poznałem nieznane mi gałęzie medycyny, ale
pragnąłem poznać obecnie niektóre pokojowe zagadnienia bakteriologii.
(Produkcja i miareczkowanie surowic itp.). Wreszcie — przyznam — czu
łem się „schłopiały". Praca w pracowniach szpitalnych polega na ogół na
spostrzeganiu, w wielkich zakładach teoretycznych na tworzeniu nowych
koncepcji i ich sprawdzaniu. Jest to pewna gimnastyka, nadająca myśli
lotność, którą się zatraca przy pracy spostrzegawczej. J a wolę raczej
myśleć niż spostrzegać i po kilku latach pracy „spostrzegawczej" w ode
rwaniu od wielkich centrów naukowych czułem się intelektualnie zdekla
sowany. Sądziłem, że myśl ludzka wybiegła daleko, podczas gdy ja utkną
łem w rejestrowaniu rzeczy istniejących. Gdy przyjechałem do Belgradu,
odebrałem rzeczy pozostawione w Valievo, a między innymi odbitki moich
prac. Czytałem je tak, jakby je pisał ktoś obcy. Takie dalekie i tak ie ...
mądre. Uczucie przy czytaniu własnych prac, jak gdyby były one pisane
przez kogoś mądrzejszego, było niesamowite.
Postanowiłem w Wiedniu zorientować się w piśmiennictwie i w niezbyt
„schłopiałym" stanie zaprezentować się w kraju.
Zatrzymujemy się w Zagrzebiu. Pierwsze miasto, które nie przypomina
Wschodu. Stwierdzam, jak bardzo jestem słęskniony za Europą, za go
tykiem i jego odpowiednikiem w naturze: sosną i topolą. Tęsknię za
chmurami. Tak mię widocznie znużył styl bizantyjski, niebo wiecznie
niebieskie i zgiełk Wschodu. Pamiętam poranek w Zagrzebiu: targ pełen
owoców i kwiatów, kobiety ładnie ubrane, budzą się jakieś niejasne
wspomnienia. Oglądamy potężne rzeźby Mestrovića, miasto, operę, mu
zeum i wreszcie zakłady uniwersyteckie. W końcu Bied nad cudnym
jeziorem. Pierwsze lasy iglaste i chłód potoków, i wykwint hotelu. To już
nie wojna, nie zgiełk Salonik. Mam pecha: przeżywam ostatni nawrót
POWR0T d o k r a ju 67
syłanie pisma, które nie jest wydawane „in allgemein verständlicher Kul-
tursprache".
Epidemie grożące ze Wschodu narzucały konieczność, by świat do
pomógł nam w zorganizowaniu pomocy. Polska sama była zbyt uboga,
by ponosić ciężar walki z durem plamistym i cholerą. Liga Narodów po
słała Komisję Przeciwepidemiczną, na czele której stanął Rajchman.
Polska otrzymała wielkie środki, które umożliwiły stworzenie kąpielisk,
szpitali itp. W Baranowiczach została zorganizowana kwarantanna i nasz
Zakład stworzył tam pracownię bakteriologiczną w celu wychwytywania
nosicieli cholery. Mimo poszczególnych ognisk cholerycznych wśród jeń
ców bolszewickich epidemia cholery nie przeszła do kraju ani na Zachód.
Ale muszę przyznać, że z punktu widzenia bakteriologicznego jest to za
gadka, albowiem mimo wielu dziesiątków tysięcy badań u uchodźców
w Baranowiczach, pracownia nie wykryła ani jednego nosiciela cholery.
Natomiast kwarantanna ta powstrzymała dur plamisty, choć poległo tam
wielu lekarzy i pielęgniarek. Prace Komisji Epidemicznej przybrały wkrótce
inny kierunek: dr Rajchman zastał powołany do Genewy na dyrektora
lekarskiego Ligi Narodów. Jego zastępcą w Zakładzie był z początku
dr Sierakowski, następnie dr Celarek; kierownictwo naukowe było w moim
ręku. W roku 1926, w związku z otwarciem Szkoły Higieny, stworzono
nowy statut Zakładu. Mój Zakład Badania Surowic oficjalnie włączono do
Zakładu Epidemiologicznego, którego częścią składową była w między
czasie wybudowana Szkoła Higieny, Zakład Kontroli Środków Spożyw
czych i Instytut farmaceutyczny, Oddział diagnostyki i inne pokrewne
zostały objęte jako Dział Bakteriologii i Medycyny Doświadczalnej, mój
zakład zaś włączony jako Oddział Kontroli Surowic. Zostałem mianowany
dyrektorem Działu Bakteriologii i Medycyny Doświadczalnej, kierowni
kiem Oddziału Kontroli Surowic i zastępcą dyrektora, którym był dr Rajch
man. Zasięg moich obowiązków powiększył się niepomiernie, zwłaszcza
jeśli się weźmie pod uwagę, że Dział mój obejmował również i filie.
Zanim przejdę do omówienia zasięgu prac, muszę pokrótce wspomnieć
poczynania organizacyjne, które włączyły Zakład w orbitę wielkiego mię
dzynarodowego ruchu sanitarnego. W Warszawie w roku 1922 odbyła się
pierwsza międzynarodowa konferencja zwołana przez Ligę Narodów
w sprawie zwalczania epidemij na Wschodzie. Dr Rajchman wygłosił wielki
referat, który zwrócił powszechną uwagę na zagadnienia Wschodu jako
zarzewia epidemij. Jako przedstawiciele państw przybyli zarówno szefo
wie Służby Zdrowia jak i uczeni. Wszystkich uczonych zaprosiłem do
siebie, przywiązując do tego wielkie znaczenie, gdyż była to pierwsza próba
zespolenia na gruncie towarzyskim uczonych, należących ongiś do wrogich
ŻYCIE W WARSZAWIE 75
czyły się zarówno Poznań jak i Wilno, jedynie Kraków trwał w uporze.
Towarzystwo Biologiczne ma piękną kartę w historii nauki polskiej. Za
praszaliśmy często na odczyty uczonych z zagranicy. Pamiętam, w pierw
szych latach, sala wykładowa Zakładu Fizjologii, w którym odbywały się
zazwyczaj posiedzenia, bywała pełna, na posiedzeniach bywało po kilkaset
osób. Był to ten wczesny okres naszego niepodległego życia, gdy starsze
pokolenie miało jeszcze siły i nie mogło się dość nacieszyć rozwojem na
szej nauki. Niestety, później napięcie życia naukowego w Warszawie za
częło się zmniejszać, co odbiło się również na frekwencji w Towarzystwie
Biologicznym. Jest w tym dużo naszej winy. Gdy występuje członek jakie
gokolwiek Zakładu, wszyscy, i profesorowie i koledzy, powinni być obe
cni. Jeżeli chcemy stworzyć klimat naukowy, powinniśmy umieć cieszyć
się z pracy innych. Młody badacz powinien mieć świadomość, że coś zdo
bywa przez swój wysiłek, to dodaje mu ochoty do pracy. Jeżeli widzi
przed sobą puste ławki, ma wrażenie, że jego praca nikogo nie obchodzi,
a powinno mu się zdawać, że przez nią przechodzi oś ziemi. Jest to nasza
wina, że nie czujemy się współodpowiedzialni za stworzenie klimatu nauko
wego w kraju, że gotowi jesteśmy być dawcami, ale odrzucamy rolę od
biorców. A należy być i jednym, i drugim.
A zatem zostały stworzone warsztaty pracy, własne pismo, towarzystwo
i możność drukowania w kraju i za granicą. Formalne ramy życia nauko
wego były więc dane. Miałem możność pracy naukowej doświadczalnej,
miałem kontakt z młodzieżą sanitarną, lekarską, farmaceutyczną i biolo
giczną poprzez wykłady, miałem, zdawałoby się, więcej niż mogą udźwi
gnąć siły jednego człowieka. Nie zaspokajało to jednak wciąż jeszcze ja
kiejś dziwnej wewnętrznej potrzeby, ażeby wypełniać luki polskiego życia.
Zwróciłem uwagę na dwie sprawy: Zakład nasz był organem doradczym
Departamentu Służby Zdrowia w sprawie zwalczania epidemij. Otóż u nas
wybuchały czasem epidemie o wielkim zasięgu. Nie mówiąc już o epide
miach duru plamistego, mieliśmy co pewien czas wybuchy epidemii czer
wonki i duru brzusznego. Udałem się kiedyś na epidemię czerwonki do
Krzemieńca i do powiatu stryjskiego. Nie tylko prymitywizm naszego
życia, ale także nieznajomość warunków epidemicznych kraju i nieumie
jętność podchodzenia do tych zagadnień lekarzy powiatowych zrobiła na
mnie przygnębiające wrażenie. Do Ławry koło Krzemieńca przybywało
rocznie około 80 000 pątników, cała wieś nie miała ani jednej ubikacji.
80 000 ludzi załatwiało się dosłownie pod płotem. Ludność zacofana, pełna
zabobonów, zwalczała epidemie za pomocą . . . wypędzania diabła (egzor-
cyzm). Ponure procesje nocne, modlenie się do księżyca itp. W po
wiecie stryjskim prawie w każdej chacie były wypadki śmiertelne
82 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
dla przyszłej Polski. Był to piękny czas. A jednak słychać było od czasu
do czasu ponure grzmoty zwiastujące burzę. Pamiętam pokrytą kirem
trumnę, w której chowano pierwszego Prezydenta Rzeczypospolitej, zabi
tego za to, że uważał wszystkich obywateli państwa polskiego . . . za rów
nouprawnionych. Hydra nacjonalizmu podnosiła łeb. Pamiętam degeneru
jące się partyjnictwo, które było z początku wyrazem bujności i niepokoju
twórczego, a stało się później wyrazem znikczemnienia, źródłem interesu
i gwałtu nad jednostką i zaczęło się wciskać wszędzie, i w życie uniwersy
teckie i zakładowe. Mnie się zdawało, że nauka i ogrodnictwo dusz ludzkich
mogą żyć życiem odrębnym, że istnieje pewna a u t o n o m i a d o b r a
w świątyniach nauki, którą zachować trzeba nawet w zgiełku walki poli
tycznej. I w imię tej autonomii nie mieszałem się do spraw nieraz wyma
gających walki i interwencji, by zachować siły do strzeżenia tego ogni
ska, którego obrońcą się czułem. Było to może błędem.
Do 1933 roku byłem zastępcą dyrektora Zakładu dra Rajchmana, który
urzędował w Genewie. Minister Sławoj-Składkowski nie chciał mu prze
dłużyć urlopu i nie chciał też mnie mianować dyrektorem. Mianował więc
docenia higieny, pułkownika dra Szulca. Minister Piestrzyński w sposób
grzeczny zawiadomił mnie o tym, motywując nominację tym, że pragną
wyzyskać więcej Zakład dla celów wojskowych i że wydano polecenie,
ażeby umożliwić mi każdą pracę, pozostawiając mnie na stanowisku dy
rektora działu i kierownika oddziału. Docenta Gustawa Szulca znałem
uprzednio, był to człowiek łagodny i życzliwy. Nie zależało mi nigdy na
kierowaniu dużym Zakładem, przeciwnie, związana z tym administracja
nużyła mnie. Nie lubiłem też atrybutów władzy, która wznosiłaby mur mię
dzy mną a uczniami. W pamięci miałem zawsze nasz prawie braterski sto
sunek z Dungernem. Ogrodnictwo dusz nie znosi łamania woli, a dyrektor
musi nieraz to czynić. A jednak przyznaję, gdy pokazywałem Zakład i prze
kazywałem władzę memu następcy, czułem w duszy gorycz. Współpra
cownicy Zakładu starali się okazać mi serce, mimo że nie miałem żadnej
władzy: ofiarowali mi palmę i piękny album Wyspiańskiego.
G. Szulc wszedł do grona zamkniętego i zgranego, i bodaj do końca
czuł się tam obcym przedstawicielem władzy, a nie serca. Bywałem u niego
w domu często i mogę zaświadczyć, że miał dobrą wolę, pragnął pomóc
Zakładowi i nie chciał nikomu szkodzić. Wiele czasu spędzaliśmy na ro
bieniu planów. W czasie okupacji nie zdeklarował się jako Volksdeutsch,
choć miał do tego podstawy. Nie mógł on mieć jednak autorytetu and
u Polaków, ani u Niemców. Gdy już jako wygnaniec przychodziłem
później do Zakładu, nie obawiał się nigdy okazać mi przyjaźni. Opowiadał
mi nieraz, jak cierpi, patrząc na ruinę marzeń polskich i swojej pracy, i że
92 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
wolałby umrzeć, gdyby nie miał rodziny, którą opiekować sią musi. Los
był dla niego łaskawszy niż dla mnie: umarł w czasie wojny, patrząc na
swe dzieci.
Od roku 1933 pełniłem zatem funkcję dyrektora Działu Bakteriologii
i Medycyny Doświadczalnej, kierownika Oddziału Badania Surowic i za
stępowałem często dyrektora. Administracja mniej mnie pochłaniała, gdyż
wielką pomocą był mi docent F. Przesmycki, który sprawował również
opiekę nad filiami. W Zakładzie siedziałem od rana do wieczora, na obiady
nie wracałem do domu. I dotychczas uważam podobne całkowite oddanie
się jednemu celowi za niezbędny warunek rzetelnej pracy. Piastowanie
kilku stanowisk nie jest dowodem pilności, lecz jedynie rozprasza. Ja, co
prawda, mogłem całkowicie poświęcić się swojej pracy tylko dzięki temu.
że i żona pracowała. Pensja urzędnicza, nawet z dochodami wykładów zle
conych nie wystarczała na życie na pewnym poziomie. Zanim przejdę do
omawiania prac naukowych, pragnąłbym wypowiedzieć się o doborze
pracowników i organizacji pracy naukowej i dydaktycznej.
Ż Y C I E W E W N Ę T R Z N E Z A K Ł A D U
każdy to potrafi. Starałem się tworzyć ów klimat wewnętrzny przez lat 20,
moje uwagi zatem nie są fantazją człowieka oderwanego od życia, lecz wy
pływają z doświadczenia. Brzmią one dość paradoksalnie, zrozumieją je
jednak ci, co czują podobnie. Należy dążyć do tego, by większość współ
pracowników miała swoje zainteresowania i swój temat i ażeby każdemu
się zdawało, że przez temat ten przechodzi oś świata. Dobrze funkcjonu
jący zakład naukowy przypomina trochę dom maniaków. Źródłem odwagi
żołnierza jest świadomość, że nosi w tornistrze buławę marszałkowską.
I tak samo może być z młodym adeptem nauki: ma prawo przeceniać zna
czenie swojej pracy i swych spostrzeżeń. Zakres idei jednego człowieka jest
wąski; trzeba nie tylko dawać gotowe tematy, ale umieć sprawić, by samo
rzutnie powstawały w głowach młodych. Jak to robić? N a l e ż y s i ę c i e
s z y ć , g d y m ł o d y c o ś w y m y ś l i l u b z n a j d z i e . Na tym polegają
główne funkcje kierownika: w y t w o r z y ć p o b u d l i w o ś ć u m ł o
d y c h i c i e s z y ć s i ę z p l o n u . Chlubię się tym, że nigdy nie powie
działem młodemu, iż jego przesłanki są niemądre. Zawsze mówię: ,,Spró
buj", a gdy mu się nie uda, pocieszam go, że tylko poprzez nieudane
doświadczenia zdobywa się wiedzę. Należy być optymistą na początku,
a krytycznym w końcu pracy. Będę miał jeszcze sposobność zacytować
cudowne słowa Nicolle'a o konieczności pewnego chaosu, który umo
żliwia myśli harde i promienne. Często dzieje się odwrotnie: przytłacza
się rodzące idee nadmiarem krytycyzmu, a nie wymaga się przy ukoń
czeniu odpowiednich doświadczeń kontrolnych.
Łatwo zatruć atmosferę. Wystarczy nieco zmienić nastawienie i zainte
resowania młodych. Idea jest jak młoda miłość: jest wstydliwa. Łatwo ją
zniszczyć, gdy się młodego onieśmiela albo przygniata nadmiarem kryty
cyzmu, albo zbyt naciska żądaniami przedwczesnej publikacji. Wskazany
jest nastrój współzawodnictwa, ale należy dbać o to, by nie przeradzał się
w karierowiczostwo i zazdrość.
Klimat naukowy znika, gdy się przestaje szanować wysiłek twórczego
ducha. Szybko różniczkują się ci, którzy reprezentują czynnik woli i chcą
być szybko „kierownikami", i owi zadumani, trochę niezręczni. Z tych dru
gich na ogół rekrutują się uczeni, trzeba ich chronić. Głód życia można
niestety zaspokoić powodzeniem łatwiej w innej dziedzinie niż w nauce.
Prawdziwy człowiek nauki jest poetą skazanym na wieczne niezaspokoje
nie. Gdy zjawi się ów typ witalny, co ma łokcie, i gdy się go chwali, łatwo
może się rozwiać atmosfera -ciszy i zadumy. Rozumiał to Garrel, gdy w swej
książce „Człowiek — istota nieznana" mówił o roli klasztorów w średnio
wieczu. Izolowały one od zgiełku walki i umożliwiały skierowanie myśli
ku sprawom oderwanym, ale wyższym. Takim klasztorem winna być pra-
ŻYCIE WEWNĘTRZNE ZAKŁADU 99
Pyta mię kolega, jak się tańczy tango, gdyż nie zna tych nowoczesnych
tańców. „O, bardzo prosto", odpowiadam, „niech pan chodzi i myśli
o swojej pierwszej miłości".
Wspominam te chwile w mojej samotni, oderwany od życia, z myślą, że
nie powrócą nigdy. Czy wspominają mnie te dzieci mojego ducha tak, jak
ja je wspominam? Czuję jak mnie coś w gardle dławi i czuję smak słony
w ustach. „Pod powieką łzy mnie pieką, łzy niewypłakane".
D Z I A Ł A L N O Ś Ć N A U K O W A
Zentralblatt für Bakteriologie. T. 92, Nr 1—2: „Autor, któremu w pierwszej linii zawdzię
czamy wyzyskanie odkrycia grup krwi, zebra! i krytycznie oświetlił dotychczasowe
piśmiennictwo, stwarzając podstawy dla dalszych badań. Zupełnie nowa jest jego kon
cepcja serologii konstytucjonalnych, która na pewno okaże się równie płodna jak jego
dotychczasowe badania nad dziedzicznością i antropologią".
Zentralblatt für innere Medizin: T. 49, Nr 13: „Kto bierze książkę Hirszfelda do ręki,
jest pod wrażeniem nowych i zupełnie zasadniczych zagadnień, których znaczenie dla
biologii nie da się wprost przewidzieć".
Zentralblatt für Neurologie: T. 50, Nr 9: Badaniom grupowym zawdzięczamy, że powstał
nowy impuls dla badań, który zapłodni wszystkie działy kliniczne".
Zentralblatt für gesamte Hygiene: T. 17, Nr 11—12: „Książka ta będzie punktem wyj
ścia dla wszystkich przyszłych badań grupowych".
minuje pojęcie walki jako jedynie możliwej formy spotkania między ma
kro- i mikroorganizmem. Przyjęcie walki jako nieuniknionego stanu bio
logicznego, uznanie chronicznego napięcia i mobilizacji sił odpornościo
wych nie może zadowolić tego, który odczuwa stwarzanie i następne wy
równywanie sił ofensywnych jako marnotrawienie energii.
Rozważmy podstawowe tezy bakteriologii. Ze świata drobnoustrojów,
które w przemianie materii świata grają tak olbrzymią rolę i tworzą po
most między materią żywą a martwą, różniczkują się bakterie chorobo
twórcze, które przynajmniej przy maksymalnym stopniu pasożytnictwa
rosną tylko na tkance żywej, niszcząc ją jednocześnie. Zwycięstwo ich
jest zaiste zwycięstwem pirrusowym, gdyż bakterie giną wraz ze swoją
ofiarą. Nawet jeżeli przed końcem unikną zagłady jako gatunek dzięki
zakażeniu innych osobników, to przecież odracza to tylko chwilę zgonu.
Zdobycie chorobotwórczości przez bakterie oznacza zatem, jeśli nie wy
rok śmierci, to jednak zmniejszenie szans życiowych. Chorobotwórczość
jest jak gdyby nadmierną walecznością w czasie pokoju, która w końcu
zaprowadzić musi walecznego na szubienicę. Jeżeli już zyskanie na zjadli-
wości nie może być rozumiane jako zwiększenie szans życiowych bak
terii, to problematyczna jest również celowość różnych reakcji odporno
ściowych. Istnieją postacie odporności związane z obecnością drobno
ustrojów w organizmie. Ich zabicie byłoby pozbawione wszelkiego sensu:
wyglądałoby to tak, jak gdybyśmy w jakimś zapamiętaniu walki niszczyli
żywe źródła energii obronnej.
Nie łudźmy się, że nauka o odporności potrafi wytłumaczyć zjawi
ska obronne ustroju zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Byłoby bez sen
su dla zachowania gatunku zyskanie cech chorobotwórczych, odbierające
bakteriom świat materii nieżywej, by im dać w zastępstwie ustrój żywy,
w którym napotykają na obronę. Byłoby bez sensu zabijanie drobnoustro
jów tam, gdzie ich istnienie wyzwala siły obronne. Nim jednak przypu
ścimy, że natura mogła stworzyć urządzenia niecelowe i dopuścić do
niepotrzebnych konfliktów, musimy zbadać, czy nasze tłumaczenie zja
wisk przyrody, czy nasz obraz świata nie jest fałszywy. Istotnie nasze
uogólnienia i tłumaczenie zjawisk odpornościowych wypływa z prymi
tywnego uznania świętego egoizmu gatunków. Przypuszczenie, że z dwóch
przeciwników jeden musi być zwyciężony, winno ustąpić miejsca zro
zumieniu, że byłoby nieskończenie rozumniejsze, by — obydwa gatunki
pozostały przy życiu. Symbioza jest biologicznie rozsądniejsza, nie tyl
ko etycznie wyższa niż pasożytnictwo. Przyzwyczajenie i dostosowa
nie się wzajemne ma takie samo prawo istnienia, jak niszczenie tzw.
wrogiego gatunku. Przyjęcie ciał bakteriobójczych jest przeniesieniem
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 115
Nekrolog Nicolle’a
„Dnia 29 lutego 1936 roku zmarł Charles Nicolle. Śmierć jego była ocze
kiwana, z bólem — przez przyjaciół i wielbicieli, ze stoicyzmem filozofa
przez niego samego. Szkicując sylwetkę tego niezwykłego badacza, czło
wieka o wyjątkowym uroku osobistym, chciałbym w skróceniu jedynie
powtórzyć, co pisałem we wstępie do polskiego tłumaczenia jego książki:
„Narodziny, życie i śmierć chorób zakaźnych". Nie dlatego, by nie można
było z karty jego życia wydobyć tonów pełniejszych. Ale dlatego, że
przedmowa moja zyskała jego własną aprobatę, że wywołała odpowiedź,
która mnie wzruszyła do głębi; pisał, że była ostatnim przebłyskiem szczę
ścia, które go spotkało. Mam głębokie wewnętrzne przekonanie, że poda
116 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
cych siq na jego podszycie i glebę, żyje w nim niezliczona ilość gatunków
zwierząt, poczynając od dziczy, a kończąc na liszkach w konarach drzew,
na chrząszczach gnieżdżących się w korze, na roztoczach, które milionami
zaludniają glebę. Wszystkie te współżyjące i walczące z sobą gatunki mie
szczą się w pojęciu lasu. W zdrowym lesie poszczególne ustroje są tak
względem siebie nastawione, ich rozmach życiowy, ich wola życia, szanse
i tempo ich rozwoju są tak wzajemnie uregulowane, że wszyscy człon
kowie owego zespołu, objętego imieniem lasu, znajdują dla swego gatunku
możność życia. Biocenoza znajduje się w harmonii i równowadze. A jed
nak harmonia ta, gwarantująca przetrwanie gatunków, może być utrzy
mana jedynie przez stałe niszczenie, przez walkę, przez pasożytnictwo.
Walka o byt, ciepło lub mróz gwarantują wzajemną kontrolę członkom
zespołu. Szpaki kontrolują chrząszcze wyłapując poczwarki z kory. Li
szki w koronach drzew znajdują się pod kontrolą much i os". To, cośmy
nazwali wzajemną kontrolą, jest z punktu widzenia życia jednostki nieraz
bezgranicznym bólem, wiecznym strachem przed ¡napaścią wroga, raną
lub śmiercią przedwczesną, ale kontrola ta oznacza jednocześnie warunek
przetrwania całości. Najmniejsze przesunięcie szans zwycięstwa jednego
gatunku może tę harmonię zakłócić. Usunięcie lub zmniejszenie liczby
ptaków, uniemożliwiające kontrolę chrabąszczy, może wywołać tak bez
sensowny rozwój tych ostatnich, że pożrą one liście i zginie las, grzebiąc
pod sobą rozszalały w pozornym zwycięstwie żywioł owadzi. Zwycięstwo
zatem jednego partnera biocenozy nie oznacza jeszcze, iż została ona
przekształcona tak, że harmonia na nowych podstawach da się ustalić.
N a t u r a nie j e s t z a i n t e r e s o w a n a w u s u n i ę c i u c i e r p i e
ni a, c h o r o b y i ś m i e r c i j e d n o s t k i , a l e j e d y n i e w u t r z y
m a n i u r ó w n o w a g m i ę d z y g a t u n k o w y c h , g d y ż one g wa
r a n t u j ą c i ą g ł o ś ć i n a j w i ę k s z ą w i e 1o p o s t a c i o w o ś ć
życia.
Należy zatem zapytać, czy zakażenie nie ma głębszego celu i czy pato
logia nie jest wyrazem zakłóconego lub nieosiągniętego stanu równowa
gi z drobnoustrojami służącymi utrzymaniu biocenozy. Kto ujmuje w ten
sposób zjawiska przyrody, ten musi się dopatrzyć w zjawiskach zaka
żenia, nawet zarazkami chorobotwórczymi, pewnych korzyści.
. . . Widzimy zatem, że już u źródła rozwoju stoi zakażenie. Zrozumiałe
jest dążenie, aby odzwierciedlić ewolucję współżycia pomiędzy światem
widzialnym i niewidzialnym. Należy prześledzić, od jakich czynników bio
logicznych lub społecznych zależy zakłócenie równowagi między czło
wiekiem i bakterią. Zagadnienie w ten sposób postawione sięga zarów
no w dziedzinę biologii jak i socjologii, i przekracza zainteresowania
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 121
związane z analizą poszczególnych epidemii. Uważam jednak taką analizą
za konieczną, gdyż widzą, jak niesłuszne przesłanki kierują naszą spo
strzegawczość na fałszywe tory, jak zniekształcają obraz wszechświata,
zmuszając często do nieuzasadnionych i błędnych posunięć przy zwal
czaniu epidemii. Epidemiologia zdegradowała się do wywiadu policyjnego,
za pomocą którego doszukujemy się pewnego bandytyzmu ze strony ba
kterii. Epidemie są częścią wielkiego zdarzenia w przyrodzie. Nie przesu
niemy równowagi na korzyść człowieka, jeśli nie poznamy praw, rządzą
cych współżyciem świata widzialnego z niewidzialnym.
... Na nauce o odporności mści się jednostronne ujmowanie zjawisk
zakażenia z punktu widzenia patologii. Nauka o odporności operuje stale
ową fikcją walki bezwzględnej z zarazkiem, który wniknął do organiz
mu; pojęciem dbałości o nienaruszalność biochemiczną tkanek i komórek,
natomiast zjawiska, które tak dominują nad całokształtem życia, jak zja
wiska zakażeń fizjologicznych lub immunologia nosicielstwa nie znajdują
dotychczas wystarczającego oświetlenia . . . Epidemie są częścią wielkiego
zdarzenia, wiekowych zderzeń świata widzialnego z niewidzialnym. Epi
demiologia przyszłości będzie omawiała owe zagadnienia tak, jak paleon
tologia i anatomia porównawcza omarwia historię naturalną zwierząt
i roślin, tak jak historia omawia znikanie i pojawianie się nowych państw
i narodów.
Koncepcja współżycia wtłoczonych w siebie światów widzialnych i nie
widzialnych, tworów skazanych na wspólną wędrówkę, odzwierciedla
współczesny stopień ewolucji głębiej aniżeli pojęcie gatunków niezaka-
żonych i zdolnych do samodzielnego życia. Człowiek dąży do przesu
nięcia równowagi w walce z zarazkiem chorobotwórczym na swoją ko
rzyść. W wielu wypadkach to mu się udaje. Czy uda się jednak utrzy
mać życie na zasadzie sztucznie stworzonej równowagi? Czy usuniemy
wszystkie choroby zakaźne i przeprowadzimy jednostronną kontrolę
zarazków chorobotwórczych w owej biocenozie, jaką jest współczesne
społeczeństwo — pokaże jedynie daleka przyszłość".
K siążk a ta ni© jest przeznaczona dla fachowców, ma ona oddać obraz epoki
na pewnym jej odcinku i rolę uczonych na tle starć nurtujących ludzkość.
Dlatego nie opisuję strony naukowej zjazdów, lecz wydobywam tylko
wrażenia ogólne. Przede wszystkim zjazdy polskie. Utworzyliśmy Polskie
Towarzystwo Mikrobiologów i Epidemiologów. Zjazdy odbywały się co
dwa lata, przy czym co drugi zjazd odbywał się jednocześnie ze zjazdem
polskich przyrodników i lekarzy. Poziom naukowy naszych zjazdów był
dobry, a odbywały się one w atmosferze wzajemnej życzliwości. Nie było
tam tego ubiegania się o łaski profesorów, rozdawców katedr i asystentur,
nie było tego przykrego uczucia współzawodnictwa i zazdrości, no i nie
było typowego dla reżymów faszystowskich wtłaczania polityki do nauki.
Próby tego typu miały charakter nieszkodliwy i przy pewnym zmyśle
humoru mogły być z łatwością likwidowane.
Pamiętam, postanowiliśmy kiedyś odbyć jednocześnie zjazd mikro
biologów i pediatrów w Łodzi. Wygłoszone być miały referaty pro
gramowe z pogranicza tych dwu gałęzi wiedzy. Prof. Michałowicz był
przewodniczącym Tow. Pediatrycznego, ja byłem przewodniczącym
Tow. Mikrobiologów. Zwraca się on do mnie na bankiecie: „Panie Ko
lego, czy nie należałoby wypić zdrowie naczelnego wodza, Rydza
Śmigłego?" Odpowiadam: „Rydze jako gatunek mógłbym jeszcze nawiązać
do bakteriologii, ale z Rydzem Śmigłym nie wiem co zrobić. Może by tak
zaproponować ten toast Szulcowi? On jako pułkownik może łatwiej na
wiązać do naczelnego wodza i jest raczej przyzwyczajony pić zdrowie na
komendę". Szulc przyjmuje, pijemy zdrowie Rydza, mam wrażenie, że
atmosfera pod wpływem tych państwowotwórczych przemówień staje się
trochę zimna. Myślę, że trzeba nieco rozgrzać zebranych, proszę o głos
i wygłaszam następujące przemówienie: „Pan wojewoda w przemówieniu
powitalnym postawił pytanie, dlaczego my właściwie kochamy łodzian,
czemu przypisać trzeba ogólny sentyment dla tego fabrycznego miasta.
124 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
* *
*
Robi subtelne uwagi o roli szkoły. Jest, widzę, prawdziwym artystą. ,,Pa
nie — mówi — to upowszechnienie wiedzy ma i swoją ujemną stronę: za
spakaja niepokój twórczy, dla wielkich umysłów jest raczej szkodliwe. Czy
pan widział kiedyś, by geniusz malarski wyszedł ze szkoły? Wielkie ta
lenty są zawsze samorodne. W rzeczywistości oduczamy lotu przez ciągłe
uczenie". Mówię mu o prymitywnym stanie naukowych zakładów francu
skich, że nauka francuska nieuchronnie pozostanie w tyle. Tłumaczy to
umysłowością Francuzów, których improwizacja budzi się w potrzebie.
Powtarza: „Cywilizacja zanadto obarcza twórcę wiedzą i techniką. My
chcemy zmusić badacza do improwizacji. Może to nie pogłębi wiedzy,
jak u Niemców, ale zmusi do pomysłów. To więcej warte".
A jednak istnieje kryzys piśmiennictwa naukowego francuskiego. Pa
miętam, w roku 1928 wydałem w Niemczech książkę o serologii konsty
tucjonalnej. Krytyki były głębokie i wszechstronne i były dla mnie źró
dłem dużej satysfakcji. Latami czułem jak gdyby rozmowę z czytelnikiem
niemieckim, mogłem ocenić wpływ wysuniętych myśli. Wszystkie te kry
tyki zebrałem nawet w albumie i gdy mi nieraz ciężko na duszy, otwieram
je i przeglądam. Myślę: n o n o m n i s m o r i a r . Jak piękne jest takie
trwanie myśli w druku. Moja książka francuska wyszła w roku 1938, w cza
sie mojego pobytu w Paryżu. W roku 1939 otrzymałem pierwsze krytyki.
Uderzyło mnie podobieństwo zwrotów we wszystkich prawie krytykach.
„Gdzie słyszałem te słowa? Przecież to mój własny wstęp". A poza tym
kilka ogólników. Czuję głęboką przykrość. Uskarżam się przed prof. Che
valier. Wyśmiewa mnie. „Mówi pan jak młody poeta. W pańskim wieku.
Czyżby pan rzeczywiście sądził, że krytyk przeczyta więcej niż wstęp
i zakończenie książki? Mimo to książka pana żyć będzie, jeżeli dotrze do
czytelnika". Pytam go o wysokość honorarium, czy Masson nie obawiał
się, że w rzeczywistości do mojej książki dołoży? Prof. Chevalier mnie
wyśmiewa: „Widocznie obiecuje sobie bardzo dużo po pańskiej książce,
jeżeli w ogóle panu cokolwiek zapłacił. My, na ogół, do książek nauko
wych dopłacamy sami".
Przekonałem się, że prof. Chevalier miał rację. Francuska publiczność
czuje związek z autorem. Otrzymywałem później liczne listy z zapytaniami
od czytelników francuskich, zawierające nieraz bardzo subtelne uwagi.
Widocznie krytyka książek naukowych we Francji nie jest brana zbyt
poważnie. Ważniejsza jest nieuchwytna sympatia czytelników.
Na marginesie tych przeżyć przypominam sobie jeszcze jedną rozmowę.
Nie byłem pewien, czy Masson wydrukuje książkę żony. Nie miała wów
czas tytułu profesorskiego i temat był mniej popularny niż grupy krwi.
Myślę, że trzeba się postarać o protekcję. Udaję się do prof. Fabre’a, który
ZJAZDY NAUKOWE 141
był ongiś w Warszawie i wygłosił piękny odczyt. Ale co mu powiedzieć?
Że książka jest ciekawa, że zawiera rezultaty naszych wspólnych prac, że
właśnie w tej książce są zestawione wyniki w zastosowaniu do medycyny,
gdy moja książka omawia raczej zagadnienia biologiczne? Powie: cóż,
chwali swoją żonę. Najpewniej jest pod pantoflem. Przecież podobno pa
storzy i uczeni to najlepsi mężowie. Tu trzeba trafić inaczej.
„Panie kolego— mówię—chciałbym panu coś powiedzieć: kocham swoją
żonę". Patrzy na mnie, czy nie straciłem zdrowych zmysłów. Z grzeczności
jednak odpowiada: „No tak, rozumiem, ja też kocham swoją żonę, „ ale
niby — po co mi pan to mówi?" „Widzi pan, poznaliśmy się z żoną jako
dzieci. I przez życie idziemy razem. Gdy mi coś do głowy wpadnie, mam
zawsze wrażenie, że wyczytałem to z jej oczu. Jest dla mnie jak dajmo-
nion dla Sokratesa. Teraz zdobywam niejako nowe lądy. Bo poprzez
książkę zdobywa się duszę czytelnika, przez doniesienie naukowe w naj
lepszym razie jego uwagę. Czy mam to zrobić sam, bez mojej towarzyszki?
Może pan być przekonany, że pan tego nie pożałuje, że książka jest warta
polecenia".
Uścisnął mi rękę. Mówi wzruszonym głosem: „Rozumiem pana. Ja też
kocham swoją żonę".
To jest naród. Obcy myślą, że dla nich miłość to przygoda, przyjemność,
odpoczynek. Ale kto ich poznał, widzi całą serdeczną głębię ich życia
rodzinnego.
Masson wydrukował obydwie książki, nawet bez protekcji, list prof.
Fabre'a minął się z przychylną odpowiedzią wydawcy. Poprosiłem prof.
Debré o napisanie wstępu do książki żony. Napisał z tą cudowną przesa
dą francuską, ale jednocześnie jakże pięknie scharakteryzował nowe kie
runki w medycynie, jak serdecznie podkreślił więzy łączące naukę fran
cuską i polską.
którzy nie mogą inaczej zaspokoić głodu życia. Nie znaczy to, by nie byli
zadumanymi intelektualistami. Myślę, że tajemnicę powołania naukowego
można byłoby wyrazić jako sumę algebraiczną namiętności myślenia
i głodu życia. Gdy głód życia jest zbyt duży, wówczas namiętność my
ślenia nie wystarczy, by go zaspokoić. I dlatego do nauki i sztuki garną się
przede wszystkim ludzie trochę wykolejeni, o mniejszych szansach życio
wych. Nauka i sztuka, ale ta prawdziwa, cicha, zadumana, tęskniąca, nie
lubi państwowotwórczych frazesów. Przypomina mi się Martin Arrow-
smith, bohater myśli naukowej amerykańskiej, jak ucieka z wielkich za
kładów w samotną ciszę pracowni. Autochtoni, jeśli już poświęcają się
teorii, bardzo szybko chcą być kierownikami, ich elementy woli, ich
głód życia wymaga koniecznie ekspansji raczej dynamicznej i nie znosi
ciągłej gonitwy za myślą naukową. Że po pewnym czasie ci zadumani asy
stenci więcej umieją niż kierownicy i dyrektorzy zakładu, jest zrozumiałe.
Powiedział mi kiedyś uczony wielkiej miary i zresztą doskonały organi
zator zakładu serologicznego w Kopenhadze, Madsen. „Wielkie zakłady
naukowe to często śmierć dla twórcy. Docent, który zostaje profesorem,
stara się o kredyty i stwarza sobie wielki zakład, ale, niestety, jakże często
jego ostatnią publikacją jest opis zakładu".
W pewnym momencie ci emigranci i obcokrajowcy stają się kandyda
tami na kierowników, a wówczas podnosi się krzyk«
o intruzostwie obcych.
Do tego dochodzi uchwiejniający psychikę stan nostalgii, nie dający moż
ności innego zaspokojenia i wyżycia się, jak tylko w nauce. Flexner w swo
jej pięknej książce o nauczaniu mówi, że nie trzeba dawać teoretykom zbyt
wielkich pensji. Wysiłek, żeby je wydać, absorbuje ich w sposób nieko
rzystny dla nauki. Axel Munthe pisze, że na Capri ludność wykluwa oczy
kanarkom, by zmusić je do piękniejszego śpiewu. Ci, co nie mogą wyżyć
się w inny sposób, tęsknią i są niezaspokojeni — z nich na ogół rekrutują
się ludzie nauki. Mocni i hałaśliwi stają się kierownikami, dyrektorami
itp. Zbierają, nie siejąc; prawdziwi uczeni często sieją — nie zbierając.
Moim zdaniem, tutaj leży tajemnica entuzjazmu naukowego Żydów,
a bynajmniej nie w ich specjalnym rasowym uzdolnieniu ani w chęci
wciskania się na placówki, o które nie ubiegają się autochtoni. Ci emigranci
rosyjscy — to bynajmniej nie Żydzi, tylko ci wykolejeni, tęskniący. U nas
w Polsce rolę najniższej warstwy intelektualnej w mojej dziedzinie grały
Żydówki nie-lekarki. Bo już lekarki mogły zaspokoić bujniej swój głód ży
cia. Nie wahałem się nigdy pracować z nimi, pracowały pięknie i ofiarnie.
Wanda Halberówna, której sylwetkę naszkicowałem powyżej, reprezentuje
typ podobnego oddania się nauce. W Polsce, tak samo zresztą jak i za gra
nicą, osobnik o pełnych uprawnieniach — u nas mężczyzna, lekarz, chrze
ZJAZDY NAUKOWE 145
ścijanin — rzadko oddawał się pracy teoretycznej. Ode mnie wymagano,
bym rozwiązał kwadraturę koła, bym z warstwy młodych lekarzy, przed
którymi stały otworem urzędy, Kasy Chorych, szpitale i praktyka prywatna
czerpał pracowników naukowych za 250 zł miesięcznie. Byłem zmuszony
brać tych ludzi, których mogłem znaleźć, ażeby warsztaty, za które byłem
odpowiedzialny, mogły funkcjonować. Posucha na teoretyków była zresztą
powszechna. Gdy obsadzano katedrę higieny w Szwajcarii, musiano przez
kilka lat szukać kandydata.
Ale wróćmy do Zjazdu Rakowego. Uderzyła mnie jeszcze jedna tra
gedia — emigrantów-uczonych i niebezpieczeństwo grożące ich obiekty
wizmowi. Przemawiał tam Blumenthal, dyrektor Instytutu Rakowego
w Berlinie, znany badacz, który ze względu na pochodzenie musiał emi
grować. W Szwajcarii lansuje nowy środek przeciwrakowy, niezbyt uza
sadniony, podobno niezbyt skuteczny. Młody rentgenolog z Zurychu,
Schintz, ostro go traktuje, jak młodego chłopca niedoważonego i niesu
miennego. Z punktu widzenia czystej nauki ma prawdopodobnie rację.
Należało być mniej optymistycznym, zwłaszcza gdy się ma do czynienia
z firmami przemysłowymi, które tak często robią interesy na optymizmie
uczonych. Ale myślę mimo woli, że ten 70-letni uczony musi na wygnaniu
rozpocząć nowe życie. Nie może w ciszy swojego warsztatu wykończyć
pracy, musi szybko stworzyć coś wielkiego, żeby Niemców zawstydzić
hańbą swojego wygnania i żeby wobec swoich nowych gospodarzy zna
leźć jakiś inny motyw gościnności niż tylko litość dla starca. Jak łatwo tu
o przecenienie wyników. Przypominają mi się nieśmiertelne słowa: „kto
nigdy nie zgrzeszył, niech pierwszy podniesie kamień". I dlatego, gdy mó
wiłem z Blumenthalem, winszowałem mu pomysłowości i życzyłem po
wodzenia. Cóż robić? Widocznie nie umiem być Katonem.
Odczyt mój wygłosiłem po niemiecku. Na ogół na zjazdach naukowych
przemawiałem po francusku i dlatego musiałem czytać z manuskryptu, nie
mam dość wprawy, by mówić swobodnie. Po niemiecku natomiast mówię
swobodnie, wykładałem w swoim czasie w Zurychu. Od tego czasu minęło
lat przeszło 20. Ale ogarnęło mnie jakieś dziwne rozmarzenie na wspom
nienie młodości i postanowiłem mówić swobodnie, po niemiecku. Okazało
się, że jeszcze potrafię. Przewodniczący dziękuje mi „für den formvoll
endeten Vortrag". Mam wrażenie, że zdobyłem serca słuchaczy. Jak szczę
śliwi są ci, którzy mogą przemawiać we własnym języku, zrozumiałym
jednocześnie dla ogółu uczonych. My, przedstawiciele narodów małych,
jesteśmy z góry upośledzeni, jeśli chodzi o ekspansję ducha. Nie możemy
porwać wewnętrznym ogniem, który przygasa przy odczytywaniu z ma
nuskryptu.
14<> HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
szóści jest tylko skutkiem kompleksu niższości. Czy słyszał pan kiedy, by
Anglicy mówili, że są narodem panów? A są nim całą gębą. A wasz dykta
tor? Przecież to właśnie charakteryzuje wasz reżim, że następca nie wy
rośnie, bo żaden duch dumny nie wyrośnie w tej atmosferze posłuszeństwa.
Credere i obeire — to nie jest klimat dla umysłów twórczych i niezależ
nych. Takie dyktatury mają to do siebie, że nie pozostawiają potomstwa,
a kończą się skandalem. Niech pan wspomni tylko Napoleona III. Po
trzebne jest narodowi marzenie o wielkich celach i poczucie wspólnoty.
Ale to są dwa stany odrębne. Można marzyć o nauce i nie nawiązywać
jednocześnie do wielkości narodowych. Wie pan, nauka jest zazdrosna.
Nie można się jednocześnie modlić do dwóch bogów i to w jednej świą
tyni. Zobaczy pan, że to się żle skończy. Anglicy mogą nie posiadać wa
szego charme'u, mogą nawet nie posiadać waszej błyskotliwej inteligen
cji, ale posiadają coś, czego wy, zdaje się, nie macie — niech się pan nie
gniewa: umiar i bon sens. Pamiętam, powiedział mi jeden mądry Francuz:
na 99 mądrych Francuzów ten jeden głupi będzie wybrany do parlamentu,
a na 99 głupich Anglików wybrany zostanie ten jeden mądry. Oni nie po
trzebują adorować wodzów, rządzi nimi nie frazes, lecz tradycja. Ale jak
będzie potrzeba, to znajdą wodza. To jest naród, który nie potrzebuje
sztucznych podniet, wierzy w potęgę idei przyszłości, a nie boi
się tradycji. Anglicy, gdy rządzą, nie mówią o tym, że mają do tego
prawo.
Zaczynam się dopytywać o stosunki naukowe wewnętrzne. Ot, zwykłe
zainteresowanie kuchenną robotą. Pewien młody asystent mówi o wy
borze zawodu. Było dwóch przedstawicieli jednej gałęzi wiedzy: jego szef
i inny uczony. Ale ten ostatni jest senatorem, posiada wielkie wpływy, tak
że szanse mojego znajomego są niewielkie. Tak tam wygląda selekcja
ludzi nauki. Ci, którzy zarzucali polskiemu rządowi zbyt wielkie rozpoli
tykowanie nauki, nie widzieli widocznie świata. Żeby kariera asystenta
lub docenta zależała od przynależności partyjnej szefa? Tu podobno woź
nym nie można zostać, nie będąc faszystą. Pokazują mi pismo naukowo-
propagandowe: „La razza". Jest to jakaś niesamowita mieszanina z ,,Das
Schwarze Coprs" i „Zeitschrift fur Gesellschaftsbiologie": artykuły o pra
wach Mendla, o grupach krwi itp., a w tym samym numerze karykatury
Żydów, krzywe nosy. Wreszcie fotografie . . . blondynów i blondynek Wło
szek, z wymienieniem adresu i nazwiska. Niby na dowód, że Włosi są nor
dykami. I znaleźli się ludzie, którzy do takich pism pisywali. Podobno do
tego kierunku przyłączył się również i Pende. Takie pismo — to już nie
załamanie charakteru, to już ostateczna, beznadziejna głupota.
Otwieram pisma codzienne. Duce jako górnik, jako rolnik, jako chłop —
ZJAZDY NAUKOWE 151
czytałem jej książkę Ewy Curie o matce. Słuchała opowieści o jej mi
łości z waszym uczonym, o życiu studentki, która miała zostać symbolem
współpracy naszych narodów. Słuchała z zapartym oddechem. Pokochała
wasz kraj jak drugą ojczyznę. I ja wspominam was jako pełnych, praw
dziwych ludzi. Bo jesteście życzliwi, mądrzy i łagodni. I talk jak moje
dziecko do ostatniej chwili, wierzę, że mimo waszego upadku, nastąpi
u was odrodzenie.
D O M W S Ł O Ń C U
u*
164 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
bienia Wojskowego Kobiet. Ale gdy wybiła godzina dziejowa, nie było
ani PWK, ani Koła Medyków, ani Ośrodka Krwiodawców przy Czerwo
nym Krzyżu. Odnośne telefony w ogóle nie odpowiadały. I wówczas
zrozumiałem, jakie mnie czeka zadanie.
Szpital przekazał mi budynek pracowni bakteriologicznej. Przez radio
i gazety zwróciłem się z apelem do ludności, a przede wszystkim do kobiet
Warszawy, by dawały krew dla rannych. Wiernymi współpracowniczkami
były mi Róża Amzel i Zofia Skórska. Badań klinicznych dokonywał
dr Olgierd Sokołowski. (Róża Amzel i Olgierd Sokołowski zostali póź
niej przez Niemców zabici, Zofia Skórska — od 1939 r. w Oświęcimiu).
Biurem zajęły się Zofia Mańkowska i Stanisława Adamowiczowa. Z Za
kładu przybyła do pomocy laborantka Irena Nowakówna. Jako goniec
zameldował się młody harcerzyk, Piotr Osiński.
Niezapomniane to były chwile. Znów czułem moc wewnętrzną, by
ludzi rozpalać i prowadzić. Na mój apel przybywały setki kobiet. Już po
kilku dniach miałem dość krwiodawczyń dla zaopatrzenia nie tylko na
szego szpitala, ale szpitali całego miasta. Ustanowiliśmy dyżury w szpi
talach, prócz tego chirurdzy mieli adresy krwiodawczyń mieszkających
w pobliżu.
Dragę odbywało się pod bombami i pociskami, tramwaje nie kurso
wały, trzeba było zazwyczaj przeskakiwać od bramy do bramy, ażeby
uniknąć pocisków. I w tych warunkach przybywały do ośrodka i do od
nośnych szpitali kobiety ze wszystkich sfer społecznych. Pamiętam,
otrzymuję kiedyś telefon ze szpitala Elżbietanek z prośbą o przybycie
krwiodawczyń; szpital zaznacza, że znajduje się w centrum walki i że przy
bycie jest związane z niebezpieczeństwem życia. Zwracam się do obecnych
pań z zapytaniem, która chce ryzykować. Z uczuciem bezgranicznej deter
minacji stawiają się wszystkie; wybrałem dwie. Raz o 10 wieczorem otrzy
muję telefon, że do szpitala św. Ducha napływają ranni i że należy przy
słać więcej krwiodawczyń. Zwracam się przez radio, by krwiodawczynie,
mieszkające w pobliżu szpitala św. Ducha stawiły się. Jest noc, płonące
domy, trzask pękających pocisków. Ale krwiodawczynie stawiły się
tłumnie. Gdy byłem zmuszony zrezygnować z którejś z powodu choroby,
płakała. Pytały, czy nie mogą złożyć jakiejś innej ofiary, np. pienię
dzy, na rzecz rannych. Potrzeba ofiary i szacunek dla niej były tak
wielkie, że 'zaświadczenie, iż się jest krwiodawczynią, wystarczyło, by
nie stać w kolejce za żywnością. A jak szczęśliwe były te kobiety, gdy
mogły oddać rannemu krew. Odwiedzały go nieraz później i opiekowały
się nim nadal. Był to „ich chory". Piękną miały kartę kobiety Warszawy
w tej wojnie. Mogę zaświadczyć, że z bezgranicznym oddaniem składały
OBLĘŻENIE WARSZAWY 175
swą ofiarę krwi. Apele moje skierowałem głównie do kobiet, gdyż opar
łem się na zapoczątkowanej akcji PWK. Ale zgłaszali się również
mężczyźni. Zachowałem w pamięci trzech: pierwszym był ksiądz, który
pragnął złożyć krew w ofierze, drugi był to były zabójca. Pełniąc
służibę wojskową zabił w zapamiętaniu człowieka, odsiedział karę
i musiał porzucić wojsko. Obecnie pragnął w tej postaci złożyć
ofiarę. Był to człowiek niezwykle odważny: przenosił pod pociskami
chorych, załatwiał niejednokrotnie niebezpieczne polecenia, towarzyszył
mi często z własnej woli w moich przeprawach przez most Poniatow
skiego, które były związane z narażeniem życia. Zachowałem go w dobrym
wspomnieniu: był to człowiek odważny i ofiarny. Trzeci był to Żyd, inwa
lida z Wielkiej Wojny. Był to ubogi robotnik, który jako ochotnik w 1920
roku poszedł na wojnę, utracił w niej nogę i obecnie o kulach przybywał
z żydowskiej dzielnicy codziennie do szpitala, by dawać swą krew. Nazy
wał się Jakub Zylberberg. Mówił piękną polszczyzną i kochał Polskę.
Zameldował się później u mnie w dzielnicy. Robiłem dla niego, co mogłem,
ażeby nie umarł z głodu. Na pewno został później zamordowany. Zasłużył
sobie na lepszy los.
Nie piszę więcej o transfuzji krwi w czasie oblężenia. Drogie jest mi
to wspomnienie. Wiem, że wobec milionowych strat ludzkich ta garstka
uratowanych ludzi nie stanowi wiele, ale nie wolno tak rozumować.
Każde zaoszczędzone życie i każda zaoszczędzona łza ma swoją wartość.
Lecz tutaj dołącza się czynnik inny: czynnik honoru. Żle byłoby, gdy
byśmy musieli wspominać oblężenie Warszawy z poczuciem, że nie uczy
niło się wszystkiego dla uratowania życia żołnierza i obywatela. Czło
wiek, który umiera z braku ratunku, obciąża sumienie pozostałych przy
życiu. Nie cenię sobie odznaczeń. Ale podziękowanie, które otrzymałem
od szefa sanitarnego armii, jest mi drogie.
Praca moja w czasie oblężenia nie ograniczała się do kierowania ośrod
kiem krwiodawczym Kierownictwo szpitala powierzyło mi również pro
wadzenie wojskowej pracowni bakteriologicznej. Wobec braku gazu,
środków i personelu nie wiele można było uczynić. Później stawiły się
asystentki tej pracowni. Odwiedzałem często sale szpitalne. Wyglądały
strasznie, przypominały najgorsze chwile ewakuacji Serbii w czasie pierw
szej wojny światowej. Chorzy leżeli pokotem na ziemi, nie było leków,
materiałów opatrunkowych ani bielizny. Wszystko trzeba było zaimpro
wizować. Jeszcze teraz ogarnia mnie zgroza, gdy myślę o rozkazie ewa
kuacji szpitala wojskowego w przeddzień postanowienia obrany stolicy.
Ale ze wzruszeniem wspominam ofiarność pielęgniarek i lekarzy. Okulista
prof. Melanowski z córkami podczas najgwałtowniejszego bombardowa
176 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
H is t o r ia je d n e g o ż y c ia 12
17« HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
len, kto się nie zetknął i nie widział bezmiernej ofiarności mieszkańców
Warszawy. Gdy myślę o tych chwilach, przypomina mi się wiersz Tet
majera:
„Nigdy, o nigdy z serca mi nie weźmie
Nic tej pamięci, gdziem łzy widział Twoje".
I wreszcie ten dzień pamiętny, gdy 400 samolotów bez przerwy bom
bardowało miasto. Ciemno było od dymu pożarów i sadzy, domy się
chwiały i waliły. Ludzie jak w obłędzie biegli od domu do domu, ze schronu
do schronu. Na ulicach zabici, ranni, konie obok ludzi. Tak chyba wyglą
dać będzie koniec świata. Ale, mimo grozy, mimo śmierci, która każdej
chwili mogła każdego z nas spotkać, ludzie żyli jak w zapamiętaniu.
Wszyscy mieli świadomość, że walczy się o coś nieskończenie ważniej
szego niż życie indywidualne, że walczy się o honor narodu. Nie, nie
pozwolimy, by nas nazywano „państwem sezonowym“ . Zgrzeszyliśmy
pychą, lekkomyślnością i anarchią. Ale kto umiał patrzeć, widział wierne
i oddane oczy żołnierza i tych oficerów, którzy pozostali na posterunku.
Radio czynne było tylko z początku. Przemówienia prezydenta mia
sta, Starzyńskiego, pełne godności i żaru, odpowiadały potrzebom chwili.
Nie wiem, czy prezydent Starzyński otrzyma pomnik, ale w sercach
obrońców Warszawy ten pomnik sobie zdobył. Przykre wrażenie robiły
banalne piosenki, których radio nie szczędziło. Nam była potrzebna nuta
bohaterska, a nie piosenki o żołnierzyku i szabelce. Raz przypadkiem
nastawiłem radio wroga. Grali „Pieśń ognia" z„W alkirii" Wagnera, pieśń
bohaterską. Pieśń bohaterstwa byłaby odpowiedniejsza i dla nas.
Nie pomogło bohaterstwo Warszawy, miasto musiało się poddać. Do
ostatniej chwili mieliśmy nadzieję. . . . że nie dożyjemy tej chwili. Ale
nie oszczędzono nam tego. Widzieliśmy wkraczające oddziały niemieckie,
słyszeliśmy stuk butów o jezdnię i pieśń zwycięstwa. Widzieliśmy naszych
żołnierzy, jak szli składać broń. Zbiedzeni i złamani. Szare twarze i szare
mundury. Czuło się, że załamało się w nich coś istotnego. W oczach każ
dego Polaka pozostały z tych czasów dwa obrazy, pierwszy bolesny:
uciekających wyższych oficerów i urzędników, exodus tłumów, bezkry
tycznie biegnących za rozkazem Umiastowskiego, chaos taki, że już na
drugi dzień oblężenia trzeba było nawoływać przez radio do oddawania
środków opatrunkowych. I druga wizja — bohaterskich obrońców i boha
terskiej Warszawy. Która wizja przeważy we wspomnieniu i która wy
rzeźbi duszę młodego pokolenia?
Po poddaniu się Warszawy wychodzę na miasto. Wygląda upiornie:
resztki rozrzuconych barykad u wylotu prawie każdej ulicy, płonące
OBLĘŻENIE WARSZAWY 179
jeszcze domy; okna zniszczonych domów wyglądają jak oczodoły tru
pów. Najgorzej przedstawiają sią domy zniszczone przez bomby bu
rzące, odkryte całe wnętrza. Intymność życia rodzinnego na tle śmierci.
Wychodzę, by dowiedzieć się o losie rodziny i przyjaciół. Straszne jest
to zbliżanie się do domu w niepewności, czy zastanie się w nim jeszcze
człowieka bliskiego, czy już tylko jego zwłoki.
Pracownię wojskową oddałem wojskowemu bakteriologowi i wróciłem
do Zakładu. Był bez duszy. Nie mówię już o tym, że był ciężko uszko
dzony, ale u personelu stwierdziłem głębokie urazy psychiczne. Jeśli
już przed wojną miałem uczucie samotności, to obecnie spotęgowało się
ono. Byłem podczas oblężenia szczęśliwy, gdyż patrzałem na bohaterstwo
i mogłem choć w skromnym zakresie przyczynić się do ulżenia cierpień.
Oblężenie wydobyło ze mnie ukrytą cechę: jakiś patologiczny pa
tos, odrazę do ludzi zimnych i obojętnych. Odraza ta zwiększyła
się we mnie tak dalece, że stworzyła przepaść pomiędzy mną, a ty
mi, co nie cierpieli lub cierpiąc myśleli tylko o sobie. Sądzę, że tak
czuje wielu, którzy przeżyli to piekło. Będą i nadal samotni. Ludzie za
pomną, oddadzą się swym drobnym przyjemnościom i konfliktom. Ci, co
patrzyli w otchłań cierpienia, nie potrafią się już radować. A mnie było
sądzone iść do piekła i tam ludziom skazanym na śmierć nieść ulgę
resztkami sił.
W Y G N A N Y
nawet jest skłonny zostawić fortepian, ale drugi ze złością konstatuje, „że
też Żydzi mają takiego Bechsteina". Rzeczywiście złośliwy naród. I forte
pian wyjeżdża z mieszkania. Biblioteki lekarzy Żydów ulegają rekwizy
cji. Nie krępują się z nich korzystać uczeni i lekarze narodu panów.
Przychodzi młody oficer lekarz do dra Srebrnego, zasłużonego starszego
otiatry i bez ceremonii zabiera mu bibliotekę. Dr Srebrny ogłaszał cenne
prace naukowe, również i po niemiecku. Na biurku leży jego książka,
pisana po niemiecku. Wywiązuje się między nimi następująca rozmowa:
„Czy to pańskie dzieło?" — pyta lekarz Niemiec. „Tak, pisałem je w cza
sach, kiedy Niemcy szanowali jeszcze naukę". „Teraz nastały inne cza
s y — powiada Niemiec — czy nie słyszał pan, jak żołnierz rzymski zabił
Archimedesa?" Wówczas dr Srebrny dał odpowiedź jedyną, która wsty
dem palić powinna każdego Niemca: „Tak, ale nazwisko Archimedesa
zna pan i ja i inni, ale jak się nazywał ów żołnierz rzymski, tego’ nikt nie
wie". Zdaje się, że były to słowa prorocze i dla uczonych niemieckich.
Takiego pohańbienia nauki świat chyba nie wybaczy.
Albo inna scena: aresztują adwokata Żyda, który mówi piękną niem
czyzną. Czy to wzrusza Niemców? Powiada jeden do drugiego: „Co za
złodzieje ci Żydzi, nawet język nam ukradli".
Żydom nie wolno mieć więcej niż 2000 złotych gotówki. W czasie re
wizji u adwokata Żyda, okazuje się, że przybyły oficer i jego
ofiara kolegowali na uniwersytecie. Wywiązuje się rozmowa i wspom
nienia, wytwarza się nastrój wspólnie przeżytej młodości. „Wiele pan
ma pieniędzy?" — pyta w pewnej chwili Niemiec. Adwokat, owiany je
szcze nastrojem wspomnień, mówi prawdę, ma kilka tysięcy. „Oddaj
mi połowę" — powiada kolega.
Przybywają uchodźcy z Łodzi. Stamtąd wyrzucano i ograbiano wszyst
kich — i Polaków, i Żydów. Znam przypadki, gdzie osobnik, który latami
bywał w rodzinie i znał wartość dywanów, porcelany itp., przychodził już
jako Volksdeutsch i kazał sobie wszystko wydać. Znajomy lekarz opo
wiada mi, na jaką mękę byli narażeni uciekający Żydzi: kazano im np.
bosymi nogami biegać po szkle, spragnionym lano wodę na podłogę
i kazano wylizywać. Gdybym chciał cytować szczegóły tych okru
cieństw, wypełniłbym tomy. Ale ja chcę przede wszystkim scharakte
ryzować uczonych, intelektualistów i wodzów. Gdy grabież mebli osią
gnęła swój punkt kulminacyjny, gdy wyrzucano ludzi wprost na ulicę
i nie pozwalano zabrać nawet chustki do nosa, wówczas w dzienniku
„Völkischer Beobachter" pojawiła się oficjalna notatka: „Greuelpro
paganda twierdzi, iż zabieramy Żydom meble. My się brzydzimy żydow
skimi meblami".
WYGNANY 187
13*
196 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
wyjmuje bat i bije, dla urozmaicenia czasem kopie. Ruch ten jest
widocznie uważany w Niemczech za atrybut władzy. Zbyt często wi
działem, jak kopano Żydów lekarzy, adwokatów. Zadki są u wszyst
kich jednakowe. Gdy ciężarówka rusza, spadają uczepieni niewol
nicy. Lub też wyrzuca się ich czapki czy węzełki i wówczas już w biegu
sami wyskakują. I myślę: zarówno Żydzi jak i Niemej utracili cechy
ludzkie. Tylko dla innych powodów: jedni dlatego, że biją, drudzy dla
tego, że są bici. Historia oceni, co stworzy dla trwania obu narodów
lepszą legendę.
Około siódmej ulica się zaludnia i widzimy kotłujący, czarny tłum.
Słyszymy zgiełk i te umierające głosy dzieci zachwalających swój towar.
Około 8 wieczorem — godzina policyjna: powoli ucisza się wszystko.
Wychodzimy czasami trochę wcześniej na Plac Grzybowski lub Ryn
kowy. Jedyne miejsce, gdzie widać trochę nieba i przestrzeni. Widzę
z daleka drzewa Ogrodu Saskiego, bawiłem się tam jako dziecko. A te
raz jestem jednym z tego tłumu nieszczęśliwych. I moja żona i moje
dziecko. Jakżeż niedawno chodziliśmy po parku w Instytucie Pasteura
w Garehes i siadaliśmy na ławce, na której siadywał Pasteur. Z dumą
myślałem wtedy, że dzięki wysiłkowi mego życia wprowadzam dziecko
na szczyty, po których chodzą wielkie duchy. I zaprowadziłem moje
dziecko na plac Grzybowski. Biedne dziecko, wychowane w polskich
tradycjach. Nauczyłem je kochać kraj. A teraz przyszedł ktoś obcy
i powiedział, że nie mamy prawa stąpać po tej ziemi, i wygnał nas
z domu naszego. Widzę, że córeczka moja nie może pojąć, dlaczego tu
się znajduje i czego ten świat chce od niej.
Z placu Grzybowskiego widać z daleka ruiny domów i kościół Wszyst
kich Świętych. I nad nim piękne niebo, którego nie potrafili zamurować.
Chodzimy z podniesionymi głowami, by widzieć jak najwięcej nieba, jak
najmniej świata.
Opisałem to, co się rzucało w oczy. Ale wrażenia te bynajmniej nie
wyczerpują otchłani nędzy. Szaleje dur plamisty. Epidemia, która po
rywa swe ofiary nieoczekiwanie, wytwarza specjalny nastrój paniki.
Duru plamistego boją się i Niemcy. I chodzą pogłoski, że jeśli się nie
będzie zwalczać go tak, jak oni sobie życzą, to wysiedlą dzielnicę, a ludzi
odpowiedzialnych za stan zdrowia wyślą do obozów. Nikt nie ośmiela się
przeciwstawić ich rozkazom. A rozkazy są takie, że ich wypełnienie grozi
śmiercią, tylko inną. Bo czyż zamknięcie domów na trzy tygodnie nie
oznacza dla większości śmierci głodowej? A dezynfekcja przeprowadzona
tak, że niszczy wszystko, czy nie oznacza ruiny? I widzę, że całe zwal
czanie epidemii polega na bezmyślnych rozkazach i sprytnym niewyko
202 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
nywaniu ich. Ale gdy to zauważą, grożą ciężkie kary. I dlatego grabią
wszyscy ci, których zadaniem jest przeprowadzanie dezynfekcji. Niemcy,
Polacy i Żydzi. To już nie ludzie, ale hieny. Opowiem o tym dokładniej
później. Spotykam wielu moich uczniów: patrzą beznadziejnie przed
siebie. Czują, jak gdyby się znaleźli w domu obłąkanych. To przecież
nie może być prawdą. Są zupełnie zagubieni. Widzę, że jeśli ich myśl
się nie chwyci czegoś ponadrzeczywistego, co im przypomni dawne ży
cie, to pęknie w nich jakaś istotna sprężyna wewnętrzna. Mówi mi jeden
z nich, który był rozmiłowany w książkach, że ma jedno pragnienie:
chciałby umrzeć myśląc o zagadnieniach lekarskich, którym poświęcił
swe życie. A nie w pohańbieniu. Budzi to jakąś strunę we mnie i zaczyna
działać jak wyrzut sumienia. Czym można by tym ludziom pomóc?
Kapłan również nie pomaga ciału. A jednak lgną do niego nieszczęśliwi
i umierający. Patrzy łagodnym wzrokiem i mówi, że w niebie człowiek
nie zazna krzywdy, że czeka go tam spokój i życzliwość. A kto ma tym
Żydom powiedzieć, że życie może być jeszcze i dla nich piękne. Byleby
wytrwali i byle w nich ta sprężyna nie pękła. Miałem przecież zawsze
klucz do serc młodych. Może by ich zaprowadzić gdzieś na szczyty myśli,
gdzie zapomną, że są . . . tylko Żydami. Będę im mówił o ciszy pracowni,
o uroku pracy naukowej. I o krajach, gdzie Żydem nie gardzą, gdzie
myśl stworzona nadaje szlachectwo. Pomóc im nie mogę, ale dam im
chwilę zapomnienia.
Powiem, że niesłusznie nimi gardzą. Nie powiem im, że są narodem
wybranym. Ale powiem im, że nie są wyklęci. Żeby wzięli te swoje dusze
obolałe i wzgardzone, i zaczęli je kształtować. By wyplenili bezwzględny
głód życia, nie znający hamulców, a nastawili się na życie w gromadzie,
które wymaga wzajemnej życzliwości i współczucia.
Nie znałem Żydów i nie wiedziałem, jak się trafia do ich serc. Ale
przecie już kiedyś trafiłem do duszy serbskiej. Widocznie wieczne są war
tości duszy ludzkiej. Psychologia ras. Zostawmy te bzdury Niemcom. Reli
gią miłości można trafić do nieszczęśliwych. Gdyby obecnie rozbrzmiało
hasło: „Nieszczęśliwi wszystkich krajów łączcie się" — Żydów byłoby
wśród nich najwięcej. Powiedzianoby co prawda, że się wciskają wszę
dzie. Wiele miesięcy później prezes Czerniaków powiedział, że obec
ność kilku uczonych, przede wszystkim moja, działała na wielu kojąco.
Bo nie czuli się takimi pariasami. Gdy spotykałem się z moimi uczniami,
czułem, jak im była potrzebna taka kapłańska opieka.
I jeszcze jedno. Zarządzenia przeciwepidemiczne niemieckie były gor
sze od samej epidemii. A nikt nie ośmielał się im przeciwstawić. Zdo
byłem sobie przecież pewne uznanie w Niemczech. Może, gdy rzucę na
MIASTO ŚMIERCI 203
kładów, gdyż czułem w nim zapał i serce, choć nie był dobrym mówcą.
Był to typ lekarza, który nie tylko leczy, ale koi także duszą.
Z tymi ludźmi zacząłem omawiać główne wytyczne mojej działalności.
Uzgodniliśmy, że musi ona iść w trzech kierunkach: organizacji wykła
dów i odczytów, walki z epidemią i ewentualnego zorganizowania pra
cowni w szpitalu zakaźnym. Właściwie każde z tych zadań wymagałoby
całego człowieka. Ja musiałem je wykonywać jednocześnie.
W Y K Ł A D Y I K U R S Y
liśmy wreszcie lokal przy Wydziale Pracy, przy zbiegu ul. Żelaznej i Le
szna, tuż nad „wachą". Dziwny był nastrój na tych wykładach. Odbywały
się pomiędzy 5 a 8, gdyż młodzież przed obiadem musiała pracować zarob
kowo. Często nie było elektryczności, wykłady odbywały się przy świetle
świec lub karbidówek. Od czasu do czasu słyszało się odgłos wystrzałów
— to na dole „wacha" zabijała jakiegoś Żyda. Młodzież była tak zasłu
chana, że w czasie wykładu można było słyszeć brzęczenie muchy.
O czym mam im mówić? Docent Zweibaum ujmował zadanie szkoły
bardzo formalnie. Pragnął mieć wydział lekarski i wierzył, że te wykłady
będą w przyszłości zaliczone. Ja widziałem nad tą młodzieżą aureolę przy
szłego męczeństwa. Czułem, że muszę przede wszystkim podtrzymać ją
na duchu. Miałem często wrażenie, że są to małe, przerażone pisklęta.
Patrzę na ich młode twarze i myślę, jak niewielu z nich przeżyje. Zbyt
wielka jest potęga nienawiści. Czy mam im przed śmiercią mówić o za
razkach, skazańców egzaminować z bakteriologii? Nie, ja ich porwę wiel
kim lotem myśli, dam im ukojenie poprzez cechę, która jest silna
w Żydach, poprzez ich głód wiedzy. A gdy widziałem, że rozpaliła się ich
wyobraźnia i otworzyły serca, wprowadzałem ich w lepsze, jaśniejsze
światy. Gdy mówiłem o moim ulubionym temacie, o grupach krwi, wio
dłem ich nad brzegi Gangesu i mówiłem, że tam oczekuję rozstrzygnięcia
pytania o pierwszych przeobrażeniach krwi. „Patrzcie — mówiłem —
jestem tu z wami za murem, jak każdego z was może mnie jakiś żołdak
zabić dla kaprysu. Ale myślą wolno mi błądzić po dalekich krajach dzięki
temu, że ukochałem nade wszystko naukę". I w ten sposób dawałem im
wizję silnych przeżyć, podróży dalekich i myśli wytężonych. Brałem te
biedne dzieci za ręce i prowadziłem na szczyty, gdzie powietrze było
czyste, gdzie ludzie się modlą w ekstazie o wschodzie słońca i gdzie nimi
nikt nie będzie gardził. I gdzie będą mogli w aureoli człowieczeństwa
i budować, i myśleć, i marzyć.
Z dołu dochodziły odgłosy wystrzałów i krzyki ofiar. Ale oni sie
dzieli zapatrzeni i zasłuchani. Tak, wielką rzeczą jest Słowo, gdy go się
używa dla podniesienia człowieka na duchu. Nigdy nie mówiłem z taką
plastycznością ani z takim ogniem. Czułem, że muszę tym dzieciom za
stąpić życie, do którego mają prawo, i młodość, i miłość. Właściwie nie
ja mówiłem. Stał za mną duch współczucia i miłości, i podpowiadał mi
słowo za słowem, zdanie za zdaniem.
Tam odnalazłem siebie jako ogrodnika dusz ludzkich. Zawsze tęskniłem
za tym, by słowo moje dawało treść i kształtowało dusze. A tutaj w do
datku dawałem im zapomnienie. Czy trafiłem do duszy żydowskiej? Nie
wiem, lecz wiem, że trafiłem do bardzo, bardzo nieszczęśliwych.
210 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
ców była tak straszna, że domy dla uchodźców likwidowały się samo
istnie. Tragiczniej niż jakikolwiek opis działają suche sprawozdania
Opieki Społecznej. Otrzymywałem je co dwa tygodnie. I co dwa tygo
dnie siedziałem nad takim sprawozdaniem w bezsilnej męce i myślałem,
że wszystkie nasze Rady Zdrowia i szczepienia, i obrady — to tylko
higiena psychiczna. . . dla nas samych. Albowiem żadne zabiegi lekarskie
nie były w stanie pomóc ludności, która umierała z głodu.
Zaprosiłem kiedyś statystyka wydziału zaopatrywania, dra Kernera,
by zreferował na Radzie Zdrowia sprawę odżywiania dzielnicy. Ilość
produktów przydzielanych przez władze (żywność na kartki) nie mogła
być wykładnikiem faktycznym, wobec wielkiego szmuglu. Zaznaczam na
marginesie, że wynosiła przeciętnie 10°/o zapotrzebowania dzielnicy, pod
czas gdy w dzielnicy „aryjskiej" wynosiła przeciętnie 24— 10°/o. Wobec
tego dr Kerner przeprowadził ankietę w różnych warstwach społecznych
dzielnicy, badając dokładnie ilość spożywanych produktów. Dla orien
tacji czytelnika nie-lekarza dodam, że ilość kalorii niezbędnych dla życia
dorosłego człowieka wynosić winna ok. 3000 dziennie. Otóż najwyższą
arystokrację stanowili pod tym względem urzędnicy gminy, gdyż spo
żywali aż połowę niezbędnych dla życia pokarmów — 1500 kalorii.
Wszystkie inne warstwy, jak inteligencja zawodowa, robotnicy, rze
mieślnicy itp. spożywali poniżej 1000. A uchodźcy? Ci otrzymywali około
300 kalorii. Nic też dziwnego, że na ulicy widziało się tysiące żebraków
spuchniętych z głodu. I te niesamowite trupy, o których już mówiłem.
Jak wygląda takie powolne konanie przy 300 kaloriach, opowiem póź
niej, gdy opiszę moje wycieczki w otchłanie nędzy, jakimi były domy
uchodźców lub domy opiekuńcze dla dzieci. Ale już tutaj zacytuję wspom
nienie człowieka, który życie swe poświęcił dzieciom i który dałby sobie
rękę odciąć, by nakarmić sieroty. Mam na myśli dra Janusza Korczaka.
Dostał dla swego domu sierot taki przydział żywności, że gdyby chciał
nakarmić wszystkich, zginęłyby wszystkie dzieci w ciągu niewielu mie
sięcy. Bo żyć nie podobna przy tej ilości kaloryj. Wobec tego zdecydował
się nie karmić niemowląt. Żeby uratować dzieci, które już miały świa
domość tego, że żyją. Janusz Korczak umarł jak bohater, gdyż choć
mógł, nie chciał opuścić swych sierót, idących na śmierć. I sądzę, że gdy
stanie przed Sądem potomnych, wybaczą mu, że skazał na śmierć nie
mowlęta.
Różne są skutki głodu. Głód zmienia przebieg choroby zakaźnej, wy
twarza swoiste objawy chorobowe. Nie mogę pominąć tych czysto lekar
skich zagadnień, należą one do obrazu.
Gdy się czyta statystykę zgonów w dzielnicy, uderza częstość określe
RADA ZDROWIA 233
z głodu ten, kto ma apetyt. Gdy głodny traci go, jest to znak zbliżają
cego się końca.
A Żydzi w tym okresie mieli jeszcze głód życia. Wyrażało się to w istnie
niu nie tylko restauracyj i cukierni, ale również teatrów i koncertów.
W teatrze nie byłem, chodziłem natomiast na koncerty i do kabaretów
artystycznych. Stały na wysokim poziomie: Żyd umierał z dowcipem na
ustach. Czasem gorzkim, czasem rzewnym. Pamiętam małą piosenkę
Golda o przedwojennej Warszawie: urok wielkiego miasta i wieczoru
letniego, i beztroskiej miłości. Przypominały się słowa Dantego: ,,Nessun
maggior dolore che ricordarsi del tempo fełice nella miseria". Dziwny też
był nastrój na koncertach. Żydom nie wolno było grać innych muzyków
poza żydowskimi. Ale ci złośliwi Żydzi kochali i Beethovena, i Brahmsa,
i Chopina i woleli ryzykować więzienie, niż zrezygnować z tego wie
czystego piękna. Pamiętam nawet symfonię IX Beethovena. Hymn do ra
dości, grany przez skazańców. Bo w tych złośliwych głowach żydow
skich nie mogło się pomieścić, by rzeczywiście można było zabronić ska
zańcom radowania się pięknem, które nie jest niczyją własnością. Zabro
nić słuchać Beethovena — to przecież tak, jak zabronić cieszenia się
słońcem. Nie zubożeje słońce od tego, że ogrzeje jeszcze kilku Żydów.
Ale naród panów nie chciał użyczyć tej wyższej radości. Zabroniono
urządzania koncertów za karę, ponieważ Żydzi ośmielili się grać muzy
ków „aryjskich".
Znam dramat Schnitzlera „Prof. Bernardi". Bohater jego, którego
krzywdzą różni ludzie, wypowiada następujące głębokie zdanie: „Prze
baczam wszystkie krzywdy i okrucieństwa, jeżeli okrutnikowi przyno
szą korzyść. Nikczemność dochodzi wówczas do szczytu, jeśli jest bez-
użytec?na". I myślę, że historia łatwiej wybaczy Niemcom, że grabili,
niż to, że skazanym na zagładę odebrali ekstazę najwyższej harmonii.
Należało jednak zdyskredytować Żydów w oczach świata, że nouveaux
riches ośmielają się jeść w obliczu nędzy. Przyjechało zatem towarzy
stwo kinematograficzne. Ale człowiek, który je w restauracji, jest zbyt
mało fotogeniczny. Dlatego w mieszkaniu prezesa Czerniakowa, ka
zano nakryć stół, rozstawiono zarekwirowane butelki likierów i win
i to wszystko filmowano. Żeby pokazać światu, jak się dobrze żyje pre
zesowi Rady Żydowskiej. Lub chwytano ludzi na ulicy, odstawiano do
zarekwirowanych mieszkań i kazano jeść zarekwirowane w restaura
cjach potrawy, byle tylko żarłocznie i nieestetycznie. I filmowano. Lub
chwytano przyzwoicie ubrane panie na ulicy, prowadzono do obrzydli
wych rytualnych łaźni i kazano kąpać się nago i myć obszarpanych Ży
dów. Żeby świat widział, jakie to brudasy ci Żydzi. Lub kazano odbywać
RADA ZDROWIA 243
chleba może być karane śmiercią. A młoda matka prosi przed śmiercią
porządkowego, żeby odwiózł jej niemowlę do przytułku. Jakaś młoda
dziewczyna prosi porządkowego, by ją przed śmiercią pocałował. Za
myka oczy i myśli, że jest to może pocałunek ukochanego. A żebraczka
wyjmuje jakiś zegarek, kupiony czy skradziony, i daje policjantowi, by
zaniósł jej rodzinie, gdyż ostatnią jej myślą jest, by pomóc bliskim.
I tak bez końca. Obecny jest pan prokurator niemiecki. Spóźnia się pan
komisarz i dlatego postanowiono nie czekać. Policja polska ociąga się ze
strzelaniem. Ale cóż ma robić? Przecież ta krew padnie nie na jej sumie
nie. I mówi ich komendant: „Chłopcy, trzymajcie się". I wydaje rozkaz.
Zwisają bezwładnie ciała niewinnie zamordowanych. W tym momencie
nadjeżdża samochód, wyskakuje z niego pan komisarz, wyspany i pach
nący. Czy jest blady ze wzruszenia? Czy widzi, że jego nazwisko łączy
się ze zbrodnią? Nie, wypowiada słowa: „Jaka szkoda. Przepraszam za
spóźnienie". „Das haben Sie fein gemacht".
Sędzia Lindenłeld nie żyje. Został zamordowany w warunkach nastę
pujących. Mieszkał w gmachu więziennym. Siedzieli przy kolacji: on, ,
żona, 12-letnia córeczka i wierna służąca, aryjka, która nie chciała ich
opuścić w niedoli. Wdarli się rzecznicy prawa panowie SS i zastrzelili po
kolei wszystkich. Jestem obecnie jedynym może człowiekiem, który zna
wypowiedziane przy pierwszej kaźni słowa pana komisarza. Komunikuję
je światu i czynię to w nadziei, że pan komisarz podpisał tego dnia wyrok
śmierci na siebie. Bo i mnie serce stwardniało.
Kara śmierci groziła nie tylko za przekroczenie granic dzielnicy.
W pewnej chwili były potrzebne futra dla niemieckiego żołnierza. Ale
przypuszczalnie i dla niejednego z katów i ich żon i kochanek. Pan ko
misarz wydał rozkaz oddawania futer pod karą śmierci. Część Żydów pa
liła futra: lepiej zniszczyć, niż oddać wrogom. Część posyłała poza mury.
Ten szmugiel był zorganizowany świetnie. Wielu jednak oddawało, a to
dlatego, gdyż widziano ich w futrach, i obawiali się szantażu ze strony
samych Żydów. I znów długie ogonki przed gminą mimo epidemii. Ale
panu komisarzowi wpada jeszcze jeden dobry pomysł do głowy. Obie
cuje zwolnić część skazanych na śmierć, jeżeli Żydzi dostarczą tysiąc
kożuchów. Podobno odbyła się rozmowa następująca między prezesem
gminy i komisarzem. Prezes: „Panie komisarzu, chwila jest taka, że mu
szę ominąć prawidła hierarchii. Mówię do pana nie jako do komisarza, lecz
jako do adwokata. A mógłbym być pana ojcem. Czy zna pan nazwisko
generała X? Nie, nie zna pan. Otóż był to komendant wyspy św. Heleny.
I męczył Napoleona więcej, niż było to konieczne ze względów bezpie
czeństwa. Ale gdy wrócił do Londynu, nikt mu ręki nie podał. Niech pan
RADA ZDROWIA 245
rze szwajcarscy, którzy przybyli pomagać Niemcom. Nie wiem, jaki sza
leniec przyprowadził ich do więzienia. Lekarze szwajcarscy wierzyć nie
chcieli, za jakie przewinienia rozstrzeliwano ludzi. Czytałem później
w gazetach, jak to Szwajcaria nie może się wczuć w ducha „zjednoczo
nej Europy" i jak to wroga propaganda podburza Szwajcarów przeciwko
Niemcom. Czy rzeczywiście Niemcy sądzą, że ci lekarze szwajcarscy nie
wywieźli strasznej wizji ludzi mordowanych za przekroczenie murów?
Przecież to jest naród, który czci jako bohatera Wilhelma Telia. Nazwał
bym więzienie to szczytem hańby niemieckiej, gdyby nie prześcignęli
się sami później masowym uśmiercaniem w komorach gazowych.
Zwiedzałem i cmentarz. Z początku był on w dzielnicy, później okazał
się za ciasny i część jego znalazła się poza murami. Niesamowity był to
widok. Między pomnikami gonitwa uzbrojonych żołnierzy za szmuglu-
jącymi przekupkami. Czasem taka przekupka „aryjka" nakładała opaskę
i przyłączała się do konduktu pogrzebowego, by w czasie ceremonii po
grzebowych szybko wsunąć spólnikowi żydowskiemu kawałek słoniny.
Ale najstraszniej wyglądały kostnica i masowe mogiły. O kostnicy już
wspominałem. Nieboszczyków brano za ręce i nogi i wrzucano do
wspólnego dołu. Radnym cmentarnym był Ekerman, piękny mężczyzna,
przypominający Mojżesza Michała Anioła. Był to działacz żydowski
i literat, przedstawiciel ortodoksów, mówiący piękną polszczyzną i głę
boko humanitarny. Opowiadał mi wstrząsające sceny, z których przyta
czam tylko jedną. Gdy wrzucano niemowlę do wspólnego dołu, zaczęło
kwilić. Wydobyto je, ocucono i odesłano matce. Ale tam czekał już trup
drugiego dziecka. „Nie chcecie tego? Weźcie to drugie". Ale po kilku
dniach przyniosła i to pierwsze. Później na cmentarz, będący już po stro
nie „aryjskiej", chodzono za przepustkami. W końcu przestało się cho
dzić na pogrzeby nawet bliskich. Zbyt łatwe było przejście od stanu ży
wego do stanu nieboszczyka. Odprowadzanie na miejsce wiecznego spo
czynku było związane z niebezpieczeństwem życia.
A jak chowano chrześcijan pochodzenia „niearyjskiego"? Czy przed
bólem wiecznego rozstania ukorzył się zaborca? Nabożeństwo odbywało
się w jednym z dwóch będących w dzielnicy kościołów. Później bliscy
odprowadzali zmarłego do granicy murów. Ale tam zmarły wjeżdżał do
dzielnicy „aryjskiej", do której wstęp był zamknięty za życia. Czasem
w drodze wielkiej protekcji, często za pieniądze, udawało się otrzymać
przepustkę dla jednej osoby z rodziny. Po drugiej stronie murów lub na
cmentarzu czekali przyjaciele ze strony „aryjskiej". Na ogół nie bali się
wyklętych.
D z i e c k o u l i c y . Rzucały się w oczy chmary dzieci samotnych, że
RADA ZDROWIA 247
rżał i na tym lodzie leżały zamrożone trupki. Dzieci nieco starsze sie
działy po całych dniach na podłodze lub ławeczkach, kiwały się mono
tonnie i, jak zwierzęta, żyły od posiłku do posiłku, oczekując marnej,
zbyt marnej strawy. Szalał dur plamisty, czerwonka. Lekarze nie byli
złymi ludźmi, ale nie potrafili opanować niesłychanych wprost złodziejstw
personelu żerującego na tej nędzy. Dr Korczak podjął się oczyszczenia
tej stajni Augiasza. Przy pomocy dr Zandowej i pani Henryki Mayzlowej
w kilka tygodni doprowadził ten dom śmierci do względnego porządku.
Nie mogę opisywać wszystkich przytułków.
Muszę jednak wspomnieć o domu dla dziecka ulicy pn. „Dobrej Woli".
Kierowniczką tego domu była pani Pinkiertowa, z zawodu pedagog. Fi
nansował tę instytucję pan Weitz. Robiono zarzuty temu domowi, że wa
runki życia w nim zbyt odbiegały od życia dzielnicy. Dzieci ulicy miały
czyste ubranka, każde miało czyste łóżeczko i własną pościel, i ręcznik,
i szczotkę do zębów, i nigdy nie było głodne. I z uliczników, żebraków
i małych rozbójników ulicznych, jak za dotknięciem różdżki czarodziej
skiej, wykwitały dzieci, które patrzyły na ludzi z ufnością, bez wyrazu
nienawiści szczutego zwierzęcia. Kierowniczka miała wspaniały pomysł:
fotografowała wszystkie przemiany dzieci, jak przybywały nago lub
w łachmanach, niewiele różniąc się od zwierzątek — aż do jakichś słod
kich wizji dziecięcych. Zaprowadziłem tam moich studentów, ażeby im
pokazać, co może stworzyć serce. Mieli łzy w oczach. Któż to był ów
czarodziej, pan Weitz? Poznałem go później nieco bliżej. Pochodził z pro
stych sfer żydowskich z Małopolski. Przybywszy do dzielnicy zorgani
zował fabrykę szczotek, dostarczał te szczotki Niemcom i w przeciągu
roku został milionerem. Uważał, że pieniądze, zarobione na Niemcach musi
oddać społeczeństwu. I nie szczędził milionów. W Otwocku utrzymywał
200 dzieci. Obiecał wybudować na swój koszt prewentorium gruźlicze.
„Dobra Wola" kosztowała go ćwierć miliona miesięcznie. Mówił mi, że
ma dość pieniędzy, by żyć z procentów, i że mógłby z łatwością wyjechać
do Szwajcarii, ale zatrudniał 30.000 robotników i było to dla niego droż
sze od życia. On i jego bliżsi współpracownicy mieli jakieś niezaspoko
jone instynkty ojcowskie: opiekowali się osobiście sierotami, kontrolo
wali wagę, zwozili góry owoców itp. Żydzi to dziwny naród. Jedni pa
trzyli obojętnie na śmierć dzieci na ulicy. Drudzy w jakimś zapamiętaniu
robili wszystko, by je ratować. Nie wiem, czy pan, Weitz żyje, czy też
podpadł pod definicję pasożyta, którego należy zgładzić. W moich
wspomnieniach należy mu się poczesne miejsce. Nie piszę o wielu, wielu
innych. A przede wszystkim o wysiłkach samego prezesa Gminy i iego
żony. Powiem tylko, że spełniali swój obowiązek. Ratowano zatem dzieci,
RADA ZDROWIA 249
choć nie tyle, ile by należało. Ale powiem otwarcie, że zwiedzając oba
dziecięce szpitale, znajdujące się pod kierownictwem wspaniałego czło
wieka, dr Hellerowej, miałem wrażenie, że byłoby bardziej humanitarne
nie przedłużać życia tym biednym dzieciom. Nie tylko dlatego, że były
to na ogół ruiny, ale że zazwyczaj były to sieroty zupełne, dzieci ulicy,
dzieci największej nędzy, mające poza sobą straszliwą przeszłość i je
szcze straszniejszą przyszłość przed sobą. Pamiętam małego chłopczyka
z Pustelnika. Wyglądał jak wzięty żywcem z obrazów Murilla. Po raz
pierwszy był w szpitalu z powodu czerwonki, uratowano go od śmierci.
W kilka miesięcy później siostra oddziałowa znalazła to dziecko za mu-
rami szpitala, konające z głodu. Wzięto je na oddział. Wysiłkiem osobi
stym lekarzy i pielęgniarek udało się odchuchać to siedmioletnie maleń
stwo. Czy było ono wdzięczne? Mówiło smutnym głosem: „Czemu ura
towano mię po raz pierwszy. Gdybym był umarł, nie widziałbym, jak za
bili mi tatusia i mamusię". I takich dzieci było tysiące.
Opisałem, jak żył natód. skazany na zagładę. Ale naród panów chlubił
się tym, że pasożytów nauczył pracować. Przypatrzmy się, jaka to była
praca i jakie metody. Były i łapanki uliczne, jak po stronie „aryjskiej". Ale
na ogół Niemcy brzydzili się Żydami, czy też obawiali się epidemii — i or
ganizację dostarczania niewolników przekazano Gminie. Gmina stworzyła
Urząd Pracy. I jak wszystko, do czego się Żydzi brali, natychmiast sta
wało się interesem, na którym zarabiali przede wszystkim Niemcy, na
stępnie Gmina i poszczególni jej pracownicy. Praca była dwojakiego
typu. Grupowa w mieście po stronie „aryjskiej", i obozowa — w obozach
pracy poza miastem. Grupowa w mieście często była synekurą. Żydzi
zgrupowani dostawali co prawda jakieś pieniądze, ale głównym docho
dem był handel. Głównym zaś celem pracy grupowej było opłacanie nie
mieckiego dozorcy grupowego oraz żydowskiego. Dobrze wówczas za
rabiali Niemcy, odróżniali się od Żydów tylko większą Chciwością.
Nie wiele było tam nordyckiej dumy i wstrzemięźliwości. Ale do szczytu
zezwierzęcenia dochodziło w obozach. Zaznaczę, że od pracy w obozie
można się było wykupić. Wzywano osobnika do Gminy i żądano pewnej
sumy, przypuśćmy 200 złotych miesięcznie okupu. Targ w targ — koń
czyło się na 20 zł. A kto tego nie miał, szedł do obozu pracy. Biedota
zatem, najbardziej bezbronna, padała, jak zwykle, ofiarą. W większości
przypadków obozy te były katowniami. Obozy miały swego lekarza
z dzielnicy, posyłano głównie młodych, czasem przekupnych, nieraz bar
dzo oddanych. Ci opowiadali mi poufnie o swoich przeżyciach. Przy pra
cach wodnych stali ludzie godzinami po pas w wodzie bez żadnych ka
loszy ochronnych. Reumatyzm lub odmrożenia w zależności od pory roku
250 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
polit Wohl był dawniej urzędnikiem polskim i dobrze się zasłużył, orga
nizując aprowizację i spółdzielnie. Mimo że czuł się Polakiem, chciał
emigrować, gdyż widział degenerację młodzieży oderwanej od gleby.
Marzył nie o Palestynie, lecz o Australii, i tam chciał poprowadzić mło
dzież nie tylko żydowską, ale wszystkich, którzy szukali innych form
życia i nie znosili nienawiści wszechwładnej w Europie. Wierzył, że tylko
praca na roli i obcowanie z naturą odrodzi człowieka. Pomagał bardzo
wielu młodym, był człowiekiem zamożnym, w dobroci swej rozrzutnym.
Wohl został najpewniej zamordowany.
Piękną kartę posiada też Towarzystwo Popierania Rzemiosła. Organi
zowano liczne kursy ślusarstwa, stolarstwa, introligatorstwa, chemii użyt
kowej itp. Wielkie zasługi jako organizator miał radny Jaszuński. Oso
biście zetknąłem się ze szkołą budowlaną, której duszą był architekt
Jerzy Berliner. Szkoła urządziła w końcu wystawę, którą z zaintereso
waniem zwiedzało wielu Niemców. Nie wiem, czy czuli wyrzuty sumienia,
że skazują na zagładę pokolenie o tak intensywnej chęci pracy i zdol
nościach. Pomysły bowiem i rysunki młodych adeptów były nieraz zdu
miewające. Berliner organizował stronę artystyczną i wystawę duru
plamistego. (Kierownictwo fachowe było w rękach pani Róży Amzel).
Mieliśmy nadzieję, że wystawa przetrwa nieszczęścia obozu w murach
i służyć będzie jako naoczny dowód, że trudno jest ducha złamać. Nie
stety, i ona stała się łupem motłochu. Bo naród panów nie chciał do
puścić do wiadomości świata, że Żydzi to nie tylko lichwiarze i nędzarze,
ale że byli i tacy, co nawet przed śmiercią potrafili nie tylko marzyć
0 pięknie, ale i realizować je.
Kilka słów o gminie jako całości. Żydzi nie szanują swoich przywód
ców. Są narodem, który instynktownie nie znosi wodzów. I radni Gminy
z niewielkimi wyjątkami nie cieszyli się dobrą opinią. Nie moją jest rzeczą
oceniać, czy opina ta była zasłużona. Mówiłem kiedyś o tym z prezesem
Gminy, inż. Czerniakowem, którego nigdy nie dosięgło najmniejsze po
dejrzenie interesowności. Mówił mi, że ludzie światli w tym nieszczęściu
załamali się, tylko ludzie o nerwach stalowych zachowali prężność. Tylko
ci byli w stanie wykonywać funkcje kierownicze, a ci twardzi zwykle
nie posiadają czułego sumienia. Poza tym częściowo pracowników na
rzucali mu Niemcy, a wówczas był on bezsilny. Ale sama istota admi
nistracji dzielnicy nie mogła być uczciwa. Życie dzielnicy zależało od
tzw. „Transferstelle", poprzez którą przechodziły wszystkie agendy
1 tranzakcje. A żądania tych panów były różnorodne i fantastyczne. Jeden
zażądał srebrnego nocnika o pewnych wymiarach, inny bryczki z koniem,
był mógł jeździć na polowania, inny żądał materiału na suknię lub futra,
252 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
tapet, cygar. Cytuję fakty. Ale przecież wydatki takie nie mogły być
księgowane normalnie i to samo musiało spaczyć wszelką administrację.
A dochody tej bogatej gminy? Opowiadał mi główny kasjer, człowiek
uczciwy i spokojny, że w kasie często nie miał 10 groszy. I dlatego, gdy
potrzebne były pieniądze, uciekano się nieraz do fantastycznych pomy
słów. Gdy należało zebrać milion złotych na kupno tysiąca kożuchów dla
Niemców, służba porządkowa aresztowała w nocy bogatych ludzi i prze
trzymywała tak długo, aż się nie wykupią. Gangsterstwo? Tak, ale wina
za nie nie spada na Żydów.
Nie mogę z natury rzeczy opisać dokładnie wszystkiego, mówię jedynie
0 rzeczach, które widziałem i znam. Życie jest okrutne. Tysiące umie
rało z głodu i wycieńczenia, ale na tej pustyni zaczęło się jednak rodzić
nowe życie. Powstawały jakieś zaimprowizowane warsztaty pracy, jacyś
rzemieślnicy zaczęli wytwarzać różne przedmioty, oleje, chustki do nosa.
1 w końcu dzielnica żydowska zaczęła mieć opinię, że wszystko tam
dostać można. Istotnie z początku były tam jeszcze pochowane zapasy
materiałów, palt, ubrań, pończoch itd. Żydzi posiadali widocznie zdolność
ukrywania zapasów i improwizowania nowej produkcji. Ale wokół dziel
nicy zaczęła się tworzyć niezasłużona aura niespożytej siły i niesamo
witych możliwości. Żołnierze na „wasze" widzieli, jak szmuglują pro
dukty żywności, których ich rodziny nie miały. I sądzę, że wizja tej
niespożytej siły Żyda, którego nie może dobić ani głód, ani epidemia,
była przyczyną, dla której naród panów zdecydował się nie czekać na
wymarcie powolne w ciągu kilku lat, a sięgnął do zbrodni bezpośredniej.
W języku parlamentarnym zaś nazywało się to „Die Juden werden auf-
hóren zu lachen” h O tym później.
W CIENIU KOŚCIOŁA WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH
„Za co mam kochać tych ludzi potwornych?" „Za nic. Miłość jest sta
nem ducha. Jest u wszystkich, choć przytłumiona. Jest instynktem, jak
głód życia, jak radość bytu. Jest rozkoszą, jak upojenie gwiezdną ciszą
i zachwytem gwiazd tańczących. Nie masz rzeczy małych, gdyż wszystko
jest wykładnikiem Ducha". Brzmi niebiańska muzyka. I w jej harmonii
dusza schyla się i łka w pokorze, i świat obejmuje w zachwycie, i po
grąża się w zapomnieniu. Nie ma już ludzi i rzeczy brzydkich, bo
wszystko jest tylko oddźwiękiem Wielkiej Harmonii.
Koniec nabożeństwa i powrót na ziemię. Ale z duszą orzeźwioną w zdro
jach chłodnych i życiodajnych.
Kazanie. Publiczność zintelektualizowana nie poddaje się wzruszeniu
przy opowiadaniu o Chrystusie, gdy był dzieciątkiem. I nie działa na nią,
że do Syna można trafić przez Matkę, gdyż z taką prośbą wiążą się wspo
mnienia spraw przyziemnych. Ale wzruszała się, gdy była mowa o Polsce.
Pięknie i odważnie mówił prałat Godlewski. Że Ojczyzna jest jak Matka.
Czasem skrzywdzi, czasem w zapamiętaniu jest niesprawiedliwa, ale
Matce się przebacza, gdyż Matka pragnie tylko dobra swych dzieci. I że
miłość do tej Matki-Ojczyzny jest potęgą, co stwarza więź narodu. Więk
szą niż wspólnota pochodzenia. Ojczyznę się zdobywa przez wspólne
ukochanie. Cierpienie zaś ma sens, gdyż wiedzie ku wyższym celom.
Tak mniej więcej mówił prałat Godlewski i słowa Jego koiły dusze
wzgardzonych.
Dużo ludzi .się chrzciło w dzielnicy — i starszych, i młodych, nieraz ca
łymi rodzinami. Były między nimi moje uczennice i uczniowie. Nieraz mię
proszono na ojca chrzestnego. Jakie motywy mogli mieć ci ludzie? Ko
rzyści bowiem nie mieli żadnej: zmiana wiary w niczym nie zmieniała
ich stanowiska prawnego. Nie, pociągał ich urok religii miłości. Religii
wyznawanej przez naród, do którego się czuli przynależni. Religii, w któ
rej nie ma, a przynajmniej nie powinno być miejsca na nienawiść. Jakże
Żydzi są zmęczeni atmosferą ogólnej niechęci. Za co? Stoi przede mną
w czasie chrztu moja słuchaczka. Nos semicki, usta grube, ale w oczach
widzę głębokie pragnienie ludzkiej sympatii, którą chce odwzajemnić peł
nią wezbranego serca. Przyjdą ludzie potężni, chodzący po szczytach spo
łecznych, kapłani nowej religii. I wezmą tę małą Żydóweczkę za rękę,
i uchronią przed nienawiścią, i pozwolą jej — być dobrą. Bo chrześci
jaństwo doszło do potęgi, gdyż nieszczęśliwym i wzgardzonym nadało
prawo równości i godność człowieczeństwa. Równości przed Bogiem.
Więc m oże... i przed człowiekiem. Gdyż boleśnie jest żyć z tym nieza
służonym piętnem Kaina. A to piętno może, nie, nie tylko może. ale
powinna zdjąć religia miłości.
256 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA
g r u p o w y Ż y d ó w u p o d a b n i a s i ę do s k ł a d u g r u p o w e g o
n a r o d ó w , w ś r ó d k t ó r y c h ż y j ą . Żydzi holenderscy posiadają
mniej B niż Żydzi niemieccy, ci zaś mniej niż rosyjscy itp. Holenderscy
Żydzi posiadają mniej B niż Niemcy w Królewcu lub w Saksonii. Zresztą
zainteresuje może czytelnika zestawienie i ewentualne wytłumaczenie
tego zjawiska.
Grupy
Pochodzenie
0 A B AB
miecką, gdyby Niemcy sami brali rasizm poważnie. Ale rasizm był im
potrzebny dla zniszczenia Żydów i wciągnięcia narodów północnych
w orbitę imperialistycznych zamierzeń niemieckich. Mimo tej przejrzy
stości przesłanek, spróbujmy dalej analizować obiektywnie tezy rasizmu.
Zawierają one następujące błędy:
Psychika rasowa lub narodowa jest wykładnikiem złożonych procesów
psycho-fizycznych przekazywanych pismem, słowem, pieśnią lub obrazem,
przekazywanych zatem z pokolenia na pokolenie jako tradycja. Nie ma
genów przywiązania dla króla angielskiego, lecz istnieje tylko tradycja
tego przywiązania. I nie ma genów oszustwa lub handlowania u Żydów,
jest tylko tradycja handlowa. Mogą istnieć poszczególne zamiłowania,
mające podstawę konstytucjonalną. Inna jest budowa kowala, inna krawca.
Nie ma jednak genów kowala lub krawca, a są złożone stany odczynowości
psychicznej. Atleta, dążący do wyładowania się fizycznego, zechce raczej
zostać kowalem, a człowiek słabszy krawcem. Genetyka współczesna nie
uważa, by geny musiały b e z w z g l ę d n i e realizować się, warunkują
one odczynowość, która się realizuje pod wpływem bodźców otoczenia.
Niemcy nawet piszą: ,,es vererben sich Reaktionsnormen". Dla cech cha
rakteru winniśmy przyjąć, że pewne wrażenia, przykłady z historii, pierw
sze doznania i pieśni ludowe kształtują psychikę i nadają jej określoną
treść i kierunek. Ale nawet tam, gdzie owa odczynowość podlega dzie
dziczności, nie musi warunkować określonej cechy. Większość cech
dziedziczy się wielogenowo. Np. barwa czerwona zależy od kilku ge
nów, dziedziczących się niezależnie. Rodziciel czerwony może przekazać
dziecku jeden z genów, który z przeciwstawnym genem matki wytworzy
nie barwę czerwoną, ale inną. Tym bardziej złożone jest dziedziczenie na
rządów lub rysów, oczu, nosa itp. Przypadkowe spotkanie poszczegól
nych genów może wytworzyć różną od tej, którą posiadali rodzice.
Spostrzegamy to wyraźnie w dziedziczeniu chorób psychicznych. Nie
dziedziczą się poszczególne choroby, lecz chwiejność psychiczna, która
u jednego dziecka warunkuje twórczość, u drugiego obłąkanie. Kretsch
mer aż nadto dobitnie to wykazał. Rasiści traktują psychologię ras na tej
samej płaszczyźnie co niektóre choroby umysłowe: nie jako odczyno
wość reagującą na konieczności społeczne, a jedynie jako plus we
wnętrzny. Dusza jest li tylko odbiciem rasy. Widzimy przepaść pomię
dzy naukowym uzasadnieniem i praktycznymi konsekwencjami rasizmu.
Zagadnienie dziedziczenia chorób psychicznych, mimo że dopiero w za
czątku, opiera się jednak na pewnych studiach. N i k t n a t o m i a s t
ni e b a d a ł i ni e zna d z i e d z i c z e n i a o wy c h z ł o ż o n y c h
f u n k c j i p s y c h i c z n y c h w a r u n k u j ą c y c h p s y c h o l o g i ę ras .
263 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
bez kropli wody, bez pożywienia, bez bielizny, bez nar, bez możności
korzystania z ubikacji. Gorzej niż zwierzęta przeznaczone na rzeź. Ob
chodzę wszystkie sale, szukając asystentki, sale, gdzie tak niedawno
odbywały się wykłady, pracownię moją, gdzie rodziły się myśli nowe
i nadzieja odkryć. Dowiaduję się wreszcie, że poszukiwaną asystentkę
wypuszczono, inną asystentkę natomiast, Teklę Epstein, wywieziono. Wy
chodzę z tego piekła. Do wagonów nie wpuszcza mię znajomy ze służby
porządkowej. Mówi, że „tam to pewna śmierć", a „pana głowa jeszcze
jest potrzebna". Wychodzę zatem. Po zewnętrznej stronie gmachu pod
biega do mnie jakiś młodzieniec, który widział, że mnie wpuścili i wy
puścili bez trudu. „Panie starszy — mówi — błagam, niech pan to zaniesie
mojej matce, od trzech dni nie widziała kropli wody". I wręcza mi bu
telkę. Ostatni dar dla matki. „Panie starszy, jestem jej jedynym synem."
Biorę butelkę i chcę powrócić za kordon. Nie wpuszczono mnie jednak.
Niestety nie mogłem zanieść ostatniego daru jedynaka: butelki wody.
Wymagania Niemców wzrastają: zaczynają się domagać nie siedmiu,
ale dziesięciu tysięcy dziennie. A jednocześnie ludność zaczyna sobie
uświadamiać, że chodzi nie o przesiedlenie, lecz o śmierć. Dowiadują się,
że kaleki i starcy są rozstrzeliwani natychmiast na cmentarzu i wrzucani
do wspólnych mogił. Część załadowywana jest do wagonów, po 100 za
miast 40. Żołnierze niemieccy twierdzą, co prawda, że wagony idą w kie
runku Bobrujska, zanotowano jednak numery wagonów i spostrzeżono,
że wracają po sześciu godzinach. Szły one tylko do Małkini, w pobliżu
której znajdował się obóz śmierci z komorami gazowymi.
Istnieje specjalna technika prowadzenia zwierząt na rzeź. Są zwierzęta
specjalnie trenowanie, które wyprowadza się niby na pąszę. Rolę tę służba
porządkowa spełniała w sposób następujący. Pojawił się okólnik, że kto
się stawi dobrowolnie, otrzyma chleb i marmoladę, i że rodziny nie będą
rozdzielane. Nie wielka cena, ażeby w pułapkę wciągnąć ludzi, jeżeli
są głodni. Trochę namiastki marmolady. I widzi się takie sceny: czę
ściowo tłumy płaczących, częściowo rodziny na wozach, częściowo mło
dzież z tłumoczkami, gdyż ma nadzieję, że jej żyć pozwolą za cenę pracy.
Chwytanie ludzi nie jest pozbawione metody. Codziennie kolejno nowe
dzielnice i nowe domy. Obstawia je od rana służba porządkowa w asyście
kilku Niemców. Dla stworzenia odpowiedniego nastroju posłuszeństwa
strzelają do okien i zabijają kilka osób. Potem rozkaz zejścia wszystkich
na dziedziniec. Potem obszukiwanie mieszkań i strychów. Kto się krył,
zostawał zabity natychmiast. I tak ginęły tysiące codziennie. Kobiety,
starcy, dzieci, chorzy i zdrowi.
Sklepy wszystkie zamknięte, szmugiel ustał. Większość ludzi ma do
POCZĄTEK KOŃCA 277
wyboru umrzeć z głodu lub poddanie się rozkazowi. A może jednak wy
wiozą do pracy, a nie zabiją.
Niemcy stawiają wciąż większe żądania ludzkich kontyngentów. Służba
porządkowa nie może nadążyć. Wówczas zagrożono im: a) rozstrzelaniem
zakładników, b) rozstrzelaniem władz policyjnych żydowskich, c) roz
strzelaniem stu porządkowych, d) o d e b r a n i e m p r a w a o c h r o n y
r o d z i c ó w . Mówiłem z porządkowym, doktorem nauk społecznych,
chłopcem mądrym i szlachetnym. Płakał jak dziecko, ale mówił, że nie
jest w stanie poświęcić swej matki. A nie można było liczyć na najmniej
szą litość ze strony oprawców. W więzieniu większość więźniów Niemcy
zabili na miejscu, resztę wywieziono. Wrzucano ich do ciężarówek, jak
bydło. Kobiety ciągnięto za włosy. Próby niektórych porządkowych,
ażeby zwalniać ludzi nie podlegających wysiedleniu, miały jako skutek
natychmiastowe zastrzelenie porządkowego. Zresztą zabijanie porządko
wych było na porządku dziennym. O ile ludzie dostawali się na plac
przeładunkowy, czasami sprawdzano dokumenty i zwalniano niektórych.
Jeżeli jednak stały wagony, wówczas ładowano bez sprawdzania i los
ofiar był przypieczętowany.
W akcji zabijania biorą udział szaulisi (wojsko litewskie) i junacy
ukraińscy. Ci są najokrutniejsi.
Obwieszczenie głosi, że będzie wolno pozostać tylko tym mieszkań
com, którzy będą pracowali w szopach niemieckich na potrzeby armii.
Zostaną skoszarowani: będą mieszkać w fabrykach, dostawać zupę i kilka
złotych. Dzień pracy 12-godzinny. Ażeby oduczyć się pasożytnictwa.
Takich szop jest kilka: Tebbens, Schultz, Felix itp. Żywiołowo powstają
inne. Na ogół kapitał żydowski, maszyny żydowskie, robotnik żydowski
i firma niemiecka. Dla dokładnego rozgraniczenia, kto jest pasożytem.
Warsztaty te częściowo posiadają maszyny tkackie, na ogół jednak prze
widywane są jako gniazda chałupnicze, przy czym sami Żydzi winni do
starczyć narzędzi pracy. Była w tym szatańska chytrość. Bo już po kilku
dniach wszystkie maszyny do szycia były zgromadzone w kilku miej
scach, gdzie siedzieli mężczyźni i kobiety, i starcy, i dzieci, i wszyscy
przyszywali jakieś guziki do jakichś mundurów i dostawali talerz zupy,
i wydawało im się to rajem. Bo lepiej przyszywać przez 12 godzin guziki,
niż ginąć. I koło tych szop powstał natychmiast dochodowy interes: po
bierano po kilka tysięcy za wpisanie, przekupywano jakichś tajemni
czych Niemców. Naród, który gardzi złotem, a miłuje jakoby krew i zie
mię, i żelazo, nie brzydził się tymi żydowskimi pieniędzmi. Istotnie ła
twiej jest zarobić za pomocą żelaza niż oszustwa. Z nakazu władz rekwi-
ruje się całe bloki domów i wyrzuca w przeciągu kilku minut ludność na
178 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA
bruk. Przy tej okazji zabija się setki ludzi. Jednego dnia przy ewakuacji
ul. Nowolipie zabito 200 osób. Bloki te zostają odpowiednio odrutowane
i rozpoczyna się parada: 12 godzin dziennie pensja 6 złotych, zupa, 80 g
chleba i 2 razy kawa. Ale nadzieja życia. Mówi jakiś humanitarny wła
ściciel szopy. Niemiec: „Moi żydzi umrą ostatni".
Plac przeładunkowy był rodzajem czyśćca: drogą do piekła. Wyglądał
on w sposób następujący: z miasta zganiano dziennie częściowo na wo
zach, przeważnie na piechotę 7—10 000 ludzi. Plac był otoczony kordo
nem, kto się dostawał za kordon przestawał być człowiekiem. Stawał się
bydlęciem przeznaczonym do pracy albo na rzeź. Na placu czasem doko
nywano segregowania przez Niemców. Ludzie, którzy posiadali doku
menty pracy w szopach, kierowani byli na prawo, pozostali byli łado
wani do wagonów. Nieszczęśliwi ci musieli przechodzić przed rzę
dem uzbrojonych Niemców, którzy bili ich niemiłosiernie pałkami
lub biczami i bez powodu strzelali prawie ustawicznie. Obok tego na
placu słychać było,bez przerwy odgłosy strzałów karabinowych i kara
binów maszynowych. Obok wagonów leżą trupy porządkowych, nie dość
sprawnie spełniających rolę katów. Świadkowie opowiadali mi szcze
góły zabójstw, od których włosy stawały na głowie i których nie może
oddać żadne sprawozdanie.
Władze gminne nie otrzymują żadnych danych, wiele ma być wywie
zionych, a wiele może pozostać. Ludzie, wyrzucani z domów, pozbawieni
dobytku, chwytani jak dzikie zwierzęta, ogarnięci są paniką i rozpaczą.
Przepis głosi, że po skoszarowaniu każdy Żyd, znaleziony poza obrębem
szopy, będzie bez pardonu zabity.
W ten sposób odbywa się jedna z najtragiczniejszych rzezi prawie pół
milionowej ludności, jakie zna historia. Cynizm tej akcji polegał na tym,
że do wychwytywania współplemieńców swych zmuszano ludzi, których
wynagrodzeniem miało być prawo chronienia przed wywiezieniem matek
i ojców. Uczucie bezbronności wytwarza nastrój rozpaczy i paniki strasz
niejszy od śmierci. Siepacze nieraz interesują się odruchami psychicz
nymi swych ofiar. Na przykład ładują na wóz dziecko, odrywając je od
matki, i śledzą ze śmiechem, czy pójdzie za dzieckiem, czy pozostanie.
Przy ul. Żelaznej 103 jest wesoło. Mieszkają tam panowie SS, którzy kierują
akcją. Zagrabionej żywności w bród, muzyka i śpiew. Kraft durch Freude.
Nie czują, że zabijają ludzi. Zdaje iip się, że uwalniają świat od wszy.
Jakiż może mieć sens ta potworna rzeź? W pismach niemieckich zna
lazła się notatka, że Żydzi znów uprawiają „Greuelpropaganda". W rze
czywistości — pisali — gmina żydowska zwróciła się o wywiezienie nie
produktywnych elementów.
POCZĄTEK KOŃCA 279
I gdy tak patrzę na ciche fale Nidy, mam wizję: że prowadzę za rękę
moje dziecko. Obok nas ten sam chłopiec. Poczciwa słowiańska twarz.
Tacy chłopcy — to byli przyjaciele mojej Marysi: płowe głowy, niebie
skie oczy. Ale tym razem trzymają ją za ręce, by podprowadzić do kata.
A gdy się wyrywa i płacze, uderza ją taki jasny chłopiec łopatą po gło
wie. Po jej jasnej główce. A mnie nawet umrzeć nie wolno dobrowolnie,
gdyż do ostatniej chwili muszę trzymać moje dziecko za rękę.
Cicho płynie Nida. Po niebie przelewają się obłoki. W oddali drzewa
uginają się od owoców. Nad nami jest słońce, którego radością jest świe
cić. Obok nas — ten młody chłopiec morderca.
Tak wyglądała wolność dla nas.
* *
nich uczucie litości. Ale nic się już więcej nie działo, nikogo nie zastał
przy życiu. Gdy skazańców odprowadzała policja polska lub junacy,
niejeden Żyd uciekał. Puszczano, czasem za pieniądze, czasem z litości.
Niemcy byli twardzi: wiązali często Żyda, by nie uciekł, i dla pewności
wiązali drutem kolczastym. Ubrania mają swą wartość: kazano się ska
zańcom rozbierać nawet w zimie. Cóż to szkodzi zmarznąć przed śmier
cią. W jednym z okolicznych miasteczek starosta (podobno starostowie
niemieccy są te*, osobniki z uniwersyteckim wykształceniem) zabawiał
się strzelaniem do dzieci na rękach matek. Nie wytrzymał jakiś Żyd,
rzucił się na papa starostę i poderżnął mu gardło. Jednak nie radykal
nie: Żyda zabili, pan starosta wyzdrowiał i poprzysiągł zemstę. Cóż wię
cej mógł uczynić? Istnieją sposoby, by zachęcać lub zmuszać ludność do
morderstw. Kilku policjantów za okazanie litości Żydom zastrzelono.
Chłopi często ukrywali Żydów. Złapano kiedyś młodą Żydówkę i kato
waniem wymuszono zeznanie, gdzie się ukrywa. Chłopów ukrywających
ją zabito, zawiadomiono policję polską, że Żydzi wydają chłopów i żeby
ratować swoich, lepiej takiego Żyda od razu zahić. Lub też zezwolono na
zatrzymanie ubrania tym, którzy zabiją Żyda. Ażeby zaś zadokumento
wać, jakimi dobrodziejami Polaków są Niemcy i jak sprytnie likwidują
zagadnienie żydowskie z korzyścią dla kraju, urządzono publiczny prze
targ mebli pozostałych po Żydach. Z pobliskich wsi płynęli kmiotkowie,
wioząc różne bety, miski i garnki. Niesamowity był to widok. Bo prze
cież i przedmioty mają swoją duszę. I ona krzyczeć będzie o krwi prze
lanej. Czy taki garnek żydowski, przypominający łzy i krew i brak su
mienia, może przysporzyć szczęścia? Czy w ten sposób można podnieść
poziom życiowy ludu? Likwidowano wraz ze sprawą żydowską i ludz
kie sumienie.
Mówi kiedyś młody policjant, który brał udział w poszukiwaniu ban
dytów, a po drodze zabijał Żydów: „Żydów to mi nie żal". Ale pani G.
bvła nie z takiej gliny, ażeby znieść likwidację myśli chrześcijańskiej.
Nie krępując się powiedziała: „Czy panu nie wstyd?" Ale nie zawsze mo
żna było w ten sposób interweniować. Pamiętam, kiedyś przy stole są
siad pan T. opowiada o swoich bolączkach gospodarskich: „Sprzedał mi
Żyd jucha złe nasienie. Ale miałem satysfakcję — wkrótce go zabito".
Zrobiła się przykra cisza przy stole. |
Z wieloma ludźmi rozmawiałem o tych sprawach, i z ziemiaństwem, j
i z klerem, i z chłopami, i z policją. Na ogół prawie wszyscy byli anty
semitami, ale nie spotkałem wśród nich ludzi, którzy by aprobowali ten ;
sposób likwidowania zagadnienia. Lecz im dłużej trwał stan napięcia, tym '{
bardziej atmosfera stawała się nie do zniesienia. Gdy chory bardzo cierpi
ŻYCIE SZAREGO CZŁOWIEKA 295
badaczy u nas w kraju. Piszę to, mimo że dałem kilku ludziom bodziec
do pracy i możność wędrówki po szczytach, na których powietrze jest
czyste i gdzie można rzucać myśli w daleką przyszłość. Mimo tego zro
biło się pusto koło mnie. Gdy myślę o pracowni i współpracownikach
zmarłych lub zamordowanych, myśl błąka się po cmentarzu. Niedobrze
jest przeżyć swoje dzieci. Czuję, że ogarnia mnie mroźne powietrze
samotności.
Straciwszy warsztat pracy, zrealizowałem marzenie wielu lat i napi
sałem podręcznik immunologii. Dałem mu formę wykładów, gdyż to
najwięcej odpowiadało mojemu rytmowi wewnętrznemu, są one jednak
znacznie rozszerzone. Na wykładach krępuje badacza pewna wsty-
dliwość, że osąd jego ewentualnych koncepcyj ma być pozostawiony
słuchaczom, którzy są uczuleni na jego sposób patrzenia, są mu niejako
stronniczo życzliwi. Słuchacza na ogół porywa nie słuszność koncepcyj
wykładowcy, lecz ich rozmach i fakt, że jest świadkiem narodzin My
śli. Podręcznik, o ile uniknie zbyt dużego zwężenia w kompendium,
może dać fakty niezbędne, ale przetopione w kuźni doświadczeń lub
krytyki wykładowcy. Daje on wówczas syntezę wiedzy, dostosowaną
jedynie do chłonności młodego umysłu. Podręcznik taki zwraca się
wówczas do młodzieży i fachowców, a zatem i do uczniów, i do sędziów
jednocześnie. Co badacz przemyślał, co wyczuł w swojej ulubionej gałęzi
wiedzy, temu może dać wyraz w doborze faktów i ich oświetleniu. Myśli
jego nabierają szerszej perspektywy, promieniują na przestrzeni kilku
pokoleń. Możność kontroli przez bliskich i dalekich daje uczucie swobody
intelektualnej — bez obawy, że do lotu niesłusznie zakroionego porwie
się niebacznie młodego, który zaufał. W takim podręczniku można dać
wyraz nie tylko faktom, nie tylko koncepcjom specjalnym, ale i zasad
niczemu wyczuciu zjawisk przyrody.
Uczyniłem tę próbę. Nie wiem, czy mi się udała. Badacze przyszłości
będą pisali książki lepsze. Niektóre książki współczesne, jak Nicolle'a,
Jeansa, Zinssera lub Natansona, dowodzą, że rodzi się nowy styl pi
sania, który Wypływa ze zrozumienia piękna tkwiącego u podstaw
zjawisk przyrody. Piękno trzeba odnaleźć. Gdy rodzi się jego zrozu
mienie, powstają hymny. Podobne zjawiska występują i w nauce. Od
nosi się wrażenie, że nauka zaczyna odrzucać li tylko zbieranie faktów
i coraz więcej wczuwa się w całość, niepodzielność i urok natury. Nie
można oddawać faktów ścisłych za pomocą hymnów, ale wyczucie pię
kna i celowości zjawisk przyrody nadaje opisowi specjalną muzyczność,
ułatwia rozgałęzienia myślowe i wyłania nieoczekiwane powiązanie idej.
Zatraca się wówczas różnica pomiędzy nauką i sztuką. Bakteriologia jest
MOJA PIEŚŃ WIECZORNA 299
nych ofiar, i nadziei, że ludzie to coś więcej niż psy, u których przez
odpowiednią tresurę można wywołać odruch kąsania każdego. Czy
warto apelować do sumienia? Uciec, uciec z tej otchłani łez.
Ale — myślę — może te straszne cjerpienia, w które głupota i żarłocz
ność, odziane w szatę światopoglądu, pchnęły ludzkość, obudzą jednak
sumienie. Może przynajmniej ci, co cierpieli, zrozumieją.
I zdecydowałem się być głosem tych, co cierpieli, by przemówić do
tych, co jeszcze są w stanie czuć. Z bólu mojego postanowiłem ukuć broń,
by poruszyć sumienia. Pokażę bezmiar bólu rodziców, którym umarły
dzieci. Nie, nie umarły — którym na ich oczaćh mordowano dzieci. Gdyż
śmierć w walce — może być ekstazą, wizją zwycięstwa, myślą o przy
szłości narodu lub idei. Być może, że niektórzy rodzice taką śmierć swych
dzieci mają przed oczyma, niepomni ich bólu i strachu przedwczesnej
śmierci. Ja natomiast będę pisał o śmierci ofiary, gdy ostatnie wrażenie
jest splugawione widokiem mordercy lub mordującego robota, obcią
żone bólem utraty wiary w człowieka, skargą b e z c e l o w e g o mę
czeństwa, w ostatniej chwili rzuconym pytaniem: „za jakie grzechy?"
Nie — nikogo nie będ^ uszczęśliwiał. Szczęście jest zbytkiem niedo
stępnym dla naszego pokolenia. Któż ośmieli się wśród tego oceanu cier
pienia mówić o szczęściu? Ale może uda mi się obudzić sumienie przy
najmniej u tych, co cierpią, i u tych szaleńców, co są dumni ze śmierci
swoich dzieci. J a im opowiem o bezgranicznym bólu narodów żyjących
w przestrzeni, którą Niemcy uważają za przynależną do nich. O szaleń
czym tępieniu narodów, jak gdyby one były wszami lub pluskwami.
A jednak ludzkość zmęczona jest widokiem bólu i łez. Ci, co latami
spoglądali w oczy śmierci, chcą widzieć uśmiech dziecka i radosne prze
budzenie wiosny. I w najlepszym razie przynajmniej wiedzieć, jak mo
gły powstać takie cierpienia i jak im zapobiec. Jeśli będę mówił tylko
o łzach, to odrzucą tę książkę, jak wszelkie księgi Białe i Niebieskie.
Dość widzieli nieszczęść. Po co je jeszcze wspominać?
I tak — zdecydowałem się dać opowieść swojego życia. Jak się mój
duch kształtował w tych odległych czasach, gdy powietrze nie było tak
przesycone nienawiścią. O czym marzyłem i do czego dążyłem. Jak
sądziłem, że twórcy nauki potrafią modelować dusze ludzkie. O ich wiel
kiej winie i zdradzie Prawdy.
I niech ta książka będzie zarazem pomnikiem dla tych, którzy przed
wcześnie odeszli. A między nimi i dla mojego dziecka. I dla moich współ
pracowników, dla których pragnąłem być ojcem.
Miałem wrażenie, że za mną stoją ci, co ginęli i ci co cierpią, i każą
mi pisać opowieść o ich mękach i o winie współczesnych.
O B O Z Y Z A G Ł A D Y
zabite na miejscu. Idzie przez Grochów tłum już nie oberwańców, lecz
widm w łachmanach lub nago. Dookoła grupy psy gończe. Idą na śmierć.
Likwidacja w mniejszych miastach np. w Piotrkowie. Najpierw wy
dano rozkaz, by Żydzi nie opuszczali mieszkań. By ich pomęczyć, wy
łącza się wodę, elektryczność i gaz. W pewnej chwili rozkazuje się
wszystkim Żydom stawić się na placu, by wybrać spośród nich nadają
cych się do pracy. Jednocześnie rozpoczyna się rabunek. Przyjeżdżają
kobiety, żony panów SS, pakują żydowskie rzeczy i wywożą pełne walizy.
Nie przeznaczeni do pracy gnani są do pociągów. Samo zabicie Żydów
nie wystarcza, trzeba ich pomęczyć. Więc każe się im zdjąć buty i wpu
szcza ich do wagonów wysypanych niegaszonym wapnem. Wagony z Ży
dami stoją na rampie całymi dniami — bez wody i pożywienia. Poco kar
mić skazańców? Wywożą ich wreszcie do Tomaszowa, a stamtąd albo
na rozstrzelanie, albo do komór gazowych. I podobne wiadomości otrzy
muje się ze wszystkich zakątków Polski. W Kołomyi wzywają wszystkich
lekarzy Żydów do SS; większość z nich popełniła samobójstwo. Ludność
żydowska pognana za miasto musi sobie wykopać dół. Kładą Żydów jed
nego obok drugiego, na nich kładą deski, po desce spaceruje Niemiec
i zabija wszystkich. Na tę pierwszą warstwę idzie druga i trzecia...
O wszystkich tych zbrodniach informuje się świat drogą radiową. Ale
świat nie wierzy. Przychodzą wiadomości radiowe i gazety, które się
martwią, że przyrost naturalny Żydów pod okupacją będzie mały. Od
czasu do czasu przybywają wagony z Niemiec, Czechosłowacji, Ho
landii itp. Eleganckie panie, walizki, futra. Pytają, czy są hotele w Tre
blince, albowiem tam jadą na stały pobyt.
Czy są hotele w Treblince? Więc powiem wam. jak to wygląda, gdyż
są ludzie, którzy byli w piekle, widzieli je i wrócili.
Szereg baraków, a pośrodku komora śmierci. Nowoczesna, godna
nauki niemieckiej komora gazowa. Wpędzają tam ludzi nago, zamy
kają komorę i otwierają okienko, poprzez które wpuszczają gaz. Pierws>
padają ci, co są w pobliżu okienka. Po kilku lub kilkunastu minu
tach giną wszyscy. Bardzo humanitarna śmierć, o ile jej okupant
dla żartu lub z oszczędności nie przedłuży, dając mniej gazu. Wówczas
słychać godzinami jęki. To, co wam mówię, pisał człowiek przed śmier
cią. Kartkę znaleźli towarzysze, którym kazano grać rolę pomocników.
A potem trupy są wkładane do wielkich pieców i palone.
Opisuję to tak, jak podawała podziemna prasa polska na mocy auten
tycznych dokumentów. Ale kilka lat później przyszła Nemezis dziejowa:
jeden z tych obozów śmierci został zdobyty przez wojska radzieckie
314 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA
otoczeni płomieniami wchodzili coraz wyżej, a kiedy już nad nimi było
tylko niebo, skakali w dół. Matki przewiązywały dzieciom oczy chust
kami.
Strażakom nie było wolno ratować żydowskich domów. Jeden z nich,
widząc dziecko ogarnięte płomieniami, usiłował ulżyć jego cierpieniom
strumieniem wody, Niemcy otworzyli na niego ogień. Ludzie płonęli
w straszliwej ciszy, przerywanej sykiem ognia i strzałami. Dopąlali się
na ulicznym bruku. Nie wołali o ratunek.
Niemcy przystąpili do natarcia na różnych odcinkach. Gdy spostrze
gli, że Żydzi korzystają przy ucieczce z kanałów miejskich, wrzucali
tam proszki wytwarzające gaz, aby uciekający ginęli.
Z Umschlagplatzu odchodziło codziennie 30—40 wagonów w kierunku
Majdanka. Tymi wagonami odjeżdżali ci, co się nie bronili, między innymi
i resztka milicji żydowskiej. Dziś byli już niepotrzebni.
23 kwietnia, gdy dymy okryły już całkowicie płonące za murami mia
sto, Żydzi nadesłali do Polaków następującą odezwę:
sałem kilka stronic, kładłem się znów, później dyktowałem żonie, która
pisała na maszynie, po obiedzie konstruowałem treść następnych roz
działów i tak pisałem w jakimś zapamiętaniu. Cała książka została na
pisana w przeciągu 2 miesięcy, z wyjątkiem tych niewielu rozdziałów,
które dotyczyły czasu po wyjeździe z Miłosny. W niedziele przyjeżdżali
moi przyjaciele i moi siostrzeńcy, i odczytywałem im co napisałem. Byli
to moi krytycy. Jeśli byli wstrząśnięci, jeśli mieli łzy w oczach, wówczas
wiedziałem, że oddałem nastrój rozpaczy, który jest treścią właściwą
tej książki. Nieraz spacerując po ogrodzie, zastanawialiśmy się z żoną
nad tym, czy dobrze się stało, żeśmy nie wyjechali do Ameryki, i dla
czego, za jakie grzechy zostaliśmy tak strasznie ukarani. Myśleliśmy
wówczas, że jakieś wyższe przeznaczenie kazało nam brać udział w cier
pieniu, ażebyśmy później opowiedzieli o tym ludzkości. „Tobie uwierzą" —
mówiła żona. Myśl, że moje cierpienie miało sens i że mam obowiązek
i misję opowiedzieć o cierpieniach narodów, które żyły w „przestrzeni
życiowej" uznanej przez Niemców za ich własność, podtrzymywała mnie
na duchu. Tylko dzięki temu nie załamałem się. I jeszcze pod jednym
względem pisanie tej książki umożliwiło mi przetrwanie. Gnębiła mnie
myśl, że stoję z daleka od walki z wrogiem. Nie czułem się fizycznie
na siłach, ażeby iść do lasu i brać udział w walce czynnej. Nie mogłem
brać udziału w tajnym nauczaniu, gdyż mógłbym tym zwrócić uwagę na
swoją osobę i „wsypać" cały zespół. Natomiast pisanie tej książki było
walką z wrogiem, i to walką związaną z niebezpieczeństwem. Pisałem
książkę w małym domku, w otaczającym ogrodzie zaś odbywały się ćwi
czenia żołnierzy niemieckich, SS i legionistów rosyjskich. Stukanie ma
szyny mogło zwrócić uwagę, wgląd w tekst wydałby nas natychmiast.
Jak często musiała Zosia stać na straży, czy Niemcy nie podchodzą zbyt
blisko, i wówczas należało chować maszynę i manuskrypt.
Poza najbliższymi nikt nas nie odwiedzał. Nie podałem adresu kole
gom, dla tych samych motywów, dla których nie prosiłem ich o pomoc.
Myśl, że mogliby mieć podświadome uczucie wyższości w stosunku do
człowieka gnanego, lub uczucie litości, była mi nieznośna. Posyłałem im
jedynie moje manuskrypty naukowe do przechowania, uważałem, że
to jest ich obowiązkiem, a nie wyświadczoną mi przysługą osobistą.
Manuskryptów tych wspomnień im nie dawałem, by ich nie narażać.
Niebezpieczeństwo przewożenia i ukrywania kilku egzemplarzy manu
skryptu wzięli na siebie moi bliscy. Ale bardzo mi było ciężko żyć tak
samotnie, bez wymiany myśli, bez napięć dramatycznych, pozornie
w oderwaniu od życia.
W tych czasach zabito Różę Amzelównę. Ż początku ukrywała się
GNANE ZWIERZĘ 329
Być może łatwiej było ukrywać się ludziom nieznanym. Mnie, nie
stety, zbyt znano z wykładów, odczytów, żonę — z praktyki lekarskiej.
Nasza gospodyni opowiadała np. mojej żonie, że chodziła na wykłady.,
prof. Hirszfelda, którymi się zachwycała. Nie poznała mnie jednak. Cier
pienie robi swoje. Gdy wychodziłem, spotykałem znajomych. Spacero
waliśmy o zmierzchu, chodziłem z teczką i udawałem człowieka
pracy. Życie biegło gdzieś poza nami. Chodziłem na plebanię, gdzie
mieszkałem, na plac Grzybowski, na Leszno, gdzie odbywały się po
siedzenia Rady Zdrowia. Pozornie życie biegło podobnie jak dawniej.
331 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
•dek, gdy człowiek dobrego serca zwrócił się do tych hien, by zaczekali
ze ściąganiem ubrania, aż konający przynajmniej zemrze. Opowiadano
mi o przypadku, gdy pociąg odciął młodej kobiecie obie nogi. Umierała
na torze z utraty krwi i z zimna, gdy pojawiły się hieny i konającą roze
brały do naga. W lasach Klembowskich chowali się i miejscowi Żydzi,
(jeden z nich nawet uchował się przez wiele miesięcy), ich przyjaciele
Polacy przynosili im żywność. Ale znalazł się wreszcie taki, który przy
prowadził żandarmów niemieckich i ci zabili ich jednym rzuceniem gra
natu. Cena za dostarczenie Żyda była niewielka: jego ubranie lub wódka.
Byli i tacy, którzy ukrywali się pod obcym nazwiskiem, na papierach,
o które nie było trudno. Polska podziemna dawała je każdemu Żydowi
bez żadnej rekompensaty. Niejaki pan D., znany pijak miejscowy, ze
swoimi kamratami szantażował ich najpierw, a wreszcie wydawał.
Przyjechali raz żandarmi niemieccy i zastali tylko żonę i dziecko, nie
stety obrzezane. Matka przed śmiercią zachowała się jak bohaterka. Po
stawiła sobie jedno zadanie: uchronić od kary ukrywających ją poczci
wych ludzi. Więc zapewniła oprawców, że gospodarze nic nie wiedzieli
0 jej pochodzeniu. Wzięła chłopca za rękę ze słowami: „Chodź, Ste-
farku, nie bój się niczego. To wcale nie boli. Ci panowie nie są źli, nie
chcieliby, by dziecko płakało". Dwa wystrzały — nie stało i matki, i Ste
fanka. Opowiadał mi Żyd z Wołomina, że przez 2 lata ukrywał go jego
przyjaciel fryzjer. A mimo tego nie miał w dobrym wspomnieniu lud
ności: „Dla nich to był śmiech i zabawa i wielu Żydów mogłoby ujść
niezauważonych, gdyby nie miejscowa łobuzeria". Widziałem, że ukry
wający się Żydzi patrzą na stosunek ludności z perspektywy co prawda
zrozumiałej, ale niesłusznej. Dobry człowiek mógł w najlepszym razie
uratować życie jednego lub kilku Żydów, a i to nie na długo, szczególnie,
jeśli nie posiadał środków. Jeden zły, szantażysta, lub denuncjator mógł
zniszczyć tysiące. I dlatego, moim zdaniem, nie należy uogólniać faktów
1 nie polegać na opowiadaniach tych nieszczęśliwych. Z trzech i pół mi
liona Żydów polskich uratowało się wszystkiego kilkadziesiąt tysięcy. Ale
ci pozostali będą mieli, niestety, fałszywą wizję całości, gdy pomyślą
o prześladującym ich i ograbiającym z ostatniej koszuli motłochu. War
szawianie, którzy musieli się ukrywać po wsiach po powstaniu, przeżył’
podobną Golgotę. Grabież majątku przez motłoch polski była powszechna.
Tylko w pewnej chwili historycznej jedynymi ofiarami byli Żydzi. Że
nieludzki stosunek musiał być ułatwiony przez światopogląd, jest jasne,
nie należy jednak winą obarczać społeczeństwa. Wielu z tych szanta
żystów zginęło zabitych przez Polskę podziemną, a nawet przez miej
scową ludność. Winę ponosi tu nie polski antysemityzm, lecz władze nie-
H is t o r ia Je d n e g o ż y c ia 22
338 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
odbędzie się rewizja, czy nie ma broni". Jeden stoi z rewolwerem, drugi
rewiduje. Rewizja polega na bezczelnym rabunku walizek, teczek, wiecz
nych piór i zegarków. Z łupem tym wychodzą, po chwili wracają i mówią
do jednej z pań: „Ty, stara, oddaj natychmiast zegarek, który ukryłaś".
Pani protestuje, że nie miała zegarka, Niemiec zamachuje się na nią, by ją
uderzyć. Widok ten jest mi nieznośny, wtrącam się i mówię moją dobrą
niemczyzną: „Jeżeli chce pan koniecznie mieć zegarek, dam panu mój,
ale niech pan zostawi tę panią w spokoju". „Daj" — brzmi odpowiedź.
Oddaję zegarek, ale to nie pomaga, owa pani pod groźbą pobicia musi
oddać zegarek. Ci rabusie byli członkami słynnej dywizji SS „Wiking".
Jedna ze znajomych, która była zmuszona obierać kartofle dla tych żoł
nierzy, widziała, jak żołnierze pokazywali sobie zrabowane rzeczy,
srebrne łyżki, zegarki itp. i zastanawiali się, jak wysłać pocztą połową,
by tego nie zauważono. Kilka tygodni później chodziłem po oswobodzo
nym Mińsku Mazowieckim i pytałem przechodniów o godzinę w braku
własnego zegarka. Otrzymywałem bez wyjątku tę samą odpowiedź: „Ze
garek ukradł mi Niemiec". Tak w życiu wyglądała legenda rycerska
sławnej dywizji „Wiking". Mamy dość tego, postanawiamy porzucić
Pieńki i ukryć się znów w lasach.
Wieczorem 16 sierpnia przybywamy do Pieniek Dolnych: wieś wylud
niona, spotyka się tylko uciekinierów. Z daleka dochodzą odgłosy wy
strzałów armatnich. Wtem zza rzeki przychodzi pluton żołnierzy i, gro
żąc rewolwerami, łapie ludzi na roboty. Znów ta sama scena: służę z po
czątku jako tłumacz, młody podoficer rozpoczyna ze mną rozmowę, już
po kilku chwilach oznajmia mi, jak mu ciężko spełniać funkcje kata, że
stracił w Hamburgu matkę i siostrę w czasie nalotów, że stara się być
twardy itp. Moja żona prosi o względy dla naszej gromady, co zostaje
rzeczywiście spełnione. Znów ten niesamowity obraz ludzi indywidualnie
niezłych, a spełniających potworne funkcje łapaczy. Podoficer odchodzi,
po chwili podchodzi drugi z formacji czołgowej, z którą zetknęliśmy się
w lesie i mówi, że mu przypominam jego dziadka. Jest to Holender,
który przed 10 laty wyemigrował do Niemiec i wstąpił do SS. Jest
kompletnie pijany, ale może dlatego posiada pewien urok osobisty.
Chwiejąc się na nogach, opowiada, że wierzy tylko swojej żonie i Hitle
rowi. I pokazuje fotografię i filozofuje na temat, że Hitler chce najlepiej.
Na moje pytanie, co będzie ze schwytaną polską ludnością, odpowiada
szczerze, że już nie wrócą i że następnego dnia o 5 rano przybędą
Niemcy, by pognać całą pozostałą ludność na Zachód. Błogosławię jego
pijaństwo i po jego odejściu komunikuję wszystkim o grożącym nie
bezpieczeństwie. O 4 rano uciekamy wszyscy. Uratowało to wielu
GNANE ZWIERZĘ 343
szym jest wyższe niż życie indywidualne lub zbiorowe, zostało nagięte
do potrzeb rasy i jego wykładnika państwowego. P r a w e m w N i e m
c z e c h j e s t to, co j e s t k o r z y s t n e d l a n a r o d u . Czy uczeni
niemieccy nie rozumieją, że takie sformułowanie prawa jest tylko upra
womocnieniem bezprawia, że społeczeństwo, jeśli chce szanować porzą
dek prawny, musi prawu nadać dostojeństwo absolutu? Świat w tym
sformułowaniu, a właściwie zniekształceniu pojęcia prawa widzi roz
grzeszenie wszelkiego przestępstwa w imię praw do życia niemieckiego
narodu. Czy z takim pojęciem prawa mogli Niemcy jednoczyć narody
w Europie?
Przejdźmy do drugiej zasady, dotyczącej roli nauki: że u c z o n y
j e s t ż o ł n i e r z e m p a ń s t w a . Sądzę, że większość uczonych nie
mieckich przykro odczuwa podobne sformułowanie. Ale przypuszczalnie
mało uczonych niemieckich w tej swoistej atmosferze, jaka zapanowała
w ich kraju, zdaje sobie sprawę, jaki niesmak wzbudza podobne sfor
mułowanie na świecie i jak dalece ono izoluje naukę niemiecką i od
biera ochotę do poważnej z nią dyskusji. Jeżeli się już chce stosować
analogie wojenne, to istnieje tylko jedno sformułowanie, że u c z o n y
j e s t ż o ł n i e r z e m p r a w d y . Teza ta jest słuszna, mimo że pojęcie
prawdy jest zmienne i podlega ewolucji. Jeżeli nie dochodziło na ogół
do walk w dyskusji o obowiązkach uczonego wobec prawdy, to dlatego,
że myśli i spostrzeżenia naukowe niezawsze wkraczały na wyżyny świa
topoglądu, ale prawdziwemu uczonemu przyświeca nieśmiertelny przy
kład badacza, gotowego na śmierć — ze słowami „Eppur si muove" na
ustach. Jako obelgę odczuwają chyba uczeni niemieccy powiedzenie „wiel
kiego Fritza", owego króla-cynika, że profesora, który dowiedzie, co jest
politycznie korzystne, znajdzie, jak płatną dziewkę, na każdym rogu. Czyż
badacze niemieccy nie czuli, że sformułowanie roli uczonego przez hitle
ryzm różni się tylko patosem wyrazu, ale bynajmniej nie pogardą dla
uczonego? Nie, uczony nie jest żołnierzem ani państwa, ani narodu,
mimo że subiektywnie może podlegać historycznie powstałym trady
cjom, mimo że myśl jego jest zależna, choć może w mniejszym stopniu
niż u szarego człowieka, od wrażeń, a nawet od potrzeb chwili. Ale dą
żyć powinien do tego, by myśl jego była niezależna. Tak jak religia jest
do pomyślenia jedynie jako doznanie Jednego Najwyższego — pojęcie
niemieckiego boga jest zniekształceniem idei Boga — tak nauka może
być jedynie rzeczniczką prawdy. Albo jej nie będzie zupełnie. Gdyż nie
jest nauką dostarczanie środków panowania. Osobnik, który według
ostatniego słowa techniki przygotował komory gazowe, w których
Niemcy mordowali Żydów, nie jest uczonym. Jest tylko technicznie wy
WIELKA WINA 361
nim idą zastępy wielkich duchów. Wobec tego pytam: czy tym drapież
com, zaiste zasługującym na miano podludzi, ma być w przyszłości za
grodzona droga do rozrodu? Czy też i ich mamy uznać za nadludzi?
Tego samego dnia, kiedy przybyła do Warszawy Filharmonia Drez
deńska (data jest pamiętna dla Polaków — 17. X. 1939 r.) odbyła się
w Warszawie pierwsza łapanka na ulicy. Zdumione społeczeństwo po raz
pierwszy ujrzało, że można chwytać ludzi jak zwierzęta, a później
zabijać bezbronnych. Czy mamy to wybaczyć dlatego, że Niemcy są
muzykalni? Ich elita? Co nas obchodzi elita, której złamano charaktery.
Przez długie jeszcze lata naród poetów i filozofów będzie żył w pamięci
Europy jako naród morderców, grabieżców i złodziei. Kto widział czyny
Niemców w Polsce, tego myśl o uczonych, uzasadniających zwycięstwo
jako gwarancję postępu, otwierające nowe przestrzenie dla ludzi wyż
szych, będzie przejmowała obrzydzeniem.
Nie wiem, czy istnieje w Niemczech poczucie krzywdy, którą hitleryzm
wyrządził nauce niemieckiej i jej promieniowaniu. Wiem, że są dziś
jeszcze między nimi duchy wielkie i światłe, którym krzywda się dziać
będzie, gdy ludzkość odsunie się od Niemców, gdy dowie się o zbrodniach
na bezbronnych. Ale przebaczyć możemy śmierć zadaną w walce, gdzie
pierś o pierś się zderza, gdzie gotowość śmierci rozgrzesza grzech za
bójstwa. Lecz nie można wybaczyć mordów. Niemcy n a z i m n o wy
mordowali miliony cywilnej ludności. Musiał więc istnieć w Niemczech
klimat moralny, który umożliwił mordy publicznie zapowiedziane przez
fiihrera. Zdanie jego, że Żydzi przestaną się^śmiać, oznaczało, że będą
wytępieni wszyscy, że nawet świadek nie pozostanie, który mógłby
przekazać opowieść o tych zbrodniach. N a w e t w i m i ę d o b r a o j
c z y z n y nie w o l n o p r z e k r a c z a ć p e w n y c h nor m m o r a l
n y c h . A tym mniej w imię wygody osobistej. Wielu niemieckich
uczonych odczuwało niechęć, a nawet pogardę dla hitleryzmu. Ale waż
niejsza dla nich była korzyść osobista i owa bezbarwność i brak wła
snego zdania, które się u Niemców zwą dyscypliną wewnętrzną. Te
mordy odbywały się w imię niemieckości, w imię dobra ic h narodu.
Czy mieli prawo milczeć?
Powiedzą nam ci mordercy, że opierali się na charakterystyce ras,
dostarczonej przez naukę niemiecką. Że tępili rasy niższe, pasożytnicze,
że w perspektywie dziejów morderstwa te będą dźwignią postępu.
Że szacunek dla życia ludzkiego nie powinien hamować dążenia ludz
kości wzwyż.
Zanalizujmy ten bieg myśli.
Pewne cechy charakteru, uważane przez Niemców za dobre i dostojne, .
364 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA
Doznanie Sublimacja
bezpośrednie duchowa
było wrócić do własnego domu, nie wolno było umrzeć pod własnym
nazwiskiem. Nie moją jest rzeczą szukać dla Niemców okoliczności ła
godzących.
Ale mimo to mówię: mo ż e . Może ci uczeni mordować i grabić naszej
kultury nie chcieli. Może grzeszyli tylko płytkością, pychą i samochwal
stwem, a nie podżeganiem do mordu. Ale na Boga, dlaczego nie odżegnali
się od zbrodni, póki jeszcze głos sumienia mógł brzmieć jak krzyk
protestu? Czemuż dopuścili do tego klimatu pogardy i nienawiści, tego
samouwielbienia swego narodu?
Po porażce będzie za późno na wyraz skruchy. Ludzkość wówczas sama
zlikwiduje ich zaślepienie. Ale was — na szczytach — obejmie swą ka
rzącą pogardą.