Professional Documents
Culture Documents
Wszystko płynie
Przełożyła Wiera Bieńkowska
1
Pociąg z Chabarowska miał przy jść do Moskwy około dziewiątej rano. Młodzieniec
w piżamie podrapał się w rozczochraną głowę i spojrzał przez okno na poranny półmrok jesienny.
Ziewając zapy tał pasażerów stojący ch z ręcznikami i my delniczkami na kory tarzu:
– Kto tu ostatni, oby watele?
Powiedziano mu, że za ty m, co trzy ma w ręce skręconą tubkę pasty do zębów
i oblepione kawałkiem gazety my dło, zajęła kolejkę jakaś tęga oby watelka.
– Dlaczego ty lko jedna toaleta otwarta? – denerwował się młodzieniec. – Niedługo
już stacja końcowa, stolica, a konduktorzy zajęli się handlem i nie mają czasu kulturalnie obsłuży ć
podróżny ch.
Po kilku minutach zjawiła się tęga kobieta w szlafroku i młodzieniec powiedział:
– Oby watelko, stoję za panią, a na razie pójdę sobie, żeby nie przeszkadzać
w przejściu.
Wróciwszy do swojego przedziału otworzy ł pomarańczową walizkę
i z przy jemnością popatrzy ł na jej zawartość.
Każdy z towarzy szy podróży by ł czy mś zajęty ; jeden – starszy mężczy zna
o tłusty m, szerokim karku – spał głośno chrapiąc, drugi – rumiany i młody, ale ły sy – układał
jakieś papiery w teczce, a trzeci – chudy starzec – siedział nieruchomo: podparł głowę smagłą
pięścią i patrzy ł w okno.
Młodzieniec zapy tał rumianego towarzy sza podróży :
– Pan nie będzie już czy tać? Muszę schować do walizki tę książczy nę.
Miał ochotę, by sąsiad podziwiał jego walizkę: by ły tam koszule ze sztucznego
jedwabiu, Krótki słownik filozoficzny, slipy i przeciwsłoneczne okulary w białej oprawie. Z boku
leżały placuszki domowej, wiejskiej roboty przy kry te gazetą rejonową.
– Proszę bardzo. Ja tę Eugenii Grandet już raz czy tałem. Zeszłego roku,
w sanatorium.
– Mocna rzecz, nie ma co – powiedział młodzieniec i włoży ł książkę do walizki.
Podczas podróży pasażerowie grali w preferansa, a popijając i pojadając
rozprawiali o filmach, pły tach, kompletach mebli, o rolnictwie socjalisty czny m; spierali się, kto
jest lepszy w ataku – „Spartakus” czy „Dy namo”... Rumiany podróżny pracował w mieście
obwodowy m jako instruktor Centralnej Rady Związków Zawodowy ch, a rozczochrany, który
wracał do Moskwy z urlopu na wsi, by ł ekonomistą w Gospłanie RFSRR.
Trzeci z podróżny ch, kierownik robót gdzieś na Sy berii, ten, co chrapał teraz na
dolnej półce, nie podobał się towarzy szom podróży : zachowy wał się niekulturalnie, ordy narnie
przeklinał, odbijało mu się głośno po jedzeniu, a dowiedziawszy się, że jeden z towarzy szy
podróży pracuje w Gospłanie jako ekonomista, zapy tał:
– Ekonomia polity czna, wiadomo, to o ty m, jak kołchoźnicy jeżdżą ze wsi do
miasta kupować chleb u robotników?
Podczas podróży wy pił kiedy ś za dużo w bufecie stacji węzłowej, dokąd biegał –
jak powiedział – podstemplować swoją delegację, i długo nie dawał sąsiadom spać, rozprawiając
donośny m głosem:
– Trzy mając się prawa, niedaleko człowiek zajedzie w naszej pracy. Jeśli chce
wy konać plan, tak musi pracować, jak samo ży cie dy ktuje, według zasady : „Ja – tobie, ty –
mnie”. Za cara to się nazy wało inicjaty wa pry watna, a po naszemu: ży j i daj ży ć inny m! – to
jest ekonomika! U mnie na budowie, dopóki nowe kredy ty się opóźniały, zbrojarze podpisy wali
się w żłobku jako niańki. Prawo rozmija się z ży ciem, a ży cie o swoje się dopomina! Wy konałeś
plan, masz dodatek i premię, a nawiasem mówiąc, mogą ci i dziesięć lat wlepić. Prawo idzie
przeciw ży ciu, a ży cie przeciw prawu.
Młodzi nie odzy wali się słowem, kiedy zaś kierownik robót ucichł, a właściwie
nawet nie ucichł, ale przeciwnie, zaczął głośno chrapać, powiedzieli z dezaprobatą:
– Na takich też trzeba uważać. Niby brat łata, ale...
– Spry ciarz. Bez zasad. Jakiś Abramek.
Gniewało ich, że ten prostak z głębokiej prowincji traktuje wszy stkich z góry,
wy niośle.
– U mnie na budowie pracowali więźniowie. Oni takich jak wy nazy wają
półgłówkami. Przy jdzie pora i ludzie się połapią, kto budował komunizm, a wtedy się okaże, że
wy ście ty lko gadali – zawy rokował kierownik robót i poszedł do sąsiedniego przedziału grać
w karty.
Czwarty podróżny nieczęsto chy ba jeździł pociągiem z takimi wy godami. W czasie
podróży przeważnie siedział z rękami na kolanach, jakby zasłaniał łaty na spodniach. Rękawy
jego czarnej saty nowej koszuli kończy ły się między łokciami a przegubami rąk, a białe guziki na
stojący m kołnierzy ku i piersi wy glądały dziecinnie, chłopięco. By ło coś zabawnego
i wzruszającego zarazem w połączeniu ty ch biały ch guzików na ubraniu z siwy mi skroniami
i spojrzeniem udręczony ch, starczy ch oczu.
Kiedy kierownik robót powiedział głosem przy wy kły m do wy dawania rozkazów:
– Ano, ojczulku, posuń się trochę, teraz ja będę pił herbatę – stary człowiek
szty wno, po żołniersku zerwał się z miejsca i wy szedł na kory tarz.
W jego drewnianej zniszczonej walizce obok starej, spranej bielizny leżał
bochenek suchego chleba. Palił ten stary człowiek machorkę, a zrobiwszy skręta wy chodził na
kory tarz, żeby dy m nie przeszkadzał sąsiadom.
Towarzy sze podróży częstowali go od czasu do czasu kiełbasą, a kierownik robót
ofiarował mu nawet raz jajko na twardo i szklaneczkę moskiewskiej. Mówili do niego „ty ”, nawet
ci, co by li dwa razy młodsi od niego, a kierownik robót podśmiewał się ciągle, że w stolicy
„ojczulek” poda się za kawalera i ożeni się z młódką.
W przedziale zaczęto mówić o kołchozach, młody ekonomista potępiał stanowczo
wiejskich nierobów:
– Dopiero teraz na własne oczy się przekonałem: zgromadzą się tacy przed
zarządem i stoją, rajcują. Nie ruszą się z miejsca, dopóki przewodniczący i bry gadziści nie
pogonią do pracy. Kołchoźnicy narzekają, że za Stalina nie dostawali nic za dniówki, a i teraz
ledwie, ledwie czasem coś im kapnie.
Inspektor związkowy, który w zamy śleniu tasował karty, poparł ekonomistę:
– Za co ty m gagatkom płacić, jeśli planu dostaw nie wy konują? Ich trzeba jeszcze
wy chowy wać, tak – podniósł rękę i pomachał dużą pięścią, chłopską, ale białą, już odwy kłą od
pracy.
Kierownik robót poklepał się po tłustej piersi ozdobionej przy brudzony mi
wstążeczkami orderów:
– Nie brakowało nam chleba na froncie, karmił nas naród rosy jski do sy ta. I nikt go
nie wy chowy wał.
– Racja – przy taknął ekonomista. – Najważniejsze, żeśmy Rosjanie, a Rosjanin –
to nie by le kto!
Inspektor z uśmiechem mrugnął do towarzy sza podróży :
– Tak, święta prawda: Rosjanin to starszy brat, pierwszy wśród równy ch.
– Dlatego właśnie złość bierze – ciągnął młody ekonomista. – Przecież to Rosjanie!
Nie Niemcy. Jeden przy mnie się rozpędził: „Przez pięć lat jedliśmy liście lipowe, a od
czterdziestego siódmego roku nie dostawaliśmy złamanego grosza za dniówki”. Pracować nie
lubią. Nie chcą zrozumieć, że teraz wszy stko zależy od ludu.
Młody ekonomista zerknął na siwego sąsiada, który w milczeniu przy słuchiwał się
rozmowie, i dodał:
– Nie gniewaj się, ojczulku, nie wy pełniacie wy swoich obowiązków jako
pracownicy, a państwo wam idzie na rękę.
– Takie gagatki! – odezwał się kierownik robót. – Uświadomienia nie mają za grosz,
a jeść chcą co dzień.
Rozmowa ta nie doprowadziła do niczego, jak większość rozmów prowadzony ch
w podróży. Do przedziału zajrzał major lotnictwa i poły skując złoty mi zębami z wy rzutem
powiedział do młody ch:
– Co to się dzieje, towarzy sze? Kto będzie pracować?
I młodzi poszli do sąsiedniego przedziału kończy ć party jkę.
Ale oto zbliża się koniec długiej podróży. Pasażerowie chowają do walizek ranne
pantofle, kładą na stolikach kawałki czerstwego chleba, ogry zione starannie kurze kostki, resztki
pobladłej, owiązanej sznurkiem kiełbasy.
Przeszły już naburmuszone konduktorki i zabrały zmiętą pościel.
Niebawem się rozsy pie ten świat wagonu. Pójdą w niepamięć żarty, twarze
towarzy szy podróży i śmiech, przy padkiem opowiedziane czy jeś losy i przy padkiem też
wy powiedziany ból.
Z każdą chwilą coraz bardziej się zbliża ogromne miasto, stolica wielkiego państwa.
Nie ma już niepokojów i my śli nękający ch każdego w podróży. W zapomnienie poszły rozmowy
z sąsiadką na kory tarzu przy wy jściu, gdzie za mętny mi szy bami mknęła wielka równina
rosy jska, a za plecami pojękiwała woda w rezerwuarach.
Rozpada się powstały w ciągu kilku dni ciasny świat wagonu posłuszny ty m
samy m prawom, co wszy stkie stworzone przez ludzi światy poruszające się prosty mi i kręty mi
drogami w przestrzeni i czasie.
Wielką siłę przy ciągania ma ogromne miasto. Na samą my śl o nim ściskają się
nawet beztroskie serca ty ch, co jadą do stolicy, by odwiedzić bliskich, buszować po sklepach,
pójść do ogrodu zoologicznego i planetarium. Człowiek, który się znalazł w polu siły
niewidoczny ch fal ży wej energii wielkiego miasta, doznaje nagle niepokoju, czuje się zagubiony.
Ekonomista omal nie przegapił swojej kolejki do toalety. Po chwili wrócił do
przedziału przy czesując włosy i przy jrzał się sąsiadom.
Kierownik robót drżący mi palcami (niemało się wy piło podczas długiej podróży )
układał arkusze kosztory su.
Inspektor związkowy włoży ł już mary narkę i umilkł onieśmielony panujący m
w przedziale poruszeniem. Ogarnęła go trwoga: co też powie mu wredna siwa baba, szefowa
inspektorów WCRZZ.
Pociąg pędzi mijając drewniane domki wiejskie i ceglane fabry ki, sine pola
kapusty, perony stacy jek podmiejskich, na który ch poły skują szare kałuże – pozostałość po
nocny m deszczu. Stoją tam w oczekiwaniu posępni mieszkańcy osiedli podmiejskich
w nieprzemakalny ch płaszczach włożony ch na palta. Pod szary mi chmurami biegną druty
wy sokiego napięcia... Na boczny ch torach czekają szare, złowieszcze wagony : „Stacja – Rzeźnia
Obwodowej Linii Kolejowej”.
Pociąg pędzi dudniąc, nabiera jakiejś złośliwej, coraz większej szy bkości. Szy bkość
tą spłaszcza, niweczy przestrzeń i czas.
Stary człowiek siedział przy stoliku i patrzy ł w okno ze skroniami wsparty mi na
pięściach. Przed wieloma laty młodzieniec o bujnej, rozwichrzonej czupry nie siedział tak samo
przy oknie wagonu trzeciej klasy. I choć znikli ludzie, którzy wówczas jechali z nim razem, choć
się zatarły w pamięci ich twarze i słowa, w jego siwej głowie oży ło znowu to, co – jak się
zdawało – odeszło na zawsze.
A pociąg już mknął wśród podmiejskiej zieleni. Szary, postrzępiony dy m czepiał się
gałęzi jodłowy ch, przy ciśnięty prądami fal powietrza pły nął nad parkanami domków
letniskowy ch. Jakże znajome są te sy lwetki surowy ch jodeł północny ch, jak dziwnie wy glądają
przy nich niebieskie parkaniki, spiczaste dachy dacz, barwne szy bki w oszklony ch werandach,
klomby georginii.
I człowiek, który przez trzy długie dziesięciolecia nie pomy ślał ani razu, że są gdzieś
na świecie krzaki bzu, bratki, wy sy pane piaskiem ścieżki w ogrodach, wózki z wodą sodową –
ciężko westchnął, przekonawszy się raz jeszcze, na nowo, że i bez niego ży cie szło, trwało.
2
Po przeczy taniu telegramu Nikołaj Andriejewicz w pierwszej chwili pożałował
napiwku, jaki dał listonoszowi: ta wiadomość najwy raźniej nie by ła przeznaczona dla niego. Ale
nagle przy pomniał sobie i osłupiał: to by ł telegram od stry jecznego brata, od Iwana.
– Masza! Masza! – zawołał żonę.
Maria Pawłowna wzięła telegram mówiąc:
– Wiesz przecież, że bez okularów nic nie widzę, daj no mi moje okulary.
– Nie zameldują go chy ba w Moskwie – powiedziała.
– Ach, daj spokój!
Nikołaj Andriejewicz przeciągnął dłonią po czole i dodał:
– Pomy śl ty lko, przy jedzie Wania i zastanie mogiły, same mogiły.
– Niedobrze nam wy chodzi z ty m przy jęciem u Sokołowów – powiedziała Maria
Pawłowna w zamy śleniu. – Prezent oczy wiście poślemy, ale jednak niedobrze. Sokołow kończy
przecież pięćdziesiąt lat, to szczególna data.
– Mniejsza o to, wy tłumaczę mu.
– I z uroczy stego obiadu gruchnie wieść po całej Moskwie, że Iwan wrócił
i z dworca prosto do ciebie.
Nikołaj Andriejewicz potrząsnął telegramem przed twarzą żony :
– Czy ty rozumiesz, kim jest dla mnie Iwan?
Zły by ł na żonę; niemądre uwagi, jakie robiła po przeczy taniu telegramu, przy szły
mu także do głowy, zanim jeszcze zaczęła mówić. To się im często zdarzało. Dlatego właśnie
unosił się widząc u żony swoje słabości, nie rozumiał jednak, że gniewają go nie jej wady, lecz
własne. I w sporach z Marią Pawłowną uspokajał się łatwo i szy bko, bo lubił siebie: wy baczając
żonie, wy baczał sobie.
Teraz nękała go także uparta, głupia my śl o pięćdziesiąty ch urodzinach Sokołowa.
A dlatego, że wstrząsnęła nim wiadomość o przy jeździe stry jecznego brata i że stanęło mu
w oczach własne ży cie, pełne prawdy i nieprawdy, wsty d mu by ło żałować urodzinowego obiadu
u Sokołowów, sy mpaty cznej karafki z wódką.
Wsty dził się swoich nędzny ch refleksji – przecież mignęła mu my śl, że będzie miał
kłopoty z meldunkiem Iwana, że cała Moskwa się dowie o powrocie Iwana i że to wy darzenie
w jakimś stopniu odbije się na jego szansach podczas wy borów do Akademii.
A Maria Pawłowna nadal dręczy ła męża ty m właśnie, że wy powiadała głośno
jego obawy, niejako nadawała realny kształt my ślom, który ch on nie śmiał wy powiedzieć.
– Dziwna jesteś doprawdy – burknął. – Wy daje mi się teraz, że wolałby m dostać
ten telegram pod twoją nieobecność.
Słowa te ją dotknęły, ale wiedziała, że za chwilę mąż ją obejmie i powie:
– Masza, Masza, cieszmy się razem, z kim mam się cieszy ć, jeśli nie z tobą.
Tak też się stało – a Maria Pawłowna patrzy ła przed siebie z cierpiętniczy m
i nieprzy jemny m wy razem twarzy, który oznaczał: „Twoje czułe słowa nie sprawiają mi żadnej
przy jemności, ale znoszę wszy stko cierpliwie”.
Oczy ich spotkały się dopiero po chwili i miłość zatarła wszelkie zło.
Przeży li razem, nie rozstając się nigdy, dwadzieścia osiem lat – trudno zrozumieć
i dociec, jakie stosunki łączą ludzi, którzy przeży li razem blisko jedną trzecią wieku.
Teraz już siwa Maria Pawłowna podchodziła do okna i patrzy ła, jak Mikołaj
Andriejewicz, także siwy, wsiada do samochodu. A niegdy ś jadali razem obiady w stołówce na
Bronnej.
– Kola – powiedziała cicho Maria Pawłowna – przecież Iwan nigdy nie widział
naszego Wali. Kiedy go posadzili, Wali jeszcze nie by ło na świecie, a teraz – kiedy wraca, Wala
od ośmiu już lat leży w grobie.
Ta my śl nią wstrząsnęła.
3
Czekając na stry jecznego brata Nikołaj Andriejewicz rozmy ślał o swoim ży ciu
i o ty m, jak będzie się z niego spowiadał Iwanowi. Wy obrażał sobie, jak mu pokaże swój dom.
W jadalni wschodni dy wan, do licha, zobacz no, ładnie wy gląda, prawda? Masza ma gust. Iwan
wie, kim by ł jej ojciec, a w stary m Petersburgu ludzie umieli, chwała Bogu, ży ć.
Jak ma rozmawiać z Iwanem? Minęło przecież kilkadziesiąt lat, całe ży cie minęło.
Nie, o ty m właśnie będą mówili: ży cie nie minęło! Dopiero teraz zaczy na się ży cie! Co to będzie
za spotkanie! Iwan przy jeżdża w niezwy kły m okresie, ile zaszło zmian po śmierci Stalina! Zmiany
te doty czą wszy stkich. I robotników, i chłopów. Przecież nie brakuje już chleba! I oto Iwan
powraca z obozu. I nie ty lko Iwan. A w ży ciu Nikołaja Andriejewicza nastąpił także doniosły
zwrot.
Od czasów uniwersy teckich Nikołaj Andriejewicz ży ł z ciężką świadomością
ciągły ch niepowodzeń. Świadomość ta dręczy ła go ty m bardziej, że niepowodzenia te wy dawały
mu się niezasłużone. By ł człowiekiem wy kształcony m, dużo pracował, uchodził za dowcipnego,
miał powodzenie u kobiet.
Cieszy ł się opinią człowieka uczciwego, człowieka z zasadami i by ł z tego dumny.
Obca mu by ła wszelka obłuda, lubił opowiadane przy kolacji kawały, doskonale się orientował
w skomplikowany ch rocznikach wy trawny ch win i nieraz wolał wódkę od wina.
Kiedy znajomi podziwiali jego charakter, Maria Pawłowna mówiła patrząc na
męża rozbawiony m, lekko karcący m spojrzeniem:
– Trzeba poży ć z nim pod jedny m dachem, żeby wiedzieć, co to za ziółko, ten
cudowny Kola: despota, wariat, egoista jakich mało.
Każde z nich znało wszy stkie słabości i wady drugiego i to niekiedy ich okropnie
drażniło. Mieli nawet czasem wrażenie, że lepiej by łoby się rozejść. Ale to by ło ty lko wrażenie,
nie mogli ży ć jedno bez drugiego albo – gdy by ży li osobno – czuliby się bardzo nieszczęśliwi.
Maria Pawłowna zakochała się w Nikołaju Andriejewiczu jeszcze za szkolny ch
czasów – jego głos, wy sokie czoło, piękne zęby, uśmiech, wszy stko, co przed trzy dziestu laty
wy dawało się takie niezwy kłe i urocze, z biegiem lat stawało się jej coraz milsze.
Nikołaj Andriejewicz także kochał żonę, ale miłość jego ulegała pewny m
przemianom i to, co w ich stosunkach by ło niegdy ś najważniejsze, teraz odeszło na drugi plan,
a to, co pozornie nie miało wielkiego znaczenia, stało się najistotniejsze w ich ży ciu.
Maria Pawłowna by ła niegdy ś bardzo ładna – smukła, ciemnooka. Jeszcze teraz
poruszała się lekko, a oczy jej nie straciły dziewczęcego blasku. Ale w młodości, a teraz jeszcze
bardziej, szpecił ją uśmiech – w uśmiechu odsłaniała duże i wy stające dolne zęby.
Od czasów uniwersy teckich Nikołaj Andriejewicz chorobliwie reagował na
wszelkie niepowodzenia. Nie jego starannie przy gotowane referaty, ale pospieszne wy powiedzi
rudego Rodionowa albo tego pijaczy ny Py żowa poruszały kolegów na seminariach...
Nikołaj Andriejewicz został starszy m pracownikiem naukowy m w znakomity m
insty tucie naukowo-badawczy m, ogłosił kilkadziesiąt prac, obronił pracę doktorską. Ale ty lko jego
żona wiedziała, jakiej przy ty m doznawał udręki i jakie przeży wał upokorzenia.
Kilku kolegów, z który ch jeden by ł członkiem Akademii, dwóch zajmowało nieco
gorsze stanowiska niż Nikołaj Andriejewicz, a jeden nie miał jeszcze nawet stopnia kandy data,
stanowiło niejako siłę napędową dy scy pliny, w jakiej on pracował. Koledzy ci cenili Nikołaja
Andriejewicza jako ciekawego rozmówcę, szanowali jako przy zwoitego człowieka, ale szczerze
i całkiem dobrodusznie nie uważali go za prawdziwego naukowca. A on ciągle wy czuwał pełną
napięcia i podziwu atmosferę, jaka ich otaczała, zwłaszcza zaś kulawego Mandelsztama.
Kiedy ś w angielskim piśmie naukowy m ktoś napisał o Mandelsztamie: „Wielki
konty nuator twórców współczesnej biologii”. Przeczy tawszy to zdanie Nikołaj Andriejewicz
pomy ślał: „Przeczy tać taką opinię o sobie i umrzeć ze szczęścia”.
Mandelsztam zachowy wał się źle, to chodził z ponurą miną i wy dawał się przy bity,
to wy niośle pouczał otoczenie. Na przy jęciach pokpiwał po wódce z kolegów naukowców, mówił,
że to beztalencia, a niektóry ch określał jako aferzy stów i hochsztaplerów. Ten jego zwy czaj
szalenie drażnił Nikołaja Andriejewicza – przecież Mandelsztam bezlitośnie kry ty kował ludzi,
z który mi się przy jaźnił, u który ch by wał. A więc w jakimś inny m towarzy stwie tak samo pewnie
nazy wa go beztalenciem i hochsztaplerem.
Drażniła go także żona Mandelsztama – niegdy ś piękna, dziś tęga kobieta, którą
interesowały chy ba ty lko hazardowe gry w karty i sława naukowa kulawego męża.
Mimo to Nikołaj Andriejewicz chętnie przeby wał w towarzy stwie Mandelsztama
i mówił, że tacy niezwy kli ludzie miewają niełatwe ży cie.
Kiedy jednak Mandelsztam pobłażliwie go pouczał, Nikołaj Andriejewicz złościł
się, cierpiał i po powrocie do domu nazy wał go parweniuszem.
Maria Pawłowna uważała męża za bardzo utalentowanego naukowca. A kiedy
Nikołaj Andriejewicz opowiadał jej o pobłażliwej obojętności, z jaką kory feusze nauki odnoszą
się do jego prac, jej wiara w niego stawała się jeszcze bardziej zażarta. Podziw żony i ta jej
wiara by ły mu nieodzownie potrzebne jak wódka alkoholikowi. Uważał, że ludzie się dzielą na
szczęściarzy i pechowców, ale ogólnie rzecz biorąc niczy m się właściwie nie różnią.
Mandelsztam, jego zdaniem, należał właśnie do szczęściarzy w biologii, a Rodionow by ł zawsze
otoczony wielbicielami niczy m tenor operowy. Nawiasem mówiąc Rodionow ze swoim
zadarty m nosem i wy stający mi kościami policzkowy mi nie miał w sobie nic z operowego
amanta. Szczęściarzem wy dawał się Nikołajowi Andriejewiczowi także Izaak Chawkin, choć nie
zatwierdzono mu stopnia kandy dackiego i podejrzewając, że hołduje teorii witalizmu, nie
proponowano pracy w insty tutach naukowy ch nawet w najspokojniejszy ch czasach, tak że
niemłody już i siwy pracował w rejonowy m laboratorium sanitarno-bakteriologiczny m
i paradował w wy tarty ch spodniach. Ale członkowie Akademii u niego się zbierali na dy skusjach
i w swoim nędzny m laboratorium Chawkin prowadził pracę naukową, o której wiele się mówiło
i nad którą się debatowało z oży wieniem.
Kiedy zaczęto zwalczać zwolenników Weismanna, Virchowa i Mendla, surowe
posunięcia godzące w wielu kolegów zmartwiły Nikołaja Andriejewicza. I on, i Maria Pawłowna
boleli nad ty m, że Rodionow nie chce uznać swoich błędów. Wy rzucono go z Insty tutu i Nikołaj
Andriejewicz, uty skując na bezsensowną donkiszoterię kolegi, starał się o pracę dla niego –
przekłady z angielskiego.
Oskarżonego o bałwochwalczy stosunek do Zachodu Py żowa przeniesiono do
laboratorium doświadczalnego w obwodzie czkałowskim. Nikołaj Andriejewicz pisał do niego listy
i posy łał mu książki, a Maria Pawłowna wy słała na Nowy Rok paczkę dla jego rodziny.
W gazetach ukazały się felietony demaskujące karierowiczów i hochsztaplerów,
którzy w podejrzany sposób uzy skali dy plomy i stopnie naukowe, lekarzy, którzy ze zbrodniczy m
okrucieństwem traktowali chore dzieci i położnice, inży nierów, którzy zamiast szkół i szpitali
budowali dacze dla krewniaków. Niemal wszy scy ci zdemaskowani złoczy ńcy by li Ży dami
i gazety skrupulatnie podawały ich imiona wraz z imionami ojców: „Srul Nachmanowicz... Chaim
Abramowicz... Izraił Miendielejewicz...” W recenzjach książek, który ch autorzy Ży dzi uży wali
rosy jskich pseudonimów, podawano także obok, w nawiasach, ży dowskie nazwisko każdego.
Można by ło sądzić, że w ZSRR ty lko Ży dzi kradną, biorą łapówki, ze zbrodniczą obojętnością
traktują cierpienia chory ch, piszą niemoralne i złe książki.
Nikołaj Andriejewicz widział, że felietony te podobają się nie ty lko dozorcom
domowy m i pijany m pasażerom pociągów podmiejskich. Oburzał się na tę kampanię prasową,
ale jednocześnie gniewała go reakcja Ży dów, z który mi ży ł w przy jaźni: traktowali całą tę
pisaninę z taką powagą, jak gdy by nadszedł koniec świata. Narzekali, że utalentowana młodzież
ży dowska nie ma dostępu do aspirantury, że Ży dów nie przy jmuje się na wy dział fizy ki, nie
bierze się do pracy w ministerstwach, w ciężkim, a nawet i lekkim przemy śle, że ty ch, którzy
ukończy li wy ższe uczelnie, kieruje się do pracy na głęboką prowincję. Mówili też, że przy
wszelkich redukcjach zwalnia się niemal zawsze ty lko Ży dów.
Rzeczy tak się miały istotnie, ale Ży dzi dopatry wali się w ty m wszy stkim jakiegoś
giganty cznego planu państwowego, skazującego ich na głód i wy niszczenie, na całkowitą zagładę.
Nikołaj Andriejewicz natomiast uważał, że cała sprawa wy nika po prostu z niechętnego stosunku
do Ży dów niektóry ch party jny ch i państwowy ch działaczy, ale że wy działy kadr nie dostają
żadny ch specjalny ch instrukcji doty czący ch Ży dów. Stalin nie jest anty semitą i prawdopodobnie
nic o ty ch sprawach nie wie.
Ucierpieli zresztą nie ty lko Ży dzi, oberwał i stary Czurkowski, a także Py żow
i Rodionow.
Mandelsztama zaś, który kierował badaniami naukowy mi Insty tutu, przeniesiono
jako współpracownika do wy działu, w który m pracował Nikołaj Andriejewicz. Mógł mimo
wszy stko konty nuować swoje prace, a stopień doktora dawał mu prawo do wy sokich poborów.
Kiedy jednak w „Prawdzie” ukazał się nie podpisany arty kuł redakcy jny godzący
w kry ty ków teatralny ch, kosmopolitów – Gurwicza, Józowskiego i inny ch, którzy po prostu kpili
sobie z teatru rosy jskiego, rozpoczęła się wielka kampania demaskatorska przeciw kosmopolitom
we wszy stkich dziedzinach sztuki i nauki i Mandelsztama uznano za anty patriotę. Kandy dat nauk
Bratowa opublikowała w gazetce ściennej arty kuł pod ty tułem: Z dalekiego powróciwszy kraju
Mark Samuiłowicz Mandelsztam puścił w niepamięć zasady rosyjskiej nauki radzieckiej. Nikołaj
Andriejewicz pojechał do Mandelsztama, który powitał go ze smutną miną, ale szczerze
wzruszony jego wizy tą. A wy niosła pani Mandelsztamowa wy dawała się już mniej wy niosła. Pili
wódkę. Mandelsztam ordy narnie przeklinał Bratową, swoją uczennicę, i chwy tając się za głowę
biadał, że jego uczniów, utalentowany ch chłopców ży dowskich, odsuwają od nauki.
– Co oni mają robić? Sprzedawać galanterię na bazarze? – py tał obolały m głosem.
– Nie trzeba się denerwować, wszy scy będą mieli pracę, i pan, i Chawkin, i nawet
laborantka Aneczka Zilberman – żartobliwy m tonem pocieszał go Nikołaj Andriejewicz. – To się
ułoży, wszy scy będą mieli chleb, i to nawet z kawiorem.
– Mój Boże! – zawołał Mandelsztam. – Czy ż tu chodzi o kawior, chodzi o godność
ludzką.
Co do Chawkina Nikołaj Andriejewicz jednak się pomy lił, sprawy jego przy brały
zły obrót. Wkrótce po podanej w prasie wiadomości o lekarzach mordercach, Chawkin został
aresztowany.
Wiadomość, że znakomici lekarze, że aktor Michoels popełnili potworne zbrodnie,
wstrząsnęła wszy stkimi. Miało się wrażenie, że czarna mgła zawisła nad Moskwą i wślizguje się do
domów, do szkół i do serc ludzkich.
W rubry ce „Kronika” na czwartej stronie podano, że wszy scy oskarżeni lekarze
przy znali się do winy, a więc nie mogło już by ć wątpliwości: to zbrodniarze.
A jednak ciągle wy dawało się to niemożliwe, trudno by ło ży ć i pracować w tej
atmosferze, wiedząc, że profesorowie, członkowie Akademii, zamordowali Żdanowa
i Szczerbakowa, że trują swoich pacjentów.
Nikołaj Andriejewicz przy pomniał sobie sy mpaty cznego Wowsiego, wspaniałego
aktora Michoelsa i zbrodnia, o jaką ich oskarżono, wy dała mu się nieprawdopodobna, nie do
pomy ślenia.
Ale się przecież przy znali! Jeśli nie są winni i mimo to do winy się przy znają,
należy przy puszczać, że popełniona została inna zbrodnia, jeszcze potworniejsza od tej, o jaką ich
oskarżono – zbrodnia przeciw nim.
Ta my śl przerażała. Należało jednak mieć nie lada odwagę, by wątpić w ich winę
– przecież w takim razie zbrodniarzami są ludzie stojący u steru socjalisty cznego państwa,
w takim razie zbrodniarzem jest Stalin.
Znajomi lekarze opowiadali, że praca w szpitalach i klinikach staje się coraz
trudniejsza. Pod wpły wem potworny ch komunikatów oficjalny ch chorzy zrobili się podejrzliwi,
wielu nie chciało się leczy ć u lekarzy Ży dów. Lekarze żalili się, że ludność składa mnóstwo skarg
i donosów oskarżając ich o celowo złe leczenie. W aptekach klienci podejrzewali farmaceutów, że
usiłują podsunąć im szkodliwe lekarstwa, w tramwajach, w biurach, na targu opowiadano, że
w Moskwie zamknięto kilka aptek, w który ch aptekarze Ży dzi – tajni agenci Amery ki –
sprzedawali pigułki z suszony mi wszami. Mówiono także, w klinikach położniczy ch niemowlęta
i położnice są zarażane sy filisem, a w przy chodniach stomatologiczny ch zaszczepia się
pacjentom raka szczęki i języ ka. Krąży ły plotki o pudełkach zapałek z przesiąknięty mi śmiertelną
trucizną zapałkami. Niektórzy przy pominali sobie okoliczności, w jakich niegdy ś umarli ich
krewni, i wy sy łali do organów bezpieczeństwa pisma z żądaniami dochodzeń i pociągnięcia do
odpowiedzialności lekarzy Ży dów. Najsmutniejsze zaś by ło to, że słuchom ty m dawali wiarę nie
ty lko dozorcy domowi, nie ty lko niezby t piśmienni pijacy, tragarze i kierowcy, lecz także niektórzy
doktorzy nauk, pisarze, inży nierowie, studenci.
Ta powszechna podejrzliwość wy dawała się Nikołajowi Andriejewiczowi nie do
zniesienia. Anna Naumowna, laborantka o duży m nosie, przy chodziła do pracy blada i patrzy ła
nieprzy tomny m spojrzeniem oczu o nienaturalnie rozszerzony ch źrenicach; pewnego dnia
opowiedziała, że sąsiadka jej, która pracowała w aptece, wy dała przez omy łkę choremu inne
lekarstwo, niż należało, a kiedy wezwano ją, aby złoży ła wy jaśnienia, w przerażeniu popełniła
samobójstwo. I osierociła dwoje dzieci – córkę, uczennicę szkoły muzy cznej, i sy na, który chodził
jeszcze do szkoły podstawowej. Anna Naumowna przy chodziła teraz do pracy piechotą –
w tramwajach pijani pasażerowie zaczepiali ją i wszczy nali rozmowy o lekarzach Ży dach,
mordercach Żdanowa i Szczerbakowa.
Nowy dy rektor Insty tutu Ry śków, który głosił, że nadeszła pora, by oczy ścić naukę
rosy jską z nierosy jskich nazwisk, budził w Nikołaju Andriejewiczu obrzy dzenie. Pewnego dnia
Ry śków oświadczy ł: „Nadszedł kres Sy nagodze gudłajów. Ach, gdy by ście wiedzieli, jak ja ich
nienawidzę!”
Nikołaj Andriejewicz nie mógł jednak opanować mimowolnej radości, kiedy ten
sam Ry śków powiedział mu: „Towarzy sze z KC cenią waszą pracę, pracę wy bitnego naukowca
rosy jskiego”.
Mandelsztam przestał pracować w Insty tucie, urządził się jako wy kładowca
metody ki w gabinecie naukowy m. Nikołaj Andriejewicz zapraszał go do siebie i zmuszał żonę, by
do niego dzwoniła. A Mandelsztam zrobił się bardzo nerwowy, podejrzliwy i Nikołaj
Andriejewicz by ł zadowolony, kiedy Mark Samuiłowicz odkładał ich spotkania: ciąży ły mu coraz
bardziej. W takich czasach przy jemniej jest widy wać się z ludźmi zadowolony mi z ży cia.
Na wiadomość o aresztowaniu Chawkina Nikołaj Andriejewicz powiedział żonie
zerkając na telefon:
– Jestem pewien, że Izaak jest niewinny, znam go od trzy dziestu lat.
Maria Pawłowna nagle objęła męża i pogłaskała czule po głowie:
– Dumna jestem z ciebie – powiedziała. – Tak się martwisz o Chawkina
i Mandelsztama, a ja jedna wiem, ile miałeś przez nich przy krości.
Czasy by ły ciężkie. Nikołaj Andriejewicz musiał wy stąpić na wiecu przeciw
lekarzom-mordercom, mówić o czujności, niedbalstwie i kary godnej pobłażliwości.
Po wiecu wszczął rozmowę z profesorem Margolinem z sekcji chemii
fizjologicznej, który także wy głosił długie przemówienie. Margolin żądał kary śmierci dla
zbrodniczy ch lekarzy i odczy tał pismo pochwalne dla Lidii Timaszuk, tej, co zdemaskowała
lekarzy -morderców. Margolin by ł mocny w filozofii marksistowskiej, kierował seminarium
poświęcony m zgłębianiu czwartego rozdziału Krótkiego kursu.
– Tak, Samsonie Abramowiczu – powiedział Nikołaj Andriejewicz – ciężkie mamy
czasy. Mnie też nie jest łatwo, ale ile pana musi kosztować przemawianie na te tematy !
Margolin uniósł cienkie brwi i wy suwając bladą dolną wargę zapy tał:
– Przepraszam, nie bardzo rozumiem, co mianowicie macie na my śli?
– Mówię tak, ogólnie – odpowiedział Nikołaj Iwanowicz.
– No, wiecie, Wowsi, Ettinger, Kogan. Kto by przy puszczał? Leżałem u Wowsiego
w klinice, personel go lubił, a chorzy wierzy li mu jak Mahometowi.
Margolin wzruszy ł chudy m ramieniem, skrzy wił się i powiedział:
– Rozumiem. Uważacie, że przy kro mi jako Ży dowi piętnować ty ch zbrodniarzy ?
Przeciwnie, mnie właśnie szczególnie jest wstrętny nacjonalizm ży dowski. A jeśli Ży dzi ze swoją
sy mpatią dla Amery ki przeszkadzają w dążeniu do komunizmu, to nie szkoda mi nie ty lko siebie,
ale i własnej córki.
Nikołaj Andriejewicz zrozumiał, że niepotrzebnie mówił o miłości naiwny ch
chory ch do Wowsiego – jeśli człowiekowi własnej córki nie szkoda, to w rozmowie z nim należy
uży wać ty lko utarty ch sloganów. I powiedział:
– Pewnie. Nasza niewzruszona jedność moralna i polity czna to zguba dla wroga.
Tak, by ły to ciężkie czasy i Nikołaj Andriejewicz miał ty lko jedną pociechę: praca
szła mu dobrze.
Jak gdy by po raz pierwszy wy rwał się z wąskich badań specjalisty czny ch i wdarł
się w dziedziny ży we, do który ch go dawniej nie dopuszczano. Ludzie zaczęli szukać jego
towarzy stwa, py tali go o radę, liczy li się z jego zdaniem. Obojętne zazwy czaj redakcje pism
naukowy ch zainteresowały się jego arty kułami. Zatelefonowano do niego z Towarzy stwa
Kontaktów Kulturalny ch z Zagranicą – insty tucji, która doty chczas nigdy się do Nikołaja
Andriejewicza nie zwracała – z prośbą o maszy nopis nie dokończonej jeszcze książki: TKKZ
zamierzało zawczasu poruszy ć sprawę wy dania tej książki w krajach demokracji ludowej.
Nikołaj Andriejewicz na swój sposób, z wielkim wzruszeniem reagował na
nadejście powodzenia. Maria Pawłowna by ła spokojniejsza: Kolę spoty kało to, co jej zdaniem
musiało go spotkać.
W ży ciu Nikołaja Andriejewicza zachodziło coraz więcej zmian. Nowi ludzie,
którzy stanęli na czele Insty tutu i popierali Nikołaja Andriejewicza, nie podobali mu się jednak.
Coś go odpy chało od nich: ich brutalność i wielka pewność siebie, zwy czaj nazy wania
przeciwników naukowy ch sługusami, kosmopolitami, agentami kapitalizmu, najemnikami
imperializmu. Ale potrafił dojrzeć w nowy ch ludziach najważniejsze – zuchwałość, siłę.
Nawiasem mówiąc, Mandelsztam niesłusznie nazy wał ich niedouczony mi
idiotami, „zażarty mi dogmaty kami”. Cechowała ich nie ty le ograniczoność zainteresowań, co
zrodzona z ży cia i pełna ży cia pasja, z jaką zmierzali do celu. Dlatego właśnie nienawidzili
talmudy stów, abstrakcy jny ch teorety ków.
Ci nowi kierownicy Insty tutu wy czuwali w Nikołaju Andriejewiczu człowieka
o odmienny ch poglądach i przy zwy czajeniach, ale mimo to traktowali go dobrze, ufali mu,
Rosjaninowi! Dostał serdeczny list od Ły senki, który bardzo pochwalił jego rękopis
i zaproponował współpracę.
Nikołaj Andriejewicz nie cenił teorii Ły senki, ale list od znakomitego agronoma,
członka Akademii, sprawił mu przy jemność. Nie należało zresztą w czambuł potępiać pracy
Ły senki. A słuchy, że jest bardzo niebezpieczny dla swoich przeciwników w nauce i lubi uży wać
argumentów policy jny ch, by ły widocznie przesadne.
Ry śków zaproponował Nikołajowi Andriejewiczowi, by wy powiedział się za
naukowy m zdy skredy towaniem usunięty ch z biologii kosmopolitów. Ten odmówił, choć widział
niezadowolenie dy rektora, który chciał, by społeczeństwo usły szało gniewną wy powiedź
bezparty jnego uczonego rosy jskiego.
A chodziły wówczas słuchy, że we Wschodniej Sy berii pospiesznie buduje się
ogromne miasto, całe z baraków. Mówiono, że baraki te są przeznaczone dla Ży dów. Będą zesłani,
podobnie jak już zesłano Kałmuków, kry mskich Tatarów, Bułgarów, Greków, Niemców
nadwołżańskich, Bałkarów i Czeczeńców.
Nikołaj Andriejewicz zrozumiał, że nieopatrznie obiecy wał Mandelsztamowi
kanapki z kawiorem.
Z niepokojem czekał na proces lekarzy -morderców. Co rano chwy tał gazetę,
patrzy ł, czy się już nie zaczęło? I podobnie jak wszy scy usiłował zgadnąć, czy proces będzie się
odby wał przy otwarty ch drzwiach czy zamknięty ch, i raz po raz py tał żonę:
– Jak ci się zdaje, czy będą pisać o procesie co dzień, nie pomijając mowy
prokuratora, przesłuchiwania świadków i ostatniego słowa skazany ch, czy ogłoszą ty lko komunikat
o wy roku kolegium wojskowego?
Pod najgłębszy m sekretem powiedziano Nikołajowi Andriejewiczowi, że lekarze
zostaną publicznie straceni na placu Czerwony m, po czy m przez cały kraj przetoczy się pewnie
fala pogromów, i że na ten okres przewidziano już zesłanie Ży dów do tajgi i na Karakumy do
budowy kanału Turkmeńskiego. To zesłanie ma ochronić Ży dów przed sprawiedliwy m, ale
bezlitosny m gniewem ludu. Znajdzie w nim wy raz wiecznie ży wy duch internacjonalizmu, który
– rozumiejąc gniew ludu – nie może jednak pozwolić na masowe samosądy i okrutne rozprawy.
Podobnie jak wszy stko, co się działo w kraju, to ży wiołowe oburzenie – reakcja na
zbrodnie Ży dów – by ło z góry obmy ślone, zaplanowane.
Tak samo obmy ślał Stalin wy bory do Rady Najwy ższej – zawczasu zbierano dane
personalne, wy znaczano delegatów, a potem już następowało zaplanowane, ży wiołowe
wy suwanie kandy datów, propaganda i odby wały się wreszcie wy bory, w który ch brał udział cały
naród. Tak samo programowano burzliwe wiece protestacy jne, wy buchy gniewu całego narodu
i objawy braterskiej przy jaźni, tak samo, na wiele ty godni przed świąteczny mi pochodami,
zatwierdzano reportaże z placu Czerwonego: „Patrzę w tej chwili na pędzące czołgi...” Tak samo
zawczasu przy gotowy wano osobiste inicjaty wy Izotowa, Stachanowa, Dusi Winogradowej,
masowe przy stępowanie do kołchozów, mianowano i odwoły wano legendarny ch bohaterów
wojny domowej, planowano spontaniczne akcje robotników domagający ch się rozpisania
poży czki narodowej, pracy bez dni wolny ch, tak samo programowano powszechne uwielbienie
wodza, zawczasu ustalano, kto ma by ć tajny m agentem zagranicznego wy wiadu, dy wersantem,
szpiegiem, a dopiero później, już na podstawie skomplikowany ch przesłuchań w ogniu
krzy żowy ch py tań spisy wano protokoły i ludzie, który m się nie śniło, że należą do
kontrrewolucy jny ch niedobitków – księgowi, inży nierowie, radcy prawni – przy znawali się
w nich do różnorodnej działalności terrory sty cznej i szpiegowskiej. Tak samo układano teksty
listów, które matki odczy ty wały drewniany m głosem przed mikrofonem, zwracając się do swoich
sy nów żołnierzy. Tak planowano z góry patrioty czny zry w Fieraponta Gołowatego, tak
wy znaczano uczestników swobodny ch dy skusji – jeśli dla czegoś potrzebne się okazy wały
dy skusje – a także zawczasu pisano i uzgadniano wy stąpienia ty ch, co w ty ch dy skusjach brali
udział.
I nagle 5 marca umarł Stalin! Ta śmierć wdarła się do giganty cznego sy stemu
zmechanizowanego entuzjazmu, do uczuć wy znaczany ch zgodnie ze wskazówkami komitetu
rejonowego – ludowego gniewu i ludowej miłości.
By ła to śmierć poza planem, niezależna od dy rekty w organów rządzący ch. Stalin
umarł bez osobistego polecenia samego towarzy sza Stalina. Ta swoboda, ta samowola śmierci
miała w sobie coś z dy namitu, co przeczy ło najgłębszej istocie państwa. Wzburzenie ogarnęło
my śli i serca.
Stalin umarł! Jedni wpadli w rozpacz, w niektóry ch szkołach nauczy ciele kazali
uczniom klękać i sami, także na klęczkach, zalewając się łzami, odczy ty wali oficjalny komunikat
o śmierci wodza. Na zgromadzeniach żałobny ch w insty tucjach i fabry kach wielu dostawało
ataków nerwowy ch, rozlegały się histery czne okrzy ki kobiet, rozpaczliwe łkania, niektórzy mdleli.
Umarł wielki wódz, bóstwo dwudziestego wieku, i kobiety szlochały.
By li i tacy, co się nie posiadali z radości. Wieś, uginająca się pod ciężarem
żelaznej ręki Stalina, odetchnęła z ulgą.
Wielomilionową ludność łagrów ogarnęła nieprzy tomna radość.
... Kolumny więźniów szły do pracy wśród głębokich ciemności. Huk oceanu
zagłuszał ujadanie psów obozowy ch. I nagle – jakby blask zorzy polarnej oślepił ponure szeregi:
Stalin nie ży je! Stalin nie ży je! Dziesiątki ty sięcy kroczący ch pod konwojem ludzi przekazy wały
sobie szeptem nowinę: „Zdechł... Zdechł...” I ten szept nieprzeliczony ch tłumów huczał jak
wicher. Czarna noc stała nad ziemią polarną. Ale lód na Oceanie Lodowaty m pękł i ocean huczał.
Wiadomość o śmierci Stalina obudziła w sercu bardzo wielu ludzi, zarówno
naukowców jak i robotników, dwa sprzeczne uczucia: odczuwali pewien smutek, ale jednocześnie
mieli ochotę skakać z radości.
Wzburzenie ogarnęło cały kraj w chwili, gdy nadano przez radio komunikat
o zdrowiu Stalina: „Oddech Chey ne Stolesa... mocz... tętno... ciśnienie...” Ubóstwiany władca
ujawnił nagle swoje starcze ciało.
Stalin umarł! W nagłej śmierci wodza by ło coś nie objętego żadny mi ry gorami,
przejaw wolności nieskończenie obcej samej istocie Państwa Stalinowskiego.
I to właśnie wstrząsnęło państwem, jak wstrząsnęła nim nagła napaść 22 czerwca
1941 roku.
Miliony ludzi chciały zobaczy ć zmarłego. W dniu pogrzebu Stalina nie ty lko cała
Moskwa, ale i całe obwody i rejony ruszy ły do Domu Związków. Sznury ciężarówek z prowincji
ciągnęły się przez wiele kilometrów. Zator doszedł do Sierpuchowa, po czy m paraliż ogarnął szosę
między Sierpuchowem a Tułą.
Giganty czne, milionowe tłumy zmierzały pieszo do centrum Moskwy. Podobne do
kręty ch, czarny ch rzek górskich, potoki ludzkie zderzały się, rozbijały o kamień, skręcały,
druzgotały samochody, wy ry wały z zawiasów żeliwne bramy. Tego dnia zginęły ty siące ludzi.
Katastrofa na Chody nce w dniu koronacji ostatniego cara by ła niczy m w porównaniu z dniem
śmierci rosy jskiego boga ziemskiego – dziobatego sy na szewca z miasta Gori.
Miało się wrażenie, że ludzie idą na własną zgubę w stanie jakiegoś urzeczenia,
chrześcijańskiej, buddy jskiej misty cznej uległości. Jak gdy by Stalin, wielki pasterz, zbierał
ostatnie owieczki, wy rzucając po śmierci wszelką przy padkowość ze swojego groźnego planu
generalnego.
Zgromadzeni na zebraniu współtowarzy sze Stalina czy tali potworne komunikaty
milicji moskiewskiej i trupiarni wy mieniając spojrzenia. Czuli się zagubieni wobec nowego dla
nich uczucia: braku przerażenia przed nieunikniony m gniewem wielkiego Stalina. Gospodarz nie
ży ł!
Nikołaj Andriejewicz zaś doznał dziwnego uczucia, które powstało zupełnie mimo
jego woli.
Czekając na Iwana my ślał z rozczuleniem, że będzie z nim szczery do końca, jak
nigdy i z nikim w ży ciu. Miał ochotę wy spowiadać się przed Iwanem ze wszy stkich udręk
sumienia, z pokorą opowiedzieć o swojej gorzkiej i nikczemnej słabości.
Niech go Wania osądzi i – jeśli może – niech go zrozumie, i – jeśli może – niech
mu wy baczy. Jeśli zaś nie zrozumie i nie wy baczy, trudno, niech i tak będzie. Nikołaj
Andriejewicz denerwował się. Oczy zaszły mu łzami, niekiedy powtarzał w duchu słowa
Niekrasowa:
Ale oto Judasz numer dwa. Ten nawet jednego dnia nie spędził w więzieniu!
Uchodził za człowieka wy bitnie inteligentnego i doskonałego mówcę, a tu po powrocie z obozu
ledwie ży wi ludzie opowiedzieli, że jest kapusiem. Przy czy nił sią do zguby wielu osób. Przez
długie lata prowadził szczere rozmowy z przy jaciółmi, a potem składał władzom raporty. Nie
stosowano tortur, by wy musić od niego zeznania, przejawiał sam wielką pomy słowość,
niepostrzeżenie podsuwał swoim rozmówcom niebezpieczne tematy. Dwie oszkalowane przez
niego osoby nie wróciły z obozu, jedna została rozstrzelana z wy roku kolegium wojskowego. Te
zaś jego ofiary, które z obozu wróciły, nabawiły się najróżnorodniejszy ch chorób, przy który ch
najbardziej bezlitosna komisja lekarska przy znaje inwalidztwo pierwszej grupy.
On natomiast uty ł, zasły nął jako smakosz i znawca gruzińskich win. I pracował
w dziedzinie sztuk piękny ch, zebrał kolekcję unikalny ch wy dań starodawnej poezji...
Nie będziemy się jednak spieszy ć, zastanówmy się, zanim wy damy wy rok.
Przecież od najmłodszy ch lat ży ł w ciągły m strachu – ojciec jego, człowiek
zamożny, w 1919 roku zmarł w obozie koncentracy jny m na ty fus plamisty, ciotka wy emigrowała
z mężem do Pary ża, starszy brat walczy ł w szeregach Białej Armii. A on od dzieciństwa ży ł
w przerażeniu. Matka panicznie się bała milicji, administratora domu, głównego lokatora,
urzędników Rady Miejskiej. Co dzień i co godzinę on i jego najbliżsi czuli swoją klasową
ograniczoność i klasową skazę... Podczas nauki w szkole drżał przed sekretarzem Komsomołu,
przy stojną druży nową pionierów Galą, która – zdawało mu się – patrzy ła na niego ze wstrętem
jak na obrzy dliwego robaka. Umierał ze strachu, że Gala może zauważy ć jego rozkochane
spojrzenie.
Niektóre rzeczy można zrozumieć. Urzekła go potęga nowego świata, niczy m
ptaszek wpatry wał się swoimi miły mi oczętami w promienne oczy powszechnej odnowy. Tak
pragnął włączy ć się, dostąpić zaszczy tu! Więc nowy ład go przy garnął. Wróbelek nawet nie
pisnął, nie poruszy ł skrzy dełkami, kiedy się okazało, że groźny świat potrzebuje go, potrzebuje
jego inteligencji i wrodzonego wdzięku. Złoży ł wszy stko na Ołtarzu Ojczy zny.
Tak, to święta prawda! Ale postępował nikczemnie! Jakim okazał się
nikczemnikiem! I donosząc nie zapomniał o sobie – dobrze jadł, korzy stał z przy jemności ży cia.
By ł jednak szalenie bezbronny, takiemu trzeba niańki, żonusi. Jak miał dać sobie radę z potęgą,
która przy tłoczy ła pół świata, wy wróciła do góry nogami całe imperium. A on ze swoją trwożną
delikatnością by ł jak cieniutka koroneczka, ledwie ktoś go dotknął, gubił się, patrzy ł żałośnie.
I oto okazało się, że śmiercionośny bagienny płaz, wy sługując się i przy milając
w najlepsze, zadał ludziom niemało udręki.
A gubił przecież takich samy ch jak on, swoich stary ch przy jaciół, miły ch,
skry ty ch, inteligentny ch, nieśmiały ch. On jeden wiedział, jak do nich podejść. Rozumiał przecież
wszy stko – płakał czy tając Archijerieja Czechowa.
Zaczekamy jednak, zastanowimy się – nie zastanowiwszy się nie będziemy go
potępiać.
A oto nowy towarzy sz – Judasz numer trzy. Ma ostry, lekko ochry pły jak
u bosmana głos. Badawcze, spokojne spojrzenie. Pewność siebie króla ży cia. To skierowują go do
pracy ideologicznej, to do uprawy owoców i warzy w. Dane personalne ma białe jak śnieg, aż się
świecą. Rodzina – robotnicy fabry czni i biedota wiejska z dziada pradziada.
W 1937 roku człowiek ten napisał z rozpędu, za jedny m zamachem przeszło
dwieście donosów. Urozmaicona jest ta krwawa lista. Komisarze z czasów wojny domowej,
poeta-pieśniarz, dy rektor odlewni żelaza, dwóch sekretarzy komitetu rejonowego, bezparty jny
stary inży nier, trzech redaktorów – jeden z gazety, dwóch z wy dawnictwa, kierownik stołówki
specjalnej, nauczy ciel filozofii, profesor botaniki, ślusarz z administracji domu, dwóch
pracowników obwodowego wy działu rolnego... Wszy stkich niepodobna wy liczy ć.
Donosy jego doty czy ły zawsze ludzi radzieckich, a nie tak zwany ch „by ły ch”.
Ofiarami jego by li członkowie partii, bojownicy wojny domowej, akty wiści. Wy specjalizował
się zwłaszcza w party jniakach o zacięciu fanaty czny m – żwawo ciął ich śmiercionośną brzy twą
po oczach.
Niewielu wróciło z ty ch dwustu – jedni od razu zostali rozstrzelani, drudzy
przenieśli się na tamten świat – zmarli na dy strofię, zginęli podczas czy stek w obozach. Ci, co
wrócili – okaleczeni na duchu i ciele – jako tako wegetują na wolności.
Dla niego zaś rok 1937 to okres triumfu. By ł przecież prawie niepiśmienny m, dość
spry tny m chłopakiem, wszy scy wokoło wy dawali się więcej warci od niego, mieli lepsze
wy kształcenie i bohaterską przeszłość. W niczy m nie przewy ższał ty ch, co rozpoczęli rewolucję
i doprowadzili do jej zwy cięstwa. Ale z jaką fantasty czną wprost łatwością od jednego jego
dotknięcia padały dziesiątki ludzi okry ty ch chwałą podczas rewolucji.
Od roku trzy dziestego siódmego zaczął szy bko piąć się w górę. On właśnie zdoby ł
tę łaskę – najcenniejszą istotę nowego ładu.
Jeśli idzie o niego, wszy stko wy daje się jasne – na kościach, na straszliwy ch
mękach wy rósł ten poseł Rady Najwy ższej i członek Egzekuty wy.
Ale nie, tu też nie należy się spieszy ć, trzeba zbadać sprawę, zastanowić się, zanim
się wy da wy rok. Nie wiedział bowiem, co czy ni.
Starsi mentorzy powiedzieli mu kiedy ś w imieniu partii:
„Biada nam! Jesteśmy otoczeni przez wrogów! Przy wdziali maskę
doświadczony ch party jniaków, bojowników konspiracji, uczestników wojny domowej, ale to
wrogowie ludu, agenci obcego wy wiadu, prowokatorzy...” Partia mówiła mu: „Jesteś młody
i czy sty, mam do ciebie zaufanie, chłopcze, pomóż mi, bo zginę bez ciebie, pomóż mi pokonać to
plugastwo”.
Partia krzy czała na niego, tupała stalinowskimi butami: „Jeśli zabraknie ci
zdecy dowania, staniesz w jedny m szeregu z tamty mi wy rodkami i zmiażdżę cię na proch!
Przy pomnij sobie, sukinsy nu, kurną chatę, w której się urodziłeś, a ja prowadzę cię do światła:
czcij posłuszeństwo. Wielki Stalin, ojciec twój, rozkazuje ci: « Huzia na nich!» ”
Nie, nie, on nie załatwiał swoich porachunków osobisty ch. On, wiejski
komsomolec, nie wierzy ł w Boga. Ale ży ła w nim inna wiara – wiara w bezwzględność karzącej
ręki wielkiego Stalina. Ży ło w nim bezgraniczne posłuszeństwo człowieka wierzącego. Ży ła w nim
wdzięczność i nieśmiałość wobec potężnej siły i jej genialny ch przy wódców – Marksa, Engelsa,
Lenina, Stalina. Jako żołnierzy k wielkiego Stalina wy pełniał jego rozkazy.
Ale ży ła w nim także, oczy wiście, biologiczna wrogość, insty nktowny, ukry ty
wstręt do ludzi pokolenia rewolucy jnego – inteligenckich fanaty ków, na który ch go szczuto.
Spełniał swoją powinność. Nie załatwiał z nikim porachunków, pisał donosy dla
samoobrony. Pracował, by zdoby ć kapitał cenniejszy od złota i dóbr tej ziemi – zaufanie partii.
Wiedział, że w ży ciu radzieckim mieć zaufanie partii to mieć wszy stko: siłę, zaszczy ty, władzę.
I wierzy ł, że jego kłamstwa służą wy ższej prawdzie, dostrzegał w donosie prawdę.
Czy ż można go za to winić, skoro i nie takie głowy nie zdołały się połapać, gdzie
jest kłamstwo, a gdzie prawda, skoro nawet czy ste serca nie mogły pojąć, co jest dobrem, a co
złem.
On przecież wierzy ł, ściślej mówiąc – chciał wierzy ć, ściślej mówiąc – nie mógł
nie wierzy ć.
Coś w tej ciemnej sprawie sprawiało mu przy krość, ale przecież – powinność!
A zresztą coś w tej strasznej sprawie podobało mu się, upajało, wciągało. „Pamiętaj – mówili mu
mentorzy – nie masz ani ojca, ani matki, ani braci, ani sióstr – masz ty lko partię”.
I wzmagało się w nim dziwne, dręczące uczucie: bezmy ślność, posłuszeństwo nie
pozbawiały go sił, lecz obdarzały groźną potęgą.
A w jego niedobry ch generalskich oczach, w jego władczy m, ostry m głosie coraz
to migały cienie zupełnie innej, ukry tej w nim głęboko natury – oszołomionej, ogłupiałej,
karmionej i pojonej przez wieki rosy jskiej niewoli, azjaty ckiego bezprawia...
Tak, tak, tutaj też trzeba będzie się zastanowić. Karać strasznego człowieka to także
rzecz straszna.
Jula! Andriej! Zabierają ją od nich! Stukot kół świdruje mózg. Masza jest coraz
dalej od Julii, z każdą godziną zbliża się Sy beria, gdzie czeka ją ży cie z dala od ty ch, który ch
kocha.
Maszeńka nie ma już na sobie spódnicy w kratę, jej grzeby kiem rozczesuje swoje
trzeszczące, naelektry zowane włosy złodziejka o cienkich wargach na bladej twarzy.
Pewnie ty lko młode serce kobiece może zżerać ta podwójna udręka: macierzy ńska
– bezgraniczne pragnienie uratowania swojego bezradnego dziecka, a zarazem dziecięca
bezradność wobec gniewu państwa, pragnienie schowania głowy na piersi matczy nej.
Te brudne, połamane paznokietki by ły kiedy ś wy manikiurowane, kolor lakieru
bardzo interesował Julkę, a kiedy ś tatuś powiedział trzy letniej córce: „Mama ma paznokcie jak
łuski u ry bki”. Nie ma także już ani śladu fry zury. Masza czesała się u fry zjera na miesiąc przed
aresztowaniem Andrieja, kiedy wy bierała się z nim na urodziny do koleżanki, tej, co przestała
telefonować.
Juleńka, Juleńka, nieśmiała, nerwowa Juleńka w domu dziecka! Masza cicho,
żałośnie jęczy, robi jej się ciemno w oczach – jak obronić córkę przed okrutny mi
wy chowawczy niami, niegrzeczny mi, niedobry mi dziećmi, podarty m i ordy narny m ubraniem,
żołnierskim kocem, wy pchaną słomą, kłującą poduszką? A wagon skrzy pi, koła stukają i coraz
dalej jest Moskwa i Jula, a coraz bliżej Sy beria.
Boże wielki, czy to wszy stko by ło? Po chwili to, co dzieje się teraz, wy dawało się
snem: ten duszny półmrok, miska aluminiowa, złodziejki palące machorkę na szorstkiej pry czy,
brudna bielizna, swędzenie całego ciała, ból w sercu: „Żeby już prędzej postój, konwojenci
obronią chy ba przed kry minalistkami”. A na postoju przerażenie na widok konwojentów, którzy
wy my ślają, wy machując kolbami. I my śl: „Żeby już pociąg prędzej ruszy ł”. A złodziejki
mówią: „Konwojenci z Wołogdy gorsi od śmierci”.
Nieszczęście Maszy to jednak nie skrzy piąca pry cza, nie szron na ścianach
wagonu, kiedy zgaśnie piecy k, nie okrucieństwo konwojentów i nie bezczelność złodziejek.
Nieszczęściem jest to, że w wagonie osłabło otępienie, które opancerzy ło jej serce podczas ośmiu
miesięcy zamknięcia w celi więziennej.
Cały m swoim jestestwem Masza czuje dziewięć ty sięcy kilometrów podróży
w grobową głąb Sy berii.
Tu nie ma już więziennej, bezsensownej nadziei, że otworzą się nagle drzwi celi
i strażnik zawoła: „Lubimowa, na wolność z rzeczami!” I Masza wy jdzie na Nowosłobodską,
pojedzie autobusem do domu, a tam już czekają na nią Andriej i Julka.
W wagonie nie ma otępienia, nie ma obozowego zmęczenia, kiedy to człowiek już
nic nie pamięta, jest ty lko krwawiące serce.
A jeśli Jula zasiusia majteczki, a my cie rąk, zasmarkany nosek? Mała musi jeść
jarzy ny, zawsze się odkry wa w nocy, śpi golutka.
Maszeńka nie ma już na nogach pantofli, ma buty żołnierskie, podeszwa jednego
jest lekko oderwana. Czy to możliwe, że to ona, Maria Konstantinowna, która czy tała wiersze
Błoka, studiowała na wy dziale filologiczny m, w tajemnicy przed Andriejem pisała wiersze?
Masza, która biegała na Arbat zapisy wać się do fry zjera Iwana Afanasjewicza-Jeana, Maszeńka,
która potrafiła nie ty lko czy tać książki, ale i gotować barszcz i piec napoleonkę, i szy ć, która
wy karmiła dziecko? Masza, niezmiennie zachwy cona Andriejem, jego pracowitością,
skromnością, i budząca wśród przy jaciół zachwy t swoim oddaniem i miłością do męża i córki,
Masza, która umiała płakać i śmiać się, i oszczędzać każdą kopiejkę.
A pociąg jedzie i jedzie. Masza ma początki ty fusu – my śli jej się plączą, w głowie
szumi. Ale nie, to nie ty fus, Masza jest zdrowa. I znowu tutaj, w ty m transporcie nadzieja znalazła
drogę do jej serca. Oto przy jedzie do obozu, a na nią zawołają: „Lubimowa, wy jdź z szeregu,
przy szedł tu o tobie telegram – zwolnienie” – no i tak dalej, i ty m podobne: Masza wraca do
Moskwy pociągiem pasażerskim, oto Sofrino, Puszkino, oto dworzec Jarosławski, Masza widzi
Andrieja, który trzy ma Julę na rękach.
Nadzieja dręczy Maszę – niechby już prędzej dojechali do Sy berii, na miejsce
przeznaczenia, niechby już prędzej nadszedł telegram o zwolnieniu. Jak się spieszą chudziutkie
nóżki Julii, mała biegnie obok coraz wolniej jadącego wagonu.
I oto obrabowana przez złodziejki Masza wy siadła z pociągu, chowa marznące ręce
w rękawy zatłuszczonego waciaka, głowę ma obwiązaną brudny m ręcznikiem. A obok szkliście
skrzy pią na śniegu pantofle setek mieszkanek Moskwy skazany ch na dziesięć lat obozu za to, że nie
zadenuncjowały swoich mężów.
Kroczą nogi w jedwabny ch pończochach, poty kają się nogi w pantoflach na
wy sokich obcasach. Towarzy szki niedoli zazdroszczą Maszy – jechała w wagonie ze złodziejkami,
a nie z „żonami”, tamte ją okradły, ale teraz ma waciak, a do butów można napchać papieru
i szmat.
Poty kają się, padają żony wrogów ludu, pospiesznie zbierają swoje rozsy pane na
śniegu tobołki, ale boją się płakać.
Masza obejrzała się: za plecami widzi szopę stacji, wagony towarowe wy glądają
jak czerwone korale na śnieżnobiały m ciele, przed nią zaś wije się dziwny wąż – etap kobiecy.
Naokoło przy sy pane śniegiem stosy drewna, konwojenci w cudownie ciepły ch półkożuszkach,
ujadające owczarki o ciepłej, gęstej sierści. Upajająco czy ste po dwóch miesiącach jazdy
transportem powietrze wy daje się ostrzejsze od brzy twy. Zerwał się wiatr, sucha zamieć powiała
nad ziemią. Czoło kolumny więźniarek utonęło w białej mgle. Mroźny wiatr chłoszcze po twarzy,
nogach. Maszy kręci się w głowie.
I nagle poprzez zmęczenie, poprzez strach przed odmrożeniami i gangreną, poprzez
marzenie o cieple i łaźni, poprzez przerażenie na widok leżącej na śniegu masy wnej starej
kobiety o dziwnej, głupio rozkapry szonej twarzy i oczach przy słonięty ch szkłami,
dwudziestosześcioletnia Masza zobaczy ła w śnieżnej mgle ży cie, jakie ją czeka w obozie... A na
dawny m ży ciu, ty m, co zostało za jej plecami, o ty siące wiorst stąd, na jej dawny m ży ciu
w zaułku Spaskopieskowskim wisi pieczęć z laku. Z mgły wy nurzy ły się wieże strażnicze, widać
strażników w kożuchach, szeroko otwartą bramę. W owej chwili Masza zobaczy ła wy raźnie swoje
dwa ży cia: to, co odeszło, i to, co nadchodzi.
Masza biegnie, poty ka się, chucha na zlodowaciałe palce i szaleństwo nadziei jej
nie opuszcza – oto zaraz przy jdą do obozu, a tam dowie się o nadesłany m telegramie,
o zwolnieniu. Dlatego Masza tak biegnie, że dech jej zapiera z pośpiechu.
Niełatwą dostała pracę! Bolał ją brzuch, łamało w krzy żu od niedozwolonego dla
kobiet, nadmiernego ciężaru bry ł wapna, a nosze, nawet puste, są ciężkie, jakby by ły z żeliwa.
Ciążą łopaty, łomy, deski, belki, kanistry z brudną wodą, kible pełne nieczy stości, kilkupudowe
stosy mokrej wy pranej bielizny.
Ciężka by ła droga do pracy w porannej mgle, w półmroku, trudne do zniesienia
apele na deszczu i w śnieży cę; obrzy dliwą i upragnioną wy dawała się lura kukury dziana
z ochłapami flaków i wstrętną, lepiącą się do podniebienia ry bią łuską. Podle, bezlitośnie okradano
w barakach, ohy dne rozmowy toczy ły się w nocy na pry czy, gdzie panowało obrzy dliwe
poruszenie, rozlegały się szepty i szelesty. Jakże upragniony by ł zawsze czarny, lekko tknięty
siwizną razowiec.
Z szesnastoletnią Leną Rudolf, sąsiadką Maszy na pry czy, zaczął ży ć kry minalista
Mucha pracujący w kotłowni. Lena dostała sy filisu, zlazły jej paznokcie na rękach i wy ły siała
głowa. Służba sanitarna przeniosła chorą do obozu inwalidów, a matka Leny, niebieskooka, dobra
i uczy nna Zuzanna Karłowna, która i w obozie zachowała eleganckie maniery, pracowała nadal,
choć głowę miała już siwą. Przed świtem Zuzanna Karłowna gimnasty kowała się co dzień
i nacierała się śniegiem.
Masza pracowała do zmroku jak koby ła, wielbłądzica, oślica. By ł to obóz specjalny,
Masza nie miała prawa do korespondencji, nie wiedziała, czy mąż jej ży je, czy został stracony.
Nie wiedziała, co dzieje się z Julką. Czy trafiła do domu dziecka, czy się zgubiła jak zwierzątko bez
imienia. A może mama znalazła małą, ale czy mama ży je? Czy ży je brat Maszy, Wołodia?
Masza jakby już przy wy kła nic nie wiedzieć o swoich bliskich. Wy dawało się, że nie marzy
o listach, pragnie ty lko jednego: lżejszej pracy, nie na mrozie, nie w tajdze, gdzie zżerają owady,
ale w kuchni, w izbie chory ch.
Tęsknota za mężem i córką nie osłabła jednak, nadzieja nie umarła, tak mogło się
ty lko wy dawać. Nadzieja spała. Masza czuła ją, jak się czuje na rękach śpiące dziecko, a kiedy
nadzieja się budziła, szczęście, światło i rozpacz przepełniały serce młodej kobiety.
Zobaczy jeszcze Julę i męża. Nie dziś oczy wiście i nie jutro. Miną lata, ale zobaczy
oboje: jak posiwiałeś, jakie masz smutne oczy... Juleńka, Juleńka! Ta blada szczuplutka dziewczy na
– to jej córka. I Maszę ogarnia niepokój: czy Jula ją pozna, czy pozna swoją mamę obozową, czy
nie odwróci się od niej?
Starszy nadzorca Siemisotow zmusił Maszę do współży cia, wy bił jej dwa zęby,
walnął pięścią w skroń; to się działo podczas jej pierwszej jesieni w obozie. Masza próbowała się
powiesić, źle się jednak do tego zabrała, sznur okazał się lichy. Niektóre kobiety jej zazdrościły.
Potem ogarnęła ją beznadziejna obozowa obojętność. Dwa razy w ty godniu Masza wlokła się
z Siemisotowem do magazy nu, gdzie by ła drewniana pry cza przy kry ta baranim kożuchem.
Siemisotow by ł zawsze ponury, milczał i Masza panicznie się go bała, mdliło ją nawet ze strachu,
kiedy pijany wpadał we wściekłość. Ale kiedy ś dał jej pięć cukierków i Masza pomy ślała „Żeby
tak to posłać Juli do domu dziecka”. Nie zjadła ty ch cukierków, ale schowała na pry czy pod
siennikiem. Potem ktoś je ukradł. Pewnego razu Siemisotow powiedział: „Brudna paniusia,
cholera, wiejska dziewucha nie dopuściłaby do takiego świństwa”. Zawsze mówił do niej
„paniusia”, nawet pijany na umór. Słowa Siemisotowa ucieszy ły Maszę, pomy ślała jednak, że
jeśli ją rzuci, będzie znowu musiała pracować przy wapnie.
Pewnego wieczoru Siemisotow poszedł i już więcej się nie pokazał. Masza
dowiedziała się później, że przenieśli go do innego obozu. I cieszy ła się, kiedy wieczorem siedziała
w baraku na pry czy, a nie wlokła się ponuro do magazy nu. Potem wy rzucono ją z biura, gdzie za
czasów Siemisotowa my ła podłogę i paliła w piecach: nie miała czy m się opłacać. Na miejsce
Maszy przy szła złodziejka, ta, co w pociągu zabrała jej wełniany sweterek. Masza cieszy ła się,
a jednocześnie czuła się dotknięta: na pożegnanie Siemisotow nie powiedział jej nawet pół słowa,
gorzej niż psu. A Masza miała kiedy ś stałe zameldowanie w Moskwie, mieszkała w osobny m
samodzielny m pokoju z mężem i Julą, my ła się w łazience, jadała z talerza.
Ciężka podczas zimowy ch miesięcy praca w obozie, Wiosną i jesienią by ła także
niełatwa, tak samo jak w lecie. Masza wspominała już nie Arbat i nie Andrieja, ale ty lko to, że za
Siemisotowa my ła podłogi w biurze obozowy m. Czy to możliwe, że miała taką gratkę?
Nadzieja tliła się jednak w jej sercu. Spotkają się... Będzie już, oczy wiście, starą
kobietą, zupełnie siwą. Jula będzie już miała dzieci – ale się jednak spotkają, nie mogą się nie
spotkać.
Głowa jej pękała ze zmartwień, strachu, rozpaczy. To Maszy się podarła koszula, to
dostała wrzodów, to bolał ją brzuch i nie mogła pójść do izby chory ch, bo nie miała zwolnienia, to
nagle pękała skóra na piętach, Masza kulała, a onuce miała czarne od krwawy ch plam, to rozłaziła
się walonka, to trzeba by ło koniecznie bodaj trochę się wy my ć nie czekając na kolejne pójście do
łaźni, to coś przeprać, to wy suszy ć przemokły w niepogodę waciak... A wszy stko zdoby wało się
walką – mały garnek gorącej wody, nitkę do cerowania, igłę na chwilę, ły żkę z całą rączką,
szmatkę, żeby coś załatać. Jak się chronić przed meszkami, jak ratować twarz i ręce od złośliwego
jak konwojenci obozowi mrozu?
Kłótnie i wy my sły, bójki uwięziony ch kobiet wcale nie by ły jednak łatwiejsze do
zniesienia od prac obozowy ch.
A ży cie w baraku toczy ło się dalej.
Ciocia Tania, sprzątaczka z Orła, szepce: „Biada ty m, co ży ją na ziemi...” Tania ma
prostacką, chłopską twarz, która się wy daje twarda, zawzięta. Ale obce jest jej okrucieństwo,
zawziętość. Ciocia Tania to wcielenie dobroci. Za co ta święta kobieta trafiła do obozu? Z jak
niepojętą wprost łagodnością gotowa jest my ć za każdą więźniarkę podłogę, pełnić dy żur.
Stare zakonnice Warwara i Ksenia rozmawiają szy bkim szeptem i milkną, jak ty lko
zbliżają się do nich grzeszne świeckie kobiety. Warwara i Ksenia ży ją we własny m, osobny m
świecie; podpisać się pod jakimś papierem to grzech, powiedzieć swoje świeckie imię – to grzech,
pić z tego samego kubka co świeckie kobiety – to grzech, włoży ć obozową kurtkę – to grzech.
Można je zabić, tak są uparte w swojej świętości. Świętość tę widać w ich ubraniu, biały ch
chustkach, zaciśnięty ch wargach, ale w oczach mają chłód i pogardę dla cierpień obozowy ch, dla
grzechu. Ich świętobliwe staropanieństwo brzy dzi się babskimi namiętnościami, babską niedolą,
zmartwieniami matek i żon, wszy stko to wy daje im się nieczy ste. Najważniejsze zaś – zachować
czy stość chustki, kubeczka, z zaciśnięty mi wargami stronić od grzesznego ży cia obozowego.
Złodziejki ich nienawidzą, a „żony ” nie lubią i unikają.
Żony, żony, moskiewskie, leningradzkie, kijowskie, charkowskie, rostowskie, smutne,
prakty czne i nie z tego świata, grzeszne, słabe, łagodne, złośliwe, wesołe, Rosjanki i nie-Rosjanki,
kobiety w katorżniczy ch waciakach. Żony lekarzy, inży nierów, malarzy i agronomów, żony
marszałków i chemików, żony prokuratorów, rozkułaczony ch rolników, gospodarzy rosy jskich
i białoruskich. Poszły wszy stkie za swoimi mężami. Utonęły w barbarzy ńskim mroku obozowy ch
baraków.
Im znakomitszy by ł pognębiony wróg ludu, ty m szerszy stawał się krąg kobiet,
które szły za nim do obozu: obecna żona, by ła żona, najpierwsza żona, siostry, sekretarki, córka,
przy jaciółka żony, córka z pierwszego małżeństwa.
O niektóry ch mówiono: „Niezwy kle prosta, skromna...”. O inny ch: „Och, okropna,
zupełnie nieznośna, wy niosła paniusia, jak gdy by i tutaj by ła na Kremlu”. Takie i tu mają swoje
rezy dentki, swoje przy pochlebne otoczenie. Ży ją w aureoli władzy i nieuchronnej zguby. O nich
mówi się szeptem: „Tak, ży we nie wy jdą na wolność”.
By ły tu i stare kobiety o zmęczony m, spokojny m spojrzeniu, trafiły do więzienia
jeszcze za Lenina, spędziły kilkadziesiąt lat w więzieniu i obozie. To członkinie partii narodników,
eserówki, socjaldemokratki. Szanują je strażnicy, a złodziejki traktują z respektem, one nie wstają
z pry cz, nawet przy wejściu samego komendanta obozu. Podobno jedna z nich, Olga
Nikołajewna, drobna siwiutka staruszka, by ła przed rewolucją anarchistką. Rzuciła bombę na
karocę gubernatora Warszawy, strzelała do generała żandarmerii. Teraz siedzi na pry czy i czy ta
książki, popijając z kubeczka gorącą wodę. Raz, kiedy Masza wróciła w nocy z magazy nu od
Siemisotowa, ta staruszka podeszła do niej, pogłaskała ją po głowie i powiedziała: „Moja ty biedna
dziewczy nko”. Ach, jak wtedy Masza płakała!
Nie opodal Maszy leży na pry czy Zuzanna Karłowna Rudolf. Mąż jej, profesor,
zamery kanizowany Niemiec, socjalista chrześcijański, przy jechał z rodziną do Rosji Radzieckiej
i przy jął oby watelstwo radzieckie. Profesor Rudolf, skazany na dziesięć lat obozu bez prawa do
korespondencji, został rozstrzelany na Łubiance; Zuzannę Karłownę i trzy córki – Agnessę, Luizę
i Lenę – zesłano do obozów specjalny ch. Zuzanna Karłowna nic nie wie o córkach. Najmłodsza,
Lena, teraz także nie jest z matką – została przeniesiona do obozu dla inwalidów. Zuzanna
Karłowna nie wita się z Olgą Nikołajewną, która powiedziała, że Stalin jest faszy stą, a Lenin –
mordercą rosy jskiej wolności. Zuzanna Karłowna mówi, że pracą swoją pomaga stworzeniu
nowego świata i to daje jej siłę, by znosić rozłąkę z mężem i córkami. Zuzanna Karłowna
opowiadała, że mieszkając w Londy nie przy jaźnili się z Herbertem Wellsem, a w Waszy ngtonie
spoty kali się z Roosveltem – prezy dent lubił rozmawiać z jej mężem. Ta stara kobieta akceptuje
wszy stko, wszy stko wy daje się jej zrozumiałe, ty lko jedna rzecz niezupełnie: widziała, jak
człowiek, który aresztował profesora Rudolfa, włoży ł do kieszeni dużą, wielkości dłoni dziecięcej
unikalną złotą monetę wartości stu dolarów. By ł na niej profil Indianina z piórami. Człowiek, który
przeprowadzał rewizję, wziął tę monetę dla swojego młodszego sy na nie my śląc nawet, że jest
złota.
Wszy stkie one – czy ste i upadłe, wy męczone i niespoży te – ży ły w świecie nadziei.
Nadzieja to spała, to budziła się, ale nigdy ich nie opuszczała.
Masza także miała nadzieję – nadzieja dręczy ła ją, ale mogła oddy chać ty lko
dzięki nadziei, nawet kiedy stała się ona udręką.
Po surowej zimie sy bery jskiej, długiej jak przeby wanie w obozie, nadeszła blada
wiosna i Maszę popędzono wraz z dwiema inny mi kobietami do naprawy drogi prowadzącej do
socjalisty cznego miasteczka, gdzie w drewniany ch domkach mieszkali kierownicy obozu i wolny
personel.
Masza zobaczy ła z daleka w wy sokich oknach swoje firanki z Arbatu i sy lwetkę
fikusa. Widziała, jak dziewczy nka z tornistrem wbiegła na ganek i weszła do domu naczelnika
zarządu obozów specjalny ch.
Konwojent powiedział: „Ty co, przy szłaś tutaj kino oglądać?” A kiedy o zmierzchu
wracali do obozu, nie opodal składu tarcicy rozległy się dźwięki radia z Magadanu.
Masza i dwie kobiety, które wlokły się z nią człapiąc w błocie, opuściły łopaty
i stanęły jak wry te.
Na tle bladego nieba wznosiły się wieże strażnicze, wartownicy w czarny ch
półkożuszkach stali na nich nieruchomo jak duże muchy, a przy sadziste baraki wokoło jakby
wy szły spod ziemi i zastanawiały się – czy tam nie powrócić.
Muzy ka nie by ła smutna, by ła wesoła, taneczna, a słuchając jej Masza zalewała
się łzami; chy ba jeszcze nigdy w ży ciu tak nie płakała. Obie kobiety obok niej także płakały, jedna
by ła rozkułaczoną chłopką, a druga mieszkanką Leningradu, starszą kobietą w okularach
z pęknięty mi szkłami. Zapłakiwały się obie stojąc obok Maszy. I wy dawało się, że szkła okularów
popękały od ty ch właśnie łez.
Konwojent się zmieszał: więźniarki rzadko płakały, serca miały skute zmarzliną jak
tundra.
Poszturchiwał je więc i prosił:
– Dobra, wy starczy, kurwa wasza mać, po dobremu mówię.
I rozglądał się naokoło. Nie przy chodziło mu nawet do głowy, że kobiety tak płaczą
słuchając radia.
Masza też nie rozumiała, dlaczego taka rozpacz ogarnęła ją nagle. Jak gdy by
połączy ło się wszy stko, co by ło w jej ży ciu: miłość matczy na, wełniana sukienka w kratę,
w której wy glądała tak ładnie, Andriej, piękne wiersze, gęba śledczego, świt nad
rozpromieniony m nagle morzem w Kiełasuri pod Suchumi, gaworzenie Julki, Siemisotow, stare
zakonnice, zażarte kłótnie babo-chłopów, przerażenie wobec tego, że bry gadzistka zaczęła na nią
spoglądać zmrużony mi oczami, jak niegdy ś Siemisotow. Przy dźwiękach tej wesołej, tanecznej
muzy ki Masza dlaczegoś mocniej poczuła brudną koszulę na ciele, ciężkie wilgotne buty,
cuchnącą czy mś kwaśny m kurtkę i nagle jak brzy twa dźgnęło w serce py tanie: za co, dlaczego
spoty ka to wszy stko ją, Maszę, te mrozy, ten upadek moralny, ta nagła pokora wobec ży cia
w obozie.
Nadzieja, która ciągle przy gniatała serce Maszy swoim ży wy m ciężarem, opuściła
ją nagle, umarła.
Przy dźwiękach wesołej, tanecznej muzy ki Masza na zawsze pożegnała się
z my ślą, że kiedy kolwiek zobaczy Julkę zagubioną gdzieś wśród sierocińców, kolektorów, kolonii
i domów dziecka w ogromie Związku Socjalisty czny ch Republik Radzieckich. Przy dźwiękach
wesołej muzy ki bawiła się młodzież w internatach i klubach. I Masza zrozumiała, że nie ma już
nigdzie jej męża, że został rozstrzelany i nie zobaczą się nigdy.
Została tak bez nadziei, zupełnie sama... Nigdy nie zobaczy Juli, ani teraz, ani jako
siwa staruszka, nigdy.
Boże, Boże, zlituj się nad nią, Boże, ulituj się nad nią, weź ją w swoją opiekę.
Konsekwentny w swojej rewolucy jnej pry ncy pialności Lew Mekler nie zawahał
się wsadzić do więzienia ojca i złoży ł obciążające go zeznanie na kolegium w gubernialnej
czerezwy czajce. Okrutnie i chmurnie odwrócił się od siostry, która błagała, by obronił jej męża –
sabotaży stę.
Mimo całej wrodzonej łagodności Lew Mekler nie znał litości dla ludzi o inny ch
przekonaniach. Rewolucja wy dawała mu się bezradna, ufna jak dziecko, narażona na
wiarołomstwo i okrucieństwo złoczy ńców, na nikczemność deprawatorów.
Lew Mekler nie znał litości dla wrogów rewolucji.
Miał ty lko jedną plamę na swoim rewolucy jny m sumieniu – w tajemnicy przed
partią pomagał starej matce, wdowie po człowieku rozstrzelany m przez organa ścigania, a kiedy
umarła, dał pieniądze na pogrzeb religijny – taka by ła jej ostatnia, żałosna wola.
Jego słownictwo, sposób my ślenia, postępki pły nęły z jednego źródła: książek
napisany ch w imię rewolucji, rewolucy jnego prawa, rewolucy jnej moralności, poezji rewolucji
i jej strategii, kroku jej żołnierzy, jej proroctw, jej pieśni.
Jej oczami Lew Mekler patrzy ł na rozgwieżdżone niebo i na kwietniowe listowie
brzóz, z jej najsłodszego kielicha pił urok pierwszej miłości, w jej mądrości poznawał walkę
patry cjuszy i niewolników, feudałów i chłopów pańszczy źniany ch, klasowe walki fabry kantów
i proletariuszy. Rewolucja by ła jego matką, czułą kochanką, jego słońcem i jego losem.
I oto rewolucja zamknęła go w celi Wewnętrznego Więzienia, wy biła mu osiem
zębów, tupiąc na niego nogami w oficerskich butach, przeklinając, wy my ślając mu od
parszy wy ch Ży dów żądała, żeby on, jej sy n, jej kochanek, jej apostoł, uznał siebie za jej
tajemnego truciciela, śmiertelnego wroga.
Lew Mekler nie wy parł się, oczy wiście, rewolucji, nawet na chwilę nie zachwiała
się jego wiara ani na przesłuchaniach trwający ch sto godzin, ani kiedy leżąc na podłodze widział
lśniący czubek wy pucowanego chromowego buta przy swoich skrwawiony ch ustach.
Brutalna, tępa, okrutna by ła rewolucja na ty ch przesłuchaniach trwający ch przez
wiele dni i nocy i przery wany ch jedy nie torturami, wpadała we wściekłość wobec wierności
i łagodnej cierpliwości bolszewika Lwa Meklera.
Podobnie wpada we wściekłość gospodarz, który chce odpędzić nie odstępującego
go ani na krok psa. Najpierw przy spiesza kroku, potem krzy czy na wierne zwierzę i tupie nogami,
potem podnosi na nie kij i ciska w nie kamieniami. Pies odbiega, przy staje, a kiedy pan jego
zrobiwszy ze sto kroków ogląda się, widzi, jak wiernie i wy trwale, pospiesznie kulejąc, wlecze się
za nim skaleczona psina.
Największy zaś wstręt i nienawiść budzą wtedy w panu oczy psa: łagodne, smutne,
kochające, pełne fanaty cznego oddania psie oczy.
Ta psia miłość wy woły wała szaleńczą wściekłość pana, pies widział tę wściekłość
i nie mógł zrozumieć jej powodów. Nie mógł zrozumieć, że popełniając wobec niego
najstraszliwszą niesprawiedliwość pan jego chciał bodaj trochę uspokoić własne sumienie.
Łagodność psa, jego wierność doprowadzały pana do szaleństwa, nienawidził swojego psa za
jego miłość bardziej niż wilków, przed który mi pies bronił domu jego młodości. Ordy narną
bezwzględnością pan chciał zniweczy ć miłość swojego psa.
Pies szedł za swoim panem wstrząśnięty jego nagły m, niepojęty m okrucieństwem.
Za co? Za co?
Pies nie mógł zrozumieć, że ta nagła nienawiść i nieprzejednana wrogość nie są
bezmy ślne, że wszy stko to jest rzeczy wiste i rozumne.
W nienawiści wy rażała się pewna prawidłowość, jasna, matematy czna logika.
A psu się wy dawało, że to jakieś szaleństwo, nonsens, bał się nawet o swojego pana, chciał go
wy zwolić z tego szaleństwa nie ze względu na siebie, ale na niego. Nie mógł odejść od swojego
pana, przecież go kochał!
A pan już zrozumiał, że pies go nie opuści, już wiedział, że pozostaje mu jedno:
zadusić wierne zwierzę, zastrzelić.
Nie chciał jednak, by stracenie wielbiącego go, ubóstwiającego psa zaciąży ło na
jego sumieniu i wy wołało potępienie sąsiadów, postanowił więc podstępnie przeobrazić swojego
czworonożnego przy jaciela we wroga: niech przed śmiercią pies się przy zna, że chciał go
zagry źć, chciał zagry źć swojego pana.
Łatwiej jest zabić wroga niż przy jaciela.
Przecież w tamty m domu, swoim pierwszy m domu, który pan wy budował wśród
ponury ch, opuszczony ch ruin, w domu, gdzie by ł młody, w domu jego czy sty ch modlitw, pies by ł
przy jacielem, strażnikiem, nieodstępny m towarzy szem.
Niech więc teraz się przy zna, że się zwąchał z wilkami.
I wśród ostatnich, śmiertelny ch jęków, duszony zaciskający m się na szy i sznurem
pies patrzy ł na swojego pana z łagodnością i miłością, z taką samą wiarą jak ta, która prowadziła
na śmierć pierwszy ch męczenników chrześcijaństwa.
Pies i tak nie zrozumiał tej prostej rzeczy : porzuciwszy dom swojej młodości, dom
pierwszy ch upojeń i modlitw, pan jego przeniósł się do domu z granitu i szkła, wiejski pies stał mu
się obcy, stał się ciężarem. Przeszkadzał swemu panu i pan go zabił.
20
Minęły lata, opadła mgła i kurz, które przy słaniały to, co się działo. To, co się
wy dawało chaosem, szaleństwem, samozniszczeniem, zbiegiem niedorzeczny ch okoliczności, to,
co swoją tajemniczą, tragiczną bezsensownością doprowadzało ludzi do obłędu, zaczęło stopniowo
się kry stalizować, nabierać wy raźny ch, jasny ch i rzucający ch się w oczy cech nowego ży cia,
nowej rzeczy wistości.
Losy pokolenia rewolucji ukazały się w nowy m świetle, nie by ły misty czne, by ły
logiczne. Dopiero teraz Iwan Grigorjewicz zaczął ogarniać my ślą nowe losy kraju, to, co
powstało na kościach pokolenia, które poległo.
To pokolenie bolszewików uformowało się podczas rewolucji, w epoce hegemonii
idei światowej komuny, głodny ch, pracowity ch, natchniony ch subotników. Pokolenie to przejęło
spuściznę po dwóch wojnach – światowej i domowej: całkowite rozprzężenie, głód, ty fus,
anarchię, bandy ty zm. Ogłosiło ustami Lenina, że istnieje partia zdolna wprowadzić Rosję na
nową drogę. Bez chwili wahania przy jęło dziedzictwo stuleci rosy jskiej samowoli, kiedy to
dziesiątki pokoleń rodziły się i odchodziły znając ty lko jedno prawo – pańszczy źniane.
Pod wodzą Lenina pokolenie bolszewików czasu wojny domowej wzięło udział
w rozpędzeniu Zgromadzenia Ustawodawczego i zniszczeniu partii rewolucy jno-
demokraty czny ch walczący ch z rosy jskim absoluty zmem.
Pokolenie bolszewików czasu wojny domowej nie wierzy ło w wartość swobód
jednostki, w wolność słowa i druku w ramach burżuazy jnej Rosji.
Podobnie jak Lenin uważało, że kuse i nędzne są te wolności, o który ch marzy ły
rzesze rewolucy jny ch robotników i inteligencji.
Młode państwo rozbiło partie demokraty czne torując drogę radzieckiemu
budowaniu. Pod koniec lat dwudziesty ch partie te by ły całkowicie zlikwidowane, ludzie, którzy za
cara siedzieli w więzieniach, znaleźli się znowu w więzieniach, poszli na katorg?–
W trzy dziesty m roku nad rolnictwem zawisł miecz powszechnej kolekty wizacji.
Niebawem uniósł się znowu. Ty m razem spadł na pokolenie wojny domowej.
Nieznaczny ty lko odłam tego pokolenia ocalał, ale jego duch, jego wiara w światową komunę,
jego romanty czna siła rewolucy jna znikły wraz z ty mi, którzy zostali zlikwidowani w 1937 roku.
Ci zaś, co uszli z ży ciem, pracowali nadal, przy stosowy wali się do nowy ch czasów, do nowy ch
ludzi.
Nowi ludzie nie wierzy li w rewolucję, nie by li dziećmi rewolucji, lecz stworzonego
przez rewolucję państwa.
Nowe państwo zaś nie potrzebowało już święty ch apostołów, zapamiętały ch,
fanaty czny ch budowniczy ch, wierny ch wy znawców. Nowe państwo nie potrzebowało nawet
sług, a jedy nie służbistów. I niepokoiło je ty lko to, że ci jego służbiści okazy wali się niekiedy
nazby t mały mi i w dodatku niezby t uczciwy mi ludźmi.
Terror i dy ktatura pochłonęły ty ch, co stworzy li to państwo. A państwo, które się
wy dawało środkiem prowadzący m do celu, okazało się celem. Jego twórcy sądzili, że środek ten
pozwoli im wcielić w ży cie swoje ideały, a okazało się, że ich marzenia, ich ideały by ły
środkiem, który prowadził do powstania wielkiego, groźnego państwa. Ze sługi państwo
przeobraziło się w ponurego samowładcę. To nie naród potrzebował terroru w dziewiętnasty m
roku, nie naród zniósł wolność słowa i prasy, nie naród zgotował zgubę milionom chłopów (a
właśnie chłopi stanowią największą część narodu), nie naród wepchnął ty siące skazańców do
więzień i obozów w 1937 roku, nie naród zarządził mordercze zesłania do tajgi kry mskich Tatarów,
Kałmuków, Bałkarów, zruszczony ch Bułgarów i Greków, Czeczeńców i Niemców nadwołżańskich,
nie naród pozbawił rolników prawa do zasiewów, a robotników prawa do strajków, nie naród
wy my ślił potworne narzuty na koszty własne towarów.
Państwo stało się gospodarzem, pierwiastek narodowy, jego forma, stał się jego
treścią, stał się istotą rzeczy, wy pędził element socjalisty czny do zewnętrznej powłoki, do
frazeologii, do formy. Z tragiczną oczy wistością objawiło się święte prawo ży cia: wolność
jednostki jest najważniejsza, nie ma na świecie celu, dla którego można poświęcić wolność
człowieka.
21
Ale oto rzecz dziwna: kiedy Iwan Grigorjewicz zastanawiał się nad rokiem
trzy dziesty m siódmy m, nad kobietami wy słany mi na katorgę za winy mężów, kiedy wspominał
powszechną kolekty wizację i głód na wsi, prawa karzące robotników więzieniem za dwadzieścia
minut spóźnienia do pracy, a chłopów ośmioma latami obozu za ukry cie kilku kłosków, nie
przy chodził mu nigdy na my śl wąsacz w butach z miękkimi cholewami i w wojskowej bluzie.
Lenin! Jak gdy by jego ży cie nie urwało się 21 sty cznia 1924 roku.
My śli swoje o Leninie i Stalinie Iwan Grigorjewicz zapisy wał niekiedy
w zapomniany m przez Aloszę szkolny m zeszy cie.
Wszy stkie zwy cięstwa partii i państwa są związane z imieniem Lenina. Ale
Władimir Iljicz w tragiczny sposób brał na swoje barki także wszy stkie okrucieństwa, jakich
dokonano w kraju.
Rewolucy jna pasja Lenina, jego przemówienia i arty kuły, jego wezwania
stanowiły zachętę do tego, co się działo na wsi i w roku 1937. Prowadziły do powstania nowej
biurokracji i nowego mieszczaństwa i do przy musowej pracy więźniów.
Z biegiem lat, stopniowo, jakby z wolna i niepostrzeżenie, zmieniała się postać
Lenina, zmieniało się oblicze Wołodii Uljanowa, młodego marksisty Tulina, zesłanego na Sy berię,
rewolucjonisty i emigranta, publicy sty i my śliciela Władimira Iljicza Lenina, oblicze człowieka,
który obwieścił światu nadejście nowej ery, ery rewolucji socjalisty cznej, wprowadził dy ktaturę
rewolucji w Rosji, zlikwidował wszy stkie partie rewolucy jne z wy jątkiem jednej, tej, która
wy dawała mu się najbardziej rewolucy jna, oblicze człowieka, który obalił Zgromadzenie
Ustawodawcze reprezentujące wszy stkie klasy i partie Rosji porewolucy jnej i stworzy ł Rady,
w który ch zgodnie z jego wolą reprezentowani by li jedy nie zrewolucjonizowani robotnicy
i chłopi.
Zmieniały się znane z portretów ry sy twarzy Lenina, zmieniało się oblicze
pierwszego premiera rządu radzieckiego, Władimira Uljanowa-Lenina.
Dzieło Lenina rozwijało się nadal i postać zmarłego Lenina mimo woli wzbogaciła
się o te cechy, o jakie się wzbogacało rozpoczęte przez niego dzieło.
Lenin by ł inteligentem, pochodził z inteligencji pracującej, jego siostry i bracia
należeli także do rewolucy jnej inteligencji pracującej. Starszy brat Aleksander, członek
stowarzy szenia Narodnaja Wola, by ł bohaterem i został święty m męczennikiem rewolucji.
Autorzy wspomnień piszą, że będąc już wodzem rewolucji, twórcą partii, głową
rządu radzieckiego Lenin pozostawał zawsze jednakowo skromny. Nie palił, nie pił, pewnie ani
razu w ży ciu nie zwy my ślał nikogo niecenzuralny mi słowami. Wolne chwile spędzał w sposób
czy sty jak student – muzy ka, teatr, książka, spacer. Ubierał się zawsze skromnie, niemal ubogo.
Czy to możliwe, że ten człowiek w wy tartej mary narce ze zmięty m krawatem,
który chodził do teatru na galerię, chętnie słuchał Appassionaty, wielokrotnie czy tał na nowo
Wojnę i pokój, sy n tak miły sercu matki, kochany przez siostry brat Wołodia, stał się twórcą
państwa, które odznaczy ło najwy ższy m orderem – swoim orderem Lenina – Jagodę, Jeżowa,
Berię, Mierkułowa, Abakumowa. Lidia Timaszuk dostała order Lenina w rocznicę śmierci
Władimira Iljicza: czy to znaczy ło, że dzieło Lenina się przeży ło, czy – przeciwnie – że
triumfuje?
Szły lata planów pięcioletnich, mijały dziesięciolecia, giganty czne, tętniące
rozżarzoną współczesnością wy darzenia zasty gały dy miąc jak bry ły spojone cementem epoki
i stawały się historią radzieckiego państwa.
(Portret Lenina nie powstał jeszcze,
Podobny ch nie ma, każdy przy zna),
Lecz przy szłe wieki skończą wreszcie
Niedokończoną podobiznę
Czy poeta rozumiał tragiczny sens tego, co napisał o Leninie? Zanotowane przez
biografów i pamiętnikarzy ry sy jego charakteru, które wy dawały się zasadnicze i urzekały serca
i umy sły milionowy ch rzesz ludzkich, okazały się przy padkowe dla biegu historii; historia państwa
rosy jskiego nie wy doby ła owy ch ludzkich, humanitarny ch ry sów charakteru Lenina, ale
odrzuciła je jak niepotrzebne rupiecie. History kom państwa nie by ło potrzebne ani słuchanie
Appassionaty z dłonią na oczach, ani uwielbienie Wojny i pokoju, ani skromna, dy skretna
demokraty czność Lenina, ani jego serdeczność i ży czliwość dla mały ch tego świata – sekretarzy,
kierowców, ani jego rozmowy z dziećmi chłopskimi, ani sy mpatia dla zwierząt domowy ch, ani
ból jakiego doznał, kiedy przy jaciel jego, Martow, stał się jego wrogiem.
Wszy stko natomiast, co wy rzucono poza nawias jako przejściowe, przy padkowe,
wy nikłe ze szczególny ch warunków ży cia w konspiracji i zażarty ch walk w pierwszy ch latach
władzy radzieckiej, okazało się trwałe i decy dujące.
Ten właśnie ry s charakteru Lenina, którego nie zanotowali pamiętnikarze, a który
zdecy dował o zarządzeniu rewizji u umierającego Plechanowa, te właśnie ry sy, które
doprowadziły do braku wszelkiej tolerancji w stosunku do demokracji polity cznej, z czasem się
pogłębiły.
Fabry kant czy kupiec, który się wy wodzi z chłopów, mieszkając we własnej willi
i podróżując własny m jachtem, zachowuje cechy swego chłopskiego charakteru – zamiłowanie
do kapuśniaku, kwasu i ordy narnego, celnego, ludowego słownictwa. Marszałek w wy szy ty m
złotem mundurze nie przestaje lubić skręta z machorki i pamięta prostacki humor powiedzonek
żołnierskich.
Ale czy te ry sy charakteru i ta pamięć mają jakikolwiek wpły w na losy fabry k, na
ży cie milionów ludzi związany ch z fabry kami pracą i losem, czy wiążą się one z ruchem akcji na
giełdzie i ruchem wojsk?
Nie zamiłowaniem do kapuśniaku i skręta z machorki zdoby wano kapitały
i generalskie szlify.
Pewna autorka pamiętników opowiada, jak w Szwajcarii wy ruszy ła kiedy ś w góry
na niedzielny spacer z Władimirem Iljiczem. Zady szani weszli po stromej ścieżce na szczy t
i usiedli na kamieniu. Władimir Iljicz zdawał się pochłaniać wzrokiem każdy szczegół pięknego
krajobrazu alpejskiego. Młoda kobieta wzruszona wy obrażała sobie, jaka poezja wy pełnia duszę
jej towarzy sza. Nagle Lenin westchnął i powiedział:
– Och, ale paskudzą nam ci mieńszewicy.
Ten sy mpaty czny epizod mówi coś niecoś o naturze Lenina: oto na jednej szali
wagi cały świat Boży, a na drugiej – sprawa party jna.
Rewolucja październikowa wy brała te ry sy Lenina, które jej by ły potrzebne,
odrzuciła natomiast niepotrzebne.
W historii rosy jskiego ruchu rewolucy jnego umiłowanie ludu i związane z ty m
uczucia, właściwe wielu inteligenckim działaczom rewolucy jny m Rosji, ludziom, który ch
łagodność i gotowość do największy ch ofiar nie miały chy ba sobie równy ch od pierwszy ch
wieków chrześcijaństwa, przemieszały się z cechami wprost przeciwny mi, ale także właściwy mi
wielu rosy jskim reformatorom rewolucy jny m – z pogardą dla cierpień ludzkich, a nawet
całkowitą obojętnością na nie, z uwielbieniem abstrakcy jny ch zasad i gotowością niszczenia nie
ty lko wrogów, lecz także towarzy szy, jeśli w czy mkolwiek od ty ch zasad się oddalą. Fanaty czne
dążenie do obranego celu, gotowość dławienia wolności dnia dzisiejszego w imię wolności
wy dumanej, łamanie obowiązujący ch w danej epoce zasad moralności w imię moralności
czasów przy szły ch – dawały już o sobie znać i przejawiały się w charakterze Pestela, Bakunina,
Nieczajewa, w niektóry ch wy powiedziach narodowolców.
Nie, nie ty lko miłość, nie samo współczucie skierowały takich ludzi na drogę
rewolucji. Źródła takich charakterów kry ją się głęboko, bardzo głęboko w ty siącletniej głębi
dziejów Rosji.
Ludzie obdarzeni takim charakterem by wali i w dawny ch czasach, ale dwudziesty
wiek wy prowadził ich zza kulis na scenę ży cia.
Taki człowiek zachowuje się wśród ludzi jak chirurg w klinice – jego
zainteresowanie chory mi, ich ojcami, matkami, żonami, jego żarty, dy skusje, jego walka
z bezdomnością dzieci i troska o robotników w wieku emery talny m – to głupstwa, zawracanie
głowy, bzdury. Zamiast serca ma nóż.
Najgłębszą istotę takich ludzi stanowi fanaty czna wiara we wszechmoc noża
chirurgicznego. Nóż to wielki teorety k, to lider filozofii dwudziestego wieku.
Przez pięćdziesiąt cztery lata swego ży cia Lenin nie ty lko słuchał Appassionaty,
wracał raz po raz do Wojny i pokoju, prowadził serdeczne, szczere rozmowy z delegatami
chłopów, niepokoił się o zimowe palto swojego sekretarza, zachwy cał się przy rodą rosy jską. Tak,
tak, oczy wiście, oprócz ogólnego oblicza jest jeszcze twarz.
Można sobie wy obrazić mnóstwo cech i właściwości Lenina, które się przejawiały
w ży ciu codzienny m, ty m, co jest nieuniknione dla wszy stkich ludzi – czy stoją na czele narodów,
czy są denty stami, czy damskimi krawcami.
Cechy te przejawiają się o różnej porze doby, kiedy człowiek się my je z rana, je
kaszę, patrzy przez okno na ładną kobietę, której spódnicę podnosi wiatr, dłubie w zębach zapałką,
jest zazdrosny o żonę czy prowokuje jej zazdrość, ogląda w łaźni swoje gołe nogi i drapie się pod
pachami, czy ta w ubikacji strzępki gazet usiłując połączy ć podarte kawałki, czy wy daje
nieprzy zwoity dźwięk, a dla niepoznaki chrząka i podśpiewuje.
Takie lub podobne rzeczy, które istnieją w ży ciu wielkich i mały ch ludzi, istniały
oczy wiście i w ży ciu Lenina.
Może wy hodował sobie brzuszek dlatego, że się objadał makaronem z masłem
przedkładając go nad jarzy ny.
Może miewał nieznane światu utarczki z Nadieżdą Konstantinowną na temat my cia
nóg, czy szczenia zębów i dlatego także, że nie lubił zmieniać nieświeżej koszuli z brudny m
kołnierzy kiem.
I tak przedarłszy się przez reduty chroniące rzekomo ludzki, a w gruncie rzeczy
zupełnie konwencjonalny, wzniosły obraz wodza, można – czołgając się – dotrzeć do prostej,
prawdziwej natury Lenina, o której nie wspominał nigdy żaden z pamiętnikarzy.
Co jednak daje znajomość prawdziwy ch, ży ciowy ch, tajemny ch, głęboko
ukry ty ch przed historią ry sów i właściwości zachowania się Lenina w łazience, sy pialni, jadalni?
Czy dzięki niej można lepiej zrozumieć przy wódcę nowej Rosji, twórcę nowego ładu na świecie?
Czy znajomość ty ch szczegółów pozwoli zobaczy ć wpły w charakteru Lenina na charakter
stworzonego przezeń państwa? W ty m celu należałoby założy ć, że cechy Lenina jako przy wódcy
polity cznego są odpowiednikami jego cech powszednich, ludzkich. Założenie takie jest jednak
zupełnie dowolne i nie należy go przy jmować. Taki związek ma przecież czasem ten sam znak,
a czasem odwrotny.
Tak na przy kład w stosunkach pry watny ch: nocując u przy jaciela, na wspólny ch
spacerach, dopomagając koledze Lenin by ł zawsze człowiekiem delikatny m, miękkim,
uprzejmy m. A jednocześnie i niezmiennie charaktery zowała go bezwzględność, gwałtowność,
brutalność w stosunkach z przeciwnikami polity czny mi. Nigdy nie brał nawet pod uwagę
ewentualności, że jego przeciwnik może mieć w jakimś bodaj stopniu rację, a on sam może
bodaj trochę się my lić.
„Sprzedawczy k... lokaj... sługus... najemnik... agent... Judasz... sprzedał się za
trzy dzieści srebrników...” – takich słów Lenin często uży wał mówiąc o swoich oponentach.
Nawet w toku dy skusji Lenin nie usiłował przekonać przeciwnika, w ogóle
właściwie nie do niego się zwracał, ale do świadków dy skusji. Starał się wobec ty ch świadków
ośmieszy ć i skompromitować oponenta. Takimi świadkami mogło by ć i kilku obecny ch, bliskich,
mu ludzi, i ty siączne rzesze delegatów na zjazd, i milionowe rzesze czy telników gazet.
W dy skusji Lenin nie dąży ł do tego, by poznać prawdę, lecz chciał odnieść
zwy cięstwo. Musiał zwy cięży ć za wszelką cenę, a zwy cięstwo mogły zapewnić mu różne środki:
a więc i podstawienie nogi, i sy mboliczny policzek, i równie sy mboliczny, druzgocący cios w łeb.
I okazało się, że ży ciowe, powszednie, rodzinne cechy Lenina nie miały nigdy nic
wspólnego z cechami człowieka stojącego na czele nowego ładu w świecie.
Później, kiedy dy skusje przeszły ze stronic pism i gazet na ulice, na pola zbóż i na
pola bitew, okazało się, że tutaj także dobre są środki okrutne.
Nietolerancja Lenina, jego bezwzględne dążenie do raz obranego celu, pogarda dla
wolności, okrucieństwo w stosunku do ludzi o inny ch przekonaniach, właściwa mu zdolność, by
spokojnie, bez chwili wahania zmieść z powierzchni ziemi nie ty lko fortece, ale i całe gminy,
powiaty, gubernie, które kwestionowały jego ortodoksy jną słuszność – wszy stkie te cechy
charakteru nie powstały dopiero po Październiku. Miał je już Wołodia Uljanow. Ich korzenie
sięgają głęboko.
Wszy stkie jego zdolności, jego żelazna wola, jego pasja, by ły podporządkowane
jednemu celowi – zdoby ciu władzy.
Dla zdoby cia władzy poświęcił wszy stko, nie zawahał się złoży ć w ofierze,
zamordować tego, co by ło w Rosji najświętsze – wolności. Skąd to ośmiomiesięczne niemowlę
zrodzone w kraju ty siącletniej niewoli mogło mieć doświadczenie?
Kiedy ty lko chodziło o jakąś ważną sprawę, cechy inteligenta, które wy dawały się
z natury właściwe Leninowi, przechodziły do zewnętrznej, nie mającej większego znaczenia
formy, a osobowość jego przejawiała się w niezłomnej, żelaznej i zażartej woli.
Co skierowało Lenina na drogę rewolucji? Miłość do ludzi? Pragnienie
zlikwidowania niedoli chłopów, nędzy i bezprawia nękający ch robotników? Wiara w prawdziwość
zasad marksizmu, w swoją party jną słuszność?
Rewolucja rosy jska nie oznaczała dla niego wolności dla Rosji. Lecz władza, do
której zdoby cia dąży ł z taką pasją, nie jemu osobiście by ła potrzebna.
Tutaj się przejawia jedna ze szczególny ch cech Lenina: skomplikowanie
charakteru wy nikające z prostoty charakteru.
Tak potężne pragnienie władzy wy maga ogromny ch ambicji polity czny ch,
ogromnej miłości władzy. To są prostackie i proste cechy. Ale ten polity k tak żądny władzy
i zdolny do wszy stkiego by le ją zdoby ć, by ł w ży ciu osobisty m wy jątkowo skromny m
człowiekiem, nie dla siebie władzę zdoby wał. Tu się kończy prostota i zaczy nają komplikacje.
Jeśli wy obrazimy sobie, że Lenin jako człowiek by ł taki sam jak Lenin polity k,
będziemy musieli stwierdzić, że miał pry mity wny i prostacki charakter – by ł brutalny,
autory taty wny, bezlitosny, szalenie ambitny, dogmaty czny i krzy kliwy.
A jeśli ry sy te przejawiają się stale, w ży ciu codzienny m, w stosunku do żony,
matki, dzieci, przy jaciela, sąsiada z wspólnego mieszkania? Strach ogarnia na samą my śl o ty m.
Wy glądało to jednak całkiem inaczej niż w ży ciu pry watny m. Na arenie
światowej by ł to człowiek zupełnie inny. Plus i minus, minus i plus.
I wy nika z tego coś zupełnie innego, skomplikowanego, czasem wręcz tragicznego.
Piekielna żądza władzy polity cznej w połączeniu z wy tartą mary narką, ze szklanką
słabiutkiej herbaty, ze studencką mansardą.
Zdolność do zaskakiwania oponenta, do bezlitosnego zmieszania z błotem
przeciwnika w dy skusji, połączona w niepojęty sposób z sy mpaty czny m uśmiechem,
nieśmiałością, delikatnością.
Nieubłagane okrucieństwo, pogarda dla największej świętości rewolucji rosy jskiej
– wolności, i tuż obok, w sercu tego samego człowieka czy sty, młodzieńczy zachwy t nad piękną
muzy ką, książką.
Lenin... postać ubóstwiona i Lenin – monolit, prostak, stworzony przez wrogów,
łączący w sobie okrutne cechy lidera nowego ładu w świecie z pry mity wny mi, ordy narny mi
cechami ludzkimi, wrogowie widzieli w nim ty lko te cechy. Wreszcie ten, który wy daje mi się
najbliższy rzeczy wistości, niełatwo go zrozumieć.
22
By zrozumieć Lenina, nie wy starczy przy jrzeć się ludzkim, powszednim cechom
Lenina-polity ka, trzeba zestawić jego charakter najpierw z mitem narodowego charakteru
rosy jskiego, a następnie z losem i samy m charakterem dziejów Rosji.
Ascety zm Lenina, naturalna skromność pokrewna skromności rosy jskich pątników,
jego otwartość i wiara odpowiadają ludowemu ideałowi nauczy ciela ży cia, a jego miłość do
przy rody rosy jskiej, do lasów i pól Rosji przy pomina uczucia rosy jskich chłopów. W podatności
Lenina na my śl Zachodu, na Hegla i Marksa, w jego zdolności wchłaniania i wy rażania ducha
Zachodu przejawia się ry s głęboko rosy jski, sformułowany przez Czaadajewa. Tę właśnie
wrażliwość na sprawy całego świata, zdumiewającą a właściwą Rosjanom zdolność
przy swajania sobie ducha obcy ch narodów Dostojewski dostrzegał u Puszkina. Właściwość ta
łączy Lenina z Puszkinem. Obdarzony nią by ł także Piotr I.
Opętanie Lenina, niezachwiana pewność słuszności własny ch przekonań wy daje
się podobna do zapamiętałości Awwakuma, do jego niezachwianej wiary. Awwakum zaś to
zjawisko samorodne, rosy jskie.
W zeszły m stuleciu my śliciele rosy jscy usiłowali wy jaśnić dzieje Rosji
właściwościami narodowego charakteru rosy jskiego, rosy jskiej duszy, pobożności rosy jskiej.
Czaadajew, jeden z najinteligentniejszy ch ludzi Rosji w dziewiętnasty m wieku,
głosił chwałę ascety cznego i pełnego poświęcenia ducha chrześcijaństwa rosy jskiego, jego
niezmąconej niczy m bizanty jskiej natury.
Dostojewski uważał, że wszechczłowieczeństwo, dążenie do połączenia wszy stkich
ludzi stanowią prawdziwą podstawę duszy rosy jskiej.
Rosy jski wiek dwudziesty lubi powtarzać przepowiednie XIX-wieczny ch my ślicieli
i proroków Rosji – Gogola, Czaadajewa, Bielińskiego, Dostojewskiego.
Któżby nie lubił powtarzać o sobie takich opinii?...
Prorocy dziewiętnastego wieku przepowiadali, że w przy szłości Rosjanie staną na
czele rozwoju duchowego narodów, i to nie ty lko europejskich, lecz także całego świata.
Nie o chwale oręża rosy jskiego mówili ci przepowiadacze, lecz o sławie
rosy jskiego serca, rosy jskiej wiary i rosy jskiego przy kładu.
„Ptak-trójka”... „dusza rosy jska, humanitarna i jednocząca ludzi, ogarnie braterską
miłością całą ludzkość, a w końcu wy rzeknie może ostateczne słowo wielkiej powszechnej
harmonii, ostatecznego braterskiego pojednania wszy stkich ludzi zgodnie z prawem Ewangelii
Chry stusa!...” „Kiedy całkiem naturalnie zajmiemy należne nam miejsce wśród narodów,
który ch przeznaczeniem jest działać dla ludzkości nie ty lko jako ty rani, lecz także jako idee”. „Czy
nie tak samo i ty, Rosjo, pędzisz jak dzielna nieprześcigniona trojka? Dy mem dy mi pod tobą
droga, grzmią mosty...”
I Czaadajew naty chmiast genialnie przedstawia zdumiewający ry s dziejów Rosji:
„...jakże ważki fakt stopniowego ujarzmiania naszego chłopstwa, który nie jest niczy m inny m jak
logiczny m wy nikiem naszy ch dziejów”.
Nieubłagany ucisk jednostki towarzy szy ł stale ty siącletnim dziejom Rosjan.
Służalcze podporządkowanie jednostki carowi i państwu. Tak, i te także ry sy widzieli i poświadczali
prorocy Rosji.
A dostrzegając nieubłagany ucisk człowieka przez władzę, ziemianina, cara
i państwo, prorocy Rosji zdawali sobie sprawę z niespoty kanej w świecie zachodnim czy stości,
głębi, jasności, Chry stusowej siły duszy rosy jskiej. I przepowiadali jej wielką, świetlaną
przy szłość. Zgodnie głosili, że u Rosjan idea chrześcijaństwa wy stępuje w bezpaństwowej,
ascety cznej, bizanty jskiej, anty zachodniej formie, a siły właściwe duszy rosy jskiej przejawią się
kiedy ś w potężny m wpły wie na narody europejskie i oczy szczą, przeobrażą i oświecą ży cie na
Zachodzie w duchu braterstwa. I świat zachodni ufnie i radośnie podąży za Rosjanami. Te
przepowiednie najznakomitszy ch umy słów i serc Rosji łączy jeden wspólny i niebezpieczny ry s.
Ci, co je wy powiadali, widzieli siłę duszy rosy jskiej i przewidy wali jej rolę w świecie; nie
dostrzegali jednak, że cechy tej duszy nie zrodziły się z wolności, że dusza rosy jska jest
ty siącletnią niewolnicą. Co może dać światu ty siącletnia niewolnica, nawet jeśli stanie się
wszechpotężna?
I oto wiek dziewiętnasty przy bliży ł, jak się zdawało, zapowiadane przez proroków
Rosji czasy, kiedy Rosja tak podatna na obce wpły wy duchowe i tak chętnie je wchłaniająca,
przy gotowy wała się do wy wierania wpły wu na świat.
Przez sto lat Rosja wchłaniała przy niesioną z Zachodu ideę wolności. Wchłaniała
ją za sprawą Pestela, Ry lejewa, Hercena, Czerny szewskiego, Ławrowa, Bakunina, za sprawą
swoich pisarzy i męczenników za ideę takich, jak Zelabow, Zofia Perowska, Timofiej Michajłow,
Mikołaj Kibalczy c, a także za sprawą Lenina, Martowa, Czernowa, swojej raznoczy nnej
inteligencji, swojej młodzieży akademickiej, swoich postępowy ch robotników. My śl tę
rozpowszechniały książki, katedry uniwersy teckie, rozpowszechniali ją studenci z Heidelbergu
i Pary ża, żołnierze Bonapartego, inży nierowie i oświeceni kupcy, rozpowszechniała ją idąca na
służbę przy jezdna biedota, której poczucie godności ludzkiej budziło zawistne zdumienie
rosy jskich ary stokratów.
I oto natchniona ideami wolności i godności ludzkiej została dokonana rewolucja
rosy jska.
Cóż uczy niła dusza rosy jska z ideami świata zachodniego, jak przetworzy ła je
w sobie, w co się skry stalizowała, jakie młode pędy miała zamiar usunąć z podświadomości
historii?
„Rosjo, dokądże pędzisz...? Nie daje odpowiedzi”.
Niczy m młodzieńcy ubiegający się o rękę młodej dziewczy ny przedefilowały
przed młodziutką, wy zwoloną z okowów caratu Rosją dziesiątki, a może i setki rewolucy jny ch
teorii, wierzeń, party jny ch liderów, przepowiedni, programów... Chciwie, namiętnie i błagalnie
wpatry wali się przy wódcy rosy jskiego postępu w oblicze wy branki.
Otoczy li ją szerokim kołem umiarkowani fanaty cy, trudowicy, narodnicy,
sy mpaty cy robotników, rzecznicy chłopów, oświeceni fabry kanci, miłujący świat duchowni-
hurnaniści, zajadli anarchiści.
Niewidoczne, częstokroć niedostrzegalne dla nich nici łączy ły ich z ideami
zachodnich monarchii konsty tucy jny ch, parlamentów, wielce wy kształcony ch kardy nałów
i biskupów, fabry kantów, światły ch właścicieli ziemskich, przy wódców robotniczy ch związków
zawodowy ch, kaznodziejów, profesorów uniwersy tetu.
Wielka niewolnica zatrzy mała swój dociekliwy, scepty czny, badawczy wzrok na
Leninie. Oto jej wy braniec!
Lenin odgadł, jak w starej baśni, jej tajemną my śl, wy zwolił ją z okowów
dziwnego uśpienia, wy zwolił jej marzenie.
Ale czy tak by ło naprawdę?
Lenin został jej wy brańcem, dlatego że ją wy brał i że ona go także wy brała.
Poszła za nim – obiecał jej złote góry, rzeki mlekiem i miodem pły nące. Szła za
nim' najpierw chętnie, wierząc mu, szła wesołą, odurzającą drogą zalaną łuną pożarów, która biła
od płonący ch dworów ziemiańskich, potem poty kając się, oglądając za siebie, przerażona
widokiem, jaki się przed nią otworzy ł, ale coraz mocniej czuła prowadzącą ją rękę.
A on szedł pełen apostolskiej wiary, szedł prowadząc za sobą Rosję i nie pojmował
cudownego snu, w który m by ł pogrążony. W jej posłuszny ch krokach, w jej nowej po obaleniu
cara pokorze i przy prawiającej o szaleństwo uległości tonęło i ginęło, przeobrażało się to
wszy stko, co on przy niósł Rosji z rozmiłowanego w wolności rewolucy jnego Zachodu.
Wy dawało mu się, że jego niewzruszona dy ktatorska siła stanowi rękojmię
nieskazitelności i bezpieczeństwa tego, w co wierzy ł, co przy niósł swemu krajowi.
Cieszy ł się tą siłą, znajdując w niej potwierdzenie słuszności swoich wierzeń i nagle
z przerażeniem zobaczy ł, że jego bezwzględność wobec łagodnej rosy jskiej pokory to jego
niemoc największa.
Im surowsza by ła jego postawa, im cięższa stawała się ręka, im posłuszniej ulegała
Rosja jego światłej i rewolucy jnej przemocy, ty m trudniej by ło mu walczy ć z iście szatańską
siłą pańszczy źnianej przeszłości.
Niewolniczy, pańszczy źniany pierwiastek nabierał mocy w duszy rosy jskiej niby
ty siącletni roztwór spiry tusu. Roztopił on metal i sól godności ludzkiej niczy m parująca własną
mocą woda królewska i przeobraził całkowicie duchowe ży cie Rosjan.
Rozległe przestrzenie Rosji, które na pierwszy, powierzchowny rzut oka robią
wrażenie rozmachu, zuchwalstwa i wolności, przez dziewięćset lat by ły niemą retortą
niewolnictwa.
Przez dziewięćset lat Rosja odchodziła od dzikich osiedli leśny ch, od zakopcony ch
kurny ch chat, od okazały ch drewniany ch siedzib do fabry k uralskich, donieckiego węgla,
petersburskich pałaców, Ermitażu, do fregat i kotłów parowy ch.
Na pierwszy, powierzchowny rzut oka powstawało wrażenie rozwijającej się
oświaty i zbliżenia z Zachodem.
Im bardziej jednak ży cie w Rosji stawało się na pozór podobne do ży cia na
Zachodzie, im bardziej huk fabry k, stukot kół bry czek i pociągów, łopotanie żagli na statkach,
światła kry ształowy ch ży randoli w oknach pałaców przy pominały ży cie na Zachodzie, ty m
głębsza stawała się ukry ta przepaść między najbardziej tajemną istotą ży cia rosy jskiego
a ży ciem w Europie.
Przepaść ta powstała dlatego, że na Zachodzie rozwój czerpał soki ży wotne ze
wzrostu wolności, w Rosji natomiast ze wzrostu niewoli.
Historia ludzkości jest historią jej wolności. Wzrost ludzkiej potęgi przejawia się
przede wszy stkim we wzroście wolności. Wolność nie jest uświadomioną koniecznością, jak
my ślał Engels. Wolność to przeciwieństwo konieczności, wolność jest przezwy ciężoną
koniecznością. W samej swojej istocie postęp jest postępem wolności ludzi. Przecież i ży cie jest
także wolnością, ewolucja ży cia jest ewolucją wolności.
Rozwój Rosji ujawnił swoją dziwną istotę – by ł rozwojem niewoli. Z roku na rok
twardsza stawała się niewola pańszczy źniana chłopów, coraz bardziej kurczy ło się prawo chłopów
do ziemi, a ty mczasem rosy jska nauka, technika, oświata ciągle się rozwijały wraz ze wzrostem
rosy jskiego niewolnictwa.
Powstaniu rosy jskiej państwowości towarzy szy ło ostateczne ujarzmienie chłopów:
zniesiony został ostatni dzień chłopskiej wolności – 26 listopada, dzień świętego Jurija (Jerzego),
tak zwany „Jurjew Dień”.
Liczba ludzi „wolny ch”, „wędrowny ch” ciągle topniała, wzrastała natomiast liczba
zniewolony ch i Rosja zaczęła wy chodzić na szerszą drogę dziejów Europy. Człowiek przy pisany
do ziemi został przy pisany do właściciela tej ziemi, potem do urzędnika reprezentującego
państwo i wojsko; właściciel ziemi uzy skał prawo sądu nad pańszczy źniany mi chłopami, a później
także prawo moskiewskich tortur (tak nazy wano je cztery sta lat temu), to znaczy prawo wieszania
chłopa pańszczy źnianego za związane na plecach ręce i wy mierzania mu chłosty. A ty mczasem
rozwijała się rosy jska metalurgia, powstawały coraz większe składy towarów, rosło w siłę
państwo i wojsko, rozpalała się zorza rosy jskiej chwały wojennej, rozpowszechniała się oświata.
Ty taniczna działalność Piotra, któremu Rosja zawdzięcza postępy nauki
i przemy słu, by ła związana z równie potężny m postępem pańszczy zny. Piotr zrównał chłopów
pańszczy źniany ch osiadły ch na roli z chłopami folwarczny mi, ludzi „wędrowny ch” przekształcił
w pańszczy źniany ch. Narzucił pańszczy znę najniższej warstwie chłopstwa, tzw.
„czarnososznikom” na Północy i chłopom zagrodowy m na Południu. Obok obszarniczego
poddaństwa chłopów rozkwitło za Piotra państwowe poddaństwo chłopów, które pomagało carowi
w szerzeniu oświaty i postępu w swoim państwie. Piotr miał wrażenie, że przy bliża Rosję do
Zachodu, tak zresztą by ło, ale przepaść między Rosją a Zachodem ciągle rosła.
I oto nastał wspaniały wiek Katarzy ny, wiek cudownego rozkwitu sztuk i oświaty
w Rosji, ale także wiek, w który m rosy jskie poddaństwo chłopów osiągnęło swój szczy t.
Tak ty siącletnim łańcuchem by ły skute razem – rosy jski postęp i rosy jskie
niewolnictwo. Każdy zry w do światła pogłębiał czarny dół pańszczy zny.
Wiek dziewiętnasty to szczególna epoka w ży ciu Rosji.
Wiek ten zachwiał główną podstawą ży cia rosy jskiego – związkiem postępu
z pańszczy zną.
Rewolucy jni my śliciele Rosji nie docenili uwłaszczenia chłopów
w dziewiętnasty m stuleciu. Wy darzenie to, jak tego dowiódł wiek następny, by ło bardziej
rewolucy jne niż Wielka Rewolucja Październikowa. Zachwiało ono ty siącletnią podstawą Rosji,
podstawą, której nie tknął ani Piotr, ani Lenin: zależnością rozwoju Rosji od rosy jskiej niewoli.
Po uwłaszczeniu chłopów przy wódcy rewolucy jni, inteligencja, młodzież
akademicka zażarcie, ze straszliwą siłą i poświęceniem walczy li o nieznaną w Rosji godność
ludzką, o postęp bez niewolnictwa. To nowe prawo by ło zupełnie obce rosy jskiej przeszłości i nikt
nie wiedział, ani jaka się stanie Rosja, jeśli się wy rzeknie ty siącletniego związku swojego rozwoju
z niewolnictwem, ani jak się zmieni rosy jski charakter.
W luty m 1917 roku przed Rosją otwarła się droga do wolności. Rosja wy brała
Lenina.
Lenin dokonał prawdziwego przewrotu w ży ciu Rosji. Zlikwidował ziemiaństwo,
zniszczy ł fabry kantów i kupców.
I mimo to wiek dwudziesty wy znaczy ł Leninowi w Rosji – choć brzmi to potwornie
i dziwnie – rolę tego, kto zachował przekleństwo, jakie ciąży nad Rosją: związek jej rozwoju
z niewolą, z poddaństwem.
Ty lko ci, którzy godzą w samą podstawę starej Rosji, w jej niewolniczą duszę, są
rewolucjonistami.
Tak się złoży ło, że rewolucy jne szaleństwo, fanaty czna wiara w prawdziwość zasad
marksizmu, bezwzględna nietolerancja w stosunku do ludzi o odmienny ch poglądach
doprowadziły do tego, że Lenin przy czy nił się do ogromnego rozwoju tej Rosji, której nienawidził
całą siłą swojej fanaty cznej duszy.
Rzecz to istotnie tragiczna, że człowiek, który tak szczerze wielbił dzieła Tołstoja
i muzy kę Beethovena przy czy nił się do ponownego upańszczy źnienia chłopów i robotników, do
przeobrażenia w sługusów z państwowej izby czeladnej tak wy bitny ch twórców jak Aleksy
Tołstoj, chemik Siemionow, muzy k Szostakowicz.
Spór wszczęty przez zwolenników wolności w Rosji został wreszcie rozstrzy gnięty –
niewola rosy jska ty m razem także okazała się nie do pokonania.
Zwy cięstwo Lenina stało się jego klęską.
Tragedia Lenina by ła jednak nie ty lko tragedią rosy jską, lecz także ogólnoludzką.
Czy Lenin mógł przy puszczać, że w godzinie rewolucji, jakiej dokonał, to nie Rosja
pójdzie za socjalisty czną Europą, ale utajone niewolnictwo rosy jskie wy jdzie poza granice Rosji
i stanie się pochodnią oświetlającą nowe drogi ludzkości.
Rosja nie wchłaniała już wolnego ducha Zachodu. To Zachód patrzy ł jak
urzeczony na rozwój Rosji idącej drogą niewoli.
Świat zobaczy ł urzekającą prostotę tej drogi. Świat zrozumiał, jaką potęgę stanowi
państwo narodowe zbudowane na niewoli.
Zdawało się, że stało się to, co przewidzieli prorocy Rosji przed stu i stu
pięćdziesięciu laty.
Ale jak dziwnie i jak okropnie to się dokonało...
Leninowska sy nteza niewoli z socjalizmem oszołomiła świat bardziej niż odkry cie
energii atomowej.
Europejscy apostołowie rewolucji narodowy ch zobaczy li światło ze Wschodu,
Włosi, a później Niemcy zaczęli na swój sposób rozwijać ideę narodowego socjalizmu.
A światło rozpalało się coraz mocniej – przy jęła je Azja, Afry ka.
Narody i państwa mogą się rozwijać w imię siły i wbrew wolności!
Nie by ł to pokarm dla zdrowy ch, by ł to narkoty k, lekarstwo pechowców, ludzi
chory ch i słaby ch, zacofany ch lub bity ch.
Dzięki woli, pasji i geniuszowi Lenina ty siącletnie rosy jskie prawo rozwoju stało się
prawem w cały m świecie.
Takie by ło fatum historii.
Nietolerancja Lenina, agresy wność, bezwzględność w stosunku do ludzi
o odmienny ch poglądach, pogarda wolności, fanaty zm jego wiary, okrucieństwo wobec wrogów
– wszy stko, co pozwoliło jego sprawie zwy cięży ć – zrodziło się, wy łoniło z ty siącletniej głębi
rosy jskiego ży cia pańszczy źnianego, z niewoli rosy jskiej. Dlatego właśnie zwy cięstwo Lenina
przy czy niło się do wzrostu niewoli. A obok, tuż, tuż, bezcielesne, pozbawione wszelkiego znaczenia
trwały nadal i budziły zachwy t milionowy ch rzesz ludzkich ry sy sy mpaty cznego, skromnego
inteligenta rosy jskiego.
No i cóż, czy dusza rosy jska jest nadal zagadkowa? Nie, nie ma tu żadnej zagadki.
I czy w ogóle by ła kiedy kolwiek zagadką? Jakaż bowiem zagadka może tkwić
w niewoli?
Czy ż to naprawdę właśnie rosy jskie i ty lko rosy jskie prawo rozwoju? Czy to
możliwe, żeby dusza rosy jska i ty lko ta dusza miała się rozwijać nie wraz ze wzrostem wolności,
lecz ze wzrostem niewoli? Czy przejawia się tutaj istotnie fatum ciążące nad duszą rosy jską...
Nie, nie, oczy wiście.
Prawo rozwoju Rosji określiły te parametry – są ich dziesiątki, a może i setki –
zgodnie z który mi rozwijała się historia Rosji.
Nie o duszę tu chodzi. I gdy by zgodnie z ty mi parametrami wśród lasów i stepów,
topieli i równin, w polu siły rozpościerający m się między Europą a Azją, na ogromny ch
i tragiczny ch przestrzeniach rosy jskich przed ty siącem lat zapuścili korzenie Francuzi, Niemcy,
Anglicy – prawo historii by łoby takie samo jak w przy padku Rosjan. Nie ty lko zresztą Rosjanie
przeby li tę drogę rozwoju. Wiele narodów na świecie, na wszy stkich konty nentach – to z daleka
i mgliście, to z bliska i wy raźnie – poznawało w swoich gorzkich doświadczeniach gory cz drogi
rosy jskiej.
Najwy ższy czas, by wnikliwi badacze Rosji zrozumieli wreszcie, że z ty siącletniej
niewoli wy wodzi się misty cy zm duszy rosy jskiej.
W zachwy cie dla bizanty jskiej, ascety cznej czy stości, dla chrześcijańskiej
łagodności tkwi mimowolne wy znanie: tak, nic nie zdoła zachwiać niewolnictwem rosy jskim.
A źródło tej chrześcijańskiej łagodności, tej bizanty jskiej ascety cznej wiary jest takie samo jak
źródło właściwej Leninowi pasji, jego nietolerancji i fanaty cznej wiary – to ty siącletnia niewola
pańszczy źniana.
Dlatego właśnie prorocy Rosji popełnili tak tragiczny błąd. Gdzież jest ona, ta
„dusza rosy jska” – wszechludzka i wszy stkich jednocząca, która według przepowiedni
Dostojewskiego ma „wy powiedzieć ostatnie słowo wielkiej powszechnej harmonii, ostatecznego,
braterskiego pojednania wszy stkich ludów zgodnie z prawem Ewangelii Chry stusa”?
Gdzież ta wszechludzka i jednocząca wszy stkich dusza, wielki Boże? Czy ż wizja
proroków Rosji, zapowiadający ch przy szły święty triumf duszy rosy jskiej, miała się spełnić
w zgodny m zgrzy cie drutów kolczasty ch naciągnięty ch w tajdze i wokół Oświęcimia?
Pod wieloma względami Lenin diametralnie się różni od proroków Rosji: jest
niezmiernie daleki od ich idei łagodności, bizanty jskiej czy stości chrześcijańskiej i zasad
Ewangelii. Ale – rzecz zaskakująca i dziwna – jednocześnie jest razem z nimi. Idąc zupełnie inną,
własną drogą Lenin nie usiłował ochronić Rosji przed ty siącletnim, bezdenny m trzęsawiskiem
niewoli, lecz podobnie jak oni uznał, że nic nie zdoła zachwiać niewolą rosy jską. On – tak samo
jak oni – jest wy tworem naszej niewoli.
Pańszczy źniana dusza duszy rosy jskiej ży je w rosy jskiej pobożności i w rosy jskim
ateizmie, w rosy jskiej łagodnej miłości człowieka, w rosy jskim rozmachu, chuligaństwie
i śmiałości, w rosy jskim sknerstwie i mieszczaństwie, w rosy jskiej pokornej pracowitości,
w rosy jskiej ascety cznej czy stości, w rosy jskich matactwach i tak groźnej dla wroga odwadze
żołnierzy rosy jskich, w braku godności w charakterze rosy jskim, w rozpaczliwy ch buntach
rosy jskich buntowników, w fanaty zmie członków różny ch sekt, pańszczy źniana dusza tkwi
i w rewolucji leninowskiej, i w skwapliwości, z jaką Lenin przejmował rewolucy jne teorie
Europy, i w zapamiętaniu Lenina, i w przemocy Lenina, i w triumfach jego państwa.
Na cały m świecie takie dusze rodzą się tam, gdzie panuje niewola.
Gdzież jest nadzieja Rosji, jeśli nawet jej wielcy prorocy nie odróżniają wolności
od niewoli?
Gdzież jest nadzieja Rosji, jeśli jej geniusz widzi łagodne i jasne piękno jej duszy
w pokorny m niewolnictwie?
Gdzież jest nadzieja Rosji, jeśli jej wielki reformator, Lenin, nie zniszczy ł, ale
wzmocnił związek rozwoju Rosji z niewolą, z pańszczy zną?
Gdzież jest epoka rosy jskiej wolnej duszy ludzkiej? Kiedy ż ona nadejdzie?
A może jej nie będzie, może nie nadejdzie nigdy ?
23
Lenin umarł, ale nie umarł leninizm. Nie wy mknęła się z rąk partii władza zdoby ta
przez Lenina. Towarzy sze Lenina, jego pomocnicy, współbojownicy i uczniowie konty nuowali
dzieło Leniha.
... w rozszalałej powodzi zostawił im ten kraj, a oni zakuwać mieli go w betonie. Gdy
powiesz im, ich nie zatrwoży, że Lenin umarł, nie zapłaczą, jeszcze posępniej, jeszcze srożej
prowadzić będą to, co zaczął. [Przełoży ła Maria Trzcińska]
Pozostała dy ktatura partii wy walczona przez Lenina, stworzone przez niego wojsko,
milicja, Czeka, likwidacja analfabety zmu, fakultety robotnicze. Po śmierci Lenina zostało także
dwadzieścia osiem tomów jego dzieł. Który ż z jego współtowarzy szy głębiej i pełniej potrafi nie
ty lko wchłonąć, ale i wy razić swoją osobowością, sercem, mózgiem prawdziwą, zasadniczą istotę
leninizmu? Kto podejmie sztandar Lenina, kto będzie go niósł, kto poprowadzi partię nowego ty pu
od zwy cięstwa do zwy cięstwa, kto utrwali nowy ład na ziemi?
Bły skotliwy, niepohamowany, wspaniały Trocki? Obdarzony wy jątkową zdolnością
sy ntezy i budowania teorii, czarujący Bucharin? Najbliższy ludowy m, chłopskim i robotniczy m
interesom, doświadczony prakty k w sprawach państwowy ch Ry kow? Znawca
między narodowego ruchu robotniczego, cięty polemista między narodowej klasy – Zinowjew?
Ze względu na pewne ry sy charakteru każdy z nich miał w sobie coś z Lenina.
Okazało się jednak, że ry sy te nie by ły najważniejsze, podstawowe, że nie one decy dowały
o istocie i korzeniach rodzącego się nowego ładu.
Na nieszczęście wszy stkie te ry sy charakteru Lenina, które wy stępowały
w charakterze genialnego niemal Trockiego, Bucharina, Ry kowa, Zinowjewa, Kamieniewa
okazały się herezją, zaprowadziły ich na szafot, zgotowały im zgubę.
Nie one by ły najważniejsze w osobowości Lenina. W nich znalazła wy raz jego
słabość, buntowniczość, dziwactwa, złudzenia, nie one decy dowały o istocie nowego ładu.
Przecież charaktery sty czne ry sy Łunaczarskiego wy stępowały niejako u Lenina,
kiedy słuchał Appassionaty i zachwy cał się Wojną i pokojem. Ale nie biedny Łunaczarski miał
dokonać surowego i ponurego, głównego dzieła partii leninowskiej. Nie Trocki, nie Bucharin, nie
Ry ków, nie Kamieniew, nie Zinowjew mieli z woli historii wy razić tajemną istotę osobowości
Lenina.
Nienawiść Stalina do przy wódców opozy cji by ła nienawiścią do ty ch cech
charakteru Lenina, które pozostawały w sprzeczności z istotą leninizmu.
Stalin uśmiercił najbliższy ch przy jaciół i współtowarzy szy Lenina, bo każdy z nich
na swój sposób przeszkadzał w realizowaniu tej zasadniczej sprawy, która stanowiła najskry tszą
istotę Lenina.
Walcząc z nimi, skazując ich na śmierć Stalin niejako walczy ł także z Leninem
i Lenina skazy wał także na stracenie. A jednocześnie właśnie Stalin triumfalnie utwierdził Lenina
i leninizm, podniósł i rozpostarł nad Rosją sztandar Lenina.
24
Imię Stalina zostało na wieczne czasy wpisane do annałów Rosji.
Po rewolucji Rosja poznała siebie wpatrując się w Stalina.
Dwadzieścia osiem tomów dzieł Lenina – przemówień, referatów, programów,
rozpraw ekonomiczny ch i filozoficzny ch – nie pomogły Rosji poznać siebie ani swojego losu.
Połączenie rewolucji zachodniej z rosy jskim sposobem ży cia wy wołało chaos większy od chaosu
na wieży Babel.
Nie ty lko mary narze i konnica Budionnego, nie ty lko chłopstwo rosy jskie
i robotnicy, lecz także sam Lenin nie by li w stanie zrozumieć tego, co się stało. Ry k burzy
rewolucy jnej, prawa dialekty ki materialisty cznej, logika Kapitału zmieszały się z grą na
harmonii, z piosenkami takimi jak Jabłonko czy Kurczę pieczone, z szumem aparatów do pędzenia
samogonu, z mowami lektorów i propagandzistów nawołujący ch mary narzy i słuchaczy
uniwersy tetów robotniczy ch, by nie ulegali trującej herezji Kautskiego, Cunowa, Hilferdinga.
Ogień, bunt, rozpasanie, jakie ogarnęły Rosję, wy doby ły z dna rosy jskiego kotła
ładunek krzy wd i gniewu nagromadzony w ciągu stuleci cierpień chłopa pańszczy źnianego.
Z romanty ki rewolucji, z szaleństw proletkultu, z zielony ch republik
samogonowy ch, z oparów pijackiej odwagi i buntu chłopskiego, wściekłości mary narzy na
„Ałmazie” wy łaniał się nowy, potężny nie widziany jeszcze w Rosji policmajster.
Właściwe ludowi namiętne pragnienie posiadania ziemi ornej i własnego
gospodarstwa, zrozumiane i podchwy cone przez Lenina, by ło wrogie państwu, które Lenin
założy ł, by ło nie do pogodzenia z ty m państwem. Temu dążeniu ludu, by stać się gospodarzem
ziemi, został bezwzględnie położony kres.
W 1930 roku państwo stworzone przez Lenina zostało wy łączny m właścicielem
wszy stkich ziem, lasów i wód w Związku Radzieckim, całkowicie odsuwając chłopstwo od
posiadania roli.
Chaos, sprzeczności, dezorientacja panowały nie ty lko na stacjach węzłowy ch,
przy stankach i dachach pociągów, nie ty lko w chłopskich nadziejach i w zapalony ch głowach
poetów. Chaos i dezorientacja panowały w dziedzinie rewolucy jnej teorii, w oszałamiająco
sprzeczny ch z prakty ką, kry stalicznie jasny ch, nowy ch założeniach pierwszego teorety ka partii.
Sztandarowe hasło Lenina brzmiało: „Cała władza w ręce rad”, ale dalszy bieg
wy darzeń dowiódł, że stworzone przez niego rady nie miały i nie mają do dziś żadnej władzy
i stanowią instancję czy sto formalną albo ty lko administracy jną i wy konawczą.
Cały zapał młodego Lenina jako teorety ka by ł skierowany na walkę
z narodnictwem, eserowcami, na wy kazanie, że Rosja nie uniknie kapitalisty cznej drogi rozwoju.
W roku zaś 1917 Lenin z takim samy m zapałem dowodził, że omijając drogę kapitalisty czną,
związaną ze swobodami demokraty czny mi, Rosja może i powinna iść drogą rewolucji
proletariackiej.
Czy mógł Lenin przy puszczać, że założy wszy Komunisty czną Między narodówkę
i głosząc na drugim kongresie Kominternu hasło rewolucji na cały m świecie, wołając
„Proletariusze wszy stkich krajów, łączcie się” przy gotował grunt dla nie znanego w dziejach
ludzkości wzrostu zasady suwerenności narodowej.
Ta potęga państwowego nacjonalizmu i ten zaciekły nacjonalizm mas
pozbawiony ch wolności i godności ludzkiej stały się główną dźwignią, termojądrową głowicą
nowego ładu, zdecy dowały o losie dwudziestego wieku.
Stalin nauczy ł rozumu popaździernikową, porewolucy jną Rosję, rozdał wszy stkim
siostrom kolczy ki, a ty m, który m one się nie należały, wy rwał je razem z uszami lub oderwał
z głową.
Partia bolszewicka miała stać się partią państwa narodowego. Zespolenie partii
i państwa ucieleśniło się w postaci Stalina. W Stalinie, w jego charakterze, inteligencji, woli,
znalazły wy raz charakter, wola, inteligencja państwa.
Wy dawało się, że Stalin buduje założone przez Lenina państwo na swój obraz
i podobieństwo. Ale nie w ty m, oczy wiście, by ła rzecz – postać Stalina by ła ucieleśnieniem
państwa, dlatego właśnie on stał się jego panem.
Widocznie jednak czasem, szczególnie pod koniec ży cia, wy dawało mu się, że
państwo jest jego sługą.
W Stalinie, w jego postaci, w ty m połączeniu Azjaty z europejskim marksistą
znalazł wy raz charakter państwowości radzieckiej. Właśnie państwowości! Lenin to wcielenie
rosy jskiego narodowego pierwiastka history cznego. Stalin zaś – wcielenie rosy jskiej
państwowości radzieckiej. Państwowość rosy jska, która wy wodzi się z Azji i udaje Europę, nie
jest history czna, jest ponadhistory czna.
Zasada jej jest powszechna, niewzruszona, daje się zastosować do wszy stkich
układów w Rosji w ciągu jej ty siącletnich dziejów. Za sprawą Stalina odziedziczone po Leninie
rewolucy jne kategorie dy ktatury, terroru, walki ze swobodami burżuazy jny mi, które wy dawały
się Leninowi kategoriami przejściowy mi, zostały przeniesione do podstaw, do fundamentów, do
istoty, połączy ły się z trady cy jną, narodową, ty siącletnią niewolą rosy jską. Dzięki Stalinowi
kategorie te stały się właśnie treścią państwa, a socjaldemokraty czne przeży tki zostały
sprowadzone do formy, do dekoracji teatralnej.
Wszy stkie cechy nie mającej litości dla ludzi pańszczy źnianej Rosji skupiły się
w Stalinie.
Stalin ze swoim nieprawdopodobny m okrucieństwem, swoim nieprawdopodobny m
wiarołomstwem, zdolnością udawania, obłudą, pamiętliwością i mściwością, ze swoją
brutalnością, swoim poczuciem humoru – to ty powy dostojnik azjaty cki, wielmożny Azjata.
Stalin ze swoją znajomością teorii rewolucy jny ch, skłonnością do uży wania
terminologii postępowego Zachodu, znajomością literatury i teatru, tak kochany ch przez rosy jską
inteligencję demokraty czną, ze swoim zamiłowaniem do cy tatów z Gogola i Szczedrina,
umiejętnością posługiwania się najsubtelniejszy mi sposobami konspiracji, swoją amoralnością to
rewolucjonista ty pu Nieczajewa, ten, który usprawiedliwia każdy środek prowadzący do celu.
Ale Nieczajew zadrżałby, oczy wiście, gdy by mógł zobaczy ć, do jak potworny ch rozmiarów
doprowadził nieczajewszczy znę Józef Stalin.
W jego wierze w papier urzędowy i policję jako główną siłę ży cia, w jego
tajemnej pasji do mundurów i orderów, w bezprzy kładnej pogardzie dla godności ludzkiej,
w uwielbieniu dla porządku urzędowego i biurokracji, w jego gotowości zabicia człowieka w imię
świętej litery prawa i niezwłocznego wzgardzenia ty mże prawem w imię potwornej samowoli –
przejawia się mentalność dy gnitarza policji, duch żandarma.
Te właśnie cechy stanowiły charakter Stalina – połączenie ty ch trzech Stalinów.
I ty ch właśnie trzech Stalinów stworzy ło państwowość stalinowską, tę, dla której
prawo jest jedy nie narzędziem samowoli, a samowola jest prawem, tę, której ty siącletnie
korzenie sięgają pańszczy źnianej przeszłości, kiedy to z chłopów zrobiono niewolników, i jarzma
Tatarów, kiedy to z ty ch, co panowali nad chłopami, zrobiono sługusów, tę państwowość, która
graniczy jednocześnie z wiarołomną, mściwą, obłudną, okrutną Azją i z oświeconą,
demokraty czną, kramarską i sprzedajną Europą.
Ten Azjata w miękkich butach giemzowy ch, który cy tuje Szczedrina, ży je kierując
się prawem krwawej zemsty, a jednocześnie posługuje się słownictwem rewolucy jny m,
wprowadził pewien porządek do popaździernikowego chaosu, działał zgodnie ze swoją
osobowością i odcisnął jej piętno na charakterze swojego państwa. Podstawową zaś cechę
państwa, które zbudował, stanowi brak wolności.
W ty m państwie nie ty lko małe narody, ale i naród rosy jski nie ma wolności
narodowej. Tam, gdzie nie ma wolności jednostki, nie może by ć wolności narodu, wolność
narodu bowiem to przede wszy stkim wolność jednostki.
W ty m państwie nie ma społeczeństwa, gdy ż społeczeństwo opiera się na
nieskrępowanej bliskości i nieskrępowany m antagonizmie ludzi, a w państwie pozbawiony m
wolności nie do pomy ślenia jest nieskrępowana bliskość czy wrogość.
Ty siącletnia zasada rozwoju rosy jskiej oświaty, nauki i potęgi przemy słowej przy
wzrastającej niewoli ludzkiej, zasada wy hodowana przez Ruś bojarów, przez Iwana Groźnego,
Piotra, Katarzy nę, odniosła za Stalina całkowity triumf.
Dziwne to zaiste, że Stalin, który zdławił wolność, nie przestał jednak bać się
wolności.
Może ten właśnie strach zmusił go do nieprawdopodobnej zaiste obłudy.
Obłudę Stalina ukazuje wy raźnie obłuda państwa. A przejawiała się ona głównie
w zabawie w wolność. Państwo nie opluwało martwej wolności! Najcenniejsza, ży wa,
radioakty wna treść wolności i demokracji została zamordowana i przekształcona w manekin,
w sieczkę słowną. Tak dzikusy, w który ch ręce dostały się najsubtelniejsze sekstanty
i chronometry, uży wają ich jako ozdób.
Zamordowana wolność stała się ozdobą państwa, ale ozdobą nie pozbawioną
korzy ści. Martwa wolność została główny m aktorem w giganty cznej inscenizacji, w widowisku
teatralny m o nieby wały m rozmachu. Państwo pozbawione wolności stworzy ło fikcję
parlamentu, wy borów, związków zawodowy ch, atrapę społeczeństwa i ży cia społecznego.
W państwie pozbawiony m wolności fikcje zarządów kołchozów, zarządów związku pisarzy
i związku plasty ków, fikcje prezy diów rejonowy ch i obwodowy ch komitetów wy konawczy ch,
fikcje egzekuty w i plenów komitetów rejonowy ch, komitetów obwodowy ch i centralny ch
komitetów narodowy ch partii komunisty czny ch rozpatry wały sprawy, podejmowały decy zje,
które by ły zawczasu powzięte gdzie indziej. Nawet prezy dium Komitetu Centralnego partii by ło
teatrem.
Ten teatr leżał w charakterze Stalina. Ten teatr odpowiadał charakterowi państwa
pozbawionego wolności. Dlatego właśnie państwo potrzebowało Stalina: charakter Stalina stał się
charakterem państwa.
Co by ło rzeczy wistością, a nie teatrem? Kto naprawdę rozstrzy gał sprawy, a nie
ty lko udawał, że je rozstrzy ga?
Rzeczy wistą siłą by ł Stalin. Stalin decy dował. Ale nie mógł, rzecz jasna,
decy dować osobiście o wszy stkich sprawach w państwie – czy dać urlop nauczy cielce
Siemionowej, czy siać w kołchozie „Zorza” groch czy też kapustę.
Choć zasada państwa pozbawionego wolności wy magała, żeby tak właśnie
odby wało się wszy stko i żeby Stalin decy dował o wszy stkich bez wy jątku sprawach, okazało się to
niemożliwe fizy cznie i w sprawach drugorzędny ch decy dowali zaufani Stalina. A decy dowali
zawsze jednakowo: w duchu Stalina.
Ty lko dlatego by li zaufany mi Stalina albo zaufany mi jego zaufany ch. Decy zje ich
cechował jeden wspólny ry s niezależnie od tego, czy doty czy ły budowy elektrowni wodnej
w dolny m biegu Wołgi, czy wy słania na dwumiesięczne kursy dojarki Aniuty Fieokistowej: by ły
zawsze podejmowane w duchu Stalina. Przecież duch Stalina i duch państwa by ły tożsame.
Zaufani Stalina-Państwa od razu rzucali się w oczy na wszy stkich posiedzeniach,
zebraniach, masówkach, zjazdach – z nimi nikt nigdy nie dy skutował, przemawiali przecież
w imieniu Stalina-Państwa.
Fakt, że państwo pozbawione wolności działało zawsze w imieniu wolności
i demokracji, że bało się zrobić krok nie wy mieniając jej imienia, świadczy ł o sile wolności.
Stalin niewielu się bał, ale ciągle i do końca ży cia bał się wolności, zabił wolność i usiłował się
przy pochlebić wolności, choć już nieży wej.
My lą się bardzo ci, co twierdzą, że sprawy czasu kolekty wizacji i czasu
jeżowszczy zny są bezmy ślny mi przejawami nie kontrolowanej, nieograniczonej władzy, którą
dzierży ł człowiek okrutny.
W rzeczy wistości krew przelana w trzy dziesty m i trzy dziesty m siódmy m roku by ła
potrzebna państwu – jak mówił Stalin – i nie by ła ofiarą daremną. Bez niej państwo nie ostałoby
się. Przecież krew tę przelała niewola, by pokonać wolność. To dawne sprawy, które się zaczęły
już za Lenina.
Wolność została pokonana nie ty lko w dziedzinie polity ki i działalności społecznej,
lecz także w rolnictwie – w prawie do wolny ch siewów i żniw, w poezji i filozofii, w rzemiośle
szewskim, w zmianie miejsca zamieszkania, w lekturze, w pracy robotników, który ch normy,
warunki bezpieczeństwa pracy i zarobki zostały całkowicie uzależnione od woli państwa.
Niewola triumfowała niepodzielnie od Pacy fiku do Morza Czarnego. By ła wszędzie
i we wszy stkim. I wszędzie, i we wszy stkim zamordowana została wolność.
To by ła zwy cięska ofensy wa, która wy magała przelewu krwi, morza krwi: przecież
wolność to ży cie i zabijając ją Stalin zabijał ży cie.
Charakter Stalina wy raził się w gigantach pięciolatek: te huczące piramidy
dwudziestego wieku, które odpowiadały wspaniały m pomnikom i pałacom azjaty ckiej
staroży tności, urzekły Stalina. Te giganty czne budowle nie służy ły człowiekowi, tak samo jak
niepotrzebne by ły Bogu giganty czne świąty nie i meczety.
Charakter Stalina wy raził się najdobitniej w działalności stworzony ch przezeń
organów bezpieczeństwa.
Tortury podczas przesłuchań, barbarzy ńskie metody opry czników mające niszczy ć
nie ty lko poszczególny ch ludzi, lecz także całe stany społeczne, metody tajnej policji doskonalone
od epoki Maluty Skuratowa do czasów hrabiego Benkendorfa – wszy stko to miało odpowiedniki
w duszy Stalina, w działalności stworzonego przezeń aparatu ścigania.
Najbardziej jednak by ły chy ba złowieszcze te odpowiedniki, które łączy ły
w naturze Stalina rosy jski pierwiastek rewolucy jny z potężną i niczy m nie skrępowaną, również
rosy jską, tajną policją.
To połączenie rewolucji i tajnej policji, które się dokonało w naturze Stalina i odbiło
się na stworzony ch przez Stalina organach bezpieczeństwa, miało także swój prawzór w państwie
rosy jskim.
Związanie się Diegajewa – narodnika i inteligenta, który stał się z czasem agentem
Ochrany – z szefem tajnej policji, pułkownikiem Sudiejkinem, nastąpiło w czasach, kiedy Josif
Dżugaszwili by ł jeszcze mały m dzieckiem, i stanowi właśnie praobraz owego złowieszczego
połączenia w naturze Stalina.
Sudiejkin, człowiek inteligentny, znawca Rosji rewolucy jnej, doceniający ją
całkowicie, kpiarz-obserwator nędzy umy słowej cara i carskich ministrów, który m służy ł,
wy korzy stał narodnika Diegajewa dla osiągnięcia swoich policy jny ch celów. Narodnik Diegajew
zaś służy ł jednocześnie i rewolucji, i policji.
Plany Sudiejkina spełzły na niczy m. Ten szef policji chciał za pomocą rewolucji,
pobłażając rewolucjonistom, a następnie tworząc lipne, fałszy we sprawy, zastraszy ć cara,
zdoby ć, władzę i zostać dy ktatorem. A następnie, stanąwszy na czele państwa, doszczętnie
zlikwidować rewolucję. Ale zuchwałe marzenia jego nie spełniły się – Diegajew zabił Sudiejkina.
Stalin natomiast zwy cięży ł, w jego zwy cięstwie, gdzieś w tajemnicy przed
wszy stkimi i przed nim samy m, tkwiło zwy cięstwo marzenia Sudiejkina: zaprząc do wózka dwa
konie – rewolucję i tajną policję.
Stalin, twór rewolucji, rozprawił się z rewolucją i rewolucjonistami za pomocą
aparatu policy jnego.
Dręcząca go mania prześladowcza by ła może wy nikiem tajemnego, ukry tego
w podświadomości lęku Sudiejkina przed Diegajewem? Pokorny, poskromiony w Trzecim
Oddziale rewolucjonista-narodnik budził jednak przerażenie w pułkowniku policji. Najstraszniejsze
zaś by ło to, że obaj, wiarołomni i zaprzy jaźnieni, ży li – nienawidząc się wzajemnie – w gęsty m
mroku duszy Stalina.
I chy ba właśnie tutaj, a przy najmniej gdzieś w pobliżu, można znaleźć
wy jaśnienie zagadki, która może najbardziej zdumiewała współczesny ch w 1937 roku – po co
by ło likwidując niewinny ch, szczerze oddany ch rewolucji ludzi, układać szczegółowe a kłamliwe
od początku do końca scenariusze ich udziału w zmy ślony ch, nie istniejący ch spiskach?
Stosując potworne tortury, które trwały przez całe doby, miesiące, a niekiedy i lata,
organa bezpieczeństwa zmuszały nieszczęśników – udręczony ch księgowy ch, inży nierów,
agronomów – do brania udziału w swego rodzaju widowiskach teatralny ch, do odgry wania roli
złoczy ńców, agentów obcego wy wiadu, terrory stów, szkodników.
Po co by ło to wszy stko? Miliony ludzi zadawało sobie miliony razy to py tanie.
Opracowując swoje scenariusze Sudiejkin miał jedno na celu – oszukać cara. Ale
Stalin nie musiał cara oszukiwać – Stalin sam by ł carem.
Tak, tak, jednakże za pomocą swoich scenariuszy Stalin dąży ł do oszukania cara,
który – niewidoczny ży ł mimo woli Stalina w tajemny m mroku jego duszy.
Niewidoczny monarcha nadal ży ł wszędzie, gdzie – jak się zdawało – triumfuje
niewola. Do końca swoich dni ty lko jego potwornie bał się Stalin.
Z wolnością, w której imię rozpoczęła się rewolucja rosy jska w luty m 1917 roku,
Stalin do końca swoich dni nie zdołał się rozprawić krwawą przemocą.
I tkwiący w duszy Stalina Azjata usiłował oszukać wolność, szukał wy biegów
straciwszy nadzieję, że ją dobije do końca.
25
Po śmierci Stalina dzieło Stalina nie umarło. Tak jak w swoim czasie nie umarło
dzieło Lenina.
Ży je zbudowane przez Stalina państwo pozbawione wolności. Nie wy mknęła się
z rąk partii stworzona przez Stalina potęga przemy słu, sił zbrojny ch, organów ścigania. Niewola
po dawnemu triumfuje niezmiennie od morza do morza. Prawo przenikającego wszędzie teatru
obowiązuje także niezmiennie, działa nadal ten sam sy stem wy borów, ciągle tak samo pozostają
skute niewolnictwem robotnicze związki zawodowe, ciągle tak samo bezgranicznie zniewoleni
chłopi nie mają dowodów osobisty ch, ciągle tak samo z talentem pracuje, hałasuje i skrzeczy
w pokojach lokajskich inteligencja wielkiego kraju. Trwa nadal ten sam sy stem rządzenia
mocarstwem za pomocą naciskania guzików, nieograniczona pozostaje władza dy spozy tora.
Ale, oczy wiście, wiele rzeczy musiało się zmienić, nie mogło się nie zmienić.
Państwo pozbawione wolności weszło w swój trzeci etap. Państwo to założy ł Lenin,
zbudował je Stalin. I oto nadszedł trzeci etap – zbudowane państwo niewoli weszło w etap
eksploatacji, jak mówią budowniczowie.
Wiele rzeczy nieodzownie potrzebny ch w okresie budowy stało się już
niepotrzebne. Minęła pora burzenia dawny ch ruder na placach budowy, niszczenia, przesiedlania,
wy siedlania ludzi ze zrujnowany ch willi, domków, chatek.
Do wieżowca wprowadzili się nowi lokatorzy. Nie brak w nim oczy wiście usterek,
ale nie trzeba już zawsze uży wać niszczy cielskich sposobów wielkiego kierownika robót, starego
gospodarza.
Niewola – fundament wieżowca – pozostała po dawnemu nienaruszona.
Cóż będzie dalej? Czy rzeczy wiście tak niewzruszony jest ten fundament?
Czy Hegel ma rację – czy wszy stko, co jest rzeczy wiste, jest rozumne? Czy
rzeczy wiste jest to, co jest nieludzkie? Czy jest rozumne?
Siła rewolucji ludowej, rozpoczętej w luty m 1917 roku, by ła tak wielka, że nawet
państwo dy ktatorskie nie zdołało jej zmiażdży ć. I odby wając dla siebie ty lko swoją straszną
i okrutną drogę wzrostu i akumulacji, w łonie swoim bezwiednie ukry wało wolność.
Wolność pozostawała w głębokim mroku i głębokiej tajemnicy. Na powierzchni zaś
huczała wzburzona, widoczna już dla wszy stkich rzeka, która zmiatała wszy stko na swojej drodze.
Nowe państwo narodowe, właściciel wszy stkich niezliczony ch skarbów: kombinatów, fabry k,
reaktorów jądrowy ch, wszy stkich pól, jedy ny władca każdego ży wego oddechu – triumfowało.
Rewolucja – jak się zdawało – została dokonana dla niego, dla jego ty siącletniej władzy i triumfu.
Ale władca połowy świata by ł nie ty lko grabarzem wolności.
Wolność ży ła wbrew geniuszowi Lenina, który w natchnieniu stworzy ł nowy świat.
Wolność ży ła dlatego, że ludzie pozostawali nadal ludźmi.
Człowiek, który dokonał rewolucji w 1917 roku, człowiek, który stworzy ł na rozkaz
nowego państwa i wieżowce, i fabry ki, i reaktory jądrowe, nie ma innego wy jścia oprócz
wolności. Tworząc bowiem nowy świat, człowiek pozostał człowiekiem.
I okazuje się, że to nie tamta trójka, ale już ta, co gdzieś tutaj podpisuje najwy ższy
wy miar kary...
A ja leżę na pry czy i we mnie na wpół ży wy m ty lko to jedno jeszcze ży je – moja
wiara: historia ludzkości jest historią wolności, przejściem od mniejszej wolności do większej,
a samo ży cie jest wolnością. Ta wiara daje mi siłę, chwy tam się bezcennej, ukry tej pośród
więzienny ch szmat, cudownej i świetlanej my śli: „Wszy stko, co nieludzkie, jest bezsensowne
i daremne”.
A Aleksy Samojłowicz słucha mnie półży wego i mówi:
– To ty lko upajające oszustwo, przecież historia ży cia jest historią niepokonanej
przemocy, która jest wieczna i niezniszczalna, przemoc się przeobraża, ale nie znika i nie maleje.
Zresztą słowo historia wy my ślili ludzie, historii nie ma, historia to tłuczenie wody w moździerzu,
człowiek się nie rozwija od istoty niższej do wy ższej, człowiek jest nieruchomy jak bry ła granitu –
jego dobroć, inteligencja, wolność, to, co ludzkie, nie rośnie w człowieku. Jakaż może by ć historia
człowieka, jeśli dobroć jest nieruchoma?
I wiesz, nagle poczułem – nic już nie może by ć cięższe od ty ch minut. Leżę na
pry czy i – wielki Boże! – jak to jest, właśnie od inteligentnego człowieka przy szła do mnie ta
rozpacz nie do zniesienia, wiesz, istne tortury. Z trudem oddy cham. Pragnienie mam jedno – nie
widzieć, nie sły szeć, nie oddy chać. Umrzeć. Ulga przy szła jednak zupełnie skądinąd: powlekli
mnie znów na przesłuchanie, nie dali odetchnąć. I zrobiło mi się lżej. I wierzę w nadejście
wolności. Do diabła z ty m ptakiem-trójką, co pędzi, dzwoni i podpisuje wy roki. Wolność połączy
się z Rosją!
Nie sły szy sz mnie! Kiedy wrócisz do mnie ze szpitala?
1955-1963