You are on page 1of 367

LUDWIK HIRSZFELD

HISTORIA
JEDNEGO
ŻYCIA
©<}o
LUDWIK HIRSZFELD

HISTORIA
JEDNEGO ŻYCIA

1 9 4 6
» C Z Y T E L N I K «
S P Ó Ł D Z I E L N I A W Y D A W N I C Z A
S P IS R O Z D Z IA ŁÓ W

P R Z E D S Ł O W I E ........................................................................... 5
rj
L A T A S T U D E N C K I E .................................................................
L A T A A S Y S T E N C K IE W H E ID E L B E R G U 13
P O B Y T W Z U R Y C H U ........................................................ 25
W I E L K A W O J N A ................................................................. 32
A R M É E D ’O R I E N T ................................................................. 48
P O W R Ó T D O K R A J U ........................................................ 66
Z Y C IE W W A R S Z A W I E ........................................................ 70
Z Y C IE W E W N Ę T R Z N E Z A K Ł A D U . . . . 93
D Z I A Ł A L N O Ś Ć N A U K O W A .............................................. 102
Z JA Z D Y N A U K O W E ................................................................. 123
DOM W SŁO Ń C U ........................................................ 157
N A D C H O D Z Ą C A J E S I E Ń ............................................... 161
PRZED BU RZĄ ........................................................................... 168
O B L Ę Ż E N IE W A R S Z A W Y ............................................... 170
W YGNANY .................................................................................... 180
M IA S T O Ś M I E R C I ................................................................. 194
W YKŁADY I K U R SY ........................................................ 207
D U R P L A M I S T Y W D Z I E L N I C Y ..................................... 218
R A D A Z D R O W I A ................................................................. 227
W C IE N IU K O Ś C IO Ł A W S Z Y S T K I C H Ś W IĘ T Y C H 253
R A S A C Z Y T R A D Y C J A ? ........................................................ 258
PO CZĄTEK K O Ń C A .................................................................. 270
S K O K W N I E Z N A N E .................................................................. 283
Z Y C IE S Z A R E G O C Z Ł O W I E K A ..................................... 289
M O JA P I E S N W I E C Z O R N A ............................................... 296
M O JA N A JW IĘ K S Z A PRZEGRANA . . . . 303
N A R O D Z IN Y T E J K S I Ą Ż K I ............................................... 307
OBOZY ZA G ŁA D Y ................................................................. 309
O S T A T N I Z R Y W G IN Ą C E G O N A R O D U . 320
G N A N E Z W I E R Z Ę .................................................................. 327
P U N K T Z W R O T N Y N A R O D U Ż Y D O W S K IE G O . 345
W I E L K A W I N A ........................................................................... 354
P R Z E D S Ł O W I E

N i e pragną dać historii mego życia; nie zależy mi też


na tym, by napisać dzieło literackie. Chcą przedstawić
historią cierpienia człowieka i losy uczonego, który są­
dził, że nauka może uczynić człowieka lepszym. Pra­
gną opowiedzieć, jak błądził i jak w końcu los dał mu
wgląd w cierpienie największe —śmierć całych naro­
dów. Śmierć, dokoła której nie było aureoli ani nawet
nadziei, że powstanie legenda, która cierpiącym włoży
na czoło cierniowy wieniec męczeństwa.
Trudne to zadanie. Pisząc o tych tylko, co zginęli,
nie uwypukli się winy tych, co żyją i winni być ogro­
dnikami dusz ludzkich, a nie podpalaczami świata. Ale
nie jestem ani historykiem, ani literatem i nie potrafię
opisać epoki punkt za punktem, data za datą. Dlatego
spróbują, mimo całej niechęci, nawiązać historią epoki
do historii mojego — życia. *
L A T A T U D E N C K I E

zrosłem w tradycji polskiej walki podziemnej, w której rodzina mo­


jego ojca, szczególnie mój stryj, brała czynny udział. Pierwsze moje
wspomnienia walki podziemnej, wiążą się z pogrzebem stryja, Bolesława
Hirszfelda. Uniwersytet i Politechnika przerwały zajęcia w dniu jego po­
grzebu. Pamiętam granatowe mundury studentów i atak policji na cmen­
tarzu. Byłem bibliotekarzem naszego nielegalnego kółka uczniowskiego,
gdzieśmy potajemnie studiowali historię Polski. Już jako uczeń zetknąłem
się z rosyjskimi żandarmami i groziło mi aresztowanie. W 16 roku
życia na zebraniu robotniczym w lesie pod Łodzią usłyszałem po raz
pierwszy bojowy śpiew socjalizmu. Ci, co te czasy pamiętają, wyczują
z tych kilku słów tchnienie epoki, nie będę zatem obszerniej o tym
pisał, ani o tym, jak okres dekadentyzmu owiewał mię swymi skrzydłami.
Może zacytuję kilka wierszy, które pisałem jako młody chłopiec, by
pokazać, jak daleki byłem od dionizyjskiej radości życia. Czy była to
beznadziejność życia polskiego, czy wyczerpanie rodu?

Wokoło wre walka. Słychać poświst mieczy,


Dzikie krzyki zwycięzców, zwyciężonych ryki.
Zginie, zda się, już ludzkość, nic jej nie uleczy,
Pierś człowieka ogarnął zniszczenia szał dziki.

Niby symbol cierpienia stoi tam wyniosły.


Silna ręka nie zadrga groźbą uderzenia,
Z chęci walki zwycięskiej bogi go uniosły,
Za to dały mu ciężar — świadomość istnienia.

On nie ma po ćo walczyć. Nie widzi w tym celu,


Nie chce i nie może gnieść robaków — ludzi.
Wokoło tylu walczy i ginie tak wielu,
A jemu dziwnie smutno. I tak mu się nudzi.
8 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Albo też inny wiersz:

Czemuż tak ranny? Czyż siły zabraknie


Siebie otoczyć śmierci nicią krwawą?
Czyż serce moje życia jeszcze łaknie?
Wszak wulkan zgasły nie wydmie się lawą.

Ow „wulkan zgasły" liczył lat 16. Dwa lata później, z uczuciem wewnętrz­
nego niezaspokojenia i pogardy dla form życia, które mnie otaczały —
innych nie znałem — wyjechałem do Wiirzburga, by studiować me­
dycynę.
Dziwny był urok małych miast uniwersyteckich na południu Niemiec.
Położone zwykle nad rzeczką cicho płynącą, otoczone pagórkami, któ-
iych stoki pokrywały winnice i piękne lasy liściaste. Ludność — wów­
czas — łagodna i prosta. Życie miasta krążyło wokoło uniwersytetu:
studenci byli dziećmi wszystkich. Tak wyrozumiały był stosunek do ich
miłych szaleństw. Pamiętam niektóre wykłady, jak gdybym je słyszał
wczoraj, a przecież było to czterdzieści lat temu. Stóhr w czasie wykładu
po mistrzowsku rysował, świat nowy zdawał się rodzić na tablicy. Gdy
mówił o swoich badaniach nad wędrówkami białych ciałek krwi, odno­
siło się wrażenie, że jest się świadkiem narodzin myśli. Albo wykłady
słynnego zoologa Boveriego! Gdy mówił o ewolucji, słyszało się tętent
pędzącego życia. Jak daleka była monotonia fabrycznego miasta. Tutaj
na moich oczach budował się świat nauki.
Po wykładach chodziłem po okolicznych lasach, przeważnie samotnie,
i próbowałem odnaleźć siebie. W tej pogoni za sobą, muszę przyznać,
wielką pomocą był mi Nietzsche. Niemcy wzięli go sobie później na
nadwornego filozofa hitleryzmu. Ale on głosił — biedny, schorowany
człowiek — tęsknotę za czystym powietrzem szczytów.
Powoli dojrzewała we mnie myśl poświęcenia się pracy naukowej. Nie
jakieś określone zainteresowanie, ale niechęć do zwykłych form życia
i umiłowanie cichej zadumy pracowni naukowej. Gdybym żył w średnio­
wieczu, może uciekłbym od życia do klasztoru. W pracowni czułem
ciszę klasztorną, a jednocześnie twórcze tchnienie nauki. Jeszcze
jeden dziwny przypadek. Anatomii uczyłem się z podręcznika Raubera.
Większość rycin zawartych w nim wykonał słynny anatom polski, Ludwik
Hirszfeld. Przypadek ten uczynił mi pracę naukową dziwnie bliską. Miałem
wówczas lat 19. Postanowiłem przenieść się na uniwersytet do Berlina.
Był to jeden z najlepszych zwyczajów życia uniwersyteckiego w Niem­
LATA STUDENCKIE 9

czech, że studenci mogli się przenosić z uniwersytetu na uniwersytet.


Poznawali życie i różne szkoły.
Nie będę opisywał Berlina. Cóż może student, marzący o nauce, obco­
krajowiec bez stosunków, wiedzieć o życiu miasta, które mogłoby od­
zwierciedlić całą epokę? Ale trochę o wykładach muszę powiedzieć.
Na jeden semestr zarzuciłem medycynę i zająłem się filozofią. Historii
filozofii słuchałem u Simmla. Wykładał jak bóg czystego intelektu. Gdy
mówił: „die Idee hat sich zugespitzt", unosił swą czarną chudą postać,
wyciągał w górę rękę i wyglądał wówczas jak ostrze skierowane ku
niebu. Słowa nabierały kształtu, idee zaczynały tańczyć i wirować. Wspo­
minam o tym, gdyż starałem się później swoje wykłady doprowadzić
do takiej plastyczności wyrazu, jaką spotkałem u Simmla. W zimowym
semestrze 1904 roku wróciłem do medycyny. Cóż to były za wykłady!
Gdy Orth mówił o patologii, często wykład przedłużał się o 15, a nawet
30 minut, ale nikt, dosłownie nikt nie ruszał się z miejsca. Albo wykłady
i operacje Bumma! Wydawał się wprost czarodziejem.
W 1905 roku wybuchła rewolucja w kraju i zaczęło mię ponosić, by
wrócić i wziąć udział w walce czynnej. Kupiłem już nawet broń. Ale wciąż
odkładałem wyjazd, aż profesor skończy ten lub ów rozdział, aż wy­
konam to lub inne doświadczenie. I w ten sposób rewolucja skończyła
się bez mojego udziału.
A jednak nie zaspokajały mnie wykłady, tęskniłem za pracownią
i własnym tematem. Zapisałem się na dodatkowy kurs bakteriologii prof.
Fickera. Był głuchy i trudno się było z nim porozumiewać, ale nauczał
wspaniale. Jakże się cieszył, gdy studentowi udał się preparat lub do­
świadczenie. Obecnie jest w Brazylii i bezpośrednio przed wojną, idąc
na emeryturę, przysłał mi swą fotografię z dedykacją, która mnie głęboko
wzruszyła: „Herm Kollegen Hirszfeld, den ich mit Stolz zu meinen
Schiilern rechne". Odwzajemniłem się swoją podobizną, na której napi­
sałem, że z dumą zaliczam go do swoich nauczycieli.
Pamiętam moje pierwsze doświadczenie na zwierzęciu, gdy śledziłem
przebieg zakażenia wąglikiem. To porwanie młodego badacza przez
misterium doświadczenia — warte jest życia zwierzęcia. Zacząłem też stu­
diować monografie i prace specjalne. Pierwsza była monografia Oppen-
heima — „Toksyny i antytoksyny" — zawierająca między innymi teorię
łańcuchów (Ehrlich i Morgenroth). Dużo tej teorii zarzucano. Wiele lat
później, gdy starałem się w podręczniku napisanym przez siebie, ukazać
młodzieży piękno powstającej nauki, wyraziłem się, pamiętając moje
pierwsze wzruszenie, w sposób następujący:
„Ci, którzy żyli w okresie powstania tej teorii, wiedzą, jak porywająca
10 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

była myśl, że zatruwalność komórki jest zarazem gwarancją przezwycię­


żenia zatrucia, że choroba i jej przezwyciężenie stanowią poszczególne
ogniwa jednego zdarzenia, kolejne i ściśle powiązane z sobą akty jednego
dramatu. Zadaniem każdej teorii, jest wzniecać twórczy niepokój i po­
rywać. Żadna z istniejących teorii nie uczyniła tego w sposób mocniejszy
aniżeli teoria łańcuchów bocznych".
Pamiętam tę noc dla mnie przełomową, gdy przesiedziałem do rana
nad tym artykułem i gdy wstawszy od książki poczułem, że chcę być
serologiem. Nie wiedziałem, czy to jest zawód, czy szaleństwo, widziałem
tylko porywającą celowość reakcyj w obronie ustroju. Nie było to
jednak szaleństwo. Bakteriologia i serologia stawały się podstawą walki
z chorobami zakaźnymi. Co pozornie było oderwaną ideą i nadzieją, sta­
wało się zawodem. I gdy Polska powstała i tworzyła swoje własne
warsztaty pracy, byłem jednym z niewielu bakteriologów. W ten sposób
z zadumanego studenta, który sądził, że swą tęsknotę za pracą naukową
przypłaci tułaczką na obczyźnie, stałem się kierownikiem zakładu, i to
w swoim wolnym kraju.
Ale powróćmy do lat studenckich. Z początku pracowałem u bakterio­
loga Wolfa Eisnera. Zajmował się wówczas teorią nadwrażliwości, która
wsławiła jego nazwisko. Pamiętam pierwsze posiedzenie w Towarzystwie
Fizjologicznym, gdy mówił o swoich pracach. Kilku starszych panów,
zainteresowanie niewielkie. Później dopiero miałem się dowiedzieć, jak
trudno jest wprowadzić nową myśl. Przecież wielki Koch nie mógł mówić
0 odkryciu prątka gruźliczego w Towarzystwie Lekarskim, gdyż Virchow
nie wierzył w to odkrycie. A gdy Schaudinn demonstrował pierwsze pre­
paraty zarazka kiły, przewodniczący zamknął posiedzenie złośliwą
uwagą, że odracza je aż . . . do przyszłej demonstracji innego zarazka kiły.
Sam Wolf Eisner był duchem niespokojnym i kłócił się ze wszystkimi.
Mimo że ze mną żył w zgodzie, nie wytrzymałem tej napiętej atmosfery
1 opuściłem pracownię. Przez krótki czas wałęsałem się po wykładach,
aż wreszcie — zastawiwszy zegarek dla opłacenia pracowni — zapisałem
się do prof. Fickera. Miałem wówczas lat 21, byłem już żonaty i żona
moja umożliwiła mi, dając lekcje w Berlinie, pokrycie wydatków na
zwierzęta doświadczalne.
Ukończyłem mą pracę mając lat 22 i poprosiłem o temat pracy doktor­
skiej. Prof. Ficker przedstawił mi długą listę tematów do wyboru. Było
ich przeszło 20: bakterie w telefonach, bakterie w ubikacjach różnych
dzielnic Berlina itp. Cóż mnie obchodzą bakterie w telefonach? Ja chcę
przeniknąć cud obrony ustroju. Z chłopięcą szczerością odmawiam
mówiąc, że mnie te tematy nie zajmują. Otrzymuję wówczas wezwanie
LATA STUDENCKIE II

do dyrektora zakładu, prof. Rubnera. Był to najwybitniejszy ówczesny


higienista, odkrywca prawa ekwiwalencji energetycznej pokarmów. My­
ślałem, że Rubner chce mnie wydalić z zakładu za tak bezczelną krytykę
tematów zakładowych. Skończyła się, myślę, moja praca naukowa w tym
zakładzie. Ot, porwałem się z motyką na słońce. Wchodzę mocno za­
trwożony do gabinetu profesora. Ku memu zdziwieniu wskazuje mi
uprzejmie krzesło i mówi: „Chciałem pana poznać, gdyż pan z taką otwar­
tością skrytykował nasze tematy. Muszę panu tę sprawę wytłumaczyć.
Do nas przysyłają na przeszkolenie lekarzy wojskowych. Musimy im da­
wać tematy na pograniczu „parademarszu". Ale nie są to, naturalnie, wła­
ściwe tematy naukowe, i cieszę się, że widzę młodego studenta o zainte­
resowaniach głębszych". Proponuje mi temat fantastyczny co prawda, ale
piękny: „Wpływ dojrzewania płciowego na odporność ustroju". I z tego
tematu nie wybrnąłem. Był on doświadczalnie wówczas zbyt nieuchwytny.
Ale zetknął mnie on z Ulrichem Friedemannem, u którego wykonałem
pracę doktorską z zakresu bńdań nad zlepianiem krwi.
Miałem wówczas lat 22, on lat 29. Nie był jeszcze docentem, ale już
opromieniała go aureola wielkiego talentu. Cokolwiek powiedział, było
zawsze jakieś inne, oryginalne. Czasami w zadumie coś rysował na bi­
bule; powstawały wówczas jakieś prześliczne rysuneczki. Grał pięknie
na skrzypcach. Kochałem go, jak tylko młody chłopiec może kochać
tego, kto go prowadzi na pierwszą wędrówkę ducha. Po wieiu, wielu la­
tach spotkałem się z nim w Londynie na Zjeżdzie Komitetu Ligi Narodów,
poświęconym szczepieniom przeciwbłoniczym. On był delegatem Nie­
miec, ja — Polski. Nie mogliśmy się dość sobą nacieszyć. Całymi dniami
byliśmy razem, jak para zakochanych. I z głębokim wzruszeniem dowie­
działem się od jego żony, że przez długie lata naszego rozstania wspo­
minał mnie, młodego, z czułością i uznaniem. Nie był już wówczas teo­
retykiem, ale bodaj najlepszym w Niemczech znawcą chorób zakaźnych.
„Wiecie, kolego — mówił — zacząłem odczuwać naukę czystą jako...
bezpłodną przyjemność". Często później spotykałem się z tym, że nauka
czysta nie zawsze zaspokaja tych najgorętszych: tak wielka jest po­
trzeba dotknięcia tętniącego życia.
Za moich studenckich lat Friedemann był tylko bakteriologiem. Przy­
chodził do niego często Morgenroth, najbliższy współpracownik Ehrlicha,
najsłynniejszego serologa owych czasów. Rozmawiali godzinami o odpor­
ności. Ja siedziałem w pracowni i słuchałem: to pierwsze układanie
ski zydel do lotu, formułowanie zagadnień — tam to poznałem. A humor
Mnrgenrotha! Doerr opowiadał mi, jak kiedyś pewien niedowarzony adept
nauki zapytał Morgenrotha, ile ze swoich prac uważa za trafne. Morgen-
12 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

rołh odpowiedział ze spokojem: „Sądzę, że chyba 5 procent". „Ależ, panie


profesorze, dlaczego pan jest tak skromny?" — pyta uczonek. — „Ja nie
jestem skromny — odpowiada Morgenroth. — Czy sądzi pan, że z pań­
skich prac jest aż 5 procent trafnych?"
Tacy to byli ludzie. Morgenroth umarł w kwiecie wieku. Po kilku
latach Friedemann ożenił się z wdową po nim, dla dzieci jego zaś był jak
starszy brat. W salonie wisiał portret zmarłego, mówiło się o nim jak
o kimś bliskim, żyjącym, kto jak gdyby wyszedł na chwilę. Piękne to były
postacie. Pokrewieństwo myśli było dla nich istotniejsze niż realność
życia. Obecnie Friedemann przebywa w Nowym Jorku: musiał opuścić
Niemcy. Utraciły w nim one najlepszego klinicystę i teoretyka chorób
zakaźnych.
Pracę doktorską ukończyłem w roku 1907, mając lat 23. Profesor Rubner
dał mi za nią e x i m i a c u m l a u d e . Wkrótce spotkałem się z obszer­
nymi cytatami moich doświadczeń. Podniosło mnie to na duchu. Wiele,
wiele lat później przemawiałem do dziewcząt otrzymujących maturę. Mó­
wiłem im wówczas, by wybierały zawód, którego gorąco pragną, nie oglą­
dając się na to, co zawód ten przyniesie. Bo choćby się miało zginąć, niech
stanie się to w służbie swej indywidualności. A każdy ma obowiązek zacho­
wania iskierki, którą otrzymał od przeznaczenia.
Ja miałem szczęście: Zakład Badania Raka w Heidelbergu poszukiwał
dla oddziału parazytologii asystenta obeznanego z zagadnieniami odpor­
ności. Moi profesorowie wysunęli moją kandydaturę. I w ten sposób
lekkomyślność moja zawiodła mnie na drogę naukową.
LATA ASYSTENCKIE W HEIDELBERGU

Heidelberg, Alt-Heidelberg. Miasto owiane legendą. Kto ciebie, miasto


jedyne, nie zna, ten nie zna uroku zadumy, nie zna poezji tej epoki.
Wije się Nekar niebieską wstęgą między górami. Piękna jest dolina
Nekaru. Chciałoby się spocząć i marzyć o miłości, o młodości, co prze­
mija, ale wraca i jest wieczna. Ciągnie się z jednej strony Philosophen­
weg, a z drugiej ruiny zamku i Kohlhof. D r o g a f i l o z o f ó w : spotyka
się profesora, jak kroczy w zamyśleniu, spogląda czasami na ciche fale
Nekaru, ginące w dali, i spływa nań ukojenie. Myśl odrywa się od rze­
czywistości i błądzi w przestworzach. A co przyniesie ta chwila jedyna,
chwila natchnienia, to może natychmiast zyskać kształt i moc, i zdolność
lotu, i może zaraz przemówić do studentów, którzy tam też są inni niż
gdzie indziej, gdyż też chodzą jak zaczarowani, pijani nie tą jurną mło­
dością burszów, lecz jakimś słodkim zamyśleniem średniowiecza. Wszystko
jest tam inne. I ludzie lepsi. Gdy czytałem później o nalotach, myślałem:
„Wszystko niech zniszczą, tę ziemię przeklętą — za naszą krzywdę.
Tylko nie to miasto jedyne". I sądzę, że tak jak ja myśleli i Anglicy,
i Amerykanie.

Przyjechałem do Heidelbergu jesienią 1907 roku po złożeniu egzami­


nów i zameldowałem się u mojego szefa, prof. von W. Wita mnie on zimno
i po kilku chwilach komunikuje: „Praca rozpoczyna się o ósmej, trwa do
dwunastej, później od drugiej do szóstej. Żegnam pana". Myślę, czy jedno­
cześnie nie angażował służącego do pracowni i nie pomylił się co do
osób. Stawiam się następnego dnia. Przychodzi prof. W. i komunikuje:
„Będzie pan robił sekcje myszy i odnotowywał, jak* często spotyka pan
te i te pasożyty. Poza tym tu ma pan płytkę z amebami ze słomy. Trzeba
opisywać dokładnie co dzień. Pokażę panu, jak się to robi". I dyktuje mi
zupełnie błahe, przypadkowe spostrzeżenia. I tak dzień za dniem, tydzień
za tygodniem, bez myśli przewodniej. A przecież to był Zakład Badania
14 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Raka. Czyż dyskutuje się zagadnienie nowotworów? Mój szef siedzi w ga­
binecie do jedenastej, potem fotografuje wszystko, co mu wpadnie w rękę.
Nie zauważyłem, by miał choć najbłahsze koncepcje z dziedziny powsta­
wania nowotworów. Czyżby cała nauka była nieporozumieniem?
Ot, wchodzę do świątyni nauki i widzę, że jest pusta, że jej kapłani to
nawet nie wyrobnicy. Uciec, uciec z tego piekła płytkości i nieszczerości.
Ale, myślę, to jest moje pierwsze stanowisko. Jeśli nie wytrwam, nic
innego nie dostanę i moje marzenia o pracy naukowej pozostaną marze­
niami niedowarzonego młodzika. Zaciskam zęby i zaczynam badać te
ameby. Nie lubię nauk opisowych, nie zajmuje mnie technika barwienia,
amebami zająłem się z musu.
Ale hojnie zostałem wynagrodzony za przykrość pierwszego rozcza­
rowania, uczyniłem bowiem spostrzeżenia, które rzuciły nowe światło na
biologię ameb. Wycinałem małe kawałki podłoża, na którym ameby rosły,
przykrywałem szkiełkiem pokrywkowym i wstawiałem włoskowatą rurkę.
Wytwarzało się w tym miejscu małe mikroskopowe jeziorko. I oto pod
mikroskopem ameby zmieniały swój kształt, w pewnej chwili puszczały
wici i jak syreny wpływały do jeziora. Okazało się, że przynajmniej jedna
trzecia istniejących gatunków ameb — to wiciowce. Często demonstro­
wałem zdumionym słuchaczom tę przedziwną przemianę. Udało mi się też
opracować metody barwienia, utrwalające poszczególne stadia przemia­
ny. Otrzymałem bez przesady, najpiękniejsze preparaty, jakie w owym
czasie posiadała nauka, opisałem nieznane postacie podziału (trójpodzia­
łowe) i nowe postacie jądra. Zastanawiałem się też nad przyczyną ruchu.
Ogłosiłem przyczynek tłumaczący ruch ameb wpływem zmiennych
ładunków elektrycznych na ciśnienie powierzchniowe. Słynny biolog Loeb
przejeżdżał właśnie przez Heidelberg, dowiedział się o mojej teorii i opo­
wiedział laureatowi Nobla, chemikowi Haberowi z Karlsruhe. Okazało się,
że i on jednocześnie ogłosił podobną teorię, motywując ją co prawda
ściślej.
Mój szef fotografuje wszystko. Muszę przyznać — bardzo pięknie.
Składam mu moją pracę o biologii ameb i nowych metodach barwienia
i przekształcaniu ameb w wiciowce. Oddaje mi ją po pewnym czasie,
mówiąc, że nie jest na poziomie ani pod względem naukowym, ani języ­
kowym. Rozumiem. „Panie profesorze, nie czuję się na siłach napisać
lepiej. Chciałem prosić Pana, abyśmy ogłosili to razem". Zgadza się natu­
ralnie. Pisał trzy miesiące. Po trzech miesiącach przysłał mi manuskrypt
rano (byłem wówczas już asystentem Dungerna), bym mu go zwrócił po
południu. Odesłałem natychmiast z adnotacją, że nie mogę pracy tej przy­
jąć, gdyż je s t... nie na poziomie.
LATA ASYSTENCKIE W HEIDELBERGU 15

A jego wykłady? Pamiętam, przychodził na wykłady pewien student,


później znany anatom, von Moellendorf. Woźny, rysowniczka i ja „robi­
liśmy tłum", było to całe audytorium. Mój szef został później profesorem
w jednym z niemieckich miast północnych. Kilkanaście lat później na
Zjeździe Przeciwalkoholowym w Warszawie poznałem szefa służby zdro­
wia hitlerowskich Niemiec, prof. Reitera, który był ongiś jego asystentem.
Opowiadał mi, że studenci nie mogli wytrzymać z nudów na wykładach
i wynajmowali dla rozrywki kataryniarza, który w godzinach wykładu
grał pod oknami. Nie jestem mściwy, ale sprawiło mi to satysfakcję. Hył
on w młodości mojej jedynym człowiekiem, który mnie skrzywdził swym
chłodem i raził swoim sposobem pracy.
Na oddziale parazytologii pracował wówczas profesor von Kudickc,
późniejszy dyrektor Państwowego Zakładu Higieny w Warszawie w cza­
sie okupacji niemieckiej. Robił wówczas w Heidelbergu wrażenie czło­
wieka miłego i inteligentnego.
Zakład Badania Raka składał się z nowowybudowanego gmachu szpi­
talnego i budynków doadaptowanych dla pracowni teoretycznych. Były
tam dwa oddziały: parazytologiczny i serologiczny. Wyrażała się w tym
nadzieja dyrektora, ekscelencji Czernego, że nowotwory mają swe paso­
żyty i że serologia znajdzie metody wczesnego rozpoznania. Kierowni­
kiem oddziału serologicznego był słynny już wówczas profesor Emil von
Düngern. Asystentem z początku (przed moim przyjazdem) był Warburg,
późniejszy laureat Nobla, jednocześnie zaś ze mną — Amerykanin Coca.
Pracowali właśnie z Dungernem nad jadami żmij. Patrzyłem na ten II
oddział i wydawał mi się rajem. Tam ludzie myśleli, nie było obrzydli­
wych godzin biurowych, szef i asystent zaś jak dwaj bracia chodzili ra­
zem po szlakach myśli. Kiedyś zaszedłem tam w jakimś interesie i zasta­
łem tylko profesora Dungerna. Zaczęliśmy mówić . . . o kobietach. Mówi­
liśmy później bardzo dużo, ale, przyznam się ze skruchą, najwięcej
o kobietach. Interesowaliśmy się co prawda tym tematem z różnych
motywów. On, gdyż — mając 43 lata — szukał i nie mógł znaleźć. Ja, gdyż
mając 15 lat zakochałem się, mając 21 lat ożeniłem się i nie mogłem
zrozumieć, dlaczego mnie żona wybrała. Pamiętam, takeśmy się dali po­
rwać rozmowie, że zapomnieliśmy o obiedzie. Zdaje się, że to był począ­
tek naszej przyjaźni, która przetrwała wszystkie wojny i, przynajmniej
we mnie, nie przeminie nigdy. Gdy Coca otrzymał powołanie do Ame­
ryki, Düngern (podobno zresztą za radą Warburga) zaproponował mi
asystenturę. I tak dostałem się do niego. Do tej pracowni, którą sobie
wymarzyłem, do współpracy z jednym z najsubtelniejszych umysłów
serologicznych, mądrym, głębokim i niezależnym.
16 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Tworzył tylko, kiedy miał do tego ochotę. Do pracowni się spóźniał,


przychodził około jedenastej. O pierwszej zwykle mówił: „Trzeba się po­
kazać ludowi". Szliśmy wówczas pod uniwersytet, magnesem były... stu­
dentki. Wracaliśmy brzegiem Nekaru i rozmawialiśmy. Nie tylko o ko­
bietach, nie tylko o odporności, ale o wszystkim. Dungern znał wszystko:
i sztukę, i filozofię, zbierał antyki, stare monety greckie, kupował obrazy.
Wszystko umiał oświetlić w jakiś swoisty sposób. Gdzież ja mogłem się
z nim mierzyć! To było życie na wyżynach kultury i dobrobytu, i to od
wielu pokoleń. Dungern pochodził ze starego rodu baronów. Jego babka
była rosyjską arystokratką, matka — córką barona z krajów bałtyckich.
Dziadek jego był twórcą konstytucji badeńskiej, wuj — ambasadorem
niemieckim w Turcji. On sam był przeznaczony na kammerherra księ­
cia Luksemburgu. „Ale wiecie, kolego — mówił — jeszcze nigdy się tak
śmiertelnie nie nudziłem. Uciekłem zaraz". W ogóle nie rozumiał dy­
stansu. Gdy osobiście mu znany hercog badeński odwiedzał zakład, Dun­
gern mówił z nim jak z woźnym. Albo raczej z woźnym zwykle rozma­
wiał jak z hercogiem badeńskim.
Patrząc na niego myślałem, jak nierówny był nasz start życiowy. Prze­
cież ja dowiadywałem się o rzeczach, z którymi Dungern stykał się w dzie­
ciństwie, i po raz pierwszy słyszałem nazwiska słynnych ludzi, z którymi
on był w kontakcie osobistym. Mieszkał nad Nekarem. Przychodziłem
do niego każdego wieczoru. Gospodyni wnosiła piwo lub wino, a myśmy
gawędzili bez końca. Tutaj była moja prawdziwa szkoła, tutaj myśl moja
otrzymała kształt, rozmach i odwagę. Dungern to człowiek, któremu naj­
więcej zawdzięczam. Że rozmowy nasze nie były bezpłodne, okaże się je­
szcze w tym rozdziale, bo z nich wyłoniła się nowa nauka — nauka o gru­
pach krwi. Tworzył jak poeta. Z lubością opowiadał mi anegdotę o jakimś
uczonym, dla którego rząd pruski wybudował zakład. Ekscelencja Alt-
hoff przekazując mu zakład powiedział: „Panie profesorze, mam nadzieję,
że będzie pan miał piękne wyniki". „Ekscelencjo, tego nie mogę panu
obiecać". Ekscelencja w zakłopotaniu mówi: „No tak, rozumiem, wyniki
badań nie zależą od nas, ale mam nadzieję, że pan się postara". Nasz pro­
fesor przerywa: „Ekscelencjo, tego też nie mogę obiecać". Takie to były
czasy. A dały więcej nauce i przysporzyły Niemcom więcej sławy, niż
wszystkie prace na komendę.
Pracowaliśmy nieregularnie. Czasami do drugiej, trzeciej w nocy, cza­
sami w godzinach biurowych braliśmy rowery i wyjeżdżaliśmy w dolinę
Nekaru. Gdy przychodził do pracowni, a nie było ciekawych wyników,
kładł się na kanapie i głośno ziewał. Jak on potrafił ziewać! Był to przed­
LATA ASYSTENCKIE W HEIDELBERGU 17

miot uciechy wszystkich wolontariuszy. Wreszcie mówił: „Mein Bedarf


ist gedeckt" (moje zapotrzebowanie jest pokryte) i wyruszał na dalsze
wędrówki myśli, by szukać nowych podniet dla swego niezaspokojonego
ducha.
Zaprzyjaźniliśmy się również bardzo z siostrą przełożoną szpitala rako­
wego, Pią Bauer. Piękny to był człowiek. Życie swoje poświęciła pracy
dla skazanych na śmierć. Nie jest to błahostką być siostrą w szpitalu rako­
wym. Trzeba umieć wziąć umierającego za rękę, miękko, łagodnie, i prze­
prowadzić obolałego do wieczności tak, by ostatnim wspomnieniem było
wrażenie dobroci. Ona to potrafiła. Zaprosiła nas kiedyś z żoną do
Szwarcwaldu do swej siostry, wdowy po profesorze w Karlsruhe, chemiku
i poecie. W parku w Karlsruhe stał jego pomnik (Haase). I tam poznałem
najpiękniejszą duszę kobiecą, jaką spotkałem w czasie mojej wędrówki
po świecie. Chodziła jak gdyby po szlakach niebiańskich, nie po ziemi. Gdy
była smutna, pięknie grała. A poza tym zagłębiała się we wszystko, co świat
dawał pięknego i uduchowionego. Interesowała się filozofią, sztuką, lite­
raturą, kochała naturę. Napisałem do mojego nauczyciela — nasza przy­
jaźń upoważniała mnie do tego: „Znalazłem w górach kobietę, której nie
można nie kochać". Odpisał: „Niech Pan ją namówi, by przyjechała do
Heidelbergu, może Pan ma większe szczęście niż ja".
Przyjechała i poznali się w naszym skromnym asystenckim mieszkaniu.
Pokochali się od pierwszego wejrzenia. Jej siostra i ja byliśmy dla nich,
jak matka i ojciec. Ja, młody, 26-letni asystent, stałem się opiekunem mo­
jego ukochanego nauczyciela. Wkrótce potem byłem świadkiem na ich
ślubie. Odbywaliśmy później wspólne podróże. Już po wyjeździe z Heidel­
bergu przyjechałem do nich, a oni do nas. Byli i w Warszawie. Kochamy
ich i oni nas kochają. Przyjaźń nasza przetrwała wszystkie wojny. I teraz,
kiedy w myśli zerwałem z kulturą niemiecką, ich, tych jedynych, uwa­
żam za olbrzymów ducha. I gdy myślę o nich, muszę wyznać, wstyd mi
mojej nienawiści.
Po moim wyjeździe z Heidelbergu Dungem wkrótce wyjechał do Ham­
burga. Nie zniósł jednak zgiełkliwej atmosfery niemieckich miast północ­
nych. Rzucił naukę, zamieszkał w samotni nad jeziorem Bodeńskim, zajął
się poezją i filozofią. Przysyłał mi czasem, w manuskrypcie swoje wiersze.
Gdy ukończył lat 60, napisałem o nim wspomnienie, które rozesłałem po
świecie.
Oto ono:
„Miałem szczególne szczęście, że mogłem współpracować z Dungernem
nad zagadnieniami, które stoją obecnie w centrum zainteresowań biologii
i medycyny — w dziedzinie grup krwi. Jeżeli mi się później udało kon­
18 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

tynuować rozpoczęte dzieło, to źródła tego kierunku sięgają lat cichej1


piacy w Heidelbergu".
Dungerna należy uważać za twórcę serologii konstytucjonalnej. Nie
omawiam szczegółów tego odkrycia, pragnąłbym tylko z wdzięcznością
wspomnieć czasy naszej pracy. Co było u Dungerna takie urocze i zjedny­
wało mu ludzkie serca — to to, że był dawcą, nie dostrzegając tego. Pełen
polotu i idej, które tryskały z jakiejś niewidocznej głębi bez wysiłku, jak
gdyby od niechcenia. Zarzucano Dungernowi, że nie potrafi się zmusić
do systematycznej pracy. Kto z Dungernem pracował, wiedział — on sam
nie zdawał sobie z tego sprawy — że posiada on największą i najżarliw­
szą siłę twórczą. Ale pod jednym warunkiem: gdy go dany problem pory­
wał. Dungern był poetą i arystokratą ducha, który musiał się zakochać
w zagadnieniu, by nad nim pracować. Nikt tak jak on nie odczuwał roz­
koszy rozważania możliwości myślowych, wspinania się po zagadnieniach
nieznanych. Obca mu była próżność i ów wymęczony wyścig uczonych
pracujących bez natchnienia. Był on istotnie płomieniem z siebie płoną­
cym. Owo męczące poszukiwanie tzw. tematów, pytań niezupełnie rozstrzy­
gniętych, odkryć zrobionych przez innych, a wymagających uzupełnień
lub poprawek, było mu obce. Gdy serologia utraciła polot swojej młodo­
ści, nie chciał jego duch hardy a niespokojny zniżyć się do tego, co można
było wówczas osiągnąć za pomocą metod serologicznych. Jego problemy
nie mieściły się już w wąskich ramach nauki o odporności. Była to logiczna
konsekwencja jego umysłowości, że zwrócił się wówczas do wszech-
obejmujących zagadnień filozofii i sztuki.
Tam poznałem źródło istotnego natchnienia naukowego. Tam gdzie
w dwa—trzy lata stworzyliśmy podwaliny nowej dziedziny wiedzy, zrozu­
miałem, że nauki nie robi się na ponuro ani na rozkaz. Że pomysł wypływa
z bujności ducha, chcącego tańczyć w przestworzach, że w idei naukowej
żyje i radość życia, i podziw dla piękna, i protest przeciwko śmierci,
i chęć trwania, i pytanie rzucone naturze, i chęć doznania, i ciekawość
głębi. Nie ma tylko ani wielkości państwowej, ani nienawiści rasowej,
ani wodza, ani rozkazu. Bo rozkazy są potrzebne żołdakom nauki, a nie
duchom wolnym i tworzącym.
Nie wszyscy tam posiadali jego potęgę ducha, ale każdy prawie miał
jakiegoś „ćwieka". Pamiętam dra Detienne'a — pracował dniami i nocami
nad płytkami krwi. Miał bardzo ładne wyniki, ale jakieś niesamowite, nie
spełnione zresztą nadzieje. Jego młoda żona była głęboko nieszczęśliwa:
przychodziła do Zakładu, nie mogła go jednak zazwyczaj z pracowni wy­
ciągnąć. Wreszcie Detienne napisał pracę, odesłał ją do redakcji — i wró­
cił do żony. Przez kilka dni spotykaliśmy ich: ona rozpromieniona, on po­
LATA ASYSTENCKIE W HEIDELBERGU 19

nury. Sielanka trwała tydzień, po tygodniu wycofał pracę i wró­


cił do pracowni. „Nauka jest zazdrosna i bez temperamentu", ma­
wiał Warburg. „Kto chce z nią mieć dzieci, musi mieć namiętność za
oboje".
Moja żona jednak wybaczała mi moje szaleństwa, że ją zaniedbywa­
łem, że wracałem o drugiej — trzeciej w nocy, że budziłem ją ze snu, by
zakomunikować: „Wiesz, surowica Pii zlepia krwinki psa", lub tym podobne
wiadomości, które moja rozpalona głowa musiała komuś przekazać na­
tychmiast. Wszystko znosiła z cierpliwością kochającej kobiety i ze zro­
zumieniem, że tam kształtuje się mój umysł i budują podwaliny pracy
mojego życia.
Nie od razu odnaleźliśmy drogę do grup krwi. Chcieliśmy przede
wszystkim pracować nad rakiem, przecież to był Zakład Badania Raka.
Przekonałem się jednak wkrótce, jak trudno jest utrzymać badacza
w określonym kierunku, gdyż myśl wybiega na ogół tam, gdzie kusi no­
wość i możliwość przygody, i realność własnego spostrzeżenia, a nie
zawsze pierwotny zamiar. Planowanie prac daje wyniki, gdy się chce
stwierdzić lub opisać pewną rzeczywistość za pomocą ustalonych metod.
Nie wystarcza, gdy się szuka nowych metod i nowych dróg. Bo one wy­
magają natchnienia i szczęścia.
Ale wróćmy do naszych prac. Zajęliśmy się odpornością tkanki nor­
malnej z zamiarem przejścia następnie do tkanki rakowej. (Dopiero 20 lat
później zrealizowałem te dalsze posunięcia). Wstrzykiwaliśmy podskórnie
królikom miazgę jądra do ucha. I, o dziwo, ucho samic brzemiennych pu­
chło, u zwierząt kontrolnych—pozostawało bez zmiany. Nie trudno o obja­
śnienie: zdawało się nam, że jesteśmy właśnie świadkami zjawiska, któ­
rego poszukujemy: zjawiska odporności przeciwko tkankom własnego
gatunku. Widocznie zapłodnienie wytwarza zjawiska nadwrażliwości,
podobne do tych, jakie wytwarza wniknięcie zarazka. W dalekiej per­
spektywie majaczą nam się odczyny odpornościowe przeciwko komór­
kom rakowym. Życie nabiera pełnych barw nadziei, które zna badacz,
jeśli stawiał sobie cele dalekie. Spróbujmy zatem snuć dalsze konsekwen­
cje tego zjawiska: komórka, która wnika i zapładnia i wytwarza roz­
rost — to przecież plemniki. Spróbujmy więc zapobiegać ciąży przez
uodpornianie jądrem. Uodporniamy szereg samic, dopuszczamy samca
i zaczynamy marzyć. Jak to będziemy mogli regulować chwilę zapłod­
nienia, jaki przewrót to wytworzy w stosunkach płci, jak przeniesiemy
lo potem na zjawiska odporności przeciwrakowej itp. Nie możemy się
doczekać końca doświadczenia, bierzemy plecaki i jedziemy w góry, do
Tyrolu. Były to moje najpiękniejsze wakacje. Wspinałem się z moim
20 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

nauczycielem na stoki gór, pełną piersią piłem czyste powietrze szczy­


tów i marzyłem. Byliśmy szczęśliwi.
Po powrocie do Heidelbergu, jeszcze w palcie, pobiegłem do stajni
z królikami. Wszystkie, ale to wszystkie, samice były brzemienne.
Mniejsza o przyczynę, ale tak runęło marzenie mojego pierwszego na
szeroką skalę zakrojonego doświadczenia. Lecz czyż te zawiedzione na­
dzieje zmniejszyły sumę mojego szczęścia? Dały mi kilka tygodni upo­
jenia. I wyciągnąłem z tego na dalszą drogę życia wniosek, że trzeba
marzyć i że nadziei jeszcze nikt nie przepłacił. Nadzieja matka głu­
pich? Przeciwnie, nadzieja to matka tych, którzy nie boją się rzucać
myśli w daleką przyszłość. Gdy kiedyś mój przyjaciel, prof. Gąsiorowski,
powiedział mi: „Wiesz Lutku, ja uczę moich studentów tylko najpotrzeb­
niejszego, by ich nie obarczać". Odpowiedziałem: „A ja wybieram właśnie
to mniej potrzebne. To, co potrzebne, student znajdzie w podręczniku.
A wykład winien go rozmarzać, by nie widział przed sobą szarej ściany
wiedzy, na którą, och, z jakim wysiłkiem musi się wdrapywać pod grozą
egzaminów". Gdy chcemy pokazać piękno krajobrazu, nie zmuszajmy do
pamiętania wysokości szczytu. Uczmy młodych uroku młodzieńczego
rzutu i rozkoszy zapatrzenia. Nie zanudzajmy ich tym „najpotrzebniej­
szym", aż stracą błysk oczu i zdolność do lotu i oduczą się dziwić się i po­
dziwiać. Pamiętam przecież, jak zapytałem studenta, czy był kiedyś za­
kochany. Odpowiedział: „Panie Profesorze, mam teraz tyle egzaminów".
Taki wniosek wyciągnąłem z mojego pierwszego rozczarowania nauko­
wego. Następne doświadczenie przyniosło mi również rozczarowanie, ale
jednocześnie zrozumienie, że nauka jest kapryśna i lubi poigrać z bada­
czem. Było to tak. Chcieliśmy się przekonać, czy podobne reakcje nad­
wrażliwości napotkamy u kobiet brzemiennych. W naszych rozmowach
wieczornych widzieliśmy już odczyn rozpoznawczy i biologiczne roz­
poznanie ciąży . Ale na kim dokonać zastrzyku? Kobiety w klinice po­
łożniczej pod koniec ciąży mogą już mieć odczyny ujemne, jak w ostat­
nich okresach gruźlicy odczyn tuberkulinowy już często nie działa. Pra­
cował u nas asystent kliniki chorób usznych dr Beck, obecnie profesor
w Heidelbergu. Miał w klinice pacjentkę w trzecim miesiącu ciąży, któ­
rej z ucha coś ciekło. „Dobrze, kolego, ale potrzebujemy kontroli". —
„To mnie panowie wstrzykniecie, wszak nie będę reagował. Przecież
na pewno nie jestem w ciąży", dowcipkuje. Omawiamy z Dungernem
plan doświadczenia. Królikowi wstrzykujemy jądro królicze, tutaj użyj­
my plemników ludzkich. Tylko Beckowi nic nie mówimy. Tak przez
wstydliwość.
Następnego dnia robimy zastrzyk. Jedziemy w dolinę Nekaru i na trzeci
LATA ASYSTENCKIE W HEIDELBERGU 21

d7ień z minami zdobywców udajemy się do kliniki otologicznej. Wita


nas uszczęśliwiona pacjentka słowami podziękowania: „Co za cudowny
środek. Od trzech lat po raz pierwszy z ucha mi nie cieknie". Spoglądamy
na siebie trochę niespokojnie. „A ręka w miejscu zastrzyku?" Ani śladu
odczynu. No, myślimy, widocznie plemniki ludzkie mniej drażnią. „A gdzie
dr Beck?", pytamy siostry. „Dr Beck chory, w łóżku, prosi panów". Pu­
kamy: leży w łóżku i ryczy z wściekłości, formalnie ryczy: „Coście mi
wstrzyknęli?" I pokazuje rękę, całą czerwoną i spuchniętą. Wręcz prze­
ciwnie niżeśmy oczekiwali.
Nigdy w życiu tak się nie śmiałem.
A teraz przejdźmy do naszej pracy najważniejszej — do grup krwi.
Wyszliśmy raz w południe, by „pokazać się ludowi". Mówi do mnie
profesor: „Wiecie, kolego, przypominam sobie, Ehrlich i Morgenroth,
wstrzykując krew kozy kozom, otrzymali surowicę, która nie rozpuszczała
krwinek u wszystkich, lecz tylko u niektórych kóz. Właściwie warto to
sobie obejrzeć; jest to chyba jakaś cecha indywidualna". Gdyby nad na­
mi był mus rozkazu lub niepokój wieczystych kłopotów, zapomnieli­
byśmy o tym przebłysku myśli. Bo cóż to ważnego — zlepianie się krwi­
nek kozy, jeśli na świecie są łzy i przekleństwa, wojna i sprawa żydow­
ska, i sto innych rzeczy, które obecnie stoją pomiędzy okiem badacza
i obiektem jego pracy. Ale wówczas było słońce, lasy, miłość i te prze­
miłe studentki, można więc było pobawić się krwią kóz.
Nie mieliśmy co prawda dość kóz, ale oddział parazytologii hodował
psy dla swoich doświadczeń, których nie realizował. Zaczęliśmy wstrzy­
kiwać psom krew psów i porwała nas wkrótce realność wielkiego odkry­
cia. Zaczęła się praca po całych dniach i nocach. Stwierdziliśmy, że u psów
istnieją określone rasy serologiczne, że cechy się dziedziczą, że nie mogą
się pojawiać u potomstwa, jeśli ich nie było u rodziców, chociaż mogą
zniknąć. Stwierdziliśmy zasadnicze prawa, jak i kiedy mogą się pojawiać
odczyny odpornościowe dla tkanek własnego gatunku i własnego ustroju.
Ogłosiliśmy to jako pierwsze doniesienie, a dla mnie to było pierwszą
próbą Wielkiej Nauki.
Tym odkryciem zostały stwierdzone prawa istnienia ras serologicz­
nych. Jak przejść do człowieka? Zaczynamy uodporniać małpy, ale żmud­
na to droga. I znów w czasie naszych pogawędek przy lampce wina przy­
pominamy sobie prawie niezauważone prace Landsteinera, i gdy studiu­
jemy je, stwierdzamy, że Landsteiner odkrył zróżniczkowanie podobne
u człowieka, jak my u psów. Tylko że przez dziwny kaprys natury suro­
wica człowieka już bez uodpornienia zawiera przeciwciała dla krwinek
niektórych osobników. Badamy tę sprawę i znajdujemy potwierdzenie
22 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

przypuszczeń. Stwarzamy na użytek wewnętrzny terminologię, która wy­


pływa z naszych doświadczeń na psach. Nazywamy grupę, której krwin­
ki nie zlepiają się z żadną surowicą ludzką — grupą 0, grupę, częstszą
w Heidelbergu — grupą A, grupę rzadszą — B. Grupa 0 ma oznaczać
brak cechy A i B. Przewidujemy na mocy badań nad psami, że i u czło­
wieka stwierdzimy podobne prawa dziedziczenia. Tym razem zwierzę­
tami doświadczalnymi są profesorowie uniwersytetu i ich rodziny. Mu­
szę przyznać, że nie uchylili się od tej roli.
Przez długie jeszcze lata wspominano dziwaka profesora i jego asy­
stenta, którzy dyskretnie dopytywali się o szczęście małżeńskie rodzin
profesorskich w obawie, by jakieś kukułcze jajo nie zburzyło im stwier­
dzonego przez nich prawa. A prawo to brzmi: istnieją cechy A, B i 0. Dzie­
dziczą się podług praw Mendla. Cechy A i B są dominujące, cecha 0 ustę­
pująca. Ażeby zrozumieć rewolucjonizujące znaczenie tego odkrycia, na­
leży wiedzieć, że dopiero niedawno odkryto po raz drugi prawa Mendla,
że tylko raz stwierdzono możność zastosowania ich do mieszańców ludz­
kich, przede wszystkim zaś, że to był pierwszy przypadek, pierwsza ce­
cha ł a t w a d o z b a d a n i a , która umożliwiła zastosowanie wielkich
praw biologicznych do dziedziczenia u c z ł o w i e k a . Tymczasem prze­
prowadzono dziesiątki tysięcy badań na rodzinach, a terminologia nasza
została przyjęta przez wszystkie komisje naukowe świata. A w moim
wspomnieniu żyje pamięć o spacerze nad brzegiem Nękam, o nocach
spędzonych w zapamiętaniu w pracowni i o nieskończenie długich dy­
skusjach przy lampce wina.
Nie mogę tutaj wdawać się w szczegóły tego odkrycia. Gdyśmy stwier­
dzili, że cecha 0 ustępuje cechom A i B, rozważyliśmy, czy nie dałoby się
wytłumaczyć to przeciwstawnością zalążków A i B. Ale przecież wów­
czas genetyka dopuszczała jedynie dwa przeciwstawne zalążki. I dlatego
musieliśmy wysunąć teorię bardziej złożoną — o dwóch parach genów
przeciwstawnych. Dopiero kilka lat później zostały odkryte tak zwane
wielokrotne geny przeciwstawne i matematyk niemiecki Bernstein mógł
pod tym względem skorygować teorię pierwotną. W naszym drugim do­
niesieniu wskazaliśmy już możność zastosowania grup krwi do spraw
dochodzenia ojcostwa.
Obecnie stosuje się te metody na całym świecie. Niestety, nie służą
one jeszcze ochronie dziecka, pomagają jedynie wykluczyć mężczyznę
niesłusznie posądzonego o ojcostwo, choć przekonany jestem, że przyj­
dzie czas, i to niedługo, gdy będzie możliwe nie tylko stwierdzenie, kto
ojcem w danym przypadku być może, ale i kto ojcem być mus i . . .
Pod jednym tylko względem badania te sprawiły mi głęboką przykrość.
LATA ASYSTENCKIE W HEIDELBERGU 23

Niemcy stosują je dla celów rasistowskich. Jeżeli dziecko z małżeństwa


mieszanego dowiedzie, że mąż jego matki nie jest jego ojcem, otrzymuje
pełnią praw obywatelskich, chyba w nagrodę za to, że nie zawahało się
dla osobistej korzyści oczernić matki. Ale cóż robić? Jest to tylko jeden
z niezliczonych przypadków użycia odkryć naukowych dla niecnych
celów.
Nie będę dokładnie pisał o dalszych pracach. Niech wystarczy podkre­
ślenie, że stały się one podstawą dalszych badań naszych i cudzych.
Myśmy stwierdzili istnienie tak zwanych podgrup, istnienie grup u zwie­
rząt, grupę A u małp człekokształtnych i wreszcie mogliśmy wykazać, że
cech grupowych jest więcej, że i n d y w i d u a l i z m k r w i n i e j e s t
mi t em, l e c z w i e l k i m p r a w e m n a t u r y .
Był to pierwszy krok w kierunku zastosowania serologii do genetyki.
Następnego kroku — zastosowania do antropologii — już nie zrobiliśmy
wspólnie z Dungernem, bo życie nas rozdzieliło.
Szesnaście lat później ogłosiłem po niemiecku książkę pod tytułem:
„Serologia konstytucyjna". Starałem się wysnuć wszystkie konsekwencje
z idei zrodzonych w Heidelbergu i rozwiniętych później.
Książkę tę poświęciłem Dungernowi dedykacją: ,,W miłości i przywią­
zaniu". Gdy zaś w 1938 roku ogłaszałem książkę w języku francuskim,
tak wspominałem te czasy: „Miałem szczęście być między tymi, którzy
stwarzali podstawy nauki o grupach krwi. Gdy pisałem poszczególne roz­
działy, przesuwały się przed mymi oczyma etapy mojej własnej myśli
badawczej. Pragnąłbym, by moja książka odzwierciadlała klimat rodzą­
cych się idei. Pisząc tę książkę, chciałbym być nie tylko eksperymenta­
torem, dbającym o szczegóły, ale i budowniczym obejmującym okiem
ducha gmach przyszłości".
Tak, święte są chwile młodości, gdy się je oddaje na służbę wielkiej
sprawy, nie obarczając kłamliwą frazeologią pobudek.
W Heidelbergu miałem możność pełnego lotu. Ekscelencja Czerny
obiecywał mi nawet stanowisko kierownicze, gdyby mój nauczyciel otrzy­
mał gdzie indziej powołanie. A jednak zdecydowałem się odejść, gdy
prof. Silberschmidt z Zurychu zaproponował mi asystenturę w uniwersy­
teckim Zakładzie Higieny. Nie chciałem się ograniczać tylko do jednej
gałęzi wiedzy. Mimo że umiłowałem najbardziej naukę o odporności, pra­
gnąłem poznać całokształt higieny i bakteriologii i nęciło mnie nowe ży­
cie i obiecana habilitacja oraz kontakt z młodzieżą. I przyznam się, mimo
całej miłości dla mojego nauczyciela, zapragnąłem spróbować własnych
sił. Była w tym pewna niewdzięczność, którą nieraz później u moich
uczniów sam boleśnie odczuwałem. Ale poznałem wtedy także, że nie
24 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

zawsze dobry jest ten, kto chce zawsze pozostać asystentem. Dziecko
porzuca rodziców, by wejść na własne szlaki życia. Pozostaje wtedy
pustka w sercu profesora, tak jak w sercu rodziców. I tęsknota za tym
młodym, którego się prowadziło i który patrzał wdzięcznym wzrokiem
ucznia.
Ostatnie lato spędziliśmy wspólnie z Dungemem i jego żoną w Tyrolu
nad jeziorem Garda. Wisiał nad nami już smutek rozstania. Postanowi­
liśmy pozostać w kontakcie, choć każdy z nas miał pójść w inną stronę.
On, jak zawsze, zapatrzony w urok czystej nauki, ja, którego życie miało
już wkrótce pochwycić w zawrotny wir wydarzeń i pracy w imię innych
jeszcze haseł. Gdy myślę o tym duchowo najbliższym mi człowieku, za­
stanawiam się, dlaczego życie nasze i cele stały się tak odmienne. I są­
dzę, że dlatego, iż byłem synem narodu, który cierpiał, on zaś pochodził
ze szczytów, gdzie się nie widzi ludzkiego cierpienia.
Jesienią 1911 roku pojechaliśmy z żoną do Zurychu, ja jako asystent
uniwersyteckiego Zakładu Higieny, żona jako asystentka Kliniki Dzie­
cięcej. Je j szef, prof. Feer, u którego pracowała uprzednio w Heidel­
bergu, został tymczasem powołany do Zurychu i zaproponował jej asy­
stenturę.
P O B Y T W Z U R Y C H U

Piękna jest Szwajcaria i piękny jest Zurych. Z daleka widać Alpy Ber­
neńskie, Jungfrau, Mönch i Eiger, z bielą, co nie zna ziemskiego brudu,
i zachody słońca, ginącego w dolinie Limatu. Jakżeż często przerywaliśmy
pracę i podchodziliśmy do okien, by duszę zanurzyć w tym bezkresnym
pięknie. A w nocy, gdy zapalają się światełka w okolicznych wioskach
nad jeziorem, wygląda to jak baśń o wiecznym zapatrzeniu. Ludność wie,
że to jest piękne, i modli się do swoich gór. Często wyruszaliśmy w góry
na wycieczki. Najpiękniej jest o wschodzie słońca. Z początku unoszą się
lekkie mgły, potem z przepaści wynurzają się jakieś niesamowite kłęby,
by uwolnić ziemię z uścisków nocy i wreszcie wybucha to Jedyne i Pro­
mienne, źródło wszystkiego życia i wszelkiego szczęścia. Stoi tłum zapa­
trzony — i robotnik, i profesor, i student — i modlą się do tego najwyż­
szego piękna, co było i będzie, i wobec którego wszystkie nienawiści są
tak błahe.
Albo morze mgieł. Często, idąc do Zakładu, wchodziłem na Zürichberg:
nade mną promienne niebo bez najmniejszej skazy, a pode mną ziemia
oblana przelewającymi się falami chmur. Nieraz myślałem, że gdyby za­
pamiętałą w nienawiści ludzkość zaprowadzić do tego źródła wieczystego
piękna, podniosłaby ręce w zachwycie i odżegnała się od wszystkiego,
co małe i lepkie. Jakże szczęśliwy byłem, że mogłem przeżywać takie
wrażenia.
W Zurychu zostaliśmy przyjęci najserdeczniej przez moich kolegów.
Było ich dwóch. Von Gonzenbach, Szwajcar, który za lat studenckich za­
padł na chorobę Heine-Medina i sparaliżowany nie mógł iść za swoim
właściwym powołaniem lekarskim. Posiadał klucz do ludzkich serc i byłby
na pewno jednym z tych doskonałych lekarzy, co leczą ciało i koją duszę.
Musiał jednak zostać teoretykiem, gdyż wymagało to mniej wysiłku fi­
zycznego. Obecnie jest profesorem higieny na Politechnice w Zurychu.
Drugim asystentem był Klinger, wiedeńczyk z pochodzenia, nnliimllzo
26 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

wany w Szwajcarii i ożeniony ze Szwajcarką, kobietą o wielkiej kulturze


serca i umysłu.
Między asystentami nie było ani śladu zawiści, ani cienia współzawod­
nictwa. Polubiliśmy się od razu i bardzo szybko przeszliśmy na „ty". Wy­
tworzył się najpiękniejszy nastrój przyjaźni i współpracy, który jeszcze
obecnie, mimo że żadnego z nas już nie ma w Zakładzie, żyje nadal tra­
dycją tamtych czasów. Gonzenbach miał tę pogodę ducha, która wobec
ciężkiej ułomności (niedowład dolnych kończyn), wydawała się boha­
terstwem. Jego fizyczne cierpienie nadało mu lotność i pewną promien-
ność myśli. Jakże często ludzie uciekają od bólu w świat piękna. Później
zajął się polityką sanitarną miasta i miewał prześliczne odczyty przez
radio.
Klinger był ascetą. Miał świetny, nieprzeciętny umysł. Był chory na
serce, ale w jakimś zapamiętaniu obowiązku nie oszczędzał się zupełnie.
Nie znał ani dnia, ani godziny wypoczynku, nie znał świąt i niedziel,
pracował zawsze. Czuł nad sobą grożącą możliwość wczesnej śmierci
i pragnął jak najwięcej złożyć światu w ofierze ze swego ducha. Z nim
pracowałem i jego pokochałem najwięcej. Po moim wyjeździe pracował
i ogłaszał jak zapamiętały. Ogłaszał nawet prace, które ja krytykowałem,
gdyż wydawały mi się niezupełnie uzasadnione doświadczalnie. Lecz widzę
obecnie, że miał wizyjne stany ducha, gdyż wiele z jego tez potwierdziły
późniejsze badania. Ale nie umiał stonować żaru swojego ducha i spalił
się. Już gdy byłem w Warszawie, napisał mi, że nauka nie zaspakaja
jego pragnienia wchłonięcia i poznania świata. Praca doświadczalna zmu­
sza do myślenia o jednym zagadnieniu, a on pragnął poznać i wczuć się
w misterium powstania świata, w źródła ludzkiego myślenia. Wkrótce
po naszym rozstaniu rzucił Zakład, wyjechał na wieś na małą placówkę
kulturalno-administracyjną. W rzeczywistości, by w skupieniu studiować
filozofię, sztukę, geologię i historię. Znów widziałem, jak mądre były
słowa Warburga, że nauka jest zazdrosna, gdyż chwyta człowieka i wy­
ciąga zeń ostatnie tchnienie, nie pozostawiając wolnego czasu na inne
przejawy ducha. Dlatego ludzie nauki są często tak jednostronni i nie
potrafią o niczym innym myśleć ani mówić, jak o własnych szlakach
myśli. A Klinger chciał duchem świat objąć. Po kilku latach, gdy dzieci
podrosły, i ta samotność mu nie wystarczała. Porzucił rodzinę, wsiadł na
rower i wyruszył w świat. Pisał mi, dowcipkując, że chce pokazać, że
i lenistwo może być twórcze. Ale w rzeczywistości pojechał jak ci święci
buddyjscy, którzy w pewnej chwili rzucają pałace pełne duchowego prze­
pychu, by w niezaspokojonym dążeniu szukać jakiejś odwiecznej zagadki
bytu i związku z wiecznością.
POBYT W ZURYCHU 27

Tak, była to piękna dusza i królewskie zdolności. Nie wiem, czy żyje.
I myślę, jakie to dziwne, że ci dwaj najbliżsi mi ludzie, Dungern i Klinger,
odwrócili się od życia i zerwali z nauką. Ja pozostałem wiemy i życiu,
i nauce, dlatego sądzę, że grały we mnie poza zapatrzeniem się w naukę
i piękno świata, także inne struny.
Wreszcie wspomnę tego, którego młodzi asystenci zwykle tak nie
doceniają, naszego szefa, prof. Silberschmidta. Okrutny jest stosunek
młodych do rodziców, gdy utożsamiają tak zrozumiałe w pewnym wieku
pragnienie swobody z odrzuceniem wszelkiego autorytetu. I myśmy często
odczuwali naszego szefa jako uosobienie przymusu. Dopiero później, gdy
sam musiałem formować charaktery ludzkie i uczyć hartu i obowiązku,
a nie tylko podniebnych lotów, zrozumiałem, jak dobry, rozumny i głę­
boko ludzki był ten człowiek. Nie wyruszałem z nim, jak z Dungernem, na
szlaki marzenia, ale widzę obecnie, że dużo mu zawdzięczam. Zawdzię­
czam mu twardą szkołę obowiązku i zrozumienie, że student to jak roślina,
0 którą dbać trzeba w codziennej pieczy. Że nie wystarczają tylko rzuty
myśli i rozmarzenia, ale że w młodym wyrobić trzeba kult obowiązku
1 znajomość szczegółów. Gdyby nie on, nie znałbym ani realnych obo­
wiązków pedagoga, ani ogrodnictwa dusz ludzkich. Jeśli Friedemann
i Dungern układali mi myśli do lotu, Silberschmidt układał mi rękę do
twardej pracy. Gdym przyjechał, był wdowcem, później ożenił się z ko­
bietą niezmiernej dobroci. Oboje uważali, że szefowie powinni być dla
młodych jak rodzice, i Silberschmidt podkreślał, że jesteśmy jedną rodziną
zakładową. I nie był to u niego frazes, ale poczucie głębszej wspólnoty
tych, co służą idei. Gdy znalazłem się wiele lat później w nieszczęściu,
pierwszy wyciągnął do mnie pomocną dłoń.
Tak, szczęśliwa była moja młodość, gdyż spotykałem ludzi dobrych
i mądrych. I nikt nie pytał nikogo, kto go rodził,i skąd pochodzi. Dla nich
młody, który chciał pracować, był jak rzadka odmiana kwiatu, którą pie­
lęgnować należy, by kwitła na chwałę i pożytek człowieka. Dopiero póź­
niej nadszedł czas, że ludzie, którzy winni byliby być rzecznikami nauki,
woleli, by największe odkrycia nie zostały dokonane, jeśli dokonać ich
mieh ludzie odmiennej „rasy".
W takiej atmosferze powstały moje prace w Zurychu. Na ogół praco­
wałem i ogłaszałem wspólnie z Klingerem. Nie jest zadaniem tej książki
podawać treść naszych prac. Są one opisane w doniesieniach naukowych
w sposób suchy i nie noszą piętna ani czaru przeżyć osobistych. W krót­
kości jednak chciałbym o nich wspomnieć.
Pracowaliśmy nad zagadnieniami odporności i nad wolem. Pierwszy
kierunek był mi duchowo bliższy. Wbrew istniejącym hipotezom, do­
28 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

szliśmy do przekonania, że ciało rozpuszczające krwinki i bakterie, tzw.


komplement, jest raczej funkcją surowicy, zależną od zmiany jej stanu
fizykalnego. W czasie tych przeobrażeń surowica staje się jadowita i daje
dodatni odczyn Wassermanna. Mogliśmy w ten sposób dowieść, że szereg
doniosłych funkcji surowicy polega na przeobrażeniach jej stanu fizykal­
nego. Następnie badaliśmy związek między procesami odpornościowymi
a krzepliwością krwi i udało się nam opracować odczyn krzepliwości,
zastępujący odczyn Wassermanna. Był to pierwszy odczyn zastępczy dla
odczynu Wassermanna, który obecnie, po 25 latach, zaczyna zdobywać so­
bie prawo obywatelstwa. Badania nad wolem umożliwiła mi pomoc Kasy
Mianowskiego, gdyż oficjalne środki szwajcarskie finansowały tylko prace
zakładów w Bernie. Panowała wówczas wszechwładnie tzw. teoria wodna
wola. Nasze badania wykazały, że teoria ta opiera się na zupełnie fałszy­
wych danych. Autor, wysuwający tę tezę, zarzucił nam niedokładność spo­
strzeżeń i trwał nadal przy swojej interpretacji. Sprowadziliśmy wówczas
rodziny z odnośnych wsi do Zurychu i przedstawiliśmy je komisji profe­
sorów. W różnych miejscowościach Szwajcarii poiliśmy szczury doświad­
czalne z różnych dzielnic. Niedziele spędzaliśmy na zdjęciach epidemio­
logicznych, w których brał udział wielki oryginał, dr Dieterle. Mogliśmy
wykazać zależność wola od miejscowości, ale niekoniecznie od wody.
Później w Polsce zostałem przewodniczącym Komisji Wola, która wpro­
wadziła jodowanie soli w Wieliczce.
Nie piszę o innych pracach. Pobyt w Zurychu był płodny i jeśli te prace
nie nabrały takiego rozgłosu, jak prace o grupach krwi, to dlatego, że
genetyka była gwiazdą wschodzącą na firmamencie nauki. Ale prace
nasze przetrwały i inni kontynuują je. Człowiek nauki musi być przygo­
towany na to, że w gmachu, który buduje, inni mieszkać będą. Musi być
gotów budować z nadmiaru swego ducha, nie licząc na pamięć. Prze­
ważna część jego wysiłku żyje jako bezimienny dorobek epoki.
I tak płynęło moje życie — byłem tam faktycznie 3 lata, choć formalnie
dłużej, gdyż lata wojny spędziłem na urlopie wojskowym. Przez cały ten
czas byłem asystentem wykładowym, przygotowywałem zajęcia prak­
tyczne dla studentów i pomagałem w kierowaniu pracami doktorskimi.
Mogłem w ten sposób poznać całokształt zagadnień higieny, ale jedno­
cześnie musiałem zauważyć jej sztuczność jako przedmiotu wykładowego.
Higiena, podobnie jak medycyna, jest to szereg gałęzi wiedzy, różnią­
cych się metodą i podejściem. W Zurychu pokochałem pracę pedago­
giczną i poza pracą naukową moje najlepsze chwile spędzałem z młodzieżą
uniwersytecką. Czułem się wówczas jak ogrodnik, co chodzi po kwiet­
nym ogrodzie dusz ludzkich, tu podeprze kwiat, tam chwast jakiś wyrwie,
POBYT W ZURYCHU 2')

gdy zaś widzi jakąś piękną odmianę, otacza ją specjalną opieką i czu­
łością. Jeżeli czasem marzyłem o tym, jak pragnąłbym żyć w pamięci
młodzieży, to nigdy jako profesor, ani — broń Boże — dyrektor, ale jako
ogrodnik dusz ludzkich. I myślałem, że zadaniem życia jest zasłużyć na to.
Gdy po 2 latach pobytu tutaj przystąpiłem do habilitacji, reali­
zowałem moje trzecie pragnienie. Pierwsze urzeczywistniłem, gdy jako
młody chłopiec postanowiłem iść wspólnie przez życie z kobietą, którą
pokochałem, wbrew radom, bym żenił się dopiero wówczas, gdy zdo­
będę stanowisko. Dotychczas błogosławię tę lekkomyślność. Drugim
moim pragnieniem była praca naukowa. I znów wbrew radom ludzi
rozsądnych, by najpierw zabezpieczyć sobie byt, nie pytałem, co nauka
przyniesie i czy potrafię stworzyć coś większego, szedłem za nieodpar­
tym głosem wewnętrznego musu i życie dało mi wkrótce rozkosz siejby
i zbioru. A teraz mogłem realizować trzecie moje pragnienie: by móc
myśl przetapiać w żywe słowo i młode dusze wprowadzać w krainę
idei. Uzgodniliśmy między sobą, że ja będę habilitował się pierwszy, Gon-
zenbach drugi. Klinger nie chciał się habilitować, choć z naszej trójki
mógłby dać najwięcej. Habilitowałem się na mocy prac nad związkiem
zjawisk odpornościowych i krzepliwości krwi. Ocena wydziału brzmiała
„że L. H. dał swoimi pracami dowód, iż potrafi wskazywać drogi
nauce".
Habilitacja w Zurychu składała się z dwóch części: z 20-minutowego
odczytu dla Wydziału i odczytu publicznego w obecności ciała profesor­
skiego, studentów i publiczności. Pierwszy odczyt pozostawił mi wspom­
nienie przykre. W czasie mojego wykładu pedel przyniósł profesorom
jakieś pieniądze, które widocznie wydawały się im ważniejsze od mojego
przemówienia, nie przestawali ich bowiem liczyć. Byłem nawet przekonany,
że ten brak zainteresowania wypływa z niewielkiej wartości wykładu,
i dopiero Prof. Silberschmidt musiał mnie pocieszać. Wielkim natomiast
przeżyciem był dla mnie odczyt inauguracyjny publiczny, gdyż on dopiero
dla młodego docenta oznacza przypięcie ostróg rycerskich.
Wielka to jest uroczystość w Zurychu. Zjeżdżają się na nią obywatele
z całego kantonu, by zobaczyć, jaki to nowy człowiek pojawia się na
firmamencie uniwersytetu, bo tam szanują tych, którym naród powierza
swą młodzież. Rektor i dziekan wprowadzają młodego docenta na salę,
za nimi wchodzi długi sznur profesorów. Należy mówić tak, by student
zaprawiony do słuchania nie znudził się, laik zaś — zrozumiał. Trzeba,
dać dowód, że się umie myśl rozpalić i przelać w słowa, które porwą. Nie
wszyscy młodzi wytrzymują ten stan napięcia i dlatego wielu odczytuje
swój wykład. Wolą raczej uniknąć luk w rozwinięciu myśli, aniżeli
30 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

porwać wartkim potokiem słowa. Ale moja żona zabroniła mi czytać. Raz,
ten jedyny raz w życiu zagroziła mi: „Jeśli będziesz czytał ze skryptu,
rozwiodę się". Cóż miałem zrobić?
Widzę, jak dzisiaj, piękną aulę nowego uniwersytetu, w pierwszym rzę­
dzie moich profesorów, dalej przepełnioną salę. Na górnej ławce widzę
moją żonę, jej wielkie przestraszone oczy. Jako temat odczytu wybra­
łem „Zagadnienie dziedziczności w świetle nauki o odporności". Treść:
nasze badania nad grupami krwi i to, co — jak przewidywałem — z nich
się wyłoni, a mianowicie — konstytucjonalne ujęcie zjawisk odpor­
nościowych. Zaczynam i słyszę własne słowa: „Z nadmiaru zagadnień,
na które odważyła się nauka o odporności, pragnąłbym wyłonić jedno:
czy można za pomocą metod serologicznych odróżniać indywidualne
cechy krwi i jak się te cechy dziedziczą". I gdy wymawiam te słowa,
budzą się we mnie wspomnienia długich rozmyślań i rozmów z Dun-
gernem i próby udane i, jeszcze liczniejsze, nieudane, i czuję jakieś
dziwne bogactwo myśli, i szczęście ptaka, co wyfrunął. I widzę, jak przez
mgłę, wielkie oczy mojej żony, jak już nie patrzą z przestrachem, ale
ze skupieniem i ufnością. I gdy skończyłem odczyt, wiedziałem, że odnio­
słem zwycięstwo nad samym sobą, że odtąd będzie moim ten dar jedyny,
który nie jest ani wyrazem wiedzy, ani tzw. krasomówstwem, ale łaską,
by żar swojego ducha móc przekazywać innym.
Gdy mnie pytano później, jaka jest tajemnica dobrego wykładu, odpo­
wiadałem: „Znam tylko jedną: kto chce rozpalać innych, musi sam płonąć".
Taka była historia mojej habilitacji. Było to dawno, w 1914 roku,
w roku kończącej się epoki. Miałem wówczas 29 lat.
Ogłosiłem wykłady o chorobach zakaźnych dla studentów wszystkich
wydziałów i kurs serologii dla studentów medycyny. Wykłady sprawiały
mi wielką przyjemność. Salę miałem zwykle pełną, tremę jednak miałem
przed każdym wykładem okropną. Długo to trwa, nim młody docent opa­
nuje uczucie niepokoju, czy mu aby starczy materiału. Po skończeniu
semestru, wbrew zwyczajowi, otrzymałem od słuchaczy wielki kosz
kwiatów, a między nimi ukryte różne smakołyki. Było to moje ostatnie
spotkanie z młodzieżą szwajcarską. Wspominam ją mile: runie pracować
i umie być wdzięczna.
Jeszcze jedną dużą przyjemność przyniósł mi ten rok: właśnie przypa­
dało 60-lecie dwóch twórców nauki o odporności, Ehrlicha i Behringa.
Czołowe pismo, „Zeitschrift für Immunitätsforschung" wydało tom spe­
cjalny i redakcja zwróciła się do mnie o nadesłanie pracy, pisząc, że
pragnie zjednoczyć w hołdzie prace najwybitniejszych serologów. Po­
szedłem do żony: „Widzisz, jak to niedawno nieporadny chłopiec, nie
POBYT W ZURYCHU 31

mający ani swego dzisiaj, ani swego jutra, pokusił się o pracę naukową.
A teraz mam łączyć się w jednym dziele z elitą naukową świata. I to wła­
ściwie dzięki temu, że zrobiłaś wszystko, by ta maleńka iskierka we
mnie nie zgasła. Jakże Ci mam dziękować za to, żeś sama, tak bogata,
mnie poświęciłaś główny wysiłek swego życia.
W roku 1913 i 14 brałem udział w niemieckich zjazdach naukowych. Na
zjeżdzie mikrobiologów w Berlinie mówiłem o wytwarzaniu ciał trujących
w surowicy i zjawiskach krzepliwości krwi. Byłem z Klingerem przeciw­
nikiem modnej wówczas teorii, że anafilatoksyny zależą od działania
komplementu. Przeciwnikami jej byli również znani badacze Doerr
i Sachs, ale Doerr, zmobilizowany w Austrii, nie mógł przybyć, Sachs
zaś wyjechał z powodu wypadku w rodzinie. Sam więc musiałem po­
nosić ciężar dyskusji z Friedbergerem, wytrawnym badaczem i szermie­
rzem. Ale pod koniec dyskusji wstali Landsteiner, Kraus i inni i po­
parli moją tezę. Poznałem wówczas bliżej Landsteinera, późniejszego
laureata Nobla. Jest to najwszechstronniejszy umysł między serologami
i jego prace późniejsze nad imunochemią należą do najgenialniejszych
w dobie obecnej. Do pierwszej po północy chodziliśmy po Berlinie, roz­
mawiając i dyskutując. Taki kontakt z ludźmi wielkiej miary jest źródłem
niewymownej rozkoszy intelektualnej.
Wreszcie, zjazd internistów w roku 1914 w Wiesbadenie. Mówię o na­
szym nowym odczynie na kiłę, na mocyzjawisk krzepliwości krwi.Wraże­
nie ze zjazdu wyniosłem przykre. Młodzi asystenci zabiegali o łaski wpły­
wowych profesorów, odnosiło się wrażenie, że się jest na jarmarku, a nie
na zjeżdzie naukowym. Czytam czasami, że miernikiem wartości jest po­
wodzenie. Kto brał udział w kongresach naukowych, ten odrzuci podobne
określenie wartości. Kto umiał sprzedać tę odrobinę wiedzy, miał powo­
dzenie na jarmarku, który nazywał się życiem naukowym w Europie. Wi­
działo się zabiegliwość i brak charakteru, i ten jedyny cel, by dopiąć
profesury.
I wreszcie spotkał mnie trzeci dowód, że wstąpiłem na normalną drogę
naukową i że świat zaczyna otwierać przede mną swoje podwoje. Nasze
prace nad krzepliwością krwi i odpornością zwróciły uwagę i poza
Szwajcarią. W roku 1914 przyjechali do mnie dr Brandt z Łotwy, póź­
niejszy profesor, i kilku badaczy japońskich.
W I E L K A W O J N A

Inną ma treść słowo „wojna" obecnie, a inną miało w czasie mojej


młodości do roku 1914. Były co prawda wojny: i rosyjsko-japońska, i bał­
kańskie, i powstanie bokserów. Ale świat był wielki i działo się to gdzieś
na peryferiach, w krajach dalekich. Szli ludzie z Europy na te wojny, jak
się chodzi na egzotyczne polowanie. Istnieją przecież tacy, co lubią po­
lować na tygrysy. Ale w Europie tygrysy były w klatkach. Jeśli Wilhelm II
wymachiwał szabelką i groził, było to trochę śmieszne, a dla niektórych
nawet miłe błazeństwo. Zabawa w żołnierzy. Nikt bowiem nie mógł sobie
wyobrazić, by solidna Europa, poważni przedstawiciele religii, nauki i usta­
lonego porządku mieli się nagle wziąć jak ulicznicy za łby, skakać poprzez
rowy, strzelać do siebie i popełniać tysiące niezrozumiałych okrucieństw,
które się czyni, gdy krew mózg zalewa. Z otchłani zaczęły się wyłaniać
jakieś potwory nienawiści, okrucieństwa i głupoty, i obejmować duszę
ludzką śliskimi palcami. Z człowieka, który był dumny, że osiągnął szczyty
cywilizacji, uczyniono twór gorszy od zwierzęcia, twór, który odwrócił
historię świata i cofnął ją o kilka tysięcy lat. Umysł ludzki zdał egzamin
tylko jako twórca narzędzi zbrodni. Jako realizator etyki współżycia czło­
wiek okazał się niższym od troglodytów. Spotkałem po wojnie Murzyna,
który wracał do Afryki. Mówił, że wraca, gdyż nie może znieść dzikości
Europy. W Afryce przynajmniej zjadają, gdy zabiją; tu zabijają dla przy­
jemności.
Gdy uczeni niemieccy pisali słynne: „Es ist nicht wahr", było to czę­
ściowo szczere. Gdyż umysł pana profesora, oderwany od rzeczywistości,
nie mógł zrozumieć, by człowiek dobrze wychowany mógł być aż tak zły.
Wydawało się niemożliwe, by człowiek, miłujący muzykę, mógł zabijać
dzieci. Było to jednak możliwe. Gdyż ten, co mordował, działał pod wpły­
wem potęg, ukrytych gdzieś głęboko, ale niestety żywych. Dusza ludzka
miała liczne pokłady. Miłość bliźniego, szacunek dla życia i honor leżały
gdzieś w cienkiej warstwie na powierzchni. Ale pod nią kłębiły się
WIELKA WOJNA 33

i przelewały pokłady lawy gorącej i ognia i ujścia szukały poprzez —


ach, jakże cienką — warstwę kultury, by rozlać się i zalać świat, i za­
mienić w ruiny raj zdobyty i zbudowany pracą tysiącleci.
Wobec tej otchłani, co się rozwarła przed Europą, interesy narodowe
wydawały się jednak błahe. Widziało się tylko, że człowiek współczesny
traci raj za karę, że nie wypełnił pierwszego warunku życia w groma­
dzie — najprostszej życzliwości dla bliźniego. Szczerzy mówili o świętym
egoizmie narodowm. Hasła miłości zmieniły się w ich własną karyka­
turę. Stworzono bogów narodowych — boga niemieckiego, boga rosyj­
skiego lub innych — i natychmiast zmobilizowano tych bogów na po­
trzeby wojny. Hasło „Gott mit uns" zostało w fabrykach utrwalone na
klamrach pasów żołnierskich. Nie rozumiano, że jest to bluźnierstwo.
I nie było kapłana, który by zaprotestował przeciwko temu.
Więc cóż ja mam czynić?
Wielkie dramaty, choćby nawet złe, wciągają w swój wir wszystkich,
którzy łakną głębi i którzy nie umieją stać poza życiem.
Chodziłem do kina, gdzie przedstawiano mobilizację we wszystkich kra­
jach. Ogarniała mię często nieprzezwyciężona sympatia dla młodych i za­
palonych, przesuwających się po ekranie, którzy z ojczyzną w sercu szli
na śmierć. Żona moja szkoliła w klinice kadry pielęgniarek dla legionów.
Do wojska rosyjskiego wstąpić nie chciałem. Komu pomagać?
Tak upłynęło pierwszych siedem miesięcy wojny. Pracowałem, wykła­
dałem i ogłaszałem prace naukowe. Ale gdy z daleka słyszałem głuchy
huk armat, który z Wogezów dochodził do Zurychu, czułem nieprzezwy­
ciężone pragnienie, by iść, brać udział i pomagać.
Dużo ludzi zjechało wówczas do Zurychu. Najciekawsze wiadomości
przywiózł Radek, którego znałem jako studenta w Berlinie. Był obywatelem
austriackim i został wygnany z Niemiec za propagandę antywojenną. Po­
kazał mi broszurę, w której przewidział, że wojna wybuchnie przed 1917 ro­
kiem, gdyż przed tym terminem miała nastąpić reforma mobilizacji w Rosji.
Pisał, że Niemcy nie dopuszczą do tego. Następnie pokazywał mi dzieła
Liebknechta (ojca), który pisał, że Niemcy w przyszłej wojnie pójdą przez
Belgię na Francję, ale zostaną odrzuceni nad Marną. Było to pisane w końcu
ubiegłego stulecia. W Szwajcarii mieszkali wówczas także twórcy rewo­
lucji rosyjskiej, która miała ze swej strony objąć świat pożarem.
I tak żyłem w wewnętrznej rozterce, póki nie zaczęły się rozchodzić
straszne wiadomości o epidemii duru plamistego w Serbii. Pisano, że ty­
siące giną, że epidemie niszczą wsie i miasta, że brak jest lekarzy, pielęg­
niarek, że misje z całego świata biegną na pomoc, ale są bezsilne wobec
34 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

pożogi. Kilku lekarzy z Szwajcarii wyjechało, między innymi mój szwagier,


dr Klocman, lecz w kilka dni po wyjeździe przychodziły wiadomości
0 ich chorobie lub śmierci. I wówczas poczułem ów zew krwi, ową pobudkę
bojową, której nigdy nie umiałem się przeciwstawiać. Czy było to pragnie­
nie, by pozorną ciszę mych przeżyć wewnętrznych wypełnić męskim zma­
ganiem się, czy była to tęsknota za walką w ramach mego sumienia? Ale
pomyślałem, że jestem z zawodu higienistą i że naród serbski posiada na
pewno prawo, by mu nieść pomoc. Zameldowałem się i w lutym 1915 roku
otrzymałem odpowiedź od rządu serbskiego z Niszu, żeby przyjechać. Wzią­
łem urlop z Wydziału. Pamiętam, jak mię żegnał słynny okulista Haab, mó­
wiąc: „Jeśli pan chce popełnić samobójstwo, po co jechać tak daleko. Prze­
cież jest to walka beznadziejna". Ale to właśnie mi odpowiadało. Porzuci­
łem ciszę swojej pracowni i ulubione wykłady, i mieszkanie z widokiem na
dalekie góry i jezioro, i uczniów. Rozstałem się z żoną, która musiała zostać
w klinice, gdzie zastępowała zmobilizowanych kolegów szwajcarskich,
1 wyjechałem z rozkosznym przeczuciem przyszłych przeżyć.
Żona odprowadziła mnie do Florencji. Z okna wagonu widziałem ostatnie
drgnienie jej ust. Zacisnąłem zęby i wyruszyłem na nowe życie. Wsiadłem
na statek w Brindisi. Pamiętam wszystko, jak dziś. I napięcie oczekiwania,
i dziwną słodycz niebezpieczeństwa łodzi podwodnych, i morze, i żoł­
nierzy, i rodaków, wracających do kraju. Zaprzyjaźniłem się na statku
z Rosjaninem, nazwiskiem Moisiejenko, który udawał się do Serbii jako
pielęgniarz. Był to socjalista-rewolucjonista, miły człowiek i wykwintny
umysł. Żegnając się z nim w Niszu, powiedziałem mu: „Jeśli się pan nie
obawia epidemii, niech pan poprosi, by pozwolono panu być w pobliżu
mnie. Będę się starał pana zużytkować". Jak się później miało okazać,
słowa te uratowały życie żonie i mnie.
Ogromne wrażenie zrobiły na mnie Ateny i Akropol, które zwiedziliśmy
po drodze. Widok z Akropolu na dalekie morze i na niebo jest jedyny.
Jest się tam u kolebki ludzkiej myśli i u źródła sztuki. Gdy się opuszcza
Grecję i przybywa statkiem do Salonik, jest to tak, jakby z promiennej
przeszłości przerzuconym się zostało na jarmark wschodni. W Serbii ruch
kolejowy dla ludności cywilnej został wstrzymany z powodu epidemii,
można było jechać tylko za przepustkami wojskowymi. Na stacjach kole­
jowych żołnierzy pokrapiano jakimś cuchnącym płynem, ta komedia miała
oznaczać dezynfekcję i odwszawianie podróżującej ludności. Wreszcie
Nisz, miasto Wschodu, dokąd ratowała się ucieczką resztka państwowości
ginącej Serbii. Wszystkie mieszkania i hotele przepełnione. Opowiadają mi
niesamowite sceny: jeden mieszkaniec pokoju w orgii miłosnej z pielęg­
niarką, w tym samym pokoju umierający prosi o szklankę wody, kilku zaś
WIELKA WOJNA r.

innych chrapie. Piekło, istne piekło. Melduję się w Ministerstwie Spraw


Wojskowych u pułkownika Karanovića i proszę o wysłanie mnie do miej­
sca największego nasilenia epidemii. Pułkownik Koranović patrzy na mnie
ze zdziwieniem i sympatią. „Skoro pan chce, poślę pana do Valievo. Tam
był początek epidemii".
Udaję się sam, mając w sobie pragnienie walki i ofiary, bez żadnych
misji, ani pomocy, ani środków. W Valievo ma mnie oczekiwać pracownia.
Udaję się do szpitala zakaźnego, położonego na wzgórzu za miastem, otrzy­
muję jeden pokój i wąski korytarzyk i małą skrzynkę, którą szumnie na­
zwano pracownią bakteriologiczną. Składa się ona z małej cieplarki na
kilka probówek, z 50 probówek i małej ilości odczynników. I z taką bronią
mam zaatakować jedną z największych epidemii duru plamistego.
Badam przede wszystkim powstanie epidemii. W ojska austriackie posu­
wają się w głąb kraju. I Armia Serbska cofa się. Nikt nie przypuszcza, by
bohaterski naród mógł zaatakować wielkiego sąsiada. Ale na czele I Armii
stoi wódz z bożej łaski, jeden z najgenialniejszych wodzów tej wojny,
człowiek, który dziwnie odczuwał żołnierza: wiedział, w jakiej chwili
miłość dla ojczyzny przeradza się u żołnierza w czyn bojowy. Był
to wojewoda Misić, z którym później zaprzyjaźniłem się i który mi sam
opowiadał historię tej kontrofensywy. Wojewoda Misić miewał wizyjne
stany w postaci snów. I gdy cofał się z rozpaczą w sercu, że ginie jego
ojczyzna, miał sen, w którym otrzymał nakaz, by ruszyć na wroga. Tele­
fonuje po przebudzeniu na pozycję i pyta oficerów łącznikowych: „Czy
jesteście gotowi?" I w głosie ich czuje gotowość. Zarządza kontrofensywę,
rzuca się, jak Dawid na Goliata. Olbrzymia armia austriacka cofa się w po­
płochu i pozostawia w Valievo 60 000 jeńców. Ale Serbia nie ma ani dość
żywności dla tych jeńców, ani pomieszczeń, ani aparatów dezynfekcyj­
nych i wkrótce wszyscy jeńcy są zawszeni, a poszczególne przypadki duru
plamistego wśród jeńców zamieniają się w pożogę, która dosłownie prze­
paliła cały kraj. Wystarczy powiedzieć,że z czteromilionowej ludności prze-
chorował milion, że z 360 lekarzy chorowali prawie wszyscy, zmarło 126.
Zycie całkowicie zamarło. Opowiadali mi koledzy, którzy przebyli tę
gehennę, że w szpitalach nie wizytowano chorych, że nie było pomocy
pielęgniarskiej, gdyż wszyscy leżeli chorzy. Lżej chorzy wychodzili na
miasto, by zdobyć żywność. Chorzy leżeli po kilku na jednym łóżku,
na ogół jednak na podłodze. Czasami w delirium zrywał się chory
i uciekał w koszuli na miasto, szerząc przestrach i epidemię. Z naszego
szpitala kilku nieprzytomnych chorych wybiegło i utonęło w pobliskiej
rzeczce. Nie można było nadążyć z grzebaniem umarłych. Układano stosy
trupów w pobliżu szpitala. Były wypadki, że przez pomyłkę kładziono n.i
36 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

stosy trupów ludzi nieprzytomnych. Tak wyglądała rzeczywistość wojny


i epidemii w Serbii w roku 1915. Jak daleko były pałace uniwersyteckie
Zurychu i kliniki, w których każde, nawet niedonoszone dziecko, ratowano
z najwyższym wysiłkiem. Całe wsie i miasteczka były wyludnione, na
inspekcjach chodziło się jak po cmentarzu. I ja z moją małą pracownią
i 50 probówkami miałem się zmierzyć z taką pożogą.
W Valievo pracowała misja lekarska francuska pod kierunkiem bardzo
zasłużonego badacza i znawcy duru plamistego, Conseille'a. Ale misja pra­
cowała bez kontaktu ze społeczeństwem serbskim i dlatego mogła spełniać
jedynie funkcje szpitalne. Ja zaś, może właśnie dlatego że byłem sam,
musiałem sięgnąć do energii ludzi miejscowych. I może dlatego praca moja
stała się ośrodkiem nowego czynu.
Poprosiłem o zebranie lekarzy i rozpocząłem od odczytu o durzę plami­
stym. Był rok 1915; w 1909 dopiero pojawiły się wiekopomne prace Ni-
colle'a o epidemiologii tego schorzenia, stwierdzające, że dur plamisty
przenosi się przez wesz. Walka z wszawicą nie była obca lekarzom serb­
skim. Jakimś nadludzkim wysiłkiem zaczęli oni bez środków i pomocy
organizować, a raczej improwizować aparaty dla suchej dezynfekcji, które
zdziałały więcej niż wszystkie misje zagraniczne razem wzięte. Wykład
mój, który ujmował ich spostrzeżenia epidemiologiczne i oświetlał wyni­
kami badań naukowych, wydał im się jak gdyby pozdrowieniem jasnego
dnia. Ludzie zrozpaczeni, zmaltretowani przez epidemię, zniechęceni bra­
kiem środków, poczuli się jakby odrodzeni przez nadzieję. (Często widzia­
łem że tajemnica energii polega na tchnieniu nadziei). Postanowiliśmy
podjąć zadanie, które, muszę przyznać obecnie, nie było ujęte trafnie, ale
dodało mocy wszystkim obecnym: chwycić hydrę epidemii za łeb i prze-
dezynfekować całe miasteczko (4000 mieszkańców). Zażądałem odpowied­
niej ilości siarki i wspólnie z miejscowymi lekarzami przedezynfekowałem
dosłownie wszystkie mieszkania i wszystkie rzeczy. Czy ta dezynfekcja
przyczyniła się nieco do poprawy, trudno powiedzieć, ale jest prawdopo­
dobniejsze, że fala epidemiczna zaczęła opadać, a sytuacja epidemiczna
ulegać poprawie. Zaczęto mię uważać za zwycięskiego wodza walki
z epidemią. Główną jednak zasługę mieli lekarze serbscy i moja rola
polegała raczej na zjednoczeniu i pobudzeniu ich wysiłków.
Na ich żądanie rozpocząłem cykl wykładów o chorobach zakaźnych.
W ten sposób w zapadłej dziurze serbskiej powstała jak gdyby filia uni­
wersytetu, z wykładami i dyskusją, i tą szlachetną emulacją, która jest
początkiem wszelkiego ruchu umysłowego. Jednocześnie zająłem się orga­
nizacją pracowni. Zarekwirowałem w całej armii rurki od leków i użyłem
ich zamiast probówek. Z blaszanek do nafty skonstruowałem przy pomocy
WIELKA WOJNA 37

miejscowego blacharza aparaty sterylizacyjne. Z tektury porobiłem sta­


tywy, z blachy duży termostat itp. Technikę bakteriologiczną dostoso­
wałem do ubóstwa pracowni i przekonałem się, że może być o wiele
prostsza niż ta, której używają wielkie pracownie. Technika laboratoryjna
często nie rozwija się przez zbyt daleko idące zróżniczkowanie pracy. By
móc skoncentrować się na wysiłku naukowym, pozostawia się często
wykonywanie w rękach pomocników, którzy automatycznie wykonują roz­
kazy, zamiast starać się uprościć technikę. Wkrótce wyhodowałem nie­
znane szczepy, które okazały się durem rzekomym A; były to jedne z pierw­
szych szczepów paratyfusu A, wyhodowanych w Europie.
Moja skromna pracownia stawała się ośrodkiem życia lekarskiego. Naj­
więcej przyczyniał się do tego lekarz serbski, mjr Aca Savić. Człowiek
ten odegrał później nieprzeciętną rolę w sanitarnej historii Serbii, ale po­
nieważ u mnie stawiał swoje pierwsze kroki, muszę o nim wspomnieć
w kilku słowach. Był to olbrzym o atletycznej budowie i surowym wyra­
zie twarzy. Posiadał siłę i upór młodego dąbczaka, ale do mnie i do
pracowni odnosił się wprost z czułością. Uczył się z zapałem, ale i z zaro­
zumiałością rozpieszczonego dziecka. W pewnej chwili zadecydował, że
posiadł całą bakteriologię, i oparł na tym żądanie odpowiednich funkcji
społecznych i fachowych. Dopiął swego, albowiem w wolnej Jugosławii
został ministrem zdrowia i był, jak słyszałem, ministrem dobrym i energicz­
nym. Brałem w roku 1928 razem z Komisją Ligi Narodów udział w otwarciu
Szkoły Higieny w Zagrzebiu. Savić rozpoczął swoje przemówienie na ban­
kiecie jako jugosłowiański Minister Zdrowia nie od podziękowania dla
misyj państw zagranicznych, ale od wspomnienia czasów, kiedy to młody
docent z Zurychu ze swoją żoną przybyli do Serbii, ażeby pomóc ginącym.
Wdzięczność cechuje ludzi z dobrego kruszcu.
Ale wróćmy do Valievo. Po kilku miesiącach przyjechała ze Szwajcarii
żona. Nie zniosła spokoju państwa neutralnego ani nieżyczliwego stosunku
niektórych kolegów do aliantów. Moja żona jest niespokojnego ducha. Nie
umiała dbać spokojnie o jedno chore życie, wiedząc, że na wojnie tysiące
giną bez opieki lekarskiej. Przyjechała wbrew mojej woli do Valievo na
walkę z epidemią. Zadrżało we mnie serce na myśl, że ona, ta najlepsza,
może zginąć. Ale wiedziałem, że ma w sobie hart żołnierza, dla którego
nie jest straszna groza epidemii. I dotychczas błogosławią jej instynkt
ofiarności lekarskiej. Wojna trwała jeszcze trzy lata i plonem naszej
pracy były nie tylko wyniki naukowe, ale i zdobycie ludzkich serc.
Gdy w czasie okupacji niemieckiej przyszła do Serbii wieść o naszym nie­
szczęściu, król mianował mnie obywatelem honorowym Jugosławii i miano
mnie jako takiego wyreklamować u władz niemieckich. Poczułem wów
38 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

czas, że jest jedyna forma nieśmiertelności, o którą warto zabiegać, a jest


nią ludzka życzliwość.
Major Savić spotkał żoną moją na dworcu. Gdzieś tkwiło w jego pa­
mięci, że król z rąk swego kanclerza odbiera pismo, które odczytuje
ludowi. A on czuł się królem... swego szpitala. Kanclerzem był tzw.
błagajnik (kasjer), który z pokorą i świadomością swej historycznej roli
stał za Savićem z wielkim bukietem czerwonych piwonii w ręku; Major
Savić wygłosił swój niezbyt krótki speech powitalny, królewskim ruchem
odebrał z rąk swego błagajnika bukiet i wręczył go żonie. Dopiero po
tych wszystkich ceremoniach mogłem się z nią przywitać.
Rozpoczęła się praca, którą wspominamy z żoną z największym wzru­
szeniem. Pracował z nami szwagier mojej żony, dr Klocman, doskonały
lekarz i chemik. On przebył już dur plamisty, przejął więc funkcje bardziej
niebezpieczne, by możliwie oszczędzać mą żonę. Funkcje lekarskie na woj­
nie nie polegają tylko na leczeniu. W warunkach wojny występuje rozluź­
nienie obyczajów. Okradanie chorych było na porządku dziennym. Na­
leżało pilnować i kucharza, i pielęgniarzy, i wreszcie samych chorych—jed­
nego przed drugim. Należało wstawać w nocy i niespodzianie zaglądać do
sal szpitalnych, czy nie okradają nieprzytomnych i umierających. Nie było
zawodowych pielęgniarek, a rolę ich spełniali przeważnie jeńcy, którzy
walczyli również o swoje życie. Należało też myśleć o skoszarowanych
jeńcach, którzy ciężko zapadali na szkorbut. Podkreślam, że w stosunku
do nich nie było śladu nienawiści u Serbów, a przeciwnie ustosunkowy­
wano się do nich w sposób głęboko ludzki. Ale życie było silniejsze. Ku­
powaliśmy duże ilości owoców, rozdając je jeńcom; żona nad ranem
sama doglądała chorych, rozdzielając między nich jaja, mleko itd. Nie
było w tym wykwintu kliniki szwajcarskiej, ale grała w nas jakaś potężna
nuta współbraterstwa. Ani przez chwilę nie żałowaliśmy dobrowolnie po­
rzuconych pałaców szwajcarskich.
I ludzie wydawali się nam bliscy, prości, gościnni, męscy i serdeczni.
Zaprzyjaźniliśmy się przede wszystkim z wojewodą Misićem. Był on
wówczas wodzem I Armii, później w Salonikach został szefem armii
serbskiej i on to podobno był twórcą strategicznego planu przebicia się
przez południe i rozbicia armii austriacko-bułgarskiej. Wspominałem już
o jego snach wizyjnych. Kiedyś opowiedział, że miał następujący sen;
widział Trigław (góra w Sławonii). Na Trigław wchodzi serbski na­
stępca tronu, Aleksander, i patrzy wzrokiem monarchy na państwo Ser­
bów, Kroatów i Słoweńców. A było to wówczas, kiedy, przynajmniej
w armii, nikomu się jeszcze nie śniło o powstaniu Jugosławii, kiedy
jedynym marzeniem Serbów było włączenie Bośni, Baczki i Banatu
WIELKA WOJNA 39

i stworzenie Wielkiej Serbii. Albo kiedyś powiedział wzruszony, że śniła


mu się niepodległa Polska. Gdy przyszła klęska, cofał się na rozkaz
wbrew swojej woli. Wyjechał jednak później do Neapolu, nie chcąc
brać udziału w niezawinionej klęsce. Gdy armia serbska zjednoczyła
się później na południu Grecji, stanął na czele I Armii, później zaś
objął dowództwo całości, by w zwycięskim marszu doprowadzić żoł-
nierza-tułacza do ojczyzny. Gdy żołnierze dowiedzieli się, że to on zo­
staje głównodowodzącym, żegnali się znakiem krzyża i mówili: „już nie­
długo wrócimy". Imię jego było dla żołnierza symbolem zwycięstwa. Wra­
cając do kraju, żegnałem się z nim w Belgradzie; przypomniałem mu jego
stany prorocze i pytałem o przyszłość Jugosławii. Podaję jego słowa;
niech historia oceni, czy były prorocze. „Narodu nie jednoczy się przez
wspólny język, ale przez wspólną walkę i wspólne cierpienie. Między
Serbami i Kroatami istnieje teraz przepaść wzajemnej niechęci, gdyż wal­
czyliśmy w przeciwnych obozach. Zjednoczyć nas może tylko wspólna
walka. Wrogiem, który po usunięciu Austrii i Niemiec nam grozi, są
Włochy, chcą one osiąść na wybrzeżu dalmatyńskim, niepomne, że to jest
n a s z e wybrzeże. Wspólna walka przeciwko Włochom zjednoczy Kroa-
tów, Serbów i Słoweńców. Ciężkie były tarcia między Kroatami i Serbami,
sądzę jednak, że z tej wojny wykuje się pełne zjednoczenie południowych
Słowian".
Pragnąłbym wspomnieć jeszcze dyrektora naszego szpitala, Czarnogórca,
dra Baszewicza. Był to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek
widziałem: wiotki jak topola, oczy czarne i gorące nos subtelny, piękne
białe zęby i czarujący uśmiech. Mówił tylko po rosyjsku i po serbsku,
ale „ujarzmiać" umiał Angielki i Francuzki. Do Valievo przybyła bo­
wiem szkocka lekarska misja kobieca z własnym pięknie zaopatrzonym
szpitalem i władze serbskie przydzieliły ją naszemu Baszewiczowi, przy­
puszczalnie znając jego czarodziejski wpływ na kobiety. Bo pretensji
zaiste, i to słusznych, musiały te kobiety mieć tysiące. Przecież one wy­
magały, ażeby żołnierz serbski nie zanieczyszczał ubikacji, ażeby pacjenci
otrzymywali przepisowe przydziały, witaminy, itp. A nie było o to łatwo
wówczas. Ale nasz kochany Baszewicz umiał jakoś wszystko Szkotkom
wytłumaczyć, przypuszczalnie dlatego, że go nie rozumiały i że nie można
go było nie lubić. Lecz najwięcej uciechy miałem z pielęgniarkami fran­
cuskimi. Po co one przybyły, nie wiem, i zagadką było dla mnie, że wła­
dze sanitarne francuskie puściły je do Serbii. Podejrzewam, iż chciały
się ich w ten niewinny sposób pozbyć. W czasie epidemii, tak zresztą jak
wszyscy inni, zakażały się durem plamistym i były w braku pielęgniarek
pielęgnowane przez pielęgniarzy serbskich lub austriackich. Powstawała
40 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

wówczas znana sielanka miłosna z tą jedynie różnicą, że pielęgniarką był


mężczyzna, a chorym wojakiem kobieta. Ale zakończenie było to samo.
Serbowie nie wymagali od tych francuskich pielęgniarek żadnych innych
świadczeń, a pomimo tego pretensje tych pań nie miały końca. Biedny
BaszewLcz tłumaczył im po serbsku i po rosyjsku, one nie rozumiały ani
słowa, ale uspakajało je to w sposób zupełnie widoczny. Z Baszewiczem
powracaliśmy wspólnie przez Serbię i Albanię. I widziałem, jaki to był
dobry i szlachetny człowiek. W Salonikach musiał później ujarzmiać
i Greczynki. Robił to z tym samym nieuniknionym powodzeniem.
Wspomnieć jeszcze chciałbym pułkownika Staića, chirurga, który zo­
stał później szefem Służby Zdrowia. Widział moją pracę w Valievo
i pewne uzdolnienie do improwizacji, nawet w warunkach bardzo cięż­
kich. Umożliwił mi później w Salonikach zorganizowanie kursu bakterio­
logicznego, który stworzył podwaliny serbskiej higieny.
W ten sposób żyliśmy w pełni pracy i wrażeń. Poznawaliśmy tam cho­
roby, których nie zna Europa środkowa. Widziałem tam po raz pierwszy
zarazki duru powrotnego, zimnicy podzwrotnikowej i nieznane nam objawy
kliniczne. Co pewien czas grzebało się kolegę poległego w walce z epi­
demią, myśląc, na kogo z nas przyjdzie teraz kolej. Ażeby zorganizować
obsługę bakteriologiczną dla całej armii, objeżdżałem szpitale połowę. Po­
znawałem wówczas urok życia obozowego, długich wieczorów przy ogni­
sku i opowiadań o dawnych bojach, o ranach, co nie bolały w uniesieniu
walki, o towarzyszach broni, co zginęli, a o których się mówiło, jak gdyby
byli wśród żywych. Później słuchałem tęsknych pieśni serbskich. Wielkie
wrażenie zrobiła na mnie kiedyś noc na D r i n i e. Po drugiej stronie rzeki
był nieprzyjaciel, ale gazety wiedeńskie przybywały do serbskiego obozu
z regularnością, której mogłaby im pozazdrościć najlepsza poczta. Tej nocy
dowiedziałem się o otwarciu Uniwersytetu w Warszawie. Wielkie to na
mnie zrobiło wrażenie, było dla mnie jakby wizją mojej przyszłej pra­
cy w kraju. Wielu rzeczy nauczyłem się w Serbii, wiele spostrzeżeń
bakteriologicznych uczyniłem, ale przede wszystkim nauczyłem się prze­
bywać z ludźmi i przekonałem się, że w oderwaniu pracowni naukowych
nie zauważyłem głównych motorów ludzkiego czynu. Żyłem przedtem jak
w cieplarni i gdyby nie wojna, przeszedłbym przez życie, nie poznawszy
właściwie człowieka, a tylko grupkę wybranych, a właściwie oderwanych
od życia ludzi. Długie wieczory przy ognisku lub owo zawrotne koło
serbskie dawały mi wgląd w głębię duszy ludzkiej, gdzie człowiek nie
jest jednostką, bo grają w nim jakieś pieśni ziemi, wspomnień, nadziei,
a nie tylko pytania dotyczące takiego lub innego zagadnienia lub szcze­
gółu.
WIELKA WOJNA 41

Poznałem chłopa serbskiego z jego gorącym umiłowaniem ojczyzny


i zrozumieniem przyczyn i celów tej wojny. Chłop serbski budował swoją
ojczyznę w całkowitej świadomości, a nie na skutek przymusowej mobi­
lizacji. Przez 500 lat Serbia była pod jarzmem tureckim. Wielka posiadłość
rolna należała do Turków i pragnienie ziemi jednoczyło się u Serbów
z tęsknotą za wolnością polityczną. I tutaj widziałem niestety jedno z głów­
nych źródeł naszej polskiej niedoli: usunięcie pańszczyzny było dziełem
caratu. Chłop polski otrzymał ziemię z rąk zaborcy. Tragedie takie, jak
oddawanie powstańców w ręce zaborców, byłyby w Serbii nie do pomy­
ślenia. Serbowie byli szczęśliwi, gdyż mogli walczyć o ziemię pod wszecłi-
obejmującym sztandarem wolności narodowej. W walce przeciwko Turkom
mężniała i krzepła dusza serbskiego chłopa. Obecnie czuł on obowiązek
jednoczenia i innych ziem serbskich. Grało tutaj rolę nie tylko uczucie
braterstwa, ale i zrozumiały interes. Wielcy węgierscy właściciele ziemscy
w obawie przed konkurencją rolnictwa serbskiego nie wpuszczali często do
Węgier głównego przedmiotu ich eksportu: Świn i owiec. Z drugiej strony,
Austria nie chciała dopuścić Serbii do morza, Serbowie zaś czuli, że muszą
wywalczyć sobie szerszy oddech. To pokolenie Serbów miało pełną świa­
domość swojej dziejowej misji. Chłop serbski umiał być wdzięczny może
dlatego, że przeszedł twardą szkołę życia. Uwielbiał lekarzy, jeśli o niego
dbali, a do kobiet lekarek i pielęgniarek odnosił się wprost z czułością.
Nie zauważyłem nigdy śladu niedelikatności. W chłopie serbskim
uderzał zupełny brak religijności. Nie zdarzyło się, ażeby umierający
lub jego otoczenie żądali popa. Ofiarność duchownych francuskich, którzy
pracowali jako pielęgniarze, nie miała odpowiednika w klerze serbskim.
Tak przeszła wiosna i lato 1915 roku. Epidemia została opanowana. Ale
naród serbski czekały nowe ciosy i Golgota bodaj jedyna, jaką wówczas
znała historia. Mackensen, dzięki olbrzymiej przewadze technicznej,
przerwał front i odrzucił Serbów w głąb kraju. I znów słyszeliśmy głu­
che odgłosy dalekich wystrzałów i ze snu budził nas łoskot przejeżdża­
jących armat. Zaczęli napływać ranni. Zbliżała się tragedia. Pewnej nocy
jesiennej przyszedł rozkaz ewakuacji szpitala i pozostawienia ciężej
rannych. Lekarzom i misjom zagranicznym Serbowie lojalnie zapropono­
wali, by pozostali na miejscu. Powiedziałem żonie: „jeśli zostaniemy,
będziemy mogli wrócić do Szwajcarii i rozpocząć normalne życie. Ale
wzięliśmy na siebie obowiązek pomocy. Teraz oni giną. Czyż w tej chwili
mamy ich porzucić, jak szczury, co uciekają z tonącego okrętu"? Nie
potrzebowałem przekonywać żony ani szwagra. Powiedzieliśmy Serbom:
„Jesteśm y żołnierzami w waszej służbie. I w szczęściu i w nieszczęściu
Jeśli zginiemy, to w dobrej sprawie".
42 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

I w ten sposób rozpoczęło się nasze życie tułacze.


Wędrówka ludów. Jakże często myślałem w czasie moich wyjazdów, że
wojna ma w sobie również coś pięknego: słodki niepokój jutra i grę
instynktów gromadnych, których się nie czuje w spokojnym życiu osob­
niczym. Epidemia nie przechodzi do legendy, do legendy przechodzi zryw
bohaterski i surmy bojowe zwycięzców. A teraz poznawaliśmy odwrotną
stronę medalu: ból narodu, co traci ojczyznę i idzie na tułaczkę i nie wie,
czy ujrzy jeszcze dom rodzinny. Wycofywaliśmy się jako formacja szpi­
talna, ale razem z nami szli ranni, którzy nie chcieli poddać się wrogowi,
szli jeńcy Słowianie, którzy woleli niewolę serbską niż służbę austriacką,
szły całe rodziny, które wolały niepewność tułaczki, niż pewność niewoli.
I wreszcie szła ewakuowana młodzież męska. Albowiem Pasić, ów świetny
polityk serbski, przewidział, że wojna potrwa długo, że dzieci podrosną,
i nie chciał tych przyszłych żołnierzy oddać w ręce wroga. Wiedział, że
te dzieci będą musiały zastąpić ojców i braci, którzy zginęli lub zginą.
Jednakowoż ewakuacja ludności dziecięcej nie była przygotowana ani
organizacyjnie, ani politycznie. Włosi przyczynili się do śmierci wielu ty­
sięcy tej młodzieży.
Jedyna w swoim rodzaju była ta wędrówka narodu. Nie było samo­
chodów ciężarowych, a zresztą drogi nie nadawały się do tego. Cały do­
bytek umieszczono na chłopskich wozach, ciągnionych przez woły. Na
dnie wozu mieściły się walizki, na nich materace, sienniki lub słoma,
a wszystko pokryte brezentem w postaci namiotu. Wóz taki był posuwa­
jącym się z szybkością 20 kilometrów dziennie ruchomym namiotem.
W nim spędzało się na ogół noce, w dzień szliśmy pieszo — początkowo
przez miasteczka serbskie do doliny Ibaru, następnie przepiękną doliną
Ibaru do Mitrowicy, później do Prisztiny i przez Kosowe Pole do Prizrenu,
gdzieśmy stanęli u podnóża Albanii. Wędrówka ta do Albanii trwała około
sześciu tygodni.
Piękna jest Serbia. Góry pokryte przeważnie dębowymi lasami, które
wówczas złociły się w jesiennym słońcu wszystkimi odcieniami złota
i brązu. Dzikie rzeki, potoki i bujne sady drzew owocowych, obwieszo­
nych dojrzałymi jabłkami i śliwkami. Dziwny jest czar tego kraju jesienią
i dziwny jest czar tego ludu, gdy z pokorą znosi cierpienia, z myślą
o ojczyźnie.
Poczułem znów urok życia w gromadzie: znów wieczory przy ognisku,
opowiadania żołnierzy o dawnych bojach i ciche zadumanie w oczeki­
waniu śmierci, i niepokój o losy bliskich. Poznawałem urok posiłków woj­
skowych i zapach barana pieczonego na rożnie, i smak śliwowicy. Jak
WIELKA WOJNA 43

daleki był świat cywilizowany, jak daleka Szwajcaria. Może mi zginąć


wypadnie z daleka od mojej pracowni, od uczniów i kolegów, ale z myślą,
że piję życie pełnymi haustami. Niezapomniane było przejście przez Ko­
sowe Pole. Pięćset lat temu Serbowie utracili na tym polu niepodległość.
Wspomnienie tej tragedii żyło w pieśniach ludowych i paliło serce każdego
Serba. Nadludzkim wysiłkiem wywalczyli sobie swobodę, i dopiero kilka
lat temu rozpoczęli życie wolnego narodu z wizją zjednoczenia i innych
Słowian południowych. Z daleka dochodziły odgłosy armat i głuche
wieści, że Bułgarzy uderzają na nich z boku. Ginie Serbia. Wszyscy,
i oficerowie, i żołnierze, i tłumy uciekającej ludności — wszyscy płakali.
Ten naród kochał swoją ojczyznę. Ostatnie pożegnanie już w arnauckim
mieście Pizrenie. Przyszedł rozkaz, by wszystkie formacje wojskowe prze­
darły się przez Albanię do morza, ażeby nic nie oddać wrogowi i spalić
cały dobytek.
Wszystko, co Serbia zdobyła własnym wysiłkiem lub co otrzymała jako
dar przyjaciół, paliło się na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Szli tylko
ludzie i objuczone konie, i woły. Naród kończył okres życia, w którym wolno
było coś posiadać, i szedł w nieznane na tułaczkę. Kupiłem dwa konie, by
uratować rzeczy najpotrzebniejsze, resztę oddaliśmy Arnautom za strawę,
ponieważ pieniędzy serbskich już nie przyjmowano. Wówczas poznałem
wierną duszę Sawića. „Panie docencie" — powiada — „pan nie wiedział,
że na wojnie trzeba mieć złoto. Ma pan tu trzysta franków w złocie, które
mi pan odda, jeżeli się pan uratuje. A jeśli nie, to poczuwam się jako
Serb do obowiązku przyjść panu z pomocą". A był to człowiek twardy,
0 wielkim głodzie życiowym. Ale miał w sobie godność narodu wolnego,
który nie lubi tylko brać. Tacy byli Serbowie.
Albania. Nagle urywa się droga, mała kładka prowadzi przez potok
1 wchodzimy na dróżkę, wspinającą się stromo w górę, i jesteśmy w całko­
wicie innym świecie. Skały, kozie percie nad przepaścią, góry pokryte
śniegiem i rwące potoki, niezapomniane przejścia przez rzeki. Turcy nie
umieli robić stropów, tak że mosty wznosiły się i spadały stromo często
pod kątem 45 stopni. Mosty te nie posiadały żadnej balustrady i były
wówczas oblodzone. Ludzie i konie ześlizgiwali się do rzeki, gdzie
tonęli. Dwa mosty wryły mi się w pamięć: Duszanow i Wezirow Most. Na
przejście czekaliśmy w kolejce kilka godzin na kilkunastostopniowym
mrozie.
Pamiętam ścieżki nad przepaściami, w których widziało się zdychające
konie i słyszało ich bolesne rżenie. Jak często przebywaliśmy po pas
w lodowatej wodzie potoki lub też błota na plecach Arnautów, którzy
jedyni znali bezpieczne ścieżki. Nocowaliśmy przeważnie pod gołym nie­
44 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

bem: na śniegu rozkładaliśmy brezent, na nim rozciągaliśmy pled i przy­


krywaliśmy się burką. 1 tak leżeliśmy na mrozie dwudziestokilkostopnio-
wym, patrząc w rozgwieżdżone niebo, gdyż sen często nie chciał koić
zmęczonego ciała. Albo noce w „chanach" albańskich, w chałupach bez
okien i komina, gdzie dym przeżerał oczy i piersi. Noc taką spędziłem
kiedyś z królem Piotrem. Uciekał razem ze swoim ludem. Prosił, by nie
palono ogniska, bo się dusił. Ale twarde było serce żołnierza. Pamiętam
starego Pasića, chorego, niesionego przez żołnierzy w lektyce. Pamiętam
następcę tronu Aleksandra, z twarzą wykrzywioną od bólu. I tak szły
tłumy żołnierzy i ludności cywilnej, ginąc po drodze z zimna i głodu.
Gorszy jednak niż mróz był deszcz. Pamiętam, jak po całodziennym
marszu, przemoknięci do nitki, chcieliśmy się ogrzać, ale mokre drzewo
nie przyjmowało ognia, deszcz zaś uderzał w przemokłe ubranie ostrymi
jak szpilki pociskami. Wiele razy byliśmy o krok od śmierci i często
zdawało się nam, że dłużej ani ciało, ani duch nie wytrzyma.
Jedno wspomnienie utkwiło mi w pamięci, gdyż odczuwam je jako
wskazówkę, że w każdej sytuacji należy... być dobrym. Wysiłek fizyczny
i straszne widoki ludzkiego cierpienia nie przeszły u mojej żony bez śladu.
Chodziła zmarznięta, głodna i przygnębiona. Zaraz pierwszego wieczoru
w Albanii położyła się na brezencie w pobliżu ogniska i ze zmęczenia
zasnęła. Nogi trzymała blisko ognia i nie zauważyła we śnie, że prze­
paliła sobie podeszwy. Nazajutrz ledwo się trzymały. Była tak osłabiona,
że nie mogła nadążyć za naszą jednostką. Wlekliśmy się więc za szpitalem
jak dwaj maruderzy. W pewnej chwili przybyliśmy na małą polankę
w górach, gdzie zauważyliśmy resztki ogniska i gdzie był widocznie postój
żołnierzy naszych. Skorzystałem z tego, by przygrzać trochę skondenso­
wanego mleka, które nosiłem stale dla żony, napoiłem ją i rozgrzałem.
Ale gdyśmy chcieli wyruszyć w dalszą drogę, zauważyłem ciężką żoł­
nierską torbę. Mogła należeć tylko do kogoś z naszej formacji; wąska
bowiem kozia perć nie pozwalała, by wyminąć kogokolwiek. Pomyśla­
łem, że jest to może ostatni dobytek żołnierza i mimo mrozu, od którego
martwiały palce, wziąłem ciężki worek na plecy. W pewnej chwili żona
siada na śniegu i z płaczem mówi, że bezcelowe są już dalsze wysiłki, gdyż
podeszwy odpadły i czeka ją niechybne odmrożenie nóg, co w danej
sytuacji oznaczało śmierć. I wówczas, wiedziony jak gdyby jasnowidze­
niem, zajrzałem do worka i znalazłem tam parę żołnierskich butów. Nie
trudno było je wypchać papierem, by mogły służyć na dalszą drogę. Oka­
zało się, że worek należał do wspomnianego Rosjanina Moisejenki, który
chętnie odstąpił żonie swe buty. W nich to przeszła Albanię. Gdy życie
wisi na włosku, dzieją się nieraz rzeczy, które odczuwa się jak przezna­
WIELKA WOJNA 45

czenie. Każdy żołnierz zna to uczucie. Raz w Skutari zwrócili sią do nas
koledzy, byśmy poszli do obozu na obiad. Tknięty jakimś przeczuciem,
odmówiłem. Gdy wchodzili do obozu, padła tam bomba z samolotu
austriackiego.
W Albanii byliśmy u kresu sił. I tam znów porwał mnie żal za wy­
godami, za ciszą pracowni i za wykładami. Zacząłem tęsknić za Szwaj­
carią jak skazaniec, przypominający sobie rozkosze, których nie zaznał,
i wyrzucający sobie każdą chwilę, którą zmarnował, której nie poświęcił
swej największej namiętności. Przejście przez Albanię trwało dwanaście
dni i każdego dnia mieliśmy wrażenie, że już nic gorszego czekać nas nie
może i że więcej znieść nie podobna. Aż wreszcie jeden ogromny spadek
góry wysokości około 2000 metrów na kwietną polanę— i zamiast mroźnego
powietrza szczytów górskich owiało nas ciepłe tchnienie południa i wiosny.
Zamiast wieczystego śniegu szmaragdowozielona trawa, a hen z daleka
na horyzoncie widzimy zarysowujące się we mgle Morze Adriatyckie.
Nigdy jeszcze nie czułem tak silnie wezbranego uczucia odradzającego się
życia. Śmiertelnie znużeni, rzuciliśmy się na trawę i zasnęliśmy głębokim
snem—i lekarze, i żołnierze, i straże. Gdyśmy się obudzili po dłuższym cza­
sie, stwierdziliśmy, że okradziono nas doszczętnie, zabrano nam i konia,
i rzeczy, poza małą walizeczką, która służyła nam jako poduszka. Nie osła­
biło to uczucia rozkoszy życia. Wyruszyliśmy dalej w kierunku Skutari
i wkrótce przybyliśmy do tego jedynego w swoim rodzaju zakątka. Ulice
okolone wysokimi murami, za którymi kryją się tajemnice haremów. Po­
łożenie nad jeziorem cudowne, pełno ogrodów, kwiatów, palm i kaktusów,
rozkoszne ciepło mimo grudnia. I pomyślałem, że szczęście polega na
kontrastach. Życie jest jak lemoniada: jeśli ma smakować, musi być
słodkie i kwaśne, inaczej jest mdłe. Byliśmy przez dwanaście dni
w krainie śmierci i w Skutari chłonęliśmy życie pełnymi haustami. Co za
rozkosz spać choćby na wiązce słomy, ale pod dachem, i nie marznąć. Jaką
poezją wydawał się nam obiad w restauracji.
Ale w Skutari rząd serbski nie chciał wziąć na swą odpowiedzialność
życia misji sanitarnych i lekarzy cudzoziemców. Pożegnał się z nami jak
najserdeczniej, oddając nas pod opiekę ambasadorowi Anglii, lordowi Pa-
getowi. Udaliśmy się ze wszystkimi misjami do San Giovanni di Medua,
małego albańskiego portu, ażeby tam czekać na ratunek. W międzyczasie
wybuchło w Albanii powstanie przeciwko Serbom i zaczęły dochodzić nas
pogłoski o rzeziach, które mogły i nam zagrażać. Port w San Giovanni di
Medua został zbombardowany w dniu naszego przybycia, z daleka sły­
szeliśmy odgłosy bomb i gdyśmy weszli po kilku godzinach, sterczały
jeszcze maszty zatopionych okrętów.
46 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Lord Paget, poseł angielski, otrzymał wiadomość, że ma przybyć statek


amerykański, ale że zgadza się wziąć tylko kobiety (było to w grudniu
1915 r., Ameryka była jeszcze wówczas neutralna). Zebraliśmy się wszyscy
na naradę i ogół mężczyzn postanowił wyruszyć pieszo w dalszą drogę do
Durazzo lub Valony, kobiety zaś miały czekać na statek amerykański.
Jedynie mój szwagier i ja przeciwstawiliśmy się temu, nie chcieliśmy po­
rzucać kobiet w chwili wybuchającego powstania i grożącej rzezi. I tylko
myśmy zostali. Ale dobry los wynagrodził nas, ponieważ zamiast okrętu
amerykańskiego przybył statek włoski „Brindisi" (Włosi już byli so­
jusznikami), wiozący żywność dla Serbów, i zabrał nas wszystkich
do Włoch.
W piękną księżycową noc cicho sunął statek, wioząc nas z powrotem do
spokojnego życia. Po dwunastogodzinnej jeździe wysiedliśmy w Brindisi.
Pierwsze wrażenie w tej utęsknionej Europie było jednak fatalne: już po
godzinie ukradli nam resztę rzeczy. Na dworcu nakarmiono nas w jakiś
podejrzanie pośpieszny sposób i odesłano zaraz do Bari do konsula ro­
syjskiego. Konsul ten nie pytał, cośmy przecierpieli i jakie są losy sło­
wiańskiego sojusznika. Interesowało go tylko, czy mamy dokumenty. Nasi
koledzy rosyjscy musieli się cienko tłumaczyć. J a powiedziałem konsu­
lowi, co o nim myślę, i wyruszyliśmy do miasta po niezbędne zakupy.
Musieliśmy się przecież ubrać od stóp do głów. W Europie chodziły po­
głoski o oszustwach bałkańskich, nasze jednak doświadczenie wskazywało
na co innego. Buty, które kupiliśmy sobie, miały — jak się okazało — pode­
szwy z tektury, w hotelach zdzierano nieludzko. Ale Bari pogrążone w nocy
w sinych światłach latarni robiło na nas, którzyśmy przybyli z krainy lodów
i śmierci, wrażenie bajki.
Nasi koledzy angielscy i rosyjscy, którzy opuścili nas w San Giovanni
di Medua, męczyli się jeszcze przez miesiąc, nim doszli do Durazzo. Ale
najtragiczniejsze były losy owej ewakuowanej młodzieży serbskiej. Wła­
dze włoskie nie wpuściły jej do Valony i te biedne, wygłodniałe dzieci
musiały zawracać z powrotem do Durazzo. Zginęło ich wówczas kilka
tysięcy; Serbowie dotychczas nie mogą tego zapomnieć. Wojewoda Misić.
który przecież posyłał na pewną śmierć tysiące, opowiadał mi o tym ze
łzami w oczach. Gdyby narody wiedziały, jak okrutne mogą być ich
rządy w imię tak zwanej racji stanu, nie zostawiałyby rządom swoim
tyle swobody. Ale cóż znaczy tych kilka tysięcy dzieci wobec maso­
wych morderstw naszych czasów!
W Rzymie zaszliśmy do kaplicy Sykstyńskiej. Nieśmiertelne piękno
owiało nas znowu swą wielkością. I ten kontrast: w duszy jeszcze wizja
WIELKA WOJNA 47

gór albańskich i trupów, a tu na oczach skończone piękno epoki Odro­


dzenia. Wróciliśmy do Zurychu w najwyższym upojeniu. Co za rozkosz
usiąść w gabinecie przy biurku, gwarzyć o przeszłości i marzyć o pięknie,
o nauce, o sztuce... I w tym stanie jakiejś niebiańskiej euforii prze­
trwałem . . . tydzień. Bo już po tygodniu obudziła się we mnie nieokieł­
znana tęsknota za dalą i dalszą walką.
A R M É E D ’ O R I E N T

P o Zurychu chodziłem jak błędny, w oczach miałem góry i przepaści


Albanii, i jak gdyby w półcieniach przesuwały się wspomnienia wieczorów
przy ognisku, pieśni ludowych i zmagania się z epidemią. Zacząłem pra­
cować nad wpływem soli przy wstrząsie. Ale czułem niewspółmierność
tego zagadnienia z tym, co się działo na świecie. W Serbii kroczyłem po
glebie, w której się czuło ziarno przyszłości bujnej i bogatej. W Zurychu
chodziłem jak gdyby po asfalcie, na którym, zdawało się, nic nowego nie
wyrośnie. Zaproszono mnie do wygłoszenia na rzecz Czerwonego Krzyża
odczytu o przeżyciach w Serbii. Była to pierwsza wiadomość o losach armii
i narodu, który przepadł w górach albańskich. Wielka sala koncertowa
była pełna. Mówiłem o wędrówkach narodu, który przebił się przez Alba­
nię, o jego nadludzkich wysiłkach i cierpieniach, o epidemii, która
zniszczyła więcej, niż zdołały zniszczyć kule armatnie. Opisywałem obra­
zy spalonych wsi i matek nad grobami dzieci, i ból rozstania. Ludzie mieli
łzy w oczach. Przypadkiem przeczytałem nowelę jakiegoś szwajcarskiego
autora. Chcąc opisać wojsko szwajcarskie, sięgnął do manewrów. I ta
ckliwa opowieść o jakimś żołnierzyku i jakiejś szabelce wydawała mi się
symbolem ówczesnego życia w Szwajcarii.
I obecnie dużo piszą o psychice narodów neutralnych. Wytwarza się
tam mieszczański stosunek do życia, a tylko wielkie cierpienie rodzi
wielkie napięcie i wielką twórczość. Trudna jest to sprawa. Ale jedno jest
pewne: ludzie pewnego typu muszą przeżywać wielkie napięcia, ładować
się i rozładowywać. Z tym jest związane niesamowite uczucie rozkoszy,
które przebiega na innej płaszczyźnie niż zwykłe szczęście trwania i bez­
ruchu. Nawet w bólu jest pewna rozkosz. Ostwald wypowiedział kiedyś
myśl, że z każdym przeżyciem jest związane uczucie rozkoszy, które może
się potęgować, jeśli dane przeżycie jest przyjemne, lub zmniejszać, jeśli
jest nieprzyjemne. I dlatego silne przeżycia wciągają w swój wir. Po­
dróżnicy znają taki niepokój, który ich ciągnie do krajów dalekich. Czasem
niepokój taki ogarnia całe narody, które porzucają wówczas swoje sie­
ARMÉE D’ORIENT 49

dziby i idą w nieznane. Można by tu mówić o chorobie i nazwać ją cho­


robą dali. I mnie ona obecnie ogarnęła.
Moja żona czuła podobnie. Wyjechała do Neapolu, by wstąpić do
wojska włoskiego. Zażądano od niej państwowego egzaminu, który zdała.
Ja napisałem do Colonial Office do Londynu, ofiarując swoje usługi;
zależało mi specjalnie na krajach egzotycznych, by połączyć głód wrażeń
z pracą nad bakteriologią podzwrotnikową. I nagle spełniły się moje ma­
rzenia: przyszła od rządu serbskiego z Korfu depesza, bym zakupił w Szwaj­
carii pracownię i przyjechał z żoną natychmiast. Nie wahałem się ani
chwili. Z żoną spotkałem się w Rzymie, i już po kilku dniach byliśmy na
okręcie. 1 znów około nas było morze i słodka niepewność jutra. Czasami
z daleka ukazywał się peryskop łodzi podwodnej, nakładaliśmy wówczas
pasy ratunkowe i śmierć zaglądała nam w oczy. Za okrętem sunęły rekiny,
jakby przeczuwając, że będzie się można pożywić. Ale to wszystko wy­
dawało się nam lepsze niż bezruch w Szwajcarii.
Na Korfu dowiedzieliśmy się o losach armii. Przez porty Albanii, San
Giovanni di Medua, Durazzo i Valonę przebiły się niedobitki armii i zo­
stały ewakuowane przez Francuzów na wyspę Korfu i do Bizerty. Rząd
serbski był na Korfu. Ale czekały tu Serbów wielkie cierpienia. Wy­
buchła epidemia cholery. Chorych umieszczano na wysepce Vido, gdzie
powstało znów piekło, znane już Serbom: dziennie setki trupów, których
nie można było pochować i które wrzucano do morza. Żołnierze byli lak
wygłodniali, że często po pierwszym obfitszym posiłku umierali w jakichś
niesłychanych bólach. A jednocześnie budziło się życie. Wiosna. Korlu
całe było w kwieciu pomarańcz i cytryn. Gaje oliwkowe robiły wrażenie
rajskich ogrodów. Z daleka śnieżne góry Epiru, z bliska błękitne morze.
W nocy miliardy gwiazd na niebie, ale miało się wrażenie, że inne gwiezdne
szlaki znajdują się na ziemi: były to tysiące i tysiące wielkich robaczków
świętojańskich, a gdy fruwały, czyniły wrażenie gwiazd tańczących.
I zamek królowej Elżbiety, Achilleon, leżący na wzgórzu w czarującym
parku, po którym zdawał się stąpać cień władczyni, co mogła zaspo­
koić wszystkie pragnienia oprócz tęsknoty. Tutaj na Korfu odbudowywała
się armia serbska. Nie będę zajmował się historią polityczną i wojskową;
Chciałbym raczej odtworzyć nastroje. Był to pomimo wszystko nastrój
nadziei. Tu powstała owa prześliczna pieśń serbska:
Tamo daleko, daleko pored mora,
Tamo je selo moje, tamo je luba moja.

Jakże, bliski był ten stan duszy Polakowi i jak bliska pieśń żołnierza-
tułacza.
50 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Na Korfu czynne było laboratorium francuskie pod kierunkiem dwóch


wytrawnych bakteriologów, Burneta i Lisbonne’a. Burnet został później
następcą słynnego Nicolle'a w Tunisie, Lisbonne — profesorem bakte­
riologii w Montpellier. Moja pracownia miała udać się z pierwszym trans­
portem wojsk do Salonik, a przeznaczona była na centralną pracownię
armii serbskiej. Miano przydzielić mnie do największego szpitala zakaź­
nego w pobliżu Salonik, we wsi Sedes, będącego pod zarządem francuskim.
Żona moja miała otrzymać w tym szpitalu oddział. Załadowaliśmy się wraz
z pracownią na angielski transportowiec wojenny Elloby i popłynęliśmy
przez Cieśninę Koryncką do Salonik. I znów uczucie dali i oczekujących
nas przygód. Kapitanem okrętu był stary wilk morski. Wzruszał go los
kobiety, która idzie na wojnę. Zaprosił nas do swego stołu na cały czas
podróży, częstował nas różnymi smakołykami i śpiewał pieśni angielskie.
I ta cała sielanka pod grozą min i łodzi podwodnych. Nigdy nie czuje się
życia tak silnie jak w chwili niebezpieczeństwa.
Gdyśmy się zbliżali do Salonik, z daleka ukazały się minarety i białe
mury domów, a w pobliżu miasta zarysował się prześliczny niewielki park,
ruiny jakiegoś zameczku czy wieży, wspaniałe cyprysy, a naprzeciwko
tego cudu śnieżna biel Olimpu. I wyglądało to tak pięknie na tle niziny
macedońskiej, że moja żona zawołała: „Jakżebym pragnęła tam mieszkać!".
Los był dla nas łaskaw: Właśnie nad parkiem mieściły się namioty
przeznaczonego dla nas szpitala, lekarz naczelny zaś, doktor Damond,
mieszkał w tym pięknym parku i zaofiarował nam tam gościnę. Siedziba
ta była ongiś zamkiem paszy tureckiego, w wieży mieścił się harem, obok
znajdował się kamienny sztuczny zbiornik wody, zasilany wodą źródlaną,
w której nie tak dawno kąpały się jeszcze huryski. Doktór Damond nie
jadał w szpitalnej stołówce, ale wraz z kilkoma wojskowymi miał od­
dzielną menażę, do której nas zaprosił. Na pracownię otrzymałem na wzgó­
rzu barak, co prawda bez podłogi, ale obszerny i dość widny. W tym baraku
było mi sądzone dokonać kilku odkryć, które zostały później zaliczone do
ważniejszych odkryć naukowych tej wojny.
I tak rozpoczęliśmy nowe życie. Szpital na 1000 chorych zakaźnych skła­
dał się z dużych namiotów, które mogły pomieścić po 40 chorych każdy. Ze
szpitala było widać Olimp, dalekie morze i nasz park. Za wzgórzem szpi­
talnym rozpościerał się łańcuch gór z najwyższym szczytem Hortiak. Mię­
dzy tymi górami i morzem leżała nizina, błotnista jesienią i zimą, wysuszo­
na i wypalona latem przez niesamowite upały. Czasami wył gorący wiatr
z Wardaru i przynosił piaski Sahary. Tumany rozpalonego kurzu wirowały
wówczas w powietrzu. Wiatr ten potrafił obalać namioty i przewracać
ludzi.
ARMÉE D’ORIENT 51

Personel składał się z francuskich lekarzy wojskowych, z trzech lekarzy


Rosjan, będących na służbie francuskiej, jednego lekarza Greka oraz mojej
żony i mnie. Obsługa pielęgniarska była w rękach Francuzów, funkcje po­
mocnicze spełniali Serbowie. Pielęgniarze francuscy rekrutowali się prze­
ważnie z duchowieństwa i nauczycielstwa, ich poziom umysłowy i moralny
był wysoki, ofiarność i bezinteresowność ogromna. Później przybyły pie­
lęgniarki francuskie.
Wstawaliśmy o piątej, praca w szpitalu w miesiącach letnich rozpoczy­
nała się ze względu na upały o szóstej. Ale praca była tak porywająca, że
przesiadywaliśmy mimo upałów w szpitalu i pracowni całymi dniami.
Do pomocy miałem kilku serbskich żołnierzy i jednego studenta. Moich
żołnierzy wyćwiczyłem doskonale, byli chętni, zręczni, inteligentni i cenili
sobie tę pracę. Nie należy używać do zadań prostych inteligencji, gdyż
pracuje ona wówczas niedbale. Pierwszym warunkiem sumienności jest
szacunek dla swojej pracy. Otrzymywałem od lekarzy zlecenia, u kogo i jak
należy wykonać badanie, i zależnie od tego pobierałem krew sam, przy
prostszych zaś pobieraniach posyłałem pomocników. Ten sposób badań
uważam za bardziej celowy niż posyłanie już pobranych próbek, gdyż
bakteriolog jest wówczas pozbawiony pobudzającego wpływu chorego,
który ma być zbadany. Dzięki tej organizacji nawiązałem kontakt z leka­
rzami i opisałem objaw opadania krwinek, wyhodowałem nieznane zarazki
paratyfusu itp. Bakteriolog szpitalny winien być doradcą klinicystów,
a nie tylko wypełniać mechanicznie icli zlecenia.
Gdy major Damond wrócił z powodu choroby do Francji, zlikwidowa­
liśmy barak i urządziliśmy sobie pokoik w stajni. Przydzielono nam sta­
rego serbskiego żołnierza jakokucharza, mój ordynans był służącym i w ten
sposób urządziliśmy sobie życie nie tylko pracowite, ale nie pozbawione
pewnego wdzięku. Piękny park i pewna forma rodzinnego życia była
atrakcją dla wielu lekarzy i wojskowych, którzy nie mieli własnego domu.
Przyczyniło się też do tego to, że przy naszym stole mógł się rozmówić każdy
w swoim języku, gdyż l'armée d'Orient stanowiła zlepek różnych narodo­
wości, i często słyszało się u nas jednocześnie rozmowę w języku francu­
skim, angielskim, polskim, serbskim, rosyjskim i włoskim. Jak w kalejdo­
skopie przesuwały się różne typy, mogliśmy poznać i psychikę narodową,
i wzajemne stosunki, i obyczaje. Było to dla nas nie tylko ciekawe, poucza­
jące i przyjemne, ale umożliwiło w końcu zbadanie krwi różnych ras i na­
rodów, co w innych warunkach wymagałoby wielu lat pracy.
Chciałbym opowiedzieć o kilku ciekawych ludziach. Częstym gościem
naszym był szef sanitarny armii francuskiej, generał Riot. Był to lekarz woj­
skowy, chirurg, co zresztą miało o tyle niepożądane konsekwencje, że nie
52 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

przewidział głównej klęski armii wschodniej, mianowicie zimnicy. Był to


człowiek o nieprzeciętnej inteligencji i wykształceniu, un hom m e le ttré .
Umysłowość jego, tak samo jak i majora Damonda, przypominała Anatola
France'a, który był ich ulubionym pisarzem. Był to człowiek humanitarny
i łagodny, epikurejczyk, nie rozumiejący dyscypliny. Lubił dobre wino
i mawiał zwykle: „Jeżeli widzę ubogiego, który dolewa wodę do wina,
to go żałuję; jeżeli to robi zamożny, to nim gardzę". Miał, jak wszyscy
Francuzi, słabość do kobiet i często odwiedzał panie pielęgniarki, które od­
nosiły się z wielkim nabożeństwem do swego szefa. Lubił najwidoczniej
atmosferę kobiecości. Słuchy o jego słabostkach dotarły do Paryża i spe­
cjalna komisja parlamentarna przybyła, by te sprawy zbadać na miejscu.
Sam nam to, śmiejąc się, opowiadał. Powiedziano mu: „Mon général, on
dit que vous donnez les médailles des épidémies aux infirmières avec
lesquelles vous couchez". Na to odpowiedział szczerze (miał około sześć­
dziesiątki): „Mais vous exagérez mes forces, je donne les médailles des
épidémies à tout le monde". Ten argument całkowicie wystarczył komisji
i na tym się sprawa zakończyła. Swoich bakteriologicznych doradców nie
lubił, i miał dla nich mało szacunku.
Czarującym człowiekiem był również dyrektor szpitala, major Damond,
doskonały lekarz, człowiek szczery i niezależny. Ciasno mu było we
Francji, życie spędził w koloniach. Wielkie wpływy miała wówczas w Sa­
lonikach księżna Nariszkina. Początkowo dr Damond był naczelnym leka­
rzem jej szpitala, nie zniósł jednak specyficznie kobiecej, wtrącającej się
do wszystkiego gospodarki. Posiadał bodaj że najistotniejszą cechę ducha
francuskiego, niezależność myśli. Był szczerym demokratą, ale umiał na­
rzucić swoją wolę. Zaprzyjaźniliśmy się z nim bardzo jak również z innymi
lekarzami francuskimi. Wspominamy ich często jako dobrych ludzi i do­
brych lekarzy. Nowością był dla nas wielki wpływ kobiety, a raczej nie ko­
biety, ale kobiecości. Pielęgniarki, które przybyły z Francji, były wyszko­
lone, należały do lepszych sfer towarzyskich i nie można było ich porównać
z pseudopielęgniarkami, które poznałem w Valievo. Wkrótce do naszego
szpitala zaczęły zajeżdżać auta wojskowe; kobieta działa tam widocznie
jak magnes. Nie będę powtarzał ploteczek, ale jeden dowcip był zbyt do­
bry, by go pominąć. Panie pielęgniarki miały na ogół ostre języczki. Kie­
dyś nadeszła lista odznaczonych kobiet. Moja żona chciała powinszować
jednej z nich, okazało się jednak, że została pominięta. Ale ona nadrabiała
miną mówiąc: „Cela ne fait rien, au moins ma mère saura que je suis restée
vierge". Inna była brzydka, ale miała duże powodzenie. Kiedyś długo i sze­
roko tłumaczyła mojej żonie, że nie jest sztuką mieć powodzenie, gdy się
jest ładną. Być kochaną, gdy się jest brzydką, to dopiero jest dowodem
ARMÉE D’ORIENT 53

wartości. W przeciwieństwie do Angielek bardzo kobiece Francuzki


niechętnie szły na wojnę, a przynajmniej na front wschodni.
Nie wyróżniam innych kolegów, wszystkich wspominam mile, ale
najzabawniejsze wrażenie pozostawił lekarz Grek w służbie francuskiej.
Był on przez jakiś czas kierownikiem naszej stołówki. Kiedyś ukradziono
im barana. Nasz doktorek wziął dwu żołnierzy, poszedł w góry i z pierw­
szego lepszego stada wziął sobie barana. Nie mógł zrozumieć, dlaczego mu
kazano barana odstawić. Mieszkał z jakąś niewiastą, o której twierdził, że
jest je g o ... szwagierką. Kiedyś wstąpiłem do jego izdebki i ujrzałem
jedno łóżko. „Gdzie śpi pańska szwagierka?" — zapytałem. — Wskazał
dumnie na łóżko. — „No, dobrze, a Pan?” — zapytałem niedyskretnie. —
„Ja " — odpowiada — „sypiam pod łóżkiem". — Ale najserdeczniejsze sto­
sunki łączyły nas z Serbami, a przede wszystkim z szefem Służby Zdrowia,
płk. Romanem Sondermeyerem. Był to rdzenny Polak z Krakowa, wyjechał
jako młody lekarz na skutek pewnych przeżyć sercowycłi do Serbii i do­
szedł do najwyższych stanowisk. Był ceniony i kochany, ożenił się zSerbką,
miał troje czarujących dzieci: dwu synów na froncie i córką. Jeden z synów
był lotnikiem, jest obecnie szefem awiacji jugosłowiańskiej. Bywali u nas
bardzo często. Kiedyś spędziliśmy wspólnie wieczór wigilijny. Znalazłem
gdzieś Mickiewicza i Słowackiego, była choinka, śpiewaliśmy polskie ko­
lędy i czytaliśmy polskie poezje. Płakał, wspominając kraj i rodaków.
Brał kilkakrotnie moją żonę jako tłumaczkę na front, gdzie poznała księcia
George’a, który był kiedyś następcą tronu, ale jako zbyt nieopanowany
został od tronu usunięty. Był to dzielny żołnierz, ale rzeczywiście trochę
nieodpowiedzialny człowiek. Nienawidził dyplomacji. Gdy przyjeżdżał do
nas z wojewodą Misićem wymyślał na przedstawicieli rządu, niczym
największy rewolucjonista. Kiedyś w największym kłopocie przybył do
mnie płk Staić, późniejszy szef sanitarny Armii Serbskiej. „Panie docen­
cie, niech Pan mi prędko powie, co to jest antyanafilaksja'. Książę George
chce wiedzieć, a przecież nie mogę się zdradzić, że po raz pierwszy o tym
słyszę". Takie to mieli z nim kłopoty. Ażeby się zrewanżować żonie za
pełnienie funkcji tłumaczki, sprowadził lekarskiego Larousse’a, którego
przywiózł osobiście. Imponowała mu widocznie odwaga mojej żony.
W pewnej chwili zapytał bez ceremonii: „Kto z was nosi spodnie?". —
U jego brata Aleksandra, późniejszego króla — byłem kilkakrotnie jako
bakteriolog, odwiedzał nas zresztą w szpitalu swojego imienia, gdzie
później miałem pracownię. Był to człowiek niezwykle ujmujący i inte­
ligentny.1

1 Stan niewrażliwości po wstrząsie.


54 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Po pewnym czasie został przydzielony do mojej pracowni bakteriolog


serbski, dr Buli. Świetnie opowiadał kawały, ale duch wesoły i gawę­
dziarski nie znosił bakteriologicznej dłubaniny. Był dobrym kompanem
i dlatego Serbowie go lubili, choć woleli nie obarczać go żadną odpo­
wiedzialnością. Poznaliśmy tam również kilku malarzy Serbów, otaczanych
wielką opieką przez władze. Byli to ludzie o wielkich talentach i na ogół
dzieci ludu. Najbardziej zaprzyjaźniliśmy się z Miłowamovićem, który w y ­
k o n ał piękny portret mojej żony (niestety spłonął wraz z naszym mieniem).
Ojciec go odumarł w szóstym roku życia. Gdy miał lat 9 — matka wyszła
po raz drugi za mąż. Dotknęło go to tak silnie, że uciekł z domu i o włas­
nych siłach ukończył szkołę i kształcił się później w Monachium. Wzru­
szające było jego opowiadanie, jak wrócił jako dorosły i już wsławiony
malarz do wioski rodzinnej, i jak opiekował się później matką i siostrami.
Zakupiłem od niego piękne obrazy, drogie nam jako wspomnienie tamtej
wojny. Zabrali mi je później Niemcy, nie miałem przecież prawa posia­
dania czegokolwiek, a tym mniej dzieł sztuki.
Żołnierze serbscy byli umieszczani w szpitalach serbskich, francuskich
i angielskich. Wszystkie te szpitale znajdowały się w pobliżu, co umożli­
wiło nam zetknięcie się z lekarzami różnych narodowości. Rozpocznę od
kobiet Angielek. Niektóre szpitale prowadziły wyłącznie kobiety. Pamię­
tam dyrektorkę dr Mc Ilroy, później profesora w Londynie, dr Mc Niell,
Taylor, Emalie, dr Hutchison i wiele innych. Były one uosobieniem
żołnierskich cnót i zalet kobiecych jednocześnie. Gdzie były Angielki,
natychmiast wytwarzał się nastrój home’u. Posiadały przy tym odwagę
bohaterów. Gdy raz bomba wpadła do angielskiego kobiecego szpitala, ani
lekarki, ani pielęgniarki nie przerwały pracy. Część Angielek pracowała
w charakterze szoferek, wożąc rannych z pola bitwy. Podchodziły pod
samą linię obstrzału. Po wojnie wiele z nich zabrało z sobą i odchowało
sieroty serbskie. Jeszcze obecnie po tylu latach łączy nas z wieloma z nich
serdeczna przyjaźń. Również i Anglicy bynajmniej nie mają tej sztywności
i rezerwy, którą im się przypisuje. Okazywali nam i Serbom dużo serdecz­
ności i gościnności. A bawić się potrafią jak dzieci. Angielskie szkoły
świadomie nie przeciążają intelektu nadmiarem wykształcenia, ale
kształcą wolę, opanowanie, w sportach zaś zdobywają Anglicy to jedyne
fair play i poczucie dżentelmeństwa, które ich cechuje. Jedyną rzeczą,
która nas cudzoziemców raziła, był ich stosunek do Hindusów. Lekarz
Anglik nigdy nie siadał do stołu z lekarzem Hindusem, a mieliśmy sposob­
ność poznać kilku lekarzy hinduskich o wysokiej wiedzy i kulturze.
Nie tylko rasy białe wchodziły w skład armii wschodniej. Spotykaliśmy
tam również Hindusów, Malajów, czarnych, Arabów. Poznawaliśmy ich
ARMÉE D’ORIENT 55

sposób życia i częściowo odczuwania. Ale zaprowadziłoby mnie to zbyt


daleko, gdybym o tym wszystkim chciał mówić dokładnie, zwłaszcza że
badanie psychiki ludzkiej w oderwaniu od naturalnych warunków życia
me daje wglądu w istotne pobudki ducha. Pobyt o 4. po południu w Cafe
Floca w Salonikach ukazywał jedyny w swoim rodzaju kalejdoskop ras
i narodów. Jak daleka była monotonia typów psychicznych Szwajcarii
i jak obca postać tzw. emigranta, który uratował spokój i majątek
w państwie neutralnym, a nie zauważył, że stracił jeden z niewielu mo­
mentów, gdy można było brać udział w tworzeniu nowego świata.
Przejdźmy obecnie do spraw będących przedmiotem mojego zaintere­
sowania naukowego i działalności fachowej. W Macedonii z początku duru
plamistego nie było prawie zupełnie, cholera wygasła na Korfu, natomiast
pojawił się dur brzuszny, w końcu lata zaś i jesienią 1916 roku wybuchła
zimnica z niebywałą siłą i tylko dlatego nie złamała frontu bałkańskiego,
że po drugiej stronie frontu wojska austriacko-bułgarskie nie mniej od niej
ucierpiały. W Szwajcarii duru brzusznego nie było prawie zupełnie, tutaj
poznałem różne jego odmiany. Wkrótce wyhodowałem zarazki paraty-
fusu A, nieznane prawie w Europie przed wojną, które przyszły najpewniej
z wojskami hinduskimi, zalały na pewien czas Europę i zniknęły z niewia­
domych przyczyn. Wykryłem też nowy zarazek, który nazwałem paratyfu-
sem C. Zawiadomiłem o tym Sztaby Generalne aliantów pismem poufnym,
nie ogłosiłem tego od razu, tak błahe wydawało mi się wykrycie no­
wego zarazka, wobec dziejowej burzy. Dopiero w dwa lata później, gdy
pokazywałem na kursie moim uczniom wykryte bakterie i omawiałem ich
znaczenie dla epidemiologii Bałkanów, widząc ich zainteresowanie, uświa­
domiłem sobie znaczenie tego odkrycia i posłałem notatkę do ,,Lancet’u".
Ten typ Anglicy nazwali moim nazwiskiem! okazało się, że gra on dużą
rolę w epidemiologii Wschodu.
Najciekawsza jednak była tam zimnica. Nawet doświadczeni francuscy
lekarze kolonialni nie znali tej różnorodności objawów. Lekarz sądzi na
ogół, że objawy zimnicy polegają na prawidłowo powtarzającej się go­
rączce i dreszczach. Ale tam widzieliśmy ludzi, którzy jak gromem rażeni
padali i umierali przy stosunkowo nietypowych objawach. Widzieliśmy
ludzi, którzy ginęli w śpiączce lub umierali wśród objawów czerwonki,
duru brzusznego, zapalenia mózgu, itd. Bez pomocy bakteriologa niemoż­
liwe byłoby się domyśleć, że to były wszystko postacie zimnicy, głównie
podzwrotnikowej. Preparaty zimnicy, które posiadam z tych czasów, od­
znaczały się taką różnorodnością postaci i takim pięknem, że godzinami
mogłem je oglądać. Jeszcze przez wiele lat, już w Polsce, szkoliłem na
nich młodzież.
56 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Sam też ciężko chorowałem na zimnicę. Jest to dla mnie jedno z naj­
cięższych wspomnień z tej wojny. Pamiętam pierwsze objawy niepokoju,
jakieś uczucie grożącego niebezpieczeństwa, zdenerwowanie. Wysiłkiem
woli zmuszam się do zbadania krwi, i stwierdzam w niej zarazki pod­
zwrotnikowej zimnicy. Nie mogę i nie chcę chorować, i postanawiam wy­
leczyć się radykalnie za pomocą dużej dawki chininy. W użyciu były wów­
czas rozpuszczalne preparaty chininy z uretanem. Wspólnie z doktorem
Damondem postanawiamy wstrzyknąć dużą dawkę, 1,5 g do żyły. Zastrzyk
wykonuje żoną. Jeszcze igła znajduje się w żyle, gdy czuję dziwny smak
kamfory i padam zemdlony. Gdy się ocknąłem poczułem szalony huk
w głowie, ale jednocześnie miałem jakąś niesamowitą wizję pięciu cyfr,
których parzyste miały oznaczać rytm śmierci, a nieparzyste rytm życia.
Zwyciężyły nieparzyste i zacząłem powracać na ziemię. Otaczały mnie
głębokie ciemności. Z daleka słyszałem spazmatyczne szlochanie żony.
Uświadomiłem sobie, że ginę i że umieram w obłąkaniu. Zdążyłem jeszcze
wyrzec słowa: „ciemność dokoła, szaleję, ratujcie mnie" i znów zapadłem
w głębokie omdlenie. Ta walka pomiędzy życiem a śmiercią trwała 7 go­
dzin i jeszcze obecnie mam wrażenie, że było mi dane być na tamtym świę­
cie i wczuć się w jakąś niesamowitą rytmikę śmierci. Doznania moje były
najpewniej wywołane tym, że pod wpływem zatrucia chininą utraciłem
czucie, słuch i wzrok. Wywołało to wrażenie, że jestem gdzieś daleko na
innym świecie, w jakimś innym istnieniu. Wyratował mnie natychmia­
stowy krwioupust, dokonany przez doktora Damonda za pomocą kieszon­
kowego scyzoryka, i obfite wlewanie do żyły roztworu soli kuchennej.
Jest to jeden z niewielu przypadków, w którym ślepota po zastrzyku chi­
niny ustąpiła.
Gdy powróciłem do siebie, na ziemię, miałem uczucie, że widziałem
jakąś straszliwą realność, potężniejszą niż życie na ziemi. Chorowałem je­
szcze przez pół roku, co dwa tygodnie pojawiała się gorączka, trwająca
kilka dni. Często, czując zbliżający się atak, musiałem jeszcze wykony­
wać pracę w laboratorium. Przez długi czas jeszcze miałem uczucie obo­
jętności dla spraw tego świata jak ktoś, kto spojrzał w oczy strasznej
tajemnicy. Byłem bliski załamania, chociaż miałem świadomość patolo-
giczności mego stanu. Z depresji wyratowała mnie jazda konna i, być może,
pobudzające wina francuskie. Siła i jurność konia, gdy gonił po macedoń­
skich pustkowiach, wnikała we mnie radością życia. Koń mnie niejako
zasugerował swoją mocamością.
Była to już druga choroba, którą przebyłem. Pierwsza to był paratyfus A
wkrótce po przybyciu. Pamiętam szalony ból głowy i jakąś nieuchwytną
„malaise". Żołnierz serbski pobrał mi krew z żyły, badania dokonałem sam,
ARMÉE D’ORIENT 57

a gdy stwierdziłem we krwi paratyfus A, miałem, przyznaję ze wstydem,


pewne uczucie satysfakcji, że choruję na tak rzadką w Europie chorobę.
Przygotowałem się do śmierci i poleciłem żonę opiece doktora Sonder-
meyera, ale jakoś się wygrzebałem. Mimo choroby nie przerwałem pracy
z wyjątkiem okresów bardzo silnej gorączki. Pracy bowiem miałem
mnóstwo. Dolina Wardaru należy od najbardziej zazimniczonych okolic,
kilkaset zaś tysięcy żołnierzy zwiększyło liczbę podatnych osobników.
Ludność rdzenna choruje w wieku dziecięcym, dorośli tubylcy cierpią
dlatego na zimnicę utajoną, bez ostrzejszych objawów. Natomiast wojsko,
które przybyło z krajów nie znających zimnicy, cierpiało strasznie. Do
sztabu generalnego przyszedł raport o tajemniczych wypadkach nagłej
śmierci na froncie, które występowały czasem po bitwie, ale często bez
powodu. Wziąłem swoje utensylia i udałem się na front, by w samych
rowach wykryć przyczynę tajemniczych zgonów. Nie zapomnę tych badań
przeprowadzanych przy akompaniamencie wystrzałów armatnich. Przy­
czynę udało mi się wykryć — była to zimnica podwzrotnikowa. Już po
raz drugi byliśmy świadkami, jak potężnie wpływały epidemie na prze­
bieg działań wojennych. Pierwszy raz w Serbii, gdy dur plamisty przerwał
prawie działania wojenne, drugi — w Macedonii, kiedy to zimnica obez­
władniła obydwie armie. Nie będę rozpisywał się o walce z zimnicą,
wspomnę tylko, że lecznictwo opiera się obecnie na innych zasadach.
Wówczas próbowano leczyć dużymi dawkami chininy, ażeby zrealizować
postulat t h e r a p i a s t e r i l i s a n s m a g n a 1. Było to zresztą powodem,
dla którego wstrzyknięto mi tak dużą dawkę chininy. Obecnie dzięki pra­
com Jamesona i Komisji Higieny Ligi Narodów podaje się dawki stosun­
kowo niewielkie, ażeby wywołać przewlekłe zakażenie, wytwarzające
odporność. Znaleziono też nowe skuteczne środki (atrebinę i plasmochinę)
Wielką plagą armii była czerwonka. Panowały dwie jej postacie: bakte­
ryjna i pełzakowa. Ponieważ leczenie ich jest zgoła odmienne, pracownia
bakteriologiczna umożliwiająca rozpoznanie oddawała ogromne usługi.
Badanie jest subtelne i trudne. Zająłem się specjalnie czerwonką bakte­
ryjną i wykryłem zarazki nie dające się stwierdzić za pomocą większości
surowic, otrzymanych z pracowni angielskich, francuskich i włoskich,
a zlepiających się pod wpływem surowic chorych. Pracy tej niestety nie
zdążyłem ogłosić. Widziałem niejednokrotnie sekcje zmarłych na czer­
wonkę: grube jelita, opuchnięte i zgangrenowane, przedstawiały jedną
wielką ranę. Czerwonka była to jedyna choroba,, której się bałem. Docho­
dzenia epidemiologiczne niewiele dają wobec przenoszenie zarazków przez

1 Leczenie wielkimi dawkami w celu zabicia wszystkich zarazków.


58 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

muchy, których były miliardy. Czerwonka nie oszczędziła i domu kró­


lewskiego, zachorował na nią sędziwy król Piotr. W kale wykryłem za­
razki typów Flexnera w nieprawdopodobnej ilości.
Wspomnę jeszcze chorobę panującą na południu Europy, tak zwaną go­
rączkę papatacci. Nie jest ona śmiertelna, ale wywołuje nieznośne bóle
głowy, ból wszystkich mięśni i kilkodniową gorączkę: pozostawia dłuż­
szą depresję. Chorowaliśmy na nią oboje z żoną i ta choroba właściwie
ostatecznie nadwątliła moje siły, tak że zdecydowaliśmy się po dwuletnim
pobycie na paro tygodniowy odpoczynek w obozie dla rekonwalescentów
w górach w Vodenie. Tam zacząłem powracać do zdrowia. Poznaliśmy
wiele miłych ludzi, ale największe wrażenie robiła starsza Angielka, miss
Tubbet. Pracowała w obozie jako praczka. Mimo jej wykształcenia i to­
warzyskiego obycia, sądzono, że pochodzi ze sfer ubogich i prostych. Gdy
jednak trzeba było urządzić gabinet dentystyczny, miss Tubbet ofiarowała
na ten cel większą sumę pieniędzy. Okazało się, że jest to zamożna ko­
bieta, która pragnęła pomóc Serbom, a uważała, że pranie bielizny jest
równie potrzebne jak i inne świadczenia. Na ogół tak zwane panie z to­
warzystwa mają jakieś nieokreślone wyobrażenie o roli aniołów i nic
nieraz nie umiejąc, narzucają się ze swoją ofiarnością. Powtarzano tam
sobie dowcip, gdy taka pani - anioł pyta żołnierza, czy może mu umyć
twarz. „Może by jutro", odpowiada biedak, „dziś myto mi twarz 22 razy".
Naszkicowałem sytuację epidemiczną i na jej tle pracę mojej pracowni.
Ale w moim baraku bez podłogi dokonałem jeszcze jednej rzeczy ważnej
dla armii, mianowicie: wyprodukowałem szczepionkę przeciwtyfusową
i przeciwcholeryczną. Pierwsze szczepienia armii odbyły się na wiosnę
1916 roku szczepionką francuską. Musiano użyć jakichś szczepów niezwy­
kle toksycznych, bo po zastrzyku całe pułki leżały pokotem z gorączką
i obrzękami. Sam widziałem u ludzi starszych parę wypadków śmierci.
W wojsku dochodziło do formalnych buntów i dowództwa zawiadomiły
sztab generalny, że nie dopuszczą do szczepień ze względów wojskowych.
Poza tym szczepionka nie zawierała wykrytego przeze mnie paratyfusu C,
którego Francuzi jeszcze nie znali. Udałem się wówczas na front do wo­
jewody Misića. „Panie wojewodo", powiedziałem, „poznał mnie pan jako
człowieka, który potrafi improwizować. Mogę się podjąć przygotowania
szczepionki, która nie będzie wywoływała reakcji i wytworzy odporność
przeciwko szczepom miejscowym". „Jeżeli pan potrafi zrobić taką szcze­
pionkę, to ja pierwszy dam się nią szczepić i potrafię zmusić do tego żoł­
nierzy". Przystąpiłem do pracy, w której musiałem zaimprowizować
wszystko. Kazałem zrobić wielkie cieplarki, co prawda bez regulatorów,
żołnierze musieli podsuwać lub odsuwać lampy dniem i nocą, ażeby
ARMÉE D’ORIENT 59

utrzymać stałą temperaturę. Zamiast butelek specjalnych używałem bu­


telki od wody Vichy, zrezygnowałem z użycia agaru i wprowadziłem
dziesiątki różnych zaimprowizowanych ulepszeń. Do szczepionki uży­
wałem tylko szczepów miejscowych, których toksyczność wypróbowa­
łem na sobie i swoich żołnierzach. Ale, rzecz najważniejsza, przepoiłem
moich współpracowników, prostych żołnierzy, zrozumieniem ważności
naszego zadania. Zawrzała praca w dzień i w nocy, do pomocy miałem
jednego studenta i prostych żołnierzy. I wygrałem. Szczepionka zo­
stała przebadana na naszych żołnierzach, następnie posłana na front.
Wojewoda szczepił się pierwszy, za nim członkowie sztabu i wyżsi
oficerowie. Z wyjątkiem pierwszego szczepienia szczepionką francuską
wszystkie szczepienia do końca wojny były dokonywane szczepionką
przygotowaną w mojej pracowni. Odczynów nie było prawie żadnych,
dur brzuszny zanikł. Otrzymałem za to bardzo wysokie odznaczenie,
order Świętego Sawy trzeciego stopnia. Przez długie lata ceniłem to
odznaczenie jako wspomnienie pracy i spełnionego obowiązku.
Tak płynął czas w pracowni szpitala w Sedesie. Serbowie pragnęli jed­
nak stworzyć i u siebie ośrodek kultury lekarskiej i zorganizowali w Sa­
lonikach wielki szpital imienia następcy tronu, Aleksandra. Władze serb­
skie przeniosły tam moją pracownię i przydzieliły mi osobny budynek
złożony z pięciu pokoi. W jednym zamieszkaliśmy z żoną, resztę zarezer­
wowałem dla prac bieżących, naukowych i kursów bakteriologicznych. Po­
stanowiliśmy bowiem wspólnie z szefem sanitarnym armii, pułkownikiem
Staićem, wyszkolić serbskie kadry bakteriologiczne i przydzielić pracow­
nię każdej armii, nasze bowiem pracownie, związane ze szpitalami, nie były
w stanie obsługiwać frontu. Należało wybrać odpowiednich ludzi. Jako
pierwszy zgłosił się doktor Ivanić, młody lekarz, który uczęszczał na kursy
w Wiedniu, ale pragnął się specjalizować dalej. Drugiego znalazłem
w sposób następujący: Pułkownik Staić opowiadał, że poznał młodego
lekarza, który siedząc w rowie podczas bombardowania studiował me­
dycynę podzwrotnikową. „Panie pułkowniku, to jest nasz człowiek, proszę
mi go przysłać". Był to doktor Kosta Todorovic. Wreszcie przydzielono
mi dra Rankovica i kilku innych lekarzy i studentów. Z lekarzy obcokra­
jowców przydzielono mi Rosjanina, doktora Kossowicza. I wówczas roz­
począł się kurs bakteriologiczny, jedyny pod względem zapału i wyników.
Z rana miałem wykład po serbsku (opanowałem ten język w stopniu wy­
starczającym). Następnie odwiedzaliśmy chorych, omawialiśmy z leka­
rzami przypadki, co należy badać i jak interpretować wyniki, sami pobie­
raliśmy próby itd. Każdy słuchacz dokonywał badań pacjentów, których
poznał przedtem klinicznie. Radość przy każdym wyhodowanym zarazku
60 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

była nadzwyczajna. A gdy pokazywałem im rzeczy nowe, odkryte przeze


mnie, jak paratyfus C, entuzjazm był taki, że dopiero nim porwany napi­
sałem doniesienie i posłałem do angielskiego czasopisma.
Nauczyłem się tam jednego: że radosna wiedza potęguje chłonność
umysłu, że zbędny jest przymus, listy obecności itp., jeśli się wskazuje
młodym nieznane im światy i horyzonty. Nigdzie moja działalność peda­
gogiczna nie była tak owocna. Doktor Ivanić został po wojnie dyrektorem
pięknego zakładu higieny w Belgradzie, a następnie szefem Służby Zdro­
wia w Jugosławii. Doktor Todorovic został profesorem chorób zakaźnych
w Belgradzie, doktor Rankovic kierownikiem oddziału diagnostycznego.
Jeśli dodam do tego, że w Belgradzie kształcił się u mnie doktor Simić,
który został potem profesorem bakteriologii, a mój uczeń z Valieva, ma­
jor Savić został ministrem zdrowia, to mogę z dumą stwierdzić, że mój
wysiłek wydał bogaty plon. Na jednym z posiedzeń Komisji Ligi Narodów
powiedział wielki organizator higieny serbskiej, doktor Stampar, że poło­
żyłem podwaliny pod bakteriologię i higienę Jugosławii. Przyjąłem ten
komplement ze wzruszeniem. Niezależnie od tego pierwszego kursu orga­
nizowaliśmy kursy przeszkolenia dla lekarzy. Jak często wracałem z miasta
zmęczony widokiem wschodniej ruchliwości i zastawałem moich kocha­
nych chłopców pochylonych nad mikroskopami, rozentuzjazmowanych
i rozmarzonych. Taka działalność pedagogiczna jest możliwa jedynie w go­
rącej atmosferze walki i pragnienia odbudowy. Wprowadziłem też trans­
fuzję krwi do armii. Po wykładzie pobieraliśmy często krew jednego z nas
i wlewaliśmy ją do żyły za pomocą prostych, zaimprowizowanych przez
nas przyrządów. Dawcy krwi — moi uczniowie lub żołnierze, nie przesta­
wali nawet pracować po krwioupuście. Dotychczas jeszcze gardzę każdym,
który skąpi swojej krwi i boi się ją dać. Armia serbska była jedną z pierw­
szych, która stosowała transfuzję krwi na szerszą skalę. Pamiętam jeden
przypadek na oddziale mojej żony. Trupioblady żołnierz z chroniczną
zimnicą, 15 %> hemoglobiny. Pacjent drżał z zimna i dusił się skutkiem
braku tlenu, lekarze orzekli, że umrze. Tego chorego udało się odratować.
Dawaliśmy mu moją krew przez kilka dni, przez tydzień był między życiem
i śmiercią, lecz powoli nabierał kolorów i sił, gdy zaś wyjeżdżałem z Sa­
lonik pracował w ogrodzie. Miał już powyżej 60% hemoglobiny. O tym
przypadku myślałem, gdy otwierałem wiele lat później pierwszy Między­
narodowy Kongres Transfuzji Krwi w Rzymie.
Po kilku miesiącach otrzymaliśmy od Amerykanów połowę pracownie
bakteriologiczne i wysłaliśmy je na front. Pracowały bardzo owocnie. Moi
uczniowie stali się duszą sanatoriów swoich armii. Doktor Ivanić i doktor
Kosta Todorovic przyjechali do mnie do Warszawy, by szkolić się dalej
ARMÉE D’ORIENT 61

w naszym zakładzie. Swój odczyt habilitacyjny rozpoczął dr Todorović od


wspomnienia swojego pierwszego nauczyciela bakteriologii, który przybył
do ginącego narodu, swój piękny zaś podręcznik chorób zakaźnych za­
opatrzył wstępem, w którym wspomina mnie z wdzięcznością. I dla mnie
jest Kosta najmilszym uczniem nie tylko ze względu na swoje niezwykłe
zdolności, ale ze względu na zapał i zalety charakteru. Po wojnie dr Stam-
par rozwinął w Jugosławii wspaniałą działalność jako higienista, utworzył
szereg zakładów higieny i nadał im wielkie kompetencje wykonawcze.
Zwiedzając je, na każdym kroku widziałem ślady pracy moich uczniów.
W r. 1928 wspólnie z Komitetem Higieny Ligi Narodów braliśmy udział
w otwarciu Szkoły Higieny w Zagrzebiu. Miałem przemawiać w imieniu
zakładów: polskiego, czeskiego i węgierskiego. I powiedziałem im wów­
czas po serbsku: „Nie tak dawno przyjeżdżaliśmy, by was uczyć. Teraz
przyjeżdżamy, ażeby uczyć się od was. I wierzcie, jest to największa
nagroda dla nauczyciela". Później wygłosiłem w Belgradzie odczyt,
w którym omawiałem dalszy rozwój idei naukowych, zapoczątkowanych
w skromnej pracowni wojskowej. Dr Dranic zaś poprzedził mój odczyt
wspomnieniem kursu, który pozostawił tak głębokie ślady w historii
higieny i bakteriologii w Serbii.
Dr Kossowicz, mój rosyjski współpracownik, wrócił po wojnie do Pa­
ryża, gdzie został pracownikiem Instytutu Pasteura i zyskał bardzo dobre
imię w bakteriologii francuskiej. Kontynuował badania, zapoczątkowane
w Macedonii, we Francji i w Afryce, i uzyskał ważne przyczynki sero-
antropologiczne. Gdy jestem w Paryżu, oprowadza mnie; spędzam u niego
i jego czarującej żony, Norweżki, przemiłe chwile. Wspominamy wówczas
egzotyczne czasy macedońskie i myślimy, że życie może być ciekawe dla
tych, którzy go się nie boją.
Pozostaje jeszcze omówienie prac naukowych. Wspominałem już o od­
kryciu zarazka duru rzekomego, nazwanego przeze mnie para-C. Pobie­
rając krew od chorych na zimnicę, zauważyłem szybsze opadanie krwinek
i opracowałem dokładną metodykę badania tego zjawiska. Przeprowa­
dziłem również dokładną analizę i oddzieliłem zjawisko to od zlepiania
własnych krwinek w zimnie, które opisałem dopiero później w Warszawie.
Przyśpieszone opadanie krwinek opisał w 1918 roku badacz szwedzki
Farreus i na Zachodzie uważa się, że to on był odkrywcą tego zjawiska.
W rzeczywistości odkrył je Polak Biernacki dawno przed wojną, a moje
spostrzeżenia zostały ogłoszone rok przed Farreusem. Ogłosiłem je pod­
czas wojny, w r. 1917, w prasie szwajcarskiej, wówczas mało czytanej, i dla­
tego moja praca uszła uwagi. Ja zauważyłem to zjawisko przy zimnicy, cho­
robie w Europie dość rzadkiej, natomiast Farreus zastosował je do gruźlicy,
62 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

gdzie posiada to duże znaczenie. Dotychczas uważam metodę ogólnie


przyjętą Farreusa za niedokładną, gdyż nie uwzględnia podkreślonego
przeze mnie czynnika niedokrwistości, który wpływa na opadanie
krwinek.
Ale najwięcej płodne były badania nad grupami krwi u różnych na­
rodów i ras. Już z Dungernem majaczyło nam się zbadanie świata pod
względem serologicznym. Tutaj znaleźliśmy się w jedynym zbiorowisku
różnych ras i narodów i to, co wymagałoby wielu lat badań, podróży itp.,
mogło być dokonane w ciągu kilku miesięcy. Zwróciliśmy się do sztabów
generalnych o pozwolenie dokonywania tych badań wśród żołnierzy i do­
znaliśmy jak najdalej idącego poparcia. Rozpoczęły się badania o fanta­
stycznym przebiegu, które poza wynikami naukowymi dostarczały nam
niezaznanych emocji. Pamiętam, w towarzystwie przydzielonego nam ofi­
cera Anglika udaliśmy się na front Strumy do wojsk hinduskich. Gdyśmy
wracali, byliśmy eskortowani przez kawalerię hinduską na białych ko­
niach, a jednocześnie w powietrzu odbywała się walka dwóch samolotów.
Badaliśmy i czarnych, i Anamifów, i Malgaszy, a każdą rasę w jakiejś
swoistej atmosferze. Do każdego narodu trzeba było inaczej przemawiać.
Anglikom wystarczyło powiedzieć, że chodzi o cele naukowe. Wobec
naszych przyjaciół Francuzów pozwoliliśmy sobie na żart, że powiemy
i m ... z kim mogą bezkarnie grzeszyć. Czarnym, że badanie krwi wykaże,
komu należy się urlop. I czarne dłonie wysunęły się pośpiesznie ku nam.
Przykre były jedynie badania u Rosjan. Było to już po rewolucji i pokoju
brzeskim. Wojska rosyjskie w Macedonii nie chciały się już bić i były
używane do prac drogowych. Stan nerwowy żołnierzy był tak zły, że
mdleli przy pobieraniu krwi. A przecież chodziło tylko o ukłucie palca
i pobranie kilku kropel. Ale przejdźmy do wyników.
Okazało się, że cechy 0, A i B, występują u wszystkich badanych ras
i narodów. Zbadaliśmy Anglików, Francuzów, Włochów, Serbów, Buł­
garów, Rosjan, Greków, Żydów, Hindusów, Anamitów, Malgaszy, Arabów
i Murzynów. Jednakże występują w nierównej proporcji. Cechę A stwier­
dziliśmy w przewadze tylko u narodów europejskich, i to północnych. Na­
tomiast grupa B, rzadsza w Europie, była częstsza u narodów Azji i Afryki.
Odkrycie to uczyniło prawdopodobnym wniosek, że cechy grupowe po­
wstały na dwóch krańcach świata, cecha A gdzieś na północy Europy,
B w Azji, może na dalekich wyżynach Tybetu lub w Indiach. Widocznie,
parte odwiecznym niepokojem, wędrowały narody z zachodu na wschód
i ze wschodu na zachód, krzyżując się z sobą, aż powstały zespoły rasowe,
przetopione w kuźni wspólnej historii w jeden naród. Badając krew po­
szczególnych narodów, możemy odcyfrować ich odległą przeszłość. Trudno
ARMÉE D’ORIENT 63

mi opisać, z jaką emocją protokołowaliśmy nasze spostrzeżenia. Pracą


ogłosiliśmy wspólnie z żoną. Żona miała odczyt w angielskim towarzystwie
lekarskim w Salonikach, ja w francuskim.
Fantastyczne były losy tej pracy: posłałem ją najpierw do British
Medical Journal i przez kilka miesięcy nie otrzymywałem odpowiedzi.
Zniecierpliwiony, napisałem list do redakcji, że znaczenie tej pracy prze­
kracza zwykłe doniesienia lekarskie i że należy przecież wyzyskać sku­
pienia różnych narodowości i ras na wojnie. W odpowiedzi odesłano mi
manuskrypt z krótkim listem, że praca nie interesuje lekarzy. Byłem wów­
czas przedstawicielem małych narodów, uważanych za kulturalnie niżej
stojące. Nie zdarzyło mi się nigdy przedtem, by redakcje odsyłały mi prace.
Przypomniałem sobie, co prawda, następujące zdarzenia. O pierwszym opo­
wiadał mi profesor Rubner, że wykrył prawo ekwiwalencji energetycznej
pokarmów, gdy był asystentem Voita. Voit uważał to za taki nonsens, że
zagroził dymisją, jeśli to ogłosi. Praca leżała dłuższy czas w biurku. Drugie
zdarzenie opowiedział mi sekretarz towarzystwa przyrodników w Zurychu,
dr Schoch. Przyszedł do niego kiedyś jeden z profesorów i zgłosił na po­
siedzenie doniesienie swojego asystenta z następującym komentarzem:
„Nie jest to nic szczególnego, ale może macie wieczór wolny; chciałbym
iść na rękę młodemu". Okazało się, że było to pierwsze doniesienie Ein­
steina o teorii względności.
Próbowałem w mojej nieskromności pocieszać się takimi analogiami,
ale było mi ciężko na duszy. Posłałem pracę do drugiego pisma lekarskiego,
„Lancet", ale tym razem zapewniłem sobie poparcie przyjaciół Anglików.
Przez dłuższy czas nie wiedziałem, czy praca została przyjęta. W listopadzie
1919 roku przybyłem do Warszawy i przechodząc obok redakcji Kuriera
Porannego, rzuciłem okiem na wystawioną gazetę. Jakby mię kto obuchem
uderzył: Ujrzałem artykuł, że morze krwi w czasie wielkiej wojny nie zo­
stało przelane na próżno, albowiem dwaj angielscy lekarze... itd. Nastę­
puje opis naszego odkrycia i nasze nazwiska. I rzeczywiście, trudno było
o pracę, która miałaby dalej idące konsekwencje. Stała się ona podstawą
nowej gałęzi antropologii i porównywano jej znaczenie później z odkryciem
różnic w budowie czaszek przez Retzimsa. Posyłano specjalne ekspedycje
w celu badania ras ginących i specjalne kongresy poświęcano tej sprawie.
Po raz pierwszy'miałem głęboką satysfakcję w r. 1928 na Międzynaro­
dowym Zjeździe Antropologów w Amsterdamie, gdzie została utworzona
specjalna sekcja i gdzie przedstawiałem wyniki badań już nie tylko wła­
snych, ale i międzynarodowych. Dzięki tym pracom utrzymywałem przez
całe życie korespondencję z badaczami wszystkich krajów i dały mi one
najwięcej emocji. Ilekroć bywam na kongresach i przedstawiam wyniki
64 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

prac, czuję że właściwie punktem szczytowym nie jest chwila przekazania


zrealizowanej idei innym, lecz chwila jej poczęcia. I gdy piszę obecnieotych
międzynarodowych badaniach, wspominam nieskończone rozmowy z Dun-
gernem, wojnę, wyciągnięte białe i kolorowe ręce. Ale z największym
wzruszeniem wspominam jedną scenę: gdy w Salonikach pewnej nocy
usłyszeliśmy straszny wybuch i sądziliśmy, że bomba padła na nasz szpital.
Zerwaliśmy się i żona ratowała przede wszystkim, w pierwszym odruchu,
który jest zawsze najistotniejszy... zeszyt z wynikami i protokołami na­
szych badań. Był to chrzest bojowy mojej żony. Droższa niż życie była
jej praca.
Tak spędzałem czas w Salonikach. W napięciu i marzeniu. Porzuciłem
doskonały warsztat pracy w Zurychu, by rzucić się w wir życia. Do po­
mocy miałem tylko wierną towarzyszkę. A los pozwolił mi stworzyć
naukę, i znaleźć uczniów, i zawiązać węzły trwałej przyjaźni, które do­
piero wplatają jednostkę w życie gromady. Ale poza tym nauczyłem się
rozmawiać z szarym człowiekiem i słyszeć pieśń, nie przez wszystkich
słyszaną pieśń ziemi, co chce rodzić, i narodu, co się budzi do życia i żyć
pragnie. Wiele lat później stanąłem znowu przed podobnym zagadnieniem,
gdy nie mając nic prócz pragnienia przyjścia z pomocą, musiałem budować
od podstaw nowe życie. I ta ostatnia próba udała mi się poniekąd. Ale nie­
stety była to pieśń dla skazanych na zagładę. Nie było mi później dane
cieszyć się plonem.
Gdy przyszły dni ostatecznej ofensywy na froncie macedońskim, udałem
się z pracownią do szpitali przyfrontowych w celu badania bakteriologii
ran. Zwróciły wówczas uwagę badania nad różnicami w przebiegu
zakażeń przyrannych w zależności od flory bakteryjnej. Widziałem tam
ciężkie walki i straszne obrazy zgorzeli gazowej, gdy kończyny w oczach
czernieją i śmierć ich jest zapowiedzią śmierci żołnierza. Wyhodowałem
wiele szczepów, ale niestety nie zbadałem ich dokładniej, gdyż tymczasem
porwały mię inne zadania, już u nas w kraju.
Pamiętam dzień zwycięstwa i rozejmu w listopadzie 1918 roku. Nie
piszę o szale, który ogarnął wszystkich, ani o wzruszeniu, gdy przyszła
wiadomość o Niepodległej Polsce. Przyjechał do nas z tą wiadomością
pułkownik Sondermeyer i ze wzruszenia płakaliśmy we troje. Jakżeż się
dusza rwała do kraju. Nie mogłem jednak jeszcze opuścić placówki. Do­
piero w 1919 roku na wiosnę wyjechaliśmy z pracownią i szpitalem
statkiem do Dubrownika (Raguza). Jak nam pod koniec ciążył Wschód
i monotonny błękit zawsze pogodnego nieba, jak nam tęskno było do
chmur i do iglastych lasów, i do czegoś nieuchwytnego, co nie jest ani
powietrzem, ani ziemią, ani rośliną, ale jest wszystkim, jest życiem w wa­
ARMÉE D’ORIENT 65

runkach, w których się wzrosło, gdzie każdy powiew wiatru, każde drzewo
i każdy ptak, jest wspomnieniem. Pamiętam, gdy statek zbliżał się do
Dubrownika, z daleka widać było pinie i cyprysy, przypominające nasze
sosny i topole. Rozkoszna, ożywcza, świeża zieleń. Żołnierze zaczęli
śpiewać tę pieśń zrodzoną na Korfu „Tam daleko" — i wszyscy, bez wy­
jątku wszyscy, płakali. Bo była to pieśń życia, co cierpi, ale odradza się.
Był to głos ojczyzny, którą się wita po długich latach rozstania.
W Dubrowniku spędziliśmy kilka dni. Cudowne jest to miasto łączące
w sobie słowiańską zadumę i wykwint epoki Odrodzenia. I lud tam
jest piękny. I mowa pieszczotliwa, jakieś włosko-serbskie dźwięki. Przy­
dzielono nam trzy wagony towarowe, które doczepiono do pociągu jadą­
cego do Belgradu. Droga trwała kilka dni, przejeżdżaliśmy przez Bośnię,
zwiedziliśmy Serajewo. W Belgradzie przydzielono mi budynek w szpitalu
wojskowym, gdzie zamieszkaliśmy. Demobilizacji jeszcze nie ogłoszono,
ale napięcie walki zaczęło ustępować. Nie było już kalejdoskopu różnych
ras i narodów. Był naród miły i prosty, który pragnął odbudować swój
kraj i zabliźnić rany. Ale nie było się już w centrum wielkich wydarzeń.
I znów zacząłem nieodparcie tęsknić, ale już nie tylko za dalą. Bo zaczęło
się we mnie coś nieznanego. W młodości nie zależało mi na domu i nie
lubiłem dzieci. A teraz zacząłem tęsknić za spokojem domu i życiem
rodzinnym u siebie w kraju, gdzie się jest jak drzewo, które zapuszcza
korzenie.
P O W R Ó T D O K R A J U

W ciągu czterech lał służby, mimo ciężkich chorób, raz tylko korzystałem
z 2-tygodniowego urlopu zdrowotnego. Postanawiamy zatrzymać się przez
10 dni nad jeziorem Bied w Sławonii, a następnie spędzić dwa tygodnie
w Wiedniu. W czasie wojny poznałem nieznane mi gałęzie medycyny, ale
pragnąłem poznać obecnie niektóre pokojowe zagadnienia bakteriologii.
(Produkcja i miareczkowanie surowic itp.). Wreszcie — przyznam — czu­
łem się „schłopiały". Praca w pracowniach szpitalnych polega na ogół na
spostrzeganiu, w wielkich zakładach teoretycznych na tworzeniu nowych
koncepcji i ich sprawdzaniu. Jest to pewna gimnastyka, nadająca myśli
lotność, którą się zatraca przy pracy spostrzegawczej. J a wolę raczej
myśleć niż spostrzegać i po kilku latach pracy „spostrzegawczej" w ode­
rwaniu od wielkich centrów naukowych czułem się intelektualnie zdekla­
sowany. Sądziłem, że myśl ludzka wybiegła daleko, podczas gdy ja utkną­
łem w rejestrowaniu rzeczy istniejących. Gdy przyjechałem do Belgradu,
odebrałem rzeczy pozostawione w Valievo, a między innymi odbitki moich
prac. Czytałem je tak, jakby je pisał ktoś obcy. Takie dalekie i tak ie ...
mądre. Uczucie przy czytaniu własnych prac, jak gdyby były one pisane
przez kogoś mądrzejszego, było niesamowite.
Postanowiłem w Wiedniu zorientować się w piśmiennictwie i w niezbyt
„schłopiałym" stanie zaprezentować się w kraju.
Zatrzymujemy się w Zagrzebiu. Pierwsze miasto, które nie przypomina
Wschodu. Stwierdzam, jak bardzo jestem słęskniony za Europą, za go­
tykiem i jego odpowiednikiem w naturze: sosną i topolą. Tęsknię za
chmurami. Tak mię widocznie znużył styl bizantyjski, niebo wiecznie
niebieskie i zgiełk Wschodu. Pamiętam poranek w Zagrzebiu: targ pełen
owoców i kwiatów, kobiety ładnie ubrane, budzą się jakieś niejasne
wspomnienia. Oglądamy potężne rzeźby Mestrovića, miasto, operę, mu­
zeum i wreszcie zakłady uniwersyteckie. W końcu Bied nad cudnym
jeziorem. Pierwsze lasy iglaste i chłód potoków, i wykwint hotelu. To już
nie wojna, nie zgiełk Salonik. Mam pecha: przeżywam ostatni nawrót
POWR0T d o k r a ju 67

zimnicy, spędzam całe 10 dni w łóżku lub w fotelu. W iedeń... Nie


będę pisał o ówczesnym głodzie w Wiedniu, ani o psychice warstw ongi
panujących, które budziły się nagle w roli zwyciężonych. Pragnę jedynie
wspomnieć ludzi nauki.
W Wiedniu spotkałem Paltaufa, Pieką, Landsteinera i Bachera.
Paltauf, słynny dyrektor Instytutu Sero-Terapeutycznego, patrzył na
mnie niechętnym okiem. Wróciłem z wrogiego obozu i nie życzył sobie,
abym pracował w Zakładzie. Odwiedziłem prof. Pieką, sławnego farma­
kologa, opowiedziałem mu o tym. Oburzył się niepomiernie. „Jakto, prze­
cież my na Wydziale chcemy się wydźwignąć, chcemy znów przyciągnąć
sfery międzynarodowe. Nie jesteśmy już stolicą wielkiego państwa,
ale chcemy być stolicą ducha. Ja to panu załatwię". Czuję się obrażony
i żądam piśmiennego zaproszenia. Moja następna rozmowa z Paltaufem
jest poprawna, ale zimna. Zaczynam pracować u Bachera, w pracowni
należącej do Zakładu Paltaufa, ale położonej na przedmieściach Wiednia.
Bacher jest doskonałym fachowcem, przyjmuje mię bardzo mile, pokazuje
mi wszystko. Obecnie jest profesorem w Turcji; uniknął szczęśliwie
prześladowań.
Ale największe wrażenie zrobił na mnie Landsteiner. Poznałem go na
Kongresie Mikrobiologów w Berlinie w roku 1913. Był to piękny mężczyzna,
wysoki, ogromne czoło, męska postawa. Tutaj widzę rozbitka. Jest wyraźnie
głodny. Mówi mi z uczuciem bólu: „Gdy moje dziecko prosi o chleb z masłem,
nie mogę mu go dać". Obiecuję, że postaram się w Szwajcarii o zaproszenie
dla jego dziecka. Landsteiner pokazuje mi swoje pierwsze prace o związ­
kach białka z ciałami nieorganicznymi. Kontynuując prace Pieką, włączał
on różne ciała chemiczne do drobiny białka i za pomocą specjalnej meto­
dy wykazał, że nawet proste drobiny nieorganiczne mogą w pewnych
warunkach wywoływać przeciwciała. Odkrył nowe światy dla serologii.
Rozbudowa tego kierunku wyłoniła nową naukę i pozwoliła zrozumieć
istotę swoistości serologicznej. Porwały mnie zupełnie horyzonty tych
prac. Landsteiner otrzymał później nagrodę Nobla za grupy krwi. Za­
służył nie na jedną, ale na dwie nagrody, ale ... nie za grupy krwi, lecz za
chemoantygeny. Grupy krwi bowiem, aczkolwiek odkryte przez Land­
steinera, stały się podstawą nowej nauki dzięki wprowadzeniu ich do
genetyki i antropologii. Opowiadam Landsteinerowi i o naszych spostrze­
żeniach sero-antropologicznych, które go ze swej strony porywają. Nie
możemy się dość nagadać. Spędzam kilka godzin u niego, a po paru dniach
rewizytuje mnie w hotelu. Rozmowa z nim zaspakaja jakiś szalony głód
myślenia, którego nie mogłem zaspokoić na wojnie. Zachłystuję się wprost
owym przerzucaniem idej. I myślę, jacy byli szczęśliwi ci, którzy nie byli na
68 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

wojnie i mogli przez cały czas przebywać w swych pracowniach. Żegnając


się mówi Landsteiner: „Panie kolego, jakżeż jestem szczęśliwy, że mogłem
nareszcie pomówić z kimś o serologii. Przecież jestem tu zupełnie sam".
Zrozumiałem wówczas, że wędrujący po szczytach myśli są wszędzie
samotni. Zrozumiałem to i później, gdy zwiedziłem stolicę serologii,
Frankfurt nad Menem. Landsteiner w międzyczasie uzyskał stanowisko
w Instytucie Rockefellera w Nowym Yorku, otrzymał wszystkie możliwe
nagrody bakteriologiczne niezależnie od nagrody Nobla i słusznie jest
uważany za największego geniusza w nauce o odporności. A jednak był
dziwnie niezaspokojony. Gdy mu gratulowałem z powodu otrzymania na­
grody Nobla, odpisał mi, że posiadam to, czego on nie ma: własny Zakład.
Przypuszczam, że może chodziło nie tylko o Zakład, ale o cały kompleks
wrażeń, o życie w swoim kraju.
Zaczynam studiować piśmiennictwo. Przystępuję do tego z uczuciem
własnej niższości, i przeglądając je, widzę, że Sachs, najwybitniej­
szy uczeń Ehrlicha, nie tylko potwierdził nasze badania z Klingerem
nad dopełniaczem, ale przyjął je, zarzucając zawiłe (skomplikowane)
hipotezy Ehrlicha. Poczułem się jak ktoś, kto się czuł ubogi, a naraz za­
uważył, że nim nie jest. Moja praca widocznie nie poszła na marne. N aj­
większą tragedią dla uczonego jest poczucie 'bezcelowości wysiłku, gdyż
praca naukowa oznacza ofiarę życia. Dla Pettenkofera było ciosem,
że Koch jego prac nad cholerą. . . nawet nie zauważył. Każdy badacz po­
siada prace, które mimo wartości mijają nie spostrzeżone. Nawet odkrycia
wielkiego Mendla musiały zostać odkryte po raz drugi. I pomiędzy moimi
pracami są takie, które ja szanuję, a które przeszły nie spostrzeżone. Nauka
amerykańska np. nie zauważyła moich prac o dopełniaczu. Prace takie są jak
dzieci przedwcześnie zmarłe. Bolesne są takie spacery po cmentarzu
własnych myśli. Czytając prace Sachsa, widziałem jednak, że prace mojej
młodości nie przeminęły bez echa.
Zakupiłem masę książek. Posiadałem walutę pełnowartościową i czułem
się w Wiedniu jak Krezus. Po dwóch tygodniach pobytu wyjechałem.
I wreszcie granica polska. Ogarnęło mnie wzruszenie, którego nie jestem
w stanie opisać. Pierwsze okrzyki: „herbata, bułeczki", wzruszają mnie
do- łez. Wracam przecież do kraju po piętnastu latach. W Warszawie,
wychodzę z dworca, chciałbym uściskać każdego przechodnia. Głosy
kobiece, jakiś charakterystyczny alt odczuwam jak muzykę. Wchodzę
do mieszkania matki. Nie zastaję jej: pielęgnuje umierającą babkę. Matka
nie wiedziała dokładnie, kiedy wrócę. Ale stół jest nakryty i na nim
wszystko, co w dzieciństwie lubiłem, żaden szczegół nie jest pominięty.
W jej wspomnieniu żyłem jako mały jedynak. I wówczas zapomniałem
POWRÓT DO KRAJU 69

i o wojnie, i o nauce, i o Szwajcarii, poczułem się małym chłopcem, szczę­


śliwym, że ktoś wie, że lubię polędwicę... I rozpłakałem się jak dziecko.
Taki był mój powrót do kraju. Z początku wzruszałem się na widok
gotyku i sosen, później, gdy usłyszałem pierwsze głosy: „herbata, bu­
łeczki", a później, gdy znalazłem na stole dowód, że żyję w sercu Matki.
To była ojczyzna.
Niewielu było Polaków, którzy pracowali w pracowniach naukowych za
granicą, i z tych nie wszyscy wrócili do kraju. Wrócił Narutowicz. Spotka­
łem się w kilka lat po jego śmierci z jego przyjacielem w Szwajcarii. Mówił,
że Narutowicz jechał do Polski, by — jak twierdził — odbyć służbę woj­
skową, którą jest winien swojemu krajowi. Ale mówił, że po odbyciu jej
wróci do Szwajcarii, którą uważał za drugą ojczyznę. Wrócił zza granicy
zoolog Janicki, botanik Basalik, wrócił — przynajmniej na pewien czas —
Rajchman i wróciłem ja. Ale nie powróciła wielka Skłodowska, nie po­
wrócił Danysz, nie powrócił Babiński, ani Pożerski, ani bracia Minkowscy,
ani Muttermilch. Złożone są pobudki ludzkich czynów. Może ten, który
odnalazł drugą ojczyznę, mniej tęskni. A może człowiek jest jak drzewo,
które tylko w młodym wieku przeszczepić można na inną glebę.
Wyjechałem z kraju mając lat 18, wróciłem mając lat 35. Była jesień
1919 r. Nie nęciła mnie już ani kariera naukowa za granicą, ani odradza­
jące się życie w Jugosławii, która stała mi się tak bliska. Każde wrażenie
wywoływało we mnie jakieś utajone oddźwięki. Odnosiłem wrażenie, że
każdej chwili zapuszczam korzenie i odnajduję jakieś ukryte pokarmy,
których pragnęło całe moje jestestwo. Byłem jak ktoś, który żył tylko
intelektem, a tutaj otwarły się szeroko podwoje duszy i zacząłem się wsłu­
chiwać w ongiś słyszane dźwięki i nakazy i wspomnienia. W Szwajcarii
i w Serbii byłem niejako sam, bez przeszłości. Musiałem własnym wy­
siłkiem wypełnić przestrzeń wokoło mojej osoby. A tutaj, gdy spojrzę
wstecz, wspominam i dumania mojej młodości, i życie podziemne, i tęsknotę
tułacza, a przede mną Polska i zaczątek nowego życia i pokolenia, co
przyjdą. I poczułem wówczas różnicę: w ojczyźnie ma się i przeszłość
i przyszłość, na obczyźnie tylko teraźniejszość. Wiek młody bujny i zdo­
bywczy pragnie przede wszystkim być, wiek dojrzały pragnie być ogniwem
pomiędzy tym, co było, i tym, co będzie.
I tak zdecydowaliśmy się z żoną pozostać w kraju.
Ż Y C I E W W A R S Z A W I E

Z acząłem się rozglądać za warsztatem pracy. Widziałem przed sobą dwie


możliwości: karierę akademicką lub też pracę w zakładach badawczych
Ministerstwa Zdrowia. Organizacja uniwersyteckich zakładów pracy szła,
jak zauważyłem, dziwnie luzem. Mimo istnienia odpowiedniej komórki
w Ministerstwie Oświaty, nie odnosiło się wrażenia, by był gospodarz, dba­
jący o całość i starający się przyciągnąć wszystkich Polaków, którzy zdo­
byli wiedzę za granicą i znali potrzeby organizacyjne i naukowe. Natomiast
sprawy sanitarne leżały w rękach człowieka, który wybiegał myślą daleko
naprzód i brał sobie do serca całość zagadnień zdrowia publicznego. Był
nim dr Ludwik Rajchman. Młode lata spędził w Londynie, gdzie poznał
higienę anglosaską i wyrobił sobie wielkie stosunki w Anglii i w Ameryce.
Gdy Polska odzyskała niepodległość, Rajchman rzucił natychmiast Londyn
(nie miał zobowiązań wojskowych, jak ja), wrócił do kraju i objął Cen­
tralny Zakład Epidemiologiczny, a właściwie całokształt higieny w Mi­
nisterstwie Zdrowia. Gdy wojska niemieckie wycofywały się, udał się na
front i wspólnie z młodym lekarzem powiatowym, drem Czesławem Wro­
czyńskim (późniejszym szefem Służby Zdrowia), mimo niebezpieczeństwa
zakupił od Niemców kilka pracowni wojskowych i przywiózł je do War­
szawy. Następnie zakupił dla Ministerstwa będące w budowie sanatorium
dla umysłowo chorych i opracował plamy jego adaptacji na zakład epide­
miologiczny. W małym domku obok, w tzw. Ciglerówce, umieścił na razie
pracownię i tam go odwiedziłem. Uzgodniliśmy placówkę dla mnie: miał
powstać Zakład Badania Surowic, mający za zadanie kontrolę produkcji
państwowej i prywatnej, Ministerstwo postanowiło bowiem upaństwowić
istniejący zakład produkcji przy Towarzystwie Naukowym, ale zezwolić
także na produkcję prywatną.
Zakład mój miał zatem, choć na mniejszą skalę, odpowiadać Zakładowi
Terapii Doświadczalnej we Frankfurcie nad Menem. Uzgodniliśmy zakres
działania i skład personelu: przewidziałem trzech asystentów, zaspokajało
to na razie moje potrzeby. Jak zobaczymy, zakres mojej pracy stał się
ŻYCIE W WARSZAWIE 71

później znacznie większy. Minister Zdrowia Janiszewski żądał jednak


konkursu, co nie było właściwe, gdyż byłem wówczas jedynym polskim
docentem z mojej dziedziny. Nie mogąc się doczekać nominacji, wyje­
chałem do Szwajcarii i do Belgradu, w celu zlikwidowania moich spraw
i pożegnania ludzi, z którymi współpracowałem. I zdecydowałem się
wrócić do kraju z myślą, że jakoś to będzie. W Szwajcarii pozostałem dwa
tygodnie, pożegnałem się z wydziałem i zlikwidowałem mieszkanie. Pie­
niądze, które miałem w walucie szwajcarskiej zaoszczędzone w czasie
wojny (13 000 franków szwajcarskich), posłałem do kraju. Przecież waluta
potrzebna była krajowi. Uczyniłem to w czasie inflacji, z tym skutkiem, że
zaledwie mogłem sobie pozwolić na kupno skromnego mieszkania. Nie
pozostało mi nic. Wysokość pensji urzędniczej w czasie inflacji nie wy­
starczała na najskromniejsze potrzeby. Oczekiwaliśmy wówczas dziecka.
Żona była zmuszona do podjęcia natychmiastowej pracy zarobkowej. Ob­
jęła posadę lekarza szkolnego, a później lekarza Ubezpieczalni.
Wróciłem ostatecznie do kraju w styczniu 1920 r. Znalazłem nominację
podpisaną bez konkursu przez ministra Chodźkę. Wojna nie była jeszcze
ukończona. Ministerstwo Spraw Wojskowych chciało mnie zmobilizować
i powierzyć funkcję centralnego epidemiologa, ale Ministerstwo Zdrowia
nie zgodziło się, chcąc jak najszybciej zbudować warsztaty pokojowej
pracy. W międzyczasie szybko wykończano główny budynek zakładu.
Pracę rozpocząłem w jednym pokoju, ale wkrótce musiałem przejąć inne
funkcje. Paderewski wyjeżdżał do Genewy na posiedzenie Ligi Narodów
i brał z sobą dra Rajchmana, który doskonale znał stan sanitarny Wschodu.
W Rosji szalały epidemie duru plamistego i cholery, wojna z wrogiem ze­
wnętrznym i wojna domowa spowodowały tam największe epidemie, jakie
znał świat. Na ziemiach polskich miały być zatrzymane epidemie idące ze
Wschodu. Musiałem wówczas zastępować Rajchmana w jego funkcjach
dyrektora Zakładu Epidemiologicznego. Wreszcie należało zakupić za gra­
nicą niezbędne przyrządy i poznać technikę miareczkowania surowic
w Zakładzie Terapii Doświadczalnej we Frankfurcie, gdzie przed wojną
były wytwarzane wzorce i rozsyłane do wszystkich krajów.
Trudno jest przedstawić powojenne życie naukowe bez narzucenia tła.
Dlatego muszę przerwać ciągłość opowiadania i nawiązać do dawniejszych
wspomnień. W pierwszej połowie 1920 r. byłem kilkakrotnie w Niemczech
dla dokonania zakupów i zwiedzenia Zakładu we Frankfurcie n. M. Moje
wspomnienia odzwierciadlają nastroje uczonych niemieckich. Na margi­
nesie wspomnę: w roku 1920 w lecie wybuchła olbrzymia epidemia czer­
wonki w Polsce i Rząd Polski zakupił i zapłacił w wytwórni surowic
Behring-Werke większą ilość surowicy przeciwczerwonkowej. S o c j a ­
72 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

l i s t y c z n y rząd niemiecki potraktował jednak surowicę leczniczą jako


pomoc wojenną, mimo że surowica została zamówiona przez Ministerstwo
Zdrowia, a nie przez Ministerstwo Spraw Wojskowych, i zatrzymał cały
transport.
W Berlinie odwiedziłem Zakład Higieny i chciałem otrzymać różne
szczepy bakteryjne, nie mające zresztą nic wspólnego z wojną. Dyrektor
Zakładu, prof. Fluegge, nie pozwolił mi ich wydać, jako przestawicie-
lowi państwa wrogiego. Ażeby zwiedzić Zakład we Frankfurcie, nale­
żało mieć specjalne pozwolenie ministerstwa. Byłem zmuszony udać się
do tego Zakładu, gdyż był to wówczas jedyny ośrodek standaryzacji
surowic na świecie. Później została ona przeniesiona przez Komitet Higieny
Ligi Narodów do stolicy państwa neutralnego, Kopenhagi, właśnie dla
uniezależnienia jej od względów politycznych.
Dyrektora Zakładu we Frankfurcie, Kollego, znałem z opinii o nim
w Bemie, gdzie był przez dłuższy czas profesorem. Zachowywał się tak
agresywnie, że w pewnej chwili szwajcarscy studenci i lekarze urządzili
mu kocią muzykę, przy czym podobno z najdalszych okolic Szwajcarii
zjechali się jego uczniowie, ażeby wziąć udział w tej uroczystości. Liczy­
łem się zatem z nietaktem z jego strony i z góry nastawiłem się na ostrą
obronę. Rzeczywiście przywitał mnie słowami: „Panie kolego H., czy słyszał
pan coś o pokoju wersalskim?" Przy tym pytaniu obecny był cały personel
Zakładu. Odpowiedziałem z całym spokojem: „Panie profesorze, Niemcy
i Polacy walczą z sobą od stuleci, ale jeżeli dobrze odważyć sumę krzywd
i niesprawiedliwości, których wyście doznali od nas, a my od was, to
przewaga, przyzna pan, jest po naszej stronie". Zrobiło to na nim wi­
docznie wrażenie, gdyż stał się uprzejmy. Nie uważał jednak za potrzebne
zaprosić mnie, jak to się zwykle dzieje w stosunku do uczonych zza granicy.
Zaprosił mię tylko prof. Sachs, który był jedynym z dawnych współpra­
cowników Ehrlicha i reprezentował w Zakładzie tradycje dawnej szkoły.
Zaprzyjaźniliśmy się z nim bardzo. Próbował mię uspokoić: „Kolie —
mówił Sachs — w rzeczywistości nie jest złym człowiekiem, ale źle się
czuje, jeżeli nie zrobi komuś z rana awantury". Widywałem Kollego
później na posiedzeniach Komisji Standaryzacyjnej Komitetu Higieny
Ligi Narodów i opowiem o tym później, gdy będę szkicował rozwój po­
wojennych stosunków naukowych. Jedna rzecz mnie bardzo uderzyła.
Byłem kiedyś sam na sam z żoną prof. Sachsa, która mi mówiła, że mąż
jej jest taki szczęśliwy... że może wreszcie mówić o serologii. Wieko­
pomne prace Ehrlicha wyszły przecież z Zakładu we Frankfurcie i zda­
wałoby się, że zaledwie kilka lat po jego śmierci żywe będą jeszcze
jego tradycje. Ja przynajmniej jechałem do Frankfurtu, jako do stolicy
ŻYCIE W WARSZAWIE 73

serologicznej świata. A tu uczucie samotności, na które skarżył się również


Landsteiner w Wiedniu. Pamiętam też moją rozmowę z Roną, znanym
biochemikiem w Berlinie. Pracowało u niego około 50 lekarzy różnych
narodowości. A skarżył się przede mną: „Oni wszyscy jedynie chcą czegoś
ode mnie, nikt mi nic nie chce dać". Jakże później ja sam odczułem ten
stan samotności, gdy byłem na pozór otoczony całym sztabem współ­
pracowników.
Pamiętam, w powrotnej drodze z Berlina: granica między Polską
a . . . Poznańskiem. Poznańscy żandarmi drą polskie dokumenty i zabie­
rają Polakom środki spożywcze, wywożone z Poznańskiego do wy­
głodniałej Warszawy. Wolę o tym nie wspominać. Na tle nastroju wza­
jemnego rozżalenia narodów i uczonych i szalejącej grozy epidemii,
idącej ze Wschodu, można dopiero zrozumieć wspaniały wysiłek Rujch-
mana, dążącego do osiągnięcia porozumienia między uczonymi i wspólnego
wysiłku w walce z chorobami zakaźnymi.
Życie moje do takiego stopnia zazębiało się o ten wysiłek międzynaro­
dowy, że nie mogę pominąć poszczególnych etapów, nawet o ile w pewnych
poczynaniach nie brałem bezpośredniego udziału.
W Warszawie zostały zorganizowane międzynarodowe wykłady z dzie­
dziny chorób zakaźnych. Organizacja ich w Polsce została powierzona
pułkownikowi Szymanowskiemu, późniejszemu profesorowi. Jako wy­
kładowców zaproszono uczonych różnych państw, które brały udział
w wojnie światowej. W związku z tym mieliśmy możność poznać kilku
uczonych. Najlepsze bodaj wrażenie zrobił znany rumuński badacz, prof.
Cantacuzene, doskonały uczony i przemiły człowiek. Bywał u nas w domu
często i zauważył, że moja mała córeczka rwie się tylko do barwnych
sukienek. Po powrocie do kraju przysłał jej piękną lalkę w stroju lu­
dowym, by zaspokoić, jak pisał, jej potrzebę piękna i barw. Ciekawe
wykłady miewał prof. Barykin z Moskwy. Kiedyś zorganizowaliśmy nawet
odczyt ogólny w obecności ministra Chodźki, na którym Barykin mówił
0 pracach uczonych rosyjskich, dr Sparrow zaś, pracowniczka nasza, o pra­
cach uczonych polskich nad durem plamistym. Mały szczegół, charaktery­
styczny dla ówczesnych czasów: już na drugi dzień otrzymałem poufne za­
pytanie od prokuratora, czy prawdą jest, że w Zakładzie podobno kontaktu­
jemy się z bolszewikami. A przecież chodziło o oficjalną akcję międzynaro­
dową, którą się opiekował nasz rząd. Przybył też urzędnik Gesundheitsamtu
z Berlina, dr Berger, człowiek spokojny i kulturalny. Był też prof. Abel
z Jeny, któremu przez kilka lat posyłaliśmy później nasze polskie pisma
naukowe, zawierające streszczenia w językach angielskim, francuskim
1 niemieckim. Po kilku latach nagle prof. Abel napisał, że prosi o niepr/.y
74 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

syłanie pisma, które nie jest wydawane „in allgemein verständlicher Kul-
tursprache".
Epidemie grożące ze Wschodu narzucały konieczność, by świat do­
pomógł nam w zorganizowaniu pomocy. Polska sama była zbyt uboga,
by ponosić ciężar walki z durem plamistym i cholerą. Liga Narodów po­
słała Komisję Przeciwepidemiczną, na czele której stanął Rajchman.
Polska otrzymała wielkie środki, które umożliwiły stworzenie kąpielisk,
szpitali itp. W Baranowiczach została zorganizowana kwarantanna i nasz
Zakład stworzył tam pracownię bakteriologiczną w celu wychwytywania
nosicieli cholery. Mimo poszczególnych ognisk cholerycznych wśród jeń­
ców bolszewickich epidemia cholery nie przeszła do kraju ani na Zachód.
Ale muszę przyznać, że z punktu widzenia bakteriologicznego jest to za­
gadka, albowiem mimo wielu dziesiątków tysięcy badań u uchodźców
w Baranowiczach, pracownia nie wykryła ani jednego nosiciela cholery.
Natomiast kwarantanna ta powstrzymała dur plamisty, choć poległo tam
wielu lekarzy i pielęgniarek. Prace Komisji Epidemicznej przybrały wkrótce
inny kierunek: dr Rajchman zastał powołany do Genewy na dyrektora
lekarskiego Ligi Narodów. Jego zastępcą w Zakładzie był z początku
dr Sierakowski, następnie dr Celarek; kierownictwo naukowe było w moim
ręku. W roku 1926, w związku z otwarciem Szkoły Higieny, stworzono
nowy statut Zakładu. Mój Zakład Badania Surowic oficjalnie włączono do
Zakładu Epidemiologicznego, którego częścią składową była w między­
czasie wybudowana Szkoła Higieny, Zakład Kontroli Środków Spożyw­
czych i Instytut farmaceutyczny, Oddział diagnostyki i inne pokrewne
zostały objęte jako Dział Bakteriologii i Medycyny Doświadczalnej, mój
zakład zaś włączony jako Oddział Kontroli Surowic. Zostałem mianowany
dyrektorem Działu Bakteriologii i Medycyny Doświadczalnej, kierowni­
kiem Oddziału Kontroli Surowic i zastępcą dyrektora, którym był dr Rajch­
man. Zasięg moich obowiązków powiększył się niepomiernie, zwłaszcza
jeśli się weźmie pod uwagę, że Dział mój obejmował również i filie.
Zanim przejdę do omówienia zasięgu prac, muszę pokrótce wspomnieć
poczynania organizacyjne, które włączyły Zakład w orbitę wielkiego mię­
dzynarodowego ruchu sanitarnego. W Warszawie w roku 1922 odbyła się
pierwsza międzynarodowa konferencja zwołana przez Ligę Narodów
w sprawie zwalczania epidemij na Wschodzie. Dr Rajchman wygłosił wielki
referat, który zwrócił powszechną uwagę na zagadnienia Wschodu jako
zarzewia epidemij. Jako przedstawiciele państw przybyli zarówno szefo­
wie Służby Zdrowia jak i uczeni. Wszystkich uczonych zaprosiłem do
siebie, przywiązując do tego wielkie znaczenie, gdyż była to pierwsza próba
zespolenia na gruncie towarzyskim uczonych, należących ongiś do wrogich
ŻYCIE W WARSZAWIE 75

obozów. Pamiętam, między innymi gośćmi byli Castellani, Cantacuzene,


Otto i wielu innych. W roku 1926 została otwarta Szkoła Higieny przy
licznym udziale uczonych całego świata. Uważałem sobie znów za obo­
wiązek skupić uczonych u siebie na gruncie towarzyskim, mimo że nie
posiadałem żadnego funduszu dyspozycyjnego. Nie mógłbym sobie na to
pozwolić, gdyby nie praca mojej żony.
Wkrótce Amerykańskie Towarzystwo Pomocy Żydom (Joint) ofiarowało
Zakładowi 40 000 dolarów na kupno Amelina, gdzie został stworzony
I Ośrodek Zdrowia w Polsce i bursa dla słuchaczy Szkoły Higieny. Chodziło
nie tylko o ułatwienie pobytu słuchaczom Szkoły, ale również o większy
wpływ wychowawczy, możliwy jedynie w życiu zespołowym. Jednocześnie
Fundacja Rockefellera przekazała Ministerstwu szereg stypendiów dla szko­
lenia urzędników sanitarnych w Ameryce. Dr Rajchman zorganizował wy­
mianę urzędników sanitarnych i zwiedzanie poszczególnych państw.
Dzięki międzynarodowym stypendiom Rockefellera nasi lekarze zwiedzali
zagranicę, a zagraniczni lekarze zwiedzali nasz Zakład lub pracowali w nim.
I w ten sposób wytworzył się swoisty ruch międzynarodowy, który w Pol­
sce opierał się o Zakład i Szkołę Higieny. Zakład stał się ośrodkiem kon­
taktu międzynarodowego również i na gruncie naukowym. Komitet Hi­
gieny Ligi Narodów utworzył Komisję Standaryzacji Surowic i Szczepio­
nek, z którą współpracowałem od początku i której stałym członkiem
zostałem później. Przewodniczącym był prof. Madsen z Kopenhagi, uczony
wielkiej miary. Komisja objęła później miareczkowanie hormonów i wi­
tamin pod przewodnictwem prof. Dale, laureata Nobla. Zainicjowała też
pewne prace zespołowe, w których brałem udział, wciągając do pracy
współpracowników nie tylko Zakładu, ale i z filii.
Pierwszym tematem było miareczkowanie surowicy przeciwczerwon-
kowej i standaryzacja metod serodiagnostycznych w kile. Prace te płatne,
aczkolwiek skromnie, ale we frankach szwajcarskich, stanowiły dużą po­
moc dla teoretyków. Poza tym miałem co rok posiedzenie Komisji za gra­
nicą, co mi umożliwiało wyjazdy i utrzymywanie bezpośredniego kontaktu
z uczonymi. Witym okresie inflacji wyjazd za granicę bez podobnej pomocy
był niemożliwy. Dr Rajchman przyjeżdżał co pewien czas z Genewy, urzą­
dzaliśmy wówczas w Zakładzie posiedzenia, na których zdawał sprawę
ze swoich poczynań międzynarodowych, a później zazwyczaj odbywało
się przyjęcie towarzyskie, na które zapraszaliśmy elitę naukowo-lekarską
Warszawy. Niejednokrotnie przyjeżdżali również uczeni zagraniczni z od­
czytami, które się odbywały w Zakładzie. W ten sposób Zakład Higieny
stał w centrum życia naukowego i sanitarnego, tym bardziej, że wspaniałe
wykończenie Szkoły Higieny przez Fundację Rockefellera uczyniło ją nic-
76 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

zwykle reprezentacyjną. Zakład i Szkoła Higieny posiadały piękne wyposa­


żenie zewnętrzne, powagę i skromny wykwint, który działał na wyobraźnię
zarówno Polaków jak i gości zagranicznych. Nieraz mówili mi studenci,
że atmosfera Zakładu i Szkoły Higieny napawa ich uczuciem szacunku,
który na przykład bójki studenckie czynił czymś nie do pomyślenia.
Wszystko to wytworzyło poczucie wspólnoty, tak iż członkowie Zakładu
czuli się niejako jedną rodziną. W międzyczasie wrócili koledzy stypen­
dyści: Ludwik Aniigstein, który ukończył Szkołę Medycyny podzwrot­
nikowej w Londynie i objął oddział parazytologii; Feliks Przesmycki,
który został po pobycie w Ameryce moim adiunktem, a później kierow­
nikiem Oddziału Diagnostyki i inspektorem filii1; Stanisław Sierakow­
ski, który przywiózł z pobytu w Ameryce wiele nowych metod; Józef Ce-
larek, który świetnie rozwinął dział produkcji; Marcin Kacprzak, gorące
serce i świetne pióro; Bruno Nowakowski, późniejszy profesor higieny
w Wilnie i Krakowie; Stanisława Adamowiczowa, biorąca udział w ruchu
międzynarodowym kobiet; Helena Sparrow, która wprowadzała u nas
później nowoczesne metody szczepień; Edward Grzegorzewski, umysł
subtelny i wnikliwy; Józef Lubczyński; A. Sznioliis, najlepszy inży­
nier sanitarny w Polsce. Ponieważ i szef Służby Zdrowia, Czesław
Wroczyński, był stypendystą Rockefellera i jako taki był ściśle zwią­
zany z Zakładem, długoletni zaś minister Zdrowia, dr Chodźko, zo­
stał dyrektorem Szkoły Higieny, zrozumiałe jest, że zebrała się istotnie
elita, która była w stanie pokierować życiem sanitarnym, dydaktycz­
nym i naukowym w Polsce. Nakładało to wszystko na mnie ogromne
obowiązki, zarówno organizacyjne, jak i reprezentacyjne, albowiem w rę­
kach naszych była dźwignia, za pomocą której można było ruszyć z posad
sanitariat i naukę polską. W ten sposób dopiąłem tego, o czym marzyłem:
mogłem pracować dla kraju, posiadając najpiękniejszy warsztat pracy,
jakim kiedykolwiek dysponował polski uczony.
Praca w Zakładzie realizowała jedną dziedzinę moich zamierzeń, ale nie
wszystkie. Pragnąłem również działalności pedagogicznej, gdyż czułem do
młodzieży nieprzeparty pociąg i uważałem właściwie za moje powołanie
nie zagadnienia organizacyjno-sanitarne, lecz pedagogiczne i naukowe.
W roku 1924 zlecono mi na Wolnej Wszechnicy Polskiej wykłady nauki
0 odporności. Słuchacze, a właściwie głównie słuchaczki WWP, były chętne
1pilne, toteż z ochotą tam wykładałem i chętnie przebywałem w towarzystwie
profesorów. Wolna Wszechnica Polska jako uczelnia wolna posiadała
swoiste możliwości kształtowania działalności pedagogicznej, niezależnie

1 Obecnie jest Naczelnym Dyrektorem (1946).


ŻYCIE W WARSZAWIE 77

od określonego zawodu, tam też zdobyłem wielu wartościowych uczniów


i uczennic. Ale tęskniłem również za życiem uniwersyteckim, za możnością
wykładów dla studentów medycyny. Statut uniwersytetu nie przewidywał
Jednak wykładowców innych, jak profesorów zwyczajnych i nadzwyczaj­
nych, docentury zaś wymagały ubiegania się i egzaminów na Wydziale.
Nie miałem wielkiej ochoty ubiegać się o docenturę, ani tym mniej zda­
wać egzaminów przed Wydziałem, uważając, że ani moja przeszłość nau­
kowa, ani stanowisko nie pozwalają mi na to.
I dotychczas myślę, że było to dużą luką w statucie uniwersyteckim,
ponieważ utrudniało, a nawet uniemożliwiało przyciągnięcie uczonych
jako wykładowców poza zwykłą karierę docenta, która na ogół odpowiada
raczej ludziom młodym. Profesor bakteriologii, Roman Nitsch, postąpił jednak
taktownie, gdyż w imieniu kilku profesorów zwrócił się do mnie z listem,
zapraszającym mnie na docenturę. Wobec tego powołując się na ten list
napisałem do Wydziału, że chętnie będę brał udział w nauczaniu mło­
dzieży. Wydział ze swojej strony zwolnił mię z wszelkich egzaminów z wy­
jątkiem bardzo zresztą przyjemnego odczytu przed Wydziałem. W ten
sposób w roku 1926 uzyskałem docenturę na wydziale lekarskim uniwer­
sytetu warszawskiego. W tym samym czasie wydział farmaceutyczny
zwrócił się do mnie o objęcie wykładów zleconych z bakteriologii dla stu­
dentów farmacji, co chętnie uczyniłem. Wydział farmaceutyczny nie czynił
mi żadnych trudności w sprawie programu i ilości godzin. W ten sposób
mogłem wykładać całokształt bakteriologii dla studentów farmacji, miałem
kursy serologiczne dla studentów medycyny, na wykłady moje uczęszczali
studenci Wszechnicy i wreszcie objąłem wykłady o odporności dla lekarzy
powiatowych w Szkole Higieny. Moja działalność pedagogiczna, wyko­
nywana dla uniwersytetu w godzinach pozabiurowych, obejmowała nor­
malną działalność pedagogiczną profesora, a poza tym miałem kierownic­
two Zakładu. Różnorodna działalność pedagogiczna dawała mi wgląd
w zagadnienia nauczania higieny, które omówię osobno. Ale i to nie wy­
starczało mi jeszcze. Należało tworzyć odpowiednie towarzystwa naukowe,
wydawać pisma naukowe i dać całej nauce polskiej możność wypowiada­
nia się w językach obcych. Prace drukowane jedynie po polsku na ogół
uchodzą uwagi świata, wydrukowanie zaś pracy za granicą wymaga zna­
jomości języka i pewnych stosunków, które nie każdy posiada, szczególnie
Jeśli się wychował w kraju i za granicą nie pracował. Omówię najpierw
zagadnienie pierwsze, jak mi się udało stworzyć archiwalne pismo polskie.
W Polsce istniało początkowo tylko jedno pismo lekarskie tygodniowe:
,,Polska Gazeta Lekarska". Pismo to jako przeznaczone dla klinicystów,
me mogło pomiesziczać prac większych z protokołami. Do tego jest nie­
7i! HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

zbędne s|)(‘cj(ilne pismo archiwalne. Dr Rajchman uzyskał subwencję na


wydawanie „Przeglądu Epidemiologicznego", który zamieszczał prace
/, dziedziny bakteriologii i epidemiologii. Pismo wychodziło pod redakcją
S. Adamowiczowej, następnie H. Raabego. Po wydaniu dwóch numerów
w związku ze stabilizacją złotego minister Grabski cofnął subwencję i na­
sze pismo zawisło w próżni. Wówczas porozumiałem się z kolegami
uniwersyteckimi, w pierwszej linii z prof. Hornowskim. Był to człowiek
niezwykły i jako umysł, i jako charakter. Świetny mówca, świetny patolog,
kochał młodzież i również bliskie mu były losy nauki jako całości. Zapro­
ponowałem mu stworzenie wspólnego organu dla medycyny doświad­
czalnej. Z zapałem przystąpił do realizacji tego pomysłu.
Zaprosiliśmy jeszcze do komitetu redakcyjnego szereg profesorów z róż­
nych gałęzi wiedzy, a pismu daliśmy nazwę: „Medycyna Doświadczalna
i Społeczna". Stało się ono organem Szkoły, Zakładu Higieny i katedr teore­
tycznych Wydziału Lekarskiego w Warszawie, później pozostałych także
Wydziałów Lekarskich w Polsce. Ale jak zdobyć prenumeratorów? Grosza
nie mieliśmy na uruchomienie pisma. Uczyniliśmy to w sposób następujący:
Istniały wówczas w Polsce trzy firmy farmaceutyczne wytwarzające sal-
warsam: Spiess, Kiełbasiiński-Pozowski i Knoff. Produkty ich podlegały
kontroli w moim Zakładzie, w związku z czym byłem z nimi w kontakcie.
Zwróciliśmy się do nich, by wspólnie zakupywali 300 egzemplarzy i po­
przez Koła medyków rozdawali studentom. W ten sposób chcieliśmy na­
uczyć studentów korzystania z prac źródłowych i zdobyć pewien stały
fundusz. Pamiętam, posiedzenie odbyło się w Zakładzie Anatomii Patolo­
gicznej u prof. Homowskiego; byli na nim obecni panowie: Otolski,
Kiełbasiński i Knoff. Zgodzili się natychmiast. Niejednokrotnie później
mogłem stwierdzać ofiarność i uspołecznienie naszego przemysłu farma­
ceutycznego i aptekarskiego. Znalazło to później również wyraz w stwo­
rzeniu uniwersyteckiego Zakładu Farmacji.
Następnym krokiem była propaganda. Prof. Szymanowski, który został
współredaktorem pisma, napisał piękną odezwę. Na posiedzeniach nauko­
wych towarzystw lekarskich występował prof. Hornowski, cieszący się
największą popularnością, z apelem o podtrzymanie pierwszego polskiego
pisma teoretycznego. Puszczaliśmy w obieg listy prenumeratorów. Powo­
dzenie było duże. Uzyskaliśmy w ten sposób powyżej 500 abonentów, co
razem z 300 opłacanymi przez przemysł farmaceutyczny prenumeratami
stanowiło pokaźną liczbę. Biliśmy po 1000 egzemplarzy. Po kilku latach
zrezygnowaliśmy z pomocy przemysłu i stanęliśmy o własnych siłach. Pre­
numerować jednak musieli wszyscy asystenci zakładów, należało to po­
niekąd do dobrego tonu. Wobec małej liczby zakładów naukowych w kraju
ŻYCIE W WARSZAWIE 79

jest to warunkiem istnienia każdego pisma naukowego, by prenumerował


je każdy pracownik niezależnie od biblioteki zakładu. Redaktorami i wy­
dawcami byliśmy prof. Szymanowski i ja, później zaprosiliśmy do współ­
pracy dra Marcina Kacprzaka, który zresztą wziął na siebie główny ciężar
wydawnictwa. Korekty językowe i naukowe robiła moja asystentka p. R.
Amzelówna. Było to niezbędne, gdyż lata zaborów nie przeszły bez śladu,
większość autorów studiowała lub poznawała naukę za granicą, toteż język
ich zawierał często rusycyzmy i germanizmy. Pragnąłbym podkreślić, że
praca wydawnicza, redaktorska i korektorska były bezpłatne. Co więcej,
zarówno redaktorzy jak i członkowie komitetu redakcyjnego mimo wkła­
danej pracy opłacali abonament. Mimo to liczba abonentów spadała, i to
niestety dotyczyło wszystkich pism naukowych w Polsce. Starsi, którzy
poczuwali się do obowiązku podtrzymywania rodzimego piśmiennictwa,
wymierali, a duch młodych był niestety mało ofiarny. Zastali Polskę
w okresie budowy i nie czuli się odpowiedzialni za tę budowę. Od czasu
do czasu korzystaliśmy z pomocy Departamentu Służby Zdrowia, kie­
dyśmy wydawali numery poświęcone zjazdom naukowym. W ten sposób
przed wojną wyszło około 30 tomów. Dobrze się przysłużyła „Medycyna
Doświadczalna" polskiej nauce. Streszczenia prac oryginalnych były dru­
kowane również w językach zachodnio-europejskich i pismo rozsyłaliśmy
bezpłatnie do wszystkich większych zakładów świata. Było to propago­
wanie wyników naszej nauki. Gdy spoglądam wstecz na skromne po­
czątki, z dużym zadowoleniem stwierdzam, że była w tym zasługa mo­
jego optymizmu i mojej wiary, choć więcej pracy włożyli w to Kacprzak
i Szymanowski. Gdy pismo powstawało, mało kto wierzył, by mogło
mieć przyszłość.
Przejdźmy obecnie do towarzystw naukowych. W Warszawie zastałem
Towarzystwo Lekarskie. Miało ono na ogół charakter kliniczny i wy­
kłady czysto teoretyczne nie cieszyły się powodzeniem. Ponadto Towarzy­
stwo owiane było duchem antysemickim. Przyzwyczajony do towarzystw
naukowych na Zachodzie, czułem, że podobne „robienie polityki" nie od­
powiada zadaniu towarzystw naukowych. Podzieliłem się tą myślą z prof.
Hornowskim, który był tego samego zdania. Postanowiliśmy założyć towa­
rzystwo nowe, czysto naukowe, które obejmowałoby nie tylko zagadnienia
medycyny teoretycznej, ale i biologii. Pozyskaliśmy prof. Sosnowskiego,
biologa, późniejszego rektora Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
Postanowiliśmy założyć Towarzystwo Biologiczne, ale jednocześnie rozsze­
rzyć jego zadania. We Francji istniało Société de Biologie, posiadające filie
w wielu krajach związanych z kulturą francuską. Towarzystwo to wy­
dawało biuletyny, które rozchodziły się w całym świecie. Połączenie na­
80 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

szego projektowanego towarzystwa z francuskim otworzyłoby polskiej


nauce od razu okno na świat. Poszczególni autorzy nie musieliby się indy­
widualnie starać o wydrukowanie swoich prac za granicą, gdyż mieliby
publikację zagwarantowaną przez fakt wygłoszenia odczytu w naszym
towarzystwie. Francuskie Towarzystwo Biologiczne zwracało się do nas
z propozycją, chodziło tylko o sfinalizowanie umowy. Zainteresowaliśmy
naszym planem szereg profesorów z Warszawy i innych miast uni­
wersyteckich. Mimo widocznej korzyści okazało się, że sprawa zor­
ganizowania w kraju podobnych towarzystw nie była rzeczą prostą.
Kraków np. stanął na stanowisku, że polskie warsztaty naukowe nie są
dość rozwinięte i że w świetle nauki międzynarodowej będziemy wyglą­
dali zbyt ubogo. Nam z Hornowskim i Sosnowskim obcy był podobny pe­
symizm, sądziliśmy raczej, że może Akademia Umiejętności w Krakowie
obawiała się, iż Towarzystwo Biologiczne odciągnie autorów od publiko­
wania w Akademii. Myśmy natomiast stali na stanowisku, że publikowanie
w Akademii jest zbyt uciążliwe, gdyż dostępne jedynie poprzez członków,
że autorzy nie-członkowie, a tych była znaczna większość, nie mogą bronić
swych prac bezpośrednio na posiedzeniach i wreszcie, że wydawnictwa
wszelkich akademii są zaszczytnym grobem dla publikowanych w nich
prac. Prace naukowe, ażeby nie zginąć, muszą pojawić się w piśmiennic­
twie czytanym i rozpowszechnionym. Delegat z Poznania robił nam naj­
rozmaitsze trudności, które mocno trąciły sabotażem. Pamiętam, w pew­
nej chwili prof. Homowski zakomunikował mi, że musimy przejść do
porządku dziennego nad obiekcjami delegata z Poznania, gdyż według
jego wiadomości prywatnych, chodziło o utrącenie idei Towarzystwa
Biologicznego. Inne trudności były ze Lwowem. Pragnął on utworzenia
Towarzystwa o charakterze akademii; członkami mieli być tylko wy­
bitni uczeni i profesorowie, pozostały szary tłum mógł tylko przed­
stawiać prace za pośrednictwem członków. Koledzy warszawscy, prze­
ciwnie, stali na stanowisku demokratyzacji nauki i wciągania naj­
szerszych sfer asystenckich. Ze Lwowem można było się dogadać.
Stworzyliśmy statut kompromisowy, przewidujący członków redak­
cyjnych i zwykłych, ale każdy z nich mógł występować w Towarzy­
stwie; jedynie członek redakcyjny mógł, ale nie musiał być powołany do
oceny poszczególnych prac. Wkrótce zatarła się jednak różnica pomię­
dzy członkami redakcyjnymi i zwykłymi, iTowarzystwoBiologiczne w War­
szawie i we Lwowie wykazywało, przynajmniej w początkach wspaniały
rozwój. Prof. Hornowski został Przewodniczącym Towarzystwa, ja Sekre­
tarzem Generalnym. Kolejno przewodniczącymi byli profesorowie katedr
teoretycznych, na przemian biologowie i lekarze. Po pewnym czasie przyłą­
ŻYCIE W WARSZAWIE 81

czyły się zarówno Poznań jak i Wilno, jedynie Kraków trwał w uporze.
Towarzystwo Biologiczne ma piękną kartę w historii nauki polskiej. Za­
praszaliśmy często na odczyty uczonych z zagranicy. Pamiętam, w pierw­
szych latach, sala wykładowa Zakładu Fizjologii, w którym odbywały się
zazwyczaj posiedzenia, bywała pełna, na posiedzeniach bywało po kilkaset
osób. Był to ten wczesny okres naszego niepodległego życia, gdy starsze
pokolenie miało jeszcze siły i nie mogło się dość nacieszyć rozwojem na­
szej nauki. Niestety, później napięcie życia naukowego w Warszawie za­
częło się zmniejszać, co odbiło się również na frekwencji w Towarzystwie
Biologicznym. Jest w tym dużo naszej winy. Gdy występuje członek jakie­
gokolwiek Zakładu, wszyscy, i profesorowie i koledzy, powinni być obe­
cni. Jeżeli chcemy stworzyć klimat naukowy, powinniśmy umieć cieszyć
się z pracy innych. Młody badacz powinien mieć świadomość, że coś zdo­
bywa przez swój wysiłek, to dodaje mu ochoty do pracy. Jeżeli widzi
przed sobą puste ławki, ma wrażenie, że jego praca nikogo nie obchodzi,
a powinno mu się zdawać, że przez nią przechodzi oś ziemi. Jest to nasza
wina, że nie czujemy się współodpowiedzialni za stworzenie klimatu nauko­
wego w kraju, że gotowi jesteśmy być dawcami, ale odrzucamy rolę od­
biorców. A należy być i jednym, i drugim.
A zatem zostały stworzone warsztaty pracy, własne pismo, towarzystwo
i możność drukowania w kraju i za granicą. Formalne ramy życia nauko­
wego były więc dane. Miałem możność pracy naukowej doświadczalnej,
miałem kontakt z młodzieżą sanitarną, lekarską, farmaceutyczną i biolo­
giczną poprzez wykłady, miałem, zdawałoby się, więcej niż mogą udźwi­
gnąć siły jednego człowieka. Nie zaspokajało to jednak wciąż jeszcze ja­
kiejś dziwnej wewnętrznej potrzeby, ażeby wypełniać luki polskiego życia.
Zwróciłem uwagę na dwie sprawy: Zakład nasz był organem doradczym
Departamentu Służby Zdrowia w sprawie zwalczania epidemij. Otóż u nas
wybuchały czasem epidemie o wielkim zasięgu. Nie mówiąc już o epide­
miach duru plamistego, mieliśmy co pewien czas wybuchy epidemii czer­
wonki i duru brzusznego. Udałem się kiedyś na epidemię czerwonki do
Krzemieńca i do powiatu stryjskiego. Nie tylko prymitywizm naszego
życia, ale także nieznajomość warunków epidemicznych kraju i nieumie­
jętność podchodzenia do tych zagadnień lekarzy powiatowych zrobiła na
mnie przygnębiające wrażenie. Do Ławry koło Krzemieńca przybywało
rocznie około 80 000 pątników, cała wieś nie miała ani jednej ubikacji.
80 000 ludzi załatwiało się dosłownie pod płotem. Ludność zacofana, pełna
zabobonów, zwalczała epidemie za pomocą . . . wypędzania diabła (egzor-
cyzm). Ponure procesje nocne, modlenie się do księżyca itp. W po­
wiecie stryjskim prawie w każdej chacie były wypadki śmiertelne
82 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

z powodu czerwonki. Miliardy much. Jedyna pomoc, którą matka mo­


gła dać umierającemu dziecku, było, jak widziałem, odganianie much.
Naczyń nocnych nie ;znano. Słomę z zakrwawionym kałem wyrzucano
na gnojowisko rojące się od much. Zasypywano kał nie mlekiem wa­
piennym, lecz sproszkowanym wapnem, co jest zupełnie bezcelowe, itp.
Z naczelnikiem Wydziału Służby Zdrowia pytamy lekarza powiato­
wego, czy zwrócił uwagę na te sprawy. „Owszem", — powiada — „wy­
dałem odezwę". Czytamy ją: „Należy dbać o higienę osobistą itd". Na
miłość Boga, co chłop może rozumieć przez higienę osobistą? I widzę wy­
raźnie winę naszą jako pedagogów: uczymy epidemiologii tak, jak ona
wygląda w wielkich centrach naukowych świata, gdzie żyją wielcy uczeni.
A nie uczymy realności epidemii. Ważniejsze niż znajomość podłóż ba­
kteriologicznych jest wyrobienie zdrowego rozsądku u lekarza powiato­
wego, poznanie miejscowych warunków, przesądów itp. i wreszcie wyro­
bienie zmysłu improwizacji. Proszę po powrocie do Warszawy o utworzenie
w Szkole Higieny seminarium epidemiologicznego dla lekarzy powiato­
wych. Przyciągam do tego znawców pracy terenowej, draStypułkowskiego,
Grzegorzewskiego i innych. Lekarze powiatowi badają poszczególne przy­
padki chorób zakaźnych, referują je i wytwarza się dyskusja, w której
poszczególni lekarze powiatowi dzielą się wrażeniami i doświadcze­
niami z terenu, ja zaś staram się zjawiska epidemiologiczne oświe­
tlać i pogłębiać. Ten typ szkolenia uważam za niezbędny. Zrobiłem też
podobną próbę i dla studentów. Udawali się oni pod kierownictwem epi­
demiologów na teren epidemiczny, po kilku dniach wracali, sami badali
pobrane próbki i później referowali całokształt sprawy. Pamiętam, jeden ze
studentów powiedział kiedyś po takiej wycieczce, że nauczył się w ciągu
kilku dni więcej higieny niż na wykładach uniwersyteckich. I tutaj doty­
kamy wielkiej bolączki nauczania higieny i bakteriologii w uniwersyte­
tach: katedry te nie są związane z życiem. Czym szpital dla klinicysty, tym
jest teren dla higienisty. A ów wewnętrzny żar w opisywaniu epidemii
może mieć tylko ten, kto epidemię przeżywał. Czy byłoby do pomyślenia,
ażeby choroby omawiać bez chorych? A wymaga się tego od higienisty.
Wycieczki do poszczególnych instytucji nie mogą wystarczyć. Niektóre
państwa, świadome sprzeczności, zmuszają studentów do pracy sanitar­
nej po wsiach, jak np. Rumunia, a przede wszystkim Jugosławia. I u nas
jest niezbędna reorganizacja nauczania. W carskiej Rosji profesor ze
studentami udawali się często w tereny nawiedzone przez epidemię cho­
lery. Jest to piękna myśl, gdyż zaprawia młodego studenta do walki z cho­
robą zakaźną, wytwarza esprit du corps i poczucie wyższej misji, które
powinien mieć lekarz. Myślałem o rozszerzeniu nauczania epidemiologii
ZYCIE W WARSZAWIE 83

w tym sensie, ale nie posiadałem organizacji, która umożliwiłaby zreali­


zowanie na większą skalę moich zamierzeń. Lecz dotychczas sądzę, że
moje wykłady miały powodzenie dlatego, że omawiając choroby zakaźne,
mówiłem o sprawach, które przeżywałem.
Spostrzeżenia tego typu zmusiły nas do reorganizacji nauczania bakte­
riologii. Dla lekarza powiatowego walka ta jest jednym z wielu zadań, ale
na ogół lekarz powiatowy nie ma dość kontaktu z pracownią i nie umie
jej wykorzystać. Postanowiliśmy wobec tego zmienić strukturę naszych
filii. Stworzyliśmy nowy zawód, epidemiologa, który połowę czasu spędzał
w terenie, a połowę w pracowni. W ten sposób mieliśmy nadzieję, że
z jednej strony nasze pracownie nawiążą do zagadnień terenowych, a mnie
poza tym majaczyło się opracowanie epidemiologii kraju, i to nie tylko
z punktu widzenia statystycznego, ale z uwzględnieniem różnych oby­
czajów w poszczególnych dzielnicach kraju. Departament Służby Zdrowia
odniósł się bardzo przychylnie do tych projektów i zostały one wcielone
w życie. Pragnąłbym już tutaj podkreślić zasługi mojego współpracownika,
dra F. Przesmyckiego. Był on pełen doskonałych pomysłów organizacyj­
nych i posiadał energię w ich realizowaniu. Reorganizacja filii, którą tu
nakreśliłem, jest w dużym stopniu jego zasługą.
Ale skąd wziąć współpracowników? Ilu bakteriologów i epidemiologów
jest w kraju potrzebnych? Zbliżam się tutaj do punktu, moim zdaniem,
bardzo źle postawionego w państwach nie przyzwyczajonych do plano­
wania. Robi się często obliczenia potrzebnych surowców, ale nie robi się
obliczenia potrzebnych ludzi. Ministerstwo stworzyło Naczelną Radę Zdro­
wia, byłem członkiem i brałem udział w posiedzeniach Rady. Departa­
ment Służby Zdrowia na ogół na dorocznych posiedzeniach plenarnych
przekazywał mi referat o zamierzeniach i zdobyczach rządu w mojej
dziedzinie. Zmuszało mnie to do podejścia szerszego do zagadnień ob­
sługi bakteriologicznej kraju. Widzę błędy wydziałów lekarskich. Wy­
działy sądziły, że posiadamy nadmiar lekarzy i na ogół hamowały przy­
pływ do uniwersytetów na wydział lekarski, odwodziły od tych stu­
diów, wskazując na trudne warunki bytu. Dr M. Kacprzak przepro­
wadził ankietę i okazało się, że Polska jest co do liczby lekarzy na przed­
ostatnim miejscu w Europie: przeciętnie 1 lekarz na 3000 ludzi. Stoimy
tuż za Albanią czy Bułgarią. Jestem świadkiem na posiedzeniach Naczelnej
Rady Zdrowia, jak przedstawiciele wydziałów lekarskich zaczynają bić
się w piersi, że nie wiedzieli, jak te sprawy stoją. Na marginesie wspomnę,
że poziom Naczelnej Rady Zdrowia, tej demokratycznej instytucji, zaczął
się obniżać, gdyż obecni przedstawiciele korporacji lekarskich, a nawet
wydziałów lekarskich nie znali głównych zagadnień sanitarnych. Nie wy­
84

starczy być wybitnym klinicystą, ażeby się znać na polityce sanitarnej.


I uwagi, które wypowiadali przedstawiciele korporacji lekarskich lub
wydziałów, nie wykazywały dostatecznej inicjatywy ani znajomości
sprawy. Moim zdaniem, profesor higieny i profesor bakteriologii powinni
być s t a ł y m i przedstawicielami wydziału w Radzie Zdrowia. Zbliży ich
to ideowo z pracą terenową, a z drugiej strony kierownictwo sanitarne
będzie mogło korzystać z fachowych rad teoretyków. Opracowałem do­
kładne dane, dotyczące higienistów i bakteriologów w kraju, i doszedłem
do następujących wniosków:1
„Kryzys, który przechodzi higiena uniwersytecka, musi być uważany
obecnie za katastrofalny. Niech wystarczą fakty: katedra higieny w Pozna­
niu jest zwinięta, katedra bakteriologii we Lwowie uruchomiona dopiero od
kilku dni. Na pięciu polskich Uniwersytetach jest tylko jeden docent
higieny w Warszawie, nie ma docentów higieny ani w Wilnie, ani we
Lwowie, ani w Krakowie, ani w Poznaniu. Katedry bakteriologii w Krakowie
i Wilnie nie mają docentów. Najmniejsze załamanie życiowe profesora,
nawet krótkotrwała choroba musi prowadzić w tych warunkach do zasto­
ju w nauczaniu, które zresztą w kilku miastach, przez brak katedr od
szeregu lat, odbywa się w sposób nie odpowiadający programom Minister­
stwa. Trudno analizować przyczyny, które doprowadziły do tego kata­
strofalnego stanu rzeczy, ale nasuwa się jeden wniosek: p o l i t y k a b u ­
dż et ow a w y żs z y ch szkół powinna brać pod uw agę z d r o ­
w o t n e p o t r z e b y k r a j u . Dla państwa pod względem kultury sani­
tarnej tak zacofanego jak Polska istnienie placówek higienicznych posiada
znaczenie pierwszorzędne. Zwinięcie katedr nie tylko uniemożliwia dzia­
łalność na krótki czas, ale podcina także korzenie pewnego kierunku
pracy na dłuższy okres".
Słowa te pisałem w roku 1936. Warunki wojenne z kryzysu zrobiły tra­
gedię. Gdy się mówi obecnie o bakteriologii polskiej, błądzi się po cmen­
tarzu. W czasie wojny umarł Prof. Bujwid, Prof. Padlewski, Prof. Nitsch.
Z profesorów czynnych umarł Prof. Gąsiorowski. Zginął na skutek mąk
więziennych Prof. Gieszczykiewicz. Został zabity Prof. Eisenberg, R. Amze-
lówna, B. Fejginówna, Lamdesman i wielu innych. Czy będzie się mogła
jeszcze odrodzić słaba roślinka bakteriologii polskiej? Ale wróćmy do
moich wysiłków zorganizowania obsługi bakteriologicznej kraju przed woj­
ną. Skąd wziąć odpowiedni personel? Jasne było dla mnie, że lekarze są zbyt
nieliczni i szkoda nawet długiego szkolenia ich w przeprowadzaniu analiz
lekarskich. Organizowaliśmy kursy analiz lekarskich, dopuszczając do nich

1 Lekarz Polski 1936, nr 6.


ŻYCIE W WARSZAWIE 85

również chemików, farmaceutów i biologów. Chodziło nie tylko o pracą


w czasie pokoju, ale również o zabezpieczenie obsługi bakteriologicznej
na wypadek wojny. Kursy nasze wywołały istną burzą. Wszystkie Izby
i Wydziały Lekarskie zaprotestowały, co nie przeszkadzało, że często
gęsto biolog lub chemik, starający sią o przyjęcie na kurs, miał listy poleca­
jące od któregoś z profesorów. Przyczyną tej burzy był interes zawodowy
lekarzy wielkich miast, gdzie pracownia analityczna dawała większe zyski.
W mniejszych miastach dochody z analiz były mniejsze niż z praktyki le­
karskiej i lekarze nie mieli bynajmniej zamiaru wykonywać analiz. Wska­
zywałem na to, że nie mamy dość lekarzy dla przeprowadzania analiz lekar­
skich, i że jeśli nie dopuścimy innych zawodów, to w mniejszych mia­
stach nie będzie można dokonywać nawet badania moczu. Przeciwnicy
wnieśli na Sejmie projekt ustawy, by analizy lekarskie uważać za część
praktyki lekarskiej. Dyskretnie dostarczam przedstawicielom zawodu
aptekarskiego niedawno ogłoszone uchwały senatu francuskiego, upo­
ważniające aptekarzy do wykonywania analiz lekarskich. Wniosek prze­
ciwników upadł, inne zawody w Polsce mogły wykonywać analizy lekar­
skie, ale wymagało to specjalnej zgody Departamentu Służby Zdrowia.
W celu zbadania, na jakich pracownikach prywatnych można się oprzeć
na wypadek wojny, przeprowadziliśmy później ankietę. Okazało się, że
były to po większej części pracownie nie-lekarzy. Muszę jednak przyznać,
że słuchacze kursu analityki lekarskiej na ogół mnie nie zadawalali, po­
mimo że miałem tam kilku doskonałych uczniów. Marzyły mi się młode
orlęta, współtowarzysze pracy naukowej lub społecznej, a tam widziałem
często ludzi, którzy chcieli nauczyć się użytkowych badań. Nie chciało
mi się o to walczyć, większe i średnie miasta dzięki tym kursom miały
już swoją obsługę bakteriologiczną.
Ale moje nawoływania nie przeszły bez echa. Generał Rouppert, szef
sanitarny armii, zwrócił się do nas o szkolenie bakteriologów dla wojska.
Co rok delegowano do P. Z. H. 10—15 młodych lekarzy z podchorążówki.
Dobór ludzi był na ogół bardzo dobry. Otóż te kursy urzeczywistniały mój
ideał pracy pedagogicznej. Miałem udanych chłopców w pracowni przez
cały dzień, mogłem uczyć ich nie tylko bakteriologii, ale i wpływać na nich,
i urabiać ich. Nie byłem zupełnie skrępowany programem; do pomocy
miałem moich współpracowników, częściowo docentów. Tematy mogłem
podzielić tak, że każdy wykładający mógł mówić o własnych pracach
i doświadczeniach. Wreszcie z tych kursów mogłem stworzyć coś w ro­
dzaju wydziału doświadczalnego: mogłem wypróbować różne metody pe­
dagogiczne i organizacyjne.
O pół do dwunastej zbieraliśmy się wszyscy na śniadaniu, członkowie
86 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Zakładu i kursiści, tak by się mogli przepoić swoistą atmosferą zakładową.


W sobotę zbierałem ich u siebie w gabinecie, by mi zadawali pytania, a ja
starałem się ich zagadnienia rozwijać i pogłębiać. W bibliotece były przy­
gotowane odbitki prac z różnych dziedzin. Bibliotekarz miał obowiązek od­
notowywania, z jakich dziedzin odbitki były czytane. Był to egzamin dla
pedagogów, kto z nich potrafi najwięcej zainteresować słuchaczy. Kurs
ten zbliżał się do mojego ideału ogrodnictwa dusz ludzkich. Gdy rozpo­
czynałem wykład, odczuwałem to jako wyprawę po młode dusze. I rze­
czywiście udawało się je zdobyć. Otwieramy przecież jednocześnie trzy
nowe filie, musimy mieć epidemiologów dla wszystkich filii i nowych asy­
stentów, i wreszcie— nie jesteśmy nieśmiertelni, musimy myśleć o następ­
cach. Departament Służby Zdrowia idzie nam na rękę, mamy nie tylko no­
we etaty, ale specjalne sumy na szkolenie. Gdy nie wystarczały, otrzymy­
waliśmy stypendia z fundacji Potockiego, co umożliwiało nam pracę nad
rakiem. W ten sposób stwarzamy jednocześnie zapotrzebowanie na bakte­
riologów i możliwości pokrycia tego zapotrzebowania.
Uwagi powyższe wskazują na to, jakie były obowiązki człowieka, który
chciał nie tylko pracować naukowo, ale wiernie służyć krajowi. Nie wy­
starczało samemu pracować naukowo, należało stworzyć pisma i towa­
rzystwa naukowe. Nie wystarczało zatrudniać asystentów, należało stwa­
rzać placówki dla ich dalszej drogi. Ominięcie jednego z tych ogniw
musiałoby nieuchronnie powstrzymać postęp całości w tej dziedzinie.
Poziom techniczny naszego Zakładu w Warszawie i większych filii był
wysoki, dbaliśmy zresztą o to drogą delegacji asystentów na kursa prze­
szkoleniowe. Pozostawała obsługa bakteriologiczna kraju, pracowni miej­
skich i ubezpieczalni społecznych. W przeciągu kilku lat przeprowadzałem
ankiety, jakie badania są wykonywane we w s z y s t k i c h publicznych
pracowniach bakteriologicznych w Polsce. I widziałem na przykład, że
pracownie Ubezpieczalni nie były prawie zupełnie wyzyskiwane dla celów
epidemiologicznych. W roku 1934 zorganizowaliśmy kurs dokształcający,
na który wszystkie pracownie wojskowe i cywilne wydelegowały swoich
pracowników. Na kursie tym mogliśmy wszystkim bakteriologom po­
kazać nowe metody i wytworzyć esprit du corps niezbędny dla współ­
pracy. W roku 1938—39 wydaliśmy małą broszurkę o ujednostajnionych
metodach bakteriologicznych, używanych w P. Z. H. Metodykę swoją
uzgadnialiśmy z Zakładami Europy Wschodniej pod egidą Komitetu Hi­
gieny Ligi Narodów. Zjazd pracowni Europy Wschodniej odbył się w War­
szawie pod moim przewodnictwem i wpłynął bardzo na podniesienie
techniki bakteriologicznej odnośnych zakładów. Po tych wszystkich
pracach nosiłem się z zamiarem organicznego zespolenia wszystkich pra­
ŻYCIE W WARSZAWIE 87

cowni publicznych w Polsce, co dopiero mogłoby dać gwarancję szybkiego


wprowadzenia ulepszeń. Ale i tak mogliśmy wpływać na poziom meto­
dyki bakteriologicznej w kraju. Nowe metody były brane na warsztat
i ogłaszane, autorytet Zakładu zaś był tak wielki, że większość pracowni
w kraju stosowała je. Docent Przesmycki napisał bardzo dobry zarys
techniki bakteriologicznej, broszury zaś, któreśmy wydali, były formalnie
rozchwytywane. Sądzę, że kierownicy pracowni odczuwali naszą współ­
pracę nie jako kontrolę, ale jako opiekę. Nigdy nie zauważyłem innego
stosunku społeczeństwa do Państwowego Zakładu Higieny.
Moim następnym obowiązkiem było wprowadzanie nowych metod
szczepień. Wspólnie z kliniką dziecięcą Zakład wprowadził szczepienia
przeciwbłonicze i przeciwpłonicze. Akcja szczepienna w Warszawie była
z początku przeprowadzana przez docenta Helenę Sparrow. Należało stwo­
rzyć szersze ramy organizacyjne, które umożliwiłyby pozyskanie Ubez-
pieczalni Społecznych i zarządów miast dla pokrywania wydatków zwią­
zanych z tą akcją. Doskonałe wyjście znalazł dr Wroczyński. Utworzy­
liśmy T o w a r z y s t w o M e d y c y n y Z a p o b i e g a w c z e j , dr Chodźko
był przewodniczącym, kierownicy Wydziału Zdrowia miasta Warszawy
i ja byliśmy wiceprzewodniczącymi. Poza tym byłem przewodniczącym
Sekcji Szczepień, Dyrektorem Towarzystwa był dr Palester, były na­
czelnik Wydziału Zdrowia, człowiek doświadczony i bardzo sprawie
oddany. Akcja szczepień na terenie Warszawy przy. współudziale dra Mi­
kołaja Łąckiego rozwijała się składnie. Do pracy szczepiennej przycią­
galiśmy członków Koła Medyków, którzy w ten sposób zaprawiali się
do pracy społeczno-lekarskiej. Referowałem wyniki szczepień na Na­
czelnej Radzie Zdrowia. Na podstawie doświadczeń warszawskich, szcze­
pienia przeciwbłonicze zostały wprowadzone jako obowiązkowe. Jest
to piękna karta sanitariatu polskiego. Stronę naukową tych zagadnień
omówię później.
W związku z moją działalnością rozwijały się niejednokrotnie ciekawe
prace i spostrzeżenia. Muszę wymienić tu w pierwszym rzędzie eksper­
tyzy sądowe w związku z grupami krwi. Metodę dochodzenia ojcostwa,
którą odkryłem z Dungemem, wprowadzono w międzyczasie w większości
państw europejskich i pozaeuropejskich, jako metodę obowiązkową w do­
chodzeniach tego typu.
W Polsce, być może w związku z kodeksem Napoleona, który zabraniał
dochodzenia ojcowstwa, metoda ta nie była tak popularna jak za granicą,
ale mimo to przeszło przez moje ręce setki tych spraw. Miewałem wielo­
krotnie odczyty o tym w sferach sądowych i lekarskich i mógłbym napisać
powieść na tle przeżyć badanych przeze mnie osobników. Najciekawsze
88 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

przypadki ogłosiłem zresztą w moich książkach o grupach krwi. Na


wzmiankę zasługują trzy z nich, z których dwa dotyczyły wykluczenia
macierzyństwa. W pierwszym przypadku chodziło o zamianę dzieci
w Rydze, w drugim szło o podanie przez rozwiedzioną kobietę dziecka
z drugiego małżeństwa za swoje. W obu przypadkach udało mi się wy­
kazać, że dane kobiety nie mogły być matkami owych dzieci. Są to jedyne
dwa przypadki w piśmiennictwie światowym, dotyczące wykluczenia ma­
cierzyństwa. Trzeci przypadek jest bodaj jedynym, w którym można było
z całą pewnością stwierdzić, że dany mężczyzna jest na pewno ojcem
danego dziecka, zwykle bowiem jesteśmy jedynie w stanie wykluczyć
mężczyznę niesłusznie posądzonego o ojcostwo. W naszym przypadku
stwierdziliśmy bardzo rzadką anomalię we krwi występującą u dziecka
i domniemanego ojca.
Na ogół spotykałem się ze strony sędziów i adwokatów z dużym za­
interesowaniem i życzliwością. Książkę moją o grupach krwi napisałem
nie tylko dla lekarzy i biologów, ale i dla prawników. W jednym tylko
wypadku czułem się dotknięty, a chciałbym o nim opowiedzieć, gdyż do­
wodzi on niewłaściwości obrony. Chodziło o wykluczenie macierzyństwa.
Było mi bardzo żal oskarżonej, ale naturalnie nie wolno mi było ukrywać
prawdy. Obrońca zapytuje mnie: „Czy pan czytał książkę autora X"?
Pierwszy raz o niej słyszałem. Obrońca zwraca się do sądu: „Proszę zapro­
tokołować, że ekspert nie czytał książki autora X". Adwokat dalej pyta:
„Czy pan słyszał o prawie wielkich liczb"? Nie rozumiałem, o co mu włar
ściwie chodzi, a nasz mecenas zwraca się do sądu: „Proszę zaprotoko­
łować, że ekspert nie zna prawa wielkich liczb" itd. Po pewnym czasie
domyślam się, o co mu chodzi, i zwracam się do pana obrońcy: „Widzi
pan, prawo wielkich liczb stosuje się wówczas, gdy chodzi o p r a w d o ­
p o d o b i e ń s t w o wystąpienia pewnej cechy. Nie mogę być np. pewny,
czy dana kobieta urodzi syna, czy córkę, ale mogę być przekonany, że
nie urodzi buldoga. Byłoby rzeczywiście wskazane, by panowie obrońcy
przede wszystkim sami rozumieli swoje pytania". Adwokat ów odwiedził
mnie zresztą później w Zakładzie i nawet zaprzyjaźniliśmy się. Był to
człowiek rozumny, ale uważał, że eksperta należy traktować jak świadka
oskarżenia, to znaczy starać się go zdyskredytować. Przeżyłem to
w związku z słynnym procesem Gorgonowej, o którym pragnąłbym po­
wiedzieć kilka słów, gdyż w swoim czasie wstrząsnął opinią kraju.
Przysłano mi ze Lwowa ekspertyzę dotyczącą plam krwi Gorgonowej,
posądzonej o zabójstwo córki kochanka. Ekspert lwowski doszedł do
wniosku, że badane plamy krwi pochodziły od ofiary. Z doświadczenia
wiedziałem, że własności grupowe można wykryć również na bieliźnie
ZYCIE W WARSZAWIE 89

i przedmiotach dotykanych przez danego osobnika. Sąd w Krakowie


zwrócił się do mnie o ponowną ekspertyzę, która wykazała, że chustka do
nosa należąca do Gorgonowej była przesycona składnikami grupowymi
niezależnie od plam krwi i że oskarżenie nie powinno się było opierać
na wynikach ekspertyzy grupowej. Moja odpowiedź, dyskwalifikująca do
pewnego stopnia orzeczenie poprzednich ekspertów, dosłownie wstrzą­
snęła krajem, chodziło bowiem o zaufanie do przewodu sądowego
w ogóle. Niestety, z przewodu sądowego zrobiono coś w rodzaju turnieju,
co było sprzeczne z moją wolą i intencją. Przeżyłem wówczas popular­
ność diwy operetkowej. Było to nad wyraz przykre dla mnie. Do telefonu
przestałem podchodzić, gdyż redakcje pism zasypywały mnie pytaniami,
moja sekretarka w Zakładzie, a żona w domu, odmawiały wszelkich infor­
macji. Raz jednak zostałem przyłapany. „Panie profesorze, chcielibyśmy
pana prosić o fotografię". „Niestety, muszę odmówić, z zasady nie daję
pismom mojej podobizny, ponieważ przykra mi jest ta forma popularno­
ści". W odpowiedzi słyszę: „Rozumiemy to całkowicie i bardzo przepra­
szamy". Mówię do żony: „Wreszcie delikatny reporter". Mój optymizm
okazał się niesłuszny. Już następnego dnia ukazała się w piśmie moja
fotografia, Bóg wie przez kogo dana. Albo: przychodzę na dworzec, by
się udać do Krakowa; moja asystentka przynosi mi z Zakładu przepisane
akta ekspertyzy. Przy pociągu oczekuje mnie chmara reporterów. Prze­
praszam, że nie mogę udzielić im wiadomości, gdyż... sąd ma pierw­
szeństwo. Na drugi dzień czytam w I. K. C.: „Roztrzepany profesor
zgubił wszystkie akta, które w ostatniej chwili zostały odnalezione przez
asystentkę". Przyjeżdżam do Krakowa i znajduję w piśmie podobiznę
jakiegoś starszego pana z brodą, przy największej fantazji nie przypomi­
nającego mojej osoby. Pod fotografią napis: Prof. Ludwik Hirszfeld.
Przypuszczalnie był to Magnus Hirschfeld, znany seksuolog. Pytam później
o cel podobnych bzdur i dowiaduję się, że jest to urabianie opinii pu­
blicznej. Biedna opinia publiczna. Jakże nią muszą gardzić panowie repor­
terzy. W Krakowie poznałem szereg miłych ludzi: adwokatów, lekarzy,
dziennikarzy. Pani Irena Krzywicka robiła wrażenie subtelnej i miłej
kobiety. Jej sprawozdania sądowe były klejnotami psychologizmu.
Utkwiła mi w pamięci odpowiedź eksperta psychiatrii. „Panie konsy-
liarzu" — pyta mecenas Axer — „niech się Pan nie obraża, ale chciał­
bym Pana zapytać"... Ekspert psychiatra przerywa: „Jestem z zawodu
psychiatrą, psychiatra się nigdy nie obraża". To był Wersal. Niestety, nie
wszyscy eksperci wykazywali ten poziom wytwomości. Przykre były
szczególnie wystąpienia Żmigroda. Jestem przekonany, że był on wówczas
psychicznie nienormalny i tym tłumaczę jego zniknięcie po procesie.
90 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Gdyśmy wprowadzili kontrolę surowic, byłem ekspertem w związku ze


złą produkcją surowic w pewnym zakładzie prywatnym. Nie chcę o tym
pisać; wolę, by takich rzeczy nie pamiętano. Człowiek odpowiedzialny za
wypuszczenie złych surowic umarł dawno, i przypuszczam, że świadomość
winy czy też niedopatrzenia była dla niego większą karą niż wyrok
sądowy.
Wprowadzenie obowiązkowej kontroli szczepionek i surowic uwolniło
nasz rynek od produktów bezwartościowych, zrehabilitowało natomiast
całkowicie profesora Bujwida. Po nieszczęśliwym procesie, który odbył
się w Krakowie, oskarżony przez sąd austriacki, został on skazany i po­
zbawiony katedry. Dopiero rząd polski przywrócił mu emeryturę. Gdy
wróciłem do kraju, spotkałem się z ujemną opinią o jego produkcji surowic
(miał prywatny zakład w Krakowie). Mogłem się przekonać, i to w ciągu
wielu lat, że surowice jego były doskonałe i że mogły konkurować z naj­
lepszymi surowicami europejskimi. Profesora Bujwida poznałem później
bliżej. Był to człowiek gołębiej dobroci, pomagał w swoim czasie całemu
szeregowi młodych bakteriologów. Bujwid położył około bakteriologii
polskiej wielkie zasługi, przede wszystkim w dziedzinie organizacji. Stwo­
rzył pierwszy zakład produkcji surowic i pierwszy zakład Pasteurowski
dla walki z wścieklizną. Był uczniem Pasteura i Kocha, i przekonałem się
w Paryżu, jak był łubiany i ceniony. Godnie reprezentował Polskę za
granicą. Zrobiliśmy go członkiem honorowym naszego Towarzystwa
Mikrobiologów i z okazji jego 80-lecia wydaliśmy poświęcony mu numer
„Medycyny Doświadczalnej". Dlatego przykro nas uderzyła niechęć, jaka
otaczała go w Krakowie. Przypominało to dzieło Duhamela „Les Maîtres".
Smutne, że i uczeni potrafią tak nienawidzić.
Pragnąłbym wreszcie wspomnieć o moim udziale we wprowadzeniu
transfuzji krwi w Polsce i prawnym ujęciu tej sprawy. Początek był
skromny. Zwróciłem się do studentów na kursie serologicznym, zachę­
cając ich, by organizowali ośrodek krwiodawców, na zasadach półpłat-
nych, półfilantropijnych. Idea się przyjęła i wkrótce nie tylko Warszawa,
ale bodaj wszystkie Koła Medyków zorganizowały ośrodki krwiodawców.
Później zajął się tym zagadnieniem Czerwony Krzyż. Ujęliśmy również
tę sprawę z punktu widzenia prawnego. Polska była bodajże pierwszym
krajem na kontynencie, który uregulował prawnie problem krwiodawców.
Tak biegło moje życie, pełne napięcia i jakiejś niezaspokojonej chęci
budowania. Pracując na obczyźnie, nie poświęciłbym tyle pracy i ser­
decznego wysiłku sprawom organizacji nauki. Pierwsze lata naszej nie­
podległości zaliczam do najszczęśliwszych okresów mojego życia. Miało
się wrażenie, że wielu ludzi z tym samym uczuciem szczęścia tworzyło ramy
ŻYCIE W WARSZAWIE 91

dla przyszłej Polski. Był to piękny czas. A jednak słychać było od czasu
do czasu ponure grzmoty zwiastujące burzę. Pamiętam pokrytą kirem
trumnę, w której chowano pierwszego Prezydenta Rzeczypospolitej, zabi­
tego za to, że uważał wszystkich obywateli państwa polskiego . . . za rów­
nouprawnionych. Hydra nacjonalizmu podnosiła łeb. Pamiętam degeneru­
jące się partyjnictwo, które było z początku wyrazem bujności i niepokoju
twórczego, a stało się później wyrazem znikczemnienia, źródłem interesu
i gwałtu nad jednostką i zaczęło się wciskać wszędzie, i w życie uniwersy­
teckie i zakładowe. Mnie się zdawało, że nauka i ogrodnictwo dusz ludzkich
mogą żyć życiem odrębnym, że istnieje pewna a u t o n o m i a d o b r a
w świątyniach nauki, którą zachować trzeba nawet w zgiełku walki poli­
tycznej. I w imię tej autonomii nie mieszałem się do spraw nieraz wyma­
gających walki i interwencji, by zachować siły do strzeżenia tego ogni­
ska, którego obrońcą się czułem. Było to może błędem.
Do 1933 roku byłem zastępcą dyrektora Zakładu dra Rajchmana, który
urzędował w Genewie. Minister Sławoj-Składkowski nie chciał mu prze­
dłużyć urlopu i nie chciał też mnie mianować dyrektorem. Mianował więc
docenia higieny, pułkownika dra Szulca. Minister Piestrzyński w sposób
grzeczny zawiadomił mnie o tym, motywując nominację tym, że pragną
wyzyskać więcej Zakład dla celów wojskowych i że wydano polecenie,
ażeby umożliwić mi każdą pracę, pozostawiając mnie na stanowisku dy­
rektora działu i kierownika oddziału. Docenta Gustawa Szulca znałem
uprzednio, był to człowiek łagodny i życzliwy. Nie zależało mi nigdy na
kierowaniu dużym Zakładem, przeciwnie, związana z tym administracja
nużyła mnie. Nie lubiłem też atrybutów władzy, która wznosiłaby mur mię­
dzy mną a uczniami. W pamięci miałem zawsze nasz prawie braterski sto­
sunek z Dungernem. Ogrodnictwo dusz nie znosi łamania woli, a dyrektor
musi nieraz to czynić. A jednak przyznaję, gdy pokazywałem Zakład i prze­
kazywałem władzę memu następcy, czułem w duszy gorycz. Współpra­
cownicy Zakładu starali się okazać mi serce, mimo że nie miałem żadnej
władzy: ofiarowali mi palmę i piękny album Wyspiańskiego.
G. Szulc wszedł do grona zamkniętego i zgranego, i bodaj do końca
czuł się tam obcym przedstawicielem władzy, a nie serca. Bywałem u niego
w domu często i mogę zaświadczyć, że miał dobrą wolę, pragnął pomóc
Zakładowi i nie chciał nikomu szkodzić. Wiele czasu spędzaliśmy na ro­
bieniu planów. W czasie okupacji nie zdeklarował się jako Volksdeutsch,
choć miał do tego podstawy. Nie mógł on mieć jednak autorytetu and
u Polaków, ani u Niemców. Gdy już jako wygnaniec przychodziłem
później do Zakładu, nie obawiał się nigdy okazać mi przyjaźni. Opowiadał
mi nieraz, jak cierpi, patrząc na ruinę marzeń polskich i swojej pracy, i że
92 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

wolałby umrzeć, gdyby nie miał rodziny, którą opiekować sią musi. Los
był dla niego łaskawszy niż dla mnie: umarł w czasie wojny, patrząc na
swe dzieci.
Od roku 1933 pełniłem zatem funkcję dyrektora Działu Bakteriologii
i Medycyny Doświadczalnej, kierownika Oddziału Badania Surowic i za­
stępowałem często dyrektora. Administracja mniej mnie pochłaniała, gdyż
wielką pomocą był mi docent F. Przesmycki, który sprawował również
opiekę nad filiami. W Zakładzie siedziałem od rana do wieczora, na obiady
nie wracałem do domu. I dotychczas uważam podobne całkowite oddanie
się jednemu celowi za niezbędny warunek rzetelnej pracy. Piastowanie
kilku stanowisk nie jest dowodem pilności, lecz jedynie rozprasza. Ja, co
prawda, mogłem całkowicie poświęcić się swojej pracy tylko dzięki temu.
że i żona pracowała. Pensja urzędnicza, nawet z dochodami wykładów zle­
conych nie wystarczała na życie na pewnym poziomie. Zanim przejdę do
omawiania prac naukowych, pragnąłbym wypowiedzieć się o doborze
pracowników i organizacji pracy naukowej i dydaktycznej.
Ż Y C I E W E W N Ę T R Z N E Z A K Ł A D U

M łodość swoją spędziłem w zakładach o dużym ciężarze gatunkowym,


ale nie wielkich. Tam kierownik urabiał ucznia i asystenta w codziennej
pieczy nad nim, ja zaś miałem to jedyne szczęście stałego kontaktu z moim
nauczycielem. Tu byłem częścią wielkiej machiny. Trzeba było szkolić
wielu i dla wielu znaleźć zastosowanie. Nie było tu czasu, by wychować
ukochanego ucznia, który w sercu zachowa wspomnienie, a w głowie
moje idee i zamiary. Musiałem tu szybko szkolić ludzi, by spełniać mogli
pewną funkcję społeczną. Jest to różnica, podobna jak pomiędzy pracą
artysty mistrza, co młodego adepta cechu sposobi do pracy artystycznej,
do indywidualnego planowania rysunku — a pracą fabryki, mającej
zaspokoić szybko potrzeby rynku. Gdy wspominam swoje życie w War­
szawie, widzę, że przebiegało ono całkowicie pod znakiem tego konfliktu.
Mnie się majaczyło modelowanie ducha i wspólne planowanie, i ojcowski
stosunek do ucznia, poprzez którego trwać będę. Życie dało mi wielu
uczniów, ale po większej części bez tego współbrzmienia w ciszy pracowni,
gdyż te moje „dzieci'' na ogół szybko zmuszone były udawać się na nowe
placówki lub też na skutek twardej konieczności życia musiały w ogóle
porzucać pracę naukową. I gdy spoglądam wstecz, niewielu widzę konty­
nuatorów mojej myśli w Polsce. Moja działalność w Zakładzie Badania
Surowic przeniosła mnie znowu w atmosferę mojej młodości.
Dr F. Przesmycki przybył z Oddziału Produkcji z szczerym zamiarem
pełnej pracy. Wyjechał on później na rok do Ameryki, jako stypendysta
Rockefellera, pracował zawsze bardzo solidnie, habilitował się i ładnie
wykładał, wykazując przy tym duży talent organizacyjny. Praca naukowa
nie zaspakajała jego temperamentu. Wyładował się później jako inspek­
tor filii i dobrze się w tej roli krajowi zasłużył. (Obecnie dyrektor PZH).
J. Supniewski miał bardziej awanturniczą przeszłość. Doniesiono mi
0 pewnym studencie, który „zafasował" pracownię po armii bolszewickiej
1znalazł jakieś nowe bakterie. W poszukiwaniu pokrewnej duszy poleciłem
przyprowadzić go do mnie. Przyszedł niespokojny, (wyglądał trochę niesa-
94 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

mówicie) i przyniósł wyhodowane przez siebie szczepy. Okazało się, że był


to wykryty przeze mnie szczep paratyfusu „C". Nigdy nie szczyciłem się
tym odkryciem, nie była to wielka sztuka dla fachowca zauważyć, że ma
się w ręku nowy zarazek. Ale było to imponujące w rękach studenta,
który nigdy nie przeszedł bakteriologicznego kursu i sam, według wskazó­
wek z książek, posiadł metodę. Z miejsca zaproponowałem mu asystenturę;
nie było jeszcze przepisów wymagających takich lub innych kwalifika­
cji. Supniewski ukończył medycynę będąc moim asystentem, zdawał
wszystkie egzaminy celująco, choć dalibóg na żadne wykłady nie chodził.
Robił jakieś tajemnicze doświadczenia chemiczne; kiedyś wybuch wy­
rwał część sufitu pracowni. Nigdy nie byłem pewny, czy z jego powodu
Zakład nie wyleci w powietrze. Po ukończeniu studiów wyjechał na 2 lata
do Ameryki i obecnie jest profesorem farmakologu w Krakowie — jak
słyszę, dobrym i sprawiedliwym. Cieszę się, że miałem możność pomóc
mu na drodze życia, ale wyszedłby na ludzi i beze mnie.
Najwięcej współpracowałem z Wandą Halberówną. I ona nie posiadała
kwalifikacyj formalnych, i wielu się dziwiło, że właśnie ją wybrałem do
moich specjalnych dość zawiłych prac. Dlatego podkreślam, że zaliczam
ją do plejady wyższych duchów, mimo jej jednostronnego wykształ­
cenia (studentka biologii Wolnej Wszechnicy Polskiej). Umarła na raka
po 15 latach współpracy ze mną. Do ostatniej prawie chwili byłem przy
niej, czytałem jej, biednej umierającej, poezje, które lubiła, starałem się
wytworzyć w niej stan ducha, co mówi do cierpienia „tak", i czułem się
w obowiązku kapłańskim, by ją przeprowadzić do wieczności. Poświęcone
jej przeze mnie wspomnienie pośmiertne może odda wartość Tej, z którą
mię łączyły węzły, godne nauczyciela i ucznia:
„Dnia 28 stycznia 1938 roku, po długich i ciężkich cierpieniach, zmarła
na nowotwór złośliwy moja długoletnia asystentka i współpracowniczka,
W a n d a H a l b e r ó w n a . Pamiętam moje pierwsze z Nią spotkanie
w roku 1922. Przyszła do mnie, prosząc o umożliwienie Je j pracy nauko­
wej. Nie od razu zauważyłem, jak nieokiełznana tęsknota pracy i jaka zdol­
ność do najwyższego wysiłku tkwiła w duszy tej młodej dziewczyny. Był
to umysł subtelny i krytyczny, zapał zaś do pracy miała niezwykły. Praca
naukowa była dla niej wszystkim: największą namiętnością i upojeniem,
zapomnieniem i zapamiętaniem się całkowitym. Pracować potrafiła dzień
cały bez przerwy, by po zakończeniu doświadczeń jeszcze myśleć, dysku­
tować i czytać. Pracowała nie spodziewając się, ba nawet nie pragnąc na­
grody i bodaj jedyną nagrodą, której pragnęła, była przyjaźń i życzliwość.
Tragedią jej było, że nie wierzyła w te uczucia w stosunku do siebie.
W życiu była samotnicą.
ŻYCIE WEWNĘTRZNE ZAKŁADU 95

Przebieg Je j życia? Od czasu, gdy Ją poznałem, brała udział w większości


moich prac doświadczalnych. Wspólnie z docentem Mydlarskim wykonała
pod egidą Ministerstwa Spraw Wojskowych zdjęcie serologiczne Polski.
Były to pierwsze badania w tym kierunku, które nauce polskiej przy­
niosły rozgłos światowy. Prace Jej prawie bez wyjątku były również
i moimi, wspólnie przeżywaliśmy wielkie nadzieje i smutki często nie-
ziszczonych planów...
Prace z zakresu immunobiologii ropy i nowotworów pisaliśmy już po
drugiej operacji. I Ona, i ja wiedzieliśmy, że to będzie ostatnia nasza
wspólna praca. Z niezwykłym hartem dostarczała i porządkowała proto­
koły badań, gdyśmy omawiali tekst i wysnuwali wnioski niezbędnych prac
dalszych. Doniesienie o immunologii ropy i nowotworów, które ukazało
się w prasie zagranicznej, było pisane wspólnie z człowiekiem już ska­
zanym na śmierć. Wiedziała o tym. Ale właśnie w tych chwilach, gdy
w oczach czaiło się już widmo śmierci, poznać można było najgłębsze
struny Jej psychiki. W tych ostatnich chwilach naszej pracy widziałem
jaśniej, niż w chwilach Je j młodych porywów, powagę moralną i inte­
lektualną tej samotnicy. W tych chwilach, opracowując temat, który dla
mnie był jednym z etapów dalszej drogi, a dla Niej kresem wędrówki,
miała spokój i stoicyzm cichego bohaterstwa.
Gdy patrzę na to życie skupione i samotne, bez nadziei osobistego
szczęścia, życie, które było pasmem najszlachetniejszych wysiłków, życie
na szczytach, na których wolno rzucać idee w przyszłość daleką, myślę,
jakie bezmiary entuzjazmu i energii kryją się w tych rzeszach bez­
imiennych pracownic, skromnych i oddanych. Jakim błędem jest, że się
tak rzadko sięga do ludzi o sercach gorących, których jedynym pragnie­
niem jest służyć Wielkiej Sprawie. I niech jedyną pośmiertną nagrodą Je j
będzie, że ci, co patrzyli na wysiłki Jej życia, z głęboką życzliwością i ser­
deczną przyjaźnią zawsze o Niej myśleć będą, gdyż potrafiła oddać się
Nauce — bez reszty".
Moją bliską współpracowniczką była również Róża Amzelówna. Wielki
to był talent: znała większość języków europejskich, miała dar dosko­
nałego wykładu i świetne pióro. Zasięg jej zainteresowań naukowych
był szeroki i zapalała się do każdej pracy, każdej nowej myśli. Je j kobie­
cość i dobroć przeszkadzały jej nawet w pracy. Pomagała wszystkim kole­
gom, poprawiała im prace, uczyła studentów. Będąc za granicą w przed­
dzień wybuchu wojny (uzyskałem dla niej stypendium z Instytutu Pasteu­
ra), wróciła ostatnim pociągiem do kraju. Oddawała mi nieocenione usługi
w organizowaniu akcji transfuzji krwi w czasie oblężenia, wykazując
wielką odwagę. Później w dzielnicy była moją prawą ręką i w tworzeniu
96

pracowni, i jako pierwszorzędna prelegentka. Zginęła już po stronie


„aryjskiej", zabito ją ze staruszką matką.
Henryk Brokman pracował ze mną jeszcze w Heidelbergu. W kraju
poświęcił się pediatrii, ale nie zapomniał i o nauce o odporności, doko­
nując szeregu odkryć na pograniczu pediatrii i serologii. Jest obecnie
jednym z najlepszych klinicystów.
Jerzy Morzycki odznaczał się dużą inteligencją i jakimś chłopięcym
czarem. Później, jako kierownik filii, okazał się doskonałym, pełnym po­
mysłów organizatorem.
Obraz tego wczesnego okresu nie byłby pełny, gdybym nie poświęcił
kilku słów mojej pierwszej sekretarce, pani Zofii Mańkowskiej. Posiadała
pewną miłą rubaszność i krytyczny stosunek do mnie, który mi w zupeł­
ności odpowiadał. Już około wpół do trzeciej przy dyktowaniu wyczu­
wałem w niej pewien niepokój. I rzeczywiście często przerywała pisanie,
nie zwracając uwagi na moje chroniczne natchnienie. Miałem do niej zu­
pełne zaufanie. Gdy mi oświadczała (zwykle około pół do trzeciej): „Pan
to już wiele razy pisał", zmieniałem to, com podyktował.
Nie piszę dokładnie o kolegach i współpracownikach Zakładu, którzy
nie pracowali nad zagadnieniami interesującymi mnie bezpośrednio.
Wielu z nich wybiło się na doskonałych fachowców. Sierakowski inte­
resował się metodyką i po swym pobycie za granicą wprowadził do
zakładu nowe metody. Anigstein miał niespokojną duszę podróżnika,
w Warszawie tęsknił za zwrotnikami, pod zwrotnikiem tęsknił za kra­
jem. Jego nostalgia za krajami dalekimi robiła na wielu wrażenie
obcości i w końcu dla niewiadomego powodu otrzymał dymisję. Było to
bezpośrednio przed wybuchem wojny; wyjechał do Stanów Zjednoczo­
nych, gdzie uzyskał profesurę. Jego dymisja była i skandalem, i grzechem
jednocześnie, był to bowiem jedyny znawca medycyny podzwrotnikowej
w Polsce. Pani Helena Sparrow, kobieta o wielkiej urodzie i czarze oso­
bistym, kierowała sprawnie akcją przeciwbłoniczą. Koledzy klinicyści
podkochiwali się w niej, co wychodziło na dobre akcji szczepiennej. Do­
skonałą wassermanistką była p. Zofia Milińska: na zjeździe w Kopenhadze
przyglądano się jej jako fenomenowi zręczności. Julia Seydel wyspecja­
lizowała się w błonicy; Tadeusz Sporzyński został kierownikiem oddziału
wyrobu krowianki przeciwospowej. Rabinowiczówna Helena doskonale
uczyła studentów itd. Wszechstronnym bakteriologiem była Jadwiga Gold-
berżanka. Tak wyglądała stara gwardia, o młodych nie będę pisał, było
ich bowiem zbyt wiełu.
Moim zdaniem młodzież polska nie ustępuje pod względem uzdolnień
młodzieży zagranicznej. Jeżeli praca jej jest mniej wydajna, jest to skut­
ŻYCIE WEWNĘTRZNE ZAKŁADU 97

kiem warunków i swoistego klimatu, o którym będę mówił za chwi­


lę. W przeciągu kilku ostatnich lat po wprowadzeniu doktoratów zro­
biono u mnie 16 prac doktorskich, z których większość wydruko­
wano za granicą, a wiele z nich otrzymało odznaczenia wydziału le­
karskiego. Tematy doktorskie rozdawałem jednak inaczej niż swego
czasu Instytut Higieny w Berlinie. Starałem się poznać psychikę kan­
dydata i jego zainteresowania, i dostosowywałem temat do indywi­
dualności. Wszechstronność zakładu i współpraca docentów i asy­
stentów (Anigstein, Przesmycki, Sierakowski i Sparrowa zostali habilito­
wani) umożliwiała mi takie podejście. Muszę się przyznać do pewnej sła­
bości: najmłodszych lubiłem zawsze najbardziej. Moi starsi pracownicy
robili mi nieraz z tego powodu wyrzuty, ale odpowiadałem im: „Dzieci
są czasem dobre, czasem złe, ale wnuki są zawsze nadzwyczajne". Widocz­
nie czułem się już dziadkiem tej młodzieży, i przyznam się, że lubiłem
przebywać w jej gronie, udany zaś wykład moich współpracowników spra­
wiał mi więcej przyjemności niż mój własny. Istnieją dwa typy kierowni­
ków: jedni — o kompleksie królewicza, którzy boją się następców. I inni,
którzy jak rodzice marzą o tym, by ich dzieci przerosły ich. Należałem do
drugiego typu, widocznie posiadałem niezaspokojone instynkta ojcow­
skie. Nieraz się sądzi, że kierownik powinien zjeść wszystkie rozumy i być
tak zwanym autorytetem. Takie autorytatywne duchy na ogół nie mają
uczniów, dookoła nich jest mroźno. Bodaj że w książce Flexnera znalazłem
rozmowę z kierownikiem zakładu. Zapytany o jakąś metodę, odesłał do
asystenta. Gdy pytający się zdziwił, ów prawdziwy uczony odpowiedział:
„Mój asystent zna nawet więcej metod niż ja, ale te, które znam, ja sam
wymyśliłem". Mówił mi kiedyś doskonały uczony i pedagog, prof. Moro:
„Jeżeli daję temat mojemu uczniowi, a on po trzech miesiącach nie zna
się na tym temacie lepiej ode mnie, jest to niedołęga". Kierownik naukowy
musi też nieraz rezygnować ze swej idei na rzecz swojego dziecka-asy-
stenta. Winien brać na siebie zadania najtrudniejsze, formułować zagad­
nienia, opracowywać nowe metody, planować całość. Łatwiejszą zdo­
bycz należy pozostawić młodemu, by nauczył się wspinać i cieszyć z wy­
ników. Pomysły należy sugerować tak, by młody mógł odczuwać je ja­
ko swoje. Kierownik, który wypomina młodemu: „przecież ja to panu
podsunąłem", zapomina, że sam był młody, ubogi i pragnął mieć coś swego.
Na ogół metody takie mogą być niebezpieczne wobec pewnego typu roz­
pychających się i zachłannych. Ale złych lepiej nie wpuszczać, a dobrych
należy otaczać pieczą. Poza tym przykład kierownika działa w zakładzie
wychowawczo.
Najważniejszym zadaniem kierownika jest stworzenie klimatu. Nie
98 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

każdy to potrafi. Starałem się tworzyć ów klimat wewnętrzny przez lat 20,
moje uwagi zatem nie są fantazją człowieka oderwanego od życia, lecz wy­
pływają z doświadczenia. Brzmią one dość paradoksalnie, zrozumieją je
jednak ci, co czują podobnie. Należy dążyć do tego, by większość współ­
pracowników miała swoje zainteresowania i swój temat i ażeby każdemu
się zdawało, że przez temat ten przechodzi oś świata. Dobrze funkcjonu­
jący zakład naukowy przypomina trochę dom maniaków. Źródłem odwagi
żołnierza jest świadomość, że nosi w tornistrze buławę marszałkowską.
I tak samo może być z młodym adeptem nauki: ma prawo przeceniać zna­
czenie swojej pracy i swych spostrzeżeń. Zakres idei jednego człowieka jest
wąski; trzeba nie tylko dawać gotowe tematy, ale umieć sprawić, by samo­
rzutnie powstawały w głowach młodych. Jak to robić? N a l e ż y s i ę c i e ­
s z y ć , g d y m ł o d y c o ś w y m y ś l i l u b z n a j d z i e . Na tym polegają
główne funkcje kierownika: w y t w o r z y ć p o b u d l i w o ś ć u m ł o ­
d y c h i c i e s z y ć s i ę z p l o n u . Chlubię się tym, że nigdy nie powie­
działem młodemu, iż jego przesłanki są niemądre. Zawsze mówię: ,,Spró­
buj", a gdy mu się nie uda, pocieszam go, że tylko poprzez nieudane
doświadczenia zdobywa się wiedzę. Należy być optymistą na początku,
a krytycznym w końcu pracy. Będę miał jeszcze sposobność zacytować
cudowne słowa Nicolle'a o konieczności pewnego chaosu, który umo­
żliwia myśli harde i promienne. Często dzieje się odwrotnie: przytłacza
się rodzące idee nadmiarem krytycyzmu, a nie wymaga się przy ukoń­
czeniu odpowiednich doświadczeń kontrolnych.
Łatwo zatruć atmosferę. Wystarczy nieco zmienić nastawienie i zainte­
resowania młodych. Idea jest jak młoda miłość: jest wstydliwa. Łatwo ją
zniszczyć, gdy się młodego onieśmiela albo przygniata nadmiarem kryty­
cyzmu, albo zbyt naciska żądaniami przedwczesnej publikacji. Wskazany
jest nastrój współzawodnictwa, ale należy dbać o to, by nie przeradzał się
w karierowiczostwo i zazdrość.
Klimat naukowy znika, gdy się przestaje szanować wysiłek twórczego
ducha. Szybko różniczkują się ci, którzy reprezentują czynnik woli i chcą
być szybko „kierownikami", i owi zadumani, trochę niezręczni. Z tych dru­
gich na ogół rekrutują się uczeni, trzeba ich chronić. Głód życia można
niestety zaspokoić powodzeniem łatwiej w innej dziedzinie niż w nauce.
Prawdziwy człowiek nauki jest poetą skazanym na wieczne niezaspokoje­
nie. Gdy zjawi się ów typ witalny, co ma łokcie, i gdy się go chwali, łatwo
może się rozwiać atmosfera -ciszy i zadumy. Rozumiał to Garrel, gdy w swej
książce „Człowiek — istota nieznana" mówił o roli klasztorów w średnio­
wieczu. Izolowały one od zgiełku walki i umożliwiały skierowanie myśli
ku sprawom oderwanym, ale wyższym. Takim klasztorem winna być pra-
ŻYCIE WEWNĘTRZNE ZAKŁADU 99

cownia naukowa. Potrzeby życia i zainteresowania teoretyczne winny się


wiązać. Niestety na świecie, a również u nas, wkradły się w ciszę pracowni
głód życia i brutalność. Pięknie jest to przedstawione w historii amery­
kańskiego bakteriologa Martina Arrowsmitha. Niektóre instytuty przypo­
minają klasztory bez Boga lub fabryki produkujące seryjnie prace naukowe.
Później opowiem jak w naszym zakładzie zaczął zanikać nastrój świątyni.
Kto wyrzuci faryzeuszów z kościołów nauki?
Moje właściwe zadanie życiowe upatrywałem w stworzeniu klimatu,
gdyż czułem, że ani pismo własne, ani warsztat, ani stypendia i nagrody
nie stworzą nauki, ale ów nieuchwytny wiew entuzjazmu. Musiał być ktoś,
co dawał i ktoś, co się cieszył. Pragnąłem być jednym i drugim. Ale nie­
stety rosła druga rzeczywistość, potężniejsza niż moje zamiary, co stawiała
mur między nauczycielem i uczniem i rozwalała gmach mojej tęsknoty.
Omówiłem moje dążenia jako kierownika zakładu badawczego. Obecnie
pragnąłbym omówić moją działalność pedagogiczną, gdyż ją lubiłem naj­
bardziej. W działalności pedagogicznej wypowiada się uczony i artysta,
i wreszcie wyraża się w niej instynkt ojcowski. Wykładałem dla lekarzy
powiatowych, dla studentów medycyny, dla studentów farmacji i dla stu­
dentów Wolnej Wszechnicy. Wykład dla lekarzy powiatowych nie spra­
wiał mi wiele przyjemności; twarze ludzi starszych, stężałe, zdradzające, że
ludzie ci nie mogą oderwać się od swych kłopotów i obowiązków. Krótki
jest widocznie okres uczulenia, kiedy człowiek lubi i pragnie wchłaniać.
Najbardziej lubiłem wykładać bakteriologię jako całość. Poza tym dużą
przyjemność sprawiały mi wykłady na wyższym poziomie, jak np. dla pod­
chorążych, gdyż można ich było wtajemniczać w metodykę myślenia,
misterium myśli badawczej. Najtrudniej jest jednak mówić o całości przed­
miotu, i to tak, by nie ujmować zbyt obszernie, ale nie dawać również
szczegółów, w których zatraca się problematyka przedmiotu. Jak ma być
wykład skonstruowany, by porwał?
Wykład winien być jak utwór muzyczny, którego andante podaje zasad­
niczą nutę. Inna jest ona dla gruźlicy, inna dla gorączki połogowej lub dla
kiły. Każda choroba zakaźna posiada swoje napięcie dramatyczne i swą
muzyczność. Innym głosem trzeba mówić o chorobach, które jak lawina
przewalają się poprzez ludzkość, a innym o schorzeniach indywidualnych,
choćby najbardziej dramatycznych, jak np. wścieklizna. To wstępne prze­
mówienie musi działać jak pobudka, jak uderzenie bębna. Wszyscy muszą
się wytężyć w oczekiwaniu, pragnąc jedynie odpowiedzi na pytanie: co
to iza choroba, która toczy i niszczy miliony.
Wówczas następuje p r e s t o — przebieg kliniczny ukazany możliwie
najbardziej obrazowo, by student widział pierwsze nieuchwytne objawy
100 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

i rozwój, ¡nieubłagalne skutki zakażenia. Z przebiegu choroby wywniosko­


wać winien o umiejscowieniu zarazka, a z tego wyciągnąć drogą dedukcji
prawa epidemiologiczne. Przedstawić to jako walkę dwóch światów,
w której zarazek dąży do trwania, nie chce zginąć razem z gospodarzem
i ratuje się, zakażając nowych osobników. Podać statystykę światową
i krajową i danego miasta. Jeśli tylko można, należy podać jakieś wrażenie
osobiste, jakąś ciepłą nutę wspomnienia.
A d a g i o . Etiologia schorzenia nie jako skumulowanie faktów, lecz jako
wysiłek, jako walka o prawdę. Możliwie jakiś szczegół z życia badacza,
jeśli możliwe, nawiązać do momentu historycznego, do metodyki. „Łowcy
mikrobów'1 de Kruifa zawierają często tę nutę.
F i n a l e . Profilaktyka. Wielka nadzieja i fanfara zwycięstwa. I wszystko
jako akt, jako czyn, a nie jako suche nagromadzenie faktów. Nie kazać się
wspinać po gładkiej ścianie wiadomości. Wszędzie jakieś zazębienie,
0 które myśl może się oprzeć, gra pytań i odpowiedzi, napięcia i odprę­
żenia. Mówiąc, nie należy patrzeć ani na tablicę, ani na podłogę, ani w ma­
nuskrypt, ale na słuchaczy. Śledzić wyraz twarzy. Pedagog staje się
szybko ogniskiem ześrodkowującym promienie dusz słuchaczy. Może się
wówczas wczuć w ich chłonność. Oczy słuchaczy— to próba dla profesora,
gdyż emocja potęguje chłonność intelektu. Można mówić nawet w sposób
bardzo trudny, jeśli tylko słuchacz w napięciu uważa.
Nie tylko treść, głos należy opanować. Mówić prosto, bez krasomów-
stwa. L a v r a i e é l o q u e n c e s e m o q u e de l ' é l o q u e n c e — czy­
tałem u Rodina. Główne fakty zebrać w postaci tablic. Wolę osobiście ta­
blice od epidiaskopu. Słuchacz dłużej się w nie wpatruje. Nie dawać za
dużo szczegółów, szczegóły zawierają podręczniki. Dawać główne zarysy
1 nie zapominać o odkryciach nowych. Słuchacz musi mieć zaufanie, że
profesor wiedzie go na sam szczyt. Nie bać się subiektywnego oświetlenia,
ale podkreślać, co jest indywidualne. Słuchacz lubi, gdy jego profesor ma
swoje zdanie.
Gdzie można, należy wiązać wykład z życiem. A nawet z etyką. Moje
wykłady o chorobach wenerycznych były dla mnie probierzem, czy opano­
wałem już dusze słuchaczy. Poruszałem bowiem sprawy i miłości, i in­
stynktu płciowego, i moralności. Wykład może i winien uczynić słuchacza
lepszym: l u d z i e z a s ł u c h a n i s t a j ą s i ę l e p s i , stonowuje to ich
głód życia. Należy szukać kontaktu z młodzieżą i poza wykładem. Roz­
mawiać na zajęciach praktycznych, organizować wycieczki i ... chodzić
na bale studenckie. Lubiłem te bale studenckie. Chodziłem właściwie głów­
nie na bale studentów farmacji, gdyż z tego wydziału na moje wykłady
ŻYCIE WEWNĘTRZNE ZAKŁADU 101
chodzili wszyscy, a z medycyny jedynie ci, co się interesowali zagadnie­
niem odporności.
Już gdy wchodziłem, otaczała mnie młodzież: „nasz ukochany pro­
fesor". Wiedzieli, że lubię tańczyć, i dbali o to, bym nigdy nie był sam. Nie
lubiłem chodzić na bale za granicą. Przyznaję się, nie lubię zbyt elegancko
ubranych kobiet. Ale tutaj, na balach studenckich miewałem wrażenie, że
chodzę po kwietnej łące. Ta studentka — to fiołek, tamta — jak bratek, ta
znów jak rozkwitający pączek róży. Podchodzi taki fiołek i opowiada
0 swoich nadziejach i drobnych kłopotach, i o wykładach. Opowiada, który
wykład jej się najbardziej podobał i dlaczego. I że mam takich miłych
asystentów. I że nastrój w Zakładzie taki miły. Wszyscy są prości, panowie
asystenci nie udają ministrów. Na moje wykłady przychodzi nawet jej
narzeczony, nie fannak (myślę: dla mnie czy dla niej?). I widzę, jak doj­
rzewa siew moich słów, jak rozgląda się to dziecko zdumionym wzrokiem,
że świat może być tak piękny. Już nie jestem profesorem, co uczy wiedzy
potrzebnej w aptece. Prowadzę te dzieci na szczyt i pokazuję dalekie ho­
ryzonty. Widzicie, świat nie musi się zamknąć w aptece. Heidelberg
był farmaceutą, a odkrył biochemiczne podłoże zjadliwości zarazków.
1 was może czekają wielkie doznania naukowe. „Chce pani zrobić u mnie
doktorat? Bardzo chętnie dam pani tem at... Ale mówmy lepiej o tym
pani narzeczonym".
I przypominam sobie moje młode lata. Przecież poznałem żonę na lek­
cjach tańca. „Byliśmy dziećmi. W cichą noc miesięczną schadzkę dzie­
ciaków naznaczyło dwoje".
Na kwitnącej, na jabłoni
Słowik dzwoni
Tak srebrzyście, tak miłośnie
O miłości i o wiośnie
O młodości, o kochaniu.
Słyszysz, Haniu?

Pyta mię kolega, jak się tańczy tango, gdyż nie zna tych nowoczesnych
tańców. „O, bardzo prosto", odpowiadam, „niech pan chodzi i myśli
o swojej pierwszej miłości".
Wspominam te chwile w mojej samotni, oderwany od życia, z myślą, że
nie powrócą nigdy. Czy wspominają mnie te dzieci mojego ducha tak, jak
ja je wspominam? Czuję jak mnie coś w gardle dławi i czuję smak słony
w ustach. „Pod powieką łzy mnie pieką, łzy niewypłakane".
D Z I A Ł A L N O Ś Ć N A U K O W A

Z ak ład nasz nie podlegał Ministerstwu Oświaty, lecz Departamentowi


Służby Zdrowia. Już to wskazuje, że musiał mieć charakter użytkowy.
Należało przemyśleć, jak daleko ma się posunąć użytkowość i w jakim
stopniu możliwa jest nauka czysta. Zakłady jugosłowiańskie posiadają
np. daleko idącą egzekutywę, posiadają swoje ambulatoria, inżynierów
sanitarnych itp. W naszych warunkach podobna organizacja była zbędna,
wykonawstwo sanitarne leżało w rękach urzędów wojewódzkich. Musie­
liśmy jednak znaleźć jakiś sposób współpracy, albowiem w oderwaniu od
urzędów zdrowia nie mogliśmy być dostatecznie wyzyskani. Rozbudo­
wa filij, które według naszych planów winny były być w każdym woje­
wództwie, wymagała ściślejszego kontaktu z Wydziałami Zdrowia. Uzyska­
liśmy to w ten sposób, że'kierownicy filij byli oficjalnymi doradcami naczel­
ników Wydziałów Zdrowia, epidemiolog filii zaś był jednocześnie urzędni­
kiem wojewódzkiego urzędu zdrowia. Dzięki tej współpracy braliśmy nie
tylko udział w zwalczaniu epidemij, ale byliśmy na najlepszej drodze, aby
opracować epidemiologię Polski. Trudniej było o zasięg prac laboratoryj­
nych, gdyż tutaj powstaje pewien konflikt pomiędzy nauką czystą i stoso­
waną. Muszę podkreślić, że władze na ogół nie bardzo się mieszały do na­
szej działalności, popierały nas i nie próbowały zmieniać naszego kierunku.
Rozumiałem, że miały mniej zrozumienia dla nauki czystej i chciały jak
najszybciej wyników praktycznych. Doceniając w pełni znaczenie
nauki stosowanej, broniłem konieczności nauki czystej: „Jak panowie
sądzą: gdyby Galvani otrzymał polecenie zrobienia tramwaju, czy od­
kryłby elektryczność? Nikt nie mógł przewidzieć, że skurcz mięśnia żaby,
oznacza największą techniczną rewolucję świata. Albo zwalczanie kiły jest
nie do pomyślenia bez odczynu Wassermanna. Ale źródłem odczynu była
oderwana dyskusja, czy dopełniacz jest jeden, czy też jest ich kilka".
Mówił już kiedyś pewien szef sanitarny, że badacz powinien mieć zawsze
na oku „dobro ludu". Odpowiedziałem, że jest to pewne nieporozumienie
w perspektywie. Miłość ma na celu utrzymanie gatunku. Nie podobna się
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 103
jednak oświadczać kobiecie powołując się na to, że naród potrzebuje
dzieci, wypada jej powiedzieć, że ma piękne oczy. I tak samo jest z nauką.
Nie chodzi o to, jaki jest ostateczny cel wysiłku naukowego, a jakie są
nasze impulsy duchowe pobudzające do myślenia i tworzenia. Są to:
zainteresowanie, ciekawość, podziw, zachwyt. .. Dobry badacz kocha
się w swoim temacie i dobrze się stało, że Galvani się interesował
mięśniem żaby, a nie tramwajem. P i e r w s z e rzuty myśli muszą być
dlatego niezależne od użytkowości. Zakłady specjalne, jak np. Zakład
Badania Raka lub Gruźlicy, które zmuszają do pracy w pewnym kie­
runku, tym się na ogół odznaczają, że się często właśnie nad tymi za­
gadnieniami nie pracuje. Wassermann na mocy swoich prac nad wpły­
wem niektórych barwików na raka, otrzymał Zakład Badania Raka i for­
malnie nie wiedział, co ma robić. Skarżył się wówczas, że ciągłe wizyty
cesarza Wilhelma II, domagającego się co tydzień nowych odkryć, pętają
mu tylko ducha. Ehrlich wprowadził metody doświadczalne badania raka
w Zakładzie Terapii Doświadczalnej, w Heidelbergu zaś w Zakładzie
Badania Raka najowocniejsze prace prowadzono — nie nad rakiem. Od­
krycie rakotwórczego wpływu niektórych węglowodorów pozwala na
planową pracę, wymagającą specjalnego warsztatu. Gdy ta tematyka się
wyczerpie, Zakład Rakowy będzie znów raczej ślepym zaułkiem. Pomysły
rodzą się zwykle na pograniczu. Metody badania zarazków przesączalnych
opracowane zostały w Zakładzie Badania Koloidów. Miałem kiedyś otrzy­
mać zaproszenie do Japonii dla badania trądu. Zwracałem uwagę, że się
na trądzie nie znam, i otrzymałem odpowiedź bardzo głęboką: „Mamy
wielu badaczy, co się znają na trądzie. Obecnie poszukujemy badacza,
co się na trądzie nie zna, ale złożył dowody, że ma pomysły". Na ogół
takie specjalne zakłady powstają dzięki temu, że się łatwiej na nie uzy­
skuje środki od ludzi bogatych, ale wśród fachowców uważa się takie
zakłady raczej za ślepy zaułek. Naturalnie nauka winna być zastosowana
do potrzeb społecznych. Ale życie w sposób subtelny uczula ducha ba­
dacza, praktyczne konsekwencje oderwanych prac Paisteura lub mał­
żonków Curie są tego dowodem. Lecz całkowicie czysta nauka bez nauki
stosowanej jest niemożliwa w Zakładach naszego typu, gdyż mają one
do wypełnienia b e z p o ś r e d n i e zadania sanitarne, m u s z ą s t w o ­
r z y ć n a u k o w e p o d s t a w y w a l k i o z d r o w i e . Moim zadaniem
było pogodzić jedno z drugim. A ponieważ grały we mnie instynkt
badacza i instynkt społeczny, to z czystym sumieniem mogłem się podjąć
obydwóch zadań.
Zaczynam od omawiania prac użytkowych. Pierwszym zadaniem było
wykonywanie bieżących badań bakteriologicznych dla Służby Zdrowia
104 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

i niektórych klinik i szpitali. Rozwój tego działu był wspaniały: 85%


wszystkich badań bakteriologicznych niezbędnych dla zwalczania epidemij
w Polsce dokonywano w Państwowym Zakładzie Higieny i jego filiach.
Liczba badań dochodziła już prawie do pół miliona. Następnym wielkim za­
daniem było wprowadzenie ulepszeń metodycznych, i to nie tylko do pra­
cowni własnych, ale i na terenie całego państwa. Dwa przykłady niech
zilustrują te prace. Komitet Higieny Ligi Narodów zainaugurował między­
narodowe prace nad ulepszeniem i standaryzacją serodiagnostyki kiły.
Kilka największych zakładów w Europie, a między nimi nasz Zakład,
otrzymywało surowice bez rozpoznania; wyniki były później porówny­
wane. W Kopenhadze odbyły się dwukrotnie zjazdy, na których współ­
pracownicy poszczególnych zakładów Europy i Ameryki dokonywali
badań; wyniki ich porównywano później w celu sprawdzenia, jaki zakład
posiada metodę najlepszą. Wspomnę, że wyniki naszych współpracowni­
ków były bardzo dobre. Większość metod i modyfikacji była brana na
warsztat, a wyniki ich ogłaszane. Odczynniki dla metod najlepszych były
przygotowywane i oddawane pracowniom w całej Polsce. W ten sposób
nie tylko już nasze filie, ale wszystkie pracownie polskie, mogły korzystać
z ulepszeń-technicznych wprowadzanych przez nasz Zakład. Nie jest to
drobiazg — poprawianie np. wyników o 10% oznacza dziesiątki tysięcy
osobników rozpoznanych i leczonych. Była to duża zasługa Komitetu Hi­
gieny Ligi Narodów, że umożliwił porozumienie międzynarodowe w tych
sprawach.
Za pomocą odczynów skórnych można obecnie wykryć wrażliwość na
niektóre choroby. Należało sprawdzić słuszność przesłanek, uodporniać
dzieci wrażliwe różnymi szczepionkami, sprawdzać istotę odporności,
kontrolować przebieg choroby u szczepionych i nie szczepionych itd.
Ostatnio stwierdzono istnienie różnych typów bakterii błoniczych o róż­
nym stopniu chorobotwórczości, różnych typów zarazków zapalenia płuc
lub zapalenia opon mózgowych, itd. Wszystkie te badania wymagały pracy
zespołowej. Brali w niej udział poza pracownikami mojego działu także
pracownicy działu produkcji, klinika dziecięca, szpital dziecięcy Karola
i Marii, itd. Dzięki tym pracom można było wprowadzić obowiązkowe
szczepienia przeciwbłonicze, a jako ukoronowanie wydałem tom prac Za­
kładu, poświęconych tym zagadnieniom. Zaprowadziłoby mnie to zbyt
daleko, gdybym cytował nazwiska wszystkich współpracowników, którzy
brali udział w tych pracach i których wysiłkowi zawdzięczamy wpro­
wadzenie nowych metod szczepiennych i stosowanie nowych surowic
w kraju. Na tej płaszczyźnie należy traktować pracę nad durem brzusz­
nym. Dur brzuszny jest zagadnieniem sanitarnym przede wszystkim
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 105

państw wschodnich. Znów z inicjatywy Komitetu Higieny Ligi Narodów


i przy pomocy fundacji Rockefellera zostały skontrolowane w odnośnych
instytutach różne badania i na konferencji tych instytutów, która się
odbyła w Warszawie pod moim przewodnictwem, ustalono metody naj­
lepsze. Podniosło to bardzo wydajność badań bakteriologicznych w tej
dziedzinie i to nie tylko w Polsce, ale i w Czechosłowacji, na Węgrzech,
w Rumunii i w Jugosławii. Pragnę podkreślić doskonałą metodę badania
wody na zarazki duru brzusznego opracowaną u mnie przez kol. Szpe-
równę. Wiele prac tego rodzaju wyszło z Zakładu. Brali w nich udział
Amzelówna, Anigstein, Feiginówna, Milińska, Przesmycki, Sierakowski,
Sparrow i inni. W pierwszych latach istnienia Zakładu dużą rolę grała
zimnica; Zakład przeprowadzał akcję zwalczania, która była konieczna
nawet w Spalę w zamku prezydenta. Nie będę omawiał udziału w walce
z poszczególnymi epidemiami, ani rozwoju działu produkcji pod kierun­
kiem J. Celarka i Saskiego. Wszystkie te prace dowodzą, że Zakład nie
tylko nie uchylał się od prac o charakterze zbiorowym i użytkowym, ale
przeciwnie — pogłębiał je.
Lecz poza zadaniami użytkowymi leżała domena prac czysto teoretycz­
nych i one wiązały się z kierunkiem badawczym mojej młodości. Gdy
ogłosiliśmy wyniki prac o nierównomiernym rozpowszechnieniu grup
krwi na globie ziemskim, pojawiły się dwie prace, które rozszerzyły i po­
głębiły nasze spostrzeżenia. Verzar wykrył podobieństwo między krwią
Cyganów i Hindusów; Coca stwierdził, że Indianie posiadają głównie
grupę zerową. Wskazywało to na możliwość, że pierwotną cechą czło­
wieka była grupa zerowa, która na dwóch krańcach świata przeobraziła
się w A i w B. Matematyk niemiecki Bernstein wystąpił z hipotezą, że
geny 0, A i B są sobie przeciwstawne. Miało to pewne ciekawe konsek­
wencje dotyczące grup krwi oczekiwanego potomstwa. Należało spraw­
dzić tę hipotezę badając rodziny. Na całym świecie rozpoczęły się ba­
dania grupowe antropologiczne i genetyczne. Zainaugurowane zostały
one znów w Polsce. Ministerstwo Spraw Wojskowych dokonało zdjęcia
antropologicznego Polski; badania serologiczne zostały dokonane w po­
rozumieniu ze mną. Ogłoszone przez Halberównę i Mydlarskiego, zwró­
ciły powszechną uwagę i Polska stała się ośrodkiem międzynarodowych
badań nad grupami krwi. Kierunek ten mogłem uzupełnić pod niejednym
względem. Prof. Prawocheński zwrócił się do mnie w sprawie grup krwi
u zwierząt. Badania naszych współpracowników dowiodły istnienia wła­
sności grupowych A podobnych do A ludzkiego u owiec, świń i wołów.
Główna różnica polega na tym, że surowice ludzkie posiadają ciała
zlepiające dla nieobecnych cech grupowych zawsze, zwierzęce — nie
106 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

zawsze. Zbadaliśmy dziedziczenie tego braku przeciwciał i okazało się,


że mamy do czynienia z cechą dziedziczną ustępującą. Rozpoczęliśmy
wobec tego cykl badań nad dziedzicznością innych cech odpornościo­
wych. Prace te wykonywane w ciągu kilku lat stały się podstawą kon­
stytucjonalnego ujęcia zjawisk odpornościowych. Wymagało to pewnego
innego podejścia do spraw epidemicznych. W myśl klasycznych poglą­
dów zarazek jest zawsze szkodliwy, różnice we wrażliwości osobniczej
grają rolę drugorzędną. W myśl naszych badań dzieje się przeciwnie:
zakażenia utajone zależne od konstytucjonalnej odporności grają tutaj
główną rolę.
Gottstein, znany statystyk niemiecki, powiedział mi kiedyś, że nasze
badania wyświetliły mu szereg zagadnień z epidemiologii błonicy. Badania
nad grupami krwi stały się w międzyczasie bardzo modnym kierunkiem
medycyny i zostały nawet wyzyskane dla celów propagandy rasistow­
skiej. Znana firma wydawnicza J. Springer zwróciła się do mnie o wydanie
mojej monografii jako książki. Książka ta pod tytułem „Serologia konsty­
tucjonalna" pojawiła się w r. 1928 i w niej mogłem się oprzeć nie tylko na
międzynarodowych badaniach nad grupami krwi, ale rozwinąć wszelkie
myślowe konsekwencje i zagadnienia, które się wyłaniały z nowej nauki.
Cechy odpornościowe zostały ujęte jako cechy konstytucjonalne, które
można co prawda potęgować sztucznie, ale które podlegają rozwojowi na
podobieństwo cech anatomicznych. Równolegle do morfogenezy odróżnia­
łem zatem serogenezę jako pewien wewnętrzny mus w rozwoju cech odpor­
nościowych. Zakażenia utajone mogą te cechy potęgować, nie są jednak
warunkiem s i n e q u a non. Gorąca dyskusja rozgorzała około tych my­
śli i znów na całym świecie rozpoczęły się badania dotyczące wrażliwości
lub odporności poszczególnych ras oraz dociekania nad zagadnieniem,
czy odporność wiąże się z zakażeniami utajonymi, czy też jest samorodna.
W krajach polarnych i podzwrotnikowych błonica należy do rzadkości;
należało zbadać przyczynę tego zjawiska. Grenlandia była krajem nadają­
cym się do takich badań, gdyż jest to rezerwat ludzki izolowany od wpły­
wów zewnętrznych, gdzie statki przybywają tylko dwa razy do roku, a i to
pod ścisłą kontrolą lekarską. Otóż kontrolę moich koncepcji mogłem prze­
prowadzić w tak fantastyczny sposób. Przyjechał do mnie Duńczyk Bay-
smith, który po omówieniu szczegółów dokonał w Grenlandii badań nad
odpornością Eskimosów i obecnością zarazków. W książce swojej mogłem
zatem omawiać nie tylko wspaniały rozwój badań nad grupami krwi róż­
nych narodów i ras, nie tylko zestawić wyniki olbrzymich międzynarodo­
wych badań nad dziedziczeniem grup krw^ ale poddać pod dyskusję za­
gadnienia nowe.
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 107

Książkę swoją poprzedziłem następującym wstępem:


„Nauka o grupach krwi jest w dobie obecnej najbardziej wielostronnym,
a może najgłębszym zastosowaniem immunologii, znacznie przekraczają­
cym zakres patologii indywidualnej. Dałem swojej książce tytuł ogólniej­
szy, ażeby podkreślić, że ten kierunek jest początkiem nowej, dopiero
w ostatnich latach powstałej koncepcji zjawisk odpornościowych. Na
pierwszy rzut oka pojęcie serologii konstytucjonalnej wydaje się sprzeczne,
ponieważ ustrój ujmujemy jako instrument, zdolny do nieskończonych
przemian serologicznych. Bogactwo strukturalne antygenów stale wnikają,
cych do organizmu winno, zdawałoby się, znaleźć wyraz w wielostronnych
reakcjach serologicznych. Konstytucja natomiast oznacza coś względnie
stałego i niezmiennego. Nawiązanie zjawisk serologicznych do czynników
konstytucjonalnych oznacza przyjęcie preformowanych i dziedzicznych
cech odpornościowych. Dlatego odpowiedź odpornościowa ustroju nie od­
daje jedynie różnorodności działających na ustrój bodźców, ale biegnie po
z góry ułożonych torach. Pojęcie s e r o l o g i i k o n s t y t u c j o n a l -
n e j oznacza zatem różnice serologiczne w obrębie gatunku i wpływ ich
na serologiczną odczynowość ustroju. Przeciwciała normalne ujmuję jako
preformowane narządy biochemiczne, których powstanie i rozwój podle­
gają podobnym prawom, jak i narządów anatomicznych. Pojawienie się
przeciwciał zależne jest dlatego od przyrodzonych zdolności komórki, ich
jakość i ilość zależą w równym stopniu od uodpornianego zwierzęcia jak
i od rodzaju użytego antygenu. <
Konieczność przestawienia naszych koncepcji odpornościowych w kie­
runku konstytucjonalnym odczuwa wielu. Powstanie epidemii nie zależy
jedynie od wniknięcia zarazka, działającego jak wróg zewnętrzny. Epi­
demie należy często porównać z rewolucją, gdyż drzemiące w organizmie
drobnoustroje uzyskują możność rozwoju. Konstytucjonalne podłoże nie­
których postaci wrażliwości nie ulega wątpliwości, że przypomnę wrażli­
wość, względnie odporność niektórych ras zwierzęcych, możność wyse­
lekcjonowania osobników odpornych, doniosłe odkrycia epidemiologii
doświadczalnej, itp. Szereg zagadnień tutaj poruszanych znajduje się
jeszcze w zaczątku, niektóre prace zostały dopiero zapoczątkowane w mo­
jej pracowni. Niech czytelnik wybaczy autorowi przy oświetlaniu tych
spraw pewien nieunikniony, że się tak wyrażę, fizjologiczny subiekty­
wizm."
Napisanie tej książki było dla mnie wielką rozkoszą. W pracach do­
świadczalnych wnioski muszą wypływać z doświadczenia, badacz wy­
głaszający zbyt dużo hipotez rozcieńcza to, co znalazł. Książka natomiast
pozwala na obejmowanie horyzontów dalszych. W ostatnim rozdziale
108 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

zatytułowanym: „Podstawy serologii konstytucjonalnej" spróbowałem wy­


odrębnić czynnik dziedziczny i czynnik zzewnątrzpochodny. Ustrój przy­
równałem do łuku napiętego, którego stopień napięcia, gotowość do wy­
puszczenia strzały obronnej jest dorobkiem dziedzicznym. Przeciwciała
normalne stanowiłyby niejako biochemiczne narządy normalne, których
rozwój należało badać. Motto, które dałem temu rozdziałowi brzmiało:
„Sformułowanie zagadnienia jest pierwszym krokiem
d o j e g o r o z w i ą z a n i a". Książka moja została przyjęta przez kry­
tykę bardzo życzliwie, jako zapowiedź nowego kierunku. Krytyki były
szczegółowe i zainteresowanie, które wywołał ten nowy kierunek, odzwier-
ciadlają niektóre z recenzji.
Tak np. Warszawskie Czasopismo Lekarskie pisało w 1928, Nr 12:
„Mamy przed sobą jednolity czyn naukowy pierwszorzędnej wartości,
nie oderwaną teorię, lecz twór tętniący życiem w pełni rozwoju, w naj­
wyższym stopniu pobudzający do myślenia i odsłaniający na każdym
kroku nowe i rozległe horyzonty. Z drugiej strony praca ta zrodziła się
i rosła w naszych polskich powojennych, niewypowiedzianie trudnych
warunkach. Jest to jeden z najpiękniejszych przykładów odradzającej się
myśli naukowej polskiej".
W 10 lat później Niemcy usunęli mnie z mojego Zakładu, jako że nale­
żałem do „rasy pasożytniczej". Wówczas zaś pisano w Niemczech o mojej
książce:

Zentralblatt für Bakteriologie. T. 92, Nr 1—2: „Autor, któremu w pierwszej linii zawdzię­
czamy wyzyskanie odkrycia grup krwi, zebra! i krytycznie oświetlił dotychczasowe
piśmiennictwo, stwarzając podstawy dla dalszych badań. Zupełnie nowa jest jego kon­
cepcja serologii konstytucjonalnych, która na pewno okaże się równie płodna jak jego
dotychczasowe badania nad dziedzicznością i antropologią".
Zentralblatt für innere Medizin: T. 49, Nr 13: „Kto bierze książkę Hirszfelda do ręki,
jest pod wrażeniem nowych i zupełnie zasadniczych zagadnień, których znaczenie dla
biologii nie da się wprost przewidzieć".
Zentralblatt für Neurologie: T. 50, Nr 9: Badaniom grupowym zawdzięczamy, że powstał
nowy impuls dla badań, który zapłodni wszystkie działy kliniczne".
Zentralblatt für gesamte Hygiene: T. 17, Nr 11—12: „Książka ta będzie punktem wyj­
ścia dla wszystkich przyszłych badań grupowych".

Zagadnienia wysunięte w mojej książce były dla nas skarbnicą, z któ­


rej czerpaliśmy w ciągu wielu lat. Prace te sprawiały mi tym większą przy­
jemność, że mogłem w nich nawiązać do klinicznej działalności mojej żony.
Suma zdobytych doświadczeń dojrzała w pewnej chwili do tego stopnia,
że należało zestawić wszystkie wyniki w monografii specjalnej. Uczyniła
to moja żona. Monografia pod tytułem: „Rola konstytucji w chorobach
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 109

zakaźnych wieku dziecięcego" została ogłoszona w języku polskim, a po


dwóch latach w języku francuskim. Prof. Debré z Paryża zaopatrzył ją
pięknym wstępem, w którym podkreślał zasługi polskiej nauki.
Nie będę omawiał dokładnie konsekwencyj moich badań z punktu wi­
dzenia medycyny sądowej, wspomnę tylko, że po procesie Gorgonowej
przysyłano mi bardzo dużo ekspertyz. Mój materiał sądowy był najwięk­
szy na świecie. Doszedłem jednak do przekonania, że wobec występowania
własności grupowych również w miejscach niezakrwawionych, zasięg
badań grupowych w tej dziedzinie nie jest duży. Więcej: jestem przeko­
nany, że na skutek nieznajomości odkrytego przez nas faktu nasycenia
przedmiotów będących w kontakcie z człowiekiem własnościami grupo­
wymi, eksperci zagraniczni popełniali szereg omyłek w swoich eksper­
tyzach. Pewien uczony belgijski ogłosił, że nie może potwierdzić naszych
wyników. Zaprosiłem go, by przybył lub przysłał asystenta do Warszawy,
i wówczas przekonał się o słuszności naszych spostrzeżeń. Asystenci za­
kładów sądowo-lekarskich innych miast polskich mieli sposobność po­
znać u mnie technikę tych badań.
Ale bodaj najciekawiej rozwijały się badania nad tak zwanymi: „pod­
grupami". Jeszcze z Dungernem wykazaliśmy istnienie dwóch rodzajów A,
silniejszego i słabszego. Spostrzeżenia te powszechnie potwierdzone, nie
znajdowały przez długie lata wytłumaczenia. Moje badania z Kostuchem
i późniejsze z Amzelówną wyświetliły tę sprawę. Owo słabe A jest po­
stacią przejściową pomiędzy 0 i A mocnym. Uważamy je za wyraz nie­
kompletnej mutacji. Mogliśmy dowieść zarówno w obrębie cechy A jak
i B całą gamę podobnych postaci przejściowych. Na tej płaszczyźnie
udało się wytłumaczyć brak przeciwciał dla grupy 0. Nie mogę wdawać
się w szczegóły tej sprawy, ale pragnąłbym zaznaczyć, że powstaje tutaj
szereg zagadnień, wymagających dalekich podróży i współpracy między­
narodowej. Mówiłem o naszych spostrzeżeniach w Paryżu w roku 1937
i w Rzymie w r. 1939. W r. 1938 pojawiło się w języku francuskim tłuma­
czenie mojej książki wydanej w języku polskim w 1934 o grupach krwi.
Książkę tę zakończyłem słowami:
„Ośmielony zasięgiem nauki o grupach krwi pragnąłbym narzucić za­
gadnienie następujące: czy mutacje serologiczne odbyły się jedynie w cza­
sach zamierzchłych, czy też są one możliwe i w epoce współczesnej?
Czy nie będziemy w stanie, badając stopień zlepiania krwinek za po­
mocą naszych specjalnych metod, wczuć się w twórczy rytm naszej
epoki? . . . I dlatego pragnąłbym zakończyć tę książkę pytaniem, będącym
właściwie dalszym ciągiem zagadnienia postawionego z moją żoną przed
20 laty. Wówczas pytaliśmy, do jakich grup należy krew rozmaitych na­
no HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

rodów. Obecnie pytam, do jakich należy ona plejad. Jeżeli zagadnienie


to wydaje się zbyt śmiałe, niech znajdzie ono wytłumaczenie w rozma­
chu, który cechuje naukę o grupach krwi. Do wszystkich zagadnień, na
które nauka ta odpowiedziała z tak wspaniałą dokładnością, pragnąłbym
dorzucić jeszcze jedno:
Jaka jest mutacyjność serologiczna naszej epoki?"
Konstytucjonalne podejście do zjawisk odpornościowych posiada donio­
słe konsekwencje dla interpretacji szczepień. Należało' a priori wnosić, że
podatność na uodpornienie u różnych kategorii wieku, różnych klas spo­
łecznych lub ras będzie odmienna, że w zależności od nasilenia epidemii
i stopnia rozsiania zarazka otrzymamy różne wyniki szczepień. Te punkty
widzenia wypływały z ostrzejszego rozgraniczenia czynnika zzewnątrz-
pochodnego i konstytucjonalnego. Uodpornianie przeciwko błonicy w War­
szawie, przeprowadzone na wielką skalę, umożliwiało badania tego typu.
W pracach tych brał udział dr H. Łącki, inspektor lekarski miasta Warsza­
wy, dr Grzegorzewski jako statystyk, dr Jakubkiewiczowa, która poza
szczepieniami dokonywała badań laboratoryjnych, i wielu innych. Zwró­
ciliśmy uwagę na liczne błędy statystyczne i immunologiczne. Nawet po
ich usunięciu okazało się, że szczepienia przeszło czterokrotnie zmniej­
szają zapadalność na błonicę. Na wzór Warszawy przeprowadzono obli­
czenia i w innych miastach Polski, w których dokonywano szczepień prze-
ciwbłoniczych. Sprawy te referowałem w Akademii Lekarskiej w Paryżu.
Gundel, który kierował szczepieniami na terenie Niemiec, nazwał nasze
doniesienie najbardziej krytycznym z istniejących.
Przechodzę do następnej serii prac. Dawno już liczono się z odrębnością
serologiczną tkanki nowotworowej, nie udawało się jednak tego dowieść.
Przyczyną tego była złożoność serologiczna tkanki, która zawierała sze­
reg cech innych. Należało wyodrębnić wszystkie te różnorodne czynniki,
aby móc stwierdzić, czy zrakowacenie jako takie oznacza zmianę budowy
serologicznej nowotworów. Dla dokonania tych prac otrzymałem sub­
sydium Akademii Umiejętności i pozyskałem do współpracy Halbe-
równę jako serologa, Laskowskiego jako patologa, Floksztrumfa i Koło­
dziejskiego jako klinicystów. Mogliśmy stwierdzić, że istotnie nowotwory
zawierają inne ciała niż tkanka normalna. Stwierdzenie tej odrębności
upoważniało do pewnej nadziei, że uda się otrzymać surowicę leczniczą
dla nowotworów. Sprawa ta niestety okazała się bardziej złożona. Mó­
wiłem o tym po raz pierwszy na zjeździe mikrobiologów w Krakowie,
wiadomość o pewnej uzasadnionej nadziei otrzymania surowicy leczni­
czej przeciwrakowej dostała się do codziennej prasy krajowej i zagranicz­
nej i przez pewien czas byłem zasypywany listami z prośbą o surowicę.
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 111

Widziałem, jak wielkie kryłoby sią w tym niebezpieczeństwo, gdyby


prace tego typu pojawiły się w zakładach materialnie zainteresowanych
w wykorzystaniu odkrycia. Ja odmawiałem posyłania surowicy, póki nie
zostanie przebadana przez moich współpracowników. Wynik niestety był
ujemny. Ciekawsze wyniki dały prace nad rozpoznaniem serologicznym
nowotworów: surowice ludzi z nowotworami często reagowały z wycią­
giem alkoholowym nowotworów. Reagują oo prawda z nimi również i su­
rowice kobiet ciężarnych, i osobników chorych na kiłę. Badania kontrolne
w innych zakładach były mniej owocne, moim zdaniem dlatego, ponieważ
w sposób mniej subtelny wyodrębniały zjawiska związane z chwiejno-
ścią surowicy.
Na mocy tych prac zostałem zaproszony do objęcia referatu progra­
mowego na międzynarodowym Zjeździe Przeciwrakowym w Brukseli
w 1938 r. Prace te zostały rozszerzone na zagadnienia gruźlicy, nowo­
tworów doświadczalnych i martwicy tkanki. Mogliśmy stwierdzić, że
tkanka gruźlicza zawiera inne ciała serologiczne niż tkanka normalna.
Odkryliśmy swoistość serologiczną płuca normalnego i zmianę tej swoi­
stości pod wpływem procesu gruźliczego. Ciekawe było, że ciała te po­
jawiały się w przebiegu gruźlicy w wątrobie pozornie niezmienionej, wi­
docznie krążyły one w krwiobiegu i zostały wychwytane przez komórki
wątroby. Co jednak najdziwniejsze, że podobne ciała stwierdziliśmy w ro­
pie, w białych ciałkach krwi i w nowotworach. Mój uczeń, Dmochowski,
dokonał szeregu prac nad swoistością nowotworów doświadczalnych,
Krausharówna zaś wykryła te ciała w nerce, która obumarła na skutek
podwiązania naczyń. Ciała te zatem są wyrazem obumierania komórki,
białe ciałka krwi zawierają je normalnie, może dlatego że żyją bardzo
krótko. Sądzimy, żepojawienie się tych ciał jest niejako zapowiedzią śmierci
komórki. Prace te otwierają nowe możliwości badawcze w stosunku do
gruźlicy i nowotworów i winny być uwzględnione również i w badaniach
nad virusami, Wyraziłem też przypuszczenie, że zmiany morfologiczne
krwi mogą być spowodowane istnieniem ciał odpornościowych, skiero­
wanych przeciwko różnym komórkom krwi własnego ciała. Prace te, po­
twierdzone w Holandii, nie znalazły jeszcze szerszego echa. Zwykle mi­
nąć musi pewien okres, zanim doświadczenie jednej pracowni znajdzie
odpowiedni oddźwięk. Nasze prace nad grupami krwi zostały np. zapo­
czątkowane w roku 1910, a dopiero po 15 latach stały się podnietą do
pracy innych badaczy. Mam nadzieję, że i nasze prace nad rakiem będą
zaczątkiem nowego kierunku, ja musiałem je przerwać. Śmierć Halberówny
i wyjazd Dmochowskiego' do Londynu, wyjazd dra Floksztrumfa do Ame­
ryki zabrały mi moich głównych współpracowników.
112 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Takie były główne kierunki d o ś w i a d c z a l n e , o licznych poszcze­


gólnych pracach innych nie mogę pisać, znużyłbym bowiem tylko czytelnika
nie-lekarza. W krótkości wspomnę o kilku publikacjach mających pewne
znaczenie społeczno-polityczne. Jak wiadomo, Niemcy wprowadzili obo­
wiązkową sterylizację osobników obarczonych pewnymi chorobami umy­
słowymi. Kościół ze względów religijnych przeciwstawił się temu. Towa­
rzystwo Eugeniczne postawiło odpowiedni wniosek na Radzie Zdrowia
i należało się zastanowić, czy wprowadzić i u nas obowiązkową stery­
lizację. Wprowadzenie jej mogłoby rozpętać sprzeciw Kościoła. Wspól­
nie z żoną moją zastanawialiśmy się nad tym zagadnieniem i doszliśmy
do przekonania, że zabieg ten społecznie pozbawiony jest wszelkiej war­
tości, ponieważ cecha ta dziedziczy się jako cecha recesywna i przeszło
połowa ludności to nosiciele genów chorobowych. W tym konflikcie
Kościół miał rację, mimo że nie operował analizą genetyczną, jak pro­
motorzy sterylizacji w Niemczech. Żona moja ogłosiła wyniki tych roz­
ważań w prasie lekarskiej i wydała broszurę pt. „Z zagadnień genetyki
i eugeniki". Opierając się na tych pracach, zająłem odpowiednie stano­
wisko na Naczelnej Radzie Zdrowia. Uchwały Rady, wymagające dla
sterylizacji wskazań nie tylko eugenicznych, ale i społecznych, uważam
za najszczęśliwsze z istniejących.
Wszystkie wspomniane prace dotyczyły zagadnień specjalnych. Ale
w miarę wewnętrznego dojrzewania zaczęły się budzić we mnie dalsze
impulsy. Jestem przekonany, że istnieje pokrewieństwo między twórczo­
ścią naukową i artystyczną, które dochodzi do głosu właśnie przy synte­
zie zjawisk. Odczułem to kiedyś przy czytaniu książki Zweiga o Freu­
dzie. Uderzył mnie plastyczny sposób omawiania spraw pozornie su­
chych i naukowych. Miałem wówczas zamówienie wydawnictwa Juliusza
Springera na napisanie podręcznika bakteriologii po niemiecku. (Na mar­
ginesie wspomnę, że wydawnictwo powierzyło mi zadanie, motywując to
tym, że istniejące podręczniki niemieckie nie są dość współczesne. Pod­
ręcznika nie zdążyłem ukończyć i dopiero po usunięciu mnie z Zakładu
znalazłem czas na napisanie podręcznika polskiego.) Otóż postanowiłem
napisać wstęp raczej literacki, pragnąłem, 'by zawierał on pewne wy­
znanie wiary biologa. Nasunęły mi się skrupuły, że w przedstawianiu za­
każenia i odporności uprawiamy podświadomie pewien antropo morfizm:
mówimy o w a l c e z chorobą zakaźną, o ciałach bakteriobójczych, o ni-
wecznikach, wychodząc z apriorycznego założenia walki jako zasady
życia. Ale być może tak wcale nie jest i założenie walki jako podstawy
życia jest tylko wyrazem naszej w łasnej. . . swarliwości. Należy przemy­
śleć sprawy odpornościowe nie z punktu widzenia konfliktu, lecz sym­
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 113

biozy, nie z punktu widzenia interesów przeciwnych, lecz dążenia do


współżycia, które na pewnym szczeblu ewolucji może przyjąć postać im­
pulsów etycznych. Etykę wprowadzić do zjawisk biologicznych jako prze­
słankę aprioryczną? Zdawało się przecież, że dopiero przezwyciężenie po­
dejścia religijnego stworzyło podstawę nauk ścisłych. Jeżeli jednak wpro­
wadzamy instynkt walki jako podstawę myślenia biologicznego, dlaczego
nie mielibyśmy wprowadzić instynktu solidaryzmu, który w swej subli-
macji jest etyką.
Próbuję zatem przeanalizować zjawiska odporności nie na podstawie
konfliktu między makro- i mikroorganizmem, lecz na podstawie dążenia
do współżycia. Piszę pracę, która, o ile sądzić mogę z ilości żądanych odbi­
tek, wywołała zainteresowanie większe niż wiele moich prac doświadczal­
nych i wywołała nawet protesty, jako że wprowadzam czynnik religijny
do nauk ścisłych. Ogłosiłem ją po niemiecku w r. 1930 pod tytułem „Prole­
gomena do nauki o odporności". Spróbowałem usystematyzować zjawi­
ska odporności, zakładając nie walkę, lecz dążenie do współżycia makro-
i mikroorganizmów. Zamiast mówić o przeciwciałach bakteriobójczych,
zwróciłem uwagę, że przeciwciała wywołują zjawiska zmienności, że bak­
terie nie ginąc uciekają niejako w inne postacie bytowania. Przyjmując
jako założenie dążenie do harmonii i do współżycia mówiłem o zakaże­
niach utajonych jako skutku tego dążenia. Majaczy mi się prawo, które
nazwałbym p r a w e m n a j m n i e j s z e g o c i e r p i e n i a . Konflikty
międzygatunkowe przebiegają tak, ażeby przy najmniejszej ilości bólu
umożliwić przeżycie największej liczby gatunków. We wstępie do „Pro­
legomenów do nauki o odporności" pisałem:
„Jeśli spojrzymy na dane nauki o odporności, zauważymy, że nie są
one ujęte w schemat, który by, podobnie jak układ periodyczny w chemii,
wskazywał na luki naszej wiedzy. Immunologia rozporządza danymi,
które umożliwiłyby syntezę, a które leżą odłogiem, ponieważ ich się nie
nawiązuje do innych spostrzeżeń i nie oświetla danymi biologii ogólnej.
Odnosi się wrażenie, że nauka o odporności wstydzi się nadmiaru hipo­
tez swoich młodych lat i z niesłusznym lekceważeniem odrzuca wnioski
dedukcyjne. Zadaniem idei jest jednak wzbudzać twórczy niepokój.
Z walki między przesłanką a spostrzeżeniem rodzi się prawda.
Rozważanie zjawisk odpornościowych, które świadomie zrezygnowało­
by z pewników, a dało wyraz pragnieniu syntezy, wydaje mi się uzasad­
nione ze względów teoriopoznawczych. Nasze systematy i uogólnienia nie
są zawsze wynikiem spostrzeżeń. Między spostrzeżenie a jego interpre­
tację wciska się często ogólny pogląd na świat i przy badaniu choroby
zakaźnej, przy tłumaczeniu zjawisk odpornościowych podświadomie do­
1H HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

minuje pojęcie walki jako jedynie możliwej formy spotkania między ma­
kro- i mikroorganizmem. Przyjęcie walki jako nieuniknionego stanu bio­
logicznego, uznanie chronicznego napięcia i mobilizacji sił odpornościo­
wych nie może zadowolić tego, który odczuwa stwarzanie i następne wy­
równywanie sił ofensywnych jako marnotrawienie energii.
Rozważmy podstawowe tezy bakteriologii. Ze świata drobnoustrojów,
które w przemianie materii świata grają tak olbrzymią rolę i tworzą po­
most między materią żywą a martwą, różniczkują się bakterie chorobo­
twórcze, które przynajmniej przy maksymalnym stopniu pasożytnictwa
rosną tylko na tkance żywej, niszcząc ją jednocześnie. Zwycięstwo ich
jest zaiste zwycięstwem pirrusowym, gdyż bakterie giną wraz ze swoją
ofiarą. Nawet jeżeli przed końcem unikną zagłady jako gatunek dzięki
zakażeniu innych osobników, to przecież odracza to tylko chwilę zgonu.
Zdobycie chorobotwórczości przez bakterie oznacza zatem, jeśli nie wy­
rok śmierci, to jednak zmniejszenie szans życiowych. Chorobotwórczość
jest jak gdyby nadmierną walecznością w czasie pokoju, która w końcu
zaprowadzić musi walecznego na szubienicę. Jeżeli już zyskanie na zjadli-
wości nie może być rozumiane jako zwiększenie szans życiowych bak­
terii, to problematyczna jest również celowość różnych reakcji odporno­
ściowych. Istnieją postacie odporności związane z obecnością drobno­
ustrojów w organizmie. Ich zabicie byłoby pozbawione wszelkiego sensu:
wyglądałoby to tak, jak gdybyśmy w jakimś zapamiętaniu walki niszczyli
żywe źródła energii obronnej.
Nie łudźmy się, że nauka o odporności potrafi wytłumaczyć zjawi­
ska obronne ustroju zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Byłoby bez sen­
su dla zachowania gatunku zyskanie cech chorobotwórczych, odbierające
bakteriom świat materii nieżywej, by im dać w zastępstwie ustrój żywy,
w którym napotykają na obronę. Byłoby bez sensu zabijanie drobnoustro­
jów tam, gdzie ich istnienie wyzwala siły obronne. Nim jednak przypu­
ścimy, że natura mogła stworzyć urządzenia niecelowe i dopuścić do
niepotrzebnych konfliktów, musimy zbadać, czy nasze tłumaczenie zja­
wisk przyrody, czy nasz obraz świata nie jest fałszywy. Istotnie nasze
uogólnienia i tłumaczenie zjawisk odpornościowych wypływa z prymi­
tywnego uznania świętego egoizmu gatunków. Przypuszczenie, że z dwóch
przeciwników jeden musi być zwyciężony, winno ustąpić miejsca zro­
zumieniu, że byłoby nieskończenie rozumniejsze, by — obydwa gatunki
pozostały przy życiu. Symbioza jest biologicznie rozsądniejsza, nie tyl­
ko etycznie wyższa niż pasożytnictwo. Przyzwyczajenie i dostosowa­
nie się wzajemne ma takie samo prawo istnienia, jak niszczenie tzw.
wrogiego gatunku. Przyjęcie ciał bakteriobójczych jest przeniesieniem
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 115

pojęcia walki między gatunkami na zjawiska odpornościowe. Chorobo­


twórczość może być pomyślana tylko jako stopień ewolucji w kierunku
symbiozy. Dane epidemiologii i immunologii, odporność indywidualna
i społeczna, osłabienie zarazka przy dłuższym kontakcie z wrażliwym
gatunkiem wskazują na to, że chorobotwórczość jest tylko niedokończo­
nym procesem wzajemnego dostosowania na drodze do symbiozy.
Ś w i a t d ą ż y do r ó w n o w a g i m i ę d z y makro- i m i k r o o r g a ­
n i z m e m . I tutaj tęskni on do stonowania i usunięcia gotowości do
walki. Nasze systematy i teorie odpornościowe winny dlatego za punkt
wyjścia przyjmować nie tylko walkę i wzajemne niszczenie się, ale sta­
rać się oświetlić lub — jeśli trzeba — odnaleźć postacie i mechanizmy
obronne umożliwiające symbiozę między drobnoustrojem i gospo­
darzem".
Owo dążenie do syntezy obudziło się we mnie bardzo silnie w pewnym
wieku. Odkładałem niejedno zagadnienie doświadczalne z myślą, że może
być dokonane przez kogo innego, ja zaś pragnąłem zrozumieć istotę kon­
fliktu pomiędzy światem widzialnym i niewidzialnym. Byłem przeświad­
czony, że psychika badacza znajduje podświadomie wyraz również w jego
koncepcjach biologicznych. Mój uczeń, Chwat, przetłumaczył właśnie
piękną książkę Nicolle'a pt. ,,Narodziny, życie i śmierć chorób zakaź­
nych". Zwrócono się do mnie o napisanie przedmowy i zaprezentowanie
autora czytelnikom polskim. Ponieważ Nicolle stworzył pojęcie zaka­
żenia utajonego, starałem się uzgodnić wyniki jego pracy badawczej
z jego sylwetką duchową. Cytuję główne ustępy mego wstępu i urywki
z książek Nicolle'a, które charakteryzują w sposób przepiękny i wyjąt­
kowo głęboki główne motory pracy badawczej. Przedmowę moją już
kilka tygodni później musiałem ogłosić jako nekrolog i w tej formie po­
daję poniższe urywki.

Nekrolog Nicolle’a
„Dnia 29 lutego 1936 roku zmarł Charles Nicolle. Śmierć jego była ocze­
kiwana, z bólem — przez przyjaciół i wielbicieli, ze stoicyzmem filozofa
przez niego samego. Szkicując sylwetkę tego niezwykłego badacza, czło­
wieka o wyjątkowym uroku osobistym, chciałbym w skróceniu jedynie
powtórzyć, co pisałem we wstępie do polskiego tłumaczenia jego książki:
„Narodziny, życie i śmierć chorób zakaźnych". Nie dlatego, by nie można
było z karty jego życia wydobyć tonów pełniejszych. Ale dlatego, że
przedmowa moja zyskała jego własną aprobatę, że wywołała odpowiedź,
która mnie wzruszyła do głębi; pisał, że była ostatnim przebłyskiem szczę­
ścia, które go spotkało. Mam głębokie wewnętrzne przekonanie, że poda­
116 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

jąc w ten sposób jego biografią spełniam obowiązek pietyzmu wobec


Zmarłego. Zmienię jedynie trochę dyspozycję, wysuwając na pierwszy
plan to, co interesuje lekarza. Nigdy nie mogłem się oprzeć wrażeniu,
że pewien sposób odczuwania wyraża się nie tylko w koncepcjach spo­
łecznych, w ustosunkowaniu się do etyki, ale i w koncepcjach przyrod­
niczych. N i c o l l e stworzył pojęcie p a t o l o g i i b e z o b j a w o w e j .
Przesłanki myślowe i spostrzeżenia, które doprowadziły do tej koncepcji
będącej, moim zdaniem, największą rewolucją w dziedzinie bakterio­
logii od czasów Roberta K o c h a , scharakteryzowałem w sposób nastę­
pujący: N i c o l l e z uczuciem wstrętu patrzy na walki pomiędzy ludźmi.
W książce autor poświęca temu zagadnieniu ustęp specjalny: „Czy nie
mamy dość niezasłużonych klęsk ze strony nieodpowiedzialnego a złego
losu? Po co stwarzać sobie nowe, nieludzkie i okrutne cierpienia? Budżet
ostatniej wojny, oddany do dyspozycji uczonych, byłby pozwolił oddalić
od ludzkości, a nawet na zawsze usunąć widmo niejednej z naszych naj­
okrutniejszych chorób. Niestety jednak przesądy, szał i przewrotność ludzi
chciałyby je kiedyś zmobilizować i uczynić z nich, jeśli to możliwe, na­
rzędzia podboju i zniszczenia... Jedynym godnym pochwały zdobywcą
jest nauczyciel i lekarz. Tylko ich praca jest usprawiedliwieniem zawojo-
wywania słabych narodów przez silne". — Czy jest przypadkiem, że ten
czuły na wszelkie tragedie umysł inaczej reaguje na walkę pomiędzy ga­
tunkami, inaczej wnika w cierpienia choroby zakaźnej? N i c o l l e czyni
pozornie drobne spostrzeżenie: zauważył on, że zarazek duru plamistego
może krążyć w zwierzęciu, nie wywołując objawów chorobowych. Intuicją
wielkiego biologa wyczuwa natychmiast odmienny mechanizm współ­
życia pomiędzy mikro- i makroorganizmem i stwarza pozory zakażenia
bezobjawowego i patologii bezobjawowej. Czyżby poszczególne gatunki
miały istnieć jedynie po to, ażeby się wzajemnie zwalczać i niszczyć?
Myśl ta, związana, być może, z jego ogólnym poglądem na świat, stwarza
nową wizję świata niewidzialnego. Choroba, ból i cierpienie są jedynie
chwilowym skutkiem starcia świata widzialnego z niewidzialnym. Współ­
życie, nie tylko walka, jest wielkim prawem natury. I tu autor rozsnuwa
przed nami cudowne, pełne głębi myśli, w jaki sposób mogły powstać cho­
roby zakaźne, jakie były motywy biologiczne, aby zarazek chorobotwór­
czy chciał i mógł wniknąć do ustroju, jakie skutki tych zmagań dla wy­
tworzenia objawów chorobowych i jak w perspektywie tysiącleci pato­
logia objawowa zmienia się w bezobjawową. Jeśli porównamy podręcz­
niki współczesnej bakteriologii z tą próbą cudownej syntezy obejmującą
zagadnienia bytu gatunków, odnosimy wrażenie, że jedynie badacz z du­
szą poety może dać syntezę nauki o chorobach zakaźnych.
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 117

Powyższe cytaty odzwierciedlają wyniki pracy 'badawczej Niicolle'a.


Nie oddają one jego ustosunkowania się do świata; mówią, co Nicolle
zrobił, a nie, co czuł. Nie znam badacza, który by tak pragnął oddać głę­
bię nie tylko swoich myśli, ale i przesłanek uczuciowych. W pracach
swoich Autor daje ujście instynktom poety-filozofa. O umysłowości kli­
nicysty pisze: „Mózg jego powinien być jak gdyby lustrem: posiadać czu­
łość i wyrazistość, przy wyzbyciu się przesądów, idei wiernie przekaza­
nych, idei szkoły". I pisze dalej: „Istnieje sprzeczność pomiędzy zmysłem
nauczania i badania. Konieczność wszechstronnej wiedzy stwarza stan
umysłu, który oddala pedagoga od badacza. Badacz powinien unikać prze­
ładowania swojego mózgu. Dobrze jest, czasami nawet doskonale, gdy są
tam luki. Bez luk inteligencja badacza nie ośmielałaby się na łączenie idei
zuchwałych i promiennych, które odrzucają umysłowości uporządkowane,
zbyt zdyscyplinowane". Następujące cudowne słowa charakteryzują
jego stosunek do motywów pracy badawczej: „Nie po to poświęcili uczeni
swoje życie działalności badawczej, aby pysznić się swym powodzeniem,
lecz jedynie dla zadośćuczynienia swemu nieskończonemu pragnieniu
wiedzy, dla samej rozkoszy badania. Czyż nie jest cechą geniuszu niesta­
łość wobec swych zdobyczy? Odbiorą mu jedne, on przecież znajdzie inne.
Na Boga! O cóż tu idzie? O chimery. Chimer wystarczy dla wszystkich.
Każdy z nas może ich wziąć, ile tylko zamarzy".

Polskie tłumaczenie książki swojej „Narodziny, życie i śmierć chorób


zakaźnych" otrzymał Nicolle przed śmiercią, złożony chorobą, wiedząc, że
tego roku nie przeżyje. Dziękował mi za wstęp w liście, który był jego
listem pożegnalnym i który chciałbym podać polskiemu czytelnikowi:
(26. 12. 1935 r.) Mon cher Ami. ]e Vous suis infiniment reconnaissant de
la préface que Vous avez donnée à l’édition.polonaise de mon livre sur „Le de­
stin des maladies infectieuses“ . C’est un hommage excessif, mais je l’accepte
parce qu’il vient d’un homme comme Vous qui a su voir dans le texte ce qui
y est vraiment une oeuvre aussi voisine de l’art que de la science. A ce titre nous
sommes bien faits pour nous comprendre et le Français ne se sépare point d’un
Polonais. Vous savez la gravité de mon état. Votre préface aura été un des der­
nières lueurs de bonheur pour moi. Soyez en remercié par les miens et par moi.
De tout coeur
Charles Nicolle.
Z listu tego przemawia niezwykła skromność człowieka, którego ge­
niuszu tajemnicą było, że umiał patrzeć na zjawiska patologii oczyma
biologa i artysty. Gdy patrzył na las, widział bezmiar życia zwierząt i roślin,
118 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

współżyjących ze sobą lub zwalczających się wzajemnie. Nie tylko drzewa.


Z listu widać, że cenił sobie nade wszystko to, iż był artystą, wiedział bo­
wiem, że p o d s t a w ą w s z e l k i e j p r a c y t w ó r c z e j j e s t w y ­
o b r a ź n i a i n a m i ę t n o ś ć s z u k a n i a i że m i ę d z y p r a w d z i ­
wą n a u k ą a p r a w d z i w ą s z t u k ą n i e ma g r a n i c .
Zycie i twórczość Zmarłego są tego dowodem''.

Przejdźmy obecnie od duszy badacza i od impulsów pracy i koncepcji


do ich treści. Widzimy, że zakażenie to nie jest jedynie walka, lecz dążenie
do współżycia dwóch światów. Choroba jest stosunkowo rzadkim załama­
niem się tego współżycia. Odporność nabyta po chorobie to nie tylko zwy­
cięstwo nad zarazkiem, który zginął, często jest to współżycie na innej pła­
szczyźnie, na innym stopniu wzajemnego dostosowania. Gdy Komitet
Zjazdu Przyrodników i Lekarzy we Lwowie zwrócił się w roku 1938 do
żony i do mnie o wygłoszenie odczytu programowego z dziedziny opra­
cowywanej przez nas, żona mówiła o zagadnieniach konstytucjonalizmu
w chorobach zakaźnych, a ja o roli zakażeń w przyrodzie. Odczyt ten oma­
wiał również istotę cierpienia, przypuszczalną ewolucję zakażeń i rolę
zakażeń w przyrodzie.
,,... Zapytajmy przede wszystkim, czy wszelkie zakażenia są dowodem
lub zaczątkiem konfliktów, wyrażających się w postaci choroby zakaźnej.
Czy rzeczywiście na globie ziemskim, będącym od milionów lat pobojowi­
skiem gatunków, początkowe konflikty pomiędzy światem widzialnym
i niewidzialnym nie przekształciły się w tak daleko idące zazębienie inte­
resów i korzyści, że pojęcie przypadkowych wrogich i bezwzględnie szko­
dliwych zakażeń nie zatraciło swojej istotnej treści. . . Jakie są najprost­
sze przykłady zakażeń? Szereg pierwotniaków zawiera zielone lub żółte
wtręty wewnątrzkomórkowe — zoochlorelle lub zooxantelle. Mamy
w tych przypadkach do czynienia z symbiozą pomiędzy żywicielem po­
trzebującym tlenu i glonami, które tego tlenu dostarczają. Proces, któ­
ry jest podstawą życia roślinnego i zwierzęcego, jest tutaj wprowadzony
do wnętrza komórki. Zakażenie jest tutaj współżyciem doprowadzonym
do doskonałości, jest jak gdyby założeniem wewnątrzkomórkowych
ogrodów.. .Fluorescencja morza związana jest z drobnoustrojami, znaj­
dującymi się na powierzchni ciała zwierząt morskich. Oświetlają one
swym żywicielom głębiny morza, są niejako latarnią, zwabiającą osob­
niki płci odmiennej. .. Termity hodują różne drobnoustroje, które im
służą za pokarm. Drobnoustroje te wytwarzają zaczyny rozszczepiające
błonnik, dzięki czemu rozszerza się ogromnie zakres możliwości życiowych
zwierząt, umożliwia im to niejako zdobycie lądów nowych... Dzięki współ­
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 119

życiu z drobnoustrojami rozszczepiającymi drzewnik, niektóre gatunki


mrówek musiały wytworzyć narządy, umożliwiające kruszenie drzewa. Za­
każenie jest tutaj motorem warunkującym wytwarzanie nowych form, stoi
zatem u źródła rewolucji. U owadów spostrzegamy specjalne narządy
składające się z drobnoustrojów i tkanki, wytwarzane przez mikroorga­
nizm ... Symbionty bakteryjne są często dostarczycielami niezbędnych
fermentów rozszczepiających. . . We wszystkich tych zjawiskach odnosi
się wrażenie, że makroorganizm jest owym partnerem, który wtłacza drob­
noustrój w sferę interesów swojego gatunku i który posiada jak gdyby
świadomą wolę stwarzającą formy współżycia". ... Omawiając sprawę
virusów piszę: „Czy jesteśmy świadkami powstawania zarazków z obcej
komórki gospodarza i realizujemy przebrzmiałe marzenia o stwarzaniu
życia z materii? Czy też jedynie zakłóciliśmy równowagę pomiędzy ko­
mórką makro organizmu i wewnątrzkomórkowym, prawie wszechobecnym
zarazkiem, rozluźniliśmy niejako symbiozę, stwarzając jednemu z sym-
biontów stosunkowo niezależne życie w ustroju obcym".
Wydaje się nieprawdopodobne, ażeby makroorganizm lub jego poszcze­
gólne komórki były zawsze nastawione na obronę swojej nietykalności
biochemicznej, jak to ujmuje współczesna immunologia. Rozważania bio­
logiczne nasuwają raczej wizję współżycia, równowagi pomiędzy tworem
makro- i mikroskopowym; choroba wydaje się skutkiem zakłócenia rów­
nowagi. Jeżeli tak jest istotnie, to powinniśmy stworzyć sobie inny obraz
świata, nie zaś ową wizję walczących z sobą na śmierć i życie makro-
i mikrogatunków. Konieczność odmiennego obrazu zakażeń narzuca
się również jako potrzeba pogłębienia naszych poglądów na walkę
o byt.
B i o c e n o z a j a k o e l e m e n t a r n a c z ą s t e c z k a b y t u . Bio­
logia współczesna zrozumiała, że nie można tzw. walki o byt ujmować
jedynie jako odwiecznych konfliktów i walk. Trwałość życia związana jest
z wzajemnie kontrolującym się „elanem" życiowym poszczególnych ga­
tunków i osobników. Obraz świata powinien obejmować zarówno konflik­
ty jak i harmonię współżycia; śmierć i choroba jednostki stają się wówczas
poszczególnymi ogniwami odradzającego się życia. Nie jednostka jest bo­
wiem elementarną cząsteczką natury, ale z e s p ó ł g a t u n k ó w , żyją­
cych w pewnej jednostce przestrzennej. Botanicy nazwali to b i o c e n o z ą .
Jest to pojęcie pozagatunkowe. Przykład cytowany przez botaników,
niech nam wyjaśni istotę tego pojęcia. Las jest taką biocenozą, po­
siadającą własny, swoisty rytm życia, własną niejako wolę przetrwania.
Las — to nie tylko skupienie drzew, lecz olbrzymie zbiorowisko naj­
różnorodniejszych tworów. „Las kryje w sobie bezmiar roślin, składają­
120 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

cych siq na jego podszycie i glebę, żyje w nim niezliczona ilość gatunków
zwierząt, poczynając od dziczy, a kończąc na liszkach w konarach drzew,
na chrząszczach gnieżdżących się w korze, na roztoczach, które milionami
zaludniają glebę. Wszystkie te współżyjące i walczące z sobą gatunki mie­
szczą się w pojęciu lasu. W zdrowym lesie poszczególne ustroje są tak
względem siebie nastawione, ich rozmach życiowy, ich wola życia, szanse
i tempo ich rozwoju są tak wzajemnie uregulowane, że wszyscy człon­
kowie owego zespołu, objętego imieniem lasu, znajdują dla swego gatunku
możność życia. Biocenoza znajduje się w harmonii i równowadze. A jed­
nak harmonia ta, gwarantująca przetrwanie gatunków, może być utrzy­
mana jedynie przez stałe niszczenie, przez walkę, przez pasożytnictwo.
Walka o byt, ciepło lub mróz gwarantują wzajemną kontrolę członkom
zespołu. Szpaki kontrolują chrząszcze wyłapując poczwarki z kory. Li­
szki w koronach drzew znajdują się pod kontrolą much i os". To, cośmy
nazwali wzajemną kontrolą, jest z punktu widzenia życia jednostki nieraz
bezgranicznym bólem, wiecznym strachem przed ¡napaścią wroga, raną
lub śmiercią przedwczesną, ale kontrola ta oznacza jednocześnie warunek
przetrwania całości. Najmniejsze przesunięcie szans zwycięstwa jednego
gatunku może tę harmonię zakłócić. Usunięcie lub zmniejszenie liczby
ptaków, uniemożliwiające kontrolę chrabąszczy, może wywołać tak bez­
sensowny rozwój tych ostatnich, że pożrą one liście i zginie las, grzebiąc
pod sobą rozszalały w pozornym zwycięstwie żywioł owadzi. Zwycięstwo
zatem jednego partnera biocenozy nie oznacza jeszcze, iż została ona
przekształcona tak, że harmonia na nowych podstawach da się ustalić.
N a t u r a nie j e s t z a i n t e r e s o w a n a w u s u n i ę c i u c i e r p i e ­
ni a, c h o r o b y i ś m i e r c i j e d n o s t k i , a l e j e d y n i e w u t r z y ­
m a n i u r ó w n o w a g m i ę d z y g a t u n k o w y c h , g d y ż one g wa ­
r a n t u j ą c i ą g ł o ś ć i n a j w i ę k s z ą w i e 1o p o s t a c i o w o ś ć
życia.
Należy zatem zapytać, czy zakażenie nie ma głębszego celu i czy pato­
logia nie jest wyrazem zakłóconego lub nieosiągniętego stanu równowa­
gi z drobnoustrojami służącymi utrzymaniu biocenozy. Kto ujmuje w ten
sposób zjawiska przyrody, ten musi się dopatrzyć w zjawiskach zaka­
żenia, nawet zarazkami chorobotwórczymi, pewnych korzyści.
. . . Widzimy zatem, że już u źródła rozwoju stoi zakażenie. Zrozumiałe
jest dążenie, aby odzwierciedlić ewolucję współżycia pomiędzy światem
widzialnym i niewidzialnym. Należy prześledzić, od jakich czynników bio­
logicznych lub społecznych zależy zakłócenie równowagi między czło­
wiekiem i bakterią. Zagadnienie w ten sposób postawione sięga zarów­
no w dziedzinę biologii jak i socjologii, i przekracza zainteresowania
DZIAŁALNOŚĆ NAUKOWA 121
związane z analizą poszczególnych epidemii. Uważam jednak taką analizą
za konieczną, gdyż widzą, jak niesłuszne przesłanki kierują naszą spo­
strzegawczość na fałszywe tory, jak zniekształcają obraz wszechświata,
zmuszając często do nieuzasadnionych i błędnych posunięć przy zwal­
czaniu epidemii. Epidemiologia zdegradowała się do wywiadu policyjnego,
za pomocą którego doszukujemy się pewnego bandytyzmu ze strony ba­
kterii. Epidemie są częścią wielkiego zdarzenia w przyrodzie. Nie przesu­
niemy równowagi na korzyść człowieka, jeśli nie poznamy praw, rządzą­
cych współżyciem świata widzialnego z niewidzialnym.
... Na nauce o odporności mści się jednostronne ujmowanie zjawisk
zakażenia z punktu widzenia patologii. Nauka o odporności operuje stale
ową fikcją walki bezwzględnej z zarazkiem, który wniknął do organiz­
mu; pojęciem dbałości o nienaruszalność biochemiczną tkanek i komórek,
natomiast zjawiska, które tak dominują nad całokształtem życia, jak zja­
wiska zakażeń fizjologicznych lub immunologia nosicielstwa nie znajdują
dotychczas wystarczającego oświetlenia . . . Epidemie są częścią wielkiego
zdarzenia, wiekowych zderzeń świata widzialnego z niewidzialnym. Epi­
demiologia przyszłości będzie omawiała owe zagadnienia tak, jak paleon­
tologia i anatomia porównawcza omarwia historię naturalną zwierząt
i roślin, tak jak historia omawia znikanie i pojawianie się nowych państw
i narodów.
Koncepcja współżycia wtłoczonych w siebie światów widzialnych i nie­
widzialnych, tworów skazanych na wspólną wędrówkę, odzwierciedla
współczesny stopień ewolucji głębiej aniżeli pojęcie gatunków niezaka-
żonych i zdolnych do samodzielnego życia. Człowiek dąży do przesu­
nięcia równowagi w walce z zarazkiem chorobotwórczym na swoją ko­
rzyść. W wielu wypadkach to mu się udaje. Czy uda się jednak utrzy­
mać życie na zasadzie sztucznie stworzonej równowagi? Czy usuniemy
wszystkie choroby zakaźne i przeprowadzimy jednostronną kontrolę
zarazków chorobotwórczych w owej biocenozie, jaką jest współczesne
społeczeństwo — pokaże jedynie daleka przyszłość".

Wydałem tę pracę również w wiedeńskim piśmie lekarskim i mówiłem


o tych zagadnieniach w odczycie dla studentów medycyny w Paryżu.
Myśli podobne były wypowiadane przez dwóch lub trzech autorów, któ­
rzy chcieli zerwać z koncepcją walki, a wysunąć na czoło zagadnień spra­
wę współżycia i dążenie do symbiozy świata widzialnego i niewidzial­
nego. Jestem przekonany, że takie ujęcie będzie podstawą przyszłej epi­
demiologii. Dałem temu wyraz w przedmowie do mojej książki o odpor­
ności.
1>¿2 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Nie omawiam dokładnie innych prac i kierunków. Ogłaszaliśmy mniej


więcej 30—45 prac naukowych rocznie. Co 2 lata rozsyłałem do większych
instytutów naukowych świata tom prac mojego Działu.
H o m o s um; h u m a n i n i h i l a me a l i e n u m p u t o. Pragnąłem
wypowiadać się w sprawach dotyczących organizacji nauki i potrzeb sa­
nitarnych kraju. Pisałem o reformie nauczania higieny, o obsłudze bakte­
riologicznej kraju, o potrzebach nauki polskiej (memoriał dla Komisji
przy Ministrze Oświaty) itd. Mam wrażenie, że artykuły te nie pozostały
bez praktycznych następstw. Dokładne referowanie tych spraw zawio­
dłoby mnie zbyt daleko.
Jednym z obowiązków Zakładu było informowanie publiczności o po­
stępach naukowych. Zachęcałem do tego moich współpracowników i sam
wygłaszałem kilka razy rocznie odczyty o charakterze ogólnym. Miewa­
łem takie odczyty nie tylko w Warszawie, ale bodaj we wszystkich na­
szych miastach uniwersyteckich. Na zjazdach polskich mikrobiologów
Zakład występował bardzo czynnie; szczyciłem się, widząc, że moja gro­
madka przemawiała dobrze i że spotykała się wszędzie z zainteresowa­
niem i oddźwiękiem. Za granicę wyjeżdżałem prawie co rok na zjazdy
Komisji Standaryzacyjnej Ligi Narodów, której byłem członkiem. Poza
tym wygłaszałem referaty programowe na zjazdach zagranicznych.
W zjazdach tych brałem udział zawsze jako delegat Polski. W roku 1939
miał się odbyć Międzynarodowy Zjazd Mikrobiologów w Nowym Jorku.
Spotkał mnie wielki zaszczyt: zostałem zaproszony na wiceprzewodni­
czącego sekcji bakteriologicznej i na wiceprzewodniczącego Zjazdu. I tam
miałem jechać jako delegat Polski. Wspomnę jeszcze, że otrzymałem kilka
lat temu zaproszenie na wygłoszenie odczytu od słynnej Harvey Society
w Nowym Jorku i w tym samym czasie zaprosiła mnie również Science
Extension na cykl odczytów w Ameryce. Byłem jednak tak pochłonięty
pracą w kraju, że odłożyłem wyjazd. Wspomnę też, że byłem współzało­
życielem, przewodniczącym i sekretarzem generalnym Towarzystwa Bio­
logicznego, współzałożycielem i przewodniczącym Towarzystwa Mikro­
biologów Polskich. Piszę o tym, ażeby uwypuklić, że żyłem życiem naj­
pełniejszym w naszych ówczesnych warunkach i że starałem się wypełnić
moje postanowienie służenia krajowi. W roku 1924 zaproponowano mi
stanowisko dyrektora pięknego Zakładu Epidemiologicznego w Belgra­
dzie, w roku 1937 zaś mój nauczyciel, prof. Silberschmidt z Zurychu, we­
zwał mnie jako kandydata na swego następcę do złożenia moich papierów
i odbitek w zurychskim Wydziale Lekarskim. W obu wypadkach odmó­
wiłem bez chwili wahania. Czy zrobiłem dobrze? Człowiek idzie za gło­
sem wewnętrznego musu, choćby miał to przypłacić życiem.
Z J A Z D Y N A U K O W E

K siążk a ta ni© jest przeznaczona dla fachowców, ma ona oddać obraz epoki
na pewnym jej odcinku i rolę uczonych na tle starć nurtujących ludzkość.
Dlatego nie opisuję strony naukowej zjazdów, lecz wydobywam tylko
wrażenia ogólne. Przede wszystkim zjazdy polskie. Utworzyliśmy Polskie
Towarzystwo Mikrobiologów i Epidemiologów. Zjazdy odbywały się co
dwa lata, przy czym co drugi zjazd odbywał się jednocześnie ze zjazdem
polskich przyrodników i lekarzy. Poziom naukowy naszych zjazdów był
dobry, a odbywały się one w atmosferze wzajemnej życzliwości. Nie było
tam tego ubiegania się o łaski profesorów, rozdawców katedr i asystentur,
nie było tego przykrego uczucia współzawodnictwa i zazdrości, no i nie
było typowego dla reżymów faszystowskich wtłaczania polityki do nauki.
Próby tego typu miały charakter nieszkodliwy i przy pewnym zmyśle
humoru mogły być z łatwością likwidowane.
Pamiętam, postanowiliśmy kiedyś odbyć jednocześnie zjazd mikro­
biologów i pediatrów w Łodzi. Wygłoszone być miały referaty pro­
gramowe z pogranicza tych dwu gałęzi wiedzy. Prof. Michałowicz był
przewodniczącym Tow. Pediatrycznego, ja byłem przewodniczącym
Tow. Mikrobiologów. Zwraca się on do mnie na bankiecie: „Panie Ko­
lego, czy nie należałoby wypić zdrowie naczelnego wodza, Rydza
Śmigłego?" Odpowiadam: „Rydze jako gatunek mógłbym jeszcze nawiązać
do bakteriologii, ale z Rydzem Śmigłym nie wiem co zrobić. Może by tak
zaproponować ten toast Szulcowi? On jako pułkownik może łatwiej na­
wiązać do naczelnego wodza i jest raczej przyzwyczajony pić zdrowie na
komendę". Szulc przyjmuje, pijemy zdrowie Rydza, mam wrażenie, że
atmosfera pod wpływem tych państwowotwórczych przemówień staje się
trochę zimna. Myślę, że trzeba nieco rozgrzać zebranych, proszę o głos
i wygłaszam następujące przemówienie: „Pan wojewoda w przemówieniu
powitalnym postawił pytanie, dlaczego my właściwie kochamy łodzian,
czemu przypisać trzeba ogólny sentyment dla tego fabrycznego miasta.
124 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Pan wojewoda wysunął przypuszczenie, że kochamy łodzian ze względu


na ich pracę, na pilność i na brak kanalizacji w ich mieście. Mogę pana
wojewodę zapewnić, że ani brak kanalizacji, ani przysłowiowa pilność
łodzian nie wpływa na nasz sentyment. My kochamy was, gdyż w Łodzi...
szanują zakochanych. Jako człowiek nauki muszę poprzeć moją tezę do­
wodami. Otóż 25 lat temu, jako uczniak z szóstej klasy kochałem się w jed­
nej panience mieszkającej przy ul. Piotrkowskiej. Naprzeciwko była mała
księgarenka pana Słonimskiego. Przesiadywałem tam całymi dniami. Dla
uzyskania tego prawa sprzedawałem na ogół moje książki gimnazjalne,
dzięki czemu zresztą, sądzę, uratowałem resztki mojej inteligencji od
ogłupienia przez gimnazjum carskie. Po 25 latach po raz pierwszy przy­
byłem do Łodzi, zastałem tę samą księgarenkę i, zdjęty zrozumiałym roz­
rzewnieniem, wstąpiłem na chwilę i zapytałem o właściciela. Zastałem
staruszkę żonę, która poinformowała mnie, że mąż umarł, i zapytała, czy
go znałem. „Owszem, proszę pani, 25 lat temu sterczałem tu stale u pani
męża, gdyż kochałem się w jednej panience z przeciwka". A na to słyszę:
„Ach, to pan?" Przez 25 lat żyło, jak widzę, wspomnienie zakochanego
uczniaka. I w tym dopatruję się owego charakterystycznego sentymentu
łodzian i dlatego mogę odpowiedzieć: Kochamy łodzian, gdyż w Łoidzi
szanują zakochanych". Pod wpływem przemówienia mojego stopniały lody.
Wszyscy pytali zresztą moją żonę, kim była owa panienka z przeciwka.
A ona, niestety, oświadczyła, ż e . . . jej nie zna. Nie chciała się przyznać,
że to była ona.
Przejdźmy do zjazdów zagranicznych. W pierwszym rzędzie opiszę
zjazdy organizowane przez Komitet Higieny Ligi Narodów. Dyrektorem
lekarskim Ligi był, jak już wspomniałem, dr Rajchman; przewodniczącym
naszej komisji — znany uczony, prof. Madsen z Kopenhagi. Zadania komi­
sji nie były czysto naukowe, lecz metodyczne, o pewnym podłożu ideowo
politycznym. Chodziło o spowodowanie współpracy w dziedzinie zdrowia
publicznego między uczonymi powaśnionych narodów. Komitet zapisał się
piękną kartą w historii nauki i kultury, ale nie jest rzeczą tej książki poda­
wać szczegóły. Nasza komisja zajmowała się standaryzacją surowic, ujed­
nostajnieniem metod serodiagnostycznych itp. Zjazdy, mimo całej swej
pożyteczności, nie dawały oczywiście tyle, ile dawały specjalne zjazdy
naukowe wobec ograniczonej tematyki i stosunkowo niewielu zapro­
szonych fachowców. Prof. Madsen łączył wielką naukę i wielką dyplo­
mację, z czarem przewodniczył i reprezentował. Była to natura szczę­
śliwa i promienna, która, sądzę, nie znosiła nieszczęśliwych. Gdy zna­
lazłem się w nieszczęściu, wyciągnęli do mnie dłoń przede wszystkim
przyjaciele młodości i ci, z którymi spotykałem się raczej na samot­
ZJAZDY NAUKOWE 125

nych wędrówkach ducha. Jedno uderzało mnie przykro: mimo całego


tonu pojednania i współpracy, przedstawiciele poszczególnych państw
czuli się dyplomatycznymi przedstawicielami nauki narodowej i sta­
rali się nieraz na teren nauki wprowadzać rozgrywkę interesów naro­
dowych. Wprowadzenie czynnika politycznego do spraw standaryzacji
surowic bywało nieraz dość pocieszne. Przypominam sobie sprawę mia­
reczkowania surowic czerwonkowych. Takie miareczkowanie odbywa się
na zwierzętach; Doerr i ja woleliśmy posługiwać się królikami z Niemiec,
Kolie wolał myszy. Ale naturalnie było to nam dość obojętne, a ponie­
waż chodziło o ustalenie jednolitej metodyki, zgodziliśmy się na my­
szy. Jak mi opowiadano później, Kolie wrócił promieniejący do Frank­
furtu i z triumfem zakomunikował w Zakładzie: „Zwycięstwo na całej
linii: będą używane myszy".
Pierwszy zjazd naszej komisji odbył się w Londynie w r. 1921, na­
stępny w Paryżu w r. 1922. Przedstawicielami Niemiec byli między in­
nymi Kolie, Neufeld, Wassermann i Sachs. Mimo pozornej zgody, rozróż­
niano jeszcze ściśle uczonych reprezentujących poszczególne państwa
wojujące; odbyły się np. dwa bankiety: jeden dla wszystkich uczestni­
ków, drugi jedynie dla aliantów. Na ogół panowało dążenie, by zapom­
nieć krzywdy. Delegacja niemiecka złożyła wieniec na grobie Niezna­
nego Żołnierza. I to posunięcie polityczne nie obeszło się bez śmieszno-
stek: dziennik „Matin" wysłał swego korespondenta na wywiad z Was­
sermannem: „Panie profesorze, zwracamy się do Pana, jako do najwy­
bitniejszego członka komisji niemieckiej..." Wassermann nie omieszkał
pochwalić się tym przed swymi rodakami. Kolie nie zniósł takiego post­
ponowania, wstał i zaperzony zakomunikował: „Jeżeli ktoś z nas ma być
najwybitniejszy, to jestem nim ja". Przez niedyskrecję dostało się to do
wiadomości naszej i wywołało zrozumiałą wesołość. Najlepiej reprezen­
tował komisję niemiecką Sachs przez swoje skromne i pełne godności za­
chowanie. Zaprzyjaźniłem się z nim bardzo. Pośrednio dowiadywałem
się o pełnych wściekłości i rozżalenia nastrojach uczonych niemieckich.
Jeden z wybitnych profesorów szwajcarskich, pochodzący z Wiednia,
był kolejno kandydatem do katedr czterech uniwersytetów niemieckich.
W Wiedniu (rządzonym wówczas przez socjalistów) odrzucono go pod
zarzutem, że jest fiiosemitą; w Monachium — że jest protestantem;
w Bonn — że współpracuje z Ligą Narodów (nad miareczkowaniem suro­
wic!). Gdy zapytał go czwarty uniwersytet, ów uczony o hardej i nie­
ugiętej duszy odpisał, że rezygnuje z zaproszenia, gdyż nie uważa za
zaszczyt być profesorem w Niemczech. Wszystko to działo się za rządów
socjalistycznych, ale autonomia uniwersytecka ochraniała konserwa­
126 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

tyzm i wrogie nastawienie nauki niemieckiej wobec międzynarodowych


poczynań demokratycznych. Gdy kontakt z Ligą Narodów wszedł w za­
li res politycznych interesów niemieckich i Niemcy stali się członkami Ligi
Niirodów, otrzymaliśmy zaproszenie na zjazd do Frankfurtu nad Menem.
Zostaliśmy przyjęci z niesłychanym przepychem, na bankiecie było po­
nad 200 osób, a przemówienie przedstawiciela Niemiec było pełne rewe-
rencji dla prac Komisji. Później organizowano w Niemczech zjazdy nau­
kowe pod hasłem wspólnoty narodów nordyckich. Jeszcze później
zapomniano o tak zwanych interesach rasy białej i mówiono o wspólno­
cie duchowej niemiecko-japońskiej. A gdy chciano zdyskredytować Po­
laków, już w r. 1939 Towarzystwo Medycyny Sądowej w Niemczech
zwołało zjazd pod oficjalnym hasłem: „Polak jako przestępca", na któ­
rym demonstrowano jakoby oryginalne zdjęcia okrucieństw polskich.
Jak się nakręca takie filmy, ogólnie wiadomo. A panowie profesorowie
nie wahali się ofiarować najpiękniejszego hasła nauki: wspólnoty wy­
siłków duchowych dla dobra ludzkości — każdorazowym potrzebom
chwili.
Odbiegnę nieco od zjazdów Ligi i opowiem o moim spotkaniu z Sachsem
w Heidelbergu w r. 1938. Jak wspomniałem, nie przyjąłem powołania
na uniwersytet w Zurychu, natomiast napisałem obszerny memoriał o re­
formie nauczania higieny. Wracając z Genewy z posiedzenia Komisji,
wstąpiłem do Zurychu, by odwiedzić mojego byłego szefa, prof. Silber-
schmidta. Dziekan wydziału lekarskiego złożył mi wizytę, by pomówić
o obsadzeniu katedry higieny, i ja wówczas wysunąłem Sachsa. Dziekan
prosił mnie, bym przejeżdżając przez Heidelberg odwiedził Sachsa i zapro­
sił go na wykład do Zurychu. Po przyj eździe do Heidelbergu udałem się do
Zakładu Badania Raka, którego kierownikiem był wówczas Sachs. Był
on jednocześnie profesorem serologii i ze względu na swoje wielkie
zasługi naukowe, mimo że był Żydem, nie został do tego czasu usu­
nięty.
Kiedy jednak przyszedłem do zakładu, zastałem wszystkich zapłaka­
nych: tego właśnie dnia otrzymał Sachs dymisję z zajmowanych stanowisk.
Zakomunikowano mu to w sposób brutalny, dziekan nawet nie uważał za
obowiązek wyrazić mu ubolewania z tego powodu. W domu, w którym
mieszkał Sachs, mieszkał również profesor anatomii patologicznej. Znali
się od lat i bywali u siebie. Gdy Hitler doszedł do władzy, nasz patolog
włożył brunatną koszulę i zakomunikował Sachsowi: „Panie kolego, myślę
o tych bzdurach to samo, co pan, ale pan zrozumie, że na ulicy nie możemy
się znać". Asystent, który został następcą Sachsa, nie mógł sobie dać rady.
Sachs — człowiek bez żółci — chciał mu pomóc. Asystent rozmawiał
ZJAZDY NAUKOWE 127

z nim jednak tylko telefonicznie: „Pan profesor rozumie, że w tych czasach


nie mogą do pana przychodzić". Żydom nie wolno było pisywać referatów
zbiorowych, aryjczykom zaś wolno było cytować żydowskich autorów
jedynie, gdy nie można było tego uniknąć, a i to z adnotacją, że
autor był Żydem. I bodaj najszczerzej scharakteryzowała ten stan rze­
czy służąca Sachsów — Niemka. Okradła Sachsów, a następnie kilka
innych rodzin żydowskich. Na przewodzie sądowym jako świadek obecny
był Sachs. Sędzia pyta, czemu kradła. A ta odpowiada: „Przecież to
byli Żydzi. Myślałam, że Żydów wolno okradać". Ta była szczera przy­
najmniej.
Niemieccy uczeni natomiast uzasadniali te same impulsy „światopoglą­
dowo". Zdarzały się rzeczy tak groteskowe, że nie rozumiem, iż uczeni
niemieccy nie palili się ze wstydu. Opowiadał mi organizator międzynaro­
dowych kursów w Szwajcarii rzecz następującą: Juliusz Bauer, znany
klinicysta wiedeński, napisał kiedyś artykuł, że nauka jest obiektywna
i międzynarodowa. Wagner, oficjalny przywódca lekarzy niemieckich,
nazwał tę powszechnie uznawaną tezę żydowską bezczelnością i zabronił
lekarzom niemieckim udać się na kurs do Szwajcarii, dlatego że jednym
z prelegentów był Bauer. W latach trzydziestych, przed dojściem Hitlera
do władzy, odwiedził mię w Warszawie znany klinicysta niemiecki, von
Bergmann, który został wezwany do posła tureckiego. Skarżył się, że
profesorowie nie mają wpływu na młodzież, która cała jest zhitleryzo­
wana. Nie wiem, czy dał swojej opinii wyraz publiczny. W swej książce
pisze raczej z uznaniem o zainteresowaniach państwa dla zagadnień kon­
stytucji, a przecież chyba wiedział, jakie motywy kierowały państwem
hitlerowskim, gdy podkreślano zagadnienia rasy i konstytucji. Chodziło
wszak jedynie o uzasadnienie wyższości rasowej Niemców. Tragiczne
konsekwencje tej tezy powinna była przewidzieć elita niemiecka. Już
w okresie hitlerowskim odwiedził mię w Warszawie prof. Kafka z Ham­
burga. Badacz ten, Żyd z pochodzenia, był ożeniony z Niemką. Mimo to
dostał się do obozu koncentracyjnego i został usunięty z wszystkich sta­
nowisk. Mówił mi z bólem: „Najboleśniejsze było, gdy zrozumiałem, że
całe życie spędziłem jako obcy wśród obcych".
Muszę jeszcze wspomnieć o Towarzystwie Badania Grup Krwi, zało­
żonym w Wiedniu jeszcze przed erą hitlerowską. Przewodniczącym
był antropolog z Lipska, sekretarzem generalnym Steffan. Opracowali oni
dość nierealny projekt prac nad grupami krwi, założyli własne pismo i wy­
brali nieprawdopodobnie wielką ilość członków honorowych. Nie wybrano
natomiast najwybitniejszych uczonych Żydów, jak Bernsteina, Sachsa
i Schiffa; z początku również nie wybrano Landsteinera i mnie. „Klinische
128 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Wochenschrift", najpoważniejszy tygodnik lekarski niemiecki, zaprote­


stował przeciwko pominięciu Landsteinera i mnie. Przypuszczalnie pod
presją opinii publicznej wystosowano do nas zaproszenia na członków
honorowych; ja jednak odmówiłem, motywując to tym, że nie mam
zaufania do towarzystwa, które ignoruje uczonych z powodu wyzna­
nia i rasy. Towarzystwo wydało później podręcznik grup krwi o pew­
nym zabarwieniu tendencyjnym, w piśmie swoim zamieszczało arty­
kuły, które dowodzą karygodnego wprost braku obiektywizmu. Zdumiony
byłem, że w piśmie tym pomieszczali swoje prace badacze duńscy. Zda­
wałoby się, że uczeni powinni bojkotować podobne pisma.
Nie będę mówił o takich sprawach jak palenie książek, wyrzucanie
Żydów z komitetów redakcyjnych, itp. Sprawy te bledną wobec później­
szych okrucieństw; są zresztą powszechnie znane. Zasługuje może
na wzmiankę stanowisko uczonych dobrej woli. Słynny chirurg Sauer-
bruch wystosował w roku 1933 list otwarty do uczonych świata, że rząd
niemiecki ma zamiary pokojowe i dlatego żądał, żeby uczeni świata po­
parli dążenia hitlerowskiego rządu. Sauerbrucha znałem z Zurychu, jest
to człowiek dużej miary, szczery i odważny. Jego wystąpienie na pewno
było podyktowane dobrą wiarą. Apel Sauerbrucha otrzymałem osobiście
i chciałem publicznie odpowiedzieć w imieniu uczonych polskich, charak­
teryzując politykę rasistowską jako niezgodną z sumieniem lekarza i uczo­
nego. Pismo moje miało być podpisane przez szereg polskich towarzystw
naukowych, gdy właśnie zawarta została umowa kulturalna niemiecko-
polska i nasza odpowiedź nie mogła pojawić się w druku. Posłałem ją
wobec tego w swoim własnym imieniu prof. Sauerbruchowi.
Takie były nastroje w Niemczech. Uczeni, którzy chcieli się odżegnać
od polityki i od gwałtów, siedzieli cicho albo emigrowali lub też dosta­
wali się do obozów koncentracyjnych. Ale niewielu było takich, więk­
szość wykazała brak charakteru. Wszystkie te błazeństwa miały się
przerodzić w niebywałą zbrodnię: zabójstwo milionów. Władze motywo­
wały te morderstwa tym, że Żydzi są nosicielami zarazków chorobotwór­
czych. Przedstawiciele świata lekarskiego słuchali z pokorą i zapewniali
o swojej lojalności. Nauka ongiś potrafiła sobie wywalczyć niezależność
wobec Kościoła i do zamierzchłej przeszłości należą czasy, gdy palono na
stosie szermierzy teorii ruchu ziemi dookoła słońca. Dumni jesteśmy jesz­
cze i teraz wspominając tych hardych wizjonerów prawdy, którzy szli
na stos w imię nauki niezależnej i nie naginającej się do światopoglądu
ówczesnych władców świata. Nauka współczesna nie będzie mogła wspo­
minać tych czasów pogardy z poczuciem godnej postawy.
ZJAZDY NAUKOWE 129

Międzynarodowy Zjazd Antropologiczny w Amsterdamie w roku 1928.


Otwarcie Szkól Higieny w Budapeszcie i Zagrzebiu.

W roku 1928 został zwołany Międzynarodowy Zjazd Antropologów


w Amsterdamie i prezydium zwróciło się do mnie o objęcie referatu pro­
gramowego o grupach krwi. Koreferat miał wygłosić Verzar, znany fizjo­
log węgierski. Zaproszenie chętnie przyjąłem, pierwszy raz grupy krwi
miały wejść na forum Międzynarodowego Zjazdu Antropologów. Na ca­
łym świecie były dokonywane badania grupowe, w Holandii pod kie­
runkiem pani prof, van Harverden, z którą byłem w korespondencji. Wy­
branie tematu grup krwi jako tematu programowego międzynarodowego
zjazdu i powierzenie mi tego referatu odczułem jako zwycięstwo naszego
kierunku. Przecież nie tak dawno jeszcze British Medical Journal odmó­
wił wydrukowania naszej pracy. Ku memu zdziwieniu otrzymałem bez­
pośrednio przed zjazdem program zjazdu, według którego odczyt mój
miał mieć charakter zwykłego doniesienia, a nie referatu programowego.
Nie jestem próżny, ale sprawiło mi to przykrość i zapytałem prezydium,
czy program nie zawiera pomyłki. Otrzymałem odpowiedź, która mnie
zirytowała jako dowód robienia polityki i walki o prestiż narodowy na
terenie nauki. Otóż Francuzi zażądali referatu programowego dla siebie,
a ponieważ ja już byłem zaproszony, więc prezydium postanowiło zasto­
sować politykę strusią i zrezygnować w ogóle z referatu programowego.
Zawiadomiłem wobec tego prezydium, że uważam to za wycofanie zapro­
szenia i że na zjazd nie przyjadę. Otrzymałem depeszę wzywającą mnie
do przyjazdu i zawiadamiającą, że programy zostaną wydrukowane na
nowo, by zapowiedzieć mój odczyt jako odczyt programowy. Nie mogłem
wobec takiego postawienia sprawy odmówić i muszę przyznać, że kole­
dzy holenderscy dołożyli wszelkich starań, ażeby okazać mi swą sympatię.
Została utworzona specjalna sekcja grupowa, której przewodniczyłem
przez cały czas Zjazdu. Na bankiecie tylko przewodniczący zjazdu i ja
siedzieliśmy przy stole prezydialnym obok króla-małżonka itd. Pragnę
podkreślić, że nastroje uczonych małych narodów, jak Holendrów, Duń­
czyków, Szwedów, Norwegów lub Szwajcarów, były całkowicie odmienne
od napiętej atmosfery w Niemczech.
Widocznie atmosfera u nich była czystsza. Nie bajdurzyli o misjach na­
rodowych i chęci zaborów nie pokrywali frazesem, że pragną uszczęśliwić
ludzkość. Ich prosta serdeczność, głęboki humanitaryzm i kultura robiły
wrażenie. Na zjeździć można było zauważyć, jak bardzo zainteresował
wszystkich mój kierunek. Część obrad była też poświęcona zagadnieniu
krzyżowania ras. Większość antropologów była przeciwko krzyżowaniu ras
130 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

białych i kolorowych; Metysi mieli być mniej wartościowi. Holendrzy oo


prawda nie zwalczają w swoich koloniach małżeństw mieszanych; w In­
diach Holenderskich mieszańcy pełnią ważne funkcje społeczne. Muszę
przyznać, że dla mnie sprawa ta nie jest wyjaśniona. Jeżeli tradycja pewnej
warstwy lub klasy wypowiada się przeciwko krzyżowaniu, wówczas wyła­
mują się spod tradycji albo duchy bardzo niezależne, albo przeciwnie —
ludzie pozbawieni hamulców, alkoholicy itp. Ponieważ ludzi drugiej kate­
gorii jest więcej niż pierwszej, nic dziwnego, że przy powierzchownym
badaniu mieszańców odnosi się wrażenie, że ich dzieci są to typy mniej
wartościowe. Słyszy się też argumenty, że mieszaniec z góry jest obarczony
poczuciem niższości, oo mu przeszkadza w karierze życiowej. Jest to znów
nieznajomość psychologii, gdyż przezwyciężenie kompleksu niższości wa­
runkuje często właśnie zwiększony wysiłek. Energia, z jaką mniejszości
narodowe starają się wybić, jest tego wybitnym dowodem. I tutaj uwa­
żam za możliwe, że pewien patriotyzm rasy białej podświadomie wpły­
nął na obiektywizm uczonych.
Na zjeździe w Amsterdamie zaprzyjaźniłem się z szeregiem uczonych,
a przede wszystkim zawarłem przyjaźń z Verzarem. Został on później
profesorem fizjologii w Bazylei i dókonał szeregu pięknych prac o nad­
nerczach i witaminach. Odwiedzałem go wielokrotnie, przejeżdżając przez
Bazyleję, lub też on przyjeżdżał do Genewy. Miał doskonałe warunki
pracy, a jednak tęsknił za swoim krajem. Był on jednym z tych, którzy
wyciągnęli ku mnie dłoń z pomocą, gdy byłem w niedoli.
Po zjeździe w Amsterdamie pojechałem wzdłuż Renu przez Norym­
bergę do Budapesztu na otwarcie Szkoły Higieny. Wielka gala. Szkoła
została założona przez fundację Rockefellera, Komitet Ligi Narodów
patronował szkołom i zorganizował wielką wspólną wycieczkę, w której
brali poza Stanami Zjednoczonymi udział przedstawiciele większości na­
rodów reprezentowanych w Lidze. Przyjmowano nas bardzo uroczyście,
byliśmy przedstawieni regentowi Horthyemu i jego żonie. Następnie
z szeregiem zaproszonych uczonych pojechaliśmy na otwarcie Szkoły Hi­
gieny w Zagrzebiu, później zaś, zaproszeni przez rząd jugosłowiański,
parę tygodni podróżowaliśmy po Jugosławii, podziwiając wspaniały
wysiłek tego narodu nad zdrowotną odbudową kraju. Dwa czynniki
złożyły się na tak energiczną odbudowę: cierpienia z powodu epidemii
w czasie wojny i decyzja, by się one nigdy nie powtórzyły, oraz niezwy­
kły talent organizacyjny dra Stampara.
Przepiękne zakłady, ośrodki zdrowia, gabinety lekarskie i dentystyczne,
instytuty przeciwmalaryczne, prace asenizacyjne, wędrowne muzea hi­
gieny, a co najważniejsze — sztab oddanych ludzi i jakieś dziwne zrośnię-
ZJAZDY NAUKOWE 131
cie elity intelektualnej z ludem. Na tej strunie musieli grać. Zaprowa­
dzono nas do wsi, która właśnie została podniesiona pod względem higie­
ny. Pomyślano nie tylko o sprawach lekarskich, ale i poprawie rol­
nictwa, uszlachetnieniu hodowli bydła, uprawy tytoniu itp. Serbowie
rozumieją, że podniesienie higieny nie może iść jedynie drogą zabiegów
lekarsko-sanitarnych, ale drogą podniesienia poziomu życia w ogóle.
Zaproszono nas na ucztę ludową. Uczeni z całego świata porozumiewali
się jak najlepiej z wieśniakami i w końcu zjednoczył wszystkich taniec
ludowy „koło". I gdy widziałem starszych uczonych, wzruszonych i tań­
czących z wieśniakami, miałem wrażenie, że jestem świadkiem nowej
ery zbratania klas. Jakież piękne zadanie czekałoby uczonych, gdyby za­
miast udafwać wielkich polityków, użyli aureoli, która słusznie czy nie­
słusznie ich opromienia, by dźwignąć duchowo lud i podnieść jego poziom.
J a byłem bodaj jedynym spośród tego grona, który znał Serbów przed­
tem i mógł się wczuć i ocenić ich wysiłek. Nie miał on równego sobie na
świecie. W innych państwach, w Anglii, Francji, wyższy poziom higieny
zdobywa się mimo woli, dzięki wyższemu poziomowi życia. Tutaj hi­
giena była hasłem. I osobiście miałem głębokie zadowolenie, gdyż nie
tylko spotykałem swoich uczniów jako naj czynniej szych promotorów no­
wego kierunku, ale widziałem, że dokoła mojego pobytu w Serbii w czasie
wojny powstała legenda. I wówczas czułem silniej niż kiedykolwiek, jak
przyjemnie jest zbierać plon dobrego siewu. Mówiłem już, że ministrem
zdrowia był mój uczeń Sawić i że starał się pod każdym względem oka­
zać mi swą wdzięczność. Chciał mi koniecznie wręczyć jeszcze jedną
dekorację. Tłumaczyłem, że przyjaźń ich jest mi droższa niż dekoracje,
ale w końcu nie mogłem odmówić. Poprosiłem wówczas tylko o taką,
którą się zdobywa jedynie za służbę wojskową. Następnego dnia wręczył
mi uroczyście order Białego Orła.
Piękna jest przeszłość Serbii i piękna będzie, mam nadzieję, przyszłość
Jugosławii. Czuje się tam tężyznę ziemi, przez ten naród przelewają
się soki mocnej rośliny. Pewna jego pierwotność związana jest z młodo­
ścią. Rodzice wielkich wodzów i poetów często jeszcze nie umieli czytać.
To, co wytworzyło subtelność duszy polskiej, pewien arystokratyzm,
identyfikowanie narodu z szlachtą przez wiele stuleci wytworzyło
pewien urok towarzyski, ale jest jednocześnie naszą stroną ujemną. U in­
teligenta serbskiego czuje się jeszcze korzenie tkwiące w ziemi. Dobre
skutki tego górują nad złymi.
I jedna rzecz cechuje młode narody: szacunek dla nauki. Dla nich nauka
jest symbolem wyższego życia, nadaje mu piętno szlachectwa. I dlatego
przekonany jestem, że na tej glebie narodów młodych, mocnych i pro-
132 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

stycli powstanie prawdziwa świątynia nauki. A że wymaga to czasu — to


trudno. Kto współżył z narodami młodymi, ten nie wierzy w wyższość ra­
sową narodów, które chwilowo znajdują się na tak zwanym wyższym
szczeblu kultury. Są to wieczyste falowania i szczyt fali może poprzedzać
jej niż.

Zjazd Transfuzji Krwi w Rzymie w r. 1935.

Był to przedostatni akt dziejowego dramatu, rok wojny z Abisynią.


W tym roku Włosi zorganizowali Pierwszy Międzynarodowy Zjazd
Transfuzji Krwi. Miało to być ukoronowaniem ich olbrzymiego w tym
zakresie wysiłku. Założyli towarzystwo na zasadach bezinteresownego
posłannictwa i poświęcenia. Siedem tysięcy dawców zarejestrowanych
daje krew po kilkanaście razy. Dawcy nie otrzymują zapłaty. Towarzystwo
w najlepszym razie daje im pewne świadczenia. Z ramienia Polski jako
delegacja oficjalna wyjechało nas trzech: płk T. Sokołowski jako delegat
armii, dr J. Kołodziejski jako delegat miasta Warszawy i ja jako delegat
Rządu i Wydziału Lekarskiego. Prezydium Zjazdu zwróciło się uprzed­
nio do mnie, bym z ramienia uczonych zagranicznych otworzył Zjazd.
Niezapomniane chwile. Zjazd został otwarty na Kapitolu:we wspaniałych
salach, gdzie, zdało się, brzmią jeszcze przemówienia senatorów, posągi
antyczne oddają nastrój dawnego Rzymu, z okien widać Forum Romanum
i Wieczne Miasto. W prezydium prof. Alexander, chirurg, jako przedsta­
wiciel rządu, prof. Morelli — Izby Lekarskiej, następnie sekretarz partii
faszystowskiej, przewodniczący prof. Lattes autor świetnej książki o gru­
pach krwi, która pojawiła się po włosku, niemiecku, francusku i angiel­
sku, i wreszcie ja. Wszyscy Włosi w wysokich butach, czarnych koszu­
lach, co na tych, którzy widzą ten ubiór po raz pierwszy, robi wrażenie
czegoś niezbyt uroczystego. Przypominają oni raczej chłopów Rosyjskich.
Z przemówień bije duma z dokonanego dzieła. Ubóstwienie Duce zaryso­
wuje się dyskretnie. Jeszcze jako przywiązanie czy szacunek, ale nie
kult boski. Po przemówieniach delegata rządu i przewodniczącego zabra­
łem głos. Przemówienie moje było następujące (zostało ono pomieszczone
w albumie poświęconym 10-leciu Towarzystwa):
.. .„Notre science exprime non seulement le progrès intellectuel, mais
aussi les valeurs morales d'une nation. Donner son sang au prochain c'est
faire acte de compassion, c'est imaginer et souffrir la souffrance de
ZJAZDY NAUKOWE 133
l'autrui. Pour cette raison l’organisation des donneurs du sang, l'intérêt
qu’une nation porte à ce problème permet de juger non seulement de la
culture de l'esprit, mais de ses forces m orales... C’est dans notre domaine
que fut crée cette organisation unique au monde des donneurs anonymes
offrant leur sang au souffrant inconnu".
Czy sprawił to ton szacunku dla naszych gospodarzy, czy apel do bez­
interesownej ofiarności w przelewaniu krwi bez zadawaniu innym bólu —
dość że przemówienie wywołało ogromny entuzjazm. Poznałem później
sizereg sympatycznych Włochów, uczonych, polityków, i wszędzie spoty­
kałem się z ciepłym uczuciem przyjaźni i uznania. Na końcowym bankie­
cie siedziałem obok żony generalnego sekretarza Towarzystwa. Mówiła
0 wrażeniu Zjazdu i o tym, jak głęboko zapadło w jej serce uznanie za­
granicy, wyrażone przeze mnie. Rzadko spotykałem kobietę tak piękną
1 o takiej kulturze wewnętrznej. Twarz jak kamea, oczy atłasowe, ciemne
i promienne.
Po otwarciu Zjazdu gospodarze włoscy wręczyli nam wieńce. W pro­
gramie Zjazdu było złożenie wieńca na grobie Nieznanego Żołnierza.
Chętnie podjęliśmy się tego. Wszak miał to być symbol zgody między­
narodowej. Cześć dla żołnierza zmarłego za ojczyznę ... Już nie ma wro­
gów, są tylko ongiś zaślepieni. Udajemy się na plac Wenecki, delegacja
zagraniczna na czele. Niemcy wspominani jeszcze jako wrogowie, de­
legacja sowiecka jako rzeczniczka światopoglądu wrogiego, Jugosło­
wianie być może ze wspomnieniem niedawnych konfliktów, my, wspo­
minając płk. Nullo. Z uczuciem spełniania aktu czci, symbolicznego
obrządku zjednoczenia ludów pod egidą Nauki — zostaliśmy zaprowa­
dzeni przede wszystkim na grób Nieznanego Faszysty. Akt międzyna­
rodowej zgody, nim spostrzegliśmy się, przerodził się w akt czci dla re­
żimu. W pewnym momencie chwila milczenia . . . Ręce Włochów wznoszą
się do pozdrowienia faszystowskiego . . . Nim zdążyliśmy opanować od­
ruch, będący odruchem grzecznościowym dla gestu, który jest widocznie
w zwyczaju kraju, goszczącego nas kraju — krótki trzask. I wszystkie
delegacje zagraniczne sfotografowane w pozie stężałej w pokłonie faszy­
stowskim na grobie Nieznanego Faszysty. Nim zdążyliśmy się zoriento­
wać, zjazd został użyty dla szerzenia chwały faszyzmu poprzez Naukę. Nie
umieliśmy, niestety, nie chcieliśmy się bronić. Nie dojrzała jeszcze myśl,
że to nie grzeczność międzynarodowa, ale głębokie symbole, i że jesteśmy
świadkami podporządkowania nauki polityce.
Organizacja Zjazdu była w rękach komitetu wyłonionego przez faszy­
stowski związek lekarzy. Czy to wyznanie wiary? Czy nie ma zjednoczeń
134 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

bezpcirlyjnych? Mówią nam, że wszystkie związki zostały objęte przez


faszyzm, że nie oznacza to zatem confession de foi.
Oglądamy szpitale i zakłady naukowe. Przede wszystkim szpital For-
laniniego, który wprowadził odmę sztuczną i zaznaczył się trwałym śladem
w lecznictwie gruźlicy. Nawet przedstawiciele najbogatszych narodów
nie widzieli czegoś podobnie pięknego. Olbrzymie hale w marmurach
i złocie, tarasy mające zasłony elektryczne dostosowane do kierunku
wiatru. Sale, łóżka, ogrody. Na ścianach wszędzie obrazki, przypomina­
jące legendy chrześcijańskie, ale w parafrazie faszystowskiej: Duce wśród
dziatek. Duce rozdający chleb, Duce wskazujący dalekie horyzonty. Na
ścianie hallu tablica erekcyjna i data powstania: XII rok (o ile sobie
przypominam). Włosi tłumaczą, że jest to data powstania szpitala, licząc
od pochodu faszystów na Rzym. Świat, by podkreślić, że rozpoczęły się
nowe dzieje, liczy swoją historię od narodzenia Chrystusa, próby wprowa­
dzenia miłości jako motoru życia. W świadomości Włocha chwilę tę za­
stąpić ma pochód na Rzym, moment powstania nowej epoki. Nawet ludzie
niereligijni odczuwają to jako bluźnierstwo.
Pytam Włochów, skąd wzięli te olbrzymie środki. Przyznają, że to ko­
sztowało miliony, że pochłonęło wszystkie fundusze nowowprowadzo-
nego ubezpieczenia od gruźlicy. Mówi mi zaprzyjaźniony profesor Włoch:
... „Jeszcze nie czujemy skutków, bo nie musimy jeszcze płacić odszko­
dowań, ale po kilku czy kilkunastu latach poczujemy konsekwencje, gdy
zobaczymy, żeśmy na mury, choć bardzo piękne, zużyli pieniądze prze­
znaczone na leczenie gruźlicy. Duce wydał rozkaz, by budować dużo
i szybko. Chodzi o pozostawienie śladów w historii. Reżimy chcące za­
ważyć muszą wypowiedzieć się poprzez architekturę. Jest to tęsknota
za trwaniem wielkich chwil historycznych. Egipcjanie budowali piramidy.
Winniśmy być właściwie wdzięczni Duce, że chce uwiecznić swoją epokę
również przez gmachy poświęcone medycynie i nauce". Pytam, czy to
nie zrujnuje ekonomicznie narodu. „Panie, przecież tylko w ten sposób
powstały wielkie dzieła i gmachy; tylko z krzywdy ogólnej powstawały
wspaniałe dzieła architektury, które jeszcze dziś głoszą wielkość czasów
minionych".
A jednak człowiek nauki czuje się zawstydzony. W Instytucie Denty­
stycznym widzimy olbrzymie sale, kilkadziesiąt foteli poruszanych elek­
trycznie, nadzwyczajne urządzenia świetlne — ale sale prawie puste.
Mimo woli myślimy, wiele energii społecznej marnuje się na podporząd­
kowanie nauki instynktom trwania wodzów. Czyżby nie stać było nauki
na własny rozmach, by stwarzać budowle, których piękno będzie leżało
w potędze myśli? Czy świątynie nauki muszą też ociekać złotem? Mówi
ZJAZDY NAUKOWE 135

mi uczony włoski w chwili szczerości: „Widzi pan, jeśli potrzebuję wiel­


kich sum na instrumenty specjalne, na pewno je dostanę. Ale niech pan
wierzy, często nie mam funduszów na parę szczurów".
Prowadzą uczestników zjazdu do kina na film propagandowy. Co za
cudowny i subtelny film. Robotnik pracuje w kopalni. Mała córeczka
zanosi mu pożywienie. Spieszy się ... Nie zauważa pociągu... W pada.. .
Krwotok. Zmiana obrazu: Widać barwną łąkę, jak blednie i ginie w oczach
umierającego dziecka. Znów zmiana obrazu: Telefon... Zawiadomienie
dawcy krwi — auto pędzi. Transfuzja w szpitalu. I znów widać barwną
łąkę, ale jak wyłania się z półcieni i z powrotem wchodzi do świadomości
chorego dziecka. Wreszcie finał. Kwietna łąka, a na niej bawiące się
dzieci, wieczny symbol piękna i życia.
Wrażenie było bardzo silne. Takim filmem można zdobyć tysiące daw­
ców. I można zrozumieć hasło wpisane później do księgi pamiątkowej
przez przedstawiciela Francji, prof. Zanga: „Przyjdzie dzień, kiedy jedyną
formą przelewania krwi będzie ofiarowanie jej choremu". Wizja przy­
szłości może niedalekiej.
Idziemy do innego kina: zdjęcia z Abisynii. Widzimy prymitywizm
krajów dalekiej Afryki. Praca ponad siły, niewolnictwo, ubogie chaty
i dziwne obce obyczaje. Abisyńczycy pokazani zresztą bez złośliwości,
tylko jako coś nieskończenie prostego i niedorozwiniętego. Wtem w per­
spektywie, w dalekich półcieniach, zarysowują się kolumny Rzymu. Wy­
łaniają się szeregi młodzieży faszystowskiej, a z przodu widać olbrzymi
cień Wodza. Włosi jako rzecznicy kultury niosący ją do dalekiej Afryki.
Okrzyki tłumu.
Tak tworzono swoistą legendę bohaterską i parodię tęsknoty za dalą.
Udajemy się do naszego poselstwa. Wszyscy profesorowie otrzymali
polecenie, by swoje reprezentacyjne przemówienia uzgadniali z posłem.
Zanoszę również moje przewidziane przemówienie, w poselstwie nie wie­
dzą jednak, co z tym robić. W gazetach włoskich wszędzie były notatki
o otwarciu Zjazdu przez delegata Polski. Tylko Polska o tym nie wiedziała.
Poselstwo nie zawiadomiło naszego M. S. Z. Może i lepiej. Po cóż robić
sprawę prestiżu narodowego z wysiłków lub indywidualnego szczęścia
danego badacza? W Rzymie jest jednocześnie jakiś zjazd harcerski czy
gimnastyczny. Wspólny podwieczorek w ambasadzie. Poseł Wysocki robi
wrażenie bardzo zmęczonego, nie kryje się z tym przed nami. Wielka
różnica między napiętą wolą młodych faszystów a nim. Nie musi im mło­
dym być bliska postać zmęczonego arystokraty.
Zjazd przebiega harmonijnie. Uderza wielki materiał badaczy rosyj­
136 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

skich, którzy rozbudowali transfuzję krwi w sposób na Zachodzie nie­


znany i w wielu sprawach mają doświadczenie większe niż inni.
To wyczucie epoki albo tkwi we Włochach, albo ich uczą tego. Cicerone
pokazuje nam Pałac Inwalidów Wielkiej Wojny. Wskazuje na różnice
w architekturze i w ujęciu szczegółów pobliskiego Pałacu Sprawiedli­
wości. Wszędzie podkreśla: nasz styl, nasza epoka — a tamta prze­
brzmiała. Anglicy i Francuzi patrzą zdziwieni: Czy nie można mieć więcej
pietyzmu dla niedawnej tradycji? Czy twórczość artystyczna musi pły­
nąć z pobudek imperialistycznych?
Jeden wieczór spędzam zaproszony razem z prof. Lattesem przez pro­
fesora Levy-Solala z Paryża i jego małżonkę. Czarujący wieczór. Znaliśmy
się wszyscy z prac naszych i po raz pierwszy mogliśmy nawiązać nici
przyjaźni. Poznałem później żonę Lattesa i jego córkę. Umawiamy się,
że przyjedzie do Warszawy. Ogarnia mnie pewne wzruszenie, gdy widzę
w pracowni Lattesa na biurku moją fotografię.
Koniec Zjazdu w sobotę. Bankiet o szóstej w starej rzymskiej tawernie,
a o siódmej mamy być przyjęci przez Duce. Idziemy wszyscy do Pałacu
Weneckiego, niebardzo zresztą kontrolowani. Na pozór nie było trudno
wkraść się przeciwnikowi reżimu.
Wielka, pusta sala. Ustawiamy się przy ścianach kołem. Prezydium
prosi prof. Zanga, przedstawiciela Francji, i mnie do wystąpienia na śro­
dek. Tylko my dwaj mamy być osobiście przedstawieni Duce. Po kilkumi­
nutowym czekaniu otwierają się drzwi gabinetu i ciężkim krokiem wcho­
dzi na środek sali Duce w białym ubraniu. Przedstawienie nas obydwóch- —
krótki uścisk dłoni. Pyta Duce stłumionym głosem: „Chi parła?" Wystę­
puje prof. Lattes, przewodniczący Zjazdu, i wygłasza po włosku przemó­
wienie, całe skierowane na adorację wodza: że organizacja dawców krwi
jest tylko częścią wielkiego pragnienia przelania krwi dla ojczyzny pod
kierunkiem Wodza, że dziękuje królowej, patronce organizacji, i Duce
za opiekę itd.
Przez cały czas przemówienia prof. Lattesa Duce stał, wpatrzony cięż­
kim wzrokiem w mówcę. Robił wrażenie wielkiego drapieżnego kota,
który jak g d y b y ... mruczał z zadowolenia. Widocznie było to niezbędne
jak spalanie kadzideł na cześć dawnych cezarów.
I wreszcie przemówił Duce. Po francusku. Motto: „Powiedzcie, panowie,
gdy wrócicie do waszych ojczyzn, że Włochy duszą się". A gdy wymawiał
to słowo „duszą się", odnosiło się wrażenie ukrytej potęgi, która rwie się
na zewnątrz, zamknięta w piersi. To było w sobotę. W następny wtorek
została wypowiedziama wojna Abisynii.
ZJAZDY NAUKOWE 137

W poniedziałek byłem w Genewie na posiedzeniu Komisji Komitetu


Higieny Ligi Narodów. Dowiedziano się, że wracam z Rzymu, gdzie wi­
działem i słyszałem Mussoliniego. Pytano mnie, czy potrafi jeszcze mówić.
Byli przekonani, że ma porażenie postępujące, podobno w Lozannie ro­
biono mu odczyn Wassermanna.

* *
*

Kilka lat później prof. Lattes był zmuszony wyemigrować z Włoch.


Okazało się, że jest Żydem.

Międzynarodowy Z)azd w Paryżu w 1937 r.

Dwa lata później w związku z wystawą międzynarodową został zwo­


łany Zjazd do Paryża. Przewodniczący — znany chirurg Grasset, sekretarz
generalny — badacz krwi Zang. Program przewiduje 4 sekcje i obrady
plenarne. Zagadnienia teoretyczne mają być omawiane wsekcjach, zagad­
nienia kliniczne na plenum. Podział trochę sztuczny, tłumaczący się tym, że
przewodniczący i sekretarz generalny — to klinicyści. Na czele sekcji I —
prof. Coca z Ameryki (twórca pierwszej organizacji dawców krwi), sek­
cji II — Lattes z Włoch, ja jestem przewidziany jako przewodniczący
sekcji grup krwi, gdzie wygłaszam większy odczyt inauguracyjny. Z po­
czątku obradują sekcje, później dopiero otwarcie Zjazdu i obrady ple­
narne. Delegacja polska składa się z płk. Sokołowskiego z ramienia woj­
ska, ze mnie — z ramienia Wydziału Lekarskiego, i z doc. Gnoińskiego.
Przejeżdżam przez Niemcy. W Berlinie wsiada do wagonu wysoki pan,
ostro przemawia do znajdującego się w wagonie studenta o wyglądzie
semickim. Zapytuje mnie zaraz o kwestię żydowską w Polsce — słowem:
ostry, nieubłagany ton hitlerowców. Mijamy granicę belgijską. Mój
sąsiad Niemiec zmienia się, łagodnieje. Zaczynamy mówić o kulturze
niemieckiej. Bez ogródek wypowiadam swoje zdanie i w rozmowie cytuję
wiersz Liebknechta, zamordowanego przez kontrrewolucję. Wiersz ten
pisał Liebknecht jako 16-letni chłopiec. W roku. 1914 był on jedynym po­
słem protestującym przeciwko wojnie. Wiersz ten brzmi:
Ich kann nicht wägen, kann nur wagen,
Nicht ernten, sähen nur und fliehen,
Ich kann den Mittag nicht vertragen,
Nur Sonnenaufgang — Abendglühen. . .
So sei mein Tag.
138 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Kiedyś, będąc w Zakopanem, przetłumaczyłem ten piękny wiersz w spo­


sób następujący:

Nie umiem się wahać, raczej w ogniu się palić,


Ani plonem się cieszyć, raczej posiać i zbiec.
Żar południa nie dla mnie, raczej zorzy świtanie . . .

Cytuję mu tein wiersz, a w nim jakby sprężyna się rozluźniła. Opo­


wiada mi swoją historię. Przed Hitlerem był socjalistą, żonaty z ary-
stokratką niemiecką. Miał dwie córki. Jedna wyszła za Żyda, inży­
niera na wysokim stanowisku. Gdy Hitler doszedł do władzy, córka z mę­
żem musiała wyemigrować. On sam, żeby go nie wyrzucono na bruk,
musiał zapisać się do partii. Druga córka zachorowała na schizofrenię
i została poddana sterylizacji. A zatem dwie „hańby" w rodzinie. Matka
dostała manii samobójczej, stale musi mieć pielęgniarkę. „Widzi pan",
mówi, „jadę do Paryża do mojej córki. Pokryjomu, gdyż mnie, urzędni­
kowi, nie wolno rozmawiać z Żydami. Jedyne spokojne chwile spędzam
we Francji u dzieci. U nas to piekło. Przeklęta ziemia".
Poznaję jeszcze jednego Niemca w wagonie, trzyma ilustrowaną ga­
zetę. Patrzę: obraz pięknie wysportowanej młodej dziewczyny i potwor­
nie wykrzywionej starej Żydówki. Napis: „Tak wyglądają: rasa germańska
i rasa żydowska". Rzucam okiem — nie trudno postawić lekarzowi roz­
poznanie: Żydówka ma rozmiękczenie kości (osteomalację). „Panie — mó­
wię — przecież to student medycyny rozpozna. Czyżby w Niemczech nie
można było wymyślić mądrzejszych argumentów?" Mój rozmówca jest
fabrykantem, nie podobają mu się zarządzenia antyżydowskie, ale chwali
Hitlera, że wprowadził ład, bo nie ma strajków, że zmniejsza się bezro­
bocie, że poziom robotników się podniósł itd. Nie mogę dłużej znieść tego
i przechodzę do innego przedziału, gdzie siedzi delegacja rosyjska. Jedzie
z nami prof. Bogomolec, przewodniczący Akademii Lekarskiej w Kijowie.
Mówi, że ongiś był bogatym człowiekiem, ale że nie tęskni za dobrobytem,
bo ma wielki zakład, duże mieszkanie, wielu asystentów.
W Paryżu otwarcie Zjazdu: koledzy francuscy, jak zawsze, mili i ser­
deczni. Słynny hematolog Weil wita mnie przemówieniem: „Mon vénéré
Maître". Czuję się, jak kandydat na nieboszczyka. Sądziłem, że ten uro­
czysty zwrot jest dopuszczalny w stosunku do ludzi bardzo sędziwych.
Obrady sekcji na ogół owocne i ciekawe, bardzo się podobają moje liczne
tablice przygotowane przez polskich rysowników. Wreszcie otwarcie po­
siedzenia plenarnego, przewodniczący, prof. Grasset, w długim przemówie­
niu wychwala tylko zasługi badaczy francuskich. I to nawet nie niebo­
ZJAZDY NAUKOWE 139

szczyków, ale obecnych na Zjeździe. O gościach z zagranicy ani słowa.


A przecież byli między nimi twórcy organizacyj dawców krwi z Ameryki,
Anglii, Holandii, Włoch, Hiszpanii. Po otwarciu, przewodniczący pod­
chodzi do mnie i przeprasza, że nie wymienił mego nazwiska. Pokazuje,
że miał je zapisane na kartce, ale zapomniał. Uspakajam go, ale myślę:
dlaczego uczony w pierwszym rzędzie musi podkreślać zasługi własnego
narodu, przecież choćby przez grzeczność należało trochę pochwalić go­
ści. Kiedyż uczeni będą się czuli kapłanami jednego międzynarodowego
kościoła?
Zjazd przebiega na ogół harmonijnie. Delegat rosyjski odczytuje spra­
wozdanie z transfuzji krwi pobieranej u zmarłych. Na bankiecie wzrusza­
jące jest przemówienie Hiszpana, słynnego hematologa, który musiał wy­
emigrować z ojczyzny. Mówi piękną francuzczyzną o tęsknocie wygnań­
ców. Pierwsze znamiona zbliżającej się tragedii uczonych, których później
poznałem tylu, póki sam nie zaznałem tragedii utracenia warsztatu pracy.
Choć ja byłem jeszcze szczęśliwy. Nie rodzona ojczyzna odebrała mi go,
lecz wróg.
Na plenum Włosi mówili po włosku, toteż na ogół członkowie Zja­
zdu ich nie rozumieli. Dlatego Włosi starali się przemawiać na sekcjach,
gdzie mogli mówić po francusku. Po cóż zmuszać ze względów prestiżo­
wych do mówienia językiem dla większości niezrozumiałym i paczyć sens
zjazdów międzynarodowych? Znowu to samo zderzenie nacjonalizmu
z nauką.
Nie będę opisywał wystawy. Ale ze względu na krytykę naszego pa­
wilonu, podkreślę, że Francuzom się bardzo podobał. Jedyne, co mnie razi­
ło, to to, że na pierwszym planie była wystawa Monopolu Spirytusowego.
To należało stonować, przecież nie wódka była wykładnikiem naszej
kultury.
Odwiedzam wielką firmę wydawniczą Massona. Proponuję wydanie
moich „Grup krwi", książki, która pojawiła się kilka lat temu w Polsce,
oraz pracy mej żony: „Rola konstytucji w chorobach zakaźnych wieku
dziecięcego", która pojawiła się w „Medycynie Doświadczalnej" i mono­
grafiach prof. Michałowicza. Wydawca prosi o dzień do namysłu, potem
zawiadamia, że zgadza się wydrukować te książki. Honorarium jednak
otrzymuję tylko ja: 1500 franków franc. Wynosi to ok. 200 zł. Koszta ma­
szynistki, która przepisze książkę, są większe. Rzeczywiście, majątku na
książkach naukowych we Francji zrobić nie można. Rozmowa z dyrektorem
i właścicielem firmy robi na mnie duże wrażenie. Przypomina on Anatola
France'a: umysł podobny — giętki i wszechstronny. Mówi o kryzysie książ­
ki francuskiej wobec kurczenia się rynku południowo-amerykańskiego.
uo HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Robi subtelne uwagi o roli szkoły. Jest, widzę, prawdziwym artystą. ,,Pa
nie — mówi — to upowszechnienie wiedzy ma i swoją ujemną stronę: za­
spakaja niepokój twórczy, dla wielkich umysłów jest raczej szkodliwe. Czy
pan widział kiedyś, by geniusz malarski wyszedł ze szkoły? Wielkie ta­
lenty są zawsze samorodne. W rzeczywistości oduczamy lotu przez ciągłe
uczenie". Mówię mu o prymitywnym stanie naukowych zakładów francu­
skich, że nauka francuska nieuchronnie pozostanie w tyle. Tłumaczy to
umysłowością Francuzów, których improwizacja budzi się w potrzebie.
Powtarza: „Cywilizacja zanadto obarcza twórcę wiedzą i techniką. My
chcemy zmusić badacza do improwizacji. Może to nie pogłębi wiedzy,
jak u Niemców, ale zmusi do pomysłów. To więcej warte".
A jednak istnieje kryzys piśmiennictwa naukowego francuskiego. Pa­
miętam, w roku 1928 wydałem w Niemczech książkę o serologii konsty­
tucjonalnej. Krytyki były głębokie i wszechstronne i były dla mnie źró­
dłem dużej satysfakcji. Latami czułem jak gdyby rozmowę z czytelnikiem
niemieckim, mogłem ocenić wpływ wysuniętych myśli. Wszystkie te kry­
tyki zebrałem nawet w albumie i gdy mi nieraz ciężko na duszy, otwieram
je i przeglądam. Myślę: n o n o m n i s m o r i a r . Jak piękne jest takie
trwanie myśli w druku. Moja książka francuska wyszła w roku 1938, w cza­
sie mojego pobytu w Paryżu. W roku 1939 otrzymałem pierwsze krytyki.
Uderzyło mnie podobieństwo zwrotów we wszystkich prawie krytykach.
„Gdzie słyszałem te słowa? Przecież to mój własny wstęp". A poza tym
kilka ogólników. Czuję głęboką przykrość. Uskarżam się przed prof. Che­
valier. Wyśmiewa mnie. „Mówi pan jak młody poeta. W pańskim wieku.
Czyżby pan rzeczywiście sądził, że krytyk przeczyta więcej niż wstęp
i zakończenie książki? Mimo to książka pana żyć będzie, jeżeli dotrze do
czytelnika". Pytam go o wysokość honorarium, czy Masson nie obawiał
się, że w rzeczywistości do mojej książki dołoży? Prof. Chevalier mnie
wyśmiewa: „Widocznie obiecuje sobie bardzo dużo po pańskiej książce,
jeżeli w ogóle panu cokolwiek zapłacił. My, na ogół, do książek nauko­
wych dopłacamy sami".
Przekonałem się, że prof. Chevalier miał rację. Francuska publiczność
czuje związek z autorem. Otrzymywałem później liczne listy z zapytaniami
od czytelników francuskich, zawierające nieraz bardzo subtelne uwagi.
Widocznie krytyka książek naukowych we Francji nie jest brana zbyt
poważnie. Ważniejsza jest nieuchwytna sympatia czytelników.
Na marginesie tych przeżyć przypominam sobie jeszcze jedną rozmowę.
Nie byłem pewien, czy Masson wydrukuje książkę żony. Nie miała wów­
czas tytułu profesorskiego i temat był mniej popularny niż grupy krwi.
Myślę, że trzeba się postarać o protekcję. Udaję się do prof. Fabre’a, który
ZJAZDY NAUKOWE 141
był ongiś w Warszawie i wygłosił piękny odczyt. Ale co mu powiedzieć?
Że książka jest ciekawa, że zawiera rezultaty naszych wspólnych prac, że
właśnie w tej książce są zestawione wyniki w zastosowaniu do medycyny,
gdy moja książka omawia raczej zagadnienia biologiczne? Powie: cóż,
chwali swoją żonę. Najpewniej jest pod pantoflem. Przecież podobno pa­
storzy i uczeni to najlepsi mężowie. Tu trzeba trafić inaczej.
„Panie kolego— mówię—chciałbym panu coś powiedzieć: kocham swoją
żonę". Patrzy na mnie, czy nie straciłem zdrowych zmysłów. Z grzeczności
jednak odpowiada: „No tak, rozumiem, ja też kocham swoją żonę, „ ale
niby — po co mi pan to mówi?" „Widzi pan, poznaliśmy się z żoną jako
dzieci. I przez życie idziemy razem. Gdy mi coś do głowy wpadnie, mam
zawsze wrażenie, że wyczytałem to z jej oczu. Jest dla mnie jak dajmo-
nion dla Sokratesa. Teraz zdobywam niejako nowe lądy. Bo poprzez
książkę zdobywa się duszę czytelnika, przez doniesienie naukowe w naj­
lepszym razie jego uwagę. Czy mam to zrobić sam, bez mojej towarzyszki?
Może pan być przekonany, że pan tego nie pożałuje, że książka jest warta
polecenia".
Uścisnął mi rękę. Mówi wzruszonym głosem: „Rozumiem pana. Ja też
kocham swoją żonę".
To jest naród. Obcy myślą, że dla nich miłość to przygoda, przyjemność,
odpoczynek. Ale kto ich poznał, widzi całą serdeczną głębię ich życia
rodzinnego.
Masson wydrukował obydwie książki, nawet bez protekcji, list prof.
Fabre'a minął się z przychylną odpowiedzią wydawcy. Poprosiłem prof.
Debré o napisanie wstępu do książki żony. Napisał z tą cudowną przesa­
dą francuską, ale jednocześnie jakże pięknie scharakteryzował nowe kie­
runki w medycynie, jak serdecznie podkreślił więzy łączące naukę fran­
cuską i polską.

Międzynarodowy Zjazd Rakowy w Brukseli w r. 1938


W roku 1938 odbył się w Brukseli międzynarodowy zjazd, poświęcony
badaniom raka. Mniej więcej w latach trzydziestych wspólnie z drem La­
skowskim i asystentką moją, Wandą Halberówną, stwierdziliśmy odręb­
ność serologiczną nowotworów. Dużo też pracowaliśmy nad diagnostyką
serologiczną raka, która mimo obiecujących spostrzeżeń w końcu okazała
się bezużyteczna dla wczesnego poznania choroby. Ale prace te na
nowo zwróciły uwagę na odrębność biologiczną tkanki nowotworowej,
uchwytną za pomocą metod serologicznych. Otrzymałem zaproszenie do
wygłoszenia referatu głównego. Koreferat wygłosił prof. Rondoni z Me-
112 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

diolunu. Drugi koreferat miał być wygłoszony przez hiszpańskiego kolegę,


który jednakże ze względu na wojnę domową nie przyjechał.
Tym razem udaję się na zjazd nie jako delegat Rządu. Rząd polski, nie­
stety, nie może być oficjalnie reprezentowany, gdyż poseł nasz w Brukseli
obraził się na zjazd i wycofał swoje nazwisko ze składu komitetu honoro­
wego. W komitecie honorowym zjazdu są zatem przedstawiciele wszyst­
kich państw z wyjątkiem Polski. Tłumaczą mi w Ministerstwie Spraw Za­
granicznych rzecz następująco: W Madrycie, gdzie odbył się ostatnio Zjazd
Rakowy, postanowiono uznać jako języki kongresowe angielski, francuski,
niemiecki, hiszpański, włoski, ze słowiańskich zaś — rosyjski, jako język
największego narodu słowiańskiego. Na następnym Zjeżdzie, jak mi mówi
przewodniczący Towarzystwa Rakowego, dr Weinert, ma być z kolei
dopuszczony język polski. Nasz poseł nie wiedział o tym i obraził się za
Polskę, Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaś nie mogło post factum
dezawuować posła. Zresztą przemiły poseł Sobański przyjął naszą nie­
wielką delegację bardzo serdecznie. Składała się ona z prof. Pelczara,
dra Łukaszczyka, dyrektora warszawskiego Instytutu Radowego, dra Flok-
sztrumpfa z Komitetu Radowego i mnie. Poza oficjalną delegacją jeszcze
kilku, m. i. dr Flaks, który miał ciekawe wyniki naukowe. Dla porówna­
nia: delegacja niemiecka składała się, o ile pamiętam, z 35 osób. Tak małe
zainteresowanie naszych badaczy musi zaważyć na ciężarze gatunkowym
naszych reprezentacji za granicą. Często ze względów prestiżowych dopo­
minamy się udziału w prezydium. Jest to honor zupełnie platoniczny.
Jedyną prawdziwą propagandą jest tylko rzetelna praca.
Otwarcie Zjazdu w obecności króla. Trudno wyobrazić sobie twarz
piękniejszą. Jest to wykuta z kamienia twarz młodego boga. Pozdrowienie
powitalne wygłasza minister zdrowia, słynny socjalista Vandervelde. Po­
tem inne mowy, powitania poszczególnych delegacji. I to wszystko w sze­
ściu językach. Czyżby uczeni nie widzieli, jak ośmieszają się przez taki
patriotyzm nie na miejscu? Monotonia przy sześciokrotnym powtarzaniu
tych samych zdań była zabójcza.
Na marginesie. Gdyby uczeni w kraju, nie biorący udziału w zjazdach
międzynarodowych, wiedzieli, jak niepotrzebne jest takie lansowanie swe­
go języka, nie wkładaliby tyle energii w takie zdobycze na terenie między­
narodowym. Przypominam sobie, gdyśmy dyskutowali w Warszawie pro­
jekt międzynarodowej organizacji zjazdów transfuzji krwi, jeden z człon­
ków żądał i dla języka polskiego prawa obywatelstwa. „Moja duma naro­
dowa — powiada — wymaga, bym się wypowiadał we własnym języku.
Kto się interesuje moją myślą, niech się uczy po polsku". „Panie profe­
sorze, nikt się po polsku dla nas nie będzie uczył, tylko płody myśli poi-
ZJAZDY NAUKOWE 143

skiej przepadną. W tej nadprodukcji doniesień naukowych większość


prac właściwie ginie. Jest kilka pism, które monopolizują wyniki danej
gałęzi wiedzy, kto tam nie trafi, nie ma wiele nadziei, że go zauważą".
Właściwie szkoda, że uczeni nie porozumiewają się po łacinie. A jeśli już
nie można korzystać z jednego języka, to korzystajmy z tych kilku, które
zyskały prawo obywatelstwa. Nie walczmy o rzeczy nieistotne.
Wieczorem raut dla głównych referentów w prywatnym mieszkaniu
Vanderveldow. Pani domu jest lekarką, złośliwi mówią, że to ona wła­
ściwie jest ministrem zdrowia. Nie byłoby to źle, robi wrażenie bardzo
nieprzeciętnej kobiety. Rozmawiamy z nią o wpływie pracy umysłowej...
na urodę kobiet. Inteligentnie tłumaczy, jak uduchowienie utrzymuje
człowieka młodym, lepiej niż zabiegi kosmetyczne.
Zarówno w Paryżu jak i w Brukseli uderza duża liczba Rosjan. Są to
na- ogół emigranci, rzuceni przez burzę dziejową za granicę. Są między
nimi i profesorowie, ale przeważnie asystenci, laboranci, stypendyści.
Słyszę, że pracują doskonale. Jakiś Rosjanin pokazuje operację nad ko­
mórką pod mikroskopem swojego pomysłu. Robi to wrażenie. Kolonia
rosyjska żyje życiem oderwanym, niezbyt związanym ze społeczeństwem,
jak zwykle kolonie studenckie, ale jest całkowicie oddana pracy naukowej.
Przypominają mi się czasy mojej asystentury w Heidelbergu i Zurychu.
Już wówczas trudno było znaleźć asystentów autochtonów dla zakła­
dów teoretycznych, pracowali prawie wyłącznie obcokrajowcy. Polska
dostarczała w czasach porozbiorowych zagranicy świetnych uczonych,
przede wszystkim Francja gościnnie przyjmowała emigrantów, że wspomnę
Danysza, Hirszfelda (anatoma), Babińskiego, Pożerskiego, nie mówiąc już
0 wielkiej Skłodowskiej. Obecnie pracuje Minkowski, Muttermilch, z mło­
dych Chwat i wielu innych. Instytut Pasteura zatrudniał bardzo wielu
cudzoziemców: wielki Mieczników, Besredka, Weinberg, Levaditi. Fran­
cuzi nie wyszli źle na swojej gościnności. Uczeni ci czują się Francuzami
1 są chlubą francuskiej nauki. Pytam o motywy, dla których tak duży jest
odsetek Rosjan pośród asystentów, i widzę, że są te same, co i przed
wojną. N a u k a s i ę n i e o p ł a c a . Z wyjątkiem ludzi bardzo zaduma­
nych, człowiek z temperamentem nie wyżywa się w nauce. Studia trwają
długo, dopiero mając 28—30 lat można stawiać pierwsze kroki. A tu życie
pędzi: można zostać lotnikiem, podróżnikiem, oficerem. Świat jest pełen
przygód dla człowieka z rozmachem. I ta niepewność jutra: asystent, jeśli
nie zostanie profesorem, może w pewnej chwili znaleźć się na bruku. Mó­
wią mi o pewnym Węgrze, który, pozbawiony przy reorganizacji Instytutu
Pasteura stanowiska, popełnił samobójstwo. Wreszcie to ciągłe szukanie
nowych dróg, tęsknota za pomysłami. W końcu do nauki biorą się ci,
144 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

którzy nie mogą inaczej zaspokoić głodu życia. Nie znaczy to, by nie byli
zadumanymi intelektualistami. Myślę, że tajemnicę powołania naukowego
można byłoby wyrazić jako sumę algebraiczną namiętności myślenia
i głodu życia. Gdy głód życia jest zbyt duży, wówczas namiętność my­
ślenia nie wystarczy, by go zaspokoić. I dlatego do nauki i sztuki garną się
przede wszystkim ludzie trochę wykolejeni, o mniejszych szansach życio­
wych. Nauka i sztuka, ale ta prawdziwa, cicha, zadumana, tęskniąca, nie
lubi państwowotwórczych frazesów. Przypomina mi się Martin Arrow-
smith, bohater myśli naukowej amerykańskiej, jak ucieka z wielkich za­
kładów w samotną ciszę pracowni. Autochtoni, jeśli już poświęcają się
teorii, bardzo szybko chcą być kierownikami, ich elementy woli, ich
głód życia wymaga koniecznie ekspansji raczej dynamicznej i nie znosi
ciągłej gonitwy za myślą naukową. Że po pewnym czasie ci zadumani asy­
stenci więcej umieją niż kierownicy i dyrektorzy zakładu, jest zrozumiałe.
Powiedział mi kiedyś uczony wielkiej miary i zresztą doskonały organi­
zator zakładu serologicznego w Kopenhadze, Madsen. „Wielkie zakłady
naukowe to często śmierć dla twórcy. Docent, który zostaje profesorem,
stara się o kredyty i stwarza sobie wielki zakład, ale, niestety, jakże często
jego ostatnią publikacją jest opis zakładu".
W pewnym momencie ci emigranci i obcokrajowcy stają się kandyda­
tami na kierowników, a wówczas podnosi się krzyk«
o intruzostwie obcych.
Do tego dochodzi uchwiejniający psychikę stan nostalgii, nie dający moż­
ności innego zaspokojenia i wyżycia się, jak tylko w nauce. Flexner w swo­
jej pięknej książce o nauczaniu mówi, że nie trzeba dawać teoretykom zbyt
wielkich pensji. Wysiłek, żeby je wydać, absorbuje ich w sposób nieko­
rzystny dla nauki. Axel Munthe pisze, że na Capri ludność wykluwa oczy
kanarkom, by zmusić je do piękniejszego śpiewu. Ci, co nie mogą wyżyć
się w inny sposób, tęsknią i są niezaspokojeni — z nich na ogół rekrutują
się ludzie nauki. Mocni i hałaśliwi stają się kierownikami, dyrektorami
itp. Zbierają, nie siejąc; prawdziwi uczeni często sieją — nie zbierając.
Moim zdaniem, tutaj leży tajemnica entuzjazmu naukowego Żydów,
a bynajmniej nie w ich specjalnym rasowym uzdolnieniu ani w chęci
wciskania się na placówki, o które nie ubiegają się autochtoni. Ci emigranci
rosyjscy — to bynajmniej nie Żydzi, tylko ci wykolejeni, tęskniący. U nas
w Polsce rolę najniższej warstwy intelektualnej w mojej dziedzinie grały
Żydówki nie-lekarki. Bo już lekarki mogły zaspokoić bujniej swój głód ży­
cia. Nie wahałem się nigdy pracować z nimi, pracowały pięknie i ofiarnie.
Wanda Halberówna, której sylwetkę naszkicowałem powyżej, reprezentuje
typ podobnego oddania się nauce. W Polsce, tak samo zresztą jak i za gra­
nicą, osobnik o pełnych uprawnieniach — u nas mężczyzna, lekarz, chrze­
ZJAZDY NAUKOWE 145
ścijanin — rzadko oddawał się pracy teoretycznej. Ode mnie wymagano,
bym rozwiązał kwadraturę koła, bym z warstwy młodych lekarzy, przed
którymi stały otworem urzędy, Kasy Chorych, szpitale i praktyka prywatna
czerpał pracowników naukowych za 250 zł miesięcznie. Byłem zmuszony
brać tych ludzi, których mogłem znaleźć, ażeby warsztaty, za które byłem
odpowiedzialny, mogły funkcjonować. Posucha na teoretyków była zresztą
powszechna. Gdy obsadzano katedrę higieny w Szwajcarii, musiano przez
kilka lat szukać kandydata.
Ale wróćmy do Zjazdu Rakowego. Uderzyła mnie jeszcze jedna tra­
gedia — emigrantów-uczonych i niebezpieczeństwo grożące ich obiekty­
wizmowi. Przemawiał tam Blumenthal, dyrektor Instytutu Rakowego
w Berlinie, znany badacz, który ze względu na pochodzenie musiał emi­
grować. W Szwajcarii lansuje nowy środek przeciwrakowy, niezbyt uza­
sadniony, podobno niezbyt skuteczny. Młody rentgenolog z Zurychu,
Schintz, ostro go traktuje, jak młodego chłopca niedoważonego i niesu­
miennego. Z punktu widzenia czystej nauki ma prawdopodobnie rację.
Należało być mniej optymistycznym, zwłaszcza gdy się ma do czynienia
z firmami przemysłowymi, które tak często robią interesy na optymizmie
uczonych. Ale myślę mimo woli, że ten 70-letni uczony musi na wygnaniu
rozpocząć nowe życie. Nie może w ciszy swojego warsztatu wykończyć
pracy, musi szybko stworzyć coś wielkiego, żeby Niemców zawstydzić
hańbą swojego wygnania i żeby wobec swoich nowych gospodarzy zna­
leźć jakiś inny motyw gościnności niż tylko litość dla starca. Jak łatwo tu
o przecenienie wyników. Przypominają mi się nieśmiertelne słowa: „kto
nigdy nie zgrzeszył, niech pierwszy podniesie kamień". I dlatego, gdy mó­
wiłem z Blumenthalem, winszowałem mu pomysłowości i życzyłem po­
wodzenia. Cóż robić? Widocznie nie umiem być Katonem.
Odczyt mój wygłosiłem po niemiecku. Na ogół na zjazdach naukowych
przemawiałem po francusku i dlatego musiałem czytać z manuskryptu, nie
mam dość wprawy, by mówić swobodnie. Po niemiecku natomiast mówię
swobodnie, wykładałem w swoim czasie w Zurychu. Od tego czasu minęło
lat przeszło 20. Ale ogarnęło mnie jakieś dziwne rozmarzenie na wspom­
nienie młodości i postanowiłem mówić swobodnie, po niemiecku. Okazało
się, że jeszcze potrafię. Przewodniczący dziękuje mi „für den formvoll­
endeten Vortrag". Mam wrażenie, że zdobyłem serca słuchaczy. Jak szczę­
śliwi są ci, którzy mogą przemawiać we własnym języku, zrozumiałym
jednocześnie dla ogółu uczonych. My, przedstawiciele narodów małych,
jesteśmy z góry upośledzeni, jeśli chodzi o ekspansję ducha. Nie możemy
porwać wewnętrznym ogniem, który przygasa przy odczytywaniu z ma­
nuskryptu.
14<> HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Mówić; jeszcze o częściowo nieogłoszonych pracach. Udało się nam


prawdopodobnie wyświetlić istotę serologicznej swoistości rakowej. Po­
dobne ciała znaleźliśmy w ropie, w tkance gruźliczej i w tkance obumie-
mjącej. Ciała przez nas stwierdzone prawdopodobnie nie są wyrazem
wzrostu, lecz znakiem regresji, niejako zapowiedzią śmierci. Wskazuję na
analogię tkanki gruźliczej, na ewentualną możność wytłumaczenia roz­
padu tkanki gruźliczej przez zadziałanie przeciwciał dla własnego ciała.
Badacz holenderski, Biehl, bardzo się zainteresował tymi pracami i przesłał
mi po pewnym czasie pracę potwierdzającą nasze doświadczenia. Ale
podczas odczytu, gdy czułem się niejako na szczytach, mimo woli przy­
pomniałem sobie chwile pracy w laboratorium, wysiłku i niespełnionych
nadziei, gdyż żadna praca naukowa nie spełnia wszystkich nadziei ba­
dacza. Istotą pracy naukowej jest wyobraźnia obejmująca więcej zagad­
nień niż te, które wysuwa spostrzeżenie. Jest to loteria: kto więcej biletów
posiada, ten ma większą szansę, że na jeden z nich wygra. I myślę, że praw­
dziwie szczęśliwe chwile w życiu badacza — to chwile spędzone w ciszy
pracowni. Te wszystkie zjazdy, odczyty i powodzenia — to nieistotna
nadbudowa. A ci, których to porywa i staje się dla nich głównym moto­
rem pracy, w końcu sprzedają coś bardzo istotnego za miskę soczewicy.
Gościnność Belgów nadzwyczajna. Uroczyste przyjęcia oficjalne przez
prezesa rady ministrów, profesorów itd. Na zaproszeniach oficjalnych za­
znaczono, by zjawić się w orderach. Mam je nawet z sobą, ale w końcu nie
mogę się przezwyciężyć, by je włożyć. Przypominam sobie zresztą, co mi
mówił świetny i błyskotliwy uczony, prof. Doerr z Bazylei, ongiś główny
higienista armii austriackiej: „Wie pan, jest tylko jedna noc, kiedy mógł­
bym bez ośmieszenia się upiększyć swoją pierś orderami, które posiadam:
w zapusty". Bo rzeczywiście, po cóż wysuwać zasługi nie naukowe na
zjazdach naukowych? Przecież raczej należałoby wyeliminować wszystko,
by tym jaśniej świeciła wartość umysłów.
Nie będę pisał o wynikach Zjazdu. Przecież nie chodzi tu o historię
nauki, lecz tylko, jak się w oczach człowieka, marzącego o kapłańskiej
roli nauki, przedstawiała epoka, w której żył i pracował.
Przejdźmy do zjazdów już w roku przełomowym — 1939, bo w tym roku
skończy się stare życie, a wszelkie błędy postawy uczonych będą oświe­
tlone przez tragiczną łunę walk narodów i potworności okupacji.
Zjazd. Patologii Ogólnej w Rzymie w r. 1939
Mam zaproszenie na Zjazd Patologii Ogólnej w Rzymie. Uzgadniam
z prezydium, że będę mówił o zagadnieniach dziedziczności w związku
z moimi ostatnimi badaniami nad grupami krwi. Udało się nam stwierdzić
ZJAZDY NAUKOWE 147
postacie przejściowe grup krwi, co może posiadać duże znaczenie dla
genetyki i antropologii. Zagadnienia aktualne ze względu na rozbudowy­
wanie genetyki. Zjazd ma się odbyć w połowie maja, bezpośrednio po nim
mam jechać do Paryża i mówić w Akademii Lekarskiej o szczepieniach
przeciwbłoniczych w Polsce, wreszcie wygłosić odczyt dla młodzieży uni­
wersyteckiej w paryskim Zakładzie Bakteriologicznym.
Do odczytu w Rzymie zobowiązałem się jeszcze w roku 1938. W mię­
dzyczasie we Włoszech w związku z popieraniem polityki niemieckiej
pojawiają się liczne artykuły przeciwko Polsce oraz wydane zostają usta­
wy przeciwżydowskie. Czy jechać? Czy nie lepiej zaprotestować prze­
ciwko gnębieniu uczonych z powodu ich przynależności rasowej? Porozu­
miewam się z uczonymi francuskimi. Mimo nagonki politycznej na Francję,
Francuzi postanawiają jechać. Chcą właśnie zrobić próbę uniezależnienia
ludzi nauki od polityki. Przecież na 50-lecie Instytutu Pasteura przyjechały,
mimo konfliktu włosko-francuskiego, liczne delegacje włoskie. Antysemi­
tyzmu podobno nie ma we Włoszech zupełnie, jest raczej współczucie dla
pokrzywdzonych uczonych żydowskich. Spróbujmy się godzić ponad gło­
wami polityków... Udaję się do naszego M. S. Z. „Nie chcemy, by dele­
gacja polska była liczna, aby dać do zrozumienia, że nas dotknęły głosy
prasy. Ale musimy być obecni, bo nie chcemy zrywać więzów kultural­
nych z Włochami. Jest nam na rękę, że Pan chce jechać, zwłaszcza, że
Pan się udaje nie z inicjatywy własnej, lecz jako referent główny, zapro­
szony przez włoskie prezydium Zjazdu. Będzie Pan oficjalnym delegatem
Rządu". Komisja naukowa przy Akademii Umiejętności prosi mnie, bym
reprezentował ją, wobec tego postanawiam jechać. Pisze mi prezydium,
że referenci główni ze względu na trudności dewizowe poszczególnych
państw będą gośćmi rządu włoskiego i otrzymają zwrot kosztów. To mi
jednak nie odpowiada. Gościem w tych warunkach nie chcę być. Odpi­
suję, że Rząd Polski, którego jestem oficjalnym delegatem, daje swoim
uczonym wystarczające środki na wyjazd.
Kongres jednak bynajmniej nie był podaniem sobie rąk ponad głowami
polityków. Włoski komitet zjazdowy nie wczuł się w intencje uczonych
państw demokratycznych. Cały kongres był pomyślany jako wielka pro­
paganda faszyzmu.
Otwarcie zjazdu w obecności królowej i króla. Ona — uosobienie maje­
statu, król raczej drobny, o schorowanej twarzy. Siadają na wielkich fote­
lach, tuż za nimi w pierwszych rzędach — dyplomacja i generalicja. Przy­
padek zrządził, że posadzono mnie tuż za królową, mogę obserwować jej
zachowanie się. Delegacja niemiecka bynajmniej nie jest faworyzowana.
Z Francji przyjechało kilku uczonych, z Anglii i Szwecji także. Ameryka
na HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

m<i być nieobecna na znak protestu przeciwko polityce rasistowskiej.


Odczyt inauguracyjny przewodniczącego, prof. Rondoni'ego, dyrektora
/¡tkl.idu Rakowego w Mediolanie, który miał na Zjeździe rakowym w Bru­
kseli wspólnie ze mną referat o serologii raka. (Rondoni był z odczytami
również w Warszawie). Jest to typ naukowca i polityka jednocześnie:
jest senatorem, ekscelencją itp. Swój odczyt inauguracyjny poświęca
zdobyczom patologii ogólnej, roli odegranej w niej przez Włochów. Wiel­
ka gala. Uwaga audytorium nie przyzwyczajonego do słuchania obcego
mu języka, wyczerpuje się szybko. Słyszymy tylko co pewien czas wy­
razy: Duce, Duce — nie wiem, co to ma wspólnego z patologią ogólną, ale
gdy mówca wymawia to święte imię podnosi rękę do ukłonu faszystow­
skiego. Ten wyraz adoracji dla wodza i to wobec przedstawicieli nauki,
którzy przezwyciężyli swoją antypatię dla reżimu, by wyciągnąć dłoń
do zgody z uczonymi, robi tragicznie groteskowe wrażenie. A tu Duce . . .
Duce. . . Kongres się nie klei. Przed obiadem referaty główne w języ­
kach międzynarodowych, po obiedzie doniesienia tylko we włoskim. Ża­
den uczony z zagranicy nie przyjechał dla wygłoszenia doniesień, przy­
byli tylko referenci główni. Ja mówię po francusku. Dużym powodze­
niem cieszy się odczyt Ramona z Paryża. Świetne wrażenie robi młody
uczony rosyjski, genetyk eksperymentalny, Timofiejew Resowski, pra­
cujący w Berlinie. Wyczuwa się w nim samorodny talent. Podobno zre­
sztą bardzo ciekawy człowiek. Jak zawsze uderza postawa badaczy
północnych. Zapraszam przedstawiciela Szwecji do Warszawy. Obra­
dy w gmachach uniwersytetu w nowozbudowanych cudownych insty­
tucjach. Tym miastem uniwersyteckim Włochy mogą się słusznie chlu­
bić. A jednak . ..
Oglądamy zakład rakowy. Na dole szpital, naturalnie pełny. Nie trudno
jest wypełnić salę szpitalną, cierpiących jest zawsze pod dostatkiem. Ale
pierwsze i drugie piętro, przeznaczone na pracownie, zupełnie puste.
Przechodzimy z pracowni do pracowni, oglądamy przepiękne gabinety,
laboratoria, drogie instrumenty, ale nikogo, dosłownie nikogo. Pytam mło­
dego znajomego docenta Włocha i dowiaduję się, że do niedawna praco­
wało dwóch Żydów uczonych, wyrzuconych z Niemiec, teraz, gdy musieli
odejść, pozostał sam, na kilkadziesiąt pracowni. Anglicy patrzą, uśmie­
chając się. „Nas nie stać na takie pracownie — mówią — ale u nas praca
kipi. I przyciągamy ludzi z całego świata. Co nas obchodzi, czy Żyd, jeśli
chce pracować". Oglądamy instytut przeciwmalaryczny. Znane są wielkie
prace rządu nad osuszeniem Kampanii Rzymskiej. Ale instytut — to prze­
cież domena uczonych, myśli czystej. Dyrektor wygłasza przemówienie
o pracach zakładu. Nie mówi jednak: myśmy odkryli to i to, interesujemy
ZJAZDY NAUKOWE 149

się tym i t ym. . . Ale: Zainteresowania reżimu faszystowskiego nauką wy­


raziły się w tym i w t ym.. . Zdawałoby się, że z rozkazu Duce i z miłości
dla niego zwalcza się komary. Patrzymy na siebie, Polacy, Anglicy, Fran­
cuzi. Czyż ci gospodarze nasi nie widzą, jak faszyzm, mimo że wybudował
piękne gmachy, zdegradował duszę uczonego?
Obiady w stołówce uniwersyteckiej. Odpowiada to nam. Miłe, wesołe,
inteligentne twarze młodych. Ciepło się robi na duszy od ich wesołego
gwaru. Ale napis w stołówce: „Niech hasłem waszym będzie książka
i karabin". „Obeire, credere, combattere" — słuchać, wierzyć, walczyć.
Wychodzę z zaprzyjaźnionym docentem Włochem. Poznałem go jeszcze
we Francji, gdzie pracował w Instytucie Pasteura z moim byłym uczniem
i asystentem, drem Kossowiczem. Jak większość uczonych włoskich, miły,
subtelny, inteligentny. Gdy oglądaliśmy razem port Ostia koło Rzymu,
starorzymskie czarujące jednopiętrowe domy — wspólny ogródek, z da­
leka widok na morze, mówi do mnie: „Niech pan patrzy, myśmy tak już
budowali 2 tysiące lat temu, przyszli Germanowie i cofnęli nas na wiele
wieków. I to się nazywa, że posiadają oni zdolności państwowotwórcze".
„Dobrze — mówię — nas obcych nie dziwi wasza inteligencja, twórcza
inicjatywa i rozmach. Wszyscy wiemy, oo wam kultura zawdzięcza. Pa­
miętamy zresztą przemówienie Duce z okresu, gdy walczył o Austrię: że
mieliście już wielką kulturę, gdy Germanowie chodzili jeszcze po drze­
wach. Ale co nas razi, to ciągłe nawiązywanie do waszego bohatera naro­
dowego i ciągłe, i to nie w porę, pobrzękiwanie szabelką. Czy nie możecie
mówić o malarii, nie wymieniając świętego imienia Duce, Wiecznego
Miasta itp.? Przecież musi być choćby stonowanie patosu. A jak wam Duce
zemrze — daj mu Boże najdłuższe życie — to co? Czy przestaniecie pra­
cować nad malarią? Przecież życie jest wieczne, a dyktator przemijający"
„Widzi Pan— odpowiada— nam dyktatura nie przeszkadza. Cezarowie byli
dyktatorami i nieźle nam się przez wieki działo. Istnieje ciągłość nawet
w dyktaturze. Tylko trzeba się nastawić na pewną nutę. Nasi cezarowie
zresztą dali ludziom większą swobodę niż senat. Brutus by rzecznikiem
swobód arystokracji, a nie swobód ludowych. Czy nie widzi pan ana­
logii do waszych demokracji? Przecież dochodzi do głosu nie lud, ale pie­
niądz. A że Duce wciąż pobrzękuje szablą i mówi o wielkości Rzymu przy
każdej okazji? Widzi pan, nas wszędzie lubiono, ale nie brano poważnie.
Ot — bardzo miły — ale taki trochę błazen, artysta, tenor, zakochany. A my
chcemy, by brano nas wreszcie poważnie. A, niestety, jest to możliwe,
tylko gdy będą się nas bali". „Rozumiem — odpowiadam — ale czy sądzi
pan, że to jest droga do potęgi? Przecież dziecko z prawdziwie dobrego do­
mu nie mówi o swoich przodkach. To gadanie niemieckie o kulturze i wyż-
150 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

szóści jest tylko skutkiem kompleksu niższości. Czy słyszał pan kiedy, by
Anglicy mówili, że są narodem panów? A są nim całą gębą. A wasz dykta­
tor? Przecież to właśnie charakteryzuje wasz reżim, że następca nie wy­
rośnie, bo żaden duch dumny nie wyrośnie w tej atmosferze posłuszeństwa.
Credere i obeire — to nie jest klimat dla umysłów twórczych i niezależ­
nych. Takie dyktatury mają to do siebie, że nie pozostawiają potomstwa,
a kończą się skandalem. Niech pan wspomni tylko Napoleona III. Po­
trzebne jest narodowi marzenie o wielkich celach i poczucie wspólnoty.
Ale to są dwa stany odrębne. Można marzyć o nauce i nie nawiązywać
jednocześnie do wielkości narodowych. Wie pan, nauka jest zazdrosna.
Nie można się jednocześnie modlić do dwóch bogów i to w jednej świą­
tyni. Zobaczy pan, że to się żle skończy. Anglicy mogą nie posiadać wa­
szego charme'u, mogą nawet nie posiadać waszej błyskotliwej inteligen­
cji, ale posiadają coś, czego wy, zdaje się, nie macie — niech się pan nie
gniewa: umiar i bon sens. Pamiętam, powiedział mi jeden mądry Francuz:
na 99 mądrych Francuzów ten jeden głupi będzie wybrany do parlamentu,
a na 99 głupich Anglików wybrany zostanie ten jeden mądry. Oni nie po­
trzebują adorować wodzów, rządzi nimi nie frazes, lecz tradycja. Ale jak
będzie potrzeba, to znajdą wodza. To jest naród, który nie potrzebuje
sztucznych podniet, wierzy w potęgę idei przyszłości, a nie boi
się tradycji. Anglicy, gdy rządzą, nie mówią o tym, że mają do tego
prawo.
Zaczynam się dopytywać o stosunki naukowe wewnętrzne. Ot, zwykłe
zainteresowanie kuchenną robotą. Pewien młody asystent mówi o wy­
borze zawodu. Było dwóch przedstawicieli jednej gałęzi wiedzy: jego szef
i inny uczony. Ale ten ostatni jest senatorem, posiada wielkie wpływy, tak
że szanse mojego znajomego są niewielkie. Tak tam wygląda selekcja
ludzi nauki. Ci, którzy zarzucali polskiemu rządowi zbyt wielkie rozpoli­
tykowanie nauki, nie widzieli widocznie świata. Żeby kariera asystenta
lub docenta zależała od przynależności partyjnej szefa? Tu podobno woź­
nym nie można zostać, nie będąc faszystą. Pokazują mi pismo naukowo-
propagandowe: „La razza". Jest to jakaś niesamowita mieszanina z ,,Das
Schwarze Coprs" i „Zeitschrift fur Gesellschaftsbiologie": artykuły o pra­
wach Mendla, o grupach krwi itp., a w tym samym numerze karykatury
Żydów, krzywe nosy. Wreszcie fotografie . . . blondynów i blondynek Wło­
szek, z wymienieniem adresu i nazwiska. Niby na dowód, że Włosi są nor­
dykami. I znaleźli się ludzie, którzy do takich pism pisywali. Podobno do
tego kierunku przyłączył się również i Pende. Takie pismo — to już nie
załamanie charakteru, to już ostateczna, beznadziejna głupota.
Otwieram pisma codzienne. Duce jako górnik, jako rolnik, jako chłop —
ZJAZDY NAUKOWE 151

Duce, Duce, Duce. Inwektyw na Polskę pełno. Jedyne pismo poważne —


to watykański „Osservatore Romano". Oglądamy szpitale. We wszystkich
salach i gabinetach fotografie i portrety Duce z wystającą, brutalną szczęką,
z twarzą boksera. Na miłość Boga, przecież umierający pragnie patrzeć
na łagodną twarz mówiącą mu o wieczności, przecież to odpowiada pew­
nym potrzebom wewnętrznym, że w szpitalach wiszą wizerunki Chrystusa,
i patronują im święci. Czyżby Włosi przestali widzieć od ciągłego pa­
trzenia? A jednocześnie co za miły naród. Dla Polski wyczuwam ogólną
sympatię. Czuje się właściwie, że ciąży im kult wojowniczego Wotana,
że woleliby odbywać diomizyjskie obrządki piękna i radości.
Odwiedzam naszego posła, generała Długoszowskiego-Wieniawę, któ­
rego wszyscy lubimy i znamy z Warszawy. Widziałem go ostatnio w maju
1938 roku w Warszawie na rozdaniu matur w gimnazjum, które kończyły
jego i moja córka. Rozmawiając z nim po uroczystości, wypomniałem
mu, że jest również lekarzem, który porzucił swój zawód. „Drogi profe­
sorze— powiada — jestem zdaje się, jedynym lekarzem w Polsce, który...
nikomu nie zaszkodził". Odwiedzam go w Rzymie w ambasadzie w go­
dzinach przyjęć. Ambasada robi bardzo miłe wrażenie. Dużo krzątających
się przystojnych, zresztą przemiłych panienek. Uśmiecham się, znamy
wszyscy słabostki pana generała. Przyjmuje mnie z dyplomatyczną po­
wagą, tak mało licującą z piękną twarzą i postawą współczesnego Kmi­
cica. Mówi o polityce. „Wie pan, mam wrażenie, że Francuzi wcale nie
pragną pokoju z Włochami. Infiltracja i przyrost naturalny Włochów
w Tunisie jest tak ogromny, że za 50 lat opanują Tunis zupełnie, o ile
ich wojna nie powstrzyma". O Włochach mówi z sympatią. Umawiamy
się na bal Zjazdu, na którym ma być obecna dyplomacja. Wieczorem na
balu przedstawiam mu uczonych francuskich, włoskich, szwedzkich. Nie­
mieckich nie chce poznać. Co za czarujący charmeur. Nimeśmy się obej­
rzeli, był otoczony kołem starszych panów. Przypominam sobie zmęczo­
nego arystokratę Wysockiego. Generał, co prawda, był na sucho. Nie
wiem, jakby się jego talenty dyplomatyczne przedstawiały, gdyby przy­
pomniał sobie mokre czasy warszawskie. Za jego dyplomatyczną dy­
skrecję wiele bym wówczas nie dał.
Gościnność Włochów nadzwyczajna: codziennie oglądamy nowe, piękne
zakłady, gmachy, port w Ostii, na zaproszenie wielkiej firmy farmaceu­
tycznej. Kilka niezapomnianych przyjęć: w nowych wykopaliskach,
w Akademii Papieskiej, w ogrodach Watykanu. Co za cudowna atmo­
sfera ciszy i ukojenia. Jak ci ludzie widocznie znali psychologię pracy na
pograniczu z ekstazą. I wszędzie ten miły, serdeczny ton. Poznaję kobietę
152 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

profesora z Sycylii, nie pamiętam nazwiska. Twarz posągowa, umysł


świetny.
W swoim czasie francuską edycję książki swej o grupach krwi posłałem
do Biblioteki Watykańskiej, odpowiadając na wezwanie papieża, by
zwalczać rasizm na terenie naukowym. W mojej książce są odpowiednie
rozdziały. Otrzymałem piękne podziękowanie po łacinie. Mówię o tym
z gospodarzami, którzy podkreślają, jak obiektywnie odnosi się papież
do prac swojej Akademii.
Przypomina mi się uniwersytet w Bolonii i najstarsza w Europie sala
wykładowa. Nad katedrą przeznaczoną dla profesora znajduje się druga —
dla duchownego. Jeśli profesor powiedział coś niestosownego, dostawał
baty. Faszyzm przejął te baty w sposób radykalniejszy: w skórę dać — co
za drobiazg! Zniszczyć uczonego, gdy się nie podda, wygłodzić lub w naj­
lepszym razie nie dopuścić do głosu. Że te idee, które się zrodzić nie
mogą, bolą najwięcej — co za drobiazg! Nauka może być tylko częścią
wielkiego wysiłku narodowego, tylko służebnicą państwa. Ale jako po­
tęga niezależna — po co? I z tym bolesnym wspomnieniem wartościowego
narodu, co zdradził ideę niepodległej nauki, wyjechałem do Paryża.

Małe intermezzo po drodze. Orbis wydał mi bilet fałszywy Rzym — Pa­


ryż przez Marsylię. W Genui wypraszają mnie z wagonu. Jestem bez pie­
niędzy, wobec zakazu wywożenia pieniędzy z Włoch. Na szczęście w wa­
gonie znajduje się urzędnik Akademii Papieskiej jadący do Paryża, który
pożycza mi pieniądze. Czekam na stacji na pociąg do Marsylii. Okaizuje
się, że ma przejeżdżać Duce. Młodzież włoska zebrała się, by powitać
swego Wodza. Urocze wrażenie robią mimo wszystko te dzieci. W mieście
w oknach i między oknami chorągwie. Ludność nie rezygnuje jednak ze
zwyczaju wywieszania pranej bielizny. W rezultacie mieszanina chorą­
gwi, napisów, portretów Duce, damskich dessous, robi swoiste wrażenie.
Vincere, obeire, combattere. Wsiadam do pociągu i wkrótce granica:
Ventimiglia. Egalité, fraternité, liberté. Inny świat. Oddycham, jak gdy­
bym wyszedł z „uroczego" więzienia.

Akademia Lekarska w Paryżu. Młodzież francuska.

Paryż. Wspominam te chwile, wydają mi się tak dalekie, że prawie nie­


realne. Promienne, niezapomniane miasto. Miasto zadumania i wesołości,
najsubtelniejszego szczęścia rodzinnego i rozpusty, ciężkiej pracy i arty­
ZJAZDY NAUKOWE 153
stycznego lenistwa. Spotyka mnie prof. Debré, który niedawno miał od­
czyty w Warszawie, a teraz wprowadza mię na teren paryski. Uzgadniamy:
we wtorek odczyt między 3—4 w Akademii Lekarskiej, w środę o 5.
odczyt dla studentów medycyny w jego zakładzie, po czym małe przy­
jęcie z szampanem i kanapkami, bym miał możność, jak mówi, wejść
w osobisty kontakt z młodzieżą francuską. Później chcę zostać kilka dni
z córką.
Akademia Lekarska. Stolica lekarska świata. Nie przebrzmiały jeszcze
dramatyczne przemówienia Pasteura, Du Bois-Reymonda, Charcot a. Wcho­
dzę ze wzruszeniem nie mniejszym niż ongi, gdy przemawiałem na Kapi­
tolu. Przecież będę mówił w miejscu, gdzie występowały największe po­
tęgi ducha. Mimo woli snuję myśli pochlebne dla swojej osoby. Mówię prze­
cież o szczepieniach przeciwbłoniczych w Polsce. Metoda szczepienia fran­
cuska, ale jako jedno z pierwszych państw w Europie wprowadziliśmy
szczepienie obowiązkowe. Szczepiliśmy w niektórych miastach do 99%>
dzieci. Udało nam się przełamać wzrastającą falę epidemii. Nasz spo­
sób obliczenia oznacza duży postęp, badacze niemieccy nazwali donie­
sienie polskie najlepszym, najbardziej krytycznym z istniejących. Tym
bardziej ważne, że badania Ramona, świetne pod względem bakteriolo­
gicznym, wymagają pogłębienia statystycznego. Co za przyjemność, co za
zaszczyt dla badacza, który wyniki obcej myśli naukowej mógł zastoso­
wać u siebie w kraju, pogłębić i uzupełnić i przedstawić przed areopa-
giem słynnych powag naukowych.
Takie md się snują budujące, ambitne reminiscencje, gdy wchodzę z prof.
Debré do gmachu Akademii. Wzdłuż korytarzy popiersia sław naukowych.
Prof. Debré przedstawia mnie kilku uczonym: wielkie, powszechnie znane
nazwiska. Zaczyna mnie tylko niepokoić, że tyle ludzi spaceruje po kory­
tarzu. Gdyśmy weszli do gmachu, posiedzenie było już w toku. Pytam
mojego cicerone. Prof. Debré tłumaczy mi: „Widzi pan, posiedzenia wtor­
kowe Akademii — to jak nabożeństwo: należy do dobrego tonu, by być
na nim. Ale nie zawsze są tematy, które zajmują". Rozumiem całkowicie.
Nieraz się nudziłem na posiedzeniach naukowych. Chcę jednak wejść na
salę. Sala dość niewielka, ławeczki na dwie osoby, na każdej mały głośnik.
Publiczność bez ceremonii rozmawia z sobą. Pytam, co to za głośniki. . .
„Widzi pan — tłumaczą mi — członkowie Akademii, gdy ich odczyt nie
zajmuje, lubią rozmawiać ze sobą. Przewodniczący krępowałby się jednak
mając nawoływać nieśmiertelnych do spokoju. Wybrnęli z tego: kto
chce słuchać, ma swój głośnik, a kto woli gawędzić, temu nie przeszka­
dzamy". Podziwiam liberalizm. Ze wstydem przypominam sobie, jak kie­
dyś na posiedzeniu w Warszawie przerwałem na chwilę odczyt, gdy ktoś
154 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

głośno rozmawiał w czasie mojego wykładu. — Na podium ktoś mówi o hi­


gienie łodzi podwodnych. Pokazuje filmy, jak się szoruje statek, jeden
obraz, drugi, trzeci... Co to ma wspólnego z nauką? Trwa to dość długo,
przewodniczący, mam wrażenie, może się mylę, drzemie. Potem odczytują
długą listę preparatów farmaceutycznych, które Akademia ma uznać za
dobre. Nikt nie słucha, preparaty zyskują zaszczytne miano „przyjętych
przez Akademię". Potem wybory„nieśmiertelnych" -, trochę się sala ożywia.
A potem wszyscy wychodzą, prócz przewodniczącego, prof. Debré, Ra­
mona i Weinberga. I przed tym, co prawda znakomitym, lecz maleńkim
gronem, odczytałem moje sprawozdanie. Jest mi przykro. Jestem u siebie
przyzwyczajony do liczniejszej publiczności. Zwłaszcza, że przed go­
dziną dopiero snuły mi się takie budujące myśli o wysiłku narodowym,
o znaczeniu nauki itp. Prof. Debré mnie uspakaja.. . „Nasi uczeni — mó­
w i— poświęcają Akademii czas od trzeciej do czwartej, ani minuty dłużej.
Niech się pan nie obraża, że pana jako gościa nie wzięto na pierwsze
miejsce, Akademia paryska — to wielka tradycja. Tu, gdzie tworzyła się
nauka świata, gdzie występowały największe duchy, nie zwracają uwagi
na względy gościnności. Grunt, że pana praca pojawi się w biuletynach
Akademii".
Praca pojawiła się już w czasie wojny. Nosiła zaszczytny dopisek: przed­
stawiona w Akademii Lekarskiej w Paryżu.
I zrozumiałem wówczas dobrą i złą stronę dojrzałości historycznej. Pa­
ryż nie będzie brał sobie do serca gościa z zagranicy. Wielu już oni, i to
największych, widzieli. Grono nieraz zmęczonych ludzi nie poświęci zby­
tecznej minuty dla dodatkowego wysiłku. Nie muszą już zaskarbiać
sobie sympatii świata. Paryż siłą swej tradycji jest i tak stolicą naukową
świata.
I myślę, że piękny jest ten spokój jesieni. Ale niebezpieczny, jeśli się
przeniesie na inne gałęzie życia.
Następnego dnia mam odczyt dla studentów w Zakładzie Bakteriologii.
Mówię o nowych prądach w epidemiologii, o roli zakażeń utajonych, o ko­
nieczności zamiany pojęcia walki zarazka i walki z zarazkiem. Tłumaczę,
że umysł badacza nie może się uwolnić od więzów społecznych, że walka
człowieka z człowiekiem niesłusznie jest przenoszona na walkę ze świa­
tem niewidzialnych wrogów. Mówię o zjawisku symbiozy w naturze, o jej
zasięgu w mikrobiologii. Przemawia ze mnie tęsknota za harmonią, niedo­
wierzanie, że walka jest narzędziem postępu. Odczyt mój jest widocznie
bliski duszy francuskiej. Młodzież słucha z napięciem. Jaka subtelna gra
twarzy, można, zdaje się, odczytać w nich myśl swoją, jak w lustrze. Po
ZJAZDY NAUKOWE 155

wykładzie przyjęcie. Poznaję dużo pań i panów z towarzystwa, poznaję


młodego Nicolle'a, dla ojca którego żywię uwielbienie. Młodzież za­
daje mi pytania. Córka moja, studentka Sorbony, jest na odczycie. Czuję
się szczęśliwy. Słyszę, że moja książka cieszy się poczytnością, że 3h na­
kładu zostało sprzedane. Odwiedzam profesorów: Panisseta, Besredkę,
Levy-Solala, Kosovitcha. Wieczorem jesteśmy u prof. Debré. Uzgadniamy,
że wniesie moją kandydaturę na odczyty Wydziału Lekarskiego na rok
1940. Pragnę przyjechać do Paryża, by być z dzieckiem, poza tym roz­
począć pracę nad biochemią ciał grupowych z wybitnym biochemikiem
francuskim Boivinem. Następnego dnia jesteśmy na obiedzie u prof. Ra­
mona w Garches. Po obiedzie chodzimy po parku, siadamy na ławeczce,
gdzie lubił siadywać Pasteur. Ramon obiecuje stypendium dla mojej asy­
stentki, panny R. Amzel, by mogła rozpocząć studia przedwstępne. Odwie­
dzam prof. Chevallier, którego żona jest Polką. Wszędzie spotykam elitę
towarzyską. Co za mili ludzie, jaki zakres zainteresowań, jaki humanita­
ryzm w traktowaniu zjawisk społecznych. I jaka serdeczna dobroć. Opie­
kują się moją córką jak własnym dzieckiem. Bywa w ich domach regular­
nie — jak rozumieją niepokój ojca, gdy jedynaczkę pozostawia samą.
Poznaję Valéry-Radot, wnuka Pasteura. Gdy dowiaduje się, że moja córka
studiuje w Paryżu, zaprasza ją. Mówi mi: „Vous nous faites honneur en
laissant Mlle votre fille à Paris". Wnuk Pasteura! Jak ci ludzie umieją
być grzeczni. Moja córka mieszka w Cité Universitaire w pawilonie bry-
tyjsko-francuskim. Cité stanowią gmachy wybudowane przez poszcze­
gólne państwa dla swej młodzieży. W parku wielki gmach centralny z sa­
lami rozrywkowymi, barem, jadalnią, restauracją. Gmach ufundowany
przez Rockefellera. Czytam napis: „Daję ten gmach młodzieży świata, by
mogła się wzajemnie poznać i pokochać". Idę z córką na obiad do stołówki.
Widzę twarze wszystkich narodów świata, rasy białe i kolorowe — przy
jednych stołach. Nie ma więcej vincere i combattere, czuje się wiew wiel­
kiego zjednoczenia. Może ci młodzi potrafią zrealizować marzenia naszego
pokolenia, może ta bujna młodość połączy ludy, których nie potrafiła ze­
spolić chciwa żarłoczność dorosłych, ani pseudomiędzynarodowa ruchli­
wość uczonych. Chodzę z córką i tą uroczą młodzieżą i zdaje mi się, że wi­
dzę początek nowego życia.
Przyszła burza dziejowa i zabrała mi moje dziecko. Myśl błąka się po
cmentarzu. Zawierzyłem światu me szczęście i zawiódł mnie. Ale wspo­
minam te chwile jako zapowiedź możliwego szczęścia — dla innych. Niech
tylko dalej tak kroczą. A kolegom francuskim chciałbym powiedzieć: „Da­
liście mojemu dziecku chwile szczęścia, wizję szlachetnego życia. Żyła
waszym wspomnieniem w chwilach niedoli. Jeszcze dzień przed śmiercią
156 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

czytałem jej książkę Ewy Curie o matce. Słuchała opowieści o jej mi­
łości z waszym uczonym, o życiu studentki, która miała zostać symbolem
współpracy naszych narodów. Słuchała z zapartym oddechem. Pokochała
wasz kraj jak drugą ojczyznę. I ja wspominam was jako pełnych, praw­
dziwych ludzi. Bo jesteście życzliwi, mądrzy i łagodni. I talk jak moje
dziecko do ostatniej chwili, wierzę, że mimo waszego upadku, nastąpi
u was odrodzenie.
D O M W S Ł O Ń C U

M łodość spędziliśmy nie tylko w pięknych, ale w najmilszych zakąt­


kach świata, owianych czarem natury i kultury jednocześnie: w Heidel­
bergu i Zurychu. W czasie wojny z okna pracowni widziałem morze
i śnieżny szczyt Olimpu. Inaczej było w Warszawie: z okna mieszkania
patrzyłem na szary mur oficyny, a do pokoju wpadały natrętne dźwięki
gramofonów i odgłosy kłótni sąsiadów. Nie było łatwo w tych warunkach
żyć, wspominając utracone piękno.
Córeczka moja urodziła siię w sierpniu 1920 roku. Zbyt mi boleśnie
wspominać teraz te chwile. Osiem lat później przyjechała do nas przyja­
ciółka żony z lat szkolnych z synem w wieku naszej córeczki, który stracił
ojca. Postanowiliśmy wychowywać dzieci razem, ażeby jedynakom dać
rodzeństwo.
Dusiliśmy się w mieście. Często wieczorem szedłem do Ogrodu Bota­
nicznego lub do Łazienek, by patrzeć w niebo i upajać się zapachem drzew
i ziemi. Kto zna urok nocy, wie, jak ubogi staje się człowiek, gdy chodzi
tylko po asfalcie, latarnie zaś przyćmiewają blask gwiazd. W pewną gorą­
cą noc lipcową roku 1927 pojechaliśmy z żoną na most Poniatowskiego.
Wysiedliśmy przy końcu mostu na prawym brzegu Wisły i zeszliśmy w ja­
kąś zaczarowaną otchłań, pełną zapachu kwitnących lip i łąk. Srebrne
blaski księżyca odbijały się w wodzie. Upojne zapachy wyzwalały jakieś
niewypowiedziane uczucie rzewności. „Noc jest. I oto głośniej śpiewają
szemrzące strumienie. I moja dusza jest szemrzącym strumieniem. Noc
jest. I oto głośniej śpiewają dusze kochanków. I moja dusza jest pieśnią
kochanka". I cała tęsknota nasza za obcowaniem z wiecznością, za ekstazą
gwiezdnej ciszy porwała nas. Z boku ujrzeliśmy kilka domków, wydały
nam się rajem. Dopytałem się o administratora, o 11 w nocy wyciągną­
łem go z łóżka i po kilku dniach byliśmy właścicielami parceli pośród kwit­
nących sadów Saskiej Kępy.
Posiadać własny domek z ogródkiem stało się moją namiętnością. Pra­
gnieniom moim nigdy nie umiałem się przeciwstawiać, poraź pierwszy na-
158 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

mięlność moja była skierowana na to, by coś posiadać. Było to silniejsze


niż rozsądek. Obudziły się we mnie jakieś impulsy nowe, których nie zna­
łem; chodziłem jak w hipnozie. Budować, dobierać kształty zewnętrzne,
które by odpowiadały jakimś wewnętrznym potrzebom duszy. Kto na­
bywa domki okazyjne lub gotowe, nie zna prawdziwej rozkoszy budowa­
nia. Zadłużyłem się, budowałem w najdroższym czasie, robiłem dziesiątki
głupstw — trzy łata trwało budowanie — ale w końcu w roku 1930 mo­
głem się przenieść do własnego domu. Moje pragnienie wzruszało ludzi:
niektórzy przyjaciele przynosili mi wszystkie swoje oszczędności. Żona
porzuciła dobrą praktykę w mieście. Nie było rozumne w zwykłym sensie
nasze postępowanie. Pierwszy rok z winy instalatora był istną męką. Ale
w końcu mogłem żyć, jak chciałem, i błogosławię tę moją lekkomyślność
i dobroć mojej żony, która zgadzała się na wszystkie moje szaleństwa.
Dopiero życie w własnym domku z własnym ogródkiem dało poznać całą
serdeczną głębię życia rodzinnego. Okna naszej sypialni wychodziły na
wschód, gdyż pragnąłem rozpoczynać dzień od widoku budzącego się ży­
cia. Z rana zrywałem róże, pokryte jeszcze kroplami rosy, i dawałem je
żonie. Była to moja pieśń dziękczynna. Dzień cały spędzałem w Zakładzie,
wieczorem zaś, gdy minąłem furtkę, spowitą dzikim winem, widzia­
łem na tarasie lub w ogrodzie główki naszych dzieci. Wspólna wie­
czerza. Wszyscy starsi pracowali u nas, każdy przynosił wspomnienie ja­
kiegoś przeżycia. Dbałem o to, co jest najmniej uchwytne, lecz najważ­
niejsze, aby klimat duchowy przepoił mury naszego domu. Rodzina jest
najpiękniejszą formą życia społecznego, ale życie rodzinne wymaga pie­
czy. Nie wolno uważać życia rodzinnego li tylko za odpoczynek po zgiełku
codziennego trudu, gdzie rozluźniają się napięte nerwy, duszy zaś wolno
chodzić w szlafroku. Życie rodzinne — to odnowa dla starszych, a źródło
przyszłych wspomnień i nuta przyszłego życia dla młodych. Starsi zanurzają
się w odwiecznym zdroju instynktu, a młodzi formują swe dusze. Nie
wolno, by wspomnienia dzieciństwa dziecko wiązało ze wspomnieniem
nudy lub gwałtu.
Piękne miałem życie rodzinne. Żona potrafiła stworzyć ognisko skrom­
nej wytwomości, wspólnoty i napięcia. Kto wchodził do nas, szybko prze-
pajał się uczuciem świadomego szczęścia ludzi, którzy w wieku dojrzałym
nie oduczyli się marzyć. Wieczorami, przed udaniem się na spoczynek,
wychodziliśmy z żoną do ogrodu, popatrzeć na gwiezdne niebo i mówi­
liśmy sobie: tu jest ukojenie. Spływało tam nieraz na mnie natchnienie.
Jakieś ciepło przechodziło przez całe jestestwo, myśl stawała się lotna,
słowo nabierało kształtu i mocy. Ktoś stał za mną i grał na mojej duszy
i podpowiadał myśli i związki nieznane. Dużo napisałem na Saskiej Kępie
DOM W SŁOŃCU 159

i ułożyłem tam sobie wiele wykładów i odczytów. Najlepsze wykłady mie­


wałem. nie wówczas, gdy wyciągałem notatki i książki, ale gdy pogrą­
żałem się w stan bezosobowego trwania. Drobną częścią osobowości jest
intelekt. Musi się on oprzeć na podświadomej melodii duszy, która
więdnie, jeśli nie odnawia się w stanach najgłębszego skupienia.
Nie dążyliśmy do szerszego życia towarzyskiego, często jednak zapra­
szałem uczonych odwiedzających Warszawę i nasz Zakład. Czyniłem to
nie tylko przez chęć kontaktu, ale również z obowiązku gościnności.
I chciałem też, by nasze dzieci już za młodu owiewał duch nauki i dale­
kiego świata. W związku z pracami Towarzystwa Biologicznego i Pediatry­
cznego bywało u nas szczególnie dużo uczonych francuskich. Łącznikiem
był nieraz Instytut Francuski w Warszawie i jego przemili kierownicy.
W takiej atmosferze formowały się dusze naszych dzieci. W roku 1938
ukończyły one gimnazjum. Proszono mię, bym w imieniu rodziców wygłosił
na rozdaniu matur przemówienie do dziewcząt. I wówczas wypowiedzia­
łem, co było moim najintymniejszym motorem życia, moim wyznaniem
wiary i moją filozofią szczęścia.
„Jeżeli spojrzymy w serca rodziców, znajdziemy tam jedno pragnienie:
by dzieci były szczęśliwe. Dla was jednak pragnienie szczęścia niech nie
będzie motorem waszego czynu. Szczęście nie jest celem samym w sobie.
Uczucie szczęścia powstaje jak kwiat, gdy, życie się odradza. Gdy wystę­
pują owe cudowne przeobrażenia natury, ogarnia nas uczucie szczęścia.
Kto chce być szczęśliwy, niech nie,szuka szczęścia, niech szuka życia. Życie
jednostki jest jednak złudzeniem; tylko oparcie o wielkie cele społeczne
daje nam potężne poczucie życia i wytwarza upajające uczucie szczęścia.
Należy brać udział w wysiłkach ludzkości i narodu, rzucać swe marzenia
w przyszłość i myśleć o tym czymś dalekim, co przyjdzie i dla czego mi­
łość niech będzie podobnym motorem waszego czynu, jak miłość bliźniego.
Wybór zawodu? Nie chodzi o to, by zawód dawał wam korzyści, lecz by
zaspokoił wasze najgłębsze pragnienia. Gdyż w dwóch instynktach wyra­
żają się główne motory naszego czynu: w instynkcie brania i w potężnym,
u najlepszych nie dającym się nigdy zaspokoić — instynkcie dawania. Jest
to bodaj największym błędem nas, rodziców, że myśląc o waszym szczę­
ściu, myślimy o braniu i użyciu. Najpotężniejsze uczucie szczęścia odczu­
wamy wówczas, gdy z siebie coś dajemy. Dlatego szczęśliwy może być żoł­
nierz, który umiera na posterunku. Szczęśliwy jest ten, komu jest dane
koić cierpienia innych. Szczęśliwy, kto toruje nowe drogi. Szczęśliwy na­
wet ten, kto kocha nieszczęśliwie. Tylko ten jest nieszczęśliwy, co nie dąży
i nie pragnie, nieszczęśliwy jak liść oderwany od swojej gałęzi i gnany
160 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

bezwolnie przez wiatr jesieni. Warunkiem szczęścia jest: dążyć i tęsknić,


myśleć i pracować.
W i ę c e j k o c h a ć , n i ż j e s t e ś c i e k o c h a n e — niech będzie po­
trzebą waszego serca, blaskiem i dumą waszej kobiecości. I ostatnie słowa,
które słyszycie w szkole, niech będą syntezą naszej miłości do was i wa­
szej tęsknoty za życiem. Niech brzmią one:
Więc tak niech biegnie dzień Wasz w wiecznym
pragnieniu darowywania".
Gdy przemawiałem, widziałem promienne oczy swojego dziecka. Jakże
była szczęśliwa, że mogła tak współbrzmieć z rodzicami. Wkrótce wy­
jechała do Francji, gdzie spędziła szczęśliwie rok na studiach w Paryżu.
A to, co później przyszło, było już otchłanią rozpaczy. Bogowie są za­
zdrośni. Nie wolno być zbyt szczęśliwym.
N A D C H O D Z Ą C A J E S I E Ń

M o je życie rodzinne było bezchmurne, promienne i głębokie. Inaczej


w Zakładzie. Tutaj przeżywałem przypływy i odpływy, zależne od falo­
wania idei z jednej, od załamywania się życia polskiego z drugiej strony.
Prace nasze z Dungemem stały się zaczątkiem nowej gałęzi wiedzy
i w ciągu lat stanowiły ośrodek zainteresowania. Trudno było otworzyć
pismo naukowe, by nie znaleźć pracy o grupach krwi. Ale z grupami stało
się to, co z każdą ideą. Idea naukowa jest jak cudowne dziecko. Z początku
widzimy w niej nie tylko to, co w danej chwili potrafi. W cudownym
dziecku pobrzmiewa muzyka przyszłości, jest nadzieja nieznanych do­
znań. Artysta dorosły, choćby największy, posiada pewien skończony
repertuar. Istnieją dwa typy uczonych: takich którzy tęsknią za ideą, za
nowym rzutem, i takich którzy doszukują się pewnych niedociągnięć
w pracach dokonanych, pewnych luk w spostrzeżeniach innych i sta­
rają się je załatać. Jedynie pierwsi mnie zrozumieją. Ostwald zalicza
takich badaczy do romantyków i przeciwstawia ich klasykom. Tęsknią
ci romantycy za ideą, jak się tęskni za tym, co młode i w przyszłość
brzemienne. Ale nie można żyć jedynie rzutami. Nawet największy ba­
dacz posiada kilka idei zasadniczych i praca życia polega na ich rozbu­
dowie. Niewielu badaczy dostępuje tego szczęścia, że prace ich są za­
czątkiem nowych prądów naukowych. Ale i ci szczęśliwi, którym udało
się uchwycić i oświetlić jakąś wielką tajemnicę, muszą być przygoto­
wani na to, że ich przesłanki nie we wszystkich szczegółach okażą się
słuszne. Ich własne dzieci, ich uczniowie buntują się przeciw nim. Dungem
opowiadał mi, że Mieczników kiedyś w chwilach szczerości powiedział
mu, iż szczęściem dla Instytutu Pasteura był a. . . śmierć Pasteura. Wielki
wizjoner zaczął przytłaczać przywiązaniem do swoich dawnych przesła­
nek. Podobne rozczarowania przechodzą najwięksi i skarżą się wówczas
na niewdzięczność swoich uczniów. Wielki higienista Pettenkofer popeł­
nił samobójstwo, gdy zauważył, że stoi na uboczu nowych prądów nauko­
wych. Ostwald porzucił zakład, widząc, że funkcjonuje bez jego współ­
162 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

działania. Koch w 60 roku życia poszedł na emeryturę, rezerwując sobie


tylko jedno laboratorium, by w ciszy małej pracowni móc przypomnieć
sobie lata swoich dążeń, a w dalekich podróżach poświęcić się ulubio­
nym tematom — będąc wolnym od ciężarów związanych z zakładem.
Konflikt wewnętrzny rodzący się w chwili, gdy idee przerastają swo­
jego twórcę, opisuje na innej płaszczyźnie Werfel. Verdi był bliski po­
rzucenia muzyki, gdy zauważył, że muzyka Wagnera bardziej przema­
wia do słuchaczy niż melodyjność muzyki włoskiej. I ja przeżyłem po­
dobne rozczarowania. Metody czysto serologiczne zapoczątkowały nowy
okres badań nad grupami krwi. Później zaczęli matematycy analizować
nasze spostrzeżenia metodami nam mniej bliskimi. Ma się wówczas
uczucie ojca, gdy widzi dzieci swoje w sytuacji odmiennej od tej, którą
przeżywał w młodości. Do tego dochodzi jeszcze jedna sprawa. Metody
naukowe mają swoją młodość i swoją starość. Co było rewolucyjne
w czasach młodości, może stać się później przestarzałe. Tak było i z se­
rologią. W międzyczasie pojawiły się dwa nowe kierunki: immunoche-
mia i viirusologia. Nowe metody umożliwiły stwierdzenie zarazków
przesączalnych, niewidzialne stało się wymierne. Metody używane lub
stworzone przeze mnie nie były już ostatnim krzykiem nauki, a mimo to
tkwiły jeszcze w moich problematach tajemnice, które pragnąłem wy­
świetlić. Ale i nowe metody nęciły mnie. Nosiłem się z zamiarem wzię­
cia urlopu, ażeby wyjechać, poznać nowe metody i odczuwać rozkosz
głęboką tych, którzy się uczą i chłoną. Plan ten wiązałem z życiem mo­
jej córki, pragnąłem pojechać na pewien czas do Paryża.
Pragnienie odnowy mojej tematyki wiązało się z jeszcze jednym mo­
mentem: uczuciem samotności w zakładzie. Wszystkie moje siły włożyłem
w to, ażeby stworzyć w zakładzie nastrój zamyślenia i planowania. Życie
jednak było silniejsze, większość pracowników musiała zajmować się pra­
cami bieżącymi i dorabiać w godzinach pozabiurowych. Gdy zbliżała się
godzina trzecia, widziałem z okna z uczuciem smutku, jak zakład pusto­
szał i ja pozostawałem w nim sam lub z jedną asystentką. Widziałem
złą stronę naszych zakładów: dużo pracy bieżącej i brak ludzi, dla których
treścią życia byłoby stawianie i sprawdzanie zagadnień. Pracownicy za­
kładu stwierdzali w najlepszym razie, nie formułowali na ogół nowych za­
gadnień. W Anglii w zakładach naukowych zbierają się wszyscy na her­
bacie i jest to chwila wymiany myśli. W Niemczech idzie się po posiedze­
niach naukowych na kufel piwa. Próbowałem często na naszych śnia­
daniach skierować rozmowę na sprawy naukowe, przeważało jednak zain­
teresowanie dla zewnętrznych form życia zakładowego. Starsze pokolenie
było na kierowniczych stanowiskach i to zmuszało je do myślenia o po-
NADCHODZĄCA JESIEŃ 163

czynaniach organizacyjnych. Konflikt ten znają wszystkie wielkie zakłady.


Kierownik o zainteresowaniach administracyjnych nie wnosi nastroju
twórczego, a często nawet paczy pracę zakładu, wymagając posunięć
szybkich i realnych. Naukowiec nie jest często w stanie podołać zadaniom
administracyjnym.
U nas w Polsce były one też trudne z powodu walki o budżet. Korzysta­
liśmy z pomocy Rockefellera, Ligi Narodów, Fundacji Potockiego, Aka­
demii itp. Ale zdobycie funduszów pozazakładowych wymagało wysił­
ków i krępowało nieraz tematykę. Obracałem wielkie koło i, zdawało się,
byłem u szczytu działalności, gdy zaczęło mnie ogarniać uczucie znie­
chęcenia i samotności. Pisałem, że większość uczonych tak czuje, są­
dzę jednak, że w Polsce to uczucie było szczególnie uzasadnione. W Pol­
sce osłabło tętno życia naukowego, gdy porównam lata ostatnie z pierw­
szymi latami niepodległości. Do tego dołączyła się trudność wciągania
młodzieży w prace teoretyczne. Już za moich młodych lat asystentami
w zakładach badawczych byli na ogół obcokrajowcy. Do nas obcokrajowcy
nie przyjeżdżali, rolę ich grały mniejszości, specjalnie Żydzi. Tymczasem
ruch antysemicki wzmógł się znacznie i hamował dopływ ze strony
mniejszości. Było mi przyjemnie słyszeć, że nasz zakład był uważany
za jeden z lepiej funkcjonujących zakładów w Europie. Ale jednocze­
śnie czułem, że to tempo nie da się utrzymać, jeśli nie nastąpią nowe posu­
nięcia organizacyjne i nie powieje nowy duch. I znów stanąłem przed
konfliktem, który zna tak wielu badaczy: czy pchać całość, czy zarezer­
wować sobie intymność mniejszej pracowni i pogrążyć się w świecie
jednej idei.
Złe uposażenie młodych asystentów było jedną z przyczyn zaniku życia
umysłowego w Polsce. Drugą było skierowanie energii narodowej na za­
gadnienia polityki. U nas te rzeczy odbywały się w sposób szczególnie
naiwny. Dr Szulc, dyrektor Zakładu, otrzymał rozkaz założenia w Za­
kładzie kółka Ozonu. Nie poszedłem na zebranie organizacyjne, natomiast
nie krępowałem się, by wypowiedzieć swoje zdanie o tej grotesce. Już
następnego dnia przyszedł do mnie Szulc, radząc, bym był ostrożniejszy
w moich wypowiedziach. A zatem między pracownikami zakładu byli
widocznie ludzie, którzy mnie śledzili i donosili o mnie. Pogłębiło to
moje uczucie osamotnienia i niesmaku.
Gdy się mówi o polityce w ówczesnej Polsce, myśli się szczególnie
o Żydach. Polska była formalnie chora na to zagadnienie. Gdy obecnie
z perspektywy czasu patrzę na okrucieństwa niemieckie, antysemityzm
w Polsce wydaje mi się łagodny. Młody nacjonalizm pragnął się wyłado­
wać i jako najbliższy obiekt wyładowania emocjonalnego znalazł Żydów.

u*
164 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Zagadnienia antysemityzmu nie rozumiałem w całej jego głębi, gdyż po­


chodziłem z rodziny całkowicie zasymilowanej i mieszkałem długo za gra­
nicą. Nie znałem też nacjonalizmu żydowskiego. Sądzę, że gdyby energia
młodzieży mogła znaleźć ujście w jakichś dalekich podróżach, wielkich
wyczynach sportowych lub w prawdziwej walce o ojczyznę nie wyłado­
wywałaby się w tak przykry sposób. Niestety, nacjonalizm młodzieży
znalazł dla siebie formy najbardziej drastyczne. Antysemityzm wyłado­
wujący się w bojkotach ekonomicznych jest przykry, ale na ogół walka
o rynki zbytu przyjmowała na świecie jeszcze okrutniejsze formy. Lecz
ów bojowy nacjonalizm stawał się potworny, gdy wkraczał do świątyni.
Czytałem kiedyś następujące opowiadanie: Murzyn przyjął chrześcijań­
stwo, nie wpuszczono go jednak do kościoła, motywując to tym, że nie ma
tam miejsca dla niego. Gorzko zapłakał, a w nocy miał wizję, że go od­
wiedza Chrystus. „Czemu płaczesz, mój synu?". „Płaczę, bo mówią, że nie
ma dla mnie miejsca w Twoim kościele". A na to Chrystus: „Pociesz się
mój synu, w tym kościele i dla mnie nie ma miejsca".
Szkoły winny być również świątynią. Ludzie, którzy chcą się uczyć, są
jak cli, co pragną się modlić. Bicie ludzi zasłuchanych na wykładzie
jest tak samo potworne jak bicie ludzi modlących się. Rzucanie się w kilku
na jedną studentkę lub studenta jest hańbą, która ciąży na naszych
uniwersytetach. I sądzę, że wina obarcza niestety również i profesorów,
którzy chcieli uczyć, ale nie mieli ambicji, by wychowywać. Pamiętam,
jak przyszedł do mnie starosta farmaceutów i zapytał, czy będą wprowa­
dzone oddzielne ławki dla Żydów. Odpowiedziałem, że nie, że nie zastosuję
się do zarządzenia rektora i że wysunięcie tej sprawy sprawiłoby mi
przykrość. „Rozumiem, panie profesorze, za chwilę to załatwię". I więcej
nie było o tym mowy. I nie było ani jednego niestosownego odruchu.
Młodzież czuła, jak serdecznie biorę sobie jej sprawy do serca i nie chciała
mi robić przykrości. Podobny wpływ miało wielu moich kolegów profe­
sorów i w Warszawie próbowano łagodzić burzliwe fale nacjonalizmu
młodzieży. Natomiast stanowisko niektórych Wydziałów Lekarskich,
wprowadzające prawje numerus mullus, nie było godne ani Polski, ani
uniwersytetów. Było przeciwne interesom kraju ze względu na współ­
pracę z demokracjami Zachodu. Było nieludzkie i wreszcie nieprofesor-
skie, gdyż degradowało wyższe uczelnie do poziomu fabryki dyplomów,
które się pragnęło rezerwować jedynie dla Polaków. Wreszcie wprowa­
dzenie numerus nullus było bezprawiem, gdyż konstytucja gwaranto­
wała równouprawnienie.
Wydziały wydawały takie zarządzenia korzystając z autonomii uni­
wersyteckiej. Śmieszne jest żonglowanie tym pojęciem. Autonomia uni­
NADCHODZĄCA JESIEŃ 165

wersytetów ma za zadanie uchronić je od wpływów politycznych, a nie


czynić z nich teren, na którym robi się politykę. Jeśli się wprowadzi po­
litykę do uniwersytetu, będzie to zawsze w końcu polityka ludzi posia­
dających władzę. Nie lubiłem tego wyrazu „autonomia": kryła się za nim
obłuda, zacofanie lub niedołęstwo. Autonomia powinna chronić indywi­
dualność naukową badacza, a nie wybryki. Studenci biją na śmierć swo­
ich kolegów, profesorowie demokraci są zmuszeni uciekać przez okno,
ażeby ich rozwydrzona smarkateria nie pobiła, a panowie rektorzy roz­
pływają się w przemówieniach swych nad kochaną młodzieżą i nie
wpuszczają policji, która zrobiłaby porządek. Dla bojówkarzy nie ma
autonomii. Moje zarzuty dotyczą nie tylko uniwersytetów polskich.
W Niemczech życie uniwersyteckie było jeszcze bardziej zgniłe i uczeni
nie wykazywali ani dumy, ani hartu. Gdy uczeni staną się rzeczywiście
żołnierzami prawdy, wówczas zasłużą na autonomię, choć przypuszczal­
nie będą mieli wówczas wpływ na młodzież i potrafią uspokoić ją sami.
Bolesnym wspomnieniem jest dla mnie ostatnie przed wojną otwarcie
roku akademickiego'. Uniwersytety polskie nadały w 1938 r. ministrowi
Beckowi i marszałkowi Rydzowi Śmigłemu tytuły naukowe doktorów ho­
noris causa. Pragnęły zamanifestować w ten sposób udział uniwersytetów
w życiu politycznym kraju. Sądzę, że większość uczonych myśli obecnie
o tym z przykrością i postanawia na przyszłość rezerwować ten tytuł je­
dynie dla zasług naukowych. Przypominam sobie tak zwaną historyczną
chwilę nadania tego tytułu. Pan rektor zaprosił dyplomatów obcych
państw i w ich obecności wygłosił przemówienie, które zakończył ape­
lem do młodzieży polskiej, by pracowała pilniej, albowiem na uniwersy­
tet wstępuje 10°/o Żydów, a kończy go 25°/o. Wobec przedstawicieli
obcych państw rektor zakomunikował, że Polacy pracują gorzej niż Ży­
dzi. Później zaś w imieniu studentów przemawiał młody chłopiec — nie
wiem, czy jego przemówienie było uprzednio cenzurowane — twierdząc,
że młodzież jest kierowniczką narodu, że ona domaga się zupełnego
usunięcia Żydów itp. Nowo kreowany zaś doctor honoris causa i „wódz
narodu" słuchał, jak to nie on, ale przemawiający dzieciuch ma preten­
sje do kierowania narodem.
Wstrząśnięty tym widowiskiem wychodzę z jednym z obecnych tam
dyplomatów. „Co pan myśli o tym wszystkim?"— pytam go. „Jest to bardzo
niezręczne — odpowiada.— Wkrótce pójdą raporty za granicę, że Polacy są
mniej zdolni i pracowici niż Żydzi i że dla utrącenia ich konkurencji Polska
zamierza wprowadzić do uniwersytetów prawodawstwo hitlerowskie. Jest
to dla nas bardzo niewygodne politycznie. U nas powinni zrozumieć, że
państwom demokratycznym nie zależy na obronie Żydów wschodnich,
166 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

lecz na obranie zasad równości, które są podstawą ich życia •politycz­


nego". Rozmawiamy dailej. Zapytuję go w pewnej chwili, co myśli o po­
lityce Becka. „Ja jej nie rozumiem — odpowiada — ale byłbym spokoj­
niejszy o kraj, gdybym był pewny, że ją Beck rozumie".
Gdy porównam nasze stosunki z tym, co działo się w Niemczech i we
Włoszech, z masowymi morderstwami, wydają mi się one mniej okropne.
Ale własne rany bolą więcej. Zewnętrzne formy hitleryzmu, którym hoł­
dowały partie prawicowe i Ozon, wprowadzenie paragrafów aryjskich
do stowarzyszeń inżynierów, adwokatów i lekarzy itp. — wszystko to
było nie tylko śmieszne, ale tragiczne. W Niemczech miało ono jakąś
podbudowę teoretyczną, choć fałszywą. U nas 'było bezmyślnym naśla­
downictwem, a ponieważ zależało nam na naszych demokratycznych so­
jusznikach, dowodziło to braku zmysłu politycznego. Więcej: dowodziło
to, że nasza inteligencja bardziej nienawidziła Żydów, niż kochała kraj.
Albo też, że nic, ale to nic nie rozumiała z tego, co się dzieje na świecie.
Stosunki takie musiały się odbić na naszym zakładzie. Przyjechał kiedyś
do mnie młody lekarz z Krakowa z listem polecającym od prof. Gieszczy-
kiewicza; chciał pod moim kierunkiem wyspecjalizować się w nauce
o odporności. Przyjąłem go, był to chłopiec miły i inteligentny. Po kilku
dniach przyszedł do mnie dyrektor zakładu Szulc, by zawiadomić mnie, że
muszę go jako Żyda usunąć, że domagają się tego rzekomo władze. Nie
udało mi się chłopca obronić, albowiem przepisy wymagały, ażeby nowo-
wstępujący, nawet wolontariusze, byli zatwierdzani przez ministerstwa.
Pod pretekstem jakiejś tajemnicy wojskowej musiałem go usunąć. Mo­
głem się jedynie z tego powodu sam podać do dymisji.
Wróciłem tego dnia do domu z ciężkim sercem. Było to bankructwem
pracy mego życia. Moje marzenie o ogrodnictwie dusz ludzkich wydało
mi się groteską. Próbowałem przeciwstawić moją ideologię i postawę
życiową nurtującym prądom, ale widziałem, że jest to beznadziejne. Po raz
pierwszy poczułem bezcelowość swoich wysiłków. Jeśli się podam do dy­
misji, dowiedzą się o tym za granicą i będzie to wyglądało, że Polska idzie
w ślady Hitlera. Nie miałem prawa wywoływać podobnego wrażenia, nie-
przyjęcie jednego wolontariusza Żyda nie mogło i nie powinno było być
identyfikowane z prawodawstwem hitlerowskim, a moje nawet dobrowolne
odejście byłoby tak zrozumiane. Poza tym opiekowałem się tyloma ludźmi,
losy tylu uczniów i ich tematy były związane ze mną. Postanowiłem zaci­
snąć zęby tym razem, ale jednocześnie zacząć rozglądać się za jakimś sta­
nowiskiem za granicą, w dalekiej Australii lub Afryce, gdzie nie było tych
przeklętych konfliktów rasowych czy narodowych i gdzie mógłbym obco­
wać z elitą intelektualną i moralną, z którą stykałem się za czasów mojej
NADCHODZĄCA JESIEŃ 167

młodości. Chcieliśmy razem z żoną zakończyć nasze życie tak, jakeśmy je


rozpoczęli: jako wolni i nieskrępowani badacze, jak cała cyganeria arty­
styczna i naukowa, nie obarczeni obowiązkami administracji i zakładem,
ptaki wolne i tylko z wolnymi obcujące.
Tak zamierzałem rozpocząć nowe życie i nowe badania naukowe. Z je ­
sieni mego życia pragnąłem uczynić próbę dalszych wzlotów. Ale tym ra­
zem już tylko w służbie czystej nauki.
Los zgotował mi zgoła inne przeżycia. Zamiast rozkoszy czystej nauki
czekała mię cierniowa droga cierpienia. Nie miałem nigdy wielkich am­
bicji, miałem tylko poczucie misji do spełnienia. W jesieni życia zaś
miałem ambicję, by swoją misję wypełnić do końca. Myślałem, że mam
zadania tylko w stosunku do nauki i do młodzieży. Okazało się, że miałem
misję pocieszania ginących.
p R Z E D B U R Z Ą

Przedsmak wojny poznałem w październiku 1938 roku. Miał się odbyć


zjazd Komisji Standaryzacyjnej Ligi Narodów w Genewie. Wyjechałem
z Warszawy w sobotę wieczorem przez Berlin, w poniedziałek rano byłem
w Bazylei, aby się zobaczyć z Verzarem. Szwajcaria była już pod bronią,
kopano rowy na drogach wiodących do Rzeszy. Sytuacja była tak napięta,
że po 2 godzinach zdecydowałem się wyjechać do Zurychu. Na dworcu
oczekiwał mnie prof. Silberschmidt, udaliśmy się do jego willi. Odżyły
znów wspomnienia Zurychu, gór i zachodów słońca, ale jakiż odmienny
był nastrój! Nastawiliśmy radio: Hitler właśnie przemawiał przeciwko
Czechom. Co za potworne natężenie nienawiści. Następnego dnia z rana
wyjeżdżam do Genewy i udaję się do gmachu Ligi. Wyczuwa się nastrój
paniki, jak gdyby Liga była jedną ze stron walczących. Posiedzenie nie
odbyło się, gdyż z wyjątkiem delegata Stanów Zjednoczonych i mnie
nikt nie przyjechał.
W Genewie naradzam się ze znajomymi, co zrobić z córką na wypadek
wojny. Jej była nauczycielka, pani Langrodowa, zaprasza ją do Genewy.
Mam dla niej również zaproszenie do przyjaciół w Anglii i Francji.
Radzą jednak wziąć ją do kraju. Pożar obejmował przecież całą Europę,
nigdzie nie będzie bezpiecznego miejsca, a jeśli zginąć, to razem. Po po­
łudniu wyjeżdżam do Paryża po córkę. Następnego dnia udaję się z nią
do naszego poselstwa; są tam przekonani, że wojna już wybuchła; mówią,
że już nie wydostaniemy się z Francji. Zwracam uwagę na swoje funkcje
urzędowe i proszę o zarezerwowanie miejsc w samolocie. Dowiaduję się
jednak, że po południu idzie w kierunku granicy pociąg. Nie wiem, czy
dojedziemy, ale ryzykuję. W Akwizgranie dowiadujemy się o spotkaniu
szefów rządów w Monachium. Dziwna różnica w nastrojach: we Francji
mobilizacja, zdeterminowane tłumy, idące spokojnie, ale bez entuzjazmu.
Niemcy widocznie wiedzieli, że wojny tym razem nie będzie, gdyż na
kolejach wyczuwa się spokój. Przybywamy do Warszawy, sytuacja wy­
jaśnia się tak dalece, że po tygodniu decydujemy się wysłać córkę z po­
wrotem do Paryża. Spędziła tam rok szczęśliwie u ludzi dobrych, łagod­
PRZED BURZĄ 169

nych i mądrych. W chwilach naszej niedoli wspominała zawsze swój po­


byt we Francji. Rok 1939 jest rokiem nadciągającej burzy. W marcu tego
roku byłem w Paryżu jako delegat Rządu na uroczystościach 50-lecia In­
stytutu Pasteura, w maju byłem w Rzymie i w Paryżu na zjazdach, o któ­
rych już pisałem. Widziałem i czułem, że wojna jest nieunikniona i ra­
czej bliska. We wrześniu miał się odbyć Międzynarodowy Zjazd Mikro­
biologów, wystawa, Zjazd Rakowy itp. w Nowym Jorku. Mam jechać
jako delegat Rządu; wspomniałem, że zostałem wybrany na wiceprzewo­
dniczącego zjazdu. Gdybym wyjechał, wojna zastałaby mię w Ameryce,
bez trudu mógłbym wówczas sprowadzić rodzinę. Co robić? W perspek­
tywie tego, co się później stało, w perspektywie strasznej straty, która
mię spotkała, widzę, że źle robiłem nie wyjeżdżając. Byłbym może ura­
tował dziecko. Ale wówczas grał we mnie ten sam głos, który już raz
zmusił mię do porzucenia państwa neutralnego i dobrowolnego rzucenia
się w wir wojny. Ludzkie cierpienie działa na mnie jak pobudka bojowa.
A tym bardziej cierpienie mojego narodu. Miałbym rzucać kraj w chwili
grożącej wojny? Wiedziałem, jak ograniczone były środki obrony prze-
ciwepidemicznej, a przecież z poszczególnych posunięć składa się wy­
siłek narodowy. Jeśli wszyscy się usuną, zostanie pustka.
Wyjechało wielu, porzuciwszy swoje placówki. Niech historia roz­
strzygnie, kto zrobił lepiej.
W lipcu wróciła córka z Paryża na wakacje, w pierwszej połowie sier­
pnia byliśmy w Wiśle. Moje ostatnie chwile szczęścia. Słucham radia
niemieckiego, że zajęcie Słowacji było nieuniknione dla Niemiec ze
względu na COP. Chodziło o zajęcie Polski od południa. W górach spo­
tykałem naszych harcerzyków kopiących rowy. Ta dziecinada miała być
obroną przeciw największej armii świata. A jednocześnie — „silni
zwarci, gotowi". Wracamy do Warszawy 25 sierpnia. Depeszuję do prze­
wodniczącego Zjazdu, że nie przybędę do Nowego Jorku. Już po wybu­
chu wojny otrzymuję list: „Your friends and admirers will miss you. —
Pańscy przyjaciele i wielbiciele odczują brak pana". Może pisała to jakaś
miła sekretarka, może był to zwrot grzecznościowy. Ale gdy wkrótce
znalazłem się poza nawiasem życia, wzgardzony i odtrącony, słowa te
podtrzymywały mię na duchu. W dalekiej Ameryce mam przyjaciół
i wielbicieli. I chciałbym im powiedzieć: „Te słowa były mi ukojeniem
przez wiele lat". Chciałbym i teraz powiedzieć wszystkim: „Nie skąpmy
ciepła, przydać się może tym, którzy marzną w samotności".
Tymi słowy kończę okres mojej młodości i wieku dojrzałego, które
były okresem budowy — i przechodzę do tragedii świata, która zniszczyła
i moje szczęście.
O B L Ę Ż E N I E W A R S Z A W Y

Vjdy pragnę uprzytomnić sobie dzieje wojny, nasuwają mi się w pierw­


szym rzędzie wspomnienia nastrojów ludności: ofiarności, świadomości,
że jest się nosicielem przyszłości narodu, ogniwem w jego stawaniu się.
A następnie muszę myśleć o porażce, o beznadziejności, o utracie sza­
cunku dla samego siebie i upiornym pytaniu o wartości narodu i jego
zdolności do życia. I następnie myślę o nocy, co przyszła, i o otchłani
bólu i nędzy.
Od wieków naród wiedział, że jego zachodni sąsiad zagraża jego
istnieniu. Wiedziano, że nie chodzi bynajmniej o „korytarz". Hitler tłuma­
czył w swej książce jak należy naród skruszyć. Nie należy pozbawiać go
od razu niepodległości. Należy z początku żądać jedynie trochę, czegoś,
co można w jakikolwiek sposób jeszcze uzasadnić, aile następnie, gdy na­
ród przyzwyczai się do tego, by oddawać kawałki swego ciała po trochu,
gdy zatraci swą dumę i obronność, wówczas jest duchowo gotowy, by
wyzbyć się i niepodległości. Czechosłowacja była wymownym przykła­
dem, jak pod pozorem wyswobadzania swych rodaków można odebrać
narodowi niepodległość.
„Mein Kampf" zawiera jedno szczere zdanie: jawne przyznanie się,
że należy dotrzymywać umów tak długo, jak długo to jest korzystne.
Gdyż w innym przypadku w o l n o umowę złamać. I takie złamanie
umowy nie jest niemoralne. Na przykładzie „zdrady włoskiej" mogli się
Niemcy przekonać, jak smakuje podobna maksyma. Polska miała umowę
z Niemcami, którą oba państwa zobowiązały się przez 10 lat nie prowadzić
przeciwko sobie wojny zaczepnej. Wierność w dotrzymaniu umów ma
być podobno cechą germańską czy też nordycką. Być może. W każdym
razie nie narodowo-socjalistyczną, według własnych słów „wodza".
Gdy Polska została napadnięta, naród był co prawda politycznie podzie­
lony, ale w sprawach polityki zagranicznej zjednoczony. Każdy pragnął
bronić ojczyzny. Hasło Rydza-Smigłego brzmiało: „silni, zwarci, gotowi".
Wierzono w potęgę armii. Ale okazało się, że hasło „gotowi" było fra­
OBLĘŻENIE WARSZAWY 171
zesem. Nie byliśmy ani silni, ani gotowi. Jedyne co było słuszne: byliśmy
zwarci w umiłowaniu wolnością postanowieniu bronienia jej.
Wiedziano, że walka jest nierówna, ale miano nadzieję wytrzymać kilka
miesięcy, a potem muszą przyjść z pomocą sprzymierzeńcy.
Tylko kilka dni panował w Polsce pewien optymizm. Z początku nad­
chodziły wiadomości wskazujące na planowe ruchy armii i na wielkie
bitwy. I była nadzieja szybkiej pomocy ze strony sojuszników. Gdy
uświadomiono sobie, że nasza armia została wytrącona z walki z taką szyb­
kością, jak gdyby jej zupełnie nie było, nastąpiło tragiczne otrzeźwienie.
Już po kilku dniach usłyszeliśmy przez radio, że Rząd porzuca stolicę
i idzie na wygnanie. Po odegraniu hymnu „Jeszcze Polska nie zginęła"
podano wiadomość o wyjeździe Rządu, a później znów tragiczny hymn
0 wyśnionym odrodzeniu. Pieśń jako jedyną treść, która przez lata miała
utrzymać dusze nasze w napięciu. Czyżbyśmy, Polacy, byli przez historię
skazani, ażeby tylko śnić o niepodległości, ale jej nie przeżywać? Już po
20 latach utracić ją, nie móc obronić tej wyśnionej i ukochanej? Jak sta­
niemy przed przyszłymi pokoleniami?
Rząd wydał z początku rozkaz ewakuacji wszystkiego: zakładów, urzę­
dów, prasy, czuło się jednak, że rozkaz ten nie może być wykonany.
A gdy w dodatku Umiastowski wydał przez radio rozkaz, by mężczyźni
opuścili Warszawę, rozpoczęła się istna wędrówka ludów. Dokąd? po
co? Ale tysiące, i dziesiątki tysięcy szły z żonami, dziećmi, z resztką doby­
tku w ręku lub na plecach, kierując się na południe i wschód, jak żywa
przelewająca się fala. Wszystkie drogi na wschód zostały zaczopowane.
Już po krótkim czasie wszystkie studnie zostały wyczerpane, zapasy
żywności zjedzone. Niekończące się sznury samochodów, pojazdów kon­
nych, a nawet karawanów wiozących ludzi i rzeczy sunęły szosami.
Od tego czasu wszystkie prawie państwa Europy przeżyły tę Golgotę
1 poznały ból porażki i ucieczkę w nieznane. Ale wówczas zdawało się
nam, że tylko my nie zdaliśmy egzaminu historii.
A Niemcy? Tonem wewnętrznego przekonania o własnej rycerskości
zarzucać mieli kiedyś Anglikom, że rzucają bomby na ludność cywilną,
lecz wówczas, u szczytu swej potęgi, nie wahali się obrzucać bomlbami
ludności bezbronnej i z niskiego lotu ostrzeliwać uciekających z karabi­
nów maszynowych. Po drodze palące się wsie, miasta i miasteczka i zruj­
nowane domy i stosy trupów ludności cywilnej. Wszystko zgodnie
z teorią, że im wojna jest okrutniejsza, tym jest bardziej humanitarna,
gdyż . . . trwa krócej. Gdy spisuję te wspomnienia, staje mi przed oczyma
uciekająca w tej chwili ludność bombardowanych miast niemieckich.
I myślę o tym bez współczucia. Gdyż nie usuniemy wcześniej pojęcia
172 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

humanitarnej wojny błyskawicznej, póki ci którzy p i e r w s i zabijali bez­


bronnych, nie zniosą tych samych cierpień. Widocznie, by móc współczuć,
trzeba współcierpieć. Nie wcześniej wojny przestaną trapić ludzkość, aż
w s z y s c y nie zaznają ich skutków i cierpienia. Chacun a son tour.
Gdy tragiczna prawda o porażce przeniknęła do świadomości, w wielu
pękła jakaś wewnętrzna sprężyna. Ci, którzy byli niejako z racji swojego
zawodu nastawieni na walkę i zwycięstwo, załamali się pierwsi. Widy­
wało się oficerów rekwirujących auta prywatne, uciekających razem
z rodzinami. Za granicę, na nową walkę? Któż to mógł wówczas odróżnić?
Widziano armie rozbite, łączność zerwaną, lotnictwo już w pierwszych
dniach wojny unieruchomione. Żołnierz chciał walczyć, ale nie otrzymy­
wał już więcej rozkazów. Całe pułki były prowadzone przez młodych
oficerów. Załamało się coś, co stanowiło o duchowym napięciu narodu:
szacunek dla samych siebie. „Państwo sezonowe" — brzmiał śmiech
piekielny z Zachodu. Już lepiej zginąć, niż przeżyć ojczyznę. Ale zginąć
z honorem i w postawie. W walce.
Tak było pewien czas, aż to niesłychane napięcie znalazło swój wyraz
polityczny i wojskowy: zdecydowano się bronić Warszawy, nawet gdyby
miała lec w gruzach i nas pod nimi pogrzebać. Ale nie do zniesienia
był widok powracającej i pobitej armii, żołnierzy błądzących w poszuki­
waniu swych jednostek, i wroga, który bezkarnie zabijał kobiety i dzieci.
Wezbrana rozpacz i miłość ojczyzny i nienawiść musiały się przetopić
w czyn.
Niezapomniane chwile najgłębszej niedoli i najwznioślejszego wysiłku.
Zdecydowani oddać się całkowicie i zginąć z jedną myślą, by pozostawić
legendę, którą naród żyć będzie w mroku niewoli, co Bóg wie jak długo
trwać będzie. Wiedziano, że oddaje się na zniszczenie dobytek kultury,
na który się złożyły wieki. Ale porażkę armii, i to w tak krótkim czasie,
odczuwał każdy jako hańbę, jako takie duchowe obciążenie dla naszego
i dla następnych pokoleń, że wszyscy czuli: raczej niech to ukochane
miasto zostanie zniszczone, aniżelibyśmy mieli przełknąć obelżywe prze­
zwisko „państwa sezonowego", które się zapadło bez walki. Gdy ludność
dowiedziała się, że Warszawa ma być broniona, odczują to jako ulgę.
O 3 w nocy radio rzuciło wezwanie, by budować barykady. Poszedłem
do miasta i spotykałem kobiety i mężczyzn z takim wyrazem oddania,
stanowczości i nienawiści, jakich dotychczas nie spotkałem. Przewra­
cano wozy tramwajowe, wyrywano płyty z bruku i wznoszono barykady.
Rozkazy były tutaj zbyteczne. Każde skrzyżowanie ulic lub odpowiedni
większy dom przemieniał się w twierdzę. Robotnicy tworzyli bataliony,
lekarze meldowali się w szpitalach, harcerze spełniali funkcje łączników.
OBLĘŻENIE WARSZAWY 173

Wiedzieli wszyscy, co znaczy oblężenie. O, jak łatwo jest oddać życie


z wizją zwycięstwa. Jak łatwo jest umrzeć, gdy się poświęca tylko siebie
i towarzysza gotowego na śmierć. Ale jak nieskończenie ciężka jest de-
cyzja, gdy trzeba poświęcić tych, których się kocha i którymi się zwykło
opiekować z całą potęgą odziedziczonego instynktu: żonę i dzieci. I to
poświęcić b e z nadziei zwycięstwa.
Taki był stan duchowy ludności Warszawy w tej jedynej chwili histo­
rycznej. Przez większość przelewała się fala takiego zapału, takiego od­
dania i gotowości ofiary i śmierci, jakich nie przeczuwało się w czasach
pokoju. I jeżeli w całym moim życiu pragnąłem pogrążyć się w wirze
wielkich wydarzeń, to tutaj- przeżyłem najwyższe i najpotężniejsze —
zupełne zespolenie z ogółem.
Takie było tło historyczne tych niezapomnianych dni wrześniowych.

Przejdźmy do moich wspomnień.


1 września. Pierwsze bomby w Warszawie i pierwsi ranni. Uczucie
niesłychanego podniecenia. Przez kraj przechodzi niezwykła fala patrio­
tyzmu. Kto umiał patrzeć, ten widział nieprzebrane skarby miłości
ojczyzny. Lud polski dorósł do niepodległości. Ale niestety frazes „silni,
zwarci, gotowi" był przekleństwem. Jakżeśmy z początku wszyscy wie­
rzyli naszym komunikatom. Ale już po kilku dniach dowiedzieliśmy
się, że gotowość i siła były nieporozumieniem. Rząd idzie na wygnanie
i tułaczkę. Urzędy otrzymują rozkaz ewakuacji. Co mam czynić? Decyzja
zapada z chwilą, gdy Warszawa została otoczona i postanowiła się bronić.
Pozostaję. W Zakładzie co chwila pracownicy chowają się do schronów
przed bombami. Duszę się w atmosferze biernego oczekiwania. Radio
wydaje rozkaz wznoszenia ^barykad i wyjścia mężczyzn z Warszawy.
Jak pogodzić te sprzeczne zarządzenia?
Ranni napływają masami. Do Zakładu przybywa lekarka ze szpitala
Ujazdowskiego, donosząc, że szpital wojskowy został ewakuowany, że
chorzy żołnierze leżą bez pomocy, że brak wszystkiego. Pytam, czy zorga­
nizowana jest transfuzja krwi. Dowiaduję się, że nie. Natychmiast po­
bieram krew od siebie i asystentów do butelek i melduję się u komen­
danta szpitala. Przyjmuje krew z wdzięcznością, już po kilku godzinach
zostaje zużyta. Proponuję zorganizowanie stacji przetaczania krwi, co zo­
staje z entuzjazmem przyjęte. Muszę wspomnieć, że o sprawie transfuzji
krwi na wypadek wojny myślałem od wielu lat. Z myślą o przyszłej
wojnie namówiłem studentów z Koła Medyków, by zorganizowali ośrodki
krwiodawców. Zakład w ciągu wielu lat dokonywał dla nich bezpłatnych
badań. W ostatnich dniach przed wojną poparłem poczynania Przysposo­
174 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

bienia Wojskowego Kobiet. Ale gdy wybiła godzina dziejowa, nie było
ani PWK, ani Koła Medyków, ani Ośrodka Krwiodawców przy Czerwo­
nym Krzyżu. Odnośne telefony w ogóle nie odpowiadały. I wówczas
zrozumiałem, jakie mnie czeka zadanie.
Szpital przekazał mi budynek pracowni bakteriologicznej. Przez radio
i gazety zwróciłem się z apelem do ludności, a przede wszystkim do kobiet
Warszawy, by dawały krew dla rannych. Wiernymi współpracowniczkami
były mi Róża Amzel i Zofia Skórska. Badań klinicznych dokonywał
dr Olgierd Sokołowski. (Róża Amzel i Olgierd Sokołowski zostali póź­
niej przez Niemców zabici, Zofia Skórska — od 1939 r. w Oświęcimiu).
Biurem zajęły się Zofia Mańkowska i Stanisława Adamowiczowa. Z Za­
kładu przybyła do pomocy laborantka Irena Nowakówna. Jako goniec
zameldował się młody harcerzyk, Piotr Osiński.
Niezapomniane to były chwile. Znów czułem moc wewnętrzną, by
ludzi rozpalać i prowadzić. Na mój apel przybywały setki kobiet. Już po
kilku dniach miałem dość krwiodawczyń dla zaopatrzenia nie tylko na­
szego szpitala, ale szpitali całego miasta. Ustanowiliśmy dyżury w szpi­
talach, prócz tego chirurdzy mieli adresy krwiodawczyń mieszkających
w pobliżu.
Dragę odbywało się pod bombami i pociskami, tramwaje nie kurso­
wały, trzeba było zazwyczaj przeskakiwać od bramy do bramy, ażeby
uniknąć pocisków. I w tych warunkach przybywały do ośrodka i do od­
nośnych szpitali kobiety ze wszystkich sfer społecznych. Pamiętam,
otrzymuję kiedyś telefon ze szpitala Elżbietanek z prośbą o przybycie
krwiodawczyń; szpital zaznacza, że znajduje się w centrum walki i że przy­
bycie jest związane z niebezpieczeństwem życia. Zwracam się do obecnych
pań z zapytaniem, która chce ryzykować. Z uczuciem bezgranicznej deter­
minacji stawiają się wszystkie; wybrałem dwie. Raz o 10 wieczorem otrzy­
muję telefon, że do szpitala św. Ducha napływają ranni i że należy przy­
słać więcej krwiodawczyń. Zwracam się przez radio, by krwiodawczynie,
mieszkające w pobliżu szpitala św. Ducha stawiły się. Jest noc, płonące
domy, trzask pękających pocisków. Ale krwiodawczynie stawiły się
tłumnie. Gdy byłem zmuszony zrezygnować z którejś z powodu choroby,
płakała. Pytały, czy nie mogą złożyć jakiejś innej ofiary, np. pienię­
dzy, na rzecz rannych. Potrzeba ofiary i szacunek dla niej były tak
wielkie, że 'zaświadczenie, iż się jest krwiodawczynią, wystarczyło, by
nie stać w kolejce za żywnością. A jak szczęśliwe były te kobiety, gdy
mogły oddać rannemu krew. Odwiedzały go nieraz później i opiekowały
się nim nadal. Był to „ich chory". Piękną miały kartę kobiety Warszawy
w tej wojnie. Mogę zaświadczyć, że z bezgranicznym oddaniem składały
OBLĘŻENIE WARSZAWY 175

swą ofiarę krwi. Apele moje skierowałem głównie do kobiet, gdyż opar­
łem się na zapoczątkowanej akcji PWK. Ale zgłaszali się również
mężczyźni. Zachowałem w pamięci trzech: pierwszym był ksiądz, który
pragnął złożyć krew w ofierze, drugi był to były zabójca. Pełniąc
służibę wojskową zabił w zapamiętaniu człowieka, odsiedział karę
i musiał porzucić wojsko. Obecnie pragnął w tej postaci złożyć
ofiarę. Był to człowiek niezwykle odważny: przenosił pod pociskami
chorych, załatwiał niejednokrotnie niebezpieczne polecenia, towarzyszył
mi często z własnej woli w moich przeprawach przez most Poniatow­
skiego, które były związane z narażeniem życia. Zachowałem go w dobrym
wspomnieniu: był to człowiek odważny i ofiarny. Trzeci był to Żyd, inwa­
lida z Wielkiej Wojny. Był to ubogi robotnik, który jako ochotnik w 1920
roku poszedł na wojnę, utracił w niej nogę i obecnie o kulach przybywał
z żydowskiej dzielnicy codziennie do szpitala, by dawać swą krew. Nazy­
wał się Jakub Zylberberg. Mówił piękną polszczyzną i kochał Polskę.
Zameldował się później u mnie w dzielnicy. Robiłem dla niego, co mogłem,
ażeby nie umarł z głodu. Na pewno został później zamordowany. Zasłużył
sobie na lepszy los.
Nie piszę więcej o transfuzji krwi w czasie oblężenia. Drogie jest mi
to wspomnienie. Wiem, że wobec milionowych strat ludzkich ta garstka
uratowanych ludzi nie stanowi wiele, ale nie wolno tak rozumować.
Każde zaoszczędzone życie i każda zaoszczędzona łza ma swoją wartość.
Lecz tutaj dołącza się czynnik inny: czynnik honoru. Żle byłoby, gdy­
byśmy musieli wspominać oblężenie Warszawy z poczuciem, że nie uczy­
niło się wszystkiego dla uratowania życia żołnierza i obywatela. Czło­
wiek, który umiera z braku ratunku, obciąża sumienie pozostałych przy
życiu. Nie cenię sobie odznaczeń. Ale podziękowanie, które otrzymałem
od szefa sanitarnego armii, jest mi drogie.
Praca moja w czasie oblężenia nie ograniczała się do kierowania ośrod­
kiem krwiodawczym Kierownictwo szpitala powierzyło mi również pro­
wadzenie wojskowej pracowni bakteriologicznej. Wobec braku gazu,
środków i personelu nie wiele można było uczynić. Później stawiły się
asystentki tej pracowni. Odwiedzałem często sale szpitalne. Wyglądały
strasznie, przypominały najgorsze chwile ewakuacji Serbii w czasie pierw­
szej wojny światowej. Chorzy leżeli pokotem na ziemi, nie było leków,
materiałów opatrunkowych ani bielizny. Wszystko trzeba było zaimpro­
wizować. Jeszcze teraz ogarnia mnie zgroza, gdy myślę o rozkazie ewa­
kuacji szpitala wojskowego w przeddzień postanowienia obrany stolicy.
Ale ze wzruszeniem wspominam ofiarność pielęgniarek i lekarzy. Okulista
prof. Melanowski z córkami podczas najgwałtowniejszego bombardowa­
176 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nia szpitala wynosił z płonącego baraku rannych. Prof. Grzywo-Dąbrow-


ski wykonywał sekcje, dr Kacprzak pomagał przy opatrunkach. Przedo­
stanie się z pracowni do baraku szpitalnego trwało około 2 godzin. Przej­
ście przez korytarz było połączone z narażaniem się na śmierć, kule gwi­
zdały, bomby wybuchały na oczach. Lekarze wykazywali dużo odwagi,
nie przerywali pracy i nie dopuszczali do paniki.
I ja czuwałem nad nastrojem pracowni. Krwiodawczynie przychodziły
pod gradem pocisków i wchodziły do pracowni jak do świątyni. Nie chcia­
łem, by zastawały nastrój paniki i widziały ludzi kryjących się. Tylko
w chwilach największego niebezpieczeństwa wspólnie z nimi scho­
dziliśmy do schronu, na ogół jednak nie przerywaliśmy pracy. Sta­
rałem się utrzymać pogodny, a nawet żartobliwy nastrój. Muszę wyznać, że
nie Ipyło trudno zachować spokój, gdy się rozporządzało tak ofiarnym
personelem i krwiodawczyniami. Kto miał szczęście w jakimkolwiek cha­
rakterze brać udział w obronie Warszawy, dla tego chwile te będą pięknym
wspomnieniem. Czuło się, że kraj ginie, ale rodzi się legenda. Obrona
Warszawy nie tylko uratowała honor Polski, stworzyła ona legendę,
z której, mam nadzieję, czerpać będą otuchę przyszłe pokolenia, gdyż
to, co widziałem na odcinku swojej pracy, było tylko częścią ogólnego
porywu patriotyzmu i zapału. Nie moją jest rzeczą opisywać odwagę
naszych dzieci, rzucających płonące butelki benzyny pod czołgi nie­
mieckie, ani odwagę żołnierzy, ani ofiarność ludności cywilnej.
Mieszkałem podczas oblężenia u siostry, w pobliżu szpitala. Droga
do szpitala była związana z ogromnym niebezpieczeństwem. Ale naj­
trudniej było przejść przez most. Chodziłem tam co drugi, trzeci dzień.
Czy żyją najbliżsi? Zdawało mi się, że musiałbym odczuć ich śmierć
lub rany nawet z daleka. Widziałem łunę pożarów na Pradze, zbliżałem
się do doniu z uczuciem bolesnego niepokoju.
Żona moja przydzielona została jako kierowniczka do ośrodka ratow-
niczo-sanitarnego przy klinice; sprawowała też funkcję kierowniczą
w klinice, gdzie prawie wszyscy koledzy byli zmobilizowani. Była jednak
zmuszona przekazać te funkcje koleżankom, gdyż pośród kilku lekarzy
Ubezpieczalni na terenie Saskiej Kępy pozostała sama (zwracano się do
niej stale o pomoc). Poza tym żłóbek dziecięcy w pobliżu naszego domu
został bez opieki lekarskiej. A co najważniejsze, zaczęli napływać ranni
żołnierze i cywile. Nie było możności ewakuowania ich do centrum mia­
sta. I wówczas z ramienia Komitetu Obywatelskiego Saskiej Kępy wspól­
nie z chirurgiem drem Leśkiewiczem, i weterynarzem, który był zarazem
felczerem, drem Jabłońskim oraz studentem medycyny Gromczewskim,
przyciągnąwszy do pracy na Saskiej Kępie ambulatorium wraz z perso­
OBLĘŻENIE WARSZAWY 177

nelem Czerwonego Krzyża, uruchomiła w ciągu jednego dnia w sąsiedniej


szkole gospodarczej szpital na kilkadziesiąt łóżek. Ponieważ nie było ani
łóżek, ani bielizny, zwróciła się z apelem do mieszkańców Saskiej Kępy
i dzięki wielkiej ich ofiarności uzyskano bardzo szybko najniezbędniejsze
przedmioty. Saska Kępa była przeorana rowami. Jedna z linij frontu
przechodziła o jakie 100 metrów od naszego domu. Córka nasza wraz
z matką Jacka przekradały się z żywnością do żołnierzy siedzących
w rowie. Niebezpieczeństwo bomb lotniczych było tam mniejsze, nato­
miast pociski artyleryjskie szalały. Przejście przez ulicę, a nawet do
szpitala, który znajdował się w sąsiednim domu było bardzo niebez­
pieczne. Służbę pielęgniarską sprawowały dwie siostry Czerwonego
Krzyża oraz panie wolontariuszki, które pełniły funkcje pomocnicze. Ofiar­
ność była wielka. Nieraz jeszcze przed ukończeniem walki siostry i noszo­
wi zbierali rannych z pola. W takich okolicznościach został zabity jeden
z noszowych. Do sal chorych wpadały pociski. Sala operacyjna przenie­
siona została do podziemi, gdzie mieściła się w pokoju bez okna. Opero­
wano, gdy nie było już elektryczności, przy lampce naftowej. Rannych
przybywało, nie było środków lokomocji. Dopiero na moją energiczną
interwencję udało się uruchomić przewóz. Do naszego domku wpadło
kilkadziesiąt pocisków szrapnelowych, przednia część domu była czę­
ściowo zdemolowana, w dachu było 40 otworów. Przybywali do nas zna­
jomi pozbawieni dachu nad głową. W suterenie, w kuchni i dwóch służ­
bowych pokoikach gnieździło się nas 14 osób.
Tak żyła moja rodzina. I tak pracowała większość lekarek, lekarzy
i studentów. I mogą być uważani za szczęśliwych ci, którzy znaleźli ujście
dla swej ofiarności. Ci, co spędzili czas tylko w schronach, oczekując
ciosów, umierali wielokrotnie. Pozostawiło to u wielu trwałe urazy.
Pewnego dnia otrzymałem wiadomość, że Saska Kępa zapewne będzie
musiała poddać się wraz z prawym brzegiem Wisły. Wówczas dopiero
żona moja zgodziła się przenieść do Warszawy. Otrzymałem małą sa­
nitarkę, ewakuowałem rodzinę i kilka osób. Pozostało w naszym domu
jeszcze kilkoro mężczyzn i kobiet. Zwróciłem się do szofera: „Panie, nie
chciałbym, byśmy musieli wyrzucać sobie po wojnie, o ile pozostaniemy
przy życiu, żeśmy pozostawili ludzi bez opieki. Czy chce pan wrócić
jeszcze raz?" „Jeśli pan pojedzie ze mną, wrócę" — odpowiedział. „Natu­
ralnie, że pana nie opuszczę". Wracamy, pociski szaleją, na most, przez
który przejeżdżamy, walą się bomby. Ale ewakuowaliśmy wszystkich.
Chciałem szofera wynagrodzić, odmówił. Uścisnąłem mu tylko dłoń.
W schronach warszawskich panował częściowo inny nastrój, panował
egoizm i strach śmierci, i rozpychanie się. Ale ubogi pozostał na zawsze

H is t o r ia je d n e g o ż y c ia 12
17« HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

len, kto się nie zetknął i nie widział bezmiernej ofiarności mieszkańców
Warszawy. Gdy myślę o tych chwilach, przypomina mi się wiersz Tet­
majera:
„Nigdy, o nigdy z serca mi nie weźmie
Nic tej pamięci, gdziem łzy widział Twoje".

I wreszcie ten dzień pamiętny, gdy 400 samolotów bez przerwy bom­
bardowało miasto. Ciemno było od dymu pożarów i sadzy, domy się
chwiały i waliły. Ludzie jak w obłędzie biegli od domu do domu, ze schronu
do schronu. Na ulicach zabici, ranni, konie obok ludzi. Tak chyba wyglą­
dać będzie koniec świata. Ale, mimo grozy, mimo śmierci, która każdej
chwili mogła każdego z nas spotkać, ludzie żyli jak w zapamiętaniu.
Wszyscy mieli świadomość, że walczy się o coś nieskończenie ważniej­
szego niż życie indywidualne, że walczy się o honor narodu. Nie, nie
pozwolimy, by nas nazywano „państwem sezonowym“ . Zgrzeszyliśmy
pychą, lekkomyślnością i anarchią. Ale kto umiał patrzeć, widział wierne
i oddane oczy żołnierza i tych oficerów, którzy pozostali na posterunku.
Radio czynne było tylko z początku. Przemówienia prezydenta mia­
sta, Starzyńskiego, pełne godności i żaru, odpowiadały potrzebom chwili.
Nie wiem, czy prezydent Starzyński otrzyma pomnik, ale w sercach
obrońców Warszawy ten pomnik sobie zdobył. Przykre wrażenie robiły
banalne piosenki, których radio nie szczędziło. Nam była potrzebna nuta
bohaterska, a nie piosenki o żołnierzyku i szabelce. Raz przypadkiem
nastawiłem radio wroga. Grali „Pieśń ognia" z„W alkirii" Wagnera, pieśń
bohaterską. Pieśń bohaterstwa byłaby odpowiedniejsza i dla nas.
Nie pomogło bohaterstwo Warszawy, miasto musiało się poddać. Do
ostatniej chwili mieliśmy nadzieję. . . . że nie dożyjemy tej chwili. Ale
nie oszczędzono nam tego. Widzieliśmy wkraczające oddziały niemieckie,
słyszeliśmy stuk butów o jezdnię i pieśń zwycięstwa. Widzieliśmy naszych
żołnierzy, jak szli składać broń. Zbiedzeni i złamani. Szare twarze i szare
mundury. Czuło się, że załamało się w nich coś istotnego. W oczach każ­
dego Polaka pozostały z tych czasów dwa obrazy, pierwszy bolesny:
uciekających wyższych oficerów i urzędników, exodus tłumów, bezkry­
tycznie biegnących za rozkazem Umiastowskiego, chaos taki, że już na
drugi dzień oblężenia trzeba było nawoływać przez radio do oddawania
środków opatrunkowych. I druga wizja — bohaterskich obrońców i boha­
terskiej Warszawy. Która wizja przeważy we wspomnieniu i która wy­
rzeźbi duszę młodego pokolenia?
Po poddaniu się Warszawy wychodzę na miasto. Wygląda upiornie:
resztki rozrzuconych barykad u wylotu prawie każdej ulicy, płonące
OBLĘŻENIE WARSZAWY 179
jeszcze domy; okna zniszczonych domów wyglądają jak oczodoły tru­
pów. Najgorzej przedstawiają sią domy zniszczone przez bomby bu­
rzące, odkryte całe wnętrza. Intymność życia rodzinnego na tle śmierci.
Wychodzę, by dowiedzieć się o losie rodziny i przyjaciół. Straszne jest
to zbliżanie się do domu w niepewności, czy zastanie się w nim jeszcze
człowieka bliskiego, czy już tylko jego zwłoki.
Pracownię wojskową oddałem wojskowemu bakteriologowi i wróciłem
do Zakładu. Był bez duszy. Nie mówię już o tym, że był ciężko uszko­
dzony, ale u personelu stwierdziłem głębokie urazy psychiczne. Jeśli
już przed wojną miałem uczucie samotności, to obecnie spotęgowało się
ono. Byłem podczas oblężenia szczęśliwy, gdyż patrzałem na bohaterstwo
i mogłem choć w skromnym zakresie przyczynić się do ulżenia cierpień.
Oblężenie wydobyło ze mnie ukrytą cechę: jakiś patologiczny pa­
tos, odrazę do ludzi zimnych i obojętnych. Odraza ta zwiększyła
się we mnie tak dalece, że stworzyła przepaść pomiędzy mną, a ty­
mi, co nie cierpieli lub cierpiąc myśleli tylko o sobie. Sądzę, że tak
czuje wielu, którzy przeżyli to piekło. Będą i nadal samotni. Ludzie za­
pomną, oddadzą się swym drobnym przyjemnościom i konfliktom. Ci, co
patrzyli w otchłań cierpienia, nie potrafią się już radować. A mnie było
sądzone iść do piekła i tam ludziom skazanym na śmierć nieść ulgę
resztkami sił.
W Y G N A N Y

W Zakładzie zastałem chaos zewnętrzny i wewnętrzny. Zakład był bez


kierownictwa i bez duszy. Zacząłem sam wynosić gruz i szkło. Poru­
szyło to służbę; zaczęto mi pomagać. Personel fachowy był duchowo
całkowicie rozbity i roztrzęsiony. Była to chwilowa atrofia woli wskutek
przeżyć. Po kilku dniach wrócili koledzy, którzy się ewakuowali, między
nimi dyrektor Szulc. Zakład odzyskał przynajmniej formalnego kierow­
nika. Wiedziałem, że z rozkazu okupantów będę usunięty i chciałem upo­
rządkować swoje sprawy, jak ktoś, kto się udaje w długą podróż.
Uporządkowałem gabinet, przeniosłem osobistą pracownię, rozwiesiłem
fotografie uczonych, z którymi byłem zaprzyjaźniony. Niech to wszystko
wisi jako znak po mnie, gdy mnie już tu nie będzie. Niech to przy­
pomina współpracownikom moją pracę, może przyczyni się do prze­
trwania wspomnienia o mnie. Widzę z okna, jak przyjeżdżają Niemcy
i dyrektor Szulc odprowadza ich do samochodu. I myślę, ażeby mnie jak
najprędzej usunięto, bym nie musiał patrzyć na to. Pewnego razu odwie­
dził Zakład dyrektOT Behring Werke, prof. Schmidt, dobry uczony; spot­
kałem go ostatnio w Paryżu. Ma ludzki odruch, pyta mnie o zdrowie
córki, którą poznał na bankiecie w Instytucie Pasteura. Wreszcie któregoś
dnia na początku listopada dyrektor Szulc wraca z departamentu i z naj­
większym zakłopotaniem komunikuje mi, że z rozkazu okupantów należy
usunąć wszystkich nie-aryjczyków. Uspakaja mnie, że nie będzie to miało
żadnych konsekwencji, że należy to traktować jako urlop. Wiadomość tę
pizyjmuję ze spokojem, zwołuję personel i przemawiam doń. Mówię,
że wróg chce zniszczyć wszystko, co jest duchem w Polsce, że chce,
byśmy zostali narodem parobków, że cios spotyka mnie pierwszego, ale
wymierzony jest we wszystko, co twórcze, i we wszystkich, co two­
rzą. Że nieuniknione są ofiary dalsze, ale że powinniśmy przeciwstawić
wrogowi dumę i nadzieję. Mówię, że parobkiem staje się tylko ten, kto
się na to godzi. Obiecuję, że będę przychodził raz na tydzień do Zakładu,
radzę przystąpić do pracy, czytać, pisać, nie oddawać się rozpamięty-
WYGNANY 181

waniom, lecz wierzyć w lepszą przyszłość. Znikło moje uczucie obcości,


czułem się jak ojciec przemawiający do dzieci.
Wróciłem do domu po raz pierwszy z uczuciem uczonego bez placówki.
Czułem, że muszę podjąć grę najcięższą. Zakład jest dla uczonego jak
płótno dla malarza, jak szachownica dla szachisty. Trzeba tylko narzucać
farby lub przesuwać figury. Teraz zaś wyobraźnia musi sama stworzyć
wszystko, czego brak. Z pełni mojego ducha muszę dobyć i wizję obrazu,
i barwy, i płótno. Jestem jak szachista, który musi przesuwać figury bez
szachownicy. Ale jednocześnie wspominam ubliżające słowa gauleitera
Greisera z Lodzi: „Die Polen sollen nicht verdienen, sondern dięnen".
Nie, niedoczekanie, ażebym się miał załamać. I myślę z dziwną pychą,
że dla nauki niemieckiej zrobiłem więcej niż oni. A teraz wyrzucają
mnie jak psa i nawet nie myślą, czy z głodu nie umrę. Jakiś nieznany
żołdak kazał mię usunąć. Nazywa się von Espe. Spotykam przyjaciela
i mówię w jakimś niesamowitym, wizyjnym stanie: „Usunął mnie, nie
mam o to pretensji. Ale że nawet nie zapytał, kogo usunął, że byłem dla
niego jakąś martwą figurą, a nie człowiekiem, który całe życie pracował
i to częściowo dla ich nauki, tego nie mogę zapomnieć ani przebaczyć.
Czuję, że spotka go kara: wkrótce umrze". Istotnie w trzy tygodnie
później zginął od postrzału w brzuch.
Czuję, że muszę wziąć duszę w żelazne karby. W domu zimno, szyb
nie ma, centralne ogrzewanie nie działa. W duszy wizja ginącego na­
rodu. Zagadnienia naukowe gdzieś daleko w zakamarkach jaźni. Muszę
je wydobyć na powierzchnię. Muszę znów przypomnieć sobie, jaka jest
rola zakażeń, jakie jest znaczenie grup krwi, i dziesiątki innych zagad­
nień. Daję sobie jeden dzień wypoczynku — niedzielę, i już w ponie­
działek zabieram się do pracy. Przyzwyczajony jestem kierować szta­
bem swych współpracowników. Dziś jestem jak dowódca bez armii, pozo­
stała mi tylko Róża Amzel, usunięta z tych samych powodów. Jest to
towarzyszka wierna i oddana, i zna moje myśli. Ona jedna musi mi za­
stąpić i atmosferę Zakładu, i współpracowników, i uczniów. Musimy we
dwoje stworzyć wizję tętniącego życia naukowego. Od czego zacząć?
Postanawiamy opracować materiał dotyczący dziedziczenia postaci przej­
ściowych grup krwi. A później postanawiam spełnić dawne pragnienie
i napisać podręcznik nauki o odporności. Kilkakrotnie brałem się do tego
zadania, ale na przeszkodzie stawała mi zawsze namiętność doświad­
czalna. Z opracowywanych rozdziałów powstawały prace naukowe. Obec­
nie los mię zmusza do pisania. Usadawiamy się w suterenie obok kuchni,
w jedynym miejscu, gdzie zimno jest mniej dokuczliwe. Przeglądamy
protokoły i zaczynają się roztaczać przed nami szerokie horyzonty.
182 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Określamy różne postacie grup przejściowych, formułujemy prawa dzie­


dziczenia w sposób rozbudowujący znacznie spostrzeżenia Dungerna
i moje. I siedząc w zimnym pokoju obok kuchni, usunięty i obolały, bu­
duję przyszły gmach nauki o grupach krwi i snuję znów plany wypraw
dalekich do krajów, gdzie przypuszczalnie powstały pierwsze mutacje
grup. Piszemy krótką notatkę do prasy szwajcarskiej, którą udaje mi się
wysłać dzięki uprzejmości znajomego dyplomaty. Dwie duże monografie
wysyłam przez Szwajcarię do Paryża. Notatka szwajcarska, nasza i mo­
jego asystenta Morawieckiego, pojawiły się w czasie wojny, czytałem póź­
niej obszerne sprawozdania o nich w prasie niemieckiej. Przypuszczam,
że są to jedyne prace uczonych polskich, które pojawiły się na forum
międzynarodowym w czasie nocy okupacyjnej. Może są one dowodem
dla świata, żeśmy się nie załamali duchowo. Przygotowuję jednocześnie
drugie wydanie mojej książki o grupach krwi. Co środę jestem w Zakła­
dzie i przynoszę moim dawnym sekretarkom coś do przepisania. Nie mam
więcej władzy faktycznej; jeśli przepiszą, uczynią to dla nieuchwytnych
więzów wspomnienia. Wspominam z przyjemnością, że na ogół czyniły to
chętnie. Gdy wchodziłem do Zakładu, otwierała się moja rana. Bolało mię
każde mniej ostrożne dotknięcie, ale głęboko odczuwałem przejawy sym­
patii. Na dziedzińcu spotkałem raz dra C. Ledwie mi się ukłonił. Lubiłem go
ongiś, obecnie wyrwałem go z serca. Jeden z asystentów był kilkakrotnie
nieobecny, nie zachował się subtelnie. Ale na ogół otaczało mię ciepło
i przywiązanie. Byłem może samotny intelektualnie, ale łączyły mię
z tym gronem wspólne przeżycia i umiłowania. Po pewnym czasie za­
broniono nie-aryjczykom przechodzić Alejami Ujazdowskimi. Przycho­
dząc do Zakładu, narażałem się na więzienie, uważałem jednak za swój
obowiązek wypełniać do końca to, w czym widziałem swój mandat. Odwie­
dził mię raz dr Kacprzak i nadmienił, że przychodząc do Zakładu nara­
żam siebie i innych. „Tylko siebie, panie kolego" — odrzekłem i przycho­
dziłem tak długo, dopóki nie został dyrektorem Niemiec. Był nim
prof. Nauck z Hamburga. Nie uważał za swój obowiązek odwiedzić mię lub
zapytać pośrednio, czy nie może mi w czymś pomóc. Postąpił jak woźny,
któremu każą wyrzucić obcego. Niech się nie dziwi, że po wojnie świat
go nie potraktuje jak uczonego, ale jak pachołka.
Gdyśmy ukończyli monografię, zabrałem się do podręcznika. Róża
Amzel była mi i tutaj wierną towarzyszką. Dwa dni dyktowałem jej
rozdział, który potem poprawialiśmy. Następnie przez dwa dni dykto­
wałem z manuskryptu do maszyny. W soboty spotykaliśmy się z Szy­
manowskim i odczytywaliśmy to, co zostało napisane.
Dziwne to było dyktowanie. Gdy się pisze podręcznik, ma się wizję
WYGNANY 183
słuchaczy, czuje się wpatrzone w siebie oczy młodych. Siłą wyobraźni
musiałem wywołać obraz swoich uczniów, i tych co byli, i tych co przyjdą,
i tych, którzy nie zobaczą mnie więcej, a jednak żyć będą w klimacie me­
go słowa. Gdyż podręcznik to nie wykład cudzych myśli, podręcznik
oddaje rytm swoisty i stosunek do młodych, poprzez których chce się
trwać.
Przypominam sobie znów, jak określiłem tajemnicę dobrego mówcy:
kto chce zapalać innych, musi się palić sam. Ale jakże płonąć, gdy nie
widzi się tych, którzy pragną wchłonąć ciepło autora lub mówcy, a jak
trudno rozniecić w sobie żar, gdy się nie wie, czy żyć będą ci, do których
słowo jest skierowane; czy odrodzi się Polska i polska nauka. Czy
nie załamie się duch narodu w mękach ponad siły, czy zachowają pręż­
ność niezbędną do wchłaniania nowych idei? Trudno jest promieniować
wówczas, gdy się nie ma tych przed sobą, których te promienie ogrzać
mają. Nie jest to trudne dla człowieka, który przez całe swe świa­
dome życie myślał i pracował, napisać podręcznik. Ale trudno pisać go
wówczas, gdy się jest oderwanym od życia, kiedy w zimnej kuchni trzeba
stworzyć sobie wizję auli uniwersyteckiej i zasłuchanej młodzieży, i ko­
legów tworzących. Nie wiem, czy mój podręcznik odzwierciedla ten na­
strój: nastrój człowieka, który się modli w świątyni zburzonej.
Od czasu do czasu chodziłem po mieście i wspominałem ostatnie chwile
oblężenia. Prześladowała mię szczególnie wizja bombardowanych bez­
litośnie szpitali. Szpital św. Ducha całkowicie spalony, Dzieciątka Jezus
częściowo obrócony w gruzy itd. Wspominam, jakeśmy nad przychodnią
szpitala Ujazdowskiego rozwiesili wielki czerwony krzyż; przyciągnął on
jedynie samoloty i wkrótce ambulatorium było zburzone. Widziałem, jak
z niskiego lotu rzucano bomby na nasz szpital i na wynoszonych rannych.
A jak liczne były przypadki ostrzeliwania z karabinów maszynowych
tłumów stojących w kolejce przed sklepami żywnościowymi lub ludzi
uciekających na szosach. I gdy czytam obecnie opisy bombardowania
i widzę oburzenie Niemców, że nasi sojusznicy niszczą szpitale, w zapa­
miętaniu powiadam do siebie: „chcieliście tego". Na ulicach widzę lu­
dzi czekających na zupę. Są to świadczenia miasta, ale ludności się
mówi, że to dar okupanta. Te przejawy „łaski" filmuje się i posyła
w świat. Jako dowód dobroci okupanta.
Gdybym chciał oddać zdumienie społeczeństwa na widok tego, co się
działo, musiałbym chyba użyć porównania. Jeśli pies wściekły wybiega
na ulicę i kąsa, to boli, ale nie wywołuje ani zdumienia, ani odrazy. Ale
jeżeli człowiek zachowuje się jak wściekły pies i kąsa, choćby nie miał
z tego korzyści, jedynie dla zaspokojenia jakiegoś musu kąsania, wy­
184 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

wołuje to oburzenie i pogardę. Jeżeli jednocześnie ów kąsający udaje


świętoszka i twierdzi, że w imię wyższych zasad wprowadza nowy ład,
wywołuje wówczas odrazę nie do przezwyciężenia.
17 października 1939 roku przybywa do Warszawy z koncertem filhar­
monia drezdeńska. Gazety piszą o wyższym duchu, który nawet w ogniu
walki nie zapomina o potrzebach duszy. A tego samego dnia odbywa się
pierwsza łapanka na ulicach i zdumione społeczeństwo widzi, że ludzi
można chwytać jak dzikie zwierzęta i zabijać bezbronnych. Przychodzą
do mnie rodzice schwytanych dzieci, by pisać im podania o zwolnienie,
bo to przecież jedynacy, niektórzy chorzy. Po kilku dniach przychodzą
z wiadomością, że wszystkie starania okazały się bezcelowe, że otrzymali
zawiadomienie o śmierci swych najdroższych. Po pięciu dniach! Częste
były zawiadomienia, że ciało spalono. Cena za wydanie prochów 5 ma­
rek. Wszystkie biblioteki i czytelnie zamknięte. Po pewnym czasie zo­
stają otwarte, ale tylko dla aryjczyków, i po usunięciu najpiękniejszych
dzieł literatury polskiej. Uniwersytety wszystkie zamknięte. Biblioteka
Uniwersytetu Poznańskiego wywieziona częściowo, częściowo spalona.
Księgarnie polskie rekwirowane i książki niszczone. Po pewnym czasie
wydany zostaje zakaz trzymania w księgarniach polskich na składzie
książek światopoglądowych. Okupant rozumie, że ten rodzaj literatury
urabia duszę narodu. Zdawałoby się, że ten, kto to zrozumiał, będzie
niósł pochodnię i zechce choćby swój światopogląd szerzyć poprzez
książkę. Ale nie — światopogląd jest zarezerwowany dla narodu pa­
nów. I nauka tak samo. Do polskich instytutów naukowych przycho­
dzą „uczeni" i zabierają wszystko. W Szkole Głównej Gospodarstwa
Wiejskiego zabierają nawet wieszaki. Do Instytutu Fizyki Doświad­
czalnej przychodzi profesor, który ongiś zwiedzał Zakład. Zapamiętał
sobie, jakie przyrządy są dobre, i zabiera wszystkie. I tak samo oga-
łacają Zakład Mineralogii, Anatomii i wiele innych. Profesorowie kra­
kowskiego uniwersytetu są proszeni na wykład o stosunku narodowego
socjalizmu do nauki. Wykład polegał na tym, że wszystkich profesorów,
którzy przybyli, wysłano do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu.
Tam bito ich i maltretowano. Osiemnastu z nich zginęło. Wszystkie towa­
rzystwa naukowe zamknięte, majątki ich zaś skonfiskowane. Wszystkie
pisma naukowe zawieszone. Przestają wychodzić wszelkie gazety —
z wyjątkiem jednej, reprezentującej tylko interesy wroga. W pismach
niemieckich zaś czytam notatkę: „Cóż za niekulturalny naród z tych Po­
laków: miasto stołeczne ma tylko jedną gazetę, i to bardzo źle redago­
waną". Okupant jest muzykalny, co kilka tygodni koncert w pałacu
Bruhla. Ale nam zabraniają grać Szopena. Tak, ten naród rozumie zna­
WYGNANY 185
czenie muzyki. Myślę, bodajby zginęła muzyka, o ile ma służyć takim
celom.
Po pewnym czasie pozwalają otworzyć niektóre szkoły, ale o znacznie
obniżonym poziomie. Usunięto wszelką teorię, nauczanie historii wzbronio­
ne. Zresztą zezwolenie otrzymują jedynie szkoły powszechne i zawodowe.
Szkoła średnia jest dla narodu parobków zbyteczna. W szkołach handlowych
nie wolno uczyć algebry, w seminariach teologicznych dopuszczona jest
tylko liturgika, w szkołach muzycznych zwinięto klasę kompozytorską.
Podaję jedynie ułamki tego, co się działo. Naród poetów i myśli­
cieli. Widzę jakąś niesamowitą karykaturę narodu, który wspiął się
na szczyty i zrozumiał kształtujące znaczenie nauki i sztuki, i dlatego
zaprzągł je w służbę podboju. Uczony żołnierzem państwa! Udało im
się. Uczony został nim w pełni, bez zastrzeżeń, i to już nie żołnierzem, ale
żołdakiem państwa. Z tym skutkiem, że utracił świat. Można wybaczyć
okrucieństwo walczącemu na polu bitwy, można głodnemu wybaczyć, że
nie oddaje swego kawałka chleba. Można nawet zrozumieć, gdy syty,
myśląc o przyszłości, nie dba o głodnego. Ale nie można wybaczyć uczo­
nemu, gdy z nadmiaru swego ducha nie chce oddać nic drugiemu, a nawet
ogałaca go z tego, co posiadał. I nie można wybaczyć artyście, który
piękno pragnie zarezerwować tylko dla niektórych. Ci wiecznie nosić będą
piętno zdrajców, bo zdradzili więcej niż ojczyznę, zdradzili marzenie
i nadzieję ludzkości, że na szczytach duchy wolne mogą rozmawiać z sobą
0 sprawach wyższych niż konflikty międzyplemienne.
Tak było na szczytach. Ale nie zapomniano również o dolinach życia.
Żołnierz ma przecież prawo do grabieży. Niech pohula. I znów nie tylko
niesamowite sceny grabieży, ale niesamowite przy tym zakłamanie. Gabi­
nety lekarskie niearyjskie, gabinety dentystyczne, zakłady rentgenolo­
giczne, biblioteki prywatne, instrumenty wszelkiego rodzaju, meble, ubra­
nia, bieliznę, kosztowności, pieniądze — wszystko zabierali. Muszę
przytoczyć poszczególne sceny, oddają one realność faktów lepiej niż
suche sprawozdanie.
Przychodzą do żydowskiej rodziny, zabierają literalnie wszystko:
obrazy, dywany, meble, obuwie itp. Matka prosi o pozostawienie przy­
najmniej łóżeczka dla dziecka. Odpowiedź: żydowskie dziecko nie po­
trzebuje łóżeczka. Do doc. Brokmana przychodzą żołnierze niemieccy
1 kradną. Dziwią się, że za mało koszul. Powiada im, że jest człowiekiem
niezamożnym. „Tak — potwierdza żołnierz — uczciwością się daleko nie
zachodzi" — i kradnie dalej. Do nauczycielki muzyki przychodzi dwóch
żołnierzy po fortepian. Każą sobie zagrać, nauczycielka zaczyna grać
Beethovena. Niemcy — przecież są muzykalni — rozmarzają się. Jeden
186 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nawet jest skłonny zostawić fortepian, ale drugi ze złością konstatuje, „że
też Żydzi mają takiego Bechsteina". Rzeczywiście złośliwy naród. I forte­
pian wyjeżdża z mieszkania. Biblioteki lekarzy Żydów ulegają rekwizy­
cji. Nie krępują się z nich korzystać uczeni i lekarze narodu panów.
Przychodzi młody oficer lekarz do dra Srebrnego, zasłużonego starszego
otiatry i bez ceremonii zabiera mu bibliotekę. Dr Srebrny ogłaszał cenne
prace naukowe, również i po niemiecku. Na biurku leży jego książka,
pisana po niemiecku. Wywiązuje się między nimi następująca rozmowa:
„Czy to pańskie dzieło?" — pyta lekarz Niemiec. „Tak, pisałem je w cza­
sach, kiedy Niemcy szanowali jeszcze naukę". „Teraz nastały inne cza­
s y — powiada Niemiec — czy nie słyszał pan, jak żołnierz rzymski zabił
Archimedesa?" Wówczas dr Srebrny dał odpowiedź jedyną, która wsty­
dem palić powinna każdego Niemca: „Tak, ale nazwisko Archimedesa
zna pan i ja i inni, ale jak się nazywał ów żołnierz rzymski, tego’ nikt nie
wie". Zdaje się, że były to słowa prorocze i dla uczonych niemieckich.
Takiego pohańbienia nauki świat chyba nie wybaczy.
Albo inna scena: aresztują adwokata Żyda, który mówi piękną niem­
czyzną. Czy to wzrusza Niemców? Powiada jeden do drugiego: „Co za
złodzieje ci Żydzi, nawet język nam ukradli".
Żydom nie wolno mieć więcej niż 2000 złotych gotówki. W czasie re­
wizji u adwokata Żyda, okazuje się, że przybyły oficer i jego
ofiara kolegowali na uniwersytecie. Wywiązuje się rozmowa i wspom­
nienia, wytwarza się nastrój wspólnie przeżytej młodości. „Wiele pan
ma pieniędzy?" — pyta w pewnej chwili Niemiec. Adwokat, owiany je­
szcze nastrojem wspomnień, mówi prawdę, ma kilka tysięcy. „Oddaj
mi połowę" — powiada kolega.
Przybywają uchodźcy z Łodzi. Stamtąd wyrzucano i ograbiano wszyst­
kich — i Polaków, i Żydów. Znam przypadki, gdzie osobnik, który latami
bywał w rodzinie i znał wartość dywanów, porcelany itp., przychodził już
jako Volksdeutsch i kazał sobie wszystko wydać. Znajomy lekarz opo­
wiada mi, na jaką mękę byli narażeni uciekający Żydzi: kazano im np.
bosymi nogami biegać po szkle, spragnionym lano wodę na podłogę
i kazano wylizywać. Gdybym chciał cytować szczegóły tych okru­
cieństw, wypełniłbym tomy. Ale ja chcę przede wszystkim scharakte­
ryzować uczonych, intelektualistów i wodzów. Gdy grabież mebli osią­
gnęła swój punkt kulminacyjny, gdy wyrzucano ludzi wprost na ulicę
i nie pozwalano zabrać nawet chustki do nosa, wówczas w dzienniku
„Völkischer Beobachter" pojawiła się oficjalna notatka: „Greuelpro­
paganda twierdzi, iż zabieramy Żydom meble. My się brzydzimy żydow­
skimi meblami".
WYGNANY 187

Przejdźmy do panów lekarzy. WPoznańskiem i w Łodzi gabinety lekar­


skie lekarzy Polaków były zajmowane przez lekarzy bałtyckich. Po­
dobno mówiono im, że to były rzeczy „kupione" dla nich. Nie słysza­
łem ani o jednym odruchu koleżeństwa lub żalu. Nawet igły lub strzy­
kawki nie pozwalano zabrać. A kontakt służbowy wykazał wprost szczyt
barbarzyństwa i cynizmu.
Na czele Ubezpieczalni Społecznej stanął dr Vieweg. Wydał on zarzą­
dzenie, że pod karą śmierci wszyscy lekarze muszą wykazać aryjskie
pochodzenie do trzeciego pokolenia. Nie-aryjczycy i wszystkie kobiety
lekarki zostały usunięte. Został wydany rozkaz, że żydowskich pacjen­
tów mają leczyć tylko lekarze antysemici, że Polakom i Żydom nie
wolno przepisywać jodyny i kosztowniejszych leków — dziesiątki prze­
pisów, które stanowić będą curiosa kultury.
Lekarzem dystryktu był prof. Richter, autor jakiejś naukowej książki.
Jego pomocnicy chodzili do podwładnych lekarzy Polaków i „nama­
wiali" do nabycia tej książki. A poziom fachowy? Na słupach w r. 1942
wisiały ogłoszenia dotyczące duru plamistego, nawołujące każdego, kto
znajdzie wesz na sobie, by się udał do lekarza. Wydany zostaje rozkaz,
by każdy przypadek gorączki był zgłaszany. Czy to fachowcy stali na
czele sanitariatu? I nie wiedzieli, że są to posunięcia nierealne?
Lekarzem miejskim był dr Schrempf. Cechowała go energia i brutal­
ność. Z lekarzami obchodził się jak z ordynansami, przemawiał do nich
jak do fornali, niejednokrotnie grożąc rewolwerem. Znał się na gruźlicy.
Przyznać należy, że energicznie wprowadzał kąpieliska, ale nie miał naj­
mniejszego pojęcia o miejscowych warunkach epidemiologicznych. Jeśli
w kamienicy był przypadek duru plamistego, zamykano ten dom
i dwa sąsiednie na przeciąg trzech tygodni. Jego posunięcia charakte­
ryzować będę specjalnie na przykładach z dzielnicy żydowskiej. Niereal­
ność i bezcelowość tych posunięć przyczyniły się znacznie do rozprze­
strzenienia się epidemii duru plamistego. Najbardziej zasłużonych dyrek­
torów szpitali wyrzucał (niektórych wysyłano do obozów) i na ich miej­
sce brał nieraz całkiem młodych i niedoświadczonych lekarzy.
Wspominałem o tym, że przestały wychodzić wszystkie pisma facho­
we. Na miejsce lekarskich zaczęli wydawać w dwóch językach, jako
oficjalny organ lekarski Gubernatorstwa, „Zdrowie i Życie". Mieli widocz­
nie niezbyt wysokie pojęcie o poziomie lekarzy polskich, jeżeli ośmielali
się dawać im taką strawę. Abonowamie pisma było obowiązkowej wyo­
brażam sobie, jakie były zarobki panów redaktorów i wydawców. Nie
będę się zastanawiał nad tym szmatławcem lekarskim, zacytuję jedno
tylko curiosum: próchnicę zębów autor przypisywał zbyt małej szczęce.
188 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

W celu powiększenia jej wymiarów autor radził od wczesnego dzie­


ciństwa rzucać kawałki pożywienia tak, by dziecko nauczyło się chwy­
tać je szczękami w powietrzu. I bzdury te zakończył autor patetycznie
zapewnieniem, że przy stosowaniu jego metody za 50 lat nie będzie
próchnicy zębów w Generalnym Gubernatorstwie. Zastanawialiśmy się,
czy wysłali tu umyślnie ignorantów, czy też poziom medycyny w Niem­
czech tak nisko upadł.
Wspomnienia te mogłyby poniekąd ubawić czytelnika, ale, niestety,
posunięcia lekarskie były przyczyną wielkiej tragedii. Pojawiły się arty­
kuły, że Żydzi są nosicielami zarazków, które u nich nie powodują scho­
rzeń, i że w interesie zdrowotnym ludności leży unikanie Żydów. W tym
jakoby celu rozkazano żydom i chrześcijanom pochodzenia żydowskiego
nosić opaski. Do mieszkań, z których wyrzucono Żydów, posyłano de­
zynfektorów, by te niebezpieczne zarazki zabić. Specjalne wozy tram­
wajowe były przeznaczone dla Żydów, ażeby ludność polską uchronić
od zarazy. Żydom nie wolno było jeździć pociągami, chyba za zaświad­
czeniami lekarzy urzędowych niemieckich. Było to niezłe źródło docho­
dów. Lekarzom aryjczykom zabroniono leczyć pacjentów Żydów, i od­
wrotnie. I wreszcie zaczęto mówić o tym, że należy stworzyć dzielnicę
żydowską również i w Warszawie tak, jak już zaczęto tworzyć getta
w całej Polsce. Towarzystwo Pomocy Żydom (Joint) Zwróciło się do
mnie z prośbą o napisanie memoriału do władz niemieckich w spra­
wie patologii rasowej Żydów. Chodziło o wyświetlenie zagadnienia,
czy rzeczywiście Żydzi są nosicielami zarazków, od których sami nie
chorują.
Memoriał nie pomógł. W połowie października 1940 roku została
stworzona dzielnica żydowska. Wiem, że lekarze Polacy uprzedzali wła­
dze, iż przesunięcia ludności grożą epidemią, ale odpowiedź, którą otrzy­
mali, dowodziła tylko niesłychanej ignorancji: „gdzie rządzą Niemcy,
tam nie ma duru plamistego". Dopiero później, gdy zapalili cały kraj,
gdy załamało się szpitalnictwo, przekonali się może, jak szaleńcze były
ich posunięcia. Jeśli będę mógł, scharakteryzuję epidemię na terenie
kraju. Dziś ograniczę się jedynie do rzeczy, które widziałem. Opaski
nie izolowały żadnych nosicieli zarazków, ale przyczyniły się do nie­
słychanego prześladowania ludności żydowskiej. Wiele razy widziałem
ludzi starych bitych po twarzy na ulicy przez smarkaczy. Jedno wspom­
nienie utkwiło mi w pamięci. Artysta-muzyk Rozenberg wracał z po­
grzebu ojca. Miał piękną, uduchowioną twarz. Podszedł do niego młody
lotnik i bez żadnego powodu zaczął go bić po twarzy. Takich wy­
padków były setki. Znam zmaltretowanych i pobitych, młodych i sta­
WYGNANY 189

rych, ludzi z ludu i z inteligencji. Opowiadano mi, że jakiś profesor nie­


miecki, który przed wojną bywał u pewnej rodziny warszawskiej, odwie­
dził ją teraz i został na herbacie. Wychodząc zapytał pana domu czy nie
zechciałby go odprowadzić, ażeby się zabawić polowaniem na... Żydów.
Tak, każdy naród ma swoje zabawy. Anglicy piłkę nożną, Hiszpanie
walkę byków. To pokolenie niemieckie zaprawiało się w brutalności
na Żydach, ażeby w ten sposób wyzbyć się litości, sumienia, wszelkich
ludzkich odruchów, nim ruszy na podbój świata. Przypuszczam, że to jest
głównym źródłem antysemityzmu niemieckiego: nauczyć gardzić i nie­
nawidzić. Nauka nie poszła w las.
Dalsze szczegóły Golgoty Żydów opowiem później, gdyż zetknąłem
się z otchłanią ich cierpienia. Obecnie przejdę do wspomnień osobistych.
Pracowałem zawzięcie, nie zarobkując. Żona ze swojej pracy lekarskiej
utrzymywała dom. Przyjaciele mojej młodości podawali mi pomocną
dłoń. Pisał do mnie Verzar, ale przede wszystkim mój były szef z Zu­
rychu, prof. Silberschmidt. Wiedziałem, że nie było to frazesem, gdy w mło­
dości mówił, że jesteśmy jedną rodziną. Zaprosił nas troje do Zurychu.
Nie jest to bagatela w czasie wojny wziąć na siebie obowiązek utrzy­
mania trzech osób. Trudno nam było zdecydować się na wyjazd. Matka
mojej żony była bez środków do życia, człowiek nam bardzo bliski —
w obozie koncentracyjnym, a jego rodzina bez opieki. W tych warun­
kach rzucić ich wszystkich na pastwę losu? Przyjmujemy zaproszenie
tylko dla córki, gdyż widzimy, że jest chora i że tylko wyjazd i ucieczka
od strasznych wrażeń może ją uratować. Uniwersytet w Zurychu zaocz­
nie ją imatrykuluje jako dziecko byłego docenta, ale, niestety, nie uzy­
skuję dla niej pozwolenia na wjazd. Piszą do mnie i przyjaciele z Jugo­
sławii i nalegają, abym przyjechał. Nie proszeni o to, przysyłają nam
wizy wjazdowe i ambasada w Berlinie otrzymuje polecenie zrobienia
wszystkiego, abyśmy mogli wyjechać. Przedstawiciele poselstwa jugo­
słowiańskiego w Warszawie okazują nam dużo serca i życzliwości, i na­
mawiają do wyjazdu. Nie możemy z wyżej wymienionych powodów
zdecydować się aż do sierpnia 1940 roku. W miesiącu tym wraca z obozu
nasz przyjaciel, zbiedzony i schorowany, ale cieszymy się, że żyje. Ka­
mień nam spada z serca. Rodzina jego przybywa ze wsi. Możemy rów­
nież zostawić matkę żony pod jego opieką. I wóczas, kiedyśmy dojrzeli
psychicznie do wyjazdu, przychodzi zapytanie przyjaciela z Nowego
Jorku, czy byłbym skłonny przyjąć tam stanowisko. Zawiadamiam go
telegraficznie, że jestem gotów. Mam wrażenie, że otwierają się przed
nami bramy więzienia i że uda się może uratować jeszcze córkę. Po
pewnym czasie otrzymuję z Nowego Jorku zawiadomienie telegraficz­
190 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nie, by przyjeżdżać, że moi przyjaciele załatwili affidavit i że z Wa­


szyngtonu dano polecenie wszystkim konsulatom amerykańskim, by nam
udzieliły pomocy. Budzi się we mnie nie tylko nadzieja wolności, ale
przede wszystkim nadzieja walki. Tam, w Ameryce, będzie można powie­
dzieć, jak nasz naród cierpi. Ale jak się wydostać? W ciągu pierwszych
miesięcy okupacji dawano larga manu pozwolenia wyjazdu. Później
wymagano, by zagranica „wykupywała" płacąc 700 dolarów od osoby.
W języku potocznym nazywa się to gangsterstwem — maltretować czło­
wieka i' żądać, by się wykupywał. W języku politycznym nie ma jeszcze
na to terminu. Udaję się do biur podróży, pokazują mi zarządzenie, że
ostatnie pozwolenia na wyjazdy zostały cofnięte. Chyba że ma się po­
parcie specjalne.
W tym czasie zdarzyło się coś zgoła nieoczekiwanego: otrzymuję
z pałacu Briihla wezwanie, by stawić się tam określonego dnia o okre­
ślonej godzinie. Czego mogą chcieć ode mnie? Uważam za możliwe, że
chcą mi zaproponować pracę w laboratorium, ewentualnie w Zakładzie.
Postanawiam odmówić, nie chcę korzystać z żadnych specjalnych wzglę­
dów. Przyjmuje mię przystojny człowiek w wieku ok. 30 lat, przedstawia
się jako dr Kohman i mówi, że prace moje znane są w Niemczech i cenione,
że zainteresowania rasizmu wiążą się ze sprawami grup krwi, że oso­
biście bardzo go zajmuje sprawa podgrup itd. Zapytuje, gdzie pracuję,
i oświadcza, że chcieliby ze względu na moje zasługi naukowe pomóc mi.
Dziękuję, mówię, że pomocy nie potrzebuję, że piszę podręcznik i wobec
jego zainteresowania podgrupami, informuję go o moich ostatnich bada­
niach. Pyta o pochodzenie i wyznanie, i wyraża ubolewanie, że nie mogę zo­
stać profesorem w Krakowie, ale że, niestety, ich prawodawstwo opiera się
na zasadach rasizmu. W trakcie rozmowy zawiadamia mię, że wkrótce
zostanie utworzona dzielnica specjalna. Mówię, że to będzie dla mnie
ciosem, albowiem mieszkam we własnym domku, i że moje chore dziecko
tego przesiedlenia nie zniesie. „Niech się pan do nas zwróci — mówi
uprzejmie — my pana zwolnimy". Rozmowa przypomina kulturalne for­
my w obcowaniu z Niemcami, do których byłem przyzwyczajony. Pyta
mię, czy mógłbym przedłożyć zaświadczenie jakiegokolwiek profesora
z Niemiec, że nigdy nie występowałem przeciwko Niemcom. Odmawiam.
Nie wiedziałem, na co mu to jest potrzebne i czy nie każą mi ewentualnie
pracować dla nich. Umotywowałem to tym, że moi znajomi mogliby mieć
z tego powodu przykrości. Na pożegnanie pyta, czy się nie zląkłem,
otrzymawszy wezwanie. Starałem się zachować jak człowiek towarzy­
sko równy i odpowiedziałem: „Nie, sądziłem, że ma to związek z ewen­
tualnym zaproszeniem przez rząd jugosłowiański". Wychodzę z uczuciem
WYGNANY 191
ulgi, że mogę przynajmniej jednego Niemca nie nienawidzić. Z praw­
dziwą przykrością dowiedziałem się później, że dr Kohman potrafił ko­
pać Żydów. W rozmowie ze mną był dżentelmenem.
Robię nadal starania o prawo wyjazdu. Jestem jednym z niewielu,
który ewentulnie będzie mógł zawieźć za granicę wieści z kraju. Mam
przecież stosunki w Jugosławii i Ameryce, uwierzą, gdy opowiem o tym,
co się dzieje w Polsce.
Wobec tego decyduję się prosić dra Kohmana o poparcie mego po­
dania o zezwolenie na wyjazd. Nie proszę o posadę, ani o pracę u Niem­
ców. Proszę o pozwolenie wyjazdu. Stawką zaś jest życie naszego dziecka
i zadanie, które powinno być wypełnione: zawiadomienie świata o zacho­
waniu się okupanta. Jednocześnie proszę ustnie o spełnienie obietnicy i wy­
robienie zezwolenia na pozostanie we własnym domu do chwili wyjazdu.
Dr Kohman dotrzymał obietnicy. Otrzymałem wkrótce wezwanie do póź­
niejszego komisarza dzielnicy żydowskiej, Auerswalda, który wów­
czas był kierownikiem referatu przesiedleniowego. Przyjął mię uprzejmy
pan o europejskim wyglądzie. Zdumiony byłem, gdy widziałem później,
jaki potrafi być brutalny.
Po dwu tygodniach otrzymałem zezwolenie na piśmie, podpisane przez
władze sanitarne, że wobec wyjazdu do Jugosławii mam prawo pozo­
stać w swoim domu. Czytam pismo: dotyczy Żyda prof. Hirszfelda. Prof.
H. jest największym współczesnym znawcą krwi, wobec tego ...
Staram się nadal o wyjazd. Polega to na zwróceniu się do tak zwanej
komisji dewizowej z podaniem przedmiotów, które się chce zabrać, i ich
wartości. Komisja dewizowa każe sobie wpłacić pewne dość znaczne
sumy i później dopiero wolno się starać o paszport. Jeśli się pozwolenia
nie otrzyma, wpłacona suma przepada.
Przez cały czas ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie nosi opaski. Na­
wet do dra Kohmana i komisarza Auerswalda poszedłem bez opaski.
Grozi to więzieniem. W międzyczasie RGO (Rada Główna Opiekuń­
cza) zawiadamia, że dla chrześcijan pochodzenia niearyjskiego, którzy
mają zasługi dla kraju, i dla ich rodzin występuje o zwolnienie od obo­
wiązku noszenia opasek, od przymusowych robót itd. Wnosimy podanie.
Nie tylko praca moja i żony, ale przede wszystkim nazwisko mojego stryja
dobrze się zapisało w historii kultury polskiej. Otrzymujemy zwolnienie
bez zastrzeżeń. Nie przeczuwaliśmy wówczas, że to zwolnienie przyśpieszy
nasze nieszczęście. Pozwolenia wydawane przez RGO okazały się bo­
wiem pułapką. Choć nie było w tym złej woli czynników RGO, nie mogę
im oszczędzić zarzutu lekkomyślności. Władze okupacyjne zażądały od
RGO podania spisu chrześcijan-nie-aryjczyków, którzy otrzymali zezwo­
192 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

lenia od RGO. A gdy mieli adresy, wszystkie te osoby przymusowo od­


stawiono do dzielnicy. Jako karę za to, że zaufali okupantom, zabrano
im dosłownie wszystko: meble, książki, bieliznę, obrazy. Odstawiono
ich do dzielnicy ogołoconych ze wszystkiego. U nas sprawa ta miała
następujący przebieg:
Rano dnia 26 lutego 1941 r. przybyła nasza policja z rozkazem odsta­
wienia nas do dzielnicy. Pokazałem im papier, podpisany przez władze
niemieckie. Byli to policjanci z Saskiej Kępy, znali nas od wielu lat,
żona leczyła ich dzieci. Zachowywali się z idealną delikatnością. Starszy
przodownik, całując moją żonę po rękach, mówił, że wolałby chwytać
bandytów, niż robić nam taką przykrość. Uspokoiłem go, że przecież
mam prawo pozostania. Wziął papier, by pokazać władzom. Przez dwa
dni pozostawaliśmy w areszcie domowym, po czym przyszła wiadomość,
że władze policyjne nie uznają kompetencji władz sanitarnych i że należy
nas odstawić. Telefonuję do dra Kohmana, nie chce mi wierzyć, mówi,
że sprawę wyjaśni. Gdy w godzinę później sprawa stanęła na ostrzu
miecza, dzwonię do niego jeszcze raz. Podchodzi szef jego, dr Lamprecht,
który podpisał zezwolenie pozostania. Zdawałoby się, że ambicja nie po­
winna była mu pozwolić na takie traktowanie własnego zezwolenia.
Oświadczył mi z całą brutalnością, że muszę rozkaz spełnić, że zezwole­
nia na wyjazd za granicę nie otrzymam, i odłożył słuchawkę.
Ogarnia mię niesłychana wściekłość: że byle szczeniak ośmiela się
w ten sposób ze mną mówić. Osłodą było nam godne zachowanie na­
szego dziecka i wzorowe zachowanie policji. Nie podaję szczegółów, ale
to ostatnie wspomnienie było dla nas jedynym ukojeniem: udawaliśmy
się bowiem na wygnanie.
Naprędce spakowaliśmy trochę rzeczy i trochę żywności. W dwu do­
rożkach w asyście policji udaliśmy się za granicę „państwa żydowskiego".
Padał deszcz, było błoto. Dorożki nie miały prawa wjazdu do obcego
państwa, należało przesiąść się do dorożki niearyjskiej. Żołdak, stojący na
straży, kazał rzeczy zrzucić w błoto i otworzyć walizki. Zabierał wszyst­
ko, oo mu się podobało. Zagrabił środki żywności wraz z plecakiem.
I mydło, i bielizna żony mu się spodobała. Przecież to naród miłujący
ziemię i krew. Miłość do cudzej własności cechuje przecież Żydów.
W walizce pomiędzy innymi była moja książka, wydana przez akademię
w Mannheimie, gdy byłem asystentem w Heidelbergu. Pyta, co to jest.
Powiadam, że to książka pisana przeze mnie, gdy byłem urzędnikiem
niemieckim. Odpowiada: „Jetzt bist du aber nur ein Jud". I kradnie da­
lej. Asystujący przy tym policjant żydowski mówi: „Niech pan nic nie
mówi, to bardzo porządny N iem iec... inni zabierają wszystko".
WYGNANY 193
Następnego dnia przyszli Niemcy do mojej willi i zabrali meble,
obrazy, dywany i wszystko, co im się spodobało. Książki polecił zare­
kwirować Zakład, ażeby je uratować od zagłady. A później przyszli
dezynfektorzy, aby zniszczyć niebezpieczne zarazki, których miałem
być nosicielem.
W ten sposób zabrano mi wszystko: stanowisko, majątek, dom, me­
ble, obrazy, książki. Wreszcie bezimienny żołdak za wyższą zgodą za­
brał mi bieliznę i trochę jedzenia, które dostaliśmy na drogę. Zabrali
mi stanowisko, gdyż uważali Polskę, w której rodzina moja żyła od stu­
leci, za swoją przestrzeń życiową, z której powinienem być usunięty.
Zabrali mi domek i meble, zdobyte pracą całego życia, gdyż oni w naj­
wyższym swym idealizmie marzyli o krwi, ziemi i żelazie, a ja byłem
tylko pasożytem. Izolowali mnie, gdyż byłem nosicielem niebezpiecz­
nych zarazków. I postanowili mię zniszczyć, gdyż sprzysiągłem się
przeciwko kulturze europejskiej i wypowiedziałem im wojnę.
Że mi ukradli cały dobytek, plon trudu całego życia — przebaczam
im. Gdyż złodziejstwo jest, niestety, rzeczą ludzką, szczególnie w czasie
wojny. Ale że do tego dorobili światopogląd, że nie motłoch, lecz elita
ich kradła — tego im nie przebaczę. Ani ja, ani świat, ani historia.
M I A S T O Ś M I E R C I

O n g iś Turcy postanowili usunąć psy z Konstantynopola. Obyczaj za­


braniał zabijać zwierzęta. Dlatego przeniesiono psy na bezludną wyspę,
by się wzajemnie pożarły. Ten sposób pozbycia się psów został napiętno­
wany jako okrutny i niegodny. Tak było kiedyś . ..
Obecnie Niemcy zdecydowali się zniszczyć Żydów. Z początku — jak
psy z Konstantynopola: ażeby zdechli z głodu, od wszy i brudu, i pożarli
się wzajemnie.
By dać światu odrażający obraz: oto brudni, zawszeni, wzgardzeni, gło­
dni, a jednak walczący o marne życie — głodne pasożyty.
W tym celu stworzono getta. Z początku wiele, potem ograniczono ich
ilość, by pętla zaciskała się coraz bardziej na szyi skazańców, aż wresz­
cie skupieni zostali w kilku ośrodkach. Wówczas dopiero zadano im cios
ostateczny.
W Warszawie wyglądało to w sposób następujący. Od początku oku­
pacji mówiono o stworzeniu dzielnicy żydowskiej. Plan ten był kilka­
krotnie odkładany. Epidemiolodzy podobno uprzedzali władze o niebez­
pieczeństwie podobnych przesunięć; być może, że i mój memoriał przy­
czynił się do zwłoki. Najprawdopodobniej jednak było to dziełem
pieniędzy żydowskich. Aż wreszcie w październiku 1940 roku został
wydany rozkaz, ażeby wszyscy „nie-aryjczycy" pod groźbą śmierci prze­
nieśli się do dzielnicy, pozostawiając swe meble. Ponieważ chodziło
o liczbę około 400 tys. ludzi, nie można było kontrolować, czy rozkaz
pozostawienia mebli został dokładnie wypełniony. Otoczono część mia­
sta drutem kolczastym, następnie wybudowano na koszt Gminy Żydow­
skiej wysokie mury, pozostawiając tylko kilka wylotów i pozwalając je­
dynie na wprowadzanie niewielkiej ilości środków żywnościowych — do
200 kalorii dziennie na człowieka, 1óo niezbędnej dożycia. Następnie prze­
kazano Gminie Żydowskiej wszelkie obowiązki administracyjne, nie na­
dając jej odpowiednich uprawnień. Postawiono na czele dzielnicy nie­
mieckiego komisarza, który winien był dbać o to, by odpowiednio do
MIASTO ŚMIERCI 195

rozkazu Żydzi dość szybko wymierali, nie wywołując publicznego zgor­


szenia. Następnie wymyślono różne przepisy, ażeby skazańców najsku­
teczniej ograbić i ażeby naród pasożytów mógł być w sposób najbar­
dziej celowy wyzyskany przez naród idealistów. I dla tego zjawiska,
które można by nazwać pasożytnictwem odwróconym, stworzono pięknie
brzmiące określenie: należy nauczyć Żydów pracować, żeby wreszcie
przestali pasożytować na obcym ciele.
I rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Co żydowska inteligencja,
talent improwizacyjny, głód życia i bezwzględność walczących o swe
istnienie mogły dobyć z siebie, zostało rzucone na szalę. Naród, nie przy­
zwyczajony do rządzenia, bez doświadczenia administracyjnego, z prze­
ważającą liczbą pracowników umysłowych, ograbiony, lżony i krzyw­
dzony, naród bez wewnętrznej dyscypliny, który w najlepszym wypadku
przyzwyczajony był do wyrażania swych instynktów społecznych za po­
mocą krytyki, opozycji i filantropii, naród obdarzony inteligencją po­
wyżej średniej, ale postawą i zdolnością obronną poniżej średniej, został
z dnia na dzień zmuszony do zorganizowania administracji, samowystar­
czalności gospodarczej, a nawet czegoś w rodzaju rolnictwa na ruinach.
Jedyny w swoim rodzaju obraz walki o życie, prowadzonej przez ludzi
skazanych na śmierć. Jeszcze obecnie brzmi w uszach ludzkości tragiczne
,,Ave Caesar, morituri te salutant". Cóż wołał ginący naród Żydów swoim
oprawcom i swoim współplemieńcom, i swoim dalekim, niestety, zbyt da­
lekim przyjaciołom? Jak pragnął ukształtować w tym tańcu śmierci swe
życie i swoją duszę? O czym marzył przed zagładą? I czy wiedział, że musi
zginąć? I czy umarł w dumnej postawie, czy w pokorze i rozpaczy?
O, jakże żałuję, że nie posiadam płomiennego pióra, by opisać ostatnie
chwile narodu i w pieśni opowiedzieć o jego bohaterach i o jego tchórzach,
o zrozpaczonych , ale i o tych, którzy^ do ostatniego tchnienia dążyli do
najwyższych wartości. Niestety, ja tego nie potrafię. Ale może to, że
książkę tę piszę krwią serdeczną, zastąpi brak umiejętności pisania. I dla­
tego snuć będę nadal opowieść o drodze mojego cierpienia, gdyż była ona
również drogą cierpienia narodu skazanego na śmierć.
Klamka zapadła za nami. Mamy uczucie, żeśmy 'przeszli z chłodnego
pokoju do przepełnionego, cuchnącego więzienia, gdzie przestajemy być
ludźmi, gdzie każdy może nas uderzyć i gdzie jesteśmy jedynie częścią
wzgardzonej masy. Właściwie dostajemy się do obozu koncentracyjnego,
stworzonego po to, by się ludzie wzajemnie pożarli i by zginęli z głodu,
epidemii i obrzydzenia. W dzielnicy „aryjskiej" na hektar przypada 10 ra­
zy mniej ludności niż tutaj. Tam postanowiono wyniszczyć przede wszyst­
kim inteligencję, tutaj wszystkich. Tam pozwalają żyć życiem pachołków,

13*
196 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

tutaj przeznaczeniem ma być śmierć w pogardzie. Na ulicach takie tłumy,


że nie podobna się przecisnąć, przechodzi się jezdnią przez gęstą, zwartą
masę. Tłum obdarty do ostateczności, widzi się ludzi w łachmanach, nawet
bez koszuli. Na ulicach setki handlujących, głównie kobiet i dzieci. Sprze­
dają wszystko: guziki, nici, stare ubrania, obwarzanki, papierosy, jakieś
egzotyczne wyroby cukiernicze. Ulica ma swoistą melodię: nieopisany
zgiełk i gwar, w którym odróżnić można jednak cieniutkie, zrezygno­
wane głosy dzieci: „bajgiełki sprzedaję, bajgiełki, bajgiełki, papierosy,
cukierki".
Trudno zapomnieć te słabe głosy dziecięce. Góry błota i śmieci piętrzą
się na jezdniach. Od czasu do czasu dziecko w łachmanach wyrywa jakie­
muś przechodniowi paczkę i uciekając pochłania zawartość. Tłum biegnie
za nim z przekleństwem. Jeśli je złapie, bije, co nie przeszkadza dziecku
kończyć uczty. Co chwilę spotyka się tłumy mężczyzn, kobiet, dzieci, pę­
dzone przez granatową policję w asyście żydowskiej służby porządko­
wej. Są to uchodźcy. Niosą marne resztki dobytku: jakiś węzełek, cza­
sami poduszkę lub siennik. Szczęśliwsi jadą na wozach. Tłum jest okrutny:
gdy jadący odwrócą się na chwilę, mogą stracić ostatni dobytek. Podcho­
dzę i pytam: w przeciągu 5 minut wyrzucono ich z miejsca zamieszkania,
nie pozwalając na ogół nic zabierać. Pochodzą z małych miasteczek z oko­
lic Warszawy. Starców, chorych i kaleki wykończono na miejscu. W dro­
dze zabijano tego, kto nie mógł nadążyć. Raz syn zatrzymał się przy zabi­
tym ojcu i został zabity na miejscu. Wyraz twarzy uchodźców tragiczny.
Upiorny strach lub ostateczne, tępe przygnębienie. Co chwila widać
chmary oberwańców prowadzone przez żydowską służbę porządkową,
między nimi czasem twarz inteligenta i ubiór lepszy. Są to mieszkańcy
domów, w których zdarzały się wypadki duru plamistego. Wystarczy je­
den wypadek, 'by gnać wszystkich mieszkańców do kąpielisk. Że muszą
czekać godzinami i że się przy tym zawszą — tego panowie rozkazodawcy
nie biorą pod uwagę. Codziennie spotykam charakterystyczne obrazy: na
trotuarze spostrzegam wzniesienie, przykryte gazetami, spod których
widać wystające nogi, albo bardzo obrzękłe, albo skrajnie wychudzone.
Są to trupy zmarłych z głodu lub z powodu duru plamistego. Niektórzy
bezdomni skonali na ulicy. Innych wynoszą krewni lub mieszkańcy do­
mów, ażeby uniknąć kosztów pogrzebu, na który ich nie stać,
a jeszcze częściej, by uniknąć konsekwencji duru w kamienicy. Gdyż
te konsekwencje są straszne: mogą pozbawić i dachu, i chleba. Tak in­
teligentnie zwalcza się zarazę. A że wszy z trupa rozchodzą się po
ulicy? Władze przy zielonym biurku w tak nieistotne szczegóły nie
wchodzą. Trupy zbierane są przez służbę porządkową, ale nieraz leżą
MIASTO ŚMIERCI 197

po kilka dni. A zbiera się je do szopy naprzeciwko gminy, później zaś


leżą w kostnicy cmentarnej. Leżą warstwami jedne na drugich, z powy­
krzywianymi członkami, prawie zawsze nagie, często nadgryzione przez
szczury. Po ulicach suną gęsto smutne żydowskie pogrzeby. Na każdej
ulicy zakłady pogrzebowe. Zakłady Pinkierta — to najlepiej w dzielnicy
prosperujące przedsiębiorstwo.
Uczucie zamknięcia w więzieniu wzmaga się przez to, że co chwila prze­
chodzień napotyka na mur lub druty kolczaste. W ten sposób władze
chciały izolować nosicieli niebezpiecznych zarazków. Ludzie nazywający
się doktorami medycyny uzasadnili taką tezę. Nauka już dawno zlikwi­
dowała średniowieczne kwarantanny, nie tylko jako okrutne, ale jako bez­
celowe. Bezcelowe? Przecież chodzi nie o zlikwidowanie epidemii, lecz
0 zlikwidowanie Żydów. Dla tego celu są bardzo celowe. Mury posiadają
parę wylotów. U wylotów stoi straż, w miejscowej gwarze „wacha".
Składa się z kilku uzbrojonych Niemców, z pogardą patrzących na tłum,
z polskich policjantów i usłużnych policjantów żydowskich, którzy gdy
nie dość sprawnie się zachowują, dostają po twarzy. Przy „wasze" od
strony dzielnicy chmary oberwanych dzieci, po stronie „aryjskiej" — tłumy
gapiów patrzących na widowisko. Te dzieci — to żywiciele dzielnicy.
Gdy Niemiec się odwraca, przebiegają na drugą stronę, gdzie zakupują
trochę kartofli lub chleba, kładą pod łachmanki i tą samą drogą starają
się wracać. Policja polska na ogół spogląda na to pobłażliwym okiem.
Żydowscy policjanci walczą z sobą: żal im dzieci i widzą przecież, że one
właściwie żywią dzielnicę, że bez nich niejeden umarłby z głodu Te dzieci
to nie tylko żywiciele dzielnicy, ale zwykle jedyne źródło utrzymania ro­
dziny. Gdyż ojcu na ogół zabrali wszystko: warsztat pracy, meble i nieraz
ostatnią koszulę. A dziecko przynosi trochę kartofli. Niemiecka straż roz­
maicie się zachowuje; zdarza się, choć rzadko, że strażnik uśmiecha się
1 sam zachęca dziecko do przejścia. Przecież i on ma dzieci. A te Ży-
dziątka pomimo wszystko przypominają ludzi. Nie wszyscy Niemcy są
katami. Ale często strażnik zdejmuje z ramienia karabin i — strzela. Pro­
sto w drobne ciałka dzieci. Prawie codziennie — czy uwierzycie? — pra­
wie codziennie przyprowadzają do szpitala śmiertelnie ranne dzieci.
Wszyscy Żydzi noszą opaski, dzieci są wyjęte spod tego zarządzenia.
Ułatwia im to szmugiel. Przejeżdża tramwaj z dzielnicy „aryjskiej".
W biegu dzieci zrzucają tobołki i wyskakują z wozu. Inne czekające na
nie dzieci chwytają je i zmykają. Jeśli Niemiec to widzi, rozpoczyna się
gonitwa. Za dzieckiejn biegnie policjant żydowski lub —■ rzadziej — pol­
ski. Niesamowity to pościg. Czasami odbiera tylko kontrabandę. Kogóż
to obchodzi, że dziecko i rodzina, którą ono utrzymuje, z głodu umrze?
198 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Ale czasami jest to gonitwa na śmierć i życie: dziecko pojmane zostaje


przez Niemca i zabite. Widać po murze wspinające się figurki dzieci.
Trzeba przejść przez mur szybko, zanim się Niemiec odwróci, bo gdy do­
strzeże — strzela. „Kriegsbefehl des Führers". Czy o n ma w tej chwili
upiorną wizję zabijanych dzieci? Tak to wygląda: często każą dziecku
wejść na mur z powrotem i strzelają do wspinającego się. Dla przykładu.
Ciałko dziecka, jeśli spada na stronę „aryjską", zostaje jak piłka prze­
rzucone do getta. Ten towar jest tam niepotrzebny. Te dzieci przedłu­
żyły życie pół miliona mieszkańców dzielnicy o rok. Jeżeli kiedyś wy­
stawi się pomnik zmarłym, zasługuje nań przede wszystkim to bohater­
skie dziecko. Na pomniku tym należałoby wyryć słowa: „Nieznanemu
dziecku-przemy tnikowi".
Tysiące żebraków. Cisną się wszędzie. Niesamowite sceny, przypomi­
nające chyba głodne Indie: matka karmi wyschłą piersią niemowlę, a przy
niej trupek starszego dziecka. Albo umierający lub udający umiera­
jącego, rozciągnięty przez całą szerokość trotuaru. Twarz wykrzywiona
bólem, spuchnięte z głodu, nieraz odmrożone kończyny. Słyszę, że codzien­
nie amputują odmrożone palce, ręce i nogi tym żebrzącym dzie­
ciom. Czy są' to wielcy artyści? Czy też tak strasznie może wy­
glądać życie? Uderzają dwa typy nędzarzy: niektórzy wyglądają jak
balony — blada, obrzękła twarz, oczu nie widać, nogi jak u słonia. Lub
też szkielety obciągnięte bladożółtą skórą. Twarze dzieci przypominają
raczej twarze starców. Były to dwa obrazy głodu: głód mokry i głód suchy.
W murach niektórych domów widać otwory: od czasu do czasu prze­
ciska się przez nie worek. Żywność bywa również przerzucana przez mu-
ry. Policja, na ogół przekupiona, dyskretnie się odwraca. Ale jeżdżą
motocykle z uzbrojonymi Niemcami. Wówczas taki szmugiel przypłaca
się życiem. Śmierć objęta jest kalkulacją cen. Produkty w dzielnicy są
wielokrotnie droższe niż w dzielnicy „aryjskiej". Ale gdy się czasem je
bułkę, nie przechodzi ona przez gardło. Ma się wrażenie, że ma ona smak
krwi. Istnieją i inne formy szmuglu, wymagające nie tylko odwagi, ale
i fantazji: krowy przewożone w karawanach, cielaki w trumnach, pod
sianem, pod słomą. Wszystko to wymaga naturalnie opłat. Część otrzy­
muje policjant żydowski, część polski, ale lwią część zagarnia żołnierz
niemiecki. Współpraca odbywa się harmonijnie, podział jest ustalony
według wyższości rasy: Żyd otrzymuje jedną część, Polak dwie, Niemiec
siedem.
Obok „wachy" trzeba przechodzić z obnażoną głową. Jeśli kto kapelusza
nie zdejmie, żołnierz strzela w tłum. Po raz pierwszy, gdy przechodziłem
z żoną i córką, nie chciałem zdjąć kapelusza. Przecież chowano nas na
MIASTO ŚMIERCI 199

przykładzie Wilhelma Telia. Ktoś musi dać przykład dumy, myślałem.


Wtem słyszę za sobą głos z tłumu: „Panie, niech pan nie naraża ludzi".
Ugiąłem się. Początkowo mieli Żydzi obowiązek kłaniać się spotykanym
Niemcom. Później wydany został zakaz kłaniania się. Ale wynik był ten,
że czasem bito Żyda za to, że zdejmował kapelusz, a czasami za to, że nie
zdejmował. Ludzie, dla których zdjęcie kapelusza było symbolem nie­
woli, nie nosili kapeluszy. A w zimie należało chodzić ostrożnie: jeśli się
z daleka widziało Niemca, przechodziło się na drugą stronę. W ten
sposób tworzyła się koło Niemców aura: należało ich obchodzić jak dzikie
zwierzęta, co kąsają. Czasami mknie przez jezdnię samochód z Niemcami.
Zwalniają biegu, przyglądają się widowisku. Rzeczywiście, ci Żydzi nie
przypominają Europejczyków. Wyglądają jak dzikie zwierzęta. Tylko że
w ogrodach zoologicznych jest zwykle napis: „Nie drażnić zwierząt".
Istnieją też towarzystwa ochrony zwierząt. Tutaj przeciwnie — należy do
dobrego tonu męczyć. Czasami młody oficerek wyjmuje rewolwer i strzela
w tłum. Jak pociesznie wyglądają takie uciekające żydki. Albo widzę, jak
samochód staje, wysiada zeń oficer lub żołnierz siedzący obok szofera
i długim pejczem wali przechodniów. Albo też przywołuje skinieniem ręki
Żyda i bije go. Przecież to on wojnę wywołał. Niech go Roosevelt broni.
Od czasu do czasu przejeżdżają wielkie autobusy osobowe, a z nich wy­
glądają zaciekawione twarze żołnierzy. Patrzę: „Kraft durch Freude".
Wielka wycieczka do ogrodu zoologicznego „zjednoczonej Europy". Goeb­
bels chce pokazać żołnierzom potęgę niemieckiej pięści i nauczyć gardzić
człowiekiem obcej rasy. Bo przecież ten nędzarz nie przypomina czło­
wieka. Goebbels — to wielki znawca duszy niemieckiej. Każdy inny naród
zapłakałby, patrząc na tych ludzi wyglądających jak upiory. I w twarz
by mu rzucił wyrazy oburzenia. Ale niemiecki żołnierz posłusznie się
śmieje. I posłusznie gardzi. A zabić wzgardzonego — to już drobnostka.
Widzę, w czym leży ta tajemnica przemiany człowieka w zbrodniarza.
Należy dokonać małego przesunięcia w duszy ludzkiej: odebrać przyszłej
ofierze atrybuty ludzkie i nadać jej cechy jakiegoś specjalnie obrzydli­
wego gatunku: pluskwy, szczura, wszy itd. Do tego służą pisma w ro­
dzaju „Das schwarze Corps". Stwarzają automatyzmy myślowe, którym
może się przeciwstawić tylko umysł przyzwyczajony do samodzielnego
myślenia. Samodzielności jednak myślenia oducza się za pomocą obozów
koncentracyjnych i częstych marszów, które trwają tak długo, aż myśli
podnoszą się jak nogi w parademarszu — na rozkaz. Bo jakże inaczej
można wytłumaczyć następujące fakty:
Mała dziewczynka próbuje przecisnąć się przez „wachę", żołnierz woła
ją do siebie i zdejmuje powoli karabin. Dziecko obejmuje jego but,
200 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

błagając o litość. Żołnierz uśmiecha się i mówi: „Nie umrzesz, odechce


ci sią tylko szmuglu". I strzela w obie nóżki. Małe nożyny dziecka strza­
skane. Trzeba je amputować. Rzeczywiście, nie będzie się więcej zaj­
mowała szmuglem. Albo inna scena: Żołnierz każe dziecku iść przed siebie
i celuje. Dziecko zawraca, klęka i prosi o darowanie mu życia. Żołnierz
znów każe iść i strzałem w plecy zabija małe dziecko. Albo też poprzez drut
kolczasty Żyd kupił gazetę od chłopca z dzielnicy „aryjskiej". Kupo-
wanie w tej dzielnicy jest Żydom wzbronione. To przestępstwo zasługuje
na karę śmierci. Pada strzał i już po Żydzie. W tej chwili przybiega mały
piesek. Niemcy lubią zwierzęta. Zabójca schyla się i głaszcze pieska.
Działo się to na ulicy Chłodnej w Warszawie, w XX wieku po narodze­
niu Chrystusa.
Pytano kiedyś małą Żydóweczkę, kim chciałaby być. „Chciałabym być
psem, bo Niemcy psy lubią, nie musiałabym się bać, że mię zabiją".
Opowiadam fakty, których świadkiem byłem albo sam, albo ludzie
bezwzględnie wiarogodni. Opowiadano mi sceny, których wstydzić się
będą Niemcy przez następne sto lat. Żydzi za przepustkami muszą się
udawać do pracy do dzielnicy aryjskiej. Tak było przynajmniej z po­
czątku. Musiało to odbywać się biegiem, z kapeluszem w ręku. Czasami
Niemcy zatrzymują tłum, każą się wyciągnąć w błocie albo robić przysia­
dy, 100—200 razy, póki Żyd nie zemdleje; czasem każą tańczyć. Żołnierze
stoją i zaśmiewają się. Pocieszne to widowisko, zwłaszcza gdy taki stary,
chudy Żyd musi tańczyć. Nie wytrzymał kiedyś pewien Żyd i powiedział:
„Przecież i ja jestem człowiekiem". Żołdak na to: „Nie, ty nie jesteś czło­
wiekiem, ty nie jesteś nawet zwierzęciem, ty jesteś tylko Żydem".
Początkowo mieszkaliśmy u znajomych przy ulicy Grzybowskiej. Okna
naszego pokoju wychodziły na placyk na rogu Ciepłej. Z rana około
szóstej budziły nas samochody ciężarowe zabierające niewolników do
pracy na stronę „aryjską". Żydzi to przecież naród pasożytów. Należało
ich nauczyć pracować. Niemcy, świetni wychowawcy, nawet Żyda po­
trafią wychować.
Wszyscy Żydzi od lat 12 do 60 podlegają obowiązkowi pracy.
Część pracuje w obozach. Opowiem o tej „pracy" później. Jest to mar­
tyrologia, o której człowiek współczesny nie mógł mieć pojęcia. Mógł
ją wymyślić tylko szatan. Praca w dzielnicy aryjskiej jest natomiast po­
szukiwana. Można tam zakupić trochę taniej kartofle i chleb i z tej róż­
nicy utrzymać rodzinę. Płaca bowiem dzienna wynosi około 3 złotych,
nie wystarcza nawet na śniadanie. Na placyku zbierają się tłumy chęt­
nych, jest ich więcej, niż ciężarówki mogą zmieścić. Niemiec patrzy spo­
kojnie, jak niewolnicy biją się o miejsca. Gdy mu się ta zabawa znudzi,
MIASTO ŚMIERCI 201

wyjmuje bat i bije, dla urozmaicenia czasem kopie. Ruch ten jest
widocznie uważany w Niemczech za atrybut władzy. Zbyt często wi­
działem, jak kopano Żydów lekarzy, adwokatów. Zadki są u wszyst­
kich jednakowe. Gdy ciężarówka rusza, spadają uczepieni niewol­
nicy. Lub też wyrzuca się ich czapki czy węzełki i wówczas już w biegu
sami wyskakują. I myślę: zarówno Żydzi jak i Niemej utracili cechy
ludzkie. Tylko dla innych powodów: jedni dlatego, że biją, drudzy dla­
tego, że są bici. Historia oceni, co stworzy dla trwania obu narodów
lepszą legendę.
Około siódmej ulica się zaludnia i widzimy kotłujący, czarny tłum.
Słyszymy zgiełk i te umierające głosy dzieci zachwalających swój towar.
Około 8 wieczorem — godzina policyjna: powoli ucisza się wszystko.
Wychodzimy czasami trochę wcześniej na Plac Grzybowski lub Ryn­
kowy. Jedyne miejsce, gdzie widać trochę nieba i przestrzeni. Widzę
z daleka drzewa Ogrodu Saskiego, bawiłem się tam jako dziecko. A te­
raz jestem jednym z tego tłumu nieszczęśliwych. I moja żona i moje
dziecko. Jakżeż niedawno chodziliśmy po parku w Instytucie Pasteura
w Garehes i siadaliśmy na ławce, na której siadywał Pasteur. Z dumą
myślałem wtedy, że dzięki wysiłkowi mego życia wprowadzam dziecko
na szczyty, po których chodzą wielkie duchy. I zaprowadziłem moje
dziecko na plac Grzybowski. Biedne dziecko, wychowane w polskich
tradycjach. Nauczyłem je kochać kraj. A teraz przyszedł ktoś obcy
i powiedział, że nie mamy prawa stąpać po tej ziemi, i wygnał nas
z domu naszego. Widzę, że córeczka moja nie może pojąć, dlaczego tu
się znajduje i czego ten świat chce od niej.
Z placu Grzybowskiego widać z daleka ruiny domów i kościół Wszyst­
kich Świętych. I nad nim piękne niebo, którego nie potrafili zamurować.
Chodzimy z podniesionymi głowami, by widzieć jak najwięcej nieba, jak
najmniej świata.
Opisałem to, co się rzucało w oczy. Ale wrażenia te bynajmniej nie
wyczerpują otchłani nędzy. Szaleje dur plamisty. Epidemia, która po­
rywa swe ofiary nieoczekiwanie, wytwarza specjalny nastrój paniki.
Duru plamistego boją się i Niemcy. I chodzą pogłoski, że jeśli się nie
będzie zwalczać go tak, jak oni sobie życzą, to wysiedlą dzielnicę, a ludzi
odpowiedzialnych za stan zdrowia wyślą do obozów. Nikt nie ośmiela się
przeciwstawić ich rozkazom. A rozkazy są takie, że ich wypełnienie grozi
śmiercią, tylko inną. Bo czyż zamknięcie domów na trzy tygodnie nie
oznacza dla większości śmierci głodowej? A dezynfekcja przeprowadzona
tak, że niszczy wszystko, czy nie oznacza ruiny? I widzę, że całe zwal­
czanie epidemii polega na bezmyślnych rozkazach i sprytnym niewyko­
202 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nywaniu ich. Ale gdy to zauważą, grożą ciężkie kary. I dlatego grabią
wszyscy ci, których zadaniem jest przeprowadzanie dezynfekcji. Niemcy,
Polacy i Żydzi. To już nie ludzie, ale hieny. Opowiem o tym dokładniej
później. Spotykam wielu moich uczniów: patrzą beznadziejnie przed
siebie. Czują, jak gdyby się znaleźli w domu obłąkanych. To przecież
nie może być prawdą. Są zupełnie zagubieni. Widzę, że jeśli ich myśl
się nie chwyci czegoś ponadrzeczywistego, co im przypomni dawne ży­
cie, to pęknie w nich jakaś istotna sprężyna wewnętrzna. Mówi mi jeden
z nich, który był rozmiłowany w książkach, że ma jedno pragnienie:
chciałby umrzeć myśląc o zagadnieniach lekarskich, którym poświęcił
swe życie. A nie w pohańbieniu. Budzi to jakąś strunę we mnie i zaczyna
działać jak wyrzut sumienia. Czym można by tym ludziom pomóc?
Kapłan również nie pomaga ciału. A jednak lgną do niego nieszczęśliwi
i umierający. Patrzy łagodnym wzrokiem i mówi, że w niebie człowiek
nie zazna krzywdy, że czeka go tam spokój i życzliwość. A kto ma tym
Żydom powiedzieć, że życie może być jeszcze i dla nich piękne. Byleby
wytrwali i byle w nich ta sprężyna nie pękła. Miałem przecież zawsze
klucz do serc młodych. Może by ich zaprowadzić gdzieś na szczyty myśli,
gdzie zapomną, że są . . . tylko Żydami. Będę im mówił o ciszy pracowni,
o uroku pracy naukowej. I o krajach, gdzie Żydem nie gardzą, gdzie
myśl stworzona nadaje szlachectwo. Pomóc im nie mogę, ale dam im
chwilę zapomnienia.
Powiem, że niesłusznie nimi gardzą. Nie powiem im, że są narodem
wybranym. Ale powiem im, że nie są wyklęci. Żeby wzięli te swoje dusze
obolałe i wzgardzone, i zaczęli je kształtować. By wyplenili bezwzględny
głód życia, nie znający hamulców, a nastawili się na życie w gromadzie,
które wymaga wzajemnej życzliwości i współczucia.
Nie znałem Żydów i nie wiedziałem, jak się trafia do ich serc. Ale
przecie już kiedyś trafiłem do duszy serbskiej. Widocznie wieczne są war­
tości duszy ludzkiej. Psychologia ras. Zostawmy te bzdury Niemcom. Reli­
gią miłości można trafić do nieszczęśliwych. Gdyby obecnie rozbrzmiało
hasło: „Nieszczęśliwi wszystkich krajów łączcie się" — Żydów byłoby
wśród nich najwięcej. Powiedzianoby co prawda, że się wciskają wszę­
dzie. Wiele miesięcy później prezes Czerniaków powiedział, że obec­
ność kilku uczonych, przede wszystkim moja, działała na wielu kojąco.
Bo nie czuli się takimi pariasami. Gdy spotykałem się z moimi uczniami,
czułem, jak im była potrzebna taka kapłańska opieka.
I jeszcze jedno. Zarządzenia przeciwepidemiczne niemieckie były gor­
sze od samej epidemii. A nikt nie ośmielał się im przeciwstawić. Zdo­
byłem sobie przecież pewne uznanie w Niemczech. Może, gdy rzucę na
MIASTO ŚMIERCI 203

szalę autorytet swojego nazwiska, zastanowią się trochę. Słyszę, co


prawda, że krytyka jest wzbroniona. Nikomu, a tym mniej Żydom, nie
wolno sprzeciwiać się zarządzeniom. W najgorszym razie dostanę się
do obozu. Będzie to w dobrej sprawie.
I decyduję się: jeśli będę mógł wyjechać za granicę, wyjadę. Bo tam
będę mógł walczyć na szerszej płaszczyźnie i dla mojego narodu. Ale
jeśli się nie uda wyjechać, nie porzucę dzielnicy i nie będę się krył.
Bo nie chcę, by przyszłe pokolenia i by moje własne sumienie zadało
mi pytanie: „Los cię postawił wobec kilkuset tysięcy nieszczęśliwych.
Cóż dla nich zrobiłeś? Przeznaczenie dało ci klucz do serc młodych. Czy
spróbowałeś je otworzyć i te biedne serca ukoić?"
Zostałem. Nie mając nic: ani wpływów, ani środków, ani pracowni.
Obcy temu narodowi. Odrzucony przez tłum jako chrześcijanin. Miałem
tylko wielkie, bezgraniczne uczucie współczucia. Był to mój kapitał
i mój oręż.
Mówię do żony:,, Będę musiał zostać, ale wyjdź z tego piekła z dziec­
kiem. Na wsi może dziecko odzyska zdrowie". Widzę, jak w żonie walczy
instynkt matki i instynkt towarzyszki. I jak zwycięża towarzyszka. I mó­
wimy córce: „Kochanie, mamy przyjaciół, chcą cię ratować. I dla nas
będzie lepiej, gdy będziesz po tamtej stronie". Ale córka była z dobrego
kruszcu ... „Gdzie wy, tam i ja".
I tak zostaliśmy w tym piekle we troje.
Przyjaciele nasi już po kilku dniach przysłali nam „lewe" papiery i na­
legali, byśmy uciekli z getta. Z drugiej strony kontynuowałem moje
starania o wyjazd za granicę. Wystąpiliśmy z prośbą o udanie się do
Jugosławii w nadziei, że w ten sposób łatwiej będzie otrzymać prawo
wyjazdu. W Jugosławii już by nam przyjaciele pomogli. Gdy dowiedzieli
się o naszym przymusowym przesiedleniu, zareagowali w sposób, który
nas głęboko wzruszył: na ich wniosek młody król nadał mi godność oby­
watela honorowego Jugosławii i rząd miał wystąpić o przekazanie nas
jako niezbędnych fachowców. Doniesiono nam, że nadane obywatelstwo
zostało podpisane 24 marca 1941 roku. Ale już 27. tego miesiąca wybu­
chła wojna. Prysła zatem i ta nadzieja. Zresztą, w tym samym czasie otrzy­
maliśmy odmowną odpowiedź z Krakowa. Pieniądze wpłacone do Devi­
senstelle naturalnie przepadły. Próby połączenia się z Nowym Jorkiem
były bezowocne. Pośrednio otrzymałem wiadomość, że Niemcy nikogo do
Ameryki już nie wypuszczają.
Jeszcze tak niedawno rozsnuwałem przed moją córką wizję wiel­
kiego świata i podtrzymywałem ją na duchu tym, że już wkrótce pozna
204 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

ludzi życzliwych i uzyska wolność i zdrowie, i radość życia, którą utra­


ciła. Ale z tych wszystkich marzeń pozostały jedynie — mury.
Należało się wziąć do realnej pracy. Ale jak? Jak wydźwignąć tę
nędzę? Dwie wielkie potęgi wypowiedziały wojnę ludziom zmaltretowa­
nym: Niemcy i dur plamisty. Udaję się do prezesa Czemiakowa i oświad­
czam mu, że nie proszę o żadną posadę ani stanowisko, ale że jestem
bakteriologiem, epidemiologiem i pedagogiem i że jeżeli mogę być po­
mocny, to ofiaruję swoje usługi. Prezes robił pozornie wrażenie twar­
dego. Był to człowiek dużego wzrostu, tęgi, o mocno wysuniętej szczęce,
co czyniło go podobnym do Mussoliniego. Chciał być twardy, ale w rze­
czywistości posiadał miękkie serce człowieka, który czuł, że jest ska­
zany, i pragnie siebie oddać w ofierze. Ale walczył do ostatniej chwili.
W jego gabinecie w Gminie wisiał wielki portret Piłsudskiego, którego
nie zdjął. Emblemat i symbol ówczesnej państwowości polskiej. Kiedyś
przyszli do niego SS, ciężko go pobili i aresztowali. Po kilku dniach
go wypuszczono. Prosto z więzienia przyszedł do biura, było jeszcze
znać ślady razów na twarzy. Na wprost jego biura znajdował się zbom­
bardowany dom i pusty plac. Kazał tam urządzić ogródek dla dzieci.
W chwilach zmęczenia przypatrywał się ich zabawom; to dodawało mu sił.
Popierał naukę i sztukę. Zarzucano mu, że wydaje resztki pieniędzy na rze­
czy nieistotne, że powinien raczej karmić lepiej uchodźców. Ale on miał
„twarde" podejście do życia. Mówił, że naród duchem żyje, że nie może
uratować wszystkich, więc chce ratować tych, którzy stanowią o przy­
szłości narodu. I dlatego opiekował się dziećmi, artystami i uczonymi.
W jego gabinecie widziałem liczne obrazy malarzy, zakupione przez
Gminę. Nie chciał dopuścić, by artysta umarł z głodu. Zarzucono mu, że
ustępował Niemcom. Niech ci, co te zarzuty stawiają, pamiętają, że jego
opór mógł oznaczać śmierć... innych. Bo siebie nie oszczędzał. Byłem
świadkiem, jak na posiedzeniu z komisarzem Auerswaldem w sprawie epi­
demii mówił tak ostro, że komisarz półgłosem powiedział do sąsiada, ale
tak, by go wszyscy słyszeli: „Frecher Jude". A o życie ludzi oddanych mu
pod opiekę walczył jak lew. Był odważny, gdzie chodziło o niego samego.
Ustępował, gdy chodziło o innych. I dlatego dostarczał i żądanych srebr­
nych nocników, i futer, i pieniędzy. Dopiero, gdy zażądano życia powierzo­
nych mu Żydów, złożył siebie w ofierze. Miał poczucie misji i przypuszczal­
nie czuł dla mnie sympatię, widząc, że nie kierują mną żadne inne motywy
prócz chęci pomocy. Gdy otwierałem kurs dla farmaceutów, wygłosił
słowo wstępne do młodzieży: mówił, że marzył w młodości o ciszy pracowni
(był z zawodu chemikiem), że życie zmusiło go do innej pracy, ale że
szczęśliwy czułby się tylko w pracowni. Z ciepłem i serdecznością mówił
MIASTO ŚMIERCI 205

o mnie, że mam tu misję do spełnienia. I nawoływał do wytrwania. Ten


człowiek zasłużył sobie na pomnik w sercach ludzkich.
Sprawy sanitarne były w rękach dra Milejkowskiego. Przed wojną już
był działaczem syjonistycznym. Z zawodu był lekarzem. Był radnym gmi­
ny i jako taki był przewodniczącym w Wydziale Zdrowia. Niemcy miano­
wali go poza tym prezesem narodowościowej Izby Lekarskiej. Człowiek
ten miał jedną ambicję: chciał być wodzem Żydów w swojej dziedzinie.
Była to jednak ambicja człowieka, który walczył nie o wpływy, stano­
wisko lub pieniądze, ale o miłość swego narodu do siebie. Nie umiał
się ostro przeciwstawiać Niemcom, jednakże uzyskiwał od nich niejedno.
Walka z epidemią wysunęła konieczność mojego bardziej czynnego
udziału. Zdawało mu się wówczas, że byłem konkurentem jego do serc
ludzkich. I na tym tle powstawały konflikty, o których myślę obec­
nie z przykrością. Przekonałem się, że ten drobny człowiek potrafił
w pewnych chwilach wykazywać siłę bohatera. Gdy aresztowano puł­
kownika Kona zamiast niego, dano mu znać, by się ukrył. Ale on nie
był z tych, co pozwolą innym cierpieć za siebie: stawił się natychmiast
do biura i gdy przyszli Niemcy, powiedział: „Czekam na panów". Mógł
się z łatwością uratować, a jednak, jak słyszę, zginął. Zginął dobrowol­
nie; jako wódz nie chciał opuszczać swego narodu w niedoli. I myślę, że
łatwo jest być bohaterem temu, kto czuje za sobą potęgę państwa i może
powiedzieć ,,civis Romanus sum". Ale może większym bohaterstwem jest
iść dobrowolnie na śmierć na czele pariasów. W tym drobnym ciele biło
wielkie serce.
I jeszcze do jednego udałem się, do dra Bielenkiego. Był to cieszący
się wielkim powodzeniem lekarz, kapitan Wojsk Polskich. Wysoki,
szczupły, miał miły, łagodny uśmiech. Pacjenci go uwielbiali. Gdy póź­
niej chodziłem z nim na inspekcję dezynfekcji, widziałem, jak na jego
widok rozchmurzały się twarze ludzi zmaltretowanych. „Jeśli dr Bie-
lenki bierze udział — mówili — to nam krzywda się nie stanie". Do­
wiedziałem się później, że jako ochotnik brał udział w obronie War­
szawy i kierował jednostką sanitarną na najniebezpieczniejszych od­
cinkach. Był zawsze pełen inicjatywy. W czasie epidemii pełnił funkcję
ordynatora szpitala.
Stanął do apelu w czasie epidemii duru plamistego. Należał do typu
ludzi o gołębim sercu, którzy potrafią być twardzi, ale dla siebie. Gdy
wchodził do szpitala, otaczała go zawsze chmara żebrzących dzieci, któ­
rym rozdawał pieniądze. Smutno się wówczas uśmiechał i mówił do mnie:
„Umrą o miesiąc później, ale nie mogę się powstrzymać, by im nie po­
móc". Jak wielu Żydów, uwielbiał naukę. Przyciągałem gc^ńieraz do wy­
206 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

kładów, gdyż czułem w nim zapał i serce, choć nie był dobrym mówcą.
Był to typ lekarza, który nie tylko leczy, ale koi także duszą.
Z tymi ludźmi zacząłem omawiać główne wytyczne mojej działalności.
Uzgodniliśmy, że musi ona iść w trzech kierunkach: organizacji wykła­
dów i odczytów, walki z epidemią i ewentualnego zorganizowania pra­
cowni w szpitalu zakaźnym. Właściwie każde z tych zadań wymagałoby
całego człowieka. Ja musiałem je wykonywać jednocześnie.
W Y K Ł A D Y I K U R S Y

JN ależało trafić do ludzi mimo zakazu zebrań. Należało wymyślić coś,


co można obronić wobec zaborcy. Właśnie odbywały się szczepienia
przeciw durowi brzusznemu, dokonywane przez lekarzy blokowych. Od
czasu do czasu władze okupacyjne każą zwoływać lekarzy blokowych
i wówczas grozi im się karami za takie czy inne przewinienie. Proponuję
odczyt o szczepieniach pod płaszczykiem odprawy dla lekarzy blokowych.
Nie wymaga to niczyjej zgody. W sali Gminy odbywa się pierwszy odczyt
w obecności kilkuset lekarzy. Obecny jest prezes, podobno, ażeby zapo­
biec demonstracji przeciwko mnie ze strony nacjonalistów żydowskich.
Przy wejściu lekarka nacjonalistka agituje, by bojkotować mój wykład.
Dr M. Milejkowski przewodniczy, dopatruje się jakiegoś symbolu narodo­
wego w tym, że to ja w tym gronie przemawiam. Moje pierwsze słowa są
wezwaniem do wytrwania w godnej postawie. Wróg chce odebrać nam,
Polakom i Żydom, wszystko, co jest nauką lub sztuką. Być może zginiemy,
ale jeśli mamy zginąć, uczyńmy to z godnością. Myśl nasza nie powinna
lgnąć jedynie do drobnych kłopotów, ale wędrować tam, gdzie wolno
myśleć i tworzyć. I widzę zdumione oczy słuchaczy: zwykle na tych
zebraniach słyszeli tylko wymyślania.
Odczyty miewałem nieraz dla słuchaczy różnych narodowości. Zauwa­
żyłem, że słuchacze Żydzi nie lubią odczytów popularnych. Nieraz żar­
towałem, że Żydzi przynajmniej przez 5 minut nie powinni rozumieć wy­
kładu, gdyż w przeciwnym razie uważają, że wykład był zbyt łatwy. Dla­
tego i tutaj sięgnąłem do rzeczy trudnych, mówiłem o złożonej budowie
komórki bakteryjnej, o nowszych badaniach biochemicznych itp. Wi­
działem oczy otwierające się w coraz większym zdumieniu. Więc jeszcze
istnieje świat myśli, jeszcze noc nie pochłonęła wszystkiego. Kończę przy
burzy oklasków, a przewodniczący wyraża nadzieję, że odczyt zapo­
czątkuje serię innych.
Widzę, że trafiłem w odpowiednią nutę, że ci ludzie tęsknią za ze­
braniami, za wykładami, za wymianą myśli, za wszystkim tym, co przy­
pomina im przedwojenne, lepsze życie. Proponuję zatem zorganizowanie
20« HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

wykładów <3; chorobach zakaźnych — dwa razy tygodniowo po dwie go­


dziny: godzina teorii i godzina kliniki. Dzieje się to pod pretekstem zwal­
czania epidemii, uzyskujemy na to zgodę okupanta. Jest to kurs dokształ­
cający dla lekarzy. Uprzedzają mnie, że się nie uda, że myśl zaabsorbo­
wana jest czym innym, że godziny zajęte itp. Ale zepsuła mnie moja
przeszłość. Wierzę, że kurs musi się udać. Namawiają, bym wykłady
miał ja jeden. Ale mnie nie zależy na takich występach solowych. Ja
pragnę mieć tych, którzy się wysilają, i tych, co słuchają, i tę całą emulację,
która zapoczątkowuje wszelki ruch umysłowy. Pozyskuję jako wykła­
dowców niektórych lekarzy szpitalnych, poza tym moich uczniów, którzy
się tu znaleźli. Po wykładach, na których zawsze przewodniczę, staram
się zagaić i podtrzymać dyskusję. Każę przygotowywać piękne tablice,
ażeby wywołać wrażenie prawdziwego wykładu. Każdy wykładowca
musi podać skrót swej prelekcji. Wykład ten przepracowuję, odbijam
na roneo i na następnym wykładzie rozdaję słuchaczom. Umożliwia mi
to kontrolę nad treścią wykładu, słuchaczom zaś daje dobre kompendium.
Ludzie przyzwyczajają się do tego, że dwa razy tygodniowo można zna­
leźć wypoczynek dla skołatanej myśli, można zapomnieć o niedoli dnia
powszedniego. Podchodzą do mnie ludzie i mówią, że te wykłady stanowią
dla nich jedyne jasne chwile. Kurs ten trwał dwa i pół miesiąca. Wydaję
spis rzeczy, odpowiednią okładkę. Na programie piszę motto: „Wiedza
moją nadzieją i ukojeniem, bez niej nie wytrwałbym". Skrypta te roz­
syłam do ludzi życzliwych również i na stronę „aryjską". Niech służą
jako dowód i będą pobudką, by się nie ugiąć.
Po zamknięciu kursów zwrócili się do mnie dentyści, by i dla nich zor­
ganizować kurs podobny. Kierownikiem niemieckiego sanitariatu był dr
Hagen, podobno były socjal-demokrata, w każdym razie człowiek raczej
przyzwoity. Dr Milejkowski uzyskuje od niego zgodę na kurs patologii
ogólnej. I znów w przeciągu kilku miesięcy odbywają się wykłady, i znów
mogę poprzez naukę koić te dusze skołatane i dawać im chwile zapom­
nienia.
Tymczasem docent Zweibaum uzyskał zezwolenie na zorganizo­
wanie kursu dla personelu sanitarnego. W rzeczywistości było to zakon­
spirowane nauczanie w zakresie pierwszych lat medycyny. Prelegentów
akademickich było kilku: prof. Centnerszwer i prof. Laks wykładali che­
mię, doc. Zweibaum — histologię, a ja — bakteriologię. Stwarzamy coś
w rodzaju senatu i dokooptowujemy kilku innych wykładowców do współ­
pracy. Kursy te były płatne i samowystarczalne. Prezes Czerniaków bardzo
je popierał, dzięki czemu uzyskaliśmy lokal. Docent Zweibaum okazał się
bardzo dobrym organizatorem. Dzielnie mu pomagała jego żona. Uzyska­
WYKŁADY I KURSY 209

liśmy wreszcie lokal przy Wydziale Pracy, przy zbiegu ul. Żelaznej i Le­
szna, tuż nad „wachą". Dziwny był nastrój na tych wykładach. Odbywały
się pomiędzy 5 a 8, gdyż młodzież przed obiadem musiała pracować zarob­
kowo. Często nie było elektryczności, wykłady odbywały się przy świetle
świec lub karbidówek. Od czasu do czasu słyszało się odgłos wystrzałów
— to na dole „wacha" zabijała jakiegoś Żyda. Młodzież była tak zasłu­
chana, że w czasie wykładu można było słyszeć brzęczenie muchy.
O czym mam im mówić? Docent Zweibaum ujmował zadanie szkoły
bardzo formalnie. Pragnął mieć wydział lekarski i wierzył, że te wykłady
będą w przyszłości zaliczone. Ja widziałem nad tą młodzieżą aureolę przy­
szłego męczeństwa. Czułem, że muszę przede wszystkim podtrzymać ją
na duchu. Miałem często wrażenie, że są to małe, przerażone pisklęta.
Patrzę na ich młode twarze i myślę, jak niewielu z nich przeżyje. Zbyt
wielka jest potęga nienawiści. Czy mam im przed śmiercią mówić o za­
razkach, skazańców egzaminować z bakteriologii? Nie, ja ich porwę wiel­
kim lotem myśli, dam im ukojenie poprzez cechę, która jest silna
w Żydach, poprzez ich głód wiedzy. A gdy widziałem, że rozpaliła się ich
wyobraźnia i otworzyły serca, wprowadzałem ich w lepsze, jaśniejsze
światy. Gdy mówiłem o moim ulubionym temacie, o grupach krwi, wio­
dłem ich nad brzegi Gangesu i mówiłem, że tam oczekuję rozstrzygnięcia
pytania o pierwszych przeobrażeniach krwi. „Patrzcie — mówiłem —
jestem tu z wami za murem, jak każdego z was może mnie jakiś żołdak
zabić dla kaprysu. Ale myślą wolno mi błądzić po dalekich krajach dzięki
temu, że ukochałem nade wszystko naukę". I w ten sposób dawałem im
wizję silnych przeżyć, podróży dalekich i myśli wytężonych. Brałem te
biedne dzieci za ręce i prowadziłem na szczyty, gdzie powietrze było
czyste, gdzie ludzie się modlą w ekstazie o wschodzie słońca i gdzie nimi
nikt nie będzie gardził. I gdzie będą mogli w aureoli człowieczeństwa
i budować, i myśleć, i marzyć.
Z dołu dochodziły odgłosy wystrzałów i krzyki ofiar. Ale oni sie­
dzieli zapatrzeni i zasłuchani. Tak, wielką rzeczą jest Słowo, gdy go się
używa dla podniesienia człowieka na duchu. Nigdy nie mówiłem z taką
plastycznością ani z takim ogniem. Czułem, że muszę tym dzieciom za­
stąpić życie, do którego mają prawo, i młodość, i miłość. Właściwie nie
ja mówiłem. Stał za mną duch współczucia i miłości, i podpowiadał mi
słowo za słowem, zdanie za zdaniem.
Tam odnalazłem siebie jako ogrodnika dusz ludzkich. Zawsze tęskniłem
za tym, by słowo moje dawało treść i kształtowało dusze. A tutaj w do­
datku dawałem im zapomnienie. Czy trafiłem do duszy żydowskiej? Nie
wiem, lecz wiem, że trafiłem do bardzo, bardzo nieszczęśliwych.
210 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Formalnie treść wykładów stanowiła bakteriologia i nauka o odporności


dla medyków i farmaceutów. Właściwy cel należało ukryć, wszystko to się
czyniło pod pretekstem walki z epidemią; wyższe nauczanie w dzielnicy,
tak samo jak po „aryjskiej" stronie, musiało być zakonspirowane. Gdy do­
cent Zweibaum uruchomił następny kurs, podjąłem się jedynie rozdziałów
wybranych, by mieć wolną rękę w doborze tematów, albowiem postano­
wiłem pod okiem okupanta omówić temat najniebezpieczniejszy — temat
rasizmu. Chciałem zdjąć z tej młodzieży przekleństwo pogardy, gdyż ła­
twiej jest znosić nienawiść niż pogardę. Nie chciałem, by ta młodzież ginąc
umierała z poczuciem zasłużonej śmierci. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli
doniosą władzom, to głową przypłacę swój wykład. Ale liczyłem już na
moją władzę nad duszami. Na każdym kroku spotykałem się z dowodami
wdzięczności. Gdy stałem w ogonku, natychmiast mię wywoływano, a na
protesty publiczności mówiono z tą swoistą intonacją: „To prof. Hirszfeld,
niech pan tak wykłada". Wchodzę do restauracji, podchodzą do mnie
właściciele: „Panie profesorze, nasz syn się tak zachwyca pana wykła­
dami, może dodać jeszcze kompotu?" Lub po wykładzie podchodzi do
mnie studentka i mówi: „Wojna zabrała mi wszystko — i dom, i rodzinę,
ale za to pozwoliła mi słuchać pańskich wykładów". Myślę zatem, że za­
dzierzgnięte więzy zabezpieczą mnie nawet przed wrogiem. A jeśli nie,
jeśli doniosą, to trudno. Istnieją sytuacje w życiu człowieka, w których
nie wolno powodować się ostrożnością. Treść wykładów podam później,
gdy charakteryzować będę psychikę żydowską i w złym, i w dobrym.
Miałem jeszcze jeden dowód mojego wpływu na młodzież. Codzienne
ofiary w dzielnicy wymagały organizacji krwiodawców. Udałem się do
pułkownika Szeryńskiego, kierownika służby porządkowej. O tym czło­
wieku, który mógł odegrać rolę bohatera, a został oprawcą, opowiem
później. Poparł on moje zamiary użycia służby porządkowej jako krwio­
dawców. Zwołaliśmy posiedzenie, na którym nawoływałem do ofiary
krwi tym bardziej niezbędnej, że giną od wykrwawienia często ich ko­
ledzy. Nie udało się, wykręcali się jak mogli, i wreszcie mdleli przy
pobieraniu jednej kropli krwi. Z kiepskiego kruszcu była ta służba po­
rządkowa. Udałem się do kierownika wydziału organizacyjnego tej
służby, z zawodu adwokata. „Dla tego społeczeństwa mamy dawać
krew — powiedział — czy oni dbają o nas? Czy nam płacą pensję? W zi­
mie nie otrzymaliśmy nauszników i uszy nam marzły". I usłyszałem wy­
razy rozżalenia i antypatii godne największego antysemity. Machnąłem
ręką, od tych ludzi nie otrzymam krwi. Zwracałem sig w moim życiu i do
Serbów, i do Polaków, i na terenie międzynarodowym — i nigdy nie było
trudności w organizowaniu krwiodawców. Czyżby Żydzi mieli istotnie
WYKŁADY I KURSY 211

być wyjątkiem? Gotowi do brania, a nie do dawania? Zwracam się


do moich słuchaczy. Zapisują się tłumnie. Otrzymują ode mnie zaświad­
czenie, że ,,w czasie wielkiej niedoli ratował bliźniego krwią własną".
Ponieważ większość ich głodowała, wystarałem się dla tych, którzy da­
wali krew, o przydziały żywnościowe. Oddawali je często na rzecz ofiar.
Widziałem w tym jeszcze jeden dowód, że nie jakieś dziedziczne tchó­
rzostwo, ale brak tradycji powodował ich niechęć. Nie można przełamać
praw dziedziczności, ale nie jest trudno przełamać tradycję w imię wyż­
szych wartości.
W ten sposób zorganizowaliśmy pierwsze dwa lata medycyny i far­
macji. Należało pomyśleć o studentach starszych, których było około 30.
Pracowali na ogół w szpitalach i wciągali się w praktykę w jej najgorszej
postaci, jak zbędne zastrzyki itd. Do szpitala przychodzili nieregularnie,
nie uczyli się. Pokój lekarski w szpitalu był brudny, niedopałki papie­
rosów na podłodze. Widzę, że obrastają chwastami. Cecha duszy żydow­
skiej? Piszę podanie o pozwolenie na kurs dokształcający ze względu na
epidemię. Dr Milejkowski uzyskuje pozwolenie od Hagena. Nie jest to
zezwolenie ostateczne, ale nie prosimy o dalsze, władzom nie należy za­
nadto leźć w oczy. Opracowuję program, zwołuję ordynatorów szpitala,
przyciągam niektórych kolegów z miasta i organizuję IV i V rok
studiów. Następnie udaję się do prezesa Czemiakowa i oświadczam, że
wykłady dojdą do skutku, ale że byłoby słuszniejsze, gdyby one były
wyrazem wysiłku społecznego, a nie wykładowców. Prezes Czerniaków
to rozumie i zatwierdza preliminarz budżetowy. Pieniądze, wbrew tra­
dycjom Gminy, były wypłacane regularnie, na naukę i nauczanie Żydzi
nie szczędzili.
Akcję tę wiążę z organizacją mojej pracowni w szpitalu. Gdy przy­
byłem, otrzymałem z początku kącik przy oknie, a później jeden
maleńki pokoik. Tymczasem zlikwidowano kwarantannę i szpital otrzy­
mał nowy gmach na Stawkach. Otrzymałem na pracownię 5 pokoi,
przy pracowni urządziliśmy salę wykładową. Tworzymy też pracow­
nię badania głodu pod kierownictwem doktorów Fliederbauma i Apfel-
bauma. Zaangażowałem rysowniczkę i robiliśmy tablice, których by
się nie powstydził najlepszy uniwersytet w Europie. Ściany zawieszone
tablicami, wykresami, podłogi błyszczą, nie pozwalam wchodzić w kalo­
szach ani rzucać niedopałków na podłogę. Wreszcie zdobywam najnie­
zbędniejsze instrumenty. Wspomnienie tego jest mi drogie, gdyż prze­
konałem się, że otaczała mię aura ludzkiej sympatii. W szpitalu nie było
dobrych cieplarek, zostały one rozkradzione lub zniszczone. Telefonuję
do inżyniera Kurowskiego, dowiaduję się, że posiada cieplarkę i że ko­
212 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

sztuje 12 000 złotych. Prezes Czerniaków obiecuje, ale w końcu kasa


nie ma pieniędzy. I oto w pewnej chwili przychodzi do mnie panienka
od inżyniera Kurowskiego i donosi mi, że nie chce on, bym napotykał
na przeszkody w pracy i bezinteresownie przysyła mi tę cieplarkę, za
którą zapłacę, kiedy będę mógł. W chwilach, kiedy za okazywanie przyjaź­
ni uwięzionym za murami groziły kary, człowiek ten nie wahał się poświę­
cić stosunkowo wielkiego majątku, by mi pracę umożliwić. Cieplarka
była piękna. Była jednocześnie symbolem nauki i ofiarności polskiego
społeczeństwa. Pragnąłbym gorąco, ażeby filantropijne towarzystwa ży­
dowskie po wojnie zwróciły inżynierowi Kurowskiemu koszta cieplarki
i podziękowały mu za piękny gest, który w ówczesnych warunkach gro­
ził mu utratą życia lub też obozem koncentracyjnym.
I z mikroskopami nie miałem trudności. Kilku lekarzy przyniosło mi
własne mikroskopy. Jeden zakupiłem dzięki prezesowi Gepnerowi,
wielkiemu filantropowi, znanemu z jego społecznej postawy jeszcze przed
wojną.
Gdy wchodziło się do mojej pracowni, widziało się głowy pochylone
nad mikroskopami, na ścianach tablice, w oknach rośliny. Wszystko
błyszczało od czystości. Tuż obok sala wykładowa i emblematy szkoły:
pulpit i tablica wykładowa. Ludzie wchodzili zdumieni i zdawało im
się, że są znowu w Europie. Wykłady odbywały się codziennie i były dla
studentów obowiązkowe. I wykładowcy i studenci czują opiekę i ciepło.
Myśl odbiega od trosk dnia powszedniego i zaczyna się skupiać na te­
matach godnych wysiłku. Nie kto więcej zarobi, lecz kto wypowie cie­
kawszy pogląd, lub zaskarbi sobie sympatię młodych. Bo dusza ludzka
jest mieszaniną dobrego i złego. Każdy woli być dobry, trzeba mu tylko
to umożliwić.
Studenci nie mają podręczników, wykładowcy książek. Zapraszam
prezesa Czemiakowa, by przyszedł ma wykład, obiecuję, że odetchnie
atmosferą wyższej uczelni. Przybywa ze swoimi współpracownikami,
siada pomiędzy młodzieżą i wysłuchuje wykładu.
O czym mam mówić przed prezesem Rady Żydowskiej? Zdawałoby
się, że wszystko nas dzieli. Łączyło nas jednak uczucie misji i poczucie
godności. Postanawiam mówić o głosie krwi. Czy istotnie Żydzi są od­
rębną rasą, czy nie łączyli się z narodami, wśród których żyli? Zawsze
obcy i wrodzy? Nawiązuję do moich badań nad grupami krwi, które do­
wiodły, że struktura serologiczna krwi Żydów upodabnia się do stru­
ktury krwi narodów, wśród których żyli. Cytuję Czekanowskiego i Re-
nana na dowód, że cała bajka o rasie żydowskiej jest mitem stworzonym
WYKŁADY I KURSY 213
po to, by uzasadnić morderstwa. Słucha z uwagą prezes Rady Żydowskiej,
a po wykładzie wzruszony podchodzi i pyta, czym może mi pomóc. „Panie
prezesie, młodzież nie ma książek". Prezes ofiarowuje 5000 złotych na
kupno książek. Już w kilka tygodni później siedzą w mojej pracowni wy­
kładowcy i studenci, czytają i studiują. A gdy zakupuję jakieś najnowsze
wydanie, otwierają książkę ze wzruszeniem i patrzą na nią jak na święty
obrazek. Gdyż książka jest symbolem pewnego sposobu życia i zapo­
wiedzią jego wyższych form.
Tak powstała w tym piekle oaza, w której młodzież lekarska mogła
gasić pragnienie ducha. Ale jak zapewnić strawę duchową innym leka­
rzom? Wszak zebrania naukowe są wzbronione. Proponuję urządzenie
kursu o durzę plamistym. Uzyskujemy zezwolenie, ale nie zgłasza się
nikt. Nie rozumiem tego braku zainteresowania; tłumaczą mi, że lekarze
Żydzi nie lubią uznawać autorytetu kolegów lekarzy. Profesor to co in­
nego. I poza tym udział w takim kursie mógłby wywołać wrażenie, że
dany lekarz poznaje dopiero dur plamisty, a dur jest wielkim źródłem
zarobków. Radzą mi zachować ten sam program, ale pod postacią
posiedzeń lekarskich. Istnieje na to pozwolenie, ale tylko dla lekarzy
szpitalnych. Nie pytając o zgodę, łączymy te dwa projekty i rozpoczy­
namy wykłady z dziedziny duru plamistego raz na tydzień. Przychodzą
tłumy. Pełna sala wykładowa i korytarze. Wygłaszam pierwszy wykład
o etiologii i epidemiologii duru plamistego, następnie odbywają się wy­
kłady kliniczne. Otwieram je przemówieniem nawołującym do godnej
postawy i do myślenia o sprawach wyższych. Zebrania te stały się pod­
stawą życia umysłowego lekarzy dzielnicy. Niestety, nie udało mi się
uratować manuskryptów; dałyby one dowód prężności umysłów i sta­
nowiłyby rzetelny dorobek naukowy.
Posiedzenia te wykazały i głód wiedzy, i dobre podejście lekarskie, ale
odzwierciadlały również ujemne strony psychiki żydowskiej: anarchię
myśli i nieuznawanie autorytetów. Młodsi asystenci nieraz bez własnego
doświadczenia mentorskim tonem wygłaszali to, co przeczytali. Przemó­
wienia prelegentów były nieraz zbyt długie. Społeczeństwo śledziło po­
dobno przebieg obrad: odczyt lub udział w dyskusji miał zwiększać
praktykę. Ze względu na charakter zezwolenia władz lekarze pozaszpi-
talni nie mieli prawa przemawiać. Po ukończeniu cyklu duru plamistego,
nie pytając o zgodę, przeszliśmy do innych zagadnień. Ponieważ sala
wykładowa nie mogła pomieścić wszystkich chętnych, założyłem nowe
towarzystwo lekarzy blokowych. Pod płaszczykiem odprawy przemyca­
liśmy odczyty i dyskusje.
W ten sposób przedstawiało się życie lekarzy w dzielnicy: pełne na­
214 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

uczanie medycyny, pierwszy rok farmacji, dwie pracownie naukowe, ba­


kteriologiczna i fizjologiczno-chemiczna, i dwa towarzystwa lekarskie.
W dzielnicy nie było wielkich lekarzy, ale muszę zaznaczyć, że między
lekarzami pochodzenia żydowskiego w Polsce znajdowali się liczni
koryfeusze o międzynarodowej sławie. Anatom Ludwik Hirszfeld, Samuel
Goldflam, jeden z najznakomitszych neurologów, ceniony w kraju i za­
granicą, Edward Flatau, jeden z najlepszych znawców mózgu w Europie,
Zygmunt Bychowski, który jeszcze w przeddzień śmierci robił korektę
swej pracy, Maksymilian Rosę, najlepszy znawca architektoniki mózgu,
świetny neurolog i pedagog. Ze wzruszeniem wspominam dra Zygmunta
Srebrnego, redaktora Warszawskiego Czasopisma Lekarskiego. Byłem
u niego v/ dzielnicy przed jego śmiercią. Był on gorącym patriotą pol­
skim. Mówił z bólem: „Kocham Polskę, ale nie łudzę się, że nas nie
chcą. Boleśnie jest umierać z świadomością nie odwzajemnionej miłości".
Lekarze ci założyli przed wojną wspólnie z szeregiem światłych Polaków
Towarzystwo Medycyny Zapobiegawczej. Piękną kartę miało to towa­
rzystwo i przyczyniło się do podniesienia poziomu lekarskiego w War­
szawie. Przemawiałem tam chętnie, czułem się dobrze w tym gronie ludzi,
tęskniących za wiedzą. Z przykrością myślę, że wielu lekairzy, nawet po­
chodzenia żydowskiego, nie chciało w tym towarzystwie przemawiać, by,
broń Boże, nie posądzono ich o filosemityzm.
Chciałbym jeszcze powiedzieć kilka słów o mojej pracowni, gdyż
w końcu ona stanowiła główną treść mojego życia. Gdy przybyłem do
dzielnicy, nie zastałem formalnie nic poza małą pracownią, w której ba­
dano mocz. W tym największym skupieniu chorób zakaźnych (przeszło
dwa tysiące chorych) nie przeprowadzano w ogóle badań bakteriologicz­
nych. Moim przeznaczeniem jest jednak widocznie wszędzie organizować
życie bakteriologiczne. I tam czułem się opiekunem wszystkich bakterio­
logów. Przyciągnąłem Różę Amzel i doskonałego hematologa łódzkiego,
dra Kocena, i mianowałem ich moimi zastępcami. Pozyskałem pracow-
niczkę Państwowego Zakładu Higieny, Teklę Epsteinównę, asystentkę
Wolnej Wszechnicy Polskiej Zofię Judowiczównę, asystenta uniwersy­
tetu warszawskiego dra Landesmana, kilka uczennic prof. Szymanow­
skiego i bardzo utalentowanego studenta biologii, Germana; zastrzegłem
sobie prawo mianowania poza ordynatorami asystentów i laborantów,
a mogłem to uczynić jedynie dzięki poparciu prezesa Czemiakowa. Za­
rzucano mi nawet autokratyzm.
Personel mój formalnie głodował, T. Epsteinówna kiedyś zemdlała
z głodu w pracowni. Ażeby im pomóc, produkowałem szczepionkę prze-
ciwczerwonkową, dochód przeznaczyłem na dożywianie chorych i pensje
WYKŁADY I KURSY 215

dodatkowe dla asystentów, ale i to nie wystarczało; musiałem znaleźć inne


sposoby, by im pomóc. Otóż prof. Weigl ze Lwowa i Państwowy Zakład
Higieny przysłali na moje imię większą ilość szczepionki przeciwko du­
rowi plamistemu. Szczepionki te w wolnym handlu kosztowały około
tysiąca złotych. Przysłaną mi szczepionkę przekazałem Radzie Zdrowia
z tym, że szczepieni będą opłacać pewną niewielką kwotę. Utworzył się
z tego pewien niewielki fundusz do rozporządzenia Rady Zdrowia. Zuży­
liśmy go częściowo na konkurs czystości, częściowo dla ludzi pracujących
nad durem plamistym. Część moich dochodów z wykładów oddawałem na
dożywianie asystentów, wystarałem się o ulgowe kartki na obiady itp.
Zaopiekowałem się również dwoma maturzystami; jeden z nich był synem
bardzo zasłużonego lekarza, dra Małeckiego. Wystarałem się o subwencję
z Jointu na pracę naukową. Poczciwa jest ta praca naukowa, Żydzi nie
odmawiają na nią pieniędzy. Z tej subwencji ratowałem od śmierci gło­
dowej ludzi zdolnych i oddanych nauce. Takie były funkcje kierownika
pracowni w dzielnicy. Nie wierzyłem sam, by w podobnych warunkach
można było uprawiać naukę. Tematy rozdałem jak święte obrazki, by
każdy miał się do czego modlić. Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, by
święty wysłuchał. A tu stał się cud, może dlatego, że tak bardzo pragną­
łem nieszczęśliwych wydźwignąć. Praca naukowa zaczęła wydawać plon,
i to obfity. W kilku słowach pragnąłbym o tym wspomnieć.
Jeszcze przed wojną przewidywałem istnienie pewnych specjalnych
postaci grupy 0. Przez kilka lat doszukiwałem się bezowocnie podobnej
postaci. Tutaj zwrócono się do mnie o pomoc w niejasnym przypadku.
Badam — i okazuje się, że jest to dawno przeze mnie przewidywana i po­
szukiwana postać. Jestem trochę przesądny, odczułem to jako wskazówkę
losu, by się nie załamać, lecz pracować. Główny przedmiot badań stanowił
z natury rzeczy dur plamisty. W czasie Wielkiej Wojny pojawiły się wspa­
niałe prace Weila i Felixa o pewnych swoistych bakteriach w moczu
chorych. Ale do tych badań potrzebna jest wirówka, a ja jej nie posia­
dałem. Wobec tego wpadłem na następujący pomysł: dodawałem do
moczu surowice chorych w nadziei, że wywołają one zwiększoną adsorp-
cyjność poszukiwanych bakterii; następnie przesączyłem mocz, a pozosta­
łość na sączku posiewałem na specjalnym podłożu, które, jak przewidy­
wałem, winno było być optymalne dla tych zarazków. Przesłanka okazała
się słuszna i wkrótce byłem w posiadaniu większej ilości tych szczepów
niż jakakolwiek pracownia świata. Nie opisuję wielu dalszych spostrze­
żeń, które wzbogacą na pewno diagnostykę, a być może i zapobieganie.
Ale to nie wszystko: stwierdziliśmy wytwarzanie się strątów w moczu
chorych pod wpływem surowic chorych. Spostrzeżenie to daje zupełnie
216 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nowe możliwości rozpoznawania duru plamistego. Byliśmy zmuszeni


przerwać badania w najciekawszej chwili. Nie byłem nigdy zazdrosny,
ale muszę przyznać, że doznawałem uczucia zazdrości i wściekłości na
myśl, że badacze niemieccy mają możność pełnej pracy naukowej, której
ja zostałem pozbawiony. Wiedziałem, że jestem na tropie nowych odkryć
i myśl, że mogą mnie Niemcy ubiec nie dzięki rzetelnej pracy, lecz przez
gwałt, budziła we mnie złe uczucia.
0 szeregu innych spostrzeżeń nie będę pisał; jedna rzecz wydaje mi
się jednak praktycznie ważna. W dzielnicy sprzedawano jakieś pasy
mające chronić od wszy. Oparło się to o Radę Zdrowia. Wciągnąłem
do tej sprawy Germana i stwierdziliśmy, że prawdopodobnie chodziło
o pasy używane w czasie Wielkiej Wojny przez wojska austriackie. Ger­
man domyślił się na podstawie rozmów z producentem, że pasy te były im­
pregnowane rtęcią. Badaliśmy je na zawszonych uchodźcach; rzeczywi­
ście były skuteczne, ale nie byliśmy pewni, czy producent potajemnie
nie wszedł w porozumienie z badanymi przez nas osobnikami. Należało
pokierować doświadczeniem inaczej. Wobec tego wynajęliśmy ludzi god­
nych zaufania i umieszczaliśmy na nich pudełeczka z hodowlą wszy. Było
to wprost jajko Kolumba, można było liczyć wszy, które padły, określić
bliżej czas działania, zmiany we wszach itp. Metoda ta umożliwi, sądzę,
ilościowe badanie środków zabijających wesz. Jeśli się nam uda zastąpić
pasy wcierkami rtęci, będzie to jedno z ważniejszych osiągnięć w zwal­
czaniu duru plamistego i wszawicy.
W dzielnicy szaleje dur plamisty, w użyciu są szczepionki przesyłane
nam potajemnie przez świetnego uczonego, prof. Weigla, i Zakład Higieny,
oprócz tego znajdują się w wolnym handlu szczepionki bardzo kosztowne.
Międzynarodowy Czerwony Krzyż przysłał szczepionki z płuc zakażonych
zwierząt, żądając od władz niemieckich, aby zbadano je pod moim kie­
runkiem. Wspólnie z drem Szejmanem przeprowadziliśmy szczepienia i an­
kietę. Dotychczasowa statystyka zawierała niestety bardzo wiele błędów.
Opracowanie ankiety wymagało częściowo nowego podejścia statystycz­
nego, które, mam nadzieję, ułatwi ocenę szczepień w czasie epidemii.
Wspomnę, że nasza ankieta nie wykazała skuteczności szczepionek. Być
może, w warunkach masowej produkcji wartość szczepionek nie mogła
zostać dostatecznie skontrolowana, możliwe też, że w grę weszły również
zafałszowania. Wartość naszej ankiety widzę w tym, że zastosowano' wła­
ściwe metody statystyczne. Należy w każdym razie stwierdzić, że w dziel­
nicy szczepionka nie pomagała.
1 tak rozwijała się pomyślnie praca naukowa. Gdy wchodziłem do
pracowni, stwierdzałem u moich współpracowników ów tak często wi­
WYKŁADY I KURSY 217
dziany przeze mnie ufny wyraz twarzy tych, których opromienia nadzieja:
wyraz niemej prośby o dalszą pobudkę, o współpracę i uznanie. Dawałem
tym ludziom skazanym na zagładę możność najszlachetniejszego życia:
pracy z nadzieją plonu.
Czułem się ostatnio samotny w Zakładzie. Tutaj znów odnalazłem cie­
pło ludzi garnących się do mnie. Czy dlatego, że to byli Żydzi? Nie,
dlatego, że to byli pragnący. Jest to okrutna prawda, ale głównie tę­
skniący pracują naukowo. I formułuję dla siebie: wrogiem twórczości jest
zaspokojenie. Czyżby aż taką cenę należało płacić za rozdmuchanie
iskierki, którą wiele ludzi ma w sobie, ale która u większości gaśnie,
a tylko u wybranych płonie niezależnie od bodźców emocjonalnych.
Książkę tę piszę w swojej samotni. Czyżby moje cierpienia były ko­
nieczne, bym ją napisał? Czy nie ma innego atramentu niż krew serdecz­
na piszącego?
DUR PLAMISTY W DZIELNICY

D u r plamisty to nieodłączny towarzysz wojny i głodu. Po Wielkiej Wojnie


30 milionów przypadków duru plamistego w Rosji, powyżej pół miliona
w Polsce niszczy więcej ludzi niż „najznakomitszy" wódz. Decyduje nieraz
o wyniku wojen. Przenoszą go wszy, choć nie wiadomo, czy jedynie one.
Zarazek rozwija się we wszy, dostaje się do jej kału, a gdy wesz ukąsi,
zarazek wraz z jej kałem dostać się może do mikroskopijnych ranek. Dwu­
tygodniowy okres wylęgania, a później choroba, która w przeszło 20% wy­
padków kończy się śmiertelnie. Epidemia przychodzi jak lawina, w cza­
sach pokojowych kryje się w poszczególnych ogniskach endemicznych,
tam gdzie jest nędza, i tam, gdzie jest wszawica. Jedno bowiem jest zwią­
zane z drugim. Wyzbył się człowiek wszawicy nie tyle przez świadomą
walkę, ile przez zmianę warunków bytowania. Niegdyś wesz bywała
częstym gościem i na dworach królewskich, gdy przemysł jednak do­
starczył tyle koszul, że większość ludzi mogła sobie pozwolić na ko­
szulę nocną i na zmianę bielizny, i na pranie, wówczas zniknęła wsza­
wica i zniknął dur plamisty. Gdyż czystość i higiena są jedynie wykład­
nikami wyższego poziomu życia. Na nic się nie zda mówić człowiekowi,
by się mył, jeśli mu się nie da mydła, i by zmieniał bieliznę, jeśli mu
się odbierze ostatnią koszulę. Bo cóż wówczas zmieniać; ze skóry własnej
nie wyjdzie.
W Polsce dur plamisty ukrył się po wsiach, na naszych kresach. Chłop
tamtejszy, wdziawszy na zimę kożuszek, przymocowuje go drutem i nie
zdejmuje go przez sześć miesięcy. Nic też dziwnego, że jest to eldorado
dla wszy. Dzieci, nawet zakażone, często nie chorują, ale przenoszą za­
razki i wszy zakażone. Niestety nawet szkoły ludowe okazały się roz-
sadnikami zarazka. A także „banie" i kąpieliska. Polska odziedziczyła po
okupacji niemieckiej w czasie Wielkiej Wojny setki tysięcy chorych.
Zmniejszyła tę liczbę do 2—3 tysięcy rocznie. Ale z tą resztką nie mogła
sobie dać rady. My, którzy dzierżyliśmy ster walki z chorobami zakaźnymi,
domyślaliśmy się dlaczego. Zwalczaliśmy dur plamisty, jak kazano w książ­
DUR PLAMISTY W DZIELNICY 219
kach. Gdzie były przypadki tej choroby, przychodziły kolumny dezyn-
sekcyjne i odwszawiały ludność. A gdy dochodziły do ostatniej chaty,
pierwsza była już znowu zawszona. Należało przyjść z mydłem i bielizną,
zamiast polować na ostatnią wesz. Bo nie jest trudno zmniejszyć liczbą
wszy, trudno jest jedynie zniszczyć je wszystkie. I słusznie powiedział
Martini: walka z wszawicą polega na tym, by ginęło wszy więcej, niż się
rodzi. A uzyskać to można bez kolumn dezynsekcyjnych: wystarczy mieć
koszulę dzienną i nocną i jeszcze jedną jako rezerwę, by tamte móc prać.
Ale lekarzom jest bliższa walka za pomocą skomplikowanych aparatów,
przepisów policyjnych i okólników. Lenin powiedział: „albo wesz zwy­
cięży rewolucję, albo rewolucja zwycięży wesz". Tylko lekarz potrafi
ocenić, z jakim trudem zwyciężyła rewolucja.
A Niemcy zabierają warsztaty pracy, pozbawiają ostatniej koszuli, prze­
siedlają i gonią ludzi z miejsca na miejsce, nie pytając, czy z okolicy za­
każonej, czy z nie zakażonej. A jednocześnie sądzą, że uchronią od duru
plamistego. Ignorancja, czy zła wola? Prawdopodobnie chaos admini­
stracyjny. Bo jest to charakterystyczne dla dyktatur, że każdy kacyk
jest fiihrerem. Epidemia duru plamistego w obozie dla Ukraińców. Ale
kacyk obozowy wypuszcza Ukraińców, gdyż tego wymaga racja poli­
tyczna. Ale że oni rozniosą dur plamisty, o tym nikt nie myśli. Gonią
Polaków z Poznańskiego do Kongresówki, gonią Żydów z miejsca na
miejsce, proletaryzują całą ludność. Po kilku takich przesiedleniach
nawet człowiek stosunkowo zamożny jest nędzarzem. I tych zawszonych,
pozbawianych nieraz ostatniej koszuli, tak obolałych i zmęczonych, że
nawet sił nie mają, by wesz zabić, pchają do Warszawy do getta. Czyż
tych oberwańców przynajmniej dezynsekują? Nie, wypuszczają ich
tak, jak ich Bóg stworzył, ale z wszami, zarazkami i rozpaczą. I czy­
nią to pod pretekstem, że Żydzi są nosicielami zarazka. Lekarzu nie­
miecki, czy był pan kiedy na froncie? I widział pan zawszonych żoł­
nierzy? Mógłby pan z równym powodzeniem powiedzieć, że dur pla­
misty jest chorobą niemiecką, bo u nas jest on zadziwiająco związany
z okupacją. Jeżeli się wtłacza do dzielnicy 400 000 oberwańców, zabiera
im się wszystko i nie daje im się nic, wówczas się stwarza dur plamisty.
D ur p l a m i s t y w tej w o j n i e j e s t d z i e ł e m n i e m i e c k i m .
I historia mogłaby to nawet wybaczyć medycynie niemieckiej. Bo nie
można czynić medycyny odpowiedzialną za przestępstwa polityczne. Ale
nie wybaczy ona fałszu, że odpowiedzialnością za epidemię, którą sami
wywołali, obarczyli Żydów. Że do wszystkich win tego nieszczęśliwego
narodu dołączyli i tę. Ażeby z nędzy stworzyć winę, a z nieszczęścia
złośliwość, ogłosili światu, że ci rzekomi nosiciele sami chorują rzadko,
220 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

tylko znienawidzonych przez siebie „gojów" zakażają. Nieszlachetne


jest szkalować skazanych na śmierć. Trudno było wyobrazić sobie, by
lekarze i uczeni mogli kłaść swoje nazwisko pod taki werdykt. Ich le­
karze to uczynili. Czytam: Odprawa lekarzy niemieckich na zamku kra­
kowskim, dnia 11. VII. 43 r. Gubernator na zamku krakowskim przyjmuje
przedstawicieli lekarzy. I mówi im, że wymordowanie trzech milionów
Żydów było niezbędne dla celów zdrowotnych. A przedstawiciel lekarzy
kłania się nisko panu gubernatorowi, dziękuje mu, że Nebenabteilung
zamienił na Hauptabteilung, i obiecuje dalszą lojalną pracę w myśl dy­
rektyw pana Gubernatora. Owym lekarzem był dr Teitge, nosił nawet
tytuł profesora.
Goebbels, mówiąc o nalotach angielskich, pisał, że gdy słyszy wyraz
dżentelmen, to pluje. Cóż my mamy robić panie doktorze?
Przejdźmy obecnie do zwalczania.
Gdy w ustroju pojawi się rak, wycina się nawet zdrowe miejsce, moż­
liwie daleko od ogniska, ażeby każda zawleczona komórka rakowa zo­
stała również usunięta. Jeżeli w milionowym mieście, w którym nie ma
przypadków duru plamistego, pojawi się kilka przypadków w jakimś
domu, wówczas uzasadnione jest dążenie, ażeby to jedno ognisko od­
izolować możliwie gruntownie. Wówczas można i dom zamknąć, i mie­
szkańców izolować na pewien przeciąg czasu. Rozumną rzeczą jest izo­
lować pojedyncze przypadki. Gdy jednak tych przypadków jest dużo,
zmienia się sposób postępowania i wówczas przepisy sanitamo-poli-
cyjne ustępują miejsca szeroko zakrojonym zabiegom medycyny zapo­
biegawczej. Niesposób tutaj pisać o tym wyczerpująco. Niemiecki kie­
rownik służby zdrowia wiedział, jak się zwalcza poszczególne przypadki
takich chorób, jak dur plamisty lub cholera, ale pojęcia nie miał, jak
zwalczać epidemię, która przychodzi jak lawina, lub endemię, co tli jak
niewygasły ogień. Opowiem, jakie wydał zarządzenia i jak one wyglą­
dały w zetknięciu z rzeczywistością.
Gdy pojawił się przypadek duru plamistego, zamykano dom i dwa
sąsiednie na przeciąg trzech tygodni. Domowników zakażonego miesz­
kania umieszczano na dwa tygodnie w kwarantannie. Do domu posyłano
kolumnę dezynsekcyjną, która „odwszawiała" rzeczy wszystkich miesz­
kańców. Samych mieszkańców domu przymusowo miano kąpać i dezyn-
sekować. Prawda, jakie to logiczne? Pan Schrempf bardzo pilnował wy­
konania, groził rewolwerem, karą śmierci i obozem. A w istocie wy­
glądało to tak.
Nie można zamknąć ludzi w domu, bo zginą z głodu. Nie wystarczy
wypuścić kucharkę, by coś zakupiła, trzeba na jedzenie zarobić. Wobec
DUR PLAMISTY W DZIELNICY 221

tego ustala sią taksę za wypuszczanie i policja wypuszcza każdego, jak


za biletem teatralnym.
Wykąpać wszystkich mieszkańców danego domu? Tych domów były
setki, a kandydatów do kąpieli dziesiątki tysięcy. A wszystkie kąpieliska
dzielnicy mogły dziennie przepuścić najwyżej 2—3000. Więc ludzie stoją
godzinami w ogonku, zawszeni i niezawszeni. Skutek? Personel kąpielisk
choruje w 100%, a człowiek czysty i niezawszony zakaża się z nie­
ubłaganą koniecznością. Szczęśliwie interweniuje przekupstwo i prze­
ciwdziała głupocie zarządzeń pana doktora Schrempfa. Za pewną cenę
kąpieliska wydają zaświadczenia dokonanej kąpieli i dezynsekcji. Do­
chodem dzielą się wszyscy. I dezynsektorzy, i lekarze, i policja. Podział,
jak zwykle, według wyższości rasy.
Dezynsekcja rzeczy? Nie można dezynsekować w każdym mieszkaniu.
Wobec tego znosi się rzeczy do poszczególnych komór. Naturalnie wy­
biera się mieszkania najbardziej zawszone. I do tych mieszkań sprowa­
dza się rzeczy i z mieszkań czystych. Że przy nieumiejętnej dezynsekcji
ta resztka bielizny i ubrań niszczeje — czyż to obchodzi któregoś z pa­
nów doktorów. Ale obchodzi bardzo właściciela. I tak oto powstaje nowe
źródło zarobku dla panów dezynsektorów i lekarzy: ażeby n ie dezynse­
kować. A że wykupić się mogą tylko zamożniejsi, więc dąży się do za­
straszenia i dezynsekcji tych zamożniejszych. A że jakiś nędzarz nie zo­
stanie odwszawiony, to już nie wpływa na — kalkulację cen.
Tak wygląda w rzeczywistości wykonanie dezynsekcji, o którym spra­
wozdania oficjalne idą do władz, że wykąpano tyle a tyle osób, że doko­
nano tylu a tylu dezynsekcji itp.
Z samego rana do takiego domu przybywa służba porządkowa i zamyka
dom. Komitet domowy, uprzednio nieoficjalnie powiadomiony, już przy­
gotował śniadanko: jest i wódka i kiełbasa. Przybywają panowie lekarze
polscy i żydowscy, i dezynsektorzy żydowscy, i nadzór niemiecki, któ­
rego obecność bardzo podraża proceder. Ale z drugiej strony Niemców
się więcej boją, bo biją, tak że komitet domowy mniej się targuje. Czego
się nie robi dla interesu. Przewodniczący komitetu domowego dyskretnie
wręcza odpowiednią sumę, śniadanko przebiega harmonijnie, zapomina
się o konfliktach rasowych. Pro forma robi się jednak dezynsekcję
w kilku komorach, do których się znosi niektóre rzeczy. Bo przecież
trzeba, by się stało zadość przepisom. Otóż muszę tu zdradzić tajemnicę:
zainteresowałem się tą dezynsekcją. Zaangażowałem Germana, który nie
dał się przekupić. Kładliśmy probówki z wszami do tłumoków umie­
szczanych w komorach. Jeżeli wszy zdychały, to chyba ze śmiechu. B o
s t w i e r d z a l i ś m y , ż e ż y ł y w t ł u m o k a c h w s z y s t k i e . Pa­
222 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nowie dezynsektorzy, ci fachowcy przysłani z Berlina i ci żydowscy wy­


szkoleni na dwutygodniowych kursach, nie zwrócili uwagi na ten drobny
szczegół, że siarka nie przenika do mocno związanego tłumoka. Ale
niestety przenika wesz, gdyż ona wchodzi czynnie w te zakamarki. I dla­
tego słuszne było twierdzenie ludności, że dezynsekcja rozprowadza
wszy. I dlatego twierdzę:
Przymusow a kąpiel wszystkich mieszkańców d a n e ­
go d o mu z a m i e n i a ł a z a k a ż e n i a m i e s z k a n i o w e na z a ­
k a ż e n i a c a ł y c h bloków. P r z y m u s o w a zaś d e z y n s e k c j a
z a m i e n i a ł a z a k a ż e n i a m i e s z k a n i o w e n a d o m o w e . I gdyby
nie to żydowskie przekupstwo, byłoby jeszcze gorzej.
Tak wyglądały zarządzenia dra Schrempfa.
A teraz przejdźmy do kwarantanny i do szpitala. Bywałem w tej kwa­
rantannie. Mogła się przyśnić. Ludzie na narach albo na podłodze, for­
malnie głodują. Ubikacje nie do- użyaia, więc załatwiają się na podłodze.
Zawszeni jak należy. Bo któż może te masy odwszawić? A taka kwaran­
tanna — to ruina ekonomiczna rodziny, ostateczny cios.
A szpitale? Rozkaz, by wszystkich chorych bezwzględnie posyłać do
szpitala, tak jak w Berlinie, lub Hamburgu, ażeby izolować źródło zarazy.
Ale, że ten szpital był trzykrotnie wyrzucany, że stracił wszystką bie­
liznę, że nie ma aparatu dezynfekcyjnego, że nie ma łóżek, tego sobie
kierownik służby zdrowia nie może wyobrazić. Szpitalem nazywamy
przecież skupienie pewnej liczby łóżek z pościelą i bielizną. Więc leżą
ludzie pokotem po dwie i trzy osoby w łóżku, czerwonka i dur plamisty
razem, głodni, o ile rodzina nic nie przyniesie, bez dostatecznego dozoru
pielęgniarskiego. Nieraz trupy leżą jeszcze godzinami z żywymi. I słyszę,
jak pyta lekarz kolegi: „Czy oddałby pan swoich rodziców do takiego
szpitala?" A przecież pod karą śmierci należy każdy przypadek meldo­
wać. Więc wytwarza się nowy proceder: są lekarze, którzy n i e mel­
dują. Ale ryzyko musi być odpowiednio opłacone. I dobrych lekarzy nie
można nieraz wzywać, gdyż oni niestety meldują.
Więc cóż robić, gdy w domu ktoś umiera na dur plamisty? Przecież to
grozi klęską wszystkim mieszkańcom. Są dwa sposoby zaradzenia złu: albo
nieboszczyka w nocy wystawić na ulicę, albo go sprzedać, to znaczy za
odpowiednią opłatą umieścić w domu ubogich, którzy za kilkaset lub'kilka
tysięcy złotych zgadzają się stać w ogonku lub iść do kwarantanny.
Tak wyglądało zwalczanie epidemii w dzielnicy. Środki dezynsekcyjne,
które częściowo rozkradano, kosztowały 5000 złotych d z i e n n i e , kwoty
uiszczane za wykupienie się od rozmaitych zabiegów obliczam przeciętnie
na 15 000. Te tragikomiczne nonsensy kosztowały okoto 20 tysięcy zło­
DUR PLAMISTY W DZIELNICY 223
tych dziennie! Za te pieniądze można było kupić i bieliznę i niejednego
nakarmić. Ale byłby to sabotaż zarządzeń władz okupacyjnych. Poza tym
powstała już zorganizowana korporacja hien niemiecko-polsko-żydow-
skich, zainteresowanych w utrzymaniu status quo. A ludność jęczała i bała
się tej dezynsekcji więcej niż samej epidemii. Gdyż choroba dawała
80°/o szans przeżycia, a desynsekcja mogła zniszczyć cały dobytek.
Taka była sytuacja, gdy przybyłem do dzielnicy. Strach przed zarazą,
a jeszcze większy strach przed jej zwalczaniem. Kierownikiem niemiec­
kiej służby zdrowia był wówczas już nie dr Schrempf, lecz dr Hagen.
Miał chaos w głowie, ale może dlatego można go było przekonać. Gdyż
tzw. dzielni ludzie przede wszystkim powtarzają to, czego się nauczyli.
Dr Milej ewski, dr Bielenki i ja wystosowujemy zatem pismo i tłumaczymy,
że szpital nie może pomieścić wszystkich chorych, a ponieważ warunki
szpitalne są okropne, więc lepiej pozostawiać chorych w domu, o ile mają
znośne warunki. A opiniować, czy te warunki są znośne, będzie delego­
wany przez pana doktora komisarz na dzielnicę. I ta ocena będzie płatna.
A kwarantanna nie jest tak potrzebna jak szpital, lepiej ją zamienić na
szpital. I że nie trzeba kąpać i dezynsekować ludzi, którzy wszy nie
mają, itp., itp. I wszystkie te sprawy same przez się zrozumiałe dla czło­
wieka, który miał oczy otwarte, formułujemy możliwie fachowo i dr Mi-
lejewski zanosi je drowi Hagenowi. Niech ono będzie dowodem, że ci
wzgardzeni mieli trochę więcej zdrowego rozumu niż ci gardzący nimi
przedstawiciele nauki niemieckiej.
Hagen się zgadza, ale i ta sprawa ma perypetie. Prosimy, by pozo­
stawić dezynsekcję Żydom. Nie dlatego, iż by byli mniej przekupni,
ale, że ludność mniej ich się boi. Łatwiej zwalczymy przekupstwo ży­
dowskie, niż aryjskie. Dr Hagen zgadza się i obiecuje wycofać kolumny
polskie. Tego samego dnia przybywa do Wydziału Zdrowia lekarz z Wy­
działu Zdrowia w Warszawie, udający w potrzebie volksdeutscha, i ko­
munikuje głośno, że nie ma najmniejszego zamiaru rezygnować... z tego
źródła zarobku. I rzeczywiście — telefon z pałacu Brühla, że kolumny
„aryjskie" mają jeszcze przez pewien czas zostać. Pan Hagen na tej nę­
dzy sam nie zarabiał. Ale rządzili za niego inni.
Epidemia szaleje. Jest publiczną tajemnicą, że przypadków jest znacz­
nie więcej aniżeli meldunków. Zwołuje nas na konferencję prezes Czer­
niaków i sugeruje wyłonienie grona, które by stale pracowało nad spo­
sobami zwalczania zarazy. Jak zwykle na konferencjach, każdy wypo­
wiada swoje zdanie, rozchodzimy się nie powziąwszy konkretnych de-
ęyzji. Ale wrzód wreszcie pękł. Dr Hagen należał do typu ludzi określa­
nych przez Francuzów mianem „mouton enragé". Nabrał pewnej ener­
224 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

gii, wziął swoich żandarmów, zamknął ulicę Krochmalną i zrewidował


wszystkie mieszkania. I wykrył masę niemeldowanych przypadków,
ukrywanych w szafach, w ubikacjach, na strychach. W tych domach pro-
letariackich było powyżej 14 000 ludzi, na ogół biedoty. Kazał ich
wszystkich wykąpać i przedezynsekować. Zapomniał tylko o tym, że
nie ma dość natrysków. A gdy zdezynfekował mieszkanie, nie pomyślał
0 tym, gdzie pomieści mieszkańców. I leżała ta biedota na ziemi; do tych,
co chcieli uciec, strzelano, a gdy następnego dnia pan doktór przyszedł
obejrzeć wyniki swojej energii, zastał na podwórzach po kilkanaście tru­
pów ludzi starych, chorych, którzy zwyczajnie nie znieśli takiej chłodnej
nocy pod gołym niebem na zimnych kamieniach. Ale pan doktór uczynił
to, co się na ogół czyni w świecie w podobnej sytuacji: wyrzucił kie­
rownika służby zdrowia. Była nim kobieta, pani dr Syrkin-Binsteinowa.
Przekonałem się później, gdy organizowała higienę szkolną, że była to
dzielna kobieta, ale na kierownika służby zdrowia i to w tych warun­
kach nie nadawała się. Kierownikiem mógł być albo człowiek, którego
się boją, albo ktoś, kto posiada dar porywania ludzi. A jej się nie bano
1 na ogół nie lubiano. Ale bezpośredni motyw usunięcia jej był nie­
słuszny, gdyż zarządzenia pana dra Hagena dotyczące ul. Krochmalnej
były nonsensem. Poza tym pan dr Hagein wyznaczył majora dra Ganca
komisarzem epidemicznym, co miało sens, gdyż był to człowiek ener­
giczny i uczciwy.
Prezes Czerniaków zwołuje nas ponownie i mówi, że nie możemy do­
puścić, by tak się wszystko działo ponad naszymi głowami. Że jeśli
nie potrafimy zwalczyć epidemii, to nas wysiedlą. I żąda utworzenia
Rady Zdrowia. Prosi mię, ażebym na piśmie sformułował, jakie są przy­
czyny epidemii i jakie są możliwe środki zaradcze.
Czuję, że zbliża się dla mnie chwila przełomowa. Przyczyną epidemii
są przesuwania ludności z dzielnic zakażonych do getta bez uprzedniej
dezynsekcji, natomiast po uprzednim doszczętnym obrabowaniu. Ktoś
musi to powiedzieć otwarcie. Wobec historii nie można ukrywać tego
faktu i stale połykać komplementy, że Żydzi szerzą dur plamisty. Uprze­
dzałem ich przecież już raz w memoriale przedstawionym przez Joint.
A środki zaradcze? Mogło by to być tylko przebudowanie całej struktury
społecznej i sanitarnej. Sanitarnej: gdyż należy unikać zbyt wielkich
skupień w kąpieliskach centralnych, należy unikać skupień w ogonkach
itd. Społecznych: należy pozwolić ludności zarobić, ażeby mogła pozwo­
lić sobie na nabycie koszuli albo przynajmniej na jej wypranie.
Gdy w perspektywie dalszych dziejów myślę o tym memoriale, to wi­
dzę, że był on naiwny. Bo nie było węgla nawet na utrzymanie tych
DUR PLAMISTY W DZIELNICY 225

niewielu kąpielisk, a cóż dopiero dla proponowanych przeze mnie kąpie­


lisk domowych. I że władzom politycznym nie zależało na utrąceniu
epidemii, a tylko na jej umiejscowieniu. Niech Żydzi wymrą, byleby ich
choroba nie zakaziła niemieckiego żołnierza. Ale wówczas słyszałem
tylko głos swego sumienia, przewidując, że będę musiał kiedyś zdać
sprawą przed historią, czy nie zawahałem się mówić prawdy, nawet,
gdyby to miało być okupione osobistą ofiarą. I wobec tego napisałem
memoriał o przyczynach epidemii.
Memoriał odczytują wobec kilkunastu osób, dra Milejkowskiego, dy­
rektorów szpitali itp. Dr Milejkowski uważa, że jest napisany zbyt
śmiało, że nie wolno drażnić okupanta. Powiadam, że trzeba dokład­
nie oznaczyć role. Jeżeli takie postępowanie jest niewskazane, to moja
współpraca jest zbyteczna. Gdyż ja nie mam zamiaru grać roli posłu­
sznego urządniczyny. Natomiast proponują, że memoriał podpiszą sam,
jako profesor uniwersytetu i członek polskiej Naczelnej Rady Zdrowia,
który przez lata całe referował na posiedzeniach Rady sytuacją epide­
miczną kraju. Wówczas wstaje dr Wyszewiański i popiera mię oświad­
czając, że ten memoriał uratuje honor dzielnicy i sanitariatu. I inni
obecni mię popierają. Udaję się zatem do prezesa Czemiakowa. Memo­
riał zostaje wysłany z moim podpisem i całkowicie na moją odpowie­
dzialność. Wracam do domu i liczę się z tym, że zostaną aresztowany.
Nocować w domu? Mogą zabrać żoną zamiast mnie.
Wraca prezes Czerniaków, memoriał został przyjęty. Ma się odbyć kon­
ferencja z panem komisarzem Auerswaldem o przyczynach epidemii
i środkach zwalczania. Pan komisarz nie ujął tego jako krytyki władz.
Może nie doczytał do końca mego memoriału. A może mu nawet odpo­
wiadało, że nie on jest winien, lecz ci, co te tłumy wpuszczają do getta.
Prezes Czerniaków proponuje mi, ażebym został przewodniczącym
Rady Zdrowia. „Jakie będą uprawnienia Rady, panie prezesie, gdyż nie
mam czasu na to, by dawać rady, których nikt nie słucha". Odpowiada:
„Uprawnienia będą takie, jakie sobie weźmiecie." I pyta: „Czy potrafi
pan zwalczyć epidemią?" Odpowiadam: „Panie prezesie, epidemia jak
wulkan. Trudno lawą uchwycić gołymi rękoma i skierować jej łoży­
sko tam, gdzie chcemy. Nie obiecują w tych warunkach społecznych
i politycznych, że zarazą zwalczę. Ale jeśli uda mi się zwalczyć dezyn­
fekcję, będziecie mieli dość motywów, by być wdzięcznym i Radzie Zdro­
wia." I obiecują dać odpowiedź na propozycję dotyczącą mojej osoby
w najbliższym czasie.
Naradzam się ze znajomymi. Dowiadują się, że ostatnio udawały się
do prezesa całe delegacje, by mię powołał na przewodniczącego Rady
226 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Zdrowia, że panika ogarnęła ludność, która wierzy, że ja ją zbawię. Cóż,


Żydzi przyzwyczajeni byli szukać rady profesorów, gdy chorowali. Po­
dobno w delegacji przyszedł radny Eckerman, przedstawiciel ortodoksów
żydowskich, by zakomunikować, że obojętne jest to, iż nie jestem Żydem.
„Jak się jest chorym, idzie się do profesora i nie pyta o wyznanie". Idę
do żony, pytam o radę. I żona mi odradza. Jest przede wszystkim ko­
chającą kobietą. Mówi: „walka z epidemią — to wielkie przekupstwo.
Zmieszają i ciebie z biotem, powiedzą, żeś zarabiał na cudzym nieszczę­
ściu. Nacjonaliści żydowscy powiedzą, że pchasz się do nich. A nacjo­
naliści polscy powiedzą, żeś widocznie czuł się Żydem, skoro tak daleko
szła twoja współpraca. Będziesz w końcu sam, a to, co jest w tobie
istotne i najważniejsze, twoja praca naukowa, może ucierpieć. Oszczę­
dzaj się dla niej i dla nas." I mówię żonie: „Przez dziwny przypadek
skupiły się na mnie nadzieje dziesiątków tysięcy ludzi. Gdy się dowiedzą,
że zastanawiam się, jak zwalczyć zarazę, może zasną dzisiaj spokojniej.
Może złagodzi to ich paniczne uczucie strachu, że zmora wciska się do
ich mieszkania, że nad ich bliskimi pochyla się śmierć. Poza tym obcho­
dzą się z tymi nieszczęśliwymi jak z pariasami, gdyż widzą tłum bez­
imiennych nędzarzy. A nuż choć odrobinę poprawi się stosunek do nich,
jeśli zaczną między nimi widzieć również ludzi, z którymi się i oni nieg­
dyś liczyli, a i obecnie liczy się zagranica. A wreszcie, może jednak uda
się coś zrobić. A że będą mię szkalować — to trudno. Powiem ci coś,
ale nie posądzaj mię o zarozumiałość: ważny jest dla mnie tylko głos mo­
jego sumienia. Zależy mi tylko na zdaniu twoim i naszego dziecka.
Twoim, gdyż znasz tajniki mojej duszy, dziecka, gdyż chcę żyć w jego
pamięci".
Następnego dnia zakomunikowałem prezesowi, że w zasadzie przyj­
muję kierownictwo Rady Zdrowia, o ile statut będzie gwarantował, że
jej postanowienia będą obowiązywały po zatwierdzeniu przez prezesa
wszystkie czynniki Rady Gminy.
Żona miała rację, choć inaczej, niż przewidywała. Bo gdy zakomuniko­
wałem o mojej decyzji, pewna znajoma powiedziała mi, że będzie to uwa­
żane za współpracę z ... Niemcami. Tym, co tak myśleli lub myślą, od­
powiadam: „Istnieją dwie kategorie ludzi podłych. Ci, co szantażują i ci,
co rzucają potwarze. Pierwsi mają przynajmniej korzyść z tego. Dru­
dzy — czynią to z amatorstwa lub z wewnętrznego brudu. Nie zależy
mi na ich zdaniu".
Przechodzę obecnie do organizacji Rady Zdrowia i do tego, co mogłem
stwierdzić, chodząc po tej dzielnicy i wsłuchując się w jej niesłyszane
przez wielu jęki.
R A D A Z D R O W I A

R ad a Zdrowia w myśl pierwotnych zamierzeń miała prawo stawiania


wniosków personalnych. Słyszałem dużo dobrego o pułkowniku służby
czynnej wojsk polskich, lekarzu drze Mieczysławie Konie, znajdującym
się w tej dzielnicy. Zapraszam go do siebie, najpierw prywatnie: piękna,
ostro zarysowana twarz, wysoka, szczupła postać, postawa żołnierska.
Skupiony, mocny wyraz twarzy. Słyszałem, że w czasie oblężenia War­
szawy zachował się bardzo dzielnie. Był jednym z szefów czy inspekto­
rów sanitarnych i obchodził najniebezpieczniejsze miejsca. W ogniu
walki dowiedział się, że bomba zabiła mu żonę i córkę. Nie przerwał swej
pracy. Był jeszcze drugi kandydat — przed wojną kierownik jednego
z miejskich ośrodków zdrowia, dr Jerzy Landau. Jego kwalifikacje fa­
chowe były bardzo dobre, ale nie chciał go dr Milejkowski i musiałem
przyznać, że wobec okupanta wyższy wojskowy był bardziej wskazany.
I poza tym z całej postawy żołnierskiej pułkownika Kona było widać,
że potrafi narzucić swoją wolę. A w dzielnicy konieczny był ktoś, kto
umie rozkazywać. Przypominam sobie rozmowę przy zaangażowaniu go
na stanowisko kierownika Wydziału Zdrowia. Na pytanie dra Milejkow-
skiego, czy zgadza się przyjąć to stanowisko, odpowiedział: „Tak, ale do
chwili, kiedy powoła mię wojsko polskie". Podobała mi się ta odpowiedź.
Opieka nad zdrowiem ludności była uprzednio rozstrzelona: częściowo
sprawowała ją gmina, częściowo towarzystwa społeczno-filantropijne
J. H. K. (Jewish Help Committee).
Starcia kompetencyjne były na porządku dziennym. Najprościej było
dokooptować przedstawicieli tego towarzystwa do Rady Zdrowia. Byli to
dr Szymon Wyszewiański, prawnik i ekonomista, oraz dr Chaim, lekarz-
kardiolog. Obaj byli pełni inicjatywy i dobrej woli, dr Wyszewiański
miał rutynę organizacyjną. Wieleśmy wspólnie przemyśleli. Poza tym
członkami Rady byli dyrektorowie obu szpitali: dr Józef Stein i dr Helle-
rowa. Dr Stein był typem uczonego. Był to doskonały anatom patolog.
Przed wojną przyciągnąłem go do prac nad rakiem i uzyskałem dla niego
228 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

stypendium z fundacji Potockiego. Zajmował wówczas niewielkie stano­


wisko w Wydziale Zdrowia w Warszawie, a tutaj musiał rządzić kilku
zjednoczonymi szpitalami liczącymi prawie 2000 łóżek. Z trudem dawał
sobie radę, był to człowiek zbyt łagodny i miękki. Jego odczytów nie
powstydziłby się żaden uniwersytet. I miał już za sobą piękny dorobek
naukowy. Dr Hellerowa zreorganizowała przed wojną szpital dla dzieci.
Była doskonałym, myślącym lekarzem i uosobieniem energii. Z głębo­
kiego jej altu i sposobu mówienia wyczuwało się wewnętrzną emocję.
Dr Stein był chrześcijaninem i czuł się Polakiem, dr Hellerowa zaś —
Żydówką. Po pewnym czasie mianowaliśmy członkami Rady kurato­
rów szpitali: mecenasa Wacława Brokmana i Michała Friedberga, ludzi
zacnych i mądrych. Poza tym członkiem Rady był dr Bielenki, kierow­
nicy Wydziału Zdrowia i Wydziału Szpitalnictwa: płk. Kon i dr Wortman
oraz komisarz epidemiczny, mjr dr Ganc. W ten sposób kierownictwo
Służby Zdrowia było w rękach 2 wyższych wojskowych w służbie
czynnej.
Dr Milejkowski z urzędu był członkiem Rady, jako szef sanitarny. Przy
powstaniu dzielnicy nacjonalizm żydowski nie dopuszczał Polaków po­
chodzenia żydowskiego do żadnych stanowisk. Niech skład Wydziału
i Rady Zdrowia będzie dowodem, że okres ten szybko minął. I na innych
placówkach spotykało się Żydów-chrześcijan. Sekretarzem generalnym
gminy był inż. Król, członek P. P. S., który wiele lat spędził na wygnaniu
na Syberii za pracę niepodległościową.
Obradowaliśmy początkowo dwa razy, później raz tygodniowo. Trudne
było stworzenie statutu, dr Milejkowski obawiał się, że dążę do władzy,
ale w końcu komisja znalazła kompromis. Przede wszystkim przedstawi­
cielstwo wobec władz okupacyjnych leżało całkowicie w rękach dra Mi-
lejkowskiego. Zależało na tym i jemu i mnie: jemu dlatego, że właśnie
pragnął reprezentować swój naród wobec okupantów, mnie, przeciwnie,
gdyż nie chciałem mieć z nimi do czynienia. Zresztą losy tego statutu
były dość ciekawe: zatwierdzenie międzywydziałowe w gminie było wię­
cej biurokratyczne, niż dawniej międzyministerialne. A gdy wreszcie
wszystko ułożono, pogodzono itd., rozpoczęły się masowe mordy i sprawa
stała się bezprzedmiotowa. Ja jednak nie czekałem na zatwierdzenie,
lecz natychmiast wzięliśmy się do pracy.
Pierwszą naszą troską był dur plamisty. Tutaj staraliśmy się nauczyć
ludzi czystości, pomóc im zwalczać wszawicę. Kolumny dezynsekcyjne
zamieniliśmy częściowo na gospodarcze. Opracowaliśmy sprawy tak
istotne, jak zapotrzebowanie na łóżka szpitalne, na bieliznę. Zajęliśmy się
sprawą szczepień. Zmieniliśmy wszystkie uciążliwe i nierealne zarzą­
RADA ZDROWIA 229

dzenia, zaprowadziliśmy kontrolę administracyjną i fachową dezynfekcji,


zaprosiliśmy jako rzeczoznawcę inżynieryjno-sanitarnego inż. Szniolisa
z Państwowego Zakładu Higieny i stworzyliśmy referat inżynieryjno-
sanitarny. Opracowaliśmy projekt walki z gruźlicą, z chorobami wenery­
cznymi. Zajęliśmy się higieną szkolną, obozową, oczyszczaniem ze śmieci
miasta, walką ze świerzbem, który się straszliwie szerzył. Gdy te sprawy
zostały przepracowane, przystąpiliśmy do badania pokojowych zagadnień
sanitarnych. Dokooptowałem sprawozdawców w sprawie kontroli środ­
ków spożywczych, odżywiania ludności. Zamiast ostrych chorób zakaź­
nych wysunęło się zagadnienie jeszcze tragiczniejsze — zagadnienie
głodu. Zaczęły się mnożyć schorzenia nieznane lekarzom, jak głodowe
rozmiękczenie kości, spowodowane niedostatecznym dowozem pewnych
witamin, rozpoznane w dzielnicy i opisane przez dra Jelenkiewicza. W re­
szcie na wniosek płk. Kona, pozyskawszy współpracę wybitnych budow­
niczych i artystów, przygotowaliśmy wystawę duru plamistego, która,
gdyby została otwarta, byłaby dowodem polotu i pomysłowości. W przed­
dzień otwarcia rozpoczęły się morderstwa w dzielnicy. Nie chcę o tym
wszystkim pisać. Gdyby ci ludzie pozostali przy życiu i dzielnica nie zo­
stała obrócona w perzynę, obrady i projekty Rady Zdrowia, podobnie
jak i innych stworzonych rad w terenie, byłyby dowodem hartu i pręż­
ności. I cytowaliby je ludzie z dumą gwoli pouczenia przyszłych pokoleń.
Ale w świetle późniejszych faktów wydają mi się złym żartem historii.
Czyż nie jest obojętne, jak zamordowani zamierzali zwalczać gruźlicę
lub choroby weneryczne? Ale może znajdą się tacy, którzy ze wzrusze­
niem śledzić będą, jak skazani na śmierć próbowali żyć godnie i układać
normy życia. Na moim odcinku reprezentują te usiłowania obrady Rady
Zdrowia i dlatego pragnąłem je ogłosić. Nie zatwierdziła ich Rada w tej
formie, być może dlatego, że mówiłem również o rzeczach, które stwo­
rzyłem poza Radą Zdrowia, a może dlatego, że zbyt mało uwypukliłem
rolę innych członków, szczególnie dra Milejkowskiego. Chętnie oddaję
cześć pamięci tego człowieka. Robił co mógł wobec okupantów i był
człowiekiem rozumnym. Ale nie chciałem zmieniać mego sprawozdania,
niech ono oddaje nie tylko wysiłek zbiorowy, ale i moje wysiłki osobiste.
Rada Zdrowia składała się zatem z elity i po pewnym czasie była do­
kładnie zaznajomiona z zagadnieniami sanitarnymi dzielnicy, i to nie
tylko z patologią chorób zakaźnych, ale ze sprawą głodu, kontroli środ­
ków spożywczych, nowych chorób w dzielnicy itp. Spełniałaby nawet
rolę donioślejszą niż Naczelna Rada Zdrowia w Polsce, gdyż była ciałem
nie tylko doradczym, lecz mogła narzucać swą wolę i kontrolować. Sądzę
nawet, że podobny statut, nadający Naczelnej Radzie Zdrowia kompeten­
230 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

cje sejmowej komisji zdrowia, byłby wskazany. A jednak uciążliwe były


obrady, nosiły piętno wszystkich komisji: za dużo mówiono. Stwierdzenie,
że się ktoś zgadza ze zdaniem przedmówcy wymagało co najmniej 5 minut
i każdy z uczestników uważał za niezbędne wypowiadać się co do każ­
dego punktu. Często przed wojną bywałem przewodniczącym i na ogół
byłem przyzwyczajony do kierowania dyskusją i do zaufania zebranych.
Tutaj mi często ręce opadały i nie zawsze rozumiałem motywy opozycji.
Gdy zaś miałem do wyboru pomiędzy głosem swego sumienia i decyzją
Rady, t o __ przekraczałem swoje kompetencje. Bardzo wówczas na mnie
urągano i sądzę, że gdyby Rada istniała dłużej, jedni członkowie uwa­
żaliby mnie za despotę, drudzy za niedołęgę. Opinię niedołęgi zyskał­
bym przede wszystkim dlatego, że nie mieszałem się do spraw perso­
nalnych, widząc, że sobie płk. Kon doskonale z tym daje radę. A dla
moich zamierzeń było mi całkowicie obojętne, czyj krewny otrzyma po­
sadę. Na ogół jednak dobrze wspominam tę Radę. I sądzę, że jej funk­
cjonowanie przydało się dzielnicy, mimo że nie przeceniam jej roli, jak
i roli wszystkich tego rodzaju instytucji.
Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności epidemia duru plamistego za­
częła opadać od czasu powstania Rady. Nasze usiłowania zmuszały do
tego, by poszczególne ogniska mieszkaniowe lub domowe wygasały
spontanicznie. Nie szerzyliśmy epidemii przez niewłaściwe zarządzenia.
Nie sądzę jednak, by tylko ten czynnik wpłynął na poprawę. Ale opinia
publiczna przypisywała to nowemu kierownictwu i nowemu duchowi
służby zdrowia.
A teraz muszę przejść do sprawy, która niejednemu czytelnikowi wyda
się zbyteczna, a jednak jest niezbędna dla zrozumienia ostatnich chwil
ginącego narodu. Nie mogę bowiem charakteryzować życia, nie charakte­
ryzując śmierci. Jak funkcjonowały środki zniszczenia Żydów drogą sto­
sunkowo pokojową? Wielu z nich umierało i na co? Zagadnienie to jest
ciekawe nie tylko z punktu widzenia historii, ale i z punktu widzenia
epidemiologii. Po wielkiej wojnie powstał w Anglii i Ameryce kierunek
zwany epidemiologią doświadczalną. Zamykano w kilku klatkach popu­
lacje zwierzęce i badano wpływ różnych czynników na przebieg epidemii:
wpływ głodu, zagęszczenia, doprowadzania nowych osobników zakażo­
nych lub niezakażonych itp. Takie populacje zwierzęce były zakażane
sztucznie, najczęściej zarazkami duru brzusznego lub durów rzekomych.
Europa środkowa nie mogła sobie na te doświadczenia pozwolić, gdyż
były one zbyt kosztowne. Pod tym względem wojna oznaczała postęp:
Żydzi okazali się materiałem doświadczalnym znacznie tańszym niż my­
szy i króliki w Ameryce. Ot, wzięto prawie pół miliona ludzi, wciśnięto
RADA ZDROWIA 231

do klatek, stworzono wszelkie warunki, by zarazki mogły się dostać do


nich i pozwolono, by się to wszystko smażyło we własnym sosie. Z wy­
jątkiem bowiem groteskowych zarządzeń, pomocy żadnej nie dawano.
Gdy pan Kudike otrzymał 50 milionów złotych na zwalczanie epidemii
w Polsce, przysłał jako jedyny dar dla tego największego skupiska ludzi
i zarazy na świecie — dezynfektor za 8000 zł. Poza tym wystarczała
okupantom wiara w ukryte skarby żydowskie. A co najważniejsze, po­
budką była świadoma chęć niszczenia. Dowody? Kierownik sanatorium
gruźliczego dla Żydów w Otwocku udaje się do dra Lamprechta, kie­
rownika lekarskiego dystryktu, o przydział środków spożywczych dla
szpitala gruźliczego. Pan Lamprecht rozmawia z nim łaskawie, prosi na­
wet, ażeby usiadł (dr Levy praktykował w Niemczech), telefonuje do
intendentury i zdumiony dr Levy słyszy rozmowę następującą: Lamp­
recht pyta: ,,Czy chcemy właściwie Żydów zniszczyć, czy chcemy, by
żyli?" Na tak postawione pytanie nie mógł dostać innej odpowiedzi, jak
tylko odmowną. Dr Levy przydziału dla swych chorych nie otrzymał. Gdy
mi to dr Levy opowiadał, przypomniałem sobie list otwarty prof. Sauer-
brucha o sumieniu niemieckich lekarzy. Przypuszczalnie traktują je obec­
nie jako wymysł żydowski.
Przejdźmy więc do odpowiedzi na pytanie, na co ginęli Żydzi, którzy
dostąpili tego zaszczytu, by być w XX stuleciu zwierzętami dowiadczal-
nymi Zjednoczonej Europy.
Otóż przeciętnie liczba zgonów na miesiąc wynosiła ok. 5000, Stano­
wiło to śmiertelność przeciętną 120 na tysiąc. Ażeby zrozumieć potwor­
ność tych liczb, podaję, że śmiertelność wśród Żydów przed wojną wy­
nosiła 10,5 na tysiąc, Polaków 11 na tysiąc. Troskliwość okupanta pod­
niosła te liczby dla Polaków do 22 na tysiąc, dla Żydów, jak wspomnia­
łem do 120. Przyczyna zgonów? Podczas najgorszych miesięcy epidemii
było meldowanych około 2500 przypadków duru i w tym 700 zgonów.
A zatem rocznie wymierało ok. 50.000. Życie getta przy tym tempie
wymierania trwałoby 8 lat. A zatem warunki stworzone pod egidą nauki
niemieckiej, by, jak mówiono, nauczyć Żydów pracować, oznaczały wy­
marcie narodu w przeciągu lat ośmiu. Groteskowo wyglądają wobec ta­
kich faktów triumfy organizacji niemieckiej.
Na co umierało tych 50 000? Liczba zmarłych na dur plamisty wynosiła
miesięcznie 200—700. Przypuśćmy, że była trzykrotnie większa. Wciąż
oznacza to 3—4000 miesięcznie, których powodu zgonu nie tłumaczy
zaraza.
O t ó ż ci l u d z i e u m a r l i z g ł o d u . Znam domy, w których trzecia
część mieszkańców wymarła w ciągu kilku miesięcy. Śmiertelność uchodź­
232 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

ców była tak straszna, że domy dla uchodźców likwidowały się samo­
istnie. Tragiczniej niż jakikolwiek opis działają suche sprawozdania
Opieki Społecznej. Otrzymywałem je co dwa tygodnie. I co dwa tygo­
dnie siedziałem nad takim sprawozdaniem w bezsilnej męce i myślałem,
że wszystkie nasze Rady Zdrowia i szczepienia, i obrady — to tylko
higiena psychiczna. . . dla nas samych. Albowiem żadne zabiegi lekarskie
nie były w stanie pomóc ludności, która umierała z głodu.
Zaprosiłem kiedyś statystyka wydziału zaopatrywania, dra Kernera,
by zreferował na Radzie Zdrowia sprawę odżywiania dzielnicy. Ilość
produktów przydzielanych przez władze (żywność na kartki) nie mogła
być wykładnikiem faktycznym, wobec wielkiego szmuglu. Zaznaczam na
marginesie, że wynosiła przeciętnie 10°/o zapotrzebowania dzielnicy, pod­
czas gdy w dzielnicy „aryjskiej" wynosiła przeciętnie 24— 10°/o. Wobec
tego dr Kerner przeprowadził ankietę w różnych warstwach społecznych
dzielnicy, badając dokładnie ilość spożywanych produktów. Dla orien­
tacji czytelnika nie-lekarza dodam, że ilość kalorii niezbędnych dla życia
dorosłego człowieka wynosić winna ok. 3000 dziennie. Otóż najwyższą
arystokrację stanowili pod tym względem urzędnicy gminy, gdyż spo­
żywali aż połowę niezbędnych dla życia pokarmów — 1500 kalorii.
Wszystkie inne warstwy, jak inteligencja zawodowa, robotnicy, rze­
mieślnicy itp. spożywali poniżej 1000. A uchodźcy? Ci otrzymywali około
300 kalorii. Nic też dziwnego, że na ulicy widziało się tysiące żebraków
spuchniętych z głodu. I te niesamowite trupy, o których już mówiłem.
Jak wygląda takie powolne konanie przy 300 kaloriach, opowiem póź­
niej, gdy opiszę moje wycieczki w otchłanie nędzy, jakimi były domy
uchodźców lub domy opiekuńcze dla dzieci. Ale już tutaj zacytuję wspom­
nienie człowieka, który życie swe poświęcił dzieciom i który dałby sobie
rękę odciąć, by nakarmić sieroty. Mam na myśli dra Janusza Korczaka.
Dostał dla swego domu sierot taki przydział żywności, że gdyby chciał
nakarmić wszystkich, zginęłyby wszystkie dzieci w ciągu niewielu mie­
sięcy. Bo żyć nie podobna przy tej ilości kaloryj. Wobec tego zdecydował
się nie karmić niemowląt. Żeby uratować dzieci, które już miały świa­
domość tego, że żyją. Janusz Korczak umarł jak bohater, gdyż choć
mógł, nie chciał opuścić swych sierót, idących na śmierć. I sądzę, że gdy
stanie przed Sądem potomnych, wybaczą mu, że skazał na śmierć nie­
mowlęta.
Różne są skutki głodu. Głód zmienia przebieg choroby zakaźnej, wy­
twarza swoiste objawy chorobowe. Nie mogę pominąć tych czysto lekar­
skich zagadnień, należą one do obrazu.
Gdy się czyta statystykę zgonów w dzielnicy, uderza częstość określe­
RADA ZDROWIA 233

nia: wycieńczenie, a rzadkie pojawianie się terminu gruźlica. A prze­


cież wiadomą jest rzeczą, jak głód wpływa na szerzenie się i przebieg
gruźlicy.
Oto zdradzę wam tajemnicę. Gruźlica jest to choroba zakaźna, a zmarli
na chorobę zakaźną muszą według zarządzeń władz być chowani w trum­
nach. Na ten zbytek większość narodu pasożytów nie mogła sobie po­
zwolić. I wobec tego ci ludzie umierali na inne choroby. Przyczyna?
Opłata odpowiedniego zaświadczenia kosztowała znacznie mniej niż
trumna. Wytworzyła się nawet podobno dość intratna specjalność
lekarska: taka od wydawania zaświadczeń nieboszczykom. Ażeby zro­
zumieć, jak zastraszająco szerzyła się gruźlica, należało mówić z leka­
rzami, którzy pracowali w bezpłatnych ambulatoriach i na oddziałach
szpitalnych. Prześwietlenie pozornie zdrowych dzieci z domów sierót
wykazało ok. 12—15% osobników ze zmianami gruźliczymi. Żona moja
badała studentki z kursów sanitarnych, prześwietliła znaczną ilość. Od­
setek pokrywał się mniej więcej z poprzednim. To byli ludzie pozornie
zdrowi. Mieli nieraz już jamy w płucach, nie wiedząc o tym. A na od­
działach szpitalnych dla dzieci gruźliczych choroba posuwała się jak
lawina, czyniąc spustoszenia w tych zagłodzonych płucach, usianych ja­
mami nieraz wielkości jabłka. Łagodnych postaci nie widziało się w ogóle.
Były to postacie rozpadowe, popularnie zwane galopującymi. Te dzieci
nie mogły się nawet zdobyć na gorączkę. Na oddziałach uderzał brak
gorączki, co powszechnie uważa się za objaw pomyślny, ale tu było
zwiastunem zbliżającej się katastrofy. Starano się oddzielać gruźlicę
„otwartą” rozpadową od początkowej, ale w bardzo krótkim czasie dzieci
z sali nieprątkujących przechodziły na rozpadową. Niebożęta wiedziały,
że oznacza to kres wędrówki, gdyż nie można było sobie pozwolić na
zbytek oddzielania konających, nie starczyłoby sal. Patrzyły więc biedne,
jak odchodzili ich towarzysze, nieraz po kilku lub kilkunastu dziennie.
Część głodzonych zatem umierała z powodu gruźlicy. Ale głód zabijał
i bez interwencji zarazków. Szpitale dzieci pełne były osobników dwo­
jakiego typu: jedni obrzękli tak, że za życia przypominali topielców —
twarz jak balon, bladosina, oczu nie widać, nogi jak u słonia, brzuch,
wzdęty jak góra, zawierał nieraz kilka do kilkanaście litrów płynu. Drugi
typ — to szkielety obciągnięte skórą, ledwo poruszające członkami, leżące
bezwładnie, z podkurczonymi nogami. Twarze starcze, brwi gęste, nieraz
zarysowujące się wąsy, brody i bokobrody, skóra wysuszona jak per­
gamin. Biegunka głodowa zazwyczaj pozbawiała reszty sił żywotnych.
Na oddziale żony dr Jelenkiewicz z dr Folmanową wyświetlili przyczynę
starczego wyglądu i owłosienia. Jest to uszkodzenie głodowe niektórych
234 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

narządów wytwarzających hormony. Czy można było je uratować?


Często były to stany nieodwracalne, dzieci ginęły jak muchy. Ale zda­
rzało się, że nawet na marnym wikcie szpitalnym poprawiali się niebo-
racy. Lecz byli to niepoprawni recydywiści. Wystarczyło po znacznej po­
prawie odesłać ich do domu, by wracali w stanie zazwyczaj gorszym, niż
ten, w jakim przybyli do szpitala po raz pierwszy. Zapoczątkowano sze­
reg prac nad wpływem głodu, nad poszczególnymi postaciami awitami­
noz. Byłby to ważny przyczynek i dorobek naukowy. Nie wszystko udało
się uratować.
Głód powodował zaburzenia w miesiączkowaniu, przeważnie zanik mie­
siączki i bezpłodność. Liczba noworodków była uderzająco znikoma, a te,
które się rodziły, umierały po krótkiej wędrówce ziemskiej. Ciekawe
też było, że ludzie zaczęli się uskarżać na bóle w kończynach. Leczono
to na ogół jako reumatyzm lub zapalenie nerwów. W pewnej chwili
ludzie tacy, pomimo leczenia, stawali się kalekami, wszelki ruch stawał
się niemożliwy. Okazało się (dr Jelenkiewicz), że było to tzw. rozmięk­
czenie kości na tle braku witaminy znajdującej się w tłuszczu (wita­
mina D). Schorzenie to po raz pierwszy w czasie wielkiej Wojny opisał
u nas dr Goldflam. Odpowiednie odżywianie i podawanie witaminy D
przywracało tym ludziom zdrowie. Niezależnie zatem od śmierci głodowej
należy znać i życie głodowe, patalogię głodu. Na ogół objawy te
zwłaszcza stany początkowe, są mało znane lekarzom. Zacząłem orga­
nizować kurs patologii głodu, dwie specjalne pracownie zaś zajmowały
się naukowo tymi sprawami. Sądzę, że gdyby nie wymordowanie dziel­
nicy, nauka zostałaby wzbogacona bardzo cennymi pracami w tym kie­
runku. Naukę Żydzi szanują, toteż nie trudno było uzyskać kredyty na do­
żywianie — podając jako cel doświadczenia naukowe. W ogóle symptoma­
tologia chorób zakaźnych przedstawiała tam pewien swoisty obraz i nawet
dur plamisty przebiegał nieco odmiennie: objawy mózgowe przeważały
nad innymi. Trudno stwierdzić, czy chodziło o swoiste cechy zarazka,
czy o sposób zakażenia. Odniosłem bowiem wrażenie, że dur plamisty
szerzy się nie tylko poprzez ukąszenie wszy. Pojawiał się również w ro­
dzinach bardzo zamożnych, gdzie o zawszeniu nie było mowy, u ludzi,
którzy nie stykali się z tłumem, ponieważ w ogóle nie wychodzili na ulicę.
Znam przypadki zakażenia lekarzy poprzez kaszlących chorych. Zadzi­
wiające było też jedno spostrzeżenie: krzywa zgonów w obydwu dziel­
nicach była równoległa, mimo, że w żydowskiej wielokrotnie wyższa,
ale zagięcia krzywej były jednakowe, o ile się brało pod uwagę liczby
tygodniowe. Warunki klimatyczne w obu dzielnicach były jednakowe,
społeczne — zasadniczo odmienne. Być może kał wszy dostaje się do kurzu
RADA ZDROWIA 235

ulicznego tak, że zakażenia odbywają się częściowo drogą płucną, no­


sową lub oczną.
Zakażeń jelitowych, szczególnie duru brzusznego i czerwonki, było
stosunkowo niewiele. Tłumaczy się to może szczepieniami przeciw duro­
wi brzusznemu. Nie dotyczy to jednak wypadków czerwonki, których
niewielka liczba pozostała zagadką. W poszczególnych przypadkach
w pracowni stwierdziliśmy typowe zarazki czerwonki (Shiga-Kruse).
Ale najciekawszy był przebieg chorób dziecięcych: błonicy i płonicy
było bardzo mało, odry niewiele, najwięcej stosunkowo w pierwszym
roku życia było krztuśca. Należy to tłumaczyć minimalnym przyrostem
naturalnym. Epidemie chorób dziecięcych bowiem zależą od zarazków
do pewnego stopnia wszechobecnych. Nasilenia występują wówczas, gdy
dzięki przyrostowi naturalnemu zwiększa się liczba osobników wrażli­
wych. Ciekawe jest, że przypadki błonicy i płonicy występowały głównie
u dzieci żydowskich wysiedlonych z Niemiec. Dzieci tubylcze były uod­
pornione przez utajone zakażenia naturalne. Dla tych powodów nie
wprowadziliśmy szczepień przeciwbłoniczych. Obawiałem się ich też ze
względu na silne zagrużliczenie dzielnicy. Zdaję sobie sprawę, że mel­
dowanie chorób dziecięcych pozostawiało wiele do życzenia. Uwagi moje
charakteryzują przebieg chorób zakaźnych w dzielnicach zamkniętych
i głodzonych. Spostrzegamy w nich zatem: niezwykłe nasilenie duru pla­
mistego, który ma w końcu tendencję do samoistnego wygasania poprzez
uodpornianie ludności. Choroby zakaźne wieku dziecięcego mają po­
dobną tendencję z tą różnicą, że zakażenia utajone przeważają nad jaw­
nymi. Natomiast niepomiernie się zwiększa gruźlica. Brak czerwonki uwa­
żam raczej za przypadkowy, chciałbym jednak podkreślić, że np. w czasie
wielkiej epidemii w Łodzi podczas okupacji Żydzi chorowali rzadziej na
czerwonkę niż Polacy. Nie wydaje mi się dopuszczalnym wniosek, że cho­
dziło o różnice rasowe. Liczę się natomiast z możliwością wpływu od­
miennego odżywiania (czosnek, cebula, mniej alkoholu itp.).
Niewiele mogę powiedzieć o chorobach wenerycznych. Na ogół nędza
nie sprzyja ich rozpowszechnieniu. Szerzą się one raczej w okresach wy-
żów ekonomicznych. Prostytucja istniała w dzielnicy, podobnie jak wszę­
dzie, gdzie panuje nędza. Ale głód fizyczny nie sprzyja głodowi seksualne­
mu. Przystąpiliśmy właśnie do zwalczania chorób wenerycznych, unikając
jednak świadomie tak drastycznych zarządzeń, jakie przewiduje prawo­
dawstwo niemieckie. Były one przystosowane do poziomu etycznego
dzielnicy, zarówno obywateli, jak i lekarzy. Nie należy wydawać prze­
pisów niewykonalnych. Wspomnę jedynie małe curiosum. W ośrodkach
zdrowia w dzielnicy „aryjskiej" jeszcze przed utworzeniem dzielnicy wi­
236 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

siały ogłoszenia: „Żydówkom jest prostytucja wzbroniona". Prawodaw­


stwo niemieckie w zasadzie zabrania domów publicznych. Władze woj­
skowe jednak wprowadziły je na terenach okupowanych. Na niektórych
ulicach, jak na Chmielnej, widziało się długie kolejki żołnierzy przed do­
mami publicznymi. Porządek musiał być. Policja polska musiała pilnować,
jak prostytutki Polki oddawały się żołnierzom niemieckim. Zaszczyt ten
ominął prostytutki żydowskie.
Na tym kończę patologię getta.
Działalność Rady Zdrowia była w pełnym toku, gdy doszło do skutku
zapowiedziane posiedzenie z komisarzem Auerswaldem w sprawie zwal­
czania duru plamistego. Odbyło się ono w Państwowym Zakładzie Hi­
gieny, ponieważ obecny dyrektor Zakładu z ramienia Niemców, prof.
Kudike, otrzymał daleko idące pełnomocnictwa i 50 000 000 na zwalcza­
nie zarazy. Na ogół prof. Kudike zachowywał się przyzwoicie, starał się
uwalniać członków Zakładu, schwytanych w łapankach, wynajął sobie
mieszkanie, zamiast je rekwirować itp. Moje wspomnienie o nim z Heidel­
bergu było dodatnie. Do Państwowego Zakładu Higieny przybyłem z pre­
zesem gminy, inż. Czerniakowem, ale bez opaski. Ryzykowałem, że
opłacę to sześciomiesięcznym więzieniem. Ale nie mogłem, nie byłem
w stanie wejść do mojego Zakładu inaczej aniżeli jako Polak. We­
szliśmy do gabinetu śp. dra Szulca, w którym tak często urzędowałem
w zastępstwie dyrektora. Na miejscu, na którym ongiś ja siedziałem,
siedział prof. Kudike. Wisiały na ścianach portrety uczonych niemiec­
kich, Behringa i Schaudinna. W czasach normalnych pochyliłbym się przed
nimi z czcią. Dzisiaj były one dla mnie symbolem ucisku. Czy Niemcy
nie rozumieli, jak niszczą legendę, która owiewała ich naukę i sztukę?
Gdy wszedłem, nie było nikogo prócz prof. Kudike. Wstał, objął mnie,
mówiąc: „Jak się pan zmienił od czasu Heidelbergu". Gdyśmy się żegnali,
po zakończeniu posiedzenia, byli obecni inni Niemcy. Kudike podniósł
uroczyście rękę do nazistowskiego pożegnania, ale mi ręki nie podał.
Przypadek? Czy brak odwagi cywilnej?
Na posiedzeniu treść rozmów zwykła: ze strony Niemców pretensje,
że Żydzi sieją zarazę i że nic nie robią przeciwko niej, ze strony Żydów
tłumaczenia, że robią, co mogą, ale nie mają środków na zwalczanie
epidemii. W języku niemieckim istnieje dobre określenie dla takiej
dyskusji: vorbeireden. Prezes Czerniaków mówił ostro i odważnie. Wów­
czas to komisarz Auerswald powiedział półgłosem do sąsiada: „frecher
Jude". O szefie sanitarnym dystryktu, obecnym tam Lamprechcie, my­
ślałem z największą antypatią od czasu, gdy przed moim przesiedleniem
do dzielnicy wyłączył telefon, rozmawiając ze mną. Nie byłem przy­
RADA ZDROWIA 237

zwyczajony, by mię tak traktowano. Widziałem go tutaj po raz pierwszy:


robił wrażenie takiego zera, że moje uczucie nienawiści się rozwiało.
Obecny tam również mój rzekomy protektor, dr Kohmann, pytał z prze­
kąsem, dlaczego epidemia trwa, skoro Żydzi mają lekarzy blokowych,
dezynfektorów i wszystko to, o czym mówili obecni dr Milejkowski
i mjr dr Ganc. I wówczas po raz pierwszy proszę o głos i mówię bez
ceremonii: „Bo wprowadzono ludzi zakażonych i zawszonych do dziel­
nicy, zabrawszy im uprzednio cały dobytek". I proponuję odczytanie na­
szych projektów w sprawie częściowej zamiany nieskutecznej dezyn­
sekcji na kolumny gospodarcze, metod wpajania ludziom zasad przestrze­
gania czystości i umożliwienie ludziom mycia się i prania bielizny przez
stworzenie miejscowych natrysków itp. Po odczytaniu wręczam wszystkie
memoriały przewodniczącemu, nawet te, które zawierają krytykę zarzą­
dzeń władz niemieckich. Myślę: „nic to nie pomoże, ale niech wiedzą".
I rzeczywiście nic nie pomogło. Z 50 000 000 na zwalczanie epidemii nie
otrzymaliśmy prawie nic. Żądanych przez nas 1000 łóżek szpitalnych nie
widzieliśmy. Ale do obozu się nie dostałem, przypuszczalnie pan komi­
sarz wziął mnie za wariata, skoro ośmielam się mówić prawdę, i to w do­
datku niezłą niemczyzną.
Tak wyglądała konferencja czynników odpowiedzialnych za najwięk­
szą epidemię duru plamistego, jaką w tym okresie dziejowym znam. Góra
urodziła mysz.

Zacząłem chodzić po dzielnicy z uprawnieniami Przewodniczącego Rady


Zdrowia i z niezasłużoną aurą, że posiadam i władzę i receptę, ażeby
usunąć z dzielnicy i epidemię, i nędzę, i zgęszczenie ludności. Jako epi­
demiolog staram się zawsze poznać warunki miejscowe, gdyż epidemia
jest jak beczka, która cieknie w wielu miejscach. Należy poznać sa­
memu te otwory.
Zaczynam studiować zagadnienie przymusowo wysiedlonych. Tylko
część ich znalazła mieszkanie i rozpoczęła rzekomo normalne życie za­
robkowe. Gdy przybyłem do dzielnicy, było jeszcze 12 000 wysiedlonych
przy życiu, umieszczonych w domach dla uchodźców. Opiekę nad nimi
sprawowały z początku gmina i JHK (Jüdisches Hilfskommitee). JHK wy­
dawało stałe komunikaty o stanie zdrowia, życia i zgonów podopiecznych.
Po pewnym czasie opiekę nad wysiedleńcami objął całkowicie JHK,
a nadzór pozostał w rękach gminy. Pomieszczenia dla uchodźców były
trojakiego typu: całe bloki domów, większe mieszkania 5—6 pokojowe
dla kilkuset osób i małe dwu-trzyizbowe — dla kilkunastu osób. Na dzie­
dzińcu śmieci i kał, sięgające nieraz pierwszego piętra. Wywóz śmieci
238 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

dla przyczyn, o których powiem później, nie funkcjonował w dzielnicy.


Poza tym Wydział Zaopatrywania otrzymywał i rozdawał często zgniłą ka­
pustę, zmarznięte kartofle nie do użycia itp. Nie wpływało to dodatnio ani
na zdrowie dzielnicy, ani na jej czystość, produkty te wędrowały szybko
na śmietnik. Z powodu mrozu i braku opału kanalizacja prawie wszędzie
była uszkodzona. Wobec tego kupy kału na ulicy, na podwórzach, na
schodach, a nawet w mieszkaniach na podłogach. Wchodzę do klatki
schodowej; na ogół brak poręczy — dawno już zostały zużyte na opał.
Wchodzę do pokojów: na narach i na podłodze leżą ludzie, a właściwie
nie ludzie, a jakieś balony lub żywe trupy. Leżą nago lub w nędznych
łachmanach, często niczym nie przykryci i bez poduszek. Jest zima, ale
większość pokojów nie ma szyb. Na co czekają te widma ze wzrokiem
utkwionym w przestrzeń? Na śmierć. Przychodzi ona z nieubłaganą ko­
niecznością. Przyczyna zgonu: wyniszczenie głodowe lub dur plamisty
albo gruźlica. Śmiertelność wynosiła w takich domach 60— 100°/o. Dzieci
znajdują się na podwórzu. Nie piszę „bawią się", lecz „znajdują się". Te
dzieci się nie bawią, zresztą nie są to dzieci: przedwcześnie postarzałe
twarze, wzrok smutny, nóżki jak piszczele. Niektórzy mężczyźni podobno
chodzą do pracy, ale nie mogą za to utrzymać rodziny. Dostają co prawda
talerz zupy, by przy pracy nie zemdleli z głodu. Ale rodzina podpada pod
wielką kategorię niepracujących, a zatem uznanych przez naród panów
za pasożytów. Gmina rozdaje wszystkim te sławetne zupy. Słuszną rację
miał prezes Gepner, filantrop o wielkim sercu, że uważał ten sposób po­
mocy za niesłuszny, gdyż tylko przedłuża agonię. I ja myślę, że byłoby
humanitarniej zabić ich od razu. A byli między nimi i szewcy, i krawcy,
i praczki. Należałoby może tę samą zupę rozdawać za pracę w obrębie
danego bloku. Część już nie miała sił do pracy i ta wymarłaby. Ale inni,
gdy się obudzą rano, mieliby cel, który by im wypełnił dzień, a nie bez­
nadziejną pustkę przed sobą. I może udałoby się znaleźć jakieś zatrud­
nienie dla mieszkańców innych i nakręcić tę koniunkturę. I dać w końcu
nie 300, ale przynajmniej 1000 kalorii. Podobne zamierzenia miał w pro­
jekcie JHK.: 100000 zł przeznacza nie na zupy, lecz na organizację pracy.
Odwieczne zagadnienie pomocy dla bezrobotnych. Ale tutaj nic już nie
może powstrzymać lawiny śmierci.
Oglądam ambulatorium dla uchodźców, rozmawiam z lekarzami, z pie­
lęgniarkami, robią dobre wrażenie ludzi uczciwych i oddanych. Ale kie­
rownicy tych domów dla uchodźców nie zawsze byli na wysokości za­
dania. Niektórzy byli uosobieniem energii i ofiarności, ale wielu było
takich, którzy tę ostatnią nędzę jeszcze okradali. Starałem się wyro­
bić w sobie wnikliwość, by umieć rozpoznawać ludzi ideowych
RADA ZDROWIA 239

i ofiarnych, i odróżniać od złodziei. Daję następującą receptę: ludzie


ofiarni na ogół już przed wojną wyładowywali się społecznie: jeden był
syjonistą, drugi bundowcem, trzeci ortodoksem, wszystko jedno, czym był,
ale miał potrzebę wiary. Ci ludzie pracowali ideowo. Złodzieje natomiast
odznaczali się zawsze zręcznością i pewnym obyciem, byli -wygadani.
A gdy mówili, że są dumni z tego, iż są Żydami, wówczas wiedziałem,
że zarabiają grubo.
Inny typ lokali dla uchodźców — to duże 5—6 pokojowe mieszkania,
wielkie pokoje dawnej burżuazji, ewentualnie szkoły. Takie domy naj­
mniej izolowały uchodźców od społeczeństwa. Łatwiej je było z jednej
strony nadzorować sanitarnie, z drugiej — znaleźć dla podopiecznych
pracę. Mężczyzna zakładał sobie jakiś warsztacik, kobiety chodziły do
prania itp. Gorsze były mieszkania małe, gdzieś w suterenach. Nadzór
nad nimi był niemożliwy: było ich zbyt dużo i były zbyt rozrzucone. I tam
spotykałem znów obrazy skrajnej nędzy i beznadziejności.
Uchodźcy co pewien czas byli posyłani do kąpieli. Wystawali tam go­
dzinami, zakażali siebie i innych, a dezynsekcja niszczyła resztki ich do­
bytku. Szereg kierowników za naszą poradą zaczął wprowadzać natryski
miejscowe, prasowanie bielizny zamiast dezynsekcji itp. Na ogół taka
miejscowa dezynsekcja szła doskonale, Żydzi się chętnie kąpali i po­
zbywali się wszy. Obojętne, czy przez zamiłowanie do czystości, czy
przez obawę przed chorobą. Zagadnienie czystości jest aktualne nie
tylko dla Żydów, ale także dla chłopów i robotników. Należy zmienić zwy­
czaje ludowe, ale zacząć nie od tego, by im tak długo gadać o czystości,
aż przestaną w ogóle reagować na to hasło. Należy stworzyć odruchy
mycia i zmiany koszuli, ale zacząć od tego, że się to umożliwia. Nikt bo­
wiem nie jest brudny z zamiłowania do brudu, ale z przyzwyczajenia. Do
czystości należy wyższy standart życiowy.
Ale dno nędzy widziałem, gdy oglądałem mieszkania proletariatu ży­
dowskiego. Tam można było widzieć na barłogu matkę chorą w go­
rączce, a obok niej zwłoki zmarłego dziecka. Tam widziałem siedmio­
letnie dziecko, które szło na żebry i opiekowało się dwuletnim bracisz­
kiem, gdyż resztę rodziny porwała zaraza. Tam spotykano przypadki, gdy
matka z obłąkanym wzrokiem gryzła trupka własnego dziecka. Chodzi­
łem po tym dnie nędzy, nie bacząc na prawdopodobieństwo zawszenia
i zakażenia się, w jakimś zapamiętaniu litości. Tak wyglądało życie mi­
lionów istnień ludzkich w XX wieku i tak wyglądała zemsta narodu pa
nów. Przypominałem sobie słowa „Reduty Ordona":
„Gdzie jest ten, co te tłumy na rzezie wyprawia?
Czy dzieli ich odwagę, czy sam pierś nadstawia?..."
240 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

I miałem wizję zamku zawieszonego w górach: Berchtesgaden. Siedzi


w nim szaleniec, który doprowadził instynkt nienawiści do najwyższe;
doskonałości. Patrzy na piękny rysunek gór, na wschody i zachody
słońca, od czasu do czasu otwiera Nietzschego i czyta, że współczucie
niszczy życie. Gdybym mógł zaprowadzić go i pokazać to dno nędzy,
a nuż by mu serce pękło. Gdybym chciał opowiadać szczegóły moich
wędrówek po tej otchłani, wypełniłbym tomy. Poleciłem higienistkom
społecznym dostarczać mi takie obrazki z myślą, że może będzie mi prze­
znaczone opowiadać kiedyś o ostatnich chwilach ginącego narodu.
Wszystkie te notatki zaginęły podczas niszczenia Warszawy.
Zwiedziłem również dom uchodźców z Gdańska. Była to elita, mówili
kilkoma językami, rekrutowali się ze sfer zamożniejszych i inteligenc­
kich. Tam można było sprawdzić wartość twierdzenia Hitlera, że Niem­
ców cechuje prawdomówność, a Żydów kłamliwość. Tam bowiem widzia­
łem, jak z okrucieństwem połączyła się u niemieckiego narodu nikczem-
ność. Zakomunikowano Żydom w Gdańsku, że pojadą do Palestyny, że
führer łaskawie pozwala im wy wędrować do ojczyzny, że mogą wziąć
z sobą wszystkie kosztowności i pieniądze. Zawierzyli, ostrożniejsi za­
szyli. W Tczewie odebrano im wszystko. Rewizja była tak ścisła, że kra­
jano ubrania i obrywano guziki. Natomiast walutę gdańską kazano za­
mienić na polską. Bardzo łaskawie, prawda? Ale gdy przybyli do War­
szawy, okazało się, że dano im polskie pieniądze niestemplowane, nie
będące w obiegu. Wyjechali jako ludzie zamożni, przybyli do Warszawy
jako nędzarze. Staruszka o pięknej twarzy pokazała mi worek wiszący
nad jej barłogiem: „Jest to mój ostatni dobytek, jeszcze dwie suknie. Jak
je przejem, muszę umrzeć".
Spotkałem tam Żyda z Mannheimu, gdzie miał sklep tytoniowy. Ma
tam jeszcze przyjaciół Niemców, socjaldemokratów, ale nie mogą mu po­
magać, gdyż grozi to obozem, Pytam go: „jeśli się wojna skończy i po­
zwolą panu wrócić do Mannheimu, czy pan wróci, czy wyemigruje?".
„Na kolanach tam wrócę". Dziwni są Żydzi niemieccy. Biją ich, gardzą
nimi, a oni wciąż chcą widzieć w Niemcach naród poetów i filozofów.
W r. 1942 przybyli do getta Żydzi z Niemiec. Pozwolono im zabrać rze­
czy, pieniądze, kosztowności. Odebrano im wszystko prawie dopiero na
granicy polsko-niemieckiej lub w Warszawie. Chodziło o to, ażeby
Niemcy w kraju sądzili, że się Żydów humanitarnie wysiedla, a nie
okrada. Jedna z tych Żydówek mówi o Hitlerze „unser Führer" i zapew­
nia z dumą, że Niemcy są niezwyciężeni. Rację miał mój przyjaciel, gdy
mówił, że Niemcy to beznadziejna i nieodwzajemniona miłość Żydów.
Poznaję tam dra Hoche, mieszańca, półkrwi Francuza o pięknej, subtelnej
RADA ZDROWIA 241
twarzy. Jego brat był nawet wyższym urzędnikiem w Niemczech. On
stracił prawa, gdyż pokochał Żydówkę lekarkę i chciał dzielić los jej
i dwojga dzieci.
Jedyny kapitał Żydów niemieckich w getcie stanowił zapas leków.
Władze niemieckie namawiają nas, by to odebrać dla szpitali. Nie chce­
my jednak okradać nędzarzy nawet dla dobra publicznego.
Tak wyglądało życie w dzielnicy. Skrajna nędza, ale z drugiej strony
uderzały liczne restauracje i cukiernie. Na wystawach cukierni i pie­
karni obfitość ciastek. Bo międzyczasie wytworzyła się nowa elita Ży­
dów, którzy szmuglowali i handlowali z Niemcami. Okazało się, że na­
ród panów posiadał dwa typy specjalistów: tych, co Żydów nienawidzą
i zabijają, i takich, którzy wspólnie z nimi ubijają interesy i eksploatują
tę ostatnią nędzę. Pozostawiam uznaniu czytelników sąd o tym, który
z nich obrzydliwszy. Powszechnie te góry ciastek i pełne restauracje
irytowały, ja osobiście odnoszę się pobłażliwiej do tego zjawiska. Jest
ono brzydkie, ale występuje wszędzie, gdzie ginie życie. Uczta w czasie
pomoru.
Przyznam się do winy: i ja raz zjadłem w takiej restauracji dobry
obiad. Było to tak: kończyłem kurs dokształcający dla dentystów i pre­
zydium postanowiło zrewanżować się: dać mi kwiaty? czy do mego
rozporządzenia złożyć jakąś sumę dla biednych? Wpadli jednak na po­
mysł zaproszenia mnie na obiad. Po raz pierwszy od 2 i pół lat ogarnęło
mnie ciepło wypełnionego żołądka i przyjemność jedzenia potraw smacz­
nych, i dobrej wódki, a nawet wina. I rozkosz, słyszycie, rozkosz beztro­
skiej rozmowy, co jest lepsze, czy ryba smażona, czy gotowana, i jakie
gatunki win odpowiadają tej rybie. Na krótką chwilę zapomnieliśmy
o wojnie, nędzy, o oczekującej nas prawdopodobnie śmierci.
Wróciłem do domu trochę podochocony. Zastałem kilka osób; pytają,
co jadłem. Nie jestem złym causeurem, ale jeszcze nigdy nie widziałem
tak napiętej uwagi towarzystwa, jak wówczas. Zaczynam: „Najpierw była
wątróbka z cebulką i śledź pod wódeczkę". I widzę u obecnych wyraz
zachwytu. „Następnie zupa pomidorowa". Słyszę głębokie westchnienia.
„Potem szczupak po żydowsku, potem gęś". Nacięcie dochodzi do zenitu.
„A potem szarlotka". Wtem słyszę okrzyk: „Zamilknij pan". I zapewniam
was, że gdyby ludzi nawet bohatersko nastawionych zapytano po 2—3 la­
tach głodowania, jak chcieliby umrzeć, to wybraliby nie śmierć z przy­
słowiowym uroczystym hasłem na ustach, lecz zależnie od gustu, z szar­
lotką lub z wątróbką w ustach. Bo kiedy człowiek ginie, zatracają się
w nim w pierwszej linii funkcje wyższe, a zachowują się tak zwane
niższe, a do nich należy głód. Powiem nawet paradoks: nie umiera
212 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

z głodu ten, kto ma apetyt. Gdy głodny traci go, jest to znak zbliżają­
cego się końca.
A Żydzi w tym okresie mieli jeszcze głód życia. Wyrażało się to w istnie­
niu nie tylko restauracyj i cukierni, ale również teatrów i koncertów.
W teatrze nie byłem, chodziłem natomiast na koncerty i do kabaretów
artystycznych. Stały na wysokim poziomie: Żyd umierał z dowcipem na
ustach. Czasem gorzkim, czasem rzewnym. Pamiętam małą piosenkę
Golda o przedwojennej Warszawie: urok wielkiego miasta i wieczoru
letniego, i beztroskiej miłości. Przypominały się słowa Dantego: ,,Nessun
maggior dolore che ricordarsi del tempo fełice nella miseria". Dziwny też
był nastrój na koncertach. Żydom nie wolno było grać innych muzyków
poza żydowskimi. Ale ci złośliwi Żydzi kochali i Beethovena, i Brahmsa,
i Chopina i woleli ryzykować więzienie, niż zrezygnować z tego wie­
czystego piękna. Pamiętam nawet symfonię IX Beethovena. Hymn do ra­
dości, grany przez skazańców. Bo w tych złośliwych głowach żydow­
skich nie mogło się pomieścić, by rzeczywiście można było zabronić ska­
zańcom radowania się pięknem, które nie jest niczyją własnością. Zabro­
nić słuchać Beethovena — to przecież tak, jak zabronić cieszenia się
słońcem. Nie zubożeje słońce od tego, że ogrzeje jeszcze kilku Żydów.
Ale naród panów nie chciał użyczyć tej wyższej radości. Zabroniono
urządzania koncertów za karę, ponieważ Żydzi ośmielili się grać muzy­
ków „aryjskich".
Znam dramat Schnitzlera „Prof. Bernardi". Bohater jego, którego
krzywdzą różni ludzie, wypowiada następujące głębokie zdanie: „Prze­
baczam wszystkie krzywdy i okrucieństwa, jeżeli okrutnikowi przyno­
szą korzyść. Nikczemność dochodzi wówczas do szczytu, jeśli jest bez-
użytec?na". I myślę, że historia łatwiej wybaczy Niemcom, że grabili,
niż to, że skazanym na zagładę odebrali ekstazę najwyższej harmonii.
Należało jednak zdyskredytować Żydów w oczach świata, że nouveaux
riches ośmielają się jeść w obliczu nędzy. Przyjechało zatem towarzy­
stwo kinematograficzne. Ale człowiek, który je w restauracji, jest zbyt
mało fotogeniczny. Dlatego w mieszkaniu prezesa Czerniakowa, ka­
zano nakryć stół, rozstawiono zarekwirowane butelki likierów i win
i to wszystko filmowano. Żeby pokazać światu, jak się dobrze żyje pre­
zesowi Rady Żydowskiej. Lub chwytano ludzi na ulicy, odstawiano do
zarekwirowanych mieszkań i kazano jeść zarekwirowane w restaura­
cjach potrawy, byle tylko żarłocznie i nieestetycznie. I filmowano. Lub
chwytano przyzwoicie ubrane panie na ulicy, prowadzono do obrzydli­
wych rytualnych łaźni i kazano kąpać się nago i myć obszarpanych Ży­
dów. Żeby świat widział, jakie to brudasy ci Żydzi. Lub kazano odbywać
RADA ZDROWIA 243

ceremonię obrzezania dla filmu, a gdy matka wyglądała zbyt schludnie,


złapano brudną Żydówkę na ulicy i wpakowano do łóżka zamiast położ­
nicy.
Takie to były metody, za pomocą których starano się obrzydzić osta­
tecznie Niemcom skazany na zagładę naród po to, by ich psychicznie
przygotować do usprawiedliwienia zamierzonego totalnego mordu. Tym
razem bez reszty i bez litości...
I tak zaczęło się życie układać. Zginęłoby 80%>, zostałoby przy życiu
20%. I tych 20°'o mogłoby jeszcze przypominać istoty ludzkie. Wobec tego
postanowiono obostrzyć jeszcze warunki życia, żeby umierało ich więcej
i prędzej, a ci, co pozostaną, by cierpieli dotkliwiej. Środki były następu­
jące: Co pewien czas zmniejszano dzielnicę i 15—20 tysięcy ludzi prze­
rzucano do i tak przepełnionej dzielnicy. Czyniono to gwałtownie, żeby
utrudnić orientację. A że przy tym rzemieślnik tracił swój warsztat
pracy, a lekarz lub dentysta swój gabinet — to o to przecież chodziło.
A że motłoch żydowski przy tych przeprowadzkach okradał bez litości
swoich współziomków, to pogłębiało tylko uczucie pogardy dla giną­
cych. Takich przeprowadzek było sporo i nikt właściwie nie był pewien
jutra. Ale w pewnej chwili pojawiły się plakaty, że Żydzi schwytani
poza murami będą zabijani.
Zarządzenie było podpisane przez pana komisarza Auerswalda, adwo­
kata z zawodu. Pan komisarz był konsekwentny. Nie pozwolił, by nie
wierzono słowu niemieckiemu. Już niedługo potem wywieszona została
lista zgładzonych. A po pewnym czasie nowa lista. A potem przestano
ogłaszać, gdyż szkoda było papieru. Zgładzonych było zbyt wiele. Ale ja
mogę o tym opowiedzieć.
Dyrektorem więzienia w dzielnicy był dr praw Lindenfeld, sędzia są­
dów polskich. Człowiek dobry i szlachetny. I on opowiedział mi, co na­
stępuje. Pierwsi skazani za przekroczenie granic getta: szklarz z ulicy
Siennej, który przeszedł przez druty na stronę „aryjską" tej ulicy, by
kupić o dwa złote tańszy bochenek chleba. Druga — żebraczka. Ośmie­
liła się żebrać po tamtej stronie. Trzecia, młoda matka kilkumiesięcznego
dziecka. Poszła po trochę mleka, wolała ryzykować życie swoje, niż
dziecka. I tak bez końca. Rozstrzelanie wyznaczono na siódmą rano. Na
dziedzińcu więziennym ustawiono słupy. Służba porządkowa żydowska
dostąpiła zaszczytu przywiązywania skazańców do słupów. Policja pol­
ska została pod karą śmierci zmuszona do oddania pod komendą salwy,
gdyż chciano, by hańba zgładzenia padła na Polaków. Szklarz, gdy go
wiążą, woła: ,,I to są ludzie!" Żyd, którego przecież ma cechować tak
zwane okrucieństwo Wschodu, nie mógł zrozumieć, że kupno kawałka
244 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

chleba może być karane śmiercią. A młoda matka prosi przed śmiercią
porządkowego, żeby odwiózł jej niemowlę do przytułku. Jakaś młoda
dziewczyna prosi porządkowego, by ją przed śmiercią pocałował. Za­
myka oczy i myśli, że jest to może pocałunek ukochanego. A żebraczka
wyjmuje jakiś zegarek, kupiony czy skradziony, i daje policjantowi, by
zaniósł jej rodzinie, gdyż ostatnią jej myślą jest, by pomóc bliskim.
I tak bez końca. Obecny jest pan prokurator niemiecki. Spóźnia się pan
komisarz i dlatego postanowiono nie czekać. Policja polska ociąga się ze
strzelaniem. Ale cóż ma robić? Przecież ta krew padnie nie na jej sumie­
nie. I mówi ich komendant: „Chłopcy, trzymajcie się". I wydaje rozkaz.
Zwisają bezwładnie ciała niewinnie zamordowanych. W tym momencie
nadjeżdża samochód, wyskakuje z niego pan komisarz, wyspany i pach­
nący. Czy jest blady ze wzruszenia? Czy widzi, że jego nazwisko łączy
się ze zbrodnią? Nie, wypowiada słowa: „Jaka szkoda. Przepraszam za
spóźnienie". „Das haben Sie fein gemacht".
Sędzia Lindenłeld nie żyje. Został zamordowany w warunkach nastę­
pujących. Mieszkał w gmachu więziennym. Siedzieli przy kolacji: on, ,
żona, 12-letnia córeczka i wierna służąca, aryjka, która nie chciała ich
opuścić w niedoli. Wdarli się rzecznicy prawa panowie SS i zastrzelili po
kolei wszystkich. Jestem obecnie jedynym może człowiekiem, który zna
wypowiedziane przy pierwszej kaźni słowa pana komisarza. Komunikuję
je światu i czynię to w nadziei, że pan komisarz podpisał tego dnia wyrok
śmierci na siebie. Bo i mnie serce stwardniało.
Kara śmierci groziła nie tylko za przekroczenie granic dzielnicy.
W pewnej chwili były potrzebne futra dla niemieckiego żołnierza. Ale
przypuszczalnie i dla niejednego z katów i ich żon i kochanek. Pan ko­
misarz wydał rozkaz oddawania futer pod karą śmierci. Część Żydów pa­
liła futra: lepiej zniszczyć, niż oddać wrogom. Część posyłała poza mury.
Ten szmugiel był zorganizowany świetnie. Wielu jednak oddawało, a to
dlatego, gdyż widziano ich w futrach, i obawiali się szantażu ze strony
samych Żydów. I znów długie ogonki przed gminą mimo epidemii. Ale
panu komisarzowi wpada jeszcze jeden dobry pomysł do głowy. Obie­
cuje zwolnić część skazanych na śmierć, jeżeli Żydzi dostarczą tysiąc
kożuchów. Podobno odbyła się rozmowa następująca między prezesem
gminy i komisarzem. Prezes: „Panie komisarzu, chwila jest taka, że mu­
szę ominąć prawidła hierarchii. Mówię do pana nie jako do komisarza, lecz
jako do adwokata. A mógłbym być pana ojcem. Czy zna pan nazwisko
generała X? Nie, nie zna pan. Otóż był to komendant wyspy św. Heleny.
I męczył Napoleona więcej, niż było to konieczne ze względów bezpie­
czeństwa. Ale gdy wrócił do Londynu, nikt mu ręki nie podał. Niech pan
RADA ZDROWIA 245

to zapamięta, panie mecenasie". I wówczas podobno pan komisarz zwol­


nił kilkuset Żydów od kary śmierci za tysiąc kożuchów. Poszedł prezes
do więzienia, by donieść o tym skazanym osobiście. Na ulicach płakały
tłumy i płakali więźniowie.
W tych moich wędrówkach po dnie nędzy chodziłem i do więzienia
przy ul. Gęsiej. Jako przewodniczący Rady Zdrowia miałem prawo wni­
kania wszędzie. Zresztą w więzieniu był i dur plamisty, i czerwonka.
Więzienie, przeznaczone przed wojną na 200—300 osób, mieści obecnie
1200. Pytam, dlaczego nie protestują u władz. „Bo nam niepotrzebnych
zastrzelą. Staramy się raczej ukrywać". Wchodzę na korytarz więzienny:
z lewej strony mniejsze cele dla inteligencji, po 8—10 osób. Cele dla
inteligencji mają zakratowane okno, mogą widzieć dziedziniec, trawę
i niebo. Cele dla proletariatu mają tylko małe okienka tuż pod sufitem,
nawet nieba nie widać. Wchodzę i widzę, że stoją wszyscy. Nie ma miej­
sca, by usiąść, a cóż dopiero, by się położyć. Powietrze tak gęste, że po
kilku minutach muszę się wycofać, mam wrażenie, że zemdleję. Mówi
mi dr Beiles, świetny lekarz, ordynator szpitala, że odwiedził chorego
przyjaciela po stronie „aryjskiej", przy czym został schwytany i osadzony
w tym więzieniu. Dobrowolnie pomaga lekarzowi więziennemu. Powiada
mi, że codziennie umiera po kilka osób przy objawach zatrucia dwu­
tlenkiem węgla. Skazańcy duszą się tam formalnie. Pytam, za jakie prze­
stępstwa siedzą. Wszyscy za to samo: inteligencja, gdyż pozostała poza
murami, proletariat — gdyż przekraczał mury w poszukiwaniu pracy lub
Chleba. „No, i jak wam tam było po tamtej stronie?" — pytam. I słyszę ze
wszystkich stron okrzyki i starszych i dzieci, jakieś namiętne okrzyki
tęsknoty i wdzięczności: „O, Polacy są dobrzy, dawali mi chleb, zupę,
a nawet skarpetki. A ja nawet mogłem przenocować".
Byłem tam z opaską na ramieniu. Ci biedacy nie mogli wiedzieć, że mi
serce rośnie na myśl, że mój naród, któremu opinia świata zarzuca
antysemityzm, jest dobry. Mimo kary śmierci za pomoc i mimo odziedzi­
czonej antypatii dla Żydów. I myślę, że jeśli Jehowa prowadzi rejestr
wszystkich krzywd żydowskich, to skreśli i Przytyk, i bójki uniwersy­
teckie, i ławki, bo antypatia Polaków trwała tak długo, jak długo trwała
wizja potężnego Żyda. A ustąpiła litości, gdy przyszedł nędzarz. Tak było
w czasie męczeńskiej śmierci Żydów. Były naturalnie i inne fakty. Ale'
o tym później.
Zwiedziłem też miejsce straceń. Znajdowało się ono w tylnej części
więzienia, mającej kształt wąskiego ogrodu. Rosła tam zielona trawa.
Miejsce to przypomina zaciszny ogródek klasztorny. Ale wrażenie pierz­
chało na widok pali i śladów krwi na murach. Więzienie zwiedzali lęka-
2ł6 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

rze szwajcarscy, którzy przybyli pomagać Niemcom. Nie wiem, jaki sza­
leniec przyprowadził ich do więzienia. Lekarze szwajcarscy wierzyć nie
chcieli, za jakie przewinienia rozstrzeliwano ludzi. Czytałem później
w gazetach, jak to Szwajcaria nie może się wczuć w ducha „zjednoczo­
nej Europy" i jak to wroga propaganda podburza Szwajcarów przeciwko
Niemcom. Czy rzeczywiście Niemcy sądzą, że ci lekarze szwajcarscy nie
wywieźli strasznej wizji ludzi mordowanych za przekroczenie murów?
Przecież to jest naród, który czci jako bohatera Wilhelma Telia. Nazwał­
bym więzienie to szczytem hańby niemieckiej, gdyby nie prześcignęli
się sami później masowym uśmiercaniem w komorach gazowych.
Zwiedzałem i cmentarz. Z początku był on w dzielnicy, później okazał
się za ciasny i część jego znalazła się poza murami. Niesamowity był to
widok. Między pomnikami gonitwa uzbrojonych żołnierzy za szmuglu-
jącymi przekupkami. Czasem taka przekupka „aryjka" nakładała opaskę
i przyłączała się do konduktu pogrzebowego, by w czasie ceremonii po­
grzebowych szybko wsunąć spólnikowi żydowskiemu kawałek słoniny.
Ale najstraszniej wyglądały kostnica i masowe mogiły. O kostnicy już
wspominałem. Nieboszczyków brano za ręce i nogi i wrzucano do
wspólnego dołu. Radnym cmentarnym był Ekerman, piękny mężczyzna,
przypominający Mojżesza Michała Anioła. Był to działacz żydowski
i literat, przedstawiciel ortodoksów, mówiący piękną polszczyzną i głę­
boko humanitarny. Opowiadał mi wstrząsające sceny, z których przyta­
czam tylko jedną. Gdy wrzucano niemowlę do wspólnego dołu, zaczęło
kwilić. Wydobyto je, ocucono i odesłano matce. Ale tam czekał już trup
drugiego dziecka. „Nie chcecie tego? Weźcie to drugie". Ale po kilku
dniach przyniosła i to pierwsze. Później na cmentarz, będący już po stro­
nie „aryjskiej", chodzono za przepustkami. W końcu przestało się cho­
dzić na pogrzeby nawet bliskich. Zbyt łatwe było przejście od stanu ży­
wego do stanu nieboszczyka. Odprowadzanie na miejsce wiecznego spo­
czynku było związane z niebezpieczeństwem życia.
A jak chowano chrześcijan pochodzenia „niearyjskiego"? Czy przed
bólem wiecznego rozstania ukorzył się zaborca? Nabożeństwo odbywało
się w jednym z dwóch będących w dzielnicy kościołów. Później bliscy
odprowadzali zmarłego do granicy murów. Ale tam zmarły wjeżdżał do
dzielnicy „aryjskiej", do której wstęp był zamknięty za życia. Czasem
w drodze wielkiej protekcji, często za pieniądze, udawało się otrzymać
przepustkę dla jednej osoby z rodziny. Po drugiej stronie murów lub na
cmentarzu czekali przyjaciele ze strony „aryjskiej". Na ogół nie bali się
wyklętych.
D z i e c k o u l i c y . Rzucały się w oczy chmary dzieci samotnych, że­
RADA ZDROWIA 247

brzących i głodnych. Było to najstraszniejsze wrażenie w dzielnicy. Gdyż


był to żywy wyrzut, skierowany nie tylko przeciw zaborcy, ale i prze­
ciwko Żydom. Próbowano im pomóc. Piękną kartę mieli tu dr Janusz
Korczak, Romana Wilczyńska, prezesowa Czerniakowowa, mecenasowa
Pinkiertowa, prezesowa Henryka Mayzlowa, pan Weitz, dr Rosenblu-
mówna, dr Przedborski i dr Zandowa. Cytuję z pamięci, na pewno pomi­
nąłem szereg osób. To, co zdziałali, było kroplą w porównaniu z morzem
nędzy, ale byłoby grzechem niewdzięczności nie doceniać ich wysiłków.
Dom Sierot Korczaka. Nazwisko to zna i czci każdy polski pedagog.
Chodziłem tam często, gdyż ogarniało mię tam uczucie wyższego świata.
Korczak nie miał tam nawet swego kąta. W jednym pokoiku 12 łóżeczek
dla chłopców i w jednym z tych łóżek dla dzieci sypiał dr Korczak. Na
małym stoliku nocnym pisywał swoje hymny o dzieciach. Uczył je spra­
wiedliwości, wzajemnej życzliwości i godnej postawy. Nie chciał wpu­
szczać dzieci z ulicy i z tego powodu były nawet dyskusje na posiedze­
niach. Ale on nie chciał ratować jedynie ciała ludzkie, chciał rzeźbić
dusze. I udawało mu się to nawet w tym piekle, gdyż dzieci z Domu Sie­
rot Jego imienia były znane w dzielnicy jako uosobienie szlachetności.
Dzielną i oddaną współtowarzyszką jego pracy była pani Wilczyńska. Od­
bywały się tam i koncerty i odczyty. Miał jakiś dar wykrywania talen­
tów wśród dzieci. Bywał tam pewien fabrykant, Grosman, z zamiłowa­
nia filozof. Opowiadał tym dzieciom o filozofii greckiej. Mówił mi, że
były to jego jedyne szczęśliwe chwile w tym piekle, gdy rozmawiał z ma­
łymi Żydkami o dionizyjskim upojeniu pięknem. I te dzieci podobno
go rozumiały, cieszyły się, gdy przychodził, i myśląc o Platonie zapomi­
nały o kwestii żydowskiej. Przyszła w pewnej chwili straż porządkowa
i zażądała wydania dzieci na wywiezienie. Bo łatwiej było wywieźć bez­
bronne dzieci. Gdy kazano służbie porządkowej dostarczać dziennie po
siedem tysięcy głów, na pierwszy ogień poszły dzieci, ku wiecznej, nie
dającej się zmyć hańbie żydowskiej służby porządkowej. Korczak mógł
się z łatwością ukryć, miał wielu przyjaciół poza murami. Jest mi wia­
dome, że zwracali się do niego. Nie chciał jednak, by dzieci, które on
uczył szlachetności i wiary w człowieka i zwycięstwo dobroci, umie­
rały, patrząc na oprawcę. Poszedł z nimi dobrowolnie na śmierć, mówiąc
im zapewne: „Przebaczcie im, albowiem nie wiedzą, co czynią". Ten le­
karz godzien jest, aby go zaliczono w poczet męczenników idei miłości.
Korczak nie uchylał się od żadnej pracy. Był tam dom dla podrzutków
przy ul. Dzielnej. Było to piekło na ziemi. Pomieszczenie dla kilkuset
mieściło kilka tysięcy dzieci. Przy wejściu uderzał zapach kału i moczu.
Niemowlęta leżały zanieczyszczone, pieluch nie było, zimą mocz zama-
248 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

rżał i na tym lodzie leżały zamrożone trupki. Dzieci nieco starsze sie­
działy po całych dniach na podłodze lub ławeczkach, kiwały się mono­
tonnie i, jak zwierzęta, żyły od posiłku do posiłku, oczekując marnej,
zbyt marnej strawy. Szalał dur plamisty, czerwonka. Lekarze nie byli
złymi ludźmi, ale nie potrafili opanować niesłychanych wprost złodziejstw
personelu żerującego na tej nędzy. Dr Korczak podjął się oczyszczenia
tej stajni Augiasza. Przy pomocy dr Zandowej i pani Henryki Mayzlowej
w kilka tygodni doprowadził ten dom śmierci do względnego porządku.
Nie mogę opisywać wszystkich przytułków.
Muszę jednak wspomnieć o domu dla dziecka ulicy pn. „Dobrej Woli".
Kierowniczką tego domu była pani Pinkiertowa, z zawodu pedagog. Fi­
nansował tę instytucję pan Weitz. Robiono zarzuty temu domowi, że wa­
runki życia w nim zbyt odbiegały od życia dzielnicy. Dzieci ulicy miały
czyste ubranka, każde miało czyste łóżeczko i własną pościel, i ręcznik,
i szczotkę do zębów, i nigdy nie było głodne. I z uliczników, żebraków
i małych rozbójników ulicznych, jak za dotknięciem różdżki czarodziej­
skiej, wykwitały dzieci, które patrzyły na ludzi z ufnością, bez wyrazu
nienawiści szczutego zwierzęcia. Kierowniczka miała wspaniały pomysł:
fotografowała wszystkie przemiany dzieci, jak przybywały nago lub
w łachmanach, niewiele różniąc się od zwierzątek — aż do jakichś słod­
kich wizji dziecięcych. Zaprowadziłem tam moich studentów, ażeby im
pokazać, co może stworzyć serce. Mieli łzy w oczach. Któż to był ów
czarodziej, pan Weitz? Poznałem go później nieco bliżej. Pochodził z pro­
stych sfer żydowskich z Małopolski. Przybywszy do dzielnicy zorgani­
zował fabrykę szczotek, dostarczał te szczotki Niemcom i w przeciągu
roku został milionerem. Uważał, że pieniądze, zarobione na Niemcach musi
oddać społeczeństwu. I nie szczędził milionów. W Otwocku utrzymywał
200 dzieci. Obiecał wybudować na swój koszt prewentorium gruźlicze.
„Dobra Wola" kosztowała go ćwierć miliona miesięcznie. Mówił mi, że
ma dość pieniędzy, by żyć z procentów, i że mógłby z łatwością wyjechać
do Szwajcarii, ale zatrudniał 30.000 robotników i było to dla niego droż­
sze od życia. On i jego bliżsi współpracownicy mieli jakieś niezaspoko­
jone instynkty ojcowskie: opiekowali się osobiście sierotami, kontrolo­
wali wagę, zwozili góry owoców itp. Żydzi to dziwny naród. Jedni pa­
trzyli obojętnie na śmierć dzieci na ulicy. Drudzy w jakimś zapamiętaniu
robili wszystko, by je ratować. Nie wiem, czy pan, Weitz żyje, czy też
podpadł pod definicję pasożyta, którego należy zgładzić. W moich
wspomnieniach należy mu się poczesne miejsce. Nie piszę o wielu, wielu
innych. A przede wszystkim o wysiłkach samego prezesa Gminy i iego
żony. Powiem tylko, że spełniali swój obowiązek. Ratowano zatem dzieci,
RADA ZDROWIA 249

choć nie tyle, ile by należało. Ale powiem otwarcie, że zwiedzając oba
dziecięce szpitale, znajdujące się pod kierownictwem wspaniałego czło­
wieka, dr Hellerowej, miałem wrażenie, że byłoby bardziej humanitarne
nie przedłużać życia tym biednym dzieciom. Nie tylko dlatego, że były
to na ogół ruiny, ale że zazwyczaj były to sieroty zupełne, dzieci ulicy,
dzieci największej nędzy, mające poza sobą straszliwą przeszłość i je­
szcze straszniejszą przyszłość przed sobą. Pamiętam małego chłopczyka
z Pustelnika. Wyglądał jak wzięty żywcem z obrazów Murilla. Po raz
pierwszy był w szpitalu z powodu czerwonki, uratowano go od śmierci.
W kilka miesięcy później siostra oddziałowa znalazła to dziecko za mu-
rami szpitala, konające z głodu. Wzięto je na oddział. Wysiłkiem osobi­
stym lekarzy i pielęgniarek udało się odchuchać to siedmioletnie maleń­
stwo. Czy było ono wdzięczne? Mówiło smutnym głosem: „Czemu ura­
towano mię po raz pierwszy. Gdybym był umarł, nie widziałbym, jak za­
bili mi tatusia i mamusię". I takich dzieci było tysiące.
Opisałem, jak żył natód. skazany na zagładę. Ale naród panów chlubił
się tym, że pasożytów nauczył pracować. Przypatrzmy się, jaka to była
praca i jakie metody. Były i łapanki uliczne, jak po stronie „aryjskiej". Ale
na ogół Niemcy brzydzili się Żydami, czy też obawiali się epidemii — i or­
ganizację dostarczania niewolników przekazano Gminie. Gmina stworzyła
Urząd Pracy. I jak wszystko, do czego się Żydzi brali, natychmiast sta­
wało się interesem, na którym zarabiali przede wszystkim Niemcy, na­
stępnie Gmina i poszczególni jej pracownicy. Praca była dwojakiego
typu. Grupowa w mieście po stronie „aryjskiej", i obozowa — w obozach
pracy poza miastem. Grupowa w mieście często była synekurą. Żydzi
zgrupowani dostawali co prawda jakieś pieniądze, ale głównym docho­
dem był handel. Głównym zaś celem pracy grupowej było opłacanie nie­
mieckiego dozorcy grupowego oraz żydowskiego. Dobrze wówczas za­
rabiali Niemcy, odróżniali się od Żydów tylko większą Chciwością.
Nie wiele było tam nordyckiej dumy i wstrzemięźliwości. Ale do szczytu
zezwierzęcenia dochodziło w obozach. Zaznaczę, że od pracy w obozie
można się było wykupić. Wzywano osobnika do Gminy i żądano pewnej
sumy, przypuśćmy 200 złotych miesięcznie okupu. Targ w targ — koń­
czyło się na 20 zł. A kto tego nie miał, szedł do obozu pracy. Biedota
zatem, najbardziej bezbronna, padała, jak zwykle, ofiarą. W większości
przypadków obozy te były katowniami. Obozy miały swego lekarza
z dzielnicy, posyłano głównie młodych, czasem przekupnych, nieraz bar­
dzo oddanych. Ci opowiadali mi poufnie o swoich przeżyciach. Przy pra­
cach wodnych stali ludzie godzinami po pas w wodzie bez żadnych ka­
loszy ochronnych. Reumatyzm lub odmrożenia w zależności od pory roku
250 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

na porządku dziennym. Bicie bezlitosne za wszystko. Kiedyś odwołano


strażnika z placówki tylko dlatego, iż, bijąc Żydów karabinem, złamał
karabin. A to było niedopuszczalne. Odżywiano strasznie, gdyż obozo-
wiczów okradali wszyscy: Żydzi nie byli litościwsi od Niemców. Spano
w barakach na gołej ziemi. Rozstrzeliwano za byle co na oczach wszyst­
kich, każąc uprzednio kopać sobie mogiły. W pewnym obozie komen­
dant Ukrainiec miał psa wilka tresowanego przeciwko Żydom. Pies ten
wyrywał im kawały mięsa. Znam przypadek następujący. Dwóch braci
bliźniaczych w wieku lat 17 ośmieliło się iść z obozu na wieś, by kupić
trochę chleba. Strażnik jednego zastrzelił, a drugiemu kazał brata pochować.
Sądów nie było żadnych. Komendant obozu był panem życia i śmierci.
Znam przypadek, kiedy z obozu liczącego 120 osób zmarło w przeciągu
tygodnia 30. Na czele Urzędu Pracy stał Niemiec, Ziegler z Mann­
heimu. Był to człowiek dobroduszny i starał się nawet czasem ulżyć
losowi skazańców. Ale cóż mógł drobny urzędnik wobec rozkazów
potężnego fiihrera. Umierali w obozach z powodu głodu, duru plamistego
i odniesionych obrażeń. A często od wszystkiego razem. Bo czasami
likwidowano chorych, zabijając ich. Na tym ponurym tle odbija się
jasną plamą stanowisko polskiego chłopa. Przeważnie współczuł obozo-
wiczom i często dawał lub sprzedawał im chleb, choć było to karane.
I opowiadano mi o przemówieniach księży, jak nawoływali do litości
i pomocy.
Gdy pomyślę o tej gehennie, niewiele znajduję punktów jasnych. Za­
liczam do nich pęd do wiedzy u młodzieży. Piękną kartę posiada Towa­
rzystwo Popierania Rolnictwa, tak zwany „Toporol". Pracowało ono już
przed wojną w rozumieniu, że tylko przewarstwowienie społeczeństwa
żydowskiego może je uzdrowić. I nie przerwąło swej pracy nawet w obo­
zie koncentracyjnym, jakim była dzielnica. Na podwórzach widziano
kwietniki, rozwalone domy i ruiny przemieniały się nieraz w fantastyczne
ogródki dziecięce, gdzie młodzież i dzieci pod kierunkiem instruktorów
uczyła się siać i zbierać, i śledzić życie ziemi. Balkony ozdabiano kwiatami
lub wysiewano jarzyny, często pod opieką młodzieży z ,(Toporolu'\ Urzą­
dzano kursy ogrodnictwa, warzywnictwa. I wreszcie wysyłano młodzież
na wieś na roboty rolne do dworów i zagród wiejskich. Ceniła sobie
młodzież żydowska tę pracę. Czytałem wzruszające listy i o pracy na
roli, i o dobroci ludzi, z którymi się stykali. Podczas gdy opisy uczestni­
ków obozów pracy wykazywały otchłanie złości ludzkiej, listy młodzieży
„Toporolu" tchnęły otuchą, nadzieją i wdzięcznością. Szarą eminencją
„Toporolu" był mój przyjaciel, Hipolit Wohl. Był to gorący patriota pol­
ski. bratanek członka Rządu Narodowego w powstaniu styczniowym. Hi­
RADA ZDROWIA 251

polit Wohl był dawniej urzędnikiem polskim i dobrze się zasłużył, orga­
nizując aprowizację i spółdzielnie. Mimo że czuł się Polakiem, chciał
emigrować, gdyż widział degenerację młodzieży oderwanej od gleby.
Marzył nie o Palestynie, lecz o Australii, i tam chciał poprowadzić mło­
dzież nie tylko żydowską, ale wszystkich, którzy szukali innych form
życia i nie znosili nienawiści wszechwładnej w Europie. Wierzył, że tylko
praca na roli i obcowanie z naturą odrodzi człowieka. Pomagał bardzo
wielu młodym, był człowiekiem zamożnym, w dobroci swej rozrzutnym.
Wohl został najpewniej zamordowany.
Piękną kartę posiada też Towarzystwo Popierania Rzemiosła. Organi­
zowano liczne kursy ślusarstwa, stolarstwa, introligatorstwa, chemii użyt­
kowej itp. Wielkie zasługi jako organizator miał radny Jaszuński. Oso­
biście zetknąłem się ze szkołą budowlaną, której duszą był architekt
Jerzy Berliner. Szkoła urządziła w końcu wystawę, którą z zaintereso­
waniem zwiedzało wielu Niemców. Nie wiem, czy czuli wyrzuty sumienia,
że skazują na zagładę pokolenie o tak intensywnej chęci pracy i zdol­
nościach. Pomysły bowiem i rysunki młodych adeptów były nieraz zdu­
miewające. Berliner organizował stronę artystyczną i wystawę duru
plamistego. (Kierownictwo fachowe było w rękach pani Róży Amzel).
Mieliśmy nadzieję, że wystawa przetrwa nieszczęścia obozu w murach
i służyć będzie jako naoczny dowód, że trudno jest ducha złamać. Nie­
stety, i ona stała się łupem motłochu. Bo naród panów nie chciał do­
puścić do wiadomości świata, że Żydzi to nie tylko lichwiarze i nędzarze,
ale że byli i tacy, co nawet przed śmiercią potrafili nie tylko marzyć
0 pięknie, ale i realizować je.
Kilka słów o gminie jako całości. Żydzi nie szanują swoich przywód­
ców. Są narodem, który instynktownie nie znosi wodzów. I radni Gminy
z niewielkimi wyjątkami nie cieszyli się dobrą opinią. Nie moją jest rzeczą
oceniać, czy opina ta była zasłużona. Mówiłem kiedyś o tym z prezesem
Gminy, inż. Czerniakowem, którego nigdy nie dosięgło najmniejsze po­
dejrzenie interesowności. Mówił mi, że ludzie światli w tym nieszczęściu
załamali się, tylko ludzie o nerwach stalowych zachowali prężność. Tylko
ci byli w stanie wykonywać funkcje kierownicze, a ci twardzi zwykle
nie posiadają czułego sumienia. Poza tym częściowo pracowników na­
rzucali mu Niemcy, a wówczas był on bezsilny. Ale sama istota admi­
nistracji dzielnicy nie mogła być uczciwa. Życie dzielnicy zależało od
tzw. „Transferstelle", poprzez którą przechodziły wszystkie agendy
1 tranzakcje. A żądania tych panów były różnorodne i fantastyczne. Jeden
zażądał srebrnego nocnika o pewnych wymiarach, inny bryczki z koniem,
był mógł jeździć na polowania, inny żądał materiału na suknię lub futra,
252 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

tapet, cygar. Cytuję fakty. Ale przecież wydatki takie nie mogły być
księgowane normalnie i to samo musiało spaczyć wszelką administrację.
A dochody tej bogatej gminy? Opowiadał mi główny kasjer, człowiek
uczciwy i spokojny, że w kasie często nie miał 10 groszy. I dlatego, gdy
potrzebne były pieniądze, uciekano się nieraz do fantastycznych pomy­
słów. Gdy należało zebrać milion złotych na kupno tysiąca kożuchów dla
Niemców, służba porządkowa aresztowała w nocy bogatych ludzi i prze­
trzymywała tak długo, aż się nie wykupią. Gangsterstwo? Tak, ale wina
za nie nie spada na Żydów.
Nie mogę z natury rzeczy opisać dokładnie wszystkiego, mówię jedynie
0 rzeczach, które widziałem i znam. Życie jest okrutne. Tysiące umie­
rało z głodu i wycieńczenia, ale na tej pustyni zaczęło się jednak rodzić
nowe życie. Powstawały jakieś zaimprowizowane warsztaty pracy, jacyś
rzemieślnicy zaczęli wytwarzać różne przedmioty, oleje, chustki do nosa.
1 w końcu dzielnica żydowska zaczęła mieć opinię, że wszystko tam
dostać można. Istotnie z początku były tam jeszcze pochowane zapasy
materiałów, palt, ubrań, pończoch itd. Żydzi posiadali widocznie zdolność
ukrywania zapasów i improwizowania nowej produkcji. Ale wokół dziel­
nicy zaczęła się tworzyć niezasłużona aura niespożytej siły i niesamo­
witych możliwości. Żołnierze na „wasze" widzieli, jak szmuglują pro­
dukty żywności, których ich rodziny nie miały. I sądzę, że wizja tej
niespożytej siły Żyda, którego nie może dobić ani głód, ani epidemia,
była przyczyną, dla której naród panów zdecydował się nie czekać na
wymarcie powolne w ciągu kilku lat, a sięgnął do zbrodni bezpośredniej.
W języku parlamentarnym zaś nazywało się to „Die Juden werden auf-
hóren zu lachen” h O tym później.
W CIENIU KOŚCIOŁA WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH

Z początku zamieszkaliśmy u znajomych przy ul.. Grzybowskiej. Nie tylko


bezustanny hałas ulicy, ale niesamowite sceny widziane z okien czyniły
pobyt tam męką. Nie mieliśmy chwili wypoczynku, a nasza córka wpa­
dała w coraz większą depresję. 1 tutaj miałem względne szczęście:
w sierpniu 1941 roku otrzymaliśmy mieszkanie własne na plebanii ko­
ścioła Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim. W przeciwieństwie
do kościoła na Lesznie, gdzie w domu parafialnym mieszkali prawie jedy­
nie księża, w tym domu parafialnym wszystkie pokoje i mieszkania, z wy­
jątkiem mieszkania księdza prałata Godlewskiego, były oddane do użytku
parafian. Z ulicy Twardej i placu Grzybowskiego, z otchłani piekła,
obrzydliwych odorów, krzyczących ludzi wchodziło się na dziedziniec
kościelny, który przypominał dziedzińce klasztorów włoskich. Wąskie
przejście, z boku ściana kościoła, na dziedzińcu piękna, wysoka akacja.
Po prawej stronie za kościołem widniały ruiny fantastycznie olbrzymiego
zburzonego domu. Pomiędzy kościołem a tym domem wyrwano ruinom
kawałek ziemi i zasadzono warzywa. Tak rodziło się na ruinach życie.
W poświacie księżyca wyglądało to jak Pompeja, zniszczona nie przez
lawę, ale przez ludzką nienawiść. Okna naszego mieszkanka wychodziły
na niewielki, ale śliczny ogródek kościelny. Dziwny urok mają te ogródki
kościelne otoczone murami. Mieliśmy uczucie, że jesteśmy w zakątku
zadumy, ciszy i życzliwości, który zachował się w piekle. A kapłanem
tego zakątka był ksiądz prałat Godlewski.
Prałat Godlewski. Gdy wymawiam to nazwisko, ogarnia mię wzrusze­
nie. Namiętność i miłość w jednej duszy. Ongiś bojowy antysemita, ka­
płan wojujący w piśmie i słowie. Ale gdy los zetknął go z tym dnem
nędzy, odrzucił precz swoje nastawienie i cały żar swego kapłańskiego
serca poświęcił Żydom. Gdy pojawiała się jego piękna, siwa głowa, przy­
pominająca oblicze Piotra Skargi z obrazu Matejki, w miłości i pokorze
schylały się przed nim głowy. Kochaliśmy go wszyscy: i dzieci, i starcy,
i wyrywaliśmy go sobie na chwilkę rozmowy. A nie skąpił siebie. Uczył
254 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

dzieci katechizmu, stał na czele Caritasu dzielnicy, i kazał rozdawać zupę


bez względu na to, czy głodny jest chrześcijaninem, czy Żydem. Często
przychodził do nas, by pocieszać i pokrzepiać.
Nie tylko myśmy go cenili. Chciałbym przekazać potomności, co o nim
myślał prezes Gminy Czerniaków. Na posiedzeniu u docenta Zweibauma
zebraliśmy się z okazji rocznicy kursów. I tam prezes opowiadał, jak
się prałat rozpłakał w jego gabinecie, gdy mówili o żydowskiej niedoli,
i jak się starał pomóc i tej niedoli ulżyć. I mówił prezes Rady Żydow­
skiej, że ten ksiądz, były antysemita, więcej serca Żydom okazywał
niż kler żydowski, któremu obca była rola pocieszyciela ogółu.
Pomocnikiem i zastępcą prałata Godlewskiego był ksiądz Antoni Czar­
necki. Był to ksiądz młody, nie miał tego namiętnego stosunku do życia
co prałat, ale posiadał słodycz i dobroć kapłana. Był przez wszystkich
łubiany i szanowany. A jego miły i serdeczny sposób bycia działał kojąco.
Dziwne to było życie. Nigdy nie miałem tak bliskiego kontaktu z Ko­
ściołem, jak w czasie pobytu w dzielnicy żydowskiej. Przez rok codzien­
nie i rano i wieczorem wchłaniałem nastrój ciszy kościelnej. I żyłem
blisko ludzi, których zawodem była misja dobroci. W niedzielę wszyscy
chrześcijanie, nie tylko katolicy, chodzili na mszę. Uczęszczali wszyscy:
i lekarze, i adwokaci, i ci, dla których chrzest był wyrazem wiary, i ci, dla
których był symbolem narodowym, i ci, którzy w swoim czasie chrzcili
się dla interesu. Ale wszyscy odczuwali potrzebę, by zebrać się przynaj­
mniej raz tygodniowo w kościele na nabożeństwie. Zauważyłem bardzo dużo
nie tylko wierzących, ale i praktykujących, nawet msza, która odbywała
się codziennie, znajdowała wiernych. Przenikliwy chłód częściowo zruj­
nowanego kościoła nie odstraszał zimą. Nabożeństwo w kościele dla lućłzi
zamkniętych w murach stanowiło jedyne w swoim rodzaju doznanie.
G l o r i a i n e x c e l s i s De o. Chwała na wysokościach Panu, pokój
na ziemi ludziom dobrej woli. I znika plac Grzybowski, i Pańska, i Twarda,
i tłum rozgorączkowany i nędzny. Ogarnia nas chłód i nastrój świątyni.
Tłum pogrążony w modlitwie. Już nie widać ludzi walczących i niena­
widzących, jesteśmy w gronie ludzi skupionych. Łączy nas uczucie wyż­
szej wspólnoty. A g n u s D e i — uosobienie dobroci i kojącego kontaktu
z istotą nieskończenie dobrą. Nie potrzeba się wstydzić swojej brzydoty.
Zresztą dusza w tej chwili przestaje być brzydka. Jakiś chłód szlaków
podgwiezdnych. Nasze cierpienie, i wróg, i potworny niesmak myśli
o człowieku, który nim nie jest, rozwiewają się jak we mgle. Realna
jest przestrzeń nieskończona, a poprzez nią płyną światy i wszystko kie­
rowane prawem odwiecznego rozumu i dobroci. „Co ci jest, mój synu?"
W CIENIU KOŚCIOŁA WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH 255

„Za co mam kochać tych ludzi potwornych?" „Za nic. Miłość jest sta­
nem ducha. Jest u wszystkich, choć przytłumiona. Jest instynktem, jak
głód życia, jak radość bytu. Jest rozkoszą, jak upojenie gwiezdną ciszą
i zachwytem gwiazd tańczących. Nie masz rzeczy małych, gdyż wszystko
jest wykładnikiem Ducha". Brzmi niebiańska muzyka. I w jej harmonii
dusza schyla się i łka w pokorze, i świat obejmuje w zachwycie, i po­
grąża się w zapomnieniu. Nie ma już ludzi i rzeczy brzydkich, bo
wszystko jest tylko oddźwiękiem Wielkiej Harmonii.
Koniec nabożeństwa i powrót na ziemię. Ale z duszą orzeźwioną w zdro­
jach chłodnych i życiodajnych.
Kazanie. Publiczność zintelektualizowana nie poddaje się wzruszeniu
przy opowiadaniu o Chrystusie, gdy był dzieciątkiem. I nie działa na nią,
że do Syna można trafić przez Matkę, gdyż z taką prośbą wiążą się wspo­
mnienia spraw przyziemnych. Ale wzruszała się, gdy była mowa o Polsce.
Pięknie i odważnie mówił prałat Godlewski. Że Ojczyzna jest jak Matka.
Czasem skrzywdzi, czasem w zapamiętaniu jest niesprawiedliwa, ale
Matce się przebacza, gdyż Matka pragnie tylko dobra swych dzieci. I że
miłość do tej Matki-Ojczyzny jest potęgą, co stwarza więź narodu. Więk­
szą niż wspólnota pochodzenia. Ojczyznę się zdobywa przez wspólne
ukochanie. Cierpienie zaś ma sens, gdyż wiedzie ku wyższym celom.
Tak mniej więcej mówił prałat Godlewski i słowa Jego koiły dusze
wzgardzonych.
Dużo ludzi .się chrzciło w dzielnicy — i starszych, i młodych, nieraz ca­
łymi rodzinami. Były między nimi moje uczennice i uczniowie. Nieraz mię
proszono na ojca chrzestnego. Jakie motywy mogli mieć ci ludzie? Ko­
rzyści bowiem nie mieli żadnej: zmiana wiary w niczym nie zmieniała
ich stanowiska prawnego. Nie, pociągał ich urok religii miłości. Religii
wyznawanej przez naród, do którego się czuli przynależni. Religii, w któ­
rej nie ma, a przynajmniej nie powinno być miejsca na nienawiść. Jakże
Żydzi są zmęczeni atmosferą ogólnej niechęci. Za co? Stoi przede mną
w czasie chrztu moja słuchaczka. Nos semicki, usta grube, ale w oczach
widzę głębokie pragnienie ludzkiej sympatii, którą chce odwzajemnić peł­
nią wezbranego serca. Przyjdą ludzie potężni, chodzący po szczytach spo­
łecznych, kapłani nowej religii. I wezmą tę małą Żydóweczkę za rękę,
i uchronią przed nienawiścią, i pozwolą jej — być dobrą. Bo chrześci­
jaństwo doszło do potęgi, gdyż nieszczęśliwym i wzgardzonym nadało
prawo równości i godność człowieczeństwa. Równości przed Bogiem.
Więc m oże... i przed człowiekiem. Gdyż boleśnie jest żyć z tym nieza­
służonym piętnem Kaina. A to piętno może, nie, nie tylko może. ale
powinna zdjąć religia miłości.
256 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

Takie myśli ożywiały zapewne tę młodą dziewczynę, która się chrzciła.


Tak spędzam ranki niedzielne. Czasem chodziłem poza mury, gdyż jako
przewodniczący Rady Zdrowia posiadałem przepustkę. Nie było to do­
wodem łaski specjalnej zaborców, gdyż przepustek takich było powyżej
stu, ażeby ułatwić administrację w gminie. Nie potrafiłem się przemóc,
by chodzić po Warszawie z opaską na ramieniu. Zaraz po wyjściu
z getta wchodziłem do bramy i zdejmowałem opaskę. Groziło mi wię­
zienie, byłem gotów na to. Ulice poza murami wyglądały jak z innego
świata. Czyste, schludne, tłumu nie było, byli raczej przechodnie po­
ważni i przygnębieni, ale nie wtłoczeni w zgiełkliwy tłum. Masy Niemców,
którzy wprost zmieniali polski charakter miasta. W dzielnicy żydowskiej
obchodzono ich z daleka, tłum zdejmował czapki. Robiło to niesamowite
wrażenie bałwochwalstwa, gdy taki bożek przechodził, nie reagując na
ukłony. Tutaj ich ignorują. Tam tysiące żebraków i leżące trupy. W tej
dzielnicy Warszawa robiła wrażenie schludnego prowincjonalnego mia­
sta, w którym stacjonuje wojsko. Spotykam się ze znajomymi i przyja­
ciółmi, witają mię ze wzruszeniem. Widzę jednak, że nie wczuwają się
w nasze przeżycia. Mają swoje troski i bóle. Jest i Oświęcim, i Pawiak,(
i nie ma bodaj rodziny w tej lub innej formie nie dotkniętej. Ale jednak
czuje się nadzieję, że ktoś przeżyje i zapewni trwanie Polsce. Tam —
widmo śmierci owiewa wszystkich: rodzice spoglądają na dzieci i robią
sobie wyrzuty, że je na świat wydali. Na śmierć i pohańbienie. Tam
w dzielnicy młodzież pracuje zapamiętale. Gdyż jest to dla nich j e d y n e
zapomnienie. Tutaj istnieją kursy oficjalne — mniej odwiedzane, ale obok
nich wspaniałe tajne komplety, które, jak widzę, będą świetlaną kartą
czasów okupacji i stworzą nową elitę. Część młodzieży oddaje się han­
dlowi i szmuglowi i, co mię martwi, upodobała sobie to zajęcie. Myślę,
oby z odziedziczonym po Żydach handlem nie nabyli i złych stron tego za­
jęcia. W dzielnicy zbrodnia jest otwarta: na ulicy zabijają i nawet gdy za­
bić chcą Polaka-, czynią to w dzielnicy żydowskiej. Nie wiem dlaczego,
czyżby sądzili, że im uwierzą, iż to Żydzi zabijają? Tutaj, zabijają w mu-
rach więziennych i obozach. Tam życie podziemne stosunkowo nie wiel­
kie, Żydzi odczuwają grozę swego położenia jako elementarną katastrofę,
której nie można przeciwstawić żadnej siły ludzkiej, można się najwyżej
gdzieś ukryć i indywidualnie uniknąć zagłady. Tutaj czuje się narastanie
burzy w duszach ludzkich, burzy protestu i odwetu. Tam nie ma wodza,
który by skupił i zagrzał do walki. Tu z czcią wymawiają imię Sikor­
skiego. A jednak myślę: jeśli wojna potrwa, czeka Polaków ten sam
los, bo w gradacji nienawiści fuhrera Polacy stoją tuż za Żydami. A te
zapowiedzi Hitlera, które dyktuje nienawiść, są spełniane.
W CIENIU KOŚCIOŁA WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH 257

Ale odwiedzanie przyjaciół w m o j e j Warszawie, jak gdybym przy­


bywał z innego kraju, staje się dla mnie psychicznie nie do zniesienia.
Wracam do dzielnicy w niedzielę wieczorem. Przed strażą muszę w ja­
kiejś bramie dyskretnie nałożyć opaskę. Odnoszę wrażenie, że nakładam
obrożę. Żołnierz niemiecki sprawdza moje dokumenty. Muszę stać z od­
krytą głową i myślę wówczas, że mam siwe włosy. Przeglądają mi teczkę.
W teczce mam czasami trochę cukierków od przyjaciół dla córki. Wcho­
dzę do tej otchłani i od razu owiewa mię zgiełk, zaduch i swoisty odór
nędzarzy. Ciemną ulicą Twardą, placem Grzybowskim wracam, pogrążam
się w atmosferę ciszy klasztornej naszej plebanii i wchodzę do pokoju,
gdzie oczekuje mię żona i córka. Im nie wolno przechodzić na tamtą
stronę. Skazane są na ten obóz bez odpoczynku i wytchnienia. Mam
przecież dziecko chore. Zwróciłem się przez dra Milejkowskiego do Ha-
gena, by raz tygodniowo córka mogła chodzić do swego lekarza na tamtą
stronę. Myślałem: może to wrażenie ją rozerwie i przynajmniej na krótko
pozwoli jej zapomnieć. Hagen znał moje prace drukowane po niemiecku.
Pytał kiedyś prezesa o mnie z wyrazami jakichś komplementów. Ale czy
myślicie, że pozwolił mojemu dziecku, by się leczyło po tamtej stronie?
Ten może niezły człowiek, ale jak oni wszyscy bez charakteru, odmówił.
Niby, że jest dość lekarzy w dzielnicy. Czy nie rozumiał, że chciałem
dać dziecku chwilę wytchnienia? Nie jestem mściwy, nie życzę panu
Hagenowi, by musiał patrzeć, jak na jego oczach ginie jego dziecko.
Przestałem chodzić na tamtą stronę, mimo że mogłem. A w końcu na­
wet nie mogłem, gdyż pan komisarz Auerswald odebrał mi przepustkę,
mówiąc: „Po cóż ten profesor ma się szwendać po mieście". A dr Ku-
bliński, komisarz lekarski dzielnicy, który ukończył uniwersytet polski,
odebrał przepustki prof. Centnerszwerowi i mnie. Dwu p o l s k i m pro­
fesorom. A jeśli moja książka się pojawi, to dokona tego, do .czego nie
chciał dopuścić pan komisarz Auerswald: by świat się dowiedział o jego
zbrodniach i o łzach, które płynęły również z jego powodu.
R A S A C Z Y T R A D Y C J A ?

Brzmi to paradoksalnie, ale dopiero w dzielnicy poznałem bliżej duszę


żydowską. Poznałem ją i w złym i w dobrym. Spotkałem tam dużą liczbę
ludzi etycznie i intelektualnie nieprzeciętnych, którym krzywda się
dziaje, jeśli podlegają fali niezróżniczkowanej niechęci i antysemityzmu.
A jednocześnie widziałem, że przeciętny poziom społeczeństwa żydow­
skiego w dzielnicy nie dorównywał społeczeństwom innym, przynaj­
mniej o ile się znajdowały w warunkach normalnych. Głód życia zbyt
mało stonowany przez współczucie. Nie mówię o zjawisku eksploatacji
kapitalistycznej, jest to zjawisko międzynarodowe. Ale stwierdzałem brak
litości dla nędzarzy, biurokratyzm nie licujący z intelektualizmem, chy-
trość, pęd do oszukiwania, nawet u elity umysłowej. Lekarz blokowy
potrafił, stwierdziwszy dur plamisty, zmuszać pacjentów, by się u niego
leczyli. Obozowy Żyd bez litości okradał swoich współtowarzyszy nie­
doli. Służba porządkowa rekrutowała się na ogół z inteligencji. Była po­
tworna. Przekupstwa i szantaż były na porządku dziennym. Na jej uspra­
wiedliwienie dałoby się może przytoczyć, że nie miała żadnych poborów
i musiała z czegoś żyć. Ale jednak w chwili przełomowej, gdy mordo­
wano cały naród, winien był pojawić się ktoś, kto zjednoczy tę młodzież
i poprowadzi do obrony, a nie do współudziału w zbrodni. Wydaje mi się
niesłuszne, ażeby przemilczać złe strony Żydów, wysuwając jedynie wy­
soki poziom moralny i intelektualny wielu jednostek. Jest jednak zasad­
nicza różnica pomiędzy tym, co mówię ja, i tym, co mówią rasiści. Dla
mnie złe cechy Żydów tłumaczą się ich historią i mogą i powinny ulec
zmianie, dla rasistów są one odziedziczonym przekleństwem rasy. Mo-
tłoch żydowski był najbardziej zacofanym motłochem w Europie. Ale
przyczyną tego między innymi jest, że naród żydowski oddawał swoją elitę
narodom, wśród których żył. Przecież mój stryj oddał pracę całego życia
i majątek na oświatę ludową polską. I tak czynili prawie wszyscy z na­
szego pokolenia, a w ciemnocie pozostawał szary tłum żydowski. I dlatego
raziła mię pogarda zasymilowanej inteligencji żydowskiej dla żydów-
RASA CZY TRADYCJA? 259
skiego tłumu. Na ogół, jeżeli Polak, Serb lub Francuz krytykuje swój
naród, jest to dowodem, że go jego wady bolą. Najlepsi właśnie starają
się wstrząsnąć sumieniem swojego narodu. U Żydów jest inaczej. Okres
grzmiących proroków minął dawno. Jeżeli Żyd wymyśla na Żydów, zwy­
kle uważa, że jego pogarda wywyższa go, że przestaje być Żydem przez
fakt swego antysemityzmu. I dziwi się, że świat właśnie gardzi anty­
semitą Żydem lub pochodzenia żydowskiego. Poznałem w dzielnicy pew­
nego redaktora w wielkiej nędzy. Chcąc mu pomóc, zaproponowałem mu,
by zaczął pisać reportaże, i obiecałem zainteresować tym prezesa gminy.
Napisał artykuł, jak cierpi, że jest razem z Żydami. „Panie redaktorze —
powiadam — czyżby w tym nieszczęściu upodlenia i niewoli było naj­
straszniejsze, że Żydzi muszą być sami z sobą? Już ci może to być przykre,
ale czy to jest najważniejsze?". Lub mówi mi żona kolegi lekarza,
chrzczonego, że mąż nie stara się o żadną placówkę w dzielnicy. Po po­
wrocie Polacy powiedzą, że nie dostał żadnej posady, gdyż jest Polakiem.
W dzielnicy znajdował się słynny malarz, Roman Kramsztyk, dobry Polak
i Europejczyk. Malował piękne portrety. Ale mówi znajomy architekt:
..Mojej żony malarz z getta nie będzie malował". Myślę, że gdyby tak
Polacy powiedzieli to samo o architektach z dzielnicy, nie wyszedłby na
tym dobrze. Nie, nie odpowiada mi ten typ „autosemitów". Mnie los
zetknął z cierpiącymi. A jestem z zawodu pedagogiem. Spróbuję im po­
wiedzieć prawdę.
Miałem wykłady pod tytułem „rozdziały wybrane" dla słuchaczy. Mó­
wiłem tam o zagadnieniach genetyki, o rasizmie, poruszałem niektóre za­
gadnienia z biologii ogólnej. Młodzież słuchała z ogromną uwagą i z tym
uczuciem zaufania, które jest warunkiem wywarcia wpływu. Postanowi­
łem z jednej strony podnieść ją na duchu, ażeby wytłumaczyć, że nie jest
wyklęta, że złe strony Żydów nie są na wieki wykute w zarodzi, ale
jednocześnie chciałem wskazać na konieczność wewnętrznej odnowy.
Wspomnienia moje byłyby niepełne, gdybym nie oddał biegu myśli tych
wykładów.
Zarzucają Żydom, że są narodem pasożytów. Jest to piętno hańbiące
i trzeba sobie zdać sprawę, czy Żydzi na to zasłużyli. Rozpatrzmy tę
sprawę najpierw na szczytach ducha, a ponieważ ten zarzut formułują
obecnie Niemcy, zastanówmy się, co Żydzi dali Niemcom.
Nazwiska, które cytuję poniżej, czerpię z książki Holendra van M il­
lera: „Niemcy i Żydzi". Ze względu na technikę wykładu, nie mogłem
wszystkich nazwisk cytować studentom, chcę jednak umieścić je czę­
ściowo w tej książce.
W 36. wydaniu książki antysemickiej niemieckiego autora Fritscha
260 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

znajduje się 264 nazwisk autorów żydowskich i to największych, jak


Heine, Boerne, Wassermann, Kraus, Altenberg, Hoffmannstal, Schnitzler,
Werfel, Zweig. Kompozytorzy, jak Meyerbeer, Mendelsohn, Offenbach,
Mahler, Schönberg, Halevy. Liczba wirtuozów jest tak wielka, że można
przytoczyć jedynie niewielką część, jak Thalberg, Rubinstein, Moszkow-
ski, Schnabel, Pachmann, Kreisler, Mischa Elman, Sascha Heifetz, Joachim.
Z dyrygentów: Herman Levy, Leo Blech, Oskar Fried, Felix Mottl, Bruno
Walter, Siegfried Ochs i 30 innych. Mahlerowi Niemcy zawdzięczają
wprowadzenie Wagnera, Mendelsohnowi — Bacha. Z malarzy ów anty­
semicki leksykon cytuje 43 nazwiska, a pośród nich takie, jak Liebermann
lub Uri. Z uczonych: 9 laureatów Nobla (Baranyi, Meierhoff, Ehrlich, Mi-
chelson, Lippmann, Frank, Haber, Wildstätter, Einstein i dwóch półkrwi
Żydów: Beyer i Warburg). Szereg odkryć, z których Niemcy są dumni,
dokonali Żydzi: Neisser wykrył zarazek rzeżączki, Fraenkel zapalenia
płuc, Wassermann serodiagnostykę kiły, Weil i Felix — serodiagnostykę
duru plamistego, Ehrlich — salvarsan i chemoterapię kiły, Morgenroth —
chemoterapię zakażeń pneumokokowych. Nieprawdopodobnie wielka jest
liczba żydowskich matematyków w Niemczech, między innymi Jerzy
Cantor, twórca teorii mnogości, Kronecker, którego wszystkie dzieła były
wydane przez akademię pruską, Minkowski, który dał podstawy mate­
matyczne teorii względności. Słynna chemia niemiecka zawdzięcza uczo­
nym Żydom następujące odkrycia: Liebermann stworzył alizarynę, dając
tym podstawę przemysłowi farbiarskiemu. Caro, odkrywca czerwieni
anilinowej, błękitu metylenowego, Nikodem, Caro i Frank dali podstawy
dla produkcji sztucznych nawozów, a Frank był twórcą przemysłu po­
tasowego. Haber — twórca syntezy amoniaku z powietrza, Wildstaet-
ter — badacz chlorofilu. Z fizyków wspomnę Henryka Hertza, który do­
wiódł identyczności fal świetlnych i elektrycznych, Michelsona, Franka.
Z serologów: Sachs, Schiff, Witebsky, matematyk Bernstein. Nie cytuję
więcej. Książka van Millera zawiera 20 stronic takich cytat.
A zatem Żydzi pasożyty? Dali oni więcej kulturze niemieckiej niż ci,
co nimi gardzą.
Cytuję te nazwiska niechętnie. Gdyż geniusze i talenty — jest to łaska
boża. Nie trzeba chować ujemnych cech za talentami współziomków. To,
że Niemcy mieli Beethovena, bynajmniej nie upoważnia ich do okradania
sąsiadów, i to, że Żydzi mieli w Niemczech 9 laureatów Nobla, nie upo­
ważnia do usprawiedliwiania rzeczy brzydkich. Należy się tylko zasta­
nowić, co jest brzydkie.
Zarzucają Żydom, że są pasożytami społecznymi. Podobno czwarta
część domów w Warszawie należała do Żydów. Pasożyty? Nieporozu­
RASA CZY TRADYCJA? 261

mienie. Jeżeli czwarta część domów w Warszawie należała do Żydów, to


Żydzi rozsądnie inwestowali swoje pieniądze. Wybudowali bowiem lub
udzielili kredytów na budowę czwartej części miasta.
Wydawcami polskich książek lekarskich byli Żydzi. Bojkotować zatem
tych wydawców i zniszczyć lekarską książkę polską? Gdyby nie ci wy­
dawcy Żydzi, ukazałaby się ona w druku kilka lub kilkanaście lat później.
Jeżeli eksport jaj lub bekonów znalazł się w rękach głównie Żydów, to
oznacza to, że Polska korzystała ze stosunków międzynarodowych i zdol­
ności handlowych Żydów dla zorganizowania swego eksportu. Żydzi byli
tu nie pasożytami, a ważnym ogniwem życia ekonomicznego.
Pasożytnictwo społeczne zaczyna się wówczas, gdy się wypełnia
funkcje społeczne niepotrzebne lub szkodliwe. Żydzi byli lichwiarzami na
wsi. Jest to pasożytnictwo, bo kredyty rolne winny być w rękach Banku
Rolnego, a nie ludzi prywatnych, pobierających wysokie procenty.
Żydzi byli szynkarzami na wsi i w miasteczkach. To jest szkodliwe.
Współczesne hotelarstwo winno być zbudowane na innych zasadach,
życie zaś społeczne wsi winno się opierać o domy ludowe, a nie o szynk.
W rękach Żydów był handel żywym towarem. Jest to potworne i hań­
biące.
Ale dlatego, że eksport żywego towaru jest przestępstwem społecz­
nym, nie powinno się rezygnować z pomocy Żydów przy eksporcie jaj
i bekonów. Bo pieniądz zarobiony przez Żydów pozostaje w kraju i stwa­
rza nowe gałęzie produkcji, jak wszelki inny pieniądz. Gdyż Żyd zaro­
bionych pieniędzy nie zje, lecz wybuduje za nie fabrykę lub dom, lub
odda je do banku. Pasożytuje tylko pieniądz, pożyczony za granicą, gdyż
odsetki, które trzeba zdobyć pracą, zostają wywiezione poza granice
kraju. Konsekwencja: należy unikać zawodów pasożytniczych. A spe­
cjalnie Niemcom należy powiedzieć: teza przestrzeni życiowej jest tezą
pasożytniczą. Bo chcą zabrać przedmioty i ziemię, stworzone i upra­
wiane przez innych. Naród, który importuje siłę ludzką w postaci pra­
cowników rolnych, nie ma prawa twierdzić, że posiada zbyt mało prze­
strzeni życiowej, gdyż w rzeczywistości chce spełniać funkcje panów, na
których pracują niewolnicy. A to jest pasożytnictwo.
Wprowadzanie komisarzy, zabieranie majątków polskich i żydowskich
jest pasożytnictwem.
Jeżeli w Zakładzie, który ja częściowo wymodelowałem, pracuje pan
Nauck i pan Kudike, a ja, usunięty, zżeram się z tęsknoty za warsztatem
pracy, to kto jest pasożytem, ja czy oni? I kto korzysta z pracy cudzego
życia?
Ten rachunek musi być czysty i wyraźny. Niemcom mniej zaszkodziło
2 62 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

w opinii świata, że grabili, niż że chcieli uzasadnić grabież swoją wyż­


szością. Można zapomnieć zdobywcy i grabież, i nawet gwałt, ale nie
można przebaczyć uczonemu, jeżeli próbuje to uzasadnić. Bo uczonego
obowiązuje inna perspektywa i inne podejście.
Tak wygląda sprawa pasożytnictwa żydowskiego. Częściowo jest wy­
razem nieporozumienia i nawet niewdzięczności, ale częściowo jest
słuszna. I słuszne są częściowo zarzuty, zresztą sami Żydzi poczuli
w dzielnicy, na czym polegają ich ujemne strony.
Brzydki jest nadmiar głodu życia i brak współczucia. Poczucie narodu
wybranego, a jednocześnie pogarda dla własnego narodu. Trudność uzna­
wania motywów innych niż interes. Brak ideologii bohaterskiej: ostatni
bohaterowie to bodaj Makabeusze. Dobry szachista imponuje więcej niż
dobry żołnierz. Brak zrozumienia dla patosu bohaterstwa. Konflikt Wil­
helma Telia odczuwają jako nieistotny. Chcą trwać, chociażby jak chwa­
sty, byleby żyć, mniejsza o to, czy w stanie godnym. Wolą być żywym
psem, niż martwym lwem. Nie znoszą wodzów, nawet gdy trzeba zespolić
wolę narodu.
A z drugiej strony: uwielbienie dla intelektu i gotowość poświęcenia
dla pracy umysłowej. Wiara, że talent nadaje szlachectwo, a nie uro­
dzenie. Chcą i potrafią być wdzięczni. Odczuwają międzynarodowy cha­
rakter nauki i sztuki. Gdy zakładają szkoły lub ufundowują stypendia —
to najchętniej bez różnicy wyznania. I nie wierzę, by stanowili mafię
międzynarodową, dążącą do jakiejś tajemniczej potęgi. Jak każdy inny
naród, chcą być bogaci. Nie mniej i nie więcej.
Oszust z jednej strony, wielki filantrop z drugiej. Ale czy wielkie
kapitały na ogół mają swoje źródło w znojnej pracy, czy w koniunkturze
lub grabieży? Żydzi przypominają ogród bez pielęgnacji: dużo chwastów,
a między nimi ukryte piękne kwiaty. Przeciętny poziom etyczny może
niewysoki, ale liczne jednostki ponad poziom etyczne. I stąd nieporozu­
mienie. Ci, co zwalczają antysemityzm, wskazują na areopag ludzi nie­
przeciętnych etycznie i umysłowo. Antysemici zwracają uwagę na niski
poziom moralny ogółu. Kto ma rację?
Przypomina mi to opowiadanie o różnicy między pesymistą i optymistą:
pesymista widzi w serze szwajcarskim same dziury, optymista sam
miąższ. Należy sprawę postawić inaczej i zapytać: czy złe cechy Żydów
są wykute w ich zarodzi, a zatem nieodwracalne, czy są oni tak samo
napiętnowani, jak przestępcy Lombrosa, skazani na to, by po wszystkie
czasy oszukiwać i pasożytować? Czy też z tych samych składników psy­
chicznych można wymodelować dusze odmienne? I widzę tu dwa zagad­
nienia: czy cechy żydowskie są cechami odziedziczonymi, konstytucyj­
RASA CZY TRADYCJA? 263

nymi, czy też zależą od warunków zewnętrznych. Pytanie to stawia­


my sobie w stosunku do wszelkich cech; jaki jest zasięg konsty­
tucji, a jaki wpływów zewnętrznych. Jedynie dla duszy żydowskiej
Niemcy a priori uprościli to pytanie. Psychologia ras u nich jest wykła­
dana nie w związku z e t n o l o g i ą , lecz w związku z genetyką. Odpo­
wiedź ich nie mogła być prawidłowa, albowiem fałszywe były ich prze­
słanki. Gwoli obiektywizmowi nie wchodzę chwilowo w motywy psy­
chologiczne zarzutów, lecz zajmę się ich argumentacją i na tej płaszczyź­
nie rozpatrzę ich wartość dowodową.
Światopogląd rasizmu postarajmy się ująć w postaci kilku tez.1 Pierw­
sza z nich i zasadnicza brzmi; dusza oznacza rasę rozpatrywaną od we­
wnątrz. I przeciwnie — rasa jest to strona zewnętrzna duszy (Alfred Ro­
senberg). T wobec tego należało stworzyć rasowy współodpowiednik mi­
stycznej duszy. Stworzono tych współodpowiedników aż trzy. Hitler pro­
paguje tezę rasy aryjskiej, Günther — rasy nordyckiej, Klaus — duszy
nordyckiej. Hitler pisze: „Istnieje tylko jedno święte prawo, będące jed­
nocześnie obowiązkiem, ażeby przez zachowanie elementów ludzkich
zachować możność szlachetnego rozwoju". Hitler wyobraża sobie istnie­
nie jakiejś jednolitej rasy aryjskiej i pisze: „Jako zdobywca aryjczyk
podporządkował sobie ludzi niższych i uregulował ich czynności wedle
swojej woli i swoich celów . . . Dopóki bezwzględnie strzegł swego sta­
nowiska pana, był nie tylko panem, ale strażnikiem i twórcą kultury,
która opierała się tylko na jego zdolnościach. Gdy tylko zwyciężeni za­
częli się podnosić, prysła przegroda między panem i parobkiem. Aryjczyk
zdradził czystość swojej krwi i utracił swe miejsce w raju. Pogrążył się
w chaosie ras i powoli tracił swe zdolności kulturalno-twórcze, upodob­
niając się więcej do zwyciężonych aniżeli do zwycięskich przodków".
Wspomnę tylko pokrótce zarzut antropologów, stwierdzających, że
nie istnieje rasa ani semicka, ani aryjska, że istnieją jedynie języki
aryjskie i semickie. Mówić o rasie aryjskiej jest takim samym nonsen­
sem, jak mówić o długowłosym języku. Nie dziwię się, że malarz po­
kojowy nie przestudiował antropologii, ale dziwię się, gdy minister
sprawiedliwości, Frank, mówi: „Każda teoria naukowa musi sobie po­
stawić pytanie: czy popiera narodowy socjalizm".
Drugi dogmat wiary stanowi wiara w nordyckość. Apostołem jej jest
antropolog Günther. Wyśmiewany przez antropologów niemieckich do
przewrotu, wynoszony był pod niebiosa po przewrocie. Według Günthera
w skład narodu niemieckiego wchodzi najwyżej 10°/t nordyków. Ale

1 Korzystam tu również z książki van Millera.


264 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

i ten autor sądzi, że określone cechy duchowe są ściśle związane z okre­


ślonymi cechami antropologicznymi, względnie nordyckimi.
Wreszcie Klaus nakreślił uduchowiony obraz duszy nordyckiej: „Czło­
wiek nordycki posiada duszę, która mówi poprzez milczenie. Jest on
samotny, zamknięty w sobie i żyje tylko ze swego dzieła. Dlatego nordyk
obawia się, że może zbyt dużo ujawni. Mówi nie poprzez to, co wypo­
wiada, ale przez to, co przemilcza. Znamienne są pauzy w jego przemó­
wieniu. Najszlachetniejszym sposobem jego wyrażania się — jest milcze­
nie .. . Wierność. Przed Bogiem dusza nordycka stoi samotna ... Nordyk
nie obnaża się przed tłumem i nie występuje na jarmarku ze swoją mo­
dlitwą, ale w swojej cichej izdebce. On by się wstydził, gdyby go pod­
słuchano".
Czy mam krytykować ten obraz? Zapytam tylko, czy Hitler i Frank
mówili poprzez milczenie? I czy ten motłoch przekupnych komisarzy
i okrutników w obozach koncentracyjnych miał dusze nordyków? Pisać
o tym po polsku nie warto. Nie wystarczyłoby żółci i śliny. Ale jedno
jest ciekawe. Światopogląd „aryjski" Hitlera jest to przeniesienie walki
0 byt na sprawy społeczne, jest to ś w i a d o m e przeciwstawienie się
kulturze chrześcijańskiej, jest to usankcjonowanie gwałtu. Zwycięzca jest
lepszy. Zwróćcie uwagę: ów piękny „aryjczyk" obdarzony i potęgą ducha,
1 pięknem ciała przybył do Europy i zastał różnych tubylców. I jego
grzechem było, że ż nimi spółkował, popełnił hańbę rasową. Trzeba to
odrobić. A zatem zabronić potomkom aryjskich zdobywców łączyć się
z tubylcami? Zdawało by się, że długogłowemu nordykowi pod karą
śmierci zabronią mieć dzieci z typem alpejskim lub dynarskim. To byłoby
przynajmniej konsekwentne. Ale przy czym i skąd tu wzięli się Żydzi?
Czyżby oni byli tymi podbitymi podludżmi, do których ongiś należała
Europa, nim przybyli światli nordycy?
Pomyślcie, te bzdury kosztowały życie milionów ludzi. Nie będę o tym
dłużej pisał, wspomnę jedynie, że według badań Czekanowskiego i jego
szkoły, zarówno wśród Polaków jak i Żydów polskich jest dużo nor­
dyków.
A teraz oświetlę zagadnienie czystości rasy nie z punktu widzenia cech
antropologicznych, lecz serologicznych. Niesłuszne jest monopolizowanie
nordyckich cech dla Niemców. Dowód albo prawdopodobieństwo prze­
mieszania się ras może dać serologia. Podlega dyskusji, czy forma czaszki
ihoże się zmieniać. Nie podlega dyskusji stałość grup krwi. W swoim
czasie stwierdziłem, że grupa B cechuje raczej narody wschodnie, i zda­
wało mi się wówczas, że do tych narodów wschodnich należą i Żydzi.
Gdy jednak badania moje zostały rozbudowane, okazało się, że s k ł a d
RASA CZY TRADYCJA? 265

g r u p o w y Ż y d ó w u p o d a b n i a s i ę do s k ł a d u g r u p o w e g o
n a r o d ó w , w ś r ó d k t ó r y c h ż y j ą . Żydzi holenderscy posiadają
mniej B niż Żydzi niemieccy, ci zaś mniej niż rosyjscy itp. Holenderscy
Żydzi posiadają mniej B niż Niemcy w Królewcu lub w Saksonii. Zresztą
zainteresuje może czytelnika zestawienie i ewentualne wytłumaczenie
tego zjawiska.

Grupy
Pochodzenie
0 A B AB

Żydzi holenderscy . . 42,6 39,4 13,4 4,5


Holendrzy . . . . 45,7 41,2 9,6 3,5

Żydzi niemieccy . . . 42,1 41,1 11,9 4,9


Berlinczycy . . . . 36,5 42,5 14,5 6,5

Żydzi polscy . . . . 33,1 41,4 17,4 8,1


Warszawianie . . . 33,7 38,4 19,4 8,5

Żydzi — Charków . . 28,6 42,3 23,5 3,6


Rosjanie — Charków . 27,3 40,0 24,1 8,6

Żydzi — Samarkanda. 28,9 31,4 32,7 7,0


Irańczycy . . . . , 30,6 31,8 31,6 6,0

Jak to wytłumaczyć? Nie można wykluczyć, że Żydzi odznaczają się


większą zdolnością do wytwarzania odmian. Wiele chorób dziedzicz­
nych u Żydów mogłoby nawet popierać tę tezę. Sądzę jednak, że po­
winniśmy szukać wytłumaczenia dla podobieństwa krwi Żydów i na­
rodów, wśród których żyją, w czynnikach natury historycznej. Renan
w r. 1883 ogłosił pracę na temat obecnie tak aktualny: „Judaizm jako
rasa i religia". Cytuję z tej pracy następujące wyjątki:
„Rozpatrujemy judaizm jako przejaw rasy i przypuszczamy, że naród
żydowski, który stworzył pierwotnie tę religię, zachowywał ją stale dla
siebie samego i pozostawał niezmienny w swoim składzie. Tak jednak
nie jest ... Osadnicy, sprowadzeni przez Asyryjczyków, wcielili do mas
izraelskich wiele żywiołów nie mających z nimi nic wspólnego... Proze­
lityzm żydowski osiąga w epoce greckiej i rzymskiej najbujniejszy roz­
kwit. Nawróciwszy na swoją wiarę dużą liczbę Hellenów, zaliczyli ich
266 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

Żydzi w poczet członków swej gminy... Znaczna liczba wyznawców ko­


ścioła żydowskiego w Aleksandrii rekrutowała się spośród ludności egip-
sko-helleńskiej . . . W Syrii doszło do tak znacznej liczby nawróceń, że
Syria w dużym stopniu została zjudaizowana. . . W epoce rzymskiej
judaizm nie miał znaczenia etnograficznego, lecz stał się czymś powszech­
nym i wszędzie znajdował wyznawców. Większość Żydów italskich
i gallijskich pochodziła z takich nawróceń i synagoga powstała obok
kościoła jako mniejszość innowiercza... W Galii istniała masa ludzi,
którzy przylgnęli do judaizmu w drodze nawrócenia się i z których ani
jeden nie mieszkał w Palestynie. . . Judaizm dokonał w Arabii olbrzy­
mich zaborów itp."
W XI stuleciu wśród Żydów panowała poligamia i niewolnice były
często pojmowane za żony. Jeńcy wojenni kupowani przez Żydów pod­
legali często obrzezaniu i byli sprzedawani jako Żydzi. Wreszcie mówi
Czekanowski, omawiając stosunek Arabów do Żydów:
„U Arabów składnik orientalny jest liczniejszy niż u Żydów i zwraca
się przeciwko Żydom europejskim, którzy tego składnika mają niewiele,
najwyżej 20%, podczas gdy u Arabów jest on przeszło dwukrotnie licz­
niej reprezentowany. Mamy więc przede wszystkim formację bardzo
archaiczną, reprezentowaną przez Arabów w Iraku. Tę formację repre­
zentują Żydzi z Yemenu. W formacji tej składnik śródziemnomorski jest
liczniejszy od orientalnego. Młodszą formację reprezentują Arabowie
Yemenu i Żydzi orientalni, zwani Spaniolami, oraz Samarytanie. Wyka­
zują oni przymieszkę armenoidalną. Za młode formacje uznać należy
Żydów Europy środkowej i Kaukazu. S t a n o w i ą o n e r e z u l t a t
pr z e poj e ni a formacj i s e mi c ki e j krwią l udności auto­
c h t o n i c z n e j".
Widzicie zatem, że chęć zastąpienia pojęcia narodu przez pojęcie rasy,
terminy tego typu, jak głos krwi, są frazesem. N a r ó d j e s t t o z e ­
s p ó ł l udz i p r z e p o j o n y c h tą s a m ą k u l t u r ą , p r z e t o p i o ­
nych w ogni u historii i mi ł u j ą c y c h j edną ojczyznę.
Wszystko inne jest frazesem, stworzonym dla podbojów.
Badania grupowe wskazują na fakt przemieszania różnyęh narodów
i ras — nie mniej, ale i nie więcej. Nie można, jak to czynili niektórzy
badacze niemieccy w istnieniu grupy A widzieć dowód wpływu rasy nor­
dyckiej. Pojęcie narodu opiera się na umiłowaniu ojczyzny i wspólnej
kulturze i tradycjach, a nie na głosie krwi lub rasy. Polska zawiera za­
równo elementy nordyckie, jak i armenoidalne, śródziemnomorskie
i wiele innych. Chęć nadania jakiejś rasie wyłącznych artybutów władzy
musiałaby zburzyć wszelką państwowość. Zburzyłaby i państwowość nie­
RASA CZY TRADYCJA? 267

miecką, gdyby Niemcy sami brali rasizm poważnie. Ale rasizm był im
potrzebny dla zniszczenia Żydów i wciągnięcia narodów północnych
w orbitę imperialistycznych zamierzeń niemieckich. Mimo tej przejrzy­
stości przesłanek, spróbujmy dalej analizować obiektywnie tezy rasizmu.
Zawierają one następujące błędy:
Psychika rasowa lub narodowa jest wykładnikiem złożonych procesów
psycho-fizycznych przekazywanych pismem, słowem, pieśnią lub obrazem,
przekazywanych zatem z pokolenia na pokolenie jako tradycja. Nie ma
genów przywiązania dla króla angielskiego, lecz istnieje tylko tradycja
tego przywiązania. I nie ma genów oszustwa lub handlowania u Żydów,
jest tylko tradycja handlowa. Mogą istnieć poszczególne zamiłowania,
mające podstawę konstytucjonalną. Inna jest budowa kowala, inna krawca.
Nie ma jednak genów kowala lub krawca, a są złożone stany odczynowości
psychicznej. Atleta, dążący do wyładowania się fizycznego, zechce raczej
zostać kowalem, a człowiek słabszy krawcem. Genetyka współczesna nie
uważa, by geny musiały b e z w z g l ę d n i e realizować się, warunkują
one odczynowość, która się realizuje pod wpływem bodźców otoczenia.
Niemcy nawet piszą: ,,es vererben sich Reaktionsnormen". Dla cech cha­
rakteru winniśmy przyjąć, że pewne wrażenia, przykłady z historii, pierw­
sze doznania i pieśni ludowe kształtują psychikę i nadają jej określoną
treść i kierunek. Ale nawet tam, gdzie owa odczynowość podlega dzie­
dziczności, nie musi warunkować określonej cechy. Większość cech
dziedziczy się wielogenowo. Np. barwa czerwona zależy od kilku ge­
nów, dziedziczących się niezależnie. Rodziciel czerwony może przekazać
dziecku jeden z genów, który z przeciwstawnym genem matki wytworzy
nie barwę czerwoną, ale inną. Tym bardziej złożone jest dziedziczenie na­
rządów lub rysów, oczu, nosa itp. Przypadkowe spotkanie poszczegól­
nych genów może wytworzyć różną od tej, którą posiadali rodzice.
Spostrzegamy to wyraźnie w dziedziczeniu chorób psychicznych. Nie
dziedziczą się poszczególne choroby, lecz chwiejność psychiczna, która
u jednego dziecka warunkuje twórczość, u drugiego obłąkanie. Kretsch­
mer aż nadto dobitnie to wykazał. Rasiści traktują psychologię ras na tej
samej płaszczyźnie co niektóre choroby umysłowe: nie jako odczyno­
wość reagującą na konieczności społeczne, a jedynie jako plus we­
wnętrzny. Dusza jest li tylko odbiciem rasy. Widzimy przepaść pomię­
dzy naukowym uzasadnieniem i praktycznymi konsekwencjami rasizmu.
Zagadnienie dziedziczenia chorób psychicznych, mimo że dopiero w za­
czątku, opiera się jednak na pewnych studiach. N i k t n a t o m i a s t
ni e b a d a ł i ni e zna d z i e d z i c z e n i a o wy c h z ł o ż o n y c h
f u n k c j i p s y c h i c z n y c h w a r u n k u j ą c y c h p s y c h o l o g i ę ras .
263 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

A priori możemy jednak przyjąć, że dziedziczenie cech psychicznych


zależy od współdziałania wielu genów. Rasizm opiera się na analogiach
z dziedziny eugeniki stosowanej: możemy wyhodować poszczególne ce­
chy, jak mleczność krowy, węch psa itp. W naturze czyni to selekcja:
wyhodowuje typy najbardziej dostosowane do ich przestrzeni. Tę analogię
w sposób naiwny wprowadza rasizm do socjologii. Dusza nordycka, twier­
dzą rasiści, jest najlepiej dostosowana do warunków przestrzeni środkowo
europejskiej, a Słowianie lub Żydzi nadają się jedynie na parobków lub
nieboszczyków. Należy stwierdzić, że wszystkie te argumenty są z palca
wyssane, gdyż cechy będące podstawą psychiki rasowej nie nadają się
jeszcze zupełnie do analizy genetycznej. Spróbujmy zanalizować hipo­
tetycznie tzw. cechy rasowe. Nordyk ma jakoby duszę żołnierza, Żyd —
duszę oszusta. Jakie jest ewentualne psychiczne podłoże tych cech?
Odwaga? Może być skutkiem braku wyobraźni, przewidującej niebez­
pieczeństwo, lub zapamiętania w walce, cechującego okrutników. Sady­
ści są zazwyczaj dobrymi żołnierzami.
Bohaterstwo? Może to oznaczać brak współczucia dla wroga i podat­
ność na sugestię. Przykład: „Bartek Zwycięzca".
Podporządkowanie się idei wodza? Może być skutkiem braku kryty­
cyzmu lub odwagi cywilnej. Przykład: ów profesor niemiecki, który zga­
dza się działać w myśl dyrektyw narodowych socjalistów.
A teraz zanalizujmy składniki psychiczne oszusta: musi on wniknąć
w psychikę i potrzeby kupującego, musi mieć dobrze rozwiniętą wyo­
braźnię, talent organizacyjny itp. A brak sumienia? Co jest lepsze: oszu­
kać, czy ograbić i zabić?
Widzimy zatem, że pewne elementy psychiczne mogą być ułożone
w kierunku społecznie dodatnim lub ujemnym, tak jak z poszczególnych
cegiełek można wybudować gmach piękny lub brzydki. Ale nawet owe
elementy psychiczne na pewno nie dziedziczą się jako takie. Nie wiemy,
jak się dziedziczy wyobraźnia, ani odwaga cywilna, gdyż są to procesy
złożone.
A przede wszystkim nie wiemy, czy „psychologia ras" w ogóle pod­
lega dziedziczeniu, czy jest tylko przedmiotem tradycji i obyczajów.
Wiemy natomiast, że się ona zmienia w ciągu wieków. Inna była
psychika Niemców w początkach XIX stulecia w czasie ich walk o nie­
podległość, inna w r. 1848, inna się stała pod wpływem podbojów Bis­
marcka i inna jest obecnie.
Podobnie i u Żydów. Los pozbawił ich ziemi. Ażeby naród trwał, opra­
cowano szereg przepisów, mających zachować odrębność-żydowską.
Ale te przepisy utrwaliły nie zawsze cechy rozumne, a nieraz czysto
RASA CZY TRADYCJA? 269

zewnętrzne. Przepisy te istotnie pozwoliły Żydom p r z e t r w a ć . Ale


jedynie trwać chcą chwasty. Co szlachetne chce owoce rodzić. I dlatego
należy ująć duszę narodu w ręce twarde i kochające i rzeźbić ją tak,
by odpowiadała współczesnemu pojęciu tego, co piękne i dostojne.
Niezasłużony jest werdykt, potępiający „rasę" żydowską. Ma ona
prawo i możność wznoszenia się wzwyż. Nie należy tylko zamykać oczu
na swoje wady, a wytrwale i mężnie kroczyć naprzód. Mówi się nieraz, ,
że cierpienie ma cele wyższe. Być może, że bezmierne cierpienia obec­
nego pokolenia Żydów usuną ich cechy ujemne i wykują nową duszę

W ten mniej więcej sposób przemawiałem do tej młodzieży. Słuchała


z zapartym oddechem. Po odczycie podeszło do mnie kilku słuchaczy
i powiedziało ze wzruszeniem: „Dziękujemy panu, mamy wrażenie, że
pan zdjął z nas klątwę".
Gdy przemawiałem do nich, zdawało mi się, że spełniam obowiązek
pedagoga, który wskazuje nowe drogi swoim uczniom, drogi najeżone
trudnościami, ale dające nadzieję lepszej przyszłości. Niestety przema­
wiałem do skazanych na zagładę.
P o c z Ą T E K K O Ń C A

W pierwszej połowie lipca 1942 roku ludzie mający kontakty z Niem­


cami uprzedzali Gminę, że Żydom grozi wysiedlenie z getta. Do mnie
przyszedł nawet z ramienia nieznanych mi osobiście życzliwych Pola­
ków pewien osobnik z propozycją, bym już zapisał siebie i rodzinę do
mającego powstać warsztatu pracy (tak zwanej szopy), gdyż nieza-
trudnieni w tych szopach zostaną przymusowo wysiedleni. Z podzię­
kowaniem odmówiłem, mówiąc, że liczę się z tym faktem, ale że w tym
przypadku mam inne zamiary. Prezes Czerniaków dowiedział się o tych
pogłoskach i udał się do komisarza Auerswalda i do Gestapo. Otrzymał
odpowiedź, że pogłoski te są bezpodstawne, nazwano je nawet ostro:
„Quatsch". Władze miejscowe podobno z początku nic nie wiedziały
o tych zarządzeniach, które zostały nakazane przez samego Hitlera. Mam
na to dowód następujący. Opowiadał mi członek delegacji R. G. O., która
udała się do władz w związku z akcją niszczycielską w getcie. Otrzy­
mali odpowiedź: „proszę nie tykać tej sprawy. Jest to rozkaz wodza"
(Lassen Sie die Hände davon. Es ist ein Kriegsbefehl des Führers). Być
może w związku z tymi zamierzeniami została nakazana rejestracja Ży­
dów obcokrajowców, których internowano na Pawiaku. Uciekinierzy
z Lublina uprzedzali, że tak się zaczęła akcja wywożenia na śmierć Ży­
dów z Lublina. Jednocześnie zaczęły się niepomiernie mnożyć zabójstwa.
Ludzie zaangażowani w działalności społecznej i politycznej, członkowie
P. P. S. i Bundu, przewodniczący związków zawodowych itp. byli wy­
ciągani przez Gestapo w nocy i rozstrzeliwani na dziedzińcach lub ulicy.
Zabijano też masowo piekarzy, szmuglerów itp. Niesamowite sceny, które
po nocach koszmarnych opowiadała sobie ludność: żona, nie chcąc opu­
ścić męża, ginęła z nim razem, dziecko wychodzące rano z mieszkania,
znajdowało w bramie lub na schodach zwłoki ojca itp. Czuło się zbliża­
jącą burzę, nie można jednak było ustalić, przeciwko komu akcja jest
skierowana, gdyż mordowano ludzi należących do najrozmaitszych ugru­
powań i warstw społecznych. Co dzień prawie sprowadzano ze strony
POCZĄTEK KOŃCA 271

„aryjskiej'*' mężczyzn i kobiety. Polaków i Żydów, których zazwyczaj


zabijano w bramach przy ul. Orlej lub w ruinach.
I to w biały dzień. Technika zabójstwa była wówczas następująca:
Zajeżdżał przed bramę samochód, wysiadał z niego elegancki oficer i ręką
wskazywał siedzącej w samochodzie osobie, mężęzyźnie lub kobiecie,
by wyszła i udawała się do bramy. Nie wiem, co im mówił, ale do uda­
jącej się w kierunku bramy ofiary strzelał z tyłu. Służba porządkowa
miała rozkaz uprzątnięcia i pochowania tych ofiar na żydowskim cmen­
tarzu. Czasem działo się inaczej. Mój znajomy, dr Miński, był tak bity,
że z trudem udało się go rozpoznać na cmentarzu. Ciężko pobity był
również mój znajomy, młody Wolski. Ojciec wykupił ciało, nie było
na nim zdrowego miejsca. Mówił mi biedny ojciec, że Bogu dzięko­
wał, iż jego jedynak skonał już w godzinę po aresztowaniu. Tak zginął
hrabia Raczyński, Henryk Teplitz (brat znanego bankiera z Mediolanu)
i wielu innych. Od 20 lipca morderstwa zaczęły się mnożyć. 21 lipca
dokonano ich tyle, że np. przy ul. Chłodnej 26 wedle słów mieszkańców
powietrze pachniało rzeźnią. Klatka schodowa była zalana krwią ludzką.
Wówczas zginął śp. prof. Raszeja. Był wezwany do chorego, posiadał
legalną przepustkę. Obecni byli: jego były asystent, dr Kazimierz Polak,
pielęgniarka i krewni. Do mieszkania wdarli się panowie SS i pomor­
dowali wszystkich. Wkrótce potem przyszedł rozkaz zamknięcia obu ko­
ściołów, oddania kluczy i nakaz oddania księżych przepustek.
Przypominam sobie chwilę, gdy blady ze wzruszenia przyszedł ksiądz
Czarnecki i zakomunikował nam tę hiobową wieść. Mieliśmy wrażenie
otwierającej się otchłani. Znajomy mój, młody prawnik Tadeusz Endel-
man, dawno nosił się z zamiarem chrztu. Wobec zbliżającej się grozy
śmierci prosił o przyśpieszenie obrzędu. Ksiądz Czarnecki nie odmówił mu
tej ostatniej pociechy. Po chrzcie ksiądz udał się przed-ołtarz i zaczął się
modlić. Mała garstka parafian była obecna. Wszyscy odczuwali tę chwilę
jako pożegnanie z życiem. Płakali wszyscy. Ksiądz Czarnecki obchodził
potem wszystkich mieszkańców domu parafialnego, żegnał się i dodawał
otuchy. W tym momencie nadszedłem z miasta. Pożegnał się ze mną
ze łzami w oczach. Zrobił znak krzyża i poszedł.
Trudno w nawale wydarzeń odróżniać poszczególne etapy. Chciałbym
się cofnąć nieco wstecz. Jak gdyby w wizji proroczej, że kończy się okres
życia dzielnicy, prezes Czerniaków zwołał 1 lipca 1942 roku wielkie
posiedzenie, na które byli zaproszeni czołowi przedstawiciele społeczeń­
stwa. Było obecnych kilkaset osób. Miało to charakter przyjęcia: herbata
i trochę ciastek. W czasie posiedzenia wszedł gestapowiec. Skromne
przyjęcie, nakryte stoły, na nich cukier do herbaty i ciastka dla kilkuset
272 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

osób — wszystko to mogło sprawiać wrażenie uczty. Poszczególni refe­


renci zdawali sprawą z prac dzielnicy, z dużej zdolności improwizacyjnej,
z miłości Żyda rzemieślnika do swego warsztatu pracy, którą porówny­
wano z miłością chłopa polskiego do roli. Mówionor że 80 000 ludzi pra­
cuje i że być może iqh praca opłaci prawo do życia. Prezes wygłosił prze­
mówienie, odczytując ustępy ze swego pamiętnika. Były wstrząsające
przez swą lakoniczność: tego a tego dnia rozstrzelano tylu a tylu. Tego
a tego dnia zażądano kożuchów, tego a tego dnia udało się wykupić tylu
a tylu, tego a tego dnia było tyle a tyle pogrzebów. Między innymi po­
wiedział: „Niech pociechą będzie, że są między nami i uczeni i artyści i że
cierpią z nami, żeśmy się nie powinni czuć jako tłum bezimiennych pa­
riasów". I wyliczając uczonych na pierwszym miejscu wymienił mnie.
Pomyślałem wówczas, że jeśli moje cierpienia mogą rzeczywiście ukoić
i obetrzeć łzy, to nie były one daremne. I mówił dalej o tragedii Żydów,
którzy w przeciwieństwie do innych narodów muszą dopiero wykazać, że
mają to prawo do życia, które przysługuje każdemu stworzeniu. Porządek
dzienny tego zebrania nie został wyczerpany. W czasie przerwy — była
to niezapomniana chwila — rozległa się muzyka fortepianowa, wiązanka
preludiów Chopina przeplatana akordami „Jeszcze Polska nie zginęła"
Żydom zabroniono grać muzyków nieżydowskich, fakt grania Chopina
na oficjalnym posiedzeniu posiadał swoją wymowę. Ale pragnąłbym
przekazać potomności również, że na tym ostatnim o f i c j a l n y m po­
siedzeniu gminy grano „Jeszcze Polska nie zginęła". Za tę pieśń i artysta,
i prezes, i większość obecnych mogła iść do obozu koncentracyjnego.
Ale mogę zapewnić, że u nikogo z obecnych nie wyczytałem w oczach
obawy — przeciwnie, pieśń ta była wyrazem nadziei i wdzięczności.
Prezes przeczul, że zamyka się jeden okres Golgoty Żydów, w którym
mieli dać dowód pewnej siły konstrukcyjnej. Nie przewidywał jednak,
że to miała być pieśń łabędzia, że koniec jest tak bliski.
Właściwa akcja rozpoczęła się 22 lipca. Przed południem przybyły
do gminy trzy samochody, dwa osobowe z oficerami SS, jeden otwarty
wielki autobus z uzbrojonymi żołnierzami. Zażądano natychmiast konfe­
rencji z radnymi. Mniejszy samochód SS objeżdżał w tym czasie miasto
i według listy aresztował wybitniejsze osobistości. Listy nie trzymano
się ściśle, brano żony zamiast mężów, sąsiadów itp. Między innymi po­
szukiwano żony prezesa i zapowiedziano prezesowi rozstrzelanie jego
żony, patronki wielu zakładów dziecięcych, o ile nie dostarczy większej
ilości dzieci do wywiezienia. Na szczęście nie mogli odszukać. Po po­
łudniu zawezwano prezesa do Gestapo. I tam zakomunikowano mu po­
stanowienie przesiedlenia Żydów na wschód i zażądano dostarczenia
POCZĄTEK KOŃCA 273
przez władze żydowskie codziennie 7—10.000 osób. A na pierwszym
miejscu dzieci.
Mówiłem już o wewnętrznej walce tego człowieka. Jak ustępował,
gdy żądano pieniędzy lub futer, a jak nie ustępował, gdy chodziło o ży­
cie ludzkie. 1 teraz stanął przed wielką decyzją, decyzją, do której do­
rośli tylko wielcy duchem: by swoją śmiercią dobrowolną dowieść pra­
wa do życia swego narodu. Gdyż śmiercią swoją dowiódł, że naród ten
ma synów, którzy są zdolni do bohaterstwa. Wrócił z posiedzenia i na­
pisał słów kilka do żony: „Żądają ode mnie, bym własnymi rękoma za­
bijał dzieci mojego narodu. Nie pozostaje mi nic innego, jak umrzeć".
Miał słuszność. Nie splami się legenda o narodzie, co zginął, wspom­
nieniem wodza, który życie swoje cenił więcej, niż swe zadania. Wie­
dział, że tylko ofiara i cierpienie mogą stworzyć legendę, która przetrwa;
że trzeba umrzeć, by żyć wiecznie. Gdyby zginął z rąk oprawców, byłby
jednym z wielu. Musiał umrzeć tak, by mogła powstać legenda około
cierpienia jego narodu. Przejdzie do historii jako jeden z duchów czy­
stych, który zrozumiał, że te idee i te narody mają prawo do życia, dla
których się umiera.
Śmierć Prezesa zrobiła w dzielnicy wrażenie wstrząsające. Zrozumiano,
że los Żydów został przypieczętowany. A Niemcy? Podobno się dziwili,
dlaczego to uczynił. I nie mogli zrozumieć, że bohaterem mógł być Żyd,
uczono ich przecież, że tylko dusza nordycka jest zdolna do bohaterstwa.
Odbył się szereg konferencji w celu ustalenia procedury dostarczania
ofiar. Gminie nie powiedziano, ilu ludzi ma ulec wysiedleniu, targowano
się tylko o kontyngenty dzienne. Jednocześnie zarządzono gwałtowną
ewakuację szpitala zakaźnego na Stawkach, gdzie miała być stworzona
stacja przeładunkowa. Na ewakuację szpitala o 1500 chorych dano po­
czątkowo jeden dzień, przedłużono następnie o jeszcze jeden. Na kon­
ferencjach z gminą ustalono, jakie kategorie ludności nie będą podlegały
przesiedleniu: pracownicy gminy, wydziału zaopatrywania, służby po­
rządkowej i izby lekarskiej. W tym okresie łudzono się, że i rodzice
pracowników wymienionych kategorii będą obronieni. Obwieszczenia
były początkowo podpisywane przez władzę gminną, wkrótce jednak
zaszczyt mordowania swojego narodu przypadł w udziale całkowicie
służbie porządkowej. Naczelnym katem zaś mianowano pułkownika
Szeryńskiego. Muszę, niestety, uwiecznić nazwisko tego współczesnego
Heroda. Był on Żydem z pochodzenia, przed okupacją oficerem policji
polskiej. Był to człowiek twardy i mocny, posiadał grzmiący głos i za­
chowanie wodza. Robił wrażenie kondotiera. Nie pozbawiony uroku
274 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

osobistego, robił wrażenie, że potrafi być brutalny. Zaprowadził pewną


dyscyplinę w Służbie Porządkowej. Zaspakajał w pewnej mierze po­
trzebę munduru, która się zrodziła we współczesnych społeczeństwach,
również i wśród Żydów. W czasie akcji oddawania Niemcom futer popeł­
nił niezręczność: wysłał poza mury jakieś mało wartościowe zresztą fu­
tro. Wydało się to, został aresztowany i osadzony w więzieniu na Pa­
wiaku. Groziła mu kara śmierci. Darowano mu ją pod warunkiem, że po­
kieruje akcją prowadzenia współplemieńców na rzeź. Czy wiedział, że to
na rzeź? Z początku może nie, później nie ulegało to wątpliwości.
Mógł stanąć na czele jedynej zorganizowanej jednostki bojowej i zgi­
nąć tak, by imię jego było ze czcią wymawiane i przez swoich i przez
wrogów. Nie dorósł do tego. I dlatego zginął jak Judasz. W końcu akcji
raniła go kula współplemieńców, później podobno odebrał sobie życie.
Czy uczynił to na skutek wyrzutów sumienia, czy też wiedział, że go
kula zaborcy lub swoich nie oszczędzi?
Rozpoczął się nowy okres życia dzielnicy. Komisarz Auerswald został
odstawiony, władza przeszła w ręce partii, szczególnie Umsiedlungs-
kommando, na którego czele stał podobno generał Groener. Akcja ta była
przeprowadzana przez szatana złośliwości, który znał otchłań nikczemno-
ści ludzkiej. Historyczne postacie okrutników, Nerona, Kaliguli itp.,
bledną wobec tego człowieka. Postanowił nie brukać rąk niemieckich
tą krwią, a stworzyć takie warunki, by Żydzi sami dostarczali ofiar.
I wymyślił proceder następujący: członkowie służby porządkowej za do­
starczenie kontyngentów mięsa ludzkiego mieli zostać wynagrodzeni
w ten sposób, że nie zostaną wywiezieni ich rodzice. Inni urzędnicy chro­
nili tylko żony i dzieci, dostarczyciele mięsa ludzkiego chronili również
swe matki i ojców. Pomyślcie, niejeden postąpiłby może, jak prezes: wo­
lałby zginąć, niż własnymi rękami dostarczyć dzieci mordercom. Ale
może w tej chwili miał wizję swej matki staruszki. I pomyślał: dzieci
i tak wezmą, a tę jedyną moją matkę uchronię od niechybnej śmierci.
I pytam was, czy historia świata zna taką hańbę? I czy tę hańbę będzie
w stanie kiedykolwiek zmyć naród niemiecki? Zrobić z ludzi, nieraz do­
brych, katów własnego narodu za cenę taką jak życie matki. Ale i tej
obietnicy nie dotrzymali.
I tak zmuszano ludzi, początkowo urzędników gminy, do udziału
w zbrodni. Dopiero później pozostawiono to tylko służbie porządkowej.
Ale ja byłem świadkiem, jak wypuszczano na ludność lekarzy, dezyn­
fektorów, urzędników itp. Ludność jeszcze się zupełnie nie orientowała
co do sposobów, za pomocą których miano dostarczyć kontyngenty
żywego mięsa. Najprostsza była ewakuacja domów dla dzieci i punktów
POCZĄTEK KOŃCA 275

dla uchodźców. Pojawiły się wielkie korowody widm w łachmanach,


żebraków spuchniętych z głodu, dzieci wychudłych na szkielety.
Robiło to wrażenie upiorne. Częściowo szli pędzeni przez policję, czę­
ściowo byli wtłaczani na wozy. Jednak szczyt napięcia osiągnęła akcja,
gdy zaczęto łapać przechodniów na ulicy. Nie zapomnę nigdy tego pie­
kła: na matki z dziećmi, na luzem chodzące dzieci rzucali się funkcjo­
nariusze policji i komendy przesiedleńczej, pochodzący nieraz z najkul-
turalniejszych zawodów, i wrzucali schwytanych na wozy. Jeżeli udało
się jakiemuś dziecku zbiec z wozu, rozpoczynała się gonitwa, która krew
mroziła w żyłach. Krzyki rodziców, szlochy dzieci, wreszcie płacz
samych łapaczy, wszystko to mieszało się z nieustającym hukiem wy­
strzałów. Niemcy pilnowali porządku: zarekwirowali szereg riksz i ob­
jeżdżali miasto. Część uzbrojona w lekkie karabiny maszynowe strzelała
bez najmniejszego powodu w oszalały z przerażenia tłum. Inni długimi
pejczami chłostali na odlew przechodzących. Strzelano do okien i balko­
nów, wyjście na balkon groziło śmiercią.
Wszystkie wyloty getta, z wyjątkiem jednego, zostały zamurowane.
Żydzi znaleźli się w pułapce. Jazda tramwajem była związana z niebez­
pieczeństwem, ponieważ żołnierze zatrzymywali tramwaje, część pasa­
żerów zabijali, a resztę bez sprawdzania dokumentów wywozili na plac
przeładunkowy na Stawki. W tym okresie o sprawdzaniu dokumentów
nie było mowy. Wszyscy bez wyjątku schwytani byli odstawiani na plac
przeładunkowy lub bezpośrednio do wagonów. Ulica zaczęła przypo­
minać dom obłąkanych. W pewnej chwili zawiadomiono mię, że asy­
stentka Państwowego Zakładu Higieny, p. Helena Rabinowiczówna, zo­
stała schwytana i znajduje się na placu przeładunkowym. Postanowiłem
ją ratować. Wziąłem rikszę i pojechałem na plac przeładunkowy. Woź­
nica uprzedza mię, że możemy zginąć oboje, że przy placu przeładun­
kowym świszczą kule. Mówię mu otwarcie: „Muszę ratować moją asy­
stentkę". Spojrzał na mnie ze wzruszeniem i zawiózł.
Szpital na Stawkach, obecnie miejsce przeładunkowe, w którym umie­
szczano ludzi schwytanych na ulicy, przedstawiał obraz, wobec którego
niczym jest piekło dantejskie. Dostęp zamykał kordon służby porząd­
kowej. Przed gmachem tłumy zrozpaczonych ludzi, wywołujących
nazwiska swych bliskich, w oknach zrozpaczone i oszalałe ze strachu
tłumy porwanych. Już w obrębie kordonu przed gmachem leżą tłumy
oberwańców, dla których nie było miejsca. W samym gmachu na podło­
dze, w klatkach schodowych, na korytarzach leżą stłoczone masy ludzi.
O użyciu ubikacji nie ma mowy, gdyż nie wolno wychodzić z sal. Leżą
więc pokotem w własnym kale i moczu. W ten sposób trzyma się ich
276 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

bez kropli wody, bez pożywienia, bez bielizny, bez nar, bez możności
korzystania z ubikacji. Gorzej niż zwierzęta przeznaczone na rzeź. Ob­
chodzę wszystkie sale, szukając asystentki, sale, gdzie tak niedawno
odbywały się wykłady, pracownię moją, gdzie rodziły się myśli nowe
i nadzieja odkryć. Dowiaduję się wreszcie, że poszukiwaną asystentkę
wypuszczono, inną asystentkę natomiast, Teklę Epstein, wywieziono. Wy­
chodzę z tego piekła. Do wagonów nie wpuszcza mię znajomy ze służby
porządkowej. Mówi, że „tam to pewna śmierć", a „pana głowa jeszcze
jest potrzebna". Wychodzę zatem. Po zewnętrznej stronie gmachu pod­
biega do mnie jakiś młodzieniec, który widział, że mnie wpuścili i wy­
puścili bez trudu. „Panie starszy — mówi — błagam, niech pan to zaniesie
mojej matce, od trzech dni nie widziała kropli wody". I wręcza mi bu­
telkę. Ostatni dar dla matki. „Panie starszy, jestem jej jedynym synem."
Biorę butelkę i chcę powrócić za kordon. Nie wpuszczono mnie jednak.
Niestety nie mogłem zanieść ostatniego daru jedynaka: butelki wody.
Wymagania Niemców wzrastają: zaczynają się domagać nie siedmiu,
ale dziesięciu tysięcy dziennie. A jednocześnie ludność zaczyna sobie
uświadamiać, że chodzi nie o przesiedlenie, lecz o śmierć. Dowiadują się,
że kaleki i starcy są rozstrzeliwani natychmiast na cmentarzu i wrzucani
do wspólnych mogił. Część załadowywana jest do wagonów, po 100 za­
miast 40. Żołnierze niemieccy twierdzą, co prawda, że wagony idą w kie­
runku Bobrujska, zanotowano jednak numery wagonów i spostrzeżono,
że wracają po sześciu godzinach. Szły one tylko do Małkini, w pobliżu
której znajdował się obóz śmierci z komorami gazowymi.
Istnieje specjalna technika prowadzenia zwierząt na rzeź. Są zwierzęta
specjalnie trenowanie, które wyprowadza się niby na pąszę. Rolę tę służba
porządkowa spełniała w sposób następujący. Pojawił się okólnik, że kto
się stawi dobrowolnie, otrzyma chleb i marmoladę, i że rodziny nie będą
rozdzielane. Nie wielka cena, ażeby w pułapkę wciągnąć ludzi, jeżeli
są głodni. Trochę namiastki marmolady. I widzi się takie sceny: czę­
ściowo tłumy płaczących, częściowo rodziny na wozach, częściowo mło­
dzież z tłumoczkami, gdyż ma nadzieję, że jej żyć pozwolą za cenę pracy.
Chwytanie ludzi nie jest pozbawione metody. Codziennie kolejno nowe
dzielnice i nowe domy. Obstawia je od rana służba porządkowa w asyście
kilku Niemców. Dla stworzenia odpowiedniego nastroju posłuszeństwa
strzelają do okien i zabijają kilka osób. Potem rozkaz zejścia wszystkich
na dziedziniec. Potem obszukiwanie mieszkań i strychów. Kto się krył,
zostawał zabity natychmiast. I tak ginęły tysiące codziennie. Kobiety,
starcy, dzieci, chorzy i zdrowi.
Sklepy wszystkie zamknięte, szmugiel ustał. Większość ludzi ma do
POCZĄTEK KOŃCA 277

wyboru umrzeć z głodu lub poddanie się rozkazowi. A może jednak wy­
wiozą do pracy, a nie zabiją.
Niemcy stawiają wciąż większe żądania ludzkich kontyngentów. Służba
porządkowa nie może nadążyć. Wówczas zagrożono im: a) rozstrzelaniem
zakładników, b) rozstrzelaniem władz policyjnych żydowskich, c) roz­
strzelaniem stu porządkowych, d) o d e b r a n i e m p r a w a o c h r o n y
r o d z i c ó w . Mówiłem z porządkowym, doktorem nauk społecznych,
chłopcem mądrym i szlachetnym. Płakał jak dziecko, ale mówił, że nie
jest w stanie poświęcić swej matki. A nie można było liczyć na najmniej­
szą litość ze strony oprawców. W więzieniu większość więźniów Niemcy
zabili na miejscu, resztę wywieziono. Wrzucano ich do ciężarówek, jak
bydło. Kobiety ciągnięto za włosy. Próby niektórych porządkowych,
ażeby zwalniać ludzi nie podlegających wysiedleniu, miały jako skutek
natychmiastowe zastrzelenie porządkowego. Zresztą zabijanie porządko­
wych było na porządku dziennym. O ile ludzie dostawali się na plac
przeładunkowy, czasami sprawdzano dokumenty i zwalniano niektórych.
Jeżeli jednak stały wagony, wówczas ładowano bez sprawdzania i los
ofiar był przypieczętowany.
W akcji zabijania biorą udział szaulisi (wojsko litewskie) i junacy
ukraińscy. Ci są najokrutniejsi.
Obwieszczenie głosi, że będzie wolno pozostać tylko tym mieszkań­
com, którzy będą pracowali w szopach niemieckich na potrzeby armii.
Zostaną skoszarowani: będą mieszkać w fabrykach, dostawać zupę i kilka
złotych. Dzień pracy 12-godzinny. Ażeby oduczyć się pasożytnictwa.
Takich szop jest kilka: Tebbens, Schultz, Felix itp. Żywiołowo powstają
inne. Na ogół kapitał żydowski, maszyny żydowskie, robotnik żydowski
i firma niemiecka. Dla dokładnego rozgraniczenia, kto jest pasożytem.
Warsztaty te częściowo posiadają maszyny tkackie, na ogół jednak prze­
widywane są jako gniazda chałupnicze, przy czym sami Żydzi winni do­
starczyć narzędzi pracy. Była w tym szatańska chytrość. Bo już po kilku
dniach wszystkie maszyny do szycia były zgromadzone w kilku miej­
scach, gdzie siedzieli mężczyźni i kobiety, i starcy, i dzieci, i wszyscy
przyszywali jakieś guziki do jakichś mundurów i dostawali talerz zupy,
i wydawało im się to rajem. Bo lepiej przyszywać przez 12 godzin guziki,
niż ginąć. I koło tych szop powstał natychmiast dochodowy interes: po­
bierano po kilka tysięcy za wpisanie, przekupywano jakichś tajemni­
czych Niemców. Naród, który gardzi złotem, a miłuje jakoby krew i zie­
mię, i żelazo, nie brzydził się tymi żydowskimi pieniędzmi. Istotnie ła­
twiej jest zarobić za pomocą żelaza niż oszustwa. Z nakazu władz rekwi-
ruje się całe bloki domów i wyrzuca w przeciągu kilku minut ludność na
178 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

bruk. Przy tej okazji zabija się setki ludzi. Jednego dnia przy ewakuacji
ul. Nowolipie zabito 200 osób. Bloki te zostają odpowiednio odrutowane
i rozpoczyna się parada: 12 godzin dziennie pensja 6 złotych, zupa, 80 g
chleba i 2 razy kawa. Ale nadzieja życia. Mówi jakiś humanitarny wła­
ściciel szopy. Niemiec: „Moi żydzi umrą ostatni".
Plac przeładunkowy był rodzajem czyśćca: drogą do piekła. Wyglądał
on w sposób następujący: z miasta zganiano dziennie częściowo na wo­
zach, przeważnie na piechotę 7—10 000 ludzi. Plac był otoczony kordo­
nem, kto się dostawał za kordon przestawał być człowiekiem. Stawał się
bydlęciem przeznaczonym do pracy albo na rzeź. Na placu czasem doko­
nywano segregowania przez Niemców. Ludzie, którzy posiadali doku­
menty pracy w szopach, kierowani byli na prawo, pozostali byli łado­
wani do wagonów. Nieszczęśliwi ci musieli przechodzić przed rzę­
dem uzbrojonych Niemców, którzy bili ich niemiłosiernie pałkami
lub biczami i bez powodu strzelali prawie ustawicznie. Obok tego na
placu słychać było,bez przerwy odgłosy strzałów karabinowych i kara­
binów maszynowych. Obok wagonów leżą trupy porządkowych, nie dość
sprawnie spełniających rolę katów. Świadkowie opowiadali mi szcze­
góły zabójstw, od których włosy stawały na głowie i których nie może
oddać żadne sprawozdanie.
Władze gminne nie otrzymują żadnych danych, wiele ma być wywie­
zionych, a wiele może pozostać. Ludzie, wyrzucani z domów, pozbawieni
dobytku, chwytani jak dzikie zwierzęta, ogarnięci są paniką i rozpaczą.
Przepis głosi, że po skoszarowaniu każdy Żyd, znaleziony poza obrębem
szopy, będzie bez pardonu zabity.
W ten sposób odbywa się jedna z najtragiczniejszych rzezi prawie pół­
milionowej ludności, jakie zna historia. Cynizm tej akcji polegał na tym,
że do wychwytywania współplemieńców swych zmuszano ludzi, których
wynagrodzeniem miało być prawo chronienia przed wywiezieniem matek
i ojców. Uczucie bezbronności wytwarza nastrój rozpaczy i paniki strasz­
niejszy od śmierci. Siepacze nieraz interesują się odruchami psychicz­
nymi swych ofiar. Na przykład ładują na wóz dziecko, odrywając je od
matki, i śledzą ze śmiechem, czy pójdzie za dzieckiem, czy pozostanie.
Przy ul. Żelaznej 103 jest wesoło. Mieszkają tam panowie SS, którzy kierują
akcją. Zagrabionej żywności w bród, muzyka i śpiew. Kraft durch Freude.
Nie czują, że zabijają ludzi. Zdaje iip się, że uwalniają świat od wszy.
Jakiż może mieć sens ta potworna rzeź? W pismach niemieckich zna­
lazła się notatka, że Żydzi znów uprawiają „Greuelpropaganda". W rze­
czywistości — pisali — gmina żydowska zwróciła się o wywiezienie nie­
produktywnych elementów.
POCZĄTEK KOŃCA 279

Co się działo z wywiezionymi, opowiem w następnym rozdziale. Albo­


wiem zrządzeniem losu dane mi było przebywać przez pewien czas wśród
przeznaczonych na zagładę, a już w kilka tygodni później — w roli zu­
pełnie innej — rozmawiać z ludźmi, których zmuszono do brania udziału
w morderstwie. Będąc jeszcze w dzielnicy myślałem, że chodzi o wpro­
wadzenie niewolnictwa, że przynajmniej młodzi unikną śmierci, gdyż
będą potrzebni jako siła robocza. Niestety i to się okazało zbytnim opty­
mizmem, nienawiść Niemców była silniejsza nawet od nakazów na­
rodowego egoizmu.
Do pracowni, przeniesionej wraz ze szpitalem na ul. Żelazną do zakaź­
nego szpitala dla dzieci nie urządzonej, nie funkcjonującej, przychodziłem
nieregularnie. Cały mój wysiłek skierowany był na to, by ratować tego lub
innego z ludzi bliskich, lub wystarać się o odpowiednie zaświadczenie dla
pracowników. Pracownicy moi również przychodzili nieregularnie. Coraz
to brakło kogoś, kto został schwytany i wywieziony. Ci, którzy byli na
liście pracowników gminy, mieli przynajmniej nadzieję uratowania życia.
Ale ukrycie rodziców, dostarczenie im kawałka chleba było zadaniem
absorbującym całą energię. Wiadome było, że w pewnej chwili trzeba
będzie oddać większą część chorych na zagładę. Cóż mają wówczas robić
lekarze? Ich obowiązkiem było bronić swoich chorych. Nie można było
wszystkich uchronić przed okrutnym losem. Ale było w szpitalu kilka­
naście osób, matek kolegów. W imię koleżeństwa postanowiono tych
nie dać zamordować. Ostatnia przysługa dla kolegów: niech matki ich
nie umierają, patrząc na siepaczy, niech zasną spokojnie. Gdy przyszedł
rozkaz, by następnego dnia dostarczyć ludzki kontyngent ze szpitala,
15 matek lekarskich, staruszek, uśpiono zastrzykiem morfiny. Miały
lekką i spokojną śmierć. Pochowano je na skwerku we wspólnej mo­
gile. N i e c h ś m i e r ć t a o b c i ą ż y s u m i e n i e l e k a r z y n i e
mi e c ki c h.
Opisałem pierwszą część tragedii, gdy była jeszcze nadzieja, że połowa
ludności zostanie w dzielnicy, a z wywiezionych przynajmniej młodzi
pozostaną przy życiu. W przeciągu następnych miesięcy los wszystkich
został przypieczętowany. Jak się to stało, opowiem później.
Nie wiem, jakie stanowisko podyktuje racja stanu niemieckim intele­
ktualistom, gdy dowiedzą się, że ich wspó^plemieńcy wymordowali całe
narody. Czy powiedzą, że kilku zezwierzęconych degeneratów popełniło
ten czyn jedyny w swoim okrucieństwie, że intelektualiści niemieccy nic
nie wiedzieli o tych zamiarach i że nie można winić wszystkich Niemców
za to, co się stało? Czy też powiedzą zuchwale: ,,es ist nicht wahr" — to
nie jest prawda, jak wówczas, przed 30 laty.
280 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Widzę w duchu Niemców — między nimi również i sprawiedliwych —


którzy nie będą mogli uwierzyć, że ich naród mógł być tak nikczemny.
My, Polacy, wiemy o tym, nie potrzebujemy cytować nazwisk. Ja jednak
pragnąłbym zacytować tutaj nazwiska moich współpracowników, którzy
pracą swojego życia zdobyli już uznanie w świecie i którzy dowiedli swej
wartości etycznej i intelektualnej.
R ó ż a A m z e l ó w n a , asystentka Państwowego Zakładu Higieny,
subtelna i wykształcona, znała w słowie i piśmie siedem języków. Miała
dar porywającego wykładu. Rzadko dobry człowiek, wszystkim w Za­
kładzie pomagała przy publikacjach. Wykonała kilka prac dla Komitetu
Higieny Ligi Narodów. Wojna zastała ją w Paryżu w Instytucie Pasteura.
Przybyła ostatnim pociągiem, ażeby być w kraiu w czasie womy. Podczas
oblężenia Warszawy odznaczała się wielką odwagą i pomagała mi przy
organizacji krwiodawców. W dzielnicy była moją zastępczynią i miała
nawet początkowo zamiar pozostać w dzielnicy; kilkakrotnie była ła­
pana na wywiezienie, lecz udało je i się zbiec na stronę „aryiską", gdzie
ukrywała się przez rok prawie. Wreszcie została aresztowana prze*
Niemców i zgładzona wraz ze swoją matką. Była mi ona najbliższą współ­
pracowniczką. Dużo ogłaszaliśmy wspólnie. Był to piękny, dobry i od­
ważny człowiek.
T e k l a E p s t e i n ó w n a , asystentka Państwowego Zakładu Higieny,
była typem skromnego pracownika laboratoryjnego. Bardzo sumienna,
doskonale spostrzegawcza, ogłosiła wartościowe prace o krztuścu, o bakte­
riofagach itp. Moie ostatnie prace w dzielnicy o durzę plamistym z nią
robiłem. Wyżywała się całkowicie w pracy i nauce. W dzielnicy wprost
głodowała. Zginęła jedna z pierwszych, gdyż pierwszego dnia została
schwytana w tramwaju. Była uosobieniem pilności i oddania.
D r B r o n i s ł a w a F e j g i n ój\r n a , długoletnia asystentka Państwo­
wego Zakładu Higieny. Pełna idei, zyskała sobie imię za granicą dzięki
pięknym pracom o bakteriofagach. Przez dłuższy czas pracowała w Ame­
ryce, Paryżu i Monte Carlo. W dzielnicy została kierownikiem labora­
torium gminy.
H e l e n a R a b i n o w i c z ó w n a , asystentka Państwowego Zakładu
Higieny, wyjątkowej dobroci, posiadała duże zdolności pedagogiczne,
które wykorzystywaliśmy na kursach Zakładu. Nie chciała się rozstać ze
swoimi siostrami i zginęła wspólnie z nimi wówczas, kiedy jeszcze urzęd­
nicy gminy nie byli wywożeni.
D r M a u r y c y L a n d e s m a n , asystent Uniwersytetu Warszaw­
skiego, badacz pełen temperamentu, ogłosił wartościowe prace o błonicy.
POCZĄTEK KOŃCA 281

D r M i e c z y s ł a w K o c e n , kierownik pracowni szpitalnej w Łodzi,


świetny hematolog, był typem cichego uczonego.
Dr K a z i m i e r z P o l a k , przysłany do mnie przed wojną przez wła­
dze wojskowe, został jednak później chirurgiem. Ceniony i łubiany przez
kolegów. Z oddaniem i odwagą roztaczał opiekę lekarską w obozach
pracy. W dzielnicy powierzyłem mu kierownictwo w ośrodkach krwio­
dawców. Został zabity przy łóżku chorego wraz z profesorem Raszeją.
D r K a i s e r pracował u mnie jeszcze przed wojną. Lekarz sumienny
i natura wierna. Uciekł z narzeczoną z dzielnicy i chciał się przedostać
do partyzantki. Po drodze raniono narzeczoną, nie porzucił jej: zabił
najpierw ją, następnie siebie.
D r M i e c z y s ł a w S z e y n m a n , pediatra, latami brał udział w na­
szych akcjach szczepiennych. W dzielnicy powierzyłem mu wykonanie
ankiety w sprawie duru plamistego. Był dobrym, inteligentnym lekarzem.
D r me d. i fil. J ó z e f S t e i n , anatomopatolog o wyjątkowo sze­
rokim wykształceniu. Przed wojną pracował u mnie nad rakiem. Jego
preparaty z przypadków duru plamistego znajdują się w niejednym z mu­
zeów niemieckich. Nie chciał się ratować, by nie opuszczać chorych.
D r A n t o n i L a n d e , wyjątkowo pomysłowy; jego praca doktorska
odznaczona została przez Wydział Lekarski. Wrócił w czasie wojny do
kraju, by ratować matkę staruszkę.
R ó ż a Z a y d e l , autorka wartościowych prac nad szczepionką prze-
ciwbłoniczą, opuściła Warszawę przed oblężeniem i pracowała w Kowlu
Gdy stworzono tam getto, nie zniosła upokorzeń i popełniła samobój­
stwo. ' iH
Z moich współpracowników „aryjskich" Z b i g n i e w K o s t u c h był
moim asystentem przed wojną. Był to człowiek o nieprzeciętnych zdol­
nościach. Zginął z rąk Ukraińców, gdy chciał bronić swojego ojca, bi­
tego przez żołdaków.
D r O l g i e r d S o k o ł o w s k i , najlepszy znawca gruźlicy w Polsce.
Wspólnie organizowaliśmy transfuzje krwi podczas oblężenia Warszawy.
Charakter nieposzlakowany i serce gorące. Został rozstrzelany przez
Niemców zaraz w pierwszych dniach powstania, gdy spełniał funkcje le­
karza w Szpitalu Wolskim. Niepowetowana to strata dla Polski. Zabito ra­
zem z nim wszystkich będących w szpitalu lekarzy.
D r Z b i g n i e w K r a j e w s k i , kierownik Filii Zakładu Higieny w Ło­
dzi, doskonały lekarz i organizator. Jedyny z nich wszystkich, któremu
dane było umrzeć śmiercią żołnierza.
Cytuję tylko nazwiska ludzi, o których wiem, że zginęli. Nie wiem,
232 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

wielu zginęło z rąk niemieckich w Warszawie w czasie powstania. Niech


wybaczą mi, jeżeli ich tu nie wymieniam.
Z wyjątkiem dra Krajewskiego w s z y s c y inni zostali zamordowani,
częściowo z rodziną i dziećmi. Ponieważ sama śmierć widocznie nie wy­
starczała dobrodusznym Niemcom, należało spotęgować ból śmierci w i­
dokiem ginących bliskich. Jedni rozstrzelani zostali z karabinów maszy­
nowych albo rozszarpani przez granaty, szczęśliwsi ginęli w komorach
gazowych. Sentymentalizm Niemców nic nie miał przeciwko lżejszej
śmierci, jeśli ona była łatwiejsza i tańsza.
Siedzę w mojej samotni i myślę o nich wszystkich. Nie mogę nawet
odwiedzić ich mogił, by położyć parę kwiatów i powiedzieć: ponieważ
utraciliście wszystkich bliskich, ja chcę pamiętać o tym, by postawić
wam skromny nagrobek. Ale ja nawet tego nie jestem w stanie uczy­
nić dla nich, gdyż zginęli oni bezimiennie gdzieś i kiedyś, i wrzuceni zo­
stali do masowego grobu albo wspólnie spaleni. Może prochy ich użyź­
niają obecnie ziemię niemiecką. Więc muszę w ten sposób postawić
im skromny pomnik. W tej książce opowiedzieć o ich pragnieniach
i o ich łzach.
Byli oni wszyscy dobrzy. Przeciwieństwo obrazu Żydów, który stwo­
rzono. Byli pełni oddania i entuzjazmu. Nie widzieli wielkiej przyszłości
przed sobą, ale zadowalniali się tym, że mogli dołożyć cegiełkę do bu­
dowy nauki, którą ubóstwiali. Wystarczyło im, że byli pomostem, który
wiedzie ku przyszłości. I byli tacy wdzięczni. A przecież ja mogłem im
tak mało dać: tylko tyle, że ten rok ostatni ich życia, który miał być
rokiem upokorzeń i hańby, mogli spędzić w postawie godnej i przy swojej
ukochanej pracy.
Może było przeznaczeniem moim przeżyć ich po to, ażeby móc o nich
opowiedzieć. O tych ludziach, którzy tęsknili za dobrocią i pracą szla­
chetną. Którzy nigdy nie wyrządzili nikomu nic złego i nikomu niczego
złego nie życzyli. To nie były natury panów, dla których świat jest obiek­
tem podboju i rabunku. Oni chcieli więcej światu dać, niż odeń wziąć.
Posiadali zatem jedyne znamię szlachectwa godne tego wyrazu.
Z głębokim bólem i rzewnością myślę o tych ludziach. Będę musiał
obecnie sam, bez nich, spróbować budować gmach nauki. Jeśli i ja
nie zginę.
S K O K W N I E Z N A N E

C ó ż mam począć? Nie jest moim zwyczajem porzucać nieszczęśliwych.


Ale chcę ratować żonę i dziecko. Gdy miałem jeszcze przepustkę, udałem
się na tamtą stronę, omówiłem z przyjaciółmi szczegóły na wypadek wyj­
ścia żony i córki. Ale powtarza się historia sprzed półtora roku: Żona
nie chce opuścić mnie, dziecko nas. Jeśli mamy zginąć, zgińmy razem,
albo ratujmy się razem. Myślę, jak ratować młodzież, która przychodzi
co chwila, pyta o zamiary i radę. Z prof. Centnerszwerem, Lachsem
i Zweibaumem naradzamy się, postanawiamy założyć szopę dla uczącej
się młodzieży, ale w końcu nic z tego nie wychodzi. Potęga i metody
niszczenia są bezwzględne. Mowy nie ma o ratowaniu kogokolwiek. Zgi­
nąć razem? Jakżebym chętnie stanął na czele młodych, gdyby można
było przeciwstawić się z bronią w ręku i zginąć dla zadokumentowania
protestu. Ale nie było broni, nie było prężności, a co najważniejsze, nie
było pewności, czy mają zginąć wszyscy. A wszelki odruch obronny ska
załby całą dzielnicę na niechybne zniszczenie. Przypuszczam, że to było
przyczyną, dla której nawet mężne jednostki nie próbowały wówczas
oporu. Można ryzykować życie swoje, życie swoich uczniów, idąc z nimi
i zachęcając do walki choćby beznadziejnej, ale jakże trudno zdecydo­
wać się na skazanie na pewną i okrutną śmierć wszystkich. I dlatego zde­
cydowałem się wyjść. Zostałem w swoim czasie wiernie z Serbami, gdy
zdawało się, że giną. Gdyż ginęli pod rozwiniętym sztandarem walki. Zde­
cydowałem się zostać w czasie oblężenia. Toczył się wtedy bój. Zdecy­
dowałem się zostać w dzielnicy, choć nie było tam walki zbroinej, ale
była tam walka z epidemią, z obłędnymi metodami jej zwalczania i była
walka o dusze młodzieży, którą należało koić i podtrzymywać. Ale tutaj
już nie było walki, była jedynie panika, upokorzenie i rzeź. I po raz
pierwszy w życiu postanowiłem odejść. I powiem szczerze: nieznośna
mi była myśl o śmierci w pohańbieniu i pogardzie. I nie mogłem znieść
myśli, że taka śmierć czeka nie tylko mnie, ale również moją żonę
i dziecko. A one nie chciały ratować się beze mnie.
284 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Wielokrotnie doznawałem dowodów sympatii i życzliwości ze strony


społeczeństwa polskiego. Najbardziej mię wzruszały, gdy okazywali mi je
ludzie, których osobiście nie znałem. Pamiętam, jak wzruszająco obeszła
się z nami policja polska przy wysiedleniu, jak dodawała nam otuchy,
przepraszała i mówiła z naciskiem: „Państwo tu wrócą". Gdy poprosiłem
kiedyś zarząd miasta, by mi zdezynfekowano mieszkanie, dezynfektorzy
nie chcieli przyjąć napiwku, mówiąc: „Od prof. Hirszfelda nie bierze się
pieniędzy". Pamiętam pracownika telefonów, który w naszym mieszka­
niu na plebanii naprawiał aparat. Pyta córki, czy jestem krewnym
owego profesora. Gdy się dowiaduje, że jest w jego mieszkaniu, odma­
wia przyjęcia wynagrodzenia. Wspomniałem już o wzruszającym fakcie
dostarczenia mi cieplarki. Podobne fakty zaczynają się mnożyć, i to
w sposób taki, że trudno mi będzie o tym kiedykolwiek zapomnieć. Już
w czasie akcji podchodzi do mnie na ulicy nieznany mi osobiście inżynier
Albinowski i komunikuje, że moi przyjaciele polecili mu ratować mnie
i rodzinę moją i że jedynym ratunkiem jest praca w szopie. Wszystko
jest już przygotowane: papiery i nawet zarezerwowane mieszkanie przy
szopie. Ponieważ może to chwilowo uratować od wywiezienia, przyj­
muję.
Ale największa niespodzianka oczekuje mnie w domu. Czeka na mnie
inżynier D. i komunikuje, że życzliwy mi Polak, mgr Potocki, polecił mu
ratować mnie i rodzinę bez względu na koszta. Wszystko jest przygo­
towane i po tamtej stronie oczekiwać nas będzie samochód, który za­
wiezie nas na wieś. I ten życzliwy przyjaciel kazał mi powiedzieć, że
chciałby mię jeszcze widzieć, jak tańczę na balu. Moja serdeczna miłość
do młodzieży widocznie żyła w pamięci życzliwego mi człowieka. Z naj­
głębszym wzruszeniem przyjmuję propozycję.
Decydujemy się opuścić dzielnicę. Ale komunikuję o tym tylko naj­
bliższym, wymaga to bowiem zakonspirowania. Wzywam do siebie pa­
nią R. Amzel. Urządziłem ją i matkę w szopie, dałem jej zaświadczenie
pracy z Wydziału Zdrowia. Mówię do niej: „Zdecydowałem się stąd
odejść. Niedługo już będę szarym człowiekiem i zniknę z powierzchni.
Po tamtej stronie nie będę w stanie nic zrobić, nie będzie mnie. Taka
śmierć cywilna pod niektórymi względami jest równie radykalna jak
śmierć fizyczna. Co pani chce czynić? Tutaj zabezpieczyłem Panią, jak
mogłem. I w miarę możności również i innych pracowników (postara­
łem się o pieniądze dla nich i, o ile to możliwe, o odpowiednie zaświad­
czenia)“ . Odpowiada mi, że nie ma ani papierów, ani środków na utrzy­
manie po tamtej stronie. Jeśli jednak będzie zmuszona przejść, wówczas
liczy na pomoc prof. Szymanowskiego i koleżanki swej, Julki Seydel.
SKOK W NIEZNANE 285

Żegnam się z nią z myślą, że to może na zawsze.


Wyjście w przebraniu robotników z grupą niewolników, którzy praco­
wali poza murami. Nie możemy wyjść jednego dnia wszyscy troje, a córka
nie chce iść pierwsza, boi się, że się uratuje, a my zginiemy. Ja znów nie
chcę pozostawiać córki. Więc idzie żona pierwsza; wychodzi o 7 rano
w przebraniu robotnicy. Zbiórka przy ul. Ogrodowej. Formuje się grupa
i wyruszają. Widzę z daleka żonę w szarym tłumie. Niemiec liczy niewol­
ników, gdy przechodzą przez „wachę". Nie podoba mu się kobieta w gru­
pie poprzedzającej. Bez ceremonii strzela do niej i zabija. Czy moja żona
może mu się nie spodoba? Nie, nie zwrócił uwagi. Żona ginie w tłumie
już poza murami. Wracam do domu. Córka się źle czuje: gorączka 40°.
A mamy następnego dnia wyruszyć. Następnego dnia jednak wyjście
okazuje się niemożliwe, odkładamy je na drugi dzień. Córka ledwie się
trzyma na nogach. Jesteśmy oboje w ubraniach robotniczych. Tłumy
ludzi przy „wasze". Znów ta sama gra życia i śmierci. Idę przed córką,
jeśli strzelą, może ją uchronię. Przechodzimy przez „wachę" dziarskim
krokiem robotników udających się do pracy. Kilkaset metrów dalej grupa
się rozchodzi i jesteśm y. . . na wolności. Czekają na nas przyjaciele. Prze­
chodzę obok cmentarza na Powązkach i wchodzę na pola. Przestrzeń.
Przestrzeń ... Nigdy nie wiedziałem, że przestrzeń może być tak piękna.
I zapach pól, i zieleń. I nie ma się uczucia bitego psa, lecz poczucie przy­
należności do narodu, co walczy nie tylko pod hasłem życia, ale i pod
hasłem wolności.
Była to ostatnia chwila. Już następnego dnia siepacze przyszli na ple­
banię i wywieźli wszystkich. Z wyjątkiem kilku, którzy się pozbawili
życia sami.
Kilka miesięcy przed naszą ucieczką z dzielnicy spotkałem się
z dr M... W..., koleżanką mojej żony. Jest to wyjątkowa kobieta: uoso­
bienie męstwa, inteligencji i uspołecznienia. Twarda i dobra jednocze­
śnie. W młodości walczyła z bronią w ręku w obronie Lwowa. Dosko­
nały lekarz i uczona, zrezygnowała z praktyki i zajęła się opieką nad
dzieckiem bezdomnym. Mówimy o tym, że prawdopodobnie nastąpi
przesiedlenie ludności getta na wschód i że w takim razie decyduję się
ukryć żonę i córkę. Z całą prostotą — a przecież za to groziła kara
śmierci — powiada, że „naturalnie pani Hanka przyjdzie do mnie". U niej
żona moja znalazła pierwsze schronienie. Na mnie i córkę moją czekał
przyjaciel mój, Stanisław Kiełbasiński i jego brat, Jan. Udałem się z po­
czątku do mieszkania pana Jana na Żoliborzu. Byłem tak osłabiony, że
zwaliłem się jak kłoda i przeleżałem do południa. Następnie fryzjer
ostrzygł mnie do skóry, by możliwie zmienić wygląd. Tego samego wie­
286 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

czora zaprowadzono mnie do pani dr M... W... Zaprowadzono, gdyż by­


łem półprzytomny. Wiedziałem, że byle zdrajca może mię wydać Niem­
com. Nie bałem się śmierci. Moje załamanie psychiczne było raczej
związane z utratą wiary w człowieka. Trudno się było oswoić z myślą,
że można zginąć za nic. Córka nasza chora, z gorączką do 40°, znalazła
schronienie u naszych znajomych, zacnych państwa Voitów.
Trzy tygodnie spędziłem z żoną u koleżanki M... W... Opowiadanie
inż. D. o dworze, który jakoby nas oczekiwał, okazało się bajeczką,
którą wymyślił pan D., aby przyspieszyć naszą decyzję wyjścia z dziel­
nicy. Zależało mu przypuszczalnie na tym, gdyż pobrał od p. Potockiego
sumę wielokrotnie większą niż normalnie. Nie mogłem osobiście podzię­
kować panu Potockiemu za jego inicjatywę i ofiarność i posłałem swego
przyjaciela, by to uczynił i zwrócił wydane pieniądze.
Zona moja wychodziła na cały dzień do chorej córki, która mieszkała
w pobliżu. Ci, którzy nie przeżyli takich chwil, nie będą mogli zrozumieć
tego stanu: przejście z ulicy na ulicę groziło śmiercią. Po mieście kręciło
się tysiące szpiegów, Volksdeutschów, Polaków i Żydów, którym daro­
wano na razie życie za denuncjowanie ukrywających się Żydów. Cena
była podobno niewielka: kilkaset złotych od głowy. Szantażowanie było
na porządku dziennym. Nawet rdzenni aryjczycy bruneci byli zatrzymy­
wani na ulicy, w bramie badano, czy są obrzezani. Co chwila słyszało
się o śmierci znajomych.
Cały dzień spędzałem w pokoju. Trudno było pohamować odruch pod­
chodzenia do dzwoniącego telefonu, otwierania drzwi, gdy pukano, nie
podchodzenia do okna, chowania się w jakimś kącie, gdy przychodzili
znajomi do gospodarzy. Musieliśmy bowiem wywołać wrażenie, żeśmy
zginęli. Znajomi, którzy wiedzieli o naszej ucieczce, nie przeczyli takim
pogłoskom. Rozeszła się wieść, żeśmy z żoną i córką popełnili samo­
bójstwo. Wieczorem, gdy się ściemniało, wychodziłem na pobliskie
działki. Dziwne to było uczucie chodzenia po mieście, w którym się nie
miało prawa do życia. Po drodze napotykałem zakochane pary, niemiec­
kich żołnierzy spacerujących pod rękę z przyjaciółkami. Chodziłem szyb­
kim krokiem człowieka spieszącego się. Po półgodzinnym spacerze wra­
całem do mieszkania. Nie zwracałem się do kolegów z Zakładu, nie
chciałem, by wspomnienie o mnie było obarczone myślą, że się muszą
obawiać kontaktu ze mną. Za długo byłem tam dawcą, by być choć przez
krótką chwilę odbiorcą. Po kilku dniach otrzymałem wiadomość, że moja
asystentka, p. Amzelówna, która z początku nie chciała opuścić dzielnicy,
doszła do przekonania, że dalszy tam pobyt oznacza niechybną śmierć,
i uciekła z rodziną. Gdyśmy porzucali dzielnicę, nie było wiadome, kto
SKOK W NIEZNANE 287

ryzykuje więcej, przejście na stronę aryjską było skokiem w nieznane.


Zamieszkała ona u swej koleżanki. Nie mogłem się tam z nią zobaczyć,
ponieważ koleżanka jej mieszkała w domu zajmowanym przez pracowni­
ków Zakładu i obawiała się mojej wizyty. Otrzymywałem od Amzelówny
rozpaczliwe listy, jak niedobrzy są ludzie, i że po wojnie nie chce więcej
do Zakładu wrócić. Była pełna goryczy i rozżalenia. Zwróciłem się do
jednego z pomagających mi pediatrów z prośbą, czy nie mógłby pomóc
i Amzelównie. Odpowiedział, że ratują swoich kolegów i że przecież bak­
teriolodzy powinni jej pomóc. Ja byłem bezsilny. Ludzie, którzy mi poma­
gali, ryzykowali głowę. Moje mieszkanie na Kępie było pod obserwa­
cją, mieszkający tam bliscy mi ludzie musieli stamtąd uciekać. Dlatego
z dużym żalem myślę o powiedzeniu jednej z koleżanek, na którą Am-
zelówna liczyła: ,.Hirszfeldowie powinni na głowie stanąć, by tobie po­
móc". ,,Na czyjej głowie, panno J.?‘‘ Bo na mojej głowie nawet siebie nie
mogłem postawić. Moja głowa miała wówczas wartość 100 zł, taka była
cena oficjalna za wydanie mnie. Swego mieszkania nie miałem. A cudzą
głową nie mogłem dysponować. A inny kolega, na którego liczyła Amze-
lówna powiedział: „Jestem oburzony na Hirszfelda, podrzucił mi Amze-
lówne". A oto, co ów potężny Hirszfeld przeżywał w tej chwili.
Córka moja przez 3 tygodnie gorączkowała i była już u kresu sił.
Nie wiedziałem, czy już wówczas nie umrze. Żona moja upadła w mie­
szkaniu i złamała rękę poniżej stawu. Przez pewien czas sądzono, że
jeśli nie pójdzie do szpitala, zostanie kaleką na zawsze. Gdyby zaś po­
szła do szpitala, poznanoby ją i prawdopodobnie zdradzono. Więc mówi
do mnie żona: „Zdaje mi się, że już dłużej walczyć nie możemy, że już
czas skończyć." Uspokajam ją: „Mamy chore dziecko, nie wolno nam
odejść". Żona zgadza się: „Cokolwiek się stanie z jednym z nas, drugie
musi żyć, aby ratować dziecko". W czasie badania żony przez chirurga,
ukrywam się w innym pokoju.
Po kilku tygodniach stan córki poprawił się, pojechałem z nią pod
Warszawę do Miłosny. Zamieszkaliśmy w małym domku w lesie wraz
z naszą wierną Zosią Ossowską, która mieszkała z nami na Kępie od
początku wojny. Zona została chwilowo w Warszawie.
Tymczasem doc. Popowski napisał do dra Szymona Starkiewicza, że
muszę wraz z córką ukrywać się, i prosił o schronienie dla nas. Po kilku
dniach nadeszła depesza, abyśmy przyjechali. Decydujemy rozstać
się z żoną, we trójkę się nie ukryjemy. Zresztą ręka jej jest w gipsie,
dalsza opieka lekarska konieczna. Rozstajemy się, nie wiedząc, czy nie
na zawsze. Ja jadę z córką w Kieleckie, do Wiślicy, żona przybywa na
nasze miejsce do Miłosny i pozostaje tam pod opieką Zosi.
288 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Niesamowita droga: co chwila rewizje w poszukiwaniu szmuglowanej


słoniny lub uciekających Żydów. Osobnik o typie semickim nie mógłby
się wyratować. Nam pomaga nie tylko wygląd, lecz całkowicie swo­
bodne zachowanie. Tak dojeżdżamy do Wiślicy, gdzie nas oczekuje dr
Szymon Starkiewicz i pani Wanda, jego żona. Tego samego dnia jedzie-
my do oddalonej wsi nad Nidą. Początkowo zamieszkaliśmy u chłopa
na wsi. Dobrze nam robi kontakt z ludem, otaczają nas wszyscy ciepłem
i życzliwością. Jestem nieznanym, szarym człowiekiem, którego losy
wojny zagnały na wieś z chorą córką.
Ż Y C I E S Z A R E G O C Z Ł O W I E K A

Leżą z córką na brzegu Nidy w ciepły wrześniowy dzień. Cicho płynie


rzeka. Z daleka widzimy park w Czarkowie i drzewa uginające sią pod
ciężarem owoców. Świeci słońce. Z nami kąpie się młody nauczyciel
ludowy i jego przemiła żona, dzielni, młodzi oboje, oddani sprawie na­
rodowej. Wygrzewamy się w słońcu, spoglądając na cichy nurt rzeki,
na płynące na niebie obłoki i staramy się zapomnieć. Może to piekło
było tylko snem.
Z wody wychodzi młody, dwudziestoletni chłopiec. Twarz dość miła
i prosta. Siada obok nas i opowiada:
Został zmobilizowany jako junak do pracy w „baudienscie". Nie mógł
się od tego uchylić, gdyż zabraliby mu rodziców. Skoszarowali młodych
i przez kilka dni Niemcy urządzali dla nich wykłady o tym, że źródłem
wszystkiego zła na świecie są Żydzi. I pokazywano im obrazki, na których
Zyd przedstawiony był jako wesz lub pluskwa. A później dano im duże
ilości wódki. Gdy byli już półprzytomni, kazano im otoczyć miasteczko
i chwytać Żydów. Następnie odprowadzali tę biedotę gdzieś za mia­
steczko, gdzie czekało kilku uzbrojonych Niemców. Żydom kazano wy­
kopać dół, a potem junacy musieli podprowadzać Żyda do Niemca, trzy­
mając go za obie ręce. Niemiec strzelał, a junacy musieli wrzucać Żyda
do wykopanego dołu. Jeżeli Zyd został zabity, to jeszcze pół biedy. Ale
często Zyd był tylko ranny. Przykro było wrzucać taką krzyczącą Ży­
dówkę do dołu. Najgorzej było wrzucać dzieci. Jeden junak nie wytrzy­
mał i rozpłakał się. Przecież to były dzieci, które zmuszano do roli katów.
Nauczyciel pyta: ,,Czy ci nie było wstyd?" ,,Z początku tak, nawet bardzo
było przykro, ale potem się przyzwyczaiłem. Zresztą co miałem robić? Je ­
den chłopiec nie chciał, to dostał od razu kulę w łeb". Żona nauczyciela
ma łzy w oczach. A nauczyciel ze smutkiem spogląda na chłopca i w du­
szy płacze, nie tylko z powodu śmierci Żyda, ale śmierci moralnej mło­
dzieży własnego narodu. Bo nikt w 20 roku życia nie spełnia bezkarnie za­
dań kata. Nawet, jeśli jest zatruty alkoholem.
290 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

I gdy tak patrzę na ciche fale Nidy, mam wizję: że prowadzę za rękę
moje dziecko. Obok nas ten sam chłopiec. Poczciwa słowiańska twarz.
Tacy chłopcy — to byli przyjaciele mojej Marysi: płowe głowy, niebie­
skie oczy. Ale tym razem trzymają ją za ręce, by podprowadzić do kata.
A gdy się wyrywa i płacze, uderza ją taki jasny chłopiec łopatą po gło­
wie. Po jej jasnej główce. A mnie nawet umrzeć nie wolno dobrowolnie,
gdyż do ostatniej chwili muszę trzymać moje dziecko za rękę.
Cicho płynie Nida. Po niebie przelewają się obłoki. W oddali drzewa
uginają się od owoców. Nad nami jest słońce, którego radością jest świe­
cić. Obok nas — ten młody chłopiec morderca.
Tak wyglądała wolność dla nas.

* *

Warunki życia u chłopa były zbyt ciężkie ze względu na stan zdrowia


córki. Dr Starkiewicz radzi udać się do dworu, gdzie warunki życia są
lepsze i gdzie człowiek z miasta mniejszą zwraca uwagę. Taki dwór na­
leży do kolegi dra Starkiewicza, p. Adama Grabkowskiego. Właściciele
cieszą się opinią ludzi gościnnych i dobrych. Postanawiamy prosić o go­
ścinę i jedziemy z doktorem Starkiewiczem we dwójkę. Córka zostaje
u pani Wandy Starkiewiczowej. Trudno mi o doktorze Starkiewiczu i jego
żonie pisać bez wzruszenia. Myśl, że tacy ludzie istnieją, jest mi ukoje­
niem. W głowie się nie mieści, że tacy ludzie i zbrodniarze niemieccy
mogą należeć do jednego gatunku. Starkiewicz przypomina mi Judyma;
jest to rzeczywiście uosobienie dobroci i szlachetności.
Gdy ujrzałem ów polski dwór w pięknym parku nad stawem, i właści­
cielkę, która nas serdecznie powitała, wydało mi się, że wszedłem do
raju. Jasny, promienny dom. Z okien widok na park, na piękne topole,
wierzby nad stawem. A przede wszystkim ludzie. Pani Grabkowska
z wyrazem dobroci i dystynkcji na pięknej twarzy. Ruchy młode i z całej
postaci bije to, co nazywamy rasą. Po chwili wchodzi pan domu, postać
wysoka, dobre, niebieskie oczy i ten sam wyraz dostojeństwa i dobroci.
Dr Starkiewicz przedstawia moją sprawę: Polak, uczony, zmuszony jest
ukrywać się z chorą córką. Zgadzają się natychmiast. Przepraszam ich,
że przyjechałem bez zaproszenia, ale muszą przecież zobaczyć czło­
wieka, którego wpuszczają do swego domu. Mówię, że żadna zapłata
w tych warunkach nie może być ekwiwalentem gościnności, ale że pro­
szę jako o łaskę, by wolno nam było za utrzymanie płacić. Nie chcą
ŻYCIE SZAREGO CZŁOWIEKA 291

słyszeć o tym. Skromnie zaznaczają, że jest to ich obowiązkiem poma­


gać inteligencji, że nazajutrz przyślą po nas konie.
Następnego dnia zajeżdżają po nas konie dworskie. Żegnamy się ser­
decznie z gospodarzami i nauczycielstwem, którzy nam okazali tyle ży­
czliwości, i przyjeżdżamy do dworu. Pani Grabkowska wprowadza nas
do pięknego, dużego południowego pokoju z prześlicznym widokiem.
Moja córka rozgląda się, jak gdyby się dostała, do innego świata. A ja
myślę: może tutaj się ta jedna dusza ukoi, może wyzdrowieje.
Rozpoczynamy nowe życie, życie szarych ludzi. Nie jestem więcej
sobą, ale nikt mnie nie pyta o nic. Dużo się ludzi kryje po dworach,
wszyscy wiedzą, że się ludzie ukrywają pod cudzym nazwiskiem i że
nie należy nikogo o nic pytać. Dom jest pełen ludzi: krewnych pozba­
wionych dachu nad głową i obcych. Jest ojciec jezuita i lekarz z żoną.
Do stołu zasiada około 15 osób. Pani Grabkowska jest dobrym duchem:
otacza każdego troskliwą opieką, natychmiast wie, co kto lubi, dogadza,
jak może. I z jaką prostotą i kulturą. W czasie półrocznego pobytu nie
zauważyłem najmniejszego uchybienia towarzyskiego. Nie trudno o kul­
turę towarzyską na terenie neutralnym, ale nie jest to łatwe zachować
odpowiedni ton wobec ludzi bezdomnych i obolałych, nie przyzwycza­
jonych do korzystania z gościnności i do życia nie u siebie. Nasi go­
spodarze potrafili stworzyć atmosferę taką, żeśmy się czuli jak w domu
Pamiętam dzień wigilijny, który był jednocześnie dniem imieninowym
gospodarza; spędziliśmy ten dzień i wieczór jak jedna rodzina. Dobroć
gospodarzy promieniowała na wszystkich. Pani Ludwika była dobrym
duchem tego domu, pomagała komu mogła. Pączki dla chrześniaków
wojennych pakowała zawsze sama, a miała ich nieprawdopodobną ilość.
Nie znam wypadku, by ktokolwiek zwrócił się do pp. Grabkowskich i od­
szedł z próżnymi rękoma. Ich kultura wewnętrzna była wysoka, muzy­
kalni, znający literaturę i historię, miłujący sztukę.
Ci ludzie byli mi bliscy. Bliscy swoim uczuciem życzliwości i chęcią
niesienia pomocy, swoim stonowanym głodem życia i swą postawą ży­
ciową, nienapastliwą a wierną. Gdy siedzieli na tarasie wpatrzeni w drze­
wa złocące się w zachodzącym słońcu i wchłaniali urok tego świata z my­
ślą o Dobroci, która jest wieczna i przetrwa walki i nienawiści, czułem
łączącą mnie z nimi nić wspólnoty. Tylko, że oni byli z jednej bryły.
Mieli harmonię dusz, które od pokoleń wchłaniały piękno, nie widziały
cierpienia i nie walczyły o życie. A we mnie była poza tym i wizja cier­
piących i niezaspokojenie życiem, które wymagało uzasadnienia i uświę­
cenia przez cel. We mnie nie było upojenia życiem jako takim. Gdybym
292 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

sią był urodził wśród tych ludzi, byłbym prawdopodobnie szczęśliwszy


i jak oni siedziałbym o zachodzie słońca wchłaniając w upojeniu piękno
świata. Ale nie miałbym tego niepokoju, który mnie gnał z kraju na
obczyznę, za którego sprawą czułem później nieprzepartą potrzebę by
spieszyć nu pomoc ginącym Serbom, a wreszcie, by zejść do piekła.
Zdaję sobie sprawę, że moja twórczość jest skutkiem tej dysharmonii.
Ból zgrzytów, który jest przyczyną niezaspokojenia i motorem ruchu
Ażeby objąć różne światy, należy je mieć w sobie. A to boli.
Państwo G. byli bardzo religijni. We dworze mieli własną kaplicę.
Stale przebywał tam jeden z ojców jezuitów z Krakowa i codziennie
odprawiał mszę. Wszyscy obecni uczestniczyli w nabożeństwie. Ale mia­
łem wrażenie, że nasi gospodarze wznosili się wyżej w ekstazie mo­
dlitwy, więcej — dla nich chrześcijaństwo było nie tylko wyznaniem
wiary w Istotę Wyższą, ale i istotnym motorem ich czynów. Ci ludzie
nie byli zdolni do nienawiści. Mieli nastawienie życzliwe w stosunku
do wszystkich. I sądzę, że w pewnej chwili przebaczyliby nieprzyjacio­
łom w imię nakazów Chrystusa.
A jednak ci ludzie do gruntu dobrzy i sprawiedliwi nienawidzili Ży­
dów i im przypisywali wszystko złe. Byli przekonani, że Żydzi są od­
wiecznymi wrogami Kościoła. Nawet protestantyzm był ich zdaniem
skutkiem knowań żydowskich. Nie różniczkowali Żydów, nie spotykali
się widocznie nigdy z Polakami pochodzenia żydowskiego. A pomimo
to litowali się nad Żydami i surowo osądzali okrucieństwa niemieckie
Na ich przykładzie i na przykładzie wielu innych ludzi z tej sfery był
widoczny uszlachetniający wpływ kultury chrześcijańskiej. Mimo ca­
łej antypatii do Żydów, mimo chęci pozbycia się ich z Polski, potępiali
morderstwa okupantów. Było widać, że u nas w kraju podobne metody
postępowania nie byłyby możliwe. I tutaj po raz pierwszy u tych ludzi
dobrych i szlachetnych poznałem przepaść, która dzieli Polaków od
Żydów.
W mieście rozmawia się i o sztuce, i o literaturze, i o stu innych rze­
czach, które są wspólne intelektualistom. A tutaj czuje się realność
wspomnień dzieciństwa i pierwszej modlitwy, i uroku kościółka wiej­
skiego. Na wsi czuje się potęgę i kształtujący wpływ obyczajów ludo­
wych, i głos ziemi, którego się nie czuje na miejskim bruku. Zmusza to
do innego podejścia do sprawy asymilacji, musi być ona głębsza niż for­
malne przejęcie kultury szczytów. Będę mówił o tym później, gdy zasta­
nawiać się będę nad całokształtem stosunków polsko-żydowskich, które
się wyłoniły z tej wojny.
ŻYCIE SZAREGO CZŁOWIEKA 293

Nie było łatwo ukształtować życia, gdy pisałem podręcznik na Sa­


skiej Kępie z moją wierną asystentką i siłą wyobraźni musiałem two­
rzyć odbiorców mojej myśli. Ale niewspółmiernie większy był wysiłek
obecnie, gdy byłem sam na odległej wsi, kiedy wyzbyć się musiałem
rytmu życia, do którego byłem przyzwyczajony. Trudno jest nie być
sobą, trudno jest żyć bez tego kapitału, jakim jest przeszłość. Życie ze­
wnętrzne ukształtowałem w sposób następujący: z rana pracowałem,
studiowałem statystykę lekarską w zastosowaniu do medycyny i opra­
cowywałem odnośne rozdziały mojej książki. Czytałem Szekspira
w oryginale i zachwycałem się jego nieskończonym pięknem. Po obie-
dzie pracowaliśmy z córką nad angielskim i niemieckim. Przed wieczo­
rem chodziłem samotnie lub z towarzystwem na spacery.
Do dworu przyjeżdżali często sąsiedzi, księża lub ziemianie, i opowia­
dali niesamowite historie o tym, jak po wsiach i miasteczkach odbywają
się polowania na Żydów. Otaczają takie miasteczko przy pomocy pol­
skiej policji, służby porządkowej żydowskiej i żandarmów niemieckich.
Uprzednio chłopi musieli dostarczać podwód. Schwytaną zwierzynę do­
starcza się do wyznaczonych miejsc kaźni. Przez pewien czas trzymają
schwytanych za drutami, bardzo często nago. Potem strzelają z rewol­
werów lub z karabinów maszynowych. Giną matki z dziećmi na rękach.
Opowiadania dowodziły wielkiej fantazji oprawców. W pewnym miej­
scu kaźń odbywała się w pobliżu drogi. Szoferzy niemieccy zatrzymy­
wali się na chwilę i strzelali do Żydów jak do kaczek. Gdy już mieli
dość zabawy, jechali dalej. Nieraz takie zabijanie było związane od razu
z małym przyjęciem: obok miejsca kaźni stał stolik z zakąskami i wódką.
I taki oprawca Niemiec, jeszcze z krwią na rękach, jadł i popijał. Cza­
sami wolno było przechodniom przyglądać się, jak się likwiduje za­
gadnienie żydowskie, czasami nie dopuszczano obcych. W Tarnowie była
kaźń publiczna, opowiadano mi, że schody kościoła były zalane krwią.
W innym mieście jechał samochód wiozący żołnierzy z karabinami ma­
szynowymi. Ludności kazano wyjść z mieszkań. Taki jeden samochód
zostawiał za sobą góry trupów. Po pewnym czasie zostały stworzone
doskonalsze metody zabijania; komory gazowe w Treblince, Maidanku,
Oświęcimiu itp. Kiedyś, pamiętam, przyszli do dworu polscy policjanci,
których poproszono do stołu i ugoszczono wódką i kiełbasą. Proste,
poczciwe twarze, przeważnie młodzi. I tak między jednym a drugim kie­
liszkiem opowiadali, jak to ich zmuszano do chwytania Żydów i odpro­
wadzania do wyznaczonych miejsc. Opowiadał np. jeden, że odprowa­
dził raz tysiąc Żydów, poszedł się umyć i zjeść śniadanie. A później
chciał zobaczyć, co się z nimi dzieje, gdyż miał on, prosty człowiek, dla
291 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nich uczucie litości. Ale nic się już więcej nie działo, nikogo nie zastał
przy życiu. Gdy skazańców odprowadzała policja polska lub junacy,
niejeden Żyd uciekał. Puszczano, czasem za pieniądze, czasem z litości.
Niemcy byli twardzi: wiązali często Żyda, by nie uciekł, i dla pewności
wiązali drutem kolczastym. Ubrania mają swą wartość: kazano się ska­
zańcom rozbierać nawet w zimie. Cóż to szkodzi zmarznąć przed śmier­
cią. W jednym z okolicznych miasteczek starosta (podobno starostowie
niemieccy są te*, osobniki z uniwersyteckim wykształceniem) zabawiał
się strzelaniem do dzieci na rękach matek. Nie wytrzymał jakiś Żyd,
rzucił się na papa starostę i poderżnął mu gardło. Jednak nie radykal­
nie: Żyda zabili, pan starosta wyzdrowiał i poprzysiągł zemstę. Cóż wię­
cej mógł uczynić? Istnieją sposoby, by zachęcać lub zmuszać ludność do
morderstw. Kilku policjantów za okazanie litości Żydom zastrzelono.
Chłopi często ukrywali Żydów. Złapano kiedyś młodą Żydówkę i kato­
waniem wymuszono zeznanie, gdzie się ukrywa. Chłopów ukrywających
ją zabito, zawiadomiono policję polską, że Żydzi wydają chłopów i żeby
ratować swoich, lepiej takiego Żyda od razu zahić. Lub też zezwolono na
zatrzymanie ubrania tym, którzy zabiją Żyda. Ażeby zaś zadokumento­
wać, jakimi dobrodziejami Polaków są Niemcy i jak sprytnie likwidują
zagadnienie żydowskie z korzyścią dla kraju, urządzono publiczny prze­
targ mebli pozostałych po Żydach. Z pobliskich wsi płynęli kmiotkowie,
wioząc różne bety, miski i garnki. Niesamowity był to widok. Bo prze­
cież i przedmioty mają swoją duszę. I ona krzyczeć będzie o krwi prze­
lanej. Czy taki garnek żydowski, przypominający łzy i krew i brak su­
mienia, może przysporzyć szczęścia? Czy w ten sposób można podnieść
poziom życiowy ludu? Likwidowano wraz ze sprawą żydowską i ludz­
kie sumienie.
Mówi kiedyś młody policjant, który brał udział w poszukiwaniu ban­
dytów, a po drodze zabijał Żydów: „Żydów to mi nie żal". Ale pani G.
bvła nie z takiej gliny, ażeby znieść likwidację myśli chrześcijańskiej.
Nie krępując się powiedziała: „Czy panu nie wstyd?" Ale nie zawsze mo­
żna było w ten sposób interweniować. Pamiętam, kiedyś przy stole są­
siad pan T. opowiada o swoich bolączkach gospodarskich: „Sprzedał mi
Żyd jucha złe nasienie. Ale miałem satysfakcję — wkrótce go zabito".
Zrobiła się przykra cisza przy stole. |
Z wieloma ludźmi rozmawiałem o tych sprawach, i z ziemiaństwem, j
i z klerem, i z chłopami, i z policją. Na ogół prawie wszyscy byli anty­
semitami, ale nie spotkałem wśród nich ludzi, którzy by aprobowali ten ;
sposób likwidowania zagadnienia. Lecz im dłużej trwał stan napięcia, tym '{
bardziej atmosfera stawała się nie do zniesienia. Gdy chory bardzo cierpi
ŻYCIE SZAREGO CZŁOWIEKA 295

wyczekuje się jego śmierci jako ulgi. I mimo wewnętrznego protestu —


w końcu wielu ludzi wzdychało: „Byleby to się skończyło", gdyż znieść
nie mogli tej atmosfery bólu, cierpienia i okrucieństwa.
W czasie tych opowiadań siedzieliśmy z córką z obojętnymi twarzami.
Ale widziałem w oczach mojego dziecka, jak rwą się te słabe nici, które
ją jeszcze wiązały z życiem. Gdyż słysząc o mordowanych, miała real­
niejszą wizję niż obecni. Czuła, że zaciska się pętla i że uciec musi
w jakiś świat, gdzie nie męczą. A wówczas na tym świecie, zdawało jej
się, takiego zakątka nie było.
M O J A P I E Ś Ń W I E C Z O R N A

P o półtorarocznym pobycie w dzielnicy odczuwam kontakt z przyrodą


podwójnie silnie. Co dzień z rana oglądam wschód słońca, o zachodzie
wychodzę na przechadzkę i wchłaniam bogactwo barw, za którymi tak
długo tęskniłem. Ale chodzę jako człowiek obcy. Życie przebiega z da­
leka. Mam wrażenie, że zaciska się pętla i że już nie na długo ^tarczy
mi sił. I myślę, że trzeba się powoli zacząć żegnać ze wszystkim, co
było mi drogie. Czytałem kiedyś utwór szwajcarskiego poety Wid-
manna „Die Maikaferkomódie" — Komedia chrabąszczy. Jak tęsknią
pod ziemią do słońca. Ekstaza lotu i radość życia. Rzucają się na młode
liście w upojeniu. Ale liść czuje i cierpi. Słychać pieśń ginących liści:
miały takie samo prawo do życia jak chrabąszcze, ale odwieczne prawo
natury przeznaczyło im być — radością chrabąszczy. A w końcu ginie
chrabąszcz, przekłuty szpilką bawiącego się dziecka, ale umiera ze sło­
wami zachwytu: przebaczam ci, o życie, jak się przebacza kłam kobiecie
dla jej piękna.
I do mnie zbliża się kres. Więc wspominam, że byłem nie tylko bier­
nym ogniwem, drobną cząstką odradzającego się życia, liściem prze­
znaczonym na pożarcie. Ale że była we mnie także duma i rozkosz dawcy.
Siłą woli wydobywam dawne wspomnienia. Widzę wpatrzone w siebie
oczy młodych, którzy nawet nie wiedzą, że poprzez nich przechodzi moja
tęsknota za dalą i wiecznością. Powiem im jeszcze — może zza grobu —
że chciałem nauczyć ich patrzyć. I żeby patrząc nie oduczyli się w i ­
d z i e ć . I podziwiać. Pod pozorem przygotowywania ich do zawodu
chciałem tchnąć w nich czucie piękna i harmonii świata. I obecnie, jak
ów chrabąszcz ginący, chcę przebaczyć światu jak kobiecie, jako że była
tak piękna.
Dam temu formę przedmowy. Ale jest to moja pieśń wieczorna:

Smutno mi Boże. Dla mnie na zachodzie


Rozlałeś tęczą blasków promienistą . . . .
MOJA PIESÑ WIECZORNA 297

Napisanie tego podręcznika jest być może zakończeniem mojej dzia­


łalności pedagogicznej i naukowej. Wykłady nie były dla mnie nigdy
zimnym nauczaniem zawodu, gdyż uczelnia wyższa była w moim pojęciu
szkołą ducha. Słuchacz winien poznać na wykładach nie tylko fakty
niezbędne do wykonywania zawodu, ale i filozofię i urok danej ga­
łęzi wiedzy i zyskać wgląd w kuźnię myśli, w technikę twórczości
badawczej. Celem wyższego nauczania jest dać więcej, niż tego wymaga
praca zawodowa, jest nauczyć m y ś l e ć , w y c h w y t y w a ć z a g a d ­
n i e n i a , d z i w i ć s i ę i p o d z i w i a ć . Człowiek, który się tak odnosi
do świata otaczającego, staje się lepszy. I dlatego nauka może nie tylko
wykształcić intelekt, ale i wyrzeźbić duszę. Nauczanie w tym zrozumie­
niu było moją pasją i jak wszystko, co jest owocem namiętności, wykłady
moje zapalały młodzież i — mogę to powiedzieć, nie grzesząc skrom­
nością — cieszyły się powodzeniem.
Ale jest i drugie zadanie nauczyciela: zdobycie ucznia i stworzenie
szkoły. Pedagog szuka młodej duszy, którą modeluje, badacz szuka od­
dźwięku. Nie echa, ale raczej sprzeciwu, gdyż w oporze dopiero prze­
jawia się młode orlę, szukające dróg własnych i własnego lotu. Na dnie
tego pragnienia leży chęć trwania poprzez młodych, nieśmiertelność
wewnętrznego pędu, którego realność się czuje. N o n o m n i s mor i a r . . .
Zdobycie uczniów i stworzenie szkoły było moją drugą namiętnością.
Włożyłem w to dużo energii i miałem stosunkowo wielu uczniów. Szczy­
ciłem się tym. Wykład odczuwałem nieraz jako wyprawę zdobywczą po
młode dusze. Niewielu jednak z moich uczniów dochowało wiary za­
początkowanej pracy. Jednych życie zmusiło do pracy zbliżonej, ale
raczej opisowej, niż bliższej mi, doświadczalnej, innych do pracy orga­
nizacyjnej lub terenowej. Wielu musiało porzucić pracę laboratoryjną.
Wreszcie niektórzy w rozkwicie swojej pracy umarli, a nawet w sposób
okrutny zostali zgładzeni, nim poznali urok pracy twórczej. Niewielu
pozostało kontynuatorami mojego kierunku, nosicielami moich proble­
matów. Nie wiem czy to była wina niewystarczającego rozmachu moich
przesłanek naukowych, czy wina okresu lub warunków. Myślę jednak,
że wielki rozmach przełamałby opory epoki, i dlatego skłonny jestem —
smutne wyznanie po tylu latach — przyjąć winę na siebie.
A jednak niektóre z zagadnień, zrodzonych lub opracowywanych w mo­
jej pracowni stały się tematami dnia nauki współczesnej, że wspomnę
serologię konstytucjonalną i grupy krwi, swoistość procesów wstecznych
i wytwórczych, swoistość serologiczną tkanek, zastosowanie zjawisk
krzepliwości do nauki o odporności, sprawy zakażeń utajonych, pewną
interpretację szczepień itp. Niemniej problematy te nie znalazły wielu
298 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

badaczy u nas w kraju. Piszę to, mimo że dałem kilku ludziom bodziec
do pracy i możność wędrówki po szczytach, na których powietrze jest
czyste i gdzie można rzucać myśli w daleką przyszłość. Mimo tego zro­
biło się pusto koło mnie. Gdy myślę o pracowni i współpracownikach
zmarłych lub zamordowanych, myśl błąka się po cmentarzu. Niedobrze
jest przeżyć swoje dzieci. Czuję, że ogarnia mnie mroźne powietrze
samotności.
Straciwszy warsztat pracy, zrealizowałem marzenie wielu lat i napi­
sałem podręcznik immunologii. Dałem mu formę wykładów, gdyż to
najwięcej odpowiadało mojemu rytmowi wewnętrznemu, są one jednak
znacznie rozszerzone. Na wykładach krępuje badacza pewna wsty-
dliwość, że osąd jego ewentualnych koncepcyj ma być pozostawiony
słuchaczom, którzy są uczuleni na jego sposób patrzenia, są mu niejako
stronniczo życzliwi. Słuchacza na ogół porywa nie słuszność koncepcyj
wykładowcy, lecz ich rozmach i fakt, że jest świadkiem narodzin My­
śli. Podręcznik, o ile uniknie zbyt dużego zwężenia w kompendium,
może dać fakty niezbędne, ale przetopione w kuźni doświadczeń lub
krytyki wykładowcy. Daje on wówczas syntezę wiedzy, dostosowaną
jedynie do chłonności młodego umysłu. Podręcznik taki zwraca się
wówczas do młodzieży i fachowców, a zatem i do uczniów, i do sędziów
jednocześnie. Co badacz przemyślał, co wyczuł w swojej ulubionej gałęzi
wiedzy, temu może dać wyraz w doborze faktów i ich oświetleniu. Myśli
jego nabierają szerszej perspektywy, promieniują na przestrzeni kilku
pokoleń. Możność kontroli przez bliskich i dalekich daje uczucie swobody
intelektualnej — bez obawy, że do lotu niesłusznie zakroionego porwie
się niebacznie młodego, który zaufał. W takim podręczniku można dać
wyraz nie tylko faktom, nie tylko koncepcjom specjalnym, ale i zasad­
niczemu wyczuciu zjawisk przyrody.
Uczyniłem tę próbę. Nie wiem, czy mi się udała. Badacze przyszłości
będą pisali książki lepsze. Niektóre książki współczesne, jak Nicolle'a,
Jeansa, Zinssera lub Natansona, dowodzą, że rodzi się nowy styl pi­
sania, który Wypływa ze zrozumienia piękna tkwiącego u podstaw
zjawisk przyrody. Piękno trzeba odnaleźć. Gdy rodzi się jego zrozu­
mienie, powstają hymny. Podobne zjawiska występują i w nauce. Od­
nosi się wrażenie, że nauka zaczyna odrzucać li tylko zbieranie faktów
i coraz więcej wczuwa się w całość, niepodzielność i urok natury. Nie
można oddawać faktów ścisłych za pomocą hymnów, ale wyczucie pię­
kna i celowości zjawisk przyrody nadaje opisowi specjalną muzyczność,
ułatwia rozgałęzienia myślowe i wyłania nieoczekiwane powiązanie idej.
Zatraca się wówczas różnica pomiędzy nauką i sztuką. Bakteriologia jest
MOJA PIEŚŃ WIECZORNA 299

tutaj w szczególnie szczęśliwym położeniu, mikrobiologia jest bowiem


wspaniałym obrazem zmagającego się życia, ten zaś jej odłam, który jest
treścią tej książki, oddaje mechanizmy tych zmagań. Immunologia jest
podstawą bakteriologii, epidemiologii i wiedzy o patogenezie chorób za­
kaźnych. Nauka o odporności — to opowieść o komórce, która raz ude­
rzona zachowuje we wszystkich późniejszych przemianach globulino-
twórczych — a może i innych — piętno otrzymanego bodźca, raz na­
danego rytmu chemicznego. Przeciwciała są wyrazem Mnemy, ogólnego
prawa pamięci materii żywej. Ustrój broni swej nienaruszalności, nie­
zależnie od tego, czy wnika zarazek, czy cząsteczki materii nieorganicz­
nej, zawieszone w przestworzach. Zjawiska alergii klimatycznej lub po­
karmowej dowodzą, że organizm współbrzmi ze światem zewnętrz­
nym i reaguje na szereg bodźców, niezależnie od ich charakteru i siły
niszczycielskiej, w sposób zasadniczo podobny.
Weźmy podstawowe zjawisko mikrobiologii: powstawanie odmian
chorobotwórczych bakteryj. Nieznane przyczyny warunkują powstanie
wrażliwych gatunków makroorganizmów lub chorobotwórczych ras dro­
bnoustrojów. Przypadki życia ścierają je ze sobą i zmuszają do wspólnej
wędrówki. Jesteśmy świadkami narodzin choroby zakaźnej. Występuje
wówczas wyścig pomiędzy zdolnością obronną jednego a siłą niszczy­
cielską drugiego rodzaju. Na tle tej walki powstają nowe środki obrony
i ataku nowe rasy i gatunki drobnoustrojów. Zarazki zmieniają nieraz
swoją budowę chemiczną i w ten sposób unikają swoistych odczynów
makroorganizmów, uciekają niejako w nowe postacie bytu. Występują
zjawiska wzajemnej adaptacji, gatunki lub rasy niewrażliwe, które się
nie bronią, bronić nie muszą, gdyż nie cierpią. Powstają gatunki lub rasy
{ zwierząt, które, nie chorując, przenoszą zarazki, powstają złożone bio­
cenozy, wtłaczające kilka gatunków w krąg wspólnych i powiązanych in­
teresów. Świat jest wypełniony miliardami drobnoustrojów, które bynaj­
mniej nie wywołują choroby. Powstają zjawiska nosicielstwa i zakażeń
utajonych, największa plaga ludzkości, stojąca na przeszkodzie zwycię­
stwu nad chorobami zakaźnymi,a jednocześnie największy tryumf natury,
dbającej o to, by mimo konfliktów międzygatunkowych przetrwała naj­
większa ilość gatunków. U zarazków przesączalnych, specjalnie u bakte­
riofagów, można doświadczalnie wywołać nowe, niewrażliwe odmiany,
wytworzyć nowe rasy. Jak nie podziwiać tej giętkości materii, jej woli
przetrwania, która poprzez największą klęskę — rozpuszczenie drobno­
ustrojów — stwarza nowe odporne rasy i śpiewa nieśrhiertelny hymn
życia. Rozdział o powstaniu odmian drobnoustrojów mógłby być chyba pi­
sany stylem „Genezis z ducha". Albo rozdział o zarazkach przesączalnych
300 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Doświadczalnie drogą niektórych urazów chemicznych lub mechanicz­


nych można wywołać u zwierząt schorzenia i z ogniska chorobowego
wyhodować zarazki wywołujące śmierć zwierzęcia, dające się przenosić
i hodować, posiadające wszelkie znamiona odrębnego życia. Czy mamy
do czynienia z tajemnicą stwarzania życia, odwiecznym marzeniem ludz­
kości? Czy też naruszyliśmy jedynie równowagę pomiędzy zakażoną
bezobjawowo komórką i zarazkiem, stwarzając pozory nowego życia?
Od rozstrzygnięcia tych pytań zależy wizja epidemiologiczna świata,
sprawa powstania nowych łańcuchów zakaźnych, a co za tym idzie —
przyszłość medycyny zapobiegawczej. Albo zjawisko zakażeń utajonych.
Należy zerwać z tezą, że po milionach lat wspólnej tułaczki makro-
i mikroorganizmy są to dwa światy oderwane i zdolne do samodzielnego
życia, przy zetknięciu zawsze sobie wrogie i zawsze siebie wzajemnie
niszczące. Teza walki na śmierć i życie za mało uwzględnia zjawisko
symbiozy, nie słyszy harmonii jako zasadniczej melodii natury. Makro-
i mikroorganizmy są to dwa wtłoczone w siebie światy, które dążą do
wytworzenia form pokojowego współżycia ... Walka o byt nie jest jedy­
nym hasłem życia, istnieje może prawo, które byśmy nazwać mogli
p r a w e m n a j m n i e j s z e g o c i e r p i e n i a . Zgrzyty, którym na imię
cierpienie i choroba, są stosunkowo rzadkim załamaniem się współżycia,
patologia jest drobnym odchyleniem, niejako trybutem materii, by za­
chować największą ilość gatunków, najbujniejszy obraz świata. Dlatego
książka przytacza liczne przykłady dodatniego, ż y c i o d a j n e g o wpływu
zakażenia. Zakażenie stoi u źródła ewolucji, warunkuje bowiem pośred­
nio powstawanie nowych narządów. Wszystkie te zjawiska ujmuję jako
f i z j o l o g i ę z a k a ż e n i a , na tle której występują zjawiska szkodliwe,
które zostaną ujęte jako p a t o l o g i a z a k a ż e n i a . Podobne oświetlenie
zakażenia nasuwa szerszy pogląd na zjawiska epidemii. Zjawiska epide­
miczne to już nie tylko utworzenie nowych łańcuchów zakaźnych, ale
i naruszenie równowagi pomiędzy zarazkiem i populacją zwierzęcą lub
roślinną. Walka z tzw. chorobami cywilizacyjnymi weszła na manowce
przez nieuwzględnienie zakażeń bezobjawowych i rozsiania zarazków.
Jeżeli poruszymy immunologię szczegółową, znów spostrzegamy po­
rywające procesy obronne. Zwęzilibyśmy metody badawcze, nie pod­
kreślając celowości tych zjawisk. Wykazują one tak przepiękny rozmach
i tak wyraźną celowość, że nie można w nich nie widzieć i nie podkre­
ślać wielkiej i tajemniczej woli życia.
Jakie bogactwo idei daje nam współczesna serologia. Badania immu-
nochemiczne dowiodły, że drobiny nieorganiczne wywołują w zasadzie
podobne odczyny obronne, jak złożone składniki komórek. Metody współ­
MOJA PIEŚŃ WIECZORNA 301

czesnej serologii sięgnęły nawet do tajemnicy budowy materii. Najgłęb­


sza zagadka serologii: na czym polega swoistość wiązania, została wy­
świetlona. Nauka o alergii mówi, jak powstają owe zmagania między
makro- i mikroorganizmem, pierwsze narastanie konfliktów, które nie
jest skutkiem pierwotnego zadziałania drobnoustroju, ale obrony p o n a d
c e l sięgającej. Jakie porywające perspektywy otwiera wreszcie roz­
dział o grupach krwi. Nieznane bodźce wytwarzają mutacje na różnych
krańcach świata, podobne u człowieka, zwierząt i drobnoustrojów. Po­
wstają rasy serologiczne, które pchane odwiecznym niepokojem, cechu­
jącym człowieka, przelewają się we wszystkich kierunkach i wytwarzają
zespoły znane jako grupy krwi. Badając kroplę krwi, można prześledzić
prehistoryczne i historyczne wędrówki ludów. Dzięki metodom badania
grupowego tkanek można było zbadać grupy mumij i określić cechy
serologiczne ras dawno zaginionych. Spotykamy tutaj zagadnienie wy­
łonione ostatnio w mojej pracowni, nietknięte jeszcze przez literaturę
światową, zagadnienie nierównego nasilenia cech grupowych. Jest ono
moim zdaniem skutkiem niekompletnych mutacji. Serologia stanęła tutaj
przed pytaniem, które, mam nadzieję, będzie mogło być rozstrzygnięte
doświadczalnie przez badanie nasilenia cech grupowych na różnych krań­
cach świata: czy ludzkość skostniała w swej zdolności wytwarzania no­
wych odmian serologicznych, czy też jest zdolna do wyłaniania i po­
tęgowania nowych cech, a zatem do stwarzania nowych ras. Zasięgu
tych zagadnień mogą pozazdrościć serologii inne odmiany biologii.
Omówiłem niektóre rozdziały immunologii w oświetleniu biologii. Zja­
wiska odpornościowe mają nie mniej swoją stronę społeczną. Jak analiza
chemiczna gwiazd nie tłumaczy nam jeszcze ich ruchu, tak bakteriologia
i immunologia nie mogą oddać zjawisk epidemicznych. Ale trzeba się
na nich oprzeć, gdyż epidemia powstaje, gdy zapadalność społeczna jest
wielka, i wygasa, gdy wytwarza się pewien stopień odporności u więk­
szej liczby osobników. W zjawiskach tych splata się odporność wy­
tworzona drogą zakażeń utajonych w jednym pokoleniu z odpornością
zdobytą przez dawne pokolenia, wyselekcjonowaną i wykutą w plazmie
zarodkowej. Bez znajomości tych faktów nie ma zrozumienia szczepień
ochronnych. Dlatego podręcznik zawiera główne daty z genetyki i podaje
główne metody statystyki lekarskiej.
Nie wszystkie rozdziały mogą nosić piętno własnej pracy doświad­
czalnej i subiektywnego oświetlenia. Szczególnie dwa rozdziały, poświę­
cone nowopowstałym kierunkom, są raczej obiektywnym i zaczerpniętym
z innych źródeł zestawieniem. Są to rozdziały o zarazkach przesączalnych
302 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

i o immunochemii, dwa bodaj najwspanialsze rozgałęzienia współczesnej


mikrobiologii.
Taka była treść i tendencja moich wykładów i takie motywy psycho­
logiczne tej książki. Może natchnie lub zachęci ona do bliskiego mi spo­
sobu myślenia. Wyraz „myślenie" zwęża istotę tego podejścia. Badacz
posiada pewien swoisty rytm psychiczny, nostalgię za nieznanem, za
tworzeniem nowych idei i pragnieniem, by brać w tym udział. Źródłem
miłości jest potrzeba miłości. 1 źródłem idei jest tęsknota za nią. Intelekt
wlewa treść, ale tęsknota stwarza podłoże. Działalność badawcza jest
skutkiem nie tylko określonych zainteresowań intelektualnych, ale tej
choćby bezkierunkowej namiętności myślenia. Rozbudzić ją i uświado­
mić u tych, którzy ją posiadają w zarodku, jest celem tej książki. Rzucam
ją w duszę młodzieży, choć nie wiem, czy będzie mi dane nacieszyć się
jej oddźwiękiem.
MOJA N A J W I Ę K S Z A P R Z E G R A N A

Był wrzesień cichy, słoneczny, jak to zwykle u nas. Sady uginały


się od owoców. Park w Czarkowie wydawał nam się rajem, chodziliśmy
tam często. Najchętniej jednak córka moja chodziła do swojego uko­
chanego księdza. Jest to jedno z moich najboleśniejszych wspomnień.
Poszliśmy kiedyś do sąsiedniej wsi w poszukiwaniu owoców, wskazano
nam plebanię. Na małym wzniesieniu stał śliczny wiejski kościółek, w po­
bliżu plebania — mały, biały domek, otoczony niewielkim, ale uroczym
sadem, pełnym jabłek i śliwek. Z daleka zarys parku w Czarkowie, obok
na wzgórzu wiejski cmentarz. I wszystko przepojone jakimś niezwykłym
czarem ciszy, zadumy i ukojenia.
W sadzie tym poznaliśmy ks. Teofila Zawardkę. Był to staruszek
70-letni i przypominał owe drzewa, mające korzenie w tej ziemi i wyda­
jące owoce, którymi raczyły się dusze ludzkie. Tego staruszka poko­
chało moje dziecko. I ona tęskniła za dobrocią i życzliwością, i za ciszą
samotnego sadu, i za oderwaniem od złości ludzkiej. A on ją polubił
również, wzruszała go ta młoda roślinka, bezbronna i słaba, w której
czuł, że jest wyrwana ze swojej gleby i tęskni za ciepłem. Jeśli tylko
pozwalała pogoda, codziennie przybiegała do niego. Chadzali razem
po sadzie i rozumieli się, nie mówiąc wiele. On miał zawsze dla niej ja­
kąś miłą niespodziankę. Z uśmiechem wyjmował z kieszeni sutanny
piękne jabłko lub garść orzechów, albo też szli razem pod drzewo i tam
pozwalał jej zrywać owoce jakichś jemu tylko znanych specjalnych ga­
tunków. Wygrzewali się razem w słońcu i gawędzili. I z tych spacerów
wracało moje dziecko dziwnie uspokojone i ogrzane i czerpało z nich
otuchę i nadzieję, że może jeszcze nie wszystko dla niej w życiu prze­
padło i że może uda się jej znów zapuścić korzenie w życie. Na pleba­
nii mieszkała siostrzenica i siostrzeniec księdza. I oni polubili Marysię
Opowiadała im o swoim studenckim życiu w dalekim Paryżu i wówczas
przypominała^sobie świat, przeszłość i szczęśliwe dzieciństwo.
304 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

W dzień Zaduszny poszliśmy z córką na cmentarz na groby poległych


żołnierzy. Jesienne słońce świeciło łagodnie, z daleka widać było pa­
górki pokryte rżyskami, wszystko tchnęło spokojem. Wówczas powie­
działa mi moja córka: „Tatusiu, tutaj chciałabym być pochowana"
Było to — jak się miało okazać — jedyne życzenie mojej córki, które
mogłem spełnić.
Gdy przyszły słoty jesienne, niemożność wychodzenia i długie wie­
czory, pogłębiła się pustka oderwania od świata. Wówczas pogorszył się
stan jej zdrowia i pogłębiła jej tęsknota za niebytem.
Przychodzi raz do mnie i mówi: „Wiesz, słyszałam, jak służba w kuchni
mówiła, że z obiadu nic nie zostało, że wszystko zjadły te dziady". Te
dziady — to my i inni, korzystający z gościny. I mówi mi dziecko:
„Wiesz, tatusiu, jak mnie to boli, żeś ty tu taki przyćmiony i szary.
Czymże to było dla mnie widzieć, jak ty promieniujesz i wszystkich
obdarzasz, i w Warszawie, i w Paryżu. Czułam wówczas, że jako twoja
córka mam inne prawa".
I pomyślałem — spróbuję gry może najtrudniejszej — siłą mojego słowa
pokuszę się stworzyć wizję wielkiego świata, życia uniwersyteckiego,
napięcia i nadziei. Podczas długich wieczorów zimowych towarzystwo
przebierało fasolę, ja zaś czytałem głośno powieści. Zaproponowałem, że
zamiast czytania powieści będę miał wykłady. Chciałem co prawda od­
wdzięczyć się państwu Grabkowskim za ich dobroć, dostarczając im
trochę umysłowej rozrywki, ale moim głównym celem było, by moja
córka nie czuła się dzieckiem szarego człowieka, by znów mogła pa­
trzeć z ufnością w przyszłość. I zacząłem wykłady. Starałem się mówić
0 rzeczach interesujących ogół, mówiłem o tajemnicach powstania
świata, o współczesnych próbach wytłumaczenia powstania gatun­
ków itp. Gdzie były te czasy, gdy studenci przychodzili i z innych wy­
działów, by z napięciem słuchać moich wykładów. Jak daleki i nie­
realny wydawał mi się mój odczyt w Paryżu, gdy wśród młodzieży wi­
działem moje rozpromienione dziecko. Tutaj — dodatek przy przebiera­
niu fasoli — mówiłem do ludzi starszych, ale z myślą, nie — z bolesną
nadzieją, że żarem mojego słowa ogrzeję moje jedyne marznące dziecko.
Pytała mnie później pani Grabkowska, dlaczego się tak dekonspiro-
walem. „Droga pani, życie moje oddałbym, by je tchnąć w moje dziecko".
1 gdy przemawiałem, miałem wrażenie, że odrywa się ona od dręczą­
cych ją myśli, i od tragedii ukrywania się, i od wspomnienia ginących,
i od tęsknoty za domem. I że wprowadzam ją w wielki i promienny świat
i przypominam jej beztroski czas studiów w Paryżu.
MOJA NAJWIĘKSZA PRZEGRANA 305

Dałem jej chwile zapomnienia. Mówiła mi nieraz po odczycie: ,,Jak


pięknie mówiłeś, tatusiu, jak ty walczysz o nas".
Ale przegrałem tę walkę. Nie tchnąłem głodu życia w moje dziecko.
Dostała gorączki, lekarz stwierdził zapalenie płuc i uprzedził, że przy
jej stanie wycieńczenia jest to niebezpieczne. Radził zawezwać matkę.
Było to w styczniu 1943 r. Szczyt prześladowań. Nie-aryjczycy rozpo
znani byli zabijani na miejscu. Stanąłem przed najcięższą decyzją mo­
jego życia: czy ryzykować życie żony? I zdecydowałem: jeśli to naj­
straszniejsze ma nastąpić, to niech ostatnie spojrzenie dziecka spocznie
na matce. Choćby za cenę jej życia. Nie — naszego życia, gdyż nie za­
mierzałem przeżyć moich najdroższych. Zadepeszowałem po żonę, wie­
działem, że przyjedzie mimo niebezpieczeństwa.
Zmierzch w Kamiennej. Dziecko leży w gorączce. Na dole ucztują
Niemcy. Przyjechali na polowanie, zamówili sobie obiad. Naród ry
cerzy nie pyta o prawa gościnności. Z dołu dochodzą okrzyki: „hoch"
i gwar ludzi sytych i wesołych. Mówi mi dziecko: „Tatusiu, jak mi tę­
skno za domem, ale pic nie pisz mamusi. Ona by się tak martwiła".
Wiedziałem, że moja żona już jest w drodze, żeby zobaczyć się ze swym
umierającym dzieckiem. I widziałem z jakimś bólem, który wyostrzał
moje zmysły, wszystkie niebezpieczeństwa, które groziły mojej żonie.
Widziałem w duszy, jak zostaje schwytana przez żołdaka, jak się schyla
i całuje jego ręce i błaga: „Moje dziecko umiera, niech pan mnie puści
do mojego dziecka. Przysięgam, że się stawię, błagam, puśćcie mnie
do mojego dziecka".
Przed oczami przypadkiem miałem gazetę niemiecką z mową Goebbelsa:
„Jak ci złośliwi Żydzi się ukrywają". I w duszy widziałem żonę, która
tyle łez otarła, a z powodu której jeszcze żadna łza się nie polała.
A przede mną moje umierające dziecko, które pyta: „Tatusiu, dlaczego
mi nie wolno wrócić do domu! Tak mi tęskno za moimi. I za mamusią.
Dlaczego nie wolno mi powrócić do domu?"
Z dołu dochodziły męskie głosy, mocne i soczyste.
I poczułem wówczas, że nienawiść i obrzydzenie podchodzą mi pod
gardło i duszą mnie. Nienawiść do soczystych i zadowolonych głosów.
Nienawiść do niemieckiego zakłamania, które łączy zwierzęce okru­
cieństwo i sentymentalizm, do tego obrzydliwego zachowania się, które
nazywa się kulturą. I poczułem w tej chwili, że i niemieckie słowo, i nie­
miecka myśl, i niemieckie pismo będą zawsze wywoływały we mnie
uczucia wstrętu i nienawiści, których się nigdy więcej nie pozbędę. Ten
obrzydliwy głos przekonania żołdaków, którzy nic nie widzą i nic nie
rozumieją, a tylko potrafią pokornie słuchać rozkazów.
306 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

I widziałem, że te asocjacje będą posiadały miliony.


Żona przyjechała. Była jeszcze tydzień z dzieckiem. Zamknęła jej oczy.
Do wieczności przeprowadził ją jej ukochany „księżulek".
Spoczęła moja córka na cmentarzu wiejskim, gdzie pragnęła być po­
chowana. Grały jej dzwony wiejskiego kościoła do wiecznego snu.
I polski lud się zebrał i śpiewał. Słońce zimowe świeciło.
Cała praca mojego życia, życzliwość ludzka, którą zdobyłem, star­
czyły akurat na to, by dziecko w 23 roku życia mogło umrzeć na ł ó ż k u ,
w otoczeniu ludzi dobrych i życzliwych. I by mogło być pochowane
we właspej mogile, choć pod obcym nazwiskiem. Bo pod własnym nie
miała prawa ani żyć, ani umrzeć.
N A R O D Z I N Y T E J K S I Ą Ż K I

Samotni jesteśmy z żoną obecnie na świecie. Nasza miłość i nadzieja


spoczywa pod brzozowym krzyżem na cmentarzu w dalekiej wsi. Stoimy
nad mogiłą z otwartą raną i ze wspomnieniem, jak usychała słaba roślina,
która nie wytrzymała złośliwości tego świata.
Wzrastała w atmosferze dobroci, ciepła i życzliwości. Rodziców swoich
widziała zawsze w aureoli ludzi dających. Nigdy nie czuła się upo­
śledzona i swoimi promiennymi niebieskimi oczami patrzyła ufnie
w świat. Dopóki nie przyszli Niemcy i nie dali jej odczuć całej potęgi
swej nienawiści.
Póki żyło moje dziecko, czułem się jako ogniwo łańcucha wiodącego
w przyszłość. Ten łańcuch pękł obecnie. Zamiast wieczności, która stała
przede mną, widzę kilka miesięcy czy lat, wypełnionych tęsknotą i męką.
Jak bogaty byłem przedtem i jak ubogi jestem obecnie. Tragiczna jest
utrata uczucia trwania. Wspominam rozkosz, gdy pokazywałem dziecku
świat i widziałem, jak chłonęła jego piękno w zachwycie. Chciałem
podróżować z nią i zdobywać ludzką sympatię — dla niej, by nie była
samotna. I żyłbym w jej sercu. Nie tęsknię więcej ani za pięknem, ani
za wrażeniami, wiem, że myślałem, iż nie mnie, ale jej się to należy:
i miłość ludzka, i rozkosz życia.
Po śmierci dziecka pozostaliśmy tylko kilka tygodni jeszcze w gościn­
nym domu państwa Grabkowskich. Śmierć córki zrobiła w okolicy wra
żenie. Trudno było to pogodzić z koniecznością zniknięcia pod powierzch­
nią. Zresztą dalszy pobyt byłby męką. Na każdym kroku opadały mię
wspomnienia.
Ojciec jezuita Mokrzycki próbował mię pocieszyć. Dał mi święty obra­
zek z napisem: „Kto wiele ukochał i zrozumiał, wiele przecierpiał i wy­
rozumiał, ten wielu może uszczęśliwić".
Nie, nikogo nie mogę uszczęśliwić. By uczynić kogoś szczęśliwym,
trzeba samemu nim być. Ja jednak należę do tych milionów, których
dusze zostały tak zranione, że mogą jedynie promieniować — cierpie­
niem. Moje myśli wędrują wśród mogił: mojego dziecka, i zamordowa­
308 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nych ofiar, i nadziei, że ludzie to coś więcej niż psy, u których przez
odpowiednią tresurę można wywołać odruch kąsania każdego. Czy
warto apelować do sumienia? Uciec, uciec z tej otchłani łez.
Ale — myślę — może te straszne cjerpienia, w które głupota i żarłocz­
ność, odziane w szatę światopoglądu, pchnęły ludzkość, obudzą jednak
sumienie. Może przynajmniej ci, co cierpieli, zrozumieją.
I zdecydowałem się być głosem tych, co cierpieli, by przemówić do
tych, co jeszcze są w stanie czuć. Z bólu mojego postanowiłem ukuć broń,
by poruszyć sumienia. Pokażę bezmiar bólu rodziców, którym umarły
dzieci. Nie, nie umarły — którym na ich oczaćh mordowano dzieci. Gdyż
śmierć w walce — może być ekstazą, wizją zwycięstwa, myślą o przy­
szłości narodu lub idei. Być może, że niektórzy rodzice taką śmierć swych
dzieci mają przed oczyma, niepomni ich bólu i strachu przedwczesnej
śmierci. Ja natomiast będę pisał o śmierci ofiary, gdy ostatnie wrażenie
jest splugawione widokiem mordercy lub mordującego robota, obcią­
żone bólem utraty wiary w człowieka, skargą b e z c e l o w e g o mę­
czeństwa, w ostatniej chwili rzuconym pytaniem: „za jakie grzechy?"
Nie — nikogo nie będ^ uszczęśliwiał. Szczęście jest zbytkiem niedo­
stępnym dla naszego pokolenia. Któż ośmieli się wśród tego oceanu cier­
pienia mówić o szczęściu? Ale może uda mi się obudzić sumienie przy­
najmniej u tych, co cierpią, i u tych szaleńców, co są dumni ze śmierci
swoich dzieci. J a im opowiem o bezgranicznym bólu narodów żyjących
w przestrzeni, którą Niemcy uważają za przynależną do nich. O szaleń­
czym tępieniu narodów, jak gdyby one były wszami lub pluskwami.
A jednak ludzkość zmęczona jest widokiem bólu i łez. Ci, co latami
spoglądali w oczy śmierci, chcą widzieć uśmiech dziecka i radosne prze­
budzenie wiosny. I w najlepszym razie przynajmniej wiedzieć, jak mo­
gły powstać takie cierpienia i jak im zapobiec. Jeśli będę mówił tylko
o łzach, to odrzucą tę książkę, jak wszelkie księgi Białe i Niebieskie.
Dość widzieli nieszczęść. Po co je jeszcze wspominać?
I tak — zdecydowałem się dać opowieść swojego życia. Jak się mój
duch kształtował w tych odległych czasach, gdy powietrze nie było tak
przesycone nienawiścią. O czym marzyłem i do czego dążyłem. Jak
sądziłem, że twórcy nauki potrafią modelować dusze ludzkie. O ich wiel­
kiej winie i zdradzie Prawdy.
I niech ta książka będzie zarazem pomnikiem dla tych, którzy przed­
wcześnie odeszli. A między nimi i dla mojego dziecka. I dla moich współ­
pracowników, dla których pragnąłem być ojcem.
Miałem wrażenie, że za mną stoją ci, co ginęli i ci co cierpią, i każą
mi pisać opowieść o ich mękach i o winie współczesnych.
O B O Z Y Z A G Ł A D Y

D łuższy pobyt w Kamiennej po śmierci dziecka był niemożliwy za­


równo ze względu na bezpieczeństwo jak i na nasz stan duchowy. Śmierć
córki zrobiła w okolicy wrażenie i zaczęto zwracać na nas większą uwa­
gę, niż to było wskazane. Poza tym pobyt w tych murach, gdzie każdy
kąt przypominał nam życie i cierpienie dziecka, był jednym pasmem
bolesnych wspomnień. Otrzymaliśmy list od pani Laury Kenigowej,
u której żona z Zosią spędziła pół roku, zapraszający nas oboje do za­
mieszkania u niej w Starej Miłośnie. Zdecydowaliśmy się powrócić do
nie j. Znów niesamowite uczucie, w podróży i na dworcach, i w tramwaju
że każdej chwili ktoś może rozpoznać mnie lub żonę, że rozniesie się
wieść, iż żyjemy i gdzie się znajdujemy. A mogło to oznaczać wy­
rok śmierci zarówno dla nas jak i dla naszych przyjaciół. Nie bała się
tego pani Laura. Dobra i głęboko wierząca, niesłychanie pracowita, ko­
chała swój kawałek ziemi, który uprawiała, i z trudem przebijając się
przez życie, podczas gdy jej mąż był w niemieckiej niewoli. Dużo się
mówi o chciwości ludzi, którzy ukrywali skazańców. Myśmy mieli do
czynienia z ludźmi zgoła innymi. Panią Laurę trzeba było prosić i na­
mawiać, by przyjęła opłatę za mieszkanie. Zacną i bezinteresowną była
również jej siostra, Irena Przedpełska, w której domku w pobliżu
spędzaliśmy lato, podczas gdy jesień i zimę spędzaliśmy w gościn­
nym domu pani Laury. Nie tylko nas ukrywała. Jeszcze przed nami
mieszkały u niej trzy panie, które później wyprowadziły się, zostały roz­
poznane jako nie-aryjki i zabite przez Niemców. Często wieczorami sły­
szeliśmy pukanie do okna. Pani Laura lub jej córki, którym się rzeczy­
wiście nie przelewało, wynosiły gorącą strawę, papierosy itp. Pukającym
był ukrywający się w lasach Żyd rzeźnik, któremu wymordowano
całą rodzinę. Nie wahała się pani Laura, by mu nieść ponioc. W końcu
nawet ukrywał się w jej posesji. W naszym nieszczęściu mieliśmy wi­
docznie szczęście: spotykaliśmy jedynie zacnych ludzi.
310 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

W Miłośnie dowiedziałem się o losach tych, których zostawiłem


w dzielnicy. Przede wszystkim parę nazwisk. Lekarzy z Wydziału Zdro­
wia z doktorem I. Milejkowskim oraz dr Syrkin-Bimsteinową wtłoczono
do wagonu, by ich zawieść na rzeź. Mądrą kobietą okazała się dr Syrkin-
Bimsteinowa: miała przy sobie morfinę, wszystkim wstrzyknęła wyzwa­
lającą od życia dawkę, by umierając nie patrzyli na potworów w ludz­
kiej postaci. Dr Fliederbaum — uosobienie subtelności i dobroci, do­
skonały uczony i lekarz, strącił z czwartego piętra swojego synka i żonę,
rzucając się sam w ślad za nimi. Dr Józef Stern i dr Hellerowa, naczelni
lekarze szpitali, zginęli na posterunku; nie chcieli opuścić swoich cho­
rych.
Już po wojnie dowiedziałem się o losach naczelnej pielęgniarki p. Gryn-
bergowej. Dziecko jej było u przyjaciół po „aryjskiej" stronie, ona sama
posiadała już papiery „aryjskie". Ale miała sieroty pod swoją opieką,
których nie chciała opuścić. Walka między instynktem matki i instynk­
tem pielęgniarki-społecznicy. Zwyciężyła ta druga; pozostała z obcymi
sierotami. Napisała do przyjaciółki; „Oddaję Ci moje dziecko w opiekę,
wychowaj je jak swoje". Dokumenty swoje oddała innym. Zginęła do­
browolnie na służbie wielkiej idei.
Moja rodzina, stare moje ciotki, zacne kobiety zostały wymordowane.
Jedną z nich wspominam ze szczególnym wzruszeniem, p. Rutę Konową.
Była uosobieniem szlachetności i dobroci.
Opowiadano mi o doktorze Wienerze ze Lwowa, który z ojcem ukry­
wał się w podziemiach jednego z zakładów uniwersyteckich. Przyjaciele
donosili mu nocą pożywienie. W pewnej chwili jego stary ojciec postra­
dał zmysły i zaczął krzyczeć. Ażeby uchronić od okrutnej śmierci jego
i otoczenie, syn zmuszony był otruć ojca, pokrajać go i w nocy wynosić
części ciała, by je pochować w ziemi. Sądzę, że historia ludzkości nie zna
i nie zązna chyba nigdy bardziej potwornych tragedii. Gdybym chciał
przytoczyć wszystko, co słyszałem, musiałbym książkę tę wypełnić opo­
wiadaniami o faktach, z których każdy mógłby być treścią wstrząsają­
cego dramatu. Nie mogę tego uczynić. Opowiem jedynie w ogólnych za­
rysach, jak żyły masy skazanych na śmierć.
Skoszarowano wszystkich — resztka półmilionowego miasta wynosiła
po wywiezieniu na kaźń 30—50 000 — w tak zwanych szopach. Pod karą
śmierci nie wolno im było wychodzić stamtąd. „Wynagrodzenie" wyno­
siło początkowo 6 złotych dziennie, później nic; cała suma była wpła­
cana SS-manom (około ćwierć miliona złotych dziennie), za którą naród
panów jadł, pił i radował się życiem. Dostanie się do takiej szopy ko­
sztowało nieraz tysiące. Opowiadała mi moja sekretarka, kobieta z wyż­
OBOZY ZAGŁADY 311

szym wykształceniem, jak wyglądało życie w takiej szopie. Na czele stał


młody Niemiec, prawie stale pijany. Chodził po szopie z batem i pilno­
wał, by niewolnicy ani przez chwilę nie odpoczywali. Kiedyś oprzy­
tomniał, spojrzał dookoła i zdziwił się, że ci Żydzi przypominali ludzi,
albowiem uczono go, że są to jacyś „podludzie", coś pomiędzy małpą
i aryjczykiem. Ale nawet jego bicie nie było tak straszne jak stałe wi­
zyty Niemców. Przychodzili do szopy, by zabierać pewną ilość na śmierć.
W pokorze skazańcy oczekiwali swojej kolejki. Żyli zatem ci ludzie bici
i głodni w stałym oczekiwaniu śmierci. Podaję suche sprawozdanie mo­
jej sekretarki pisane bez patosu. Wymowa jego jest tym większa.
„Szopy istniały już przed akcją wywożenia. Właścicielem był z reguły
umundurowany Niemiec, dyrekcja była żydowska. Przed akcją nie było
trudno dostać się do takiej szopy. Płaca była niska, kilka złotych dzien­
nie (cena kilograma chleba wynosiła wówczas 15 złotych). Pracujący
otrzymywali śniadanie, składające się z 1 litra kawy i kilograma
chleba z marmoladą, a na obiad około 1 litra zupy. Tak było w szopach
dużych, jak futrzarska Schultza i konfekcyjna Toebbensa. Toebbens miał
«klepy w Niemczech i tu szyto wytworne suknie do jego sklepów.
Schultz pracował dla wojska.
Inaczej zaczęło się dziać z chwilą rozpoczęcia akcji. Powstawały fik­
cyjne firmy, gdzie za przyjęcie do pracy brano ogromne sumy i ma­
szyny do szycia, a potem okazywało się, że legitymacja takiej firmy
nie miała żadnego znaczenia. Ci, którzy się dostali do prawdziwej fa­
bryki, musieli od połowy sierpnia zrezygnować z powrotu do domu po
pracy, gdyż można było nie wrócić już w ogóle. W ten sposób w bu­
dynkach przeznaczonych dla 150 osób koczowało ponad 3000 z rodzi­
nami i często z drobnymi dziećmi. Nic dziwnego, że szerzyła się wsza-
wica. W tym czasie wyszło rozporządzenie, że Żydom nie wolno pobie­
rać pieniędzy. Fabryki musiały zorganizować aprowizację. Pożywienie
składało się z 74 kilograma chleba dziennie, z czarnej kawy i zupy tak
ohydnej, że nie można jej było jeść, mimo głodu. Wówczas powstał
szmugiel, ale produkty żywnościowe były bardzo drogie. W naszej fa­
bryce nie było właściwie żadnej pracy, w innych pracowano nawet na
dwie zmiany. Na ogół jednak szopy miały na celu wyciąganie pieniędzy
dla właścicieli Niemców i kierowników Żydów. Pod płaszczykiem firmy
wysyłano towary zakupione za grosze od zrozpaczonych ludzi, ażeby
je sprzedać za tysiące po drugiej stronie. Właściciele Niemcy i Żydzi
bogacili się w przeciągu tygodni. Te doskonałe interesy rozpoczęły się
po 7 września, to jest wówczas, gdy selekcja na nieboszczyków i nie­
wolników zdawała się być ostateczna. Wtedy to zorganizowano aprowi­
312 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

zację w fabrykach, które sprzedawały robotnikom produkty żywno­


ściowe za ogromne pieniądze. Niektóre produkty przydzielała Gmina. Ale
za wszystko trzeba było płacić, a pensji nie wypłacano. W końcu sierpnia
nakazano, by robotnicy zajęli domy w sąsiedztwie fabryk. Na ulicę pra­
wie nikt nie wychodził, zresztą nie było poco, sklepy były pozamykane,
ulice świeciły zupełną pustką. Obcy mógł się dostać na teren szopy je­
dynie za łapówką. Firma, w której pracowaliśmy, zajmowała 4 domy:
dwa mieszkalne i dwa fabryczne. Mieszkaliśmy we czworo w jednym
pokoju, kuchnię dzieliliśmy z inną rodziną. Często przychodzili żołnie­
rze i zabierali, co im się podobało i co się dało. Nieraz wydawało się,
że nadchodzi ostatnia godzina. W październiku dawano już tylko 12,5
dekagramów chleba i pół litra bardzo marnej zupy. Ażeby nabyć cokol­
wiek na wolnym rynku, sprzedawaliśmy odzież. Ceny dawano niskie:
100 złotych za buty, 200 za palto itd. Praca u nas zaczynała się o siódmej
rano, kończyła o piątej po poł. — z przerwą półgodzinną na śniadanie
i na obiad. Spacer na dziedzińcu podczas pracy był karany".
Na prowincji było nie lepiej, wszędzie skupiono Żydów w kilku get­
tach i wprowadzono ten sam system pracy: głód, bicie, 12-godzinny
dzień roboczy, stałe oczekiwanie śmierci, która nadchodziła z nieubła­
ganą pewnością. Z początku uciekali Żydzi z miasteczka do miasteczka,
ale krąg się powoli zacieśniał. Najodważniejsi i najszczęśliwsi uciekli
do partyzantki, inni chowali się po lasach. I takie widma straszyły cza­
sem ludzi po szosach: obrośnięci i wygłodniali, nie przypominający już
ludzi, z wyrazem śmiertelnego strachu w oczach. Gdy ogłoszono, że kto
zabije Żyda, otrzyma jego ubranie, znaleźli się pośród motłochu tacy,
którzy szli na Żydów, jak na polowanie. Szczególnie interesowano się
pociągami idącymi do Treblinki lub Majdanka: Żydzi, którzy wyska­
kiwali w biegu, posiadali zwykle obcą walutę lub kosztowności, które
im przekazywali Żydzi jadący z nimi i nie mający już cienia nadziei na
przeżycie. Czasami takie widma ludzi pojawiały się w pobliżu osiedli
i wówczas słyszano jęki: „Polacy, pomóżcie nam". Pomagano im cza­
sami, ale na ogół przedłużało to tylko konanie, gdyż pomagający rów­
nież ryzykował życie. Opowiadano mi wstrząsające przypadki zabijania
całych rodzin za udzielenie schronienia Żydowi. W warszawskich halach
targowych ukrywano i żywiono dzieci żydowskie, dozorcy ukrywali je
nieraz na strychach domów. Niebezpieczeństwo groziło dzieciom, o ile
zostały zauważone przez jakąś volksdeutscherkę. Te były nieubłagane.
Idzie Nowym Światem patrol, składający się z polskiego policjanta
i uzbrojonego Niemca. Spotykają dziecko żydowskie. Prosi, by mu da­
rowano życie. I policjant polski prosi. Nic nie pomaga, dziecko zostaje
OBOZY ZAGŁADY 313

zabite na miejscu. Idzie przez Grochów tłum już nie oberwańców, lecz
widm w łachmanach lub nago. Dookoła grupy psy gończe. Idą na śmierć.
Likwidacja w mniejszych miastach np. w Piotrkowie. Najpierw wy­
dano rozkaz, by Żydzi nie opuszczali mieszkań. By ich pomęczyć, wy­
łącza się wodę, elektryczność i gaz. W pewnej chwili rozkazuje się
wszystkim Żydom stawić się na placu, by wybrać spośród nich nadają­
cych się do pracy. Jednocześnie rozpoczyna się rabunek. Przyjeżdżają
kobiety, żony panów SS, pakują żydowskie rzeczy i wywożą pełne walizy.
Nie przeznaczeni do pracy gnani są do pociągów. Samo zabicie Żydów
nie wystarcza, trzeba ich pomęczyć. Więc każe się im zdjąć buty i wpu­
szcza ich do wagonów wysypanych niegaszonym wapnem. Wagony z Ży­
dami stoją na rampie całymi dniami — bez wody i pożywienia. Poco kar­
mić skazańców? Wywożą ich wreszcie do Tomaszowa, a stamtąd albo
na rozstrzelanie, albo do komór gazowych. I podobne wiadomości otrzy­
muje się ze wszystkich zakątków Polski. W Kołomyi wzywają wszystkich
lekarzy Żydów do SS; większość z nich popełniła samobójstwo. Ludność
żydowska pognana za miasto musi sobie wykopać dół. Kładą Żydów jed­
nego obok drugiego, na nich kładą deski, po desce spaceruje Niemiec
i zabija wszystkich. Na tę pierwszą warstwę idzie druga i trzecia...
O wszystkich tych zbrodniach informuje się świat drogą radiową. Ale
świat nie wierzy. Przychodzą wiadomości radiowe i gazety, które się
martwią, że przyrost naturalny Żydów pod okupacją będzie mały. Od
czasu do czasu przybywają wagony z Niemiec, Czechosłowacji, Ho­
landii itp. Eleganckie panie, walizki, futra. Pytają, czy są hotele w Tre­
blince, albowiem tam jadą na stały pobyt.
Czy są hotele w Treblince? Więc powiem wam. jak to wygląda, gdyż
są ludzie, którzy byli w piekle, widzieli je i wrócili.
Szereg baraków, a pośrodku komora śmierci. Nowoczesna, godna
nauki niemieckiej komora gazowa. Wpędzają tam ludzi nago, zamy­
kają komorę i otwierają okienko, poprzez które wpuszczają gaz. Pierws>
padają ci, co są w pobliżu okienka. Po kilku lub kilkunastu minu­
tach giną wszyscy. Bardzo humanitarna śmierć, o ile jej okupant
dla żartu lub z oszczędności nie przedłuży, dając mniej gazu. Wówczas
słychać godzinami jęki. To, co wam mówię, pisał człowiek przed śmier­
cią. Kartkę znaleźli towarzysze, którym kazano grać rolę pomocników.
A potem trupy są wkładane do wielkich pieców i palone.
Opisuję to tak, jak podawała podziemna prasa polska na mocy auten­
tycznych dokumentów. Ale kilka lat później przyszła Nemezis dziejowa:
jeden z tych obozów śmierci został zdobyty przez wojska radzieckie
314 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

i polskie. Zebrała się wówczas komisja rzeczoznawców pod przewodnic­


twem prof. Siengalewicza, człowieka prawego i mądrego, który by nie
splamił swego imienia nieprawdą lub przesadą. Pomimo że dokument ten
czytałem i Majdanek oglądałem dopiero dwa lata później, już w tym
miejscu pragnąłbym podać suche, ale tym bardziej wstrząsające sprawo­
zdanie komisji nadzwyczajnej do zbadania zbrodni dokonanych na
Majdanku.
Wyciągi z komunikatu nadzwyczajnej komisji polsko-radzieckiej:
„Hitlerowcy stworzyli na terytorium Polski sieć obozów koncentracyj­
nych w Lublinie, w Dęblinie, w Oświęcimiu, w Chełmie, w Sobiborze,
w Białej Podlaskiej i w innych miejscowościach. Do tych obozów przy­
wozili w celu unicestwienia setki tysięcy ludzi z okupowanych krajów
Europy. Zaprowadzono w tych obozach system masowego tępienia nie­
pożądanych grup ludności, a przede wszystkim inteligencji okupowa­
nych krajów, radzieckich i polskich jeńców wojennych oraz Żydów.
Na Majdanku założono ogromny kombinat śmierci, Niemcy nazywali go
,Vernichtungslager’, to znaczy obóz zniszczenia. Obóz zajmuje obszar
270 hektarów. Budowę rozpoczęto w końcu 1940 roku, zakończono
w roku 1943. Baraków było 144, w każdym mieściło się 300 osób.
Obóz otoczony był dwoma rzędami drutu kolczastego ze specjalnymi
wartowniami. Przez druty przechodził prąd wysokiego napięcia. Obóz
był strzeżony przez wojska SS i 200 niemieckich owczarków. W obozie
jednocześnie było 25—45 000 osób. Więźniów systematycznie mordo­
wano, a na ich miejsce przybywały nowe transporty. Obywatelstwo
ludzi ustalono na podstawie znalezionych paszportów i dowodów oso­
bistych zabitych, następnie na mocy księgi ewidencyjnej obozu i zeznań
świadków, zarówno Polaków jak i Niemców.
Więźniowie systematycznie głodowali. Za najmniejsze przewinienie
pozbawiano więźnia i tej nikłej porcji. Większość jeńców przypominała
szkielety obciągnięte skórą, jeńców radzieckich prawie nie karmiono.
Dzień roboczy rozpoczynał się o godzinie 4 nad ranem. Do bara­
ków wpadali Niemcy i spędzali batogami ludzi z nar. Zbiórka trwała
3 lub więcej godzin, towarzyszyło jej bicie i torturowanie więźniów.
Jeśli więzień tracił przytomność, dobijano go kijami. Pracujących na
każdym kroku bito. Oddziały wracające na tak zwany obiad przynosiły
ze sobą pobitych i pokaleczonych oraz trupy zamordowanych. W czasie
wieczornej zbiórki bito tych, którzy źle pracowali, batogami lub róz­
gami. Chłostano często na śmierć. Profesorów, lekarzy i innych specja­
listów w liczbie 1200 osób zmuszano do noszenia ciężkich kamieni. Tych,
OBOZY ZAGŁADY 315

którzy padali na skutek wyczerpania, zamęczali na śmierć. Grupa grec­


kich uczonych została unicestwiona w ciągu 5 tygodni. System tortur
był różnorodny. Niektóre miały charakter żartów, np. ogłuszenie ofiary
przez uderzenie po głowie deską, pozorne topienie w basenie itp. Zabi­
jano często uderzeniem kija w tylną część głowy, uderzeniem buta
w brzuch lub w pachwinę, lub zanurzano głowę ofiary w brudną wodę
i przyciskano butem tak długo, póki nie następowała śmierć. Lub wie­
szano więźniów za ręce związane z tyłu. .
W jednym baraku były belki poprzeczne pod sufitem, na których wie­
szano ludzi całymi partiami. Świadkowie podają, że często odejmowano
matce dziecko od piersi i zabijano je uderzeniem o ścianę baraku. Lub
na oczach matek chwytano dzieci za jedną nóżkę ręką, następowano na
drugą i rozrywano przez pół.
Jeńcy wojenni, żołnierze byłej armii polskiej i jeńcy rosyjscy byli
masowo wymordowywani.
Do lasu Krępieckiego przywożono na ciężarówkach ludzi różnej naro­
dowości i różnego wieku, zabierano im wszystkie rzeczy i kosztowności
i rozstrzeliwano.
3 listopada 1943 r. rozstrzelano w obozie 18 400 osób. Ludzi rozebra­
nych do naga SSowcy prowadzili do rowów grupami po 50 i 100 osób,
kładli twarzą do ziemi i rozstrzeliwali z automatów. Ażeby zagłuszyć
krzyki ofiar i strzały, zainstalowano silne głośniki i nadawano skoczną
muzykę.
Najbardziej rozpowszechnionym sposobem masowego mordowania było
duszenie za pomocą gazu cyklonu B i tlenku węgla.
Wyboru ludzi celem uśmiercania ich w komorach gazowych dokony­
wali niemieccy lekarze, Blankę i Rindfleisch.
W pierwszym okresie istnienia obozu na Majdanku Niemcy zakopywali
zwłoki. Od r. 1943 zaczęto palić zwłoki. W 1942 roku wybudowano
dwa piece do spalania trupów, następnie dobudowano pięć. W jednym
piecu można było od razu zmieścić cztery trupy z odrąbanymi kończy­
nami, w przeciągu doby można było spalić 1920.
Komisja stwierdza, że w samych tylko piecach krematorium spalono
60 000 trupów; na olbrzymich stosach w lesie Krępieckim spalono ponad
300 000. W dwóch starych piecach spalonych było 80 000. Na stosach
wewnątrz obozu spalono co najmniej 400 000.
Z ograbiania więźniów i mordowanych uczyniono system. Na Maj­
danku stało jeszcze 820 000 par obuwia dziecięcego, męskiego i dam­
skiego. Marki fabryczne wszystkich miast europejskich.
316 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Przed zagazowaniem kazano wszystkim rozbierać się i kąpać. Było to


głównie w celu łatwiejszego ograbienia. Jedna kobieta nie chciała się
rozebrać. Kazano ją żywcem wrzucić do pieca. Świadek Niemiec opisuje,
że widział, jak zapaliły się włosy, a potem zaczęło się palić i kurczyć
ciało".
Niepodobieństwem jest przedstawić wszystkie szczegóły zbrodni; prze­
kracza to ludzką fantazję. Zacytuję zatem urywki z mowy prokuratora
Sawickiego, oskarżyciela zbrodniarzy Majdanka.
„Słowa są wymysłem ludzi, a to, co się tam stało, jest nieludzkie. To
upodlenie, że ojciec wieszał własnego syna, by przeżyć jeszcze jedną
godzinę w obozie, lub ten niepojęty heroizm matki, która, mając jedną
pierś uciętą, karmiła swe niemowlę drugą, to gwałcenie kobiet w obec­
ności mężów i dzieci.
Barak, a w nim 300 kobiet umęczonych w ciągu dnia, shańbionych
i bitych. Jest wieczór. To czekanie skurczonych kobiet na pryczy, ta
myśl nieustępliwa i dręcząca: na którą z nas kolej dziś? W jakim stanie
przyjdzie, jakiej będzie rozkoszy żądał? Te długie godziny czekania przed
gwałceniem. Gwałciciel odszedł, zachłystując się żądzą, pijaństwem i tym
drażniącym pogardliwym uśmiechem. A potem ta chwila, gdy kobieta
shańbiona, rozbita, szuka samotności, a tu obok 300 par rozszerzonych
oczu, 300 szepczących warg. Tu nie ma ucieczki, bo wokół tylko drut kol­
czasty, tylko prąd wysokiego napięcia. Pozostaje tylko jedna droga...
W nicość przez krematorium. Ale tam trzeba cierpliwie czekać kolejki,
wyznaczonej przez Niemca.
A teraz pochód kilkuset małych nagich dzieci. Pulchne, ciepłe, drobne
stopy. Trzysta dzieci kroczy po śniegu, z trudem odrywając bose stopy —
krwawią zranione, rozcięte. Trzysta dzieci o smutnych oczach. Czy znacie
te oczy smutnych dzieci?
Straszny płacz kobiet czekających swej śmierci za „Kordonem Róż",
obok którego posuwał się ten koszmarny pochód dzieci do komór gazo­
wych. Słyszycie, jak zakwiliło dziecko w przeczuciu śmierci, widzicie,
jak zachęcają zgłodniałą dziewczynkę do przyspieszenia kroku? Czy
można objąć myślą, co musiało dziać się z matkami za drutem, które to
wszystko oglądać musiały, zanim dane im było pójść za dziećmi? Czy
mogło jeszcze coś dla nich być straszne, poza męką czekania na śmierć?
Uprzytomnijcie sobie pustkę między dniem i nocą, kiedy księżyc już
zaszedł, a słońca jeszcze nie ma, kiedy' jest rozlana po świecie mglista
szarość poranka i lepka, zimna rosa. Zmarznięte, skurczone ciała — i da­
lej nic. Tylko siny dym z krematorium, kolczasty drut i jęki z komory ga­
OBOZY ZAGŁADY 317

zowej. Tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem, noc za nocą. Czekasz


na swą kolejkę. Patrzcie na ten sznur aut przepełnionych kobietami
i dziećmi, jak żegnają się ze swoimi towarzyszkami niedoli. Ten wyjazd,
jak na wycieczkę — a za skrętem nicość. A przed nicością śmierć,
a przed nią męka potworna, rozdzieranie z bólu piersi własnych w ko­
morach duszenia. Potworna świadomość tej męki, która czeka za chwilę,
a najpotworniejsze, że ta męka — to męka własnych dzieci. Świadomość
bezsilności matki wobec męki dziecka. T o j e s t M a j d a n e k !
Widzieliście w waszych sypialniach dzieci o wielkich, niebieskich
oczach i rozszerzonych źrenicach, gdy nic nie mówią, nie płaczą, tylko
patrzą z otuchą i wiarą. Te same niebieskie oczy, te same wyciągnięte
rączki dziecięce, ta sama ciemność — ale komór gazowych. Ten sam
wzrok matki, ale tchnienie krwi pękniętych płuc. T o j e s t M a j d a n e k !
Tabliczki z rysikiem, w połowie zapisane. Może szczebiot dziecka
w tym baraku wyczarowywał na opuchłych z głodu twarzach uśmiech.
Napis na tabliczce urywa się na słowach: „Droga Mamo". Czy czujecie,
że to serce matki, zanim jeszcze poszła do komory gazowej, musiało
pęknąć?
Stoi mi przed oczyma 5-letni chłopczyk, który trzymał za rękę 3-letniego
braciszka. Stał z nim na rynku, kiedy rozlegały się wokoło strzały,
i uspakajał braciszka słowami: „Nie martw się, to nie bardzo boli i długo
nie potrwa". Widziałem, jak rozmazywał łzy na policzkach malca, wi­
działem, jak w kilka minut później te łzy zmieszały się z cieniutką strugą
ciepłej krwi. Wybacz mi, dziecko, moją bezsilność, bezsilność ludzi do­
brej woli. Takich bohaterów były na Majdanku setki. Któż ich policzy,
któż im hołd złoży? t
Pozwólcie mi jeszcze wspomnieć, jakie przechodzili męki ci, którym
karki zginano i trzymano głowy gwoździami podkutym butem pod wodą.
Czujecie ten bulgot ostatniego tchnienia, napięcie człowieka, który chce
żyć i którego ciągle popychają do wody. Widzicie obcięte palce jeńców
sowieckich, wczepione w ramy aut, z których wrzucano ich w doły
śmierci?
Jest jeszcze druga perspektywa Majdanka.
Wiele tysięcy Niemców, buchalterów, finansistów, kasjerów, magazy­
nierów. kolejarzy, poczciarzy, telefonistów, inżynierów, lekarzy, jury­
stów, agronomów, chemików, farmaceutów, wszyscy oni byli wprzęgnięci
w jedną zorganizowaną machinę śmierci bliźnich, bezbronnych ludzi.
Czy czujecie potworność tego zbiorowiska ludzi, opętanych jedną my­
ślą jak najszybszego, jak najtańszego, jak najbardziej skutecznego ni­
szczenia innych. To jest M a j d a n e k !
318 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

I jeszcze jedna perspektywa Majdanka.


To, co Niemcy mają naprawdę ładnego, co mają naprawdę godnego
naśladowania, to ich: systematyczność, organizacja i oszczędność. Te
trzy ich największe cnoty oddano w służbę największego zła. Ogar
niacie miażdżącą bezlitosność, potworną sprężystość tej ponurej ma­
chiny? I to jest M a j d a n e k !
Jest jeszcze jedna potworność Majdanka. W dzień bicie, katusze, ga­
zowanie, palenie, a w nocy wracał taki Niemiec do swojej żony. Poza
cieniem śmierci jest oświetlony jasno barak, a w nim biały obrus, pate-
fon, pianino. Niemiec umywa ręce z krwi i przynosi do domu buciczki,
zdarte z drgającego jeszcze w agonii dziecka. Lub gwiazdka, a na choince
suknie po zagazowanych i zerwane ze szyi mordowanych medaliony,
w które wsuwa swoją fotografię.
Mam mówić o karze dla oskarżonych?
Czy dziwi was, że od Stalingradu po Pireneje, od Włoch do Norwegii
idzie głos wołający o szubienicę dla zdrajców. Coś się musiało stać nie­
zwykłego, jeśli w świadomości europejskiej nie ma spokoju, jeśli ludzie
nie mogą wrócić do normalnych zajęć, nim nie wyrośnie las szubienic.
Gdyby oskarżeni rozumieli język, w którym przemawiam, życzyłbym
im, aby w chwili, kiedy pętla będzie się zaciskać na ich szyi, kiedy ich
będą ciągnąć na szubienicę, kiedy ich ciała będą się prężyły w roz­
kurczu ostatnim, kiedy wydadzą ostatnie tchnienie, kiedy im oczy w słup
staną, aby na szkliwie tych oczu wyrósł obraz tej matki, która w kre­
matorium tuliła dziecko swe do ostatniej chwili, aby widzieli płynące
bez przerwy łzy tej kobiety. Aby ją widzieli w chwili wieszania,
w chwili zgonu, aby widzieli te łzy matki, kiedy pójdą w grób, kiedy roz­
sypią się w proch na wieki".
Niszczenie Polaków odbywało się nie tylko w obozach. Co pewien czas
rozstrzeliwano setki ludzi na Pawiaku, aresztowano bez wyboru, chwy­
tano na ulicy. Okrążano całe wsie, wysiedlano i wybijano wszystkich
mieszkańców. Całe wagony dzieci polskich wywożono. Hasłem było, że
gdzie sięgnął miecz niemieckiego żołnierza, tam winien orać pług nie­
mieckiego rolnika.
T ak N i e m c y z d o b y w a l i p r z e s t r z e ń życiową.
Dwa lata później stałem przy szubienicy, gdy wieszano na Majdanku
oprawców. Widziałem twarze oprawców tak zdegenerowane, tak nik­
czemne, że nie czuło się w nich w ogóle człowieczeństwa. Tłum stał i pa­
trzał, gdy ciała zawisły i każdy miał jedną myśl: że śmierć jest zbyt małą
karą dla nich. Myślałem, że tacy ludzie w normalnych czasach zabiliby
kilka osób, zgwałcili kilka kobiet i dowiedzielibyśmy się o tym z notatki
OBOZY ZAGŁADY 319

reporterskiej w gazeció. Z b r o d n i ą b y ł o to, ż e t y m z w y r o d ­


n i a ł y m o p r a w c o m naród n i e m i e c k i dał prawo ż yci a
i ś m i e r c i c a ł y c h n a r o d ó w . I gdy pragnąłem uświadomić so­
bie, kto jest winien tym niesłychanym zbrodniom, musiałem niestety
dojść do przekonania, wspólnego obecnie wszystkim, którzy te zbrodnie
widzieli:
N a r ó d , k t ó r y u b ó s t w i a ł z b r o d n i a r z y i o d d a ł im w ł a ­
dzę nad s o b ą i Europą , j e s t w s p ó ł w i n n y zbrodni.
OSTATNI ZRYW GINĄCEGO NARODU

(Wyciągi z broszury „Na oczach świata"


opracowanej na podstawie komunikatów
organizacji żydowskich i sprawozdań ucze­
stników).

Już od lutego 1943 r. wypadki w getcie zaczęły wskazywać, że Niemcy


myślą o ostatecznej likwidacji Żydów. Wypróbowanym sposobem
Niemcy podzielili Żydów na 2 obozy: Żydów pracujących w tzw. szo­
pach i fabrykach, i mieszkańców niezarejestrowanych i bezrobotnych. Ci
bezrobotni nie byli wliczani do oficjalnie podawanej liczby 40 000, która
pozostała po zeszłorocznej akcji, gdy wymordowano 300 000 miesz­
kańców.
Dlaczego nie wymordowano wówczas reszty Żydów? Mieściły się
wówczas w getcie fabryki i warsztaty kuśnierskie, stolarskie, odzie
żowe i inne. Zakłady Toebbensa, Hoffmana, Schultza i innych zatrudniały
od kilku do kilkunastu tysięcy robotników i pracowały dla wojska, które
chciało jak najdłużej korzystać z bezpłatnej siły roboczej. Gestapo na­
tomiast dążyło do jak najszybszej likwidacji. Z tych tarć powstał
kompromis, mocą którego postanowiono wywieźć fabryki i robotników
do Poniatowa i Trawnik, a resztę, bezrobotnych i niepotrzebnych, na
śmierć do Bełżca i Treblinki.
Akcję wywiezienia robotników powierzono panu 12 000 niewolników,
Walterowi Toebbensowi. Na wiecach robotników opiewano przyszłe
wspaniałe życie, spokojną pracę i dobre warunki. Jako pierwsze miały
być przeniesione zakłady stolarskie Halmana. Stolarze rozbiegli się, a fa­
brykę podpalono. Wówczas oświadczono, iż akcja wysiedleńcza nie jest
aktualna. Mimo tych obietnic, wywieziono oddział kuśnierzy do Traw­
nik. Potem rozpoczęły się transporty zakładów Toebbensa.
Organizacje robotnicze już od dawna przygotowywały się do obrony.
Skupowano broń, budowano bunkry i schrony. Bojowcy postanowili nie
dopuścić do wyjazdu. Na ulicach zaczęły się coraz częściej zdarzać
zbrojne utarczki. Żandarmeria rozpoczęła akcję odwetową: wywlekano
Żydów z domu i rozstrzeliwano od razu na miejscu lub na Pawiaku, ale
jednocześnie próbowano ich uspokoić i zachęcić do pracy w fabrykach.
Tymczasem rozchodziły się wieści, że Żydzi nie dojeżdżają do miejsca
OSTATNI ZRYW GINĄCEGO NARODU 321

przeznaczenia. Bojowcy potwierdzali te wieści w ulotkach i plakatach,


Toebbens polemizował z bojowcami, rozlepiając odpowiedzi tuż obok. Pi­
sał, że niepewność i bezczynność ich zabije. „Z pełnym przekonaniem mogę.
wam poradzić: jedźcie do Trawnik i do Poniatowa, gdyż tam przetrwacie
wojnę. Macie dość doświadczenia z oszukańczymi chwytami. Wierzcie
tylko niemieckim kierownikom, którzy chcą razem z wami prowadzić
produkcję w Poniatowie i Trawnikach. Zabierajcie ze sobą żony i dzieci,
gdyż dba się i o nie". I ten stek potwornych kłamstw był podpisany przez
pana Waltera C. Toebbensa. I transporty jechały. Ale w getcie utrwalało
się przekonanie, że likwidacja jest nieunikniona i nastrój paniki się
wzmagał. Z pierwszego wywiezionego na roboty transportu zbiegło kil­
kunastu Żydów, którzy wrócili z wieściami o okropnej prawdzie. Urwały
się targi, już nikt nie zgłaszał się na wyjazd. Na żądanie Niemców Rada
Żydowska usiłowała opanować sytuację, ale jej propozycje zostały od­
rzucone, zapadło postanowienie, że jeśli Niemcy rozpoczną dalsze wy­
wożenia, bojowcy przeciwstawią się temu zbrojnie.
Osiemnaście wieków temu w ciasnym wąwozie pod Kafamaum garstka
Żydowska usiłowała opanować sytuację, ale jej propozycje zostały od-
nom. Do dziś istnieje w tym wąwozie twierdza wykuta rękami ostatnich
wojowników żydowskich. Ostatnich — bo przez osiemnaście długich
stuleci Żydzi jako naród nie walczyli orężnie. Prowadzili żywot tułaczy,
byli komornicą narodów. I jak komornicy nie przywiązywali się do
dachu, który ich chronił, bo nie mieli własnego domu, nigdzie nie byli
prawymi gospodarzami.
Wyrzucani z jednych krajów, chronili się do innych. Poniewierani,
bronili się ucieczką, pieniędzmi, podstępem. Nigdy bronią.
Wypadki, kiedy przelewali krew za kraj, który ich przygarnął, nale­
żały do wyjątków. Berków Joselewiczów nie było wielu.
Przyszła pierwsza fala likwidacji getta. Na rzeź poszły tysiące, bier­
nie, bez oporu. Jeden szczeniak niemiecki prowadził setki ludzi i nikt
z nich nie odważył się skoczyć mu do gardła!
Przedtem, kiedy jeden z Żydów szukał w getcie dziesięciu, aby stwo­
rzyć bojówkę, nie znajdował ich... Każdy zagadnięty miał żonę, dzieci,
obowiązki, każdy posiadał jakieś zabezpieczenie. Nikt nie chciał ginąć
za i n n y c h .
Nie znalazło się wtedy dziesięciu sprawiedliwych w tym mieście ska­
zanym na zagładę.
Tak było rok temu. Ale pod wpływem nadludzkiej, straszliwej męki
Żydzi zrozumieli, że śmierć nie jest najważniejsza, że dużo ważniejsza
jest sprawa: jak się umiera i za co?
322 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Dlatego też, kiedy przyszła godzina drugiej i ostatniej likwidacji


getta, bojowcy żydowscy zdecydowali w imieniu całego społeczeństwa
żydowskiego, iż umrą z bronią w ręku.
Nie mieli oni złudzeń co do wyniku desperackiej walki. Żydzi mu­
sieli zginąć, ale nie śmiercią nędzną, nikomu niepotrzebną, lecz śmiercią
w obronie godności ludzkiej i własnego honoru.
Postanowili iść śladami Bar-Kochby.
Oczekiwane wypadki nastąpiły w dniu 18 kwietnia. Getto miało być
zlikwidowane na urodziny Fiihrera. Dowódca wyznaczył początek akcji
na godzinę 12 i pół. W nocy granatowa policja obstawiła getto, a ba­
talion policji niemieckiej wkroczył na Nalewki. Niespodziewanie padły
z domów strzały z broni maszynowej, batalion w popłochu się wycofał.
Rano 19 kwietnia na murach getta rozklejono odezwy, wzywające Ży­
dów do zbrojnego oporu. Pojawiły się napisy: z g i n ą ć z hono-
r e m.
Pierwsze natarcie na getto było słabe. W godzinach popołudniowych
rozpoczęła się akcja na Smoczej, Gęsiej i Lubeckiego. Niemcy usiłowali
przełamać opór Żydów metodą zastraszenia, zwłaszcza że walka była
beznadziejna, a wynik z góry przesądzony. Próba zastraszenia nie udała
się. Obrońcy zbudowali bunkry koło bloku domów: Plac Muranowski,
Franciszkańska—Nalewki, Dzika—Gęsia. Natarcia bronią pancerną nie
dały Niemcom spodziewanych wyników. Czołgi wprowadzone przez bramę
Nalewkowską obrzucono granatami i butelkami z benzyną. Następnego
dnia Niemcy wystosowali do Żydów ultimatum. Zostało ono zlekcewa­
żone, walka zawrzała na nowo. Żydzi nie ograniczali się do obrony
i zaatakowali SS-ów. Walczyli z odwagą straceńców. Widziano ludzi
którzy mimo odniesionych ran nie przestawali ostrzeliwać się. Obok
mężczyzn walczyły kobiety. Były jak lwice, którym odebrano małe. Wi­
dziano dzieci rzucające butelki benzyny na czołgi. Kiedy SS-mani weszli
do fabryki Toebbensa, wybuchła mina i rozerwała ich. Wreszcie Niemcy
zaczęli niszczyć ogniem i żelazem jeden punkt oporu po drugim. Dzień
i noc waliła bezustannie artyleria. Samoloty zrzucały pociski zapalające,
miotacze ognia niosły zniszczenie. Ogień, nie gaszony, przerzucał się od
domu do domu. Tylko na gruzach spalonych domów osiągnęli Niemcy
zwycięstwo.
Wówczas Niemcy przystąpili do dalszej, nie mniej krwawej walki. Bo­
jowcy ukryli się w kilku niespalonych bunkrach. Bierna masa żydowska,
która nie brała udziału w walce, została wywieziona na śmierć.
Niemcy niszczyli miasto bez narażania się. Krąg płomieni zacieśniał
się, spalone domy zapadały się, grzebiąc pod gruzami ludzi. Ludzie
OSTATNI ZRYW GINĄCEGO NARODU 323

otoczeni płomieniami wchodzili coraz wyżej, a kiedy już nad nimi było
tylko niebo, skakali w dół. Matki przewiązywały dzieciom oczy chust­
kami.
Strażakom nie było wolno ratować żydowskich domów. Jeden z nich,
widząc dziecko ogarnięte płomieniami, usiłował ulżyć jego cierpieniom
strumieniem wody, Niemcy otworzyli na niego ogień. Ludzie płonęli
w straszliwej ciszy, przerywanej sykiem ognia i strzałami. Dopąlali się
na ulicznym bruku. Nie wołali o ratunek.
Niemcy przystąpili do natarcia na różnych odcinkach. Gdy spostrze­
gli, że Żydzi korzystają przy ucieczce z kanałów miejskich, wrzucali
tam proszki wytwarzające gaz, aby uciekający ginęli.
Z Umschlagplatzu odchodziło codziennie 30—40 wagonów w kierunku
Majdanka. Tymi wagonami odjeżdżali ci, co się nie bronili, między innymi
i resztka milicji żydowskiej. Dziś byli już niepotrzebni.
23 kwietnia, gdy dymy okryły już całkowicie płonące za murami mia­
sto, Żydzi nadesłali do Polaków następującą odezwę:

POLACY, OBYWATELE, ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI!

Wśród huku armat, z których armia niemiecka wali do naszych domów,


do mieszkań naszych matek, dzieci i żon,
wśród terkotu karabinów maszynowych, które zdobywamy w walce na
tchórzliwych żandarmach i SS-owcach,
wśród dymu pożarów i kurzu krwi mordowanego getta Warszawy —
my więźniowie getta — ślemy wam bratnie pozdrowienie. Wiemy, że
w serdecznym bólu i łzach współczucia, z podziwem i trwogą przyglą­
dacie się bitwie, którą prowadzimy od wielu dni.
Lecz widzicie także, że każdy próg getta, jak dotychczas tak i nadal
będzie twierdzą; że zginiemy wszyscy, lecz nie poddamy się; że dyszymy,
jak i wy żądzą odwetu i kary za wszystkie zbrodnie wspólnego wroga.
Jest to walka o naszą i waszą wolność!
O wasz i nasz narodowy honor i godność.
Pomścimy zbrodnie Oświęcimia, Treblinki, Bełżca i Majdanka!
Niech żyje braterstwo broni i krwi walczącej Polski!
Niech żyje wolność!
Śmierć katom i oprawcom!
Niech żyje walka z okupantem na śmierć i życie!

ŻYDOWSKA ORGANIZACJA BOJOWA


324 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

W odróżnieniu od mas żydowskich bojowcy mocno podkreślali swą


solidarność z Polakami. Ostrzegali ludność polską o mającej nastąpić
strzelaninie, aby miała czas usunąć się. Żydzi rozumieli, że sympatia
społeczeństwa była po ich stronie. Polacy nie tylko w słowach manife­
stowali swoje uczucia. Została zorganizowana pomoc dla Żydów w walce
zbrojnej i przy ucieczkach. Przechowywali Żydów pod grozą śmierci,
wśród niosących pomoc byli i ci, którzy uważali Żydów za wrogi Pol­
sce element.
Słowa te cytuję z broszury wydanej przez żydowskich bojowców.
Kończy się ona słowami:
„W Jerozolimie przed wysokim kamiennym murem stoją szeregi mo­
dlących się Żydów. Z podniesionymi w górę rękami śpiewają pieśń żalu
i skargi:
Że nasi prorocy wymarli,
Że Syjon jest w opuszczeniu,
Że świątynie nasze w gruzach,
Że nasze świętości są w poniżeniu —
Stoimy tutaj płaczący.

Mur warszawskiego getta stał się dziś prawdziwym murem płaczu.


Matki patrzyły, jak płonęły ich dzieci, jak dusiły się w schronach, jak
zalewała je w piwnicach woda z popękanych od gorąca rur. Łzy kamie­
niały im w oczach. Mężowie jadąc do obozów pracy wiedzieli, że ich
żony i dzieci są wysyłane na śmierć. Młodzież umierała, marząc o broni,
której kupić nie mogła, dławiąc łzy bezsilnego gniewu. Czy przecier­
piał ktoś kiedykolwiek większy ból?
Stara legenda głosi, iż przed tronem Boga stoi czara. Są w niej łzy
Żydów. Gdy czara wypełni się, Bóg przebaczy wybranemu niegdyś
narodowi jego ciężkie winy. Skończą się wówczas jego cierpienia i tu­
łaczy żywot.
Czyż mogły te łzy ostatnie nie wypełnić czary? Czyż mają te cierpienia
być daremne? Z krwi, która opłynęła mury, może powstać odrodzenie.
Naród tułaczy, który żadnej ziemi nie ukochał naprawdę jak własnej
ojczyzny, może odnajdzie wreszcie po wiekach swą Ziemię Obiecaną".
Cytuję opis ostatnich walk Żydów według ich własnych dokumentów.
Działo się to w kwietniu 1943 roku. Mieszkałem wówczas w Miłośnie.
Z daleka słyszałem wystrzały armatnie, odgłosy bomb i widziałem łunę
pożarów. To ginęła resztka Żydów. Tych, co nie chcieli iść na rzeź jak
bierna masa skazańców, lecz woleli zginąć śmiercią żołnierza. Czułem ich
ból: nie ból bohatera, co ginie z myślą, że będzie zaczątkiem nowego
życia. Lecz ból bezimiennej śmierci, której nie dostrzega ten, dla którego
się ginie.
OSTATNI ZRYW GINĄCEGO NARODU 325

Dlaczego nie przybywa jakiś samolot, by przynieść im wieść od ic h


narodu? Choć nie pomoże, ale powie: „Patrzymy ną Waszą śmierć. Pa­
trzymy z bólem i dumą. I przysięgamy, że żyć będziecie w pamięci po­
koleń. Że z Waszej śmierci uczynimy hasło przyszłego czynu. I chęci
trwania. I że tej śmierci nie przebaczymy n i g d y " . I myślę: dlaczego
Żydzi na świecie pozwalają ginąć swoim braciom bez męskiej pociechy,
że z ich śmierci powstanie legenda, która zapewni im nieśmiertelność
w pamięci i miłość przyszłych pokoleń? Dlaczego nie słyszy się odgłosów
protestu na świecie? Co robią Żydzi w chwili, gdy mordują r e s z t k i
ich umęczonego narodu? Docierają do nas jedynie protesty generała Si­
korskiego z Londynu, że mordują obywateli p o l s k i c h . Ale co robią
Żydzi? Nie ci z krajów okupowanych, gdyż i ich prowadzą na rzeź. Ale
ci, podobno potężni, z Anglii i Ameryki. Czy nie wiedzą? Lub udają, że
nie wiedzą? Lub nie wierzą? I rodzi się we mne podejrzenie s t r a s z n e :
czy nie stracili i oni sumienia i poczucia godności czy choćby litości,
i czy oni, których bliskich tępią bez reszty, nie myślą z góry i nie
obliczają, jak się ci, co uniknęli kaźni, mają w przyszłości urządzić
i współżyć, i handlować z oprawcą, i robić to wszystko, o czym obecnie
nawet myśleć nie wolno. I w tej chwili czuję jeszcze głębiej sens mego
cierpienia: by utrwalić gehennę, której byłem świadkiem, i poruszyć
ludzkie sumienia.
Więc ja, który byłem zawsze rzecznikiem porozumienia i współżycia
między narodami, rzecznikiem pokoju i dążenia, by uczeni podawali so­
bie ręce poprzez waśnie narodów, mówię obecnie:
Przyjdą czasy, gdy Niemcy zechcą się godzić ze światem. Trzeba bę­
dzie odrobić te miliony zamordowanych. Najlepiej to załatwią sami nie­
mieccy Żydzi. Będą — ci pozostali — może radzi, że zlikwidowano spra­
wę żydowską. Niemcy będą mieli lekkie wyrzuty sumienia. Takie wy­
rzuty mają swoją wartość, można je zamienić na gotówkę lub na wpły­
wy. Może na ministra spraw zagranicznych wezmą Żyda. To byłaby naj­
tańsza demonstracja nowego kursu. Powiedzą może: „Ten Hitler to wa­
riat. Nie można za niego winić całego narodu. Mówmy lepiej o Beetho-
venie." O tym samym, którego latami nie wolno było Żydom słuchać
przy głośnej lub cichej aprobacie narodu niemieckiego. „Jakie piękne
jest to adagio. Przecież nie można wiecznie mówić o morderstwach.
Stwórzmy wielką Międzynarodówkę Ludzi Dobrze Wychowanych."
I powiedzą — może sami Żydzi: „Ciszej nad tym grobem".
Otóż: J a t e g o n i e c h c ę .
Nie chcę, by wolno było wymordować kilka milionów ludzi i powie­
dzieć, jak gdyby się ludzkości nastąpiło na nagniotek: „Przepraszam, to
326 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

nie rozmyślnie, ja tego nie chciałem". N ie c h c ą , gdyż byłem z tymi,


których przeznaczono na rzeź i znam ich ból. I nie wstydzę się tego, że
byłem z nimi. I dlatego, że byłem i z tymi, których zmuszano do udziału
w mordowaniu, i to wspomnienie mię pali. W oczach mam wizję mor­
dowanych. Czy były ich miliony, czy tysiące, zatraca się w świadomości
tych, którzy byli z dala od zbrodni. Otóż: J a n ie c h c ę , by to się
zatraciło w świadomości. Chcę wlać w te miliony żywe ciało. Ale, nie­
stety, umiem opisywać tylko to, co sam przeżyłem. Z życia mojego mu­
siałem zrobić opowieść, ażebyście wiedzieli, że tam zamordowano mi­
liony l u d z i . Nie wszyscy byli na szczytach ducha, ale nie tylko cho­
dzący po szczytach mają prawo do życia. Byli tam na pewno tacy, którzy
by mogli dać światu najwyższe wartości. A prawo do życia mieli w s z y ­
s c y . Bo to b y l i l udzi e.
Umarli nie mają głosu? Książkę tę napisałem po to, by mieli głos. By
świat słyszał ich jęki. I słyszał tak długo, jak długo* działać będzie bez­
miar ich bólu i żar mojego słowa.
N ie w o l n o m o r d o w a ć b e z b r o n n y c h .
Chcę, by do dziesiątego pokolenia brzmiało to jeszcze, by wżarło się
w sumienia, by wryło się w dusze po wszystkie czasy.
N ie w o l n o m o r d o w a ć b e z b r o n n y c h .
G N A N E Z W I E R Z Ę

W końcu lutego 1943 przyjechaliśmy z Kamiennej do Miłosny i za­


mieszkaliśmy w małym domku pani Kenigowej. Posiadłość składała się
z ogrodu i małego sosnowego lasku, razem około 10 morgów. W obrę­
bie tej małej posiadłości mogliśmy się swobodnie poruszać. Czasami wy­
chodziliśmy do pobliskiego lasu lub na okoliczne łąki, na ogół jednak
tylko wieczorami, by nie zwracać uwagi sąsiadów. Graliśmy rolę star­
szego małżeństwa, które z powodu choroby było zmuszone wycofać się
na wieś. Oprócz najbliższej rodziny nikt nie znał miejsca naszego po­
bytu, które zresztą bynajmniej nie było bezpieczne. Trzy panie, które
przed nami mieszkały u p. Kenigowej, zadenuncjował 17-letni chłopiec,
syn sędziego, i zabito je. W Wiśniowej Górze, znajdującej się w po­
bliżu, policja niemiecka przypadkiem znalazła mężczyznę, który został
na miejscu zabity, kiedy stwierdzono, że jest Żydem. Na szosie było
kilka przypadków zabicia rdzennych Polek, które wydawały się Niem­
com podejrzane. Żyliśmy zatem tylko pozornie spokojnie, ale w rze­
czywistości na wulkanie. Tylko w życiu osobistym nie odczuwaliśmy
przykrości, dzięki taktowi i dobroci p. Kenigowej.
Bezpośrednio po przyjeździe zacząłem pracować jak zapamiętały. Na­
pisałem kilka rozdziałów podręcznika i przetłumaczyłem je na angielski.
Tłumacząc, miałem wizję wolnej Ameryki, do której zostałem zapro­
szony, i myśl, że na świecie miałbym coś do opowiedzenia, łagodziła bo­
lesne uczucie gnanego zwierzęcia. Pracowałem od ósmej do dwunastej.
Później przez godzinę rąbałem drzewo, po obiedzie czytałem głównie po
angielsku. W czerwcu 1943 r. żona podsunęła mi myśl spisania tego,
cośmy przeżyli i co przeżywała Polska. Postanowiłem sięgnąć nieco
wstecz i opisać załamanie się nauki i uczonych pod wpływem faszyzmu.
Pierwszy rozdział, który napisałem, poświęciłem zjazdom w Rzymie
w roku 1935. Podobał się moim najbliższym i wobec tego zdecydowałem
się rozszerzyć ramy tych wspomnień i spisać wspomnienia całego życia.
Zacząłem pisać w połowie czerwca. Czasami wstawałem o 4—5 rano, pi-
328 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

sałem kilka stronic, kładłem się znów, później dyktowałem żonie, która
pisała na maszynie, po obiedzie konstruowałem treść następnych roz­
działów i tak pisałem w jakimś zapamiętaniu. Cała książka została na­
pisana w przeciągu 2 miesięcy, z wyjątkiem tych niewielu rozdziałów,
które dotyczyły czasu po wyjeździe z Miłosny. W niedziele przyjeżdżali
moi przyjaciele i moi siostrzeńcy, i odczytywałem im co napisałem. Byli
to moi krytycy. Jeśli byli wstrząśnięci, jeśli mieli łzy w oczach, wówczas
wiedziałem, że oddałem nastrój rozpaczy, który jest treścią właściwą
tej książki. Nieraz spacerując po ogrodzie, zastanawialiśmy się z żoną
nad tym, czy dobrze się stało, żeśmy nie wyjechali do Ameryki, i dla­
czego, za jakie grzechy zostaliśmy tak strasznie ukarani. Myśleliśmy
wówczas, że jakieś wyższe przeznaczenie kazało nam brać udział w cier­
pieniu, ażebyśmy później opowiedzieli o tym ludzkości. „Tobie uwierzą" —
mówiła żona. Myśl, że moje cierpienie miało sens i że mam obowiązek
i misję opowiedzieć o cierpieniach narodów, które żyły w „przestrzeni
życiowej" uznanej przez Niemców za ich własność, podtrzymywała mnie
na duchu. Tylko dzięki temu nie załamałem się. I jeszcze pod jednym
względem pisanie tej książki umożliwiło mi przetrwanie. Gnębiła mnie
myśl, że stoję z daleka od walki z wrogiem. Nie czułem się fizycznie
na siłach, ażeby iść do lasu i brać udział w walce czynnej. Nie mogłem
brać udziału w tajnym nauczaniu, gdyż mógłbym tym zwrócić uwagę na
swoją osobę i „wsypać" cały zespół. Natomiast pisanie tej książki było
walką z wrogiem, i to walką związaną z niebezpieczeństwem. Pisałem
książkę w małym domku, w otaczającym ogrodzie zaś odbywały się ćwi­
czenia żołnierzy niemieckich, SS i legionistów rosyjskich. Stukanie ma­
szyny mogło zwrócić uwagę, wgląd w tekst wydałby nas natychmiast.
Jak często musiała Zosia stać na straży, czy Niemcy nie podchodzą zbyt
blisko, i wówczas należało chować maszynę i manuskrypt.
Poza najbliższymi nikt nas nie odwiedzał. Nie podałem adresu kole­
gom, dla tych samych motywów, dla których nie prosiłem ich o pomoc.
Myśl, że mogliby mieć podświadome uczucie wyższości w stosunku do
człowieka gnanego, lub uczucie litości, była mi nieznośna. Posyłałem im
jedynie moje manuskrypty naukowe do przechowania, uważałem, że
to jest ich obowiązkiem, a nie wyświadczoną mi przysługą osobistą.
Manuskryptów tych wspomnień im nie dawałem, by ich nie narażać.
Niebezpieczeństwo przewożenia i ukrywania kilku egzemplarzy manu­
skryptu wzięli na siebie moi bliscy. Ale bardzo mi było ciężko żyć tak
samotnie, bez wymiany myśli, bez napięć dramatycznych, pozornie
w oderwaniu od życia.
W tych czasach zabito Różę Amzelównę. Ż początku ukrywała się
GNANE ZWIERZĘ 329

w Kazimierzu; musiała jednak stamtąd uciekać i zamieszkała u moich


bliskich, mieszkających w naszym domu na Saskiej Kąpie. W pewnej
chwili komisarz mojej willi z ramienia Niemców powiedział mojemu
przyjacielowi, że mnie ukrywa i że zajmie mieszkanie dla siebie. Amze-
lówna z matką musiały opuścić dom, po różnych przejściach zostały
aresztowane w pensjonacie i zgładzone. Zwracałem się do kilku kole­
gów o pomoc dla niej, ciężar opieki spadł jednak nie na nich, lecz na
dra Kiełbasińskiego. Gdy ją aresztowano, próbowałem ją ratować. Gra­
sował w Warszawie niejaki Sobkowski, volksdeutsch, później reichs-
deutsch, który za pieniądze zwalniał więźniów. Poleciłem wręczyć mu
żądane przez niego pieniądze, sumę, jak na owe czasy dużą. Nie ruszył
palcem i po otrzymaniu pieniędzy przestał w ogóle podchodzić do tele­
fonu. Mam nadzieję, że go nie minie ręka sprawiedliwości. Śmierć Am-
zelówny była dla mnie wielkim ciosem.
Tak spędziłem rok 1943. Załamałbym się po śmierci córki, gdyby nie
ta książka. W marcu 1944 r. skończył się stosunkowo spokojny pobyt
w Miłośnie. Zaczęto w okolicy mówić, że p. Kenigowa przechowuje Ży­
dów, a takie pogłoski na ogół oznaczały możliwość aresztowania. Nale­
żało wyjechać. Wyjazd do innej wsi byłby podejrzany, zdecydowaliśmy
więc ukryć się w Warszawie i rozpocząć życie w areszcie domowym.
Pokój wraz z utrzymaniem znaleźliśmy na ul. Złotej Nr 39, tym razem
za duże pieniądze, tak jak musieli płacić ukrywający się Żydzi. Ryzyko
krycia Żydów było wliczane do kalkulacji ceny. W ten sposób nie oszczę­
dził mi los i tej części Golgoty, by jako nieżyjący żyć między żywymi
w ukryciu, nie widzieć słońca, lecz co najwyżej oświetlone mury i prze­
żywać stan człowieka, gnanego jak zwierzę. Ludzie mi bliscy starali się
ulżyć naszej samotności. O zmierzchu żona wychodziła w towarzystwie
Zosi i nigdy nie byłem pewny, czy w ogóle wróci. Ja wychodziłem tylko
od czasu do czasu i błądziłem wówczas głównie po cmentarzysku getto-
wym, czasami zachodziłem pod ogród Saski. Ale nieznośne były mi te
spacery; czułem się jak trup chodzący między żywymi.
Co pewien czas dowiadywałem się o tragicznej śmierci któregoś ze
znajomych. Miały one w sobie coś z jakichś nieopisanych tragedii. Przy­
chodzą szantażyści do inż. Heymana. Prosi on uprzejmie, by usiedli,
i powiada: „Nie będą panowie mieli ze mnie pociechy". I nim się obej­
rzeli, wypił truciznę. Podobnie zginął przewodniczący łódzkiego Tow.
Lekarskiego, dr Frenkiel. Został zabity wówczas prof. Centnerszwer, mój
szwagier, prof. Sterling Władysław z żoną, moją siostrą. Zostali zabici
w sposób następujący: z początku sąsiedzi zaczęli pogadywać, że w do­
mu kryją się Żydzi, co grozi domowi niebezpieczeństwem. W pewnej
330 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

chwili przybyli uzbrojeni bandyci, ograbili mieszkanie i zabili wystrza­


łami w potylicę moją siostrę i szwagra. Sąsiedzi, widząc grabiących,
zatelefonowali po policję niemiecką. Żandarmi przyjechali, wylegitymo­
wali bandytów i wypuścili ich. Okazało się, że byli to bandyci na usłu­
gach Gestapo, którzy później zagrabionym mieniem dzielili się z policją
niemiecką. Podobnie było z prof. Centnerszwerem. Jego żona, aryjka,
u której się ukrywał, została wezwana do Gestapo. Za ukrywanie Żyda,
choćby męża, groziła jej kara śmierci. Próbowała się tłumaczyć, że mąż
przybył dopiero przed trzema dniami. Oficer niemiecki był uprzejmy:
„O, pani mogłaby nawet przechowywać go 6 dni". Ograbili zresztą i ją
doszczętnie. Dla charakterystyki poziomu tych ludzi, wspomnę, że prof.
Centnerszwer kilka dni przed śmiercią wręczył przyjacielowi manu­
skrypt napisanej przez siebie pracy naukowej, że prof. Sterling tłuma­
czył do ostatniej chwili poezje Verlaine'a i Beaudelaire’a. Polska pod­
ziemna zwalczała szpiegów, szantażystów i donosicieli, i komu można
było dowieść winy, był karany śmiercią. Sprawa prof. Sterlinga została
również oddana sądowi Polski podziemnej. Nie przywróci to jednak ży­
cia ani jemu, ani mojej siostrze.
Życie w Warszawie było wówczas koszmarne. Ruch podziemny wzra­
stał z dnia na dzień; nienawiść do okupanta znajdowała wyraz w zama­
chach na niemieckich zbirów. Oni ze swej strony zamykali ulicę, wyła­
pywali przechodniów i skazywali ich na śmierć. Można było widzieć
korowody skazańców w białych papierowych ubraniach. Prawdopodob­
nie mieli zagipsowane usta, gdyż nie słyszało się okrzyków. Byli roz­
strzeliwani na ulicy. Z początku nazwiska zabitych były podawane do
wiadomości publicznej, później ofiary ginęły bezimiennie. Ale w powie­
trzu czuło się grozę i zapach krwi, chodziło się po miejscach zbroczonych
krwią ofiar. Co chwilę nadchodziły niesamowite wiadomości o wywiezie­
niu albo zabiciu wszystkich więźniów na Pawiaku, o olbrzymich areszto­
waniach i rozstrzeliwaniach w całej Polsce, podawano sobie nazwiska
rozstrzeliwanych przyjaciół. Gehenna ta trwała lata i wzmagała się pod
koniec okupacji. Jeżeli nie piszę o tych rzeczach szczegółowo, to dlatego,
że nie ma takiego zakątka, w Polsce, który by nie przeżył tej gehenny.
Pisać o tym, co jest wiadome każdemu — jest zbyteczne. Musi to być
uięte w formę faktów i cyfr, i ten obowiązek ciąży nie na mnie, lecz
na historykach epoki. I dlatego nie będę też dokładnie pisał o męczeń­
stwie Lubelszczyzny, o wysiedlaniu całych wsi, o rozstrzeliwaniu całych
rodzin. Moim obowiązkiem jest zająć się tragedią uczonych.
Najstraszniejszą przeszedł Lwów. Już w kilka dni po zajęciu Lwowa
Niemcy obeszli wszystkich profesorów medycyny, mając listę imienną.
GNANE ZWIERZĘ 331

opracowaną, jak słyszałem, przez Ukraińców. Profesorowie wydziału le­


karskiego zostali prawie bez wyjątku zgładzeni, częściowo z dziećmi
i służbą. Tak zginęli: prof. Progulski, prof. Nowicki z żoną i synem,
prof. Grek z żoną, prof. Rencki, prof. Ostrowski z żoną i z przygodnymi
mieszkańcami domu, prof. Dobrzeniecki, Hilarowicz, prof. Grzędzielski,
prof. Mączewski, prof. Orłowy (80 lat), Boy-Żeleński, Longchamps z 3 sy­
nami, prof. Piwarski, prof. Pieszyński. Z politechniki: prof. Bartel,
Witkiewicz, Kasper Weigel, Stożek z dwoma synami, Łomnicki. Miałem
w ręku listę profesorów zgładzonych lub wygłodzonych, albo będących
w obozach koncentracyjnych. Liczba ich, podawana przez prasę pod­
ziemną wynosiła, o ile pamiętam, 240 osób. Czuło się wypełnianie naj­
straszniejszego i najbardziej cynicznego planu hitlerowców: planu zgła­
dzenia całej inteligencji polskiej. Nie zgładzili co prawda całej, ale rany
zadane przez nich są tak okropne, że, niestety, nie będą się mogły zagoić.
Nikt z nas nie wątpił, że po wojnie, nawet zwycięskiej, trzeba będzie
polską kulturę odbudowywać od podstaw. To celowe niszczenie inteli­
gencji, i to na zimno, w myśl pewnej szaleńczej koncepcji, jest najwięk­
szą winą niemieckiego narodu, której n i g d y nie będzie można wy­
baczyć.
Jest jeszcze drugi fakt dowodzący załamania się uczonych niemiec­
kich. Doświadczenia na ludziach są w zasadzie nieuniknione, każdy
nowy środek leczniczy, każda nowa operacja musi być na kimś wypró­
bowana po raz pierwszy. Ale odbywa się to zwykle z ogromną ostroż­
nością, w klinikach i szpitalach, pod czujną kontrolą najlepszych fachow­
ców, i doświadczenia takie robione są dla wprowadzenia nowych zabie­
gów leczniczych. Sądzę, że chyba po raz pierwszy w dziejach medycyny
czyniono doświadczenia na schwytanych kobietach obcych narodów,
doświadczenia mające na celu odpowiedź na zagadnienia oderwane, nie
mające bezpośrednio związku z leczeniem danej kobiety. Miałem w ręku
sprawozdania Polski Podziemnej z Oświęcimia, podające dokonane na
kobietach w Oświęcimiu zabiegi — z dokładnością wystarczającą, by fa­
chowiec mógł zorientować się w istocie zagadnienia. Sądzę, że chodziło
w niektórych doświadczeniach o stwierdzenie zmian morfologicznych
w chromozomach komórek rozrodczych; jajniki były najwidoczniej usu­
wane w różnych okresach. Podane były nazwiska lekarzy dokonujących
zabiegów. Miałem je wszystkie wypisane, jak również szereg innych za­
biegów dokonywanych na kobietach polskich. Niestety, podczas po­
wstania materiały te przepadły w Warszawie. Mogę zacytować i inne
fakty. Mówił mi dziekan Wydziału Lekarskiego w Krakowie, prof. Sup-
niewski, że jeden z profesorów w obozie w Oranienburgu miał czyrak
332 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

na pośladku, udał się z tym do lekarza, by mu go przeciął. Leczenie jed­


nak było prostsze: lekarz kopnął go w pośladek i czyrak pękł. Na Maj­
danku i w szeregu innych obozów koncentracyjnych ludzi słabych
przeznaczano na zagazowanie. Wybieranie ludzi na śmierć leżało w rę­
kach lekarzy. Czy lekarz, nawet przymusowo spełniający tę czynność,
nie jest współwinny? Nie mówię już o nadużywaniu symbolu krzyża.
W Treblince podobno było ambulatorium, na którym powiewał czer­
wony krzyż. Kto się tam udawał, zostawał za kotarą zabity uderzeniem
w głowę.
Nie jestem w stanie osądzić, czy te straszliwe fakty dowodzące upadku
etyki lekarskiej były w Niemczech znane. My możemy osądzić naród
niemiecki podług faktów, które przeżywaliśmy sami. Niesłychane zbrod­
nie powinny byłyby pobudzić obecnych tutaj lekarzy do jakiejś czynnej
ekspiacji, do chęci pomocy. Bardzo nieliczne takie fakty są znane. Po­
dobno przyzwoicie zachował się dr Zelch w Wilnie, opowiadano nawet
o liście, który otrzymał od słynnego pediatry Pfaundlera — z podzięko­
waniem, że stara się złagodzić krzywdy wyrządzane Polakom. Podobno
lekarz miejski w Warszawie, dr Hagen, protestował przeciwko wywo­
żeniu polskich dzieci i został jakoby za to wysłany na front. Prof. Ku-
dicke w Państwowym Zakładzie Higieny w Warszawie zachowywał się
wobec członków Zakładu lojalnie. Ale wszystko to było kroplą w morzu
wobec bezmiaru popełnianych bezeceństw. A osobiście muszę stwier­
dzić, że gdy Niemcy postanowili wyrżnąć wszystkich w dzielnicy, ż a d e n
z przebywających w Warszawie uczonych i lekarzy niemieckich, nawet
z tych, którzy dokładnie wiedzieli, kim jestem, nie uprzedził mnie i nie
zaproponował najmniejszej pomocy. Byli tam Kudicke, Wohlrab, Laves,
którzy odwiedzali mię w szpitalu w dzielnicy, rozmawiali ze mną o nauce
itp. Nawet Kohmann, który na początku okupacji proponował mi po­
moc, nie ruszył palcem, by mi pomóc, gdy mi śmierć zaglądała w oczy.
Nie chcę twierdzić, że Niemcy nie są zdolni do przyjaźni wobec ludzi ob­
cych narodów. Mam nawet dowody, że są i tacy, ale ze względów zro­
zumiałych nie mogę jeszcze o tym pisać. Stwierdzam jedynie na ogół,
że ci uczeni, którzy byli w Polsce, nic nie zrobili, by ulżyć losowi, jeżeli
nie wszystkich, to przynajmniej uczonych. Rachunek nasz jest wobec
nich czysty. Nie mamy im nic, ale to nic do zawdzięczenia.

Wracam do naszego życia codziennego. Jak wspomniałem, wychodzi­


liśmy bardzo rzadko, i to przeważnie o zmierzchu. Znam ludzi, którzy
przez parę lat nie opuszczali pokoju, nie podchodzili do okna, nie otwie­
rali drzwi. Wytworzyły się bowiem dwa zawody na służbie złego: szpie­
GNANE ZWIERZĘ 333

dzy i szantażyści. Szpiegami byli zarówno Polacy jak i Żydzi na usłu­


gach Gestapo. Najstraszniejsi byli szantażyści. Potrafili oni wyżyłować
ludzi do ostatniego grosza. Również i praca ONR-u nie poszła na marne.
Opowiadano mi o faktach denuncjacji socjalistów i Żydów. Znam przy­
padek, gdy młody chłopiec z ONR-u popełnił samobójstwo, gdy się do­
wiedział, jakich świadczeń wymaga od niego partia. I znów ta miesza­
nina szlachetności i złośliwości, cechująca współczesne społeczeństwa:
dzieci ścigające małe dziecko żydowskie — z okrzykami „żydek", i obca
kobieta, która to dziecko bierze za rękę i ratuje. Znam fakty denuncjo-
wania chorych Żydów, będących w leczeniu szpitalnym. Wyliczenie wy­
padków tej niesamowitej mieszaniny najszczytniejszych porywów i nik-
czemności wymagałoby tomów.
Pisząc o losie uczonych, muszę wspomnieć prof. Kopcia, zabitego
jeszcze w roku 1940. Był to umysł świetny i subtelny, uczony wielkiej
miary. Chciałbym też hołd oddać Kazimierzowi Pelczarowi, profesorowi
z Wilna, z którym wspólnie opracowaliśmy statut Towarzystwa Przeciw-
rakowego. Pragnę oddać hołd pamięci doc. Rajchmana, duszy czystej, nie­
zdolnej do kompromisu. Obydwaj zostali rozstrzelani. Gdy się myśli
0 tych czystych duchach, ludziach pracujących do ostatniej chwili,
1 o uczonych niemieckich, którzy w najlepszym razie „zgadzali" się z re­
żimem, ale nic nie robili, by z nim walczyć, widzi się przepaść.
Delegatem Polski w Office Hygienie był minister dr W. Chodźko.
W czasie okupacji niemieckiej we Francji komisarzem niemieckim był
prof. Reiter były delegat Niemiec w tymże Office. Kiedy dyrektor
Office'u w Paryżu zwrócił się do niego z prośbą o zaopiekowanie się
drem Chodźką, który przebywał w Warszawie otrzymał odpowiedź: „Po­
lacy są skazani na zagładę. Nie zajmuję się losem skazańców".
Reiter był prezesem Reichsgesundheitsamtu i profesorem uniwersytetu
berlińskiego!

Być może łatwiej było ukrywać się ludziom nieznanym. Mnie, nie­
stety, zbyt znano z wykładów, odczytów, żonę — z praktyki lekarskiej.
Nasza gospodyni opowiadała np. mojej żonie, że chodziła na wykłady.,
prof. Hirszfelda, którymi się zachwycała. Nie poznała mnie jednak. Cier­
pienie robi swoje. Gdy wychodziłem, spotykałem znajomych. Spacero­
waliśmy o zmierzchu, chodziłem z teczką i udawałem człowieka
pracy. Życie biegło gdzieś poza nami. Chodziłem na plebanię, gdzie
mieszkałem, na plac Grzybowski, na Leszno, gdzie odbywały się po­
siedzenia Rady Zdrowia. Pozornie życie biegło podobnie jak dawniej.
331 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Ludzie przesuwali się o zmierzchu jak cienie. Te same sklepy, tu


rzeźnik, tam szewc, ludzie, spełniający te same czynności, czujący
podobnie i przywiązani do swego warsztatu. Tak jak ci dawni co zgi­
nęli. Ale nikt o tamtych nie mówił. Zniknęli z powierzchni ziemi tak
radykalnie, że nie było nikogo, kto by po nich zapłakał i przypomniał
obcym właścicielom, że odziedziczyli nie lady sklepowe, ale łzy i cier­
pienia tak niesłychane, że przygnieść by ich mogły. Ci ludzie. żyli
na cmentarzysku. Każdy sklep i każdy kamień i każdy róg ulicy
nosił dla mnie ślady łez i krwi. Cóż znaczy ściana płaczu po utra­
conej ojczyźnie? Utrata ojczyzny skazała Żydów na wędrówkę. Te­
raz zniknęli prawie z powierzchni ziemi. Gdy się część narodu ura­
tuje, pozostała snuje legendę koło ich cierpienia. Żyją wówczas w poezji
i w pieśniach i we wspomnieniu. Żydzi zginęli całkowicie. Zdaję sobie
sprawę, że nie potrafię być pieśniarzem ani ich życia, ani ich bólu
i śmierci, ale gdyśmy chodzili z żoną, zdawało nam się, że cienie umar­
łych wypełniają ulice. I te cienie były nam bliższe niż żyjący. Bo ci
żyjący nie czuli bólu, którego wówczas nie zaznali.
Zaznali go później. I ból przedwczesnej śmierci swoich bliskich, i ból
zrujnowania warsztatu pracy. Gdy piszę te słowa, Warszawa jest jednym
wielkim cmentarzem. Ale w tym wyraziło się odwieczne prawo, że zło
jest wszechogarniające. Istnieją prawa współżycia, wymagające po­
wszechnej życzliwości, ujęte przez etykę chrześcijańską jako nakaz mi­
łości bliźniego. Bez tego prawa współżycia żadna społeczność nie może
istnieć. Niektórzy sądzili, że możliwe jest wymordowanie Żydów bez
jednoczesnego zabicia wielkiej idei miłości bliźniego. Przykład zniszczo­
nej Warszawy, cmentarzyska ludzi i cmentarzyska idei, dowodzi, że jest
to niemożliwe.
Po pewnym czasie zrezygnowałem z wieczorowych spacerów, nie zno­
siłem ani widoku życia, ani wspomnień śmierci. Próbowałem praco­
wać, ale z trudem utrzymywałem prężność umysłową. W tej atmosferze
grozy i paniki jednocześnie, z uczuciem gnanego zwierzęcia oderwanego
od natury i od wszystkiego, co daje pewien urok życiu, żyłem przez
3 miesiące. Z najwyższym wysiłkiem próbowałem stworzyć jakieś formy
bytowania, by gdzie indziej skierować swoją uwagę i dać sobie zastrzyk
woli do życia. Zacząłem dyktować mojej żonie wykłady po angielsku. Wy­
obrażałem sobie, dyktując, że już udało mi się odzyskać wolność, że jestem
w dalekiej Ameryce, opowiadam o cierpieniach narodów i nawołuję do
odwetu, do bojkotu uczonych niemieckich itp. Znów w myśli widziałem
oczy ludzi wpatrzonych, zasłuchanych i starałem się za pomocą auto­
sugestii wycisnąć z duszy straszną rzeczywistość. Moich odczytów i wy­
GNANE ZWIERZĘ 335

kładów angielskich nie mogłem zachować, gdyż zdradziłyby mnie na


wypadek rewizji. Po napisaniu paliłem je zaraz.
Wrażenia te, bezruch aresztu domowego nadwerężyły moje zdrowie.
Nie pomagał mi jedyny ruch, na jaki sobie pozwalałem, kilkugodzinne fro­
terowanie całego mieszkania, ani bieganie naokoło stołu. Utraciłem sprę­
żystość, czułem, że mi dusza i ciało wiotczeją. Nie wiem, czym by się
skończył ten pobyt w Warszawie, gdyby ludzie życzliwi nie zaprosili
nas na wieś i nie umożliwili znalezienia mieszkania u wieśniaków.
Trzydzieści kilka kilometrów od Warszawy znajduje się miejscowość
Klembów koło Tłuszcza, otoczona pięknymi lasami. Niedaleko niej jest
wieś Lipka, gdzie zamieszkałem z żoną u gospodarza Stanisława Kaflika.
Z początku jako urzędnik-dezynfektor, który dojeżdża na wieś na nie­
dzielę, później, gdy się ludzie przyzwyczaili do nas, zakomunikowałem,
że dostałem urlop i zostaliśmy na stałe. I tam miałem znów możność po­
znania jeszcze jednej warstwy społecznej. Półtora roku spędziłem w dziel­
nicy żydowskiej i poznałem nędzę, blaski i cienie duszy żydowskiej.
Później spędziłem pół roku we dworze szlacheckim, później rok u pani
Kenigowej pod Warszawą, następnie w czasie 3-miesięcznego pobytu
w mieście poznałem uczucia gnanego zwierzęcia, a wreszcie na wsi mo­
głem poznać stosunek do otaczających zdarzeń polskiego wieśniaka i tra­
gedię ukrywających się po wsiach Żydów.
Z zaduchu miasta i domowego aresztu ocknęliśmy się na szczerej pol­
skiej wsi. Przed naszym domem kołysały się na wietrze łany zboża, prze­
rywane gdzieniegdzie wyspami drzew. Niedaleko szumiał bór, który
przechodził w gęsty las liściasty. Piękne stuletnie dęby, graby i jesiony
o wszelkich odmianach zieleni. Ale co było najrozkoszniejsze w lesie,
to śpiew ptactwa tak zapamiętały, tak oszalały z radości, że chodziło
się do lasu dla zaczerpnięcia jakiejś siły życia, obcej współczesnemu
człowiekowi.
Tempo życia musieliśmy zmienić. Moje wykłady angielskie, pisanie
książek, a nawet zbyt pilne czytanie nie licowało z postacią skromnego
urzędnika-dezynfektora. Grałem rolę zmęczonego starszego pana, który
pomagał żonie w zajęciach gospodarskich i nie przywykł do pracy umy­
słowej. Dopiero gdy zauważyłem, że się do nas przyzwyczajono, i że ni­
komu nawet na myśl nie przychodziło, jaka była nasza prawdziwa
pozycja życiowa, mogliśmy sobie pozwolić-na nieco intensywniejszą
pracę. W roli takiego starszego pana, zmęczonego życiem, gawędzącego
o tym i o owym, zbliżałem się do miejscowej ludności, starając się po­
znać jej ustosunkowanie się do zagadnień politycznych i społecznych,
starałem się poznać psychikę chłopa polskiego podczas okupacji. I tutaj
336 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

znów mogłem poznać całą rozpiętość duszy polskiej od szlachetnych


i bezinteresownych porywów aż do jakiejś otchłani chciwości i szantażu.
Nasz gospodarz, Stanisław Kaflik, był przez kilkanaście lat woźnym
w Ministerstwie Skarbu, uciułał sobie trochę grosza i wybudował
schludny domek. Tego człowieka wspominam z uczuciem najgłębszego
szacunku. Zasługiwał na podziw nie tylko dla zdrowego sądu i bystrej
inteligencji, ale ze względu na swój humanitarny stosunek do świata
i zupełnie wyjątkową zacność i brak drobiazgowości. W tym człowieku
nie było ani śladu tzw. chłopskiej chciwości. Było w nim umiłowanie
pracy i rodziny, była subtelność i delikatność uczuć, godna szczy­
tów społecznych. Kaflikowie opowiadali mi z największym przejęciem
o mordowaniu Żydów: „Przecież to byli ludzie i często dobrzy ludzie.
Chodziło się do nich jak do swoich. Często i na borg dawali i pożyczyli
parę groszy. A dzieci ich były czasem jak małe aniołki. I pomyśleć, że
te małe dzieci zabijali jak kaczki. I gdzie jest ich kultura?" W tym duchu
mówili ci zacni ludzie, a przecież nie wiedzieli, jak mi serce wzbiera
od wewnętrznego ciepła, że taki był głos ludu polskiego. Gdy się mówi
o tragedii ukrywających się Żydów, którzy nie znaleźli schronienia, za­
pomina się o tych milionach Polaków, którzy nie mieli sposobności dać
wyrazu swojemu stosunkowi do zbrodni. Ogólny bowiem obraz, jaki musieli
wytworzyć sobie prześladowani Żydzi mógł być odmienny. Lasy Klem-
bowskie są pierwszymi lasami za Warszawą w kierunku Treblinki. Tędy
prowadziła męczeńska droga Żydów z Warszawy do kresu wędrówki.
Gdy pociągi przechodziły, wyskakiwało z nich zwykle po kilkunastu
Żydów. Stłoczeni w wagonach wiedzieli, że idą na śmierć, że im już
złoto i dolary nie pomogą. Ci, którzy decydowali się wyskoczyć z po­
ciągu, otrzymywali nieraz majątek swych współtowarzyszy niedoli. Może
im to przynajmniej umożliwi przeżycie. Wyskakiwali skazańcy z wyso­
kiej rampy wagonów towarowych i często padali na tor z połamanymi
nogami lub przestrzeleni przez eskortującą ich straż. Pociągu na ogół nie
zatrzymywało się z powodu takiego drobiazgu, jak ucieczka kilkunastu
skazańców, tego towaru było przecież dość, nie był on dokładnie liczony.
Skazańcy ci błąkali się po lesie, gdzie ranni często dokonywali żywota.
Część prosiła o pomoc okoliczną ludność, nie była to prośba błaha. Za
ukrywanie lub pomoc groziła śmierć. A jednak niektórzy ukrywali tych
Żydów lub dawali im talerz strawy. Ale te przejawy dobrego serca nie mogą
przesłonić innego obrazu: uciekający bywał jednocześnie łupem dla wielu
okolicznych mieszkańców. Chodziło się na nich jak na polowanie, by zrabo­
wać im dolary i kosztowności. W trzaskający mróz rozbierano ich czasem
do naga lub zdejmowano z konających płaszcze i ubrania. Znam przypa-
GNANE ZWIERZĘ 337

•dek, gdy człowiek dobrego serca zwrócił się do tych hien, by zaczekali
ze ściąganiem ubrania, aż konający przynajmniej zemrze. Opowiadano
mi o przypadku, gdy pociąg odciął młodej kobiecie obie nogi. Umierała
na torze z utraty krwi i z zimna, gdy pojawiły się hieny i konającą roze­
brały do naga. W lasach Klembowskich chowali się i miejscowi Żydzi,
(jeden z nich nawet uchował się przez wiele miesięcy), ich przyjaciele
Polacy przynosili im żywność. Ale znalazł się wreszcie taki, który przy­
prowadził żandarmów niemieckich i ci zabili ich jednym rzuceniem gra­
natu. Cena za dostarczenie Żyda była niewielka: jego ubranie lub wódka.
Byli i tacy, którzy ukrywali się pod obcym nazwiskiem, na papierach,
o które nie było trudno. Polska podziemna dawała je każdemu Żydowi
bez żadnej rekompensaty. Niejaki pan D., znany pijak miejscowy, ze
swoimi kamratami szantażował ich najpierw, a wreszcie wydawał.
Przyjechali raz żandarmi niemieccy i zastali tylko żonę i dziecko, nie­
stety obrzezane. Matka przed śmiercią zachowała się jak bohaterka. Po­
stawiła sobie jedno zadanie: uchronić od kary ukrywających ją poczci­
wych ludzi. Więc zapewniła oprawców, że gospodarze nic nie wiedzieli
0 jej pochodzeniu. Wzięła chłopca za rękę ze słowami: „Chodź, Ste-
farku, nie bój się niczego. To wcale nie boli. Ci panowie nie są źli, nie
chcieliby, by dziecko płakało". Dwa wystrzały — nie stało i matki, i Ste­
fanka. Opowiadał mi Żyd z Wołomina, że przez 2 lata ukrywał go jego
przyjaciel fryzjer. A mimo tego nie miał w dobrym wspomnieniu lud­
ności: „Dla nich to był śmiech i zabawa i wielu Żydów mogłoby ujść
niezauważonych, gdyby nie miejscowa łobuzeria". Widziałem, że ukry­
wający się Żydzi patrzą na stosunek ludności z perspektywy co prawda
zrozumiałej, ale niesłusznej. Dobry człowiek mógł w najlepszym razie
uratować życie jednego lub kilku Żydów, a i to nie na długo, szczególnie,
jeśli nie posiadał środków. Jeden zły, szantażysta, lub denuncjator mógł
zniszczyć tysiące. I dlatego, moim zdaniem, nie należy uogólniać faktów
1 nie polegać na opowiadaniach tych nieszczęśliwych. Z trzech i pół mi­
liona Żydów polskich uratowało się wszystkiego kilkadziesiąt tysięcy. Ale
ci pozostali będą mieli, niestety, fałszywą wizję całości, gdy pomyślą
o prześladującym ich i ograbiającym z ostatniej koszuli motłochu. War­
szawianie, którzy musieli się ukrywać po wsiach po powstaniu, przeżył’
podobną Golgotę. Grabież majątku przez motłoch polski była powszechna.
Tylko w pewnej chwili historycznej jedynymi ofiarami byli Żydzi. Że
nieludzki stosunek musiał być ułatwiony przez światopogląd, jest jasne,
nie należy jednak winą obarczać społeczeństwa. Wielu z tych szanta­
żystów zginęło zabitych przez Polskę podziemną, a nawet przez miej­
scową ludność. Winę ponosi tu nie polski antysemityzm, lecz władze nie-

H is t o r ia Je d n e g o ż y c ia 22
338 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

mieckie, które pewną kategorię ludzi postawiły poza prawem. Opo­


wiadano mi np. o żandarmie w Tłuszczu, który chwalił się, że własno­
ręcznie zabił 150 Żydów. Ale w pewnej chwili zauważył dwoje trzyma­
jących się za rączkę dzieci: dziewczynkę i jej braciszka. Wymierzył —
i opuścił karabin. Oddał karabin pomocnikowi. I ten nie potrafił strzelić.
Uczynił to dopiero trzeci Niemiec. I to mi wprost ze łzami w oczach opo­
wiadała miejscowa ludność. Wskazywała na bezimienne mogiły ludzi,
którzy zginęli bez winy i bez potrzeby, nie opłakiwani przez nikogo, ale
jednak żałowani przez miejscowych.

I tak żyliśmy w kontakcie z naturą. Z daleka dochodziły wiadomości


o zbliżającej się burzy, o próbach ukształtowania życia, pomimo nie­
słychanego gwałtu. Niemcy byli wciąż tą potęgą, której Polska mogła
przeciwstawić jedynie hasła humanitaryzmu, prawa do życia, idee dobra.
Walka Polski podziemnej mogła trochę szkodzić, nie mogła Niemców
zwalczyć. A jednak zaczęły się pojawiać rysy na gmachu potęgi nie­
mieckiej. Coraz częściej słyszało się o zwycięskich walkach armii czer­
wonej. Front zbliżał się z miesiąca na miesiąc, aż wreszcie przewalił się
przez naszą wioskę i przywrócił nas z powrotem do życia.
W końcu lipca 1944 r. docierały już do nas wiadomości o wielkich zwy­
cięstwach i zbliżaniu się armii sowieckiej do Lublina. Wilno, Białystok.
Lublin zostały odebrane Niemcom. Wojska szły jak burza. 30 lipca, w nie­
dzielę rano, obudził nas turkot przejeżdżających gościńcem czołgów.
Wybiegamy i ku największemu zdumieniu widzimy czołgi rosyjskie
w doskonałej formie, jadące w kierunku Wołomina. Czołgi suną jak
na rewii, twarze żołnierzy jakby stężałe w poczuciu wielkiej chwili hi­
storycznej. Witamy ich z radością. Wydaje się nam, że w tak prosty i nie-
dramatyczny sposób zdobywamy wreszcie wolność. Trzy czołgi kierują
się do naszej wsi, oficer wstępuje do chaty, by się umyć. Drobny ten
pozornie fakt przypomina nam jednak, że to wojna: pojawiają się nie­
mieckie samoloty i bombardują wieś. Czołgi uchodzą bezkarnie, połowa
wsi zostaje spalona, kilkanaście osób zabitych. Czołgi zmyliły nie tylko
nas; liczono powszechnie na bliskie nadejście wojsk radzieckich, wy­
buchło więc powstanie w Warszawie, które stało się jednym z najwięk­
szych nieszczęść tej wojny. Przednia straż czołgów została częściowo roz­
bita. W przeciągu następujących kilku dni zaczęły się przewalać przez
wieś cofające się ze wschodu armie niemieckie, z początku dywizje wę­
gierskie i chorwackie, całkowicie obdarte. Wreszcie i niemieckie. Miałem
teraz możność bezpośredniego zetknięcia się z żołnierzem niemieckim,
gdyż przychodzili do gospodarzy; ja i moja żona musieliśmy grać rolę
GNANE ZWIERZĘ 339

tłumaczy. Rozmowa z nami, ludźmi starszymi, władającymi dobrze ję­


zykiem niemieckim, przypominała im wido-cznie rodzinę, za którą tęsknili,
i ognisko domowe, gdyż przychodzili do naszego domu i rozmawiali
godzinami. Dziwne, że właśnie ja, skazany przez nich, byłem przed­
miotem ich zainteresowania, a nawet pewnych uczuć przyjaznych, nie­
którzy żołnierze grabili we wsi bez ceremonii, inni prosili tylko o mleko
i jaja, ale byli i tacy, którzy przynosili swoje produkty, prosząc tylko
o przyrządzenie strawy i odwzajemniając się papierosami, czekoladą itp.
Wprost uderzająca była ich tęsknota za rodziną: już po krótkiej roz­
mowie pokazywali fotografie żon i dzieci. Mimo że uciekali od miesięcy,
nie tylko nie byli złamani, lecz wierzyli w potęgę niemiecką i odwrócenie
się karty dziejów. Opowiadali mi, że mają w pogotowiu nową broń, że
odrzucą z powrotem Rosjan, choćby wojna trwać miała jeszcze 5 lat.
Dziwna jest ta różnica w perspektywie: nic mi nie mówili o okrucień­
stwach popełnianych przez Niemców, godzinami zaś opowiadali o okru­
cieństwach rosyjskich, o rzekomym wykluwaniu oczu itp. Raz przyszło
3 żołnierzy, których zadaniem było odbierać ludności bydło (naturalnie
bez odszkodowania). Przywódca ich, rodem z Wiednia, opowiadał, jak
mu ciężko spełniać tę rolę. Wykazywał ludzkie uczucia, skarżył się na
okrucieństwa wojny. W pewnej chwili pyta mnie: „Ale musicie być chyba
wdzięczni nam za to, żeśmy wam wybili Żydów. Żydzi są winni wszyst­
kiemu itp". Patrzę w twarz tego młodego chłopca, który lituje się nad
chłopem i nie chce mu zabrać krowy, jak z zimną krwią mówi o wybiciu
milionów Żydów, jak gdyby mówił o milionach wszy. I widzę, jak
straszną zbrodnię popełnił hitleryzm swą nieludzką propagandą. Wszyscy
niemieccy żołnierze uprzedzają, że niedługo przyjdą Rosjanie, opowiadają
niestworzone rzeczy o ich okrucieństwach i radzą uciec z sobą na Zachód.

Tymczasem wybuchło powstanie w Warszawie. W nocy widzimy


łuny pożarów i słyszymy strzały armatnie. W besilnej męce widzimy,
jak ginie stolica i giną najbliżsi. Mówią mi żołnierze niemieccy: „War­
szawa została opanowana przez bandytów, ale damy sobie z nimi radę.
Wszyscy są ju ż ......... ” robią znaczący ruch ręką koło gardła. Nie chodzi
o to, czy powstanie było potrzebne, czy nie, chodzi mi w tej chwili
o psychikę żołnierza niemieckiego. Tego jedynego narodu, który tak po­
trafi gardzić i nienawidzieć na komendę. Dla tych żołnierzy powstaniec
nie był bohaterem, był jedynie bandytą. I wyraz ten całkowicie odbierał
mu zdolność współczucia i szacunku, jaki miał dla nieprzyjaciela żoł­
nierza. Zastanawiam się czy to jest cecha narodowa, czy szacunek
dla władzy, czy dla drukowanego słowa. Jeżeli szacunek dla wydruko­
340 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

wanego słowa ma powodować taki zanik własnego sądu, to lepiej, ażeby


już nikt nie umiał czytać i był zmuszony samodzielnie zastanawiać się
nad Lym, co się dzieje.
Dnia 10 sierpnia władze niemieckie zarządziły ewakuację naszej wsi;
kazano jechać przed armią na Zachód. Nikt nawet przez chwilę nie my­
ślał podporządkować się temu. Polski chłop nie porzuca tak łatwo swojej
ojcowizny. Postanawiamy usunąć się w lasy i ukryć się tam, póki się
obie armie nie przewalą. Jest to postanowienie bardzo ryzykowne, nie
tylko ze względu na karę śmierci grożącą ukrywającym się, ale ponie­
waż w pewnej chwili musimy się znaleźć na linii frontu. Tworzymy
obóz, złożony z 22 osób: naszych gospodarzy, ich najbliższej rodziny
i kilku znajomych, m. in. prof. Blatona z żoną i jej rodziną. Bierzemy
z sobą tylko najpotrzebniejszą żywność, rzeczy osobiste zakopujemy
w ogrodzie. Do rozporządzenia mamy jeden wóz, na którym lokujemy
nasze rzeczy, jedziemy za tor, zbaczamy w gęstwinę leśną i zakopujemy
się. W tym schronie spędziliśmy 6 dni. Po 2 dniach zostajemy jednak
odkryci przez czołgową formację niemiecką, znajdującą się w pobliżu.
Oficer zabiera całą naszą męską młodzież na roboty. Ogólne zdenerwo­
wanie, gdyż nie wiadomo, mimo zapewnień oficera, czy nie zatrzymają
naszych mężczyzn. Na ich prośbę idę jako tłumacz i nadzorca. Moja jed­
nostka ictocza składa się z profesora fizyki, absolwenta fizyki, matu­
rzysty, ogrodnika oraz organisty. Po drodze rozmawiam z oficerem, który
był kupcem z Hamburga. Liczę się z niebezpieczeństwem dla młodych
chłopców i postanawiam „epatować" mojego Niemca. Może uratuje
to ich. Mówię zatem, że znam osobiście prof. Nochta, dyrektora ham-
burskiego Instytutu Medycyny Podzwrotnikowej, obywatela honorowego
Hamburga. Zdaję sobie sprawę, co ryzykuję takim wyznaniem, że
zdradzam do pewnego stopnia moje incognito, ale w chwili niebezpie­
czeństwa dla całego obozu sprawę mojego osobistego bezpieczeństwa
stawiam na drugim planie. Niemcy każą kopać schrony dla oficerów obo­
zowych. Po raz pierwszy widzę z bliska wojskowy obóz niemiecki: stół,
przy którym siedzą oficerowie; co chwila podjeżdżają oficerowie na sa­
mochodach z meldunkami. Dowiaduję się, że jest to czołowa formacja SS,
kierowana wszędzie, gdzie grozi niebezpieczeństwo. W rzeczy samej ofice­
rowie i część żołnierzy wyglądają jak młodzi raubryterzy: ruchy dziar­
skie, twarze twarde i rasowe. Na stole aparat radiowy gra „Toskę". Radio
słyszę po raz pierwszy od pięciu lńt i to w tej atmosferze surm bojo­
wych. Wtem pokazują się nad nami samoloty rosyjskie, słyszymy wy­
strzały i odgłosy padających bomb. Z oficerów nikt się nie rusza, słu­
chają dalej pięknej arii z „Toski". Bierzemy na ambit i nie chowamy się
GNANE ZWIERZĘ 341

również. Po skończonej robocie oficer zwalnia moich chłopców. Wyra­


żam mu zdawkowe podziękowanie, na co odpowiada: „To my panom
winniśmy dziękować". Wracamy do naszego obozu z uczuciem, że woj­
skowa elita niemiecka ma przynajmniej zewnętrznie lepsze zachowanie
niż formacje, z którymi spotkaliśmy się dotychczas. Po powrocie dowia­
dujemy się, że w naszej nieobecności przyszli z tej formacji żołnierze
niemieccy i odebrali młodej, dziewiętnastoletniej panience, grożąc jej
rewolwerem, zegarek. Przypadek czy zasada? Zobaczymy później.
Sądziliśmy, że nasze świadczenia dla obozu niemieckiego się skoń­
czyły. Następnego dnia jednak przybył znów ten sam oficer, zabierając
tym razem 6 mężczyzn, i to na cały dzień. Robota co prawda nie była
ciężka, nasi ludzie pracowali z niemieckimi żołnierzami, którzy odnosili
się do nich po ludzku, częstowali papierosami, dali dobry obiad. Żoł­
nierze niemieccy zabierali okolicznym włościanom świnie, krowy,
drób itp., nic też dziwnego, że grochówka była doskonała. Cała sytuacja
przypominała mi Raubritterów, którzy przecież stopniem kultury ze­
wnętrznej przewyższali okradanych przez siebie kupców i chłopów. Ta
tiaćycja przypuszczalnie ułatwiała ów sposób życia. Nam jednak nie
odpowiadała praca dla żołnierzy niemieckich, tym bardziej, że zaczęli
nachodzić nasze kobiety z niedwuznacznymi propozycjami. Wymagało
to dużej sztuki dyplomatycznej mojej żony i mojej, by sytuację ratować.
I tutaj żołnierze przychodzili na wielogodzinne rozmowy ze mną. Pa­
miętam pewnego górnika z Saarbrücken i jego przyjaciela, Niemca
z Rumunii. Przynosili naszym dzieciom cukierki i mówili, że natychmiast
po wojnie rzucą służbę, że nie chcą być żandarmami w podbitych kra­
jach. Pytam ich, czym tłumaczą sobie klęskę Niemiec na wschodzie. Odpo­
wiadają: „zdradą generałów". „Ale teraz, kiedy... i robią znaczący ruch
wokół szyi — tych generałów nie ma, znów pójdzie dobrze. Hitler wie,
co robi".
Decydujemy się porzucić nasz schron, nie odpowiada nam ta blis­
kość Niemców. Następnego dnia o 4 rano schodzimy do wsi Pieńki
i idziemy do Pieniek Górnych. Droga wiedzie poprzez bagna i rozlane
rzeczki. Dostajemy się do stodoły, gdzie znajdujemy tłum uciekinierów*.
Naokoło nas rozstawione są armaty niemieckie, skierowane na wschód.
Co chwila przychodzą straże i zabierają ludzi do pracy: wycinanie
drzew, kopanie rowów; dla kobiet — pranie bielizny i obieranie kartofli.
Sytuacja zaczyna być groźna, gdyż żołnierze wybierają na ogół dziew­
częta młode i ładne. Udaje się jednej z matek zastąpić w pracy swą
córkę. W pewnej chwili przychodzi dwóch żołnierzy, w jednej ręce
trzymają granat, w drugiej rewolwer: „wyciągnąć wszystkie pakunki,
342 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

odbędzie się rewizja, czy nie ma broni". Jeden stoi z rewolwerem, drugi
rewiduje. Rewizja polega na bezczelnym rabunku walizek, teczek, wiecz­
nych piór i zegarków. Z łupem tym wychodzą, po chwili wracają i mówią
do jednej z pań: „Ty, stara, oddaj natychmiast zegarek, który ukryłaś".
Pani protestuje, że nie miała zegarka, Niemiec zamachuje się na nią, by ją
uderzyć. Widok ten jest mi nieznośny, wtrącam się i mówię moją dobrą
niemczyzną: „Jeżeli chce pan koniecznie mieć zegarek, dam panu mój,
ale niech pan zostawi tę panią w spokoju". „Daj" — brzmi odpowiedź.
Oddaję zegarek, ale to nie pomaga, owa pani pod groźbą pobicia musi
oddać zegarek. Ci rabusie byli członkami słynnej dywizji SS „Wiking".
Jedna ze znajomych, która była zmuszona obierać kartofle dla tych żoł­
nierzy, widziała, jak żołnierze pokazywali sobie zrabowane rzeczy,
srebrne łyżki, zegarki itp. i zastanawiali się, jak wysłać pocztą połową,
by tego nie zauważono. Kilka tygodni później chodziłem po oswobodzo­
nym Mińsku Mazowieckim i pytałem przechodniów o godzinę w braku
własnego zegarka. Otrzymywałem bez wyjątku tę samą odpowiedź: „Ze­
garek ukradł mi Niemiec". Tak w życiu wyglądała legenda rycerska
sławnej dywizji „Wiking". Mamy dość tego, postanawiamy porzucić
Pieńki i ukryć się znów w lasach.
Wieczorem 16 sierpnia przybywamy do Pieniek Dolnych: wieś wylud­
niona, spotyka się tylko uciekinierów. Z daleka dochodzą odgłosy wy­
strzałów armatnich. Wtem zza rzeki przychodzi pluton żołnierzy i, gro­
żąc rewolwerami, łapie ludzi na roboty. Znów ta sama scena: służę z po­
czątku jako tłumacz, młody podoficer rozpoczyna ze mną rozmowę, już
po kilku chwilach oznajmia mi, jak mu ciężko spełniać funkcje kata, że
stracił w Hamburgu matkę i siostrę w czasie nalotów, że stara się być
twardy itp. Moja żona prosi o względy dla naszej gromady, co zostaje
rzeczywiście spełnione. Znów ten niesamowity obraz ludzi indywidualnie
niezłych, a spełniających potworne funkcje łapaczy. Podoficer odchodzi,
po chwili podchodzi drugi z formacji czołgowej, z którą zetknęliśmy się
w lesie i mówi, że mu przypominam jego dziadka. Jest to Holender,
który przed 10 laty wyemigrował do Niemiec i wstąpił do SS. Jest
kompletnie pijany, ale może dlatego posiada pewien urok osobisty.
Chwiejąc się na nogach, opowiada, że wierzy tylko swojej żonie i Hitle­
rowi. I pokazuje fotografię i filozofuje na temat, że Hitler chce najlepiej.
Na moje pytanie, co będzie ze schwytaną polską ludnością, odpowiada
szczerze, że już nie wrócą i że następnego dnia o 5 rano przybędą
Niemcy, by pognać całą pozostałą ludność na Zachód. Błogosławię jego
pijaństwo i po jego odejściu komunikuję wszystkim o grożącym nie­
bezpieczeństwie. O 4 rano uciekamy wszyscy. Uratowało to wielu
GNANE ZWIERZĘ 343

życife. Jedziemy w kierunku wsi Zamość, ale nie dochodząc zbaczamy


w gęstwinę i zaszywamy się tak dokładnie, że nawet z najbliższej drogi
nas nie widać. Wykopujemy schrony i postanawiamy przeczekać wy­
padki. Zbliża się burza, udajemy się na noc do pobliskiej wsi, by znów
0 świcie uciec do naszego legowiska w lasach. Kilka starszych kobiet
pozostaje we wsi, by przygotować posiłek, żona pozostaje z nimi, ja
z większością mężczyzn i młodzieżą idę do lasu.
Dzień ten, 18 sierpnia, jest przełomowym dniem mojego życia. Tego
dnia przewaliły się przez nas dwie armie i nastąpił zwrot, dzięki któremu
wróciłem do mojej poprzedniej osobowości. Las był z początku pełen
niemieckich żołnierzy i czołgów. Od naszych ze wsi otrzymaliśmy wia­
domość, że Niemcy zapowiedzieli, iż zastrzelą każdego, kogo zastaną
w lesie. Mówimy: „niech nas uprzednio znajdą". Co chwila o dwa kroki
. od naszej kryjówki przejeżdżają niemieckie czołgi. W powietrzu krążą
samoloty rosyjskie, obrzucające dolinę bombami. Każdej chwili mogą
zaatakować las. Widzimy jak na dłoni artylerię niemiecką w Górnych
Pieńkach, strzelającą ponad naszymi głowami. Coraz głośniej odpowiada
im artyleria rosyjska. Od czasu do czasu łomot zranionych i spadających
drzew. Pociski z armat i samolotów rosyjskich zaczynają trafiać w znaj­
dujące się w pobliżu czołgi niemieckie. Ani przez chwilę nie mamy
uczucia strachu, bitwę widzimy jak na dłoni, bitwę, która ma nam przy­
nieść wyzwolenie. W pewnej chwili rozpoczyna się gra sowieckiej ar­
tylerii. To już nie grzmoty wybuchające od czasu do czasu, ani nie po­
szczególne świsty kul, to jakiś nieustający ryk. Odnosi się wrażenie, jak­
by spadała na nas lawina żelaza. Drzewa padają z łomotem, granaty wy­
buchają w najbliższej bliskości. Chowamy się do naszych bardzo płytkich
schronów, przy mnie mój wychowanek i siostrzenica żony.
To grzmiały „katiusze". Cztery godziny trwał ten huragan. Nagle około
4 po południu kanonada ustaje. Do naszej kryjówki wpadają żołnierze
sowieccy i zaczynają gorączkowo kopać sobie schron. Krótka rozmowa
przez telefon i oddział znika. Nie wiemy, czy jesteśmy świadkami prze­
łomu, czy przemijającej utarczki. Po chwili wpada żołnierz niemiecki
z rewolwerem i pyta, gdzie są bolszewicy? Ogarnia mnie jakieś niesa­
mowite uczucie zadośćuczynienia. Odpowiadam mu z ironią, której smak
czuję wyraźnie: „Mniej więcej wszędzie". I widzę, jak Niemiec znika,
1 słyszę z oddali nawoływanie komendy niemieckiej. A po kilkunastu
minutach od razu widzę przewalające się wojska sowieckie, już nie
pojedyńczych żołnierzy, ale dziesiątki i setki. Oczy pełne zapału i pod­
niecenia. Nie widzę nawet śladu zatrucia alkoholem, jak mi opowiadali
Niemcy. Pierwszy raz w tej wojnie widzę żołnierzy upojonych zwycię­
341 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

stwem i wykrzykujących: „Zwycięstwo!" I wówczas zapomniałem


0 moich osobistych bólach i o nieporozumieniach i poczułem całą siłą
duszy, że przychodzi świt dla kraju, że załamuje się potęga niemiecka.
1 że zacznę być znów sobą, że kończy się dla mnie okres gnanego zwie­
rzęcia. I wzruszony zwracam się do oficera rosyjskiego ze słowami:
„Dziękuję Panu".
Na tym kończę wspomnienia o tej wojnie. Nie będę pisał już o tym, jak
mnie przyjęli moi przyjaciele. Wspomnę tylko, że ogarnęło mnie znów
uczucie ciepła człowieka, który wrócił do swojej Ojczyzny. Widocznego
symbolu tego powrotu dopatruję się w tym, że już kilka tygodni po po­
wrocie do mojej osobowości zarówno moja żona jak i ja zostaliśmy
profesorami nowo powstałego Uniwersytetu im. Curie Skłodowskiej
w Lublinie, że zostałem wybrany przez kolegów prorektorem uniwer­
sytetu i że znów dane mi jest odbudowywać kraj, usuwać zgliszcza i za­
jąć się ogrodnictwem dusz ludzkich. Nie będę o tym pisał, gdyż znów
czyn wypełnia mój czas i moją duszę. Ale być może przyjdzie znów
chwila, kiedy zechcę w skupieniu spojrzeć wstecz na to, co przeżyłem,
i spojrzeć na gmach, którego współbudowanie stało się moim przezna­
czeniem. Opiszę to wówczas, jeśli będę mógł ten drugi tom moich wspom­
nień nazwać:
W p o s z u k i w a n i u wiernych.

Książki tej nie pisałem z zamiarem stworzenia powieści, obca była mi


myśl, by z bólu mojego i bólu całych narodów uczynić rozrywkę.
Książkę tę napisałem krwią serdeczną, by walczyć o pewne hasła i pewne
idee. Walczę przeciwko skrajnym nacjonalizmom, walczę o właściwą rolę
uczonych, by byli promotorami i bojownikami prawdy. Ale gdy już spi­
sałem dzieje mojego życia, stała mi się daleka i obca rola literata, i znów
zapragnąłem być uczonym, który — źle czy dobrze — formułuje zagad­
nienia. Zagadnienie nacjonalizmu doszło do kulminacyjnego punktu i do
najtragiczniejszego rozwiązania w sprawie żydowskiej. Załamanie się
nauki współczesnej, podporządkowanie nauki jako dążenia do prawdy
zaborczym celom państwa doszło do szczytu w niemieckich teoriach ra­
sizmu. Tym dwom sprawom pragnąłbym poświęcić dwa ostatnie roz­
działy tej książki.

(Lublin, listopad 1944.)


PUNKT ZWROTNY NARODU ŻYDOWSKIEGO

Dziwne były moje losy. Pochodzę z rodziny całkowicie zasymilowanej,


przebywałem w gronie postępowych Polaków i zasymilowanych Żydów,
nie czując pomiędzy nimi zasadniczych różnic. Następnie przeżyłem pół­
tora roku w największym skupieniu Żydów na świecie i to w okresie,
gdy zostali oni zmuszeni do stworzenia czegoś w rodzaju własnego pań­
stwa. Potem jako rdzenny „aryjczyk" przebywałem w arystokratycz­
nym i konserwatywnym dworze. Zagadnienia, które były mi obce i któ
rych nie doceniałem, stanęły przede mną w całej głębi. Zagadnienie
Żydów wschodnich wydawało mi się uprzednio podobne do zagadnienia
Żydów na Zachodzie. Tam Żydzi pragnęli zlać się z narodami, wśród któ­
rych żyli, nie chcieli być odrębnym narodem, lecz jedynie społecznością
religimą. I rzeczywiście na Zachodzie proces asymilacji postępował
szybko naprzód. Wszak dopiero rewolucja francuska wyzwoliła Ży­
dów z getta i uczyniła ich równoprawnymi obywatelami. W Prusach
w r. 1876 było wszystkiego 4'/2°/o małżeństw mieszanych, podczas gdy
w latach 1900— 1927 na 103 000 małżeństw wśród Żydów było 33 000 mie­
szanych. W przeciągu ostatnich 30 lat 100 000 Żydów niemieckich — 20 %>
ich całkowitej liczby — oddaliło się od społeczności żydowskiej. Jeżeli
się weźmie pod uwagę, że Żydzi, należący do lepiej usytuowanych warstw
miejskich, posiadają mniejszy przyrost naturalny, jasne się staje, że
Żydzi na Zachodzie znajdowali się na drodze do całkowitego zlania się
z Niemcami. Siła asymilacyjna Francuzów, Amerykanów itp. była tak
wielka, że mało komu należącemu do żydowskiej wspólnoty przyszłoby
na myśl, ażeby współczucie dla losu Żydów wschodnich uważać za wyraz
żydowskiego patriotyzmu. Zresztą współczucie okazywali jedynie Żydzi
amerykańscy i angielscy. Żydzi niemieccy odnosili się raczej z antypatią
do Żydów wschodnich, obawiając się, by ich napływ nie powstrzymał
procesu asymilacji.
Ale w dzielnicy przekonałem się, że istnieje patriotyzm żydowski.
A gdzie istnieje patriotyzm, tam istnieje naród. Sprzeciwiałoby się poczuciu
346 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

sprawiedliwości i wolności, ażeby zabronić pewnej społeczności czuć się


narodem. Twierdzenie, że dopiero prześladowania stworzyły z wspólnoty
religijnej uczucie narodowe i że Żydzi nie są narodem, albowiem nie
posiadają swego języka ani ojczyzny, nie jest słuszne. Prześladowania
oznaczają wspólny los i przeznaczenie. Przeznaczenie zaś nie musi, ale
może stworzyć naród. Żydzi zachodni nie chcieli i nie byli narodem. Ży
dzi wschodni chcieli być i byli nim. Masy czuły się narodem o odrębnym
przeznaczeniu i odrębnych właściwościach. Fakt, że swą elitę oddawali
narodom, wśród których żyli, nie ma nic do rzeczy. Niższe warstwy, owe
pierwotne, falujące, rozmnażające się silnie, prześladowane i tęskniące,
czuły się narodem odrębnym i były jako taki przez Polaków odczuwane.
Jak powstało owo ostatnio wzmagające się uczucie wzajemnej obcości?
Żydzi przybyli do Polski w większej ilości w XIV wieku z Niemiec,
przynosząc z sobą pewien rodzaj skażonego języka niemieckiego, tak
zwany żargon. W Polsce otrzymali autonomię dla swych spraw kultu­
ralnych i religijnych, zajmowali się rzemiosłem, handlem i lichwą, za­
kładali szynki po wsiach i żyli w całkowitej izolacji społecznej. W mia­
stach mieszkali w gettach otwartych (w przeciwieństwie do dzielnic
stworzonych podczas okupacji przez Niemców). Ale właśnie wolność,
z której korzystali, prawo przestrzegania swych obyczajów i nakazów
religijnych, umożliwiła im rozwój niezależny od otoczenia. Przepisy re­
ligijne żydowskie zostały stworzone w tym celu, by ich kulturalnie wy­
odrębnić i pozwolić przetrwać mimo braku własnego państwa. Specjalne
święta, koszerna kuchnia, rytualny ubój, odmienny ubiór, obrzezanie,
odmienna architektura świątyń, odmienne obyczaje religijne stworzyły
ostrą granicę między Żydami i Polakami. Żydzi na ogół mieszkali w mia­
stach. Burżuazyjna kultura niemiecka była im bliższa niż szlachecka kul­
tura polska. Chętnie studiowali w Niemczech, przyjmowali niemieckie
piastunki, uczęszczali do niemieckich kąpielisk, radzili się niemieckich
lekarzy, można by powiedzieć obecnie: Niemcy byli nieszczęśliwą mi­
łością Żydów.
W końcu XIX stulecia zaczęły napływać wygnane przez cara masy
Żydów rosyjskich, tak zwanych litwaków. Ci znów byli przepojeni kul­
turą rosyjską. Walka Polaków o swoją kulturę była im obojętna. Zasy­
milowani polscy Żydzi brali natomiast udział w polskiej walce podziem­
nej, w budowie nauki i literatury polskiej i niechętnie spoglądali na
rusofilskie nastawienie litwaków. W owych czasach postępowe sfery
polskie nie znały antysemityzmu. Znajdywało to wyraz w literaturze
pięknej: Jankiel Mickiewicza, Meir Ezofowicz i Eli Makower Orzeszko­
wej, Chana Rubin Świętochowskiego itp. Wkład Żydów zasymilowanych
PUNKT ZWROTNY NARODU ŻYDOWSKIEGO 347
do kultury polskiej był niemały. Ale jednocześnie w Polsce żyło 31/* mi­
liona fanatyków, hołdujących najgorszym przesądom, ubierających się
odrębnie, odżywiających się i mówiących inaczej niż otoczenie i dla któ­
rych polska kultura była obca, w najlepszym razie obojętna. We wschod­
nich województwach Żydzi zachowali sympatię dla kultury rosyjskiej,
z którą się rozstali stosunkowo niedawno. Proletariat żydowski sym­
patyzował ze względów zrozumiałych z komunizmem. W żadnym za­
kątku świata nie było tak wielkiego zagęszczenia Żydów jak w Polsce:
stanowili oni 10°/o całkowitej ludności, około 90% w wielu miasteczkach
i około 30% w Warszawie. Spełniali oni częściowo pożyteczne funkcje
społeczne: zawody wolne, rzemieślnicy, przemysłowcy, kupcy i robotnicy,
częściowo jednak zajmowali się handlem na tak niskim poziomie, że
stanęli w końcu na przeszkodzie organizacji handlu na zdrowszych pod­
stawach. Gdy ostatnio powstał zdrowy pęd do organizacji handlu opar­
tego na spółdzielczości, wytworzył się konflikt z handlem prywatnym
i z żydowskim handlarzem, przy czym zaczęto używać argumentów nie
tylko społecznych, ale i rasowych.
Pokój Wersalski uznał Żydów za mniejszość narodową, nadając im
specjalne uprawnienia do zakładania własnego szkolnictwa i oddając
mniejszość żydowską pod opiekę Ligi Narodów. B y ł o t o b ł ę d e m .
Prawa mniejszości chronione przez instytucje międzynarodowe nic Ży­
dom nie pomogły, natomiast pogłębiły przepaść między nimi i Polakami
i, co było szkodliwe dla europeizacji niższych warstw żydowskich, zwią­
zały pojęcie Żyda z zacofaniem kulturalnym. Carat dopuszczał Żydów
do uniwersytetów jedynie w nieznacznym stopniu, konstytucja polska
otworzyła im natomiast drogi do zawodów niedostępnych dla Żydów za
czasów rosyjskich. Ale jednocześnie Żydzi, korzystając z praw mniej­
szościowych, zakładali szkoły z językiem wykładowym żydowskim lub
hebrajskim, w których nie uczyli się często władać porządnie językiem
polskim. Żadnemu Żydowi w Ameryce lub Francji nie przyszłoby na
myśl posyłać dzieci do podobnych szkół. Żydowskie szkoły religijne, tak
zwane chedery, obce nowoczesnym prądom pedagogicznym, miały na
mocy praw mniejszościowych prawo istnienia. Zasymilowana inteli­
gencja żydowska wyciągnęła konsekwencje z tego stanu rzeczy: widząc,
że pojęcie Polaka wyznania mojżeszowego stało się pojęciem pustym,
przyjmowała chrzest. Młody nacjonalizm polski nie chciał wchłonąć masy
żydowskiej, która ze swej strony świadomie walczyła o swoją odręb­
ność. Tylko partie lewicowe, jak np. P. P. S. i Bund, kontaktowały się
z sobą w imię wspólnych ideałów społecznych. Żydowskie szkoły, bę­
dące pod wpływem Bundu, podkreślały państwową myśl polską, szkoły
348 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

utrzymywane przez gminy, szczególnie szkoły religijne, podkreślały na­


cjonalizm żydowski.
Zarówno polski jak i żydowski nacjonalizm zostały wzmocnione dzięki
rozkwitowi idei narodowych w Europie, co było związane z dojściem do
głosu warstw ludowych w XIX stuleciu. Tempo społeczne i ekonomiczne
w kraju wzmogło się, demokracja zaczęła przełamywać bariery pomiędzy
poszczególnymi warstwami. Dawniej, z wyjątkiem zasymilowanej inte­
ligencji, Polacy i Żydzi nie mieli kontaktu społecznego. Obecnie Żydzi
mieli swoje przedstawicielstwo w sejmie, mogli wpływać na losy kraju.
Było sporo przemysłowców, lekarzy, adwokatów, dziennikarzy Żydów.
Częściowo byli oni nosicielami kultury polskiej, częściowo była ona im
obca lub obojętna. Obcość ta podczas okupacji miała tragiczne skutki.
Gdy Żydzi zmuszeni byli ukrywać się przed mordami, okazało się, że
wielu Żydów nawet ze sfer inteligenckich nie miało kontaktu z sferami
polskimi, ani osobistych przyjaciół Polaków. Sfery niższe często nie
umiały nawet mówić po polsku. Proces asymilacji bez wątpienia postę­
pował naprzód, nie mógł jednak dokonać cudów. Pewien znany działacz
Bundu powiedział przy omawianiu programu prywatnych szkół żydow­
skich: „Przy takim programie po trzech pokoleniach zniknie uczucie przy­
należności do narodu żydowskiego i zmieni się w uczucie wspólnoty
z narodem polskim. Ale pozwólmy, by ten proces rozwijał się sponta­
nicznie, bez przymusu".
Życie współczesne, jak wspomniałem, zaczęło rozbijać bariery, ale
jednocześnie wskutek wzmożonego kontaktu zaczęto odczuwać wza­
jemną obcość. Można by powiedzeń, że dawni „asemici", dla których
zagadnienie żydowskie było obojętne, stawali się nieraz antysemitami.
Na ten grunt zaczęły padać idee rasistowskie. Zostały one przejęte
przede wszystkim przez drobną burżuazję, do której, jak się okazało,
wszędzie, nie tylko u nas należały zawody wolne. Brzmi to przykro i gro­
teskowo, że np. związki inżynierów, nie mających pojęcia o zagadnie­
niach rasowych, wprowadzały zasadę poszukiwania babek niearyj-
skich. A najgorzej było, gdy Rydz-Śmigły próbował połączyć prawicę
i lewicę, akceptując właściwie program prawicy na użytek wewnętrzny,
i to w chwili, gdy istnienie Polski zależało od kontaktu z wielkimi de­
mokracjami świata. Żydzi odpowiadali na to wzmocnieniem swego izo-
lacjonizmu: w kraju zaistniały odrębne związki lekarzy, studentów me­
dyków, kupców polskich i żydowskich itp. A dla zilustrowania, jak ostre
były wzajemne antagonizmy, niech wystarczy fakt, że żydowskie związki
nauczycielskie w getcie odmawiały przyjęcia do związku Żydów chrzczo­
nych, traktując ich, mimo wspólnej niedoli, jako zdrajców narodowych.
PUNKT ZWROTNY NARODU ŻYDOWSKIEGO 349

A qui la faute? W takich sprawach lepiej nie mówić o winie. Dwa


historycznie odmiennie ukształtowane narody żyły na jednej ziemi.
Konkurencja i odrębność obyczajowa warstw niższych sprawiły, że za­
pominano o wspólnych więzach i wspólnych zadaniach. Zdrową i owocną
działalność żydowskich uczonych, lekarzy i przemysłowców zaczęto od­
czuwać jako wciskanie się obcych elementów. Wieś miała zbyt mało
lekarzy, lekarze Żydzi niechętnie szli na wieś. Wydziały lekarskie zaczęły
wprowadzać numerus clasus, ażeby wyrównać odsetek Polaków i Ży­
dów, rekrutujących się z miast, i w ten sposób zabezpieczyć wsi obsługę
lekarską. Ale dążenie to zmieniło się w numerus nullus na niektórych
wydziałach, co było i bezprawiem, i niesprawiedliwością. Rozwinęły się
wówczas owe potworne warunki życia uniwersyteckiego, bicie studentów
i studentek żydowskich, wprowadzanie oddzielnych ławek, na których
słusznie studenci Żydzi nie chcieli siadać, napaści na profesorów demo­
kratów itp. Życie uniwersyteckie w kraju stało się upiorne, niegodne
szkół wyższych. Profesorowie nie zawsze stali na wysokości, często pod­
porządkowywali się rozwydrzonej młodzieży.
Tak było bezpośrednio przed wojną: walki narodowościowe podsycane
przez niemiecką propagandę i agitację. Już przed wojną jedynym wyj­
ściem była częściowa emigracja Żydów, zmiana ich struktury społecznej
i przepojenie ich kulturą polską. Proces ten wymagałby kilku pokoleń
pod warunkiem zwiększenia emigracji, o którą zresztą rząd polski za­
biegał. Problem ten został w tragiczny sposób rozwiązany podczas obecnej
wojny. Ilość Żydów w Polsce pozostałych przy życiu nie da się w tej
chwili dokładnie określić, jest jednak znikoma. Z trzech i pół miliona może
10, a może 100 tysięcy. Żydowska własność została prawie całkowicie za­
grabiona przez Niemców. Obecnie po Niemcach odziedziczą te fabryki,
sklepy itp. Polacy. Nie jest prawdopodobne, by jakakolwiek siła mogła te
majątki polskim właścicielom odebrać. Nic nie wiąże więcej Żydów eko­
nomicznie z ich poprzednią egzystencją, którą muszą odbudować na nowo,
być może — przy pomocy zagranicy. Do tego dołącza się czynnik niespo­
dziewany: uratowali się albo zasymilowani i zeuropeizowani Żydzi, któ­
rzy posiadając papiery polskie nie zechcą w większości wypadków po­
wrócić do swej przeszłości, albo też warstwy, które dzięki swojemu pry­
mitywizmowi ocalały chowając się po lasach. Jest trochę ocalałych dzieci
żydowskich, które należy odchować i wychować. I tutaj powstaje pytanie,
które w tym zasięgu nie istniało przedtem: gdzie należy odbudować ich
egzystencję: w kraju, czy w jakiejś nowej ojczyźnie. I w jakim duchu
należy wychować ocalałe żydowskie dzieci, które ukrywały się w cha­
tach chłopskich albo po klasztorach, lub też u przyjaciół Polaków? Czy
3S0 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

Żydzi powinni pozostawić je w warunkach, gdzie one bez trudu zostaną


wchłonięte i zasymilowane, czy też należy je ratować dla żydostwa?
Przy rozstrzyganiu tych zagadnień należy w pierwszej linii wziąć pod
uwagę czynniki psychologiczne, ażeby raz na zawsze nie dopuścić do
tragedii, jakiej byliśmy świadkami. Należy liczyć się z niesłychanym
obciążeniem psychicznym obu stron. U Polaków będzie grało rolę wy­
ostrzone reagowanie na różnice antropologiczne i obyczajowe, wizja
nędzarza, który winien być rad, że mu żyć wolno — bez pretensji do ró­
wnouprawnienia. Żydzi z jednej strony będą odczuwać wdzięczność dla
polskich przyjaciół, którzy nieraz z narażeniem życia ratowali ich i ich
dzieci. Ale pamiętać będą również i polską policję, którą zmuszano do
zabijania, i szantażystów, i tego Polaka, który nie zwrócił powierzonego
mu majątku. I zrozumieć też trzeba gorycz Żyda, jeśli w swoim miesz­
kaniu lub w założonej przez siebie fabryce zobaczy obcego. Mówię o du­
chowym obciążeniu Polaków i polskich Żydów. Mordowano i Żydów
zachodnich, nie znam jednak reakcji odnośnych społeczeństw. Nie wiem,
czy niemieccy Żydzi odczują naród niemiecki w całości jako moralnie
podupadły, czy też i tam znaleźli się ludzie, jakich nie brakło i w Pol­
sce, ludzie, którzy mimo niebezpieczeństwa okazywali Żydom współ­
czucie i pomoc. Nie wiem, czy niemieccy Żydzi będą w stanie zapomnieć
poniewierkę, obelgi i mordy. Piszę jedynie o tym, co widziałem i prze­
żyłem w kraju.
Zagadnienie mniejszości jest nie tylko zagadnieniem żydowskim. Turcy
i Grecy zrozumieli to i rozwiązali zagadnienie przez wymianę mniej­
szości. Z początku było ciężko, obecnie wszyscy są zadowoleni. Ale po­
dobne rozstrzygnięcie jest możliwe tam, gdzie państwa sąsiadujące po­
siadają wzaiemnie mniejszości. Żydzi natomiast mają do wyboru całko­
witą asymilację lub emigrację, losy Żyda wiecznego tułacza były bo­
wiem zbyt tragiczne, by miały trwać nadal.
Rozważałem dotychczas świadomą decyzję Żydów. Ale jakie będzie
stanowisko Polaków? Czy Polacy życzą sobie, czy zechcą wchłonąć tę
resztę?
Zagadnienie rasizmu omówiłem uprzednio. Rasizm nie był niczym in­
nym, jak tylko narzędziem, które ułatwić miało ujarzmienie sąsiadów
przez obudzenie pogardy dla nich. Niemcy stwarzając pojęcie rasizmu
i izolacji rasowej, objęli swą pogardą Polaków nie mniej niż Żydów.
Chodziło jedynie o gradację tempa zniszczenia. Należy podziwiać
krótkowzroczność polskich .partyj prawicowych, że nie zrozumiały roli
antysemityzmu w walce o wielkie Niemcy. A mimo to należy przyznać
istnienie pewnej awersji do obcego plemienia niezależnie od względów
PUNKT ZWROTNY NARODU ŻYDOWSKIEGO 3 51

politycznych. Posiada to swe uzasadnienie w chąci trwania danego ple­


mienia. Było ono szczególnie silne u Żydów i tłumaczy się tym, że nie
mieli oni ojczyzny. Ekskluzywność obyczajowa i biologiczna była ich
jedyną bronią. Ten typ obrony swego istnienia ma rację bytu tylko
u narodów uciśnionych lub pozbawionych ojczyzny. Był on zrozumiały,
gdy polska kobieta w czasie zaborów odrzucała małżeństwo z /Rosjani­
nem lub Niemcem. Naród posiadający swe państwo rozporządza innymi
środkami obrony niż ekskluzywność w doborze małżonka. Nikt z nas nie
będzie obecnie protestował, gdy nasz żołnierz przywiezie do kraju żonę
Angielkę lub Rosjankę.
Dookoła każdego osobnika istnieje aura, na którą składają się skoja­
rzenia związane z jego pochodzeniem. Gdy spotykamy Anglika, mimo
woli myślimy o potędze jego narodu, o morzach, po których płyną dumnie
jego okręty. Podobne asocjacje wpływają na stosunek do każdego po­
szczególnego Anglika i działają w doborze przyciągająco. Potęga lub szla­
chectwo urodzenia grają rolę wtórnych cech płciowych. Angielka, gdy
spotka się z Polakiem, otoczy go wspomnieniem walk bohaterskich o wol­
ność, cierpienia narodowego ilp. Brzmi to paradoksalnie, ale w stosunku
do pici odmiennej korzystamy z piękna lub potęgi swego narodu. A jakaż
aura jest dookoła Żyda? Pierwsze wrażenia dzieciństwa dotyczą opo­
wiadań o ukrzyżowaniu Chrystusa, następnie przypomina się obraz ob­
cego, hałaśliwego tłumu żydowskiego, fakt ich społecznej niższości.
Najpiękniejszy typ Żyda będzie obciążony tymi skojarzeniami. Jedynie
umysły bardzo niezależne potrafią widzieć w człowieku jego wartość in­
dywidualną i dlatego tylko one wyciągają ręce do narodów i ras obcych.
Są to pionierzy w dziedzinie doboru. Gdy Żydzi przestaną być pogar­
dzaną masą mniejszościową, wówczas zostanie rozdarta lepka pajęczyna
skojarzeń, która oplata ludzi wartościowych rzekomą hańbą ich po­
chodzenia.
I wreszcie nie zapominajmy, że rasizm został rozpoznany nie tylko
jako nonsens naukowy, ale został militarnie pobity. Skompromitował się
nie tylko naukowo, ale także politycznie. Polska musi sięgnąć do haseł,
które nurtują ludzkość. Nie powinna i, miejmy nadzieję, nie zechce wy­
znawać haseł przebrzmiałych, odrzuconych przez jej wielkich sojuszni­
ków.
Dlatego wierzę, że gdy zniknie wizja mniejszości obojętnej lub wrogiej
polskiej społeczności, zniknie również uczucie obcości, czy też niższości
plemiennej Żydów. W i m i ę w i e l k i c h h a s e ł r ó w n o ś c i i m i ­
łości bliźniego.
Co zatem winna uczynić reszta polskich Żydów?
352 HISTORIA JEDNEGO 2YCIA

Gdy musieli się ukrywać, przeklinali swoją obcość obyczajową i kul­


turalną. Niejeden zginął, gdyż źle mówił po polsku, nie znał obyczajów
ludowych i był obrzezany. A wreszcie: Ż y d z i s ą z m ę c z e n i o g ó l n ą
n i e c h ę c i ą . I biernym oporem wobec obcych kultur. Nie chcą obecnie
odróżniać się przez tak nieistotne sprawy, jak unikanie wieprzowiny,
ubój rytualny i obrzezanie. Pragną wreszcie czuć się jak w domu, i to
nie na mocy praw mniejszościowych, kontrolowanych przez obce mo­
carstwa, ale dzięki wspólnej kulturze, wspólnym obyczajom i wspól­
nemu poczuciu narodowemu. Część zatem polskich Żydów nie chce być
więcej narodem odrębnym. Ale u innych cierpienia wzmocniły poczucie
solidarności narodowej i ci chcą jako Żydzi stać się wolnym narodem.
Obydwa pragnienia wypływają nie ze spokojnego rozumowania, ale na­
rodziły się w bezgranicznym cierpieniu, przy tragicznym akompania­
mencie morderstw, namiętności i tęsknoty.
W getcie zrozumiałem dumne pragnienie części Żydów, by się roz­
wijać bez konieczności dostosowywania się, ale stwarzając z samych
siebie nowe formy życia. Ale zrozumiałem również życzenie Polaków,
które podziela większa część pozostałych przy życiu Żydów, by obywa­
tele jednego państwa byli związani wspólnotą kultury i tradycji. I dla­
tego chciałbym ja, który towarzyszyłem Żydom w ich ostatniej wę­
drówce, a następnie w roli „aryjczyka" poznałem źródła niechęci wobec
Żydów, powiedzieć światu o zagadnieniu Żydów polskich, a może i in­
nych, co o nim myślę:
Największą tragedią Żydów jest nie to, że ich antysemita nienawidzi,
ale to, że łagodni i dobrzy ludzie mówią: „porządny człowiek, chociaż
Żyd". Tragedią nie jest to, że się im zabrania religii, gdyż tego nikt nie
czyni, ale to, że ludzie dobrzy i spokojni odczuwają ich kiwanie się przy
modlitwie, do którego mają takie samo prawo, jak chrześcijanie na klęcze­
nie, jako niesamowitą magię. Nikt nie broni im mówić po żydowsku, ale
w końcu nie znają języka kraju, który zamieszkują od stuleci. Nikt nie
zabrania im jeść czosnku, ale w końcu pachną inaczej niż otoczenie.
Tam, gdzie z różnych ras powstają narody, każda z nich wnosi swoje
obyczaje. Włoch je makaron, Anglik rozbef, a Żyd czosnek. I nikt nie wi­
dzi w tym nic złego. Gdyż tam makaron nie jest symbolem włoskości, ani
czosnek żydostwa, lecz po prostu makaronem czy czosnkiem. Tutaj jed­
nak, w tej obrzydliwej Europie, w tym kotle, w którym się smażą narody,
nawet nieistotne obyczaje stają się symbolami narodowymi. Tutaj pa­
nu e nie tolerancja, lecz idiosynkrazja. Narody chorują na swe mniej­
szości. Nie tylko na mniejszość żydowską. Tutaj nienawidzi się w ogóle
sąsiada. Nienawiść można by znieść, ale najokropniejsze jest to, że się na­
PUNKT ZWROTNY NARODU ŻYDOWSKIEGO 353

rody nie znoszą, że działają sobie wzajemnie na nerwy. I w ten sposób


dochodzi sią do tragicznego uczucia osamotnienia i odrębności. Ja k to
boli umierać z uczuciem nieodwzajemnionej miłości. Czy rzeczywiście
dzieci, wnuki i prawnuki tych tułaczy mają cierpieć podobnie jak oni?
Żydzi mają do wyboru: albo modlić się inaczej niż otoczenie, inaczej
mówić, jeść i zawsze czuć się obcymi, lub też, jeżeli decydują się być
dziećmi tego kraju, upodobnić się c a ł k o w i c i e do reszty obywateli.
Jeżeli jednak pragną zachować swą odrębność, ale chcą zdjąć z przy­
szłych pokoleń przekleństwo nieodwzajemnionej miłości, wówczas mu­
szą zdobyć swą własną ojczyznę, której ziemię będą uprawiać i w po­
trzebie za nią krew przelewać.
Rozumiem, że może to ranić dumę, jeśli się mimo niechęci otoczenia
dąży do zlania z danym społeczeństwem i wyrzeka swoich tradycji
i obyczajów. Ale zjawisko to występuje wszędzie, gdy zostają usunięte
bariery między różnymi narodami, rasami lub kastami. Należy wówczas
rezygnować z tradycji swego rodu, plemienia lub klasy. Należy to uczy­
nić w imię szczęścia przyszłych pokoleń.
Tak stoją obecnie sprawy. Żydzi, a właściwie drobna ich resztka
stoją przed alternatywą: upodobnić się całkowicie lub wyemigrować
i stworzyć nową ojczyznę. Obydwie decyzje są jednakowo godne sza­
cunku i obydwie wymagają pracy kilku pokoleń. Ci jednak, którzy do­
konują obecnie wyboru, niech wiedzą: szlachetny i szczęśliwy jest nie
ten, który trwa — jest to szczęście chwastów — ale ten, który dąży.
Co żyje, chce być początkiem nowego życia, ale co szlachetne, chce
rodzić owoce. Niech każdy spojrzy w głąb swego serca i poweźmie de­
cyzję:
O j c z y z n a t u l u b o j c z y z n a t am.
Gdyż na mniejszości narodowe w tym piekle europejskim nie ma wię­
cej miejsca.
Być może, nastąpią nowe wstrząsy, nowe walki i nowe umiłowania,
które stworzą nowego człowieka poza ramami kultur narodowych. Róż­
nice w obyczajach może staną się nieistotne wobec wielkich i nowych
celów i zadań. Ja mówię tutaj o tragedii moich współczesnych, którzy
chcą mieć p r a w o do uważania kraju, w którym przyszli na świat, za
swoją ojczyznę.
W I E L K A W I N A

A u la Uniwersytetu w H e i d e l b e r g u 11 l i p c a 1943 r o k u . Tego


Heidelbergu, o którym śniłem w snach mojej młodości i do którego z za­
chwytem i wdzięcznością zjeżdżała młodzież całego świata. Uniwersy­
tet uświęcony nazwiskami największych duchów. Tutaj powstała idea
analizy chemicznej gwiazd. Tutaj rodziło się najczystsze natchnienie,
tutaj była świątynia czystej nauki. Święty przybytek narodu poetów
i myślicieli.
Wchodzą panowie profesorowie. Chód i zachowanie uroczyste i ten
specjalny wyraz powagi, który mają ludzie przyzwyczajeni do samot­
nego myślenia, gdy im się zdaje, że przyjmują udział w ważnych pań­
stwowych poczynaniach. Na podium wchodzi pan G o e b b e l s i mówi:
„Przez intelektualizm rozumiemy zjawisko degeneracji zdrowego roz­
sądku albo raczej zbyt silne występowanie intelektu w stosunku do sił
charakteru... Ludzie czystej nauki są skłonni do pewnej rezerwy w sto­
sunku do życia publicznego. Zwykle chodzi o ucieczkę przed związkiem
z potrzebami dnia i materii oraz o uniezależnienie się czystej nauki.
Któż to może wziąć uczonemu za złe? Naród niemiecki jest dość bogaty,
by sobie pozwolić na taki zbytek. Ale historia niemieckich uniwersyte­
tów ma dość przykładów, że ludzie ducha zabierali głos w chwilach nie­
bezpieczeństwa narodowego". I woła pan Goebbels: „Ludzie nauki i wy­
nalazcy — na front!"
Myślę, a ze mną na pewno uczeni całego świata:
Nie mówił pan Goebbels o swojej trosce, jak wytłumaczyć światu,
że 6 milionów Polaków i Żydów, bezbronnych kobiet, dzieci, starców,
robotników i uczonych zostało schwytanych, uwięzionych, ograbionych,
związanych i zgładzonych. Pan Goebbels pluje, gdy myśli o nalotach an­
gielskich na ludność cywilną, która może się przecież schować do schro­
nów lub uciec z miasta, dezorganizując przy tym życie państwowe, o co
przecież Anglikom chodziło. Ale nie pluje, gdy myśli o b e z c e l o w y m
mordowaniu bezbronnych. Więc raczej mobilizuje kompanię takich
WIELKA WINA 355
oderwanych od życia uczonych, zapatrzonych i wierzących w prze­
brzmiałą legendę o narodzie poetów i filozofów. Kapłani nauki czystej —
to luksus dla narodu. W czasach normalnych można sobie i na taki zby­
tek pozwolić. A w chwilach niebezpieczeństwa przydadzą się, by tonem
wewnętrznego przekonania i patosu powiedzieć: ,,Es ist nicht wahr"...
To nieprawda, że zamordowano kilka milionów bezbronnych. A że wró­
ble już o'tym na dachach ćwierkają? Taki roztargniony spec od nauki
czystej na pewno nie zauważył tego, o czym wiedzą wszyscy. A jeśli
nawet zauważył — to od czego komenda? I frazes, że dobro narodu jest
ważniejsze od prawdy? Tak, niewygodne są te miliony zamordowanych
bezbronnych Polaków i Żydów wschodnich i nie tylko wschodnich, i to m
5 minut przed dwunastą. Gdy już widać, że historii świata nie będą pisali
Niemcy, lecz Anglosasi i Rosjanie, i że wypadnie z tych b e z u ż y t e c z ­
n y c h mordów zdać przed światem sprawę. I zapłacić. Więc panowie
uczeni — m a r s z n a f r o n t !
Panie rektorze uniwersytetu w Heidelbergu! Po cóż było robić z uni­
wersytetu oddział ministerstwa propagandy, i to 5 minut przed końcem?
I zbrukać święte miejsce obecnością człowieka, który nigdy nie użył
swego pióra w imię prawdy?
K r ó l e w i e c , 12 1 i p c a 1 9 4 3 roku. Żyje jeszcze wspomnienie wiel­
kiego Kanta. Co rok zjeżdżają się filozofowie całego świata, by czcić
pamięć człowieka, którego jedyną namiętnością było* czyste my­
ślenie. Tym razem przyjeżdżają żołnierze i zmobilizowani uczeni. Pan
major dr W i l h e l m E h m e r wygłasza odczyt pod tytułem „Duchowe
prowadzenie wojny i jego etyczne znaczenie". Pan major i filozof w jed­
nej osobie mówi:
„Anglia nie posiada pism o etyce żołnierza. My jesteśmy narodem lą­
dowym, narodem żołnierzy, jesteśmy tradycyjnie żołnierscy, a zatem
rycerscy. Anglia rządzi swoim imperium na odległość i prowadzi roz­
grywki wojenne przy możliwie małym udziale swego wojska. Nie szanuje
zawodu żołnierza i według hasła „right or wrong" woli nierycerskie
środki wygłodzenia, potwarzy i kłamstwa.
My, naród młody, stoimy naprzeciwko wroga doświadczonego i wyzu­
tego z sumienia; nasz obiektywizm, chluba nasza w czasach pokoju, której
samokrytyka jest bliższa niż krytyka wroga, nasz sposób myślenia pa­
trzący w przyszłość, jest <dmienny od angielskiego „wait and see". Na­
sze poczucie tragizmu, nasze rozczarowanie po Wielkiej Wojnie — są to
duchowe obciążenia, które wróg zna i w wyrafinowany sposób pragnie
wyzyskać. Trudno jest nam stanąć na stanowisku bezkompromisowo
partyjnym, zwłaszcza nam ludziom nauki — a jednak jest to nie­
356 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

zbędne. Przecież jedna wątpliwość jest bardziej niszczycielska, niż 10


zewnętrznych oporów. Nasza inteligencja niech sobie przypomni, że
w niektórych sytuacjach nie ma nic głupszego niż taka wielkomiejska
inteligencja. Kto chce sądzić i przewidywać, nie powinien zapominać,
że nikt nie jest w stanie przewidzieć przyszłości wojny; odpowiedzialne
przewidywanie jest sprawą niewielu, którzy posiadają podstawy do są­
dzenia.
Jednolita siła ducha jest wyższa niż miecz ducha o dwu ostrzach. Bez­
względna wiara w nasze prawo do życia i wierność są rdzeniem naszej
żołnierskiej niemieckiej, a zatem ogólno-niemieckiej etyki i tylko one
znaczą coś wobec zagadkowej i z początku obezwładniającej głowy Gor­
gony wojny".
Pragnąłbym zapytać pana majora, który tak łatwo przyjmuje postawę
partyjną: „Czy Pan wie, że Niemcy zamordowali więcej niewinnych, niż
zabili w walce żołnierzy? Pana naród nie ma prawa mówić o etyce ry­
cerskiej i nie przyznawać jej innym narodom, póki nie zmyje hańby
mordowania bezbronnych". W lipcu 1943 roku, gdy nie stało przy­
najmniej 90%> ludności żydowskiej, odbywały się wykłady na uni­
wersytecie w Jenie o sprawie żydowskiej. Główny odczyt miał p r o f.
H e b e r e r, znany znawca chromozomów. Nie wiem, czy pan Heberer
uważał za wskazane oglądać objekt swoich badań, na mocy jego sądu
0 Żydach przypuściłbym raczej, że mówi o sprawach, na których się
nie zna, albowiem w sposób następujący scharakteryzował Żydów („War-
schauer Zeitung" 14. X. 1943):
„Nietolerancyjność w stosunku do innowierców, brak litości, mści­
wość i umysłowość obliczająca wszystko z góry... Wielka elokwencja...
Chęć panowania i eksploatowania człowieka, uprawiana z zimnym
okrucieństwem... Prawa ich wymagają rozwiązania wszystkich małżeństw
mieszanych i ukarania wszystkich, którzy się temu sprzeciwiają..."
Zdawałoby się, że pan profesor tak obiektywnie chciał opisać Niem­
ców. Nie, on uważa, że jest to charakterystyka Żydów. I pisze o nich
dalej, co następuje: „Myśmy w Niemczech rozwiązali sprawę żydowską
1 rozwiążemy ją dla Europy. A rozwiązanie to głosi: wyeliminowanie
bez reszty tych pasożytów z ciała zdrowych narodów".
Czy pan profesor zdaje sobie sprawę, że błogosławił mordercom
milionów i że będzie pociągnięty do odpowiedzialności za podżeganie
do mordów? Czy pan profesor zdaje sobie sprawę, że pomimo jego prac
nad chromozomami tę swoją mowę powinien przypłacić głową na szu­
bienicy tak jak mordercy z Majdanka?
WIELKA WINA 357
Profesor S i x przemawiał w Brunszwiku o zadaniach niemieckiej poli­
tyki kulturalnej za granicą („Deutsche Allgemeine Zeitung", 17.IX. 1943):
„Wykonywanie polityki w dziedzinie kultury oznacza przeprowadzenie
idei wodzostwa. Podstawą tego dążenia jest posiadanie wpływu na du­
chowych wodzów w innych krajach. Środki polityki w dziedzinie kul­
tury są inne od środków zwykłej polityki: tutaj należy przyciągać i prze­
konywać. Przez to, że zapraszamy do Niemiec zagranicznych artystów
i uczonych, stwarzamy podstawy zaufania".
Przyjmujemy do wiadomości, że stosunki z zagranicznymi uczonymi
wypływają nie ze wspólnoty zainteresowań intelektualnych, ale z pra­
gnienia, ażeby przewodzić innym narodom.
To było w czasie wojny obecnej. Dusze ludzkie, nie tylko ciała zostały
zmobilizowane. Ale przed wojną? Czy istniało kapłaństwo nauki, obiek­
tywizm i szacunek dla ludzkiej myśli? W Niemczech powstało Towa­
rzystwo Badania Grup Krwi. Sekretarz generalny, dr Stephan, wydał pod­
ręcznik grup krwi, który kończy następującymi słowy: „Bez wątpienia
nauka o grupach krwi stworzyła nowe podstawy wiedzy o narodach
i rasach. Znajomość przeszłości i teraźniejszości pozwala na wnioski
dotyczące przyszłości i daje wskazówki dla polityki ludnościowej".
W piśmie oficjalnym, którego redaktorem jest Stephan („Zeitschrift fur
Rassenphysiologie" VII 116, 1933) czytam następujący artykuł jakiegoś
nieznanego autora: „Jest to zasługą pana Stephana, że poznał znaczenie
grup krwi dla zagadnień rasowych w chwili, gdy Żydzi zaczęli przemil­
czać i osłaniać swoje cechy rasowe... Wiadome jest, jak chytrzy są Mon­
gołowie. Musi uderzać, że gdy poznano związek między rasą i grupami
krwi, protokoły grupowe w Azji zaczynają przybierać inne oblicze.
Badacze azjatyccy starają się wykazać, że ich współrodacy w przeci­
wieństwie do tego, co charakteryzuje rasy kolorowe, nie posiadają
przede wszystkim grup B i N, ale 0, A i M".
Nie cytowałbym podobnych bzdur jakiegoś nieznanego autora, gdyby
nie pojawiły się one w oficjalnym piśmie, w którym drukowali auto­
rzy niemieccy i zagraniczni poważne prace naukowe. Grzechy po­
dobne mają na sumieniu najwybitniejsi uczeni niemieccy. Żyje w Niem­
czech prof. Jordan, który jest uważany za autorytet w dziedzinie fizyki
teoretycznej. Uczony ten zauważył, że promienie Roentgena albo za­
bijają bakterie, albo nie czynią im nic złego. Wywnioskował on z tego,
że każda komórka ma swoje centrum dyspozycyjne i że trafienie w to
centrum zabija komórkę. I na mocy tego, zresztą fałszywie interpreto­
wanego doświadczenia (nie wiemy, czy bakteria choruje, czy nie, albo­
wiem nie znamy jej patologii; możemy odróżniać tylko życie lub śmierć)
358 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

autor wnosi, że i społeczeństwa muszą mieć swoje centra dyspozycyjne,


że takim centrum dyspozycyjnym w społeczeństwie jest „wódz", że
Niemcy muszą być dumne, iż ich wodzem jest Hitler itp. W żadnym
innym państwie podobna publikacja byłaby niemożliwa, dla tej prostej
przyczyny, że... wywołałaby wesołość, która dobiłaby autora w opinii
ogółu.
Przypomnę jeszcze palenie książek, niecytowanie autorów z rozkazu,
usuwanie uczonych z zajmowanych stanowisk, tworzenie „fizyki nie­
mieckiej", „matematyki niemieckiej" itp., wreszcie instytuty o z góry na­
rzuconych odpowiedziach, jak instytuty badania Żydów, instytuty
wschodnie itd.
Widzę krew na rękach uczonych niemieckich. Na tych, co pisali o hi­
gienie rasy i o duszy nordyckiej, i o przestrzeni życiowej, i o misji na
wschodzie i jak się tam inaczej antycypuje i motywuje grabież. I na
tych liczniejszych jeszcze, którzy wiedzieli, że to są nonsensy, ale mil­
czeli i na ulicy nie kłaniali się kolegom będącym w niełasce. G d y ż s ą
c h w i l e w ż y c i u narodu, k i e d y nie wo l n o milczeć, j e ś l i
s i ę nie c hc e s t a ć w s p ó ł w i n n y m .
I myślę: Jeśli przyjdzie morderca i zechce mordować moich bliskich,
motywując to tym, że mają zbyt mało niebieskie oczy i zbyt krótkie
czaszki, czy mam się wdać w dyskusję, że czaszki są dłuższe, czy... że
mordować nie wolno. Czy warto pisać książki lub zastanawiać się nad
tym, czy wśród Polaków lub Żydów jest 20 czy 50°/o nordyków, czy też
napisać, nie, w b i ć i to tak, by 10 pokoleń wiedziało na przyszłość, że
m o r d o w a ć n a w e t n i e - n o r d y k ó w n i e wo l n o . Skoączyć ze
stylem dobrze wychowanych, ze stylem uczonych, bo oderwiemy się od
rzeczy istotnej, od p s y c h o l o g i c z n y c h m o t y w ó w m a s o w y c h
m o r d e r s t w . Nie chcę już być dobrze wychowanym, wędrującym na
wyżynach, do których dochodzi myśl czysta, a nie dochodzi ból ani na­
miętność. C h c ę z n a l e ź ć w y r a z d l a b ó l u r o d z i c ó w , k t ó r y m
m o r d u j ą dz i eci . N i e z a b i j a j ą na w o j n i e , l e c z m o r d u j ą
n a zim n o.
Gdy pojawiły się prace niemieckie, dążące do wykorzystania nauki
o grupach krwi dla celów polityki ludnościowej, skrytykowałem ten kie­
runek w mojej książce, ogłoszonej po francusku pt. „Les groupes san­
guins".
Pisałem, że pragnę się odseparować od tych, którzy powiązują grupy
krwi z mistyką ras, że stworzyłem pojęcie rasy serologicznej, nie ma­
jącej nic wspólnego z rasą antropologiczną. Narodem nazwałem z e s p ó ł
l u d z i m i ł u j ą c y c h o j c z y z n ę , p r z y w i ą z a n y c h do j e j t r a ­
WIELKA WINA 359

d y c j i i p r z e p o j o n y c h j e j k u l t u r ą . Pisałem, że źle zrozumiana


celowość pracy badawczej może być szkodliwa nie tylko dla objekty-
wizmu naukowego, dla dążenia do prawdy, ale i dlatego także, ponieważ
może zniszczyć to, co było i będzie wieczystym źródłem twórczego wy­
siłku zarówno w nauce, jak i w sztuce, mianowicie natchnienie. A zatem
tylko w ogólnej perspektywie wysunąłem niebezpieczeństwo przesta­
wienia motywów pracy naukowej, gdy się zastępuje czynnik natchnie­
nia motywami natury ubocznej. Przyszła wojna i wykazała grozę bez po­
równania większą, niż sądziłem, grozę sięgającą podstaw życia umysło­
wego. W oparćiu o tezę nierówności ras i wyższej wartości rasy nordyc­
kiej czy też jakiejś mistycznej rasy „aryjskiej", został wysunięty wnio­
sek, że eugenika wymaga wyplenienia ras niższych tak, jak się wyplenia
chwasty lub zabija zwierzęta szkodliwe. Na takim stanowisku stanęli
Niemcy w stosunku do zwyciężonych. Byliśmy świadkami mordów nie
mających analogii w historii. Przed oczyma każdego człowieka w Polsce
stoją niezatarte wizje ludzi chwytanych jak wściekłe psy, wywożonych
i zabijanych, upiorne wizje milionów bezbronnych, gnanych na miejsca
masowych straceń. I czyny te umożliwiła wiara w wyższą wartość jed­
nej rasy, oparta na zaufaniu do nauki. Przeżycie tylko jednej rasy ma
warunkować postęp, czystość rasy jest dla autorów niemieckich spra­
wą higieny rasy. I w te n s p o s ó b n a u k a s t a ł a s i ę w s p ó ł w i n n a
n a j w i ę k s z e g o w h i s t o r i i m o r d e r s t w a . Więcej, nie tylko
o współudział, ale o podżeganie do mordu musi oskarżać naukę nie­
miecką sumienie świata. Nie jest to już tylko sprawa natchnienia — któż
myśli o różach, gdy płoną lasy — jest to sprawa najistotniejszych, naj­
głębszych podstaw pracy uczonego. L a s c i e n c e s a n s c o n s c i e n c e
e s t v i d e . Nauka na usługach zamierzonej grabieży jest to upadek, za
którym musiałaby iść likwidacja myślenia naukowego i utrata zaufania
do uczonych jako do rzeczników prawdy. Nie możemy mówić więcej
o niebezpieczeństwie, gdyż zbrodnia już została dokonana. Możemy tylko
postarać się wyświetlić przyczyny zaślepienia i zastanowić się, jak wy­
plenić pewne kategorie umysłowego zboczenia i jak odgrodzić się od
umysłowych podżegaczy.
Czy mam pisać o wartości poszczególnych ras i analizować argumenty,
które doprowadziły do masowych mordów? Zajmę się raczej analizą
niemieckiego sposobu myślenia. Nauka niemiecka ułatwiła stwierdzenie
swego upadku przez cyniczne dla umysłów naszych sformułowanie istoty
prawa i nauki. Prawo — to nie jest piecza nad uzgodnieniem czynu
z wewnętrznym, historycznie co prawda powstałym, ale jako nakaz we­
wnętrzny odczuwanym pojęciem słuszności. Prawo, które w pojęciu na­
360 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

szym jest wyższe niż życie indywidualne lub zbiorowe, zostało nagięte
do potrzeb rasy i jego wykładnika państwowego. P r a w e m w N i e m ­
c z e c h j e s t to, co j e s t k o r z y s t n e d l a n a r o d u . Czy uczeni
niemieccy nie rozumieją, że takie sformułowanie prawa jest tylko upra­
womocnieniem bezprawia, że społeczeństwo, jeśli chce szanować porzą­
dek prawny, musi prawu nadać dostojeństwo absolutu? Świat w tym
sformułowaniu, a właściwie zniekształceniu pojęcia prawa widzi roz­
grzeszenie wszelkiego przestępstwa w imię praw do życia niemieckiego
narodu. Czy z takim pojęciem prawa mogli Niemcy jednoczyć narody
w Europie?
Przejdźmy do drugiej zasady, dotyczącej roli nauki: że u c z o n y
j e s t ż o ł n i e r z e m p a ń s t w a . Sądzę, że większość uczonych nie­
mieckich przykro odczuwa podobne sformułowanie. Ale przypuszczalnie
mało uczonych niemieckich w tej swoistej atmosferze, jaka zapanowała
w ich kraju, zdaje sobie sprawę, jaki niesmak wzbudza podobne sfor­
mułowanie na świecie i jak dalece ono izoluje naukę niemiecką i od­
biera ochotę do poważnej z nią dyskusji. Jeżeli się już chce stosować
analogie wojenne, to istnieje tylko jedno sformułowanie, że u c z o n y
j e s t ż o ł n i e r z e m p r a w d y . Teza ta jest słuszna, mimo że pojęcie
prawdy jest zmienne i podlega ewolucji. Jeżeli nie dochodziło na ogół
do walk w dyskusji o obowiązkach uczonego wobec prawdy, to dlatego,
że myśli i spostrzeżenia naukowe niezawsze wkraczały na wyżyny świa­
topoglądu, ale prawdziwemu uczonemu przyświeca nieśmiertelny przy­
kład badacza, gotowego na śmierć — ze słowami „Eppur si muove" na
ustach. Jako obelgę odczuwają chyba uczeni niemieccy powiedzenie „wiel­
kiego Fritza", owego króla-cynika, że profesora, który dowiedzie, co jest
politycznie korzystne, znajdzie, jak płatną dziewkę, na każdym rogu. Czyż
badacze niemieccy nie czuli, że sformułowanie roli uczonego przez hitle­
ryzm różni się tylko patosem wyrazu, ale bynajmniej nie pogardą dla
uczonego? Nie, uczony nie jest żołnierzem ani państwa, ani narodu,
mimo że subiektywnie może podlegać historycznie powstałym trady­
cjom, mimo że myśl jego jest zależna, choć może w mniejszym stopniu
niż u szarego człowieka, od wrażeń, a nawet od potrzeb chwili. Ale dą­
żyć powinien do tego, by myśl jego była niezależna. Tak jak religia jest
do pomyślenia jedynie jako doznanie Jednego Najwyższego — pojęcie
niemieckiego boga jest zniekształceniem idei Boga — tak nauka może
być jedynie rzeczniczką prawdy. Albo jej nie będzie zupełnie. Gdyż nie
jest nauką dostarczanie środków panowania. Osobnik, który według
ostatniego słowa techniki przygotował komory gazowe, w których
Niemcy mordowali Żydów, nie jest uczonym. Jest tylko technicznie wy­
WIELKA WINA 361

ćwiczonym katem. Ani etnolog, któremu rozkazano znaleźć ślady nie-


mieckości na ziemiach polskich. Uczony takich rozkazów nie przyjmuje.
Jest to żołdak na usługach Reichu, operujący bronią naukową.
Cóż to jest prawda? Do jakiej służby jest powołany uczony, jakiego
kościoła ma być kapłanem? Spotykamy się znów z tą samą konieczno­
ścią, by podświadomy relatywizm naszych doznań psychicznych nie
został zastąpiony przez świadome podporządkowanie się potrzebom
chwili. W ocenie wartości ras przez naukę niemiecką spotykamy sfor­
mułowanie, które przenosząc teorię walki o byt na stosunki społeczne,
zniekształca pojęcie prawdy dl a. . . potrzeb wojny. Prawdą ma być, co
jest korzystne dla narodu. Korzystne zaś jest zwycięstwo. Pojęcie war­
tości zmienia się w pojęcie dostosowania. Czytamy o wojnie totalnej,
co następuje: „Wojna totalna wymaga takiej wyższości na wszystkich
polach, że już nasze zwycięstwo jest dowodem, iż nasza sprawa jest
słuszna". A zatem słuszne jest to, co jest zwycięskie, gdyż zwycięstwo
dowodzi słuszności... przez fakt wyższości. Zasada słuszności zostaje
świadomie usunięta. Sprawiedliwość, współczucie, równość, miłość
bliźniego lub przynajmniej szacunek dla życia, wszystkie te hasła które
ludzkość stwarzała jako podwalinę współżycia, są dla Niemców złudze­
niami, za którymi się kryło pragnienie życia typów niższych.
Gdy słowa te w druku się pojawią, dumne tezy zwycięskie będą naj­
pewniej w Niemczech zwalczane, jako sankcjonujące moralnie porażkę.
Będą wysuwane tezy sprawiedliwości i prawa do życia, i niepodległości,
jako jedyne możliwe podwaliny współżycia narodów. Ale ponieważ
nie zwróci to życia milionom zamordowanych, nie można przejść nad
tamtą ich tezą, jako nieaktualną, do porządku dziennego. Nauka nie­
miecka albo przynajmniej jeden jej odłam musi w pełnym poczuciu
swej winy uświadomić sobie, na czym polegał błąd jej przesłanek i jak
ten błąd spowodował masowe morderstwa.
Błędem, któremu hołduje to ujęcie, jest zastosowanie idei walki o byt
jako j e d y n e g o wykładnika zagadnień społecznych, usunięcie pojęcia
sprawiedliwości w stosunkach międzynarodowych lub międzyrasowych
i zastąpienie pojęcia w a r t o ś c i przez pojęcie dostosowania biologiczne­
go do pewnych przestrzeni życiowych. Według ich tezy walka o byt i tylko
ona kształtuje życie społeczne i jest źródłem postępu. Tak jak w walce
o byt wyselekcjonowują się cechy dające gwarancję przeżycia, tak,
sądzą oni, walka narodów wyselekcjonowuje typy najbardziej dostoso­
wane, najmocniejsze, a zatem najlepsze. Zwycięzca jest podług nich lep­
szy, gdyż jest lepiej dostosowany, prawo do życia zaś przysługuje tylko
362 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

najlepszemu. „Ziemia powinna należeć do najlepszych" — powiedział


Hitler.
Odwrócą się oni od takich haseł i takiego osądu, gdy miecz, który
podnieśli, zwróci się przeciwko nim i gdy jako zwyciężeni zechcą zostać
dopuszczeni do grona narodów wolnych. Wówczas bliskie się im staną
następujące myśli, które nam, narodom małym, według nich niższym,
przyświecały od kolebki:
Walka gatunków o byt, cudowna celowość naszych narządów nie ma
nic wspólnego z zwycięstwem wojennym. Zwycięzca — to nie ten,
kto się biologicznie dostosował do danej przestrzeni życiowej, w sto­
sunku do danej przestrzeni najlepszy. Wojna — to nie jest starcie mniej
lub więcej biologicznie dostosowanych. Wojna — to starcie społeczeństw
mniej lub więcej technicznie zaawansowanych, których energia w mniej­
szym lub większym stopniu skierowana jest na grabież cudzych ziem.
N a s k u t e k zwycięstwa mogą nastąpić przesunięcia społeczne, zmu­
szające zwyciężonych do ograniczeń umysłowych i społecznych i degra­
dujące je do niższych funkcji.
I do tego dążyli Niemcy, a nie do zwycięstwa biologicznie najlepszych.
W Polsce zostały zamknięte wszystkie uczelnie średnie ogólnokształcące
i wyższe. Zostały wywiezione zakłady naukowe i tą grabieżą zajmowali
się uczeni niemieccy. Profesorowie krakowscy zostali zaproszeni na od­
czyt o stosunku hitleryzmu do nauki, a gdy się zebrali, wywieziono ich
do Oranienburga i tam katowano. W Polsce nie wolno było sprzedawać
Polakom książek o charakterze światopoglądowym. Nie wolno było grać
Szopena. Czy to jest start równy, dający gwarancję zwycięstwa najlep­
szemu, czy też wykorzystanie chwilowej przewagi, by właśnie wykluczyć
możliwość walki równych z równymi? Dla Niemców „siła przez radość",
rozkosz tworzenia, ale dla Polaków — życie pachołków. A Żydom nawet
takiego życia nie użyczyli. Zdobyte przez nich wartości i biblioteki, za­
łożone przez nich fabryki, ich ukojeniu służące instrumenty mu­
zyczne — wszystko zagrabili. W imię zwycięstwa biologicznie lepszych,
czy w imię bujniejszego życia Niemców jako narodu panów? Niech
wolno będzie nam, traktowanym przez Niemców jako podludzie, powie­
dzieć, jak w naszych oczach przedstawia się nadczłowiek ich pokroju.
Te masy uzbrojonych grabieżców, komisarzy zabierających nasze ma­
jątki, urzędników przekupnych, ludzi wyrzucających nas z naszych sie­
dzib, okrutników katujących nas po obozach, żołdaków z wykształce­
niem uniwersyteckim, na rozkaz mordujących — tych mamy uważać za
biologicznie wyższych? Powiedzą może: nowych ziem nie zdobywa się
moralnością i kulturą. Zdobywcą jest brutal, żołdak krwiożerczy. Ale za
WIELKA WINA 363

nim idą zastępy wielkich duchów. Wobec tego pytam: czy tym drapież­
com, zaiste zasługującym na miano podludzi, ma być w przyszłości za­
grodzona droga do rozrodu? Czy też i ich mamy uznać za nadludzi?
Tego samego dnia, kiedy przybyła do Warszawy Filharmonia Drez­
deńska (data jest pamiętna dla Polaków — 17. X. 1939 r.) odbyła się
w Warszawie pierwsza łapanka na ulicy. Zdumione społeczeństwo po raz
pierwszy ujrzało, że można chwytać ludzi jak zwierzęta, a później
zabijać bezbronnych. Czy mamy to wybaczyć dlatego, że Niemcy są
muzykalni? Ich elita? Co nas obchodzi elita, której złamano charaktery.
Przez długie jeszcze lata naród poetów i filozofów będzie żył w pamięci
Europy jako naród morderców, grabieżców i złodziei. Kto widział czyny
Niemców w Polsce, tego myśl o uczonych, uzasadniających zwycięstwo
jako gwarancję postępu, otwierające nowe przestrzenie dla ludzi wyż­
szych, będzie przejmowała obrzydzeniem.
Nie wiem, czy istnieje w Niemczech poczucie krzywdy, którą hitleryzm
wyrządził nauce niemieckiej i jej promieniowaniu. Wiem, że są dziś
jeszcze między nimi duchy wielkie i światłe, którym krzywda się dziać
będzie, gdy ludzkość odsunie się od Niemców, gdy dowie się o zbrodniach
na bezbronnych. Ale przebaczyć możemy śmierć zadaną w walce, gdzie
pierś o pierś się zderza, gdzie gotowość śmierci rozgrzesza grzech za­
bójstwa. Lecz nie można wybaczyć mordów. Niemcy n a z i m n o wy­
mordowali miliony cywilnej ludności. Musiał więc istnieć w Niemczech
klimat moralny, który umożliwił mordy publicznie zapowiedziane przez
fiihrera. Zdanie jego, że Żydzi przestaną się^śmiać, oznaczało, że będą
wytępieni wszyscy, że nawet świadek nie pozostanie, który mógłby
przekazać opowieść o tych zbrodniach. N a w e t w i m i ę d o b r a o j ­
c z y z n y nie w o l n o p r z e k r a c z a ć p e w n y c h nor m m o r a l ­
n y c h . A tym mniej w imię wygody osobistej. Wielu niemieckich
uczonych odczuwało niechęć, a nawet pogardę dla hitleryzmu. Ale waż­
niejsza dla nich była korzyść osobista i owa bezbarwność i brak wła­
snego zdania, które się u Niemców zwą dyscypliną wewnętrzną. Te
mordy odbywały się w imię niemieckości, w imię dobra ic h narodu.
Czy mieli prawo milczeć?
Powiedzą nam ci mordercy, że opierali się na charakterystyce ras,
dostarczonej przez naukę niemiecką. Że tępili rasy niższe, pasożytnicze,
że w perspektywie dziejów morderstwa te będą dźwignią postępu.
Że szacunek dla życia ludzkiego nie powinien hamować dążenia ludz­
kości wzwyż.
Zanalizujmy ten bieg myśli.
Pewne cechy charakteru, uważane przez Niemców za dobre i dostojne, .
364 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

mają dziedziczyć się według wielkich praw biologicznych. Ponieważ


dziedziczy się taka lub inna cecha anatomiczna lub choroba psychiczna,
więc badacze niemieccy wnoszą, że pewna psychika narodowa jest dzie­
dziczna. Dusza narodu ma być wykładnikiem rasy, rasa jest to dusza
narodu widziana od zewnątrz. Dowolności tej interpretacji nie zauważono
chyba dlatego, że rasizm był w rzeczywistości nie koncepcją naukową,
lecz nową wiarą, której celem było wytracenie „niewiernych" i rozgrze­
szenie zamierzonych gwałtów przy zdobywaniu przestrzeni życiowych.
Błędy tych przesłanek są tak oczywiste, że przykro było dyskutować je,
dopóki tragedia mordowanych nie zmusiła do scharakteryzowania tego
biegu myśli.
Tak proste prawa dziedziczenia charakteryzują stosunkowo niezło-
żone cechy anatomiczne lub fizjologiczne. Większość jednak cech, a tym
bardziej cechy psychiczne zależą nie od jednego, lecz od zespołu genów,
których współpraca dopiero umożliwia realizację cechy. Geny stanowiące
te zespoły dziedziczą się na ogół niezależnie i zmiana poszczególnego
składnika w zespole może całkowicie zmienić daną cechę. Zabłąkany do
zarodzi aryjskiej gen żydowski nie musi zatem oznaczać zespołu chara­
kterologicznego, który jest tak antypatyczny Niemcom. W świetle
genetyki doszukiwanie się żydowskich prababek jest śmieszne.
Cechy psychiczne nie są jednostkami dziedzicznymi. Dziedziczą się nie
cechy, lecz pewna odczynowość. Jest to sprawa wychowania pomyślanego
jako wpływ warunków społecznych, ażeby wydobyć i ułożyć cechy psy­
chiczne, uważane za dodatnie. Zasadą każdego genetycznego doświad­
czenia jest, by identyczne bodźce zewnętrzne wpływały na osobników
badanych. Czy narody znajdowały się w identycznych warunkach spo­
łecznych?
Nie, dusza narodu nie jest jedynie wykładnikiem rasy. Tradycja naro­
dowa nie może być utożsamiana z konstytucją rasową. Nikt, absolutnie
nikt nie wie, gdzie się kończy tradycja i historia, a zaczyna dziedziczność
i rasa. Nauczanie psychologii ras w związku z genetyką, jak to robili
Niemcy, a nie z etnologią i historią było antycypowaniem odpowiedzi,
a nie obiektywnym badaniem.
Zajmijmy się wreszcie nie pseudonaukowym sformułowaniem psycho­
logii ras, ale etyką wysuwaną przez rasistów. W Europie obowiązuje
etyka chrześcijańska, oparta częściowo o Stary Testament, głosząca „Nie
zabijaj!" Etyka chrześcijańska idzie jeszcze dalej i wymaga powszechnej
życzliwości i miłości bliźniego. Hasła te przyświecały ludzkości nawet
w najciemniejszych chwilach historii jako ideał, do którego ludzkość
WIELKA WINA 365

nie zawsze się stosuje, ale który przynajmniej zobowiązuje moralnie.


Rasiści wystąpili świadomie przeciwko tym tezom, opierając się w dużym
stopniu na antychrześcijańskim stanowisku Nietzschego. Mógłbym zacy­
tować bardzo wiele urywków z prac Hitlera i jego adherentów przeciwko
chrześcijaństwu. Cytuję przypadkowy artykuł Wachlera, który wyczy­
tałem w „Warschauer Zeitung" i który może być uważany za reprezen­
tatywny dla tego kierunku.
,,Nietzsche znalazł typ dostojnego człowieka w sagach islandzkich —
a zatem w literaturze nie skażonej przez chrześcijaństwo — i na niej
zbudował swój arystokratyczny światopogląd w namiętnym sprzeciwie
przeciwko religii i moralności, które przybyły ze Wschodu. Jest to nie­
jako wulkaniczny wybuch północnego pogaństwa, bunt ojczyzny prze­
ciwko obcym... Możemy wytłumaczyć jego germańską duszą wstręt
przeciwko żydowskiemu pojęciu grzechu... Dla tych samych motywów
odrzuca on chrześcijaństwo. Istotą życia jest wieczne stawanie się,
wieczna walka, która umożliwia postęp i wielkość. Walka, oparta na
honorze, waleczności, odwadze, a zatem na cechach nie obolałych i kup­
ców, ale na własnościach natur silnych i szlachetnych... Moralność
panów i niewolników... Świadomość nierówności ludzi... itd.“.
Widzimy tutaj olbrzymie przecenianie pojęcia walki, które świadomie
nie docenia innych impulsów. Nie jest zadaniem tej książki zbadać,
w jaki sposób te pojęcia doprowadziły do idei wodzostwa nieodpowie­
dzialnego przed sumieniem. Musimy się zadowolnić stwierdzeniem, że
te wszystkie pojęcia o moralności panów i niewolników pozbawiły su­
mienia większość narodu niemieckiego. Instynkt solidarności jest wro­
dzony, jego obiekt i zasięg są uwarunkowane historycznie. Ludzkość
była na najlepszej drodze, ażeby rozszerzyć to pojęcie. Niemiecka nauka
o rasach znów zwęziła je i zatrzymała postęp na dziesięcio-, a może i stu­
lecia. Zbadajmy zatem, jak powstało pojęcie solidarności i miłości
bliźniego.
W naturze stwierdzamy walkę o byt. Kształtuje ona i utrzymuje na
poziomie wszystko, co żyje. Gdyby jej nie było, świat byłby zaludniony
osobnikami niedostosowanymi. Walka o byt z natury rzeczy nie znosi
współczucia i jest, jak każda walka, bezwzględna. Religie, a specjalnie
chrześcijaństwo, głoszą współczucie. Nietzsche, traktując chrześcijaństwo
jako religię faworyzującą słabych i niedostosowanych, wypowiedział myśl
ogólnie przyjętą. Jest to paradoksalne: gdy darwinizm wystąpił z tezą
ewolucji, był zwalczany przez Kościół, natomiast teza walki o byt jako
motoru życia nie podlegała krytyce teologicznej. Uważano ją a priori
366 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

za słuszną i nie dyskutowano, czy istnieją w naturze zjawiska odpowia­


dające naszym pojęciom etyki.
Jak się przedstawia walka o byt i jej współodpowiednik psychiczny —
brak współczucia lub nienawiść? Czyżby rzeczywiście religia, stwarzając
etykę miłości, popełniała błąd? Czyżby nie było miejsca na dobroć w go­
spodarce świata? W naturze stwierdzamy wszędzie, "gdzie walka jest
biologicznie niezbędna, powstanie instynktu walki, zapamiętanie, które
czyni z walki okres największego napięcia życiowego. W obrębie ga­
tunku okres walki wiąże się w pierwszej linii z okresem zdobywania
towarzyszki życia. Dlatego okres dojrzewania płciowego jest okresem
największego dynamizmu i bojowości. Tutaj walka jest gwarantką biolo­
gicznego postępu, gdyż zwycięstwo gwarantuje potomstwu cechy nie­
zbędne do życia. Zrozumienie tego zjawiska było tryumfem biologii,
słabą stroną socjologii było, że przeniosła te punkty widzenia na inne
kategorie zjawisk. Konieczności współczucia występują w życiu gro­
mady, gdy chodzi o opiekę nad słabszym, a tym słabszym jest w końcu
każda jednostka żyjąca w gromadzie, gdyż musi w tej lub innej formie
korzystać ze świadczeń całości. Powstaje w ten sposób uczucie solidar­
ności, którego najwyższą sublimacją jest teza miłości bliźniego. Impera­
tyw miłości bliźniego powstaje zatem tam, gdzie jest społecznie uzasad­
niony, a usuwa się spod świadomości jako motor czynu wówczas, gdy
jest biologicznie szkodliwy. Występowanie instynktów pozornie sprzecz­
nych, w zależności od okresu i potrzeb biologicznych i społecznych, jest
jednym z najciekawszych objawów psychologii. Moim zdaniem n i e m a
sprzeczności między tezą miłości bliźniego a celo­
w o ś c i ą w a l k i . Rozkosz walki, wypierająca uczucie cierpienia, i uczu­
cie miłości lub życzliwości dla bliźniego— są to stany psychiczne dosto­
sowane do poszczególnych okresów życia, biologicznie i społecznie je­
dnakowo potrzebne i uzupełniające się wzajemnie.
Konieczności życia w gromadzie wytwarzają w swojej sublimacji du­
chowej ideę życzliwości i solidarności, którą w jej maksymalnym
wyrazie uświadamiamy sobie jako ideę miłości bliźniego. Stosunek mi­
łości bliźniego do prostego uczucia solidarności interesów jest taki, jak
uczucie miłości do instynktu płciowego. Ongiś nihilizm rosyjski pró­
bował przeciwstawić uczucie miłości i instynkt płciowy. Jest to błąd.
Uczucie miłości jest subjektywnym doznaniem instynktu płciowego u jed­
nostek obdarzonych wyobraźnią. Zjawiska podobnej sublimacji są częste.
Należy tylko odróżniać impulsy związane z życiem indywidualnym i ży­
ciem potomstwa od impulsów związanych z życiem gromady. Myśl moją
chciałbym zilustrować następującymi przykładami:
WIELKA WINA 367

Doznanie Sublimacja
bezpośrednie duchowa

Instynkt płciowy Uczucie miłości


Instynkt walki Uczucie nienawiści
Uczucie rozkoszy Uczucie szczęścia
Impulsy życia indy­ Ból Cierpienie
widualnego (biolo­ Uczucie wstrętu Poczucie estetyki
giczne) Poczucie rytmu i har­ Uczucie piękna. Mu­
monii zyka, sztuka
Upodobanie wtór­
nych cech płciowych Fetyszyzm miłosny

Antypatia dla posu­


Impulsy życia gro­ nięć szkodliwych dla Sumienie
madzkiego (społecz­ gromady
ne) Miłość bliźniego
Poczucie solidarności RELIGIA, ETYKA,
PRAWO

Rasizm stał się religią, i to opartą pozornie o tezy biologii. W sposób


może najdosadniejszy wyraził to generał Mdrch w piśmie ,,Das Reich",
pisząc, że wojna totalna jest wyrazem wyższości na tylu polach, iż przez
to samo zwycięstwo dowodzi słuszności. Teza zwycięstwa jako wykład­
nika wartości staje się wyznaniem wiary rasistów. Ich zdaniem naród
germański jest dostosowany do przestrzeni życiowej środkowej Europy
i dlatego dla środkowej Europy lepszy. Rasizm chciał się oprzeć na
instynkcie walki, uzasadnionym jedynie dla pewnego okresu biologicz­
nego i historycznego, podczas gdy etyka chrześcijańska daje zasadnicze
dyrektywy życia w gromadzie.
Instynkt solidaryzmu i jego sublimacja w postaci
miłości bliźniego jest przede w szy stk im w yrazem
konieczności społecznej, instynkt walki jest w pierw­
s z e j l i n i i w y r a z e m k o n i e c z n o ś c i b i o l o g i c z n e j . Jedno
i drugie jest konieczne dla życia rodzaju. Ale naiwne jest odrzucać
ideę współczucia, życzliwości i miłości bliźniego jako motorów życia
s p o ł e c z n e g o , dlatego że na innej płaszczyźnie, na innym odcinku
życia ta idea nie ma zastosowania.
Nie tylko na tej płaszczyźnie należy stwierdzić błędy religii rasistow­
skiej i jej niższości w stosunku do chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo za­
368 HISTORIA JEDNEGO ŻYCIA

kłada wolną wolę i osobistą odpowiedzialność. Rasizm głosi, że wszystko


jest dziedziczne i nieodwracalne, że pewna psychika rasowa jest wykuta
w zarodzi, tak jak choroba umysłowa. Nie ma zatem potrzeby oszczę­
dzania ras, uważanych za złe, ich wymordowanie jest tylko wypełnieniem
praw natury, przyspieszeniem doboru naturalnego.
Mamy do czynienia z dwiema religiami o odmiennych umotywowa-
niach. Rasizm chlubi się tym, że opiera się na tezach naukowych, i od­
rzuca miłość bliźniego i szacunek dla życia. Chrześcijaństwo opiera się na
słowie Bożym, nie próbując uzasadniać miłości jako historycznie po­
wstałej konieczności społecznej, i nadaje uczuciu miłości dostojeństwo
Boskiego nakazu. Ale jeżeli zapytamy, jaka etyka jest bardziej życio­
dajna, nie możemy mieć wątpliwości co do odpowiedzi: jedna stwarza
dążenia do dobra jako absolutu i oznacza szacunek dla życia. Druga
deifikuje rasę, usuwa pojęcie dobra jako absolutu i sankcjonuje mordy.
Zastanowiłem się nieco głębiej nad uznaniem nierówności ludzi i od­
rzuceniem etyki chrześcijańskiej. Albowiem konsekwencje świadomego
odrzucenia tych praw postępowania, od tysiącleci przyświecających ludz­
kości jako ideał, do którego należy dążyć, były straszne. Arbeitsfiihrer
Ley nie zawahał się wypowiedzieć myśli, wyznawanej widocznie przez
ogół niemiecki: „Jesteśm y narodem panów i jako taki potrzebujemy wię­
cej pożywienia i więcej przestrzeni".
Nie wątpię, że Niemcy wstydzić się będą takich poglądów, jak wsty­
dzić się będą doszukiwania się zabłąkanych prababek. Ale, niestety, nie
na skutek protestu swoich uczonych, lecz w następstwie nieuniknionej
porażki. Gdyż życia społeczeństw nie można zbudować na takich zasa­
dach, a tym bardziej zrealizować nie można na ich podłożu dumnej myśli
zjednoczenia Europy. Ale ponieważ inteligencja niemiecka nie potrafiła
ideowo przeciwstawić się tezom pogardy dla innych ras i nie potrafiła
przeszkodzić morderstwu na bezbronnych — nikt, nawet największy
pacyfista, nawet największy wielbiciel niemieckiej nauki i sztuki, nie
zechce Niemcom ¿szczędzić szkoły cierpienia. Nie przez zemstę, l e c z
b y r a z na z a w s z e o d u c z y ć i c h m i t u n a r o d u p a n ó w .
Powiedzą ich uczeni może, że chcieli odgrodzić swój naród od ras ich
przestrzeni obcych, ale że mordować bezbronnych nie chcieli. Że przecież
najszczytniejsze idee ulegały wypaczeniu w rękach ludzi. Że religia
miłości była również szerzona mieczem, a idee równości i braterstwa —
gilotyną.
Piszę te słowa odcięty nie tylko od swego warsztatu pracy, ale pozba­
wiony prawa do życia. W oczach mam wizję mordowanych, w duszy
pali mię wspomnienie mojego umierającego dziecka, któremu nie wolno
WIELKA WINA 369

było wrócić do własnego domu, nie wolno było umrzeć pod własnym
nazwiskiem. Nie moją jest rzeczą szukać dla Niemców okoliczności ła­
godzących.
Ale mimo to mówię: mo ż e . Może ci uczeni mordować i grabić naszej
kultury nie chcieli. Może grzeszyli tylko płytkością, pychą i samochwal­
stwem, a nie podżeganiem do mordu. Ale na Boga, dlaczego nie odżegnali
się od zbrodni, póki jeszcze głos sumienia mógł brzmieć jak krzyk
protestu? Czemuż dopuścili do tego klimatu pogardy i nienawiści, tego
samouwielbienia swego narodu?
Po porażce będzie za późno na wyraz skruchy. Ludzkość wówczas sama
zlikwiduje ich zaślepienie. Ale was — na szczytach — obejmie swą ka­
rzącą pogardą.

Wesoła pod Warszawą, Czerwiec — Sierpień 1943

You might also like