Professional Documents
Culture Documents
M. A. Bennett - STAGS
M. A. Bennett - STAGS
Dedykacja
Motto
S · T · A · G · S (I)
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
POLOWANIE
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
STRZELANIE
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
WĘDKOWANIE
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
S · T · A · G · S (II)
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Epilog. Rok później
Podziękowania
M.A. Bennett
Tytuł oryginału
S.T.A.G.S.
Ta książka jest fikcją literacką. Nazwiska, miejsca, szkoły, zdarzenia czy przypadki są albo
wytworem fantazji autorki, albo użyte są fikcyjnie. Jakiekolwiek podobieństwo do autentycznych
osób – żyjących lub zmarłych – jest zupełnie przypadkowe.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki –
z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie
pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8008-573-2
Od tej pory już cały czas nazywałam ją w myślach Jesus, bo zdawało mi się
to zabawne, a w STAGS niewiele rzeczy potrafiło wywołać uśmiech. Później
dowiedziałam się, że naprawdę miała na imię Becca i uwielbiała konie.
Wieszała na ścianie zdjęcia swoich kuców, tak jak ja wieszałam zdjęcia taty.
Może tęskniła za nimi tak samo, jak ja za nim. Nie mam pojęcia, dlaczego. To
mniej więcej tyle, jeżeli chodzi o dialogi w tej części opowieści. Dalej będzie
ich więcej, ale smutna prawda jest taka, że do połowy pierwszego trymestru
mało kto ze mną rozmawiał. Nauczyciele zadawali mi pytania na lekcjach,
„garkotłuki” zagadywały: „Frytki czy tłuczone, dziecko?” (ich akcent
wywoływał u mnie tęsknotę za domem), a Shafeen, chłopak z mojej grupy, od
czasu do czasu mamrotał do mnie coś w rodzaju: „Rozkład termiczny
azotanów przebiega według takiego samego schematu jak rozkład termiczny
węglanów”.
Jesus dzieliła ze mną pokój, ale nie odzywała się do mnie niemal do połowy
trymestru. Zresztą przerwała milczenie tylko dlatego, że dostałam pewne
szczególne zaproszenie. Gdy teraz o tym myślę, to podejrzewam, że gdybym
na początku poznała więcej osób – albo gdybym w ogóle kogoś poznała – to
nie przyjęłabym tego zaproszenia. Może zgodziłam się, bo chciałam się
pozbyć wrażenia izolacji. A może – jeżeli mam być szczera – dlatego, że
dostałam je od największego przystojniaka w szkole.
Rozdział drugi
Oczywiście mam na myśli Henry’ego de Warlencourta.
Do tej pory już pewno o nim czytałeś na tej odrażającej stronie, którą ktoś
mu założył na Facebooku, albo widziałeś jego zdjęcie w wiadomościach. Ale
wtedy jeszcze nie był sławny – ani owiany złą sławą – poza kręgiem swoich
znajomych. Podobno nie powinno się źle mówić o zmarłych, więc
powiedzmy, że patrząc na niego, nie pomyślałbyś, że jest wrednym typem.
Obecnie trudno mi myśleć o nim tak, jak wtedy, kiedy zobaczyłam go
pierwszy raz – niemal nie sposób pozostać wierną pierwszemu wrażeniu
i udawać, że nie wiem tego, czego dowiedziałam się z upływem czasu.
Najprościej mówiąc, był najbardziej olśniewającym chłopakiem, jakiego
poznałam w życiu. Wysoki jak na siedemnastolatka blondyn o niebieskich
oczach i opalonej skórze. Nikt, kto przebywał w towarzystwie Henry’ego de
Warlencourta, nie mógł oderwać od niego wzroku, chociaż udawał, że jest
inaczej. Nawet bakałarze zdawali się nim zauroczeni. Nigdy go za nic nie
ukarano – i to wcale nie dlatego, że nie robił nic złego, tylko dlatego, że
wszystko uchodziło mu na sucho. Wszystko spływało po nim, ześlizgiwało się
jak z najlepszej patelni. Myślał, że jest niezwyciężony. Ale nie był.
Henry de Warlencourt był brytyjski do szpiku kości pomimo
cudzoziemskiego nazwiska. Podobno jeden z jego przodków służył w armii
Franków podczas wypraw krzyżowych, po których osiedlił się w Anglii
i korzystnie ożenił ze szlachcianką władającą połową północnej części kraju.
Od tamtej pory de Warlencourtowie cieszyli się bajeczną fortuną. Ich dom,
Longcross Hall, jest piękną posiadłością położoną w Krainie Jezior. Znam to
miejsce lepiej, niż kiedykolwiek bym chciała, bo to właśnie Longcross stało
się miejscem zbrodni.
W każdym z przedmiotów szkolnych znajdowałam się w czołówce, więc
często widywałam Henry’ego de Warlencourta – a także jego pięciu
najbliższych kolegów. Ta szóstka była znana jako Ludzie Średniowiecza.
Wszyscy wiedzieli, kim są Ludzie Średniowiecza, bo to oni – a nie bakałarze –
naprawdę decydowali o wszystkim, co się działo w STAGS.
Ludzie Średniowiecza stanowili nieoficjalny samorząd szkolny. Często
widywano ich, gdy spacerowali w nieskazitelnych mundurkach po
dziedzińcu, a jesienna bryza wzdymała ich długie, czarne peleryny. Mogli
nosić pończochy takiego koloru, na jaki mieli ochotę, i chętnie podkreślali
ten przywilej, wybierając zwariowane wzory, na przykład panterkę, kratkę
albo szachownicę. Jednak wyróżniały ich nie tylko pończochy. Nie mniej
wyraźnie dawało się odczuć ich pewność siebie. Nosili się jak dumne, rasowe
kocury. Ta pewność i swoboda, z jaką poruszali się po szkole, wskazywały, że
ich domy rodzinne zapewne niewiele różniły się od STAGS. Prawdopodobnie
też mieli rozległe ziemie zamiast ogrodów i domy ze skrzydłami, a nie
sąsiadów. A także poroża, domy o ścianach obwieszonych porożami.
Wszyscy Ludzie Średniowiecza byli wysocy, piękni i bystrzy, jakby zostali
specjalnie wyhodowani do swojej roli. Spotykali się na dziedzińcu internatu
– na pięknym, idealnie przystrzyżonym trawniku, którego granice ze
wszystkich czterech stron wyznaczały arkadowe krużganki wewnątrz
budynku nazwanego imieniem św. Paulina.
Henry de Warlencourt zawsze zajmował centralną pozycję w tej grupie.
Jego jasne włosy z daleka rzucały się w oczy. Był jak ten król z Wersalu, nie
pamiętam który – jeden z milionów Ludwików. Henry był słońcem, a reszta
krążyła wokół niego. Przesiadywali tam bez względu na pogodę. Rozmawiali,
czytali, a po zmroku potajemnie palili papierosy. Na środku dziedzińca stała
zabytkowa kamienna studnia. Jeżeli podszedłeś na tyle blisko, żeby zajrzeć
do środka, mogłeś się przekonać, że mniej więcej trzydzieści centymetrów
pod cembrowiną założono dla bezpieczeństwa gęstą drucianą siatkę, która
już była najeżona niedopałkami. Pewnego razu upuściłam monetę przez oka
siatki, żeby się przekonać, jaka głęboka jest ta studnia. Czekałam całą
wieczność, ale nie usłyszałam plusku monety wpadającej do wody.
Pomyślałam, że dno studni jest tak grubo usłane kiepami, że niczym
poduszka amortyzuje upadek monety. Studnia Paulina była taka sama jak
Ludzie Średniowiecza. Z wierzchu ładna, ale z ohydnym wnętrzem.
O ile Henry był przywódcą Ludzi Średniowiecza, o tyle Cookson uchodził
za jego zastępcę. Cookson naprawdę miał na imię Henry, ale wszyscy
zwracali się do niego po nazwisku, bo w grupie mógł być tylko jeden Henry.
Cookson też dobrze się prezentował, podobnie jak cała reszta, ale i tak
wyglądał jak kiepska podróbka de Warlencourta. Był nieco niższy, trochę
tęższy, a jego jasne włosy miały bardziej popielaty odcień. Miał pospolitsze
rysy twarzy, bledszą karnację i bardziej krzykliwy głos. Ale byli nierozłączni
niczym bracia, na których wyglądali.
Trzeci chłopak w grupie miał na imię Piers. Piers był elegancki,
ciemniejszy od tamtych, a zrośnięte brwi nadawały mu wiecznie
poirytowany wygląd. Piers lubił ozdabiać mundurek szkolny detalami
w rodzaju zegarka kieszonkowego czy skórzanego paska z tłoczonym
deseniem zamiast regulaminowego rzemienia. Nosił buty ręcznie szyte
przez prywatnego londyńskiego szewca. Piers przyjaźnił się z Henrym,
odkąd razem trafili w wieku ośmiu lat do zerówki w STAGS.
Trzy dziewczyny należące do grupy także odpowiadały dominującemu
w niej wzorcowi wyglądu: wszystkie miały blond włosy i niebieskie oczy.
W tym trymestrze przerabialiśmy Homera w oryginale, więc dziewczyny
najczęściej kojarzyły mi się z syrenami: pięknymi istotami, które ślicznie
wyglądały, ale zwodziły marynarzy na śmierć. Miały na imię Esme, Charlotte
i Lara. Wszystkie były ładne, szczupłe i potrafiły nosić świętoszkowate
mundurki naszej szkoły w taki sposób, jakby to były kreacje z wybiegów
Mediolanu. Charlotte łączyły z Henrym jakieś odległe więzy krwi, Esme była
daleką krewną rodziny królewskiej, a Lara, na pierwszy rzut oka tak
brytyjska, jak reszta towarzystwa, pochodziła z rosyjskiej rodziny szczycącej
się fortuną godną oligarchów. Wszystkie miały taką samą fryzurę –
z grzywką uniesioną nad linię włosów i opadającą na jedno oko, którą
podczas rozmowy co chwila przerzucały z jednej strony na drugą. Moje włosy
(czarne, do ramion, z długą grzywką) zachowują się kompletnie inaczej, ale
wszystkie inne dziewczęta w STAGS (między innymi – o zgrozo! – moja
współlokatorka Jesus) próbowały naśladować ten styl.
Już na początku popełniłam błąd, myląc członkinie Ludzi Średniowiecza
i twierdząc lekceważąco, że trudno je od siebie odróżnić. Gdyby był ze mną
tata i zagralibyśmy w naszą filmową grę, na pewno padłyby w niej tytuły:
Śmiertelne zauroczenie i Wredne dziewczyny, ale te filmy nie oddają pełni zła,
które czaiło się za tamtymi olśniewającymi uśmiechami. Dziewczyny z Ludzi
Średniowiecza nie były głupimi blondynkami, lecz bardzo inteligentnymi
osobami. Niedocenienie ich mogło przynieść zgubę i właśnie to mnie
spotkało.
Wszyscy Ludzie Średniowiecza byli niesamowicie bogaci – rodzina
Henry’ego uczyła się w STAGS już od wieków, a szkolną salę teatralną nawet
nazwano imieniem de Warlencourtów. Jeżeli wierzyć plotkom, rodzina Lary
sfinansowała budowę basenu. Dzięki temu oboje zachowywali się tak, jakby
byli właścicielami tego miejsca – co w pewnym sensie odpowiadało prawdzie.
Liczba członków grupy była ograniczona, należeli do niej trzej chłopcy i trzy
dziewczyny z drugiej klasy. Zawsze jednak otaczał ich wianuszek
popleczników, którzy wielbili ich bałwochwalczo i robili wszystko, żeby się
przypodobać, bo mieli nadzieję, że w drugiej klasie sami do nich dołączą. Co
roku sześcioro Ludzi Średniowiecza kończy szkołę i tworzy się nowa grupa,
więc kolejka chętnych jest długa. Jesus absolutnie jest jedną z nich – mogłaby
umrzeć, aby dostąpić tego zaszczytu.
Ludzie Średniowiecza w pojedynkę byli całkiem w porządku. Chodziłam
z nimi na wiele lekcji, na których zwykle zachowywali się normalnie. Ale
kiedy tylko łączyli się w sforę niczym psy gończe, nachodziła cię ochota, żeby
zniknąć jak jeleń św. Aidana. Najczęściej zostawiali mnie w spokoju. Jedynie
tamte trzy dziewczyny od czasu do czasu przedrzeźniały mój akcent
i chichotały, zasłaniając usta dłońmi, kiedy mijałam je na dziedzińcu.
Czułam się wtedy tak, jakby pod żebrami utkwił mi zimny głaz, byłam
nieszczęśliwa i nie mogłam się pozbyć tego uczucia, dopóki nie zniknęły mi
z pola widzenia. Mnie jednak było stosunkowo łatwo. Zdawało się, że
niektórzy bez przerwy znajdują się na ich celowniku. Ludzie tacy jak
Shafeen.
* **
Wiele razy się zastanawiałam, dlaczego Shafeen przyjął zaproszenie, chociaż
wiedział, czego się spodziewać po Ludziach Średniowiecza. Na pewno nie
mógł nie wiedzieć, bo nigdy tego nie ukrywali. Nawet na lekcjach nie mógł
się czuć bezpieczny. Pewnego razu byłam świadkiem wymiany zdań, po
której zaczęłam się o niego trochę obawiać.
Siedzieliśmy rzędem w bibliotece budynku Bedy, każdy w swojej
jednoosobowej ławce. Blade światło jesiennego słońca sączyło się przez
witrażowe szyby i rzucało kolorowe plamy na nasze czarne peleryny.
Uczyliśmy się o wyprawach krzyżowych, zmaganiach chrześcijan
z muzułmanami o Jerozolimę, które zaczęły się w 1095 roku. Trudno w to
uwierzyć, ale w tamtych czasach STAGS już istniała od czterech wieków!
– Kto opowie o bitwie pod Hittin? – zapytał bakałarz Skelton, nasz
pulchny, rubaszny nauczyciel historii. – Panie de Warlencourt, zdaje się, że
ktoś z pańskiej rodziny w niej uczestniczył, prawda?
Henry uśmiechnął się. Ludzie Średniowiecza zawsze dbali o to, żeby
zachowywać się wobec bakałarzy w ujmujący sposób.
– Tak, w istocie. Nazywał się Conrad de Warlencourt.
Bakałarz Skelton podrzucił w dłoni kredę.
– Może zechciałby pan przybliżyć nam to zdarzenie z rodzinnej
perspektywy?
– Oczywiście – potaknął Henry.
Poprawił się na krześle, wyprostował plecy, a mnie przyszło na myśl, że
w czarnej pelerynie, ze słońcem migocącym we włosach sam wyglądał jak
młody uczestnik krucjat. („Henryk V – słyszę w myślach głos taty. – Może
także Królestwo niebieskie.”)
– Armia Gwidona z Lusignan napotkała pod Hittin armię sułtana
Saladyna. Chrześcijańscy żołnierze już umierali z głodu i pragnienia.
Rozpaczliwie potrzebowali wody, więc dali się zwabić nad jezioro Genezaret,
gdzie drogę do brzegu odcięło im wojsko sułtana. Wpadli w pułapkę.
Widząc jego urażoną minę, zrozumiałam, że ten fakt sprawia mu
przykrość. To niesamowite, ale Henry de Warlencourt wciąż nie mógł
wybaczyć szkód, które wróg wyrządził jego przodkowi niemal tysiąc lat
temu.
Bakałarz Skelton nie zwrócił na to uwagi.
– I co dalej? – zapytał wesoło, trzymając w górze kredę.
– Rozgromili nas. Armia rycerzy krzyżowych została kompletnie
zniszczona. Ta porażka doprowadziła wprost do trzeciej krucjaty. Sułtan
odebrał nam Święty Krzyż oraz Jerozolimę.
Zwróciłam uwagę na słowa „nas” i „nam”. Henry naprawdę traktował tę
historię osobiście.
– Ci, którzy przeżyli, zostali pojmani, ale Saladyn nie chciał, żeby jeńcy
opóźniali marsz. Jego ludzie błagali, by pozwolił im zabić chrześcijan. Każdy
z nich czekał z zakasanymi rękawami na ten zaszczyt. – Henry zajadle stukał
długopisem o zeszyt. – Pozwolili mojemu przodkowi odejść tylko pod jednym
warunkiem: że opowie Ryszardowi Lwie Serce o tym, co się stało. Tak zrobił.
To była ohydna zbrodnia wojenna. Potworność.
Jego głos rozbrzmiewał w całej bibliotece.
Nagle Shafeen, który siedział tuż za Henrym, wydał stłumiony dźwięk.
Pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem. Z mojego miejsca dobrze to
widziałam, bo znajdowałam się nieco dalej za nimi.
Henry posłał mu wściekłe spojrzenie. Jego oczy nabrały intensywnie
niebieskiej barwy. Ale bakałarz Skelton wyglądał na zachwyconego. Uwielbiał
potyczki słowne.
– Chciałby pan coś dodać, panie Jadeja?
Shafeen uniósł głowę. Odkaszlnął.
– To prawda, pod Hittin popełniono zbrodnię. Ale zbrodnie popełniały
obie strony. Ten Lwie Serce, jak go nazywacie, w Akrze zamordował z zimną
krwią trzy tysiące muzułmańskich jeńców. I to nawet nie w walce. Ci ludzie
byli związani i bezbronni.
– Dobry argument – stwierdził bakałarz Skelton, wskazując kredą na
Shafeena. – Później powiemy sobie więcej o bitwie pod Akrą. Ale na razie… –
Stuknął w tablicę. Rozległ się metaliczny zgrzyt, gdy jego złoty sygnet
uderzył o drewnianą powierzchnię. – Wróćmy do zdarzeń pod Hittin.
Proszę, żebyście napisali krótkie wypracowanie, w którym wykażecie, w jaki
sposób ukształtowanie terenu przyczyniło się do pogromu krzyżowców.
Tylko postarajcie się wyrażać precyzyjnie, żebym nie musiał wam
przypominać, że zdanie: „Hannibal ze słoniami wyruszył na wojnę” to nie to
samo, co: „Hannibal wyruszył na wojnę ze słoniami”.
Napisał oba zdania kredą na tablicy (w STAGS nie używano białych tablic
ani ścieralnych markerów), po czym z wielkim namaszczeniem podkreślił
fragment o słoniach.
– Pierwsze zdanie oznacza, że używał słoni jak machin wojennych,
a drugie – że ów wielki generał z Kartaginy wypowiedział wojnę stadu
mastodontów.
W normalnej sytuacji pewnie byśmy się zaśmiali – wszyscy lubiliśmy
bakałarza Skeltona – ale tego dnia atmosfera była zbyt gęsta.
Bakałarz Skelton odwrócił się, żeby zetrzeć zdania z tablicy i zastąpić je
rysunkiem rogów Hittinu. Cookson wyczuł, że to dla niego dobry moment –
pochylił się na krześle do Shafeena.
– Twoi przodkowie pewnie też byli pod Hittin, co, Pendżabiaku? –
wycedził przez zaciśnięte usta. – Tyle że po stronie wielbłądów.
Nie wiedziałam, jakiego wyznania był Shafeen, ani czy w ogóle
praktykował jakąś religię, ale Cooksonowi wystarczył odcień jego skóry, żeby
przypisać go do grupy Saladyna i „niewiernych”. Przesłanie było wyraźne –
chodziło o to, żeby pokazać różnicę między białymi chrześcijańskimi
chłopakami a śniadymi muzułmanami.
Shafeen nie spojrzał na Cooksona. Rysował czarnego krzyżowca w swoim
zeszycie w linie, tak zawzięcie wypełniając jego kontury, że aż zbielały mu
palce. Zupełnie bez związku z sytuacją zwróciłam uwagę na to, jak długie
były jego rzęsy, oświetlone barwnymi refleksami. A on wyraźnie mruknął:
– Może powinieneś uważać na geografii tak samo, jak na historii.
Wiedziałbyś, że Pendżab leży w zupełnie innej części świata niż Jerozolima.
To samo zresztą dotyczy Radżastanu, skąd pochodzę.
Byłam pod wrażeniem. Nigdy nie słyszałam, żeby Shafeen wypowiedział
tyle słów za jednym razem, i to z takim opanowaniem i pewnością siebie.
Brzmiał tak, jakby w ogóle się nie bał.
Bakałarz Skelton odwrócił się do klasy, a Cookson usiadł z powrotem
w swojej ławce. Właśnie przegrał pojedynek i widziałam, że jest
niezadowolony.
– Gnojek – wymamrotał pod nosem.
– Nie gnojek, tylko duża, brązowa kupa gówna – poprawił go półgłosem
Piers.
– Dokładnie taka jak po zjedzeniu vindaloo – dodał Cookson.
– Duża, brązowa i śmierdząca curry.
Piers prychnął.
– Dorwiemy go.
Cookson zakołysał się na krześle w przód i w tył, a potem demonstracyjnie
się przeciągnął.
– Już niedługo – potaknął.
W ich głosach było tyle jadu, że współczułam Shafeenowi. Próbowałam się
do niego uśmiechnąć, ale nie patrzył w moim kierunku, tylko nieobecnym
wzrokiem wpatrywał się w narysowanych kredą przez bakałarza Skeltona na
tablicy patykowatych, martwych od kilkuset lat rycerzy. Zerknęłam na
Henry’ego. Z nisko pochyloną głową starannie przerysował wykres z tablicy
do zeszytu. Jak zwykle nie uczestniczył w licytacji wyzwisk. Wystarczyło, że
popatrzył na Shafeena, a jego psy bojowe same rzuciły się do ataku. W tym
okresie wciąż sądziłam, że Henry jest najlepszy z nich, a dopiero później
przekonałam się, że naprawdę był najgorszy.
Rozdział trzeci
Nie nazwałabym Ludzi Średniowiecza rasistami. To byłoby zbyt proste.
Nie chodzi o to, że szkoła zakazała ich używania – nie zakazała. Uczniowie
młodszych klas korzystali z nich zawsze, kiedy tylko mieli okazję, czyli
popołudniami i w weekendy. Ale w starszych klasach stawiano sobie za
dziwny punkt honoru brak komórki. Ludzie Średniowiecza stanowili
sześcioosobowy bicz na media społecznościowe. YouTube, Snapchat
i Instagram to według nich narzędzia Dzikusów. Selfie są dla Dzikusów.
Twitter jest dla Dzikusów. Facebook jest dla Dzikusów. Gry komputerowe są
dla Dzikusów. Zdaniem Ludzi Średniowiecza rewolucja technologiczna
cofnęła rozwój ludzkości. Ostentacyjnie czytali papierowe książki. (Książki
były domeną Ludzi Średniowiecza, z Kindle’a korzystały tylko Dzikusy.)
Internet był dopuszczalny jedynie w bibliotece albo w pracowni
komputerowej i służył tylko do pracy naukowej, a nie do śledzenia mediów
społecznościowych. (Słyszałam, że jednego z uczniów wyrzucono ze szkoły
za to, że w nocy zakradł się do biblioteki i oglądał strony pornograficzne.
Biedak, widocznie go przypiliło.) Od wielkiego dzwonu Ludzie
Średniowiecza oglądali telewizję w świetlicy drugoklasistów, ale za każdym
razem, kiedy przechodziłam obok, mieli włączony teleturniej wiedzy
University Challenge i rywalizowali ze sobą o to, kto odgadnie najwięcej
odpowiedzi.
Można by sądzić, że prędzej czy później reszta dzieciaków się zbuntuje, ale
tak się nie stało. Wszystkim odpowiadało życie w świecie pozbawionym
telefonów – choćby dlatego, że był to wymysł Ludzi Średniowiecza. Tak silne
mieli osobowości i tak silny był ich lokalny kult. Wszyscy chcieli być jak
Ludzie Średniowiecza. Nawet ja poddałam się presji społecznej – odłożyłam
telefon do szuflady i pozwoliłam mu się rozładować. Nie chciałam się
wychylać jeszcze bardziej niż do tej pory. Nie utrzymywałam kontaktów ze
swoimi starymi znajomymi, więc czułam się coraz bardziej odizolowana.
W weekendy rozmawiałam z tatą przez telefon stacjonarny w internacie
Lightfoot – wspólny dla wszystkich mieszkańców mojego piętra – do którego
zawsze ustawiała się kolejka z Jesus i jej koleżankami na czele. Dziewczyny
natrętnie wisiały mi nad głową i cmokały zniecierpliwione, więc nie mogłam
powiedzieć tacie połowy tego, czym chciałam się z nim podzielić. Poza tym
tata był tak podekscytowany swoim filmem i zdjęciami w chilijskich
jaskiniach pełnych gówna nietoperzy, że nawet nie miałabym serca
przyznać, jak bardzo jestem nieszczęśliwa. Gdybym mu powiedziała, od razu
wróciłby do domu. No wiesz, kocha mnie.
Oprócz taty najbardziej tęskniłam za filmami. Wmawiałam sobie, że
mimo całej niechęci do STAGS mogę po prostu odrobić lekcje, a w nocy
zamknąć pokój na cztery spusty i oglądać filmy w telefonie. Jednak nawet to
okazało się niemożliwe. To znaczy, mogłabym to zrobić, ale z jakiegoś
dziwnego powodu wolałam się podporządkować – nie chciałam, żeby
ktokolwiek wziął mnie za Dzikuskę.
Oczywiście w głębi serca wiedziałam, że sprawa z telefonami jest jedną
wielką pozą, tak jak i cały kult Ludzi Średniowiecza. Ale dla Henry’ego i jego
bandy był to jeden ze sposobów pokazania, że to oni rządzą szkołą i że mogą
dowolnie naginać zasady do swojego widzimisię. Mogli narzucić innym, co
tylko chcieli – na przykład, że w środy wszyscy mają skakać na jednej nodze –
i nie usłyszeliby słowa sprzeciwu. Jednak w przypadku telefonów było to
o tyle sprytne zagranie, że współgrało z etosem szkoły – z ideą, że inność jest
cnotą. Może właśnie dlatego bakałarze tak bardzo wchodzili im w tyłki.
Zamiast ślęczeć godzinami nad wyświetlaczami, dzieciaki czytały, uprawiały
sporty, udzielały się w teatrze albo w szkolnym chórze. Ponadto wszyscy
dużo pisali – tradycyjnie, długopisem na papierze. SMS-y były dla Dzikusów,
listy i liściki były dla Ludzi Średniowiecza. W STAGS ręcznie pisane liściki
były tak pospolitym zjawiskiem, jak suche liście jesienią – pisane
atramentem i prawdziwym piórem na starannie złożonej papeterii z herbem
rodowym nadawcy albo na kremowym papierze, grubym niczym kafelki
w łazience. I tak się to zaczęło – od zaproszenia.
Uniosłam głowę.
– Co to może oznaczać?
– Odwróć to – ponaglała niecierpliwie Jesus.
Zrobiłam, jak kazała, i na odwrocie zobaczyłam tekst starannie
wykaligrafowany pochyłym pismem:
Zaproszenie na justitium
w Longcross Hall w Cumberlandzie.
R·S·V·P
Odwróciłam kartkę.
– Potwierdzenie udziału? Ale komu? – zdziwiłam się. – Nie ma nadawcy.
– Dlatego że wszyscy wiedzą, kto rozsyła te zaproszenia – poinformowała
mnie Jesus. W jej głosie znowu zabrzmiał pogardliwy ton. – To Henry.
Jak już mówiłam, w STAGS był tylko jeden Henry. Czarne, tłoczone litery
zatańczyły mi przed oczami. Powinnam od razu się domyślić. Hasło:
„polowanie strzelanie wędkowanie” brzmiało niemal jak żart. Brakowało
w nim wielkiej litery i znaków interpunkcyjnych. Ale Ludzie Średniowiecza
nie popełniali błędów. Jeżeli się mylili – jak w przypadku Pendżabu lub
Carphone Warehouse – robili to z premedytacją. Henry specjalnie wyliczył te
krwawe sporty w taki sposób, jakby wypowiadał je jednym tchem.
– Jesteś pewna?
– Tak. Longcross to nazwa jego posiadłości. Poszczęściło ci się –
powiedziała. – Dostałaś szansę, żeby dołączyć do Ludzi Średniowiecza.
– Co masz na myśli? – Usiadłam ciężko na łóżku i zmrużyłam oczy, patrząc
na nią.
Jesus była tak podekscytowana, że zapomniała o swoich uprzedzeniach
i usiadła koło mnie.
– Henry de Warlencourt zawsze zaprasza wybranych pierwszoklasistów
do swojego domu na weekend Michaelmas justitium, który przypada na sezon
łowiecki. Jeżeli udowodnisz swoją wartość w łowach i dasz się polubić jako
człowiek, to w przyszłym roku, kiedy przejdziesz do drugiej klasy, możesz
zostać Człowiekiem Średniowiecza.
Prawdziwa rozmowa ze współlokatorką była dla mnie czymś nowym,
jednak siedziałam cicho i próbowałam przetrawić tę rewelację.
– Pojedziesz, prawda? – Jesus nie dawała mi spokoju. – Longcross podobno
jest cudownym miejscem. Absolutnym wyznacznikiem luksusu.
Po raz pierwszy miałam przewagę i jedynie wzruszyłam ramionami. Nie
zamierzałam naiwnie się przed nią otwierać. Jeżeli Jesus chciała się czegoś
o mnie dowiedzieć, to musiała się postarać być milsza. Niemniej
potrzebowałam informacji, więc odpuściłam jej.
– Bryki? – zastanawiałam się na głos.
Znając Ludzi Średniowiecza, mogłam się spodziewać, że Henry miał na
myśli prawdziwe bryki zaprzężone w osiem koni, parskających
i uderzających kopytami na podjeździe.
– Henry przysyła specjalne limuzyny po gości – wyjaśniła Jesus. – Do
Longcross wiozą cię leśniczy.
Oderwałam wzrok od zaproszenia i zobaczyłam zazdrosną minę Jesus.
Gdybym wybierała się do domu na ferie, żeby spotkać się z tatą, nawet nie
przyszłoby mi na myśl, by jechać do Longcross. Ale się nie wybierałam. Tata
dalej pracował w Ameryce Południowej, a ja miałam spędzić wakacje u ciotki
Karen w Leeds. Bynajmniej nie mam nic przeciwko ciotce Karen ani Leeds,
ale jej dwoje małych bliźniaków potrafi nieźle dać w kość. To właśnie z ich
powodu nie chciałam z nią zamieszkać i wylądowałam w STAGS.
Dlatego, chociaż nigdy dotąd nie polowałam, nie strzelałam ani nie
łowiłam ryb, poważnie brałam pod uwagę przyjęcie zaproszenia.
Jeśli chodzi o predyspozycje do nauki, nie mam sobie nic do zarzucenia, ale
okazałam się koszmarnie głupia, bo nie zdawałam sobie sprawy z powagi
sytuacji. Ignorowałam wyraźne sygnały ostrzegawcze, które do mnie
docierały. Ostrzegała mnie, na przykład, Gemma Delaney. Gemma Delaney
była wychowanką mojej szkoły Bewley Park. Trzy lata temu też dostała się do
STAGS. Zawsze stawiano ją nam za wzór – jej fotografia wisiała w recepcji
Bewley Park obok pustawej gabloty z pucharami i dyplomami szkoły
(w średniowiecznym foyer STAGS srebrne trofea niemal całkowicie
zasłaniają dębową boazerię). Rok temu Gemma odwiedziła naszą szkołę,
żeby wziąć udział w akademii i zachęcić nas do starania się o stypendium
STAGS. Ledwo ją poznałam. Kiedyś miała ciemne włosy z wybielonymi
końcówkami i mówiła z silnym manchesterskim akcentem. Tamtego dnia
podczas akademii miała długie włosy w miodowym odcieniu, nieskazitelny
mundurek STAGS i ze staranną dykcją wymawiała każde słowo.
Z perspektywy czasu wiem, że upodobniła się do Ludzi Średniowiecza.
Teraz, przed kaplicą STAGS, wychodząc z resztą uczniów z porannej mszy,
wyglądała zupełnie inaczej. Ścisnęła mnie kurczowo za ramię. Miała twarz
bladą jak ściana, wiotkie, bezładnie wiszące włosy i zapadnięte oczy.
– Nie jedź – powiedziała.
W jej rozgorączkowanym głosie znowu usłyszałam północny akcent.
Od razu wiedziałam, co ma na myśli. Chodziło jej o zaproszenie.
Próbowała mnie odwieść od wyprawy na polowanie strzelanie wędkowanie.
Zastanowiło mnie, skąd o tym wie.
– Dlaczego?
– Po prostu nie jedź. – Nigdy przedtem nie słyszałam u niej tak
stanowczego tonu.
Minęła mnie i dała się ponieść fali ludzi. Przez chwilę stałam pośrodku
strumienia uczniów i zastanawiałam się nad jej słowami. Jednak naprawdę
nie zrobiły na mnie trwałego wrażenia. Gdy tylko zniknęła w tłumie, uczucie
niepokoju odeszło razem z nią.
Szczerze mówiąc, od tak wielu tygodni byłam ignorowana, traktowana
z góry i wykluczana, że teraz z prawdziwą przyjemnością przyjęłam fakt, że
ktoś pragnie mojego towarzystwa, a Ludzie Średniowiecza osobiście mnie
zaprosili. Dzień wcześniej zobaczyłam samego Henry’ego, gdy szedł
wieczorem przez Wielki Hall w Honoriuszu. Dotknął mojego ramienia i po
raz pierwszy w życiu zwrócił się bezpośrednio do mnie.
– Przyjedziesz w weekend, prawda? – zagadnął. Nie czekając na
odpowiedź, dodał: – Będzie się działo.
W jego ustach te słowa zabrzmiały niemal wytwornie.
– Co będzie się działo?
W moim wykonaniu ten sam zwrot zdawał się prostacki.
Henry uśmiechnął się, a mnie serce podskoczyło z radości.
– Zobaczysz.
Lekko ścisnął moje ramię. Zerknęłam na jego dłoń na moim rękawie: na
smukłe palce, równe, kwadratowe paznokcie i złoty sygnet na małym palcu.
Sygnet z wygrawerowanymi dwoma malutkimi rogami jelenia.
Zatem stojąc rano w tłumie uczniów przed kaplicą i myśląc o tym, co
powiedział Henry, oraz o tym, co powiedziała Gemma, wcale nie ważyłam
argumentów za i przeciw. W myślach już się pakowałam. Czułam się tak,
jakbym rzuciła monetą, ale z góry wiedziałam, jaki będzie wynik.
Rozdział czwarty
Gdy tylko zdecydowałam, że wezmę udział w wyprawie na polowanie
strzelanie wędkowanie, odniosłam wrażenie, że wszyscy w STAGS
rozmawiają jedynie o krwawych sportach.
W piątek przed justitium mieliśmy tylko pół dnia lekcji i zdawało się, że każda
z nich w jakiś sposób dotyczy polowania.
Na łacinie przekładaliśmy na angielski poemat Owidiusza o Dianie,
bogini… nie uwierzysz… polowań. Podobno pewnego dnia, gdy Diana się
kąpała, podejrzał ją nagą młodzieniec o imieniu Akteon. Nie chcąc, żeby się
tym chwalił, wściekła Diana ostrzegła go, że jeśli piśnie komukolwiek choćby
słowo, przemieni go w jelenia. W pobliżu akurat przejeżdżała grupa
myśliwych, a ponieważ Akteon był tak głupi jak większość bohaterów mitów,
zawołał ich na pomoc. No i oczywiście od razu zmienił się w jelenia.
– Co się dalej stało, panno Ashford? – bakałarz Mowbray zapytała Chanel.
Bakałarz Mowbray miała talent do wyłuskiwania osób, które nie uważały
na lekcji, a tego dnia Chanel trudno było się skupić, podobnie jak mnie. Od
dwudziestu minut patrzyła przez okno na tonące pod wodą dziedzińce.
Otrząsnęła się z zamyślenia i sięgnęła po swój egzemplarz Owidiusza.
Wskazując właściwy fragment tekstu jednym ze swoich idealnie zadbanych,
białych paznokci, wydukała:
– Łowca stał się zwierzyną. Ogary, niczym wilki, poczuły krew
i rozszarpały go na strzępy jak jelenia.
– Dobrze – powiedziała bakałarz Mowbray. Jej siwy kok kontrastował
z łukowato zakrzywionymi, czarnymi brwiami, które poruszały się, kiedy się
czymś emocjonowała. W tej chwili też podrygiwały. – Pięćdziesiąt ogarów
rozszarpało Akteona na strzępy, jakby był jeleniem. – Naprawdę oblizała się,
mówiąc o tym. – Wśród autorów klasycznych istnieją rozbieżności dotyczące
ich imion – kontynuowała monotonnie. – Ale to oczywiście tylko szczegóły.
Zdaniem Owidiusza wabiły się: Arkas, Ladon, Tygrys…
W tym momencie wyłączyłam się. Jeżeli bakałarz Mowbray zamierzała
wyliczyć imiona wszystkich pięćdziesięciu psów myśliwskich, to wolałam
oddać się rozmyślaniom o Longcross.
Na historii też można było odnieść wrażenie, że bakałarz Styles dostała od
dyrekcji instrukcje, żeby nawiązać do krwawych sportów. Opowiedziała nam
o Gianie Marii Viscontim, beznadziejnym księciu z epoki Renesansu,
którego jedyną misją życiową było niszczenie imperium zbudowanego przez
jego przodków. Nawet ta lekcja sprowadziła się do opowieści o polowaniu.
– Oczywiście Gian Maria wsławił się przede wszystkim swoją jedyną
wielką pasją. Był zdolnym myśliwym, ale swoich ofiar nie wybierał
z królestwa zwierząt. – Bakałarz Styles pochyliła długi nos nad książką, którą
trzymała w ręce, i znalazła cytat: – „W swojej posiadłości prowadził nagonkę
na ludzi, a psy myśliwskie trenował do ich zagryzania”. Panie Jadeja, czy
mógłby nam pan wyjaśnić znaczenie słowa nagonka?
Shafeen odkaszlnął.
– Nagonka to polowanie z psami.
– Dokładnie tak. Nagonka to polowanie – odparła bakałarz Styles. W jej
oczach pojawił się dziwny blask. – Zwierzyną Giana Marii stali się jego
służący. Dla zabawy szczuł ich psami, a jeśli byli zbyt wolni i pozwalali
przegryźć sobie gardło, po prostu najmował nowych.
Można by sądzić, że Gian Maria w pełni zasłużył sobie na przydomek
Okrutnego Giana, ale w głosie bakałarz nie dało się słyszeć krytyki, lecz
raczej… podziw. Skóra cierpnie, kiedy o tym myślę.
Potem wszyscy poszli na uroczystą mszę z okazji justitium, która oficjalnie
kończyła trymestr. Jak zwykle odśpiewaliśmy psalm 42: „Jak łania pragnie
wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże!”. Następnie opat
wstał z fotela i wszedł na mównicę. Oprócz tradycyjnych farmazonów, jak
świetnie sobie radzimy w tym roku, kto osiągnął najlepsze wyniki i które
drużyny odniosły sukcesy w zawodach sportowych, on także uczynił
tematem przewodnim swojego kazania… tak jest, zgadłeś: polowanie.
Kolejny raz usłyszeliśmy historię naszego patrona św. Aidana i jelenia.
Rozmyślając o niebieskich migdałach, zerknęłam na witraż z wizerunkiem
świętego, ale mój wzrok powędrował w innym kierunku i zatrzymał się na
głowach sześciorga idealnych osób. Ludzie Średniowiecza siedzieli obok
siebie kilka rzędów przede mną, wszyscy w takiej samej pozycji – z jedną
nogą założoną na drugą, żeby pozostali widzieli kolorowe pończochy
podkreślające ich wyższy status. Piers, Cookson, Esme, Charlotte, Lara.
A obok Lary – Henry de Warlencourt. Siedziałam wpatrzona w niego –
widziałam łuk ucha, błysk w krótko przystrzyżonych włosach na karku nad
czarnym kołnierzem szkolnej peleryny, dłuższe, jaśniejsze, fantazyjnie
zwichrzone włosy na czubku głowy. Przebiegł mnie dreszcz, chociaż nie było
mi zimno. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę spędzę weekend w jego
domu.
Nagle zwróciłam uwagę na panujące dookoła milczenie. Opat patrzył
z mównicy wprost na mnie. Widziałam rozbawienie na jego sympatycznej
twarzy.
– Czyżbyśmy panią znudzili, panno MacDonald?
Moje policzki zapłonęły, kiedy cała szkoła zwróciła się w moim kierunku,
nawet Ludzie Średniowiecza. Zdawało mi się, że patrzą z wyższością –
oprócz Henry’ego, który uśmiechnął się zagadkowo, przyspieszając tym bicie
mojego serca.
– Jak zatem już raz powiedziałem… – zaintonował opat ze szczególną
emfazą, by dać mi do zrozumienia, że zwraca się specjalnie do mnie.
Poprawił okulary na nosie i przeczytał fragment z Żywota św. Aidana
ryzykownie balansującego na mównicy. Z całej siły starałam się okazać
zainteresowanie, chociaż umiałam zacytować z pamięci cały tekst: „Ów zaś
święty, widząc, że nadciągają ogary, uniósł dłoń i sprawił, że jeleń stał się
niewidzialny. Tak więc psy przebiegły mimo niego, a ich zęby go oszczędziły.
Aidan tedy przywrócił jeleniowi postać cielesną, widzialną dla ludzi, którzy
znów ujrzeć mogli sierść jego i poroże, a on odszedł w pokoju swą drogą”.
Wychodząc z kościoła, miałam silne przeczucie, że nawet opat wiedział,
jak spędzę najbliższy weekend, i kierował swój wykład specjalnie do mnie.
Gdy człapałam po mszy z powrotem do internatu, mój żołądek wyczyniał
dziwne harce. Widziałam za oknem na półpiętrze lśniące, luksusowe
samochody, które już zaczęły pojawiać się na podjeździe STAGS. Rodzice
zabierali swoje pociechy. Pechowcy, którzy musieli zostać na weekend
w szkole, patrzyli na nich zazdrośnie przez okna. Byli to uczniowie, których
rodzice mieszkali za granicą (wielu), służyli w siłach zbrojnych (niektórzy)
albo pochodzili z obcych rodzin królewskich (kilkoro). Mnie spotkało
wyjątkowe szczęście – weekend w luksusowych warunkach. Nie miałam
teraz nic do roboty oprócz spakowania bagażu przed wyjazdem do
Longcross. Oczywiście już byłam spakowana do cioci Karen, ale wyjęłam
wszystko z walizki, bo coś mi mówiło, że rzeczy, które mogły się przydać
w Leeds, niekoniecznie sprawdziłyby się w Longcross. Szczerze mówiąc, nie
byłam pewna, co mogło się tam sprawdzić. Na szczęście trafiłam na osobę
chętną do pomocy.
Rozdział piąty
Kiedy dotarłam do szczytu schodów w Lightfoot, zobaczyłam siedzącą przy
oknie Esme Dawson.
Był sam, jeśli nie liczyć dwóch ociężałych labradorów, które wylegiwały się na
dywaniku przy kominku.
Poczułam ulgę, widząc, że nie muszę już w progu witać się z rodzicami
Henry’ego, więc nieco się odprężyłam. Pokój był przyjemny, a od mojego
gospodarza emanowała aura gościnności – jego uśmiech był ciepły jak
płomień, a w złotych włosach błyszczały refleksy. Henry miał na sobie
koszulkę polo z długimi rękawami i dżinsy w czerwonym odcieniu. Nie tyle
wyglądał przystojniej niż w szkole – chociaż był prawdopodobnie jedynym
uczniem STAGS, który dobrze się prezentował w czarnej pelerynie – ile
inaczej. Zdawał się… doroślejszy. Ale do tego pomieszczenia pasował równie
dobrze jak do STAGS.
Pokój nie był nawet w połowie tak onieśmielający, jak się tego
spodziewałam po Longcross. Pod ścianami stały rzędy kaloszy, lasek, wędek
oraz leżał stary skafander do nurkowania – było tego naprawdę dużo. Na
wyłożonych drewnem ścianach wisiały pożółkłe ryciny przedstawiające
staromodnych ludzi uprawiających staromodne sporty, między innymi
oczywiście polowanie strzelanie wędkarstwo. Nad głową Henry’ego zaś
spoglądały w dół szklistymi oczami głowy jeleni.
Henry zauważył mnie.
– Greer! – powiedział.
Wyszedł mi naprzeciw i pocałował mnie w oba policzki. Nie były to głupie
cmoknięcia w powietrze, którymi często witają się ludzie z wyższych sfer,
tylko porządne pocałunki, podczas których usta dotykają skóry policzków.
Tak wylewne powitanie nieco zbiło mnie z tropu, bo nigdy przedtem nie
doszło między nami do żadnego kontaktu fizycznego, oprócz tamtego razu,
kiedy dotknął mojego ramienia.
– Gdzie reszta gości? – zapytałam.
– Przebiera się. Chodź i się rozgrzej. Szkoda, że jest tak piekielnie zimno. –
Zatarł dłonie. – Ale dla polowania to nawet lepiej.
Zwrócił się do swojego głównego łowczego, który z szacunkiem stał kilka
kroków za mną.
– Ach, Perfect. Widzę, że bezpiecznie dowiozłeś do nas pannę MacDonald.
Perfect – nie do wiary, ale to było jego prawdziwe nazwisko – zdjął
tweedowy kaszkiet, który, jak się okazało, nie był przyklejony na stałe do jego
głowy, i lekko skinął siwą, łysiejącą głową.
Henry uśmiechnął się do mnie.
– Nie zagadał cię na śmierć, Greer?
Nie byłam pewna, co odpowiedzieć, ale na szczęście nie musiałam się
wysilać z odpowiedzią, bo Henry sam zapytał łowczego:
– Perfect, nie zagadałeś na śmierć panny MacDonald?
Łowczy podrapał się po brodzie.
– Może.
Henry odrzucił głowę w tył i zaśmiał się, odsłaniając białe zęby. Nawet
Perfect wyglądał niemal tak, jakby żart zwierzchnika mógł wywołać u niego
uśmiech. To musiał być ich stały skecz.
– No dobrze. Perfect, czy mógłbyś na jutro sprawdzić magazyn broni?
Perfect znowu skinął głową i wyszedł. Henry zwrócił się do mnie:
– Słuchaj, lepiej od razu idź na górę, jeśli nie chcesz się spóźnić. Mam
nadzieję, że nie masz nic przeciwko włożeniu eleganckiego stroju do kolacji.
Nie byłam pewna, jaką miałam alternatywę. Zejść na kolację nago?
Powiedziałam więc:
– Absolutnie.
– Dobrze. O siódmej trzydzieści spotykamy się na drinku w bawialni,
a kolacja odbędzie się w Wielkim Hallu o ósmej.
Rozejrzałam się, pozostając w miejscu.
– Czyli to nie jest Wielki Hall?
– Boże, nie – odparł. – To szatnia na buty.
Trochę trwało, zanim przyswoiłam fakt, że buty w Longcross mają lepsze
warunki mieszkaniowe niż tata i ja w Manchesterze, tymczasem Henry
dotknął dzwonka, takiego jak w Gosford Park, i nagle stanęła przed nami
kobieta w średnim wieku.
– Betty, zaprowadź pannę MacDonald do jej pokoju. Gdzie ją umieściłaś?
– W Lowtherze, sir.
Pokojówka mówiła z tym samym akcentem, co Perfect.
– W Lowtherze. Czy już jest tam napalone?
– O tak, sir. Czy to już wszyscy, sir?
– Wszyscy. Greer, masz ochotę na filiżankę herbaty?
– Mogłabym zabić za coś do picia – powiedziałam z wdzięcznością.
Uśmiech Henry’ego na chwilę stężał. Czyżbym zachowała się nie dość
wytwornie?
– Herbata do pokoju, Betty.
Zwróciłam uwagę na fakt, że nie powiedział „proszę” ani „dziękuję”.
Jednak wyglądało na to, że pokojówce to nie przeszkadza.
– Oczywiście, sir.
Zrobiła krok w tył, ustępując mi z drogi, i wskazała ręką kierunek.
Widocznie miałam iść przodem, chociaż nie wiedziałam, dokąd. Domyślam
się, że ten zwyczaj wynikał z hierarchii panującej w bogatych domach.
Chciałam wziąć walizkę, ale Henry powstrzymał mnie gestem.
– Zostaw – powiedział. – Każę komuś wnieść twój bagaż.
Widocznie ludzie z wyższych sfer nie noszą sami swoich rzeczy. Zaczęło
mi się tam podobać, szczególnie kiedy Henry ujął moją dłoń i delikatnie ją
ścisnął.
– Witam – powiedział. – Szczerze. Bardzo się cieszę, że tu jesteś.
* **
Mój pokój – chyba powinnam nazywać go po imieniu: Lowther – był
wspaniały. I ogromny. Wyglądał jak najlepszy apartament w najlepszym
hotelu, jaki jesteś w stanie sobie wyobrazić. Obeszłam go dokoła, co zajęło mi
trochę czasu.
Stało w nim olbrzymie łóżko z ciemnego drewna z baldachimem, ciężkimi,
różowymi zasłonami i pościelą. Ścian nie pokrywała tapeta, tylko tkanina
z ledwo widocznym nadrukiem przedstawiającym złote liście. Na podłodze
leżały dywany rodem z Aladyna. Okna miały przezroczyste szyby w dolnej
części, a witraże na górze. W pokoju znajdował się kominek tak stary, że
umieszczono na nim datę powstania (1590). I tylko sobie wyobraź – już
trzaskał w nim ogień. Nigdzie nie było ani śladu telewizora – tak pospolitego
przedmiotu w każdym hotelu. Prawdę mówiąc, nie widziałam ani jednego
telewizora przez cały czas, który spędziłam w Longcross.
Właściwie, kiedy dobrze się przyjrzałam, nic w moim pokoju nie było
nowe. Dywany wyglądały na nieco przetarte, złote liście na tapiserii wyblakły
i straciły fakturę, a jedną z szyb w oknie przecinało srebrzyste pęknięcie.
Jednak jako całość pomieszczenie symbolizowało tradycję, klasę i jakość,
o czym przypominało wszechobecne trofeum – wisząca nad kominkiem
głowa jelenia, w której ciemnych, szklanych oczach migotały refleksy ognia,
dające złudzenie, że zwierzę wciąż żyje. Była tam również rzecz, której nie
dają w żadnym pokoju hotelowym – na łóżku, niemal zakamuflowana, leżała
suknia. Miała ten sam kolor, co reszta przedmiotów w pokoju – ciemny róż.
Kiedy ją podniosłam, ciężki materiał dosłownie lał mi się przez palce. Jakość,
jak zwykle. Przez chwilę zastanawiałam się bez związku z obecną sytuacją,
jak wygląda pokój Henry’ego.
Pokojówka zostawiła mnie samą i poszła po herbatę. Po chwili przyniosła
ją – tak, jak się spodziewałam – na srebrnej tacy. Za nią wszedł chłopak mniej
więcej w moim wieku. Wniósł walizkę, którą postawił na środku dywanu.
Potem zjawiła się trzecia osoba – wysoka, piękna blondynka. To była
Charlotte Lachlan-Young, druga z syren.
Charlotte miała na sobie przepiękną kieckę – chociaż nie, na pewno nie
można jej nazwać kiecką. To zdecydowanie była suknia w pełnym znaczeniu
tego słowa. Podbiegła w podskokach i ucałowała mnie w oba policzki.
– Greer, prawda?
Zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu, a nie pytanie. Jakby
informowała mnie, że tak mam na imię. Kiedy wypuściła mnie z objęć,
cofnęłam się o krok. Już pocałunki Henry’ego były dla mnie zaskoczeniem,
ale w jej wykonaniu zdawały się grubą przesadą, bo nigdy nie zamieniła ze
mną ani słowa.
– Cudownie, że mogłaś przyjechać. Witam w Longcross.
Powiedziała to w taki sposób, jakby dom należał do niej. Po chwili
przypomniałam sobie to, co usłyszałam w STAGS – że była w jakiś sposób
spokrewniona z Henrym. W związku z tym zapewne uważała, że ma prawo
zachowywać się jak gospodyni. Mimo wszystko było to dziwne. Oczekiwałam
raczej powitania przez mamę Henry’ego. Domyśliłam się jednak, że poznam
ją dopiero przy kolacji. Charlotte szczebiotała dalej:
– Lowther to przesłodki pokój! Rano zobaczysz, jaki widok się stąd
rozciąga!
Te pierwsze zdania uświadomiły mi, jak bardzo Charlotte różni się od
innych dziewczyn spośród Ludzi Średniowiecza. Mówiła w egzaltowany
sposób, jakby każde słowo było dla niej szczególnie ważne. Cały czas tryskała
energią i nadawała wszystkiemu specjalne znaczenie. Od razu wyobraziłam
sobie, jak szybko to zachowanie może działać na nerwy. Pokojówka
przecedziła przez srebrne sitko herbatę do malutkich, komicznych filiżanek
z porcelany. W niczym nie przypominały dużych kubków, którymi razem
z tatą ogrzewaliśmy dłonie, napełniwszy je zaparzoną aż do czerwoności
herbatą z torebki. Kiedy pokojówka była zajęta herbatą, Charlotte usiadła
wygodnie na łóżku, jednocześnie przerzucając włosy z jednej strony na
drugą takim samym gestem jak przedtem Esme. Jej włosy też ułożyły się
idealnie.
– Och, czy to twoja suknia na dzisiejszy wieczór? Ojej! Jest doskonała. Ten
kolor idealnie pasuje do twoich włosów. Mniam.
Zauważyłam, że pokojówka najpierw podała filiżankę Charlotte, a dopiero
potem mnie.
– Betty, jesteś kochana. Herbata! – I zwróciła się do mnie z taką miną,
jakby ten napój wymyślono przed chwilą specjalnie dla niej. – Tego mi było
trzeba. Jak ci minęła podróż? Kto cię przywiózł?
Herbata była lurowata i dziwnie smakowała, jakby została zaparzona
pomyjami, a filiżanka zdawała się tak krucha, że gdybym nieostrożnie
zacisnęła na niej zęby, mogłabym odgryźć kawałek porcelany.
– Perfect mnie odebrał.
– Och, główny łowczy! Czyż nie jest absolutnie rozkoszny?
Tak samo wyraziła się o nim Esme. Mogłam sobie to wytłumaczyć jedynie
w taki sposób, że w języku Ludzi Średniowiecza „rozkoszny” oznacza
ponurego mruka.
– O tak, prawdziwy książę na białym rumaku – powiedziałam ironicznie. –
Czułam się naprawdę rozpieszczana. Oglądałaś Taksówkarza? Perfect
przypomina Roberta De Niro w tej roli. No, może jest trochę mniej gadatliwy.
Charlotte zrobiła wielkie oczy w moim kierunku i wskazała głową
pokojówkę, która stała z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami. Nie byłam
pewna, co znaczył ten gest, więc go zignorowałam. W tej chwili zegar na
kominku – wypisz wymaluj Trybik z Pięknej i Bestii – wybił godzinę,
a Charlotte zapiszczała:
– O Boże, która godzina! Wystarczy już tej herbaty… – Wypiłam dopiero
jeden łyk. – Teraz powinnaś jak najszybciej się przebrać. Drinki o siódmej
trzydzieści w bawialni.
Chcąc nie chcąc, odstawiłam filiżankę.
Charlotte podniosła suknię i potrząsnęła nią, jakby była matadorem, a ja
bykiem.
– Czas na przemianę Kopciuszka.
Ani Charlotte, ani Betty nie zamierzały opuścić pokoju, więc nie miałam
wyjścia – musiałam rozebrać się przed nimi do bielizny. Może to normalka
wśród bogaczy. Może niechęć do rozbierania się przed obcymi to cecha
Dzikusów. Pomogły mi wbić się w suknię – muszę przyznać, że mimo
wszystko w tej chwili byłam wdzięczna, że zostały. Przypomniał mi się film
Elizabeth z Kate Blanchett w roli królowej stojącej z wyciągniętymi
ramionami, kiedy damy dworu wkładały na nią suknię, biżuterię i całą
resztę. To dlatego bogaci ludzie nie ubierają się sami. Ich stroje są tak trudne
w obsłudze, że wymagają pomocy osób trzecich.
Kiedy już zostałam ubrana, moje pomocnice posadziły mnie przed
lustrem, żeby ułożyć włosy. Przy dobrych wiatrach moje włosy opadają
prostymi kosmykami, są lśniące, gęsta grzywka sięga mi do rzęs, a końcówki
łaskoczą mnie po ramionach. Tego dnia wiatry nie były dla mnie przychylne,
bo deszcz poskręcał mi włosy, ale wyglądało na to, że nie ma się czym
przejmować. Charlotte miała zgoła inne zdanie.
– Betty pięknie stylizuje włosy.
Po dwudziestu minutach musiałam przyznać, że Betty udało się dokonać
cudów. Za pomocą lokówki wyczarowała kółka z moich włosów, sczesała
grzywkę na jedną stronę, boki zaś podwinęła do tyłu i upięła je malutkimi
pączkami róży w tym samym kolorze, co suknia.
Zastanawiałam się, czy Betty zajmie się także moim makijażem, ale
widocznie to już było moje zadanie. Pokojówka wyszła, niewątpliwie po to,
żeby pomóc kolejnej osobie, a Charlotte podeszła do okna, żeby popatrzeć na
noc, i zaczęła się mocować z ryglem.
– A przy okazji powinnaś wiedzieć, że Betty bierze ślub z Perfectem.
Naprawdę warto wziąć sobie do serca, że nie plotkuje się przy służących.
Miałam przeczucie, że nigdzie indziej nie będę musiała pamiętać o tej
zasadzie. Było mi trochę głupio, że tak palnęłam, ale jeśli ta biedna baba
zamierzała poślubić głównego łowczego, to nie powiedziałam jej nic nowego.
Chcąc wyjść z twarzą, zauważyłam:
– Mogę jej jedynie pozazdrościć.
Sięgnęłam po czarną kredkę do oczu, której zwykle używam, ale
zawahałam się. Mój codzienny wizerunek jakoś nie bardzo pasował do sukni.
Charlotte podeszła, położyła swoją chłodną dłoń na mojej i dała mi do
zrozumienia, żebym nie używała kredki.
– Mniej – powiedziała. Pokazała mi naturalny, cielisty odcień. – Co
powiesz na ten?
Usiadłam więc wygodnie i oddałam się w jej ręce. Dziesięć minut później,
kiedy zerknęłam w lustro, nie poznałam swojej twarzy.
Charlotte miała rację co do koloru mojej sukni – na jego tle moje policzki
naprawdę nabrały blasku. Beżowy błyszczący cień na powiekach podkreślił
szary kolor oczu, a na moich ustach błyszczała odrobina szminki
w koralowym odcieniu.
Przeszłam transformację.
Dziewczyna emo stała się królową balu.
Dzikuska zmieniła się w Człowieka Średniowiecza.
Charlotte przycisnęła dłonie do piersi.
– Mateczko! – westchnęła. (Nie używała młodzieżowych zwrotów, przecież
była Człowiekiem Średniowiecza.) – Wyglądasz czarownie.
Ja cię kręcę! Pamiętniki księżniczki na żywo.
Rozdział ósmy
Dobrze, że się postarałam.
* **
Chyba jednak do tej pory już powinnam wiedzieć lepiej, czego się
spodziewać. Postrzelenie człowieka to za mało, żeby odebrać apetyt ludziom
z wyższych sfer.
Bardzo długo siedziałam na moim łóżku w Lowtherze i patrzyłam
niewidzącym wzrokiem na coraz bledsze światło za oknem. Było mi zimno,
chociaż w kominku wesoło trzaskał ogień. Jeffrey obserwował mnie,
zachowując absolutne milczenie. Właśnie to najbardziej w nim lubiłam.
Wiedział, kiedy trzymać język za zębami i dać człowiekowi pomyśleć.
Kiedy przyszła Betty z ubraniami dla mnie, nie pozwoliłam jej nawet
rozłożyć ich na łóżku.
– Betty – powiedziałam oschle. – Dzisiaj sama się ubiorę. To wszystko.
Dziwne, ale tym razem zdawała mi się mniej zawzięta. Ukłoniła się
i wyszła. Może wolała taki świat: bez grzecznościowych formułek i słów,
w którym zarówno ona, jak i jej zwierzchnicy znali swoje miejsce. Czy takie
relacje były dla niej bardziej zrozumiałe? Relacje oparte na rozkazach, a nie
na prośbach? Czy Henry miał rację, mówiąc o naturalnym porządku rzeczy?
Bez względu na zmianę, która w niej zaszła, nie potrzebowałam jej tego
wieczoru. Dokładnie wiedziałam, co chcę włożyć, jak uczesać włosy i jaki
zrobić makijaż. Wyjęłam z walizki suknię od mojej matki – na szczęście była
uszyta z materiału, który doskonale się układał, więc nie miała żadnych
zagnieceń.
Włożyłam ją i zdecydowałam, że tego dnia nie będzie żadnych
księżniczkowych loczków. Rozgrzałam prostownicę i już po chwili moje
włosy były proste jak druty, grzywka opadała na brwi, a końcówki lekko
podwijały się na ramionach. Popatrzyłam z ponurą satysfakcją w lustro.
Suknia wyglądała idealnie – popielatosrebrzysta, bez ramiączek, za to
z tysiącami luźno naszytych z przodu, czarnych jak smoła koralików, które
bez przerwy drgały i zbijały się w gromady niczym stado szpaków. Moja
matka może nie sprawdziła się jako rodzic, ale na pewno wiedziała, jak uszyć
doskonałą suknię, i za to ją szanowałam. Już na pierwszy rzut oka było widać,
że włożyła w ten projekt dużo pracy, każdy koralik naszyła ręcznie. Przyszło
mi na myśl, że jeśli tak się dla mnie natrudziła, to chyba jednak trochę mnie
kochała.
Przetrząsnęłam kosmetyczkę w poszukiwaniu najczarniejszej kredki do
oczu, po czym narysowałam dwie długie, wygięte na zewnątrz do góry linie
przypominające skrzydła. Ostatni raz zerknęłam w lustro. Po księżniczce nie
zostało ani śladu. Znowu byłam sobą i – co bardzo mnie cieszyło –
wyglądałam odrobinę groźnie.
Wiedziałam, że nie zniosę drinków w bawialni, o ile w ogóle ktoś
zamierzał się tam spotkać, więc poszłam prosto na kolację. Sama.
Nieobecność Shafeena nie była dla mnie zaskoczeniem. Nie zdziwiłabym się,
gdyby Nel też została w swoim pokoju, co oznaczałoby, że co dzień ubywa
przy kolacji jednej osoby, jak w filmie A potem nie było już nikogo na podstawie
powieści Agathy Christie. Jednak była obecna, w każdym razie ciałem.
Wyglądała już tylko jak cień dawnej Nel.
Tego wieczoru siedziałam oddalona o jedno nakrycie od Henry’ego.
Miejsce między nami zajęła Lara. Lunch spędziłam w jego sąsiedztwie.
Doszłam do wniosku, że spotkała mnie kara za to, że nakrzyczałam na niego
z powodu ambulansu.
Początek kolacji upłynął w poważnym nastroju, ale już po dwóch daniach,
kiedy polało się wino, Ludzie Średniowiecza stali się hałaśliwi jak zwykle.
Przekrzykiwali się i pękali ze śmiechu. Zachowywali się tak, jakby
Shafeenowi nic się nie stało.
Przesuwałam jedzenie po talerzu. Na kolację była zupa rybna, za którą nie
przepadam nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, a tym
bardziej teraz, gdy wiedziałam, że to ich tradycja – wieczorem przed
polowaniem na jelenia jedliśmy sarninę, przed strzelaniem do ptaków
podano bażanta z resztkami śrutu, a nazajutrz mieliśmy iść na ryby. Nie
mogłam się pogodzić z tym, że łowy miały trwać pomimo tego, co się stało,
ale jeżeli wierzyć opowieściom krążącym wokół stołu, takie wypadki nie były
rzadkością. Chyba ze sto razy usłyszałam zdanie, że to każdemu może się
zdarzyć.
„Zdarza się”. „Zdarza się”. Wszyscy mieli pod ręką anegdotę o wujku,
kuzynie albo gościu, którego postrzelono podczas pędzenia. Nie przekonali
mnie.
Jedyny moment, w którym przypomniano wprost o Shafeenie, nastąpił,
kiedy Henry wstał, zastukał srebrnym nożem o kieliszek, dopóki wszyscy nie
umilkli, a potem powiedział:
– Dzisiaj oczywiście nie wzniosę toastu za pomyślne strzelanie, bo chcę
okazać szacunek Shafeenowi, który został lekko ranny.
Przypomniałam sobie krew sączącą się przez materiał kurtki Shafeena
i musiałam ugryźć się w język.
– Wypijmy więc za Shafeena i życzmy mu szybkiego powrotu do zdrowia.
– Za Shafeena! – powtórzyli wszyscy z należytą powagą i szacunkiem.
Nagle Piers uniósł wysoko swój kieliszek i dodał:
– Niech żyje nasz Pendżabski Playboy!
Wszyscy zarechotali, ja zaś odstawiłam kieliszek, bo czułam, że wino nie
przejdzie mi przez gardło.
Po chwili dwaj służący podeszli do Henry’ego. Jeden położył przed nim
oprawiony w czarną skórę tom otwarty na odpowiedniej stronie, a drugi
podał wieczne pióro. „O, a więc wypadek na polowaniu nie przeszkodzi mu
w skrzętnym odnotowaniu wyniku!” – pomyślałam ze zgrozą.
Z mojego miejsca przy stole nie widziałam dokładnie, co pisze, ale
wiedziałam, że będzie to liczba bażantów masowo uśmierconych tego dnia.
Notując ostatnią pozycję, Henry zerknął na Larę. Popatrzyli sobie w oczy
i oboje parsknęli ledwo powstrzymywanym śmiechem. To był błąd, bo kiedy
Henry odwrócił książkę, żeby pokazać wpis Larze, ja też niechcący go
zobaczyłam.
Nigdy nie zapomnę, co tam przeczytałam. Do dzisiaj mam przed oczami
litery wykaligrafowane tuszem zasychającym powoli w blasku świecy.
1 x Shafeen Jadeja
Jego pokój też nosił specjalną nazwę: Raby. Kiedy zapukałam do drzwi
i weszłam, Nel już tam była. Usiadłyśmy na łóżku Shafeena, a mnie ogarnęło
uczucie déjà vu, bo poprzedniej nocy tak samo siedziałam u Nel.
Tyle że Shafeen nie miał na sobie szlafroka. Siedział okryty do pasa kołdrą,
spod której wystawał gładki, brązowy tors i szerokie ramiona. Jego ciemne
włosy były zmierzwione od długiego leżenia i opadały mu na twarz.
Kompletnie bez związku z celem naszej wizyty pomyślałam, że jest bardzo
przystojny. „Trąba z ciebie, a nie feministka, Greer”. Górną część ramienia
miał obwiązaną bandażem, a na szafce nocnej stała fiolka środków
przeciwbólowych.
Shafeen uśmiechnął się cierpko, kiedy weszłam, i zapytał:
– Co się dzieje?
Teraz, gdy już się spotkaliśmy, nagle zabrakło mi słów. Bałam się, że obie
z Nel wyjdziemy na histeryczne paranoiczki. Wystarczyło nam jednak jedno
zerknięcie na siebie nad nogami Shafeena, by się przekonać, że możemy
sobie ufać. Nie wiedziałam, od czego zacząć, jednak ktoś musiał to zrobić.
– Posłuchaj, Shafeen, mam… mamy ci coś do powiedzenia.
Jego twarz od razu stężała, stała się jakby surowa. Przypominał mi
jastrzębia – drapieżnika, a nie ofiarę.
Nel przejęła ode mnie pałeczkę.
– Chodzi o to, że naszym zdaniem Ludzie Średniowiecza specjalnie cię
postrzelili.
– Oczywiście – potaknął. – To absolutnie jasne, że mieli taki zamiar.
Popatrzyłyśmy z Nel na siebie w szoku, ale też z pewnym poczuciem ulgi.
– Tak sądzisz?
– O tak. Po lunchu dali mi drinka z numerem sześć, żebym zajął
stanowisko na samym końcu. Dzięki temu każdy z nich mógł skierować
strzelbę w moim kierunku, nie obawiając się, że trafi kogoś ze swoich.
Bażant nad moją głową w ostatniej chwili skręcił w powietrzu, a ja obróciłem
się, żeby go nie stracić z celownika. Gdybym tego nie zrobił, już bym nie żył.
Zaniemówiłam.
– Ale wtedy dla każdego staliby się mordercami.
– Nie – zaprzeczył Shafeen. – Przedstawiliby to jako tragiczny wypadek.
Hinduski żółtodziób nie wiedział, jak się zachować, i sam wlazł na linię
ognia. Henry, Piers, Cookson i cała reszta strzelają, odkąd odrośli od ziemi. –
Uniósł dłoń i syknął z bólu. – Wszyscy są w tym dobrzy. Wydano by wyrok, że
doszło do przypadkowego postrzelenia, i życie toczyłoby się dalej, jakby
nigdy nic.
Tak bezpośrednie przedstawienie sprawy wprawiło mnie w osłupienie.
– Problem w tym, że dwie rzeczy poszły nie po ich myśli. Po pierwsze: ja
też strzelam, odkąd odrosłem od ziemi. Polowania na dzikie zwierzęta są
bardzo popularne w Radżastanie. Po drugie: spudłowali.
– Przecież muszą wiedzieć, że nie będziesz milczał – powiedziała Nel.
Shafeen pokręcił głową.
– Ich siłą jest to, że ludzie się ich boją. Czują lęk przed ich pieniędzmi
i statusem społecznym. Mnie nie zastraszyli. Ale nawet jeżeli nie będę
trzymał języka za zębami, to co? To tylko słowo przeciwko słowu. Wy
miałyście zostać zmuszone strachem do milczenia, a kto jeszcze brał udział
w polowaniu? Grupa Ludzi Średniowiecza, kilku mieszkańców wioski, którzy
utrzymują się z pracy dla Longcross, oraz potwór Frankensteina znany pod
nazwiskiem Perfect, który od kilku pokoleń wiernie służy de Warlencourtom.
– Który z nich do ciebie strzelał? – zapytałam ze ściśniętym z przerażenia
żołądkiem.
– Nie widziałem – przyznał Shafeen. – Cały czas patrzyłem do góry. Ale
jestem niemal pewien, że to był Henry.
Domyśliłam się, że to powie. Wciąż jednak miałam nadzieję, że to
nieprawda.
– Dlaczego właśnie on?
– Po pierwsze, wynika to z trajektorii pocisku. Henry zajmował piąte
stanowisko, więc miał czystą linię strzału z bliskiej odległości. Po drugie,
kiedy zostałem trafiony, siła uderzenia obróciła mnie w miejscu. Zanim
upadłem, zobaczyłem, że chwilę wcześniej wystrzelił ze swojej śrutówki.
Przyłapałem go dosłownie na gorącym uczynku. – Shafeen zmienił pozycję
i napił się wody. – A wy skąd wiecie?
– Nel wiedziała to już wczoraj – przyznałam.
– Kiedy napadły mnie psy – wyjaśniła Nel. – Wiedziałam, że na mnie
polują. Ale nie podejrzewałam Henry’ego. Sądziłam, że tylko reszta Ludzi
Średniowiecza zabawia się w taki sposób.
Jakbym słyszała moje własne myśli.
– Uważałam Henry’ego za dobrego człowieka. – Westchnęła smutno. – Dał
mi swoją kurtkę.
– A potem ci ją zabrał – zauważył z przekąsem Shafeen.
– Właściwie… – Wymieniłyśmy z Nel porozumiewawcze spojrzenia
i skinęłyśmy głowami. – Chcemy ci coś pokazać.
Nel otworzyła jasnoczerwoną torebkę, którą trzymała w rękach, i wyjęła
z niej nasiona. Położyła je na zdrowej dłoni Shafeena.
– Znalazłam je w kieszeni kurtki Henry’ego.
– Przyszło nam na myśl, że ty możesz wiedzieć, co to jest.
Shafeen zerknął na dłoń.
– Wiem – powiedział ponuro. – To anyż.
Ta nazwa coś mi mówiła.
– Anyż? Taki, którym aromatyzuje się cukierki lukrecjowe?
– Tak. Psy nie mogą mu się oprzeć. W niektórych częściach kraju myśliwi
ciągną po wzgórzach woreczek anyżu, żeby psy nie rozbiegały się po okolicy.
Odbija im, kiedy czują jego zapach. Dostają szajby.
– W nocy miałam wrażenie, że słyszę psy obwąchujące moje drzwi! –
powiedziała triumfalnie Nel.
– Możliwe. Posokowce i płochacze oczywiście śpią w psiarni, ale nawet
stare tłuste labradory Henry’ego zmusiłyby się do wejścia po schodach, żeby
nawdychać się anyżu. Jeśli się ich nie pozbędziesz, to dzisiaj znowu możesz
się spodziewać wizyty.
Wciąż trudno było w to uwierzyć.
– One też zdawały się takie miłe. No wiesz, psy. Oczywiście dopóki nie
wpadły w wilczy szał. Rano Arkas i Tygrys nawet podeszły mnie przywitać,
kiedy… – Nie dokończyłam.
– Kiedy co?
– Te imiona – powiedziałam. – Pamiętacie, jak wabią się tutejsze psy? –
Zwróciłam się do Shafeena. – Ostatniego dnia w STAGS bakałarz Mowbray
opowiedziała nam na łacinie mit o Akteonie, którego zagryzła na śmierć
sfora pięćdziesięciu psów myśliwskich. Zaczęła nawet wyliczać ich imiona.
Wabiły się Arkas, Ladon i Tygrys. – Spojrzałam na Nel. – Trzy z psów
Henry’ego też się tak wabią. Wczoraj słyszałam, jak je wołał. Założę się, że
reszta wabi się tak, jak pozostałe czterdzieści siedem.
– Na pewno. – Shafeen poruszył się, a jego twarz na chwilę wykrzywił
grymas bólu. – I co, Greer? Teraz wierzysz?
Skinęłam głową.
– Tak. Wczoraj wieczorem jeszcze nie byłam przekonana – przyznałam. –
To znaczy, wiedziałam, że Nel najadła się strachu, ale nie chciało mi się
wierzyć, że ktoś na nią polował. Spotkałam Henry’ego przed pokojem Nel.
Przyszedł sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku. On… Udało mu się
mnie przekonać, że szczerze się martwił.
Wiedząc, co teraz muszę powiedzieć, nie mogłam spojrzeć Nel w oczy.
O ile mi było wiadomo, jej też podobał się Henry i po polowaniu na jelenia
przeżyła tak wielkie rozczarowanie, jak ja po strzelaniu do bażantów.
– Zaprowadził mnie na dach, gdzie ucięliśmy sobie bardzo miłą
pogawędkę. Zapewniał, że nic nam nie grozi. Dokładnie pamiętam jego
słowa. Powiedział: „Daję słowo dżentelmena, że nikt nie zastrzeli ciebie ani
Chanel”.
– Trzeba przyznać, że nie kłamał – powiedział Shafeen. – Tego dnia to ja
byłem na celowniku. – Zmrużył oczy i popatrzył na mnie. – Powiedział ci, że
jesteś piękna?
– Tak – odparłam ledwo słyszalnym głosem.
Domyślam się, że w tej sprawie Henry mnie okłamał.
– Pocałował cię?
Do diabła, domyślny gość.
– Tak.
– A więc, co wpłynęło na zmianę twojej opinii o nim? – zapytał już o wiele
spokojniej. – Kiedy opadły ci łuski z oczu?
– Dzisiaj przy kolacji – odparłam. – Pamiętasz tę wielką, czarną księgę,
w której coś pisali po polowaniu na jelenia?
– Dziennik łowów? Tak. Zapisują w nim liczbę ustrzelonych danego dnia
zwierząt.
– Ty też do niego trafiłeś. Pod wszystkimi bażantami dopisali twoje
nazwisko.
Pomimo swojego sardonicznego usposobienia Shafeen był w szoku.
– Jesteś pewna?
Potaknęłam.
– Widziałam to czarno na białym.
– To pewno znaczy, że wczoraj wpisali tam mnie – jęknęła Nel.
Sprawiała wrażenie, jakby ledwo powstrzymywała łzy – jakby nie mogła
uwierzyć, że ktoś jest zdolny do takiego okrucieństwa.
Dotknęłam jej dłoni.
– Tak. I widziałam coś jeszcze. Sposób, w jaki Henry pokazał Larze ten
wpis. Śmiali się. To ich bawiło.
W tamtej chwili całkowicie zmieniło się moje postrzeganie świata.
Widzisz, cały czas próbowałam sobie wmówić – podobnie jak Nel – że
odpowiedzialność za wszystkie okrucieństwa ponoszą inni Ludzie
Średniowiecza. Nie on, nigdy nie on. W końcu jednak musiałam się zbudzić
z tego snu. To przecież była kurtka Henry’ego, dom Henry’ego, cały weekend
zorganizowany przez Henry’ego. Lekarz też był jego. W okolicy nie dało się
znaleźć szpitala. Popatrzyłam na bandaż ciasno owinięty wokół ramienia
Shafeena. Jego biel kontrastowała z brązową skórą i butelką środków
przeciwbólowych na szafce nocnej.
– Wygląda na to, że lekarz całkiem nieźle cię poskładał.
– O tak. Doskonale się mną zajął, jak na gościa, który już dawno
przekroczył osiemdziesiątkę – potaknął z ironicznym entuzjazmem.
Zerknęłam jeszcze raz na ciasno zawiązany bandaż.
– To znaczy, że nie zajął się tobą? – zaniepokoiła się Nel.
– Nie, nie. Zrobił wszystko, co w jego mocy, żebym czuł się komfortowo.
Zaopiekował się mną jak rodziną, którą tutaj leczy od pięćdziesięciu lat.
Musiał zadbać o to, żeby nie było o czym mówić i żebym nie musiał jechać do
szpitala. Jak za każdym razem.
Kolejne zdziwienie.
– Za każdym razem?
– Tak. Jeszcze nie wszystko do ciebie dotarło, prawda? – Shafeen zerknął
na Nel. – Do was obu. Chodzi o coś więcej niż ten weekend. Oni to robią od
lat.
Milczałyśmy przez jakiś czas, próbując sobie przyswoić tę myśl.
– Shafeen – powiedziałam spokojnie. – Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą,
musimy iść na policję.
– Nie!
Powiedział to bardziej stanowczo niż cokolwiek innego do tej pory.
– Ale… – zaczęła Nel.
Shafeen wszedł jej w słowo:
– Jeszcze nie mamy wystarczająco dużo dowodów. Nie wyjadę stąd,
dopóki ich nie zdobędę. Jak myślisz, po co tu jestem?
Zrobiłam wielkie oczy.
– To znaczy, że wiedziałeś?
– Już od dawna coś podejrzewałem. Dzieciaki ze szkoły co roku
przyjeżdżają tu podczas justitium, a po powrocie wyglądają jak duchy. Snują
się po szkole niczym zombie i boją się odezwać do Ludzi Średniowiecza.
Chowają głowę w piasek i jedynie próbują dotrwać do końca szkoły.
– Gemma Delaney! – wyrwało mi się.
– To jedna z nich – potaknął Shafeen.
– Kim jest Gemma Delaney? – zainteresowała się Nel.
– Dziewczyną z mojej starej szkoły. Namawiała mnie, żebym nie jechała do
Longcross. Pewno była tu w zeszłym roku.
– Była – powiedział Shafeen. – I nie tylko ona. Niektórzy wracają fizycznie
skrzywdzeni, inni są tylko śmiertelnie przerażeni. Wszyscy trafiają na swoje
miejsce, starannie wybrane dla nich przez Ludzi Średniowiecza. Czasami –
dodał – w ogóle stąd nie wracają.
– Co?! – krzyknęłyśmy z Nel jednocześnie.
– Po szkole krąży pewna historia, rodzaj legendy o tym, że w latach
dziewięćdziesiątych jeden z uczniów pojechał do Longcross, ale już nie
wrócił. Dobrze go wybrali: dzieciak z Trzeciego Świata na stypendium,
śniada skóra, obco brzmiące imię… – Wskazał na siebie. – Na stypendium
w STAGS… – Wskazał na mnie. – Niewłaściwe pochodzenie… – Wskazał na
Nel. – Brzmi znajomo? Według tej legendy chłopak został przypadkowo
zastrzelony na polowaniu w Longcross.
– Ale Henry nie mógł tego zrobić – zaprotestowałam, nadal gotowa go
bronić, żeby choć przez chwilę nie pozbywać się swoich fantazji. –
W tamtych czasach jeszcze nie było go na świecie.
– Nie rozumiesz, prawda? Ten proceder trwa od wielu lat. Do diabła,
nawet mój ojciec tu był.
Przypomniałam sobie, że między tatą Henry’ego i Shafeena istniał jakiś
zadawniony zatarg.
– Co się stało?
– Nigdy nie wdawał się w szczegóły. Jakby się wstydził. Ale teraz jestem
pewien, że to było coś podobnego. – Shafeen wzruszył nagimi ramionami.
– Dlaczego wysłał cię do STAGS, jeżeli spotkało go tam coś tak strasznego?
– Tam nic go nie spotkało. To wszystko stało się w Longcross, nie miało nic
wspólnego ze szkołą. Szkoła dała mu doskonałe wykształcenie. Poszedł do
Oxfordu, a potem do Sandhurst, a w końcu objął ważną posadę
w Radżastanie. Raczej nie mógł wiedzieć, że syn jego największego wroga,
Rolla de Warlencourta, trafi do STAGS dokładnie w tym samym czasie, co ja.
Trudno zakładać, że utrzymywali ze sobą kontakt i wiedzieli, co słychać
u drugiego z nich. Zdaniem mojego taty STAGS jest świetną szkołą, pełną
porządnych ludzi. Tylko w połowie miał rację.
– W której połowie?
– Że STAGS jest świetną szkołą. To znaczy, reprezentuje wysoki poziom
nauczania, a bakałarze są dobrymi nauczycielami, ale tutejsze dzieciaki mają
tylko jedno w głowie.
– Co? – zapytała Nel.
– Wyprawy na polowanie strzelanie wędkowanie.
– Kto dokładnie? – dopytywałam.
– Wszyscy. Na przykład twoja współlokatorka. Zapomniałem, jak ma na
imię.
Niemal wymknęło mi się: Jesus.
– Becca.
– No właśnie, Becca jest jedną z nich. Twoja współlokatorka też, Nel.
– O czym ty mówisz? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Czy była przy tym, kiedy dostałaś zaproszenie?
Zastanowiłam się.
– Tak.
– Zachęcała cię do wyjazdu?
– Tak.
– Sugerowała, że masz szansę zostać przyjęta do Ludzi Średniowiecza?
– Tak – mruknęłam zawstydzona.
Shafeen uderzył zdrową dłonią w śnieżnobiałą pościel.
– Niezła przynęta. Stworzyli małą, elitarną grupę, która rządzi całą szkołą,
a wszyscy tak desperacko chcą do nich dołączyć, że łatwo dają się
wyprowadzić w pole. Dotyczy to również mnie – przyznał. – Tymczasem
prawdopodobnie właśnie Becca zostanie przyjęta do Ludzi Średniowiecza za
to, że pomogła im cię zwabić. To pewno był pierwszy raz w tym roku, kiedy
się do ciebie odezwała?
Skinęłam głową.
– Z tobą, Nel, było tak samo?
– Tak.
– Widzicie? – Podekscytowany Shafeen usiadł na łóżku. – Na tym polega
ich taktyka. Najpierw dają ci do zrozumienia, że nikt cię nie lubi;
doprowadzają cię do stanu, w którym dałabyś się pokroić za odrobinę
sympatii, uśmiechu czy rozmowy. Dlatego, kiedy w końcu zaczynają z tobą
rozmawiać, czujesz się tak, jakby nagle słońce wyszło zza chmur. Możecie mi
wierzyć, że doskonale was rozumiem. W ciągu ostatnich lat zapraszali mnie
kilka razy. Widocznie nie mogli się mnie doczekać, nie chcieli zwlekać aż do
drugiej klasy. Nienawidzą mnie do szpiku kości.
– Dlaczego? – zapytałam szczerze zainteresowana.
Wzruszył ramionami, a jego twarz wykrzywił grymas. Po raz pierwszy
zwróciłam uwagę, że to go boli. Nie ramię, chociaż jestem pewna, że ono też
nieźle dawało mu się we znaki – mam na myśli raczej fakt, że Ludzie
Średniowiecza go nie lubili. Dopiero w tej chwili zdałam sobie sprawę, przez
ile lat nauki musiał znosić prześladowanie i wykluczenie.
– Nie wiem, dlaczego – powiedział cicho. Jego głos kojarzył mi się z głosem
małego chłopca. – Może dlatego, że nie pasuję do ich stereotypu odmieńca,
o ile to, co mówię, ma dla ciebie sens. Nie wiedzą, co ze mną zrobić. – Zerknął
przelotnie na mnie. – Pierwszego wieczoru przy kolacji nie byłem z tobą
zupełnie szczery, Greer. Mój ojciec rzeczywiście zarządza bankiem
w Dżajpurze, ale dlatego, że jest jego prezesem. Naprawdę jesteśmy
spokrewnieni z rodziną królewską i naprawdę mamy pałac na wzgórzach.
Fortunę mamy odpowiednią, ród Jadejów jest tak stary, jak rodzina de
Warlencourtów, i prawdopodobnie równie bogaty. Na wykształcenie też nie
możemy narzekać – mój ojciec uczył się w STAGS, ukończył Oxford, a potem
Sandhurst. Żyję na co dzień tak, jak oni, mówię jak oni, biorę udział
w wyprawach na polowanie strzelanie wędkowanie. Domyślam się, że nie
pasuje im moja ciemna skóra i dziwne nazwisko. Jestem dla nich Dzikusem,
i to w najprawdziwszym sensie tego słowa, jak je rozumiano w czasach
imperium brytyjskiego i panowania Anglików w Indiach. A nawet jeszcze
wcześniej. Słyszałaś o tym na lekcjach historii, Greer – o uczestnikach
wypraw krzyżowych i niewiernych. Henry zawsze będzie jednym
z krzyżowców, a ja – niewiernym.
Przez jakiś czas zastanawiałam się nad tym, co powiedział, a potem
postanowiłam dopytać o jedną rzecz.
– Mówisz, że już wcześniej cię zapraszali?
– O tak. Wiele razy.
– Ale przedtem tutaj nie przyjeżdżałeś?
– Nie.
– Dlaczego akurat w tym roku przyjąłeś zaproszenie?
Popatrzył na mnie wymownie, jak patrzy człowiek, który chciałby cię
uciszyć.
– Miałem swoje powody.
Zrozumiałam, że mam nie drążyć tematu. Poza tym zdawało mi się, że
i tak znam odpowiedź. Przyjechał, bo Nel została zaproszona. Był tutaj, żeby
ją chronić.
Tamtego wieczoru, kiedy wyskoczył z historią o tygrysiej matce,
opowiedział ją, żeby odwrócić uwagę od Nel. To on zauważył jej nieobecność
podczas polowania na jelenia. Zaniósł ją na rękach na szczyt wzgórza. Chyba
mu się podobała. Zerknęłam na Nel siedzącą koło Shafeena w malinowym
szlafroku, całą w odcieniach różu i bieli, z opadającymi na ramiona jasnymi
włosami przetykanymi ciemniejszymi pasemkami. Byłaby z nich piękna para
– on śniady, ona blada, ciemność i blask. Przełknęłam gulę, która stanęła mi
w gardle niczym kamień. Jeszcze rano myślałam, że ja też mam chłopaka.
Niestety wieczorem okazało się, że mój potencjalny partner jest fanatykiem
o morderczym instynkcie. Nagle poczułam, że muszę się stąd wydostać –
wyjechać jak najdalej z Longcross.
– Trzeba się stąd zwijać – powiedziałam. – Możemy od razu się spakować
i uciec, zanim tamci wstaną.
– Dokąd chcesz uciec? – zapytała Nel. – Nie pamiętasz, jak próbowałaś
sprowadzić ambulans dla Shafeena?
Zerknęłam na Shafeena. Nie wiedziałam, czy słyszał o tej próbie.
– Henry powiedział, że najbliższy szpital jest oddalony o półtorej godziny
stąd – mówiła dalej Nel. – Równie dobrze to może być najbliższa miejscowość
i najbliższy posterunek policji.
– Zresztą nawet jeśli dotrzemy do wioski, to miejsce będzie pełne
mieszkańców absolutnie wiernych Henry’emu – dodał Shafeen.
Mieli rację. Oglądałeś Kult? Na pewno nie chcieliśmy wpaść w ręce
fanatyków religijnych z zapadłej prowincji, którzy zaczęliby odprawiać
dziwne czary i spaliliby nas na stosie w kształcie słomianej kukły Conrada de
Warlencourta.
– No to co robimy? – zapytałam.
– Potrzebujemy dowodów – powiedział z ponurą miną Shafeen. – Nie
ruszę się stąd, dopóki ich nie zdobędę. Trzeba to wreszcie zakończyć.
– Jakich dowodów potrzebujesz?
– Takich, które potwierdzą wszystko czarno na białym.
Biały papier i czarny atrament, jeszcze mokry i lśniący w blasku płomienia.
Litery układające się w imię i nazwisko Shafeena.
– Dziennik łowów! – powiedziałam.
– Tak.
Przed oczami pojawił mi się jeszcze jeden obraz: przedpołudnie
w bibliotece, na półpiętrze. Długie rzędy książek oprawionych w czarną
skórę morocco bez tytułów, ale z datami.
– Jestem prawie pewna, gdzie znajdziemy takie dowody.
Jednak nie mogliśmy tam pójść i buszować przy zapalonych światłach, bo
postawilibyśmy na nogi wszystkich pięćdziesiąt milionów służących
w Longcross.
„Wszędzie mam szpiegów” – powiedział Henry i naprawdę miał to na
myśli.
– Tyle że potrzebna nam latarka.
– Może być Saros 7S?
Nel otworzyła swoją kopertówkę i wysunęła z niej piękny, cienki tablet
z gładkiego szkła i metalu o zaokrąglonych rogach, błyszczący niczym skarb.
Dotknęła ekranu, a system od razu się uruchomił. Pojawiła się tapeta
przedstawiająca piękną fotografię Nel ze słodkim, puszystym kociakiem
w objęciach (mogłam się spodziewać, że jest kociarą) oraz ikonką daty
i godziny.
– Masz przy sobie telefon?!
Nel skinęła głową. W jej oczach pojawił się figlarny błysk, który sprawił mi
prawdziwą radość. A więc jednak jej nie złamali. Ona także sprzeciwiła się
poleceniom Dziewczyn Średniowiecza. Ja przywiozłam do Longcross suknię
uszytą przez matkę – tę, którą właśnie miałam na sobie. Nel też złamała
zasady, ale przywiozła coś o wiele bardziej pożytecznego, swój własny
symbol rebelii.
Technikę.
– Ale śliczności – westchnął z zachwytem Shafeen.
Wiedziałam, że naprawdę ma na myśli Nel, a nie telefon. Przez chwilę
wszyscy patrzyliśmy na Sarosa 7S jak na świętego Graala z Indiany Jonesa
i ostatniej krucjaty. To małe urządzenie, nie większe niż dłoń, zdawało się nam
czymś niemal cudownym. Brakowało nam go od bardzo dawna.
– Ma latarkę?
Nel fachowo stuknęła dwa razy w ekran i znad obiektywu kamery
wystrzelił oślepiający biały promień.
Oczy Shafeena zajaśniały niemal tak samo. Zrzucił z siebie kołdrę i nałożył
biały szlafrok, który zasłonił jego spodnie od piżamy. Znowu miał wzrok
łowcy.
– Chodźcie – powiedział.
Rozdział dwudziesty trzeci
Nie będę kłamać.
Niedziela, 30 października
122 x bażanty
1 x Shafeen Jadeja
– Ale jaja… – jęknął Shafeen. – To znaczy, wierzyłem ci, ale… no, nie mogę.
Pokręcił głową.
Nel stuknęła w wyświetlacz Sarosa, dwa razy błysnął flesz.
– Zdjęcia – powiedziała. – Telefon wysyła je wprost do Orbity, magazynu
danych na satelicie Sarosa. Teraz mamy dowód, nawet jeżeli ktoś mi zabierze
telefon.
Następnie przyłożyła do kartki palec ze złamanym paznokciem
i przerzuciła jedną stronę wstecz. Ona też została uwieczniona.
Sobota, 29 października
1 x dorosły jeleń
1 x Chanel Ashton
Popatrzyłam na jej twarz oświetloną białym blaskiem telefonu. Bałam się,
że zemdleje. Jednak wzięła tylko głęboki oddech i jeszcze raz stuknęła
w wyświetlacz, żeby zrobić zdjęcie.
– Mam cię – mruknęła pod nosem.
Nagle coś mi przyszło na myśl. Przerzuciłam strony do ubiegłorocznego
michaelmas justitium.
– Spójrzcie! – krzyknęłam stłumionym głosem.
Oboje zerknęli do księgi.
Sobota, 31 października
1 x dorosły jeleń
1 x Gemma Delaney
Nel bez słowa zrobiła jeszcze jedno zdjęcie, a ja musiałam się oprzeć
o balustradę. Nie mogłam złapać tchu. Przypomniałam sobie Gemmę –
promienną uczennicę Bewley Park. Miała lśniące włosy i ogromną pewność
siebie. Po tamtej dziewczynie został tylko cień, już nie była sobą, ale nadal
miała w sobie dosyć dobroci i odwagi, żeby podejść do mnie przed kaplicą
w STAGS i ostrzec mnie jako koleżankę z dawnej szkoły przed wyjazdem do
Longcross. A teraz Ludzie Średniowiecza próbowali złamać Nel i Shafeena.
– No – zwróciłam się cicho do Shafeena, tak wściekła, że prawie nie
mogłam mówić. – Chciałeś dowodu, to go masz. Zrobiliśmy zdjęcia, a teraz
chodźmy.
– Czekaj – powstrzymał mnie.
Wyjął z dłoni Nel Sarosa 7S i ruszył wzdłuż zastawionego książkami
regału. Przesuwał palcami po grzbietach i liczył szeptem. Szłyśmy za nim i za
rozhuśtanym źródłem światła. Zatrzymałyśmy się, gdy on się zatrzymał.
Kiedy poświecił Sarosem na grzbiet książki, złocone litery rozbłysły na tle
matowej, czarnej skóry.
1960-1969
Już wiedziałam.
Shafeen szukał swojego ojca.
Wysunął książkę z półki i przerzucał strony w tę i z powrotem, jakby
rozpaczliwie próbował coś znaleźć, a jednocześnie się tego bał. W końcu
przestał, a my zbliżyłyśmy się do niego. Shafeen usiadł ze skrzyżowanymi
nogami na podłodze półpiętra. Uklękłyśmy obok, żeby zerknąć mu nad
ramieniem.
Nie zbudziłam się zdyszana ani zlana potem, nie usiadłam gwałtownie jak
postaci w filmach. Przez chwilę mój sen i wczorajsza noc zlały się w jedno.
Przez chwilę leżałam w ciepłym łóżku, myśląc, że wszystko było snem:
rozmowa na łóżku Shafeena, odkrycie w bibliotece, obmyślanie strategii
w kancelarii ekonoma aż do wczesnych godzin porannych. Potem jednak
zobaczyłam majaczącą w półmroku głowę Jeffreya. Tego dnia zdawało się, że
widzę w jego oczach prośbę. Jakby mnie o coś błagał. Zapewne o to, żebyśmy
już skończyli polowanie.
– Nie martw się, Jeffrey – powiedziałam. – Pracuję nad tym.
Odrzuciłam kołdrę i usiadłam.
Trybik na kominku wskazywał za dziesięć szóstą, ale tym razem nie
jęknęłam, poczułam ulgę. Miałam jeszcze coś do zrobienia, zanim reszta
domu się obudzi.
Oparłam stopy na podłodze i wsunęłam rękę pod łóżko, żeby znaleźć mój
plecak. Był to miękki plecak bez stelaża, z cienkiego, ale mocnego materiału
w maskującym kolorze. Mój tata potrzebował go podczas jednego ze swoich
wyjazdów na zdjęcia, a potem sprezentował go mnie. Nie był zbyt duży, więc
przewiązałam go wokół pasa. Potem zdjęłam z haczyka na drzwiach
obszerny, biały szlafrok kąpielowy i włożyłam go, zasłaniając plecak. Szlafrok
przypomniał mi o Shafeenie. On też taki nosił poprzedniego wieczoru. Miał
go na sobie, kiedy mi powiedział, że przyjechał do Longcross, żeby mnie
strzec. I kiedy wyznał, że mu się podobam. Potrząsnęłam lekko głową. To nie
czas, żeby o tym myśleć.
Zeszłam ostrożnie na dół do szatni na buty – pomieszczenia, w którym
pierwszego dnia po przyjeździe na justitium przywitał mnie Henry. Dobrze je
pamiętałam: te wszystkie sprzęty do łowienia ryb, gumowce i pożółkłe
obrazki przedstawiające dyscypliny sportowe. Na szczęście nikogo tam nie
było, więc spokojnie znalazłam to, czego szukałam. Wyglądało jak wyrzucony
śmieć. Wzięłam to, zwinęłam i włożyłam do plecaka. Dzisiaj ten nikomu
niepotrzebny śmieć mógł mi uratować życie.
Ukryłam plecak z powrotem pod szlafrokiem, który był bardzo obszerny,
ale i tak wyglądałam jak kobieta w ciąży. Wróciłam po schodach na górę,
przeskakując po dwa stopnie naraz. Minęły mnie dwie służące, ale jedynie
wymamrotały powitanie, kiedy koło nich przemknęłam. Były za dobrze
wyszkolone, żeby komentować moje zachowanie. Zresztą ubiegłej nocy
okazało się, że Longcross jest miejscem, w którym ignoruje się o wiele
dziwniejsze rzeczy niż biegające po schodach, tyjące w ciągu jednego dnia
dziewczyny.
Wślizgnęłam się do Lowthera, zrzuciłam szlafrok, wsunęłam plecak pod
łóżko i wskoczyłam pod kołdrę. Ledwo zamknęłam oczy, udając, że śpię, gdy
Betty zapukała do drzwi i weszła, nie czekając na zaproszenie. Podeszła
prosto do okna, po czym szczególnie głośno rozsunęła zasłony. Złośliwa
krowa. Światło zalało pokój, a ja demonstracyjnie zaczęłam mrugać zaspana,
jakbym jeszcze kilka minut wcześniej nie kłusowała po całym domu.
– Dzień dobry, Betty – przywitałam ją pogodnie.
Popatrzyła na mnie złowrogo, jak zwykle.
– Dzień dobry, miss. Mam podać herbatę?
– Tak, proszę, Betty.
Postanowiłam znowu zwracać się do niej tak, jak przedtem. Nie chciałam
wyszczekiwać rozkazów jak Ludzie Średniowiecza. Wiedziałam, że jeśli
wszystko pójdzie zgodnie z planem, ich panowanie wkrótce się skończy.
Nawet taka ponura jędza jak Betty zasługiwała na uprzejme traktowanie.
Każdy na nie zasługuje.
Betty przyniosła śniadanie. Tego dnia pod srebrną kopułą znajdowały się
jasnopomarańczowe solone i wędzone ryby.
– Podawanie czegoś takiego w dniu wyprawy na ryby jest doprawdy
w złym guście – powiedziałam do Jeffreya, próbując zachować dobry humor.
Serce waliło mi jak młotem, zupełnie nie miałam apetytu, ale zmusiłam
się, żeby zjeść tyle chleba i faszerowanych pasztecików, ile dałam radę
zmieścić. Potrzebowałam dużo węglowodanów, jeżeli tego dnia sprawy
miały się potoczyć zgodnie z moimi oczekiwaniami. Jednak wędzone ryby
sobie odpuściłam. Nie podobał mi się ich wygląd. Ani zapach.
Kiedy się ubrałam, ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłam i ujrzałam
za nimi… Esme, Charlotte i Larę.
– No proszę – powiedziałam, przez chwilę naśladując Charlotte. – Cóż to
za zaszczyt.
Dziewczyny weszły do środka, usiadły na moim łóżku, a gdy szykowałam
się do wyjścia, trajkotały jedna przez drugą i zachowywały się niezwykle
przyjacielsko. Esme wiedziała zaskakująco dużo o rybach.
– Dzisiaj będziemy łowić trocie – powiedziała. – Mnóstwo ich się kłębi
w Longmere. Stare, dobre salmo trutta.
(Jakie to typowe dla Ludzi Średniowiecza, że użyła łacińskiej nazwy.)
Lara rozpływała się w zachwytach nad moimi włosami.
– Śliczny bob, kochana – chwaliła, chociaż jej znudzony głos sugerował coś
innego. – Bardzo w stylu lat dwudziestych. Zupełnie jak w Cudownych latach
bohemy.
Nie uwierzysz, ale Charlotte posunęła się nawet do stwierdzenia:
– O Boże, jak ty pięknie wyglądasz w rybackim stroju!
Jestem absolutnie pewna, że w całej historii świata to zdanie zostało
wypowiedziane po raz pierwszy. Strój do łowienia ryb nie był szczególnie
seksowny – składał się z flanelowej koszuli, grubego swetra i wodoodpornych
waderów.
Najbardziej zaskoczyło mnie, że Lara odnosiła się do mnie tak przyjaźnie,
ale potem przypomniałam sobie, że nie miała powodu zachowywać się
inaczej. Nie byłam dla niej zagrożeniem ani teraz, ani przedtem. Henry
zabawił się moim kosztem, schlebiał mi, przyjął mnie do drużyny Ludzi
Średniowiecza i uśpił moją czujność. Wszystko wskazywało na to, że prędzej
czy później Henry ożeni się z Larą, zamieszkają razem w Longcross i razem
wychowają gromadę złośliwych blondasków o sercach z kamienia.
Mam wrażenie, że nawet jeśli nie przeczytałabym dzienników łowów, to
takie zachowanie dziewczyn wystarczyłoby, żebym nabrała podejrzeń. Ktoś
tu próbował mnie złowić na haczyk (sorry, nie mogłam się oprzeć temu
porównaniu). Zwłaszcza Charlotte zachowywała się dziwnie. Prawie nie
odzywała się do mnie od tamtego wieczoru, kiedy przyszła mi pomóc się
przeistoczyć w Zoellę, a mimo to teraz zgrywała najlepszą przyjaciółkę. Nagle
dostałam gęsiej skórki, bo przypomniałam sobie dzień polowania na jelenia.
Dokładnie tak samo odnosiły się do Nel. Widocznie na tym polegała ich rola –
miały zadbać o to, żeby biedna, nieświadoma ofiara poczuła się jak
najbezpieczniej tego dnia, w którym miała stać się zwierzyną. Ciekawe, jacy
mili byli chłopcy dla Shafeena przed strzelaniem do bażantów.
Chwyciłam kurtkę przeciwdeszczową – oraz najważniejszą rzecz, plecak –
a potem wszyscy zbiegliśmy po schodach i wyszliśmy na podjazd. Idąc
w kierunku kawalkady limuzyn, odwróciłam się, żeby popatrzeć na puste
okna domu. Nagle przypomniał mi się moment wyjazdu ze STAGS na
justitium oraz twarze majaczące w każdym oknie szkoły. Dzisiaj nie
widziałam ani jednej twarzy – tak się umówiliśmy. Nie mogliśmy pozwolić,
żeby Ludzie Średniowiecza odkryli, że współpracujemy ze sobą. Jednak
wiedziałam, że moi nowi przyjaciele nie spuszczają mnie z oka i w każdej
minucie wiedzą, gdzie jestem. Chociaż szłam w pojedynkę do jaskini lwów,
po raz pierwszy od początku michaelmas nie czułam się sama.
Nie twierdzę, że nie czułam strachu, kiedy land rovery ruszyły w kierunku
jeziora. Ale pocieszał mnie fakt, że jako Dzikusy mieliśmy do dyspozycji trzy
rzeczy, o które Ludzie Średniowiecza nas nie podejrzewali.
Mieliśmy Sarosa 7S.
Mieliśmy mój plecak i jego zawartość.
I mieliśmy siebie nawzajem.
Rozdział dwudziesty szósty
Zawsze twierdziłam, że wyrażenie „zamarło mi serce” jest mocno
przesadzone.
Głupio się przyznać, ale właściwie to dobrze się bawiłam podczas wyprawy
na ryby. Byłam pewna – cała nasza trójka spiskowców miała tę pewność – że
do południa nic mi się nie stanie. (Spokojna głowa, Shafeen i Nel mimo
wszystko mieli mnie na oku.) Do tej pory już poznaliśmy metody stosowane
przez Ludzi Średniowiecza. Rano czas na przyjemności, beztroskie
polowanko, wszyscy bardzo mili dla ofiary, pełen luz. Patrz, jacy z nas fajni
goście. A jaka ładna okolica! Potem wystawny lunch, mnóstwo dań, mnóstwo
służących. Mnóstwo picia. Za to wieczorem, gdy nadciągał zmrok, zaczynały
się dziać groźne rzeczy. O tej porze dnia powinnam zachować szczególną
czujność.
Miałam zamiar tak zrobić. Ale na razie musiałam zachowywać się tak,
jakby nic się nie zmieniło – jakby to były najpiękniejsze chwile mojego życia
i jakbym była zakochana po uszy w Henrym de Warlencourcie. Doszłam do
wniosku, że jedyny sposób na przetrwanie przedpołudnia bez popadania
w paraliżującą panikę, przed którą i tak ledwo się uchroniłam, to udawać
błogą nieświadomość. To działało.
Problem w tym, że działało aż za dobrze.
Henry cały czas uczył mnie łowić ryby. Był dla mnie tak miły, jak to
możliwe, i zachowywał się jak normalny człowiek. Okazywał mi
nieskończoną cierpliwość, nie poganiał mnie i dbał o to, żeby wędkowanie
było dla mnie przyjemną rozrywką. Popatrzyłam na Perfecta, który
przygotował dla nas wędki.
– Dzisiaj chcemy złowić trocie – tłumaczył Henry. – Dlatego użyjemy
lekkich spinningów… – Pokazał mi kołowrotek na wędzisku. – Najlepsze na
trocie. Te ryby mają naprawdę dobry wzrok, więc używamy jak najcieńszej
żyłki. – Pokazał mi żyłkę, którą trzymał w palcach. Była ledwo widoczna,
wyglądała jak włókno waty szklanej.
– Czy teraz będziemy zakładać robaki na haczyk? – zapytałam, nagle
przypomniawszy sobie mój sen.
– Właściwie nie. Trocie nie biorą przynęty. To znaczy biorą, ale mają tak
ostre zęby, że często przegryzają żyłkę. Lepiej się sprawdzają woblery, takie
jak ten.
Sięgnął do plastikowego pojemnika i wyciągnął z niego nie larwę, której
się spodziewałam, lecz raczej bardzo ładny przedmiot – małą, błyszczącą
rybkę wykonaną z plastiku i folii, z miedzianymi, połyskującymi różnymi
odcieniami złota łuskami, która zamiast ogona miała potrójny haczyk. Tułów
rybki składał się z segmentów połączonych w taki sposób, że kiedy Henry nią
potrząsnął, wyglądała tak, jakby naprawdę pływała.
– Naśladuje ruch prawdziwej ryby – powiedział.
Nie miałabym nic przeciwko noszeniu jej jako biżuterii.
– Śliczna – zauważyłam.
– To wobler firmy Rapala. Trocie nie mogą się mu oprzeć.
– Trocie zjadają inne ryby?
Nie wiedziałam, że są kanibalami.
– Gorzej. Deseń na woblerze przypomina ubarwienie ich młodych. Trocie
pożerają swoje potomstwo.
Popatrzyłam na biedną, małą błyskotkę w jego ręce.
– Jezu.
– Tak – powiedział Henry. – Natura potrafi być okrutna. Człowiek nie jest
jedynym drapieżnikiem. – Stanął w łódce. – Spróbujmy szczęścia, Perfect.
Greer, tym razem siedź i trzymaj się mocno. Pomożesz nam przy następnej.
Nie ma co się oszukiwać. Nie obyło się bez pływania w tę i z powrotem,
zatrzymywania się i czekania z nadzieją, że w pobliżu uda się coś złowić.
Jednak świeciło słońce, dookoła rozciągały się piękne widoki i miło było
posiedzieć w łódce. Jeśli mam być szczera, to prawie cały czas obserwowałam
Henry’ego, gdy pewnym ruchem zarzucał wędkę, jakby robił to od urodzenia,
co zapewne było bliskie prawdy. Przyszedł mi na myśl Brad Pitt w Rzece życia.
Znasz ten film? Brad był w nim całkiem niezły, ale nie umywał się do
Henry’ego. Myślałam też o Shafeenie i Nel. Miałam nadzieję, że nie martwią
się o mnie. Żałowałam, że nie mogę ich uspokoić – powiedzieć, że u mnie
wszystko w porządku. A nawet lepiej niż w porządku.
Czułam się w pełni zrelaksowana, gdy nagle dokoła powstało zamieszanie.
Wobler znikł pod wodą, a Henry złapał wędkę i zaczął ciągnąć jak szalony.
Przez chwilę zdawało się, że ryba wygra pojedynek, ale w końcu Henry
poderwał kij wyćwiczonym, sprawnym ruchem i wielka miedzianozłota ryba
wynurzyła się nad powierzchnię i wylądowała na dnie łodzi. Cofnęłam stopy
w gumowcach pod ławkę i patrzyłam, jak Henry wyciąga wobler z pyszczka
ryby, a potem uderza jej głową o burtę. W mgnieniu oka znowu zapanował
spokój. Ryba leżała na rękach Henry’ego nieruchoma, błyszcząca. Jej łuski
połyskiwały w słońcu, a oczy wyglądały jak koraliki – otwarte, ale martwe.
– Żegnaj, troci – powiedziałam zasmucona.
Henry zaśmiał się.
– Nie musimy jej bardzo żałować. Trocie nie należą do
najsympatyczniejszych ryb.
Przypomniałam sobie, co mówił o pożeraniu własnego potomstwa.
– Okej, ale jeśli czegoś nie lubisz, nie musisz od razu tego zabijać.
Nagle przypomniały mi się dzienniki łowów z nazwiskami ludzi, ale teraz
zdawały się odległe jak dawno śniony koszmar.
– Co zatem powiesz na taki powód? – przekonywał Henry, kiedy Perfect
włożył rybę do plastikowego pojemnika i zatrzasnął pokrywkę. – Można
z nich przyrządzić jedzenie. I to diabelnie smaczne. Przekonasz się, kiedy
pójdziemy na lunch. Nie ma nic pyszniejszego niż świeża troć, która jeszcze
pół godziny przed podaniem pływała w jeziorze.
Wziął drugą wędkę i zważył ją w ręce.
– Jeżeli zwrócisz uwagę na menu podczas tego weekendu, na pewno
zauważysz, że jemy wszystko, co zabijamy.
Zmrużyłam oczy przed słońcem.
– A więc nie polujecie dla samej zabawy?
– Oczywiście że nie. Łowy bawią nas jedynie przy okazji. Musisz mieć
konkretny powód, żeby polować.
Brzmiał bardzo przekonująco.
– Do roboty – powiedział. – Teraz twoja kolej.
Pomógł mi stanąć na pokładzie, cały czas trzymając mnie za ręce. Potem
znowu powtórzył gest Toma Cruise’a z Koloru pieniędzy – stanął za mną i objął
mnie ramionami, tyle że tym razem kij bilardowy (albo strzelbę) zastąpiła
wędka. Pokazał mi, w jaki sposób stanąć, żeby utrzymać równowagę, jak
zarzucić wędkę, używając jedynie nadgarstka, i jak prowadzić wobler, żeby
żyłka nie wkręciła się w śrubę silnika. Przede wszystkim jednak łowienie ryb
oznaczało długie czekanie, ale w tych okolicznościach, objęta silnymi
ramionami Henry’ego, czując za plecami ciepło jego ciała, mogłam czekać
w nieskończoność.
Nagle moją wędką szarpnęło. Kij wygiął się niczym łuk do strzelania.
– Dalej! Ciągnij! – krzyknął Henry, nagle ożywiony, potrząsając moimi
ramionami. Ryba była niesamowicie silna. Nie wiedziałam, czy ją utrzymam,
nawet z pomocą Henry’ego. Z bijącym sercem ciągnęłam z całej siły. – Teraz
zwijaj! – wrzasnął mi prosto do ucha.
Spanikowałam i zaczęłam nerwowo kręcić korbką kołowrotka, Henry zaś
podrywał wędkę; potem on kręcił, a ja podrywałam. Razem kręciliśmy
i razem rwaliśmy. Nie wiem, które z nas wyciągnęło troć z wody, ale w końcu
srebrzysta ryba znalazła się nad powierzchnią, wściekle trzepiąc ogonem.
Deszcz kryształowych kropli spadał z niej na pokład, kropelki migotały
w jesiennym słońcu jak brylanty ozdobnego żyrandola.
– Ale piękny okaz! – piał z zachwytu Henry. – Za żadne skarby świata nie
pozwól mu się wymknąć!
Odwróciłam się, trzymając wędkę tak, że ryba znalazła się nad pokładem.
Perfect zdjął ją z haczyka i rzucił na dno łodzi, gdzie trzepotała i miotała się
jak szalona. Robiła to z taką siłą, że głucho dudniła o deski.
– Mam go!
– Udało ci się! – pochwalił mnie Henry.
Trwaliśmy w swoich objęciach, przemoczeni, to ciężko dysząc, to śmiejąc
się. Echo słów: „Piękny okaz! Za żadne skarby świata nie pozwól mu się
wymknąć!” rozbrzmiewało w mojej w głowie. Wpadłam w ekstatyczny
nastrój. Ubiegła noc oraz wszystkie podejrzenia o ponury spisek zostały
kompletnie zapomniane w tej chwili wynaturzonego triumfu. Stałam się
jedną z nich. Przez moment byłam Człowiekiem Średniowiecza i świetnie się
z tym czułam. Pokochałam wędkowanie. Kochałam Henry’ego. Kochałam
nawet mrukliwego Perfecta, który na widok pierwszej złowionej przeze mnie
ryby zmienił się niemal w gadułę. Zapomniał się do tego stopnia, że wręcz
zwrócił się bezpośrednio do mnie:
– Trzym go mocno, miss. Niech ci się nie wyślizgnie. Ten tu to prawdziwy
byk.
Pochyliłam się, żeby przytrzymać zdobycz.
– Uważaj, Greer – uprzedził mnie Henry. – Trocie mają bardzo ostre zęby.
Musisz obchodzić się z nimi szczególnie ostrożnie.
Udało mi się podnieść rybę. Była zaskakująco ciężka, a jej łuski zdawały się
niesamowicie śliskie. Chwyciłam ją za głową, daleko od rozwartych szczęk,
ale nie wiedziałam, co dalej.
– Pomóc ci? – zaproponował Henry, przyglądając mi się błękitnymi
oczami.
– Nie – odparłam, czując nagły przypływ pewności siebie. – Ja to zrobię.
Ryba z całej siły próbowała mi się wyrwać, ale mocno uderzyłam jej głową
o drewnianą burtę i zaskoczona poczułam, że znieruchomiała, jakby ktoś ją
wyłączył. Trzymałam ją dalej jak w transie i jeszcze minutę później miałam ją
w rękach. Perfect musiał odebrać mi troć i położył ją koło drugiej martwej
ryby w plastikowej trumnie.
Usiadłam koło Henry’ego, nagle sparaliżowana czymś w rodzaju szoku,
a on otoczył mnie ramieniem.
– Dobrze sobie poradziłaś, Greer. Trocie różnią się od jeleni i bażantów
tym, że są drapieżne i potrafią zaatakować tego, kto na nie poluje. Są
w stanie wyrządzić ci krzywdę.
Myślałam o tym, kiedy Perfect zawrócił łódkę w kierunku brzegu.
Podejrzewałam, że tego dnia będę rybą, zwierzyną, która potrafi się bronić.
Teraz wiem, że to były głupie myśli.
Nasz plan, przygotowany w nocy w kancelarii ekonoma, był żałosny. To
przecież tak powinno się żyć. Nie bałam się, nie było mi żal, czułam jedynie
przypływ energii. Przedtem opłakiwałam jelenia, żałowałam biednych
bażantów o barwnych piórach, ale rybę zabiłam własnoręcznie i muszę
przyznać, że to było wspaniałe uczucie. Jeszcze w szkole, siedząc z Esme
w internacie Lightfoot, twierdziłam, że śmierć ryby nie sprawiłaby mi
przykrości. Wtedy nie wiedziałam, że sprawi mi absolutną rozkosz.
Henry, wpatrzony we mnie okrągłymi oczami, od razu to zauważył.
– Przyjemne, prawda?
Skinęłam głową, przez chwilę nie mogąc wykrztusić słowa.
– Masz ten błysk w oku – powiedział. – Wzrok drapieżnika. Zaczynasz
rozumieć.
– Co zaczynam rozumieć?
– Dlaczego urządzamy wyprawy na polowanie strzelanie wędkowanie,
oczywiście – powiedział.
– Nie jestem pewna, co sądzić o pierwszych dwóch – przyznałam się. – Ale
jeśli chodzi o ryby, to nie mam wyrzutów sumienia.
– Ryby też bywają zadziwiające – zaprotestował Henry. – Tylko pomyśl
o węgorzach, które co roku przemierzają tysiące kilometrów, żeby odbyć
tarło w Morzu Sargassowym. Albo o łososiach tak bardzo
zdeterminowanych, żeby się rozmnożyć, że płynąc w górę rzek, nie cofną się
nawet przed najbardziej stromym wodospadem.
– Pewno robią to dlatego, że mają ważny powód – powiedziałam, nagle
wyczulona na fakt, że jego ręka nadal spoczywa na moim ciele. – Kieruje
nimi biologiczny imperatyw. Dążą do… reprodukcji.
Nastąpiło niezręczne milczenie.
– Tak – powiedział w końcu flegmatycznie Henry. – Natura sięgnie po
każdy sposób, żeby podtrzymać ciągłość życia i zapewnić przetrwanie
gatunku.
Kiedy łódka przybiła do pomostu, przywożąc nas na lunch, już prawie
uwierzyłam, że razem z Shafeenem i Nel wymyśliliśmy sobie całą intrygę
wokół wyprawy na polowanie strzelanie wędkowanie. Tak bardzo starałam
się dobrze bawić i udawać, że pociąga mnie Henry, że naprawdę dobrze się
bawiłam i byłam w niego zapatrzona. Z perspektywy czasu nasza tajna misja
o północy jawiła mi się jako głupia, gotycka skradanka.
Przynajmniej Shafeen i Nel mieli dołączyć do nas przy obiedzie. Musiałam
z nimi porozmawiać. Mój nowy plan różnił się od tego, który układaliśmy
przez całą noc. Zamierzałam porozmawiać z Henrym. Może te wpisy
w dziennikach łowów były jedynie głupim żartem? Może to jakaś dziwna
tradycja albo rejestr wypadków, o którym wspomniał Shafeen. Może ziarna
anyżu znalazły się w kieszeni kurtki zupełnie przypadkowo. Może Henry je
tam włożył, żeby psy się nie rozbiegały – jakkolwiek na to patrzeć, to jego
kurtka – i zapomniał o nich, kiedy okrył Nel? Może dobór imion dla psów był
żartobliwym nawiązaniem do klasycznej literatury? Zdaje się, że Ludzie
Średniowiecza lubili właśnie ten rodzaj dowcipu. Wiem, że szukałam na siłę
usprawiedliwienia, ale po prostu nie mogłam kontynuować tego, co
zaplanowaliśmy. Nie mogłam uwierzyć, że ten cudowny chłopiec, czarujący
młody mężczyzna, który przeszedł samego siebie, żeby umilić mi
przedpołudnie, może być potworem. Kiedy szliśmy w kierunku hangaru dla
łodzi, trzymając się za ręce, zastanawiałam się, czy sami nie wymyśliliśmy
potwora, siedząc o północy w ciemnej bibliotece.
Rozdział dwudziesty siódmy
Ze wszystkich trzech fajnych miejsc na terenie majątku Longcross, w których
jedliśmy obiad, hangar był zdecydowanie najfajniejszy.
Teraz wiedziałam, że Shafeen i Nel nie opuścili mnie. Czekali jak wierni
przyjaciele w miejscu, które ustaliliśmy poprzedniej nocy: na starym, wąskim
moście nad wodospadem Conrad’s Force – czyli w najmniejszej odległości od
jeziora, na jaką można było się zbliżyć samochodem. Shafeen i Nel mieli
pożyczyć land rovera, żeby dojechać na obiad, i zostawić go na miejscu jako
pojazd umożliwiający ucieczkę. Nel, która coraz bardziej nas zadziwiała, już
miała prawo jazdy. (Zdała egzamin w dniu swoich siedemnastych urodzin
i od razu dostała od taty nowiutkiego minicoopera przewiązanego wielką
czerwoną wstążką.) Na mapie w kancelarii ekonoma wydawało się, że most
jest położony bardzo blisko brzegu. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę
wysokości, którą symbolizowały nierównomierne, ale gęsto ułożone
równoległe linie. Spodziewałam się niewielkiego ozdobnego wodospadu
w rodzaju tych, które widuje się w parkach publicznych. Tymczasem to był
prawdziwy wodospad, wysoki jak dom i potężny niczym potop. Z lotu ptaka
most rzeczywiście znajdował się blisko brzegu, tyle że nie byłam ptakiem.
Musiałam się wspiąć na skałę.
Podeszłam tak blisko, jak to możliwe, aż do ściany wody. Nie mogłam
stanąć pod jej nurtem, bo zostałabym zepchnięta, więc szukałam oparcia dla
dłoni i stóp na skale obok. Wiedziałam, że Henry za mną pójdzie – nie mógł
mi darować teraz, kiedy tyle wiedziałam. Pewnym pocieszeniem był fakt, że
zajęty wspinaczką nie mógł mnie atakować ostrym haczykiem. Musiał
odłożyć wędkę i użyć obu rąk.
Ta wspinaczka była prawdopodobnie najcięższym wyzwaniem w moim
życiu. Dłonie i stopy zmieniły mi się w bryły lodu. Co chwila zacinałam się
o skały i ostre krzewy, lecz nawet tego nie zauważyłam – moje ciało było tak
wychłodzone, że nie krwawiło ani nie odczuwało bólu. Skafander do
nurkowania ograniczał moje ruchy, ale też chronił – nie tylko przed wodą, ale
i przed ostrymi kawałkami skały. Henry poruszał się wolniej ode mnie.
Byłam drobniejsza i lżejsza, a ponadto już nie miałam na sobie stroju do
wędkowania. Tymczasem jemu przemoknięte rzeczy na pewno ciążyły,
a buty na grubych podeszwach ślizgały się na skałach bardziej niż moje gołe
stopy. W pewnym sensie dawało mi to przewagę – gdyby Henry dopadł mnie,
zanim dotarłabym do moich przyjaciół, byłoby po mnie.
Strach dodawał mi sił, ale musiałam się zmuszać do zachowania
ostrożności. Zbyt szybka wspinaczka mogła oznaczać, że się poślizgnę
i spadnę prosto w mordercze objęcia Henry’ego. Gdy wspięłam się jeszcze
wyżej, zdałam sobie sprawę z tego, że mam więcej problemów niż tylko
Henry. Wodospad był tak wysoki, że gdybym teraz odpadła od ściany,
zginęłabym na miejscu. Nikt nie przeżyłby upadku z takiej wysokości. Po
głowie krążyło mi – choć pewnie to brzmi dziwnie – motto STAGS: Festina
lente. Śpiesz się powoli. Wbrew instynktowi starannie szukałam mocnego
oparcia pod stopami i wsuwałam palce w szczeliny wyżłobione
w zmarzniętej ziemi, co było bardzo trudne, bo na twarz lała mi się lodowata
woda. Pnąc się coraz wyżej, myślałam o łososiach, o których opowiadał mi
Henry. Pamiętałam, że w drodze do tarlisk skaczą w górę najbardziej
stromych wodospadów, żeby podtrzymać swój gatunek. Ryby zrobią
wszystko, żeby przeżyć.
To samo można powiedzieć o mnie.
W końcu znalazłam się u szczytu wodospadu i zobaczyłam przed sobą
most, który do tej pory był dla mnie jedynie czarnym, łukowato wygiętym
znaczkiem wielkości paznokcia na mapie w kancelarii ekonoma, a teraz
okazał się potężną kamienną tęczą bielejącą w blasku księżyca nad rzeką.
Most oznaczał koniec mojej wędrówki – to na nim błyszczała gwiazda
betlejemska, którą widziałam z daleka. Gdy tylko przestąpiłam próg
wodospadu, światło Sarosa zgodnie z planem znikło i został jedynie księżyc.
Henry wdrapał się tuż za mną. Odwróciłam się do niego. „Jeleń na
mieliźnie” – pomyślałam, widząc go stojącego po kolana we wzburzonej
wodzie. Jego latarka już od dawna nie działała, więc potrzebowałam chwili,
żeby moje oczy przywykły do półmroku. Henry był przemoczony do suchej
nitki, ciężko dyszał, jego włosy – cecha, wyróżniająca go spośród innych ludzi
– w świetle księżyca zdawały się srebrne, a oczy błyszczały jak rtęć. Chciałam
go odciągnąć od źródła hałasu, nieco dalej od wodospadu, ale stał na samym
progu. Musieliśmy przekrzykiwać łoskot, żeby się słyszeć, ale to właściwie
mogło pomóc naszemu planowi.
Henry odezwał się pierwszy.
– Ciebie jedną miałem oszczędzić, Greer! – zawołał. – Nie chcieliśmy cię
skrzywdzić! Rozmawiałem o tym z innymi! Sądziłem, że mnie rozumiesz!
Myślałem, że lubiłaś Longcross!
– Lubiłam! – odkrzyknęłam. – I wciąż go lubię!
– A jednak wczoraj Perfect zobaczył cię w bibliotece, kiedy przeglądałaś
dzienniki łowów…
– A więc widział nas! – wymknęło mi się.
– Oczywiście! Jest głównym łowczym. Tropienie zwierzyny to jego chleb
powszedni.
Puściłam mimo uszu to nieprzyjemne porównanie. Henry mówił dalej:
– Wiedziałem, że przeszłaś na ich stronę. Na stronę niedopasowanych,
którzy wyobrażają sobie, że mogą się czuć równi nam, ale nigdy nam nie
dorównają. Na stronę Dzikusów. – Wzruszył ramionami. – Teraz to już nie
ma znaczenia. Do jutra dzienniki znikną. Będziemy musieli je przenieść
gdzie indziej. Przecież nie możemy zostawić dowodów na widoku, no nie?
– Dlaczego Perfect po prostu nie użył przeciw nam broni? – zapytałam. –
Mógłby na miejscu załatwić nas wszystkich i po problemie.
Znałam odpowiedź, ale chciałam ją usłyszeć z ust Henry’ego.
– Och, Greer, nadal nie rozumiesz, prawda? Nawet ty, moja bystra, mała
stypendystka. Przecież to musi wyglądać na wypadek. Jak ci się wydaje,
dlaczego od tak dawna uchodzi nam to na sucho? Bo za każdym razem udaje
się to wytłumaczyć nieszczęśliwym wypadkiem. Nawet wtedy, gdy kończy się
śmiercią.
Trzęsłam się cała i zdawało mi się, że już nie może mnie zdjąć większy
chłód, a jednak mógł. Jego słowa przeszyły mnie lodem.
– Czy to znaczy, że zdarzają się śmiertelne wypadki?
– Oczywiście! – Zdawał się zdziwiony, że w ogóle o to pytam. – W ciągu
wszystkich lat zebrało się ich całkiem sporo. „Nieszczęśliwe wypadki”, co do
jednego. Wszystkie ofiary pochodziły z rodzin, które nie miały z nami szans.
Syn jakiegoś kacyka z Afryki, który nie śmiał zadzierać z brytyjskim
establishmentem. Mieliśmy też raz stypendystkę, to jedna z tych, które
skończyły na cmentarzu. Jej rodzina była zbyt biedna, żeby zapłacić za
śledztwo. Doktor Morand wypisuje świadectwa zgonu, a mój ojciec załatwia
resztę z koronerem i szefem policji. Wiesz, wszyscy lubią u nas polować.
– No jasne – powiedziałam gorzko.
– Kiedyś było łatwiej. Za czasów mojego ojca, dziadka i jego dziadka.
Przełknęłam gulę. Przed oczami miałam jasnowłosych chłopców
z fotografii w srebrnych ramkach na fortepianie. Wszyscy wyrośli na
morderców.
– Jak długo już to trwa?
– Pierwszy był Conrad de Warlencourt. Po powrocie z krucjaty. Sądzę, że
tęskno mu było do zabijania dzikusów. Znalazł więc dzikusów na miejscu,
bez wyjeżdżania na dalekie wyprawy. A potem poznał ludzi myślących
podobnie, którzy podtrzymywali tradycję. Przyznasz, że tradycja jest ważna,
prawda, Greer? Potrzebna jest ciągłość i porządek. Mam wrażenie, że
Conradowi przypadłby do gustu fakt, że twój koniec nadejdzie właśnie tutaj,
przy Conrad’s Force. Nad wodospadem nazwanym jego imieniem.
Moim ciałem wstrząsały niekontrolowane dreszcze.
– A zatem czeka mnie śmierć?
– Och, spodziewam się, że tak – odpowiedział takim tonem, jakbym go
zagadnęła, czy jego zdaniem spadnie dzisiaj deszcz. – Jeszcze rano, kiedy
zobaczyłem, jak zabiłaś tę rybę, zastanawiałem się, czy darować ci życie.
Ostatecznie mogłabyś zostać jedną z nas. Ale potem zobaczyłem, że włożyłaś
skafander, i wiedziałem, że przygotowałaś się do walki ze mną. Pod
kostiumem, który nosiłaś, cały czas byłaś Dzikuską. Na sto procent.
– Czy w moim przypadku też upozorujesz nieszczęśliwy zbieg
okoliczności? – zapytałam, szczekając zębami z zimna i ze strachu.
– Naturalnie. Oczywiście w dzisiejszych czasach jest to o wiele trudniejsze.
W epoce feudalnej nikt nie śmiałby zgłaszać wątpliwości. Teraz jest
zdecydowanie trudniej. Więcej służb, które zadają więcej pytań. DNA, sekcje
zwłok, cała ta technologia, którą tak kochacie. Na szczęście wciąż udaje nam
się utrzymać wpływ na policję. W Longcross słowo dżentelmena nadal coś
znaczy. Niefortunny upadek, utonięcie i po sprawie.
Zrobił krok w moim kierunku, oddalając się od progu wodospadu.
Mój oszalały ze strachu umysł przywoływał różne holmesowskie analogie.
Pies Baskerville’ów. Tamten film z Loch Ness w tle. No i to sławne zakończenie:
dwaj śmiertelni wrogowie szamocący się nad wodospadem.
– Oglądałeś Sherlocka Holmesa. Grę cieni? – zapytałam, grając na czas.
– Co ci chodzi po głowie? – zastanawiał się na głos Henry, nie spuszczając
ze mnie swoich oczu drapieżnika.
– To niespecjalnie wielkie kino – powiedziałam. – I niezbyt wierne
literackiemu pierwowzorowi. Ale jeden fragment został dobrze odtworzony.
Sherlock i Moriarty są w Szwajcarii. Robert Downey Jr, czyli filmowy
Sherlock Holmes (spokojna głowa, ja też miałam wątpliwości, ale jest w tej
roli naprawdę dobry), podstępnie ściąga Moriarty’ego nad Reichenbach Falls.
Tam wdają się w bójkę i obaj spadają ze szczytu wodospadu.
Mówiłam jak nakręcona, cofając się ukradkiem, Henry zaś skradał się do
mnie jak w zabawie w podchody, w której musisz zbliżać się tak, żeby nikt
tego nie zauważył.
– Watson, którego gra Jude Law (on też nie jest aktorem od razu
kojarzącym się z tą postacią, a mimo to całkiem niezłym), wraca
przygnębiony do Londynu, gdzie akcja przenosi widzów na pogrzeb
Sherlocka, po czym Watson pisze opowiadanie o ostatniej przygodzie
Sherlocka Holmesa i kończy je słowami: THE END. Nagle rozlega się
dzwonek do drzwi. Okazuje się, że to listonosz, więc Watson wychodzi
z pokoju, a po powrocie widzi, że ktoś wystukał na maszynie znak zapytania.
Teraz koniec opowieści brzmi: THE END? Watson się uśmiecha. Dlatego że
ten znak interpunkcyjny, jeden mały znak zapytania mówi mu, że chociaż
czarny charakter nie żyje, dobry bohater przeżył. Ty, Henry, jesteś czarnym
charakterem.
Henry tylko potrząsnął głową i nie zatrzymał się.
– Jesteś żywą ilustracją problemu ludzi, którym wydaje się, że życie jest
odbiciem tego, co widzą na ekranie! – zawołał, przekrzykując huk spadającej
wody. – W dzisiejszych czasach dzieciaki co noc spędzają cztery godziny
w sieci! Nie zdejmują słuchawek z uszu, są kompletnie odcięte od świata.
Nikt już nie potrafi zjeść obiadu, nie robiąc mu zdjęcia. Nikt nie umie cieszyć
się koncertem, jeżeli go nie nagra komórką, ani nie przepuści okazji, by
zrobić sobie selfie, kiedy spotka tak zwanego celebrytę. Już nawet nie musisz
przechowywać wspomnień, Facebook zrobi to za ciebie. Wszystko musi być
zarejestrowane. Ludzie doświadczają życia za pośrednictwem ekranu
wielkości karty do gry, zamiast naprawdę je przeżywać. I po co? Nie wszystko
jest filmem, Greer.
– Nie wszystko – zgodziłam się. – Ale akurat to nim jest.
O wiele głośniej krzyknęłam w kierunku mostu, na którym błyszczała
mała, czerwona lampka kamery Sarosa 7S:
– Macie to?!
– O tak! – odkrzyknęła Nel. – Mamy wszystko!
Shafeen i Nel wstali i wychylili się nad gzymsem mostu. Nel trzymała
w ręce Sarosa. Skierowała snop światła wprost na Henry’ego. Woda kłębiąca
się wokoło naszych kostek zmieniła się w białe mleko.
Nel stuknęła w wyświetlacz i uniosła telefon wysoko. Z głośnika dobiegł
głos Henry’ego: „Oczywiście! W ciągu wszystkich lat zebrało się ich całkiem
sporo. «Nieszczęśliwe wypadki», co do jednego. Wszystkie ofiary pochodziły
z rodzin, które nie miały z nami szans”.
Henry uniósł dłoń tak samo jak ja, kiedy próbowałam wydostać się
z jeziora. Ale wcale nie prosił o pomoc. Jego gest oznaczał żądanie.
– Daj mi to – rozkazał nie za głośno, ale z groźbą w głosie, niczym wściekły
nauczyciel konfiskujący zabawkę nieposłusznemu uczniowi.
Miał tak silną osobowość, że przez chwilę niemal spodziewałam się, że Nel
da mu telefon.
Jednak ona tylko pokręciła głową.
– To i tak na nic – powiedziała. – Mógłbyś mi zabrać telefon, ale wideo już
zostało wysłane na Orbitę Sarosa. To absolutnie bezpieczny satelitarny
system magazynowania danych.
– Prawda, że technika jest niesamowita, kiedy używa się jej we właściwy
sposób? – powiedział Shafeen.
Henry powinien czuć się pokonany. Powinien stracić rezon. Powinien się
załamać, płakać i błagać nas, żebyśmy nie publikowali tego nagrania. Ale nie
zrobił żadnej z tych rzeczy. Wziął się w garść i sprawiał wrażenie jeszcze
bardziej władczego niż przedtem. Jego oczy lśniły dziwnym, niemal
religijnym blaskiem.
– Nie wygracie – powiedział. – Reguła jest silniejsza.
– Czyżby? – Nel nie dała się zbić z tropu. Dziewczyna naprawdę miała jaja.
– Wystarczy jedno dotknięcie ekranu, żeby to wideo znalazło się na
YouTubie, Facebooku, Snapchacie, Twitterze i Instagramie. Rano twoje
wyznanie obiegnie lotem błyskawicy cały Internet. Staniesz się sensacją
w sieci. To koniec, Henry. Twój świat się skończył. Teraz jesteśmy w moim
świecie.
Henry cofnął się w kierunku progu wodospadu, jakby chciał się
zdystansować od tych strasznych, nowocześnie brzmiących słów. Jednak
niezłomnie upierał się przy swojej opinii.
– Reguła przetrwa, nawet jeżeli mnie zabraknie! – krzyknął.
Shafeen nie został mu dłużny.
– Od teraz obowiązują nowe reguły! – odpowiedział z gorzką ironią.
Tego, co się stało w ciągu następnych sekund, nie zapomnę chyba do
końca życia. Ludzie mówią, że ostatnie chwile życia przypominają film
wyświetlony w zwolnionym tempie, a ja mogę to w pełni potwierdzić.
Zwróciłam głowę tylko na chwilę w kierunku Shafeena, kiedy usłyszałam
jego głos. W tym czasie Henry zdążył podejść do samej krawędzi wodospadu.
Dopiero wtedy dotarło do mnie, co powiedział.
„Nawet jeżeli mnie zabraknie”.
Wiedziałam, co zamierza zrobić.
Obróciłam się w miejscu, mokre włosy smagnęły mnie po twarzy niczym
bicz. Potykając się i brodząc po kolana w strumieniu, ruszyłam w jego
kierunku tak szybko, jak to możliwe, ale woda ograniczała moje ruchy jak
ruchome piaski. W głowie słyszałam mój własny, ogłuszający krzyk:
– NIE!
Przysięgam na wszystkie świętości i zawsze będę to powtarzać, że udało
mi się dotknąć dłoni Henry’ego. Nasze palce splotły się na chwilę, ale
wyślizgnął mi się. Jeszcze przez sekundę, przez godzinę, przez całe życie
widziałam go zawieszonego w próżni: nadludzko silnego i potężnego. Na
ułamek sekundy nasze oczy spotkały się i zobaczyłam w jego wzroku, że
wcale nie czuje się pokonany. Rozłożył ramiona jak ukrzyżowany człowiek,
a potem wychylił się i runął za próg wodospadu.
Nagle przeniosłam się w miejscu i czasie na dziedziniec Paulina, gdzie
wrzuciłam monetę do średniowiecznej studni. Moneta spadała w ciemność,
a ja czekałam na plusk oznaczający, że w końcu dosięgła wody. Henry
i moneta spadali razem. Nad Conrad’s Force czas też rozciągnął się
w nieskończoność, a szum wodospadu był tak głośny, że nawet nie
słyszeliśmy, kiedy Henry upadł na skały.
Rozdział trzydziesty
Szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z tego, co się później działo.
Nel powiedziała mi, że osunęłam się do wody. Shafeen musiał mnie wyłowić
w ostatniej chwili, zanim ja też zniknęłam za progiem wodospadu.
Wyciągnął mnie i zaniósł do land rovera zaparkowanego na moście. Jak
przez mgłę pamiętam, że trzymał mnie w ramionach, ale nie było w tym nic
romantycznego. Zimno i szok stępiły moje zmysły tak bardzo, że bałam się,
iż jeszcze w każdej chwili mogę umrzeć.
Podobno to Nel prowadziła samochód, kiedy po ciemku wracaliśmy do
Longcross. Tego też nie pamiętam. Nie mam żadnych wspomnień o tym, że
Shafeen i Nel okryli mnie swoimi ubraniami, żeby zamaskować skafander,
i wprowadzili mnie do domu trzęsącą się z zimna, ani o tym, że od razu
zbiegli się służący ze szlafrokiem i kocami, którymi otulili mnie przed
kominkiem w Wielkim Hallu. Nie zarejestrowałam wizyty starego lekarza
rodzinnego, który przyszedł mnie zbadać.
Jednak pamiętam, że o wiele później zgromadzili się w pokoju wszyscy
Ludzie Średniowiecza. Widziałam w ich oczach zaskoczenie, kiedy ujrzeli
mnie żywą. Pamiętam gładkie kłamstwa, którymi mnie zasypali:
– O mój Boże, ależ się o ciebie martwiliśmy…
– Nie pamiętasz, jak wypadłaś z łódki? Wszyscy próbowaliśmy cię
wyłowić…
– Ale nagle znalazłaś się pod łódką Henry’ego i straciliśmy cię z oczu…
– Baliśmy się, że utonęłaś…
– Cały czas cię szukaliśmy…
Mogłam uwierzyć, że mnie szukali, ale na pewno nie po to, żeby mnie
uratować.
Pamiętam, że Cookson był tym, który chwilę później pierwszy zapytał,
gdzie jest Henry, a Shafeen zerknął na mnie i dyskretnie potrząsnął głową.
Dwoje z nich poszło go szukać, potem Lara wróciła i powiedziała: „Hena
jeszcze nie ma w domu”.
Potem Perfect poszedł go szukać.
Potem policja.
A potem godziny spędzone w białym szlafroku przed kominkiem
w Wielkim Hallu, godziny spędzone na sączeniu gorących napojów, godziny
odpowiadania kłamstwami na setki pytań i godziny oczekiwania na wynik
poszukiwań prowadzonych przez policjantów przy świetle latarek oraz coraz
silniejszy strach przed wiadomościami, które nasza trójka już znała, aż
w końcu udało mi się wymknąć do łóżka.
Gdy dowlokłam się do Lowthera, nie zapaliłam światła. Radiowozy nadal
stojące na podjeździe co chwila zalewały pokój upiornym, błękitnym
światłem. Siedziałam wykończona na łóżku, a Jeffrey patrzył na mnie z góry.
W niebieskim blasku jego wzrok zdawał się dziwnie współczujący. Jego oczy
wyglądały na łagodniejsze, chrapy były jakby bardziej zaokrąglone, a poroże
nie takie ostre. Sprawiał wrażenie przygnębionego, pokonanego.
– Tak, tak, ty to rozumiesz – zwróciłam się do niego zmęczona. – Jeleń
świętego Aidana zdołał się wymknąć, bo stał się niewidzialny, ale tobie nie
udało się opanować tej sztuki, prawda? Mnie też nie. Przez cały trymestr
próbowałam nie rzucać się w oczy, nie wychylać się. Ale to nie wystarczyło,
żeby zniknąć. Sądziłam, że po prostu jestem sobą. Jednak bycie sobą
oznaczało bycie inną, przez co automatycznie znalazłam się na celowniku
Henry’ego. Lepiej było zmienić się w tanią wersję Człowieka Średniowiecza,
upodobnić się do nich, żeby nie zostać oddzielonym od stada i brutalnie
upolowanym. Ale Nel spróbowała tej taktyki i wcale nie wyszła na tym
dobrze. Nie umiała ich idealnie naśladować. Shafeen zaś zawsze był obcy
z powodu swojej rasy. Równie dobrze mógłby należeć do innego gatunku.
Nagle poczułam, że sama nie wytrzymam z Jeffreyem. Potrzebowałam ich
– moich przyjaciół, nowych przyjaciół. Wyszłam z Lowthera i na palcach
ruszyłam korytarzem do Raby, pokoju Shafeena. Cicho zapukałam
i otworzyłam drzwi. Nel już tam była, siedziała pod oknem z Shafeenem.
Pewno czuła się tak samo, jak ja. Milczeliśmy. Nie było o czym mówić.
Mogliśmy tylko obserwować i czekać. Dołączyłam do nich i wszyscy troje
wbiliśmy wzrok w podłogę.
O północy przywieźli ciało Henry’ego. Widziałam, jak przenosili nosze
z myśliwskiego łazika do podstawionej pod dom karetki. Jednak już na
pierwszy rzut oka było wiadomo, że jest za późno na pomoc lekarską.
W filmach zawsze jest tak, że jeśli pacjent żyje, to bez względu na jego stan
lekarze zostawiają mu odsłoniętą twarz, żeby mógł oddychać – to oczywiste.
Ciało Henry’ego było zasłonięte od stóp do głowy. Wszyscy patrzyliśmy, gdy
lekarze wsunęli nosze do karetki. Potem zatrzasnęli drzwi, ktoś podpisał
protokół i ambulans odjechał. Odprowadziliśmy go wzrokiem, dopóki nie
zniknął nam z oczu. Młody człowiek stracił życie i bez względu na to, jaki był
zły – a niewątpliwie był – i na to, ilu cierpieniom, a nawet śmierci innych
ludzi zapobiegło jego odejście, wciąż był czyimś dzieckiem.
Pierwsza przerwałam milczenie.
– Jesteśmy mordercami – powiedziałam.
– Nie – zaprzeczył Shafeen łagodnie, ale zdecydowanie. – To było
samobójstwo.
– Trzeba było zejść i sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy – upierałam się.
– Powinniśmy go poszukać. Może jeszcze żył. Może mogliśmy go uratować.
Fakt, że sama byłam ledwo żywa po jego upadku, nie osłabił mojego
poczucia winy.
– Niby jak? – sprzeciwiła się Nel. – Przecież nie zeszlibyśmy pod wodospad.
Sama to wiesz najlepiej. Wiesz, jak trudno było ci wejść na górę. Zresztą nikt
nie przeżyłby upadku z takiej wysokości.
Wiedziałam, że to prawda. Kiedy się wspinałam, po głowie cały czas
krążyły mi myśli, że jeśli spadnę, to już po mnie.
– A ponadto – zauważył Shafeen – musieliśmy się zająć tobą. Gdybym cię
nie wyłowił, ty też spadłabyś z wodospadu. A jeśli nie odstawilibyśmy cię na
czas do Longcross, zmarłabyś z powodu hipotermii.
Zdaje się, że sam usłyszał, jak to brzmi, bo dodał:
– Nie uważam się za bohatera. Po prostu stwierdzam fakt.
– Henry chciał zginąć – powiedziała Nel. – Sam skoczył w przepaść.
– Tak, ale my go do tego zmusiliśmy. – Nie dałam się przekonać. –
Założyliśmy mu pętlę na szyję. Zagroziliśmy, że oczernimy go przed całym
światem, i to za pomocą techniki, którą tak gardził. Media społecznościowe,
policja, prasa. Nie mógł znieść myśli o tym, że będzie musiał się z nimi
zmierzyć. – Zwróciłam się do Nel: – Nie zamierzasz umieścić jego wyznania
w Internecie, prawda?
– Po tym już nie – odparła Nel.
Wiedziałam, że naprawdę miała na myśli: „Po jego śmierci już nie”.
Nie tylko Henry chciał zatrzymać czas. Opat – który z dużym wdziękiem
podszedł do całej sprawy – napisał do naszych rodziców listy, żeby ich
poinformować o śmierci Henry’ego. Nie zatelefonował do nich. Nie wysłał e-
maila. Napisał odręcznie listy i wysłał je każdemu z nas do domu. Mój tata
jeszcze nie wrócił z Ameryki Południowej, więc wiedziałam, że list poleży do
świąt w pustym przedpokoju naszego małego domku przy Arkwright
Terrace. Cieszyłam się z tego. Nie wiedziałabym, jak wytłumaczyć tacie, co
się stało. Zawsze byłam z nim szczera – takie mieliśmy zasady – ale o tym
chyba nie dałabym rady mu opowiedzieć. Byłby to pierwszy raz, kiedy
zataiłabym przed nim prawdę. Ponadto, gdyby tata wiedział o całej sprawie –
o wyprawie na polowanie strzelanie wędkowanie – rzuciłby wszystko i wsiadł
do pierwszego samolotu do domu, a nie chciałam, żeby przeze mnie stracił
pracę. Shafeen i Nel też oszczędzili swoim rodzicom krwawych szczegółów,
chociaż kierowały nimi inne względy. Shafeen, jak sądziłam, nie chciał
przywoływać przykrych wspomnień sprzed lat. Motywacja Nel była nieco
bardziej skomplikowana. Podejrzewam, że chciała zostać w STAGS,
a wiedziała, że jeśli wygada się rodzicom, ci zabiorą ją ze szkoły – zostanie
pozbawiona możliwości przebywania w tym uprzywilejowanym świecie, co
w pewnym sensie będzie oznaczać porażkę. Zresztą mam wrażenie, że nasi
rodzice zabraliby każdego z nas z tej szkoły, gdyby znali wszystkie fakty,
a tego chcieliśmy uniknąć. Dopiero co zbliżyliśmy się do siebie. Zatem
z różnych powodów zachowaliśmy milczenie, a wspólna tajemnica jeszcze
bardziej nas zjednoczyła.
Jak się okazało, ślimacze tempo tradycyjnej poczty zadziałało na naszą
korzyść. Czas, kiedy przydałoby nam się wsparcie ze strony rodziców, szybko
minął – chociaż w dniu śmierci Henry’ego nie pogardziłabym możliwością
przytulenia się do taty. Kiedy wszyscy z naszej trójki dostali odpowiedź
z domu, wszyscy już wyszliśmy z szoku i zależało nam tylko na tym, żeby
zostać w szkole ze współsprawcami zbrodni. Za niecałe sześć tygodni i tak
mieliśmy się spotkać z rodzicami podczas długiej przerwy świątecznej. Do
tej pory mój tata już miał wrócić z Chile, Nel wybierała się do Cheshire,
a Shafeen do Radżastanu. Tymczasem teraz potrzebowaliśmy siebie
nawzajem. Nikt inny nie zrozumiałby wszystkich emocji, które się w nas
kłębiły. Nikt nie wiedział, jak to jest, jednocześnie być i nie być mordercą,
niewinnym, a jednak dręczonym poczuciem winy, przygnębionym śmiercią
Henry’ego, ale szczęśliwym, że już go nie ma.
Władze szkoły doszły do wniosku, że chyba powinny zapewnić nam
kontakt z psychologiem – zdaje się, że to była najbardziej postępowa decyzja
w historii STAGS. Zatrudniono specjalnie dla nas lekarkę. Była jedyną
dorosłą osobą w szkole – oprócz opata – której nie musieliśmy nazywać
bakałarzem, tylko po prostu panią Waller, chociaż sama nalegała, żebyśmy
zwracali się do niej po imieniu: Sheila. Takie podejście nawet mnie zdawało
się ultranowoczesne. Sheila była pełną dobrych intencji hipiską z burzą
kręconych włosów, obwieszoną szalikami i koralikami.
Spotykaliśmy się z nią w małym gabinecie, którego nigdy przedtem nie
widziałam. Były tam jedynie dwa krzesła i niski stolik, na którym wymownie
leżało pudełko chusteczek higienicznych. Miałam wrażenie, że pani
psycholog czułaby się niemal zawiedziona, gdybym nie popłakała. Co jakiś
czas zachęcała mnie pytaniem: „Co czujesz?”, ale sama nie znałam
odpowiedzi. Przecież nie mogłam jej powiedzieć, że najpierw lubiłam
Henry’ego, a potem przestałam go lubić, ale w pewnym sensie nadal go
lubiłam, a w końcu go zabiłam. Nie mogłam jej powiedzieć, że Henry mnie
pocałował i powiedział, że jestem piękna, ale teraz sądzę, że kłamał, a potem
Shafeen powiedział, że jestem piękna, i chyba naprawdę miał to na myśli.
Nie mogłam zdradzić, że Shafeen powiedział mi, że wziął udział w wyprawie
na polowanie strzelanie wędkowanie, żeby mnie chronić, chociaż od wielu
lat odrzucał zaproszenia. Nie umiałam się zwierzyć z tego, że od tamtej pory
Shafeen ani słowem nie wspomniał o mojej urodzie ani o przyczynie swojego
przyjazdu do Longcross, bo – no wiesz – właśnie kogoś zamordowaliśmy
i mieliśmy ważniejsze sprawy do obgadania. Na przykład, czy pójdziemy do
więzienia. Nie mogłam powiedzieć, że w głębi duszy nadal mnie korci, żeby
podejść do Shafeena i zagadnąć: „Hej, głupia sprawa, że zabiliśmy człowieka,
prowokując go do skoku z wodospadu, nie? Ale ja właściwie nie w tej sprawie.
Chciałam cię raczej zapytać, co dokładnie miałeś na myśli, kiedy dzień przed
popełnieniem najcięższej zbrodni powiedziałeś mi, że jestem piękna i że
przyjechałeś do Longcross, żeby zadbać o moje bezpieczeństwo”. Zaczęłam
się bać naszych sesji terapeutycznych i życzliwej, przyjaznej Sheili. Musiałam
wymyślać coraz to nowe kłamstwa i stawałam na głowie, próbując
zapamiętać wszystkie fałszywe wątki. Doszło do tego, że sesje terapeutyczne
miały raczej odwrotny skutek. Shafeen i Nel czuli się podobnie. Żadne z nas
nie potrzebowało Sheili. Potrzebowaliśmy tylko siebie.
Ale duch Henry’ego nie chciał mnie opuścić. Dostałam obsesji na punkcie
tego filmu, o którym powiedziałam mu podczas naszej ostatniej rozmowy na
szczycie Conrad’s Force, tuż przed jego upadkiem. Gdybym wiedziała, że
rozmawiamy ostatni raz, a więc że ta dyskusja nabierze wielkiego znaczenia,
przypomniałabym raczej jakiś film, który byłby bardziej godny takiej chwili,
na przykład Obywatela Kane’a. Domyślam się jednak, że zawsze tak jest
z rozmowami pożegnalnymi. Nigdy nie wiadomo, kiedy się człowiek
przekręci, więc na pewno dla wielu ostatnimi słowami była lista zakupów
albo rzeczy do wyprania. Jednak ta wymiana zdań dotycząca, jak na złość,
głupkowatego filmu o Sherlocku Holmesie dręczyła mnie niczym koszmar.
Wciąż myślałam o fragmencie, w którym Sherlock spada z wodospadu
Reichenbach, ale nie ginie, tylko wraca i ukrywa się w pokoju Watsona,
a kiedy Watson kończy opowieść o ostatniej przygodzie Holmesa i pisze na
maszynie: THE END, ten zjawia się jak duch, kiedy Watson idzie otworzyć
drzwi, i dopisuje znak zapytania po słowie END. Kiedy pisałam odręcznie
swoje wypracowania (pamiętasz, że w STAGS nie uznawano rozwoju
techniki?) i zostawiałam je na biurku w Lightfoot, za każdym razem
spodziewałam się, że po powrocie zobaczę mały znak zapytania dopisany
pod spodem zamaszystym charakterem pisma Henry’ego. Bądź co bądź, nie
widzieliśmy jego ciała. Tylko zapięty na suwak worek. Może wcale nie umarł?
Czasami, w rzadkich chwilach, kiedy zostawałam sama w pokoju, a Jesus szła
na przykład pograć w tenisa, podchodziłam do okna i szybko potrząsałam
długimi do ziemi kotarami, żeby się upewnić, że Henry nie ukrywa się za
nimi. Mówię ci, zaczynałam naprawdę świrować. Zastanawiałam się, czy nie
wrócić do Sheili, żeby zbadała mi głowę.
Rozdział trzydziesty drugi
Spodziewałam się, że po powrocie do STAGS z tragicznego weekendu
w Longcross Ludzie Średniowiecza już nigdy nie odezwą się do nas ani
słowem, ale się myliłam.
1960–1969
Patrząc na ekran, zasłonił usta lewą dłonią. Jego mina wyrażała szok. Nel
miała rację. Nie nosił sygnetu, tylko zwykłą, złotą obrączkę. Trochę mnie to
zdziwiło. Nigdy nie widziałam jego żony. Może zmarła. Bądź co bądź, opat
był już w podeszłym wieku. Kiedy skończył oglądać nagranie, zdawał się
jeszcze starszy.
Po zakończeniu filmu w gabinecie zapanowało długie milczenie.
Słyszeliśmy jedynie przytłumione tykanie wahadła zegara na kominku.
Siedzieliśmy na obitych skórą fotelach naprzeciw mahoniowego biurka.
Opat miał na sobie togę, a my – uczniowskie peleryny. Ścianę nad jego głową
pokrywała boazeria, rzędy książek na półkach i oprawione w ramki dyplomy.
Wyglądaliśmy tak, jakby ktoś nas ustawił do zdjęcia mającego promować
STAGS w folderze reklamowym. To powinna być normalna, cywilizowana
rozmowa. Tymczasem film, który opat właśnie obejrzał, można było nazwać
kwintesencją rzeczywistości Dzikusów.
Przez dłuższy czas nic nie mówił. W końcu zdjął okulary i potarł nasadę
nosa. Wyglądał bardzo dziwnie, jak każdy, kto nosi okulary i nagle widzisz
go bez nich. Zdawał się zdruzgotany.
– Biedny Henry – westchnął ze smutkiem. – W ostatnich chwilach życia był
kompletnie obłąkany. Wybaczcie, nie wiedziałem, że popełnił samobójstwo.
Założył z powrotem okulary, zamrugał jak sowa i wbił w nas wzrok.
– Czy to prawda? Te makabryczne… rozrywki? Trudno w to uwierzyć.
– Och, to szczera prawda – potaknęłam. – Sami ich doświadczyliśmy.
Spędziliśmy weekend justitium w Longcross.
– Polowali na mnie – poskarżyła się Nel.
– Do mnie strzelali – dodał Shafeen.
– A mnie próbowali łowić jak rybę w jeziorze Longmere – zakończyłam tę
wyliczankę.
Opat splótł palce przed sobą.
– Może mi opowiecie, co się zdarzyło?
Zrelacjonowaliśmy zatem wszystko. Najpierw Nel, potem Shafeen, a na
końcu ja. Nasza opowieść trwała tak długo, że za oknami zdążyło się
ściemnić. Przez cały czas opat robił notatki na grubym, kremowym papierze,
który trzymał na biurku.
– Ta reguła, o której Henry mówi na końcu… – Wskazał wiecznym piórem
na telefon. – Co może mieć na myśli?
Czujny ten nasz opat. Od razu się zorientował, że Henry mówi o jakiejś
regule zakonnej. Nie błądził w ciemności jak my. Dopiero wtedy zdałam
sobie sprawę, jaki z niego inteligentny facet – nie na darmo został
dyrektorem tak prestiżowej szkoły.
– Mówi o Zakonie Jelenia, istniejącej od kilkuset lat, niebezpiecznej sekcie,
której członkowie polują na uczniów – wyjaśniłam. – Powstała w czasach
wypraw krzyżowych, kiedy ich uczestnicy, między innymi Conrad de
Warlencourt, po powrocie z krucjat wysłali swoich synów na nauki do
zakonnych bakałarzy. Henry sam to powiedział: „Conrad pokonał
niewiernych i szukał nowych dzikusów, z którymi mógł walczyć. I tak to się
kręci do dzisiaj”.
– Ponadto – dodał Shafeen – w latach sześćdziesiątych mój ojciec też
pojechał do Longcross. Nazywał się Aadhish Jadeja, był jedynym uczniem
o śniadej skórze. Przed Michaelmas justitium w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym dziewiątym roku został zaproszony na wyprawę na
polowanie strzelanie wędkowanie. Został postrzelony. Przerazili go
i zadręczyli.
Głos mu się załamał i przez chwilę myślałam, że się rozpłacze.
Opat popatrzył na niego łagodnie.
– Ojciec ci o tym opowiedział?
– Nie – odparł niemal ze smutkiem Shafeen. – Przez te wszystkie lata nie
puścił pary z ust. Nie pozwalało mu na to źle zrozumiane poczucie honoru.
Nie chciał nikogo wsypać, nawet gdyby poddano go torturom. On nic mi nie
powiedział. Wszystkiego dowiedziałem się stąd.
Shafeen położył na biurku czarny dziennik łowów. Potem, niemal jakby
bał się dotknąć tej księgi, obrócił ją jednym palcem tak, żeby opat miał przed
sobą złoconą datę. Otworzył na właściwej stronie – tej z 1969 roku. Opat
przeczytał zapis i zbladł jak ściana. Z głębokim westchnieniem oparł się na
krześle.
Wyglądało na to, że nie do końca przekonała go współczesna technika,
którą reprezentował telefon, ale przemówiły do niego fakty w książce, bo ta
pochodziła z jego świata. Książki były jego kryptonitem. Dopiero teraz ujrzał
całe zepsucie toczące szkołę tuż pod jego nosem.
– Pokazaliście te dowody policji? – zapytał. – Książkę i ten… film?
Popatrzyliśmy na siebie.
– Nie – odpowiedziałam.
– Zamierzacie pójść z tym na policję?
Dziwne, ale w ogóle o tym nie pomyśleliśmy. Tak wiele uwagi
poświęciliśmy unikaniu niewygodnych pytań o śmierć Henry’ego, że nie
przyszło nam na myśl, by postawić Ludzi Średniowiecza przed wymiarem
sprawiedliwości.
– Zostawmy na moment bakałarzy i to, czym się zajmowali w odległych
czasach – zaproponował opat. – Zajmijmy się współczesnością. – Podniósł
arkusz, na którym do tej pory pisał, i przeczytał swoje notatki: – Henry
Cookson. Piers Holland. Charlotte Lachlan-Young. Lara Petrova. Esme
Dawson.
Brzmiało to jak przewrotna lista obecności – rodzaj indeksu winowajców.
Opat potrząsnął kartką.
– Nie ma wątpliwości, że tych pięcioro uczniów zachowało się okrutnie, ale
czy można powiedzieć, że mieli mordercze zamiary? – Popatrzył na Nel. –
Zacznijmy od ciebie, panno Ashton.
– No… – zaczęła Nel. – Pierwszego dnia podczas polowania na jelenia to
Henry dał mi swoją kurtkę i spuścił psy ze smyczy. Inni… cóż, nic takiego nie
zrobili, dopóki nie ruszyli z rzekomą pomocą tym, którzy mnie szukali.
– Pomogli cię szukać?
Nel poruszyła się niespokojnie.
– Tak, ale bawiło ich to, jeżeli można tak powiedzieć. Traktowali to jak
element polowania.
– A pan, panie Jadeja?
Shafeen też zaczął się wiercić na fotelu.
– No cóż, kiedy poszliśmy strzelać do ptaków, żaden z nich mnie nie
postrzelił. Zrobił to Henry.
– Próbowali panu pomóc, kiedy zobaczyli, że jest pan ranny?
– Tak – odparł cicho Shafeen. – Zaprowadzili mnie z powrotem do domu.
– Rozumiem – rzekł łagodnie opat. – A co pani nam powie, panno
MacDonald?
Pomyślałam chwilę.
– Właściwie nic nie zrobili. Ale właśnie w tym sęk. Nie kiwnęli palcem,
żeby mi pomóc wydostać się z wody. Nawet jeżeli to nie oni mnie do niej
wepchnęli, tylko Henry.
Zaczęło do mnie docierać, że nie mamy solidnych dowodów, jedynie słowo
przeciwko słowu.
Opat pokręcił głową.
– Z tego, co mówicie, wynika, że byłoby bardzo trudno postawić im
przekonujące zarzuty. W najlepszym razie uznano by, że zostali
wykorzystani jako marionetki niedoszłego mordercy, ale udowodnienie tego
byłoby trudne, zwłaszcza gdyby wszyscy postanowili opowiedzieć tę samą
wersję zdarzeń. Tak czy inaczej czuję się zobowiązany doradzić wam,
żebyście poszli na policję, i zapewnić was, że jeżeli się na to zdecydujecie, to
możecie liczyć na wsparcie ze strony szkoły.
Pomyślałam o wiążących się z tym kłopotach – przesłuchaniach,
zamieszaniu, konieczności wytłumaczenia się przed rodzicami i prasą.
Paparazzi już stali u bram – od razu rzuciliby się na nas jak wygłodniałe sępy.
Popatrzyliśmy na siebie. Widząc miny moich przyjaciół, wiedziałam, że
mogę mówić za nas wszystkich.
– Nie. Odpuścimy sobie policję.
– Bardzo dobrze – powiedział opat. – Oto moje stanowisko. Nie wiem, ile
jest dla was warte, ale oczywiście chętnie wysłucham waszych opinii. Nie
mam wątpliwości co do winy Henry’ego, ale on już nie żyje, i to z własnej
woli. Wszystko wskazuje na to, że bakałarze też są winni, ale nie znam się na
prawie na tyle, żeby autorytatywnie stwierdzić, czy wciąż można ich sądzić
za przestępstwa popełnione niemal pięćdziesiąt lat temu, zwłaszcza jeśli
wolelibyście nie pokazywać policji tego filmu. Tak czy inaczej można ich
wyrzucić z pracy, co uczynię od razu, nie wstępując na drogę prawną. –
Poklepał dziennik łowów, a jego obrączka cicho stuknęła na czarnej,
skórzanej okładce. – Pozwólcie, że zatrzymam ten dziennik, żeby go pokazać
bakałarzom jako dowód ich nagannej reputacji, i zadbam o to, żeby zniknęli
stąd bez rozgłosu. Zastąpię ich najlepszymi nauczycielami z sektora
publicznego. Żaden wychowanek STAGS nie będzie brany pod uwagę
podczas rekrutacji na te stanowiska.
Jego wzrok znowu powędrował ku nazwiskom na liście.
– Jeżeli chodzi o tych młodych ludzi… Oczywiście przeprowadzę z nimi
rozmowę. Zostaną pozbawieni szkolnych przywilejów. Poinformuję ich
o istnieniu dowodów przeciwko Henry’emu i uprzedzę, że w przypadku
dalszych sygnałów o ich niewłaściwym zachowaniu przekażemy materiały
policji. Proponuję jednak, żeby nie rujnować życia pięciu młodym osobom
i dać im szansę poprawy, skoro wydostali się spod wpływu swojego
obłąkanego przywódcy. Pozwólmy im warunkowo ukończyć rok szkolny
i przystąpić do egzaminu. Biorąc pod uwagę środowisko, z którego się
wywodzą, obawiam się, że wydalenie ze szkoły mogłoby jedynie wzmocnić
w nich tendencje do okrucieństwa, tymczasem efekt wstrząsu oraz
możliwość zmiany zachowania mogą dać lepsze rezultaty.
Jego argumenty brzmiały sensownie. Nie czując potrzeby wykazania się
przed Henrym, Ludzie Średniowiecza mogli okazać się w miarę
przyzwoitymi ludźmi.
– Nie mogę się wypowiadać na temat innych rzekomych morderstw,
o których wspomniał Henry. Wiemy na pewno tylko tyle, że w obu znanych
przypadkach tego godnego potępienia procederu – mam na myśli zdarzenia
z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku i obecne – na czele
grupy stali de Warlencourtowie, a inicjatorem tego sportu – jeżeli tak można
to nazwać – był Conrad de Warlencourt, kiedy wrócił z wypraw krzyżowych.
Henry’ego de Warlencourta już nie ma, a kiedy organizacja traci przywódcę,
to zwykle popada w chaos. Bakałarze i samorząd naszej szkoły – ci, których
nazywacie Ludźmi Średniowiecza – byli jedynie wykonawcami rozkazów.
Ryba psuje się od głowy, więc zło może kwitnąć tylko tam, gdzie przywódca
jest niezrównoważony.
Pomyślałam o Henrym Cooksonie i jego przemianie w nowego Henry’ego,
ale nic nie powiedziałam. Dobrze było wiedzieć, że ktoś – okej, okej, że ktoś
dorosły – przejął odpowiedzialność za dalszy rozwój wypadków. Dlatego nie
przerywałam, kiedy opat mówił dalej:
– Chcąc więc nieco zmienić i poprawić… reguły gry (wybaczcie mi ten
dobór słów), wyznaczam was na nowych przewodniczących szkoły imienia
świętego Aidana Wielkiego. Gratuluję.
Pochylił się nad biurkiem i każdemu z nas po kolei uścisnął rękę.
Wszystkie myśli o Cooksonie od razu wyparowały mi z głowy. Nie mogłam
uwierzyć własnym uszom. Ja, Greer MacDonald z Arkwright Road, zostałam
Człowiekiem Średniowiecza! Zerknęłam na moich przyjaciół i zobaczyłam
na ich twarzach te same emocje. Zaczerwienili się z zadowolenia.
– Przepraszam, czy mogę coś powiedzieć? – zapytał z szacunkiem Shafeen.
Opat życzliwie rozłożył dłonie.
– Oczywiście, panie Jadeja. Odtąd sprawy szkoły są nam tak samo bliskie.
– A zatem… – Shafeen jeszcze się wahał. – Sądzę, że… szkoła powinna…
powinniśmy zrewidować zasady naboru. Moim zdaniem powinniśmy
przyjmować więcej uczniów o innym kolorze skóry…
– I więcej osób spoza kręgów arystokracji – wtrąciła Nel. – Dzieci osób,
które wzbogaciły się stosunkowo niedawno, powinny mieć takie same
szanse.
– Powinny je mieć także dzieci, które nie pochodzą z bogatych domów –
dodałam. – Trzeba zaproponować więcej stypendiów wychowankom szkół
publicznych. Jedno na rok to za mało. – W przypływie inspiracji
zaproponowałam: – Można by je nazwać stypendiami de Warlencourta, żeby
uczcić pamięć Henry’ego. – Przyjemnie było pomyśleć, że bystre dzieciaki ze
szkół publicznych zyskałyby dzięki Henry’emu dostęp do wszystkich
dobrodziejstw STAGS. – Henry pękłby z wściekłości.
Po raz pierwszy od początku naszej rozmowy w oczach opata pojawił się
figlarny błysk, które zawsze nadawał mu wygląd Świętego Mikołaja.
– To prawda. Ale przede wszystkim byłby to dobry sposób, żeby z tej
tragicznej sytuacji wynikło coś dobrego.
Wstał i pogładził togę na piersi.
– Jeżeli mi zaufacie, to razem możemy zmienić STAGS w taką szkołę,
o jakiej marzymy. Zajmie to trochę czasu, ale jak mówi nasze motto: Festina
lente. Mogę liczyć na waszą pomoc?
Znowu na siebie zerknęliśmy, a na naszych twarzach pojawił się uśmiech.
Nel poszła zanieść Sarosa 7S do pokoju, a ja odprowadziłam Shafeena do
Honoriusza. Księżyc wzeszedł nad dziedzińcem Paulina. Zatrzymałam się
przy studni, żeby sprawdzić, czy zobaczę jego odbicie w wodzie.
– Ciekawe, jak tu głęboko – powiedziałam.
Shafeen pochylił się ze mną. Oboje patrzyliśmy z głowami blisko siebie
w głąb, gdzie kiedyś wrzuciłam monetę i nie usłyszałam plusku wody. Tak
samo Henry upadł, ale nie słyszeliśmy, gdy wylądował. Potem uniosłam
głowę i popatrzyłam na księżyc i gwiazdy na czystym niebie. Poczułam, że
wreszcie mogę powiedzieć Shafeenowi to, co chciałam mu wyznać już od
kilku tygodni.
– Przepraszam.
– Za co?
– Można było to powstrzymać o wiele wcześniej. Gdybym tylko dostrzegła,
co się dzieje. Gdybym nie pozwoliła się zwieść Henry’emu. Pierwszego
wieczoru, kiedy wszyscy rzucili się na Nel z powodu jej akcentu, widziałam,
że Henry dobrze się bawił. A właściwie to sięga jeszcze dalej. Zwróciło moją
uwagę już na lekcji historii, kiedy przyczepili się do ciebie. Jednak nie
chciałam otworzyć oczu. A potem, po polowaniu na Nel zabrał mnie na dach
domu. Wyszliśmy na dwór przez małe drzwi na długiej galerii i tam pokazał
mi swój świat.
– Greer – powiedział łagodnie Shafeen. – Nie musisz…
– Próbuję ci coś wytłumaczyć. – Uciszyłam go. – Następnego dnia nie
umiałam znaleźć tych drzwi. Wtedy nie mogłam ci tego powiedzieć, ale teraz
chyba rozumiem. Myślę, że w głębi duszy cały czas wierzyłam Nel. Bałam się
jednak, że jeśli powiem to głośno i zacznę siać ferment, nigdy więcej nie
trafię do Narnii.
Shafeen patrzył na mnie, milcząc.
Wzruszyłam lekko ramionami.
– Wiem, jak głupio to brzmi.
– Wcale nie – odparł spokojnie.
– Ich świat zawrócił mi w głowie.
Shafeen oparł się o cembrowinę.
– Skoro już się przyznajemy do błędów, to ja też się myliłem. Sądziłem, że
Henry próbuje zatrzymać świat, który nadchodzi. To jednak nieprawda. On
próbował przywrócić świat, który dawno odszedł.
Położyłam dłoń na zimnych kamieniach.
– Jeżeli mamy być obiektywni, to w ich świecie było kilka dobrych rzeczy.
– Oczywiście – potaknął. – I to była ich ważna siła. Nie tylko ciebie
oczarowali.
Popatrzyłam na niego pytająco.
– Mojego tatę… mnie…
– Ciebie?
Zaskoczył mnie.
– O tak.
Zamyśliłam się na chwilę.
– W idealnym świecie ludzie powinni zachować najlepsze rzeczy
z dawnych czasów i przyjąć to, co najlepsze z nowych. Ale czy da się tak
zrobić?
– Sprawdźmy. – Zwrócił się przodem do mnie. – Po wakacjach. Przed nami
jeszcze cały rok w STAGS. Festina lente. – Uśmiechnął się, co u niego było
rzadkością. – Spiesz się powoli.
Wsunął dłoń w moje włosy i pocałował mnie.
Epilog
Rok później
Ostatniego dnia przed Michaelmas w połowie trymestru umówiliśmy się
z Shafeenem i Nel, gdzie się spotkamy, żebyśmy mogli pójść razem na
uroczystą mszę z okazji justitium.
KONIEC?
Podziękowania
Zawsze uczono mnie, że należy mówić dziękuję, a zatem…
Dziękuję mojemu synowi Conradowi za konsultacje dotyczące języka
nastolatków.
Dziękuję mojej córce Ruby za fascynujące fakty o zwierzętach.
Dziękuję mojemu partnerowi Sachy za jego encyklopedyczną wiedzę
o filmie.
Dziękuję kolegom Conrada, Greer i Shafeenowi, za użyczenie swoich
imion.
Dziękuję świetnemu filmowcowi i w ogóle przemiłemu facetowi, Nicowi
Lawsonowi.
Dziękuję Teresie Chris, uberagentce i prawdziwej przyjaciółce.
Dziękuję Emmie Matthewson i Talyi Baker z Bonnier za sokoli wzrok
podczas redakcji.
Dziękuję Jeffreyowi, który zaczął jako ozdoba choinkowa w kształcie
jelenia, a skończył jako gadająca głowa na ścianie.
Jeżeli zaczynam dziękować ozdobom choinkowym, to znak, że już
naprawdę powinnam przestać.
Szukając fachowej pomocy w temacie łowów, odwiedziłam mnóstwo stron
internetowych dotyczących wypraw na polowanie strzelanie wędkowanie.
Potencjalne błędy wynikają jedynie z mojej niewiedzy, a nie z niekompetencji
autorów tych stron.
Wspominam w tej książce o wielu filmach, ale główną inspiracją było dla
mnie Polowanie z 1985 roku w reżyserii Alana Bridgesa, oparte na motywach
powieści Isabel Colegate. Jeżeli jesteś Dzikusem, obejrzyj film. Jeśli uważasz
się za Człowieka Średniowiecza, to sięgnij raczej po książkę.
M.A. Bennett
M.A. Bennett jest półkrwi Wenecjanką – urodzoną w Manchesterze,
a wychowaną w Yorkshire Dales. Ukończyła studia historyczne na
uniwersytecie w Oksfordzie i na uniwersytecie weneckim, gdzie
specjalizowała się w badaniu sztuk Szekspira jako źródła wiedzy
historycznej. Po uniwersytecie studiowała sztuki plastyczne i od tamtej pory
pracuje jako ilustratorka, aktorka oraz recenzentka filmów. Projektowała
stronę wizualną tras koncertowych zespołów rockowych, między innymi U2
i Rolling Stones. Wzięła ślub na Canal Grande w Wenecji, a obecnie mieszka
w północnym Londynie z mężem, synem i córką. Więcej informacji:
@MABennettAuthor na Twitterze
m.a.bennettauthor na Instagramie.