You are on page 1of 215

Antoni

Marczyński

ŚWIAT W PŁOMIENIACH
Powieść z niedalekiej przyszłości

2013
Spis treści

1 Chmury od zachodu
2 W Berlinie
3 Zdradliwy kufer
4 Mord polityczny
5 Miasto ślepców
6 W szponach Czieriezwyczajki
7 Atak na Warszawę
8 Przez piaski Sahary
9 Jak to na wojence ładnie…
10 Złe wieści
11 Genialny wynalazek
12 Profesor Wood w niewoli niemieckiej
13 Świat w płomieniach

Tekst opracowano na podstawie wydania Towarzystwa Wydawniczego “Rój”,


Warszawa 1928.
Rozdział I
CHMURY OD ZACHODU

— Nadzwyczajny dodatek!…
— Zamach stanu w Niemczech!… Nadzwyczaaaj… dodaaaa!…
— Nadzwyczaaaj dodaaa!…
— Walki na ulicach Berlina!…
— Dodaaa nadzwyczaaaaj!
Okrzyki małych kolporterów zagłuszały wrzaskliwą muzykę ulicy. Zagłuszały
kroki przechodniów szurających podeszwami po gładkich płytach chodnika,
człapanie zmęczonych szkap dorożkarskich po bruku i przeraźliwą kakofonię
automobilowych sygnałów beczących, świszczących, wyjących; stukot motorów, jęki
trąbek, ostre głosy dzwonków tramwajowych i nawet rowerowych, to wszystko
zdołały zagłuszyć okrzyki gazeciarzy. Zapanowały niepodzielnie nad piekielnym
gwarem ożywionej ulicy…
— Nadzwyczaaaaj dodaaa! — rozbrzmiewało na wszystkie głosy, na wszystkie
tony i sposoby.
Alinka Stasicka szła Nowym Światem w stronę Alej Jerozolimskich. Była tak
zamyślona, że choć słyszała krzyki kolporterów, nie rozumiała zupełnie ich treści.
Dopiero kiedy jakiś większy oberwaniec huknął jej nad uchem: — Berlin w
płomieniach! — drgnęła, odwróciła się na pięcie i wyciągnęła dłoń po gazetę.
— Dawajże pani prędzej dwadzieścia groszy, bo nie mam czasu — upomniał się
o zapłatę sprzedawca dzienników, porwał skwapliwie wręczoną sobie półzłotówkę i
pomknął jak strzała, zapominając w zapale o wydaniu reszty.
— Przeczytam w domu — zdecydowała Alinka, uważając, że wertowanie
dzienników na ulicy nic jest w dobrym tonie… Ale ciekawość zwyciężyła kruche
zresztą skrupuły. Z cuchnących jeszcze świeżą farbą drukarską białych płacht gazety
wyzierały i nęciły oko nagłówki sensacyjnych telegramów, nagłówki wydrukowane
calowymi czcionkami:

Pucz monarchistyczny w Niemczech


Garnizon w Szpandawie wypowiedział posłuszeństwo rządowi
Trzy pułki przeszły na stronę Stahlhelmu
Reichswehra łączy się z powstańcami
B. następca tronu na czele wojsk przeciwrządowych

Alinka potrącana przez przechodniów, skręciła w bok i przystanęła pod ścianą


wysokiej kamienicy, tuż u wylotu długiej, ciemnej sieni. Wzrok przykuty potężnym
magnesem do elektryzujących tytułów depesz, ześlizgnął się na długie szpalty
tłustego druku. Czytała więc z ciekawością:

Polska Agencja Telegraficzna donosi:


Dzisiejszej nocy garstka nieznanych sprawców zerwała dawne
flagi cesarskie powiewające na gmachach najelegantszych hoteli
berlińskich, jak Adlon, Bristol, Esplanade, Kaiserhof, Continental,
Palast-Hotel i innych, zniosła je na ulice i spaliła, umieszczając na ich
miejscu chorągwie republikańskich Niemiec. Wieść o tych wypadkach
rozeszła się lotem błyskawicy po olbrzymim mieście. Około szóstej
rano zaczęły się gromadzić tłumy ludzi i pod wodzą oficerów rezerwy
ruszyły w stronę centrum miasta, demonstrując głośno na rzecz
Hohenzollernów. Policja zachowywała się biernie.
Na skrzyżowaniu Friedrichstrasse i Leipziger Strasse przyszło do
pierwszego starcia pomiędzy maszerującym oddziałem
demonstrantów, a silną bojówką komunistycznych
„Rothenfrontkampferów”, którzy nie chcieli dopuścić pochodu do
Unter den Linden. Wywiązała się walka, w której komuniści ulegli
przewadze monarchistów. Dopiero wówczas ukazał się na wysokości
Jägerstrasse większy oddział policji.
Koło godziny siódmej pojawiło się nad Berlinem kilkanaście
aeroplanów, które szybując tuż nad dachami kamienic, zrzuciły
ogromne masy ulotek o treści podburzającej przeciw republikańskiemu
rządowi. Było to najwidoczniej umówione hasło do rozpoczęcia
ogólnego ataku, gdyż w tym momencie rosnące wciąż tłumy runęły na
nieliczne zastępy policjantów. Z okien domów posypały się strzały
na…

…Alinka przerwała czytanie, popchnięta przez kogoś tak silnie, że się zatoczyła
na ścianę kamienicy. Podniosła zdumione oczy i ujrzała tuż przed sobą wysokiego,
barczystego mężczyznę, który wypadł z bramy jak bomba, usiłując dotrzymać kroku
swemu niskiemu towarzyszowi. Ten niski właśnie potrącił w biegu zaczytaną
dziewczynę, nie zadając sobie trudu, by rzucić choć zdawkowe przepraszam. Jego
twarzy nie widziała też zupełnie, natomiast zdążyła się przyjrzeć charakterystycznej
fizjognomii wyższego. W przelotnym spojrzeniu kobiety, która przechodząc, w ciągu
dwóch czy trzech sekund potrafi zaobserwować najdrobniejszy szczegół toalety
spacerującej elegantki, jej urody, chodu, postawy, potrafi ponadto ocenić materiał i
wykonanie garnituru oraz spamiętać twarze towarzyszących strojnej damie
wielbicieli, w tym jednym, wytrenowanym spojrzeniu ogarnęła Alinka sylwetkę
wysokiego mężczyzny, jego twarz i ubiór, tak że potrafiłaby go opisać szczegółowo.
— I tacy „gentlemani” jeżdżą prywatnymi autami! — mruknęła, widząc, że
obydwaj mężczyźni, roztrącając na prawo i lewo tłum przechodniów, dopadli stopnia
małej czarnej limuzyny i zniknęli szybko w jej wnętrzu. Jeszcze się drzwiczki za
nimi nie zatrzasnęły, kiedy samochód ruszył z miejsca, biorąc od razu szybkie tempo.
Wchłonęła go w siebie rzeka pędzących aut, jak wezbrana Wisła wchłania w siebie
bez śladu wody małych potoczków.
Alinka postanowiła zrezygnować z dalszej lektury dziennika na ulicy.
Monarchistyczny pucz w Niemczech nie interesował jej znów do tego stopnia, by
miała kontynuować czytanie, narażając się na szturchańce.
Zwijała właśnie rozłożoną gazetę, kiedy posłyszała rozdzierający krzyk.
— Rany boskie!… Ludzie, ratujcie!… Zamordowano człowieka! — wołała
jakaś niechlujnie odziana kobieta, wypadając z bramy domu, pod którym stała panna
Stasicka. Ani się spostrzegła, kiedy garść ludzi zwabionych krzykami wepchnęła ją
do sieni.
— Zośka!? Co się tak wydzierasz? — zabrzmiał głos stróża kamienicznego.
Rozkrzyczana małżonka nie pozostała dłużna w odpowiedzi…
— Zapal światło!… Prędzej!… Prędzej!… Koło schodów leży…
W ciemnej dotychczas (zapewne ze względu na oszczędność) sieni zabłysły
lampki elektryczne. W ich świetle ukazał się w głębi jakiś duży ciemny przedmiot
leżący u stóp schodów.
Rosnący tłum gapiów przysunął się bliżej i pociągnął ze sobą Alinkę. Posypały
się życzliwe, choć nie zawsze najlepsze rady:
— Wody przynieść!…
— Wody z octem!…
— Idź pani z octem!… Doktora wołać… Hej, dozorca, przyprowadźcie doktora,
a szybko!…
— Może kto z państwa jest lekarzem? — wmieszała się Alinka.
Jakiś student medycyny zaczął się przepychać przez tłum. Rozstępowano się
przed nim z największym respektem. Co bardziej leciwe niewiasty nakłaniały się
wzajemnie do zachowania milczenia, by panu doktorowi nie przeszkadzać i
przyczyniały się wydatnie do zwiększenia ogólnej wrzawy. Kiedy po rozpięciu
płaszcza oraz kamizelki buchnęła z piersi nieprzytomnego mężczyzny nowa struga
krwi, rozległ się krzyk przerażenia. Jakiś robociarz uczuł się powołanym do
energicznej interwencji i kapitalną przemową udekorowaną w kwiatki wszystkich
gwar podmiejskich i nadwiślańskich skłonił obecne przedstawicielki płci pięknej do
stulenia usteczek.
— Baby przeklęte!… — zakończył swą inwokację… — Pan doktór nie usłyszy
przecież pulsu przy takim wrzasku.
— Słusznie… Słusznie — przytakiwały bardziej potulne, nadsłuchując z daleka,
czy nie dosłyszą owego pulsu.
Pan doktór nadrabiał miną wobec tłumu laików, acz w duchu przyznawał, że nie
bardzo wiedział od czego zacząć ratunek. Wypadek ten wykraczał poza granice jego
młodej wiedzy…
— Tu trzeba by wezwać… — zaczął wśród ogólnej ciszy…
— Księdza — podpowiedziała jakaś pobożna jejmość…
— Dam ja ci księdza! — warknął robociarz…
— Trzeba by zaraz wezwać pogotowie z…
— Już wezwałem — przerwał dozorca kamienicy…
— I policję… Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że w konkretnym wypadku
mamy do czynienia ze zbrodnią.
— Słyszała pani? Taki młody, a taki już uczony!… — przychlebiała się pani z
pieskiem, robiąc oko do pana doktora.
Frontową bramę zatrzaśnięto z łoskotem. W pustej sieni zadudniły marsowe
kroki dwóch policjantów. Z tą chwilą akcja ratownicza weszła na inne tory.
— Proszę się rozejść — padł pierwszy rozkaz. Ale do wykonania nikt się nie
kwapił. Tłum rozstąpił się tylko przed przedstawicielami władzy, lecz nie zamierzał
tak szybko rezygnować z ciekawego widowiska. Gapiów przybyło nawet, gdy z
przelicznych mieszkań ogromnej kamienicy wysypali się lokatorzy, ich żony, dzieci i
służba. Na schodach, ponad ciałem ofiary zbrodniczego napadu utworzyła się taka
ciżba, że stare drewniane stopnie poczęły skrzypieć podejrzanie.
Alinka stała pod ścianą, w pierwszym szeregu zwartego koliska. Miała przed
sobą tylko zgięte w kabłąk plecy jednego z policjantów, który pochylił się nad
leżącym i półgłosem konferował z panem doktorem. Stała wstrząśnięta do głębi
widokiem kałuży krwi, bezwładnego ciała, przeświadczeniem, że popełniono tu
straszną zbrodnię. I nie wiedzieć dlaczego przyszło jej na myśl, że sprawcami mogli
być owi dwaj mężczyźni, którzy z tak panicznym pośpiechem wybiegli z tej właśnie
sieni, wpadli do czekającej limuzyny i szybko odjechali… Tak… to musieli być oni.
Prześlizgując się wzrokiem po obliczach stłoczonej gawiedzi, dostrzegła w
pewnej chwili kobietę, która przeciskała się przez tłum lokatorów zebranych na
schodach, dążąc wytrwale ku najniższemu stopniowi.
W pewnym momencie spojrzenia obu młodych kobiet skrzyżowały się ponad
ciałem leżącego i spotkały się ze sobą. Wzrok damy wyrażał dziwny niepokój. Jej
zdenerwowanie nie uszło uwagi Alinki, która od kilku minut stała się bardzo
podejrzliwa. Strojna dama przedostała się w międzyczasie do pierwszego stopnia
schodów i obrzuciła leżącego mężczyznę tak nienawistnym spojrzeniem, że nie
można było dłużej wątpić, jakie względem niego żywi uczucia…
— To z politycznej — mruknął w tej chwili schylony policjant.
— Więc nasz — dorzucił drugi półgłosem. — Tak czy owak, nasz.
Od strony ulicy zabrzmiał sygnał pogotowia ratunkowego, a równocześnie z
przybyłym lekarzem wkroczył przez bramę komisarz policji z odpowiednią asystą…
Zaczęło się od radykalnej ewakuacji niepotrzebnych gapiów. Komisarz spytał
głośno, czy ktoś z zebranych nie może dostarczyć jakichkolwiek informacji co do
osoby sprawcy, albo czy kto nie był obecny w sieni w chwili napadu.
— Ja — rzekła z wielką pewnością siebie pani z pieskiem.
Alinka uczula, że serce wali jej młotem. Powiedzieć czy nie — rozważała. Nie
przeszkodziło jej to zaobserwować, że strojna dama obrzuca pierwszego
zgłaszającego się świadka przenikliwymi spojrzeniami.
— Ja pierwsza ujrzałam tego pana — wystąpiła pani stróżowa, choć
doświadczony małżonek ostrzegał półgłosem: — Będą cię po sądach włóczyć,
głupia. Mało to roboty w domu?
— Może jeszcze kto z państwa?…
— Ja widziałam dwóch mężczyzn, jak stąd wypadli pędem — zaczęła Alinka
głosem drżącym, patrząc jednak śmiało w oczy damy. Otrzymała też od niej takie
samo spojrzenie jak ów napadnięty, którym teraz zajęli się prawdziwi lekarze.
Tłum gapiów, naciskany przez czterech rosłych policjantów sunął w kierunku
bramy, spozierając z zazdrością ku „szczęśliwym” świadkom. Tłum wynosił się
niechętnie. Jedna tylko osoba śpieszyła skwapliwie ku wyjściu: owa pani, której
dziwne zachowanie rzuciło się w oczy dziewczynie.
— Panie komisarzu — wyszeptała Alinka…
— Zaraz… Po kolei… Pani zgłosiła się ostatnia.
— Panie komisarzu… Mnie się ona wydała bardzo podejrzana.
— Kto taki?
— Ta dama ze srebrnym lisem. Niech ją pan aresztuje. Ona tak strasznie
spojrzała na mnie, kiedy się zgłosiłam, i na niego także…
— Hm… hm… Spojrzała, to jeszcze nie dowód… Hm… Ale postaramy się coś
zrobić… — Tu pochylił się do obok stojącego wywiadowcy i szepnął mu słów
kilka… — Ze srebrnym lisem — dobiegło uszu dziewczyny. Ubrany po cywilnemu
agent ruszył natychmiast w stronę bramy.
Potem zaczęły się przesłuchania. Pani z pieskiem nie wiedziała oczywiście nic.
Chciała po prostu być jak najdłużej aktorem zdarzenia, lecz doświadczony urzędnik
policji poznał szybko, że ma przed sobą klasyczny okaz świadka do wszystkiego, i
panią z pieskiem wyprowadzono za bramę, zanotowawszy jej nazwisko uprzednio.
Protestowała głośno protestowała jeszcze głośniej jej piskliwa psina, lecz nie zrobiło
to wrażenia.
— Żyje — odezwał się lekarz, podchodząc do komisarza… - żyje, ale na
godziny go liczyć… Zrobiłem, co było można…
— Odzyska jeszcze przytomność?
Lekarz pogotowia zrobił minę nader sceptyczną. Komisarz przystąpił wobec
tego do przesłuchania świadków
I od tej chwili wydało się Alince, że jest na jakimś bardzo zajmującym obrazie
kinowym, że jest nie tylko widzem, ale aktorem. Jak na filmie, przewijały się przed
nią coraz to nowe panoramy, nowe osoby… długa sień, lekarze, nosze, ranny,
bandaże, okrwawione obficie skrawki gazy, policjanci, ponura brama, karetka
pogotowia, tłumy gapiów, auto, szybka jazda do komisariatu, szereg ulic, jakieś
schody, wielka izba skromnie umeblowana, mniej lub więcej zakazane fizjognomie
wywiadowców, bokobrody starego urzędnika, dźwięki telefonów, księgi, kałamarz,
protokoły, albumy z fotografiami przestępców i pytania, pytania bez końca…
Odpowiadała przytomnie, logicznie, nie pozwoliła się ani razu zbić z tropu, nie
zmieszała się pod ogniem przenikliwych przeszywających spojrzeń, ale cała ta
inkwizycja zaczęła ją mocno męczyć. Były chwile, że żałowała swego wystąpienia.
Leżałabym już teraz w łóżku— pomyślała, spojrzawszy na zegarek osadzony w
bransoletce.
Uzyskała tyle, że połączono ją telefonicznie z domem i mogła uspokoić
wujostwo.
— To już niedługo potrwa pocieszał właściciel potężnych, acz dobrze
posiwiałych bokobrodów.
— Chwała Rogu! — odparła szczerze. — Wujaszek zaraz tu po mnie przyjdzie.
I znowu pytania, pytania, pytania.
Telefony dźwięczały bez przerwy. Stary urzędnik odrywał się więc od swego
zajęcia, ale po pewnej rozmowie, dłuższej niż inne, odłożył słuchawkę z
temperamentem, obrzucił siedzącą przyjaznym spojrzeniem i rzekł:
— Piękna z pani dziewczyna… Pani intuicja oddała bardzo wielką przysługę
państwu…
— Państwu? Nie rozumiem…
Nie stało czasu na odpowiedź, gdyż w tej chwili drzwi pchnął ktoś z impetem i
do sali wpadł komisarz policji rozpromieniony, jakby właśnie order otrzymał. Chwilę
później wszedł pan Stanisław Cichowicz, wuj Alinki. Podczas kiedy witał się z
siostrzenicą, dwaj urzędnicy rozmawiali półgłosem.
— A co? — zacierał dłonie komisarz… — Nie polityczna, lecz my, kryminalna
policja… My!… Nasza zasługa!…
— Lecz na ich pójdzie rachunek, jak zwykle — odparł tamten sceptycznie
— Iiii… Pogada się z reporterami… Grunt, to prasa.
— Jakkolwiek będzie, trzeba przyznać, że wszystko zawdzięczamy tej
dziewczynie. Bo między nami powiedziawszy, gdyby nie zwróciła pańskiej uwagi na
tę przeklętą awanturnicę…
— To prawda — przerwał komisarz. — Ani by mi przez myśl nie przeszło, że
taki ptaszek ociera się o mnie wśród całej gromady gapiów… Co za nos!… Co za
intuicja!…
— Przepraszam panów — wmieszał się pan Cichowicz. — Czy moja
siostrzenica może już powrócić do domu?
— Ależ oczywiście… Protokół podpisany… tylko… tylko prosilibyśmy, aby się
pani do nas pofatygowała jutro z rana…
— Taaak? Jeszcze raz mam przyjść tutaj? — zdziwiła się nieprzyjemnie.
Urzędnicy uśmiechnęli się pobłażliwie, jakby chcieli powiedzieć: Oj, niejeden
raz jeszcze będziemy cię mieli przyjemność zobaczyć, a to dopiero dochodzenia
przedwstępne… A gdzie śledztwo? A rozprawa?…
— Jutro będzie konfrontacja ze schwytanymi przestępcami — rzekł komisarz, a
starszy urzędnik dodał z grzecznym uśmiechem:
— Nic strasznego, proszę pani. Teraz pragnę pani podziękować za fatygę i
oświadczyć raz jeszcze, że dzięki jej intuicji czy dziwnemu przeczuciu
zdemaskowaliśmy olbrzymi spisek komunistyczny… Kobieta w srebrnym lisie, którą
pani wskazała panu komisarzowi, zaprowadziła śledzącego ją agenta do takiego
gniazdeczka, że… — tu zatarł dłonie i cmoknął na znak największego zadowolenia.
Potem wyciągnął rękę do pana Cichowicza. — Nie zatrzymuję państwa dłużej. Z
jutrzejszych porannych dzienników, dowiecie się ciekawych szczegółów. W tej
chwili pisze się już oficjalny komunikat dla prasy.
— Więc do widzenia… Przyjdę jutro koło dziesiątej. Bardzo mnie to zaczyna
interesować — oświadczyła Alinka, mile połaskotana pochwałami.
— To mi zuch! — zawołał z zapałem komisarz, kiedy drzwi się zamknęły za
odchodzącymi: — Słowo daję, morowa dziewczyna!… Co?…
— Morowa — przystał chętnie drugi urzędnik policji kryminalnej.
A tymczasem Alinka, uczepiła się ramienia wujowego i opowiadała pobieżnie
przebieg wypadków, w których tak ważną odegrała rolę…
— Wstrzymajże się, dziewczyno — przerwał jej pan Stanisław. — I tak
będziesz musiała to wszystko ciotce opowiedzieć, więc szkoda dwa razy psuć sobie
język. Zresztą idziemy pod wiatr…
— No dobrze, ale przyzna wuj, że wykrycie takiego spisku komunistycznego…
— Mało ich już wykryli?… To głupstwo w porównaniu z rewelacyjnymi
wiadomościami, jakie przyniosły wieczorne dzienniki… W Niemczech wybuchła
straszna wojna domowa i…
— Wiem o tym — odparła ze wzgardliwym machnięciem rączką. Była
niezadowolona, że wuj wyraził się lekceważąco o spisku komunistów, o spisku, który
ona przecież wykryła. Zrewanżowała się więc szybko. — Mam nawet przy sobie
nadzwyczajny dodatek, który donosi o jakieś tam ruchawce.
— Jakiejś tam ruchawce?!… — zaperzył się pan Stanisław. — Toś nic nie
czytała w takim razie. Słuchajże tedy, dziewczyno… Monarchiści są już panami
sytuacji, rozumiesz?… Cała Reichswehra, cała policja przeszła na ich stronę.
Organizacje republikańskie stchórzyły. Tu i ówdzie walczą jeszcze bojówki
komunistyczne, lecz to kwestia kilku dni tylko… Wiesz czym to pachnie?… Nie
wiesz oczywiście. To pachnie wojną… wojną, moja panno.
— Eech, wuj zawsze przesadza. Wsiądźmy do taksówki, bo mi zimno.
Skierowali się w stronę najbliższego postoju dorożek automobilowych. Kiedy
wsiadali, przyskoczył do nich zziębnięty kolporter: — Najświeższy dodaa! —
wrzasnął…
— Redakcja organu pacyfistów niemieckich „Die Menschheit” wysadzona w
powietrze — przeczytał pan Stanisław w świetle lampki.
— A o moim spisku jeszcze nic nie ma?
— Nie ma… Co tam twój spisek… Tam… tam, na zachodzie zbierają się czarne
chmury. Może z nich straszna burza wyniknąć. Rozumiesz, dziewczyno?
— Rooozumiem — odparła zaspanym głosem. — Która to właściwie godzina?

— Po jedenastej dwadzieścia minut.
Taksówka mknęła szybko, gdyż ulice opustoszały skutkiem chłodu. Ludzie
chronili się do kawiarń, restauracji, by komentować wypadki dnia, lub wystawali
przed redakcjami w oczekiwaniu nowych wiadomości. Kiedy auto zwalniało na
skrzyżowaniach, słychać było okrzyki sprzedawców gazet.
— Cały Berlin w rękach powstańców! Rząd uwięziony!
Rozdział II
W BERLINIE

— Na, Herr von Jablonsky, wie jehts?1 — zapytała stereotypowo pani Erna
Müller, wpuszczając gościa do przedpokoju… — Jakie piękne kwiaty! Panna Retti
Piviani bardzo się ucieszy… Ach, Jott,2 widok bukietów przypomina mi młodość,
kiedy jeszcze byłam narzeczoną Fryderyka… Der arme Friedrich!…3 — Pociągnęła
melancholijnie nosem i podniosła ku oczom róg niepokalanie czystego fartuszka.
Pani Erna była Wdową po profesorze gimnazjalnym, który jako Leutnant der
Reserve4 został powołany pod broń w czasie wojny europejskiej i zginął w roku 1916
we Francji. Odziedziczyła po nim skromną pensyjkę, lecz głównym źródłem
dochodu był wynajem pięciu umeblowanych pokojów. Kazała sobie za nie dobrze
płacić, nie dbając w zamian zupełnie o prowadzenie się swych sublokatorów, czy
sublokatorek. Wiedziała też dobrze, jaki stosunek łączy młodego Polaka z chórzystką
operetki Berliner Theater, panną Gretą Piefke, która stosownie do swego zawodu
zwłoszczyła swe nazwisko na Retti Piviani. Wiedziała, lecz patrzyła przez palce, a
nawet przynosiła osobiście pościel do pokoju Retti, rozkładała ją na otomanie, jeśli
Jabłoński miał tu na noc pozostać, gotowała wodę na herbatę i znikała dyskretnie ze
stale jednakowym pytaniem: ob die Herrschaften noch was wünschen.5 Była więc
bardzo wygodną gospodynią.
— Ale panna Retti śpi jeszcze zapewne — rzekła po chwili, poświęciwszy
świętej pamięci Fryderykowi dwie obowiązkowe łzy. — Nigdy pana tak wcześnie nie
widziałam u siebie — trajkotała. — Jaki pan dzisiaj mizerny!… Nicht jut
ausjeschlafen, nicht wahr?6… — Pani Müller wymawiała z berlińska g jak j. Było
więc zawsze jut zamiast gut, Jott zamiast Gott itd.
Jabłoński roześmiał się szeroko.
— Bumblowałem cała noc, pani Erno… Ale zapukajmy do Retti.
Kiedy na kilkakrotne pukanie nikt nie dał odpowiedzi, gospodyni nacisnęła
klamkę. Pokój był pusty.
— Wyszła? Już wyszła o tej porze? Do tego w niedzielę?
— Może poszła do kościoła…
— Ha, ha, ha… To ją pani dobrze zna!… Ona i kościół!
— O, Herr von Jablonsky!… To bardzo porządna dziewczyna — ujęła się pani
Erna. — Najlepszy dowód, że sama sobie łóżko posłała. I pokój posprzątany…
Rzeczywiście mały, słoneczny pokoik choć wyposażony w tandetne meble
niemieckie, aż lśnił od czystości. Każdy przedmiot znajdował się na swoim miejscu.
— I co zrobimy? — zagadnęła Frau Müller po chwili milczenia.
— Ano, zaczekam, aż wróci.
— Tak będzie najlepiej. Panna Retti zmartwiłaby się, gdyby pan odszedł —
przytaknęła, patrząc uporczywie na kapelusz gościa. To spojrzenie miało niejako
oznaczać, że zarzutkę i melonik należy powiesić w przedpokoju, gdyż tam jest ich
miejsce.
— Nie — rzekł Jabłoński domyślnie. — Poznałaby zaraz, że jestem tutaj, a chcę
jej sprawić niespodziankę… Ale nie zatrzymuję pani.
Gospodyni domyśliła się z kolei, że jej dalsza obecność nie jest do szczęścia
potrzebna. Oddaliła się więc, nadmieniając, że wybiera się właśnie do kościoła.
Po jej wyjściu rozgościł się Jabłoński jak u siebie w domu. Przewiesił płaszcz
przez poręcz fotela i rozglądał się za odpowiednim miejscem dla kapelusza, kiedy
jego wzrok padł na wielki obraz przedstawiający eks-cesarza Wilhelma w galowym
mundurze. Obraz ten nie wisiał już po dawnemu nad łóżkiem, lecz uplasowano go na
honorowym miejscu, na górnej półce biureczka i przystrojono kwiatami.
Gość parsknął śmiechem. — Erna Müller przystosowała się szybko do obecnej
sytuacji politycznej — pomyślał. — Niechże i ja się przyczynię do uzupełnienia
dekoracji… — Podszedł do biureczka, podparł obraz książkami, by nie upadł, i
położył na nim swój sztywny kapelusz. — Zamiast pikelhauby — mruknął z
humorem. Na widok łóżka ziewnął od ucha do ucha. Przypomniał sobie dzisiejsza
noc spędzoną w towarzystwie kolegów przy kieliszku i uczuł, że jest przeraźliwie
śpiący. — Po co ja tu właściwie przyszedłem? — mozolił się nad rozwiązaniem.
Pamiętał tylko, że miał coś ważnego do zakomunikowania przyjaciółce i w tym celu
przybył, zaopatrzywszy się w wiązankę kwiatów.
— Ech, przypomnę sobie, jak ona przyjdzie — rzekł w końcu i zdecydowanym
krokiem podszedł do otomany. — Wyciągnę się trochę.
Miał zamiar usnąć, przespać się, zdrzemnąć choćby na kwadrans, ale sen nie
przychodził, pomimo zmęczenia. Słyszał doskonale, jak pani Erna wychodziła do
kościoła, jak dwie minuty później ktoś drzwi od klatki schodowej otwierał. Posłyszał
ciężkie, męskie kroki, nowy zgrzyt w zamku, wreszcie odgłosy tych samych kroków,
ale z innej strony. — Aha — pomyślał — to ten student ekonomii, o którym mi Retti
opowiadała. — Zaczął trzeć czoło. — Jak on się nazywa?… Zaraz, zaraz,… a zresztą
diabli mi do tego… Niech się nazywa, jak chce, byleby się nie tłukł, bo chcę zasnąć.
Lecz życzenie to nie miało się spełnić. Student przyprowadził z sobą jakiegoś
kolegę obdarzonego niezwykle tubalnym głosem i ucięli z miejsca ożywioną
rozmówkę…
— Rosjanie? — szepnął trochę zdziwiony wielbiciel Retti. — Taki akcent mogą
mieć tylko rodowici Rosjanie… No, proszę — monologował po cichu. — Nic mi
Retti nie mówiła, że jej sąsiad jest Moskalem…
— Rozgość się jak w domu — mówił student po rosyjsku. — Musisz być
zmęczony podróżą.
— Zmęczony, jak zmęczony — odparł bas. — Ale głodny przede wszystkim.
Czaj u ciebie jest?
— Jest. Zaraz zagrzeję wodę na maszynce.
— A wódka?
— Jest w szafie… Poczęstuj się, przyjacielu, ja tymczasem przygotuję
śniadanie.
Chwila ciszy, kilka stąpnięć ciężkich, potem salwa radosnego śmiechu.
— Ot mi zacna biblioteka… Uhmm… Jakież flaszczyny!
Przypijanie trwało dłuższą chwilę, potem gospodarz, snadź ciekaw nowin,
zaczął dopytywać się o podróż, chcąc nawiązać do głównego tematu. Bas przyciszył
głos nieco.
— Bezpiecznie tu u ciebie, Mika?
— Że bezpieczniej nie może być… Gospodyni Niemka zabita, wszystkie
lokatory także Niemcy, zresztą nie ma nikogo w domu.
— Nikogo?
— Toż mówię wam, Fiodor Iwanowicz. Gospodynię my spotkali na schodach…
Ot, ta stara, gruba baba com się jej kłaniał. Z panną Retti my razem wychodzili o
ósmej… Ja na dworzec, ona czort wie dokąd.
— Retti? Włoszka jaka, czy co?
— Taka Włoszka, jak ja Hiszpan. Tu mieszka sobie w sąsiedztwie, za tymi
drzwiami.
Głośne uderzenie pięścią zawtórowało słowom studenta.
Bas jeszcze miał pewne skrupuły.
— Te drzwi ja właśnie uwidział i pomyślał sobie…
— Mówiłem już, że ona wyszła na miasto równocześnie ze mną.
— Może wróciła?
— Fraulein Retti!… Hallo! Fraulein Retti! — zabrzmiał głos studenta, którego
zniecierpliwiła zbytnia ostrożność towarzysza. A kiedy nie otrzymał żadnej
odpowiedzi, gdyż zaciekawiony Polak najlżejszym szelestem nie zdradził swej
obecności w pokoju pięknej chórzystki, rzekł głośno:
— Wy, Fiodor Iwanowicz, myślicie, że tu nas śledzą tak jak w Polsce. Nonsens!
Możemy rozmawiać swobodnie. Choćby Retti nawet za chwilę wróciła, nie
będziemy się także krępować. Ani słowa po rosyjsku nie rozumie.
— Ładna dziewczyna?
— Owszem, niczego sobie. Ma dwa rozkoszne pieprzyki koło pępka.
— Che, che, che! Podglądałeś przez dziurkę od klucza?
— A cóż to ja dzieciak? Spała ze mną kilka nocy. Razu pewnego omalże nas jej
przyjaciel nie nakrył. Na szczęście te drzwi się otwierają, kiedy trzeba… Teraz stoi z
tamtej strony otomana, ale w takich wypadkach, no to, rozumiesz…
Jabłoński dźwignął się na łokciu z takim uczuciem, jakby mu kto kubeł zimnej
wody na głowę wylał. Wytrzeźwiał od razu… Wzmianka o dwóch bliźnich
pieprzykach dowodziła najlepiej, że nie były to tylko przechwałki młokosa. Tak
sprawy stoją, panno Greto Piefke? — pomyślał. — Okazuje się, że warto
podsłuchiwać pod drzwiami, jak powiada mój zacny szef. Ano, słuchajmy dalej!…
Może się jeszcze czegoś ciekawego dowiemy — monologował w duchu i przysunął
się bliżej do drzwi, poza którymi toczyła się interesująca rozmowa.
— Retti jest bardzo apetyczna, czysta, ładna — ciągnął gospodarz powoli — ale
to nie to, co nasza boska Wiera.
— Da, da… I pomyśleć, że ta piękna kobieta siedzi pod kluczem!
— Och, Fiodor Iwanowicz, opowiedzcież mi szczegółowo, jak się stało, że taką
szczwaną liszkę jak Wiera potrafili nakryć. W gazetach pisali, że jakaś dziewczyna ją
wsypała. Pewnie zazdrość, co?…
— Brednie! Przeklęta Polaczka widziała Wierę raz w życiu, ale miała nos,
przeczucie, babską intuicję czy czort wie co.
— Eech, to był szpicel po prostu.
— Ale nie, zwykła sobie dziewczyna, córka bogatego obszarnika. Posłuchaj
najlepiej całej historii…
— Z przyjemnością — rzekł student, przysuwając się z krzesłem.
— Z przyjemnością — mruknął Jabłoński, przykładając ucho do drzwi, by ani
słowa nie uronić.
Bas odchrząknął, gotując się widocznie do dłuższej przemowy.
— Ty wiesz, Nika, jak daleko była posunięta nasza robota w Polsce — zaczął.
— Wiesz także zapewne, jaką rolę grała towarzyszka Wiera.
— Słyszałem. Należała rzekomo do organizacji emigrantów-monarchistów.
— Należała, powiadasz? Była ich głową w Polsce. Nasze poselstwo domagało
się kategorycznie wydalenia jej z Polski, pomawiając ją o współudział w spisku,
którego ofiarą padł towarzysz Lewin, a przedtem poseł Wojkow.
— Przecież kiedy Kowerda zamordował Wojkowa, Wiery nie było…
— Wiem, że jej jeszcze w Warszawie nie było, ale nam chodziło o efekt i ten
został osiągnięty w zupełności. Nie wydalono jej, ma zbyt rozległe stosunki wśród
tamtejszej arystokracji, a raczej miała je — dodał melancholijnie — lecz przez
zręczny krok naszego poselstwa pozyskała sobie dobrą opinię i wolną rękę w Polsce.
Nasze żądanie wydalenia było najlepszym dowodem jej rzekomo wrogiego
usposobienia względem ZSSR… che, che, che! Polaczki dały się nabrać na kawał…
Jeden tylko pies przeklęty przewęszył pismo nosem… Ten właśnie, którego
zadźgałem na schodach domu, gdzie mieściło się jedno z licznych gniazdek Wiery.
— I sczezł? Bo pisali, że ciężko ranny.
— Sczezł w szpitalu, ale cóż z tego. Wiera pod kluczem, a z nią setka dobrych
towarzyszów.
— Fiodor Iwanowicz, opowiadajcie za porządkiem… Siedzę jak na szpilkach.
— Opowiem, by sercu ulżyć. Wiera dała znać, że zdobyła fotografie ważnych
dokumentów, dotyczących przymierza polsko-rumuńskiego i wspólnej akcji wojsk na
wypadek wojny. Oczywiście, będąc rzekomą „kontrrewolucjonistką” nie mogła tych
cennych papierów dostarczyć osobiście do poselstwa, gdy na Poznańskiej pełno
polskich szpiclów się kręci. Trzeba było pośrednika. Mnie wysłano. Wziąłem sobie
do pomocy Kostka, wiesz… tego Mongoła. On tam ma wielki mir. Należy także do
monarchistów, tak jak Wiera, che, che, che! Urządza różne imprezy artystyczne,
balety, koncerty na rzecz emigrantów… Pojechaliśmy jego limuzynką, pod wieczór.
Wiera była czegoś wyjątkowo niespokojna. Śledzą mnie — mówiła, mrużąc swe
śliczne oczęta. — Czuję, że mi jeden drab depcze po piętach. Muszę zmienić
powietrze… Wiesz, co to znaczy w naszej gwarze…
Uspokoiłem ślicznotkę i w nogi! Mieszkanko znajdowało się na trzecim piętrze.
Kamienica stara, bez windy, w klatce schodowej egipskie ciemności, stopnie
drewniane, skrzypiące. Waśnie dzięki temu posłyszałem, wypadłszy z przedpokoju,
że ktoś biegnie szybko przed nami w dół schodów. Kostek dobył z kieszeni latarkę
elektryczną. Przyświecając sobie, szliśmy powoli, jak na solidnych ludzi przystało.
Na pierwszym piętrze stał jakiś mężczyzna. Udawał, że odczytuje z trudnością bilet
wizytowy przybity na drzwiach, które były bliższe części schodów wiodących na
parter. Przytykał żarzący się koniec cygara do liter karty wizytowej… Ale ja
wiedziałem od razu, że to szpicel. Słyszałem przecież doskonale, jak skrzypienie
schodów urwało się gdzieś w połowie. Nagle Kostek rzucił na niego, niby niechcący,
snop światła. Odwrócił się szybko tyłem, ale mnie sekunda wystarczyła.
Poznałem draba. Widywałem go pół roku temu w Moskwie. Mnie
charakteryzacja nie zmyli…
Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, lecz wówczas zdawało mi się, że to jedyne
wyjście. — Przypal od niego! — szepnąłem w ucho Kostkowi. Tamten nie mógł
odmówić i w chwili kiedy wyciągał cygaro, otrzymał ode mnie w plecy takie
pchnięcie, że nóż wlazł po rękojeść… Czy to mi pierwszyzna?… Na wylot przeszło,
jak później czytałem w gazetach, a mimo to, czy uwierzysz, krzyknął, krzyknął na
cały głos i puścił się w pogoń za nami… Ale niedaleko zaszedł. Posłyszałem głuchy
łoskot upadającego ciała… Byłem już koło bramy… Mongoł miał jeszcze lepsze
nogi. Potrąciliśmy w biegu jakąś ładną dziewczynę, która czytała gazetę, spojrzała na
mnie z oburzeniem. Bestia! Zapamiętała moją twarz doskonale, choć wszystko razem
nie trwało sekundy. Siedząc w bezpiecznym miejscu, czytałem później wszystkie
dzienniki. Ta smarkula podała tak dokładnie mój rysopis, że musiałem się gruntownie
przefasonować.
— Widzę to właśnie — przerwał student — ale ty wciąż uprzedzasz wypadki.
Opowiadaj po kolei.
— Dobrze! Słuchaj, co dalej. Wpadliśmy do auta. Ja pojechałem z papierami, a
Kostek wyskoczył przed pierwszą z brzegu kawiarnią, by zatelefonować do Wiery, co
zaszło. Należało przypuszczać, że policja, znalazłszy zabitego szpicla z politycznej
(nie wątpiłem, że mój cios był wystarczający), przetrząśnie całą kamienicę,
rozumując logicznie, że wywiadowca bez istotnej przyczyny tam nie przybył. Wiera
cieszyła się wprawdzie jak najlepszą opinią, lecz sicher ist sicher,7 jak mówią
Niemcy. Zresztą, Wiera była na tyle przewidująca, że odnajęła to małe mieszkanko
na fikcyjne nazwisko. Więc odpowiedziała Kostkowi, że jest spokojna i że przyjedzie
za dziesięć minut do Kremla. Tak nazywaliśmy pewną kawiarnię, gdzie się nasi
schodzili.
Nic nie zapowiadało bliskiej katastrofy — ciągnął bas z pewną melancholią w
głosie. — Wiera popełniła dużą nieostrożność. Zamiast wyjść stamtąd jak najprędzej,
guzdrała się przed lustrem, pozbierała wszelkie papiery i wyszła z mieszkania, kiedy
już tłumy lokatorów wyległy na schody, a policja była przy rannym… Bo nie umarł
od razu, jak ci wiadomo… Tu się zaczyna zagadka. Owa dziewczyna, którą
potrąciliśmy, wychodząc z bramy, powzięła jakąś nieufność do Wiery. Spośród setki
gapiów, Wiera właśnie wydała jej się podejrzana.
— To najlepszy dowód, że i ona była z policji.
— Zapewniam cię, Nika, że się mylisz. Towarzysze, których nie przymknięto
owej smutnej nocy, badali sumiennie jej życiorys. Jest córką obszarnika, który ma
forsy jak wody i buja sobie gdzieś po świecie. Podobno jest teraz w Algierii czy
Tunezji. Ma jedynego brata, który gospodarzy w rodzinnym majątku, gdzieś w
Lubelskiem. Ona sama mieszka stale u wujostwa w Warszawie, skończyła dopiero co
gimnazjum i zapisała się na prawo… Ot, koza dziewiętnastoletnia, pannica
wypieszczona, wychuchana, nie żaden szpicel. Ale nos ma niezgorszy i pamięć
kolosalną… Już się nią tam towarzysze zaopiekują i otrzyma piękne podziękowanie
za swą niedźwiedzią przysługę.
— Znowu zboczyłeś z głównego tematu!
— Boś mnie ciągnął za język. Otóż ta zatracona Inka, czy jak jej tam, wskazała
komisarzowi Wierę, a ten posłał za nią szpicla. Ranny odzyskał na moment
przytomność… — Mieszkanie numer dwanaście… szukajcie — zdołał wyszeptać.
Oczywiście nic nie znaleźli, prócz zapomnianej fotografii Wiery. Komisarz
przypomniał sobie kobietę, wskazaną przez niepowołanego detektywa-amatora w
spódnicy. Przypomniał sobie śliczną twarzyczkę Wiery. Chwilę później przybiegł
policjant z najbliższego komisariatu. Agent śledzący Wierę, donosił telefonicznie, że
znajduje się w takiej a takiej kawiarni. Ranny ujrzawszy fotografię, skinął głową
potakująco; mówić już nie mógł. Na tej podstawie nakryto biedaczkę i dwóch
towarzyszów, siedzących w Kremlu przy jej stoliku. Nakryto ją, uważasz, nie za
robotę w partii, lecz pod zarzutem współudziału w napadzie na utrupionego przeze
mnie agenta. Dopiero przy osobistej rewizji nastąpiła generalna wsypa…
Rozumiesz?
— Ach, tak. Teraz rozumiem, bo w gazetach była taka gmatwanina, że nie
mogłem pojąć, co się stało właściwie.
— Gazety wiedziały to tylko, co im w oficjalnym komunikacie podano. Policja
nie chciała się przyznać, że prosty przypadek pomógł do wykrycia naszej roboty.
Wolała zasługę wziąć na swoje barki, nadmieniając coś niecoś o udziale owej
studentki. Zresztą istnieje tam duża rywalizacja pomiędzy policją polityczną a
kryminalną.
— Jak wszędzie — dorzucił student.
— Napijemy się jeszcze, co?
Jabłoński zastanawiał się, co czynić wypada. Los zrobił go świadkiem bardzo
interesującej rozmowy, cennych zwierzeń podpitego Moskala, który musiał być
zapewne jednym z asów szpiegowskiej szajki komunistycznej. Gdyby to było w
innym państwie, nie w Niemczech, wiedziałby jak postąpić. Przecież ten drab
przyznał się najwyraźniej do popełnienia morderstwa i podkreślił z cyniczną
zarozumiałością, że to nie pierwszyzna. Ale tutaj, w Berlinie, gdzie po udanym
zamachu stanu, kurs polityki wobec znienawidzonej Polski stał się jeszcze bardziej
wrogi, tu łotr mógł liczyć na bezkarność. Zrobiono by go w każdym razie przestępcą
politycznym, który zawsze znajdzie bezpieczny, a nawet gościnny azyl. Należało
inną radę obmyślić.
Dwaj Rosjanie pili tymczasem na umór, pomimo, że godzina była wczesna.
Kieliszki dźwięczały bezustannie, pierwsza wypróżniona butelka potoczyła się po
podłodze i stuknęła o drzwi korytarza…
— Gorąco tu u ciebie — zahuczał bas.
— Otworzę okno.
Odepchnięte krzesło szurgnęło nogami, kroki oddaliły się od drzwi, otwierane
okno jęknęło metalicznie i do pokoju wpadł gwar ożywionej ulicy. Głosy
rozmawiających przycichły trochę, jakby zmętniały. Słychać było tylko, jak
gospodarz objaśnia gościa:
— Tu na prawo, ta szeroka, to Kurfürstendamm… O, widzisz, trzydziestka
jodzie do Grünewald… Tam zjemy obiad. Na lewo dojdziesz do dworca. Obok leży
Savignyplatz. — A twoja ulica jak się nazywa… Wiedziałem, alem zapomniał…
Jakoś dziwnie.
— Nazywa się Bleibtreustrasse.
— Che, che, che! Bleibtreu, czyli Bądź wierny.
— Albo wierna.
— To znaczy, że tu mieszkają same wierne kochanki, che, che, che!
Jabłoński, podsłuchujący w dalszym ciągu, uśmiechał się kwaśno. Po tym, co
usłyszał o wierności Retti, wydawał mu się dowcip Moskala bardzo nie w porę.
Nagle przyszło mu na myśl, że nadarza się doskonała okazja do opuszczenia
dotychczasowej kryjówki. Gwar ulicy zagłuszy moje kroki — rozumował. — Z
zachowaniem wszelkich ostrożności spuścił nogi z otomany, próbując, czy stary
mebel nie skrzypnie zdradziecko, kiedy z niego się zsunie. Obliczał szybko w myśli,
ile będzie trzeba zużyć czasu, by zatelefonować do prywatnego biura
detektywistycznego, które niejednokrotnie oddało przysługi poselstwu w podobnych
wypadkach, i by wyznaczony agent przybył na Bleibtreustrasse, celem roztoczenia
niewidzialnej opieki nad Fiodorem Iwanowiczem.
Już wstawał z otomany, kiedy w sąsiednim pokoju zabrzmiał głos studenta:
— Retti wraca do domu.
— Ta w selskinowym futrze?
— Tak.
— Zgrabna szelma!… Może byś mnie z nią zapoznał?.
Rozległo się klaśnięcie w dłonie, potem okrzyk:
— Doskonała myśl… Zabawimy się wesoło… Ty wleziesz do szafy, a ja ją
tymczasem tutaj wciągnę. Potem kiedy zakaszlę, wyjdziesz ze swej kryjówki i
złapiesz nas in flagranti. Wtedy nie będzie się już ceremoniować.
— Kapitalny pomysł! — potakiwał Fiodor. Dźwięk uprzątanych kieliszków,
flaszek, talerzy, łoskot ciśniętej w kąt walizy świadczył wymownie o gorączkowym
pośpiechu przygotowań.
— Będzie ci trochę niewygodnie, ale bo też chłop z ciebie ogromny — mruczał
student, pakując gościa do szafy. — Co mówisz? Że masz skrupuły?… Pluń na nie,
przyjacielu. Jak gościnność, to gościnność. Ja się z tobą podzielę wszystkim,
łóżkiem, ostatnim kęsem chicha i kochanką. Taka już moja ruska natura — bełkotał
w pijackim rozczuleniu.
Jabłoński zbaraniał doszczętnie. Wypadki następowały po sobie w takim tempie,
że trudno było powziąć jakąś decyzję, zwłaszcza, że po wesoło spędzonej nocy,
umysł stał się przedziwnie nieelastyczny, gnuśny, ospały.
— Pozwólmy wypadkom toczyć się ich własnym korytem — mruknął,
wyciągając się na wznak na otomanie. — Będę udawał, że śpię jak zabity.
Zgrzytnął klucz w zamku drzwi wiodących z przedpokoju do klatki schodowej.
Student ekonomii wybiegł naprzeciw chórzystki. Jabłoński słyszał odgłosy rozmów.
Kobieta cedowała się i wzbraniała, lecz w końcu uległa.
— Dobrze, ale pójdę wpierw do siebie włosy poprawić.
— U mnie się przyczeszesz… No pójdź!
Drzwi szarpnięte silnie trzasnęły. Retti Piviani przestąpiła śmiało próg
kawalerskiego pokoju; snadź nie pierwszy raz tam już była. Student mówił szeptem
coś, czego Jabłoński domyślić się nie mógł. Dziewczyna chichotała z cicha. Wreszcie
rzekła jakimś zmienionym, matowym głosem:
— Nicht doch, Schatz!… Suknię mi pognieciesz.
— Więc zdejmij ją… Zdejmij, kochanie.
Wytężony słuch Jabłońskiego zarejestrował drażniący szelest jedwabiu i odgłos
szalonych pocałunków…
— Czekaj!… Pójdę odsunąć sofę w moim pokoju, na wszelki wypadek —
mówiła zdyszana.
— Nie!… Nie odchodź!… Zostań!
— Dzieciak jesteś… Tędy wrócę zaraz.
Jabłoński posłyszał stukot wysokich korków. — Teraz bomba pęknie —
powiedział sobie w duchu. Żałował, że leży tyłem do drzwi i nie będzie mógł
zobaczyć miny Retti Piviani. Przymykając oczy, dojrzał lustro zawieszone pomiędzy
dwoma oknami. Uśmiechnął się z zadowoleniem. — Przecież ją będę widział —
zdołał pomyśleć, gdyż w tym samym prawie momencie, drzwi się otwarły.
Chórzystka stanęła jak wryta. Przez wąziutkie szparki przymkniętych powiek
widział jej bezgraniczne zdumienie, zmieszanie, przestrach. Ujrzał na obnażonych
ramionach (gdyż Retti stała bez sukni) czerwone ślady po świeżych pocałunkach i
teraz dopiero uczuł ostry cierń zazdrości w sercu.
Retti odzyskała przytomność umysłu. Cofnęła się do przedpokoju. Zamknęła za
sobą drzwi cichuteńko. Na palcach powróciła do studenta.
— Przyszłaś nareszcie, kocha… — zaczął i urwał, zauważywszy widocznie jej
zmieniony wygląd twarzy. — Co się stało?
Jabłoński nie usłyszał odpowiedzi, ale domyślił się jaką minę musiał zrobić
Rosjanin, dowiedziawszy się o niepożądanym sąsiedztwie.
— Gott!… Tam ktoś siedzi! — krzyknęła Retti głośno.
— To… to… jest mój serdeczny… przyjaciel.
— Pani pozwoli, że się przedstawię — rzekł Fiodor, wyłażąc z szafy…
— Taak?… Więc pan miał czelność siłą mnie wciągnąć do siebie, nie będąc sam
w mieszkaniu?… A ślicznie!… Żegnam panów!…
— Retti… wybacz.
— Precz ode mnie!
Wybiegła do przedpokoju. Dwaj Rosjanie milczeli przez chwilę, wreszcie gruby
głos zaczął:
— Ano, diabli wzięli piękną okazję do grzeszku… Szkoda!… Co? Mam być
cicho? Dlacze?… Tam jest jej… — głos przeszedł w szept dłużący się bez końca.
Tylko częste strzelanie palcami dowodziło wielkiego zdenerwowania Fiodora
Iwanowicza.
Jabłoński uznał, że dalsze leżenie i pobyt pod tym dachem jest zupełnie zbędny.
Powstał więc, włożył płaszcz, przyniesiony bukiet kwiatów rzucił pod piec i wyszedł
z pokoju. W korytarzu spotkał Retti. Suknię zdążyła już włożyć. Poprawiała sobie
przed lustrem pomięte włosy. Ujrzawszy wychodzącego mężczyznę, rzuciła mu się
na szyję z wylewem wielkiej radości.
— Przyszedłeś? Jak to poczciwie z twej strony!
Odsunął ją ruchem łagodnym, lecz stanowczym.
— Pani jest bardzo dobrą aktorką, panno Piefke — rzekł. — Szkoda takiego
talentu marnować w operetce… A teraz żegnam.
— Schatz! Nie rozumiem, co się stało… Zaczekaj! Wyjaśnię.
— To zbyteczne — przerwał, otwierając drzwi od klatki schodowej.
Z głową na piersi zwieszoną powróciła do swego pokoju. Bystre jej oko
dostrzegło natychmiast leżący w kącie bukiet i na ten widok łzy popłynęły
strumieniem. — Pamiętał o mnie, jak zawsze — szepnęła. — Wieszając futro w
szafie przypomniała sobie znowu, że tego sela także od niego w prezencie otrzymała.
Złamana ciosem, opadła ciężko na otomanę. — Wszystko przez tego smarkacza —
szlochała. — Wszystko… przez nie… go…
I przez długie kwadranse panna Greta Piefke, najpiękniejsza chórzystka operetki
Berliner Theater przy Charlottenstrasse 92, znana powszechnie pod pseudonimem
Retti Piviani, opłakiwała stratę hojnego kochanka.
A opłakiwany zdążył w międzyczasie powiadomić szefa o przypadkowym
odkryciu miejsca pobytu Fiodora Iwanowicza i ukończywszy rozmowę telefoniczną,
poszedł pieszo do swego biura, by szczegółową relację zdać osobiście. Zaszedł tam
szybko, gdyż poselstwo mieściło się jak dawniej przy Kurfürstendamm 136.
Pomimo niedzieli, radca Przyziemski ślęczał w swym gabinecie nad stertą
papierów. Kiedy woźny zameldował, że pan Karol Jabłoński już przyszedł, rzekł
krótko: — Dobrze… Niech wejdzie. — Potem wziął słuchawkę, leżącą na lśniących
widełkach. Odezwała się dyżurna z centrali telefonicznej poselstwa. — Dwadzieścia
osiem — rzucił lakonicznie. Terkotanie w słuchawce ustało szybko. — Hallo!… Czy
mówię z panem naczelnikiem Budkiem? Pan Jabłoński już przyszedł… Poproszę
więc pana naczelnika do siebie… Tak?… Wobec tego czekam.
Karol opowiedział szczegółowo przebieg dzisiejszego zajścia, opuszczając
zręcznie te momenty, które dotyczyły niewierności pięknej chórzystki. Patrzał przy
tym prosto w oczy szefowi, unikając świdrujących spojrzeń nielubianego przez cały
personel poselstwa naczelnika Budka. Kiedy skończył, zabrał głos radca
Przyziemski:
— Pan naczelnik zarządził już co potrzeba?
— Tak jest. Natychmiast po otrzymaniu informacji wysiałem na Bleibtreustrasse
odpowiedniego człowieka.
— Jestem pewien, że wybrał pan najodpowiedniejszego, ale jak on rozpozna
Fiodora Iwanowicza. Przecież nikt z nas go nie zna, nikt go opisać nie potrafi.
— To już jego rzecz, panie radco. Wystarczy, że znamy adres jego przyjaciela,
owego studenta ekonomii… Czy pan radca pozwoli, że zadam kilka pytań panu
Jabłońskiemu?
Kiedy obaj mężczyźni skinęli głowami, naczelnik Budek zwrócił się do Karola i
przewiercając go wzrokiem na wylot, spytał z karmelkową uprzejmością:
— Czy panna Retti wie, że pan jest urzędnikiem naszego poselstwa?
— Nie wie — odparł zapytany bardzo sucho. — Nie mam zwyczaju zwierzać
się przed kobietami.
— Ślicznie. Teraz dalsze pytanie. W czasie swego opowiadania nadmienił pan,
że przybycie panny Piviani zdemaskowało jego obecność wobec tamtych dwóch
Rosjan… Czy to, że opuścił pan swoją przyjaciółkę tak szybko, nie wzbudziło ich
podejrzenia? Jak pan sądzi?
Jabłoński zarumienił się mimowolnie.
— Być może, że tak; być może jednak, że policzyli to na, rachunek…
wybuchu… zazdrości… Bo muszę dodać, że panna Piviani, zanim weszła do swego
pokoju i zanim mnie tam znalazła, witała się ze swoim sąsiadem bardzo… bardzo
czule.
— Ach tak. Nic pan o tym nie wspominał przedtem.
— Sądziłem, że takie szczegóły nie należą do rzeczy i jestem nadal tego zdania.
— Więc rozstał się pan z swą przyjaciółką nieco chłodno?
— I na zawsze… Czy pan naczelnik potrzebuje jeszcze jakich informacji ode
mnie? — spytał nader chłodno. Budek udał, że ostatnich słów nie dosłyszał zupełnie.
— To niedobrze, że pan z nią zerwał — rzekł, kręcąc głową. — Ta dziewczyna
mogłaby oddać duże przysługi, sąsiadując z takim ptaszkiem, jak ów rzekomy
student… Jest lekkomyślna, potrzebuje dużo na stroje, to są wszystko
pierwszorzędne zalety…
— Zalety kobiety-szpiega. Więc pan naczelnik żąda…
— Niczego nie żądam — przerwał tamten skwapliwie.
— Ale podsuwa mi pan myśl, bym… Nie! Pan radca daruje moje wzburzenie,
lecz jeden tylko raz zabawiłem się (zresztą, mimowolnie) w wywiadowcę,
podsłuchując dzisiaj pod drzwiami rozmowę sąsiadów panny Piviani i dość mnie to
nerwów kosztowało… Nie nadaję się do takiej roli.
— Szkoda! Wielka szkoda — wzdychał Budek.
Radca Przyziemski pukał od chwili końcem ołówka o płytę biurka. Nagle
podniósł swe siwe oczy na zarumienionego urzędnika, spojrzał nań bardzo życzliwie
i odchrząknął na znaki, że pragnie zabrać głos.
— Panie Karolu! — zaczął. — Byłem przyjacielem pańskiego ojca, więc
wybaczy pan, że go tak poufale nazywam… Jest pan urzędnikiem naszego
poselstwa… Poświęcił się pan trudnemu zawodowi, dyplomacji, ale czy pan sobie
zdaje sprawę z tego, kim jest właściwie każdy, bez wyjątku każdy dyplomata?…
Chce pan zacytować definicję. Wiem. Zdał pan egzamin konsularno-dyplomatyczny
z odznaczeniem. Widziałem świadectwo. Proszę sobie jednak pozwolić powiedzieć,
że dyplomata a szpieg, to jedno i to samo. Różnica ta tylko, że zwykłego szpiega się
ściga, więzi, zasądza, a dyplomatę zasypuje się orderami, zaszczytami i jest
nietykalny. Tak, panie Karolu. Taki jest rzeczywisty, istotny stan rzeczy, mimo
szumnych definicji, że ambasador danego mocarstwa czy państewka reprezentuje
swego króla czy prezydenta.
Radca Przyziemski urwał, po chwili, ciągnął dalej:
— Powiedziałem, reprezentuje… Zapewne… Reprezentacja należy do jego
oficjalnych obowiązków, ale głównym obowiązkiem jest: mieć oczy i uszy otwarte
na to, co się u sąsiada dzieje i donosić o wszystkim swojemu rządowi. Dlatego
oświadczam panu, że cały tak zwany korpus dyplomatyczny, tu czy gdzie indziej, to
dobrany ensemble zawodowych szpiegów. Szpiegiem jest także, jak każdy inny, nasz
poseł, ja, panowie naczelnicy i last not least młodsi urzędnicy, jak pan, panie
Karolu…
Dzisiaj pierwszy raz zabawiłem się w wywiadowcę i podsłuchiwałem pod
drzwiami — powiedział pan dosłownie. I dzięki temu dowiedzieliśmy się, kto jest
mordercą wybitnego, dzielnego członka naszej policji politycznej, dowiedzieliśmy
się, że zbiegł z Polski oraz że tutaj przebywa, dowiedzieliśmy się, z kim się tu
przyjaźni. Nić, której pan dostarczył, może doprowadzić do bardzo ciekawego
kłębka. Oto wynik tego, że zabawił się pan w wywiadowcę.
Dlatego też, jeśli pan naczelnik Budek uważa, a jego zdanie jest najbardziej
miarodajne w tej sprawie, jeśli tedy uważa, że pańska pomoc jest bardzo pożądana,
niechaj pan nie odmawia, panie Karolu… Cóż? Wysłucha pan mej prośby?
Karol wyczuł doskonale, że na ostatnim słowie spoczął silny nacisk. Brzmiało to
tak, jak gdyby radca Przyziemski powiedział: Wysłucha pan mego życzenia? Zechce
się pan do niego zastosować?… Odpowiedział więc bardzo uprzejmie, nie
odmawiając sobie jednak tej satysfakcji, by rzec:
— Prośba pana radcy jest dla mnie rozkazem.
— Dziękuję panu.
— Więc co mam uczynić przede wszystkim?
Pan radca Przyziemski powstał na znak, że posłuchanie skończone. Kiedy dwaj
niżsi rangą urzędnicy zerwali się skwapliwie ze swych foteli, podał każdemu rękę i
rzekł, zwracając się do Karola:
— Co pan ma przede wszystkim uczynić, dowie się pan z ust pana naczelnika.
To jego resort, jego specjalność… A ważniejsze nowiny proszę mi zakomunikować.
Dobrą godzinę trwał wykład naczelnika Budka. Karol powstrzymywał chęć
ziewania całym wysiłkiem woli. Był tak przeraźliwie śpiący i zmęczony, że nie
bardzo rozumiał treść wywodów wymownego urzędnika. Z zadowoleniem powitał
dźwięk telefonu, który pozwolił mu na ziewnięcie od ucha do ucha. Naczelnik
konferował z wielkim zainteresowaniem, choć rzucał w mikrofon tylko krótkie
monosylaby. Wreszcie odłożył słuchawkę. Zatarł dłonie. Częstując niezbyt chętnego
ucznia cygarem, powiedział:
— Mój człowiek sprawia się dobrze. Dzwonił teraz właśnie z pewnej restauracji
przy Warmbrunner Strasse, gdzie pańscy dzisiejsi sąsiedzi zajadają obiad.
Obfotografował ich już nawet.
— To się zgadza — mruknął Karol. — Mówili, że obiad zjedzą w
Grünewaldzie.
— Widzi pan. Wszystko się musi zgadzać. No, a teraz może by pan zadzwonił
do panny Piviani… Ona tam biedaczka płacze zapewne.
— Stąd mam dzwonić?
— Oczywiście. Połączę pana.
— Pan naczelnik naprawdę zanadto uprzejmy — wycedził, podchodząc do
aparatu. Odezwała się pani Erna Müller. Chwilę później przybiegła rozanielona Retti.
Paplała z tak oszałamiającą szybkością, że przez dłuższy czas nie mógł przyjść do
słowa. Wreszcie rzucił niecierpliwie:
— Nie, nie gniewam się już, ale musisz przyjść mnie przeprosić. Gdzie?
— Do pańskiego mieszkania, oczywiście — podpowiedział Budek.
Powtórzył:
— Do mego mieszkania, Retti. Więc do widzenia — dodał i odłożył słuchawkę.
— Do widzenia, do widzenia — przedrzeźniał naczelnik. — Za moich czasów
czulej się przyjaciółki żegnało.
— Czy mogę już odejść? — Lękał się, że dalsza rozmowa z tym antypatycznym
człowiekiem może go z równowagi wytrącić.
— Ależ proszę, proszę. Powiedzieliśmy sobie wszystko.
— Co prawda, to tyś tylko mówił — mruczał Karol, opuszczając pokój…
Odetchnął z ulgą dopiero, kiedy znalazł się na ulicy.
Kurfürstendamm tonął we flagach. Powiewały z każdego gmachu, z każdego
okna nieledwie, jako wymowne świadectwo, że znaczna większość mieszkańców jest
wiernym stronnikiem przywróconych na tron Hohenzollernów. W oknach
wystawowych wszystkich sklepów widniały portrety dobrze już posiwiałego i
zgrzybiałego Wilhelma II, który wezwany przez naród, jak pisały dzienniki
prawicowe, powrócił z wygnania i zasiadł na tronie. Gdzieś z oddali nadciągała
orkiestra wojskowa poprzedzana przez dwie czwórki doboszy i świstaków. Za
muzyką waliły dwie kompanie piechoty krokiem ciężkim, twardym, zdobywczym.
Witane były przez przechodniów z niesłychanym entuzjazmem.
Dzienniki spekulujące na ciekawości czytelników, zarabiały coraz lepiej. Co
kilka godzin puszczały w obieg nowy nadzwyczajny dodatek. Jacyś dwaj jegomoście
idący tuż przed Karolem kupili do spółki (dla oszczędności) jeden egzemplarz
Tagliche Rundschau, które to pismo było niegdyś organem ministra Stresemanna,8 a
obecnie puściło farbę i stało się ultramonarchistyczne.
Jeden z współwłaścicieli rzeczonego nadzwyczajnego dodatku zapomniał szkieł
w domu i musiał z lektury zrezygnować. Jego przyjaciel czytał mu więc na głos,
dodając niekiedy własne komentarze, tak, że Jabłoński nie mógł się zorientować, co
policzyć na karb redakcji, a co na rachunek szowinistycznego czytelnika. Słyszał
tylko:
— Francja, Belgia, Polska i Czechosłowacja wystosowały noty dyplomatyczne,
protestujące ostro przeciwko powrotowi Hohenzollernów. Bezczelność! Łajdactwo!
Nikt nie ma prawa wtrącać się w wewnętrzne sprawy Niemiec. Tak się stało, jak
naród zechciał i postanowił. Obcym wara! Jeśli nie zechcą zrozumieć tego
ostrzeżenia, przemówi silna pięść niemiecka.
Karol wyminął zaczytanych jegomościów.
— Pięść niemiecka przemówi. Jak na początek wcale nieźle — mruczał. — Ale
damy sobie jakoś radę z tą pięścią.

____________________
1 Na, Herr von Jablonsky, wie gehts? (niem.) – No, panie Jabłoński, jak idzie?
(Wszystkie przypisy od red.)
2 Ach, Gott! (niem.) – O, Boże!
3 Der arme Friedrich! (niem.) – Biedny Friedrich (Fryderyk)!
4 Leutnant der Reserve (niem.) – Porucznik rezerwy.
5 ob die Herrschaften noch was wünschen? (niem.) – czy panowie jeszcze
czegoś sobie życzą?
6 Nicht gut ausgeschlafen, nicht wahr? (niem.) – Niewyspany, prawda?
7 sicher ist sicher (niem.) – lepiej dmuchać na zimne.
8 Gustav Stresemann (1878-1929) – polityk niemiecki, w latach 1923-29
minister spraw zagranicznych, reprezentował poglądy monarchistyczne,
nacjonalistyczne i militarystyczne.
Rozdział III
ZDRADLIWY KUFER

Ekspres Paryż – Moskwa wyruszył z dworca berlińskiego punktualnie o


godzinie 18:11, jak zawsze. Wydostawszy się poza obręb olbrzymiego miasta, pędził
chyżo przez nizinny kraj niemiecki ku polskiej granicy.
Pasażer zajmujący sleepingowy przedział oznaczony mosiężnymi tabliczkami 5
i 6 poczuł rychło wstręt do widoku ponurych kamienic i kiedy pociąg wyrwał się w
szczere pola, zaciągnął firanki na oknach. Potem przekręciwszy taster elektrycznej
lampy, zaczął w jej blaskach czytać, a raczej pobieżnie przeglądać zakupione
czasopisma. Ale i ta czynność nie zajęła go na długo. — Przeczytam po kolacji! —
mruknął, odkładając gazety na stolik pod oknem.
Do umywalni wszedł ktoś z sąsiedniego przedziału. Klamka szczęknęła,
zajaśniało zapalone światło widoczne przez grube, matowe szyby.
Zamyślony pasażer drgnął i zaczął nadsłuchiwać, lecz zaraz machnął ręką
lekceważąco. — Jestem przesadnie ostrożny. Nerwy moje są rozklekotane jak tryby
forda, który nie był trzy lata w remoncie. Cóż z tego, że zbliżam się znowu do
Polski? Jadę teraz przecież jako kurier dyplomatyczny, a kurier, to osoba święta,
nietykalna… I ucharakteryzowany jestem niczego — monologował w duszy.
Pochylił się w kierunku lustra, a ręką musnął kilkakrotnie swe szpakowate
bokobrody. — Jakby moje własne, rodzone. Anglik, globtroter, na pierwszy rzut oka.
No, Fiodorku, głowa do góry!
Dodawszy sobie w ten sposób otuchy, zainteresował się przez wrodzoną
ciekawość osobą sąsiada, który za szklaną ścianką odbywał jakieś gruntowne ablucje.
Pomimo turkotu kół przeskakujących przerwy między szynami słychać było
wyraźnie plusk wody w miednicy i charakterystyczne bulgotanie.
— Płucze usta — zauważył trafnie obserwator. — Wnioskując z głosu, jakiś
szczeniak… albo kobieta. — To ostatnie przypuszczenie zelektryzowało go z miejsca
i skłoniło do dalszych dociekań. Spoglądając na małą tarczę obok klamki, ujrzał
napis: Wolny. — Che, che, che! — zachichotał z cicha. —
Zapomniała się zamknąć od środka. Ha, jeśli ona o tym zapomniała, to ja mogłem nie
zauważyć, że umywalnia zajęta.
Zerwał się, nacisnął klamkę i pchnął drzwi silnie. Tam była rzeczywiście
kobieta. Myjąc szczoteczką zęby, pochyliła się nisko nad miednicą, tak że twarzy nie
dojrzał w lustrze, które wisiało na środkowej ścianie umywalni. Nie patrzył zresztą w
tamtą stronę, przylepiwszy się wzrokiem do gładkich, alabastrowych pleców
schylonej kobiety. Była obnażona do pasa, więc lubieżnymi spojrzeniami zawołanego
kobieciarza ślizgał się po niepokalanej bieli pleców, nieco zbyt pulchnych ramion i
karczku, snadź świeżo wygolonego.
Wszystko to trwało zaledwie trzy, pięć sekund, a może znacznie krócej,
wystarczyło jednak, by wywołać niepożądany skandal. Ciekawy pasażer cofnął się
więc szybko do swego przedziału, rzucając zdawkowe: — Ach, bardzo przepraszam!
W umywalni zabrzmiał nagle wstydliwy pisk niewieści, łoskot pchniętej silnie
zasuwy i na tarczy przy klamce ukazało się słowo: Zajęty.
Pasażer przedziału 5 i 6, uczuł dziwne podniecenie. Znalazłszy się w wesołej
kompanii dawnych przyjaciół, nie pościł bynajmniej w czasie kilkudniowego pobytu
w Berlinie, lecz niespodziewany widok półnagiej kobiety oszołomił go niezwykle.
Biała plama jej ciała majaczyła mu wciąż przed oczyma, a przeświadczenie, że
ponętne zjawisko znajduje się tak blisko, tu, za tą kruchą, matową szybą, dolewało
ostatnią kroplę do pełnego już kielicha pożądania. — Trzeba coś wypić dla
otrzeźwienia — zdecydował w końcu i nacisnął taster dzwonka. Zanim jeszcze
wezwany konduktor wozu sypialnego nadszedł, uporządkował swe liczne walizki,
obejrzał zamki z wielką pieczołowitością, zasunął zasuwkę przy drzwiach,
wiodących do umywalni… i na wszelki wypadek przyklęknął na podłodze, by
zajrzeć pod kanapę.
Do drzwi od korytarza ktoś lekko zapukał. Był to konduktor.
— Czy przygotować łóżko? — spytał.
— Owszem, można…
— Górne czy dolne?
— Wolę górne, bo czytać lepiej… Ale, ale, panie konduktorze… Chcę panu
zrobić pewną propozycję… Pójdę teraz do wagonu restauracyjnego coś przekąsić…
Wrócę może za kwadrans, może za godzinę… Czy chciałby pan zarobić lekko dwa,
no, powiedzmy: trzy dolary?
— Kto by nie chciał zarobić w tych ciężkich czasach, proszę pana konsula.
— Konsula? — powtórzył pasażer, marszcząc się nieco, lecz w duchu
delektując się brzmieniem tak pięknego słowa. — Skąd panu to przyszło do głowy?
— Che, che, che, che — zarechotał konduktor i pochylając się z pewną
poufałością do ucha właściciela szpakowatych bokobrodów, dorzucił przyciszonym
głosem: — Znam tego człowieka, co odnosił walizy pana konsula. To jest jeden z
woźnych poselstwa sowieckiego. Jeśli on na dworzec przychodzi i przedział
rezerwuje, to znak, że ktoś z panów dyplomatów pojedzie, che, che, che…
Kurier podniesiony w ten sposób do godności dyplomaty, zrobił dyplomatyczną
minę, uśmiechnął się przyjemnie i nawiązując do początkowych zdań rozmowy,
powiedział:
— Więc otrzyma pan trzy dolary, pod warunkiem, że się pan ani na chwilę od
tych drzwi nie ruszy.
— Drzwi można zaniknąć na klucz.
— Wiem o tym, ale zależy mi na tym, by pan pozostał na korytarzu i od czasu
do czasu zaglądał do wnętrza przedziału.
Kurier dyplomatyczny był bardzo ostrożny. Pomimo że światło pozostawił
zapalone, a firankę odsunął tak, że z korytarza można było doskonale widzieć
wnętrze, pomimo mocnego rygla i solennych obietnic konduktora, zabrał wielką,
grubą teczkę akt z sobą. Przybywszy następnie do wagonu restauracyjnego, położył
ją obok siebie, by czuwać z bliska nad powierzonymi mu dokumentami.
Podawano właśnie wieczorny obiad. Kurier zajął dwuosobowy stoliczek w
samym kącie przedziału dla palących i oczekując zamówionych przekąsek, bawił się
obserwacją spóźnionych gości, którzy wciąż jeszcze napływali. W pewnej chwili
wpadła mu w oko jakaś dama, rozglądająca się za wolnym miejscem. Starszy kelner
podbiegł ku niej i mówił coś przyciszonym głosem, wskazując dłonią na drugą
połowę wagonu. — Tam są wolne miejsca — dosłyszał kurier.
Dama wstrząsnęła głową przecząco:
— Nein — odparła. — Ich rauche.1
— A, w takim razie musi pani pozostać w przedziale dla palących; zaraz
znajdziemy miejsce.
Wzrok kelnera padł na wolne krzesło przy stoliku kuriera dyplomatycznego. I w
pół minuty później pasażer z przedziału sleepingowego 5 i 6 dostał na vis-à-vis, miłą
sąsiadkę. Okiem znawcy ocenił szybko wiek kobiety na lat trzydzieści z okładem,
ocenił jej niezaprzeczoną, aczkolwiek lalkowatą urodę, a przede wszystkim śnieżną
biel obnażonych ramion, przykrytych sobolową etolą, która ześlizgiwała się
ustawicznie. — Szelma jest trochę za pulchna, ale ja lubię takie właśnie — pomyślał,
zsuwając się wzrokiem na jej pełny biust. — I rączki do pieszczoty stworzone —
dodał w duchu.
Krępował się trochę obecnością pięknej sąsiadki i nie wychylał już kieliszków
czystej w takim tempie jak przedtem. A równocześnie czuł wzrastającą żądzę, gdyż
widok alabastrowych ramion przypominał mu obraz obnażonej kobiety z umywalni,
ten obraz, który go tak silnie podniecił przed kwadransem. Korzystając z tego, że
sąsiadka pochyliła się trochę nad talerzem zupy, wyciągnął dłoń dyskretnie po
kieliszek. Nagle drgnął wewnętrznie. Jego grube palce napotkały, zamiast zimnego
szkła, atłasowe paluszki kobiety. Spuścił oczy. Ujrzał małą, starannie
wypielęgnowaną rączkę, trzymającą solniczkę.
— Och, przepraszam! — bąknął po niemiecku.
— To ja pana przepraszam — zabrzmiał głosik najsłodszy w świecie, a
towarzyszyło mu spojrzenie tak ciepłe, że mężczyzna odczuł przyśpieszony rytm
serca.
Przy karafce wody nastąpiło powtórne zderzenie jedwabistych paluszków z
wielką łapą. Ponowne przeprosiny wzajemne wywołały u obojga wybuch śmiechu i
dostarczyły doskonałej okazji do rozpoczęcia banalnej zrazu rozmowy. Tematem była
najpierw Bogu ducha winna pogoda, potem Berlin, jego kabarety, dancingi, teatry,
wreszcie podróż, jej miłe i niemiłe strony. Nie wiedzieć jak, ani kiedy, zjawiła się
stole obok dwóch kieliszków flaszka zdradliwie słodkiego wina, i nie wiedzieć jak,
ani kiedy, zaczęła świecić dnem. Przy miłej pogawędce we dwoje nie zauważa się
takich szczegółów. A w miarę ubywania w butelce szlachetnego płynu rosła
wzajemna sympatia obojga, rosło zaufanie, czego dowodem były choćby zwierzenia i
narzekania pięknej pani na bezwzględność polskich urzędników celnych.
— Na przykład ja jestem teraz w poważnym ambarasie — mówiła z
ożywieniem. — Odziedziczyłam po rodzicach, między innymi przedmiotami, śliczny
serwis z saskiej porcelany. Od wielu lat leżał w skrzyni u siostry, aż zdecydowałam
się go przewieźć do Polski, gdzie mąż mój ma obecnie posadę. Kochana
siostrzyczka, chcąc się pozbyć zawadzającej skrzyni, namawiała mnie tak długo, aż
uległam… A teraz dowiaduję się, że rewizja jest bardzo surowa, szukają skrupulatnie
i niech pan pomyśli: Ci ludzie uważają porcelanę za luksus! Rozumiałabym jeszcze
to stanowisko, jeśli chodzi o towar sprowadzany przez kupców, ale żeby prywatna
osoba musiała płacić bajońskie sumy za przewóz przedmiotu należącego do jej
gospodarstwa, przedmiotu, który jest bądź co bądź rodzinną pamiątką, to skandal!…
A najgorsze to, iż jest się tutaj zupełnie bezsilnym.
Podochocony winem pasażer przytakiwał z zapałem wywodom sąsiadki.
— Nie ma to jak my, dyplomaci — rzekł, kiedy gadatliwa osóbka umilkła
wreszcie. — Żaden urzędnik nie ośmieli się zaglądać do mojego przedziału…
Niechby spróbował!… No… Miałby się z pyszna!
Oczy kobiety wyrażały bezgraniczny zachwyt.
— Boże!… Więc pan jest… Tak, oczywiście!… Tak wytwornym towarzyszem
podróży może być tylko dyplomata… Jak mam tytułować?… Ach, Boże, Boże…. Ja
tu gadam, gadam, trajkoczę, nie wiedząc z kim mam zaszczyt rozmawiać. Co pan
sobie o mnie musiał pomyśleć!… Nie…. Już ani słowem się nie odezwę, dopóki mi
pan nie powie, jak go mam tytułować.
— Jestem w randze wicekonsula — bąknął zadowolony kurier, sprawdzając
muśnięciem dłoni, czy przylepione bokobrody trzymają się dobrze. — Ale
pogniewam się, jeśli mi pani nie będzie mówić po prostu panie.
— Dobrze, panie konsu… Zastosuję się do pańskiego życzenia. Och!… gdybym
tak śmiała!… Nie!… To niemożliwe!… To byłaby bezczelność.
— Cóż takiego?… Proszę śmiało powiedzieć.
— Ja… ja… miałabym przeogromną prośbę, do pana konsula… ach prawda,
pan sobie nie życzy, by go tytułować.
— Prośbę?… Na stół z tą prośbą… Proszę się nie krępować — poprawił się
szybko, uznając, że poprzednie zdanie nie jest godne dyplomaty.
— Dobrze… Powiem, ale niech pan przyrzeknie, że nie pogniewa się na mnie…
Otóż chciałabym… chciałabym poprosić, by pan konsul był tak łaskaw, tak uprzejmy
i przyjął moją walizeczkę z porcelaną do swego przedziału. Nie na długo,
oczywiście… Tylko przez polską granicę… Skoro znajdziemy się na tamtej stronie,
odbiorę ją z powrotem… Panie konsulu!… Ja jestem bezczelna, zuchwała… Jak
można naprzykrzać się człowiekowi, którego się przed chwilą poznało… Ale…
widzi pan, tu chodzi o drogą pamiątkę po rodzicach. Jak mnie na dworcu w Berlinie
poinformowano, Polacy zażądaliby tytułem cła kilka tysięcy złotych… Kilka tysięcy!
… Skąd wziąć taką sumę!… Musiałabym im pozostawić mój skarb… Och,
wolałabym go przedtem potłuc na drobne kawałki… Lecz pan nie dopuści do tego…
Prawda? Czytam to w pańskich oczach, oczach angielskiego gentlemana… Anglik
nie odmówi kobiecie.
Rzekomy Anglik napawał się dźwiękiem miłych pochlebstw z szczerą
przyjemnością. Żałował w duchu, że wartka struga wymowy urwała się nagle.
— No? — rzekł wreszcie, nie znajdując na podorędziu bardziej
dystyngowanego słowa.
— Czekam z biciem serca na pański wyrok, panie konsulu.
— Hum… Ja… tego… owszem… Czemu nie… Hum… Jakże tu odmówić
prośbie tak pięknych ocząt, ale jak się do tego zabrać?… Powie pani: przenieść
walizkę i koniec. Lecz zobaczy konduktor, inni pasażerowie i zaraz głupie domysły,
że kur… to jest… brytyjski konsul… szwarcuje obce pakunki. Ja tam na to gwiżdżę,
ale chodzi mi o opinię naszego poselstwa. Hum… Trzeba by poczekać, aż się
wszyscy spać położą… hum…
Nieznajoma nie taiła swego zakłopotania i zmartwienia.
— Tak byłoby najlepiej, ale zazwyczaj nikt się spać nie kładzie przed
przebyciem granicy… Będziemy tam przecież koło godziny jedenastej.
— Nawet wcześniej, o ile pamiętam rozkład jazdy.
— Widzi pan więc. Żeby to choć nasze przedziały leżały blisko siebie. Który
pan numer zajmuje?
— Ja?… Piąty i szósty.
Dama klasnęła w dłonie.
— Jakie szczęście! My zaś, siódmy, ósmy. Jesteśmy więc sąsiadami i sprawa nie
przedstawia żadnych trudności. Nikt z korytarza nie zobaczy przeprowadzki mej
walizki. Przeniesiemy ją przez umywal… — urwała nagle i stanęła w pąsach. Twarz
zasłoniła dłońmi.
Mężczyzna zrozumiał także. Z trudem opanował drżenie głosu, kiedy po
dłuższej chwili kłopotliwego milczenia, przemówił wreszcie.
— Więc to pani była!… Przepraszam. Gorąco przepraszam, lecz to pani wina
wyłącznie… Zasuwka nie była zasunięta, nie zauważyłem światła i wszedłem. Proszę
się nie wstydzić tak rozkosznie, bo nie usiedzę. Jak maleńka dziewczynka!… Hum!
… — Tu haustem wychylił kieliszek wódki, by otrząsnąć się z przemożnego
wrażenia i zatrzeć drażniący obraz nagich pleców. — Ja nic nie widziałem, proszę
pani… Daję słowo honoru gentlemana. No, proszę spojrzeć na mnie ślicznymi
ślepkami… No, proszę!
Powolnym ruchem odjęła dłonie od zarumienionych policzków.
— Naprawdę pan nic nie widział? — spytała wstydliwie.
— Dałem słowo honoru!
— Wobec tego nie mówmy o tym więcej.
— Dobrze, proszę pani… Mówmy o porcelanie. Więc przeniesienie jej do mego
przedziału nie byłoby rzeczą zbyt trudną. To prawda… Ale…
— Ale? — powtórzyła z niepokojem.
— Ale, hum, sama pani przyznała, że oclenie zawartości tej walizki
kosztowałoby kilka tysięcy złotych, czyli… jeśli ja przystanę na pani propozycję,
zaoszczędzę jej tę piękną kwotę.
— Ach, gdybym wiedziała, w jaki sposób można się panu konsulowi
zrewanżować — rzekła domyślnie.
— Czy należy mi się nagroda, pani zdaniem?
— No tak. Bez wątpienia… Ale…
— Nie wie pani, jakiej zażądam. Bardzo mało, jak na panią, bardzo wiele, jak na
mnie. Jednego… całusa.
— Fe, panie konsulu! Któż widział tak sobie żartować ze starej baby —
powiedziała z obiecującym uśmiechem. — Choćbym nawet miała ochotę przystać na
pańską cenę, będzie to niewykonalne tu w podróży. Zresztą, mój mąż jest tak
zazdrosny, że nie opuszcza mnie ani na chwilę.
— O, nieprawda! Siedzimy tu sobie we dwoje od dobrej godziny i nie przyszedł.
— To co innego. W wagonie restauracyjnym jestem bezpieczna przed atakami
przystojnych mężczyzn, toteż nie towarzyszy mi tutaj.
— Mam sposób… Pani odniesie mi osobiście swoją walizkę do mojego
przedziału i… rano przyjdzie po nią znowu.
— Oho, to lichwa, proszę pana. Była mowa o jednym całusie i na to przystałam,
ze względu na wartość tej pamiątki po rodzicach.
— Czy tylko ze względu na to? — spytał Anglik, gentleman i przystojny
mężczyzna w jednej osobie, który pod wpływem licznych, a niezasłużonych
komplementów poczuł w sobie donżuańskie aspiracje. Kobieta spuściła oczy
wstydliwie na obrus. Ledwie dosłyszalny szept wypełzł na jej mocno ukarminowane
wargi:
— Może także z innych względów.
— Ha, to wszystko w porządku… Kelner! Płacić! — ryknął tak donośnie, że
wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę… Właścicielka walizy z saską porcelaną
chciała uregulować część rachunku, ale wobec energicznej postawy „konsula”
musiała zrezygnować z zamiaru, nie chcąc sobie zrazić grzecznego dyplomaty.
Wyszli razem. W wąskich korytarzach wagonów, które skutkiem pędu ekspresu
kołysały się na swych resorach, ocierali się o siebie i zataczali się od ściany do
ściany. Bliskość ponętnej kobiety i wypite wino podnieciły niedoszłego konsula do
tego stopnia, że nie zapanował nad sobą i w ciemnym przejściu pomiędzy dwoma
wagonami wpił się wargami w biały karczek swej towarzyszki.
— Kocham cię i pożądam — zdołał wybełkotać.
Konduktor wyczekiwał cierpliwie na przyrzeczone trzy dolary pod drzwiami
przedziału 5 i 6, otrzymawszy je, oddalił się w ukłonach. Rzekomy konsul pożegnał
się ostentacyjnie ze swą sąsiadką i wkroczył spiesznie do przedziału, zasuwając
firankę. Potem odemknął drzwi od umywalni i czekał. Czekał dość długo. Widocznie
piękna nieznajoma budziła zazdrosnego małżonka. Wreszcie drugie drzwi się
otwarły. Stanęła w nich ona, a za jej plecami jakiś ponury typ, którego przedstawiła
jako swego męża.
— Podziękuj i ty, Hans, panu konsulowi, za jego uprzejmość.
— Ależ nie ma za co — bronił się, patrząc ze zdumieniem na olbrzymie
rozmiary „walizeczki”. Był to kufer, liczący przeszło metr długości, i odpowiednio
szeroki. Jego zdziwienie wzrosło jeszcze, kiedy kwapiąc się z pomocą, chwycił za
ucho potężnego kufra. — Uf, lekki nie jest — mruknął. — Piękna pani pokazała
wszystkie ząbki w uśmiechu.
— Jak porcelana — rzekła.
Wspólnymi siłami przetaszczyli ciężką walizę do sąsiedniego przedziału i
zaczęli się rozglądać za odpowiednim dla niej miejscem. Gospodarz uczuł się
powołanym do udzielenia życzliwej rady.
— Postawmy go na kant. Najmniej miejsca zabierze.
Kobieta zaprotestowała gorąco. Porcelana może się potłuc w takiej pozycji,
zwłaszcza, że była pakowana w pośpiechu. — Najlepiej, o ile pan konsul nie ma nic
przeciwko temu, położyć go na dolnym łóżku. — Przystał bez wahania. Miał
przecież spać na górnym. Zazdrosny małżonek odsapnął ciężko i uścisnąwszy dłoń
gospodarza, wycofał się przez umywalnię do swego przedziału, pozostawiając drzwi
otwarte. Kobieta chciała pójść w jego ślady, lecz silne ręce-szpony osadziły ją na
miejscu.
— A moja nagroda?.
— Cicho, na Boga! Czy nie widzisz, że drzwi zostawił odemknięte — wyrzuciła
jednym tchem, przytykając usteczka do ucha gentlemana. — Puść mnie teraz.
Przyjdę do ciebie o siódmej rano, kiedy on będzie spał.
Pohamował wybuch szalonej radości. Ucałował z galanterią małą rączkę i
pożegnał się jak najgłośniej, życząc dobrej nocy miłym sąsiadom. Drzwi się
zatrzasnęły. Pozostał sam w swoim przedziale. Szybko sprawdził, czy okno jest
szczelnie zamknięte, obejrzał troskliwie obie zasuwki, założył łańcuszek przy
drzwiach z korytarza i zaczął się rozbierać, monologując równocześnie półgłosem:
— Przyjdzie rano… ślicznie, cudownie, pięknie! Che, che, che, myślisz
gołąbko, że ci tylko jednego całusa skradnę? O, to nie znasz Fiodora Iwanowicza! A
teraz spać, spać, wyspać się jak najlepiej, by sił przybyło. No, nie myślałem, że
podróż tak przyjemnie odbędę… Ale kufer sobie niczego… Hum… Można by ładnie
na tej kontrabandzie zarobić, acz konsulowi nie wypada, che, che, che, brać łapówki
w gotówce. Co innego w naturze, che, che, che.
Przystawił składane schodki i wdrapał się zręcznie na górne łóżko. Postanowił
przejrzeć gazety, gdyż wiedział z doświadczenia, że dwukrotne wizyty urzędników
celnych podniosą cały wagon na nogi i o spokojnym zaśnięciu nie będzie wtedy
mowy. Wolał więc przeczekać tę „operację”.
O godzinie 23:36 pociąg opuścił Stentsch, ostatnią stacyjkę po niemieckiej
stronie. O 23:56 zatrzymał się w Zbąszyniu. Polscy celnicy przetrząsali każdy
pakunek bardzo skrupulatnie, gdyż przemytnictwo i import bolszewickiej bibuły
zwiększyły się zastraszająco w ostatnich czasach. Nie omieszkali też zapukać do
przedziału Fiodora Iwanowicza. Z wielką pożądliwością zerkali w stronę jego
licznych kuferków. lecz nie przestąpili progu. Coupé kuriera dyplomatycznego jest
przecież azylem, do którego nikt nie ma wstępu.
Pomimo wielkiej liczby podróżnych ukończono rewizję bagażów na czas,
ostemplowano paszporty i ekspres wyruszył w dalszą drogę w trzydzieści pięć minut
po północy, ściśle według rozkładu jazdy. Kwadrans później zasnął Fiodor
Iwanowicz, zgasiwszy uprzednio lampę. W przedziale zapanowały ciemności i cisza,
zakłócona tylko świszczącym oddechem śpiącego.
Ale była to cisza pozorna.
Wprawne ucho byłoby pochwyciło niewątpliwie delikatny szmer, jakby ktoś
dłonią posuwał po tekturze. Szmer ustał; znowu milczenie, przerywane jednostajnym
stukotem kół wagonu; potem leciuteńki szczęk małego zamku. Wieko ogromnego
kufra zawierającego rzekomo serwis z saskiej porcelany podniosło się w górę na
kilka centymetrów. Z ciemnej szpary wyjrzał szpic szprycki. Znów cisza; za chwilę
syk. Podobny wydaje rozpylacz do kolońskiej wody, kiedy naciskamy gumową
gruszkę.
Rosły mężczyzna, pogrążony we śnie, westchnął ciężko, lecz ani nie drgnął.
Syczenie, które ustało na chwilę, powtórzyło się znowu, głośniej, jakby śmielej, a
przede wszystkim trwało znacznie dłużej tym razem. W wąskiej szparze zajaśniała
biała plama, dłoń. Chwyciła kant wieka i podniosła wysoko, jak najwyżej. Podparła
je czymś, by nie spadło. Chwilę później wysunął się z kufra człowiek tak małego
wzrostu, że w ciemnościach można by go wziąć za młodego chłopca lub za karła.
Szybko wyjął z kieszeni jakąś chusteczkę i włożył ją w zęby, by w ten sposób
wdychać przefiltrowane powietrze. Albowiem atmosfera w przedziale była ciężka,
przepojona jakimś gazem, którego zapach przypominał gaz świetlny
Pasażer z kufra zachowywał się bardzo ostrożnie. Przed zdecydowaniem się na
jakikolwiek ruch, nadsłuchiwał dłuższą chwilę. Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności
jeszcze w czasie zamknięcia w walizie, orientował się świetnie w mrocznym
przedziale sleepingowym. Zaczął swą robotę od najtrudniejszego zadania, którym
było zupełne zabezpieczenie się przed zaskoczeniem ze strony kuriera
dyplomatycznego. Wspiął się więc po schodkach i wydobytą z głębi kufra chusteczkę
potrzymał przez kilkanaście sekund tuż nad rozchylonymi ustami śpiącego
mężczyzny. Potem ośmielony, położył ją mu na wargach. Woń chloroformu rozeszła
się w przedziale.
Mały człowieczek zatarł ręce na znak zadowolenia. Wszystko poszło jak
najlepiej. Teraz należało wpuścić sprzymierzeńców. Nie krępując się już więcej,
odemknął zasuwkę przy drzwiach od umywalni.
— No, nareszcie! — zabrzmiał cichy szept kobiety. — Już zaczynałam się
niepokoić.
— Chi, chi, chi, Marto. Tam gdzie ja jestem, musi się powieść.
— Na później przechwałki, mój mały. Teraz do roboty! — mruknął głos męski.
Trzech intruzów zaczęło się krzątać gorączkowo po przedziale. Wszystkie
walizki kuriera dyplomatycznego wyniesiono pośpiesznie, nie zapominając ani o
wielkiej teczce skórzanej, ani o jego portfelu. Przetrząśnięto każdy kąt. Zajrzano w
każdą szparkę. Ciekawe, chciwe ręce wślizgnęły się nawet pod poduszkę
bezwładnego pasażera, nawet pod kołdrę, pod prześcieradło… Znów szepty: — Nie
ma nic więcej do zabrania.
— A nasz kufer?
— No oczywiście. To przecież hotel Picka.
Pokpiwając z siebie nawzajem, cała trójka wyniosła się do sąsiedniego
przedziału, zamknąwszy drzwi starannie za sobą. Kobieta zapaliła światło.
— Jesteśmy w domu — rzekła z westchnieniem ulgi.
— Jeszcze nie. — Mężczyzna był sceptykiem. Oświadczył swym wspólnikom,
że odetchnie dopiero wtedy, gdy zabrane bagaże odstawi na miejsce przeznaczenia.
— Wysiądziemy już w Poznaniu — zadecydował. — Mamy jeszcze przeszło
kwadrans. Ty, Pick, schowasz się w ustępie.
— Nie pozbawiaj ślimaka skorupy — zażartowała. — On się czuł w kufrze tak
dobrze.
— Kufer mi potrzebny na te pakunki. Tu je ukryjemy.
Mały Pick wysunął się ostrożnie na korytarz. Tamci dwoje kończyli pakowanie.
O godzinie 1:46 zajechał ekspres na dworzec poznański. Zaspany konduktor
sypialnego wagonu wylazł ze swej kryjówki. Dziwił się trochę, czemu pasażerowie z
przedziału 7, 8 wysiadają już w Poznaniu, choć mają bilety do Warszawy, ale nie
rzekł ani słowa i podawał przez okno mnogie pakunki do rąk dwóch przywołanych
tragarzy.
— Cóż u diabła! — mruknął, wciągając powietrze nosem. — Czy to gaz się
ulatnia?
— Gaz? — powtórzyła kobieta, wręczając mu suty napiwek. — Przecież tu jest
elektryczne oświetlenie.
— Ach prawda! Taki jestem zaspany — tłumaczył się zawstydzony. — Do
widzenia państwu.
Kiedy znaleźli się w aucie, mały Pick poklepał towarzysza po ramieniu
protekcjonalnie.
— No, August. Teraz już możesz powiedzieć: jesteśmy w domu. Zarobiliśmy
uczciwie półtora tysiąca dolarów. A czyja zasługa? Niżej podpisanego Picka. Jak
myślisz, stary?
— Przede wszystkim Marty, a nie twoja. Gdyby nie ona…
— Gdyby nie ona, bylibyśmy wleźli inną drogą… Miałem już pomysł gotowy…
Ale słuchajcie, jak będzie z podziałem? Moim zdaniem ci, co więcej ryzykowali,
powinni więcej otrzymać. Proponowałbym, by Marta wzięła sześćset, ja tyleż, a ty
resztę. Co?…
August zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
— Tak sądzisz? — warknął. — Takiemu karłowi powinno wystarczyć sto
dolarów. Na co tobie pieniądze? Na kobiety? A któraż z tobą pójdzie, niedorostku?
— August!… Trzymaj język za zębami, bo ja lepiej kąsać potrafię. U ciebie cały
rozum w pięści. W głowie tylko sieczka.
— Milcz szczeniaku, jeśli się nie chcesz zapoznać z tą pięścią! Jednym
uderzeniem rozciągnąłbym cię na ziemi.
— Spróbuj!
Mierzyli się przez chwilę nieprzyjaznymi spojrzeniami. Marta, przysłuchująca
się sporowi w milczeniu, osądziła, że powinna zabrać głos.
— Chłopcy, czyście powariowali? — rzekła. — Jeśli mam bezstronnie
powiedzieć, to tym razem najwięcej zawdzięczamy Pickowi, ale były wypadki, że
cała zasługa spoczywała na barkach Augusta.
— Lub twoich, Marto.
— Mniejsza o mnie. Sądzę zatem, że po sprawiedliwości powinniśmy się dzielić
tak, jak dzieliliśmy się dotychczas, na trzy równe części. Cóż? Przystajecie?
— Dobrze, będzie tak, jak ty postanowisz, Marto — ozwał się karzeł,
spoglądając z psim przywiązaniem w oczy kobiety.

____________________
1 Nein. Ich rauche. (niem.) – Nie. Ja palę.
Rozdział IV
MORD POLITYCZNY

— Muszę się już zacząć ubierać — oświadczyła Alinka, powstając od stołu…


Pan Stanisław Cichowicz parsknął śmiechem…
— Już? Czy tylko zdążysz? — rzekł z humorem. — Bo u mnie jest zaledwie
trzy na piątą, a bal rozpoczyna się zapewne koło dziesiątej.
— Owszem, o dziesiątej, ale komitetowi muszą przyjść znacznie wcześniej,
wujaszku. A zresztą, co ty się rozumiesz na damskiej toalecie.
— Oj, rozumiem się, rozumiem, aż za dobrze! Moja poczciwa Kasia także się
lubiła guzdrać godzinami.
— Pod tym względem trzymam stronę Inki — zabrała głos otyła ciocia Kasia —
ale nie mogę się pogodzić z tymi innowacjami, żeby młoda panienka szła na bal
sama, bez opieki starszej, statecznej osoby. To… to… po prostu przewrót.
— A przewrót, cioteczko, błogosławiony przewrót. Kobieta przestała być
niewolnicą przesądów, lalką, towarem, manekinem.
— Niech żyje emancypacja, zupełne równouprawnienie i
piętnastoprzymiotnikowe prawo głosowania! — dogadywał pan Stanisław, któremu
słowne utarczki z ukochaną siostrzenicą były potrzebne do zdrowia, jak powietrze.
— Słyszałam tylko o pięcioprzymiotnikowym.
— Ale dla was powinni stworzyć takie, jak powiedziałem. Słuchaj no Inko,
chciałem się zapytać, czy obecne tańce także się na punkty liczy.
Alinka poczerwieniała z irytacji. Była zapamiętałą sportsmenką, należała do
sekcji lekkoatletycznej, tenisowej i wioślarskiej AZS-u i wracając z boisk,
opowiadała przy kolacjach z zapałem o swych sukcesach. Wszystko liczyło się
wówczas na punkty i tego niewinnego określenia uczepił się rubaszny wujaszek
uparcie, robiąc gdzie można aluzje.
Już miała na języku gotową odpowiedź, kiedy w przedpokoju zadźwięczał
dzwonek. Puściła się pędem w tamtą stronę, udając, że nie słyszy nowych
przymówek.
— Bieg na przełaj był wspaniały. Ile ci zań punktów zapisać — żartował pan
Stanisław, kiedy stanęła znowu na progu jadalni.
— Ile?… Co najmniej dwieście, bo dostałam dwa polecone listy.
— Oooo! Aż dwa? Od kogóż to? — interesowała się ciekawa pani Kasia.
— Jeden od Witolda. Poznaję pismo, a drugi… z Berlina.
— Z Berlina?! Co ty mówisz… Masz tam kogo znajomego?
— Nie. Nie przypominam sobie przy najmniej… — odparła, przecinając
nożykiem kant koperty. Wuj zacierał ręce na znak, że ma nową przymówkę w
pogotowiu. — I dlatego, że nie masz tam nikogo znajomego, otwierasz ten list przede
wszystkim. Niech tam braterskie pisanie zaczeka.
— Bo treść listu Wita będzie taka, jak zawsze: narzekania na trudy gospodarki,
kiepskie żniwa, Kuba, ten co to pod siodłem chodził, okulał, w gorzelni się aparat
zepsuł, okopowizny liche, wymokły w tym roku itd., itd. Ja to umiem na pamięć. A w
końcu jeszcze pełna melancholii wzmianka, że ojczulek znów zażądał większego
przekazu do Tunisu lub Neapolu… Ale teraz, uwaga! Czytam list z Berlina.

Pani!
Jeszcze przed dwoma tygodniami czytałem w polskich
dziennikach wzmiankę o Jej wystąpieniu, które naprowadziło policję
na trop olbrzymiego spisku wymierzonego przeciwko naszej
ojczyźnie…

— Ho, ho, Alinko! — zahuczał pan Stanisław. — Sława twego imienia


rozchodzi się szybko. Palec dam sobie uciąć, że to jakieś engagement do wytwórni
filmowej… Ale nie przeszkadzam… Czytaj dalej.
Alinka uśmiechnęła się z zadowoleniem i czytała głośno:

…Ten wybitny dowód tak rzadkiej dzisiaj odwagi cywilnej musiał


wywołać uczucie radości i dumy u rodaka, lecz nie byłby jeszcze
dostatecznym powodem do napisania niniejszego listu. Nie znam Pani
przecież, jestem dla niej człowiekiem zupełnie obcym. Jednakże zaszło
coś, co skłoniło mnie do natychmiastowego skreślenia tych
kilkudziesięciu słów w interesie bezpieczeństwa Jej osoby. Postaram
się mówić jaśniej.
Losy zrządziły, że najniespodziewaniej w świecie byłem
świadkiem rozmowy dwóch komunistów, którzy znajdowali się w
przyległym pokoju i nie domyślali się bynajmniej mego bliskiego
sąsiedztwa. Jednego z tych drabów zapewne Pani pamięta. Jest to ten
sam, który po dokonaniu zbrodni, wypadł z bramy kamienicy przy
Nowym Świecie i w biegu potrącił Panią brutalnie. Opowiedział
towarzyszowi przebieg całego zajścia, podkreślił, że Pani przyczyniła
się głównie do aresztowania jego wspólniczki Wiery i zaznaczył z
naciskiem, że „towarzysze komuniści” Pani tego nie zapomną.
Powiedział dosłownie: „Już się tam nią towarzysze zaopiekują i
otrzyma piękne podziękowanie za swą niedźwiedzią przysługę”.
Panno Alino! Proszę mi wybaczyć, że ośmielam się w ten sposób
pisać, ale żyję w wielkiej obawie o życie Pani. Tych pogróżek nie
można lekceważyć. Pomimo licznych aresztowań w ostatnim czasie,
komuniści są zawsze jeszcze potęgą, mają dość pieniędzy i zbirów, by
popełnić nową ohydną zbrodnię.
Podsłuchałem jeszcze, że już wyszpiegowali, gdzie pani mieszka,
gdzie znajduje się Pani ojciec, brat itd., itd.
Proszę się mieć na baczności. Ja proszę, błagam o to. Pani nie
ma pojęcia, do czego oni są zdolni. Wolę o tym nawet nie myśleć.
Najlepiej byłoby, gdyby Pani zaraz wyjechała z Warszawy, nie
zdradzając nawet przed najbardziej zaufaną służbą, dokąd się Pani
udaje. Ja, ze swej strony, zrobiłem wszystko, co było można.
Raz jeszcze radzę życzliwie: wyjechać, wyjechać jak najprędzej,
zaszyć się w jakim zapadłym kącie na czas dłuższy.
Niech mi będzie wolno w końcu przesłać Pani ukłony i uścisnąć
Jej dzielną dłoń i niechaj Pani przyjmie to ostrzeżenie od szczerze
życzliwego
Karola Jabłońskiego

Długie milczenie, jakie zapadło po przeczytaniu tego niezwykłego listu,


przerwała wreszcie pani Kasia głośnym okrzykiem:
— Ładna historia!… A nie mówiłam, że z tego nieszczęście wyniknie?… Po coś
ty się, dziewczyno, mieszała w te sprawy?
— Zaraz się zaczną jeremiady. Tu trzeba natychmiast jaką radę obmyślić…
— Już on obmyślił — rzekła Inka w zadumie. — Powinnam natychmiast
wyjechać.
— Nic więcej w liście nie ma?
— Owszem, jego adres i przypisek: urzędnik polskiego poselstwa w Berlinie.
— Hm, Hm. Jakiś porządny człowiek, w każdym razie… Muszę zaraz
przejechać się na policję z tym listem.
— Co? Ty chcesz wychodzić z domu? Ani mowy! Ja sama nie zostanę. Boże,
Boże, co z lego wyniknie! — biadała ciotka. Nagle, rozchmurzyła czoło jak Kolumb,
kiedy majtek z bocianiego gniazda krzyknął: Ląd. — Jedno jest dla mnie jasne —
zaczęła — Alinka nie może bezwarunkowa iść dzisiaj na dancing.
— O, co to, to nie! Jestem w komitecie i muszę być na posterunku… To mnie
cioteczka nie zna jeszcze. Pójdę i basta. Przecież nie sądzi ciocia, że komuniści
wysadzą dla mnie salę balową.
— Ale w drodze mogą cię napaść.
— Wujaszek mnie odwiezie taksówką.
— A z powrotem?
— Z powrotem… z powrotem — powtarzała, patrząc błagalnie na wuja.
— Che, che, che. Myślisz, że będę się zrywał w nocy, by cię przywieźć do
domu, co?
— Wcale o to nie proszę — Odwiozą mnie koledzy.
— Koledzy ją odwiozą! Boże, co za czasy — jęczała pani Kasia… — Co sobie
stróżowa pomyśli? Jutro cała kamienica będzie o tym mówić.
— Dużo mi zależy na całej kamienicy — odcięła.
Pan Stanisław przypomniał, że drugi list nie został jeszcze rozpieczętowany. Jak
słusznie Alinka przewidywała, były w nim same, narzekania. Witold Stasicki żalił
się, że służba folwarczna ustawicznie strajkuje, że po całym powiecie kręcą się jakieś
podejrzane indywidua, że ktoś podburza chłopów przeciwko dworom i przepowiada
rychły zabór gruntów pańskich. W końcu listu prosił siostrę gorąco, by przyjechała
na kilka miesięcy na wieś, wyręczyć w zajęciach gospodarskich żonę, której stan
zdrowia nakazuje spokój!
W tym miejscu lektury, pokraśniała Alinka, a wuj mruknął jowialnie:
— Wcześnie tym razem bociany do Roztoki zawitają. Oj wcześnie!
…W studiach też wielkiego uszczerbku nie będzie — pisał Witold — …jeśli do
nas na jakie trzy miesiące przybędziesz, zwłaszcza, że jesteś dopiero na pierwszym
roku. Prawo to nie medycyna. Studiowałem je przecież dwa lata, zanim się na
agronomię przeniosłem. Więc, Droga Siostrzyczko, nie odmawiaj mej prośbie i
przyjedź, przyjedź jak najprędzej…
Państwo Cichowiczowie spojrzeli po sobie, lecz czekali cierpliwie, co
siostrzenica powie. Alinka zaś decydowała się zazwyczaj szybko:
— Dobrze — rzekła. — Pojutrze wyjeżdżam, ale dziś chcę się jeszcze
wytańczyć. Pewnie nieprędko znajdę okazję… Więc opuszczę was niebawem,
cioteczko. Cóż ty na to?
— Drogie dziecko! Smutno nam tu znowu będzie i w innym wypadku nie
dałabym cię Witoldowi, ale dwa ważne względy przemawiają za tym, byś
wyjechała… Bezpieczeństwo twej osoby i… — tu pochyliła się do ucha siostrzenicy,
choć ta potakiwała głową na znak, że się wszystkiego domyśla.
— A teraz najwyższy czas, żebym się zaczęła ubierać — rzekła.
— Nie zdążysz już — dorzucił wuj z uśmiechem.

* * *

Słuchając miłosnych wynurzeń młodego inżyniera, starała się przybrać minę jak
najbardziej opanowaną, ale czuła równocześnie, że ogarnia ją jakieś dziwne
wzruszenie. — Brak mi treningu — stwierdziła, myśląc sportowymi kategoriami.
Na dole, u stóp obiegającej salę dokoła galeryjki, odbywał się konkurs bostona,
kilkanaście par najlepszych na sali tancerzy popisywało się coraz to nowymi figurami
tego pięknego tańca, który w tym sezonie znowu swe słuszne prawa odzyskiwał.
Smętna, a namiętna melodia wibrowała w powietrzu, przesyconym wonią
wyszukanych perfum, płynęła w górę ku olbrzymim pająkom, gdzie konała wśród
tysiąca tęcz, którymi grały przeliczne kryształki zwisające wokół lamp
elektrycznych.
Podniecający nastrój balowej sali udzielił się Alince. Wchłaniała w siebie i
światło, i tony, i wonie, oddychała nimi, upajała się. A słowa wpatrzonego w nią
mężczyzny splatały się przedziwnie z melodią, która tworzyła akompaniament.
— Kocham cię, Alino — mówił.
— Ja kocham cię — jęczał saksofon.
— Każda godzina bez twego widoku jest dla mnie męką…
— On męczy się… on męczy się... — wtórowały struny małego bandżo.
— Powiedz, że nie jestem ci obojętny. To jedno słowo chcę z ust twych
posłyszeć.
Przelękła się, że głos ją zawiedzie, że to wielkie słowo może blado wypaść lub,
co gorsza, banalnie. Więc powiedziała co czuła, spojrzeniami swych roześmianych
od szczęścia oczu.
Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Wargi mężczyzny zawisły nad jej
zmienioną twarzą, zawisły na chwilę i spadły chciwie na rozchylone usteczka,
wpijając się w nie mocno, głęboko, aż do białych, równych jak dwa sznurki perełek,
ząbków.
To był pierwszy pocałunek Alinki, bo czyż można liczyć niezgrabne muśnięcia
warg kuzynów z tych czasów, kiedy jako uczniowie gimnazjalni spędzali wakacje w
Roztoce i kradli czternastoletniej wówczas Alince całusy?
Ten pierwszy prawdziwy pocałunek oszołomił ją do tego stopnia, że nie mogła
długi czas słowa przemówić. Pozwoliła się ująć pod ramię i podprowadzić ku małej
kanapce, która jak gdyby umyślnie na nich czekała… Zaczęli rozmawiać o swej
przyszłości.
— Widzisz, Alinko — przemówił mężczyzna wzruszonym nieco głosem. — Ja
przeczuwam, że będą pewne trudności ze strony twej rodziny. Nie dlatego może, że
jestem Niemcem z pochodzenia. Wprawdzie nie posiadam jeszcze obywatelstwa
polskiego, lecz pokochałem mą przybraną ojczyznę. Pokochałem ją przede
wszystkim dlatego, że ty, Alinko, jesteś Polką. Mówię dziś po polsku zupełnie
poprawnie, mam dobrą posadę i chcę tutaj na zawsze pozostać. Więc nie obawiam
się, by moje nazwisko niemieckie stanęło na przeszkodzie naszemu szczęściu. Ale są
inne przyczyny.
— Jakie, Henryku?
— Aż dwie. Po pierwsze to, że jestem synem mieszczańskiej rodziny, nie
posiadam tego von, które tak ważną u was zawsze jeszcze rolę odgrywa, zwłaszcza w
ziemiańskich sferach… a po drugie, że jestem tylko skromnym urzędnikiem
Siemensa. Panna Stasicka, córka bogatego właściciela dóbr i przemysłowca, to za
wysokie progi dla takiego jak ja biedaka.
Alinka nachmurzyła się trochę. Znała zbyt dobrze swego ojca i zbyt była
szczera, prawdomówna, by powiedzieć Henrykowi, że jej rodzina nie będzie robić
trudności ich związkowi. Ale równocześnie czuła w sobie ogromny zasób energii,
zdolnej przełamać wszelkie trudności, posiadała nieprzebrane zapasy młodzieńczego
optymizmu, słowem: była zanadto przesiąknięta ową iście polską ufnością, że jakoś
to wszystko będzie, by dać do siebie dostęp smutnym myślom. I skoro odpoczywająca
od dłuższego czasu muzyka zagrała znowu, pochwyciła swego towarzysza za rękę.
— Tango! — rzekła z wielkim ożywieniem. — Mój ulubiony taniec. Chodźmy,
Henryku, póki jeszcze nie wszystkie pary na sali.
Dopiero na dole, w świetle setek silnych elektrycznych żarówek, dojrzała, że
jego oczy mają jakiś smutny wyraz. Zawstydziła się. — On musiał sobie pomyśleć,
że jestem bardzo płytką dziewczyną — rozumowała. — Kiedy poruszał tak ważne
sprawy, od których może zależy nasze szczęście, mnie się tańczyć zachciało. Właśnie
w takiej chwili!
Objął ją mocno i wmieszali się pomiędzy tańczące pary. Wówczas przysunęła
usta do jego twarzy. Wyszeptała: — Czy wiesz Henryku dlaczego przerwałam naszą
poważną rozmowę? Nie wiesz i nie zrozumiesz mnie zapewne… Widzisz… ja jestem
bardzo zabobonna. Otóż pomyślałam sobie, że jeśli nic nam nie przeszkodzi w
przetańczeniu tego tanga, jeśli nie zmylimy żadnej figury, to będzie najpewniejszą
wróżbą, że uda się nam przezwyciężyć wszelkie przeszkody, jakie by nam stanęły na
drodze do szczęścia. Z każdą sekundą utrwala się moja wiara w tę…
— Dzieciaku, dzieciaku rozkoszny! — przerwał jej z uśmiechem. — Potrafisz
swym szczebiotem rozproszyć wszelkie troski i zmartwienia. Ale zgadzam się…
Niech tak będzie, jak powiedziałaś. Ten taniec powie nam, czy zwyciężymy w walce
o naszą przyszłość, czy też ulegniemy.
— Nie ma obawy, Henryku… Jesteśmy zanadto stańczeni, by zmylić się choćby
o włos przy którejkolwiek figurze. O, proszę! Nawet teraz — dodała. Wykonując z
matematyczną dokładnością zawiłe pas tanga.
Dobrani wzrostem, wytrenowani doskonale, płynęli w zgodnym rytmie po
lustrzanej posadzce, w takt upojnej melodii.
Nagle zaszła rzecz najmniej oczekiwana…
Muzyka urwała w pół taktu i umilkła…
Zdziwione spojrzenia roztańczonych par pobiegły ku estradzie, szukając
przyczyny niemiłej niespodzianki… A tam, na podwyższeniu, w pośrodku grajków
szepczących coś ze sobą, stał jak zwiastun nieszczęścia, blady, szczupły mężczyzna.
Jego ciemnobrązowe ubranie marynarkowe odbijało jaskrawo od śnieżnych gorsów
koszul frakowych członków komitetu, którzy otoczyli przybysza wieńcem i w
niezwykłym podnieceniu rozmawiali z sobą półgłosem.
— Panie i panowie! — zaczął wreszcie wodzirej, któremu oddano głos z tej
racji, że krzyczał najdonośniej. — Jestem zmuszony zakomunikować państwu
smutną wiadomość…
— Co się słało? — pytali bliżsi.
— Co? Co on mówił? — wołali ci, co stali opodal.
— Proszę podejść bliżej do estrady.
Zaciekawionym i tkniętym złym przeczuciem gościom, nie trzeba było tego
rozkazu dwa razy powtarzać. Co żyło, tłoczyło się do stóp podwyższenia, w
oczekiwaniu smutnych wieści.
— Panie i panowie! W naszym spokojnym mieście popełniono przed trzydziestu
minutami ohydną zbrodnię. Przed pałacem Rady Ministrów rzucono bombę. Minister
spraw wewnętrznych został rozszarpany jej odłamkami i zginął na miejscu. Ciężko
ranny jest minister wojny i premier.
Dreszcz zgrozy przeniknął do szpiku kości zebranych. W olbrzymiej sali
zapanowało grobowe milczenie na długą, długą chwilę. Potem na front estrady
wysunął się prezes komitetu i obwieścił, że wobec zaszłych wypadków i na znak
żałoby bal zostaje przerwany.
Chwilę potem sala opustoszała. Pozostali w niej tylko muzykanci, wciągający
pokrowce na swe instrumenty, pozostała służba i część komitetu.
— Pani może wracać do domu, panno Alinko. Wyręczymy panią.
Uścisnęła wyciągnięte dłonie kolegów, skinęła głową i w milczeniu szła obok
Henryka w stronę schodów. Garderoba mieściła się na dole, lecz skutkiem tego, że
wszyscy goście opuszczali zabawę równocześnie, panował tu ścisk. Tłok nie do
opisania. Dobre pół godziny minęło, zanim inżynier Wirth, torując sobie drogę
łokciami, przepchał się przez tłumy, niosąc wysoko obie zarzutki i kapelusze. Inni
goście mieli przed sobą jeszcze długie kwadranse czekania i patrzyli z zazdrością na
rosłego mężczyznę, który przedzierał się wśród ciżby z takim powodzeniem. Nie
wiedzieć dlaczego, przyszło Alince na myśl porównanie: On idzie przebojem, jak
prawdziwy Niemiec… Wstrząsnęła główką przecząco: Nie, nie! Henryk jest już na
pół Polakiem, a ja go do reszty przerobię.
Kiedy przeszli przez bramę wionął im w twarze chłód nocy jesiennej. Zza węgła
narożnej kamienicy wypadło dwóch chłopaków, pędzących na wyścigi ku hallowi, z
którego wysypali się goście.
— Naadzwyczaaaj dodaaa! — zabrzmiało na dwa głosy.
— Dodaaa naaadzwyczaaaaaj! Bomba przed Radą Ministrów!
— Naaadzwyczaaaaj! Jeden minister zabity, dwóch rannych…
— Mordercy schronili się do sowieckiego poselstwa. Dodaaaa!
Kolporterzy zrobili dobry interes. Wszystkie dodatki zostały rozchwytane w
mgnieniu oka.
Taksówek, które czekały sznurem, nie starczyło dla całego tłumu gości, lecz
energiczny Henryk ubiegł w ostatniej chwili jakieś towarzystwo i z tryumfującą miną
podjechał ku latarni, pod którą Alinka czytała kupiony dodatek nadzwyczajny.
— I cóż tam wyczytałaś, kochanie? — spytał, kiedy znaleźli się we wnętrzu
dorożki automobilowej, a migotliwe światło lampki nie pozwoliło na kontynuowanie
lektury.
— Minister spraw wewnętrznych zabity rzeczywiście — odparła.
— A sprawcy schwytani? Co to są za ludzie?…
Schwytano tylko jednego. Pozostali trzej uciekli samochodem i naprowadzili
pościg pod poselstwo sowieckie. Tam się podobno ukryli… Wiesz co, Henryku? —
rzekła z nagłym ożywieniem: — Jedźmy na Poznańską… Mam ogromną ochotę
zobaczyć tych morderców — a w myśli dodała: Może między nimi będzie ten
olbrzymi drab, który zabił wywiadowcę.
Fiodor Iwanowicz, gdziekolwiek bądź się znajdował w obecnej chwili, nie
byłby nigdy przypuścił, że ta, która przyczyniła się walnie do aresztowania Wiery,
wzięła sobie za punkt honoru, jego z kolei zdemaskować i oddać w ręce policji. Na
umocnienie jej w tym postanowieniu, wpłynęła właściwie drobnostka. Alinka była
konfrontowana z kilkudziesięcioma aresztowanymi komunistami i przyglądając się
każdemu z nich uważnie, powtarzała stereotypowo: Nie ten. Wówczas
zniecierpliwiony urzędnik policyjny, który miał pewne podejrzenia co do kilku
osobników, rzekł lekceważąco: — Pani się myli z pewnością. W mrokach nie
dojrzała pani twarzy przestępcy i nie może go pani teraz poznać. To zdanie
podrażniło ambicję dziewczyny. Postanowiła udowodnić, że ma dobrą pamięć
wzrokową i że nie ona się myli. Dlatego też uczepiła się mocno pomysłu, by jechać
na Poznańską i przyjrzeć się aresztowanym. Może on będzie między nimi —
myślała.
Henryk Wirth oponował zrazu:
— Czy sądzisz, że bolszewicy wydadzą morderców, jeżeli się nawet schronili na
terytorium poselstwa? O, to ich nie znasz, kochanie! A gdyby nawet władze polskie
nalegały, to wzajemne targi, pertraktacje potrwają co najmniej dobę.
— A przez ten czas winowajcy zmienią kryjówkę.
— O to właśnie będzie chodzić Rosjanom. Byłaby to przecież niemała
kompromitacja, gdyby się okazało, że poselstwo ZSSR udzieliło azylu mordercom.
No, ale jeśli masz wielką ochotę, to zboczymy z drogi. — Pochylił się ku szoferowi i
polecił mu jechać na Poznańską.
Samochód skręcił w Marszałkowską.
Już na wysokości Alej Jerozolimskich zauważyli objaw pewnego podniecenia u
przechodniów. Szczęśliwi posiadacze nadzwyczajnych dodatków stali otoczeni
wieńcem przygodnych słuchaczy i czytali głośno. Wielu odrywało się od skupionych
gromadek, śpiesząc jak gdyby w stronę Placu Zbawiciela. Niektórzy skręcali w
Nowogrodzką, inni szli dalej prosto, by przez inne przecznice dostać się na
Poznańską.
Kiedy szofer chciał skręcić na prawo w ulicę Wspólną, z cienia wyłoniła się
sylwetka policjanta.
— Stać! Przejazd chwilowo wzbroniony! — padł nieoczekiwany rozkaz.
— Podejdziemy pieszo — zadecydowała Alinka szybko, jak zwykle.
Zapłaciwszy należytość za jazdę, poszli pieszo, wraz z całą gromadą innych
ciekawskich. Na skrzyżowaniu Wspólnej i Poznańskiej zagrodził im drogę kordon
policji. Ludzi wciąż przybywało. Z ust do ust krążyły plotki, których ostrze
kierowało się, rzecz dziwna, przeciwko polskim władzom bezpieczeństwa.
— To prowokacja! mówił gorączkowo jakiś młodzieniec o fizjognomii wybitnie
semickiej. — Sami bombę rzucili, by znaleźć pretekst do napadu na rosyjskie
poselstwo. To pachnie wojną! My, pracujący proletariat, nie pragniemy wojny! Precz
z wojną! — Kilku wyrostków podchwyciło okrzyk i powtórzyło go kilkakrotnie.
Alinka uczuła, że krew jej napływa do głowy. Niesłychana perfidia agitatora,
ukrytego w największej gęstwie tłumu, oburzyła ją do tego stopnia, że chciała
przywołać najbliższego policjanta, ale Henryk powstrzymał ją w porę: — Daj
spokój! — rzucił szeptem. — Na to zawsze czasu dość będzie… Lepiej słuchajmy, co
on jeszcze wymyśli.
Na tyłach zebranego tłumu, ale gdzieś głębiej, gdzieś dalej, zabrzmiał sygnał
trąbki automobilowej.
— Rozstąpić się!… Rozstąpić!…
— Samochód pędzi.
— Dwa, trzy, cztery wozy…
— To policja! Towarzysze, nie dopuśćmy ich do poselstwa! — komenderował
agitator, lecz nie znalazł posłuchu. Nikomu nie chciało się zginąć pod kołami
rozpędzonych aut ciężarowych. Tłum utworzył szpaler w mgnieniu oka, kordon
policji rozstąpił się szybko na dwie strony i cztery wielkie samochody pełne
uzbrojonych żołnierzy policyjnych przemknęły środkiem rzeki ludzkiej. Zatrzymały
się na wysokości Hożej… Prawie równocześnie nadjechały Wspólną, od strony
Marszałkowskiej, dwie limuzyny. Przecisnęły się ostrożnie przez ciżbę i pognały w
kierunku sowieckiego poselstwa… Kordon zwarł się z powrotem.
Alinka nie mogła się nadziwić, skąd się bierze takie mnóstwo gapiów o tak
spóźnionej porze. W ciągu zaledwie kwadransa tłum urósł do liczby kilku tysięcy
ludzi, a od Alej Jerozolimskich nadbiegały wciąż nowe gromadki.
— Może już pójdziemy — zaproponował Henryk półgłosem. — Towarzystwo
zaczyna być bardzo „demokratyczne” — dodał z ironią, wskazując na obok stojącą
grupę obdartusów. Rzeczywiście, na dziesięciu czekających, miało co najmniej
siedmiu tak zakazany wygląd, że można by ich wziąć za zawodowych bandytów. A
wśród tych szumowin, spędzonych nie wiedzieć przez kogo z odległych przedmieść,
uwijali się agitatorzy.
Henryk z Alinką przeciskali się z trudnością poprzez ludzkie mrowie. Wszędzie
słyszeli urywki rozmów nielojalnych, pogróżek rzucanych pod adresem policji,
wszędzie słyszeli złowrogi pomruk, który rósł, potężniał, przechodząc chwilami w
ryk wściekłości. Tylne szeregi ruszyły z miejsca. Ciżba zafalowała, podała się
naprzód, uderzyła o kordon, odbiła się i zakołysała. Drugie natarcie zepchnęło mur
posterunkowych o kilka metrów.
— Stać! Stać w miejscu!
— Hańba!… Precz z policją! Naprzód, towarzysze!
— Stać!
— Naprzód! Na pomoc swoim! Naprzód!
Objąwszy Henryka oburącz wpół, posuwała się Alinka krok za krokiem w
stronę chodnika. Po długich zmaganiach, dotarli wreszcie pod mur kamienicy, lecz o
odwrocie nie mogło być mowy, gdyż odcięły go tłumy prące do ataku.
— Zwycięstwo!… Naprzód, towarzysze!… Pod poselstwo!
Głosy posterunkowych z przerwanego kordonu utonęły bez echa w ogólnej
wrzawie. Rzeka ludzka w niepowstrzymanym pędzie runęła przez wyłom. Henryk
musiał dobrze w ruch puścić swe twarde pięści, by uchronić siebie oraz Alinkę od
przymusowego udziału w pochodzie pod gmach poselstwa sowieckiego, tak silny był
prąd rwącego potoku demonstrantów.
Nagle posłyszeli tętent galopujących koni. Posłyszeli go mimo piekielnego
zgiełku i hałasu. Od Jerozolimskich Alej pędził oddział konnej policji. Przemknął
przed oczyma widzów stojących w ulicy Wspólnej, wpadł na tylne szeregi
biegnącego motłochu, rozszczepił go, jak klin drwala drzewo na dwoje rozszczepia,
przecisnął się aż do Hożej, płazując na prawo i lewo, potem zawrócił w miejscu i z
wzniesionymi szablami ruszył ławą z powrotem.
Komuniści uciekali w popłochu, a w pierwszych szeregach zmykali mało
waleczni agitatorzy. Kilku odważniejszych starało się zatrzymać na miejscu
rejterującą gromadę. — To wstyd, towarzysze! — krzyczał Żydek z ceglastymi
wypiekami na twarzy. — Mamy liczebną przewagę… Chwytajcie kamienie i walcie!
Kordon utworzył się na nowo. Oddział konnych policjantów stanął w rezerwie
przy Hożej, gotów każdej chwili pośpieszyć z pomocą pieszym kolegom. A
komuniści widząc, że nikt ich nie ściga, przystanęli i zaczęli się naradzać tuż przed
frontem kordonu. Alinka wciśnięta we wgłębienie zamkniętej bramy, ujrzała w
świetle latarni młodego agitatora o semickim wyglądzie. Stał tuż pod ścianą
kamienicy i rozmawiał z wielkim ożywieniem z kimś, kogo występ muru zasłaniał.
Mówili prawie głośno, po rosyjsku, czując się snadź pewnie pośród takiego mrowia
swoich ludzi.
— Musimy tam dotrzeć za wszelką cenę — mówił basem mężczyzna, którego
twarzy Alinka dojrzeć nie mogła. — Czas jest drogi. Byłaby straszna wsypa, gdyby
teraz zrobili rewizję… Dostałem właśnie telefonicznie instrukcję, by grać na zwłokę
i jak najdłużej się da, odciągać uwagę policji.
— No dobrze, towarzyszu, ale co począć z tym polskim bydłem? Głupia szarża
rozpędziła ich na cztery wiatry.
— Widziałem. W tym momencie nadbiegłem, kiedy szarżowali. Ale wasza
wina. Pozwoliliście się zaskoczyć z tyłu. Broń macie?
— Mało jej.
— Tam widzę jakieś rusztowanie przed domem, a gdzie rusztowanie, tam i
cegieł będzie pod dostatkiem.
— Gdybyście wy, towarzyszu, objęli komendę.
— Za słabo mówię po polsku.
— Będę wam tłumaczem.
— Byczo… Przyjmuję. Wyślijcie zaraz setkę zuchów po cegły.
Agitator zaczął się przepychać w stronę jezdni, zwołując garść wyrostków,
którzy dotychczas nie brali czynnego udziału w awanturze, lecz ograniczyli się do
roli dobrze zorganizowanej klaki i bili brawo lub gwizdali przeraźliwie na przemian.
Alinka wysunęła się trochę i omalże nie krzyknęła. Poznała na pierwszy rzut
oka olbrzyma, który wypadł z bramy owej kamienicy przy Nowym Świecie, gdzie
zamordowano wywiadowcę policji politycznej. Przed chwilą przypomniała sobie
właśnie list, jaki dziś otrzymała z Berlina. Tam miał się znajdować ten niebezpieczny
ptaszek, a tymczasem jest znowu tutaj, w Warszawie i komenderuje prowodyrami
podburzanego tłumu.
— Henryku! — szepnęła. — Nie spuszczaj z oka tego wysokiego draba… Ja
zaraz wrócę.
— Ależ dziecinko — próbował oponować, lecz spojrzała nań tak stanowczo, że
umilkł od razu, postanawiając sobie w duchu, że więcej będzie zważał na nią, niż na
jakiegoś tam rzezimieszka. Stojąc na kamiennym progu zamkniętej bramy i będąc
wysokiego wzrostu, widział doskonale Alinę. Szła względnie szybko, gdyż po
odejściu grupy wyrostków zrobiło się nieco przestronniej na chodniku. Widział, że
dotarła aż do pierwszych szeregów rozkrzyczanego tłumu, że przedarła się do
kordonu i rozmawia z jakimś przodownikiem policji. Ten skinął głową, pochylił się i
rzucił coś szeptem. Zawróciła więc w stronę ciżby, a zorientowawszy się szybko, że
patrzą na nią podejrzliwie, zawołała na głos: — Mieszkam na Poznańskiej, chcę
wrócić do domu, a policja wzbrania mi przystępu. To przecież skandal! — Tym
wykrzyknikiem pozyskała sobie sympatię demonstrantów i mogła się bez obawy
wmieszać w tłum powtórnie.
Henryk, śledzący z swego miejsca każdy jej krok, zauważył, że manewruje w
ten sposób, by dotrzeć pod sąsiednią bramę. Ku niemałemu zdziwieniu dostrzegł
także, że podeszła do jakiegoś mężczyzny i wszczęła z nim rozmowę.
A młoda, odważna dziewczyna zbliżyła się rzeczywiście do
tego jegomościa i pochyliwszy się ku niemu, rzuciła szeptem:
— Pan jest z policji, prawda?
— Co towarzyszka mówi? Ja niedosłyszę — odparł, świdrując ją na wylot
spojrzeniami.
— Niechże się pan nie lęka. Przodownik mnie tutaj skierował… Zresztą
przypominam sobie pańską twarz. Pan był obecny wówczas, kiedy mnie
konfrontowano z schwytanymi komunistami.
— Ach, poznaję teraz!… Panna Stasicka… Czym mogę służyć? Tylko niech
pani mówi jak najciszej.
W krótkich słowach powiadomiła go o swym odkryciu. Wzrokiem wskazała
wysoką, barczystą sylwetę Fiodora Iwanowicza.
— Dobrze — mruknął wywiadowca. — Będę go miał na oku. Ale trzeba przede
wszystkim uwiadomić naszych o zamierzonym ataku.
— Już powiedziałam przodownikowi.
— Dzielna z pani kobieta. Żeby takich więcej było.
Chciał jeszcze coś więcej powiedzieć, ale dalsze słowa zagłuszył ryk piekielny.
Oddział wysłany po cegły i kamienie znalazł się wśród tłumu i rozdawał
przyniesioną amunicję. A równocześnie posterunkowy wysłany przez przodownika, z
którym Alinka rozmawiała przed kilkoma minutami, dotarł do Hożej, gdzie stały
rezerwy policji. Postanowiono tam widocznie uprzedzić atak, bo nagle rozległo się
warczenie motorów i tętent koni idących ostrego kłusa. Dwa jadące obok siebie auta
ciężarowe odgrywały rolę taranu, który miał uczynić wyłom dla oddziału konnych
policjantów.
— Rozstąpić się! — wrzasnął Fiodor po rosyjsku… Agitator z wypiekami na
twarzy tłumaczył na poczekaniu każdy rozkaz wodza, nie żałując swego piskliwego
głosu.
Taran trafił w próżnię. Rozpędzone samochody przepędziły środkiem ulicy,
dążąc w stronę Jerozolimskiej. Na kłusujący oddziałek posypał się grad półcegłówek,
kamieni, odłamków betonu i gruzu. Kilkunastu policjantów ściągnięto z siodeł za
nogi. Bito ich, kopano, pastwiono się nad nimi. Słaby kordon nie był już żadną
przeszkodą, zwłaszcza że nie zamknął się na czas po przepuszczeniu konnych.
Uzbrojony tłum runął po raz drugi w głąb ulicy Poznańskiej, z rykiem, wyciem, przy
akompaniamencie metalicznych dźwięków szyb tłuczonych po drodze.
Fiodor Iwanowicz, jako wódz, nie pchał się do pierwszych szeregów. Pozostał
na tyłach, wydając rozkazy, które świadczyły o jego dużej przezorności. Przede
wszystkim sformował trzy oddziały, rozstawiając je w ten sposób, by odsiecz
spiesząca czy to od Alej, czy od Marszałkowskiej przez Wspólną, czy też z
przeciwnej strony nie zaskoczyła tyłów głównego oddziału, jak się to wydarzyło przy
pierwszej ofensywie.
Alinka uparła się, aby nie opuszczać niepewnej kryjówki. Stojąc za plecami
Henryka, obserwowała uparcie Fiodora, a niekiedy przenosiła wzrok w stronę bramy
przeciwległej kamienicy, gdzie stał wywiadowca.
Nagle huk!… salwa!… jedna, druga, trzecia…
Trzy sekundy śmiertelnej ciszy, potem nieludzki wrzask. Komuniści przyjęci
kilkoma salwami tuż pod gmachem sowieckiego poselstwa, zmykali z placu boju w
panicznej trwodze. Na próżno Fiodor okładał dezerterów, na próżno piskliwy Żydek
wrzeszczał zachrypniętym falsetem. Towarzysze nadawali się doskonale do
bombardowania stojących spokojnie policjantów, towarzysze gwizdali, wyli i ryczeli
świetnie, towarzysze potrafiliby niewątpliwie, podobnie jak ich rosyjscy koledzy,
rozstrzeliwać bezbronnych, rabować sklepy, mieszkania, rąbać zabytki sztuki, meble,
obrazy, rzeźby, potrafiliby gwałcić kobiety, mordować dzieci, ale stawać do otwartej
walki z uzbrojoną w karabiny policją, do tego się towarzysze absolutnie nie
nadawali, a nie chcąc narażać własnej skóry, zmykali z chyżością godną
wytrenowanych lekkoatletów, wrzeszcząc po drodze nieludzko.
Alinka dostrzegła, że Fiodor zamierza pójść za przykładem innych.
Zrezygnował z bezowocnej walki, lecz nie uciekał jak jego przerażeni podkomendni;
wolnym statecznym krokiem, szedł Wspólną ku Marszałkowskiej, mając przy boku
tylko swego nieodstępnego adiutanta, który oglądał się raz po raz za siebie, czy go
ktoś nie ściga.
— Dokąd, kochanie? — spytał Henryk, kiedy go Alinka pociągnęła za rękaw.
— Za tym wysokim drabem — odparła, rzucając na wszystkie strony badawcze
spojrzenia. Była zaniepokojona, że wywiadowca, któremu pokazała Fiodora, zniknął
gdzieś jak kamień w wodę rzucony… — Trudno… Wskażę go pierwszemu
policjantowi, jakiego spotkam po drodze — zdecydowała.
Przyśpieszyli kroku. Idąc w odległości może dziesięciu metrów za dobraną parą
prowodyrów komunistycznych, dotarli do skrzyżowania Wspólnej z Marszałkowską.
Alinka ujrzała posterunkowego. Pobiegła ku niemu, rzuciła kilka słów, potem
przyskoczyła do Fiodora i chwyciła go za rękę.
— Ten! — krzyknęła co siły w piersiach. — Trzymajcie go!
— Aj waj! — pisnął adiutant, dając szczupaka w bok, ale w tym momencie
pochwyciła go za kołnierz dłoń policjanta, który nie orientował się, kogo przede
wszystkim ująć należy.
— Ty ścierwo przeklęte! — ryknął Fiodor, zamierzając się pięścią na
dziewczynę, lecz jego ręka trafiła na przeszkodę, którą było ramię Henryka. W tej
samej chwili zjawił się jakby spod ziemi wywiadowca, którego Alinka nie mogła
przedtem dostrzec i pochwycił Rosjanina za drugą rękę.
Ale rosły, muskularny Moskal, zaprawiony zapewne w bijatykach, nie dał
bynajmniej za wygraną. Ruchem szybkim jak myśl wyrwał rękę, dobył sztyletu i nim
kto zdołał przeszkodzić, wbił go po rękojeść w szyję wywiadowcy. Przerażony
Henryk odskoczył w tył, zasłaniając sobą Alinkę. Wówczas Fiodor palnął zwiniętym
kułakiem w głowę policjanta szamocącego się ze schwytanym Żydkiem, pchnął
kogoś tak potężnie, że ten runął na wznak, i wskoczył na stopień jakiegoś auta, które
właśnie przejeżdżało.
— Trzymaj! Łapaj! — wołała Alina. Trochę ogłuszony ciosem policjant, nie
wypuścił przecie z rąk wyrywającego się agitatora, a wcisnąwszy sobie świstawkę
między zęby dawał przeraźliwe sygnały dalej stojącym kolegom, by zatrzymali
zbrodniarza. Byłoby się to mu niewątpliwie powiodło w normalnych warunkach, ale
nie w dniu tak obfitującym w wypadki. Wrzawa dochodząca wciąż jeszcze z
Poznańskiej, trąbki śpieszących karetek pogotowia, zagłuszyły głos policyjnej
świstawki i Fiodor Iwanowicz raz jeszcze uszedł pogoni i kary.
Rozdział V
MIASTO ŚLEPCÓW

Małe pograniczne miasteczko przeżywało chwile wielkiego podniecenia.


Wiadomość o zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Sowietami wywarła tu
silniejsze wrażenie, niż w jakimkolwiek innym zakątku Rzeczpospolitej.
Przewidywano ogólnie, że powtórzy się okres napadów band dywersyjnych, okres
niepewności, ustawicznego pogotowia i nocnych alarmów. Pesymiści wróżyli
nieuchronną wojnę. Optymiści twierdzili, że bolszewicy nie ośmielą się zaatakować
Polski, zabezpieczonej traktatami lokarneńskimi przed napadem sąsiada z zachodu,
Polski złączonej militarnym sojuszem z Francją i Rumunią. Epidemia politykowania
ogarnęła wszystkich bez wyjątku mieszkańców i jak Stołpce długie i szerokie (a zbyt
długie, ani zbyt szerokie nie są) nie mówiono o niczym innym jak o możliwości
wybuchu wojny z wschodnim sąsiadem.
Około wpół do siódmej wieczorem kto żył, wyruszał na dworzec po
warszawskie dzienniki, które przywoził ekspres Paryż – Moskwa. Rozchwytywano je
w mgnieniu oka, czytano głośno w migotliwych blaskach naftowych latarń, po czym
miejscowy high-life szedł zalewać robaka do restauracji, oberż, zajazdów, a gawiedź
wybałuszała oczy na lustrzane szyby i strojnych pasażerów błyszczącego pociągu, tu
bowiem odbywała się polska rewizja celna oraz paszportowa tych, którzy jechali do
Rosji, i ekspres czekał na stacji pełną godzinę.
Poczciwi Stołpczanie tak przywykli w ciągu tygodnia do wieczornych na
dworzec pielgrzymek, tak się przyzwyczaili spoglądać na stojący tuż koło budynku
dworcowego międzynarodowy ekspres, że osłupieli ze zdziwienia, kiedy pewnego
dnia zoczyli aż dwa pociągi. Ekspres stał na dawnym miejscu, lecz pomiędzy nim a
tłumem gapiów, uplasował się drugi pociąg, niemniej elegancki jak tamten, ale
znacznie dłuższy. Kłoś naliczył w nim dwadzieścia wagonów. Ktoś inny przyniósł
sensacyjną wiadomość, że w tych wagonach znajdują się członkowie poselstwa
sowieckiego w Warszawie, którzy po zerwaniu dyplomatycznych stosunków
powracają do swej ojczyzny. A kiedy szeroko ustosunkowany aptekarz potwierdził
wiarygodność pogłoski, zawrzało wśród tłumu. Każdy chciał stać w pierwszym
szeregu, tuż przy ogrodzeniu, każdy się pchał, cisnął, nie bacząc na obuwie sąsiadów,
co musiało doprowadzić do nieporozumień, słownych utarczek, a nawet pogróżek
bardziej namacalnych.
Zgiełk, jaki stąd powstał, dotarł snadź do uszu sowieckich dygnitarzy, bo przy
jednym z okien salonki roleta pojechała w górę, szyba opadła i z wnętrza wyjrzała
ostrożnie na świat boży trochę przestraszona twarz jakiegoś mężczyzny.
— Ooo, widzicie?! Pokazał się jeden — padł okrzyk z tłumu i natychmiast
posypały się komentarze.
— Fiu, fiu! Panowie towarzysze podróżują z komfortem.
— A jakże! Salonką! Drugą klasą nie łaska.
— Cholera panią bierze, co? — rzucił jakiś obdartus. — Wy burżuje myślicie,
że tylko dla was salonki. A jak sobie spokojni ludzie jadą, to huzia na nich.
— Ładnie mi spokojni ludzie! Mało to bomb, rewolwerów, ręcznych granatów i
amunicji znaleziono w poselstwie? Mało broszur, bibuły komunistycznej wykryto?
Nie czytał pan gazet?
— Co się go pan pyta. On niegramotny. Krzyżykiem się podpisuje.
— Ale wody do mlika nie wliwam, jak pani.
— Wody do mleka! Słyszeliście państwo! Ja zaskarżę… Do sądu pójdę… —
irytowała się jejmość, ugodzona w achillesową piętę.
Z grupy młodzieży padały inne okrzyki:
— Podobno odstawiają ich z honorami. Ja bym im sprawił honory, tym
mordercom, rabusiom, złodziejom.
— Jurek, a może by tak grzmotnąć kamieniem w którą szybę?
— Nie byłbym od tego, ale nie wypada. Dopieroż by było hałasu.
— Ten w oknie, to mnie się widzi, że Żyd — zaśpiewała po kresowemu
panienka uczepiona ramienia zażartego przeciwnika komunistów.
— Eech, nie. Oni tylko tak zżydzieli, że wszyscy na rycerzy palestyńskich
wyglądają.
— Można łatwo przekonać się. Ja zamachnę się na niego. Jak ucieknie, to
pewny znak, że Jewrej. — zaproponował ten, który chciał pociąg kamieniami
bombardować. Jakoż nie czekając aprobaty rozważniejszego przyjaciela, pochwycił
jakiś kamyk i zamierzył się, jakby miał zamiar rzucić.
— Gewałt!… Pogrom!… — wrzasnął pasażer z okna salonki, podnosząc szybę
co prędzej.
Zawtórowały mu głośne śmiechy, ponad które wybił się srebrzysty cieniutki
głosik panienki zadowolonej, że odgadła narodowość strachliwego pasażera… — A
tak i on Żyd! Nie mówiłam?…
— Prawda, Basiu. Mówiłaś, mówiłaś — potwierdził Jerzy!
Tymczasem tchórzliwy obserwator zapuścił roletę, wyszeptał jakieś
przekleństwo i przeszedł szybko do sąsiedniego przedziału. Był to mały, elegancki
salonik. Na stylowej kanapce leżał, a właściwie siedział rozwalony wygodnie, mocno
szpakowaty mężczyzna. Ujrzawszy wchodzącego, podniósł rękę do góry na znak, że
pragnie wysłuchać do końca radiowej audycji i nie życzy sobie, by mu
przeszkadzano. Po kilku minutach zdjął słuchawki, położył je na stoliku, zapalił
cygaro, rozkoszował się wonnym dymem przez chwilę, wreszcie skinął łaskawie na
mężczyznę przybyłego, który cały ten czas stał w pokornej pozycji przy drzwiach.
— Cóż znaczą te krzyki i śmiechy? — spytał, a wysłuchawszy drobiazgowego
sprawozdania, zmarszczył się groźnie.
— Chcieli szyby wybijać, powiada pan? — rzekł. — Szkoda, że pan wcześniej z
tym nie przyszedł, kiedy te obłudne Polaczki się ze mną żegnały. Straciło się piękną
okazję do zrobienia aluzji na temat ich osławionej gościnności… No, mniejsza z
tym… Kiedy opuszczamy tę dziurę?
Urzędnik zerknął szybko na zegarek.
— Za pięć minut, towarzyszu pośle.
— Dobrze. Odetchnę dopiero, kiedy się znajdę po tamtej stronie… I atmosfera
się oczyści.
Urzędnik otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i szybko je sobie dłonią
przysłonił. Ten ruch nie uszedł uwagi posła.
— Ma pan coś na języku. No, mów pan, byle prędko, bo jestem zmęczony. —
Tu ziewnął od ucha do ucha, nie fatygując się wcale, by zakryć rozdziawioną jamę
ustną.
— Ja… ja… chciałem tylko powiedzieć, że na marmurze ryć by należało słowa
towarzysza posła.
— Hm, hm. Któreż to zdanie tak się panu spodobało, co?
— O konieczności oczyszczenia atmosfery.
— No, mów pan swobodnie — zachęcił, widząc, że tamten się zacina i urywa w
połowie zdania.
— Skoro towarzysz poseł każe, powiem posłusznie. Otóż pozwoliłem sobie
roztrząsnąć w myśli słowa towarzysza posła i po trochu się domyślam, jakie jest ich
znaczenie.
— Ciekawym, czy się pan dobrze domyśla — spytał poseł, który wypowiedział
ów frazes bez żadnej myśli ubocznej, ot tak sobie, byle coś powiedzieć.
— Te wielkie słowa znaczyły tyle, co: wielu zdrajców i szpiegów polskich
wkręciło się pomiędzy naszych najbardziej zaufanych ludzi, ale skoro miniemy
granicę, przecedzi się uważnie cały personel, wyłowi się winnych, by ponieśli
zasłużoną karę.
— Dobrze!… Dobrze! — potakiwał z poważną miną. — Jest pan wcale
domyślny, panie Immerglück. Sekretarz powinien być domyślny, powinien czytać
myśli swego szefa… oczywiście nie wszystkie myśli… Słucham dalej cierpliwie.
Chcę poznać aż do końca pański komentarz do moich słów, które pan… che, che,
che… chciałby ryć na marmurze.
Urzędnik podziękował niskim ukłonem za pochwałę i mówił:
— Być może, że się mylę, ale moim zdaniem tok myśli towarzysza posła był
następujący: Pośród wielu niepewnych ludzi, jacy się wcisnęli do naszego poselstwa,
jest jeden główny zdrajca.
— Kto? — rzucił poseł.
— Ten, który przez niepotrzebny zupełnie napad na polskiego wywiadowcę
spowodował aresztowanie Wiery Rusanowej, ten, który pozwolił się rzekomo okraść
doszczętnie w sleepingu, ten, który stojąc na czele kilkutysięcznego tłumu naszych,
pozwolił się rozgromić setce policjantów, ten…
— Dość — przerwał litanię przestępstw, niecierpliwym gestem dłoni. — Więc
myśli pan o Fiodorze Iwanowiczu Gołykinie.
— Tak jest, towarzyszu pośle.
Poseł zaciągnął się głęboko dymem cygara.
— Nie! — rzekł wreszcie. — To niedołęga, nie zdrajca. Przecież sprzątnął
własną ręką dwóch polskich szpiclów.
— Pozwolę sobie zauważyć, że tylko co do pierwszego wypadku możemy mieć
absolutną pewność, gdyż był przy tym obecny nasz człowiek.
— A wywiadowca, zasztyletowany przezeń w tę noc, kiedy oni wtargnęli do
poselstwa?
— Nie wierzę, towarzyszu pośle, by to Fiodor zrobił. Wywiadowcę ubito
zapewne w czasie rozruchów, a sprytne Polaczki wzięły go na rachunek Fiodora, by
nam lepiej oczy zamydlić.
— Hm, hm… A teraz niech mi pan odpowie na jedno pytanie… Ale żądam
absolutnej szczerości.
— Towarzyszu pośle! — zaczął tamten z patosem.
— Wiem, wiem, co pan chce powiedzieć. Nie trzeba… Więc pragnę się
dowiedzieć… — zrobił umyślnie dłuższą pauzę — dlaczego panu zależy na tym, by
pozbyć się Fiodora… Jakie macie porachunki ze sobą? Zaznaczam, że ja coś wiem o
waszych animozjach osobistych.
Immerglück zmieszał się w pierwszej chwili, zwłaszcza gdy patrzący nań
przenikliwie poseł dorzucił półgłosem: — Czy nie czasem cherchez la famme? —
Ale wrodzony tupet żydowski i wieloletni trening w bolszewickiej służbie pomogły
mu skutecznie do opanowania maski swej twarzy.
— Mam zaszczyt oświadczyć towarzyszowi posłowi, że uważam Fiodora
Iwanowicza Gołykina za szkodliwego dla interesów ZSSR. To są owe porachunki,
jakie istnieją pomiędzy nim a mną, lojalnym urzędnikiem naszej republiki.
— Aha… A czy pan znał dobrze Wierę Rusanową?
Na szczęście dla Immerglücka lokomotywa szarpnęła w tym momencie bardzo
gwałtownie i pociąg ruszył z miejsca. Poseł wyciągnął rękę ku pobliskiemu oknu i
uniósł krawędź rolety. Ujrzał zbity tłum ludzi rzucających nieprzyjazne okrzyki. Znał
na tyle polski język, by treść ich zrozumieć. Pogroził pięścią gapiom. —
Wybałuszajcie oczy — mruknął z jakimś nieokreślonym, złowrogim uśmiechem. —
Syćcie się widokiem naszego odjazdu. Kiedy tu powrócimy, będziecie już ślepcami.
A my powrócimy niebawem!
Turkot kół zagłuszył dalsze słowa.

* * *

Stołpczanie wracali z dworca w większym podnieceniu niż zazwyczaj. Widok


odjeżdżającego personelu poselstwa przekonał ich naocznie, że stosunki pomiędzy
oboma państwami zostały definitywnie zerwane. Stronnictwo pesymistów zyskało
wielu zwolenników tego wieczora. W knajpach, jadłodajniach, wyszynkach
konferowano znacznie dłużej tym razem i północ wydzwonił wieżowy zegar, kiedy
najwytrwalsi „politycy” powracali do domów w dość różowych humorach. Skromne
libacje miały tę jedną dobrą stronę, że przywracały partii optymistów wielu
utraconych za dnia stronników.
Światła w domach i chatach pogasły już dawno. Tylko przed dworcem płonęła
samotna latarnia, tylko jedno okienko budynku pocztowego rzucało na rozmokłą
jezdnię żółtawy kwadrat światła. Tam czuwała przy telegraficznym aparacie piękność
stołpecka, dyżurna urzędniczka, panna Basia.
Stróż nocny pogawędził trochę z dwoma policjantami, powlókł się ospałym
krokiem pod starostwo, zakurzył fajkę, usiadł na kamiennym stopniu i zdrzemnął się
niebawem, ale nie na długo. Zbudziło go ponure wycie proboszczowego legawca,
który, wracając z jakiejś włóczęgi, przystanął przed starostwem i zadarłszy łeb do
góry, wył przeraźliwie.
— Śmierć czuje albo ogień, zmyślna bestyja — mruknął stróż, zrywając się z
przygodnego siedzenia. Odpędził psa w obawie, że zakłóci nocny wypoczynek panu
staroście, potem ruszył środkiem ulicy w głąb miasteczka. Ale uparty legawiec nie
przestał naszczekiwać. Biegnąc w stronę plebanii, dawał ustawicznie znać o sobie,
pobudził kilkanaście innych kundli i solidarne stworzenia zaimprowizowały na
poczekaniu wielki psi koncert, aż się rozlegało po całych Stołpcach.
— Jeszcze jakie nieszczęście wywróżą — szepnęła panna Basia, pochylona nad
stolikiem i zajęta lekturą jakiegoś ckliwego romansu.
Stróż wędrujący jezdnią głównej ulicy przystanął nagle. Jego wprawne ucho
podchwyciło jakiś niezwykły szelest. Było to coś niby brzęczenie osy, bąka, trzmiela,
niby odległe echo pracującego motoru. Warczenie przybliżało się, rosło, potężniało z
każdą sekundą.
— Żeby nie była noc, pomyślałbym: jeroplan — rozumował.
Skonstatował wreszcie ponad wszelką wątpliwość, że odgłos rosnącego turkotu
nadbiega z góry, z powietrza. Namyślał się właśnie, czy pośpieszyć na posterunek
policji państwowej z meldunkiem o niezwykłym zjawisku, kiedy gdzieś z obłoków
trysnął strumień oślepiającego światła. Istna powódź sinobiałej poświaty zalała dachy
uśpionych domostw, rynek, ulice, ogrody. Zrobiło się jasno niby w księżycową noc
zimową, kiedy puszysty całun śniegów mieni się w blaskach srebrnego miesiąca.
Stróż nocny uszczypnął się mocno w łydkę. — Przecież nie śpię, anim nie pił z
wieczora — stwierdził stanowczo.
Coś, jakby duża puszka blaszana, spadło na dach pobliskiego domu, zerwało
garść dachówek i stoczyło się na chodnik z piekielnym łoskotem. Gdzieś
zadźwięczała szyba, wytłuczona przez zaspanego obywatela, który zbudzony
hałasem, czy niezwykłą światłością, nazbyt pośpiesznie otwierał okno.
— Pali się!… Gore!…
— Czemu stróż nie trąbi?!
A biedny stróż stał bezradny na środku jezdni i obydwoma kułakami rozcierał
oczy, które nie wiedzieć z jakiej przyczyny, zaczęły go najpierw swędzić potężnie,
potem boleć, palić, rwać, jak rwą stawy ludzi chorych na reumatyzm w słotne dni
jesienne. Coś przeklęcie gryzącego wyciskało spod powiek strumienie łez gorących,
coś w żarło się w głąb oczodołów, piekło, jak sól na krwawiącą ranę wysypana, jak
jodyna, lapis, jak kwas siarkowy.
— Boże!… Moje oczy!… — krzyknęła kobieta wychylająca się z okna domu,
na który spadł pierwszy tajemniczy pocisk.
— Mamo, gdzie jesteś? Nie widzę cię, mamusiu…
Drugi łoskot, tym razem koło starostwa. Trzeci przy plebanii. Potem czwarty,
piąty, dziesiąty, w coraz to innej części miasteczka. Gdzieś huknęły strzały
karabinowe. To policjanci strzelali w górę, w kierunku źródła oślepiającego światła.
Potworny reflektor zgasł natychmiast. Nastały egipskie ciemności, wśród których
rozbrzmiewały zmieszane okrzyki zbudzonych ze snu mieszkańców.
— Co się stało?… Jezus, Maria, co się tu dzieje?!
— Zamykać okna!… To gaz!… Bomby gazowe!
— Mamo!… Mamusiu!… Mamusiu!…
— Oczy mnie pieką… Powietrza!… Otwórzcie okno!… Powietrza!…
— Gdzie moje dziecko?… Zosieńko, odezwij się!… Gdzie… moje…
— Żono, przecież ja nie śnię… Trzymam w dłoni świecę, czuję jej płomień, o…
dotykam go, piecze, a światła nie widzę…
— Janku, gdzie jesteś?… Podaj mi rękę…
— Aaaaa, aaaaa!… Kwas mi źrenice wyżera… Aaaaa, aaaa!…
— Rysiu, dziecinko słodka, przyjdź do mamy…
— Lisia ocki bolom, mamusiu…
— Uciekać za miasto!… Hej… uciekać!…
— Ratunku!… Pomocy!… Och… ślepnę!…
— Kto tu jest przy mnie?… Słyszę czyjeś kroki…
— Na pola!… Do lasów!…
— Gdzie policja, gdzie wojsko?… Gdzie maski ochronne?…
— Uciekać!… Czuję nową falę gazu… Uciekać!…
— Ucieeeekaaaać!!!!
Ten i ów stoczył się po schodach, łamiąc ręce i nogi, ten i ów legł na progu
własnej chaty, deptany, tratowany przez swoich czy obcych, lecz znaczna większość,
wiedziona samozachowawczym instynktem, wydostała się na ulicę. Oszalałe z
przerażenia tłumy nagle oślepionych ludzi, biegały z miejsca na miejsce, wpadały na
ściany domostw, potykały się na wybojach, przewracały, deptały nawzajem, zderzały
ze sobą w największym pędzie, wyjąc nieludzkimi głosy. W kilku domach
przewrócone przez uciekających ślepców świece lub lampy naftowe wznieciły
pożary, których nikt nie tłumił, bo ich nie widział. Więc rychło snopy złotych iskier
trysnęły przez otwarte okna, gejzery płomieni wystrzeliły ponad łatwopalne strzechy
i na czarnym, ponurym niebie zapaliły krwawą łunę szkarłatu.
Panna Basia pracowała w pocie czoła. Jeszcze przed kwadransem zadźwięczał
dzwonek telefonu. Komendant policji żądał natychmiastowego połączenia z
Baranowiczami. Prawie równocześnie zgłosił się starosta z identycznym żądaniem,
potem jeszcze ktoś i jeszcze. Zapalające się lampeczki migotały przy wszystkich
niemal numerach. Każdemu trzeba było tłumaczyć, że połączenie uszkodzone lub
przerwane, gdyż ani Baranowicze, ani żadne z najbliżej leżących miasteczek nie
odpowiada na alarmujące wezwania.
— Proszę natychmiast telegrafować, że… oooch! — usłyszała bolesny jęk,
jedno słowo oczy i głos starosty umilkł w słuchawce.
Przyskoczyła ku aparatowi telegraficznemu… B a r a n o w i c z e… B a r a n o
w i c z e… wystukiwała cierpliwie, układając sobie w myśli treść depeszy, jaką miała
złożyć samodzielnie, jaką miała przywołać pomoc dla płonącego miasteczka… Bo
urzędując na drugim piętrze nowo wzniesionego budynku pocztowego, widziała
przez szyby krwawe jęzory płomieni, słyszała rozpaczliwe okrzyki ludzi, lecz nie
zdawała sobie sprawy z przyczyn strasznej katastrofy. Gaz wydobywający się z
rzuconych przez samolot pocisków, był gazem ciężkim, pełzającym nisko przy ziemi.
Dopiero zmieszany z powietrzem zyskiwał na lekkości, wznosił się w górę i docierał
właśnie powoli do poziomu pierwszego piętra. O tym oczywiście nie wiedzieli
mieszkańcy nieszczęsnego miasteczka i ogarnięci nieopisaną paniką wybiegali z
mieszkań nawet wyżej położonych, na ulice zatrute gazami.
— Baranowicze… Baranowicze — stukał aparat.
— Basiu!… Basieńko!… Och!… — Zbolały głos męski zabrzmiał gdzieś u stóp
budynku.
Telegrafistka przyskoczyła ku oknu i otworzyła je na oścież. Teraz dopiero
mogła wzrokiem ogarnąć całą grozę katastrofy… Nocny atak zaskoczył Stołpczan
we śnie. Mało który znalazł czas, by coś na siebie zarzucić. Większość błąkała się po
ulicach rodzinnego miasta prawie nago, w strzępach bielizny, podartej w trakcie
bezustannych szamotań, walk, upadków.
Więc widziała Basia złorzeczących mężczyzn, zawodzące kobiety, dzieci
zapłakane, półobłąkane ze strachu, jak przebiegały wśród chat, które płomień
ogarnął. Matki szukały zaginionych dzieci, mężowie żon, dzieci rodziców. Ślepcy
szukali ślepców, a nie widząc się nawzajem, przechodzili może tuż obok tych,
których znaleźć pragnęli; może nawet po nich sami deptali. Trzy tysiące białych
postaci kłębiło się wśród pożogi, wśród nieustannego płaczu, krzyku, przekleństw,
nawoływań. Oślepione psy wyły ponuro. Bydło zamknięte w płonących oborach
ryczało żałośnie. Kilka ślepych koni, wydostawszy się cudem na wolność,
galopowało środkiem miasta, tratując tłum i powiększając ogólny chaos,
zamieszanie. Jedne tylko koty wyczuły instynktem, skąd niebezpieczeństwo zagraża i
schroniwszy się na drzewa lub dachy, dawały znak miauczeniem, że współczują
niedoli swych panów. A ponad ogólną wrzawę wybijały się głosy oszalałych ludzi.
— Koniec świata nadchodzi…
— Sąd ostateczny!…
— Mamo!… Mamo!…
— Módlmy się, bracia!… Pod Twoją obronę… — zaintonował ktoś basem, a
chór niewiast podchwycił natychmiast… — Uciekamy się…
— Gdzie jest Bóg? Gdzie jest ten sprawiedliwy Bóg?…
— Święta Boża Ro-odzi-iciel-ko…
— Dawidek!… Dawidek!… Ryfka!… Dawidek!… Gdzie mojy dżeczy?…
— Hej, towarzysze!… Śmierć nadchodzi. Warto jeszcze użyć resztek życia…
Wódki mi dajcie… Tu powinny być drzwi szynku Rappaporta…
— Kobiet chcę!… Oho…. już coś trzymam, che, che, che…
— Puszczaj!… Janie, broń mnie!…
— Naszymi prośbaaami… Naszymi prośbaaaami…
— Stój psiakrew! Jakie to ma ciałko gładziutkie! Ile pierścionków na palcach,
zatracona burżujka!…
— Puść łotrze!… Ratunku!… Janie na pomoc!… Na po…moc!…
— Wołaj Jana do rana.
— Nie racz gardzić w poootrzebach naszych — śpiewał chór.
— Żono!… Gdzie jesteś?… Twój głos słyszałem…
— Janie!… Ja…
— Nie wydzieraj się, bo ci tą łapą ścisnę delikatne gardziołko.
— Ach!… Du…si… mnie… Ach!
— Żono!… Biegnę… Odezwij się!… Zosiu… gdzie ty?…
— Ale od wszelakich złych przyyygód.
— Ach… duszę… się…
— Ha, zbóju!… Puść ją…
— Towarzysze!… przytrzymajcie tego burżuja…
— Giń psie!…
Ludzie niewidomi, ludzie-zwierzęta zwarli się w śmiertelnej walce. Jakiś dach,
którego wiązania płomień strawić zdołał, runął z trzaskiem. Milion iskier spadł na
głowy skłębionej gromady nie mogącej w żaden sposób wydostać się po omacku
poza obręb zabudowań. Poparzone konie wpadły znów w pełnym galopie w kupę
żywego mięsa ludzkiego. Za końmi biegło stado oszalałych owiec. Swąd smażącej
się wełny napełnił ulice. Wielki blaszany komin piekarni, rozpalony niemal do
czerwoności, runął na nagie ciała ślepców. Wycie, ryki, wrzaski, zawodzenia
dosięgły zenitu… Jakiś piekielny sabat czarownic, diabłów, upiorów, rozgrywał się u
stóp budynku pocztowego.
Panna Basia ogarnęła w kilku sekundach całą grozę dantejskich scen. Potem jej
spojrzenia spłynęły niżej, gdzie pod zamkniętą bramą domu wiła się jakaś
okrwawiona postać.
— Basiu!… Basieńko!…
— Jerzy!… Co się stało, na Boga?!… Ja nic nie rozumiem.
— Basiu… czy ty mnie widzisz?…
— Widzę cię… Wszystko widzę.
— Och, dzięki Ci, Boże!… Basiu… Gazy łzawiące rzucono z samolotu.
Wszyscy oślepli. Ty jedna cudem jeszcze widzisz.
— Czekaj!… Biegnę na dół.
— Stój!… Zaklinam cię… ani kroku! — Głos jego brzmiał tak stanowczo, że
pozostała na dawnym miejscu.
— Basiu!… To ciężki gaz… Gdybyś zeszła na dół, oślepniesz natychmiast. Im
wyżej, tym bezpieczniej. Wyjdź na strych… na dach, może Bóg ześle ci ratunek…
Może pożar sprowadzi wiatr, który oczyści to zatrute, przeklęte powietrze… Zamknij
okno przede wszystkim… Zamknij!
Telefon zadźwięczał gwałtownie… Jednym susem znalazła się przy słuchawce.
Poznała głos starosty.
— Nie!… Nie odzywa się nikt, niestety — odpowiedziała
na rzucone pytanie…
Po drutach nadpłynęły słowa rozkazu:
— Polecam pani pracować, póki pomoc nie nadejdzie. Los trzech tysięcy
mieszkańców, może losy setek tysięcy obywateli w głębi kraju zależą od pani
uczciwości. Przyszedłbym sam na pocztę, ale nie trafię… Oślepłem… Czuję swąd
spalenizny. Czy to ogień gdzie wybuchł?
Panna Basia poinformowała go w krótkich słowach o swych strasznych
spostrzeżeniach, dodała, że gaz do drugiego piętra jeszcze nie dotarł, potem odłożyła
słuchawkę i usiadła przy aparacie telegraficznym. Znów wystukiwała drżącym
paluszkiem Baranowicze, a kiedy dłuższy czas nie odpowiadały, wołała kolejno
Nowogródek, Lubczę, Nowojelnię i cały szereg najbliżej położonych
miejscowości… Nic!… Żadnej odpowiedzi!… Lida — przyszło na myśl
dziewczynie. Tam stoi większy garnizon wojska, tam duże lotnisko, samoloty,
lekarze, szpitale, tam centrala komitetu obrony przeciwgazowej na całe
województwo nowogródzkie.
— L i d a… L i d a… L i d a — stukał aparat.
Basia poczuła jakiś dziwny, nieznany sobie zapach. Szedł jak gdyby od okna i
rozchodził się powoli po całym pokoju. Nie zwróciła na to najmniejszej uwagi,
przejęta ważnością swej roli.
— L i d a… L i d a…
Chwila oczekiwania… Nic!… Aparat odbiorczy milczał uparcie. Z ulicy
dobiegały wciąż rozpaczliwie okrzyki poparzonych ludzi, zwierząt, ptactwa. Dzwon
z wieży kościelnej, poruszony rękami jakiegoś ślepca, uderzył najpierw słabo,
mętnie, potem silniej, coraz silniej, aż rozkołysał się i rozśpiewał żałobną melodią
tonów głębokich, rozdzierająco smutnych, bolesnych.
— L i d a… L i d a… L i d a… L i d a…
Panna Basia poczuła, że ma łzy w oczach. Nie wiedziała, nie miała czasu
rozmyślać nad tym, co właściwie płacz spowodowało. Czy wzruszyły ją jęki dzwonu,
czy współczuła doli mieszkańców rodzinnego miasta, czy opłakiwała straszne
kalectwo Jerzego, który usiadł pod bramą i jak wierny pies czuwał, by który z
obłąkanych ślepców nie wpadł do budynku poczty, by nie skrzywdził ukochanej
dziewczyny… Pochłonięta swą ważną czynnością nie analizowała powodów płaczu.
— L i d a… L i d a…
Łzy rzęsiste, jak groch duże, spadały z oczu na dłonie, na taster nadawczego
aparatu… Pod powiekami coś piec zaczęło i szczypać.
Basia zerwała się na równe nogi. Przypomniała sobie słowa Jerzego.
Zrozumiała, że fala straszliwego gazu dosięgła poziomu jej pokoju, że jeszcze
chwila, a otoczą ją nieprzebite ciemności na zawsze… Na zawsze! Będzie dotknięta
najstraszniejszym kalectwem, ślepotą… — Uciekać! — szepnął głos instynktu. —
Uciekaj natychmiast!… Masz jeszcze trzecie piętro, potem strych, potem dach…
Ocalisz twe piękne oczy… — Pokusa była tak silna, że Basia, kierując się pierwszym
popędem, dopadła drzwi od korytarza. Ostatnie pożegnalne spojrzenie prześlizgnęło
się po wszystkich sprzętach pokoju i spoczęło na stoliku, gdzie stały aparaty
telegraficzne. Zawahała się… Miała wrażenie, że rozhuśtany dzwon wieży woła
spiżowym głosem jedno, jedyne słowo: — Obowiązek!… Obowiązek!…
Obowiązek!
Z głową na piersi zwieszoną wracała do swego stolika. Wstydziła się, że choć
przez chwilę mogła myśleć o ucieczce, kiedy tam na dole tysiące bliźnich
przechodziło stokroć gorsze katusze. Usiadła na dawnym miejscu. Drżącym, białym
paluszkiem wystukiwała znowu nazwę miasta, skąd wyglądała pomocy.
— L i d a… L i d a…
W oczach iskry, gwiazdy, krwawe płaty, koło wirujące w szalonym pędzie,
płomienie, słońca… Jedno, drugie, piąte, pięćdziesiąte. Całe konstelacje słońc, całe
gwiazdozbiory planet, purpurowych księżyców, meteorów, komet o złocistych
ogonach.
— L i d a… L i…
Nareszcie!… Aparat odbiorczy ocknął się po kilkugodzinnym milczeniu. Biały,
wąski paseczek drgnął, ruszył z miejsca… Kropki, kreseczki przyniosły oczekiwaną
odpowiedź… — Tu Lida… Tu Lida… — Potem jeszcze cały sznur kresek, kropek,
ale Basia nie może ich dojrzeć. Na próżno wolną dłonią rozciera oczy, na próżno
stara się przeniknąć ciemności, które zapadają, pomimo, że dwie pobliskie lampy
płoną jasnym światłem… W oczach dziwne pieczenie, szczypanie, kłucie, ból… och,
ból straszny!… Coraz ciemniej dokoła, coraz ciemniej… Już nawet dłoni nie widzi,
dłoni, która niosąc chusteczkę, zatrzymała się na wysokości twarzy… Na skroniach
zimne perełki polu… Strach!… Blady lęk położył swe lodowate palce na karku, wpił
je w kruczoczarne włosy pochylonego dziewczęcia… W myślach chaos, zamęt…
Wspomnienia z lat dziecinnych splątane przedziwnie ze wspomnieniami tej nocy
przeklętej.
— L i d a… L i d a. Tu Stołpce… Na pomoc!… Miasto płonie… Wszyscy
oślepli… Wszyscy, bez wyjątku… Na pomoc!… Na pomoc!…
Basia zna świetnie na pamięć klucz abecadła Morse’a. Choć mroki ją ogarnęły,
wystukuje pracowicie swe wołanie o ratunek dla płonącego miasteczka… Jedna myśl
ją trapi… Że nie może odczytać treści depeszy, jaką Lida wysyła… Na próżno
dotyka palcami gładkiego paska papieru… Nic nie rozumie… Nic!… Głowa ją boli
strasznie. Porażone nerwy oczne znieczuliły na kilka minut inne nerwy… W uszach
szum… Potem jakiś odgłos dźwięczny, lecz bardzo daleki… To dzwon kościelny…
Dzwon… Bije wciąż na trwogę, nuci swą pogrzebową pieśń ginącemu miastu
ślepców.
Basia przymusza się ostatnim wysiłkiem woli, by nie wybuchnąć
rozdzierającym płaczem. Łka wewnętrznie, ale łzy już nie płyną. Może wszystkie
przedtem wyciekły, a może niewidomi w ogóle nigdy nie płaczą?… Obowiązek…
Obowiązek… — przypomina dzwon z wieży… Więc posłuszna dłoń uderza znów w
przyciskacz aparatu i wzywa pomocy… ratunku…
Rozdział VI
W SZPONACH CZIERIEZWYCZAJKI1

Klamka ugięła się leciuteńko. Ktoś drzwi z korytarza otwierał ostrożnie. Na


progu stanął niski, maleńki człowieczek. Przenikliwymi spojrzeniami obrzucił
wnętrze dużej izby. Ujrzał śpiącą na łóżku kobietę i uśmiechnął się, o ile uśmiechem
można by nazwać brzydki grymas jego odrażającej twarzy. Zamknął drzwi bez
najmniejszego szelestu, cichuteńko przekręcił klucz w zamku, potem idąc na palcach,
zaczął się zbliżać ku łożu.
Przystanął u wezgłowia. Łakomym, chciwym wzrokiem pożerał zarumienioną
od snu twarz kobiety, ślizgał się po jej obnażonym ramieniu, które wyzierało spod
kołdry. Pochyliwszy się nieco, przywarł ustami do białej jak śnieg skóry. Całował ją
delikatnie cal po calu, zbliżając się coraz bardziej do smukłej szyi. Kobieta spała
twardo, uśmiechała się nawet przez sen; dopiero, kiedy nazbyt mocny pocałunek
połaskotał skórę jej policzka, drgnęła, wydała stłumiony okrzyk przestrachu i usiadła
w łóżku.
— Pick!… Czyś ty zwariował!… — rzekła, odpychając natrętnego
wielbiciela…
— Marto!… Kocham cię… Kocham… Marto — bełkotał karzeł.
— Ani słowa więcej na ten temat… Rozumiesz?… W jaki sposób dostałeś się w
ogóle do mojego mieszkania?…
— W jaki?… Che, che, che… Wyciągnąłem Augustowi klucz z kieszeni. Od
kilku już dni podejrzewałem, że on cię tutaj odwiedza… szczęśliwy.
— Przychodzi po rozkazy.
— Czy tylko po rozkazy?
Nie mogła znieść siły jego wzroku. Spuściła oczy trochę niżej i ujrzała szeroki,
płaski nos zeszpecony olbrzymią naroślą, a poniżej rozchylone mięsiste wargi.
Spomiędzy czarnych, spróchniałych zębów ciekła na zewnątrz gęsta ślina, Spływając
długą nitką na brodę, na ubranie karzełka. Przypomniała sobie moment przebudzenia
i wzdrygnęła się strasznie.
— Słuchaj!… — spytała drżącym głosem: — Słuchaj, Pick, czyś ty mnie
całował, gdy spałam?
Oczy mu zabłysły jak u kota, który patrzy na bezowocne wysiłki schwytanego
wróbla.
— Tak, Marto… Całowałem cię długo, długo, zanim się przebudziłaś… Moje
wargi przywarły do twej ślicznej rączki, muskały alabastrowe ramię, szyję, czoło,
oczy, policzki… Już do usteczek się zbliżałem, kiedy…
— Dość! — krzyknęła na głos. — Zamilcz!… Zamilcz!
W miarę jak mówił, tarła sobie drugą ręką dłoń, ramię, szyję, czoło, oczy,
policzki, jakby pragnęła zatrzeć ślad pocałunków tych ust ohydnych. Obrzydzenie
wstręt fizyczny przeniknęły ją do głębi. Drżała na całym ciele jak w ataku febry.
Zasłoniła sobie oczy dłońmi, by nie widzieć jego potwornej gęby.
A Pick, który źle zrozumiał ten wybuch, Pick, którego podniecił do ostatecznych
granic widok drżącej, bezbronnej, a tak pożądanej kobiety, pochylił się ku niej i
zmienionym głosem zaczął mówić o swej miłości.
Mówił, że kocha ją od dawna, że czuwa nad nią ustawicznie, lękając się, by nie
padła ofiarą ich niebezpiecznego zawodu, że marzy o tym, aby mógł zmienić tryb
życia, że uskładał już sobie kilka tysięcy dolarów, które złożył w bezpiecznym
miejscu w Berlinie, że wynajmie ładne mieszkanko, umebluje je, wyłoży dywanami,
za którymi przepada, że potem poślubi ją, Martę, i będą żyli we dwoje szczęśliwie,
wspominając niekiedy ciężkie chwile, jakie wspólnie przechodzili, kiedy pracowali
na rzecz polskiego wywiadu. Nie odejmując rąk od twarzy, słuchała uważnie, aż
nagle parsknęła wesołym śmiechem, śmiała się oczyma, ustami, całą twarzą; wiła się
na łóżku od serdecznego śmiechu.
Zamarł w oczekiwaniu…
— Marto! — wyszeptał wreszcie.
— Ja twoją żoną… Cha, cha, cha, cha, cha, cha… Doskonały pomysł, Picku…
Ja twoją żoną… Nie… to umrzeć można ze śmiechu!
Milczał… Rozchylone wargi zacisnęły się nagle… Ważył coś w umyśle, lecz
milczał dalej. Pozwolił się jej naśmiać do syta. Potem, opanowując drżenie głosu,
przemówił na pozór zupełnie spokojnie.
— Rozumiem cię, Marto… Nie chcesz za męża kaleki… karła — dodał z
goryczą, podkreślając słowo karzeł. — Wstydziłabyś się chodzić ze mną do
restauracji, kawiarń, na dancingi… Rozumiem… Rezygnuję z tych planów, choć
serce mi z bólu wyje… Lecz przecież ty, Marto, należałaś już do niejednego
mężczyzny. Ileż to razy w czasie naszej współpracy dla zdobycia ważnych
dokumentów czy informacji, byłaś przelotną kochanką naiwnych głupców. Mógłbym
ich na palcach wyliczyć.
— Do czego zmierzasz?
— Chcę ustalić fakt, ze ciebie można kupić pieniędzmi.
— Pewnie, że można — rzekła z westchnieniem. — Tego wymaga nasz zawód
wywiadowczyń. Ale — dodała, odzyskując zwykły humor — ale to dużo kosztuje
tych głupców.
— Znam jednego człowieka, któremu się bardzo podobasz. Gotów by ci był
zapłacić za jedną noc… — odczekał chwilę — sto dolarów.
— Sto dolarów; to już coś… Ładny chłopczyk?
— Ładny nie jest — wyszeptał — lecz gotów by był za to dołożyć drugą setkę.
— Cóż to za jeden?
Chwila milczenia, potem z drżących ust karla padło jedno słowo:
— Ja…
— Ty?… Ty… Cha, cha, cha… Domyśliłam się od razu, ale zbiłeś mnie z tropu
dalszymi słowami.
— Więc przystajesz, najdroższa? — zawołał, chwytając ją za ręce.
Podniosła oczy i znów ujrzała ohydną narośl na jego spłaszczonym nosie,
oślinione wargi, zepsute zęby, cuchnące z daleka próchnem… Wzdrygnęła się, jakby
dotknęła śliskich łusek węża. Uwolniła dłonie z jego uścisku.
— Nie, Picku.
— Dam trzysta…
— Nawet za tysiąc, nie… i jeszcze raz, nie.
Chwila milczenia. Oczy karła zaczęły rzucać błyski złowrogie. Wstrętna twarz
skurczyła się jak u podrażnionego buldoga.
— A czemuż to nie, moja Marto… Powiedz śmiało… otwarcie.
— Bo… bo — jąkała się, nie chcąc prawdy powiedzieć. — Bo ty i August
jesteście moimi przyjaciółmi, towarzyszami, kolegami, a w tych warunkach nie może
być mowy o bardziej zażyłych stosunkach pomiędzy nami. Taki już mam przesąd.
— Taaak?… Tak myślisz? — wycedził. — August jest także tylko kolegą i
niczym więcej?
— Tak jest.
— Łżesz, Marto… On był tutaj wczorajszej nocy.
— To kłamstwo!.
— Ty sama kłamiesz… Ja szedłem za nim krok w krok… Tu pod tą kamienicą
przeżyłem najgorszą noc w życiu… Mur gryzłem z wściekłości. Była chwila, że
chciałem… Ale przezwyciężyłem się… Pomyślałem, że ty, dobra, sprawiedliwa
Marta, ty, która nie pozwoliłaś mnie nigdy pokrzywdzić przy rozdziale nagrody,
będziesz tak samo dla mnie względna, jak dla Augusta… Stałem pod bramą do
rana… Widziałem, jak on wychodził… Ja byłem jego cieniem… Towarzyszyłem mu
wszędzie, a kiedy wreszcie koło południa spać się położył w naszej gospodzie,
wyciągnąłem mu klucz i tu przyszedłem.
— I nie tylko, że sam nie wypoczywasz przed trudami dzisiejszej nocy, jeszcze
mnie zbudziłeś i denerwujesz swymi oświadczynami. Wiesz, co nas czeka za
robota… Wiesz, jak bardzo silnych, wypoczętych nerwów wymaga, ale ciebie to
oczywiście niewiele obchodzi.
— Nie odskakuj od tematu naszej rozmowy. Nie zagaduj, Marto.
Zirytowała się na dobre. Rzuciła podniesionym głosem:
— Nie zagaduję, ale z drugiej strony nie mam powodu tłumaczyć się przed tobą,
ani spowiadać… Robię zawsze to, co mi się podoba.
— Więc przyznajesz, że August jest twoim kochankiem.
— Tobie nic do tego.
— Boisz się wyznać.
— Ja się boję? Kogo? Ciebie może, wstrętny karle, potworze? Dosyć mam tej
rozmowy!… Proszę natychmiast opuścić mój pokój, albo…
— Albo?… — powtórzył, mrużąc oczy.
— Powiem o wszystkim Augustowi, a on już z tobą pogada w odpowiedni
sposób… Cha, cha, cha… Powiem mu o twoich umizgach, oświadczynach.
— Marto! — warknął rozwścieczony. W wyobraźni zamajaczyły mu splecione
ciała tych dwojga… Będą się zaśmiewali do łez, będą szydzili z mej miłości, z mego
kalectwa — myślał. — Marto, ty igrasz z ogniem… Ty mnie jeszcze nie znasz… —
rzucił, odsuwając się od łoża.
— Grozisz, karzełku? — Zeskoczyła na podłogę, ujęła się pod boki i stanęła
przed nim dumnie wyprostowana. Sięgał jej głową do piersi zaledwie, do krągłych,
pełnych piersi, które rysowały się wyraźnie pod cienkim jedwabiem kombinacji.
Widok jej nagich ramion, nóg, łydek, rozpalił w nim krew na nowo. Gotów był jej
wybaczyć wszystkie cierpkie słowa, przymówki, bolesne aluzje, jakie słyszał przed
chwilą.
— Marto najmilsza — rzekł bardzo miękko, wyciągając ku niej drżące dłonie…
Pochwyciła jego jedną rękę, zgięła w łokciu, przycisnęła ją swoim ramieniem. Nim
zdumiony tym ruchem karzeł mógł się zorientować, do czego zmierza,
podprowadziła go do wielkiego lustra zawieszonego pomiędzy oknami.
— Spójrz, Picku, mój niedoszły małżonku… — powiedziała, powstrzymując
wybuch wesołości. — Spójrz, jaka z nas dobrana para… Wzrostem dobrana i
urodą… Prawda? Cha, cha, cha, cha, cha, cha!
Ujrzał w zwierciadle jej ładną twarz lalki, a tuż obok swą gębę ohydną.
Zobaczył jej cudnie wykrojone usta, zarumienione policzki, zgrabny, prosty nosek, a
obok swą cerę ziemistą, szarą, niezdrową, swe wargi wiecznie wilgotne, spłaszczony,
zeszpecony nos potwora. Ocenił ogromną różnicę wzrostu, postawy, budowy ciała i
teraz dopiero zrozumiał całe okrucieństwo ironii wyzierającej z oczu pięknej kobiety,
z oczu, które patrzały nań drwiąco z bezlitośnie prawdomównego lustra.
Wyrwał rękę z pod jej ramienia, skinął lekko głową i jak strzała popędził ku
drzwiom.
— Picku… Dziś w nocy robota… Pamiętaj… — dobiegło go w progu.
Zatrzasnął drzwi z hałasem, w kilku susach przebiegł korytarz i znalazł się w klatce
schodowej… Trzymając się poręczy, przeskakiwał po trzy stopnie naraz. Przystanął
dopiero w bramie wchodowej kamienicy. Przejmujący chłód ostudził go nieco.
Odwrócił się twarzą ku schodom, zacisnął obie dłonie w pięści.
— Popamiętasz mnie, Marto! — wyseplenił z trudem, gdyż głos uwiązł mu w
krtani… Pogroził pięścią, rzucił jakieś uliczne przekleństwo i wybiegł z sieni. Chwilę
później znikł wśród tłumu przechodniów.

* * *

— Wy, towarzyszu Immerglück, możecie zawsze liczyć na moje poparcie —


rzekł protekcjonalnie chudy mężczyzna, rozparty w fotelu. — My wiemy dokładnie,
co się działo w naszym poselstwie, wiemy dobrze, jakie są wasze zasługi.
— Jestem doprawdy wzruszony… Towarzysz poseł…
— Ech, dajcie wy spokój z towarzyszem posłem… On powtarzał jak papuga to,
coście mu podsunęli.
— Nie zawsze, towarzyszu prezesie… Nie zawsze — powtórzył Immerglück,
kiwając głową melancholijnie. — Na przykład w sprawie Gołykina.
— Tak, to prawda… Fiodor Iwanowicz jest jego oczkiem w głowie… Ale
pocieszcie się, towarzyszu. Skoro tylko wojna wybuchnie, siłą faktu wysunie się
towarzysz Trocki na pierwsze miejsce, a wtedy szepnie się tylko słówko jego
sekretarzowi i Gołykin gotowy. Jak wiecie, sekretarz jest moim szwagrem —
podkreślił z dumą.
— A wojna wybuchnie niebawem… Co?
— Nu, wy pytacie o tajemnice urzędowe… Pewnie, że niedługo wybuchnie…
My już dawno gotowi, ale nasi sprzymierzeńcy proszą, by zaczekać.
— Towarzysz poseł obliczał, że zacznie się w tę noc, kiedyśmy minęli
granicę… Już tam okazji im nie poskąpiliśmy.
— Ba!… W Stołpcach, Baranowiczach, Sarnach i czort wie, w ilu jeszcze
dziurach, nie znajdziesz dziś innych ludzi, jak ślepców.
— Próba się udała znakomicie… Toteż nie mogę zrozumieć, dlaczego mając
wszystko w pogotowiu, zwlekamy, a zwlekając, pozwalamy się Polaczkom
przygotować do odparcia ataku.
— Już go tam oni nie odeprą, towarzyszu… Ale co się tyczy zwłoki, to ja wam
już wspomniałem, robi się ją na życzenie Niemiec… Widzicie, towarzyszu, ja tak
sobie myślę moim prostym rozumem, że wojna rozpocznie się na całkiem innym
froncie… anibyście nie zgadli.
— Nu?… Indie?… Chiny?… Turcja?…
Za każdym razem szwagier sekretarza Trockiego potrząsał głową przecząco.
— Ani Indie, ani Chiny, ani Turcja… To wszystko nastąpi dopiero w akcie
trzecim… Ja myślę, że zacznie się w północnej Afryce… Nasi sprzymierzeńcy czują
swym dobrym węchem, że Francja też nie spała w czasie pokoju, że może zgotować
głupie niespodzianki… Niemcy nie lękają się Francji, towarzyszu, ale wolą, by ktoś
inny przyjął to pierwsze uderzenie na swoją skórę. Więc ja wszystko sobie spokojnie
w rozumie przekalkulowawszy, doszedłem do przekonania, że akt pierwszy to będzie
wielkie powstanie Arabów, Kabylów, Riffów w Algierii i Maroku, a daj Boże, także
w Tunezji… Dalsze sceny z aktu pierwszego, to koncentracja wojsk włoskich na
pograniczu francuskim, demonstracje floty włoskiej u brzegów Korsyki.
— A drugi akt?
— Akt drugi, to zmiecenie z powierzchni ziemi operetkowych państewek, jak
Finlandia, Estonia, Łotwa, Polska, Litwa, Czechosłowacja, a może i Rumunia przy
tej okazji… Ale, towarzyszu, to co ja mówię, to są tylko moje domysły, ot prosta
kalkulacja człowieka, który lubi poczytać gazetki, zająć się zagadnieniami
politycznymi w dobrej kompanii przy kieliszku. To moje osobiste poglądy,
zaznaczam.
Towarzysz Immerglück nie był tak naiwny, by wierzyć, że te wiadomości nie
pochodzą z pierwszorzędnego źródła via szwagier-sekretarz, lecz są wytworem
fantazji rozgadanego gościa. Pomimo to jednak potakiwał grzecznie na znak, że
przyjął do wiadomości jego zastrzeżenie.
Miał jeszcze o coś zapytać, kiedy do drzwi ktoś zapukał dyskretnie. Gość zerwał
się z fotela z objawami widocznego przestrachu.
— Gdyby tak ktoś mnie u was zastał, pomyślałby, że konspiracja… Nie ma tu
jakiej kryjówki?… Wolałbym uniknąć plotek. — tłumaczył się, zerkając trwożnie na
wszystkie strony.
— Uspokójcie się, towarzyszu prezesie… Tu nikt wejść nie może, prócz mego
wiernego Li-Ponga… Jeśli chcecie, wyjdę do przedpokoju.
— To już lepiej wejdźcie odparł skwapliwie, przylepiając się do olbrzymiego
pieca, który go miał zasłonić przed oczyma tego, który pukał.
Towarzysz Immerglück uśmiechnął się ironicznie, wyszedł z pokoju i nie wracał
długo, bardzo, bardzo długo… Kiedy wszedł wreszcie do pokoju, oczy jego
błyszczały radością, a policzki zabarwiły się rumieńcami.
— Nu? — spytał gość, odklejając się od pieca.
— Towarzyszu prezesie, pogratulujcie mi. Jutro cała Moskwa nie będzie mówić
o czym innym, jak o moim odkryciu.
— Ale co, co takiego?… Nie drażnijcie mej ciekawości.
— Towarzyszu prezesie, czas nagli… Jadę teraz do waszego szwagra. Jeśli on
nie będzie miał nic przeciwko temu, abyście byli obecni przy naszej rozmowie, to
dobrze, lecz bez jego aprobaty nikomu nic nie powiem.
— A ja wam powiedziałem wszystko, towarzyszu Immerglück.
— Roztoczyliście tylko przede mną wasze osobiste poglądy. Wasze osobiste.
Prawda?… — podkreślił.
— Ano, to chodźmy razem… Myślę, że mnie szwagier nie wyrzuci za drzwi…
A przyznam się wam, że umieram z ciekawości… Gdybyście tak choć jedno słowo
szepnęli. Choć jedno.
Towarzysz Immerglück włożył w międzyczasie palto na siebie… Widząc, że
gość czeka, jak Mesjasza, jakiejś wiadomości, pochylił się ku niemu, przymrużył
oko, potem rzucił półgłosem jedno magiczne słowo: — Spisek!
Towarzysz prezes aż przysiadł. Ze wzruszenia nie mógł trafić ręką do rękawa
swego eleganckiego futra. — Spisek — powtarzał, oswajając się z brzmieniem tego
groźnego słowa. Przestraszył się nieruchomej sylwetki Chińczyka, który czekał w
przedpokoju i odetchnął dopiero, kiedy znalazł się we wnętrzu swej stukonnej
limuzyny. Tu czuł się bezpieczny przed widmem elektryzującego słowa. Tu, na
gwarnej ulicy ożywionej Moskwy, kpił ze spisku i spiskowców. Odzyskał zaraz swój
ton protekcjonalny.
— Odwiozę was, towarzyszu Immerglück… Jak wam się podoba mój wózek?
Co?… Śliczny!… Ja wiem, że śliczny, ale nie pytajcie, ile kosztował… Nie lubię o
tym wspominać… Osiem tysięcy dolarów… Osiem tysięcy.
— Widzę, że lubisz o tym wspominać — mruknął towarzysz Immerglück, a
głośno dodał: — Dziękuję wam za zaproszenie… i chętnie z niego skorzystam.
Przyjemniej siedzieć w ciepłym pudełku wytwornej limuzyny, niż leźć piechotą, jak
ja zawsze łażę.
— Wytworna limuzyna! — delektował się prezes. — Ślicznie powiedziane…
Wytworna!… Ale wy, towarzyszu, się nie trapcie… Będziecie i wy mieli auto…
Moja głowa w tym, lecz przysługa za przysługę… Wojna wisi na włosku, a wojna
jest matką najpiękniejszych interesów.
— Dostawy — bąknął domyślny towarzysz Immerglück.
— Otóż to właśnie.

* * *

…A kiedy dwaj przyjaciele zabawiali się interesującą pogawędką o przyszłych


interesach, w opuszczonym mieszkaniu odbywała się inna zupełnie rozmowa. Li-
Pong odczekał, aż limuzyna ruszy spod bramy, odczekał, aż zniknęła na rogu ulicy,
potem zamknął okno i szybko przeszedł do kuchni. Tu zanucił chińską piosenkę,
śpiewając tak głośno, że się rozlegało po całej części domu dla służby przeznaczonej.
Drewniane schody kuchenne zaskrzypiały żałośnie i z górnego piętra zbiegł młody
wyrostek chiński. Li-Pong wciągnął go do kuchni, zamknął drzwi starannie i
zaprowadził do łazienki. Tam czuł się najbezpieczniej. Zaczął mówić szybko,
przerażająco szybko, w swym dźwięcznym, ojczystym języku. Kilka razy odmierzał
coś ręką na framudze, jakby wzrost czyjś opisując. Wyrostek potakiwał głową. Li-
Pong wykonał palcami ruch, jakim naśladujemy liczenie pieniędzy. Mały Chińczyk
znów głową skinął. Potem nastąpił ostrożny powrót tą samą drogą przez kuchnię i
schody dla służby, z tą różnicą, że malec zamiast biec na górę, do swego mieszkania,
zjechał po poręczy na dół i pomknął jak strzała w kierunku bramy.

* * *

Marta czuła się dziwnie nieswojo tego wieczora. Szczerze powiedziawszy, nie
czuła się dobrze w Moskwie od samego przyjazdu. To nie był Berlin, Berlin,
małpujący niezdarnie nadsekwańską stolicę, ale nie mniej wesoły, huczący, tętniący
gwarem ludzi może prymitywnych, ale łaknących szczerze zabawy po trudach
pracowicie spędzonego dnia. Berlin porywał, ogłuszał, pociągał w wir użycia…
Moskwa przygnębiała straszliwie. Jakąś duszną ponurość miały w sobie gmachy.
kamienice, mieszkania. Jakiś przymus towarzyszył każdej zabawie. Jakaś
niesamowita obleśność czaiła się w spojrzeniach wszystkich bez wyjątku ludzi. Typ
gościnnego, serdecznego Rosjanina, zwolennika szerokiej zabawy, zniknął
doszczętnie w czasie wojny. Na jego miejsce pojawił się typ inny, typ obywatela
RSFRS.2 Bizantyjski serwilizm, wschodnia przebiegłość, żydowska tchórzliwość,
tatarska krwiożerczość, a nadto obłuda, nieufność, zamiłowanie do podziemnej
konspiracji, lenistwo, niechlujstwo, rozpasanie, nieuctwo i wiele, wiele tym
podobnych „zalet” były składnikami, które wygotowane dokładnie na
dziesięcioletnim ogniu bolszewizmu złożyły razem przedziwną miksturę. Z tej
mikstury były ulepione charaktery obywateli RSFRS. Taki okaz, szpiegowany i
szpiegujący na każdym kroku, czuł się w swej wielkiej ojczyźnie jak ranny dzik,
osaczony przez myśliwych w maleńkim zagajniku.
Nic dziwnego zatem, że Marta, przyzwyczajona do innego zupełnie otoczenia,
wciągała w siebie ze wstrętem atmosferę Moskwy i marzyła o rychłym wyjeździe.
Była trochę zdenerwowana rozmową z Pickiem. Nie uszły jej uwagi złowrogie
spojrzenia jego przymrużonych oczu. Każdy kaleka jest złośliwy i mściwy z natury
— pomyślała, ale przypomniała sobie zaraz, że przed wyruszeniem na dzisiejszą
wyprawę, ma się spotkać z obydwoma towarzyszami. — Jednym ciepłym
spojrzeniem go rozbroję — rzekła do siebie, poprawiając fryzurę przy lustrze.
Koło siódmej wieczorem ubrała się w futro. Był już najwyższy czas po temu.
Do restauracji, w której się stołowała codziennie, miała spory kawałek drogi, a już o
ósmej miał po nią August przyjechać. Zamknęła więc pokój i szybko zbiegła na dół.
W bramie omal nie przewróciła maleńkiego chłopczyka. Chciała go wyminąć, lecz
przytrzymał ją za suknię.
— Czy to w tym domu, proszę pani? — spytał, wyciągając brudną rączynę, w
której gniótł małą kopertę.
— Nie mam czasu, dziecko… Spytaj kogo innego. — Zobaczyła, że malcowi
łzy zakręciły się w oczach. Pogłaskała go po mizernej twarzyczce i ujęła w palce
kopertę. — Do mnie? — rzekła zdumiona, przeczytawszy adres mieszkania oraz
nazwisko, pod jakim występowała tutaj, w Moskwie. — To do mnie, chłopczyku…
Miałeś coś dostać za przyniesienie, prawda maleńki? — Skinął głową wstydliwie, ale
oczy mu zabłysły chciwością, gdy podnosząc się na palcach ujrzał zawartość
sakiewki… — Słuchaj urwisie… Od kogo dostałeś ten bilecik?
— Jakiś pan mi go dał.. Tam czeka na rogu.
— Taaak? W takim razie zaczekaj, może zaniesiesz moją odpowiedź. —
Rozerwała kopertę. Wewnątrz znajdowała się maleńka kartka papieru, pokryta
kilkoma rządkami pisma. Przysunąwszy ją bliżej do twarzy, przekonała się, że ma
przed sobą kryptogram. Pamiętała liczbę, stanowiącą klucz do kryptogramu
używanego w tym miesiącu przez polski wywiad w Moskwie, lecz odcyfrowanie
wymagało dużej cierpliwości, ustawicznego zerkania na alfabet oraz wypisywania
odnośnych liter. Tego wszystkiego nie można było uskutecznić w sieni na
wychodnym. — Przeczytam w restauracji — postanowiła, wkładając liścik do
torebki. Wręczyła maleńkiemu pocztylionowi suty napiwek i kazała mu iść
powiedzieć zagadkowemu nadawcy, że jego list odebrała. Sama szła za chłopcem w
pewnej odległości, chcąc z bliska zobaczyć owego pana, który miał czekać na rogu.
Ale na skrzyżowaniu ulic nie było nikogo. Malec rozglądał się na wszystkie strony,
wreszcie zoczył Martę.
— I cóż? — zagadnęła go. — Twój pan gdzieś zniknął.
— Tu stał, w tym miejscu, i powiedział, że będzie czekać. Miał mi coś dodać
jeszcze… Obiecał.
— To już ja go wyręczę — rzekła.
Znalazła wolny stolik pod ścianą. Zresztą w restauracji panowały jeszcze pustki
o tej porze. Zamówiła kolację, a kiedy kelner odszedł, zabrała się od odcyfrowywania
przeniesionego listu. Treść jego brzmiała:

Karzeł zdradził. Był u Immerglücka. Immerglück pojechał do


Trockiego. Termin wykonania zamachu odkładam. Większą część
naszych zawiadomiłem. Ostrzeżcie Augusta i zmieńcie natychmiast
miejsce pobytu. Za tydzień dajcie znać o sobie. List zniszczyć!!! T.

Ktoś stanął przy jej stoliku. Nie podnosząc oczu, nakryła dłonią kompromitującą
kartkę i błyskawicznym ruchem ściągnęła ją na kolana. Czuła, że serce wali jej
młotem… Jakaś ręka pochwyciła gazetę, na której był wypisany alfabet i odsunęła ją
na bok.
— Pani pozwoli — zabrzmiało.
Kelner!… To był kelner. Patrzał na nią trochę zdziwionym wzrokiem; widać jej
zmieszanie nie uszło jego oka. Przeprosił grzecznie, że musiała tak długo czekać,
wyjaśnił, iż kolację podaje się zazwyczaj znacznie później i postawiwszy półmisek
na stole, odszedł majestatycznym krokiem.
Marta wciąż jeszcze nie mogła przyjść do siebie. W ciągu dotychczasowej pracy
w wywiadzie, szczęście sprzyjało jej stale. Nigdy nie znalazła się jeszcze w trudnej
sytuacji, a tym mniej w niebezpieczeństwie życia. Więc dowiedziawszy się teraz o
zdradzie Picka i uświadamiając sobie, że przebywa w Moskwie, gdzie życie ludzkie
nic nie znaczy, zdrętwiała z przerażenia i czuła się jak zbita z nóg. Automatycznym
ruchem przekroiła olbrzymi sznycel wiedeński, przeniosła połowę na swój talerz i
wpatrzyła się weń tępo.
— Nie smakuje pani? — zaniepokoił się kelner, obserwujący bacznie dziwne
roztargnienie gościa.
— Ależ tak… Przeciwnie!… Jest doskonały — odparła szybko.
Udawała, że je, choć czuła, iż mimo głodu nie potrafi przełknąć ani kawałka, ani
odrobiny. Natarczywie ciekawy wzrok kelnera denerwował ją niezmiernie. W
myślach jej panował chaos. Usiłowała za wszelką cenę zapanować nad psychicznym
rozstrojem Trzeba przede wszystkim… Trzeba przede wszystkim — powtarzała
sobie w myśli, gubiąc ustawicznie wątek. Rzucając błędne spojrzenia po stole,
spojrzała na swą drżącą dłoń i zoczyła zegarek osadzony w bransolecie.
— Trzy na ósmą — powiedziała prawie głośno.
— Za dziesięć ósma — poprawił kelner, który musiał mieć słuch bardzo dobry.
— Płacić!
Uregulowała rachunek, słuchając piąte przez dziesiąte wynurzeń kelnera na
temat niewątpliwych zalet apetycznie wyglądającego sznycla. Wybiegła pośpiesznie
z restauracji. Chłód ulicy uspokoił ją nieco. Trzeba przede wszystkim powrócić do
domu. Za kwadrans przyjdzie August — zdołała złożyć w myśli. Przypomniała sobie
ostatnie słowa ostrzegawczego listu. List zniszczyć… brzmiały… Podarła kartkę na
drobniutkie kawałki i idąc szybko, rzucała je po jednym na chodnik w
kilkumetrowych odstępach.
Znalazłszy się w domu, zaczęła nerwowo pakować swoje dwie walizy. Z każdą
minutą wracał jej spokój i przytomność umysłu. Raz jeszcze obejrzała swój paszport
niemiecki, sprawdziła wizy, meldunki, raz jeszcze pomyślała, że nie potrzebuje się
obawiać rewizji, gdyż nie posiada przy sobie żadnych kompromitujących papierów.
Spojrzała na zegarek. Brakowało dwu minut do ósmej.
— Zaraz nadejdzie — szepnęła. — Trzeba będzie jeszcze powiadomić
gospodynię o wyprowadzce i zapłacić jej za cały miesiąc.
Ósma wybiła… Marta zaczęła się przechadzać po pokoju. Zapaliła papierosa.
Nareszcie!… Posłyszała zgrzyt klucza w zamku drzwi wiodących z przedpokoju
do klatki schodowej… Chwila ciszy… Kroki… Ciężkie kroki męskie. Klamka się
ugięła… Na progu stanął jakiś barczysty jegomość.
Marta zachwiała się na nogach. Drżącą rękę wsparła na poręczy najbliższego
krzesła.
— Czego pan sobie życzy! — wyjąkała. — Jakim prawem.
— Pogadamy o tym, moja pani… Teraz proszę się szybko ubrać w płaszcz, che,
che, che!… w futro, chciałem powiedzieć — dodał, kładąc łapę na przewieszonym
przez krzesło futrze. W drzwiach ukazały się głowy jeszcze dwóch mężczyzn.
Marta zaczęła protestować.
— To jakaś omyłka — wołała… — Jestem obywatelką Republiki Niemieckiej.
— Nie znam takiej republiki. Wiem, że istnieje cesarstwo niemieckie… Ale
dość żartów!… Paszport u was jest?
Podała mu swój paszport. Obejrzał go uważnie, potem włożył do kieszeni.
— Nazwisko się zgadza… To grunt.
— Proszę mi zwrócić paszport.
— Później o tym pomówimy. Teraz proszę się zbierać… Ooo, co ja widzę…
Walizki spakowane. W sam czas my przyszli. Ptaszek chciał z gniazdka wyfrunąć.
Hej, towarzysze! Niech jeden zniesie te piękne kufereczki do auta. Potem
przetrząsnąć mi cały pokój. Zajrzeć do każdej szpary! O piecu nie zapomnieć… A
nam w drogę czas, Fraulein Anna Bauer. — Pochwycił futro, zarzucił je na ramiona
oniemiałej kobiety i ujął jej rękę.
— Sama pójdę — wykrztusiła, robiąc wyniosłą minę. — Ale pan popamięta
dzisiejszy wieczór. Konsul niemiecki potrafi się upomnieć.
Przed bramą stała odrapana limuzyna. Marta ujrzała swoje walizy na przednim
siedzeniu obok szofera. We wnętrzu siedział jakiś mężczyzna, pomógł jej wsiąść i
zręcznym ruchem założył jej kajdanki na ręce. Krzyk protestu stłumiła brutalna łapa
wełnianą rękawicą. Szofer zwrócił się szeptem z jakimś pytaniem do tego drugiego,
który wkroczył do mieszkania Marty. Zapytany roześmiał się szeroko. — Na
Łubiankę! — krzyknął. — Oczywiście, że na Łubiankę. — Potem usiadł po drugiej
stronie kobiety i zatrzasnął drzwi. Auto ruszyło z miejsca.
Marta, siedząca pomiędzy dwoma zbirami, popadła w stan zupełnej apatii. W
uszach brzmiał jej wciąż ironiczny śmiech prześladowcy i jego słowa. Łubianka!…
Któż nie słyszał o tych dwóch sąsiadujących ze sobą gmachach, położonych przy
ulicy Bolszaja Łubianka, oznaczonych pamiętnymi numerami: 9–11. Kto nie wie o
tym, że tam mieści się centrala Nadzwyczajnej Komisji, owej osławionej Czeki…
Więc tam ja wiozą.
— Auto pędziło szybko. Przemknęło przez Kuzniecki most, skręciło i niebawem
zaczęło zwalniać.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł jeden z towarzyszących Marcie mężczyzn. Z
bijącym sercem przekroczyła próg ponurej bramy. — Na drugie piętro — padł
rozkaz… Znalazła się w dość dużej izbie, w której kilku mężczyzn o fizjognomiach
wybitnie semickich zabawiało się wesołą rozmową. Na widok wchodzącej umilkli i
otoczyli ją wieńcem, przyglądając się jej uważnie.
— Dobry wieczór pani — zabrzmiał jej tuż nad uchem gruby, niski głos.
Odwróciła głowę i zbladła jak trup. Przed nią stał kurier dyplomatyczny z ekspresu
Paryż–Moskwa, Fiodor Iwanowicz Gołykin, ów konsul niedoszły. — Poznaje mnie
pani?… Może się przypomnieć? — szydził.
W drugim końcu pokoju stało trzech mężczyzn. Zajęci pozornie rozmową,
obserwowali pilnie Martę oraz Fiodora. Po krótkiej naradzie, przywołali tego
ostatniego do siebie i najstarszy wiekiem zadał mu jakieś pytanie.
— Szyję dam sobie uciąć, że to ona — zawołał Gołykin zapalczywie.
— Więc poznajecie ją, towarzyszu?
— Tak jest. Trochę tylko sobie włosy rozjaśniła, ale to nic.
— I w dalszym ciągu utrzymujecie — przerwał drugi — że owej krytycznej
nocy ona nie znajdowała się w waszym przedziale?
— Ani na jotę nie zmienię moich pierwotnych zeznań.
— Jakże zatem weszła, skoro jak powiadacie, drzwi były od wewnątrz
zamknięte?
— O to zechciejcie, towarzyszu, tę panią zapytać. Ja sam nie rozumiem, jakim
cudem się to stało.
Marta, zapytana czy poznaje towarzysza podróży z ekspresu Paryż–Moskwa,
zaprzeczyła kategorycznie. Nigdy tego człowieka na oczy nie widziała, nie rozumie,
dlaczego ją tutaj sprowadzono, żąda wyjaśnień i prosi o zawiadomienie konsula
niemieckiego o bezprawnym aresztowaniu obywatelki niemieckiej.
Najstarszy z trójki machnął ręką wzgardliwie:
— Dosyć na dzisiaj. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia. Odprowadzić tę
kobietę do celi.
Stojący w pobliżu drzwi dozorca wyprężył się jak struna.
— Do której celi, towarzyszu-naczelniku? — spytał.
— Do której?… Hem…
— Ja bym radził, che, che, che… obok schodów piwnicznych — wtrącił Fiodor
Iwanowicz z szatańskim uśmiechem.
Naczelnik zmarszczył się dostojnie.
— Nikogo o radę nie pytałem — rzekł sucho, potem, zwracając się do dozorcy,
dodał: — Ostatecznie można ją tam kilka dni potrzymać… A teraz żegnam.
Chwilę później w izbie pozostali tylko trzej dostojnicy. Ten, który pytał, w jaki
sposób Marta zdołała wtargnąć do zamkniętego od wewnątrz przedziału, zwrócił się
do swych dwóch towarzyszy.
— Jak wam się podoba ten Gołykin? Pyszny okaz! Chcąc sobie pozyskać nasze
zaufanie, demaskuje wspólniczkę i sam proponuje dla niej celę przy schodach. No,
ale nam oczu nie zamydli tą gorliwością, co?
— Więc uważacie, towarzyszu Immerglück, że Gołykin pracuje dla polskiego
wywiadu? — spytał trzeci mężczyzna, który nie zabierał głosu do tej chwili.
Immerglück skinął głową potakująco:
— Sądzę, a nawet jestem tego pewny, że Gołykin pracuje na dwie strony; tylko
dla nich szczerze, a nam rzuca ochłapy. Skoro teraz sypie tę rzekomą Annę Bauer, to
znak najpewniejszy, że ma taką instrukcję, że Anny Bauer postanowiono się pozbyć z
tamtej strony.
— Nie, nie, towarzyszu — zaprzeczył naczelnik Czeki. — Zapominacie, iż nie
Gołykin, ale ów karzełek wsypał całą paczkę.
— Więc trzeba go również przymknąć, żywić go jakiś czas chlebem z
„musztardą”, potrzymać go w celi przy schodach piwnicznych, a wyśpiewa
niebawem całą prawdę. Idę o zakład, że moje przewidywania są słuszne. Zresztą
posłuchajcie: według doniesienia karła, miano dzisiaj wykonać zamach na Kremlu.
Donosiciel wymienił mi całą serię adresów. Z polecenia towarzysza Trockiego
zrobiło się obławę na spiskowców i co się pokazało?… Oto zaledwie w czterech
miejscach nakryliśmy drabów. Reszta ptaszków wyfrunęła, a gniazdka jeszcze były
ciepłe… A więc ktoś ich musiał ostrzec o grożącym niebezpieczeństwie… Kto?…
Oczywiście Gołykin!
Naczelnik wciąż jeszcze głową, potrząsał na znak przeczenia. Przecież Gołykin
me wiedział o niczym. Wezwano go na Łubiankę przed kwadransem celem
konfrontacji z Anną Bauer i jej towarzyszem, którego karzeł Augustem nazywał.
Wobec rozbieżności zdań, Immerglück zwrócił się do trzeciego towarzysza o
wypowiedzenie swego zdania. Sekretarz Trockiego namyślał się przez dłuższą
chwilę, nim odpowiedział: — Nie posiadamy oczywiście niezbitych dowodów
współwiny Gołykina — rzekł. — Dlatego też nie możemy go od razu potępiać,
zwłaszcza, że posiada możnego protektora.
— W osobie towarzysza posła Sołtykowa — dorzucił Immerglück.
— A zatem musimy go unieszkodliwić w inny sposób.
— No?
— Postaram się dla niego o awans.
— O awans?…
— Tak jest, towarzyszu… Zaproponuję, by go mianowano komisarzem do walki
z kontrrewolucją, na… województwo lwowskie lub lubelskie.
— Cha, cha, cha… To znaczy in partibus infidelium.3
— To znaczy, że Fiodor Gołykin pójdzie na front — dorzucił Immerglück,
zacierając ręce. — Wy, towarzyszu sekretarzu, macie kapitalne pomysły. Niechże
więc idzie na front, a resztę biorę na siebie.

____________________
1 Czieriezwyczajka (ros.) – Wsierossijskaja czriezwyczajnaja komissija po

bor’bie s kontrriewolucyjej, spiekulacyjej i priestupleniami po dołżnosti


(Wszechrosyjska Komisja Nadzwyczajna do Walki z Kontrrewolucją, Spekulacją i
Nadużyciami Władzy) zwana potocznie Czeką lub Czieriezwyczajką. Nazywano tak
także dalsze radzieckie służby powstałe po przekształceniu Czeki.
2 RSFRS – Rosyjska Socjalistyczna Federacyjna Republika Sowiecka.
3 in partibus infidelium (łac.) – na terytorium niewiernych.
Rozdział VII
ATAK NA WARSZAWĘ

Przedświąteczny ruch panował na ulicach Warszawy. Tłumy ludzi przewalały


się chodnikami, przystawały przed jasno oświetlonymi oknami wystawowymi
sklepów, magazynów, składów, kupowały podarunki gwiazdkowe i śpieszyły do
domów. Istne zatory powstawały na skrzyżowaniach ulic, gdzie falangi
przechodniów musiały się prześlizgiwać zręcznie wśród płynących nieprzerwaną
rzeką pojazdów prywatnych, taksówek, konnych dorożek, wozów, wózków,
tramwajów, gdzie te wszelkie wehikuły musiały się przebijać przez tłumy pieszych.
Pałeczki i przenikliwe gwizdki policjantów utrzymywały z trudem jaki taki porządek
w tym ścisku.
Największy ruch panował na Krakowskiem Przedmieściu, Nowym Świecie, a
przede wszystkim na Marszałkowskiej. Przyczyniały się do tego wydatnie rzesze
urzędników prywatnych i państwowych, którzy, posiadając rodziny na prowincji,
korzystali z kilkudniowych urlopów i śpieszyli na Dworzec Wiedeński1, by najmilsze
święta w roku spędzić wśród swoich. Więc niesłychana ciżba i tłok nastały w hali
dworca odjazdowego, kiedy zbliżyła się godzina osiemnasta, godzina odjazdu kilku
pociągów. Ogonki przy kasach urosły do rozmiarów kilkunastometrowych wężów,
gęsty pierścień otoczył wielki kiosk Ruchu, w którym nabywano gazety i nieodłączne
dla podróżnych żółte trzydziestogroszowe książeczki Roju,2 a perony zapełniały się
szczęśliwcami, którzy zdążyli już nadać swój bagaż, zakupić bilety oraz lekturę
wagonową i teraz tylko miejsca w przedziałach zająć mieli.
— Miejsca zająć! — krzyknął konduktor pociągu odchodzącego do Krakowa.
Drzwiczki pchnięte mocno, zatrzaskiwały się z łoskotem, odprowadzający ustawili
się przed oknami i zamieniali ostatnie słowa pożegnania. Potem krótkie: Gotów, ostry
gwizd, ostatni jęk wentylu otwartego nagromadzoną parą i długi pociąg ruszył
powoli z miejsca.
Nagle!!!!
Oślepiająca błyskawica!…
Niebotyczny zda się gejzer krwawych płomieni wytrysnął z ziemi w odległości
może pięciu metrów przed idącym parowozem.
Ogłuszający huk rozdarł powietrze na ćwierci.
Parowóz stanął dęba, dźwignął się przednimi kołami na jakie dwa łokcie
wzwyż, pękł na dwoje, rozdarty niby kawałek zetlałej szmaty i zwalił się na bok.
Stojące po drugiej stronie peronu wagony rozlazły się w oczach, jak papierowe
pudełka w ogień na kominku huczący wrzucone. Szyny przygwożdżone do ciężkich
progów, podskoczyły na piętro wysoko. Straszliwa siła eksplozji poskręcała je jak
pęk cieniuteńkich drucików, podarła je jak skrawki papieru. Jakaś masa uderzyła w
piersi dyżurującego opodal posterunkowego i przewróciła go na ziemię. Ostatnim
przebłyskiem świadomości zdołał skonstatować, że tym taranem, który go obalił, był
poszarpany, pozbawiony głowy, rąk i nóg kadłub człowieka. Posłyszał jeszcze
metaliczny dźwięk tysiąca szyb z ram wyrwanych, na proch startych; potem stracił
przytomność.
Jeszcze nie przebrzmiało echo potwornej detonacji, kiedy kilkanaście metrów
dalej wystrzelił nowy słup ognia. Nowy huk, trzask, dźwięk ocalałych jeszcze okien i
nowe zniszczenie. Kawałki pogiętego, poskręcanego piekielną siłą żelaza, blachy,
drutów, płonące skrawki drewna, okrwawione strzępy ciał ludzkich trysnęły pod
obłoki szeroką fontanną.
Następna bomba trafiła w sam środek hali dworca odjazdowego, w to miejsce,
gdzie znajdował się przedtem szeroki kiosk Ruchu. Potężna kaskada płonących
książek, podartych w strzępy gazet, tygodników, zagranicznych magazynów,
rozprysła się na wszystkie strony, roznosząc ogień, pożogę. W mgnieniu oka cały
drewniany budynek stanął w płomieniach.
Ci, którzy nie zginęli cudem w czasie trzech pierwszych wybuchów, wybiegli
oszalałym pędem na ulicę. Ich oczy, rozszerzone od zgrozy, ujrzały, jak przeciwległy,
piętrowy budynek przy ulicy Marszałkowskiej pękł przez pół, niby jabłko nożem
ostrym przecięte, i rozpadł się w gruzy dymiące. Ich uszy posłyszały odgłos
przelicznych nowych detonacji. Bo prawie równocześnie wybuchły bomby koło
Magistratu, tuż obok Zamku, na Krakowskim Przedmieściu, pod pomnikiem księcia
Józefa Poniatowskiego przy Placu Saskim, na Nowym Świecie, w Alejach
Ujazdowskich, w ulicy Kruczej, Wilczej, a istna lawina ciężkich pocisków runęła na
najbliższą okolicę Ministerstwa Spraw Wojskowych, gmachu Podchorążówki,
Belwederu i przede wszystkim lotniska mokotowskiego.
Lecz największe zapewne spustoszenie uczynił wybuch bomby, która trafiła
dokładnie w samo skrzyżowanie Alej Jerozolimskich z Marszałkowską. Siła
eksplozji wtłoczyła jakąś limuzynę w okno wystawowe Orbisu, przebiła
żelazobetonowe sklepienie podziemnego tunelu kolejowego, zrobiła wyrwę
olbrzymią, w którą wcisnęła cały wóz tramwajowy, stłamsiła, zgniotła, zmiażdżyła
dobry tuzin taksówek, dorożek i wozów, budując z nich potężną barykadę.
Ruch kołowy ustał momentalnie. Gruzy zwalonych górnych pięter, wyrwy w
jezdni, szkielety rozbitych, pogniecionych, przewróconych wozów tramwajowych,
uniemożliwiły ocalałym pojazdom zarówno dalszą jazdę jak i odwrót. Kierowcy i
pasażerowie wyskakiwali w panicznym popłochu, by w sieniach najbliższych
gmachów szukać schronienia przed dalszymi pociskami, jakich się należało
spodziewać. Popłoch dosięgnął zenitu, kiedy w zdemolowanych budynkach oraz w
olbrzymich dziurach, wyrwanych miejscach upadku bomb, zapalił się gaz świetlny i
buchając z podartych w strzępy rur, płonął jasnym ogniem.
Oszalałe z przerażenia tłumy biegły wzdłuż wybitych okien wystawowych,
potykały się i przewracały przez poszarpane ciała tych, co zginęli, wdzierały się na
barykady rozbitych wehikułów, tratowały, deptały się wzajemnie i wpadały do
czeluści przepełnionych sieni kamienic. Jakieś indywidua nie mające snadź nic do
stracenia rozpoczęły rabunek sklepów. Ktoś, broniąc swego mienia, wystrzelił. Ktoś
głośno przyzywał pomocy. Ryki, wycie nieludzkie, jęki rannych, płacz dzieci,
histeryczne okrzyki kobiet napełniły powietrze.
W takim momencie lunęła spod obłoków nowa lawina pocisków. Te nie
demolowały już gmachów, nie wywoływały pożarów, nie czyniły tak piekielnego
huku, jak tamte pierwsze, ale spustoszenie jakie przyniosły były tysiąckroć większe,
straszniejsze.
— Gazy trujące! — wrzasnął ktoś… i chwycił się za piersi. Kaszel, wściekły
kaszel wstrząsnął nim, a przerażone płuca, podrażnione pierwszym kaszlem,
wciągały w siebie tym większe hausty przeklętej, lotnej trucizny.
— Ratunku!…
— Duszę się!…
— Uciekać!… Do piwnic!
I oszalałe z przestrachu rzesze zaczęły się dobijać do piwnic, zapominając o
tym, że gazy, od powietrza cięższe, tam właśnie najprzód przenikną. Przytomniejsi
biegli na wyższe piętra, wpadali do cudzych mieszkań, błagając o maski ochronne.
Lecz zaskoczeni niespodziewaną inwazją gospodarze, mieli maski dla siebie przede
wszystkim, dla swoich. Więc wywiązały się od razu spory, kłótnie, walki, w których
silniejszy zwyciężał.
Lecz większość mieszkańców zaskoczył atak gazowy na dziedzińcach obcych
kamienic, w sieniach, w restauracjach, kawiarniach, kinach, salach odczytowych, na
placach, ulicach, ogrodach, bo tam także ocalenia szukano. I wśród tych właśnie
śmierć miała żniwo najobfitsze. Piekielnie żrący iperyt, przed którym nie broni ani
najgrubsze ubranie, ani skóra nawet, opryskiwał morderczymi kroplami głowy i
twarze nieszczęśliwych. Luizyt, szatański wynalazek kapitana armii USA Lewisa,
zwany w wojsku rosą śmierci, zabijał na miejscu bez dłuższych męczarni. Jęki,
wycia nieludzkie poparzonych iperytem ścichły nagle, kiedy z wyżyn spadły pociski
wypełnione duszącą chloropikryną, gwałtownie trującym cyjanowodorem lub
tlenkiem węgla, lub innym z trzystu na zgubę bliźnich wykrytych gazów. Cisza
śmierci zapanowała szybko na placach, ulicach, w kawiarniach, kinach, sieniach,
ogrodach, dziedzińcach.
Mieszkańcy najwyższych pięter ocaleli… na razie. Przywdziawszy maski
ochronne, łatali specjalnym papierem dziury w szybach wybitych wstrząsem
powietrza, uszczelniali pośpiesznie szpary przy drzwiach filcem, wojłokiem, tekturą,
mokrymi szmatami, by utrudnić inwazję straszliwemu wrogowi, gazom. Naprawiając
uszkodzone okna, zerkali w górę ku ciemnemu szafirowi nieba, skąd padał
nieustanny deszcz zabójczych pocisków na coraz to inne części Warszawy.
Nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, zgasły wszystkie światła w
mieście. Wyłączenie prądu w elektrowni, zamknięcie dopływu gazu świetlnego w
gazowni pogrążyło place, ulice i mieszkania w ciemnościach. Tylko łuny kilkunastu
pożarów rozjaśniały mroki, wskazując nadal skrzydlatym napastnikom cel dla
pocisków.
W kilku punktach rozległego miasta wystrzeliły ku niebu oślepiające smugi
światła. Białe języki potężnych reflektorów lizały chciwie obłoki, krzyżowały się ze
sobą we wszystkich kierunkach, szukając wroga.
Okrzyki zgrozy wydarły się z piersi mieszkańców górnych pięter. W blaskach
reflektorów ujrzano olbrzymią flotę nieprzyjacielską. Nad samym centrum stolicy
zwisały potworne cielska sześciu podłużnych balonów sterowych. Nieco poniżej
manewrowała flotylla, złożona z trzydziestu z górą samolotów bojowych, a na
skrzydłach płynęły kluczem żurawim przeliczne eskadry myśliwskich aeroplanów.
— To Zeppeliny! — krzyknął ktoś z szóstego piętra.
— Więc Niemcy?
Nie stało czasu na dalsze deliberacje, gdyż w tym momencie przemówiły działa
zenitowe. W ślad za pierwszymi, próbnymi strzałami ryknęły całe baterie. Grad
chichoczących szrapneli pomknął w przestworza. Ku niezmiernej radości
mieszkańców jeden wielki samolot magnął kozła i runął jak kamień w dół. Spadł na
gmach poczty przy placu Napoleona, przebił z łatwością poszczerbiony szkielet
dachu nad westybulem, przebił podłogę i wrył się między grube fundamenty.
Ten pierwszy sukces wlał nieco otuchy w zduszone lękiem serca ocalałych
mieszkańców. Był widomym znakiem, że stolica nie tylko żyje, ale się broni.
— To bolszewicy!… Poznaję ich znaki na skrzydłach obwieścił jakiś flegmatyk
obserwujący ze stoickim spokojem niebiosa przez lornetę.
— Więc nie Niemcy jednak.
Ogień dział wzmagał się każdą sekundą. Flota nieprzyjacielska wytropiona
reflektorami, obsypana garściami kulek szrapnelowych, przed którymi blachy
pancerne nie zawsze chroniły, zaczęła się wzbijać w górę. W przerwach pomiędzy
poszczególnymi salwami słychać było wściekłe warczenie tysiąckonnych motorów.
Olbrzymie śmigi helikopterów poszły w ruch, podnosząc cielska samolotów w górę
prostopadle, równo, lotem wzbijającego się pod niebiosa skowronka. Jeszcze dwa
małe aeroplany otrzymały zasłużoną porcję w skrzydła, które odpadły, a pozbawione
równowagi ptaki-maszyny runęły na łeb na szyję.
— Uciekają! — Ten okrzyk bezmiernej ulgi biegł od ust do ust, od okna do
okna, z ulicy na ulicę. Ale wróg nie kwapił się bynajmniej do odwrotu. Jeszcze miał
kilka ton gazowych pocisków, jeszcze kilkadziesiąt dwudziestocetnarowych bomb z
materiałem wybuchowym wisiało przy gondolach balonów.
Na ulicach zabrzmiały dźwięki trąbek i dzwonków. To straż pożarna, pogotowia
ratunkowe oraz drużyny Towarzystwa Obrony Przeciwgazowej śpieszyły z pomocą.
Gruzy zwalonych domów, barykady zmiażdżonych wehikułów, leje wyrwane w
jezdniach, uniemożliwiły komunikację kołową, więc dzielni ludzie biegli pieszo
poprzez gruzy, zwaliska i trupy, które gęsto usłały ulice. W ochronnych maskach na
twarzy, z ładunkami tlenu, w brezentowych kostiumach nasyconych olejem lnianym,
kłapiąc po bruku drewnianymi podeszwami, których się przeklęty iperyt nie chwyta,
wyglądali niesamowicie, wręcz przerażająco. Wyglądali na stado krwiożerczych
wampirów, zwłaszcza dlatego, że pochylali się nad bezwładnymi ciałami, przykładali
do ust zatrutych lub zaduszonych nieszczęśliwców jakieś rurki, a przekonawszy się,
że dany osobnik nie żyje, biegli dalej, do innych ofiar.
Pożary stłumiono w mgnieniu oka. Nauka chemii była już na tyle rozwinięta, że
pozwalała na równie szybkie zapobieganie zniszczeniu, jak na wywołanie procesu
zniszczenia. Więc strumień nowo wynalezionej cieczy, tak zwanego ignihostis z
jednego zaledwie większego zbiornika wystarczył najzupełniej, by w ciągu dwóch
minut ugasić płomienie obejmujące dużą trzypiętrową kamienicę. Toteż kiedy zegary
wieżowe zaczęły bić siódmą, stłumiono największy pożar na Dworcu Wiedeńskim,
nieprzebite mroki ogarnęły miasto i znikł cel dla nieprzyjacielskich pocisków.
— Boże! To siódma dopiero?…
— Mnie się zdawało, że już noc cała minęła — szeptali ci z górnych pięter.
Nowe detonacje. Nowe tysiące szyb poszły w kawałki, świeże fale strasznych
gazów i żrących cieczy rozlały się na ulicach, lecz skutek tej drugiej fazy
bombardowania nie był już tak zabójczy. Okręty powietrzne celowały na oślep, a w
dodatku z większej niż przedtem wysokości. Wiele pocisków trafiło w ogrody, w
Wisłę, w puste, niezamieszkane miejsca. Niezmordowani strażacy, dźwigając na
plecach zbiorniki zbawczego ignihostisu, pobiegli co tchu w kierunku nowych
pożarów.
Reflektory śledziły wciąż poruszenia nieprzyjacielskiej floty powietrznej. Działa
grały bezustannie, a potem wmieszał się w ogólną wrzawę odgłos nowy, jakby
bulgotanie setek rozgniewanych indyków.
— Kulomioty?… Dużo im zrobią na tej wysokości — mruczał jakiś sceptyk
uzbrojony w lunetkę. Ku niemałemu zdziwieniu dostrzegł, że flota napowietrzna
rozpoczęła manewrować w taki sposób, jakby się gotowała do odpłynięcia lub… do
walki. Ciężkie aeroplany bojowe wysunęły się na czoło, frontem do okolic
Mokotowa, zasłaniając sobą niezdarne balony. Zwinne samoloty myśliwskie zajęły
miejsce na skrzydłach. W świetle kilkudziesięciu reflektorów widać je było jak na
dłoni, pomimo że szybowały w znacznej wysokości. Nagle błyskawica ognia
przebiegła wzdłuż frontu aerostatków nieprzyjacielskich. Zadudniło w niebiosach. To
przemówiły małe armatki osadzone w opancerzonych łodziach samolotów bojowych.
Mitraliezy zarechotały do wtóru.
— Do kogóż oni tak walą? — dziwił się sceptyk. W tej samej chwili dojrzał, że
trzy wielkie aeroplany sowieckie zakołysały się gwałtownie niby trąbą powietrzną
szarpnięte, i lotem ślizgowym zaczęły opadać ku ziemi. Czwarty nie miał tego
szczęścia. Pocisk armatni zamienił go w okamgnieniu w słup żywego ognia. Ale
równocześnie taki sam ogień wybuchł gdzieś nad Mokotowem. Łuna płonącego nad
polami lotniska samolotu, zdradziła sceptykowi przyczynę manewru floty
napastniczej i przyczynę wściekłej kanonady… Polskie aeroplany wojenne przybyły
z odsieczą zagrożonej stolicy. Szybując w mrokach nocy, ostrzeliwały intensywnie
napastników, znajdujących się w sferze oślepiającego światła reflektorów.
Na admiralskim statku powietrznym bolszewików zabłysły kolorowe lampeczki,
zielone, czerwone, fioletowe, białe. Zapalały się i gasły na przemian, przesyłając
swoim rozkazy. W gondoli największego balonu znajdowały się dwa potężne
reflektory. Jeden z nich skierował strugę światła na polskie samoloty, drugi w dół, na
pogrążone w ciemnościach miasto. Ulewa pocisków lunęła z góry po raz trzeci.
Nieprzyjaciel zorientował się, że sytuacja może ulec zasadniczej zmianie, że pora
rozpocząć odwrót, więc dla odciążenia balonów z balastu i dla ostatecznego
sterroryzowania mieszkańców stolicy, pozbywał się resztek bomb wybuchowych i
gazowych. A równocześnie samoloty bojowe wałczyły z polskimi aerostatkami,
spychając je wolno w stronę Belwederu, a potem dalej w kierunku Wilanowa.
Nagle zabrzmiały działa po przeciwnej stronie pola bitwy powietrznej.
Kilkanaście polskich aeroplanów okrążyło łukiem Warszawę i natarło od tyłu na
siejące dzieło zniszczenia balony. Wielkie sterowce uzbrojone doskonale, lecz
ciężkie, niezdarne, przedstawiające znakomity cel dla pocisków, znalazły się w
poważnym niebezpieczeństwie. Wyrzucały na gwałt przygotowany balast, by
wznieść się jak najwyżej i nie pozwolić się zaskoczyć z góry. Eskadra lekkich
samolotów pośpieszyła im z pomocą. Statki powietrzne obu flot nieprzyjacielskich
zmieszały się z sobą; regularna bitwa zmieniła się w szereg pojedynków; działa
zenitowe zaprzestały ognia, by swoich nie razić.
Na admiralskim statku znów wykwitły barwne światełka. Nowy sygnał brzmiał:
Odwrót! — Odwrót odbywał się we względnym porządku, choć polskie latawce
atakowały z wściekłością, mszcząc ciężkie rany zadane Warszawie. Kilka z nich
przypłaciło życiem swą brawurę, kilka zderzyło się z bolszewickimi samolotami i
spadło razem z wrogami na ziemię, lecz pozostałe walczyły z niesłabnącym zapałem.
Był to widok groźny, ale piękny, niezwykły zarazem. Skrzydlaci szermierze
podjeżdżali ku sobie w szalonym pędzie, wzbijali się w górę, spadali jak kamień w
dół, przy nieustannym akompaniamencie trajkoczących kulomiotów. Patrzący z
górnych okien kamienic nie mogli się zorientować, kto z kim właściwie walczy,
który samolot zlatuje, a który się broni. Dopiero kiedy tu i ówdzie trysnął słup
płomieni, albo gdy opancerzony lśniącymi blachami ptak-maszyna zaczął spadać
raptownie, magając kozły po drodze, można było osądzić, że dany samolot został
wykreślony z liczby walczących.
Olbrzymie sterowce, otoczone wieńcem aeroplanów, znajdowały się właśnie
ponad Łazienkami, kiedy zaszedł wypadek. którego żadna strona nie oczekiwała.
Pilot jednego z polskich samolotów, oślepiony snadź jaskrawym światłem wielkich
reflektorów, znajdujących się w gondoli największego sterowca, zapędził się za
daleko i z całym rozmachem wpadł na przeciwnika. Śruba obracająca się z
błyskawiczną szybkością przebiła z łatwością jedwabistą tkaninę balonu, lecz
uwikłała się beznadziejnie w gęstwinie lin, które, niby ramiona potwornego polipa,
oplotły cały kadłub aeroplanu. Sterowiec zakołysał się gwałtownie, jego potwornie
wielka kiszka obróciła się nieco na bok, skutkiem niezwykłego ciężaru, jaki się doń
przyczepił… potem zaczął wolno opadać ku ziemi. Jego załoga robiła co mogła, aby
się uwolnić od nadprogramowego balastu. Wyrzucała z gondoli wszystko, co nie było
przyśrubowane, przymontowane, co nie było z nią trwale spojone… przecinała liny,
w które się samolot uwikłał i z dwóch mitraliez szpikowała nieszczęsnego napastnika
gradem kulek. Wszystko na próżno. Motor samolotu, zatrzymany dłonią
zaskoczonego pilota, nie groził eksplozją, która byłaby straszliwą katastrofą dla
olbrzymiego zbiornika wodoru. Lotnicy obsypani deszczem pocisków karabinowych,
nie dawali znaków życia, lecz sam ciężar wczepionej maszyny ściągał balon
nieuchronnie na ziemię.
Pozostałe balony oraz aeroplany, musiały myśleć o sobie przede wszystkim.
Odstrzeliwując się zajadłym napastnikom, zatoczyły łuk i umykały na wschód, ku
swej ojczyźnie. Niebawem znalazły się obie floty ponad szczerymi polami i tylko
odgłosy nieustającej kanonady oraz błyskawice wystrzałów znaczyły na czarnym
niebie drogę odwrotu bolszewickich aerostatków.
Pozostali przy życiu mieszkańcy Warszawy odetchnęli z ulgą. Straszliwa burza
minęła, lecz pozostały po niej nie mniej straszne skutki. Można je było ocenić
dopiero wtedy, gdy w elektrowni miejskiej włączono prąd i łukowe lampy, latarnie,
światła w mieszkaniach, w sklepach, oknach wystawowych, zapłonęły na nowo.
W powietrzu unosiły się kłęby kurzu, pyłu, dymu po pożarach; obłoki gazów
pełzały nisko przy ziemi. Woń spalenizny mieszała się z odorem iperytu, który
przypomina w zapachu chrzan. W tych częściach miasta, gdzie upadły bomby
napełnione kwasem pruskim, chlorem, fosgenem czy chloropikryną, leżały stosy ciał.
Niektórzy z zabitych wyglądali jak w śnie pogrążeni. Ich twarze miały normalny
wyraz, ciała naturalną pozycję i gdyby nie charakterystyczna różowa piana na sinych
ustach, gdyby nie zgroza, lęk przedśmiertny, przerażenie, jakie się malowało dobitnie
w martwym szkliwie ich oczu, można by sądzić, że ludzie ci nie umarli, lecz śpią po
prostu. Ale inni wyglądali strasznie. Mieli skórę szarą, ziemistą, nawet zieloną;
pozycje ich ciał świadczyły wymownie o straszliwych mękach konania, o
rozpacznych a bezskutecznych wysiłkach, by ujść przed widmem okrutnej śmierci.
Niektórzy znów nosili ślady śmiertelnych oparzeń. Twarze przedstawiały jedną
potworną ranę. Były przepalone, wyżarte kwasami aż do kości.
W tych miejscach, gdzie eksplodowały ciężkie bomby z materiałami
wybuchowymi, walały się poszarpane kadłuby ludzkie, ręce, nogi, głowy, a wszystko
to skąpane obficie we krwi, która już skrzepnąć zdołała.
Byli i tacy, których śmierć od straszliwych gazów zaskoczyła w samochodach
lub tramwajach. Kiedy zapłonęły latarnie elektryczne, widać było tych umarłych, jak
siedzieli wciśnięci, skuleni, z obwisłymi głowami, z wywalonymi na brodę językami,
niby rzesze odciętych wisielców, których ktoś pousadzał gęsto jednego przy drugim,
by ich wszystkich odwieźć na cmentarz. Twarze szoferów spoczywały na
kierownicach ich automobilów, głowy motorniczych na korbach hamulców. Zdawać
by się mogło, że wszyscy ci ludzie zmęczeni całodniową pracą, wypoczywają,
oczekując znaku policjanta, że za chwilę władcza pałeczka da sygnał do przejazdu,
że zadźwięczą dzwonki, bekną trąbki aut i cała kawalkada ruszy w swoją drogę, jak
zawsze, jak na każdym skrzyżowaniu ważniejszych arterii miasta. Lecz nie!… Nie
odezwały się ani dzwonki, ani trąbki. Milczące wozy tramwajowe, zamarłe
samochody, wozy, dorożki ani drgnęły. Niesamowita cisza śmierci zapanowała
niepodzielnie na ulicach zbombardowanej stolicy.
W międzyczasie drużyny TOP3 wspomagane dzielnie przez strażaków i
pogotowie ratunkowe, spełniały niezmordowanie swą powinność. Wpadały na górne
piętra, ostrzegały przed schodzeniem na dół bez masek, rozdawały maski ochronne
tym, którzy ich nie posiadali, zakładali nowe pochłaniacze, cucili zatrutych, lecz
dających znaki życia, przenosili ich w bezpieczne miejsca i opatrzywszy jako tako
jedną kamienicę, śpieszyli do następnej.
Najbliższa okolica Alej Ujazdowskich posiadała atmosferę czystą, niezatrutą
gazami. Wprawdzie olbrzymi gmach Ministerstwa Spraw Wojskowych przedstawiał
jedną wielką kupę gruzów, wprawdzie nie żałowano pocisków wybuchowych ani
Podchorążówce, ani Belwederowi, lecz bomb gazowych nie rzucono tu prawie
żadnych. Być może, że bolszewicy mieli na względzie tę okoliczność, iż przy
Alejach znajdowała się przeważna część konsulatów i poselstw oraz mieszkań
prywatnych urzędników zajętych w tych eksterytorialnych gmachach. Celowniki
były tak ulepszone, że można było trafić w oznaczony kompleks budynków z
nieprawdopodobnej wysokości, a helikoptery, utrzymujące samolot nieruchomo w
miejscu, wpływały najwydatniej na skuteczność i celność zrzuconych pocisków.
Toteż można było przypuścić, że oszczędzenie Alej Ujazdowskich nie było wynikiem
szczęśliwego zbiegu okoliczności, ale następstwem instrukcji, jakie komendanci
krążowników powietrznych w Moskwie otrzymali.
Fakt faktem, że w okolicy Alej oraz Łazienek nie eksplodowały bomby gazowe
i panowała zdrowa, niezatruta zabójczymi wyziewami atmosfera. Lecz mieszkańcy
pobliskich kamienic nie wychylali nosów ze swych mieszkań i spoglądali z góry
nieufnie na ulicę. Dopiero kiedy ujrzeli karetki pogotowia, mknące w szalonym
pędzie auta ciężarowe pełne żołnierzy z nieosłoniętą twarzą, kiedy spostrzegli dwa
plutony konnych policjantów, nabrali otuchy i zaczęli się grupkami wymykać na
zewnątrz domów, by zasięgnąć języka, jakie szkody napad spowodował, kto zginął,
kto ranny, gdzie wybuchły pożary, których łuny widać było przedtem, w czasie
bombardowania.
— Można dojść bezpiecznie do Placu Trzech Krzyży, ale ani kroku dalej —
opowiadał ktoś, kto nadszedł z tamtej strony.
— Co to znaczy można, albo nie można… Ja mieszkam przy Senatorskiej… Idę
do domu.
— Stójże pani, na Boga!… Tam iść nie wolno… Tam gazy… śmierć pewna.
— Co??? — Kobieta zachwiała się na nogach. Ścisnęła głowę oburącz, zawyła
nieludzko i puściła się pędem w stronę Placu Trzech Krzyży. Garść gapiów pobiegła
w jej ślady. Przy kościele Aleksandra stał kordon policji. Posterunkowy przytrzymał
za rękę kobietę, która chciała się przedrzeć na Nowy Świat. Zatrzymana rzucała
dokoła obłąkane spojrzenia i składając ręce jak do modlitwy, błagała, by ją puścić.
— Panie najdroższy!… Ja byłam u chorej siostry… Mieszkam przy
Senatorskiej… Chcę wrócić do domu… Mam troje dzieci… Trzeba im dać kolację,
trzeba je spać położyć… Panie, zrozum pan, ja przecież matka!
Posterunkowy spojrzał na nią współczująco, lecz nie ustąpił.
— Nie można, proszę pani… Rozkaz, to rozkaz.
— Tam nie ma po co iść — dorzucił drugi. — W okolicy Placu Teatralnego nie
ma już żywych ludzi… Gazy wytruły wszystko.
— Jezus Maria!… Moje dzieci!… Moje biedne dzieci!… Puśćcie mnie, albo
wam oczy wydrapię!… Puśćcie!… Matkę puśćcie!
Dwóch posterunkowych trzymało ją pod ramiona, lecz rozpacz dodała siły
słabym muskułom niewieścim. Skutkiem szamotania się powstał wyłom w zwartym
kordonie i kilka osób posiadających mieszkania w odciętej części miasta, przebiło się
poprzez szeregi policji. U wylotu Nowego Światu stało dwóch mężczyzn. Uzbrojeni
byli w blaszane puszki, zawierające maski ochronne i w jakieś instrumenty, którym
się bacznie przyglądali w świetle pobliskiej latarni. Posłyszawszy odgłos
zbliżających się kroków, odwrócili głowy. Stanęli oko w oko z garstką uciekinierów.
— Stać!… Stójcie, na Boga!… Fala gazu nadchodzi w tę stronę… Musimy się
cofnąć jeszcze dalej… Stójcież, u licha!… — Przytrzymali dwie kobiety, lecz
mężczyźni, nie bacząc na ostrzeżenie, puścili się pędem między pogrążone w
śmiertelnym milczeniu kamienice Nowego Światu… Nie ubiegli daleko… Jeden
zachłysnął się gwałtownie, zakaszlał, przykląkł na jedno kolano, znowu się zerwał,
potem zawrócił na pięcie i rycząc z przerażenia zaczął biec z powrotem… Inny
potknął się i upadł tuż obok piwnicznego okienka piątej lub szóstej kamienicy. Fala
lotnej trucizny pogrążyła go szybko w śnie śmierci. Trzech chwyciły wymioty.
Zataczając się jak pijani, śpieszyli z powrotem w stronę placu, ale również nie doszli.
— Widzicie, że tam zguba nieuchronna… Bądźcie rozsądne! Pozwólcie nam
tamtych ratować — przemówili dwaj mężczyźni, puścili osłupiałe kobiety, założyli
na twarze maski i pobiegli po niefortunnych śmiałków.
— Boże!… Boże!… I moje biedne dzieciny pozostały w takim powietrzu…
Potruły się niebożęta… Oooooch… Oooooch… Panie doktorze kochany… Jak pan
myśli… chyba te paskudne smrody nie doszły do Żelaznej. To przecież daleko…
Bardzo daleko, oooooooch.
— Jak ten nieborak strasznie wygląda — biadała druga, pochylając się nad
przyniesionym z Nowego Światu mężczyzną.
Kobieta zamieszkała przy Żelaznej, zakrztusiła się nagle i poczęła kichać raz po
raz. I drugiej to nie minęło. Leżący mężczyzna chwycił się za piersi… — Tchu!…
Duszę się… — wybełkotał.
Dwaj strażnicy nieśli właśnie następnego śmiałka. Ujrzawszy kichające
niewiasty, zrozumieli natychmiast, że fala rozcieńczonego gazu przepływała już aż
do tego miejsca. Na migi wskazali gdzie uciekać należy. Trzech policjantów
przybiegło z pomocą. Każdy pochwycił pod ramiona jednego z pięciu
nieposłusznych ryzykantów i pociągnął go w stronę kordonu.
— Proszę się cofnąć!… Gaz się zbliża… Cofnąć się!
Tłum patrzał niedowierzająco, lecz widok bezwładnych ciał podziałał
skuteczniej niż to uprzejme, to energiczne ostrzeżenia posterunkowych. Tłum
zakołysał się i odstąpił w tył bez żadnych protestów.
— Jeszcze pięćdziesiąt kroków proszę się cofnąć.
Gdzieś w oddali rozległ się stukot motoru benzynowego. Wśród milczących
kamienic martwej ulicy odgłos ten odbijał się głośnym echem. W wylocie Nowego
Światu wytrysnęła smuga jasnego światła.
— Auto? — dziwiła się stłoczona ciżba.
Był to mały fordzik, obładowany pasażerami ponad siły swych słabych resorów.
Sapiąc z wysiłku, przemknął koło kościoła świętego Aleksandra i zatrzymał się przed
kordonem. Prócz szofera siedziało sześciu mężczyzn, wszyscy w maskach
oczywiście. Na widok policjantów, niezaopatrzonych w maski, pozdejmowali swoje
ochraniacze i wyskoczyli z samochodu.
— Nareszcie oddychamy czystym powietrzem — rzekł pękaty człowieczek w
sztywnym kapeluszu, a zwracając się do przodownika, zaczął go zasypywać
pytaniami: — Więc tutaj fala gazów nie dotarła, czy też rozpylacze już były w
robocie? Czy Aleje Ujazdowskie bardzo zniszczone? Gdzie opadł sterowiec, z
którym zderzył się jeden z naszych samolotów? Czy dojedziemy tam autem?
— Powoli, panie szanowny… Powoli… Nie wiem o żadnym sterowcu… Aleje
podobno wyszły cało. Przynajmniej gazowych pocisków tu nie rzucono.
— Tu się niewiele dowiemy — rzekł drugi pasażer forda. — Siadajmy koledzy i
jedźmy dalej.
Szofer zaprotestował. Opona na przednim kole pękła, więc nie zamierza sobie
rafy potrzaskać na bruku, zwłaszcza przy takim obciążeniu auta.
— A koło zapasowe macie?… Aha, jest… Ile czasu trzeba na zmianę gumy?
— W pięć minut będę gotów.
— Dobrze… My tymczasem zróbmy szereg maleńkich wywiadzików z P.T.
publicznością.
Kiedy garść reporterów wmieszała się w tłum, ktoś pochwycił grubaska za
ramię… — Stefan, co za szczęście, że cię widzę… Gadaj, co w mieście. Ty stamtąd
przyjeżdżasz.
— Ach to ty! Więc żyjesz… Daruj, że cię tymi słowy witam, ale ci co pozostali,
mogą bez żadnej przesady mówić o cudownym ocaleniu. Co słychać w mieście,
pytasz… Ha, jedna wielka mogiła, przyjacielu. Ocaleli tylko ci, którzy znajdowali się
w chwili napadu na najwyższych piętrach kamienic, o ile zdążyli nałożyć maski i o
ile na ich domy nie padły bomby wybuchowe… Ja mieszkam, jak wiesz, przy
Królewskiej. Cały okres bombardowania przesiedziałem na strychu, z maską na
twarzy i modliłem się, żeby mi jaki pocisk wizyty nie złożył. Było mi snadź pisane
ocaleć, bo żyję, jak widzisz. Powróciwszy potem do mieszkania, próbowałem
telefonować do redakcji. Na nic!… Połączenie przerwane. Założywszy nową maskę,
pobiegłem na ulicę… Och, bracie!… Nasza poczciwa Marszałkowska wygląda jak
jedna kupa gruzów. Tak musiała wyglądać Saragossa po zwycięskim szturmie
Francuzów… Potykając się o leżące trupy, dotarłem na Zielną do Cedergrena.4 Nasz
skyscraper5 wyszedł cało. Po długich mozołach połączyłem się telefonicznie z
klubem sprawozdawców dziennikarskich w sejmie, dowiedziałem się, że gdzieś w
okolicy Belwederu leży zestrzelony balon sowiecki… Podałem projekt zrobienia
wycieczki w tamte strony. Jak widzisz, śmiałków zebrało się więcej.
Odsapnął trochę, spojrzał na zbite koło przygodnych słuchaczy, którzy łowili
chciwie każde słowo toczącej się obok rozmowy i ciągnął dalej:
— Wyruszyliśmy w maskach trzy kwadranse temu… Czy uwierzysz?
Czterdzieści pięć minut trzeba było zużyć, żeby autem przebyć te kilka głupich ulic.
Musieliśmy kołować, nawracać nieskończoną ilość razy, wjeżdżać na chodniki
zasłane trupami… musieliśmy, och! jeździć po nich…. Trudno… Nie można było
usunąć tych wszystkich zwłok, jakie leżały na drodze. Na to trzeba by całej nocy i
setek rąk… A zresztą lękaliśmy się wysiadać z samochodu. Nasze skórzane
podeszwy nie chronią przed iperytem, który przepala wszystko i groźny jest jeszcze
po tygodniach… Co tu długo gadać Przebiliśmy się w końcu na Plac Trzech Krzyży i
za chwilę pojedziemy dalej… To obowiązek reportera.
— Panie redaktorze — odezwała się jakaś kobieta, ciągnąc grubaska za rękaw
— ale Żelazna ocalała chyba… Jak pan myśli?… Ja tam mieszkam… W domu dzieci
zostały i mąż, i matka.
Spojrzał na nią współczująco:
— Nie wiem, proszę pani… Być może.
— Kiedy będziemy mogli wrócić do domów? — spytało kilkanaście głosów
naraz. — Lepsza śmierć niż niepewność — dorzucił ktoś i wnet ulewa pytań
natarczywych, grad niespokojnych, rozpacznych spojrzeń spadł na małego reportera.
— Moi drodzy! — odparł podniesionym głosem, rozumiejąc, że musi rzucić
kilka słów otuchy tym nieszczęśliwcom drżącym o los swoich najbliższych. — Nie
należy tracić nadziei. Łotrowski napad bolszewików, którzy pogwałcili konwencje
międzynarodowe, bombardując otwarte miasto i do tego pociskami gazowymi, którzy
nie zadali sobie trudu wypowiedzieć nam wojny oficjalnie… ten zbójecki najazd
spowodował śmierć kilkudzie… kilkunastu tysięcy — poprawił się szybko —
mieszkańców. Lecz większość żyje z pewnością. Rozumiem doskonale wasz
niepokój. Ja także mam rodziców, którzy mieszkają na Pradze i nie wiem, czy żyją w
tej chwili… Chcielibyście jak najprędzej powrócić do waszych domów i mieszkań…
Cierpliwości!… Drużyny TOP, strażacy i saperzy pracują niezmordowanie.
Wentylatory, ekshaustory, rozpylacze są w robocie we wszystkich dzielnicach. Dążąc
tutaj, spotkałem oddziały polewające chlorkiem wapna te miejsca otwarte gdzie
eksplodowały prawdopodobnie bomby z przeklętym iperytem… To dla waszego
dobra, szanowni słuchacze! — zawołał, wpadając w zapał oratorski, z jakim
przemawiał niejednokrotnie na zebraniach wyborczych.
Reporterzy zaczęli się przeciskać przez tłumy ku autu. Tymczasem w tylnych
szeregach ciżby wszczął się ruch, zamieszanie. Słychać było jakiś zdyszany głos.
— Cicho!… Cicho! — nawoływano się wzajemnie.
— Zawisł na drzewach — huczał głos na tyłach rzeszy. — Przed chwilą
nadjechało wojsko. Bronią wstępu do parku. Chcą bolszewików wziąć do niewoli.
Słyszycie, bracia?! Tych łotrów, co tylu naszych gazami wytruli, co pół miasta
zrujnowali, będą odwozić z honorami, będziemy ich żywić przez czas wojny, a potem
ich puścimy wolno! Jeszcze różne misje będą się zjeżdżały kontrolować, czy jeńcy
mają dobry wikt i mieszkania. Hej bracia, towarzysze rodacy! Już nas tam jest kilka
setek, ale to mało… Z naszymi lotnikami nie cackaliby się bolszewicy, gdyby ich
dostali do rąk. Przestańmy być sentymentalnymi wymoczkami, z których się cały
świat śmieje. Pokażmy tym szatanom przeklętym drogę do piekła. Za mną bracia! Za
mną!… Pomścić śmierć waszych żon, matek, dzieci, mężów, braci… Hej! do
Łazienek!
— Do Łazienek! — powtórzyło kilkanaście głosów męskich.
— Zapłacić im za naszą krzywdę!
— Do Łazienek!… Do Łazienek!
Tłum zakołysał się w miejscu i ruszył pędem w głąb Alej Ujazdowskich.
Kordon policji nie miał już nic do roboty. Posterunkowi spoglądali po sobie, potem
zaczęli zerkać pytająco na przodownika. Ale stary wiarus szarpnął tylko sumiastego
wąsa i mruknął:
— Mam rozkaz pilnować, by nikt nie szedł do miasta. Reszta mnie nic nie
obchodzi. — Potem dodał już ciszej znacznie: — A niech tam zresztą wygarbują
skórę tym psom bolszewickim. Ja nic nie słyszałem!
Samochód reporterów przybył pod bramę Parku Łazienkowskiego prawie
równocześnie z pierwszymi szeregami nadciągających zewsząd tłumów. Żelazne
sztachety okalał gruby pierścień tłoczących się rzesz, wśród których uwijali się jacyś
młodzi ludzie, rzucając mściwe okrzyki. Poza zamkniętą bramą stało kilkunastu
uzbrojonych żołnierzy. Po długich pertraktacjach i gruntownym studiowaniu
legitymacji zdecydowali się wpuścić garstkę reporterów do środka. Ale tłum tylko na
to czekał. Niepowstrzymaną strugą runął w wyłom, rozepchnął, rozszczepił wartę jak
klin drzewo rozszczepia i wpadł do wnętrza ogrodu z siłą druzgocącej wszystko
lawiny. Równocześnie całe falangi przeskakiwały sztachety ogrodzenia, łamały
krzewy, deptały trawniki, przykryte słomianymi ochronami klomby i gnały na
złamanie karku w dół, ku pałacowi, ku stawom.
Garstka oficerów wyłoniła się z cienia i w głównej alei zastąpiła drogę
biegnącym.
— Stać!… Stać!… Ani kroku dalej!… — wołali.
Ten czy ów się zawahał, przystanął, lecz jakiś przygodny mówca wysunął się
naprzód.
— Kto śmie nas zatrzymywać?… Precz z drogi… Naprzód, towarzysze!… Za
mną!
Nad głównym stawem błyszczały latarki. W ich niepewnym świetle widać było
kilkunastu wojskowych, a ponad nimi jakąś potwornie wielką masę, której jeden
koniec spoczywał na drzewach przybrzeżnych, a drugi wynurzał się z przeciwległego
rogu stawu. To był balon. Jego potężna gondola wisiała ukośnie nad ziemią, a po
sznurowej drabince opuszczała się właśnie wzięta do niewoli załoga. Komendant
sterowca, rudawy blondyn z charakterystycznym nosem semickim i odstającymi
uszami, wymyślał głośno po niemiecku, że pieszo nie pójdzie, że któryś z oficerów
powinien sprowadzić auto.
— Auta czekają nieco dalej — wyjaśniał grzecznie jakiś major. Chciał jeszcze
coś mówić, lecz w tym momencie rozległ się bliski chrzęst łamanych krzaków, tętent
tysięcy nóg i złowrogi pomruk pędzących tłumów.
— Co to? Co to znaczy? — indagował najstarszy z oficerów młodego
podporucznika, który nadbiegł w tej chwili i nie mógł złapać głosu ze zmęczenia.
Nim zdołał odpowiedzieć, zabrzmiały zmieszane okrzyki:
— Śmierć mordercom!… Śmierć zbójom, bandytom powietrznym!… Na
kawały ich rwać!… Za nasze dzieci wytrute! Za nasze domy spalone!
— Nie możemy dopuścić do gwałtu… Panowie, to byłoby hańbą!
Major stanął w pąsach. Obnażył szpadę, za nim inni oficerowie.
— To hańba, wstyd!… Towarzysze, brońmy się! — wrzasnął komendant
sterowca, który na widok niebezpieczeństwa, zaczął przemawiać najczystszą
polszczyzną. Pierwszy też dopadł drabinki sznurowej.
— Uciekają!… Towarzysze, mordercy uciekają!… Nie dopuścić!…
— Stać! Stać!… Wara wam od jeńców!… Splamicie ręce krwią bezbronnych.
Pierwsze szeregi otoczyły grupkę oficerów. Znów moment wahania,
niepewności. Lecz prowodyr nie próżnował. Błyskawicznym ruchem wyrwał szpadę
z ręki majora i ryknął na całe gardło:
— A oni nie skalali się krwią bezbronnych? Warszawa w gruzach… Tysiące
trupów wala się po ulicach, a my się będziemy zastanawiać? Tylko słabi mają
skrupuły. Myśmy tu przyszli pomścić śmierć naszych rodzin. Kto nam stanie w
drodze, tego w proch zetrzemy… towarzysze!… Bij, kto w Boga wierzy! Bij łotrów!
Zakotłowało się w tłumie. Garść oficerów rozbrojono błyskawicznie pomimo
ich energicznego oporu. Bardziej upartym oberwało się kilka sińców. Sto rąk
pochwyciło za koniec drabiny i zaczęło nią kołysać, ciągnąć, szarpać. Kilku
bolszewików upadło na głowy zbitej stłoczonej gromady. Reszta trzymała się
szczebli kurczowo, a w tej liczbie także komendant sterowca, który wrzeszczał teraz
nieludzkim głosem po rosyjsku, po niemiecku, po polsku, a przede wszystkim w
żargonie.
Chrupnęło coś nagle. Rozległo się jeszcze jedno żałosne aj waj – i sznurowa
drabinka pękła tuż koło gondoli. Kilkanaście żądnych zemsty dłoni ścisnęło gardziele
strąconych bolszewików, kilkadziesiąt, może kilkaset drapieżnych palców wpiło się
w każde ciało powalonego wroga.
— Bracia, zaniechajcie ich!… To wstyd, to hańba! — jęczał major, który musiał
patrzeć bezsilnie na tragedię, jaka się przed jego oczyma rozgrywała, a nie mógł
interweniować, bo wykręcono mu w tył ręce.
Lecz tłum nie znał litości. Walczono zajadle między sobą o zaszczyt
masakrowania bolszewickich lotników, deptano po nich, wyrywano im uszy, nosy,
wykręcano palce, łamano ręce, nogi, a drgające, okrwawione ciała wrzucano do
wody. Straszliwa nienawiść spowodowana barbarzyńskim napadem na otwarte
miasto, przemienia ludzi w zwierzęta. Mężczyźni zadowolili się zabijaniem, ale
kobietom to nie wystarczyło. Pastwiły się nad martwymi ciałami, rozrywały je w
strzępy, a krwawe łachmany podartych ciał niosły przed oczy rozbrojonych oficerów
i chełpiły się straszliwie.
— Tam się ukryła reszta — ryknął prowodyr, wskazując na gondolę. Drabinka
leżała na ziemi. Nie było więc innego sposobu, jak wejść do stawu, w którym jeden
koniec gondoli się zanurzył, i tamtędy wtargnąć do środka. Zimna kąpiel w wodzie,
którą lód pościnał, nie odstraszyła płonących żądzą zemsty ludzi. Rozległ się plusk
jeden, drugi, dziesiąty, setny. Brnąc po pas, szli ku zatopionej krawędzi łodzi
sterowca, darli się na wyścigi, szukając ukrytych wrogów. Powłoka balonu nie
wytrzymała ciężaru. Wygięła się w pośrodku, kilka górnych gałęzi drzew trzasnęło z
hałasem i gondola osiadła połową na brzegu, połową w wodzie. Ryk zwycięskiego
tłumu zagłuszył rozpaczliwe jęki nowych ofiar. Ktoś, broniąc zagrożonego życia,
wystrzelił kilka razy. Tego rozerwano na drobne kawałki. Świeże zastępy mścicieli
nadbiegały ze wszystkich stron parku.
Z obłoków po czarnym niebie rozsianych zaczęły spadać duże płatki śniegu.

____________________
1 Dworzec Wiedeński – nieistniejący obecnie dworzec kolejowy w Warszawie
położony przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i ul. Marszałkowskiej. Po
odzyskaniu przez Polskę niepodległości dworzec nazwano Warszawa Główna. W
latach trzydziestych XX w. wyłączono go z eksploatacji i częściowo rozebrano.
Pozostała część została spalona w 1939 r.
2 Towarzystwo Wydawnicze „Rój” – Założone przez Melchiora Wańkowicza

wydawnictwo działające w latach 1924-39. Publikowało serie wydawnicze w


przystępnych cenach, takie jak: Biblioteczka Historyczno-Geograficzna (t.zw. żółta
seria), Biblioteka Powieściowa i Rój – Nowa Seria.
3 TOP – Towarzystwo Obrony Przeciwgazowej (1924-28) powstałe na bazie
Obywatelskiego Komitetu Obrony Przeciwgazowej (1922-24), później połączone z
Ligą Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (1928-39).
4 Cedergren – Towarzystwo Telefoniczne Cedergren . Tu: pierwszy w
Warszawie wysokościowiec przy ul. Zielnej 39 wybudowany dla Cedergrena.
5 skyscraper (ang.) – drapacz chnur.
Rozdział VIII
PRZEZ PIASKI SAHARY

Pan Maciej Stasicki puścił cugle koniowi, pozwalając mu iść dokąd zechce, a
sam pogrążył się w rozmyślaniach. Obliczał przede wszystkim, ile dni zużyje na
powrót do Polski, do Roztoki, dokąd wzywały listy córki i synowej. Że zaś lubił
myśleć głośno, i że dokoła były tylko wydmy piaszczyste, nie krępował się i mruczał
półgłosem:
— W Gabesie stanę jutro wieczorem. Złapię pociąg odchodzący o dziesiątej do
Tunisu, to zajmie jeden dzień, bo dzisiaj się nie liczy. Tam muszę zaczekać dzień na
parowiec… Hum… Wolałbym przez Marsylię. Zawadziłby człowiek o Monte, o
Niceę, o Paryż… Niestety! — tu ciężkie westchnienie wydarło się z piersi ojca
dzielnej Alinki: — Niestety, na to brak czasu. Trzeba jechać na bliższe drogi… Więc
liczmy dalej: z Tunisu przez Palermo do Neapolu dwa dni. Stamtąd znowu by
poręczniej było na Genuę… i Mediolan! Włoska Riwiera też sobie niczego… Che,
che, che!… Pamiętam!… w San Remo poznałem tancerkę, że paluszki lizać… Ale
nie zbaczajmy od tematu… Więc pojadę na Rzym, Wenecję do Wiednia… Znowu
dwa dni… Razem pięć… Do Warszawy także dzień, odpocznę sobie u Stanisława i
wreszcie ostatni etap do Brześcia. Tak, tak… Nie ma się co łudzić… Z małym
przystaneczkiem w Wiedniu, muszę liczyć dziewięć dni… Ani rusz inaczej.
Niezbyt wysoki, ale diabelnie wytrzymały konik arabski, czując zupełną
bierność swego jeźdźca, skręcił w kierunku północnym, w stronę morza. Piął się pod
górę po stromym zboczu piaszczystego wzgórza, wspinał się po niepewnej
powierzchni, tu i ówdzie kamieniami posypanej, aż stanął na szczycie.
Pan Stasicki wydał lekki okrzyk zachwytu. Widok, jaki się stąd roztaczał, był
naprawdę przepiękny.
Z trzech stron, jak okiem sięgnąć, rozlewał się bezmiar szafirowego morza. W
zachodniej stronie błękitnego nieba, po którym pływały nieliczne maleńkie obłoczki
złotym motylom podobne, zorza wieczorna rozpaliła cudną pożogę purpury. Gorejąca
kula słońca pobiegła już hen ku szczytom Atlasu, ku tajemniczemu Maroku, ku
oceanowi, lecz jej złociste promienie grały jeszcze na lazurowej kanwie niebios tęczą
wszystkich kolorów.
Powietrze było suche, nagrzane, spokojne. Najlżejszy wietrzyk nie marszczył
gładkiej jak zwierciadło toni zatoki Gabes, nie potrząsał szarosrebrnymi listkami
oliwek, nie szeleścił suchym, papierowym szmerem wśród liści palmowych.
Maleńkie fale, jakie na jeziorze chyba spotkać można, sunęły powolutku,
majestatycznie i całując skały przybrzeżne, konały z cichym jękiem u stóp
wyniosłego wzgórza.
Krajobraz po drugiej stronie był niemniej malowniczy. Wydmy piaszczyste
przybrały barwę brązu, który ząb czasu poszczerbił i jakby pozielenił. Hen, w oddali
czerniła się na jasnym tle pustyni ciemna plama małej oazy. Gęste kiście wachlarzy,
zdobiących szczyty wysmukłych palm, zlały się w jedną masę barwy starych
jaspisów. Jeden tylko punkt lśnił nadal niepokalaną białością, od której nawet zieleń
w cień wieczora się pogrążająca, pojaśniała, poweselała, że wyglądało to, jakby
brylant wśród wieńca szmaragdów. Tym jasnym punktem był śnieżnobiały marabut,
maleńka kapliczka kopułą pokryta, zbudowana ponad grobem jakiegoś pielgrzyma,
którego wierni synowie Proroka czczą jako świętego, maleńka kapliczka na skraju
oazy wzniesiona.
Spoza kępy drzew figowych, pomarańcz, cytryn, granatów, które razem, w
skupieniach rosną na oazach, wysunął się właśnie wielbłąd. Jego ogon łączył
dwumetrowy postronek z pyskiem drugiego „okrętu pustyni”. Potem wychyliło się
trzecie zwierzę, czwarte, dziesiąte, wszystkie powiązane ze sobą w taki sam sposób,
wyciągnięte w długi łańcuch. Poważne sylwetki Arabów w długie selhamy odzianych
kiwały się w miarę kołyszącego chodu ich garbatych wierzchowców. Karawanę
zamykało stado małych osiołków pędzonych przez kilku konnych pastuchów.
Pan Stasicki patrzał i patrzał. Nie pierwszy raz widział sunącą karawanę na tle
żółtych piasków pustyni, niejeden raz używał wątpliwie przyjemnej dla laika
przejażdżki na grzbiecie wielbłąda, lecz nigdy jeszcze ten codzienny obrazek
tunezyjski nie wywarł nań tak potężnego wrażenia jak dzisiaj właśnie. Być może, że
przyczyną tego uroku było przeświadczenie, iż jutro już trzeba będzie opuścić te
piękne okolice, by powrócić do ojczyzny, tak smutnej bezbrzeżnie w porze zimowej,
do ojczyzny, nad którą zawisły ciężkie chmury ciągnące od wschodu i od zachodu.
Więc westchnął pan Maciej serdecznie i żeby z przyzwyczajenia na kogoś żółć
wylać, zaczął mamrotać, utyskiwać pod adresem córki.
— Popsuła mi całą przyjemność… Wojna! Wojna! Wciąż się to słyszy od lat…
Alarmy tylko, nic więcej… Sowiety to kolos na glinianych nogach, a Niemcy nie
ośmielą się po raz drugi pogwałcić traktatów. Pokój wersalski był dla nich
wystarczającą chyba nauczką. Tak!… Oczywiście!… Rozumie się! Egoizm! Zwykły,
pospolity egoizm przemawia przez usta mej nadobnej córeczki. Skoro ja siedzę w
Roztoce i nudzę się okropnie, to i ty, papciu, wracaj na wieś, a nie włócz się po
świecie… Oto tok jej myśli.
Mruczał jeszcze przez chwilę, potem niezdecydowanym ruchem wsunął dłoń do
kieszeni i wydobył stamtąd list rządkami dużego, panieńskiego pisma pokryty…
Zaczął czytać od środka:

Wojna wisi w powietrzu. Jawnej mobilizacji niby nie ma, ale


Witold, a także wszyscy jego koledzy w sąsiedztwie otrzymali imienne
powołania na „nadzwyczajne ćwiczenia”. Zima za pasem i
nadzwyczajne ćwiczenia! Można sobie wyobrazić, jakie to będą
manewry.
Po odjeździe Wita, wszystko na mojej głowie, bo Zosieńka czuje
się bardzo niedobrze. Zmizerniała biedaczka i (między nami mówiąc)
zbrzydła, że przykro patrzeć.
Drogi papciu! Wracaj prędzej, gdyż nie wiem jak to dalej pójdzie.
Tu trzeba męskiej ręki w tych ciężkich czasach. Najlepiej byłoby,
gdybyś wracał samolotem. Obliczyłyśmy z Zosią, że trwałoby to
zaledwie 3 dni lub cztery…

— Samolotem! — warknął, przerywając lekturę. – Nie ma głupich! Od dziecka


podróżowałem koleją i ani myślę jej zdradzać dla jakichś tam karkołomnych środków
transportu… No tak… Mam wracać, bo córa nie lubi rano wstawać i przy
gospodarstwie się krzątać. Ale czy staremu ojcu nie należy się trochę odpoczynku,
trochę boskiego klimatu… och, tego klimatu, który jak balsam działa na moje wątłe
płuca… — tu wciągnął potężny haust powietrza w swe szerokie jak u atlety piersi…
— o to się nikt nie spyta. Nic, tylko egoizm… Dixi.1
Rozmiłowanym wzrokiem objął wydmy, które już poszarzały od mroku, oazę,
ginącą poza dalszym wzgórzem karawanę, wreszcie zatokę, oraz niebo… A na skraju
widnokręgu wykwitł popielały dymek, zapewne z komina jakiegoś parowca
wystrzelający i piął się prostopadle w górę… Pan Stasicki zdawał się go nie
dostrzegać wcale.
— Ale wracać muszę… To trudno — rzekł z głębokim westchnieniem.
Mrok zapadał szybko, jak zawsze w Afryce. Kontury wzniesień przybrzeżnych
zlewały się wraz z wydmami w jedną masę ciemnobrązową.
Ojciec Alinki machnął ręką na znak, że poddaje się losowi.
— Sampson Grove sam pojedzie w wielką, pustynię… Nie będę mu
towarzyszył, niestety… Cóż robić… Obowiązkiem ojca jest pośpieszyć na wezwanie
swego dziecka… Tak, tak… Ale dzisiejsza noc jeszcze do mnie należy, córeczko…
Oho… do mnie wyłącznie!… Chcę ją spędzić pod gołym niebem… póki gwiazdy nie
znikną.
Ukończywszy ten monolog z należytym patosem, cmoknął na konia. Ruszył.
Zaczął się posuwać szczytem wzgórz, które wieńcem obsiadły zasypiającą zatokę.
Spozierał wciąż na morze, jakby pragnął utrwalić sobie w pamięci jego obraz na
długie zimowe wieczory w ojczyźnie, kiedy wicher będzie wył ponuro, a zamieć
śnieżna drogi po pas zasypie.
Dymek rozpłynął się w mrokach, lecz nieco poniżej zajaśniały dwa światełka.
— Statek? — mruknął jeździec. — Cóżby tu statek robił? Żadnej większej
przystani nie znam w tej stronie, same tylko nędzne rybackie osady.
Myśli jego pobiegły znowu ku ojczyźnie. Rozważał każde zdanie listu córki,
roztrząsał je uważnie, przypominał sobie treść artykułów ostatnich dzienników, jakie
pociąg co dnia z Tunisu do Gabesu przywoził, i po raz setny utwierdzał się w
przekonaniu, że wojna w najbliższej przyszłości absolutnie nie powinna wybuchnąć.
Koń zarżał lekko. Jeździec ocknął się z zadumy i spojrzał bystro dokoła.
Pomimo zapadającej nocy dostrzegł u swych stóp karawanę, którą przedtem z daleka
obserwował. Wielbłądy klęczały na ziemi, osiołki skubały ostre źdźbła halfy i
piołunu w cieniu skał rosnącego, a ludzie radzili nad czymś tak głośno, że dzięki
korzystnym warunkom akustycznym charczące, świszczące, syczące sylaby arabskiej
mowy dolatywały aż na szczyt wzgórza. Wreszcie trzech mężczyzn pobiegło w głąb
wąwozu, który prowadził do morza.
Pan Stasicki zastanowił się, co uczynić dalej. Chcąc jechać w dotychczasowym
kierunku, należało zawrócić, zsunąć się po stromej pochyłości południowego zbocza
wzgórza i przesunąć się tuż obok prowizorycznego obozu Arabów.
— Coś mi na szmuglerów wyglądają — mruknął. — Takim lepiej po nocy w
drogę nie wchodzić w tym pustkowiu.
Rzeczywiście, sądząc z zachowania się tych ludzi, z wielkiej ilości
nieobładowanych żadnym ciężarem zwierząt jucznych, a wreszcie z obecności
jakiegoś tajemniczego statku, który zbliżał się szybko ku brzegowi, należało wnosić,
że to szajka przemytników oczekuje na spory ładunek kontrabandy.
Koń zarżał znowu, tym razem głośniej, tak głośno, że z wagonu odpowiedziały
mu wesołe parsknięcia kilku zwierząt.
— Głupie bydlę! — warknął jeździec, spoglądając na dół nie bez obawy. Lecz
prawdziwi czy rzekomi przemytnicy nie zwrócili żadnej uwagi na podejrzane
odgłosy ze wzgórza. Tylko dwóch tęgich drabów dźwignęło się z ziemi bez
zbytniego pośpiechu i podążyło ku morzu, w ślady tych trzech towarzyszów, którzy
przed chwilą poszli w tamtym kierunku.
Pan Stasicki był już zdecydowany na powrót do obozu, gdzie czekał go
sympatyczny towarzysz podróży, mister Sampson Grove. Ale ciekawość przemogła.
Zagadkowy statek przysunął się w międzyczasie dość sporo do wygiętej jak
bumerang linii wybrzeża, i dawał jakieś znaki. Nagle ku wielkiemu zdumieniu
przygodnego obserwatora, zabłysło światełko u północnego wylotu wąwozu.
— A co?! Nie mówiłem, że tu się coś święci?… Poczekam
jeszcze… W najgorszym razie zrobię „strategiczny odwrót”,
czyli drapnę.
Zlazł z konia, chwycił cugle tuż przy pysku i poklepał wierzchowca po karku.
Doskonale wytresowany konik arabski pojął, o co chodzi. W mgnieniu oka
przyklęknął na przednie nogi, potem rozciągnął się jak długi na ziemi.
— Tak… Mądre bydlątko — pochwalił jeździec… — a teraz zachowuj się
przyzwoicie, bo może nam być obu ciepło.
Gdzieś rozległ się plusk wody, a po dłuższej chwili miarowe skrzypienie
bloczków, na jakich wiszą ratunkowe łodzie parowców, i znowu plusk.
Upłynął dobry kwadrans, a może więcej. W wąwozie, jako też na wybrzeżu,
zapanowała absolutna cisza. Leżący wierzchowiec poruszył uszami niespokojnie,
zdradzając wyraźną ochotę do zerwania się na równe nogi. Jeździec uspokoił go
pieszczotliwym głaskaniem i chcąc lepiej widzieć, posunął się w stronę pobliskich
kaktusów, które nieprzerwanym płaszczem pokrywały północne zbocze wzniesienia.
Przystanął nagle, gdyż wydało mu się, że potężny krzak kolczastej rośliny drgnął
podejrzanie… Nie!… To musiało być przywidzenie… Jeszcze dwa kroki naprzód…
Jeszcze trzy, cztery… Teraz będzie widać cały wylot wąwozu jak na dłoni. Jeden
krok jeszcze.
— Jezus! Maria! — wrzasnął pan Maciej. Stalowe łapy, szpony chwyciły go za
klapy płóciennej bluzy, pociągnęły ku sobie, a równocześnie pięść ciężka jak ołów
palnęła w skroń, aż się korkowy kask daleko potoczył. Znowu cios ogłuszający. W
głowie szum, chaos, zamęt… W oczach koła czerwone, kółeczka, punkciki,
gwiazdy… i wielka cisza dokoła… Ojciec Alinki stracił przytomność i legł na wznak
na ziemi.
Kiedy się obudził, leżał związany jak baran w jakimś innym miejscu. Po obu
bokach wznosiły się urwiste ściany wąwozu, a w pośrodku błyszczały gwiazdy.
Gdzieś w pobliżu wrzała gorączkowa praca. Słychać było metaliczny dźwięk, jakby
stal uderzała o stal, ciężkie kroki i sapanie ludzi, zapewne jakieś wielkie ciężary
dźwigających, przekleństwa, głosy komendy i charakterystyczny okrzyk, jakim
Arabowie swe wielbłądy zmuszają do przyklęknięcia.
— Vorsicht, zum Teufel!2 — zabrzmiał nagle energiczny głos męski i gdzieś w
pobliżu potoczyła się rozmowa w języku. niemieckim:
— Te draby rzucają skrzyniami, jakby to były worki z piaskiem. Jeszcze mi tego
do szczęścia potrzeba, żeby nastąpiła eksplozja. Powiedz im Heinz, by więcej
uważali, bo ja się z nimi nie mogę dogadać. Moja szkolna francuszczyzna
wywietrzała mi z głowy już dawno.
— Dobrze… Powiem — odparł drugi. Zaszeleściły kroki. Pan Stasicki dźwignął
obolałą głowę. Ujrzał sylwetkę tęgiego człowieka, który podszedł do grupy
przewoźników, powiedział kilka zdań po francusku, a potem powrócił do
czekającego pod ścianą stromego wzgórza towarzysza.
— Myślę sobie właśnie — zaczął — że ty, Herman będziesz w głupim
położeniu. Żebyś choć angielskim władał. Wszyscy wykształceni Arabowie mówią
nieźle po angielsku… Na przykład taki Hassan el Khaldun3.
— Cóż robić — westchnął Herman. — Muszą mi wyszukać jakiego tłumacza.
Nie ma to jak w Maroku. Nie tylko Abd el Krim, ale i cały jego sztab mówił po
niemiecku… Swoją drogą, musisz przyznać, że ciężkie jest położenie instruktora,
który, nie znając języka swych przyszłych uczniów, musi im wykładać zasady wojny
chemicznej.
Tak rozmawiając, doszli aż do miejsca, gdzie leżał związany jeniec.
— Aha… To jest ten szpicel — rzekł Herman. — Warto by przeszukać jego
kieszenie.
— Nasi egzotyczni sprzymierzeńcy już o tym pomyśleli, przyjacielu. To
podobno jakiś turysta, Polak.
— Polak? — wzgardliwy, nieprzyjazny uśmiech wypełzł na tłustą twarz
Niemca. — Polak… Polaczek, to na pewno szpicel francuski… I co z nim zamierzają
uczynić?… Spławią go, co?
— Zapewne… Pytałem Mohammeda, lecz odpowiedział mi, że chcą najpierw
ukończyć swoją robotę. Zaproponowałem mu, by go wrzucić w wodę, gdzieś na
głębinę, a konia puścić, by wrócił do obozu… Upozoruje się w ten sposób
nieszczęśliwy wypadek.
— Słusznie. Trzeba by go tylko gdzieś dalej spławić bo nużby Francuzi znaleźli
ślady po dzisiejszej kontrabandzie… A oto i nasz ponury Mohammed… Pomóż mi
się z nim rozmówić.
Związany jeniec wytężył wzrok. Ujrzał wyniosłą sylwetkę Araba, który
rozpuszczał fałdy zakasanego do pasa selhamu. Podszedł do Niemców i wdał się z
nimi w rozmowę. Pan Stasicki, który nieźle po niemiecku rozumiał, nadsłuchiwał
skwapliwie! Przecież to o jego życie chodziło. Niestety wszyscy trzej mężczyźni
mówili szeptem. Podchwycił tylko jedno słowo przewodnik. Słowo to powiedziano
po francusku. Potem Arab złożył dłonie w tubkę i rzucił głośno:
— Ahmed!… Ahmed ben Hussein!… Hej… Ahmed.
Z kępy oliwek wysunęła się schylona postać mężczyzny w brązowym burnusie,
podeszła do oczekującej gromadki i złożyła niski ukłon.
— Salaam alejk!
— Salaam alejkum!
Pan Stasicki poczuł żywszy rytm serca. Po głosie poznał przewodnika, z którym
włóczył się od tygodnia w okolicy Gabesu, który miał jego i Sampsona Grove’a
zaprowadzić w głąb pustyni… Widocznie zaniepokojony już dłuższą nieobecnością
w maleńkim obozie, wyruszył za śladem i przybył aż do tego wąwozu… To dobrze…
To bardzo dobrze! Przyświadczy teraz, że on nie jest żadnym szpiclem, jak to sądzili
Niemcy, lecz spokojnym turystą. Byleby tylko dostrzegł w ciemnościach leżącą na
ziemi postać, byleby ją poznał. Tak rozumując, chrząknął pan Stasicki solidnie i
zaczął się gwałtownie poruszać.
Zgarbiony przewodnik podszedł bliżej.
— Allach!… To mój gość, rzeczywiście! — powiedział, przyjrzawszy się
bacznie jeńcowi… — Co chcecie z nim zrobić?
— Nie twoja rzecz — warknął Mohammed. — On nas szpiegował od samego
wieczoru.
— Taaak? Więc to szpicel przebrany?… To możliwe. Od lat długich jestem
guide’em i wiele setek Inglezów wiodłem w pustynię, lecz żaden z nich nie znał tylu
języków, co ten skąpy Rumi4. Posłuchajcie tylko. Ze mną rozmawiał po francusku, z
Inglezem, co zostawał w namiocie, po angielsku, z Włochami gęgał jak Włoch
urodzony, a z właścicielem hotelu w Gabesie szwargotał w jego języku; tak, tak; w
języku Boszów… Kto wie, czy on także naszej mowy nie rozumie… Czyście go już
obszukali? Miał złoty zegarek, trzy pierścionki, srebrną papierośnicę i portfel dobrze
wypchany — recytował jednym tchem… Widząc, że Mohammed nie odpowiada,
podniósł głos nieco. — Mnie się słusznie należy połowa.
Pan Stasicki westchnął z rezygnacją.
— Kto by pomyślał, że to bydlę takie fałszywe — pomyślał pod adresem
przewodnika.
Tymczasem Niemcy naradzali się z sobą półgłosem. Po jakiejś chwili, jeden z
nich przystąpił do jeńca.
— Rozumiesz po niemiecku? — zapytał okropną francuszczyzną.
Polak nie odpowiadał zrazu. Namyślał się, czy korzystniej będzie udawać, że
nie rozumie, czy przeciwnie.
Herman tupnął nogą niecierpliwie:
— Na, Kerl! Sprichst du deutsch, oder nicht?5
Skinął głową na znak, że zna ten język.
— Und english?6
— Auch.7
— Ilalienisch?8 — egzaminował Niemiec.
— Auch.
— Welche Sprachen ausserdem?9
— Die polnisclie und die russische.10
— Ausgezeichnet!11 — wykrzyknął egzaminator z zachwytem i zwracając się do
swego towarzysza, dodał: — Heinz, powiedz tym brązowym małpom, że zatrzymuję
sobie tego Polaczka jako tłumacza.
— Masz rację. Taki poliglota przyda się zawsze — zgodził się kolega i wziął na
stronę ponurego Mohammeda. Narada trwała bardzo długo. Tak długo, że zarówno
Herman jak i zgarbiony Ahmed, zaczęli się niecierpliwić nie na żarty. Wreszcie
Heinz przystąpił do swego towarzysza.
— Gemacht12 — rzekł krótko.
Zgarbiony przewodnik podbiegł do Mohammeda.
— I co? I co uradziliście? — pytał gorączkowo. — Chyba nie zamierzacie
giaura wypuszczać na wolność.
— Dowiesz się zaraz co postanowiłem — brzmiała odpowiedź.
Mohammed zniknął w mrokach nocy. Niemcy podeszli do jeńca.
— Słuchajcie no, panie Polak — rzekł Heinz, siląc się na ton dość uprzejmy. —
Znacie tyle języków, więc postanowiliśmy was wziąć na tłumacza. W ten sposób
ocalamy wam życie. Słyszeliście całą poprzednią rozmowę i wiecie chyba zbyt
dobrze, co was czekało z rąk arabskich powstańców. No cóż, słyszeliście?
— Owszem, słyszałem — odparł Polak niechętnie.
— To bardzo dobrze. Będziecie tedy tłumaczyć wszystko, co wam mój
przyjaciel Herman poleci. Nie potrzebuję chyba dodawać, że za każdą nieścisłość w
przekładzie lub za chęć ucieczki, z góry skazanej na niepowodzenie, kulka w łeb.
Zrozumiano?… Więc jak? Zgadzacie się objąć stanowisko tłumacza czy wolicie
jeszcze tej nocy wypróbować głębokość zatoki Gabes?
— Wobec takiej alternatywy, wybieram oczywiście to pierwsze. Sadze, jednak,
że za kilka dni odzyskam wolność.
— Za kilka dni? Che, che, che, che… Obawiam się, że to trochę dłużej
potrwa… Tak… Ale z drugiej strony nie widzę powodów, dla których nie mianoby
was wypuścić na wolność po skończonej wojnie, che, che, che.
— Wojnie? — zdziwił się jeniec. Po chwili rzekł jeszcze: — Wobec tego, że
doszliśmy do porozumienia, uważam, że powinniście panowie kazać mnie rozwiązać.
Ręce mi ścierpły od tych postronków. Nie będę mógł pisać owych tłumaczeń.
— Och, do pisania nie będzie tak wiele. Może u was, w Polsce, instruktorzy
uczą żołnierzy drogą pisemnych wykładów… U nas to się załatwia na gębę. Tak. A
teraz jeszcze jeden warunek. Na żądanie mego przyjaciela, któremu zostajecie
przydani do pomocy, będziecie od czasu do czasu pisywać listy od siebie do
właściciela hotelu, w którym zostawiliście rzeczy, do banku i gdzie wypadnie.
— Czy wolno wiedzieć, w jakim celu?
— Mein Gott! To przecież takie proste… Aby się Francuzi nie dowiedzieli, w
czyich rękach jesteście, i nie wysłali pościgu… Zresztą jest to ostrożność, którą
zachowamy wciągu najwyżej dwóch tygodni. Potem już możecie pisać co wam się
podoba… Być może, że wrócicie do Gabesu, che, che, che… oczywiście w
liczniejszym towarzystwie… Mniejsza z tym…
Rozmowny Heinz zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale w tym momencie
wyłonił się z cienia Mohammed wraz z dwoma Arabami. Podeszli ku rozmawiającej
grupie i bez jednego słowa rzucili się na Ahmeda, przewodnika. Usta do krzyku
otwarte, zatkała ciężka łapa, a potem knebel ze strzępu selhamu naprędce
sfabrykowany. Nie upłynęły trzy minuty, kiedy Ahmed ben Hussein, związany jak
pakunek najcenniejszy, leżał tuż obok Polaka.
— Pytałeś się, cośmy uradzili — rzekł ponury Mohammed ze zjadliwym
uśmiechem. — Oto masz odpowiedź… A wy teraz pojedziecie po Anglika. Jego
konia także przyprowadzić. Żeby mi śladu po nich nie zostało… No, w drogę!
Arabowie przyłożyli dłonie do czół i serc. Zniknęli cicho, szybko jak duchy.
Upłynęły dobre dwie godziny. Niemcy zaczęli się żegnać.
— Druga za kwadrans — rzekł Herman, ściskając dłoń towarzysza. — Nam
pora wyruszyć w drogę. Kiedy słońce wzejdzie, musimy już być daleko stąd.
— I na mnie czas, przyjacielu. Więc zobaczymy się za dwa tygodnie. Miej się
na baczności po drodze, bo Francuzi nie śpią. Dopiero na wysokości Ain el Taiba
możesz się czuć bezpieczny. Prędzej, nie… Na tłumacza uważaj!
— Dobrze, dobrze… Hej, Mohammed… Wyruszamy… Prawda; on nie
rozumie. Panie Polak! Powiedźcie po francusku, że zaraz wyruszamy.
Pan Stasicki spełnił polecenie, lecz Arab potrząsnął głową przecząco:
— Musimy jeszcze zaczekać — odparł — dopóki moi ludzie nie wrócą.
— Co on mówi?
Polak znowu przetłumaczył.
Heinz poklepał towarzysza po szerokich barkach.
— Ten dragoman z nieba ci spadł… Zaczekaj więc teraz na owych dwóch ludzi,
ale ja odjeżdżam. Szalupa czeka. Auf Wiedersehen!13
— Auf Wiedersehen, Heinz!… Pozdrów tam kapitana.
— A ty kłaniaj się ode mnie majorowi von Hagenowi.
Jeszcze jeden uścisk dłoni i Niemcy się rozstali. Heinz pośpieszył w stronę
brzegu morskiego, gdzie czekała łódź z majtkami. Chwilę później rozległ się głos
komendy, drewniany łoskot uderzenia czymś twardym o burtę i miarowy plusk
wioseł.
Herman westchnął głęboko. Po odjeździe przyjaciela uczuł się osamotniony
wśród gromady Arabów, z którymi nie mógł się nawet porozumieć bez pomocy
tłumacza. Toteż, pokręciwszy się niespokojnie w miejscu, przysiadł na jakimś głazie
w pobliżu związanych jeńców i uciął rozmówkę z panem Stasickim.
Pół godziny później rozległ się tętent koni. Z mroków wyłoniły się sylwetki
dwóch Arabów oraz czterech koni. Jeden wierzchowiec dźwigał na grzbiecie złożony
namiot, strzelby i plecak, a drugi przywiózł niezwykły ładunek. Był nim bowiem
bardzo wysoki, kościsty mężczyzna, związany starannie i przewieszony przez grzbiet
konia w ten sposób, że głowa oraz nogi zwisały po obu stronach.
— Poszło dobrze? — spytał Mohammed.
— Allach pobłogosławił — odparł jeden z przybyłych, drugi zaklął coś pod
nosem i splunął soczyście.
— Pobłogosławił, owszem — dodał — tylko nie moim zębom. Ten przeklęty
Rumi mocny jest jak szatan. Broniąc się, w czasie kiedyśmy go wiązali, poczęstował
mnie tak pięścią, że dotychczas krwią pluję. Dwa zęby straciłem. Ale ja mu za to
jeszcze zapłacę.
— Dobrze, dobrze — rzekł Mohammed pojednawczo. — Zapłacisz mu innym
razem. Teraz rozwiążcie jeńcom postronki na nogach, więzy na rękach zaciśnijcie
mocniej i ruszamy w drogę. Dość czasu się straciło przez was.
Kilka minut później karawana opuściła wąwóz. Przodem jechała szpica, złożona
z dwóch jeźdźców na wielbłądach. W odległości jakich dwustu metrów posuwał się
oddział główny, mając na czele Mohammeda oraz Niemca. Trzej jeńcy, prowadzeni
na sznurze, szli pieszo obok koni dowódców. Szli dłuższą chwilę w milczeniu,
wreszcie pan Stasicki nie wytrzymał i wybuchnął:
— Wszystko przeze mnie! Przez moją głupią ciekawość!… Diabli mnie skusili
podglądać, co ci przemytnicy robią w wąwozie… Ach, Boże, Boże! Hallo, Grove!
Jak pan myśli, co te draby z nami zrobią?
Mister Sampson Grove wzruszył ramionami.
— I do not know.14 Mało mnie to obchodzi.
— Taaak?… Więc kogo ma obchodzić, jak nie nas?
— A cóż panu pomoże roztrząsanie kwestii, co z nami zrobią? Będzie, co ma
być. Trafi się okazja do ucieczki, to skorzystam z niej oczywiście… Na razie widzę,
że udajemy się w pustynię. To przecież było naszym zamiarem.
— Pan jest niezrównany. Mieliśmy zamiar zrobić wycieczkę w głąb pustyni, ale
nie pieszo, nie ze związanymi rękami, nie z arkanem na szyi. To zasadnicza różnica,
mister Grove.
— Mnie obojętne. Przeciwnie, znajduję, że cała historia jest very interesting…
Yes, very interesting, indeed!15 Zupełnie jak w jakim awanturniczym romansie…
Dlaczego byśmy nie mieli iść dla odmiany na piechotę? Ssss… My hand!16
— Co się stało?
— Ręka mnie boli diabelnie… Zdaje się, że sobie skórę przeciąłem.
— Na postronku?
— Oh, no!17 Na zębach tego draba, który mnie napadł w namiocie.
Czujny jak żuraw, Mohammed zauważył, że jeńcy rozmawiają od chwili
półgłosem. Zbudziło się w nim podejrzenie, że może spiskują i obmyślają plan
wspólnej ucieczki. Chcąc ich radykalnie odzwyczaić od tego rodzaju konszachtów,
nawrócił konia i pękiem sznurów, jakie trzymał w dłoni, przeciągnął jednego i
drugiego jeńca przez plecy, aż jęknęło.
— Milczeć, psy niewierne, albo pyski wam zaknebluję! — ryknął.
Anglik zmełł w zębach jakieś przekleństwo, Polak zacisnął w kułaki
skrępowane dłonie, lecz nie odezwali się ani słowem. Tylko przyszło im na myśl
obydwóm, że ciężka to będzie niewola, która się takim wstępem rozpoczyna. Więc
zwiesili głowy ponuro i szli w głuchym milczeniu.
Wlokły się minuty, kwadranse… godziny. Karawana wydłużyła się w cienkiego
węża, gdyż bardziej objuczone lub więcej leniwe zwierzęta ociągały się w marszu,
lecz szła wciąż niezmordowanie, nie czyniąc ani jednego postoju. Nawet kiedy
różowy wachlarz jutrzenki wykwitł we wschodniej stronie nieba, kiedy jeńcy ledwie
włóczyli nogami, a tęgiego Hermana uda rozbolały od długotrwałej jazdy konnej,
nawet wówczas uparty Mohammed nie zezwolił na krótki choćby odpoczynek, lecz
przeciwnie, naglił do jak największego pośpiechu.
Tymczasem szczerozłoty rydwan słońca wtoczył się na szczyt wzgórz
odległych. Pół nieba stanęło w płomieniach. Drugie pół mieniło się tęczą żywych
kolorów, od pomarańczowego począwszy, na ciemno szafirowym skończywszy, a w
pośrodku lśnił pas bursztynów, topazów, turkusów, jaśniała połać perłowej macicy i
przez szeroką półobręcz cudnego seledynu, przechodziła w mozaikę barw błękitnych,
niebieskich, fiołkowych.
Bezmiar szkarłatu spłynął z gorejących niebios na ziemię. Pokrył królewskim
płaszczem purpurowym misterne karby zaondulowanych ręką wiatru wydm
piaszczystych, zaróżowił jak z brązu odlane oblicza synów Proroka, zaczerwienił ich
śnieżnobiałe burnusy, haiki, selhamy.
Wreszcie pierwsze złote promienie wystrzeliły z wierzchołka wzgórza w
zaspaną pustynię; obsypały milionem szmaragdów pióropusze dumnych palm, które
rosły opodal w małym skupieniu, zagrały miliardem najczystszej wody brylantów na
małych kropelkach rosy, która na liściach tych przepięknych drzew osiadła.
— Modlitwa! — zakomenderował Mohammed.
Jak jeden mąż zeskoczyli z wielbłądów, koni, mułów, osiołków. Nie puszczając
z rąk cugli swych wierzchowców, zaczęli szybko odwiązywać rzemyki sandałów.
Tym, którzy mieli na stopach czerwone pantofle belhra, poszło jeszcze łatwiej.
Wystarczyło oprzeć piętę o palce drugiej nogi i pociągnąć. Pozbywszy się obuwia,
stanęli boso, twarzą ku wschodowi, w stronę świętej Mekki, a złożywszy przepisany
pokłon, jęli zgodnym chórem odmawiać pierwsze słowa modlitwy porannej.
Wschodzące słońce świeciło im prosto w oblicza. Ich zgięte sylwetki rzucały
nieforemne plamy cienia, zlewające się z cieniami, jakie padały na piasek od
garbatych wielbłądów, od koni i mułów. Lekki, orzeźwiający wietrzyk poranny
trzepotał połami długich burnusów i na swych lotnych skrzydłach niósł w głąb
wielkiej pustyni poszept rannego pacierza.
Herman, pan Stadnicki i Sampson Grove spoglądali ze zdziwieniem, z
zachwytem, bo malowniczy istotnie był widok wschodu słońca na progu olbrzymiej
Sahary oraz widok modlących się Arabów. A kiedy nadeszła następna faza
porannego pacierza, kiedy wierni wyznawcy Proroka padli na twarz, Anglik
westchnął szczerze i zapominając o zakazie, rzekł głośno:
— Wonderful!18 I w takiej chwili człowiek ma ręce związane i nie może robić
zdjęć fotograficznych… To straszne! Okropne!
Po skończonej modlitwie, przystąpił Mohammed do jeńców.
— Zdjąć ubrania. A szybko! — rozkazał.
Musieli usłuchać. Zastanawiali się tylko w duchu, jaki jest cel tego
niezwykłego, bądź co bądź, polecenia. Zagadka wyjaśniła się szybko. Przywódca
karawany polecił przynieść dwie stare i nader wątpliwej czystości dżelaby, dwa haiki,
zawoje oraz sandały. Parę minut później dwaj porwani Europejczycy niczym się z
daleka nie różnili od otaczających ich przemytników. Aby ich wygląd tym bardziej
Arabów przypominał, posmarowano im twarze, ręce i nogi olejkiem kokosowym,
który przyśpiesza proces opalenia się w słońcu.
— No, panie Polak — rzekł Herman z humorem. — Rodzone dzieci by pana
teraz nie poznały.
— Rodzone dzieci — powtórzył pan Stasicki mechanicznie i jego posmutniała
twarz przybrała wyraz bezbrzeżnego przygnębienia. Oczyma duszy ujrzał dwór w
Roztoce i Alinkę, która niecierpliwie wygląda powrotu ojca.
Tymczasem Mohammed wybrał jednego ze swych ludzi, wręczył mu ubrania
obu jeńców, ich portfele z gotówki ogołocone oraz szereg mniej wartościowych
przedmiotów z dobytku znalezionego w namiocie Anglika, a odprowadziwszy go na
bok, długo mu coś tłumaczył, wykładał, wskazując przy tym ręką na wschód.
— Posil się, weź najlepszego wielbłąda i w drogę… Pojutrze powinieneś nas
dogonić — rzekł głośno.

____________________
1 Dixi (łac.) – rzekłem; postanowiłem.
2 Vorsicht, zum Teufel! (niem.) – Ostrożnie, do diabła!
3 Dzieje Hassana i ruchu powstańczego w Płn. Afryce przedstawił autor w
dwóch swoich powieściach pt. W podziemiach Kartaginy oraz Siostra Carmen.
4 Rumi (ar.) – tu: Europejczyk.
5 Na, Kerl! Sprichst du deutsch, oder nicht? (niem.) – No, człowieku! Mówisz

po niemiecku, czy nie?


6 Und englisch? (niem.) – I po angielsku?
7 Auch (niem.) – Też.
8 Italienisch? (niem.) – Po włosku?
9 Welche Sprachen ausserdem? (niem.) – Jeszcze jakie języki?
10 Die polnische und die russische (niem.) – Polski i rosyjski.
11 Ausgezeichnet! (niem.) – Doskonale!
12 Gemacht (niem.) – Zrobione; załatwione.
13 Auf Wiedersehen! (niem.) – Do widzenia!
14 I do not know (ang.) – Nie wiem.
15 Yes, very interesting, indeed! (ang.) – Tak, bardzo interesująca, faktycznie.
16 Ssss… My hand! (ang.) – Ssss… Moja ręka!
17 Oh, no! (ang.) – O, nie!
18 Wonderful! (ang.) – Cudowne!
Rozdział IX
JAK TO NA WOJENCE ŁADNIE…

Na ulicach Krakowa niezwykle podniecenie. Ogonki ludzi śpieszących do biur,


banków, sklepów, urzędów ustawiały się przed kioskami, gdzie sprzedają dzienniki.
Dziesięć rąk wydzierało sobie nawzajem cuchnące jeszcze świeżą farbą drukarską
płachty papieru. Szczęśliwego posiadacza gazety otaczał błyskawicznie wieniec
ciekawych mężczyzn i kobiet, kilkanaście rozgorączkowanych twarzy pochylało się
nad dziennikiem, kilkanaście par strwożonych oczu ślizgało się szybko po
nagłówkach telegramów, wydrukowanych olbrzymimi literami. Gdzieniegdzie
wybrany na poczekaniu spiker, czytał głośno, aby i dalsze szeregi ciekawych słyszeć
mogły.

Nocny napad bolszewickiej floty powietrznej na Warszawę


100.000 zabitych, drugie tyle rannych i zatrutych gazami
Wszystkie szpitale przepełnione
Dworzec Wiedeński zdemolowany zupełnie
Dworzec Wileński poważnie uszkodzony
Zestrzelenie olbrzymiego sterowca nieprzyjacielskiego
Wielkie straty powietrznej floty bolszewickiej

Tak brzmiały nagłówki depesz korespondentów, a potem następowała


niekończąca się litania hiobowych wieści przerywana głośnymi okrzykami
skamieniałych od grozy czytelników czy słuchaczy.
— Matko Boska!… Ja tam mam syna na politechnice — zawodziła jakaś starsza
pani, załamując ręce. — Miał wczoraj wieczorem wyjechać z Warszawy. Nie
przyjechał.
— Tyle spokojnych ludzi wytracić! To zbrodnia, moja pani! — dodała
przekupka ze Szczepańskiego Placu.
— Oj, bardzo źle!… Jeśli oni sami się przyznają do dwustu tysięcy ofiar, to
znaczy, że jest ich znacznie więcej.
— To nie jest komunikat oficjalny, panie pesymisto, a gazety przesadzają jak
zawsze — dowodził jakiś sierżant.
W pobliżu kiosku zatrzymało się małe auto osobowe. Na widok dwóch
wysiadających zeń panów, porwał sprzedawca dzienników, całą pakę gazet i usiadł
na niej czym prędzej.
Dwaj mężczyźni przecisnęli się szybko przez zwarty tłum czytających. Starszy z
nich podszedł do okienka kiosku.
— Z polecenia pana nadprokuratora przy Sądzie Okręgowym, nakład
dzisiejszego Ilustrowanego Kuriera, Głosu Narodu i Naprzodu ulega konfiskacie —
rzekł, legitymując się urzędowym papierem.
Drugi mężczyzna przeliczył szybko zajęte gazety i odniósł je do czekającego
samochodu. Minutę później auto popędziło do następnego kiosku.
— A co? — tryumfował pesymista. — Konfiskata! Nie chcą przerażać ludności,
ale prawdy w ten sposób nie ukryją.
— Tak, tak — potakiwała przekupka. — Prawda, jako ten olej musi na wierzch
wypłynąć.
Właściciel kiosku skinął na dwóch kolporterów, którzy włóczyli się bez zajęcia,
bo brakło dla nich dzisiaj dzienników.
Chwilę później jakąś panią zaczepił mały chłopiec.
— Warszawa zbombardowana — warknął półgłosem. — Wszystkie dzienniki
skonfiskowane, ale ja je mam na składzie. Jaki pani chce?
— Wszystko jedno, tylko dawaj prędko.
— Pięćdziesiąt groszy na rączkę poproszę.
— Co? Pięćdziesiąt groszy? Dwadzieścia kosztuje!
— To idź pani do prokuratora. Może on da taniej. Ja nie mogę.
Spóźniona konfiskata wywarła jak najgorsze wrażenie. Od ust do ust krążyły
potworne wieści fabrykowane na poczekaniu przez zawodowych plotkarzy i
rozchodziły się lotem strzały po mieście. Tylko najstarsi, najgorliwsi urzędnicy udali
się do swych biur. Znaczna większość pozostała na ulicach, uważając, że wobec
nadeszłych wiadomości można się spóźnić o godzinę, zwłaszcza w ostatni dzień
roboczy przed świętami Bożego Narodzenia.
Duża gromada ludzi zebrała się na ulicy Basztowej przed gmachem
Województwa i w przylegającej części Plant okrytych przecudnym całunem śniegu.
Pokazywano sobie wzajemnie szereg samochodów stojących przed Województwem,
a między nimi znaną dobrze szarą limuzynę z Dowództwa Okręgu Korpusu. Na
widok gapiącej się nie wiedzieć na co ciżby, przystawał ten lub ów przechodzień i
tłum rósł z każdą minutą. Domorośli politycy zdołali już uśmiercić połowę
mieszkańców Warszawy, a liczba ofiar zwiększała się bezustannie. Ktoś dojrzał trzy
samoloty, szybujące na ogromnej wysokości nad miastem. Wszystkie głowy zadarły
się ku górze, wszystkie spojrzenia pobiegły hen, ku niebu, po którym przewalały się
leniwe potworne cielska chmur.
— Może to bolszewickie? — przeraziła się korpulentna jejmość. Obok stojący
student uspokoił ją, twierdząc stanowczo, że dostrzega biało czerwone kwadraciki.
— Tak, tak… To nasze samoloty — przytakiwali ci, co wzrok mieli najlepszy.
Niemniej jednak widok płynących w powietrzu aeroplanów nasunął refleksje, że
to, co stolicę tej nocy spotkało, może dziś, jutro spotkać stary gród podwawelski. A
ponieważ bliższa koszula ciału, więc szczere współczucie doli warszawian ustąpiło
szybko miejsca lękowi o własną skórę, o życie najbliższych, o całość dachu nad
głową.
— I co takim zrobi, moja pani?… Lecą se pod samym niebem, puszczają se
bomby, od których naród się truje i gwiżdżą na nasze armaty — deliberowała
przekupka ze Szczepańskiego, która przystąpiła właśnie do partii pesymistów.
Terminator od szewca, dźwigający pod pachą długie buty wojskowe, osądził, że z tej
przyczyny jest jedynym fachowcem wśród ciżby laików. Zaczął więc głośny wykład
na temat lotnictwa:
— Mówił mi jeden znajomy podoficer, że teraz fabrykują bomby stucetnarowe.
Jedna taka wystarczy, żeby z naszego Rynku zrobić śmietnik albo Błonia.
Kobiety otaczające młodego „eksperta”, wzdychały ciężko raz po raz. Ktoś
puścił plotkę, że dziś jeszcze ma być ogłoszona ogólna mobilizacja. Inny bajczarz
rozgłaszał nieprawdopodobne historie o militarnej potędze Sowietów. Wieści krążyły
szybko, przekręcane, rozdmuchiwane, przerażające. Nastrój zdawał się coraz bardziej
minorowy. Lęk, troska, przygnębienie malowały się dobitnie na wszystkich twarzach.
A potem w gwar głosów zebranego w pobliżu Województwa tłumu, wmieszał
się jakiś nowy odgłos. Coś niby nosowe zawodzenie organisty, niby mnichów chór
nocny, ponury. Z ulicy Szpitalnej wysunął się człowiek niosący krzyż drewniany, za
nim ksiądz w czarnej kapie, potem garść duchowieństwa z grubymi książkami w
zaczerwienionych od zimna rękach, wreszcie dwa konie kirem pokryte i karawan.
Stary, rozklekotany tramwaj zbliżający się od Rondla przystanął, czyniąc miejsce
konduktowi, kiedy ten skręcał w Basztową. Mężczyźni odsłonili głowy, oddając
ostatni
ukłon temu, co odszedł na zawsze, kobiety poszeptały krótki pacierz, a potem
posypały się uwagi.
— Boże drogi! takie małe dzieci za trumną.
— I wdowa młodziutka. A kto jej teraz da utrzymanie? Jeszcze kiedy takie
czasy nadchodzą. Wdowa z trojgiem drobiazgu, moja pani, to przecież trzeba
pieniędzy.
— Ładna jest. Może się wyda jeszcze — dorzuciła optymistka.
— Weźmie taką kto z dziećmi? Zwłaszcza kiedy chłopy na wojnę pójdą? Oj,
moja pani! Prędzej się nieboga letkiego chleba chwyci.
Pesymistyczny nastrój tłumu dosięgnął zenitu, kiedy na Planty spadła gromada
kolporterów z drugim wydaniem miejscowych dzienników i kiedy się okazało, że
oficjalny komunikat władz o nocnym napadzie na stolicę, podaje liczbę ofiar niedużo
niższą, niż skonfiskowane gazety.
Ostatnie szeregi ludzi idących za trumną, zniknęły gdzieś na skrzyżowaniu
Basztowej z Pawią i Andrzeja Potockiego.1 Gwar rozmów zagłuszył echo pieśni
żałobnej, ale z przeciwnej strony dobiegł odgłos inny, jednostajny, miarowy. — Raz
dwa, raz dwa, raz dwa… To wojsko! Piechota!… Warknęły nagle bębny doboszów,
warczały przez chwilę, aż wielki bęben huknął pięciokrotnie swoje: bum, bum…
bum, bum, bum… i rozległy się dźwięki kapeli.
Drzewa i krzewy bzu, ogołocone z liści jeszcze jesienią, nie zasłaniały widoku i
tłumy wiecujące na Plantach ujrzały pierwsze szeregi żołnierzy. Młodzi chłopcy
spoglądali przed siebie niefrasobliwym wzrokiem. Walili podkutymi podeszwami o
gładki asfalt jezdni, aż dudniło. Każdy niósł mały kulomiot, model z roku 1928,
którym zastąpiono dawne zwykłe karabiny. Z luf śmiercionośnej broni sterczały
maleńkie wiązanki kwiatów, nie wiedzieć skąd wytrzaśniętych w grudniu.
— Na dworzec idą. Na front odjeżdżają! — krzyknął ten czy ów i co żyło,
rzuciło się poprzez ośnieżone trawniki ku Basztowej. Był to bowiem 13. pułk
piechoty, czyli tak zwane popularnie Krakowskie dzieci. Tłum gapiów uczynił w
mgnieniu oka szpaler, środkiem którego maszerowały trzy bataliony dziarskiej
młodzieży, w takt dźwięku przygrywającej kapeli. Patrzono ze zdziwieniem na
zadowolone, roześmiano twarze przyszłych bohaterów, a dzielny ich wygląd,
pewność siebie bijąca z oczu i znakomite wyekwipowanie, wpłynęły zbawiennie na
przygnębione usposobienia cywilów. — Ci się Moskalom nie dadzą! — powtarzano
sobie dokoła. Wyszukiwano znajomych, krewnych, przyjaciół, pozdrawiano ich
serdecznie, życzono szczęśliwego powrotu i obdarowywano papierosami.
Kapela otwierająca pochód docierała już do końca ulicy Basztowej, a spoza
zakrętu przy Rondlu wysuwały się wciąż nowe kompanie żołnierzy. Długi wąż
szarych mundurów defilował przed pomnikiem króla Władysława Jagiełły. Wielki
zwycięzca Krzyżaków spoglądał na polskich żołnierzyków i z wysokości swego
cokołu zdawał się im błogosławić.
Kapela zagrała popularną piosenkę: Jak to na wojence ładnie. Ledwie pierwsze
dźwięki dobrze znanej melodii nadpłynęły z oddali, grupa gimnazjalistów huknęła do
wtóru, a za nią cały tłum rozśpiewał się zgodnym chórem głosów. — Jak to na
wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie…
— Kiedy ułan z konia spadnie — odpowiedziały gromkim echem prastare mury
dawnej stolicy Piastów i Jagiellonów.
Prysł bez śladu pesymistyczny nastrój Krakowian. Już nie myśleli teraz o
możliwości rychłej wizyty nieprzyjacielskiej floty powietrznej, o straszliwych
bombach, które Rynek w śmietnik zamienić mogą. Śpiewając głośno i dostosowując
krok do miarowego chodu żołnierzy, szli wielkim pochodem na dworzec, by żegnać
pułk młodych wiarusów, odjeżdżających na front. A kiedy przed bramą zagrodził
drogę policjant, tysiące przystanęły karnie w miejscu. Kapelusze mężczyzn,
chusteczki kobiet powiewały nad głowami zbitej gromady i z wszystkich piersi
wydarł się jeden wielki okrzyk:
— Zapłaćcie bolszewikom za Warszawę i wracajcie zdrowo!
Kapela wojskowa wciąż grała…

* * *

Odsapnęły z ulgą wieśniaczki, kiedy rozmokła, błotnista drożyna skończyła się i


kiedy stanęły na twardym gościńcu. Zerknąwszy na księżyc przysłonięty
przeświecającym welonem obłoków stwierdziły, że czasu wystarczy, by zajść na rano
do Łunińca. Więc jedna drugiej poprawiła koszyk na plecach wiszący, więc siaka
taka zacisnęła mocniej na piersiach węzeł białej płachty, która koszyk dźwigała, i
cała gromadka ruszyła w dalszą drogę bez zbytniego pośpiechu. Gwarzyły sobie
półgłosem o ostatniej, wielkiej nowinie. Albowiem nawet do najzapadlejszych
wioszczyn Polesia dotarła wieść o nieuniknionej wojnie z Rosją, która ma
wybuchnąć lada godzina, jeśli jeszcze nie wybuchła.
— Ja tam papierków brała nie bede — zagaiła pierwsza.
— Złotka nie ma, jak za ruskich czasów bywało — westchnęła druga.
— Ale jest srebło. Chcą jeść jajka, ser, masło, niech płacą srebłem, a nie mają,
to niech sie obejdą smakiem.
Najstarsza przyciszyła głos i rzekła:
— Ja myślę tak… Kiedy już takie czasy nadchodzą, to można by trochę więcej
brać za jajka.
— Po dwadzieścia pięć, co?
— Po trzydzieści można.
— Po trzydzieści? — ekstatyczny zachwyt odmalował się na pucołowatych
twarzach kumoszek.
— Jak żadna nie spuści, to oni zapłacą, jeszcze pięknie podziękują. Ale mus
trzymać cenę.
W tym miejscu projektodawczyni jajczanego trustu wygłosiła dłuższy referat na
temat owocnych skutków solidarności sprzedawców, nadmieniła, że opłaciłoby się
większą część jajek „zawapnować”, przez kilka targów ich w ogóle nie przywozić,
aby mieszczanie za nimi zatęsknili i w przyszłości płacili bez szemrania większe
ceny, w myśl starego prawa ekonomii o stosunku podaży do popytu. Żywo
dyskutująca gromadka nie spostrzegła się nawet, kiedy zabrnęła w głąb lasu, który
ciągnie się na południowschód od Łunińca.
— Zajdziemy na czas — mruknęła starsza.
— Teraz jeszcze ino ten zakręt paskudny — dodała inna, cofając się nieco, by
iść w jednym rzędzie z resztą sąsiadek. — Żeby się tylko jaki nie pokazał — dodała i
przeżegnała się dyskretnie.
— Miesiąc już schodzi. Nie ma strachu… Ale o północy nie szłabym tędy za
żadne skarby.
Zakręt cieszył się jak najgorszą opinią w całej okolicy. Podobno ongiś, a było to
w czas wielkiej wojny, zetknął się w tym miejscu najniespodziewaniej w świecie
patrol niemiecki z rosyjskim. W czasie walki na pięści i bagnety, wybuchnął
jakiemuś Prusakowi ręczny granat w dłoni. Ani jeden nie pozostał przy życiu.
Wrogów pogrzebano we wspólnej mogile, na zakręcie, tam gdzie się spotkali. Zimny
grób ich pogodził, połączył, uciszył, a krzyż drewniany wkopany w miejscu ich
wiecznego spoczynku, miał na długo świadczyć o tym, co zaszło w spokojnym
ustroniu poleskiego lasu.
I od tej pory zaczęło tam straszyć. Za żadne pieniądze nie przeszedłby tamtędy o
północy nawet śmiały przemytnik, co ludzi i towary przez pobliską granicę
szmuglował. Więc choć godzina duchów minęła już dawno, chociaż na wschodzie
wykwitł czerwony brzeżek zorzy porannej, śpieszące na targ wieśniaczki przestały
rozmawiać (choć temat był tak bardzo aktualny), zaczęły szeptać pacierze za
zmarłych i z zabobonnym lękiem przybliżały się do krzyża.
— Coś gada! — wyszeptała dziewczyna idąca przodem „na odważnego”,
pozieleniała ze strachu i pędem nawróciła do gromadki. Wszystkie przystanęły jak na
komendę. Zbiły się do kupy; nadsłuchiwały uważnie, a w przestrachu brały głośny
rytm własnych serc za tajemnicze stukania nieboszczyków.
Nagle!
Spoza zakrętu wychyliły się bezszelestnie cztery ohydne paszcze, cztery szare
sylwety w jakieś cudaczne ubrania odziane.
— Hospody pomyłuj! — wrzasnęła stara babina.
— Jezusie!… Maryjo!… — zawtórował zgodny chór głosów niewieścich.
Straszliwe upiory, których głowy okrywały lśniące miseczki, które zamiast
twarzy miały zwisające aż na piersi worki bezkształtne, zamiast oczu duże, okrągłe
tarcze ślepiów, sunęły bez najlżejszego szmeru ku przerażonej, obezwładnionej
garstce wieśniaczek.
— Płyną przez powietrze — wyszeptała któraś zbielałymi wargami, nie
dostrzegając w przestrachu kół rowerów, na których jechały niesamowite potwory. A
potwory dostrzegły snadź zbitą gromadkę kobiet, bo wydały jakiś okrzyk i
przyśpieszyły biegu. Już nie sunęły, lecz pędziły, gnały jak wicher, stopami ziemi nie
tykając.
Ale wieśniaczki nie czekały spotkania. Rzuciły się z głośnym wrzaskiem do
ucieczki, rozbiegły się na wszystkie strony jak stado gołębi przez jastrzębia
zaatakowane. Wyjąc nieludzkimi głosy, stoczyły się do przykop, wpadły w zarośla,
przedzierały się poprzez krzaki śniegiem obielone, grzęzły w bagnistym gruncie,
wyciągały z rozpaczliwym pospiechem chybkie nogi w ciężkie buciory obute i znów
zmykały co sił, co tchu, porzucając kosze z nabiałem, które bardzo w ucieczce przez
las przeszkadzały.
Upiory przystanęły i rozglądały się dokoła ogromnymi ślepiami. Gościniec był
pusty, jak wymieciony. Tylko tu i ówdzie walający się koszyk w płachtę zawinięty
świadczył o niedawnej obecności bab wiejskich, tylko tu i ówdzie kołyszące się
krzewy wskazywały drogę ich odwrotu.
Najwyższy wzrostem demon zeskoczył zgrabnie z roweru, podniósł obie ręce w
grube rękawice odziane, zaczął coś manipulować przy głowie, zdjął maskę gazową i
na świat wyjrzała młoda, uśmiechnięta twarz żołnierza. Pozostali koledzy poszli w
ślady przywódcy i wnet zaperlił się wśród lasu wesoły, zdrowy śmiech.
— Ale ci zmykały! — Diabeł by je chyba dogonił.
— Szkoda — westchnął drugi. — Były i młode między niemi.
— Grunt, że koszyki pogubiły. Masło! Jak Bozię kocham, najprawdziwsze w
świecie masło i jaja — wołał trzeci w zachwycie i skrupulatnie przeglądał zawartość
porzuconych tobołków. — To ci będzie uczta.
Wszyscy czterej napchali sobie kieszenie znalezionymi lub, jak powiadali z
humorem, „zdobycznymi” wiktuałami, potem wsiedli na rowery i ruszyli w dalszą
drogę.
Upłynął chyba dobry kwadrans, nim nawołujące się od chwili wieśniaczki
wychyliły nosy z zarośli. Przedsiębiorcza projektodawczym podwyżki cen wyszła
pierwsza. Pierwsza też znalazła swój koszyk, z którym w czasie ucieczki runęła do
głębokiego rowu. Z białego zawiniątka sączyła się szeroką wstęgą żółtawa
jajecznica.
Nie lepiej poszło innym kumoszkom. Kruche skorupy jaj nie wytrzymały siły
upadku, a mleko, wylawszy się z baniek, poczyniło wielkie spustoszenia w maśle.
Właścicielka kosza pozostawionego na drodze załamała ręce. Koszyk był
wypróżniony do czysta. Wówczas spojrzały wszystkie na siebie wzajemnie, spojrzały
żałośnie, melancholijnie. Trust jajczany diabli wcięli jak na ten raz.
A tymczasem czwórka urwisów ujechała szmat drogi. Przebyła odkrytą
przestrzeń, minęła ujście polnej drożyny, skąd nadeszły przed dwoma godzinami
wiejskie kobiety na targ do Łunińca podążające, i zbliżała się szybko ku czarnej
ścianie drugiego lasu… W odległości może dwustu metrów na prawo od gościńca,
rosło olbrzymie drzewo, wysokością niemal o głowę inne drzewa przerastające. Był
to dąb prastary, widoczny z daleka, o którym lud okoliczny niezwykłe prawił historie.
Nic dziwnego tedy, że czterej żołnierze skierowali swe spojrzenia na sędziwego
olbrzyma.
— To mi drzewo! — rzekł jeden ze szczerym zachwytem.
— Czekajcie no… Tam coś błyszczy wśród konarów.
— Aha… I wierzchołek wygląda jak nożem ucięty.
— Spojrzę przez lornetkę — dodał przywódca małego patrolu i opuścił stopy z
pedałów, okraczając rower długimi nogami. Patrzał długo, uważnie, pokręcił głową
na znak wielkiego zdumienia, wreszcie ogłosił rezultat swych obserwacji:
— Dałbym rękę, że to koło od samochodu.
Żołnierze zerknęli spode łba, a najśmielszy nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
— Koło od samochodu na drzewie?! Che, che, che, che… To mi się nie widzi,
panie kapralu… Skądże by się tam dostało?
— Tak i ja myślę, ale przecież nie jestem ślepy. Zobaczcie zresztą sami.
Lorneta polowa wędrowała z rąk do rąk i wszyscy trzej żołnierze musieli
przyznać kapralowi rację. Zaintrygowani obecnością koła samochodowego na
wysokim drzewie rosnącym z dala od gościńca, postanowili rzecz bliżej zbadać.
Jakoż pozostawili przy rowerach jednego kolegę, a w trójkę ruszyli łąką w stronę
lasu.
— A tam znów co leży? — zakrzyknął kapral i wskazał ręką w kierunku dużej
kępy krzaków. W przeciwstawieniu do innych krzewów śnieg na niej nie leżał,
obnażone z liści pędy były połamane, pogięte, jakby wtłoczone potężną siłą, a z
zaspy śnieżnej wystawał kawałek świecącej blachy.
— To bańka blaszana — obwieścił żołnierz, który pierwszy dopadł kępy i
rękami zaczął odgrzebywać przysypany śniegiem przedmiot. — Ale ciężka, jak
wszyscy diabli. Nie poradzę sam.
Kiedy zabrali się do roboty wspólnymi siłami, wyciągnęli wreszcie bardzo
wielki zbiornik, w którym coś chlupotało.
— Benzyna, jak Bozię kocham… O, tu na górze jest dziura… Tędy połowa
wyciekła.
— Prawda. Felek dobrze gada.
— Dać mu rumu.
Potem powrócili pod drzewo. Najzręczniejszy, podsadzony przez towarzyszy,
wspiął się z trudem aż do wysokości pierwszego konaru. Potem już poszło łatwiej.
— Rzeczywiście, koło od auta — ogłosił z góry.
— Zepchnij je.
— Tylko się usuńcie, bo jak któremu na łeb zleci…
Podważone koło wyskoczyło z naturalnych wideł, jakie tworzył konar z
potężnym pniem dębu, odbiło się kilkakrotnie od niższych gałęzi i spadło w śnieg do
stóp dwóch żołnierzy. Stwierdzili przede wszystkim, że szprychy są połamane,
pogięte, a guma rozdarta przez całą szerokość. Ale kapral zrobił niebawem daleko
ważniejsze odkrycie.
— To mi wygląda na koło od samolotu… Tak, tak… Pomyślcie tylko: skąd by
się koło od auta wzięło na drzewie? Nie może inaczej być, tylko jakiś aeroplan
zawadził o dąb i ten interes sobie zgubił.
— Jak Bozię kocham, święta racja! — zawołał Felek, stukając się palcem w
czoło: — Że mi to do łba nie przyszło… Samolot!… Naturalnie, że samolot. Teraz
rozumiem, dlaczego wierzchołek dębu wygląda jak nożem ucięty… Ale że te piloty
tak nisko leciały… No, no.
— Widocznie się maszyna zepsuła.
— Albo im benzyny zabrakło — dorzucił trzeci, złażąc z drzewa.
Kapral żachnął się srodze.
— Szeregowiec Kapusta ględzi, jak Piekarski na mękach — rzekł strofująco. —
Benzyny im brakło? A po cóż pełny zbiornik wyrzucali? Widocznie widzieli, że
spadają i chcieli się pozbyć balastu… Niedobrze pono lądować z wielkim ciężarem.
— W takim razie, panie kapralu, muszą tu gdzieś blisko leżeć.
— Pewnie, że tak. Zwłaszcza kiedy sobie dół o drzewo rozharatali.
— Ale gdzie leżą? Gdzie spadli, kiedy ich nigdzie nie widzimy?
Kapral znów poszedł do głowy po rozum.
— Najpierw trzeba ustalić, w jakim kierunku lecieli, czy na zachód, czy
odwrotnie, na wschód. Poszukajmy tego odłamanego wierzchołka dębu. To będzie
najpewniejszy drogowskaz.
Żołnierze nie taili swego uznania dla geniuszu przywódcy. Rozbiegli się na
wszystkie strony i rozpoczęli poszukiwania, które zresztą trwały niedługo. W
połowie wolnej przestrzeni między lasem a dębem, leżały wbite głęboko w puszysty
całun śniegu potrzaskane kawałki gałęzi.
— A więc lecieli na wschód — zdecydował kapral. — Teraz szeregowiec
Kapusta odpowie mi na pytanie, gdzie oni leżą, o ile w ogóle spadli… No?…
Namyślcie się dobrze.
— W lesie, panie kapralu.
— Celująco!… Widzicie, Kapusta, z was nie jest wcale taki cymbał, na jakiego
wyglądacie. Tylko że w wojsku trza myśleć. Wojsko to nie gimnazjum i nie
uniwerek. Tak… Ale wy się jeszcze wyrobicie. Będą z was ludzie.
— Tak jest, panie kapralu — odparł rozpromieniony Kapusta.
— A teraz do lasu.
Pod ścianą boru leżała zaspa potężna. Śnieg był niezmarznięty, miękki, puszysty
jak pierze. Brnąc przezeń, grzęźli prawie do pasa, lecz szli wytrwale. Wreszcie
stanęli u stóp pierwszych drzew. Nic. Ani śladu samolotu… Zagłębili się na jakie
trzydzieści metrów i znowu nic… Kapral już był zdecydowany dać hasło do odwrotu,
kiedy jego czujne ucho pochwyciło jakiś cichy, niewyraźny głos… Było to coś, niby
jęk żołnierza rannego i pozostawionego na placu boju.
— Słyszeliście?
— Nicem nie słyszał, jak Boga kocham.
— Ja słyszałem — rzucił Kapusia.
— Naprzód, za mną!
Uszedłszy z dwadzieścia metrów, usłyszeli wszyscy drugi jęk, tym razem
znacznie wyraźniejszy, jakby bliższy.
— Tam coś błyszczy.
— Drzewa połamane, czy co?
— Pełno obciętych gałęzi.
— Dalej! Naprzód!
Jeszcze z pięćdziesiąt kroków. Potem wśród drzew zaczerniła z oddali ogromna
kupa gałęzi, połamanych, pociętych, przewróconych świerków, pogiętej blachy
duraluminiowej.
— Widzę śmigę — wrzasnął Kapusta, który pamiętał, że będą z niego ludzie i
szedł przodem.
Olbrzymi samolot przedstawiał jedną, bezładną kupę drewna, żelastwa i blachy.
Ze skrzydeł pozostały tylko strzępy szkieletów. Podwozie rozbiło się zupełnie. Ciężki
motor oderwał się i wbił głęboko w ziemię. Jeszcze stosunkowo najmniej ucierpiała
wielka kabina, choć i tutaj upadek wtłoczył podłogę do środka, powyginał ściany, a
grube szyby zamienił w kupę szklanego proszku… Na jednym z okien wisiały
strzępy skórzanej kurtki.
Do tego okna właśnie podbiegli żołnierze i wspiąwszy się na przygięte aż do
ziemi świerki, zajrzeli do środka.
— Tam coś się rusza.
— Och! Gott! — zabrzmiało z głębi kabiny.
— Co on gada?
— Mniejsza co gada… Trzeba człowieka ratować — rzekł kapral, gramoląc się
przez okno do wnętrza. — Ciemno tu jak w piwnicy.
— Może przyświecić zapałką — ofiarował się usłużny Kapusta.
— Tyś zwariował, czy co?… Zapałką będzie przyświecał! Tu może być rozlana
benzyna.
Brodząc w ciemnościach, nastąpił kapral na coś miękkiego i głośno zaklął.
— Nieboszczyka nadepnąłem, psiakrew!
— Przecież gadał przed chwilą.
— To drugi… O jest!… Leży nieborak.
— Wasser! — jęknął ranny.
— Hm… Wasser… — powtórzył kapral. — Żebym ja wiedział, o co ci chodzi,
niebożę.
Żołnierze odbyli krótkie konsylium, w którego trakcie postanowili wynieść obie
ofiary na pole. Wyważywszy zatrzaśnięte drzwiczki kabiny, zabrali się do dzieła z
zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Jeden z niefortunnych lotników nie żył
już rzeczywiście, lecz drugi jęczał straszliwie w czasie przenosin.
— Wasser! Ein tropfen Wasser!2 — powtarzał co chwila.
— To pewnie ktoś z jego najbliższych.. Wciąż go wzywa.
— Melduję posłusznie, panie kapralu, że Wasser to po naszemu tyle co woda —
popisał się Kapusta.
— Wody nie mamy, ale może go śniegiem poczęstować. — To rzekłszy, nabrał
pan kapral pełną garść śniegu i przysunął ją do spieczonych warg rannego… Ten ssał
chciwie bielutkie płateczki śniegu, które przy zetknięciu z jego gorącymi ustami
topniały momentalnie. Więc pił zimną wodę, pił łakomie, bez końca. Kapral musiał
po raz trzeci zagarnąć śniegu.
W nieprzytomnych, mętnych źrenicach pasażera rozbitego samolotu zamigotały
jakieś żywsze błyski. Spojrzał bystro przed siebie i zoczył szczątki wielkiego
aeroplanu. Czoło zmarszczył, jak gdyby sobie coś przypominał z wysiłkiem. Znać
było, że jego odrętwiały mózg zaczyna zwolna pracować. Obrzucił badawczym
wzrokiem trójkę pochylonych żołnierzy.
— Russen? — mruknął półgłosem.
— Te, Kapusta, rozmówcie się z nim. On coś chce.
Kapusta zarumienił się aż po białka oczu. Wiedział, że jego niemczyzna jest
bardzo nieszczególna, lecz napawało go niesłychaną dumą, że istnieje przecież jakaś
gałąź wiedzy, gdzie on, popychadło całej kompanii, jest mądrzejszy od genialnego
pana kaprala. Chrząknąwszy tedy, jak na mówcę przystoi, zaczął nader zwięźle:
— Was?
Niemiec ucieszył się bardzo. Rzucił jakieś dłuższe pytanie, w którem
zabrzmiało kilkakrotnie łatwo zrozumiałe słowo: Russen.
— Żadne Russen! Wir sind Polen.3 Tak, panie Niemiec. Żadne Russen.
Ranny zmieszał się aż nadto widocznie. Spoglądał dokoła, zerknął w kierunku
bezwładnego ciała kolegi i znowu się rozglądał, jakby kogoś szukając. Wreszcie
zagadnął Kapustę o trzeciego pasażera nieszczęsnego samolotu.
— Trzeci? — zdziwił się kapral, kiedy mu przełożono treść pytania na język
polski. — Poszukajcież no, chłopcy, w tych krzakach. Może tam gdzie leży… Więc
trzech ich było!
Dokładne poszukiwania nie dały żadnego rezultatu, pomimo że przetrząśnięto
najbliższą okolicę w promieniu jakich pięćdziesięciu kroków od miejsca rozbicia się
samolotu. Wreszcie szeregowiec Kapusta, bohater dnia, odkrył na śniegu ślady
kroków. Ślady te nie odpowiadały wielkim odciskom, jakie pozostawiały buty trzech
żołnierzy, a więc należały do kogoś innego. Biegły one począwszy od kupy gruzów
w kierunku wschodnim i znikały w leśnej gęstwinie.
— Trzeciemu widać nic się nie stało, skoro odmaszerował na własnych pedałach
— zauważył kapral całkiem trafnie.
Ranny ożywił się niezwykle. Mówił coś gorączkowo do Kapusty, który
czerwienił się jak panna, kiedy jej chłopiec pierwszy raz czułe słówka szepce, lecz
potakiwał skwapliwie na znak, że rozumie.
— Cóż on tak ciągle trajkota?
— Nie mogę wszystkiego wymiarkować, panie kapralu, ale widzi się, że pyta,
czy do granicy daleko.
— Będzie cztery albo pięć mil, jak Bozię kocham.
— Was się nikt nie pytał — warknął dowódca, a zwracając się do szeregowca
Kapusty, pouczył go, jak ma odpowiadać. — Coś mi się to nie podoba — rzekł
wreszcie, łypiąc wzrokiem podejrzliwie w stronę leżącego Niemca. Potem zaczęli się
w trójkę naradzać, co dalej począć. Chcieli zabrać rannego ze sobą i ponieść go na
noszach skleconych na poczekaniu z gałęzi i płaszczów, ale lotnik zaczął tak jęczeć
rozpaczliwie, tak skomleć i prosić, aby go nie ruszać, że zrezygnowali z zamiaru.
Pan kapral był szczerze zmartwiony.
— Nim sanitariusze tu nadejdą, potrwa dwie godziny lub więcej. Jeszcze zemrze
nieborak tymczasem… Jeden musi przy nim pozostać. Kapusta, wy zostaniecie.
Podajcie mu wody, jak będzie chciał, ino się w żadne konszachty z pludrakiem nie
zadawać. Zrozumiano?
— Rozkaz, panie kapralu.
— A my, w drogę!
Chwilę potem Kapusta pozostał w lesie sam z rannym lotnikiem i z
nieboszczykiem, który wyglądał strasznie. Ranny znalazł już siły na tyle, że sam
sobie ręką śnieg do ust spragnionych podawał. Usiłował też, bez większego zresztą
powodzenia, nawiązać rozmowę o tym i o owym z kiepskim tłumaczem, lecz
Kapusta, pomny na przestrogi kaprala, zachował się z grzeczną rezerwą.
Czas dłużył się jak zazwyczaj, kiedy brak intensywnego zajęcia, ale minut
ubywało po trochu i spoglądając na zegarek osadzony w bransoletce, syknął Niemiec
w pewnej chwili: — Verflucht! Halb-neune schon4 — Potem przyzwawszy ruchem
dłoni żołnierza, dodał: — Proszę przyjąć ten zegarek ode mnie na pamiątkę. Mnie już
nic z niego. Pewnie niedługo pociągnę. Panu się przyda.
Kapusta spoglądał ze zdumieniem. Wziął do ręki ofiarowany sobie prezent i
oglądnął go szczegółowo. Zegarek był niewątpliwie srebrny.
— Werk jest szwajcarski — mruknął, odczytując maleńkie litery, które składały
słowo Omega. — Ale za co ja go mam brać od pana?
— Proszę mi nie odmawiać. Umierającemu nie wolno niczego odmawiać…
Miałbym też maleńką prośbę do pana.
— Słucham — rzekł Kapusta głosem trochę wilgotnym, gdyż hojność rannego
wzruszyła go mocno.
— I spełni ją pan?
— Czemu nie… Chyba żeby było coś wzbronionego — zastrzegł się przezornie.
Niemiec namyślał się dłuższą chwilę. Wreszcie pochwycił rękę żołnierza i
gniotąc mu palce w gorącym uścisku, zaczął mówić jakby z wysiłkiem.
— Tam w samolocie… są moje listy, fotografie rodziny, różne pamiątki…
prywatne papiery… wszystko moja własność… Wiem, co je czeka po mojej
śmierci… Niepowołane ręce będą je przeglądać, czytać, nicować na wszystkie
strony… Ta myśl sprawia mi ogromną przykrość… Gdyby je pan zechciał
zniszczyć…. teraz, zaraz… zapłaciłbym panu dobrze… O, proszę! — Wsunął dłoń w
zanadrze munduru i wyjął stamtąd elegancki portfelik. Przed oczyma zdziwionego
żołnierza zamigotały ponętne zielone banknoty dolarowe.
— Nie rozumiem pana — rzekł cicho.
— Proszę podpalić te gruzy. Dam sto dolarów.
— Jak to? Samolot mam podpalić?
— No tak… Prędzej, prędzej. Tam jest benzyna… Płomień buchnie od razu.
W nie całkiem kapuścianej głowie szeregowca Kapusty zaczęło świtać.
— I dla zniszczenia kilku świstków mam to wszystko podpalać? A jak las
spłonie przy tym? — rzekł z głupia frant, chcąc tamtego za język pociągnąć.
Niemiec żachnął się.
— Czy to pański las? — sarknął niecierpliwie.
— Gorzej niż mój, bo pono rządowy. Ale skoro chodzi tylko o papiery, to może
by je wyjąć i nie podpalać całego kramu — mówił, borykając się bohatersko z
trudnościami niemieckiego języka.
Ranny zasępił się na chwilę. Potem, przytrzymując wciąż dłoń żołnierza w
swojej garści, wygarnął prosto z mostu:
— Zależy mi, by nic nie pozostało. Dam dwieście dolarów.
— Dobrze — odparł Kapusta po namyśle — dawaj pan.
— Oto sto dolarów, tytułem zadatku. Skoro płomienie wystrzelą, dam resztę.
— A co powiemy, jak nasi nadejdą?
— Powie pan, że pożar sam wybuchł lub zwali pan winę na mnie.
— Aha… No dawaj pan ten zadatek.
Otrzymawszy umówione sto dolarów, odszedł Kapusta w stronę gruzów
samolotu i stanął sobie po drugiej stronie, nie kwapiąc się bynajmniej z wykonaniem
danego polecenia.
— Prędzej!… Prędzej!… — zachęcał ranny.
Żołnierz nie dawał znaku życia.
— Panie Polak! Proszę podpalić ten stos nareszcie.
Dziesięć minut ciszy… Potem znów:
— Gdzież ten osioł poszedł, u licha… Ha! Żebym to mógł sam się doczołgać…
Kapusta wysunął głowę ostrożnie. Ujrzał, że ranny przewrócił się na bok i
usiłuje pełzać. Próba nie powiodła się oczywiście. Niemiec zaczął jęczeć
rozpaczliwie, narzekać, przeklinać, pomstować.
— Złodzieju! Oddaj mi moje pieniądze. Bandyto!
— Dobrze, dobrze… Oddam je z pewnością, ale nie tobie.
Słowna utarczka obficie nadziewana soczystymi epitetami ciągnęła się dobry
kwadrans, aż znużony, wyczerpany lotnik dał za wygraną. Tak minęła godzina lub
więcej czasu. Gdzieś z oddali przypłynęło echo turkotu okutych kół po drodze…
Kanny zaryzykował po raz ostatni:
— Słuchaj, głupcze! Dam ci trzysta, powiedzmy: czterysta dolarów… To
majątek dla ciebie… Tego za pięć lat nie zarobisz… Ja wezmę winę na siebie…
Wyłaź ze swej kryjówki… Czy myślisz, że cię oficerem zrobią za ten czyn
„bohaterski”, żeś pieniędzy nie przyjął? Idioto skończony! Prędzej! Bierz pieniądze i
podpal. Podpal!
Ale Kapusta pozostał głuchy na słowa Niemca. Z bezmierną ulgą słuchał
szelestu łamanych gałązek i odgłosu kroków maszerującego oddziału.
— To tutaj — zabrzmiał głos kaprala.
Z potrąconych świerków spadły ogromne okiście śniegu. Na małą polanę
wkroczył porucznik w otoczeniu kilku podoficerów, a za nimi sypnęła się gromada
żołnierzy.
Kapusta wysunął się z ukrycia i zameldował jak przystało, że ranny lotnik
namawiał go, by spalił gruzy rozbitego samolotu. Wręczył przy tym porucznikowi
otrzymany zegarek oraz sto dolarów.
— O, taki syn! — wyrwało się zgorszonemu kapralowi.
— Verstehen Sie deutsch?5 — spytał Niemiec, kiedy oficer podszedł do niego.
— Owszem, rozumiem — brzmiała odpowiedź. — Ale nie mam obowiązku
mówić z panem po niemiecku.
— Wszystko mi już jedno. Chciałem tylko zameldować, że żołnierz
pozostawiony tutaj okradł mnie. Zdjął mi z ręki srebrny zegarek i wyciągnął z
portfela kilka banknotów dolarowych.
— No, proszę! I był na tyle głupi, że mnie oddał to wszystko. A to zbrodniarz
dopiero!
— Dlaczego panu oddał, tego nie wiem, niemniej…
— Te wszystkie historyjki opowie pan później, nie mnie oczywiście. Mnie
bardziej interesuje, co mieści się w kabinie samolotu, który pan spalić usiłował. Pana
powierzam opiece sanitariuszy.
Ranny zagryzł wargi, z bezsilną wściekłością spoglądał na oficera, który ruszył
w kierunku wywalonych drzwi kabiny
Nie doszedł jednak, gdyż w tej chwili jakiś ruch zrobił się na skraju polanki.
Dwóch żołnierzy wiodło, a raczej niosło czternastoletniego może chłopca. Wyrostek
był bez czapki, ubranie miał w strzępach, przemoczone do nitki. Włosy jego były
pozlepiane, twarz podrapana niemiłosiernie, na łachmanach podartej kurtki
potworzyły się sople lodu.
— Ppppannnie ppporuczniku! — zadzwonił zębami, patrząc jak w tęczę, w
twarz oficera. — Na leśniczówkę napadli Moskale. Przeszli w nocy granicę… Ojca z
domu wywlekli i… i… biiiili w moich oczach… — połknął łzy, wstydząc się płakać.
— Na jaką leśniczówkę? Chłopcze, gadaj po ludzku!
— Brzezina. Brzezina się nazywa, a mój ojciec jest leśniczym w rządowych
lasach. Leśniczy Wolski, panie poruczniku. Wszyscy go znają. Proszę spytać
kogokolwiek.
— Daleko to stąd? — spytał oficer, rozkładając kieszonkową mapę.
— Będzie z dwie mile… Może więcej… Nie wiem… Pędziłem po nocy…
Zabłądziłem dwa razy. Koń mi ustawał… Po ciemku wziąłem źrebca… Przeprawa
przez rzekę mu zaszkodziła… Padł na gościńcu… Dowlokłem się pieszo… i jestem.
— Hm… Hm… Więc powiadasz: Moskale. Jakaś banda dywersyjna,
zapewne… Hm…
— Regularne wojsko, panie poruczniku. Kozaki też są.
— Wojsko by przeszło przez te bagna tak prędko? A poza tym gdzie wtedy była
straż pograniczna? Hm… Nie bardzo mi się chce wierzyć.
Chłopiec złożył czerwone, zmarznięte dłonie, jak do modlitwy.
— Przysięgam, że nie kłamię, panie poruczniku… Spaliśmy w domu, kiedy psy
zaczęły strasznie ujadać. Nagle Hektor jęknął. Przebili go szablą, łotry… Ojciec
chwycił za dubeltówkę, ale już drzwi były wyłamane, a w nich aż się zaroiło od
ludzi… Ale nie same papachy… Jeden z nich był, co miał na sobie skórzaną kurtkę
jak szofer i maskę lotnika. Ten mówił po niemiecku. Jeden znów, Moskal, ubrany
paradnie, jakby jaki ataman, spytał ojca, czy nie wie, gdzie leży wielki samolot, który
rozbił się w lesie z wieczora.
Porucznik przestał studiować mapę i dobrze ucha nadstawił. Wysłuchawszy
chaotycznego opowiadania, zarzucił chłopca gradem pytań, a przypomniawszy sobie
relację kaprala o znalezieniu śladów trzeciego pilota, zbudował na poczekaniu taką
hipotezę: samolot niemiecki przewoził z pewnością jakieś bardzo ważne dokumenty,
być może szpiegowskie lub dotyczące najnowszych wynalazków. Kiedy z powodu
defektu w motorze rozbił się w lesie, jeden z lotników, widocznie niezupełnie ranny,
nie szukał pomocy u władz polskich, lecz unikając wszelkiego zetknięcia z
miejscową ludnością, przedostał się jakimś sposobem przez granicę i spowodował
natychmiastową interwencję pierwszego lepszego oddziału. Bolszewikom zależało
widać niezmiernie na tym, by ładunek rozbitego aeroplanu nie dostał się w ręce
Polaków, skoro zaryzykowali krok tak śmiały.
Stworzywszy sobie takie rozwiązanie zagadki, rozwiązanie zresztą bardzo
logiczne i prawdopodobne, wydał porucznik odpowiednie rozkazy. Patrol cyklistów
pchnął przede wszystkim z powrotem do Łunińca, gdzie miał swą siedzibę sztab
pułku, dalej przystąpił do gruntownego wyładowania kabiny samolotu oraz do
przygotowań do odparcia ewentualnego ataku bolszewików.
Michaś Wolski, który zawiadomił porucznika o nocnym napadzie na
leśniczówkę, przyłączył się do pierwszego plutonu. Pluton ten pod dowództwem
srogo wyglądającego sierżanta, ruszył gościńcem w kierunku wschodnim i dotarłszy
do końca drugiego lasu przyczaił się w skrajnych zaroślach. Właściwie był to
wszystko jeden las ogromny, poprzecinany w kilku miejscach wąskimi i długimi
enklawami łąk bagnistych, które zaczynały się przy gościńcu i podłużnym jęzorem
wżerały się w leśną gęstwinę. Więc pluton marsowego sierżanta miał przed sobą
odkrytą przestrzeń, szeroką miejscami na trzysta metrów, a za nią dopiero milczącą
ścianę drzew z gęstym poszyciem krzaków poniżej.
Spojrzenia Michasia ślizgały się wzdłuż lśniącej roziskrzonym śniegiem wstęgi
gościńca, który biegł prosto do przeciwległego lasu, zakręcał łagodnie w prawo i
znikał, przysłonięty krzewami. Na białym tle widać było kilkanaście czarnych
punkcików, z tej odległości mniejszych niż mrówki.
— Kawki — mruknął sierżant, odejmując lornetę od oczu.
Nagle czarne punkciki oderwały się od ziemi, zatoczyły nad zakrętem kilka
wielkich kolisk i ze smętnym krakaniem popłynęły przez powietrze w stronę
polskiego oddziału. Sierżant obrzucił badawczym spojrzeniem swoich żołnierzy,
skonstatował, że są doskonale ukryci i znów polową lornetę ku oczom podniósł.
Nie szukał zbyt długo. Tam gdzie przed chwilą podskakiwały aksamitne kawki,
ukazały się teraz łby trzech koni, a w sekundę później sylwetki trzech jeźdźców.
— Oni kogoś prowadzą na postronku — gadał sierżant półgłosem do siebie. —
Hm… Ten człowiek ma na sobie kurtkę leśniczego… Byłbyż to może… Chłopcze!
— rzekł cicho, ciągnąc za rękaw Michasia — spojrzyj no przez te szkła; tylko nie
krzyknij czasem.
Upewnienie było bardzo w porę, gdyż Michał powstrzymał z trudem głośny
okrzyk zgrozy. Przez szkła doskonałej lornety poznał od razu ojca i serce zaczęło mu
bić na trwogę. Zginie od kul naszych żołnierzy — myślał, czując, że mu łzy do oczu
napływają.
— To mój ojciec panie sierżancie — wyszeptał zbielałymi wargami. — Niech
pan powie żołnierzom, żeby go który nie postrzelił.
— Nie bój się, mały… Oni tu lezą wprost w nasze ręce. Żywcem ich wszystkich
dostaniemy, jak Pan Bóg na niebie!
Ale optymistyczne przewidywania sierżanta nie miały się spełnić niestety.
Kozacy posuwali się ostrożnie. Dotarłszy do wylotu gościńca, przystanęli. Z
wysokości swych kulbak spoglądali w stronę przeciwległego lasu. Jeden z nich,
snadź rangą starszy, dobył małej składanej lunetki.
— Oj źle! — szepnął sierżant. — Ten nas wnet wypatrzy. Nie weźmiemy ich
żywcem.
Właściciel lunetki pokręcił głową. Zauważył po przeciwnej stronie odkrytej
przestrzeni liczne odciski na śniegu. Odciski te widniały na gościńcu, skręcały do
obu przykop i znikały wśród krzaków… Rzucił jakiś rozkaz towarzyszom. Wówczas
jeden z nich zawrócił konia i popędził z powrotem jak szalony, a drugi,
zeskoczywszy z wierzchowca, rzucił szybko przed siebie jakiś niewielki przedmiot.
W odległości może dwudziestu kroków wytrysnął w górę mały gejzer białego dymu,
zasłaniając sobą sylwetki dwóch kozaków, ich koni i jeńca. Dwie sekundy później
wystrzelił z ziemi drugi obłoczek, potem trzeci i czwarty.
Sierżant przekrzywił sobie hełm stalowy z wielką fantazją.
— Chcą podejść pod osłoną dymu? Fi! To im się nie uda… Wiatr ciągnie w
naszą stronę… Hm… hm… Tego śmierdzącego fosforu się nie lękam, ale nuż tam
jaki gaz jest zmieszany?… Nie zawadzi maski naciągnąć, myślę…
Nie skończył jeszcze deliberować, gdy stała się rzecz dziwna. Po lewej i po
prawej stronie pełzającego powoli obłoczku, wytrysnęło naraz kilkanaście białych
gejzerków, rozszerzając na oba boki wstęgę przesłaniającego widok dymu, potem
kilkadziesiąt równocześnie, w kilkanaście sekund później znów kilkadziesiąt w
jeszcze dalszym promieniu.
— Rozumiem — mruknął przywódca polskiego oddziału, nie odejmując szkieł
od oczu. — Tego nie były w stanie uczynić cztery ręce… Ci dwaj zasłonili wylot
gościńca, tymczasem nadeszła cała kompania i rozciągnęła się teraz w linię… Nic nie
szkodzi. Udajmy dalej, że nas nie ma wcale.
Linia białych obłoków przestała się rozciągać na boki, potem ruszyła wolno
naprzód. Widać było, jak z gęstej mgły wylatują co chwila małe punkciki, a
uderzywszy o ziemię, powodują powstanie nowych słupów dymu. Tajemnicza,
niesamowita falanga gęstej zawiesiny posuwała się wśród zupełnej ciszy ku lasowi,
obsadzonemu przez polskich żołnierzy.
Sierżant dopuścił ją na jakie dwieście metrów. Już poprzednio wydał potrzebne
rozkazy i dwadzieścia cztery otwory ręcznych kulomiotów spoglądały łakomie na
pełzającą po ośnieżonej łące chmurę, żołnierze trzymający zapasowe pasy ładunków,
przysunęli się bliżej do kolegów, którzy leżeli zaczajeni obok mitraliez.
— Pal!!! — Padła komenda.
Salwa! Piekielny jazgot, zajadłe bulgotanie stalowych indyków, huk, ryk, świst
zmąciły ciszę zimowego poranku. Dwadzieścia cztery kulomioty rzygnęły tysiącem
kul, które powinny były podrzeć na strzępy dziwnego wroga, ową mgłę pełzającą po
śniegu. Lecz nie podarły. Biała mgła zdawała się drwić z maleńkich pocisków.
Przystanęła tylko w miejscu, ale nie przepadła, nie znikła bez śladu. Przeciwnie,
przemówiła grzechotem kilkudziesięciu mitraliez, a po chwili zaczęła wypluwać
nowe ręczne granaty. Olbrzymi grad pocisków lunął na las, na którego skraju leżeli
polscy żołnierze. Całe mnóstwo uciętych gałązek oraz chmury strząśniętego śniegu
spłynęły na ich głowy. Michaś przylgnął trwożnie do ziemi, tuż obok sierżanta. Nie
bez zdumienia zauważył, że stary podoficer, nie bacząc na bzykające kule, wysunął
się do połowy ciała z przykopy i ucho do gościńca przyłożył. Chytry uśmiech
wypełzał na jego marsowe oblicze. Zerwał się i przyskoczył ku czterem żołnierzom,
pochylonym nad metalowymi skrzynkami, z których każda posiadała dwumetrowego
węża.
Strzelanina przycichła na moment. Widać z obu stron zmieniano pasy z
ładunkami. Wówczas posłyszał Michaś wściekły tętent koni.
— Szarżują psiekrwie — warczał sierżant. — Dam ja wam bobu!
— Hurrrraaaa!!! — zabrzmiało na łące… Tryskające gejzery zaczęły się
przybliżać bardzo szybko, lecz nim zdołały się. rozpłynąć w chmurę dymu, wypadły
z nich garstki biegnących do ataku żołnierzy.
— Hurrrraaaa!!!
— Granatami po nich! — rzucił sierżant w stronę plutonowego, a sam
„zaopiekował się” gościńcem.
Kilkanaście jajowatych granatów wyprysło z krzaków i zatoczywszy w
powietrzu wydłużone parabole, eksplodowało z hukiem przed krzywą linią
nadbiegających bolszewików. Kilkudziesięciu przypadło do ziemi, szukając osłony
za lada kępą czy wzniesieniem terenu, kilkunastu upadło, by więcej nie powstać.
— Baczność! — zasyczał sierżant.
Jeszcze gęsta mgła sztucznych dymów zasłaniała konnych, lecz wściekły tętent
zbliżał się z szybkością wichury jesiennej. Nagle z białego oparu wychynęło sześć
łbów końskich, sześć nisko pochylonych czap kozackich, tuż za nimi druga szóstka,
trzecia, czwarta, piąta.
Sierżant sam trzymał koniec jednego węża, obok młody, szczupły żołnierz
dzierżył szprycę drugiej sikawki.
Pomimo oszołomienia, jakie widok toczącej się walki spowodował i mimo
obawy o życie ojca, który znajdował się w rękach wrogów, spoglądał Michaś z
zaciekawieniem na nieznane sobie przyrządy.
Zaskwierczało coś znienacka, zahuczało i z otworów dwóch dziwnych sikawek
trysnęły strugi płomieni. Wystrzeliły przed siebie na dobre pięćdziesiąt metrów,
oblewając żrącym ogniem pędzącą watahę. Pierwsze dwie szóstki sczerniały w
oczach na węgiel, dalsze zaryły się w miejscu. Straszliwie poparzone rumaki stanęły
dęba, zawróciły i rozbiegły się z przeraźliwym kwikiem, tratując strąconych
jeźdźców. Ludzie opryskani wrzącym olejem, oślepieni, pokaleczeni okrutnie, wyli,
ryczeli, rzucali się w śnieg, by ugasić płonące ubrania, lub gnali na oślep, często
wprost na stojący na gościńcu mur ognia, gdzie huczące ponuro płomienie kładły
kres ich męczarniom. Ostatnie szóstki nie zginęły wprawdzie, ale ogień dosięgnął
ich, polizał krwawym jęzorem i teraz, przemienione w prawdziwe żywe pochodnie,
wracały galopem ku swoim.
Szarża załamała się sromotnie. Na szarym tle gościńca, tam gdzie śnieg stopniał
skutkiem żaru. leżały zwęglone trupy koni i jeźdźców. Niektórzy palili się jeszcze,
niektórzy pełzali ku zbawczym przykopom, ku zaspom śnieżnym. Jakiś koń jęczał z
bólu, szczerząc, żółte zęby w strasznym grymasie.
— No, mają dosyć — zawyrokował sierżant. — Dwa miotacze najzupełniej
wystarczyły.
Michasiowi zaświtało w głowie: — Miotacze płomieni!… Więc to są owe
miotacze płomieni — szeptał, spoglądając, z niewypowiedzianą grozą na
skrzyneczki, które wyglądały tak niewinnie.
Piechota nieprzyjacielska przycichła, osłoniwszy się szczelnie nowymi kłębami
dymu.
— Panie sierżancie — rzucił półgłosem szczupły żołnierz.
— Co tam?
— Tam jeden lezie na czworakach… Posłać mu kulkę?
— Czekaj, czekaj… Aha!… Widzę. Ech, do pojedynczego nie będziemy
strzelać. Weźmiemy go w plen, jak mówią Mochy.
— Może chce na nas rzucić jaki specjalny granat?
— Niech spróbuje, zatracony bolszewik! Mam go na oku. Chudy żołnierz,
odznaczający się doskonałym wzrokiem, zameldował znów po chwili: — Panie
sierżancie… Mnie się widzi, że to cywil.
— Taaak? No widzisz, rekrucie… Chciałeś nieboraka ustrzelić!
Pełzająca postać dźwignęła się na łokciu i podniosła do góry chusteczkę.
— Aha… Kapituluje.
— On ranny, panie sierżancie… Ślady krwi za sobą na śniegu zostawia.
Rzeczywiście człowiek ten musiał być zraniony, bo czołgał się z widocznym
wysiłkiem, ustawał co chwila, aż upadł na twarz i zastygł w tej pozycji. Po dłuższym
czasie dopiero podniósł głowę. Wargi jego poruszyły się kilkakrotnie, a że wzajemna
strzelanina ucichła od chwili, można było dosłyszeć poszczególne słowa:
— Ratujcie!… Nie strzelać!… Ja swój… Polak… Mam ważne wiadomości…
Och!…
Michaś, który zajęty był oglądaniem groźnych miotaczy płomieni, drgnął na
dźwięk tego głosu i nie zważając na niebezpieczeństwo, wysunął się z zagłębienia.
— Te, smarkacz!… Złaź mi zaraz! — huknął sierżant.
— Panie sierżancie… To mój ojciec!… To oj… — tu głos mu się załamał i
gwałtowny płacz wydarł mu się z piersi.
Sierżant ściągnął chłopca za nogę na dół i począł obliczać szanse wyprawy po
leśniczego. Leżał on bardzo blisko stosunkowo, w odległości może trzydziestu
kroków, ale można się było spodziewać, że nieprzyjaciele, skryci w mgle dymów
oraz z boku, za kępą krzaków, rosnących w pośrodku łąki, rozpoczną natychmiast
ogień, skoro się który z polskich żołnierzy na otwartą przestrzeń wychyli. Można
było rzucić ze dwa dymne granaty, ale sierżant nie chciał sobie widoku zasłaniać
przed linią.
— Mamy dwa płaszcze śniegowe.
— Toś poddał myśl zdrową.
Szczupły żołnierz pokraśniał z zadowolenia i wślizgnął się głębiej w krzaki.
Dwie minuty później powrócił, taszcząc dwa ogromne płaszczyska z białej wełny.
Sam też był jednym z dwóch ochotników, którzy wyruszyli na niebezpieczną
eskapadę po rannego cywila. Cały pluton spoglądał z zapartym oddechem na dwie
białe masy, pełzające po śniegu ku bezwładnemu ciału leśniczego. Potem nakryli go
połami, wzięli między siebie i po długich mozołach dowlekli do linii swoich.
— Bóg wam zapłać — szepnął ranny. — Nazywam się Wolski. Jestem
leśniczym… w państwowych lasach… Bolszewicy napadli… mnie tej nocy… To nie
żadna banda… Regularne wojsko. Szukają jakiegoś samolotu, który miał spaść w
tych stronach… Och!
— To wszystko wiemy — odparł sierżant, który słuchał cierpliwie, aż się ranny
wygada.
— Wiecie? Jakim sposobem?
— Pański syn powiedział porucznikowi.
— Mój syn?… Więc żyje?!… Och, Boże, dzięki Ci!
W tejże chwili zapłakany Michaś, który nie śmiał przeszkadzać w rozmowie
panu sierżantowi, wysunął się spoza jego pleców i przypadł do ręki rodzica.
— Michaś!… Michaś!… Dziecko kochane!… Myślałem, że cię zabiły te łotry
— szeptał ojciec, patrząc na jedynaka rozmiłowanym wzrokiem.
— Nie zabili mnie, tatku. Wziąłem Łyska, gnałem pół nocy, aż trafiłem na
naszych. Ale… Łysek nie wytrzymał i zdechł — dodał z niemałym strachem.
— Mówił pan coś o jakichś tam ważnych wiadomościach — przypomniał
sierżant, przerywając wylewy czułości ojca i syna.
— Tak jest… Och!… — jęknął głośno, gdyż sanitariusz dobierał mu się właśnie
do zranionego miejsca: — Bolszewicy rozmawiali po niemiecku z człowiekiem
ubranym w kostium lotnika. Znam ten język od czasu wielkiej wojny, więc
rozumiałem wszystko… Podobno Warszawę wczoraj zbombardowali. Ten lotnik
opowiadał, że lecieli w trójkę do Rosji, ale zboczyli na Warszawę, chcąc na własne
oczy zobaczyć zniszczenie miasta… To znaczy, panie sierżancie, że Niemcy
wiedzieli z góry o zamierzonym ataku… Ale pokarało ich za ciekawość… Odłamek
szrapnela popsuł im coś w motorze i mimo wszelkich wysiłków musieli lądować…
Wybrali sobie po ciemku złe miejsce… Wpadli w las…
Wolski zaczął znów jęczeć, choć zęby zaciskał i znać było, iż stara się
zapanować nad dojmującym bólem.
— I co? I co?… — dopytywał się sierżant. — Gadając, zapomni pan o ranie.
— Podobno w samolocie były ważne dokumenty, papiery, dotyczące jakiegoś
wynalazku… och… ooooch… ooooch… nie wytrzymam, do stu diabłów…
— Panie sierżancie… Zaczyna się znowu.
Jakoż po tamtej stronie wykwitły znowu dymki przeliczne, lecz w znacznie
szerszym promieniu. Linia nieprzyjacielska wydłużyła się jeszcze bardziej, a koniec
jej z prawej strony sięgał końca języka podłużnej łąki.
Żołnierz wysłany na zwiady i skradający się w tamtą stronę skrajem lasu,
powrócił z wiadomością, że bolszewicy ustawiają bardzo wiele szerokich
metalowych rur i manipulują przy nich gorączkowo… Sierżant pokiwał głową, oraz
podrapał się za uchem na znak niezadowolenia.
— Dużo rur, powiadacie… Hm… Oczywiście miotacze Livensa. Ciekawym,
czym nas poczęstują, czy jakim gazem, czy bombami zapalającymi. Może będą
chcieli las spalić. Jedna… — Nie dokończył zdania, gdyż w tym momencie rozległ
się ogłuszający huk, jak gdyby kilkanaście baterii naraz wystrzeliło, potem wycie
godne huraganu, i z suchym trzaskiem łamiących się gałęzi upadła na las ulewa
pocisków.
— Gazy! — krzyknął ktoś z tych, co maski zdjęli przed chwilą. Ubierali je teraz
czym prędzej, a sanitariusz wydobył dwie maski zapasowe i wręczył jedną
Michasiowi, drugą zaś nałożył na twarz rannemu.
Po tamtej stronie zagrzechotały znów kulomioty, lecz znacznie gwałtowniej niż
pierwszym razem. Pościnane kulami gałązki spadały bezustannie na leżących
żołnierzy. Nie pozostali leż dłużni w odpowiedzi i bitwa rozgorzała na nowo.
Pomimo gęstej strzelaniny linia białych obłoków ruszyła znowu naprzód na
całym froncie. Nieprzyjaciele chcieli widocznie za wszelką cenę sforsować przejście
i dostać się do zestrzelonego samolotu.
Sierżant zauważył ze smutkiem, że ogień osłabł po tej stronie. Sześciu żołnierzy
zginęło, drugie tyle broczyło krwią, kilka mitraliez się zacięło, inne znów rozgrzały
się do tego stopnia, że musiano je śniegiem obkładać, przez co powstawały przerwy
w ostrzeliwaniu zbliżającego się przeciwnika… Obliczył więc okiem odległość
pomiędzy lasem a pełzającą chmurą sztucznych dymów i zaklął soczyście… Nagle
uczuł, że ktoś go szarpie za rękaw. Był to jakiś żołnierz w masce i hełmie stalowym.
Wskazał ręką na drogę, po czym wręczył sierżantowi nieco zmięty świstek papieru…
Przywódca polskiego oddziałku skinął głową potakująco. Papier zawierał rozkaz
natychmiastowego odwrotu, gdyż nieprzyjaciel rozpoczął oskrzydlający ruch od
strony południowej.
Lecz łatwiej było odwrót nakazać, niż go wykonać w takich warunkach. Setki
zjadliwych pocisków kulomiotowych brzęczały nieustannie nad głowami niby
olbrzymi rój pszczół zburzeniem ula rozsierdzonych. Dwaj sanitariusze, którzy
próbowali wynieść na noszach jednego z rannych, padli trupem na miejscu, zgładzeni
być może tą samą kulą. Żółtawe, zielonkawe lub szare obłoczki spowodowane
wybuchem min gazowych snuły się po ziemi, spowijały krzaki, drzewa, ludzi,
roznosząc zatrute wyziewy i budując pomiędzy poszczególnymi żołnierzami mur
gęstej zawiesiny. Żołnierz nie widział nawet najbliższych sąsiadów, przez co czuł się
osamotniony. A kiedy zdołał przebić wzrokiem zasłonę kiedy spojrzał przed siebie,
widział zbliżającą się szybko chmurę białego dymu, poza którą czaiło się Bóg wie ilu
nieprzyjaciół, skąd mogły paść każdej chwili, Bóg wie jakie jeszcze pociski
mordercze.
Sierżant zrozumiał, że rannych będzie musiał pozostawić ich losowi, że nie
zabierze również niewyładowanych dwóch miotaczy ognia. Ruchem ręki wydał
polecenie najbliższym żołnierzom. Tuman jasnych oparów przybliżył się już na taką
odległość, że można było miotaczy użyć z dobrym skutkiem. I znowu trysnęły
fontanny płomieni ku nieprzyjacielowi.
Nagle stała się rzecz straszna…
Jeden z żołnierzy obsługujących miotacz na klęczkach otrzymał śmiertelny
postrzał. Runął na twarz, a upadając wykręcił w bok rękę i strumień wrzącego oleju
skierował na swoich. Nieludzki ryk bólu przeszył powietrze. Ci, co nie zginęli, lecz
tylko bolesne oparzenia otrzymali, porzucili swe kulomioty i z wyciem biegli w głąb
lasu, przewracając się co chwila po drodze.
— Uciekaj! — wrzasnął sierżant, wypychając Michasia. Głos uwiązł w masce
lub zginął wśród piekielnej wrzawy, ale chłopiec zrozumiał, o co chodzi.
Załzawionymi spojrzeniami pożegnał nieprzytomnego ojca i puścił się w las wśród
nieustannego świstu kul, idących na szczęście górą.
Lecz przywódca plutonu nie zeszedł z placu boju, póki nie zostawił po sobie
„pamiątki”. Pozbierawszy sporą garść ręcznych granatów, wypełnionych iperytem,
cofnął się o kilkanaście kroków i zaczął rzucać przed siebie na drogę jeden po pocisk
za drugim.
— Żeby wam nogi pogniły, jak tędy poleziecie! — powtarzał.
Potem dojrzał jeden z wyładowanych miotaczy. Miotacze płomieni,
wynalezione ongiś przez Niemców, wyrzucały w czasie wojny z lat 1914-1918 strugi
wrzącego oleju zaledwie na trzydzieści metrów. Francuzi ulepszyli później ten
straszliwy oręż wojny nowoczesnej do tego stopnia, że już w roku 1928 płomień
niszczył wszystko w promieniu stu metrów, a każdy miesiąc przedłużał tę granicę,
dzięki niezmordowanej pracy wynalazców. Toteż nagła obawa zdjęła sierżanta, że
bolszewicy zbadają dokładnie zdobyte polskie miotacze i odgadną sekret ich
dalekiego zasięgu. Więc ostatnie trzy granaty rzucił w tę stronę, gdzie leżały cztery
wypróżnione skrzynki metalowe.
— Żeby wam łapy odpadły, kiedy się tego tkniecie, wy łotry!
Zadowolony z wypłatanej wrogom szatańskiej psoty, parsknął kaskadą
żołnierskiego śmiechu i wzniósł nad głową ostatni granat. Rzucił go przed siebie,
lecz słabo, blisko, niecelnie. Coś go wściekle zapiekło w rękę. Spuścił dłoń. Zoczył
strugę krwi i ku bezmiernemu zdumieniu spostrzegł, że stracił dwa palce. Zbłąkana
kula ścięła u samej nasady kciuk i wskazujący. Owinął czym prędzej chustką
krwawiącą rękę i uskoczył w krzaki. Zmykał teraz co sił starczyło. Niebawem
dopędził Michasia. Odtąd uciekali we dwoje, aż do drugiego końca lasu. Nie gonił
ich nikt, tylko echo milknącej zwolna strzelaniny… Zatrzymali się dopiero koło
niebotycznego dębu, o którego szczyt zawadził podwoziem niemiecki aeroplan. Stała
tam obecnie garść wojskowych, rozprawiając o czymś z wielkim ożywieniem…
Sierżant podszedł do szefa kompanii, zasalutował lewą ręką i złożył meldunek.
— Więc czterech was tylko ocalało z plutonu — rzekł oficer. Głos mu zadrgał
wzruszeniem, choć srogim zmarszczeniem brwi usiłował je zamaskować.
— Czterech, panie poruczniku.
Sierżant zdołał już wzrokiem policzyć trzech żołnierzy ze swego plutonu, którzy
oblegli sanitariusza.
Na gościńcu rozległ się tętent konia. Z pierwszego lasu, od strony Łunińca,
wypadł oficer, przesadził przykopę z taką gracją, jakby przed trybuną pań na
zawodach hippicznych, i osadził konia koło dębu.
— Wszystko wyładowane? — spytał porucznika, wskazując ręką w tę stronę,
gdzie wśród połamanych drzew leżał strzaskany samolot.
— Dawno już.
— Więc daj rozkaz natychmiastowego odwrotu.
— Dobrze… Masz jakie nowiny?
— Owszem… Opowiem ci po drodze. Odprowadzę was kawałek!
A kiedy kompania piechoty, pomniejszona o stracony pluton, ruszyła w
powrotną drogę, dwaj oficerowie-przyjaciele zaczęli gawędzić przyciszonym głosem.
— Mówisz, że jeden pluton diabli wzięli? Przykre, ale to kropla wody w morzu
wobec łupów znalezionych przez ciebie w kabinie samolotu — mówił z ożywieniem
adiutant pułku. — Pułkownik przeglądał przy mnie te papiery… To są, bracie,
niezbite dowody, że Niemcy współdziałali przy wczorajszym ataku na Warszawę…
Widziałem też różne zapiski, cyfry, szyfry; diabli wiedzą, co one znaczą. Jakieś
formułki chemiczne, albo czy ja wiem… Nie strachaj się, bestio narwana!
To ostatnie zdanie nie odnosiło się oczywiście do kolegi, lecz do zgrabnej
kasztanki, która dreptała drobnym kroczkiem za swym panem, a przestraszywszy się
nagle czegoś, trąciła go w głowę wilgotnymi nozdrzami.
— Pułkownik wszystko odsyła dziś do stolicy… No, ładny pasztet z tego
wyniknie!
— A Warszawa rzeczywiście tak zbombardowana, czy też wieści, jakie nad
ranem do Łunińca doszły, są przesadzone?… Jak myślisz? Wy tam przy „głównym
ołtarzu” macie lepsze informacje.
Rozmowny adiutant spochmurniał od razu.
— Wieści coraz gorsze nadchodzą — rzekł, zwieszając głowę na piersi. — Z
samymi bolszewikami mielibyśmy dosyć do roboty, a nie ulega wątpliwości, że i z
Niemcami się lada dzień zacznie… Oj ciężko będzie, przyjacielu… ciężko.
— Francja — bąknął dowódca kompanii.
— Francja daleko, to raz, a po drugie Francuzi mają uwagę odwróconą na
północną Afrykę. Najpewniej na własne tylko liczyć siły.
Umilkli obydwaj. Jak większość Słowian wpadali równie szybko w zapał, jak
dawali się podbić przygnębieniu. Że zaś ogarnął ich właśnie nastrój na wskroś
pesymistyczny, nie podtrzymywali rozmowy i szli obok siebie w milczeniu. Tuż za
nimi przebierała smukłymi nóżkami kasztanka, a z tyłu, jakby od plutonu, który
pochód zamykał, dobiegało echo piosenki, nuconej „mruczando” na głosy, piosenki
starej, oklepanej, lecz znów aktualnej: Jak to na wojence ładnie…

____________________
1 ul. Andrzeja Potockiego – obecnie ul. Westerplatte. Andrzej Potocki (1861-
1908) – marszałek Sejmu Krajowego Galicji (1901-08), namiestnik Galicji (1903-
1908).
2 Wasser! Ein Tropfen Wasser! (niem.) – Wody! Kapkę wody!
3 Wir sind Polen (niem.) – Jesteśmy Polacy.
4 Verflucht! Halb-neune schon. (niem.) – Psiakrew! Już pół do dziewiątej.
5 Verstehen Sie deutsch? (niem.) – Czy rozumie pan po niemiecku?
Rozdział X
ZŁE WIEŚCI

Alinka zaczęła od zaadresowania koperty. Więc umoczywszy pióro, wypisała


dużymi, wyraźnymi literami:

Pan
Podporucznik Karol Jabłoński
TORUŃ
25. pułk ręcznych km

Teraz nastąpiła dłuższa pauza, urozmaicona kilkakrotnym zanurzeniem pióra w


kałamarzu, kilkoma niezdecydowanymi ruchami dłonią w powietrzu, aż wypadł z
tego zawiły es-flores, z którego wyłoniła się z kolei pierwsza litera, duże W.
— Każdy początek trudny — rzekła Alinka. — Teraz już pójdzie jak po maśle.
I poszło. Liliowy arkusik papieru pokrywał się szybko rządkami dużego pisma.
List rósł jak na drożdżach, a treść Jego brzmiała następująco:

Wielce Szanowny, a sercu naszemu nader sympatyczny Panie


Karolu!
My, Alinka Stasicka, przeczytawszy uważnie Wasze wielce
uniżone podanie i rozważywszy wszystko za i przeciw, przyszliśmy do
przekonania, iż nie zachodzą żadne przeszkody, abyśmy Was, Karola
Jabłońskiego, b. urzędnika poselstwa polskiego w Berlinie a obecnie
podporucznika WP, nie mieli uznać za Naszego wojennego
chrześniaka, siebie zaś za takąż matkę chrzestną. Dokonawszy tej
nominacji, postanowiliśmy Was tytułować per ty, jako na matkę
(chrzestną, oczywiście) przystało… A więc:
Drogi Chrześniaku!
Dostawszy Twój list, zdziwiłam się trochę, gdyż pismo poznałam
natychmiast, a stampilla pocztowa głosiła wyraźnie, że list nadano nie
w Berlinie, lecz w naszym Toruniu. Jeszcze bardziej zdziwiła mnie
wiadomość, iż młody dyplomata przedzierzgnął się w żołnierza, a już
zgoła „obstupui”1, że zbiegiem okoliczności został Pan, Drogi
Chrześniaku, przydzielony do pułku, w którym mój braciszek także
służy.
Pyta Pan w liście, co u mnie słychać i czy mam się na baczności
przed komunistami, którym się dwukrotnie tak skutecznie
„przysłużyłam”. Owszem. Pamiętam o danej mi przestrodze, jestem
bardzo ostrożna, ale mam wrażenie, że to zupełnie niepotrzebne.
Usuwając się ze stolicy, zniknęłam im z oczu i czuję się tutaj
bezpieczna jak nigdzie.
Ale mam innych zmartwień b. wiele. Po wyjeździe Wita, cały
ciężar gospodarowania spadł na moje barki, bo Zosia (moja bratowa)
jest chora. Pisałam do ojca, by wracał natychmiast. Otrzymałam
przed dziesięcioma dniami depeszę, w której donosi mi, że nazajutrz
wyjeżdża z Gabesu, że stanie w Roztoce za 7 lub osiem dni i że z drogi
będzie jeszcze telegrafował… I nic. Ani nie przyjechał, ani nie dał
znaku życia od pełnych dni dziesięciu. Czytam w dziennikach, że w
południowej części Tunezji wybuchło powstanie. Wyszukałam
wszystkie miejscowości na mapie i stwierdziłam z ulgą, że oazy, koło
których toczą się walki, leżą dość daleko na południe od Gabesu. To
mnie trochę uspokoiło.
Lecz te sprawy Cię zapewne mało interesują, Mój Chrześniaku.
Jestem w kłopocie, o czym pisać właściwie. Oczywiście z czasem
nabiorę rutyny… Muszę przy tej sposobności sprostować Twe błędne
mniemanie, jakoby na wsi był nadmiar wolnego czasu i śmiertelne
nudy. Raczej już to drugie niż pierwsze. Cały dzień mam wypełniony
zajęciami gospodarskimi, a wieczorami czytam. Co tydzień otrzymuję
paczkę książek z „Roju”, tak, że lektury nigdy mi nie brakuje. Ostatnio
czytałam dla odmiany „Tajniki szpiegostwa francuskiego,
niemieckiego i angielskiego”. Książki te zajmowały mnie bardzo,
zwłaszcza ze względu na rolę, jaką odegrałam w zdemaskowaniu
komunistów warszawskich. Poczekaj, Chrześniaku… Niech się tylko
stąd wydostanę (kiedy ojczulek powróci), a zabawię się znowu w
detektywa i usłyszysz o mnie.
Ale pora kończyć to przydługie pisanie. Chłopak, który odnosi
listy na pocztę i przynosi gazety z miasteczka, przydreptuje za moim
oknem niecierpliwie. Zmarzły mu nogi zapewne.
Pisuj do mnie często, Kochany Chrześniaku, a doczekasz się
solidnej paczki ze słodyczami.
Pozdrawia Cię i rodzicielski pocałunek na Twym czole składa
p.o. matki chrzestnej
Alinka S.

Ukończywszy list, przeczytała go dwukrotnie, czyniąc sobie wymówki, że jest


nazbyt poufały, jak na tak świeżą znajomość, lecz w końcu zdecydowała się wysłać
go bez żadnych zmian i zalepiła kopertę. Kiedy wyrostek odprawiający codziennie
do miasteczka pielgrzymkę wyruszył w drogę, wdziała na siebie futrzaną kurtkę oraz
czapkę, w dłoń chwyciła szpicrutę i tak wyekwipowana poszła do stajni. Właśnie
miała pchnąć drzwi uchylone, kiedy posłyszała śmiech tak odrażający, że wzdrygnęła
się na całym ciele i stanęła jak wryta w ziemię. Nie był to właściwie śmiech
przeciętnego człowieka, lecz jakieś bydlęce rżenie, rzężenie, szczekanie… Tylko
oderwane słowa, rzucane od czasu do czasu w przerwach objawów dziwnej
wesołości, dowodziły, że sprawcą tych nieartykułowanych dźwięków jest jednak
człowiek.
— To Kostek — szepnęła Alinka. — Ale o czym on gada; co się mu dziś stało?
Kostek był jednym z dworskich fornali. Kopnięty niegdyś w głowę przy kuciu
pełnego temperamentu dwulatka, doznał silnego wstrząśnienia mózgu, i od tej pory
był niespełna rozumu; że jednak lubić koni nie przestał, pozostawiono go przy nich i
należał nadal do najlepszych fornali w Roztoce. Plótł niekiedy od rzeczy, wyprawiał
pocieszne kawały lub przemawiał do szkapy jak do kochanki, ale na widok kogoś z
rodziny dziedzica czy na widok policjanta, karbowego, ekonoma albo sołtysa, stawał
się natychmiast spokojny i przybierał minę bardzo potulną. Stąd utarło się zdanie, że
więcej „robi” wariata, niż jest nim w rzeczywistości.
Ten oto Kostek rżał teraz niesamowitym śmiechem, wtrącając niekiedy urywane
słowa.
— Pohulamy, mówicie?… Iiihahaha… Wy sobie grunta pańskie dzielcie…
Kostek nie chce… Chcecie brać córkę dziedzicową? Bierzcie!… Kostek nie chce…
Ale tamta moja!… Huuhuhuhu… Wezmę ją do stodoły, przyhołubię, wyściskam,
hehehehehe… Powiem jej: Tuś mi Zocha?… Potem ją iiiihahahaąaaaa… hau hau hał
hał…
— Nie szczekaj, durny. Jeszcze kto nadejdzie — zabrzmiał inny głos. Na to
odezwał się trzeci, którego podsłuchująca Alinka także zaraz poznała. Był to bowiem
głos stangreta, który udawał stale, że gardzi fornalami, dziewkami, pastuchami, gdyż
należy do kategorii wyższej jak karbowy, szofer i ogrodnik.
— Kto by tam nadszedł tak rano. Pannica śpi jeszcze w puchach, a karbowy
baby nasze wygania, żeby wyszły do doju.
— I głupie są, że wychodzą. Niechby panna popróbowała tej roboty… I wy
głupi, że dajecie się pędzić do pracy… Co wam kto zrobi? Za dwa tygodnie nadejdą
nasi.
— Niby bolszewicy?
— No tak, barania głowo… Nadejdą ci, co panom ziemię dawno zabrali, co
bezrolnym grunt darmo rozdali, co…
— Ciszej no! Ktoś idzie z pola.
— Wyjrzyj tam który!
Alinka cofnęła się szybko poza węgieł budynku, odczekała aż drzwi z powrotem
zamknięto i powróciła na dawne miejsce. O ile pierwsze z podsłuchanych zdań
wzbudziły w niej dość niejasne podejrzenia, to zuchwałe słowa nowo przyjętego do
służby parobka Kowalika, rozwiały wszelkie złudzenia co do wierności służby
folwarcznej na wypadek dość prawdopodobnej inwazji bolszewickiej… Więc
przyłożywszy ucho do desek drzwi, nadsłuchiwała skwapliwie, lecz czy to spiskująca
paczka odsunęła się w głąb stajni, czy to Kowalik głos zniżył, dość, że dolatywały ją
tylko luźne słowa, jak:
— Przygotowane… śpichrz… przeszkodzić ucieczce… konie… telefon…
gotówka… sprawiedliwy podział… Zocha… córka… — wreszcie rechot donośnego
śmiechu zakończył te debaty.
Silnym uderzeniem pchnęła Alinka drzwi i wkroczyła do stajni. Stangret zerwał
baranicę z głowy tak szybko, jakby mu ją przeciąg wichru zdmuchnął. Kostek zrobił
minę niewinnego baranka, inni fornale, czapkując uniżenie, pozmykali co prędzej ku
swoim przegrodom, tylko jeden Kowalik, mruknąwszy coś niewyraźnie, stał jak
przedtem, mierząc przybyłą pochmurnym spojrzeniem… Nie zmieszał się nawet
wtedy, gdy podeszła doń i uderzając nerwowo szpicrutą o cholewki, utkwiła w nim
wzrok zimny, wzgardliwy.
W stajni zrobiła się cisza, jakby makiem zasiał. Wszyscy czuli burzę w
powietrzu. Siaki taki głaskał szczotką konia, ocierał ją o zgrzebło, białe kresy kurzu
wybijał na kamiennej posadzce i zerkał niespokojnie w stronę prowodyra.
— Paweł — zabrzmiał nagle sopran panny Stasickiej.
— Co panienka rozkaże? — odparł najmłodszy wiekiem fornal, pucołowaty
chłopak o jasnej czuprynie i niebieskich jak bławatki oczach.
— Pójdziesz zaraz na posterunek. Poprosisz tu komendanta. Powiesz, że chcę z
nim mówić w bardzo ważnej sprawie.
— Migiem przelecę.
Wypadł jak bomba ze stajni, zapominając drzwi zamknąć za sobą… w
pośpiechu.
Kowalik poruszył się niespokojnie. Stał tak jeszcze chwilę, potem ruszył w
kierunku wyjścia.
— Dokąd? — syknęła Alinka, zastępując mu drogę.
— Dokąd? Na dwór… Albo mi tu niewola zostać?
— Czyść swoje konie!
— Czyściłem.
— Chcę być przy tym.
— Ja chcę teraz wyjść.
— Zostaniesz!
— Wyjdę! — warknął i postąpił krok naprzód.
— Zostaniesz, albo…
— Albo co? Panienka mi grozi?
Fornale wstrzymali dech w piersiach. — Zgniecie ją jak muchę pomyślał
stangret, porównując wiotką sylwetkę dziewczynki z barczystą postacią olbrzymiego
chłopa, który podszedł tak blisko, że niemal dotykał jej piersiami. Potężne dłonie
zacisnął w twarde kułaki.
— Puścić mnie! — ryknął nagle.
Gwizdnęło coś w powietrzu i na pyzatym policzku draba wykwitła pręga zrazu
biała, lecz szybko purpurą nabiegająca. Chłop cofnął się o krok, jakby rozpęd biorąc
do skoku. Zatrzymał się jednak, ujrzawszy w dłoni dziewczyny maleńki rewolwer.
— Tak? — zasyczał. — Towarzysze widzieliście wszyscy. Biorę was za
świadków… Chciałem wyjść na pole.
— Wyjdziesz, ale pod opieką policji… — przerwała gwałtownie.
Kowalik drgnął mimowolnie. Miał różne nieodpokutowane grzeszki na
sumieniu i wiedział, jakie go czeka przyjęcie na posterunku. Postanowił uciekać za
wszelką cenę. Trąc sobie policzek, który go piekł żywym ogniem, przemówił do
„towarzyszy”:
— I wy pozwolicie, żeby mnie policjanci zatłukli? Pozwolicie na to? Zajdź tam
który od tyłu pannicę i przytrzymaj łokcie… No, niedołęgi!… Grunty chcielibyście
dzielić, prawda? Ale ręki przyłożyć do tego, to nie!
Ospowaty Walek przysunął się niby niechcący ku dziewczynie. Jego przykład
podziałał na innych; tylko tchórzem podszyty stangret wlazł pod pryczę, udając, że
szuka tam czegoś skwapliwie.
Jednym susem znalazła się Alinka na progu. Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie
plecami i wyciągając przed siebie dłoń uzbrojoną browningiem, wzięła na cel
najbliższego fornala.
— Jeden krok jeszcze, a łeb roztrzaskam! — rzuciła groźnie.
Walek wskoczył czym prędzej w swoją przegrodę; inni czekali niezdecydowani,
co począć właściwie.
— Kobiela, nasmarujesz lejce, Walek, czyść siwka, reszta marsz do swojej
roboty! — komenderowała przytomnie.
Ociągając się trochę, powrócili do swoich zajęć. Na środku stajni pozostał tylko
Kowalik. Zdołał się w międzyczasie nieco przybliżyć i stał tuż pod naftową lampą,
której mdłe blaski rozwidniały mroki zimowego świtu. Niewyjaśniona sytuacja
trwała dobry kwadrans lub więcej. Alince ręka już ścierpła, lecz nie opuściła swego
posterunku przy progu, domyślając się, że Kowalik skorzysta z pierwszej
sposobności, by drapnąć, zanim policjanci nadejdą.
W pewnej chwili wydało się jej, że słyszy kroki na dworze. — Pewnie karbowy
— zdołała pomyśleć. W tym samym momencie rozległ się dźwięk tłuczonego szkła.
Lampa runęła na posadzkę i zgasła na szczęście. Stajnię zaległy ciemności. Alinka
pojęła w lot taktykę przeciwnika. Nie tracąc ani sekundy, odskoczyła w bok i
przywarła do ściany, ściskając kolbę rewolweru. Wsunęła się w sam czas, gdyż dwie
sekundy później jakaś ciężka masa palnęła w drzwi z całej siły, otwierając je na
oścież. — Nie mogę strzelać do uciekającego — pomyślała.
— A dokąd to tak spiesznie? — zabrzmiał ochrypły bas na dworze.
— Komendant posterunku! — jęknął Walek: — Chwycili go!
Stangret stał się od razu lojalnym obywatelem.
— Dobrze mu tak, psiawiarze. Na panienkę rękę podnosić? Co my to są u
bolszewików, czy co?
— Zapalić lampę!
Ktoś wyszukał drugą lampę i niebawem w stajni było znów jasno. Trochę
drżącym ze wzruszenia głosem powtórzyła Alinka treść podsłuchanej rozmowy.
Kowalik przeczył każdemu słowu. Trzeci policjant, który dotychczas stał przy
drzwiach, podszedł bliżej.
— Tuś mi, bratku? — zawołał ucieszony. Przysunął się do komendanta i szepnął
mu coś w ucho.
— Taaak? Więc to on?
— On, panie komendancie… Bibułę rzucił, mnie ogłuszył uderzeniem w skroń i
zniknął w lesie.
— A to dobrze… to świetnie… to znakomicie!
Komendant PP2 w Roztoce zacierał ręce i złowrogimi spojrzeniami obrzucał
więźnia. — Pogadamy z sobą — rzekł takim tonem, że tamtego ciarki przeszły mimo
całego tupetu. Potem, zwracając się do panny Stasickiej, zapytał:
— Czy który z tych chciał mu dopomóc w ucieczce, lub mówił o dzieleniu
gruntów?
Alinka zawahała się na moment. Ujrzała skomlący o litość wzrok stangreta,
Kobieli i innych fornali. Posłyszała nad uchem błagalny szept ospowatego Walka:
— Jaśnie panienko… Ja mam dzieci… Rany boskie!
Ulitowała się i potrząsnęła głową przecząco.
— Nie, panie komendancie… Nikt z moich ludzi nie solidaryzował się z tym
bolszewikiem.
— Dobrze… Odchodzę już. Gdyby pani mnie potrzebowała, proszę zaraz
przysłać… Cześć!
— Marsz w drogę — dodał posterunkowy, popychając więźnia przed sobą…
Kowalik obrzucił mściwym spojrzeniem dziewczynę. Mijając ją, warknął głosem
stłumionym: — W piekle cię znajdę. — Zerknął porozumiewawczo na fornali i
pogwizdując sobie, wyszedł ze stajni.
Po odejściu policjantów, powróciła Alinka do swych zajęć codziennych.
Dopiero po ósmej zaszła do domu na śniadanie. Bratowa siedziała już przy stole,
zająwszy krzesło najbliżej huczącego pieca stojące.
— Dzień dobry, Zosiu. Jak spałaś?
— Dziękuję ci, nieźle… Ale ty miałaś podobno jakieś starcie ze służbą?
Alinka wzruszyła ramionami wzgardliwie.
— Jakie tam starcie… Podsłuchałam, jak Kowalik, wiesz, ten nowy parobek,
podburzał naszych ludzi. Konferowali na temat sprawiedliwego podziału gruntów
dworskich na wypadek ewentualnej inwazji bolszewików. Kazałam przywołać
komendanta, Kowalikowi dałam szpicrutą przez pysk.
— Bój się Boga, jakich ty wyrażeń używasz — zgorszyła się pani Witoldowa.
— Niech ci będzie: przez buzię. Otóż naznaczyłam go przez py… przepraszam,
przez buziulkę, wymierzyłam doń z browninga, potem kazałam go aresztować i… już
wszystko.
Śniade czoło pani Zofii pokryło się drobnymi zmarszczkami.
— To źle… To bardzo źle — powtarzała. — W czasie, kiedy należy
utrzymywać jak najlepsze stosunki ze służbą, ty wyprawiasz takie historie!
— Z chamami inaczej nie można. Tylko silna pięść im imponuje. Żebyś
słyszała, jak Walek skomlał pokornie, jak wszyscy fornale patrzeli we mnie niby w
tęczę, tobyś zmieniła zdanie. Teraz mnie poznali. Pojęli, że nie ścierpię żadnych
objawów buntu, widzieli, jak spowodowałam uwięzienie ich prowodyra, widzieli, co
ważniejsza, jak go osobiście poczęstowałam szpicrutą i…
— I w duszy zaprzysięgli ci zemstę!
— Nie, moja droga… I wrócili do pracy, potulni jak baranki.
— Tak, tak — westchnęła pani Zofia. — Słowo w słowo to samo mawia zawsze
twój brat.
— Który jest twoim mężem!
— Który jest moim mężem… Nieodrodne z was rodzeństwo… Wam się zdaje,
że chłopa można nadal traktować jak zwierzę pociągowe. To anachronizm, który w
czasie obecnym może przynieść fatalne owoce.
Alinka chrupnęła z pasją koniec rożka.
— Ty sama jesteś anachronizmem — odcięła się, zapominając, że ma pełne usta
— razem z swą chłopomanią, z pustymi frazesami… To było modne dziesięć lal
temu, ale nie dzisiaj.
— Ach, żeby to już twój ojciec przyjechał.
— Przede wszystkim mnie by to ucieszyło. Nie musiałabym wstawać o zmroku
i użerać się z twymi pupilkami.
— Nazywając ich mymi pupilkami, chcesz mi dokuczyć… To ci się nie uda,
Alinko… Nazwałaś mnie chłopomanką. I to przyjmuję… Pamiętaj jednak, że kiedy
bolszewicy się przybliżą, kiedy nastanie chaos, nieporządki, kiedy się zaczną czarne
strajki, delegacje, nadużycia… ja będę jedna mogła spać spokojnie właśnie dzięki
„moim pupilkom”… Oni wiedzą dobrze, że nigdy nikogo nie uderzyłam, nie złajałam
nawet, że pielęgnowałam w chorobie ich żony i dzieci…
— Tak, to prawda… Starałaś się zawsze pozyskać ich względy.
Pani Zofia poczerwieniała trochę.
— Nie robiłam tego, by sobie ich względy pozyskać, lecz przez wrodzoną
dobroć serca… Żal mi było i żal mi zawsze będzie tych pariasów. Ale to wiem, że
zaskarbiłam sobie ich wdzięczność i że mogę liczyć na ich opiekę nawet w razie
inwazji bolszewików.
— Do inwazji nie dojdzie, moja droga… Za to ręczę… Szkoda tylko, iż… —
urwała nagle.
— Czego szkoda?
— Nic… Nic już… Niech ci się zdaje, że mnie przekonałaś.
Ale pani Witoldowa była kobietą. Urwane w połowie zdanie obudziło jej
ciekawość… Nalegała tak długo, tak natrętnie, że Alinka powtórzyła jej w końcu
dosłownie treść podsłuchanej pod wrotami stajni rozmowy. Rychło tego pożałowała,
ujrzawszy bladość i zmieszanie bratowej.
— Kostek tak mówił? — wyszeptała pani Zofia.
— Sama chciałaś, bym ci opowiedziała… No, uspokój się Zosieńko kochana!
Alinka miała dobre serce. Przyskoczyła do bratowej, objęła ją wpół, zaczęła
całować po twarzy, ściskać, zapominając od razu o krańcowym przeciwieństwie
zapatrywań na stosunek dworu do służby folwarcznej.
— I ty liczysz na wdzięczność tej hołoty, Zosieńko! — rzekła w końcu, widząc,
że bratowa uspokoiła się trochę.
Pani Witoldowa miała właśnie gotową replikę na języku, chciała rozpocząć swe
wywody od stwierdzenia, że Kostek jest nieszkodliwym wariatem i jego słów nie
można brać na serio, kiedy w sąsiednim pokoju zadźwięczał dzwonek.
— Telefon! — krzyknęła Alinka, prostując swą smukłą sylwetkę.
— Może ojciec dzwoni z Warszawy?
— Prawda.
W kilku skokach dopadła słuchawki.
— To Konstantynów dzwoni — rzekła, pochylając się ku otwartym drzwiom
jadalni. — Hallo… Co? Depesza?… Aha!… Podyktuje mi ją pani. Zosiu, prędko
kawałek papieru i ołówek!
Pani Zofia powstała od stołu nie bez pewnego wysiłku. Przyniosła żądane
przybory do pisania i wziąwszy drugą słuchawkę, stanęła obok Alinki.
— Telegram otrzymaliśmy z Warszawy — rechotał w mikrofonie głos
telefonistki z Konstantynowa — ale nadana jest z Tunisu.
— Z Tunisu?… Więc od papy… Słucham, proszę pani… Słucham i piszę
jednocześnie. Więc?
Telefonistka dyktowała powoli słowo po słowie:
— Stasiccy… Roztoka… poczta Konstantynów, województwo Lubelskie…
Polska…
— Dalej… Dalej! O treść nam chodzi! — przynaglała niecierpliwa dziewczyna.
— Sto kilometrów na północ od Uezzen znaleziono portfel oraz inne przedmioty
należące do Macieja Stasickiego, który przed tygodniem opuścił Gabes wraz z
przewodnikiem i zniknął. Wobec wzmożonej działalności band arabskich, można
przypuszczać, że został porwany dla wymuszenia znacznego okupu. Władze
francuskie w porozumieniu z włoskimi wszczęły energiczne poszukiwania. Ślady
wiodą do Trypolisu. O wynikach doniosę. Bystrzycki, konsul Rzeczpospolitej
Polskiej w Tunezji.
Pani Zofia zachwiała się na nogach. Alinka pochwyciła ją wpół, wieszając co
prędzej słuchawkę.
— Nie rozumiem… Nic rozumiem, w jaki sposób ten konsul mógł się
dowiedzieć o naszym adresie.
— To bardzo proste — odparła Alinka, prowadząc bratową w stronę fotela. —
W znalezionym portfelu musiał papcio mieć któryś z moich listów lub jakie notatki.
— No, oczywiście. To samo i mnie na myśl przychodzi… ale co my teraz
poczniemy? Witold w wojsku, ojciec biedak gdzieś… — tu głos się załamał i pani
Zofia wybuchła płaczem.
Alinka skrzywiła się jak po occie. Jednej rzeczy nie znosiła: widoku łez. Sama
nie płakała nigdy, chyba jako mała dziewczynka. Każda smutna wiadomość
przygnębiała ją, ale na krótko. Potem następowała gwałtowna reakcja. Jej
przedsiębiorcza, energiczna natura buntowała się przeciwko wszelakiemu
mazgajstwu, rozpaczy, czy apatii. — Stało się — mawiała. — Trzeba teraz myśleć,
jak zło naprawić, jak z nim walczyć. — Nie darmo żartowano z niej od lat
najmłodszych, że powinna się była chłopcem urodzić i że bocian, który ją przyniósł,
popełnił fatalną omyłkę. Nie darmo przyznawała się sama, że jej umiłowaną
bohaterką jest nieśmiertelna Baśka Wołodyjowska.
Więc posłyszawszy szloch bratowej, wzruszyła ramionami i rzekła:
— Łzy nic nie pomogą… Napiszę obszerny list do tego konsula w Tunisie,
niech nie żałuje pieniędzy na wykupienie papy z rąk rozbójników… Swoją drogą to
skandal, żeby się takie porwania przytrafiały w dwudziestym wieku… Ładne
porządki muszą panować we francuskiej Tunezji!
— Ale skąd ty chcesz wziąć pieniędzy?
— Skąd? To już moja głowa… Pewnie, że nie będę ich miała na poczekaniu…
Pan konsul musi nam udzielić moratorium, a na razie…
— Na razie biedny ojczulek zginie w niewoli barbarzyńców.
— Nie beczże już, kobieto… Nikt nie zginie… Konsulat ma przecież fundusze i
jego obowiązkiem jest przyjść z pomocą polskiemu obywatelowi… No, a Stasiccy
też znajdą pieniądze, by swoje zobowiązania uregulować… Wszystko będzie
dobrze… Jeszcze beczysz?
— Pozwól mi się wypłakać, ty… bez serca…
— Jeśli ci to ulgę przyniesie, owszem… Masz na to cztery godziny, ale bardzo
cię proszę, byś przy obiedzie do zupy łez nie dolewała!
— Niegodziwa dziewczyna… Oooooch… Oooooch!
Alinka zrobiła zwrot wstecz, trzasnęła obcasami po wojskowemu i porwawszy
szpicrutę z krzesełka, wyszła z pokoju.
Dopilnowała osobiście osiodłania Bartka, sprawdziła, czy popręg dobrze
zaciśnięty i ze zwinnością cyrkowej woltyżerki wskoczyła na grzbiet ulubionego
wierzchowca. Czarny jak smoła wałach, wystany przez dwie doby, ruszył z miejsca z
wielką fantazją i „figurami”, według określenia stangreta, którego pieczy był
powierzony wraz z wyjazdowymi końmi. Lecz tym razem, czy to dlatego, że ślisko
było jak przy gołoledzi, czy też z przyczyny innego licha, „figury” omal się nie
skończyły sromotnym upadkiem.
— Niedobry znak — rzekł półgłosem zabobonny stangret.
— Głupstwo!… Nie wkręciliście nowych oceli, nie żaden znak — odparła, ale
w duchu dodała: — Kto wie. Może znów jaka zła wiadomość nadejdzie.
Nieszczęścia zwykły iść w parze… Ale nie ma strachu… Damy radę… ho, ho!
Przez otwarte wrota dworskiego obejścia wydostała się na drogę.
— Pojadę Stefkowi naprzeciw — zadecydowała. Stefek, syn stangreta, odbywał
codziennie pielgrzymkę do odległego o pięć kilometrów Konstantynowa po pocztę i
dzienniki. W dni pogodne szedł pieszo, niekiedy przysiadał się na wóz z mlekiem, a
kiedy wypadło coś pilnego, brał pierwszą lepszą szkapę roboczą i jechał konno.
Śnieg prószył na ukos, znoszony wiatrem, którego nie było czuć zupełnie w
zamkniętej przestrzeni, między budynkami folwarcznymi. Duże, białe płatki pokryły
wnet nietrwałą siwizną krótko ostrzyżoną, czarną jak heban grzywę Bartka. Parsknął
wesoło raz i drugi, potrząsnął głową i szedł kłusem pewnie, nie poślizgnąwszy się ani
razu, zapewne dla naprawienia swej reputacji po niefortunnych „figurach”.
— Powinien był już dawno odpisać — myślała Alinka: — Czyżby go mój list
nie doszedł? A choćby tak było, to mógł napisać od siebie.
W oddali zamajaczyła duża plama lasu, odbijająca nieco od białego tła
sąsiednich pól i łąk. Od tej masy oderwał się punkt czarny i powoli zbliżał się w
stronę dworu roztockiego.
Alinka trzepnęła Bartka leciutko szpicrutą. Nie spodziewał się takiego afrontu i
pomknął jak strzała.
— Przyszło co?
— Cała kupa, panienko — odparł Stefek z daleka, podnosząc w gorę wypchany
solidnie torbę.
— Dawaj!
Poszukała niecierpliwie kluczyka w kieszeni futrzanej kurtki, odebrała torbę z
rąk zziębniętego wyrostka i odemknęła zameczek.
— Oho… Paczka książek. Zocha się ucieszy. Bedzie miała co czytać przez
dobry tydzień… no, bo ja to połknę przez dwie noce jak nic — monologowała,
ważąc w ręce paczkę, zawierającą cztery lub pięć książek. Potem zabrała się do
przejrzenia poczty. Nie otwierała listów oczywiście, lecz poznawszy adresata po
piśmie lub stampilli, wkładała odnośną kopertę z powrotem do torby. Nie było nic
ciekawego, nie było listu, którego oczekiwała niecierpliwie. Wyraz zawodu i
rozczarowania odmalował się dobitnie na wyrazistej twarzyczce Alinki, kiedy w
dłoni pozostały tylko cztery listy. — Składnica Kółek Rolniczych — czytała
nagłówki półgłosem — Starostwo… Zieleniewski Kraków3, to w sprawie gorzelni,
wreszcie: Powiatowa Kasa Chorych… uhum… to rachunek… i nic więcej… Aha,
jeszcze gazety… Może tam się co zawieruszyło?
Przerzuciła paczkę czasopism pobieżnie i bez wielkiej nadziei, że tam jeszcze
coś znajdzie. Nagle wydała okrzyk radości. Spod szerokiej opaski jakiegoś tygodnika
ilustrowanego wysunął się róg koperty. Poznała natychmiast format, kolor i dwie
litery energicznego męskiego pisma.
— Stefek… Zabierz to wszystko i oddaj pani dziedziczce. Powiesz, żeś mnie tu
spotkał, że wrócę za pół godziny
Odesławszy chłopca z całą przesyłką poczty pomniejszoną o ten jeden list
upragniony, zdjęła pośpiesznie rękawiczkę, rozdarła kopertę i zaczęła czytać:

Berlin, dnia 30 grudnia…


Alino!

Drgnęła. Nie była pewna, czy drgnęła skutkiem zimna, czy zmroził ją chłodny
wstęp listu Henryka Wirtha. Dotychczas pisywał Najdroższa Alinko lub Kochany i
Rozkoszny mój Dzieciaku albo jeszcze inaczej, lecz nigdy w ten sposób… — Czy się
gniewa o co? Przecież mój ostatni list był taki serdeczny, taki tkliwy… Rozpisałam
się, pamiętam, na cztery arkusiki… — pomyślała i tknięta jakimś niedobrym
przeczuciem, czytała jednym tchem dalej:

Twój list z życzeniami świątecznymi sprawił mi ogromną


przykrość. Nie byłbym nigdy przypuścił, że jesteś taką szowinistką.
Patriotyzm musi mieć swoje granice. Ja także kocham gorąco moją
Ojczyznę, lecz nie posunąłbym się nigdy do tego, by Jej wrogów
oblewać kubłami takiej nienawiści, jak Ty to czynisz, Alino. Pełne
patosu frazesy o „barbarzyństwie hord azjatyckich, które należałoby
wytępić co do nogi” są dobre dla jakiegoś narodowego dzienniczka,
lecz w ustach młodej panienki brzmią wręcz niesmacznie.
I co według Ciebie jest owym „straszliwym barbarzyństwem”?…
To, że samoloty bolszewickie obrzuciły bombami z oślepiającym
gazem kilka pogranicznych miasteczek? A moim zdaniem było to tylko
ostrzeżenie dla polskich militarystów, że należy się wyrzec
imperialistycznych zachcianek, że czas już zaprzestać nieludzkiego
tępienia komunistów w kraju. Czyż nie to jest właśnie największym
barbarzyństwem, jeśli się prześladuje własnych obywateli za takie czy
owakie przekonania polityczne? Gdzież jest owa przereklamowana
polska tolerancja?
Otóż gdyby Twoi rodacy wyciągnęli odpowiednią naukę z lekcji
udzielonej przez „barbarzyńców”, nie byłoby doszło z pewnością do
zbombardowania Warszawy i do wojny.
W dalszym ciągu Twego listu ciskasz gromy potępienia na metody
wojny współczesnej. I znowu się z Tobą nie zgadzam. O ileż większym
barbarzyństwem były dawne wojny trzydziestoletnie, siedmioletnie lub
choćby czteroletnia ostatnia, wywołana przez konkurencyjną zazdrość
Anglii i francuską chęć odwetu za r. 1870. Jak nazwać to mordowanie
kilkunastu milionów żołnierzy na froncie, to maltretowanie
kilkudziesięciu milionów ludności na tyłach.
Tego już nie będzie obecnie. Kilka ataków z powietrza na wielkie
miasta, gdzie schowani za piecem, siedzą waleczni militaryści,
wytrucie gazami kilkudziesięciu tysięcy pasibrzuchów, którzy się od
frontu potrafili wykręcić, sprawi, że wojna trwać będzie co najwyżej
kilka tygodni i oszczędzi życie milionom ludzkich egzystencji.
Wojna chemiczna, Alino, przez swoje rzekome okrucieństwo jest
największym kulturalnym nabytkiem ludzkiego geniuszu! To przyzna
każdy, prócz szowinisty. Dla tych każda klęska będzie
barbarzyństwem, a sukces zdobyty tymi samymi metodami, będzie
bohaterstwem.
A Ty, Alino, jesteś właśnie taką szowinistką…
W liście Twym znalazłam i takie zdanie: „Dziwne to, że wszyscy
obywatele niemieccy, zamieszkali w Warszawie, zostali przez konsulat
ściągnięci do Niemiec. Czy nie wróży to nowej wojny?” Jadąc do
Berlina, zastanawiałem się także nad tym pytaniem. Ale nie. Nasze
władze, dzięki znakomitemu wywiadowi, przewidziały atak na
Warszawę i chciały oszczędzić swych poddanych. To była jedyna
przyczyna. My wojny z nikim nie pragniemy, ale stoimy z bronią u
nogi, w pogotowiu. Nie możemy przecież patrzeć obojętnie na to, co
się dzieje z naszymi rodakami w Poznańskiem, na Śląsku, na Pomorzu.
Traktat wersalski wykroił z żywego ciała Niemiec wielkie połacie.
Jeśli w Polsce przyjdą do steru władzy żywioły umiarkowane, jeśli
będą chciały naprawić tę krzywdę dziejową, naówczas znajdą w nas
potężnych sprzymierzeńców, wiernych przyjaciół, którzy dopomogą do
odparcia najazdu ze wschodu…
Przez wzgląd na Ciebie, Alino, przez wielki sentyment, jaki żywię
zawsze do Twej ojczyzny, pragnę z całego serca, aby się tak stało…
Ale lękam się zawodu. U was jest niestety tak wielu szowinistów.
Nawet Ty, którą poślubić chciałem…

— Chciałem?! — powtórzyła głośno. — Chciałem, a więc już teraz nie chce…


To jasne… Więc tak sprawy stoją!… Dobrze, mój ty kulturalny Krzyżaku…
Dobrze… Pomorza ci się zachciewa? Śląska? Stój, Bartek, szkapo znarowiona!… On
myśli, że będę płakała… Nie, mój panie!
Tu palcem przesunęła po oczach, które zwilgotniały dziwnie.
— To z mrozu — rzekła, jakby się tłumacząc przed Bartkiem. — Ani mi się
śniło jego list do końca czytać… Nie! To niepojęte doprawdy… Tyle razy mi
opowiadał, że stara się o obywatelstwo polskie, by stać się naprawdę Polakiem…
Kocham moją przybraną ojczyznę, jak swoją własną mawiał, a teraz… Owcza skóra
opadła i wilk zęby pokazał… Szybko go przerobili w Berlinie na swoje kopyto…
Ooo, bardzo szybko!… Ty, którą chciałem poślubić… chciałem!
Cmoknęła na konia i jadąc stępa w stronę lasu, monologowała w dalszym ciągu.
— Napisałam doń tak serdecznie, kazałam pozdrowić jego rodzinę, której nie
znam, a on mi w zamian wyrżnął kazanie, jakby żywcem odbite z artykułu
wstępnego Berliner Tageblatt’u czy innego piśmidła… Kto by się był tego
spodziewał po Henryku… I dlaczego to napisał? Czy dlatego, że współczując doli
nieszczęsnych Stołpczan, poświęciłam im zdań kilka i nazwalam bolszewików po
imieniu… czy też dlatego, że szukał pretekstu do zerwania?
Wilgotne muśnięcie gałązki pokrytej śniegiem, przerwało tę tyradę… Alinka
znalazła się w lesie. Posuwała się teraz środkiem szpaleru utworzonego przez drzewa
w cudną szatę zimową przybrane. Wszędzie śnieg, śnieg, śnieg… Wielkie okiście
wisiały na uginających się pod ich ciężarem gałęziach. Pnie były pobielone, jakby je
kto wapnem gęsto opryskał, a niskie krzewy wyglądały jak ciastka szczodrze
miałkim cukrem posypane. Biały całun pokrywał wszystko i w blaskach zimowego
słońca lśnił tak mocno, że patrzeć nań bez zmrużenia oczu nie było można.
Pochłonięta przez swoje myśli jechała Alinka w głąb lasu, coraz dalej i dalej.
Straciła zupełnie rachubę czasu, a zbyt była zamyślona, by spojrzeć na zegarek.
Bartek, bardziej przytomny od swej pani, parsknął kilka razy, jakby chcąc
przypomnieć, że pora południowego obroku się zbliża i że do domu duży szmat
drogi. Lecz te demonstracje nie wywarły na Alince najmniejszego wrażenia.
Prawdopodobnie nie zauważyła ich w ogóle. Ale w pewnej chwili rzekła na głos, jak
gdyby kończąc tok swoich myśli:
— W każdym razie odpiszę ci, mój pokojowo usposobiony Krzyżaku, który
wszędzie widzisz militaryzm, prócz w swoim kraju… Odpiszę ci i popamiętasz moją
odpowiedź… Do mnie ostatnie słowo należy!
Rozprawiwszy się w ten sposób z Henrykiem Wirthem, zaczęła rzucać ciekawe
spojrzenia dokoła… W tej okolicy nie była chyba nigdy lub bardzo dawno temu.
Zerknęła na zegarek i ku niemałemu zdziwieniu stwierdziła, że jest dziesięć minut po
dwunastej.
— Pojadę bliższą drogą — postanowiła.
Bliższa droga wiodła obok posterunku PP w Roztoce. Należało więc przede
wszystkim powrócić do gościńca prowadzącego do Konstantyna, z którego Alinka w
swym zamyśleniu zboczyła. Zawróciła tedy i kłusem dotarła do szosy w jakie pół
godziny. — Teraz jeszcze pół kilometra i las się skończy — pomyślała. Gdzieś przed
sobą usłyszała srebrzysty głos dzwonka. Dwa rowki w śniegu wyżłobione
świadczyły, że przodem jadą sanki. Jakoż minąwszy zakręt, ujrzała chłopskie sanie z
półkoszkami, w parę koni zaprzęgnięte. Woźnica w wielkiej czarnej baranicy nie
żałował bata. Okładał dymiące kłębami pary szkapy, podniecał je krzykiem do
większego pośpiechu i sanie mknęły tak szybko, że je aż znosiło na boki. W pewnej
chwili obejrzał się poza siebie, a spostrzegłszy doganiającego go jeźdźca, wrzasnął z
przestrachu i zmusił swe zmęczone szkapy do galopu.
— A ten, czemu tak ucieka? — zdziwiła się Alinka, trącając wierzchowca
szpicrutą. Bartek pokazał do czego jest zdolny. W szalonym pędzie minął słabszego
współzawodnika.
— Ach… to panienka!… — ucieszył się chłop i zdjął czapkę. Nagle wyraz
przerażenia odmalował się w jego twarzy. — Panienka od Konstantyna jedzie?
— Nie. Dlaczego pytacie? — Podjechała bliżej i teraz dopiero ujrzała, że na
słomie leży człowiek okryty po szyję postrzępioną derą. Oczy miał zamknięte, twarz
straszliwie posiniaczoną i podrapaną.
— Kto to? Ja tego człowieka skądciś znam.
— Panienko, uciekajmy stąd jak najprędzej — brzmiała odpowiedź… — Po
drodze opowiem… — Nie czekając zgody, zaciął konie i ruszył w dalszą drogę.
Chcąc nie chcąc, musiała się Alinka do niego zastosować. Jadąc obok sań, słuchała
ciekawie opowiadania chłopa.
— Pan komendant wzięli mnie na podwodę o jedenastej… Miałem odwieźć do
Konstantynowa jednego aresztanta… On go konwojował — dodał, wskazując
biczyskiem na niedającego znaku życia policjanta… i długo, rozwlekle ględził o tym,
co zaszło…
Owym aresztantem był niejaki Kowalik, parobek od niedawna w dworze
roztockim zajęty. Skuto go i posadzono na saniach. Z tyłu zajął miejsce wyznaczony
przez komendanta posterunkowy. Jak się to właściwie stało, tego sumienny narrator
nie wiedział. Dość, że w pewnym momencie ktoś go szarpnął mocno za kołnierz i
ryknął mu do ucha, żeby stanąć… Stanął posłusznie, zwłaszcza, że w ręku
nieznanego rozkazodawcy ujrzał rewolwer. Obejrzawszy się w tył, nie zobaczył już
na saniach nikogo. Więzień stał nad rowem i z pomocą jakiegoś osobnika usiłował
otworzyć kajdanki. Posterunkowy leżał na środku gościńca. Dwóch drabów
obdzierało go właśnie z płaszcza i spodniej garderoby.
— Ostawili nieboraka na goło i dogrzali mu, aż żal było patrzeć… Potem ten,
jak mu tam, Kowalik podszedł do mnie… Zląkłem się, ale mi nic nie zrobili, ani nie
wzięli… Wracaj chłopie, peda Kowalik… Idź do dworu powiedz pannie, że ją
przyjdę odwiedzić niezadługo.
Nawrócił potem, mając duszę na ramieniu, ułożył nieprzytomnego policjanta na
słomie, przykrył go czym mógł, by nie zmarzł po drodze, i ruszył z powrotem.
Napastnicy znikli już w lesie. Jeden Kowalik stał jeszcze koło przykopy i złożywszy
ręce w trąbkę, wołał głośno, żeby pannie ze dworu zapowiedzieć jego rychłe
odwiedziny.
Alinka była odważna, ale zimny dreszcz ją przeszedł, gdy słuchała tego
opowiadania. Jakie szczęście, że niekierowanemu cuglami Bartkowi przyszła
fantazja zboczyć z gościńca w leśną drożynę. Gdyby nie to, byłaby wpadła wprost w
ręce pałającego żądzą zemsty Kowalika i jego godnych kompanów.
Koło posterunku się rozstali. Chłop zajechał saniami przed drzwi budynku,
Alinka wykręciła w bok ku leżącym na małym wzniesieniu zabudowaniom
dworskim. Jadąc na przełaj, monologowała, jak zwykle, półgłosem.
— Ładne nowiny od samego rana, nie ma co mówić… Konszachty fornali z tym
bolszewikiem, to raz… Depesza o zniknięciu papy, dwa… List mojego Krzyżaka,
trzy… Ucieczka Kowalika i jego pogróżki, to cztery… Czy nie dosyć już tego?…
Ale snadź nie miało być dosyć, bo w drzwiach jadalni powitała ją blada i
zmieniona na twarzy bratowa okrzykiem:
— Bolszewicy zajęli Pińsk! Był telefon z Konstantynowa.
— To pięć — odparła Alinka całkiem spokojnie. — Wystarczy.

____________________
1 obstupui (łac.) – wprawiła w osłupienie.
2 PP – Policja Państwowa.
3 Ludwik Zieleniewski (1819-1885) – konstruktor i wynalazca, przemysłowiec,

pionier przemysłu maszyn i narzędzi rolniczych w Galicji, działacz społeczny.


Przejął po ojcu kuźnię, którą rozbudował i przekształcił w Fabrykę Narzędzi
Gospodarczo-Rolniczych i Machin Przemysłowych (obecnie Zakłady Budowy
Maszyn i Aparatury im. L. Zieleniewskiego).
Rozdział XI
GENIALNY WYNALAZEK

Działo się to w centrum New Yorku, w tym miejscu, gdzie ruchliwy Broadway
przecina skośnie Fifth Avenue, tę główną arterię stolicy świata.
Chodnikami śpieszyły zbite tłumy przechodniów. Olbrzymie sklepy wabiły
bogactwem swych wystaw, wołały bezgłośnym krzykiem reklam świetlnych,
ekwilibrystyką wielkich liter z mnóstwa lampek kolorowych złożonych, które
pędziły, skakały, tańczyły po okapach dachów drapaczy chmur, gasły na kilka
sekund, by natychmiast rozpocząć od nowa błyskotliwe popisy.
Wielkie magazyny, zakłady fryzjerskie, bary, kwiaciarnie, cukiernie, sklepy
spożywcze, słowem wszelkiego autoramentu lokale wyrzucały z siebie falangi
publiczności, łykając z chciwością nowe strugi ludzi. Chłopcy w liberii wynosili
potężne paczki do czekających limuzyn prywatnych, zerkając po drodze w stronę
najbliższego zegara. To samo czynili szoferzy, subiekci w sklepach, kelnerzy,
odźwierni, boye, publiczność; nawet siaki taki majestatyczny policeman na zegarek
gęsto spozierał. I nic dziwnego. Wszak to wilia! Za godzinę wszystkie składy,
magazyny, księgarnie, cukiernie zamkną swe podwoje. Za dwie godziny zrobią to
samo zakłady fryzjerskie, restauracje, kawiarnie. Za trzy, lub wcześniej może, ruch
uliczny zmaleje niebywale i względna cisza świąteczna, zapanuje w olbrzymiej
metropolii.
A jezdnią płynęły nieprzerwane rzeki aut. W czterech rzędach sunęły w stronę
Washington Square, w czterech rzędach śpieszyły z powrotem, w kierunku
rozległego Central Park. Rośli policemani z trudem kierowali ruchem kołowym,
który rósł z każdą sekundą i zdawał się osiągać maksimum natężenia. Odziani w
grube płaszcze nie uczuli przenikliwego zimna; z wysokości kamiennych wysepek
jednym władczym ruchem swego berła pozwalali odpłynąć zatrzymanym na chwilę
strumieniom pojazdów motorowych i na przemian sygnałem: — Stop! — osadzali w
miejscu sunące wehikuły. Tylko im przysługuje to prawo… Nikomu więcej!
Nieprzewidziany wypadek zachwiał tym dogmatem.
Szeroko rozkraczony piętrowy autobus, wiozący kilkudziesięciu stłoczonych
pasażerów w stronę Manhattan Bridge stanął sobie bez żadnej przyczyny pod domem
numer 216 i utknął sromotnie, wstrzymując cały rząd jadących za nim wozów.
Policjant, który pełnił służbę w bezpośrednim sąsiedztwie, nie zdołał jeszcze
interweniować, kiedy w drugim rzędzie ugrzęzła szara limuzyna, w trzecim jakaś
taksówka, w czwartym zasapany fordzik. Trzy sekundy później taki sam los
niewesoły spotkał cztery auta śpieszące w przeciwną stronę… Na próżno zdumieni
szoferzy deptali starter raz po raz, daremnie kręcili korbami z szewską pasją. Motory
milczały jak zaklęte i żadna siła nie była w stanie ich w ruch puścić z powrotem.
— Z drogi!… Zrobić miejsce, albo ruszać do diabła!
— Do warsztatu z klekotem! Nie zawadzać!
— Na szmelc ze starym gratem!
Pasażerowie dalszych samochodów zaczynali tracić cierpliwość. Żartobliwe
przycinki przeszły wnet w litanię wyzwisk, przekleństw, urągań.
A biedni kierowcy wozów, które tak niespodzianie zastrajkowały, kręcili się
bezradnie dokoła swych maszyn, podnosili maski i dłubali cierpliwie przy świecach,
przy magnecie, usiłując odgadnąć jakie licho wstąpiło w motor, dotychczas bez
zarzutu pracujący. Lecz nie odgadnęli. Stwierdzili tylko niezbity fakt, że magnet nie
daje upragnionej iskry, która sprowadza eksplozję rozpylonej benzyny i wprawia w
ruch uparte tłoki.
Nim upłynęło pół minuty, zrobił się olbrzymi zator. Dalsze samochody,
autobusy, dorożki drżały od niecierpliwego warkotu motorów, straszyły opieszałych
przeraźliwą kakofonią sygnałów, lecz na nic! Auta stojące przy Madison Square, nie
mogły ruszyć z miejsca o własnej mocy.
— Dlaczego pan zatrzymał ruch kołowy? — huknął na policjanta opasły bankier
w futrze. — Każda moja sekunda warta dwadzieścia dolarów!
Rzuciwszy te słowa głosem mocno podniesionym, zatrzasnął z impetem
okienko swej limuzyny i utonął w poduszkach głębokiego siedzenia, święcie
przekonany, że na takie dictum1 nawet drapacze chmur się rozstąpią, by jemu zrobić
drogę. Jakoż policeman wpuścił limuzynę w wąski pas wolnej przestrzeni; olbrzymi
wóz ruszył tryumfalnie, dotarł aż do miejsca, gdzie tkwił przepełniony omnibus i
nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, stanął bez ruchu. Motor zamarł
momentalnie.
— No, nie dziwić się fordowi lub chevroletce — mruknął
jakiś szofer, spocony od bezskutecznych zapasów ze swym
wozem — ale żeby Lincoln ugrzązł… Ki diabeł?
Okienko w limuzynie znów się otwarło. Purpurowy z oburzenia bankier
zasztyletował wzrokiem Bogu ducha winnego policjanta.
— Znowu pan zatrzymał… What’s the matter?2
Policeman wskazał pałeczką wąski pasek niezajętej przestrzeni.
— Czemu pan nie jedzie? — odparł spokojnie. — Wolna droga przecież.
— Jedź, ośle skończony! — warknął na szofera człowiek, którego każda
sekunda warta była dwadzieścia dolarów.
Murzyn błysnął białkami ogłupiałych oczu.
— I cannot, sir.3
— Dlaczego?
— I don’t know, sir.4
— Idiota!
Na skrzyżowaniu Fifth Avenue z Broadwayem powstało zamieszanie i
niebywałe zbiegowisko. Pasażerowie i kierowcy dalszych wehikułów, opuścili swe
wozy i połączonymi siłami zepchnęli zepsute maszyny na jedno miejsce. Nikt nie
protestował oczywiście. Droga była wolna. Zatrzymane na kilka minut rzeki aut,
ruszyły z miejsca, lecz dotarłszy do fatalnego punktu, gdzie tamte maszyny ugrzęzły,
stanęły także.
— Czary, czy co u diabła?
Potem stała się rzecz równie dziwna. Dalsze samochody stały w miejscu,
zatrzymane nową przeszkodą, lecz ich motory pracowały równo i sprawnie. Naraz…
umilkł jeden, drugi, dziesiąty, pięćdziesiąty. Wszystkie maszyny w promieniu
dobrych stu metrów zaniemówiły jak na komendę. Ten sam los spotkał wielkie auto
wiozące przyzwanych telefonicznie policjantów.
— Co się stało właściwie?
— Jak to możliwe, żeby tyle maszyn mogło się zepsuć naraz?
— Magnet nie funkcjonuje — ogłosił urbi et orbi5 jakiś mechanik, który
tamtędy właśnie przechodził.
— Nowości mi pan nie powiedział — odciął jeden z szoferów.
— Proszę nam powiedzieć, dlaczego nie funkcjonuje?
— Może świece zaoliwione? — wtrącił nieśmiało jakiś automobilista-amator,
ale zaszył się w tłum co prędzej, ujrzawszy wzgardliwe spojrzenia kierowców.
Z bramy gmachu numer 216 wyszedł szybkim krokiem jakiś starszy pan w
towarzystwie drugiego mężczyzny, wiekiem znacznie młodszego. Dźwigając
wspólnie duży kufer, podeszli do pierwszej z brzegu taksówki.
— Wolny? — rzucił młodszy, chwytając za klamkę drzwiczek.
— Wolny — odparł melancholijnie właściciel dorożki. — Ale cóż z tego, że
wolny? Motor się zepsuł!
— Taaak? — Starszy pan był zdaje się mocno zdziwiony. — A cóż takiego?…
Może zamarzł?
— Nonsens… W biegu się zepsuł. Nie stałem zupełnie.
— Ach tak. Bo przyzna pan, że przy takim zimnie…
— Ale proszę spróbować — przerwał młodszy mężczyzna niecierpliwie. —
Może pójdzie jakoś.
Szofer zaprzeczył ruchem głowy. Widząc, że dwaj pasażerowie wpakowali się
pomimo jego zapewnień do wnętrza, razem z swym kufrem, podszedł do korby i bez
przekonania, bez najmniejszej wiary w powodzenie, szarpnął półkolistym ruchem.
Motor warknął…
— Cooo?… To zgłupieć można!
Podniecony przystąpił do kierownicy i dał więcej gazu. Na próbę nacisnął
starter. Motor zapalił i szedł równym rytmem, jak gdyby nigdy nic… Zebrani gapie
na chodniku nie zdołali jeszcze wydać okrzyku zdumienia, kiedy rozległo się
dudnienie maszyny autobusu. Zaraz potem zawarczała limuzyna bankiera, za nią
dziesięć innych samochodów, dwadzieścia, wszystkie… Ani jedno auto nie było
zepsute.
Nie mniej od szoferów zdumiony policeman skinął pałeczką. Stojące od kilku,
czy kilkunastu minut szeregi wehikułów ruszyły z miejsca. Bez przeszkody, gładko,
mijały fatalny punkt i rwały w dal, by odrobić stracony czas.
A w pędzącej w stronę Brooklyn Bridge taksówce starszy pan zacierał ręce z
radości. Poklepał wieko walizy, potem kolana swego towarzysza i rzekł nie bez
pewnej zarozumiałości:
— A co, przyjacielu? Udało się!
— Musiało się udać, profesorze… Byłem tego pewny… Lękam się tylko, by
dzisiejszy eksperyment nie przyniósł złych owoców!
— Nie bój się, stary druhu… Ani diabeł na to nie wpadnie!
— Bardzo bym się cieszył, gdyby pańskie przewidywania były słuszne.
— Będą, będą na pewno… Tylko musimy się teraz zabrać do pracy ze zdwojoną
energią… Od tego zależy życie setek tysięcy istnień ludzkich, a tam, we wschodniej
Europie, w północnej Afryce już się zaczęło.
Wysokie, mądre czoło starszego pana pokryło się bruzdami licznych
zmarszczek. Ważył coś w myśli długą chwilę; ocknął się dopiero, kiedy dorożka
mijała City Hall i skręciła na lewo do mostu. Podniósł głowę. Zwracając się do
milczącego towarzysza, spytał jakby lękliwie:
— Ty święta spędzisz z rodziną, prawda?
— Nie mam już rodziny, profesorze — odparł tamten, spochmurniał i dodał
ciszej: — Odkąd ona umarła, nie mam nikogo.
— Prawda… Zapomniałem… Wybacz, przyjacielu, że mogłem zapomnieć o
nieszczęściu, jakie cię spotkało przed rokiem… Jestem teraz taki roztargniony… Nie
gniewasz się na mnie?
— Ależ, profesorze…
— No dobrze już… Ja, widzisz, mam rodzinę, ale wolę jej nie znać… Jeśli więc
nie masz nic przeciwko temu, to razem święta spędzimy. Zgadzasz się?
— Z największą przyjemnością… Marzyłem o tym, lecz…
— Lecz?
— Nie śmiałem proponować panu…
— Żadne panu… Jesteśmy przyjaciółmi i kwita! No, dawaj rękę.
Dłonie dwóch mężczyzn splotły się w serdecznym, przyjaznym uścisku.

* * *

Naczelny redaktor Morning Chronicle podniósł brwi:


— Dwa tysiące dolarów, mister…
— Wood — podpowiedział młodzieniec, siedzący po drugiej stronie
eleganckiego biurka.
— Mister Wood. Dwa tysiące to ładny pieniądz… Taką kwotę można by
oczywiście wypłacić, o ile wiadomość, jaką mi pan przynosi, będzie rzeczywiście
pierwszorzędną sensacją dla dziennika.
— Jestem głęboko przekonany, że zadowolę pańskie wymagania!
— Hm, hm… Mógłby mi pan w przybliżeniu powiedzieć, jakiego rodzaju ma
być ta sensacja?… Jakiś skandalik, bankructwo któregoś z miliarderów, miłosna
afera znanej artystki, sfałszowanie wekselka przez synalka któregoś z wielkich ludzi
New Yorku?
Za każdym razem następował przeczący ruch głową. Uśmiech godny Sfinksa
błąkał się na zaciśniętych wargach młodego klienta.
— Więc cóż takiego? Rozumie pan chyba, że nie możemy kupować kota w
worku, w dodatku za takie pieniądze!
— Ostatecznie — zaczął młodzieniec po namyśle — mogę panu powiedzieć o
co chodzi.
— Słucham…
— Czy pamięta pan kronikę wypadków z dnia dwudziestego czwartego?
— Oczywiście.
— Który z tych wypadków zainteresował pana najbardziej?
— Który? Hm… Samobójstwo Hughesa.
Gość machnął dłonią lekceważąco.
— Nic nadzwyczajnego… Ja mam na myśli wypadek, jaki miał miejsce na
skrzyżowaniu Fifth Avenue…
— Aha — przerwał gospodarz. — Zagadkowe zepsucie się kilkuset automobili,
które stanęły jak na komendę, a kwadrans później ruszyły z miejsca.
— Otóż to właśnie. Co pan o tym sądzi?
— Phi… Zbieg okoliczności… Zresztą nie znam się na tym.
— Najwięksi znawcy, proszę pana, stoją bezradnie wobec tej zagadki.
— A pan ją przeniknął?
— Mam wrażenie, że tak.
Redaktor zmierzył przybysza wzrokiem dość chłodnym.
— I za wygłoszenie swej hipotezy ma pan odwagę żądać dwóch tysięcy
dolarów!
— Niechże pan słucha cierpliwie… Chodzi tu o epokowy wynalazek. Pewien
uczony wynalazł jakieś cudowne fale, które paraliżują działanie magnetu
elektrycznego… Nie dowierzając snadź próbom robionym na małą skalę, umieścił się
krytycznego dnia w jednej z kamienic Broadwayu lub Piątej Ulicy i wypłatał
świetnego figla policji oraz dużej rzeszy automobilistów… Osadził w miejscu dobrą
setkę samochodów i trzymał je tak, dopóki mu się nie spodobało zamknąć prądu.
Potem, zadowolony z wyniku, wyniósł swój aparat przy pomocy asystenta i pojechał
do domu… Tak się przedstawia w krótkim streszczeniu przebieg zajścia… Ale czy
pan sobie zdaje sprawę ze znaczenia tego wynalazku?
— No?
— Panie to przewrót… Przewrót, rozumie pan?
— Nie rozumiem.
— Weźmy choćby technikę dzisiejszej wojny. Mówię o wojnie, bo jak panu
najlepiej wiadomo, Polska…
— Wiem — przerwał tamten krótko.
— Ostatnie telegramy doniosły o zbombardowaniu Warszawy przez powietrzną
flotę sowiecką.
— Yes.
— Czy sądzi pan, że ten dziejowy wypadek mógłby mieć miejsce, gdyby Polacy
rozporządzali aparatami wynalezionymi przez owego uczonego? Nigdy! Każdy
motor spalinowy stanie momentalnie, kiedy dostanie się w obręb działania tych fal
cudownych… Każdy aeroplan, łódź podwodna, samochód pancerny, tank, słowem
wszystko, co porusza się dzięki elektryczności lub dzięki magnetowi zapalającemu
rozpyloną benzynę, wszystko stanie w miejscu… Miasta otwarte mogą gwizdać na
tak groźne dotychczas niebezpieczeństwo ataku z powietrza. Samoloty zlecą na łeb,
jak gruszki wiatrem z drzewa strącone.
Rozgadany młodzieniec zreflektował się nagle i rzekł spokojnie:
— Czy to, co panu powiedziałem, jest sensacją? Czy warto za nią zapłacić
głupie dwa tysiące?
— Hm — mruknął redaktor, otaczając się kłębami dymu z cygara. — Hm. Jeśli
to jest prawdą, to warto.
— Więc?
— Jak pan udowodni, że istotnie żyje taki uczony, że zrobił epokowy
wynalazek, że to on właśnie spowodował zagadkowe wstrzymanie ruchu kołowego
na Fifth Avenue etc., etc.?
— Rzecz nie przedstawia najmniejszych trudności. Pan wypisze najpierw czek
na dwa tysiące, wręczy mi go, a ja wymienię nazwisko i adres uczonego. Może pan
posłać doń zdolnego reportera, aby go pociągnął trochę za język… Ostrzegam
jednak, że nie będzie to rzeczą łatwą.
— Hm.
— Jeszcze jakie wątpliwości?
— Zastanawiam się właśnie, dlaczego z tak sensacyjną wiadomością przyszedł
pan do mnie, a nie do takiego powiedzmy New York Timesa czy innego potentata.
— Dlaczego? Sądziłem po prostu, że pismo młode, mające mniejszą ilość
czytelników będzie więcej zabiegało o pierwszeństwo w uzyskaniu takich
rewelacji… Jeśli pan jednak uważa, że powinienem iść gdzie indziej, to żegnam.
Z tymi słowy podniósł się z krzesła, skinął lekko głową i skierował się ku
drzwiom…
— Stop! — huknął redaktor. — W gorącej wodzie pana kąpano, mister…
— Wood — przypomniał młodzieniec.
— Tak, mister Wood… Niechże pan siada.
— Niechże pan już raz weźmie książeczkę czekową.
— Biorę, młody człowieku… Widzisz, że biorę — odparł, maczając pióro w
kałamarzu.
Gość wziął czek do ręki, obejrzał go szczegółowo i zauważył z uśmiechem:
— Data jutrzejsza… Nie dowierza mi pan.
— Ach, nie dlatego, mister Wood… Nie wiem tylko, czy dziś będzie pokrycie…
Jutro będzie na pewno, więc…
— Nie uciekajmy się do wykrętów… Proszę teraz pytać…
— Nazwisko uczonego?
— Mister Adrian Wood.
— Pański krewny?
— Brat ojca.
— Well… Zapiszmy… Gdzie mieszka?
— W Brooklynie… Mieszka w swej willi… Niech pan przyśle kogoś do, mnie,
to zawiozę….
— Yes… Czym jest wuj pański?
— Zasadniczo rentierem, ale od wczesnej młodości poświęcił się studiom
elektrotechnicznym. Jakiś czas wykładał w Pittsburgu, lecz szybko tego zaniechał…
Przed dwoma laty poznał innego dziwaka i…
— Nazwisko tego drugiego?
— Patrick Spindle.
— Zawód?
— Nie wiem dokładnie. Jakiś wykolejeniec, ale człowiek bardzo zdolny.
Przywiązał się do wuja niezmiernie i jest jego asystentem.
— Ślicznie. A teraz najważniejsze… W jaki sposób wpadł pan na to, że to
właśnie mister… mister… gdzież ja to zapisałem? Że mister Adrian Wood
spowodował to dziwne zamieszanie na Fifth Avenue.
— To dłuższa historia…
— Słucham cierpliwie, mister Wood, tylko proszę się streszczać, o ile można…
Mój czas jest drogi!
Mister Wood junior poprawił się w krześle, zapalił papierosa i zaczął w te
słowa:
— Główną rolę odegrał tu szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności. Inaczej
nigdy bym na to nie wpadł i pan nie miałby przyjemności rozmawiać teraz ze mną.
— Bez wstępu, drogi panie — upomniał redaktor.
— Było to 23 grudnia, w piątek po południu. Znajdowałem się właśnie u mego
przyjaciela, który mieszka przy Fifth Avenue 216, kiedy lokaj zaanonsował przybycie
jakiegoś jegomościa. Gość prosił o kilka słów rozmowy w ważnej sprawie. Cofnąłem
się w kąt biblioteki, z zamiarem przeczytania ostatnich telegramów. Do pokoju
wkroczył mężczyzna w wieku lat może trzydziestu pięciu, w którym poznałem
natychmiast asystenta mego zdziwaczałego wujaszka. Mister Spindle zwrócił się do
mego przyjaciela z prośbą o użyczenie mu któregokolwiek frontowego pokoju na
przeciąg jednego popołudnia. Zapewniał, że chodzi tu o eksperyment naukowy,
mianowicie o wypróbowanie aparatu do zdjęć filmowych.
Fred, mój przyjaciel, człek dobroduszny, przyzwolił bez wahania i wyśmiał
propozycję wynagrodzenia, jaką wysunął tamten. — Przecież tu chodzi o
eksperyment naukowy — rzekł. Zapytał jednak, czy mógłby być obecny przy
zdjęciach, gdyż interesuje się tym bardzo… Gość zaprzeczył ruchem głowy. —
Wykluczone! — odparł. — Wynalazek nasz jest jeszcze nieopatentowany. Nikt nie
może być obecny prócz mnie i mego wspólnika… Ale może się pan lęka, że jesteśmy
włamywaczami. Proszę więc kazać usunąć wszelkie sprzęty z odnośnego pokoju i za
drzwiami postawić kogoś zaufanego. Mój przyjaciel wzruszył ramionami. Zapytał
jeszcze, kiedy wynalazcy zamierzają zrobić próbę. — Jutro o tej samej porze —
brzmiała odpowiedź.
Po odejściu Patricka poprosiłem Freda, by mi pozwolił się ukryć w sąsiednim
pokoju. Przysłał na to. Nazajutrz przybyłem już o dwunastej w południe pod numer
216. Wyczekałem się ładne kilka godzin. Myślałem, że „operatorzy kinowi”
zrezygnowali już ze swych zamiarów. Lecz nie. Przybyli razem, to znaczy mój wuj i
Patrick. Nieśli potężny kufer, w którym mieścił się ów tajemniczy aparat.
Podglądałem przez dziurkę od klucza i proszę mi wierzyć, panie redaktorze, to nie
był żaden aparat do robienia zdjęć filmowych. Nie wyjmowali go nawet z kufra,
tylko otworzyli walizę i ustawili ją na stoliku, tuż przy oknie.
— Aha — mruknął naczelny redaktor Morning Chronicle. — I stwierdził pan
naocznie…
— Stwierdziłem naocznie, że wszystkie samochody, dotarłszy w sąsiedztwo
domu numer 216 przystawały nagle. Wuj tańczył z uciechy. Patrick nakłaniał go do
zachowania spokoju. Eksperymentowali tak jakie dziesięć minut, po czym wyszli. W
przedpokoju zastąpił im drogę mój przyjaciel. — Już? — spytał zdziwiony. Wujaszek
zmieszał się ogromnie, lecz Patrick nie stracił zimnej krwi. — Na nic całe
doświadczenie. Soczewka za słaba do nocnych zdjęć. Jeśli pan pozwoli, wpadniemy
tu innym razem. — Fred przystał oczywiście… No, to już wszystko, redaktorze.
Skończyłem moją opowieść.
— Jedno pytanie jeszcze.
— Proszę!
— Czy wtajemniczył pan przyjaciela w swoje domysły?
— Nie. Wolałem zachować dla siebie monopol posiadania klucza do zagadki.
— Bardzo rozsądnie — pochwalił redaktor i nacisnął taster dzwonka.
Na progu stanął woźny redakcyjny.
— Poprosić pana Casketa!
— Teraz ja mam jeszcze jedną prośbę do pana.
— Mianowicie?
— Aby wuj nie dowiedział się absolutnie, komu swe zdemaskowanie
zawdzięcza. I tak żyjemy w nienajlepszych stosunkach, a nie chciałbym przez wzgląd
na młodsze rodzeństwo doprowadzać do zupełnego zerwania.
— No, oczywiście! Może pan być spokojny. Tajemnica redakcyjna.
— Jestem — zabrzmiał dźwięczny głos.
— Aha. To doskonale, mister Casket. Mam coś dla pana.
— Do usług.
Redaktor w treściwych zdaniach poinformował swego podwładnego, na czym
polega jego dzisiejsza robota.
— Mamy iść zaraz? — spytał tenże, wysłuchawszy instrukcji z uwagą.
— Yes. Time is money.6
— All right!
— Musi mi pan z tego zrobić dwie pełne szpalty na dzisiaj. Reszta do
następnego numeru — zawołał redaktor za odchodzącym.

* * *

— Stop! — krzyknął Wood junior na szofera.


Samochód podjechał do chodnika i przystanął. Dwaj młodzi mężczyźni
wyskoczyli żwawo.
— Tam? — spytał reporter, wskazując na odosobnioną willę jednopiętrową.
— Tam, mister Casket. Lękam się tylko, że niezbyt gościnnego dozna pan
przyjęcia.
— I am fearless7, mister Wood. Nie takie fortece się zdobywało, nie z takimi
dziwakami robiło się wywiady.
— Więc życzę szczęścia. Ja tu poczekam.
— Well.
Reporter podszedł do furtki ogrodowej i zadzwonił energicznie. Upłynęło dobre
pięć minut, nim się ktoś ukazał. Był to służący, sądząc z ubioru.
— Czego? — spytał opryskliwie, nie otwierając furtki.
— Chcę mówić z mister Adrianem Woodem.
— Mister Wood nie przyjmuje dzisiaj.
— Powiedz, nie przyjmuje nigdy. Ale mnie przyjąć musi.
— Zawracanie głowy. Jaki pan ma interes?
— Jestem z policji.
— Z policji?… Uhum, tajny agent. Ano spytam!
— Taak? A ja mam tutaj marznąć?
— Nic na to nie poradzę. Taki rozkaz.
Po dziesięciu minutach służący powrócił.
— Profesor kazał powiedzieć, że nie ma nic do czynienia z policją. Jeśli jest jaki
interes, proszę się udać do naszego adwokata. Mieszka przy Amsterdam Avenue,
numer…
— Niech sobie mieszka choć w samym Amsterdamie… Ja tam nie pójdę w
każdym razie. Ty, przyjacielu, zaniesiesz ode mnie bilecik profesorowi i powiesz mu,
że jeśli mnie natychmiast dobrowolnie nie wpuści, wejdę przemocą.
Rozumiesz?
— Ro… zu… miem — odparł przerażony służący, któremu widocznie
zaimponowała energia „tajnego agenta”.
A mister Casket pisał tymczasem na ćwiartce papieru, z notesu wydartej:

Mr. Wood!
Przybywam w sprawie figla, jakiego pan wypłatać raczył dnia 24
bm. o czwartej po południu, przy Fifth Avenue, siedząc w mieszkaniu
nr 47, domu nr 216. Chcę z panem pomówić przez kwadrans w
Pańskim wyłącznie interesie.
Inspektor C.

Tym razem czekanie trwało zaledwie dwie minuty. Służący otworzył furtkę
skwapliwie, a mister Casket wkroczył do „twierdzy” z miną tryumfatora. Już w hallu
ujrzał wynalazcę i poznał natychmiast, że ma przed sobą człowieka który nigdy lub
niezmiernie rzadko miał do czynienia z przedstawicielami władzy… Nie omieszkał
też wykorzystać swych spostrzeżeń.
— Mister Wood — zaczął bardzo urzędowo — proszę mnie zaprowadzić do
swego gabinetu.
Starszemu panu drżały palce, kiedy dotknął klamki.
— Tędy, panie inspektorze — bełkotał.
Reporter obrzucił skromną pracownię ciekawym spojrzeniem. Nie zdejmując
kapelusza, zasiadł przy biurku, wyjął notes i zaczął spisywać generalia:
— Nazwisko?
— Adrian Wood.
— Wiek?
— Lat… lat… zaraz, urodziłem się, tak oczywiście… lat sześćdziesiąt jeden.
— Dobrze… Przyznaje się pan zatem, Adrianie Wood, że w dniu 24 bieżącego
miesiąca, był pan o czwartej w kamienicy numer 216 przy Piątej Ulicy i spowodował
pan kwadransową przerwę w ruchu ulicznym…
— Tttaaak.
— Czy wie pan, że dopuścił się pan przekroczenia policyjnego, że naraził pan
na szwank bezpieczeństwo publiczne?
Profesor spuścił głowę na piersi.
— Dlaczego pan to uczynił? Zaznaczam, że szczerość i prawdomówność mogą
wyjść tylko na dobre… Więc? Czekam odpowiedzi.
— Chcieliśmy… to jest chciałem wypróbować mój aparat…
— Który paraliżuje działanie magnetu elektrycznego.
— Pan wie? — zdumiał się uczony.
— My wszystko wiemy, Adrianie Wood!
— A więc tak. Fale przeze mnie wynalezione unicestwiają na odległość akcję
mag…
— Na jaką odległość? — egzaminował sumienny interlokutor.
— Dotychczasowy zasięg wynosi zaledwie trzysta metrów. Nie wątpię jednak,
że aparat większych rozmiarów, jaki dziś, jutro wykończę, będzie mógł działać w
promieniu dwukilometrowym.
— Zapiszemy to… tak! Maszynę obejrzę po przesłuchaniu… No dobrze, a czy
sądzi pan, że ten zasięg będzie można jeszcze bardziej powiększyć?
— Teoretyczne obliczenia wskazują na to, że tak. Praktyka pokaże…
— Grunt praktyka — wtrącił gość łaskawie i dodał zaraz: — Czemu pan nie
buduje od razu aparatu o jak największym zasięgu?
— Nie mam na to środków. Aparaty te są dość kosztowne.
— Trzeba się udać do jakiegoś kapitalisty, który wynalazek sfinansuje. Teraz
proszę mi przedstawić, jakie są pańskie plany na przyszłość. Jakim celom ma służyć
pański wynalazek?
— Jakim celom?
Uczony wyprostował swą zgarbioną sylwetkę. Znikł wyraz pokory i przestrachu
w jego siwych oczach. Na twarz wystąpiły rumieńce. Gestykulując z ożywieniem,
zaczął mówić głośno, z zapałem:
— Mój wynalazek ma służyć idei wiecznego pokoju na Ziemi. Oddam go
bezinteresownie wszystkim narodom, aby się mogły bronić przed napaścią złych
sąsiadów. Ataki samolotów uzbrojonych w bomby gazowe czy wybuchowe, będą już
nie do pomyślenia. Tanki, te straszliwe potwory z żelaza, nie będą już mogły
miażdżyć biednych żołnierzy. Ani na krok nie ruszą poza własne linie. Łodzie
podwodne…
— Łodzie podwodne pędzone są przecież elektrycznością z akumulatorów…
— A ja je rozbroję mymi falami. Zatopienia bezbronnych statków staną się
legendą.
— Małe pytanie. Jak pan nazwał owe fale?
— Fale elektromagnetyczne mego wynalazku nie mają nazwy dotychczas.
Wykorzystałem wyniki pracy Hertza, Edisona, Marconiego…
— Chwalę skromność pańską, ale nowoodkryte fale nazwę mieć muszą.
Nazwijmy je falami Wooda!
— Ależ, panie inspektorze. Nic mogę pominąć milczeniem zasług mego
przyjaciela i wspólnika…
— Mister Patrick Spindle jest tylko pańskim asystentem. Wynalazcą jest pan,
mister Wood. Więc z nazwą już postanowione?
— Dobrze, panie inspektorze — przystał zgodliwie Adrian Wood, zdumiewając
się w duszy, skąd przybyły wie o wszystkim, zna nawet imię oraz nazwisko
pomocnika… Ach, czemu ten niedobry Patrick jest nieobecny w tak przełomowym
momencie?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, rozległy się w sąsiednim pokoju energiczne
kroki.
— Patrick! — zawołał uczony. — Jak to dobrze, że przyszedłeś… Właśnie pan
inspektor…
Przybyły zmarszczył brwi groźnie i ruszył w stronę reportera. Mister Casket
zdjął szybko kapelusz.
— To pański wspólnik, mister Spindle? — spytał profesora.
— Kim pan jest przede wszystkim? — zagadnął tamten obcesowo.
Adrian Wood mitygował przyjaciela.
— Bójże się Boga. To inspektor…
— Czego? Świeżego powietrza? Proszę się wylegitymować!
Reporter zrobił minę wątpliwie czupurną.
Potem wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie. Pytania bez
odpowiedzi, odpowiedzi bez pytań, słowa krótkie, ostre, okrzyk przerażenia
profesora, głośny protest niepowołanego „inspektora” – i reporter wyleciał za drzwi
nie bez wydatnej pomocy Patricka Spindle’a.
— Wyrzucić tego chłystka za bramę! — padł rozkaz.
Mister Casket nie czekał na jego urzeczywistnienie. W kilku susach przebiegł
ogródek przed willą, przesadził ogrodzenie i z ogromną ulgą odetchnął… na ulicy.
— Jakże poszło? — zagadnął go Wood junior, czekający przy aucie.
— Nadzwyczajnie — odparł reporter, rozcierając sobie ramię, na którym czuł
jeszcze uścisk palców Patricka.
— Jak się panu podoba mój wuj?
— Szalenie miły staruszek, ale jego asystenta niech wszyscy diabli wezmą!
— Informacji pan zebrał dużo?
— Informacji? Ooo, masę, masę!
— Maszynę pan widział?
— Naturalnie. To zdumiewający aparat!
— No, widzi pan. Naczelny redaktor odnosił się początkowo sceptycznie do tej
afery, a tymczasem pan sam miał się sposobność przekonać, że nie przesadzałem…
Wszystko się sprawdziło, co mówiłem.
— To prawda — potwierdził reporter szczerze, mając na myśli mało gościnne
przyjęcie, które Wood junior także przewidywał. Ale smętne wspomnienia pierzchły
szybko wobec nadziei napisania tasiemcowego artykułu w jutrzejszym numerze
Morning Chronicle. — Zrobię z tego arcydzieło. Cały New York będzie o tym gadał
przez tydzień, albo ja nie jestem Jeffrey Casket!
— Dokąd jechać? — spytał szofer, puszczając w ruch motor.
— Do redakcji, a prędko, człowieku… Czuję, że natchnienie mnie rozpiera.
Auto ruszyło z miejsca, kierując się w stronę Brooklyn Bridge. Reporter
pochylony nad notesem, układał w myśli swoje „arcydzieło”. Wood junior
tymczasem, obrzucał ironicznymi spojrzeniami mijaną właśnie wille uczonego. —
Dobrze ci tak, wujaszku — mruczał. — Żałowałeś mi głupich stu dolarów; zarobiłem
za to dwa tysiące… Nie chciałeś mi poświęcić pięciu minut na rozmowę; teraz
stracisz całe tygodnie na utarczki z reporterami… Będzie ci ciepło, stary dziwaku…

* * *

Pomimo dość niepewnej pogody olbrzymie tłumy wyległy na wszystkie


wybrzeża zatoki. Dla wygody zamożniejszych, uruchomiły przedsiębiorcze
kompanie okrętowe kilkadziesiąt mniejszych i większych parowców, związki
sportowe, towarzystwa wioślarskie, wypuściły cale flotylle żaglówek, motorówek,
łodzi, ślizgowców. Nawet kutry i szkunery rybackie znalazły wielu amatorów
przejażdżki tego pamiętnego dnia.
A pośród proletariatu zakopconych parostatków, natłoczonych publicznością aż
po mostek kapitański, wśród nieprzeliczonego mnóstwa rozmaitych czółen,
żaglowców, kutrów, krążyły eleganckie, lśniące od czystości jachty parowe
milionerów i smukłe, zwinne, chyże jak jaskółka jachty żaglowe bogatych
sportsmenów.
Ta olbrzymia flota wałęsała się po całej zatoce od Keyport do New Brighton i w
poprzek, od Tottenville do Sandy Hook, w oczekiwaniu nie byle jakiego widowiska.
Już bowiem od trzech dni Morning Chronicle, mały dzienniczek, który nagle wyrósł
na potentata prasowego, częstował żądnych sensacji czytelników tasiemcowymi
artykułami o genialnym wynalazcy, profesorze Woodzie. Inne pisma ograniczyły się
do skromnych notatek, że znakomity uczony z powodu nawału pracy odmawia
kategorycznie wywiadu przysłanym reporterom, przyrzekając w zamian, że
najbliższej niedzieli zademonstruje swój wynalazek wobec wszystkich na zatoce.
Jeffrey Casket, nowy król reporterów, rozpisywał się rozwlekle na łamach
Morning Chronicle o falach profesora Wooda, przedstawił z grubsza, na czym polega
ich czarodziejska potęga, zdradził tajemnicę wypadków wieczoru wigilijnego na
Fifth Avenue i zapowiedział, że epokowy wynalazek stanowi zupełny przewrót w
dzisiejszej technice wojennej, gdyż armia wyposażona w pewna ilość tych aparatów
rozbroi nieprzyjaciela bez rozlewu krwi.
Skutek tych rewelacji był bardzo rozmaity.
— To humbug! — twierdzili zazdrośni.
— To najgenialniejszy wynalazek dwudziestego stulecia. Niech się radio przy
nim schowa — wołali entuzjaści.
Ambasador niemiecki wysłał do Berlina sążnistą depeszę szyfrową. To samo
zrobił sekretarz ambasady japońskiej, z tą różnica, że jego telegram był skierowany
do Tokio. Podsekretarz stanu do spraw wojskowych USA telefonował dwukrotnie do
wynalazcy. Nieznany złoczyńca włamał się do mieszkania Patricka Spindle’a i nie
zabierając niczego, przewrócił wszystkie manatki do góry nogami. Ambasador
francuski wraz ze swym zastępcą, wyjechał z Waszyngtonu do New Yorku w
sprawach „urzędowych”. Towarzystwo Przyjaciół Wieczystego Pokoju odbyło
nadzwyczajne posiedzenie, na którym postanowiono profesora Adriana Wooda
mianować honorowym członkiem w razie pomyślnych wyników niedzielnego
eksperymentu; podobną uchwałę powzięła Rada Naczelna Związków
Socjalistycznych; całe falangi tajemniczych indywiduów włóczyły się dniem i nocą
w pobliżu willi uczonego w Brooklynie, a pułkownik Bootless, angielski attaché
wojskowy miał godzinę trwającą radiotelefoniczną rozmowę z War Office w
Londynie.
Te zakulisowe pociągnięcia docierały przecież niewiadomymi drogami do
wiadomości szerszych kół i potęgowały ogólne zainteresowanie.
Nic tedy dziwnego, że zakołysały się jak morze głowy gapiów, zgromadzonych
na brzegach zatoki, że gromki okrzyk targnął powietrzem, kiedy z przystani New
Yorku wypłynął biały parowiec, na którego dziobie wielkie, złote litery składały
krótkie imię: Lily.
Lily ważyła 840 ton.
Lily mogła osiągnąć chyżość trzydziestu mil angielskich na godzinę i miał już
na sumieniu jedną podróż dokoła globu ziemskiego, prócz mniejszych wycieczek.
Lily była spacerowym parowcem fabrykanta aparatów radiowych, mister Rogera
Wrotha.
Lily otrzymała swą piękną nazwę od imienia uroczej małżonki starego
milionera, mistress Lily Wroth.
Lily gościła dziś w swoich salonach przedstawicieli władzy, prasy, dyplomacji,
dalej małe grono najbliższych przyjaciół państwa Wroth i wiózł ich wszystkich na
lekko sfalowane wody zatoki.
— A gdzie nasz znakomity wynalazca? — zagadnął gospodarza pułkownik
Bootless.
— Tak, mister Wroth. Pan wystawia nas na ciężką próbę.
— Czy to młody człowiek?
— Czy przystojny?
— Jakiego koloru ma oczy?
Właściciel jachtu, zasypany gradem pytań przez piękne panie, tłumaczył się jak
mógł najlepiej:
— Państwo nie macie pojęcia, co to za dziwak. Zaszył się w kabinie razem z
asystentem i ani rusz go stamtąd wywabić. Powiada, że musi raz jeszcze
wypróbować swój aparat.
— Ale przecież pan go nam przedstawi?
— Zapewne… zapewne — potakiwał gospodarz bez przekonania.
Towarzystwo podzieliło się na grupy.
— Dawno już nic widziałem takich tłumów — rzekł wydawca New York
Times’a.
— A czyja to zasługa?
Reporter Casket wspiął się na palce, rzucając tryumfalne spojrzenia na
konkurentów.
— Oby tylko nie doznali zawodu — westchnął potentat prasowy obłudnie,
życząc wynalazcy w głębi ducha, by się dokładnie skompromitował.
W kącie smoking-room’u8 gawędził ambasador niemiecki ze swym sekretarzem.
Młody von Richthofen9 opowiadał szefowi coś półgłosem, zerkając ku drzwiom
salonu, gdzie królowała niepodzielnie piękna mistress Lily Wroth.
Ambasador wyjął z ust olbrzymie cygaro.
— Powiada pan, że tak mówili jego sąsiedzi? — rzekł z zainteresowaniem.
— Ekscelencjo, sam z nim rozmawiałem. To nie jest humbug.
— Hm! Przekonamy się naocznie niebawem, ale jeśli tak jest, jak pan powiada,
to niepowetowana szkoda, że nie odkryliśmy tego odludka wcześniej. Nasi ludzie
pracują słabo… powiem: źle!
— Ekscelencjo… któżby wpadł na to?
— A jednak ten zarozumiały reporterek na to wpadł. Niech mi pan go tutaj
przyprowadzi na chwilę.
Von Richthofen zerwał się sprężyście z klubowca.
— A dla mnie jakie rozkazy, Ekscelencjo?
— Proszę pilnować Bootlessa. Ten Szkot nie jest wcale taki głupi, jakby się
wydawało.
— Już ja go przypilnuję! — odparł sekretarz z zapałem, widząc, że attaché
angielski asystuje stale uroczej małżonce gospodarza.
Kwadrans później mister Wroth z miną zwycięzcy wprowadził do salonu
wynalazcę. Profesor Wood zmieszał się niepomiernie na widok licznego grona
wytwornych panów i strojnych ladies. Ujrzał wszystkie oczy skierowane na siebie,
ujrzał lustrzaną posadzkę, szklany sufit salonu, żyrandol. Ten żyrandol był
bezpiecznym azylem. Adrian Wood przylgnął doń wzrokiem, czując, że już nie widzi
natrętnych spojrzeń tego zbiegowiska ludzi. W uszach dźwięczała mu wciąż
przestroga oddanego przyjaciela: Nie daj się pociągnąć za język. Mów jak najmniej.
Ciekawych do mnie odsyłaj, ja sobie z nimi dam radę.
— Ladies and gentlemen! — zaczął gospodarz. – Mam zaszczyt przedstawić
profesora Adriana Wooda, który niebawem zapozna was ze swym genialnym
wynalazkiem. Profesorze, oddaję panu głos.
Mister Wood patrzył wciąż na żyrandol.
— Jaki interesujący typ; — zauważyła szeptem starsza pani.
— Na mnie robi wrażenie idioty — odparła inna.
Profesor Wood milczał dalej…
— Niechże pan przemówi choć słów kilka — rzucił gospodarz cichuteńko.
Profesor Wood chrząknął. W salonie zrobiła się cisza grobowa.
— Naprawdę… nie wiem, co mam państwu powiedzieć. Dzienniki wyręczyły
mnie już chyba dostatecznie. Przybyłem tutaj tylko w tym celu, aby praktycznie
wypróbować mój aparat i udowodnić, że funkcjonuje dobrze. Kto ciekaw zobaczyć,
proszę na pokład.
Wypowiedziawszy te słowa jednym tchem, jak gdyby lekcję na pamięć wykutą,
zrobił profesor Wood zwrot wstecz i chwycił za klamkę od drzwi. Dwie sekundy
później nie było go już w salonie.
Ciszę przerwał srebrzysty głosik którejś z młodszych pań:
— No, wymowny on nie jest.
Dyskretne uśmieszki błąkały się po wargach dyplomatów. Dziennikarze
zanotowali w pamięci: Adrian Wood mówi zwięźle, treściwie.
Podsekretarz stanu do spraw wojskowych, mister Sherman, wziął na bok
gospodarza, konferował z nim przez chwilę i sprawdził czas na zegarku. Mister
Wroth skinął głową. Chrząknął na znak, że chce przemówić.
— Ladies and gentlemen! Kto ciekaw, proszę na pokład, mówiąc stylem naszego
szanownego profesora.
— Nie przedrzeźniaj go, ty niedobry — rzekła pani Lily z łagodnym
uśmiechem. Potem, zwracając się do grona otaczających ją panów, dodała: — Mister
Wood to najszlachetniejszy pod słońcem człowiek; proszę mi wierzyć.
— Naprawdę? — zainteresował się von Richthofen. — Pani go zna od dawna,
mistress Worth?
— Od wczoraj zaledwie. Rozmawiałam z nim dobry kwadrans podczas, gdy
jego asystent konferował z moim mężem i mister Shermanem w sprawie dzisiejszego
eksperymentu.
— Sherman bywa u państwa na czwartkowych przyjęciach? Że też go nie
zauważyłem!
— Nie bywa. Mieszka przecież stale w Waszyngtonie… Wczoraj dopiero go
poznałam — odparła szczerze pani Lily.
Von Richthofen był zadowolony z usłyszanej wiadomości.
— Odbiegliśmy od tematu — rzekł po chwili. — Więc Adrian Wood zrobił na
pani tak korzystne wrażenie?
— Niezwykłe wprost!
— To podobno nieuleczalny fantasta, utopista…
— Tak… To marzyciel, ale ja wierzę głęboko, że osiągnie cel zamierzony.
— Mianowicie?
— Profesor pragnie swój wynalazek, który by mu przecież mógł przynieść
miliony dolarów, ofiarować bezinteresownie całej ludzkości, by służył idei
wiecznego pokoju.
— Jakie to wzniosłe! — rzekł z dobrze udanym zachwytem pułkownik
Bootless. Von Richthofen był mniej obłudny.
— You are right10, mister Bootless, ale między nami powiedziawszy, to czysty
absurd.
— Dlaczego… Technika wojenna cofnie się o trzydzieści lat. Nie będzie już
ataków z powietrza na bezbronne miasta, łodzi podwodnych na okręty pasażerskie
czy wojenne, tanki zaprzęgnie się do pługów, jednym słowem, złagodzi się
okrucieństwo dzisiejszej wojny!
— Well, mister Boolless, lecz wojny będzie się nadal prowadzić, a zatem idea
„wieczystego pokoju” dostanie knock- out w pierwszej rundzie. Geniusz ludzki
wynajdzie nowe środki walki… Wojny istnieć będą zawsze.
— Ku radości militarystów… Ale przecież ma nadejść czas, kiedy, będzie tylko
jedna owczarnia i jeden pasterz.
— Cała trudność w tym, że niektóre mocarstwa chciałyby zbyt wcześnie wziąć
na siebie rolę ewangelicznego pasterza — odparł znacząco von Richthofen,
rewanżując się Anglikowi za militarystów.
Mistress Lily Worth wmieszała się do rozmowy:
— Panowie nie wiecie o najważniejszym… Adrian Wood nie jest bynajmniej
tak małomówny, jakim się tutaj przedstawił. Tu był onieśmielony, ale wczoraj,
zapaliwszy się opowiadaniem, nadmienił, że uważa dotychczasowe wyniki swej
pracy za połowiczne. Moje fale, mówił, mają na razie tę tylko własność że, używając
języka laików, gaszą iskrę elektryczną na odległość… To nie koniec. One muszą dać
iskrę na odległość. Wtedy dopiero wymierzą wojnie śmiertelny cios między oczy.
Wtedy rozsadzą każdy okręt wojenny jego własną amunicją i wszystkie magazyny
środków wybuchowych wylecą w powietrze.
Von Richthofen strzelał palcami nerwowo.
— To niemożliwe… To wykluczone, absurd, utopia — powtarzał.
Zdenerwowanie kolegi po fachu, a zarazem przeciwnika, wprowadziło
angielskiego attaché w doskonały humor.
— Czemu się pan martwi… Wojny nikt przecież nie zabroni, tylko cofniemy się
znów o kilka wieków i wzorem naszych mężnych przodków będziemy walczyć
mieczami, łukami, katapultami… To bardziej romantyczne!
Tak gawędząc, dotarli do hallu parowca, gdzie służba w błyszczącej liberii
podawała gościom wierzchnie okrycia. Towarzystwo wysypywało się grupkami na
pokład.
— Tam siedzi nasz przyjaciel — rzekł mister Wroth i wskazał na okienko
kabiny kapitańskiej.
Wszystkie spojrzenia pobiegły w tym kierunku. Z górnego pokładu widać było
tylko głowę wynalazcy. Pochylał się nad czymś i mamrotał jakieś wyrazy, których z
tej odległości słyszeć nie można było.
Mister Sherman wyszedł po schodkach na pomost komendanta. Boczne okienko
kabiny otwarło się natychmiast. Wyjrzała zeń olbrzymia sportowa czapa.
— To jego asystent, mister Patrick Spindle — rzuciła piękna Lily.
— Gotowiście, panowie? — spytał podsekretarz stanu.
— Yes, we are ready.11
— A więc zaczynamy… Kapitanie, proszę zatrzymać statek.
Kapitan jachtu rzucił krótkie Stop w mosiężną tubkę rury, spadającej do
kotłowni. Drugi rozkaz w tubkę. Pokłady zadrżały od gwałtownego obrotu śruby
okrętowej, która wirowała teraz w przeciwną stronę niż dotychczas. Za rufą woda
zapieniła się wściekle, zmętniała i wyjaśniała zarazem.
Policja portowa zrobiła już przed kwadransem porządek w zatoce. Wszystkie
parowce, kutry, żaglówki, jachty, łodzie ustawiły się w dwa rzędy, tworząc szpaler w
pośrodku. Szpaler ten liczył ćwierć kilometra szerokości, ciągnął się spory kawał,
potem obie linie zbiegały się ze sobą, formując wielką podkowę. Lily, zakotwiczony
pośpiesznie, zajął miejsce w samym środku półkola.
Wszyscy goście zgromadzili się na przednim pokładzie, skąd widok był
najlepszy. Gospodarz przyjął na siebie niewdzięczną rolę spikera. Uzbrojony w
potężną tubę stanął na mostku kapitańskim i powtarzał słowa podyktowane przez
podsekretarza stanu. A mister Sherman, z lunetą przy oku, patrzał w kierunku Sandy
Hook.
— Uwaga! — zahuczał megafon. — Punkt pierwszy. Szarża motorówek!
Syrena Lily wydała ochrypły, przeraźliwy ryk. Był to sygnał umówiony.
Wszystkie lornetki i lunetki zwróciły się w stronę południową. Wszystkie spojrzenia
tam pobiegły. A w oddali wykwitło na wodzie dziesięć jasnych kresek,
wydłużających się szybko w kierunku północnym. Dziesięć silnych łodzi
motorowych ruszyło pełnym gazem do ataku na Lily, płynąc równolegle w odstępach
trzydziestometrowych.
Oficer artylerii towarzyszący podsekretarzowi stanu odmierzał dokładnie
malejącą odległość.
— Dwa tysiące sto metrów — ogłosił w pewnej chwili, schylając się nad swym
przyrządem…
— Możemy spróbować — mruknął mister Sherman i rzucił jakiś rozkaz do
otwartego okienka kabiny.
Tuba ogłosiła urbi et orbi:
— Bierzemy na cel skrajną łódź z lewej strony.
— Byle nie było zbyt wielkiego huku — zaniepokoiła się leciwa dama,
zatykając sobie uszy czym prędzej.
— Fale elektromagnetyczne nie wydają żadnego huku — wyjaśniał uprzejmie
jej sąsiad.
Pułkownik Bootless, który obserwował uważnie okienko kabiny kapitańskiej,
ujrzał coś jakby wklęsłe zwierciadło. Nazwał to w myśli reflektorem i stwierdził, że
reflektor odwrócił się nieco w bok. Odchylenie było bardzo małe. Wynosiło jakie
dziesięć stopni lub może mniej nawet.
— Tysiąc dziewięćset!
— Ready!
— Ready — powtórzyła tuba.
— Ach! — Bojaźliwa dama wolała sobie krzyknąć na wszelki wypadek.
Nie było ani błysku, ani huku. Nie zaszło nic takiego, co by wzrok lub słuch
ludzki mógł zarejestrować… a jednak dwie motorówki, sunące na lewym skrzydle
flotylli, pozostały w tyle. Równa do tej pory linia załamała się nagle z jednej strony.
Upłynęła chwila oczekiwania.
— Tysiąc sześćset!
— Bierzemy na cel prawe skrzydło.
— Ready!
I znowu dwie skrajne łodzie motorowe pozostały w tyle za szóstką, pędzącą
wciąż naprzód…
— Tysiąc dwieście!
— Zaczekamy jeszcze.
— Tysiąc!
— Dziewięćset!
— Ale pędzą!
— Osiemset!
— Robią co najmniej trzydzieści mil na godzinę, albo nie jestem marynarzem.
— Siedemset!
Każda łódź na dziobie, który pruł raźno fale zatoki, miała zatkniętą dużą
chorągiewkę. Każda chorągiewka była innego koloru.
— Sześćset!
— Cel: czerwona.
Łódź z czerwoną flagą miała motor najsilniejszy. Wyprzedziła inne
współzawodniczki o kilka długości i gnała wprost na zakotwiczony statek.
Nagle zaczęła zwalniać. Szła jeszcze dość ostro nabytym rozpędem, ale skiby
oranej wody zmalały o połowę, a szeroka, jasna bruzda za rufą pociemniała. Inne
motorówki dogoniły unieszkodliwioną łódź szybko i minęły ją zwycięsko.
— Czterysta!
— Cel: zielona.
Zielona chciała być chytra. Zamiast pędzić prosto jak inne, skręciła w stronę
rzędu parowców i kutrów, chcąc z flanki zajść „nieprzyjaciela”.
Wklęsłe zwierciadło tajemniczego aparatu profesora Wooda wykonało duży
obrót.
Pięć sekund ciszy, potem głośny okrzyk gapiów stłoczonych na pokładach
statków obwieścił, że zielona podzieliła los pięciu pierwszych łodzi.
— Trzysta!
Słychać było doskonale warczenie czterech motorów. Cztery fontanny piany,
bryzgów, rozbitych kropli wody. Cztery białe grzywy, pchane dziobami łodzi
motorowych, zbliżały się szybko.
— Dwieście!
— Cel: wszystkie.
„Reflektor” wykonał dwukrotny obrót od prawej strony w lewą i z powrotem.
Cztery warczące motory umilkły jak na komendę.
Na pokładzie Lily rozległy się oklaski.
— Co pan na to, ekscelencjo? — szeptał rozgorączkowany von Richthofen.
Ambasador zauważył, że Bootles podsłuchuje z boku. Odpowiednio więc swą
odpowiedź zmodyfikował.
— Owszem… Byłoby to wcale efektowne, gdyby nie wyglądało na dobrze
zagraną komedyjkę. Czy to coś trudnego zatrzymać motor?
— Tak pan sądzi? A może byśmy tak razem wsiedli do pierwszej lepszej
motorówki i przekonali się naocznie, czy fale Wooda istnieją rzeczywiście, czy to
tylko humbug — zaproponował pułkownik Bootless.
Głos tuby zagłuszył odpowiedź niemieckiego ambasadora.
— Uwaga!… Punkt drugi… Atak samolotów na miasto… Profesor Wood ma
nie dopuścić do zbombardowania New Yorku.
Ledwie przebrzmiało echo syreny parowca, w oddali zawarczały olbrzymie
motory. Sześć hydroplanów odlepiło się od powierzchni zatoki, a wzbiwszy się na
wysokość kilkuset metrów, jęło zataczać szerokie kręgi nad głowami widzów.
Syrena ryknęła trzy razy w małych odstępach.
— Ogłuchnąć można — twierdziła starsza pani, ta sama, która przedtem tak
obawiała się huku.
— Warczenie motorów nie pozwoli im usłyszeć sygnału.
— Pomyślałem i o tym — zauważył mister Sherman z uśmiechem i rzucił
kapitanowi jakiś rozkaz. Chwilę później trzy chorągiewki zatrzepotały na szczycie
przedniego masztu.
Samoloty odpłynęły na południe w stronę Keyportu. Znalazłszy się ponad lądem
zawróciły i w dwóch liniach ruszyły w kierunku na Brooklyn. Lily tkwiła nieruchomo
w pośrodku zatoki, leżąc na drodze atakujących hydroplanów.
A wielkie ptaki-maszyny wyglądały z tej odległości jak maleńkie komary, potem jak
osy, trzmiele, jak jaskółki…
Profesor Adrian Wood obserwował je przez lornetkę i czekał na rozkaz. Lecz
mister Sherman nie śpieszył się wcale. Łoskot pracujących motorów rósł z każdą
sekundą, potężniał, ogłuszał.
Nagle pod środkowym samolotem z pierwszej linii wykwitł biały dymek. Takie
same obłoczki ukazały się obok pozostałych pięciu hydroplanów.
— Boże!… Palą się!
— Nie, proszę pani — uspokajał von Richthofen — to dymne zasłony.
Sześć warkoczy białego oparu zlało się w jedną wielką chmurę, która szybowała
w stronę miasta. Gdyby nie wściekłe warczenie motorów, można by przysiąc, że to
obłok gnany wichrem południowym pędzi na Brooklyn.
— Teraz chyba nie możemy podejrzewać zmowy — rzucił Bootless. —
Zobaczymy, czy fale Wooda mogą mieć jakie zastosowanie podczas wojny!
Ambasador niemiecki skinął głową potakująco.
Podsekretarz stanu dla spraw wojskowych podniósł rękę do góry.
— Jak daleko?
— Około tysiąca metrów — odparł oficer po chwili wahania.
— Proszę zaczynać!
Adrian Wood odwrócił się do asystenta. Biała chmura wisiała już niemal nad
statkiem. Warczenie motorów, zamiast wzrosnąć do maksimum, przycichło nieco.
Wydało się widzom, że nie sześć, lecz dwie tylko maszyny pracują. Kierując się
słuchem, skręcił Adrian Wood swe zwierciadło nieco w prawą stronę. Nagle
wszystko umilkło.
— Powinny zlecieć na łeb — mruknął Ekscelencja.
— Niekoniecznie… Mogą przecie spłynąć lotem ślizgowym.
— Tam!… Tam!… Patrzcie!… — zawołał von Richthofen, wskazując na czarny
punkt, który wyłonił się ze sztucznej zawiesiny i opadał szybko ku powierzchni
morza.
— Drugi!
— O, trzeci w zachodniej stronie!
— Ten ląduje prawidłowo…
— Raczej woduje. Przecież to hydroplany… Tam jeszcze dwa!
Z zapartym oddechem śledzono manewry lotników. Nie mogąc w żaden sposób
uruchomić zaczarowanych motorów, starali się opaść ślizgowym lotem na fale, co
atoli nie było najłatwiejszym zadaniem wobec kapryśnych podmuchów zimowego
wiatru.
— A gdzie szósty?
— Prawda… Gdzie szósty? Pięć tylko widzę.
— Słyszę turkot motoru — obwieścił ktoś stojący w pobliżu nasady komina.
— Aha… Aha… Ale samolotu nie widać. Obłok go jeszcze zasłania.
— Tam… tam… widzi pan?
Spoza północnej połaci olbrzymiej sztucznej chmury wysunął się poszukiwany
aeroplan i pełnym gazem umykał w stronę Brooklynu.
— Nie mówiłem, że bluff?
Ekscelencjo… Nie pojmuję doprawdy, jakim sposobem.
— Rozumiem — mruknął pułkownik Bootless. — Pilot zamknął motor, skoro
dojrzał, co spotkało któregoś z kolegów, przemknął bokiem poza polem działania fal
Wooda i teraz zmyka bezkarnie!
— Nawrócić statek — krzyknął ktoś z tłumu.
— Nonsens. Nim podniosą kotwicę, samolot będzie ponad New Yorkiem…
Raczej wynieść czym prędzej ten genialny aparat.
Profesor Wood wychylił się z okna kabiny. Z kierunku spojrzeń i wyciągniętych
dłoni domyślił się, gdzie przebywa samolot „niezestrzelony” dotychczas. Zamienił
kilka słów z asystentem i nim dziesięć sekund upłynęło, zebrani goście wydali
okrzyk zdumienia. Aeroplan zachybotał gwałtownie w powietrzu i spadał jak kula ku
wodzie. Może na wysokości sześćdziesięciu metrów ponad poziomem zwierciadła
zatoki powiodło się pilotowi odzyskać straconą tak raptownie równowagę i z
bezwładnego spadania przejść w lot ślizgowy; lecz nagle na drodze wyrósł mu rząd
łódek, kutrów, motorówek. Wzbił się stamtąd pod niebo okrzyk przerażenia i zgrozy,
zagłuszony momentalnie przez straszliwy łoskot, trzask łamiących się skrzydeł
samolotu, masztów żaglówek, burt, ławek, desek, wioseł, dźwięk blachy… wreszcie
huk eksplodującej benzyny. Słup gęstego dymu przysłonił obraz strasznej katastrofy
przed oczyma pasażerów jachtu Lily.
— Boże! Boże!
Panie załamywały ręce, spoglądając z wyrzutem w stronę kabiny kapitańskiej, z
której okna wychylała się blada twarz nie mniej przerażonego sprawcy nieszczęścia.
— Nie moja wina… Nie moja… — powtarzał w kółko.
— Proszę się uspokoić, profesorze. Ja ręczę, że pan nie będzie pociągnięty do
odpowiedzialności — zapewniał podsekretarz Sherman, przy czym słowo: ja
zaakcentował tak dobitnie, że wynalazca poczuł się raźniej na duszy.
— Zresztą zawinił tu wyłącznie lotnik — dodał pułkownik Bootless, który
znalazł się nagle w pobliżu schodków wiodących na mostek kapitański. —
Profesorze, proszę mnie podać na świadka w razie czego.
— To zbyteczne — rzekł chłodno mister Sherman. — Powiedziałem już, że
wszelkie konsekwencje biorę na siebie.
Tuż obok attaché angielskiego stanął tymczasem von Richthofen.
— Cóż znaczy śmierć kilkunastu ludzi i strata dwóch samolotów wobec
genialnego…
— Jak to dwóch? — przerwał mister Sherman.
— Drugi aeroplan spadł prostopadle w wodę, a lotnik nie zdążył widocznie
odpiąć pasów, i podzielił smutny los swej maszyny.
— Och, Boże! — jęknął Adrian Wood chwytając się za głowę.
Podsekretarz stanu dał hasło do powrotu, a chcąc osobiście ocenić rozmiary
katastrofy, polecił sobie przygotować motorówkę i zszedł na niższe pokłady. Von
Richthofen oraz Bootless, wykorzystali znakomicie tę sprzyjającą okoliczność i na
wyścigi pobiegli na kapitański mostek. Niemiec nie dopuścił współzawodnika do
głosu.
— Cudowne, wspaniałe, bajeczne! Profesorze, pan jest największym geniuszem
dwudziestego stulecia… W imieniu Jego Ekscelencji mam zaszczyt zaprosić pana do
Berlina. Nasi uczeni będą uszczęśliwieni, jeżeli raczy pan wygłosić choćby maleńką
prelekcję. Okręt Hamburg jest do pańskiej dyspozycji.
— Popieram prośbę barona von Richthofena — rzekł chytrze Bootless, chcąc
się dorwać do głosu.
Niemiec podziękował skinieniem głowy za ten objaw kurtuazji, lecz skrzywił
się jak po occie, kiedy tamten dodał:
— Po drodze przyjmie pan zapewne gościnę u lorda Clintocka w Londynie.
Uniwersytet Londyński pragnie panu ofiarować godność doktora filozofii honoris
causa.
— Niech pan przyjmie, profesorze — odwzajemnił się von Richthofen. — W
powrotnej drodze z Niemiec odpocznie pan w Anglii przed podróżą do Stanów.
Profesor Wood, zasypany zaszczytnymi zaprosinami, robił pocieszne miny.
Myślał przede wszystkim o swym cudownym aparacie i starał się wypełnić swą
szczupłą sylwetką całe okno, by przed ciekawymi spojrzeniami intruzów zasłonić
wnętrze kabiny.
— Tak, zapewne, oczywiście — potakiwał cichuteńko, nie rozumiejąc, co do
niego mówią właściwie.
Patrick Spindle przyszedł mu niebawem z pomocą, acz w sposób bardzo
niegrzeczny. Odsunął po prostu profesora od okna i zatrzasnął okiennice przed
samymi nosami zawiedzionych rywali.
— Uprzejmy gość, nicht wahr?12
— Yes, mister Richthofen; bardzo uprzejmy… Wraca pan do
naszych przyjaciół?
— Nnnie… Zaczekam jeszcze. Stąd taki ładny widok.
— Słyszałem dźwięk gongu. Luncheon zaraz się zacznie.
— Ech, mogę się trochę spóźnić.
— Nic pan nie wskóra z tym dziwakiem. Ja odchodzę. Zamiast sterczeć pod
drzwiami, wolę poflirtować z rozkoszną mistress Wroth.
— Mistress Wroth? — powtórzył Niemiec szeptem i od razu zmienił pierwotną
decyzję. — Idę z panem.
W połowie schodków zderzyli się z czeredą dziennikarzy śpieszących po
wywiad z wynalazcą.
— Idźcie, panowie… idźcie… Mister Wood czeka na was właśnie. Pytał nawet,
czemu was jeszcze nie widać — zachęcił ich Bootless i w doskonałym humorze
poszedł w stronę salonów jachtu, gdzie gościnny gospodarz podejmował zebranych
wystawnym lunchem.
Tymczasem Lily podniosła kotwicę, nawróciła prawie w miejscu, i strasząc
rykiem swej syreny plączące się łodzie, dążyła w kierunku portu nowojorskiego.
A w kapitańskiej kabinie profesor Wood, wyczerpany utarczką z reporterami,
którym nawet przez okno nie pozwolił obejrzeć swego aparatu… opadł na trzcinowy
fotel i ciężko dyszał.
— Patrick! — rzekł w końcu — nie ma innej rady, tylko trzeba stąd zmykać.
Oni mi żyć nie dadzą, ci przeklęci reporterzy… Trzeba zmykać, powiadam… i to jak
najprędzej.
— Dobrze, zemkniemy niebawem.
— Ale dokąd?… Wszędzie czeka nas to samo mniej więcej.
— Dokąd… Hm… Nad tym musimy się właśnie zastanowić.
Lecz zaledwie przedyskutowali dwie lub trzy koncepcje, do drzwi ktoś zapukał
energicznie.
— Hallo, otwórzcie panowie… To ja…
— Mister Wroth — rzucił szeptem Patrick.
— Jego musimy wpuścić.
— Czy pan jest zupełnie sam, mister Wroth?
— Solo, całkiem solo.
Patrick narzucił na aparat wielki ceratowy pokrowiec i otworzył drzwi, od
wewnątrz zaparte.
— Panowie, tak nie można… Wszyscy przy stole. Was dwóch brakuje tylko!
— Kiedy nie jestem wcale głodny.
— Możliwe, profesorze, lecz proszę się wstawić w moje położenie. Co sobie
goście pomyślą!
Uczeni porozumieli się wzrokiem.
— Jeden z nas musi tu pozostać — rzekł Spindle.
— Żaden nie pozostanie. Kabinę zamkniecie na klucz, okna, jak widzę,
ubezpieczyliście jakby na wypadek monsunu, a poza tym polecę memu kapitanowi,
by pod osobistą odpowiedzialnością nikogo na mostek kapitański nie wpuszczał…
No cóż, wystarczy?
Profesor Wood przystał wreszcie. Zamknąwszy własnoręcznie drzwi kabiny,
ujął przyjaciela pod ramię i szepnął mu w ucho:
— To nawet lepiej, że idziemy razem. Będziesz mnie pilnował, bym za dużo nie
gadał.

____________________
1 dictum (łac.) – powiedzenie; wypowiedź.
2 What’s the matter? (ang.) – O co chodzi?; W czym rzecz?
3 I cannot, sir (ang.) – Nie mogę, proszę pana.
4 I don’t know, sir (ang.) – Nie wiem, proszę pana.
5 urbi et orbi (łac.) – miastu i światu.
6 Yes. Time is money (ang.) – Tak. Czas to pieniądz.
7 I am fearless (ang.) – Jestem nieustraszony.
8 smoking-room (ang.) – palarnia.
9 von Richthofen – nazwisko słynnych asów lotnictwa niemieckiego z czasów
pierwszej wojny światowej. W tej powieści jest to postać fikcyjna. Autorowi
chodziło o wywołanie jednoznacznych skojarzeń.
10 You are right (ang.) – Ma pan rację.
11 Yes, we are ready (ang.) – Tak, jesteśmy gotowi.
12 nicht wahr? (niem.) – nieprawdaż?; czyż nie?
Rozdział XII
PROFESOR WOOD W NIEWOLI NIEMIECKIEJ

— Czy to znowu lodowiec? — spytał Adrian Wood z przestrachem i od ją wszy


lunetkę od oka, wskazał ręką w kierunku wschodnim.
Kapitan jachtu Lily zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie, profesorze — odparł. — Te niewyraźne kontury to brzegi Anglii. Ocean
Atlantycki przebyliśmy szczęśliwie.
— Więc brzegi Irlandii w takim razie!
— Nie, Anglii. Zbliżamy się do Lizard Head.
— Tylko niech się pan zbytnio nie zbliża. Nie mam najmniejszego zaufania do
tych panów i nie reflektuję na Order Podwiązki!
— Hm, hm… W takim razie musielibyśmy się zaopatrzyć w paliwo dopiero w
Holandii. Ano, pogadam z mister Wrothem. Od niego zależy decyzja.
Zleciwszy komendę pomocnikowi, ruszył kapitan Lily na poszukiwanie
właściciela jachtu, który konferował wciąż z Patrickiem Spindle na temat fabrykacji
aparatów wytwarzających fale Wooda. (Nazwa: fale Wooda, nadana przez reportera
Morning Chronicle, przyjęła się ogólnie.)
Sam profesor nie interesował się zbytnio sprawą sfinansowania swego
wynalazku pozostawiając to przyjacielowi. Wiedział, że Spindle załatwi to znacznie
lepiej od niego, a miał doń bezgraniczne zaufanie.
Toteż po odejściu kapitana pozostał na górnym mostku, i obserwując przez szklą
odlegle jeszcze kontury brzegów Wielkiej Brytanii, rozpamiętywał nie bez goryczy
wypadki, jakie poprzedziły jego nagły odjazd z New Yorku.
Na drugi dzień po udanym eksperymencie na zatoce przeżył profesor jeden z
najgorszych dni swego życia. Homeryckie boje z falangą nacierających na willę
reporterów, rozpoczęły się niemal o świcie. Przebierali się za kominiarzy,
elektromonterów, policjantów, uczciwych znalazców odnoszących przedmioty nigdy
do uczonego nie należące, za robotników z wodociągu, kapitalistów pragnących
finansować wynalazek, za kogo tylko się dało, byle wtargnąć do wnętrza mieszkania
i wprowadzić w błąd starego sługę, któremu niewdzięczna rola cerbera przypadła w
udziale.
Nierównie gorsza była przeprawa z dyplomatami obcych państw i
przedstawicielami rządu USA. Tych nie można było traktować tak jak wysłanników
przelicznych Magazines, Timesów, najrozmaitszych dzienników, tygodników,
miesięczników. Trzeba było tłumaczyć każdemu z osobna, że nie ma mowy o
wyłącznej eksploatacji wynalazku na rzecz któregokolwiek państwa, gdyż ma on
służyć całej ludzkości. Przeważnie wzruszali ramionami, uśmiechali się ironicznie i
podwyższali swe oferty.
Von Richthofen czatował już z rana w limuzynie przed mieszkaniem Patricka i
niemal przemocą zawiózł go do konsulatu niemieckiego, gdzie czekał nań sam
ambasador. Jaki był przebieg konferencji, nie mógł się profesor ani rusz dowiedzieć,
ale że był burzliwy, świadczyły ceglaste wypieki na policzkach zacnego asystenta
oraz jego niezwykłe podniecenie.
— Wciskali mi gwałtem łapówkę — wykrztusił wreszcie.
— Łapówkę?! Jak to?
— W formie pięćdziesięcioprocentowego udziału i posady naczelnego dyrektora
olbrzymiej fabryki naszych aparatów, którą zamierzają wybudować wciągu pół roku
w pobliżu Essen. Plac już na ten cel wybrano, che, che, che!
— A cóż ty na to?
— Powiedziałem im coś do słuchu.
— Nie rozumiem.
— Po prostu przedstawiłem moją kontrofertę… No, uczyniłem im pewną
propozycję…
— Jaką znów propozycję?
— Eech, to się już do powtórzenia nie nadaje.
— Bodajże cię!… — odparł zaaferowany Adrian Wood, domyślając się, że
propozycja Patricka nie była utrzymana w tonie parlamentarnym.
Tegoż dnia około dziesiątej przybył do willi pułkownik Bootless. Na wstępie
zaczął się roztkliwiać nad humanitarnymi poglądami wynalazców, przytakiwał z
podejrzanym zapałem, że cudownymi aparatami należy obdarzyć wszystkie bez
wyjątku narody, ale… (— Wyłazi szydło z worka — mruknął Patrick obecny przy
rozmowie) …ale najodpowiedniejszym miejscem pod pierwszą fabrykę jest plac
powystawowy w Wembley. Inżynierowie czy robotnicy, którzy przejdą szkołę w
Wembley, będą znakomitymi instruktorami swych przyszłych kolegów w innych
fabrykach, jakie się później wybuduje w najrozmaitszych punktach globu… Tylko w
ten sposób będzie można praktycznie rozwiązać problem uszczęśliwienia całego
świata aparatami profesora Wooda.
— Bo przecież nie może się pan rozerwać — ciągnął rozgadany attaché
angielski. — Nie może pan być równocześnie w Londynie. Tokio, New Yorku,
Kairze i tak dalej, a z drugiej strony pańska obecność jest nieodzowna przy
fabrykowaniu choćby pierwszych modeli jako też przy montowaniu maszyn, które
będą wytwarzać części składowe pańskich aparatów. A zatem…
— Właśnie, że nie — przerwał Wood. — Plany, notatki, obliczenia, jakie
przygotowałem, są tak drobiazgowo dokładne, że obecność moja czy mego
przyjaciela jest najzupełniej zbyteczna. Toteż zamierzam zrobić jeszcze jedną korektę
tych skryptów, następnie odbić je w jakich stu egzemplarzach i pewnego pięknego
poranku rozesłać po jednej odbitce rządom wszystkich państw.
— Ależ w ten sposób pozbawi się pan olbrzymich korzyści materialnych.
— Nie dbam o nie.
— Co gorsza jednak, sława autorstwa tego genialnego wynalazku przypadnie
komu innemu.
— Jak to?
— Całkiem po prostu. Jakiś uczony angielski, niemiecki czy francuski zrobi
minimalne ulepszenie i cała zasługa pójdzie na jego rachunek. Albo nawet nie
ulepszając…
— Niech ulepszają! — przerwał Wood powtórnie. — To los każdego
wynalazku. Jakże bawią nas ryciny przedstawiające pierwszą lokomotywę lub
samochód, jakże niedołężnymi wehikułami były one w porównaniu z cudami
dzisiejszej techniki… Niechże więc ulepszają moje aparaty, aby zadać śmiertelny
cios największemu barbarzyństwu, jakim jest wojna… Mnie wystarczy najzupełniej
przeświadczenie, że pod wspaniały gmach wieczystego pokoju i braterstwa ludów
złożyłem pierwszą cegiełkę… To jest złożyliśmy, bo gdyby nie mój przyjaciel
Spindle…
W tym miejscu profesor Wood dał znowu wyraz swej wrodzonej skromności i
wyliczył sumiennie wszystkie zasługi Patricka.
Bootless miał anielską cierpliwość. Nie przerywał długich wywodów swego
rozmówcy, nie dał poznać ani drgnieniem brwi, że w głębi duszy uważał go za
niepoprawnego utopistę, maniaka… nawet wariata… lecz słuchał wytrwale, krzepiąc
się nadzieją, że może odkryje jeszcze drugą piętę achillesową, prócz idei wiecznego
pokoju, i tamtędy atak przypuści.
Patrick Spindle spojrzał całkiem niedyskretnie na zegar. Posunął się dalej,
wyraził bowiem głośne zdziwienie, że już tak późno.
Anglik nie mógł nie zrozumieć tak wyraźnej aluzji. Podniósł się ociężale z
krzesła, wyciągnął dłoń na pożegnanie i rzekł:
— Ano, skoro pan uważa, iż najlepszym sposobem jest rozesłanie „okólnika” i
podanie „recepty” do ogólnej wiadomości, to trudno… Oby się pan jednak nie
rozczarował… Ale jeszcze jedno maleńkie pytanie…
— Słucham…
— Kiedy mniej więcej zamierza pan rozesłać owe sto egzemplarzy planów
maszyny?
— Skoro tylko odbitki będą gotowe.
— To znaczy…
— Bo ja wiem… Powielacz już sobie kupiłem. Hm, hm… Przypuszczalnie za
jakie osiem do dziesięciu dni… Mamy tyle innych zajęć! Zresztą, nie wiem, który z
dwóch egzemplarzy będzie się lepiej do powielania nadawał.
— Jak to, więc prócz oryginału posiada pan także kopię?
— Właściwie są to dwa oryginały. Jeden robił Patrick, drugi ja sam. Jego jest
nawet bardziej przejrzysty.
— Ach, drogi przyjacielu — wtrącił Spindle, mrugając nieznacznie na Wooda.
— To przecież nie interesuje zupełnie naszego szanownego gościa. Pan pułkownik
już się z nami pożegnał, śpieszy się zapewne, a ty go zatrzymujesz.
Bootless zaklął w duszy pod adresem Patricka, przynajmniej można się było
tego domyślić ze spojrzeń, jakimi go poczęstował. Ale rad nie rad opuścił
natychmiast willę, nie dopiąwszy celu wizyty.
W pół godziny później przybył nowy gość. Był nim wyższy urzędnik
podsekretariatu do spraw wojskowych USA.
— Cóż to, telefon u panów nie funkcjonuje? — zaczął obcesowo.
Adrian Wood wyjaśnił, że chcąc mieć spokój od reporterów, odłożył słuchawkę,
po czym zapytał uprzejmie o powód odwiedzin.
— Mam panów zawieźć do mego szefa. Mister Sherman oczekuje ich
przybycia.
— Dobrze — odparł Patrick, wyręczając profesora w odpowiedzi. —
Przybędziemy do Mr. Shermana, ale nie prędzej jak za godzinę.
— Mister Sherman polecił mi jednak panów…
— Bardzo nam przykro, lecz nie możemy przyjechać wcześniej.
— Więc zjawię się za godzinę.
— Doskonale.
Kiedy zostali znów sami, zapytał Wood towarzysza, w jakim celu wytargował
godzinną zwłokę.
— Musieliśmy przedtem ufortyfikować naszą willę, profesorze. Nie dowierzam
ani tym bezczelnym Niemcom, ani zgodliwemu Bootlessowi.
Większy aparat, z pomocą którego robili doświadczenia na zatoce, pozostał na
szczęście w kabinie jachtu Lily zamknięty na cztery spusty i pozbawiony kilku cewek
tworzących jego część istotną, które odkręcił przezorny aż do przesady Patrick
Spindle; poza tym mister Wroth zaręczył słowem, że nikt się do kabiny nie wedrze.
Należało więc tylko odpowiednio zabezpieczyć mały model aparatu, który w
wieczór wigilijny spłatał takiego figla policemanom z Piątej ulicy, oraz ukryć plany
sporządzone w dwóch egzemplarzach. Po krótkim namyśle postanowili papiery
umieścić w teczkach i zabrać je ze sobą, a mały aparat schowali w łazience
znajdującej się na piętrze. Na odchodnym polecili służącemu, by absolutnie nikogo
nie wpuszczał do willi i czekał cierpliwie ich powrotu.
Podsekretarz stanu oczekiwał przybycia wynalazców w otoczeniu kilku
wyższych oficerów i urzędników ministerstwa. Po dłuższej rozmowie na temat
ewentualnego powiększenia zasięgu działania fal Wooda i odczytaniu raportu
lotników oraz kierowców łodzi benzynowych, którzy nie taili swego zdumienia, że
pracujące bez zarzutu motory stawały nagle i przez kwadrans żadna siła nie mogła
ich w ruch puścić na powrót, przystąpił mister Sherman do właściwego przedmiotu
konferencji:
— Jakie są pańskie warunki, profesorze? — spytał prosto z mostu.
Adrian Wood zarumienił się po białka oczu. Obecność liczniejszego grona
słuchaczy mieszała go zawsze. Przyciszonym głosem zaczął wyłuszczać swe poglądy
na ideę wieczystego pokoju oraz braterstwa ludów, lecz w przedsiębiorczych, nie
lubiących czasu tracić Amerykanach nie znalazł bynajmniej tak wdzięcznych
słuchaczy, jak w obłudnym Angliku.
— No tak — przerwał Sherman. — Zjednoczone Stany są najbardziej
pacyfistycznym mocarstwem świata i tego rodzaju kosztowny eksperyment jak
czynna interwencja na polach Francji w czasie wojny światowej, już się nie
powtórzy… Ale pański wynalazek ma służyć raczej obronie przed najazdem wrogów,
niż wojnie zaczepnej. Przynajmniej tak sobie wyobrażam jego praktyczne
zastosowanie.
— Tak jest!
— Otóż to właśnie… A zatem powinien pan sprzedać nam swój wynalazek.
— Nie zamierzam go sprzedawać… Chcę go darować!
Uczestnicy konferencji spojrzeli po sobie. Ich zdumienie przekraczało wszelkie
granice. Wojskowi poczęli się znacząco trącać kolanami, ktoś chrząknął nawet, jakby
się chciał przekonać, czy to, co usłyszał, nie jest snem.
Mister Sherman przemówił po chwili absolutnej ciszy:
— W imieniu rządu dziękuję panu, profesorze… Potrafimy ocenić pańską
wspaniałomyślność, wielkoduszność… hm… hm… — nie mógł znaleźć na
poczekaniu dalszych określeń.
Adrian Wood wykorzystał przerwę:
— Powiedziałem, że chcę mój wynalazek podarować, lecz nie powiedziałem
jeszcze, komu.
Twarze słuchaczy wydłużyły się jak na komendę.
— Miałem na myśli całą ludzkość.
Mister Sherman drgnął niecierpliwie.
— Słyszeliśmy to już, mister Wood… Pan jest genialnym wynalazcą, poza tym
najszlachetniejszym idealistą, ale… w praktyce pańskie pomysły są niewykonalne.
Tu w dłuższym przemówieniu powtórzył słowo w słowo to samo, co już tego
dnia mówił ambasador niemiecki i pułkownik Bootless. Patrick Spindle nie
omieszkał tego zauważyć głośno. Na wieść o usiłowaniach przedstawicieli dwóch
potężnych państw starego lądu, mister Sherman zmarszczył się groźnie:
— Więc panowie mieli już dwie oferty przede mną?
— Och, więcej niż dziesięć, ale choćby ich sto było, choćby były
najświetniejsze, spotka je zawsze ten sam los!
— Tak panom mówić nie wolno, mister Spindle… Zachodzi gruba różnica
pomiędzy obiecankami tych panów, a moją propozycją.
— Czy można wiedzieć, jaka? — spytał Patrick z głupia frant.
— Dziwię się bardzo, że jej pan sam nie dostrzega. Ja reprezentuję tutaj mój
rząd, rząd Zjednoczonych Stanów, a panowie jako rodowici Amerykanie…
— Ja jestem Irlandczykiem!
— Być może, że uważa się pan jeszcze za Irlandczyka, choć rodzina pańska
mieszka w Stanach od trzech pokoleń — rzucił podsekretarz stanu podniesionym
głosem. Wyczuł natychmiast, że asystent stanowi gorszy orzech do zgryzienia niż
zalękniony, nieśmiały profesor. A niepoprawny Irlandczyk odpalił z miejsca:
— To się zgadza. Mój pradziad osiedlił się w Stanach, przyjął tutejsze
obywatelstwo, nie mniej jednak wszyscy z mej rodziny uważają się nadal za
Irlandczyków… W każdym razie jestem dumny, że panowie zebrali tak drobiazgowo
wiadomości tyczące mej skromnej osoby… Do trzeciego pokolenia włącznie, na
świętego Patricka, mego wielkiego patrona.
Mister Sherman połknął z trudem tę pigułkę i uczepił się kurczowo kwestii
obywatelstwa.
— A więc przyznaje pan, że jest obywatelem Zjednoczonych Stanów… O to
tylko mi chodzi. Stany są pańską przybraną ojczyzną, tu się pan wychował, wyrósł,
tu znalazł pan chleb i wdzięczne pole do przeprowadzenia swych naukowych
studiów, do robienia eksperymentów, które nawiasem mówiąc, doprowadziły wczoraj
do niemałej katastrofy… Nie zaprzeczy pan chyba, że z obywatelstwa wynikają
pewne obowiązki.
— Yes… Płacenie podatków…
— Nie tylko płacenie podatków, mister Spindle. Jest tych obowiązków daleko
więcej, ale nie pora je tutaj wymieniać.
— No, zgoda na to, że jest ich znacznie więcej… Lecz nie wymieni pan chyba
ustawy, która by pozwalała na wywłaszczenie prywatnej własności jakiegoś
obywatela na rzecz…
— Któż mówi o wywłaszczeniu — przerwał podsekretarz stanu żywo… —
Nawiasem dodam (skoro już pan tak kwestię stawia), że w pewnych wyjątkowych
wypadkach może rząd uciec się do wywłaszczenia prywatnej własności.
— Sir, proszę nam odpowiedzieć jasno, czy sprawę eksploatacji wynalazku
profesora zalicza pan do kategorii owych wyjątkowych wypadków… Prosimy o
szczerość.
— Hm, widzi pan, to zależy od interpretacji ustawy, co nie wchodzi w zakres
mych kompetencji.
— A pańskie osobiste zdanie jest, że…
— Że tak… Bo nie należy zapominać…
— To wszystko niepotrzebne, sir… Chodziło nam przede wszystkim o pańską
opinię.
Mister Sherman nie taił swego niezadowolenia z dotychczasowego przebiegu
rozmowy. Zamienił szeptem kilka słów z najbliżej siedzącym dygnitarzem, po czym
rzekł takim tonem, jakby zamierzał zakończyć dyskusję:
— Mam wrażenie, że obie strony nie przygotowały się do dzisiejszej
konferencji, wobec czego proponuję ją odroczyć do jutra. Panowie porozumieją się
wzajemnie, zastanowią się, nie zapominając oczywiście tego, o czym mówiliśmy, i
przedłożą mi swoje warunki. Spróbuję nagiąć naszą umowę w tym kierunku, aby
wzniosłe ideały profesora Wooda znalazły praktyczne zastosowanie, a z drugiej
strony panowie, jako dobrzy patrioci, przystaną na to, że nasza wspólna ojczyzna
będzie miała zawarowane pierwszeństwo w eksploatowaniu wynalazku… Jutro
musimy tę sprawę załatwić definitywnie… a więc: do jutra! — dodał, powstając.
Przy pożegnaniu wziął jeszcze od obu uroczyste zapewnienie, że w ciągu doby
nie będą w ogóle pertraktować z przedstawicielami jakiegokolwiek państwa.
— I cóż ty na to? — spytał Adrian Wood, kiedy znaleźli się w limuzynie,
pędzącej w stronę mostu Brooklyńskiego.
— Jestem niezadowolony z obrotu spraw — odparł Patrick. — Twoi rodacy
zabrali się do nas energicznie, a delikatna lub raczej niedelikatna wzmianka o
wywłaszczeniach przywodzi mi na pamięć wyjątek z jakiegoś niemieckiego wiersza:
und bist du nicht willig, so brauch ich Gewalt1. Otóż jest dla mnie jasne, że jeśli jutro
damy im taką samą odpowiedź jak dzisiaj, to użyją przemocy.
— Bójże się Boga! A ustawa?
— Phi, każda ustawa, każde prawo, to stal, a stal jest giętka, jak wiadomo.
Można ją interpretować jak komu wygodnie.
— Więc co począć, co począć!… Mój wynalazek w rękach jednego tylko
państwa, to śmiertelny cios nie wojnie, lecz idei pokoju. Raczej go zniszczę i spalę
wszystkie papiery.
— Stop, przyjacielu… Tak źle nie jest na szczęście. Pozostała nam jedna furtka:
ucieczka. Jedźmy przede wszystkim do Wrotha!
— Masz słuszność! — zapalił się Wood i dźwignął się z siedzenia, by przez
tubkę rzucić szoferowi adres miliardera. Ale nieufny Patrick powstrzymał go w porę.
— Musimy zatrzeć ślady. Jestem pewien, że za nami sunie cała zgraja
szpiclów… Ten szofer mister Shermana także może być przebranym agentem.
— Sądzisz?
— Phi… Nikomu ufać nie należy w naszych warunkach.
To rzekłszy zaczął przez okno obserwować jedną stronę mijanej właśnie ulicy.
Gdy przejeżdżali obok jakiejś restauracji, polecił zatrzymać auto.
— Trzeba się posilić — rzekł głośno.
Szofer, który snadź dobrze ucha nadstawiał, oświadczył gotowość zaczekania,
póki nie skończą lunchu.
— Jestem wraz z samochodem do dyspozycji panów.
— Doskonale — odparł Patrick, rzuciwszy profesorowi porozumiewawcze
spojrzenie… - Jesteśmy zachwyceni uprzejmością mister Shermana. Zechce pan
zajechać tutaj po nas za równe dwie godziny… A co! — dodał po chwili, kiedy
limuzyna ruszyła z miejsca.
— Miałeś rację, jak zwykle.
— Tak… Teraz, pozbywszy się jednego szpicla, nie zapominajmy o innych. Na
szczęście znam ten lokal dobrze.
Restauracja mieściła się na dwudziestym piętrze. Dostać się do niej express-
liftem, który staje tylko co dziesiąte piętro, przejść przez całą szerokość gmachu,
zjechać na dół drugą windą i wyszedłszy inną bramą dopaść wolnej taksówki, było
dziełem kilku minut. Profesor cieszył się jak dziecko. Twierdził stanowczo że przed
laty widział film, którego jeden epizod dziwnie był do dzisiejszej jego eskapady
podobny.
Mister Roger Wroth oraz jego urocza małżonka powitali wynalazców z
otwartymi ramionami. Wysłuchawszy opowiadania o natrętnych ofertach
przedstawicieli kilku mocarstw, przyznali także, że jedynym środkiem wyjścia z
trudnej sytuacji jest natychmiastowa ucieczka ze Stanów i założenie pierwszej
fabryki aparatów Wooda na gruncie ściśle neutralnym, a więc w Szwajcarii lub w
innym kraju wolnym od militarystycznych ambicji.
Stary multimilioner oddał im swój jacht do dyspozycji, napomykając delikatnie,
że podjąłby się chętnie sfinansowania wynalazku, na warunkach, które by
odpowiadały możliwie najbardziej idealnym zamierzeniom profesora, gdyż pomysł
obdarzenia wszystkich państw równocześnie planami konstrukcji wynalazku uważa
za nierealny, jeśli wręcz nie niebezpieczny dla wzniosłej idei.
— Znowu to samo — mruknął rozczarowany profesor, lecz Patrick, bardziej
praktyczny, odciągnął go na bok i po krótkiej argumentacji, przekonał.
— Mister Wroth — zaczął, powróciwszy do gabinetu gospodarza — w imieniu
mego mistrza i przyjaciela mam zaszczyt oświadczyć, że przyjmujemy pańską
propozycję oraz jesteśmy gotowi zawrzeć umowę, którą tak sobie mniej więcej
wyobrażamy w ogólnym zarysie: pan, mister Wroth, zbuduje fabrykę najpierw jedną,
na przykład w Szwajcarii, w miarę potrzeby zainstaluje dalsze w innych krajach,
urządzi je, zorganizuje wszystko według własnego uznania. My zastrzegamy sobie
tylko dwadzieścia pięć procent czystego zysku z tych przedsiębiorstw oraz prawo
swobodnego zatwierdzania lub odrzucania zamówień w pierwszym roku produkcji.
W ten sposób będziemy mogli osiągnąć to, że wszystkie państwa zostaną
równomiernie zaopatrzone w pewną ilość naszych aparatów. Co do owych
dwudziestu pięciu procent, to zamierzamy ich użyć na propagandę idei wieczystego
pokoju; dla siebie nie potrzebujemy nic.
— Hm… dwadzieścia pięć procent… A jak będzie z oznaczeniem sprzedażnej
ceny aparatów?
— Pan ją oznaczy.
— All right — rzekł przemysłowiec, zacierając wesoło dłonie. — Umowa
zawarta… Szczegóły w czasie podróży. Będzie dość czasu na to.
— Kiedy będziemy mogli opuścić brzegi Stanów?
— Ja osobiście będę gotów choćby dziś wieczorem, ale nie wiem jak tam z
jachtem… Zatelefonuję do portu.
— Bo jutro mamy udzielić stanowczej odpowiedzi mister Shermanowi.
Obawiam się właśnie, by…
— Pamiętam o tym — przerwał gospodarz, podchodząc do aparatu
telefonicznego.
Dziesięć minut później zgłosił się wezwany kapitan jachtu. Oświadczył, że Lily
może być na jutro gotowa do podróży przez Atlantyk, zaznaczył jednak, że ze
względu na warunki atmosferyczne, podróż tak niewielkim statkiem będzie
uciążliwa.
— Podróżowałem w gorszych warunkach — mruknął mister Wroth,
przypominając sobie początki swej iście kinowej kariery.
— Wolę najgorszą ewentualność, niż pozostać tutaj choćby jeden dzień — dodał
profesor.
Mistress Wroth z minką zafrasowanego dziecka podeszła do męża.
— Czy ja tylko zdążę się spakować do jura? — rzekła.
— Ty? Nie zamierzasz chyba…
— Właśnie że zamierzam jechać z wami!
— Lily, to nonsens!… Pomyśl, darling… ustawiczne burze, morska choroba,
może nawet spotkanie z lodowcami!
— Nie przeraża mnie to wcale.
— Może nudzisz się w New Yorku… Wyjedź gdzieś na Florydę!
— Palm Beach, Miami, Dayton Beach, prawda?… Znam każdą dziurę, a w
Europie nie byłam już przeszło pół roku. Zresztą przeczuwam, że podróż nie będzie
ani przyjemna, ani nawet bezpieczna, i dlatego chcę być z tobą, Roger… Czy mi
odmówisz?
— No, my sweetheart! Nigdy ci niczego nie odmówiłem i przy tym już
pozostanę.
— Więc jadę z wami…
— Jedziesz, jedziesz, dzieciaku — przystał zawojowany zupełnie mister Roger
Wroth.
Postanowiono, że wyjazd nastąpi nazajutrz o świcie, w najgłębszej tajemnicy.
Kapitan jachtu miał zapowiedzieć załodze podróż w kierunku Florydy, podnieść
kotwicę jeszcze z wieczora i oczekiwać przybycia chlebodawców oraz pary
uczonych przy południowo-wschodnim cyplu Long Island. Profesor Wood i Patrick
Spindle powrócili do swej willi, by pośpiesznie spakować papiery, zapiski i plany, a
także mały model wynalazku. Pracując intensywnie razem z wiernym służącym,
uporali się z tą robotą do godziny dziesiątej wieczorem.
— A teraz: spać! — komenderował Patrick. — O trzeciej rano musimy być na
nogach.
Nie przypuszczali, że będą na nogach znacznie wcześniej.
Obudził ich urwany w połowie okrzyk przerażenia i głuchy łoskot, jakby ciała
upadającego wraz z krzesłem na podłogę. Profesor wsunął pod kołdrę plik papierów,
Patrick pochwycił rewolwer i odważnie ruszył ku drzwiom wiodącym do hallu.
Drzwi skrzypnęły zdradziecko, a równocześnie rozległ się przeraźliwy gwizd
ostrzeżenia.
— Nie wychodź! — jęknął Adrian Wood. — Patricku, zostań!
— Ani myślę. Biegnę na pomoc Jakubowi.
I pobiegł, zatrzasnąwszy drzwi za sobą. Profesor czekał dobry kwadrans w
naprężeniu. Byłby przysiągł, że minęło kilka godzin, a nie głupie piętnaście minut.
Na progu stanął Patrick, podtrzymując chwiejącego się na nogach Jakuba.
— Co się stało?! Co się stało?!
— Pozwól, że ja go wyręczę… On tchu złapać nie może!
Rzeczywiście stary sługa osunął się ciężko na najbliższy fotel i oddychał z
trudem. Oczy miał wybałuszone, usta szeroko otwarte, a dłońmi dotykał co chwila
szyi.
— Posłyszał podejrzany szelest w bibliotece…
— W bibliotece?! — przerwał uczony, dzwoniąc zębami. — Przecież tam
pozostawiliśmy kufer z modelem.
— Już go nie ma.
— Jak to?
— Spuścili go przez okno. — odparł Patrick z flegmą.
— I ty to mówisz spokojnie? Trzeba natychmiast zawiadomić policję!
— Po co? Żeby nam przeszkodziła w odjeździe?
— Ale model, model!
— Niech go sobie złodziej schowa na pamiątkę. Serce maszynki jest tutaj. — Tu
wskazał na skórzaną walizkę leżąca przy łóżku…
Profesor odetchnął z ulgą.
— Prawda, prawda… Zapomniałem o tym!
— Jak zwykle — zauważył Patrick z humorem.
— Taki jestem teraz roztargniony… O wszystkim zapominam.
— Nic dziwnego drogi przyjacielu. Twoje wspaniałe dzieło wzbudziło tyle
niezdrowych apetytów u ludzi pozbawionych skrupułów, że w tej atmosferze można
najzdrowsze nerwy stargać… Ale wracam do Jakóba. Posłyszawszy podejrzane
szmery, podszedł do drzwi od biblioteki i otwarł je nagłym ruchem. Ujrzał dwóch
mężczyzn pochylonych nad oknem. Zajęci byli podawaniem naszego kufra
towarzyszom czekającym w ogrodzie. Jeden z nich przyskoczył do Jakuba i schwycił
go za gardło. W trakcie szamotania się przewrócili stół.
— Ten łoskot nas zbudził.
— Właśnie… Kiedy stanąłem na piętrze i ujrzałem leżącego Jakuba na
podłodze, zrozumiałem wszystko. Rzuciłem się do otwartego okna. Ujrzałem w
oddali cień jakiejś sylwetki. Pędził w stronę ogrodzenia. Przez moment
zastanawiałem się, czy nie strzelić za nim. Ale nie! Huk wystrzału zaalarmowałby
okolicę, mielibyśmy tu za kilka minut wizytę policji, potem zgraję reporterów na
karku, a zależy nam właśnie na tym, by bez wszelkiego rozgłosu opuścić Brooklyn…
Więc dałem spokój.
— Całkiem słusznie. Ech, jakże odetchnę, kiedy Statuę Wolności pozostawimy
za sobą!… Czy nie czas zacząć się zbierać?
Patrick spojrzał na zegarek.
— Dopiero kwadrans na drugą. Prześpijmy się jeszcze z półtorej godziny.
— Ja nie zasnę już, przyjacielu. Dla zabicia czasu przejrzę raz jeszcze wszystkie
zapiski.
— Czy… pa…nowie… nie mogliby mnie… za…brać z sobą — zaczął służący
urywanym głosem.
— To niemożliwe — odparł Patrick, wyręczając profesora, którego łatwiej było
zmiękczyć. — Ktoś musi w willi pozostać. Jeśli się boicie, kupcie kilka psów lub
zaproście na noc jakiego krewniaka.
Miasto spało jeszcze głębokim snem, kiedy mała motorówka odbiła od brzegu,
wioząc parę wynalazców w stronę stojącej na kotwicy Lily. A gdy zbudzili się koło
południa, lądu nie było już widać przez okna kabiny. Jak okiem sięgnąć ciągnął się
bezmiar niespokojnych wód, które dziób jachtu pruł śmiało, zdążając ku odległym
brzegom Europy.
Podróż urozmaicały od samego początku depesze, które wyłapywała skrzętnie
odbiorcza stacja radiotelegrafu Lily. Tajemnicze zniknięcie uczonych narobiło
niemałej wrzawy w New Yorku. Amerykańscy korespondenci dzienników
angielskich, francuskich, niemieckich donosili swym redakcjom o nagłym wyjeździe
wynalazców, o nocnym napadzie na willę w Brooklynie, przesłuchaniu
pozostawionego lokaja, o jego zeznaniach mało prawdopodobnych, o dymisji, jaką
otrzymało kilku urzędników policji nowojorskiej, wreszcie o równie zagadkowym
odjeździe jachtu Lily… Wrażliwe nosy reporterów wyczuły, że pomiędzy tymi
wypadkami istnieje pewna łączność.
Koło wieczora nikt już nie wierzył, że jacht Lily podąża na południe w kierunku
Florydy. Ostatnie wątpliwości rozwiał Majestic, powracający z Europy, który doniósł
o spotkaniu statku Rogera Wrotha. Telegrafista jachtu miał gorący wieczór, a
towarzystwo zebrane w jadalni odczytywało sterty depesz zawierających pytania,
pytania, pytania bez końca. Lecz wszystkie pozostawiono bez odpowiedzi. Stacja
nadawcza nie wysłała ani jednego telegramu w przestrzeń. Taka była wola mister
Wrotha.
Rankiem, drugiego dnia podróży, Patrick zapukał do kabiny profesora.
— Co tam nowego? — spytał Adrian Wood, głosem bardzo zaspanym.
— Od zachodu to samo. Niepokoją się o nas, szukają, pytają i tak w kółko…
Ale od wschodu nadciąga burza!
— Co ty mówisz!
— Bolszewicy przycisnęli Polskę mocno. Po północy przejęliśmy telegram,
donoszący o zajęciu Brześcia Litewskiego.
Profesor kiwał głową na znak współczucia dla Polski, usiłując sobie daremnie
przypomnieć, gdzie leży miasto o nazwie tak trudnej do wymówienia.
— Co gorsza — ciągnął Patrick — wykorzystując trudne położenie Polaków,
Litwa wypowiedziała wojnę także… Podobno oddziały szaulisów2, czy jak ich tam
zowią, maszerują na Wilno.
— Ech, Litwa to operetkowe państewko.
— Przyznaję… Jedna dywizja wystarczy, aby ten ustawicznie ropiejący
wrzodzik znikł bez śladu z chorowitego ciała Europy, ale gros wojsk polskich jest
obecnie zajęte kampanią z Bolszewią… Co gorsza, poza liliputem-Litwinem,
dostrzegam cień niemieckiego olbrzyma w pikelhaubie.
— Otóż to właśnie… Hm, hm… Jakie poza tym wiadomości ze świata?
— Coraz gorsze. Powstanie w południowej Tunezji i Algierii obejmuje coraz
większe przestrzenie. W Maroku znowu zamach na pociąg z wojskiem; zamknięcie
uniwersytetu arabskiego w Fezie spowodowało ekscesy uliczne studentów,
zakończone strzelaniną w całym mieście. W Egipcie i Indiach utrzymują Anglicy
porządek żelazną ręką, lecz ustawiczne egzekucje wywołują ostrą reakcję. Dziś ma
nastąpić uroczyste otwarcie sesji parlamentu w Delhi. Podobno wykryto zamach na
wicekróla. W Chinach biją się po staremu. Tam nigdy nie zabraknie żeru dla armat.
Ostatni telegram, jaki przejęliśmy, wspomina o wzmożonej akcji komunistów na
Jawie, w okolicy Dżokdżakarty.
— Dość, dość! — jęknął zgnębiony profesor.
— Depesze są dosyć lakoniczne. Jaka szkoda, że nie możemy się dowiedzieć
szczegółów, które kablem podają!
— Ach, i tego mi już za dużo, Patricku. Czy ludzkość nigdy nie zrozumie jak
strasznym barbarzyństwem jest wojna?
— Zdaje się, że nigdy… Dlatego właśnie trzeba jej wyrwać z dłoni tę
niebezpieczną zabawkę, jaką są zdobycze współczesnej techniki wojennej.
— Dlatego — podchwycił Wood — musimy jak najprędzej znaleźć spokojną
miejscowość, gdzie będziemy mogli pracować bez przeszkody nad
urzeczywistnieniem innych naszych pomysłów… W jakim stadium znajdują się
twoje pertraktacje z mister Wrothem?
— Dyskutujemy obecnie na temat wyboru siedziby dla pierwszej fabryki.
— Projektowaliśmy uprzednio okolicę Jeziora Bodeńskiego.
— Tak… Szwajcaria wydawała się nam najodpowiedniejszym terenem.
— Wydawała się, to znaczy, że zmieniłeś zdanie?
— Hm, częściowo… jakby tu powiedzieć… mam pewne zastrzeżenia. Weźmy
choćby sprawę surowców, rudy, węgla…
— Górny Śląsk — bąknął profesor.
— Ale droga ze Śląska do Szwajcarii wiedzie albo przez Czechosłowację i
Austrię, albo przez Niemcy.
— Prawda, Niemcy! — syknął.
— Poza tym, obierając sobie siedzibę nad jeziorem Bodeńskim, bylibyśmy zbyt
bliskimi sąsiadami tych niebezpiecznych Niemiec.
— Hm, hm, hm… Więc jak radzisz?
— Odpowiedz mi wpierw, kochany mistrzu, jaki naród, jakie państwo znajduje
się obecnie w największym niebezpieczeństwie.
— Moim zdaniem: Polska.
— Otóż to właśnie — przytaknął Irlandczyk z zadowoleniem. — Polacy, ten
rycerski naród, Polska, ten kraj, którego losy tak często przyrównywałem do losów
mej ojczyzny, znalazł się w niebezpieczeństwie. Od wschodu zwalił się nań kolos
rosyjski od zachodu przyczaił się Niemiec, by zadać śmiertelny cios… Sytuacja musi
być bardzo groźna skoro nawet tchórzliwy kundel litewski wylazł z budy i kąsać
próbuje.
— Rozumiem cię, przyjacielu — rzekł profesor, ściskając dłoń asystenta. —
Powiedz naszemu gospodarzowi, że postanowiliśmy pierwszą fabrykę naszych
aparatów zbudować w Polsce, że pozostaniemy tam, dopóki zawierucha wojenna nie
przeminie.
W ten sposób już w drugim dniu podróży przez Atlantyk zapadła decyzja, że
Lily zarzuci kotwicę w Gdyni, robiąc po drodze tylko jeden przystanek dla
zaopatrzenia się w paliwo.
Trzeciego dnia pod wieczór stacja odbiorcza radiotelegrafu jachtu przejęła kilka
depesz, donoszących o zwycięskiej kontrofensywie polskich oddziałów na froncie
litewskim. Szaulisów przepędzono na cztery wiatry z terytorium województwa
wileńskiego, a ochotnicze bataliony złożone z miejscowej ludności przekroczyły w
bojowym zapale granicę i parły na Kowno, witane z niesłychanym entuzjazmem
przez rodaków mieszkających na Litwie.
— Kundel dostanie baty we własnej budzie — cieszył się Irlandczyk.
Mister Roger Wroth nie podzielał jego radości z pewnych względów.
— Mogli ich wyprzeć za granicę i na tym poprzestać. Wkraczając na Litwę
dostarczają żeru niemieckiej propagandzie, która zacznie trąbić na cały świat o
polskim imperializmie i zaborczych zachciankach!
— Przecież nie Polacy tę kampanię rozpoczęli — wmieszał się do rozmowy
Adrian Wood.
— Lecz Niemcy potrafią to inaczej przedstawić, a polska propaganda należy do
najniedołężniejszych w świecie.
— You are right — przytwierdził Patrick. — W obu wypadkach ma pan
słuszność, mister Wroth. Tak co do nieudolności polskiej propagandy, jak i co do
teutońskiej perfidii. Załóżcie się ze mną, że agencja Wolfa nazwie jutro napad na
Wilno bezczelnym kłamstwem lub polską prowokacją!
— Niech tam już piszą co chcą, byleby nie wzięli tego za pretekst do
wypowiedzenia wojny Polsce.
Obawy przewidującego milionera miały się niestety sprawdzić i to rychło.
Ranne depesze doniosły o dalszych sukcesach polskich batalionów
ochotniczych; po zajęciu Kowna podzieliły się one na dwie części, z których jedna
parła na północ, w stronę Łotwy, druga zaś spychała opierające się słabo oddziały
niedobitków ku granicy Prus Wschodnich.
Tegoż dnia wieczorem przejęto dwa telegramy, z których każdy z osobna mógł
wystarczająco zelektryzować pasażerów jachtu, jak zelektryzował zapewne pół
globu.
— Wicekról angielski zabity! — krzyknął Patrick, wpadając jak huragan do
kabiny profesora, i w krótkich słowach opowiedział treść depeszy angielskiego
korespondenta New York Timesa, którą telegrafista jachtu przejął, podobnie jak
dziesiątki innych.
Sir Samuel Reed zginął rozszarpany bombą rzuconą w czasie parady wojskowej
pod Delhi. Czyn fanatyka hinduskiego miał być, jak się zdaje, hasłem wybuchu
ogólnego powstania, gdyż o tej samej godzinie nastąpił we wszystkich większych
miastach Indii szereg aktów terroru i zamachów. Wieści korespondenta New York
Timesa były na ogół skąpe, zapewne dobrze przecedzone przez gęśle sitko cenzury
angielskiej, ale znając bezwzględność władców tej perły Wielkiej Brytanii można się
było domyślić, jakie dni zapanowały nad Indusem i Gangesem.
Kiedy, komentując te wypadki, dwaj uczeni poszli na dinner do jadalni, mister
Wroth przywitał ich słowami:
— Nie mówiłem wczoraj?… Mamy nową wojnę.
— Co? Kto z kim?
— Niemcy wysłali do Warszawy ultimatum z terminem
dwudziestoczterogodzinnym.
Adrian Wood wypuścił z ust fajeczkę, Patrick zaklął z irlandzka i wśród
ogólnego milczenia odczytał gospodarz treść ostatniej wiadomości.
Oto pobite oddziały Litwinów przekroczyły granicę Prus Wschodnich i rzekomo
nie pozwoliły się rozbroić. Dla zabezpieczenia życia oraz mienia tamtejszej ludności
postanowił rząd niemiecki przerzucić do Prus Wschodnich kilka dywizji i zażądał od
rządu polskiego pozwolenia na przemarsz tych wojsk przez tak zwany „polski
korytarz” oraz na zabezpieczenie tej drogi na czas wojny.
— To nędzna perfidia! — wybuchnął profesor. — Nie mogą sobie drogą morską
tych żołnierzy przewieźć?
— Zapewne, że mogą, ale w takim razie trzeba by czekać na nowy pretekst do
zaczepienia Polski.
— Nie przypuszczam, aby rząd polski zawahał się choćby chwilę nad tym, jaką
ma dać odpowiedź. Przecież tu chodzi o odcięcie kraju od morza!
— Kilka dywizji im trzeba, che, che, che — szydził Patrick. — Na rozbrojenie
kilkuset bandytów, którzy uciekli przed niewyćwiczonymi ochotnikami polskimi,
potrzebują Niemcy aż kilku dywizji.
— Co na to Liga Narodów?
— Dear Lily — odparł mister Wroth, zwracając się do żony — Liga Narodów
była, jest i będzie, o ile w ogóle będzie — pospolitym humbugiem, nonsensem i na
tym kropka. My, obywatele Stanów, nie mieliśmy nigdy złudzeń w tej mierze.
— Prócz prezydenta Wilsona.
— Yes, ale to był tylko marzyciel, najszlachetniejszy idealista, człowiek, który
powinien był się urodzić dwa, trzy wieki później… nie dzisiaj.
Adrian Wood pochylił się nisko nad talerzem. Przypomniał sobie, że jego także
nazywano utopistą, marzycielem, przypomniał sobie pobłażliwe lub ironiczne
uśmieszki Bootlessa, von Richthofena, Shermana i innych. Stracił nagle ochotę do
dalszej rozmowy.
Według pierwotnego planu miała Lily dostać się na Morze Północne od północy,
płynąc pomiędzy Orkadami a Wyspami Szetlandzkimi, lecz po kilku spotkaniach z
potężnymi grupami lodowców zaniechano tego zamiaru i skierowano jacht bardziej
na południe.
Dzięki temu u schyłku piątego dnia podróży przez Atlantyk ujrzał profesor
kontury Lizard Head a widok południowo-zachodniego cypla Anglii przywiódł mu
na pamięć obleśnie uśmiechniętą twarz pułkownika Bootlessa i wzbudził obawę
przed zetknięciem się z jego rodakami.
Kapitan Lily, który wyruszył na poszukiwanie mister Rogera Wrotha, powrócił
niebawem na mostek komendanta.
— Polecono mi skierować jacht na Havre. Tam zaopatrzymy się w paliwo na
resztę drogi.
Do Havre’u przybyli późną nocą, a opuścili port o świcie. Dziennikarze,
przybyli z Paryża specjalnym pociągiem, spóźnili się o kwadrans. Wyruszyli też
natychmiast w pościg trzema motorówkami, lecz nie zdołali się przybliżyć do jachtu
więcej, jak na dwa kilometry. Ilekroć spróbowali przekroczyć tę granicę, motory
przestawały funkcjonować: aparat umieszczony w kapitańskiej kabinie Lily działał
znakomicie, elektryczno-magnetyczne fale Wooda paraliżowały akcję magnetów
równie sprawnie jak w czasie pamiętnych prób pod New Yorkiem. Po kilku
daremnych próbach dziennikarze francuscy i paryscy korespondenci obcych
czasopism zrezygnowali. Patrick Spindle pękał ze śmiechu, widząc, jak trzy
motorówki zjechały się razem i po krótkiej naradzie zawróciły z powrotem do
Havre’u.
W czasie podróży przez Morze Północne widzieli z daleka przeliczne, maleńkie
pióropusze dymów. Flag okrętów nie można było rozpoznać przez żadną lunetkę,
lecz kapitan Lily rozstrzygnął, że jest to niewątpliwie eskadra wojennych statków
angielskich.
— Na wystawienie liczebnie tak potężnej eskadry mogą sobie pozwolić tylko
trzy mocarstwa na globie — powiedział - Zjednoczone Stany, Japonia, a przede
wszystkim Wielka Brytania. Ponieważ jest wykluczone, by okręty wojenne
pierwszych dwóch państw mogły się tutaj zapuścić, więc są to z pewnością okręty
angielskie.
Wiadomość ta zaniepokoiła znowu strachliwego profesora i odzyskał humor
dopiero wtedy, gdy Lily wpłynęła na wody Skagerraku.
Telegrafista dostarczył nowych wiadomości ze świata.
Powstanie Malajów i Sundanezów na Jawie ogarnęło niemal połowę
szmaragdowej wyspy; generał-gubernator przeniósł się z Buitenzorgu do Batawii. W
Kantonie wycięto w pień wszystkich Białych, jacy pozostali przy życiu po
poprzednich rzeziach. W Meksyku rozstrzelano znowu dziewięciu księży. Niemcy po
całonocnej, zaciętej walce odepchnęli polskie posterunki graniczne, lecz w widłach
rzecznych pomiędzy Brdą a Wisłą napotkali na poważniejszy opór; walka trwa
jeszcze; lotnicy niemieccy obrzucili bombami gazowymi Bydgoszcz i Toruń.
Powstańcy arabscy w Algierze weszli w bezpośredni kontakt z Kabylami z Rifu;
podobno naczelne dowództwo objął Abd el Krim, który przed trzema miesiącami
zbiegł z Madagaskaru i znikł bez śladu. W Damaszku rozpoczęły się walki uliczne.
Jedynie z Indii nie było żadnych wiadomości. Źródła angielskie podawały, że
wszędzie przywrócono porządek, ale nikomu się jakoś w to wierzyć nie chciało.
Oddziały rumuńskie przeszły do kontrataku i odzyskały linię Dniestru.
Korespondenci bukareszteńscy donosili o buncie lotnej brygady kozackiej oraz o
straszliwych represjach bolszewików. W odpowiedzi na zamordowanie Budionnego,
rozstrzelano piętnastu wyższych oficerów podejrzanych o knowania
kontrrewolucyjne. Brześć Litewski przeszedł znów w ręce wojsk polskich.
W czasie podróży przez zachodnią połać Bałtyku trzymał się jacht w
przyzwoitej odległości od wybrzeża niemieckiego, grawitując raczej ku Szwecji.
Wreszcie ósmego dnia od wyjazdu z New Yorku obwieścił kapitan Lily, że to,
co ujrzą niebawem w południowej stronie będzie skrawkiem polskiego wybrzeża.
Wszyscy – nieliczni zresztą – pasażerowie jachtu wyszli na górny pokład,
oczekując z utęsknieniem ukazania się lądu, który miał być kresem podróży.
Ośmiodniowy pobyt na małym stosunkowo okręcie, który, wyhuśtawszy się do
przesytu na potężnych zwałach wodnych Oceanu Atlantyckiego, wpadł w objęcia
burzliwego o tej porze Bałtyku, dał się każdemu we znaki.
— Co to? — zdziwił się profesor. — Grzmoty? Burza z piorunami i śnieg
równocześnie?
— O, teraz znowu — zauważył Patrick. — Można by policzyć. Słuchajcie…
Bum, bum, bum…
— Odgłosy kanonady — wyjaśnił kapitan statku.
— Więc przed nami wre bitwa morska?
— I my jedziemy wprost pod kule.
Rzeczywiście w oddali toczyła się bitwa morska. To polskie okręty walczyły z
niemieckimi pancernikami, flotą, którą niewierny Gdańsk, chcąc się wyzwolić spod
opieki Rzeczypospolitej, zawezwał na pomoc. Za tę zdradę czekała go ciężka kara.
— Zatrzymać statek!
— Zatrzymać statek!
— Spokojnie, profesorze. Na to będzie dość czasu.
— Widzę szczyt latarni morskiej — zameldował majtek.
— To z Helu.
Po chwili przybiegł drugi marynarz, donosząc, że telegrafista przejął kilka
depeszy, których treści zupełnie nie rozumie.
— Aha, szyfry — bąknął Patrick.
Poranek był chłodny, ale nie mroźny. Duże płatki śniegu topniały przy
zetknięciu się z deskami pokładu lub po upływie chwili. Odgłosy kanonady
przycichły na pół godziny, by potem rozebrzmieć z podwójną intensywnością.
Parowy jacht mister Wrotha przybliżył się w międzyczasie na tyle, że gołym okiem
widać było nie tylko wyższe punkty, jak na przykład szczyty sosen, Górę Szwedzką,
obie latarnie morskie i wieżyczkę kościoła ewangelickiego, lecz nawet żółty pas
szerokiej plaży północnej, raz po raz falami zalewanej aż po linię traw na wydmach
sztucznie zaflancowanych.
— Samolot! — krzyknął Patrick.
Wielki ptak stalowy zmierzał wprost na Lily, lecz ujrzawszy gwiaździstą flagę
Stanów, odpłynął natychmiast w stronę pola bitwy.
— Niemiecki! — twierdził mister Wroth.
— Polski! — upierał się profesor, lecz nie rozstrzygnięto, który z dwóch miał
rację. Aeroplan znikł tak szybko, że nie zdążyli rozpoznać znaków na skrzydłach.
Nie zauważyli go przedtem, gdy nadlatywał, gdyż wzrastający z każdą minutą
koncert dział zagłuszył łoskot motoru.
Kiedy zrównali się z cyplem wąskiego półwyspu, który maczugę kształtem
przypomina, ujrzeli pole walki. W odległości mniej więcej trzech kilometrów wśród
zoranej bruzdami fal zatoki tkwiły szare cielska czterech torpedowców oraz dwóch
wielkich krążowników. Tuż poza nimi wznosiła się na dobre sto metrów biała ściana
dymów bojowych zasłaniająca zupełnie widok na Gdynię i na polską flotę. Wysoko
w powietrzu krążyły liczne samoloty, z których zapewne kierowano ogniem dział
morskich. Na niemieckich okrętach błyskało się ustawicznie, lecz polskie statki także
nie próżnowały, jak o tym świadczyły liczne wodotryski po tej stronie ściany
sztucznego obłoku.
— Niemcy się cofają — oświadczył kapitan jachtu, odejmując lunetę od oka.
— W takim razie wpadniemy prosto w ich łapy — jęknął Adrian Wood.
Uciekajmy póki czas… Każ pan skręcić, u licha!
Kapitan spojrzał pytająco na właściciela statku… Mister Wroth zacierał ręce
nerwowo. Ujrzawszy wzrok komendanta jachtu, potrząsnął głową.
— Ucieczką zaszkodzimy sobie tylko. Najlepiej zawiń pan do portu w Helu…
Hm… A może by zresztą jeszcze spróbować ukryć się za cyplem?
— Za późno — mruknął Patrick. — Już nas ujrzeli.
Jakoż torpedowiec niemiecki manewrujący na prawym skrzydle linii puścił się
pełną parą w kierunku jachtu.
— Do brzegu! Prędzej do brzegu!
Torpedowiec pojął zamiary białego jachtu, nie mógł mu już przeciąć drogi, lecz
rzucił sygnał: Stać, a dla poparcia tego rozkazu błysnął paszczami dwóch armat. Dwa
gejzery wody wytrysnęły po obu bokach statku.
— Za późno! Zatrzymaj pan statek!… Lily, darling, proszę cię, zejdź
natychmiast do kabiny! — Mister Roger Wroth seplenił przeraźliwie, co było oznaką
najgorszego humoru. Toteż kapryśna zazwyczaj małżonka nie protestowała ani
słowem i opuściła pokład bezzwłocznie. Profesor Wood podążył za nią, lecz zawrócił
w połowie drogi, aby naradzić się z Patrickiem, który zniknął gdzieś, jakby na dno
zleciał. Jacht zaczął szybko zwalniać, wreszcie stanął tuż obok starego pomostu,
naprzeciw domu kuracyjnego. Mister Wroth, gryząc wargi z irytacji, oczekiwał wraz
z kapitanem Lily dalszych rozkazów komendanta nadjeżdżającego torpedowca… I
chwilę potem zaczęło się przykre legitymowanie: jak, skąd dokąd, po co, jaki
ładunek, kto na pokładzie itd. wśród coraz głośniejszej kanonady dział eskadr
walczących na śmierć i życie.
— Motorówka z okrętu admiralskiego — rzekł młodziutki, wypudrowany
podporucznik, trącając starszego kolegę poufale w ramię.
Łódź motorowa przybiła do boku jachtu, rzucona drabinka wyprężyła się pod
ciężarem wstępujących na pokład i w trzy sekundy pojawiła się ponad burtą twarz, na
widok której mister Wroth zdumiał się tak bardzo, że cygaro wypadło mu z ust na
trzewik.
Mistress Lily Wroth przeżywała tymczasem chwile wielkiego niepokoju.
Słyszała ciężkie stąpania licznych żołnierzy, przeraźliwy huk armat, od którego
szyby drżały w oknach kabiny, wreszcie posłyszała rozkazy, które ją wręcz
obezwładniły i oszołomiły.
— Ten pan, to Adrian Wood… Nie chciał z nami gadać, teraz my się
zastanowimy, czy z nim gadać będziemy. Zamknąć pod klucz, uprzednio
zrewidować, wszystko odebrać, żołnierz z karabinem pod drzwi… Marsz!
— To chytry jankes mister Wroth. Chciał nam figla wypłatać. Zapomniał pan,
mister Wroth, o naszym niemieckim przysłowiu: Kto się ostatni śmieje, ten się śmieje
najlepiej… Pod klucz z nim! Żeby mi więźniowie nie mieli między sobą żadnego
kontaktu!
— A gdzie ta kanalia Patrick Spindle?
— Nie ma go nigdzie, panie kapitanie — odparł inny głos.
— Przetrząsnąć statek do ostatniej paki. Z tym panem mamy osobne
porachunki. Odbierze lekcję grzeczności… Hallo… Poruczniku… Ten jacht
odprowadzi pan do Szczecina. Aresztowałem go w imieniu Jego Cesarskiej Mości,
ponieważ wiózł kontrabandę do kraju, który pozostaje z nami w stosunkach
wojennych… Ooooo, niebezpieczną przewoził kontrabandę… Kabinę, gdzie mieści
się aparat wynalazku tego starego durnia, zamknąć na klucz, postawić dwóch
żołnierzy.
— Rozkaz.
— A gdzie się ukrywa nadobna małżonka przedsiębiorczego Amerykanina?
— W kabinie, panie kapitanie. Czy kazać przyprowadzić?
— Nie trzeba. Nie można damy fatygować w taką pogodę… Sam ją odwiedzę.
Na pokładzie zadudniły energiczne kroki kilku mężczyzn… Mistress Lily Wroth
tarła dłonią czoło… Gdzieś już słyszała ten głos, znała go dobrze… Tak… na pewno.
Tylko przemawiał wtedy w języku Shakespeare’a i Byrona; przy używaniu języka
niemieckiego, języka twardego, jakby stworzonego dla koszar, brzmiał jakoś
inaczej… Ale kto to mógł być, kto?… Tego nie mogła sobie ani rusz przypomnieć…
Powiedział, że ją odwiedzi… — Jakie szczęście, że znam trochę język niemiecki; —
szepnęła, pochylając się w stronę lustra. Nie byłaby kobietą, gdyby tego nie uczyniła.
Kimkolwiek był ten kapitan, przyjacielem czy wrogiem, należało przecież poprawić
włosy nieco przez wiatr na pokładzie zwichrzone, należało podkreślić wargi ze
strachu pobladłe; a policzki?
— Pokażę mu że się niczego nie lękam — usprawiedliwiała się sama przed
sobą, dorabiając drżącą ręką śliczne rumieńce. — Ale kto to jest?… Mogłabym
przysiąc, że słyszałam ten głos niedawno temu… Czyżby…
Do drzwi zapukał ktoś mocno, energicznie, zdobywczo.
— Proszę.
Króciuteńka chwila niepokoju, wsłuchiwania się w przyśpieszony rytm
własnego serca.
— Proszę wejść.
Na progu stanął szczupły blondyn, wciśnięty w nazbyt ciasny mundur kapitana
artylerii. Pomimo tak radykalnej zmiany ubioru -poznała go natychmiast.
— To pan, baronie?… — wykrzyknęła zdziwiona.
— Jak pani widzi.
— Jakim sposobem?
— Wyjechała pani tak niespodzianie, bez pożegnania, że nie mogłem się oprzeć
chęci dopędzenia was… samolotem.
— A ten mundur co oznacza?
— Mój Boże, czego się nie czyni, by zdobyć pożądaną kobietę. Nie podobałem
się pani we fraku, chcę spróbować teraz szczęścia w wojskowym uniformie.
Zmarszczyła się lekko, widząc dziwne błyski w jego oczach. Spoważniał od
razu, uścisnął jej dłoń na powitanie i rzekł:
— Mundur ten przywdziałem całkiem legalnie, może pani być spokojna. Każdy
von Richthofen jest oficerem rezerwy, więc skoro dziś moja ojczyzna znalazła się w
niebezpieczeństwie…
— Pańska ojczyzna w niebezpieczeństwie? — powtórzyła z całkiem wyraźną
ironią. — O ile ja słyszałam, rzecz się ma nieco odmiennie.
— Mniejsza z tym zresztą — przeciął dyskusję na temat polityki. — Mówmy o
czymś weselszym… Czarująco pani wygląda w tej sukni, mistress Worth. Nie wiem,
czy wydaje mi się pani piękniejszą niż zwykle dlatego, że tyle dni nie miałem
szczęścia na nią patrzeć czy też wypiękniała pani jeszcze w międzyczasie… dość, że
jestem urzeczony i kocham coraz mocniej!
— Baronie — przerwała chłodno — prosiłam pana już kilka razy o poniechanie
tego tematu rozmowy.
— Prosiła mnie pani w New Yorku — odparł, kładąc wybitny nacisk na
ostatnim słowie — ale obecnie nie jesteśmy w Stanach!
Mistress Wroth wzruszyła ramionami:
— Nie widzę różnicy — zaczęła, lecz przerwał jej wybuchem rubasznego
śmiechu:
— Powinna ją pani widzieć, che, che, che! Pomiędzy tym, co było, a tym, co
jest obecnie, zachodzi kolosalna różnica… Tam ja błagałem panią, byś raczyła
przyjąć mnie za swego błędnego rycerza, giermka, pazia, niewolnika… a pani się
mną bawiła jak innymi…
— To nieprawda.
— Tu zaś — ciągnął, nie dając się zbić z tropu — tu pani jest moim jeńcem,
moją… niewolnicą!
Ujrzała ostry błysk jego oczu, przeczuła atak i cofnęła się pośpiesznie, lecz było
już za późno. Silne, męskie ramiona oplotły ją wpół, stłumiły w zarodku zamierzony
opór rąk, a łakome wargi zawisły nad jej ustami. Odwróciła głowę i broniła się w
milczeniu, ale zaciekle, z uporem. Szybkie, krótkie pocałunki muskały jej czoło,
oczy, policzki, czasem szyję lub włosy, a w przerwach z drżących ust padały urywane
słowa:
— Lily!… ubóstwiam cię… kocham… pożądam… musisz być moją… musisz!
Powiodło mu się przytrzymać jej głowę i spadł wargami na rozchylone usteczka,
jak spada jastrząb na upatrzonego gołębia. Lecz w tymże momencie wrzasnął zgoła
niemęsko i odskoczył jak oparzony. Z przegryzionej wargi polały się na dłoń duże
krople krwi.
— Kąsasz, kocico?… Dobrze… — warknął i postąpił dwa kroki naprzód:
— Precz!
— Zwiążę cię strzępami twej własnej sukni, a po…
Nie dokończył. Za oknem łysnęło się nagle, szyba wyleciała z metalicznym
dźwiękiem i detonacja potężniejsza dziesięciokrotnie od huku wystrzałów działa
największego kalibru, rozdarła powietrze… zagłuszyła skutecznie ciągłą kanonadę.
— Co to, na Boga?!
Jakby w odpowiedzi zabrzmiały na pokładzie zmieszane okrzyki:
— Torpeda.
— Myślałem, że mina!
— Ale skąd mina? Torpeda!
— Kaiser Wilhelm trafiony.
— Łotry! Taki piękny okręt.
— Krążownik pierwszej klasy!
— Przeklęty torpedowiec! Nawet nie widziałem, kiedy się z obłoku wyłonił.
— Ale przypłaci Polaczek swą zuchwałość… Patrz!… Znowu dostał.
— Zwalnia biegu.
— Nie… Pędzi dalej.
— Kaiser Wilhelm się pochylił!
— Co to?… Fritz… Verflucht… Oni puścili drugą torpedę!
— Oby spudłow…
Znów ryk piekielny, grzmot burzy górskiej, stokrotnym powiększony echem.
Głosy rozmawiających majtków stały się bardziej żałosne, przygnębione… o oktawę
niższe.
— Gott… Już po nich!
— Wali się na bok.
— Nawet łodzi na czas nie spuszczą.
— Te łotry walą jeszcze z armat do niego!
— Zum Teufel… w nich, do stu piorunów!
— Wszyscy potoną…
Von Richthofen wybiegł pędem z kabiny, nie rzuciwszy ani jednym spojrzeniem
na piękną Amerykankę, która przed chwilą tak mu krew w żyłach wzburzyła.
A z pokładu dobiegały przez rozbite okno odgłosy rozmowy niemieckich
marynarzy:
— Tam był Joachim Piefke… Zacny chłop… Znałeś go?
— Znałem… I Kurt Müller… Może się wpław uratują!
— Wątpię bardzo. Obaj byli w dziale dolnych kazamat. Tam się z pewnością
woda wdarła… Biedny Joachim…
— Und Müller, der arme Kerl…
— Ja, ja… So gehts im Leben3.
— Dostał w maszyny — zabrzmiał głos tryumfalny.
— Kto? Aha… Ten zatracony torpedowiec… Dobrze mu tak.
— Hej, prać, koledzy!
— Za nasz piękny okręt!
— Pomścić Kaisera Wilhelma!
— Wiwat! Znowu dostał!
— Znowu!
— Oho… już po nim… Rufa pod wodą…
— Tonie… Hurra!
— Hurrra!!
— Dlaczego jeszcze stoimy… Natychmiast ruszać w drogę!
— To on — szepnęła mistress Wroth, poznając głos von Richthofena i po chwili
dodała z ciężkim westchnieniem: — Więc jesteśmy jeńcami tego pana… — Potem
jakaś nowa myśl błysła jej snadź w głowie, bo jęła gorączkowo szukać czegoś w
szafie z bielizną. Znalazła wreszcie. Wyjęła stamtąd rewolwer małego kalibru,
obejrzała troskliwie magazynek, spróbowała bezpiecznika i ukryła broń w torebce.
— Niech mnie raz jeszcze spróbuje zaczepić — syknęła przez zaciśnięte zęby.
Jacht począł dygotać leciuteńko skutkiem obrotów puszczonej w ruch śruby…

* * *

Godzinę później spokój zapanował w Zatoce Puckiej. Garść niemieckich


rybaków z Helu zerkała melancholijnie na zachód, za znikającymi w dali statkami,
które otoczyły jacht Lily i płynęły w kierunku odległego stąd ujścia Odry. Kaszubi
natomiast wysypali się na kamienne molo, by podziwiać zwycięzców. Więc z
patriotyczną dumą liczyli mnogie blizny Krakowiaka, którego z trudem dowleczono
do rybackiego portu, żartowali ze Ślązaka, który komin gdzieś uronił i wywijał
niezdarnie smugą czarnego dymu, opłakiwali stratę Górala, bohatera dzisiejszej
bitwy. Góral był właśnie owym torpedowcem, co wypełznął znienacka ze sztucznego
obłoku, jakim Niemcy swój odwrót zakrywali, co w brawurowym ataku rzucił się
wprost na największego przeciwnika i utopiwszy w jego potwornym cielsku dwie
torpedy spoczął wraz z nim na dnie ukochanej zatoki.
Kanonierka Generał Haller także porządnych guzów nazbierała, Mazur miał
pokład zasłany trupami i trzymał się trochę krzywo; tylko Kaszub oraz Kujawiak
wyszły względnie cało z opresji. Natomiast żadnego szwanku nie poniosły dwa nowe
polskie krążowniki: Lwów i Poznań ufundowane przez te dwa najbardziej
patriotyczne miasta, których imiona z dumą nosiły. One to właśnie przechyliły szalę
zwycięstwa, przez niespodziany atak z flanki, i wypłynąwszy poza cypel Helu,
zasypywały uciekającą eskadrę niemiecką gradem pocisków z dalekonośnych dział
najnowszej konstrukcji.
Torpedowce Kaszub i Kujawiak przystanęły w pobliżu starego pomostu, gdzie
niespełna dwie godziny temu Niemcy przyaresztowali biały jacht mister Rogera
Wrotha. Ich załogi spoglądały z żalem za znikającymi statkami nieprzyjacielskimi, za
którymi dowództwo polskie wzbroniło pościgu. Oficerowie, stojący na uboczu,
pozwolili sobie nawet na ciche uwagi krytyczne:
— Owoce zwycięstwa niewyzyskane.
— Jak zwykle…
— Ja bym gnał na ich karkach aż do skutku!
— Choćby po Kołobrzeg?
— A choćby!
— I Gdynię pozostawiłbyś nieosłoniętą…
— Cóż jej może grozić, skoro tych rozbiliśmy?
— Co?… Kto ci zaręczy, czy z drugiej strony nie nadciąga inny nieprzyjaciel?
— Bolszewicy?
— Aha. Myślisz, że Niemiaszki nie utrzymują z nimi ścisłego kontaktu?
— Jeśli tak, to czerwoni się trochę spóźnili na dzisiejszą uroczystość!
— Może umyślnie? Woleli, by sprzymierzeńcy poszli na pierwszy ogień.
— Przypuśćmy nawet, że jest tak, jak mówicie — zaczął znów zaciekły
zwolennik pościgu — ale dla osłony Zatoki przed czerwonymi wystarczyłby
najzupełniej jeden krążownik i nasze cztery łodzie podwodne, które też nie wiem,
gdzie się w czasie bitwy obracały… Reszta mogła się puścić w pogoń i…
— Idźże, idźże, strategosie z twoim ceterum censeo.4
— A ten co tam telegrafuje? — mruknął komendant Kaszuba, podnosząc
lornetkę ku oczom. Wszyscy oficerowie spojrzeli w tym kierunku.
Na samym końcu drewnianego pomostu stał jakiś człowiek w ubraniu
ociekającym wodą i wymachiwał gwałtownie rękami.
— Jakiś rozbitek zapewne!
— Daje nam znaki, ale czego chce, u licha?
— Ale ci wywija rękami!
— Dla rozgrzewki po kąpieli!
— To cywil.
— Może Niemiec?
— Przywieźć go łódką; zobaczymy co zacz.
Migiem rozkaz komendanta spełniono. Przywieziony z lądu i dostawiony na
pokład mężczyzna nie mógł początkowo głosu z krtani wydobyć, taki był
przemarznięty.
— Wlejcie mu łyk rumu!
Iniekcja odniosła znakomity skutek. Nieznajomy jegomość odchrząknął, napił
się jeszcze, oblizał wargi na znak zadowolenia i rzekł po angielsku:
— Dawno nie piłem… U nas prohibicja.
— A to ci okaz!
— Anglika my wyłowili, no!
— Nie Anglik… Jankes po prostu. O prohibicji coś ględzi.
— Kto pan jest?… Nazwisko!
— Nazywam się Patrick Spindle… Jestem asystentem profesora Adriana
Wooda, — odparł zagadnięty i w krótkich słowach opowiedział, co spotkało jacht
Lily, oraz jego pasażerów. — Udało mi się zbiec i jestem, ale jeśli zapalenia płuc nie
dostanę, nie jestem Irlandczykiem — zakończył swe przemówienie…
— Poruczniku, proszę się zająć panem Spindle’em, a ja walę z raportem do
admirała… Toż wiadomości pierwszej wagi.
— A nie mówiłem, że należało ich ścigać?
— Kto wie, czy admirał nie zarządzi pościgu.
— Za późno! Zresztą złożymy zapewne wizytę Gdańskowi… Należy mu się
również za dzisiejszą zdradę, za przywołanie floty niemieckiej i zamordowanie
komisarza Rzeczypospolitej.

* * *

Późną nocą wszystkie dzwony kościelne uderzyły w Gdańsku na trwogę. Łuna


olbrzymia zawisła nad niewdzięcznym miastem, kanonada dział baterii lądowych i
morskich wraz z detonacjami bomb z samolotów rzucanych, zlała się w jeden huk
potężny, który zagłuszył wrzaski przerażonych mieszkańców i łoskot gmachów
walących się w gruzy.
I wschodzące słońce oświeciło nazajutrz ruiny, zgliszcza portowej dzielnicy,
gruzy budynku senatu, poszczerbione mury kamienic, które spoglądały pustymi
oczodołami wybitych okien na milczące ulice, place, skwery; ogrzało zziębnięte ciała
bezdomnych, lecz nawróconych grzeszników, żebrzących polską komendę o litość, o
zmiłowanie i wydających dobrowolnie prowodyrów, którzy za Reichsmarki miastu
ojczystemu upadek zgotowali.
A z Martwej Wisły wypływały na polskie morze rzetelnie spracowane
torpedowce Ślązak, Kujawiak i Kaszub; wykonawcy surowego lecz po trzykroć
sprawiedliwego wyroku. Dymy zgliszcz dzielnicy portowej towarzyszyły im aż po
małą latarnię morską, która stoi na cyplu kamiennej grobli.

____________________
1 und bist du nicht willig, so brauch ich Gewalt. (niem.) – a [jeśli] nie jesteś
chętny, to użyję siły.
2 szaulisi (lit.) – członkowie Litewskiego Związku Strzeleckiego (Lietuvos
Šauliu Sąjunga), paramilitarnej organizacji powstałej w r. 1919.
3 So gehts im Leben (niem.) – Tak się dzieje w życiu; takie jest życie.
4 ceterum censeo (łac.) – poza tym uważam. Początek zdania Katona, którym

kończył wszystkie swoje przemówienia w senacie rzymskim: Ceterum censeo


Carhtaginem esse delendam (Poza tym uważam, że Kartagina powinna być
zburzona). Wyrażenie oznaczające pogląd wyrażany z uporem przy każdej okazji.
Rozdział XIII
ŚWIAT W PŁOMIENIACH

— Co cię zajmuje najwięcej? — spytała Alinka Stasicka, utonąwszy w


przepaścistych głębiach starego fotela — komunikat wojenny, kronika, czy
wiadomości ze świata?.
Pani Zofia, zapatrzona w okno nie dosłyszała lub nie zrozumiała pytania.
Zagadnięta powtórnie, namyśliła się przez chwilę, wreszcie rzekła:
— Wszystko mi jedno… Czytaj po kolei albo zacznij od tego, co ciebie
najbardziej interesuje.
— Mnie? Oczywiście, że losy profesora Wooda.
— Aha… To ten wynalazca!
— Genialny wynalazca, powiedz — poprawiła Alinka. — Czytałam ci wczoraj
niezrównany w swej perfidii komunikat rządu niemieckiego, który w odpowiedzi na
druzgoczące oskarżenie Patricka Spindle’a, asystenta i przyjaciela profesora Wooda,
„wyjaśnia”, że znakomity wynalazca amerykański nie został bynajmniej uwięziony,
lecz dobrowolnie przybył do Szczecina, przyjąwszy zaproszenie niemieckiego
ambasadora w Stanach.
— Tak… To znam.
— Ale nie znasz ostatnich nowin!
— Więc czytałaś już dzienniki beze mnie? — Głos pani Witoldowej zdradzał
pewne rozczarowanie, jakby lekki żal do szwagierki, że odstąpiła od uświęconego
tygodniową tradycją wspólnego czytywania czasopism. Albowiem właśnie przed
tygodniem miał miejsce historyczny wypadek w dziejach dworu w Roztoce (według
określenia panny Stasickiej). Pani Zofia powiła córeczkę, a Alinka, podniesiona do
godności cioci, przyjęła na siebie obowiązki lektorki i każdego dnia czytała głośno
przywiezione z Konstantynówka czasopisma, przy łożu bratowej.
Obowiązek ten spełniała sumiennie, toteż posądzona teraz o przedwczesne
zaspakajanie ciekawości, zaprotestowała energicznie:
— Ty mnie zawsze musisz o coś posądzać… Dzisiejszych gazet nie czytałam
wcale, a ostatnie nowiny, o których wspomniałam, znam z wczorajszej audycji
radiowej… Przybiegłam tu natychmiast, lecz spałaś już… Nie chciałam cię budzić!
— Opowiedz, kochanie.
— Słuchaj zatem… W nocy z przedwczoraj na wczoraj odbyła się w Paryżu
tajna konferencja przedstawicieli rządów francuskiego, brytyjskiego, włoskiego,
belgijskiego i jakiegoś tam jeszcze, w której ponadto wziął udział ambasador
Zjednoczonych Stanów w Paryżu i nasz poseł. Co tam z sobą gaworzyli ci dostojni
panowie, nie wie nikt prócz nich samych, ale rezultat nocnego posiedzenia był
niespodzianką dla całego świata.
— Cóż takiego? Zaciekawiasz mnie.
— Otóż dostojni panowie kropnęli sobie zbiorową notę dyplomatyczną —
ciągnęła Alinka swoim charakterystycznym stylem urwisa — do rządu Niemiec, w
której: primo, stwierdzają, że komunikat o dobrowolnym przybyciu profesora Wooda
do Szczecina jest bujdą na resorach.
— Ach, te twoje wyrażenia — westchnęła pani Zofia.
— Secundo, domagają się uwolnienia jachtu Lily wraz z całą jego załogą w
ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili wysłania tej noty w drodze
radiotelegrafii… Nawiasem mówiąc, Eifel, jako stacja nadawcza, nadaje się do
oblania benzyną i podpalenia. Ja, jako właścicielka sześciolampowego aparatu, mogę
coś o tym powiedzieć.
— Nie odbiegaj od tematu.
— Całkiem słusznie… Nie potrzebuję cię zapewniać, iż dostojni panowie
naględzili w tej nocie tyle, że przez kwadrans było co słuchać… ale kto by to tam
wszystko spamiętał; najwięcej spodobały mi się dwa punkty tego elaboratu
energicznych dyplomatów… pierwszy, że w żadne dyskusje, wymiany not et caetera
dostojni panowie bawić się nie będą, oraz druga, że eskadra floty brytyjskiej, która
odbywała jakieś manewry na Morzu Północnym, otrzymała rozkaz wyjazdu
naprzeciw Lily. Tłumacząc ten górnolotny styl na pospolitą gwarę, oznacza to
zapowiedź zbombardowania niemieckich portów na wypadek, gdyby profesor Wood
nie został natychmiast wypuszczony na wolność. Kapujesz?
— Tak, rozumiem — odparła tamta. — To już wszystko?
— Mniej więcej tak… W dziale Wiadomości ze świata nadmienił jeszcze polski
komunikat radiowy, że bezprzykładnie stanowcze wystąpienie mocarstw wywołało
wściekłą konsternację w Berlinie.
— Przypuszczam, że komunikat nie użył takiego określenia.
— Niby: konsternacja?
— Nie… Wściekła.
— A, oczywiście… Wyrazili to jakoś przyzwoiciej, ale mniej dosadnie ode
mnie… Wiesz od kogo sobie przyswoiłam to słowo?
— Nie ciekawam. Czytaj, czytaj dalej.
Panna Stasicka chwyciła skwapliwie pierwszą z brzegu gazetę, rozłożyła ją na
kolanach i w głos zakrzyknęła:
— A co?… Nie mówiłam?… Dostali pietra i teraz dudy w miech!
— Bez folkloru, kochanie!
— Słuchaj tylko, mój delikatny piesku pekiński.
Pani Zofia strawiła dość łatwo ostatnie porównanie, widząc niebywałe
podniecenie szwagierki. Ta zaś, z rumieńcami, które często barwiły jej policzki,
czytała szybko, dorzucając niekiedy własne komentarze:
— Upokorzenie Niemiec. — Dobrze im tak! — Dzisiaj około godziny trzeciej
rano, a więc na godzinę przed upływem terminu wyznaczonego zbiorową notą
mocarstw, przybył dyrektor policji w Berlinie, Streich, do hotelu Adlon, gdzie
zamieszkiwali uprowadzeni przez cofającą się spod Gdyni flotę niemiecką
amerykański wynalazca Adrian Wood oraz znany przemysłowiec Roger Wroth z
małżonką. Dyrektor Streich polecił służbie hotelowej obudzić ich i sprowadzić do
kancelarii zarządu hotelu Adlon. Pierwszy zjawił się Roger Wroth, który mimo
spóźnionej pory jeszcze nie spał. W dziesięć minut później nadszedł Adrian Wood.
Dyrektor Streich oświadczył przybyłym, że na skutek interwencji ambasadora
Zjednoczonych Stanów w Berlinie, zostaną bezzwłocznie odstawieni do Szczecina,
gdzie odzyskają zupełną swobodę ruchów.
O godzinie trzeciej minut czterdzieści wyruszył z Berlina nadzwyczajny pociąg,
złożony z parowozu i dwóch wagonów salonowych. Odstawianym do Szczecina
Amerykanom towarzyszyło w podróży kilku urzędników niemieckich — no, ci musieli
mieć miny pogrzebowe!… — oraz sekretarz ambasady USA. Drugi wagon zajęli
agenci policji. — Bez tych się obejść nie mogło… A jakże!… — Reporterów
miejscowych pism, ani zagranicznych korespondentów nie dopuszczono. Olbrzymi
tłum demonstrantów, którzy chcieli przeszkodzić odjazdowi prof. Wooda z Berlina i
przybrali wobec Amerykanów nader groźną postawę… rozpędziły silne oddziały
policji, przy użyciu ręcznych granatów łzawiących… — O, przyjemniaczki! Nie
dość, że biednego Wooda porwali, jeszcze go chcieli poturbować.
— To już wszystko?
— Nie Zosieńko… To zaledwie koniec pierwszego ustępu.
— Więc czytaj dalej!
— Rozkaz, pani porucznikowo!… Szczecin dnia 1 lutego. Dzisiaj, o godzinie
7,30 rano opuścił port szczeciński jacht „Lily”, uwożąc na swym pokładzie
właściciela statku, Mr. Rogera Wrotha, jego młodą małżonkę oraz słynnego
wynalazcę Adriana Wooda. Sympatycznych gości, odjeżdżających do Kopenhagi,
gdzie ma powstać pierwsza fabryka aparatów systemu Wooda… żegnano serdecznymi
owacjami. Profesor Wood oświadczył dziennikarzom. że… — Co takiego?! To
niemożliwe! — że dwudniowy pobyt w Niemczech będzie należał do najmilszych
wspomnień jego życia… — Aha!… Jest komentarz od redakcji… Zaraz mówiłam, że
to kłamstwo… Słuchaj Zosiu… — Najlepszym sprawdzianem wiarygodności
doniesienia dzienników niemieckich o okolicznościach towarzyszących odjazdowi
statku „Lily” ze Szczecina, a zwłaszcza o „serdecznych owacjach”, jest depesza
nadana o godzinie 10,40 przez stację radiotelegrafu jachtu do Patricka Spindle,
którą w dosłownym tłumaczeniu podajemy poniżej… — Uważaj tylko Zosieńko…
Och, aż mnie ręka świerzbi z pasji… Taka perfidia, taka perfidia!
— Nie przejmuj się, kochanie.
— Uchhh, jakbym prała, jakbym prała szpicrutą… Oto jak brzmi treść
telegramu:

warszawa konsulat usa prosimy depeszę doręczyć patrickowi


spindle stop przed kwadransem dowiedzieliśmy się z przejętego
telegramu że żyjecie i przybyliście do warszawy stop przyjmijcie
serdeczne gratulacje uważaliśmy was za ofiarę bitwy morskiej i
opłakiwaliśmy stop niemcy trzymali nas w adlonie pod kluczem stop
żadnych gazet wizyt rozmów telefonów stop były też ciężkie chwile
zwłaszcza przy odjeździe w szczecinie stop profesor okaleczony
kamieniem w głowę przy wsiadaniu na statek rana lekka na szczęście
ja także coś oberwałem na pamiątkę stop jacht i aparat odebraliśmy w
porządku stop brakuje tylko kilku cewek wood twierdzi że wy je
odkręciliście stop oby tak było stop gorzej z planami jeden egzemplarz
zniknął stop stwierdziliśmy to protokolarnie stop niemcy zwalają na
richthofena stop do zobaczenia niebawem w warszawie
roger wroth
— No, Zocha; jak ci się to podoba? — rzekła Alinka, odkładając gazetę na bok.
A kiedy tamta szukała nazbyt długo odpowiedniego określenia, wyręczyła ją po
swojemu: — To się nazywa odwracaniem kota do góry ogonem, żegnali go
„serdecznymi owacjami”… Cha, cha, cha, cha! Muszę się śmiać, choć to smutne. Od
dzisiaj, jak zobaczę chłopaków rzucających kamieniami za zbłąkanym psem nie
powiem im: nie rzucajcie… lecz: nie żegnajcie go serdecznymi owacjami… I plany
skradli, złodzieje!… A niech tam skradli! Grunt, że Wooda wypuścili na wolność…
Niech no tylko przybędzie do Warszawy i założy fabrykę swych cudownych
aparatów. Damy bolszewikom bobu, no… Ale co się Niemiaszki przestraszyły noty
dostojnych panów w pierogach, to się przestraszyły… Cha, cha, cha, cha!…
Pani Zofia dała ręką znak milczenia. Pierwsza posłyszała głos dzwoneczków,
który dygotał srebrzyście gdzieś w oddali.
— Kopczyńsiu! — Z tym okrzykiem wybiegła Alinka z pokoju. Nie upłynęło
dziesięć minut, gdy wpadła z powrotem zadyszana, ale i rozpromieniona.
— Zgadłam… to on! Zostanie u nas na obiedzie, poczciwa tyka.
— Alinko… Twoje zachowanie się sprawia mi prawdziwy przykrość. Gdzieś
zostawiła doktora Kopczyńskiego?
— Zgubił się gdzieś po drodze… Zapewne przeciera zapotniałe okulary.
— Już przetarł! — zabrzmiał jowialny męski głos od progu i do sypialni pani
Witoldowej wszedł szpakowaty mężczyzna, który ze względu na swój bajeczny
wzrost i przeraźliwą chudość w zupełności na określenie tyki zasługiwał.
Alinka nie stropiła się bynajmniej, choć było bardzo prawdopodobne, że
przybyły słyszał także i pierwsze jej zdanie, zawierające wspomniany epitet.
— Zocha trzyma się dzielnie — raportowała. — Serce poprawiło się na tyle, że
mogłaby już grać w rugby, gdyby nie śnieg… Zresztą pan doktor także sam to
stwierdzi.
— Z pewnością także to stwierdzę — odparł rozweselony.
— Zostawiam was samych i idę po najmłodszą Stasicką, no, po tę pogankę,
która ma imię po cioci odziedziczyć.
Ta zapowiedź przestraszyła trochę młodą matkę.
— Może by ją Katarzyna przyniosła… — rzekła. — Nie gniewaj się, Alinko,
ale ty jesteś taka roztrzepana… Jeszcze małą upuścisz na podłogę!
Doktor Kopczyński poparł tę prośbę niemniej gorąco.
— Ha, skoro nie macie do mnie zaufania, niech tego bębna przyniesie
Katarzyna. Rezygnuję z zaszczytu!
Udając, że się dąsa, wyszła z sypialni krokiem pełnym napuszonej godności. W
tej majestatycznej pozie wytrwała jednak tylko do progu.
— Złota dziewczyna! — chwalił lekarz, wsłuchując się z lubością w oberkowy
tętent kroków, dudniących w przyległym pokoju: — Co za temperament, co za
humor!
— Aż za wiele, jak na dzisiejsze czasy — zauważyła pacjentka.
Po obiedzie wyciągnął doktor Kopczyński Alinkę do najodleglejszego pokoju,
pod pozorem, że chce wypalić cygaro, którego dym mógłby drażnić panią Zofię.
— Ale przed odjazdem zajrzy pan jeszcze do mnie, doktorze. Bardzo o to proszę
— rzekła, domyślając się bez trudności, co będzie przedmiotem rozmowy tych
dwojga… Niespokojnymi, przenikliwymi spojrzeniami odprowadziła ich aż do
drzwi, lecz wyraz twarzy lekarza nic jej nie powiedział. Kopczyński uśmiechał się
dobrotliwie, jak zawsze, jak przy każdym pacjencie… Więc odwróciła głowę od
okna i podciągnąwszy kołdrę wyżej mruknęła z cicha: — Z ciebie nic nie wyciągnę,
ale po Alince poznam natychmiast… Ten dobry dzieciak nie potrafi się maskować…
A teraz chciałabym się zdrzemnąć… Jestem dziwnie osłabiona.
Tymczasem tamci dwoje znaleźli się w ostatnim pokoju skrzydłowym, który
służył przedtem za pracownię starszemu panu Stasickiemu.
Kopczyński rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu i pogrążył się w
zadumie, którą Alinka ochrzciła mianem kontemplacyjnych rozmyślań.
— Hem, hum! — chrząknął wreszcie.
— Hum! — powtórzyła podobnie.
— Chciałbym z panią pomówić poważnie.
— Słucham… Jestem właśnie odpowiednio nastrojona.
— Pani żartuje, panno Alinko.. Ja osobiście przepadam za pani humorem, lecz
sytuacja jest tego rodzaju, że…
Zmarszczyła brwi i spoważniała momentalnie.
— Z Zosią niedobrze? — spytała prosto z mostu.
— Nie stwierdziłem pogorszenia, lecz z drugiej strony nie widzę najmniejszej
poprawy.
— Słowem, status quo ante.1
— Niestety, tak… a w tym stanie nie może być mowy o opuszczeniu łóżka.
— Więc niech sobie Zosia jeszcze leży… Należy jej się przecież dłuższy
odpoczynek po… no, po tym…
— To wszystko prawda i gdyby to nie były czasy wojenne, nie obawiałbym się
niczego… Ale pani wie chyba dobrze, co się dzieje na froncie od wczoraj…
— Owszem, nie tylko wiem z gazet, ale i słyszę. Takiej kanonady, jaka się tej
nocy rozpętała, nie pamiętam od początku wojny.
— A ten huraganowy ogień artylerii rosyjskiej jest z pewnością
przygotowaniem do zamierzonego ataku piechoty… Rozmawiałem dziś rano ze
znajomym oficerem sztabu dywizji… Co tu ukrywać… Nasz front może być
przełamany lada dzień, lada godzina.
Alinka machnęła rączką pogardliwie:
— Strachy na Lachy, doktorze… Tę piosenkę słyszałam już tyle razy, że nie robi
na mnie żadnego wrażenia… Gorzej było trzy tygodnie temu… Pamięta pan?…
Głupie dziesięć kilometrów dzieliło Roztokę od naszych pierwszych rowów
strzeleckich… A dziś…
— A dziś — przerwał — dzieli nas raptem trzydzieści i kilka.
— Prawie czterdzieści.
— Niech będzie, czterdzieści… Jest to zaledwie jeden dzień drogi.
— Spacerkiem, ale nie przy zaciekłym oporze przeciwnika.
— Tum panią czekał… Przy zaciekłym oporze…
Oburzyła się nie na żarty:
— Więc pańskim zdaniem, doktorze, nasi żołnierze nie walczą dość dzielnie?
Więc ich bohaterskie zapasy z trzy razy silniejszym liczebnie nieprzyjacielem nie
zasługują pańskim zdaniem na miano zaciekłego oporu?
— Ależ owszem, owszem… Przyznaję, że walczą jak lwy, lecz równocześnie
muszę stwierdzić, iż osiągnęli maksimum wysiłku. Są wyczerpani. Poza tym
prowizoryczne pozycje, jakie na tym odcinku zajęli, nie nadają się do walki
okopowej. We wszystkich niemal rowach pokazała się woda… Rozmawiałem z
pewnym oficerem sztabu…
— Wspominał pan już o tym.
— Ale nie pozwoliła mi pani dokończyć… Otóż oficer ten powiedział mi w
zaufaniu, że dowództwo polskie liczy się z ewentualnością skrócenia frontu na tym
odcinku, a to skrócenie oznacza po prostu cofnięcie się o dobre pięćdziesiąt
kilometrów… Nowe okopy, zbudowane w miejscach suchych, są podobno gotowe.
— O tym słyszałam — rzekła cicho. — Nie przypuszczałam jednak, że sytuacja
się tak pogorszy… Toć w czasie wojny, nawet podczas zwycięskiej ofensywy,
fortyfikuje się miasta o setki kilometrów od frontu odległe… Na wszelki wypadek…
Hm, hm…
— W razie takiego przegrupowania Konstantynówek, Roztoka i okoliczne
osady znajdą się po drugiej stronie frontu.
— Pod bolszewikiem.
— Pod bolszewikiem! — powtórzył posępnie. — A jak już wspominałem,
należy się inwazji spodziewać w dniach najbliższych.
— Ja bym sobie z nimi radę dała — ozwała się junacko — ale Zosia, Zosia…
— I pani by sobie rady nie dała.
— O, przepraszam…
— Nie, drogie dziecko… Ja przeszedłem już raz w życiu inwazję bolszewików i
wiem co to znaczy. Było to w roku 1920… Gdybyście jeszcze były w jakiem
większym miasteczku, no… przy boskiej opiece, można by mieć kilka szans na sto.
Ale tutaj? Dwie słabe kobiety, otoczone czernią ciemnego chłopstwa, które wie, że
każda zbrodnia ujdzie bezkarnie, że co gorsza będzie mile widziana przez nowych
władców?
Alinka zaczęła bębnić niecierpliwie palcami. Jej przedsiębiorcza natura
buntowała się przeciw beznadziejności położenia, szukając wyjścia z ciężkiej
sytuacji.
— To wszystko prawda — przyznała. — Zdaję sobie doskonale sprawę z
ogromu niebezpieczeństwa, na wypadek, co nie daj Boże, odwrotu naszych wojsk na
tym odcinku… Przede wszystkim dwór może być ostrzeliwany przez tę czy tamtą
artylerię… Już to jedno wystarczy. A gdybyśmy wyszły cało, czeka nas okupacja
największych barbarzyńców świata, szykany, gwałty, prześladowania… Nie wliczam
tutaj niespodzianek ze strony służby folwarcznej czy „przemiłych” chłopków
miejscowych… To wszystko prawda, doktorze… lecz uświadomienie sobie wielkości
zagrażającego niebezpieczeństwa… to mało… Proszę mi wskazać drogę wyjścia z
sytuacji.
— Była tylko jedna… Wyjechać, jak radziłem.
— Nie przypuszczałyśmy wówczas, że nasi cofną się aż poza Roztokę.
— Raczej pani w to wierzyć nie chciała, panno Alinko, bo pani Zofia pragnęła
iść za moją radą.
Słuszna wymówka rozdrażniła jeszcze bardziej energiczną dziewczynę.
— Co było, a nie jest, nie pisze się… i tak dalej… Mówmy o sytuacji obecnej…
Powiedział pan przed chwilą, że nie może być mowy, aby Zosia dziś łóżko opuściła.
— Tak jest, niestety — potakiwał.
— Ale jutro, pojutrze?
— Ani jutro, ani pojutrze… Za jakie cztery dni, powiedzmy, o ile stan jej
zdrowia nie ulegnie zmianie na gorsze.
— Hm… Dobrze… A jeśli, w co zresztą nie wierzę, nasi rozpoczną odwrót tej
nocy lub jutro?
— W takim razie pani będzie musiała uciekać sama!
— Wykluczone! — zaprotestowała kategorycznie. — Zosię miałabym zostawić?
— Jednakże trzeba się zawczasu oswoić z tą myślą… Pani większe
niebezpieczeństwo zagraża niż jej.
— A to jakim sposobem?
— Przede wszystkim ona jest chora, jest ciężko chora. To powinno być dla niej
najlepszą tarczą. Najgorszy barbarzyńca uszanuje kobietę, znajdującą się w tym
stanie.
— Ale nie bolszewik i nie nasz zbolszewizowany fornal!
— Po drugie — ciągnął niezrażony — ona nie miała żadnych zatargów z
miejscową ludnością, czego o pani powiedzieć nie można.
— Te informacje posiada pan od niej, oczywiście. Aha, spiskowaliście za moimi
plecami!
— Nie zaprzeczy pani, panno Alinko, że tak czupurnej dziewczyny jak pani,
szukać ze świecą w całym województwie!
— No, wiadomo, że sobie w kaszę dmuchać nie dam!
— Właśnie… Otóż ta wrodzona krewkość stałaby się niewątpliwie przyczyną
zguby nie tylko pani, ale i jej bratowej. Bolszewicy nie szczędzą najprzykrzejszych
upokorzeń Polakom, zwłaszcza inteligentom, zwłaszcza ziemianom, a pani ma zbyt
twardy kark, by się ugiąć… pod knutem najeźdźcy, wielkiego chama.
— To pierwszy argument — odparła po namyśle — ale zdzierżę. Dla dobra
Zosieńki i jej córeczki, zacisnę zęby i zniosę wszystko… Zdzierżę… Tak mi
dopomóż…
— Niech się pani nie zaklina, Alinko… Poznawszy panią do gruntu, wciągu tylu
lat naszej znajomości… nie uwierzę w to nigdy… A teraz ostatni atut i
najważniejszy… — dodał szybko, widząc, że znowu mu chce przerwać.
— Słucham pana, doktorze.
— Nie powinna pani tu pozostać choćby dlatego, że jej fascynująca uroda
będzie przyczyną nieustannych zaczepek ze strony nie tylko żołnierzy, ale także
oficerów bolszewickich… Niech mi pani nie przerywa… Wiem, co mówię…
Przebyłem już jedną inwazję czerwonych w mym życiu. Widziałem rzeczy
straszne… Na samo wspomnienie się wzdrygam… Zna pani moją najstarszą
córeczkę… Ot, dziesięcioletni bęben, przeciętna sobie brzydula, a mimo to namyślam
się, czy jej nie odesłać do krewnych, którzy mieszkają pod Warszawą… Wysłałbym
całą czeredę, lecz niestety u mnie koklusz… A przecież mieszkamy w miasteczku,
gdzie zawsze łatwiej dopytać się o jakąś komendę, komisarza… łatwiej zaalarmować
patrol czy wyższego oficera…
Długo i wymownie przekonywał doktor Kopczyński upartą dziewczynę, aż
zerknąwszy mimowolnie na zegarek, zerwał się z fotela.
— Tośmy się zasiedzieli! — rzekł. — Mam jeszcze kilku pacjentów w
mieście… Muszę wracać. Daj Boże, aby nasi wytrwali na dotychczasowych
stanowiskach choć z pięć dni, jeśli już nie może być inaczej… Lecz gdyby się tak
stało, jak przewidywał ów oficer… niech pani ucieka… Będę każdego dnia
odwiedzał pani bratową, a skoro będzie mogła opuścić łoże, przewiozę ją do swego
mieszkania.
— Myśli pan, że pozwolą?
— Mam nadzieję… Oni lekarzy dosyć szanują.
Słowo dosyć wypadło bardzo blado.
— Zosia prosiła, żeby ją pan jeszcze raz odwiedził przed odjazdem.
— Pamiętam, pamiętam. Zanim jednak do niej pójdziemy, musi mi pani dać
słowo, że tym razem nie odrzuci mej życzliwej rady.
Potrząsnęła główką przecząco.
— Słowa dać nie mogę, ale o pańskiej radzie nie zapomnę. Czy ja wiem, jak
postąpię? Może się tak oszpecę, że żaden bolszewik nie będzie na mnie mógł patrzeć
bez wstrętu.
— Niechże pani poniecha tych dziecinnych pomysłów. Gdyby pani nawet
potrafiła zatrzeć ślady swej bajecznej urody, młodości, temperamentu, pozostanie
pani zawsze jeszcze kobietą, a to wystarczy najzupełniej dla pijanego żołdactwa.
Starej babie nie prze…
— Panienko!… Panie doktorze! — zabrzmiał krzyk mamki.
W sąsiednim pokoju zadudniły szybkie, ciężkie kroki i do gabinetu starszego
pana Stasickiego wtoczyła się z impetem pulchniutka Katarzyna.
— Co się stało? — spytała Alinka, zaniepokojona bladością przybyłej.
— Pani, dziedziczka umierajom!
— Jezus Maria!!
— Zakrzykła na mnie okropnie!
— Lecę.
— Spokojnie, panno Alinko… — upominał lekarz, lecz dziewczyna znikła mu z
oczu. Dopędził ją dopiero w sypialni pacjentki.
Pani Zofia leżała na wznak, blada jak opłatek; obie dłonie przyciskała do piersi,
tam gdzie bije serce.
— Mia… łam… sen… strasz… ny, och!! — wyszeptała urywanym głosem…
Pieszczotliwe słowa szwagierki i krople lekarza uspokoiły ją nieco.
Odpocząwszy, jęła opowiadać, że przyśnił się jej mąż; leżał na plecach, z głową
opartą na kolanach jakiegoś oficera. Kołnierz munduru miał szeroko rozpięty, a z
małej ranki na szyi sączyła się krew.
— Krztusił się… nie mógł tchu złapać… — mówiła. — Tak poruszał ustami,
jakby chciał coś powiedzieć… Nadstawiłam ucha i wierzcie albo nie, ale słyszałam
wyraźnie: Zocha!… Moje imię wymówił… Uczułam straszny ból w sercu…
krzyknęłam zapewne… nie wiem zresztą… Widzenie znikło, lecz jeszcze teraz mam
przed oczyma tę scenę. Wit zginął! — tu głos chorej załamał się i wybuchła
serdecznym płaczem.
Alinka zabrała się do uspakajania bratowej na swój sposób.
— Głupstwa pleciesz, Zosiu… Sama jestem zabobonna i w innych warunkach
także bym się zaniepokoiła, ale nie po wczorajszym jego liście!
— Pan Witold pisał? — spytał doktor, badając tętno chorej.
— Wczoraj właśnie otrzymałyśmy list od niego… Donosi nam, że jego pułk,
trochę przetrzebiony w czasie pierwszych walk z Niemcami, został cofnięty z frontu
na pięciodniowy odpoczynek. Piąty dzień upływa dopiero jutro.
— Może bomba spadła na pana dziedzica?
Nieoczekiwane odezwanie się mamki, która podeszła z drugiej strony do łóżka i
przysłuchiwała się ciekawie rozmowie, wyprowadziło dziewczynę z równowagi.
— Katarzyna jest głupia jak but u lewej nogi! — odburknęła. — Czy się was kto
pytał o co? Bomba!… bomba!… Sama kształtem bombę przypomina, więc jej się…
— Ona może mieć rację — przerwała pani Zofia, nie odejmując chusteczki od
zapłakanych oczu. — Cóż z tego, że pułk wycofano z najdalej wysuniętych rowów…
Mało to niebezpieczeństwa zagraża na tyłach? Co dnia czytamy w dziennikach o
napadach samolotów na punkty z dala od frontu położone… Rozszarpany bombą…
Wit!
Silne tupnięcie podeszwą o podłogę zagłuszyło na moment szloch pani Zofii i
miarowe pociąganie nosem, którem poczciwa mamka lojalne współczucie wobec
swej pani wyrażała.
— Będziecie już raz cicho, czy nie? Bombą rozszarpany, a widziała we śnie
maleńką rankę na szyi… Zwariowała do szczętu.
Ostre i niejako bezlitosne odezwanie się Alinki zdziwiło lekarza, lecz bardziej
jeszcze zadziwił go nieoczekiwany skutek… Pani Witoldowa odjęła chusteczkę od
zaczerwienionej twarzy, pomyślała przez chwilkę i wyciągając dłoń do szwagierki,
przemówiła głosem wcale spokojnym:
— Nie gniewaj się, kochanie… Masz rację, jak zwykle… Wit pewnie tylko
ranny został…
— Żadnej rany nie otrzymał — rzekła z głębokim przekonaniem. — Rękę sobie
uciąć pozwolę, że nie!
— Ty byś przeczuła, prawda?
— Naturalnie… Zawsze przeczuwam nieszczęścia rodzinne.
Spuściła oczy i ze sfery światła cofnęła się w cień, by bratowa nie dojrzała
zdradliwego rumieńca. — Bujać się nigdy nie nauczę — mruknęła z cicha. —
Zawsze spiekę raka, psia jego kość.
Kwadrans później opuścił doktor Kopczyński dwór w Roztoce, przyrzekając na
odjezdnym, że zatelefonuje, gdyby się czegoś ciekawego dowiedział w miasteczku.
Alinka, która odprowadziła sanie aż do sztachetowego ogrodzenia okalającego
zabudowania folwarczne, przystanęła w otwartych wrotach i rozważając na zimno
ostrzeżenia poczciwego Kopczyńsia, zadumała się głęboko.
Wiatr, który po południu ledwie, ledwie dmuchał, dął teraz potężnie,
zdecydowanie od zachodu na wschód, niosąc niemal poziomo gęste płatki śniegu.
Biały całun pokrywał szczelnie orne kawałki, łąki, pastwiska, dachy pobliskich
stodół, wszystko; nie utrzymał się tylko na ogołoconych z liści jesienią gałązkach
niskopiennych drzewek owocowych, posadzonych w równych rzędach w ogrodzie;
pocukrzył je trochę z jednej strony, przysiadł mocniej w zgięciach, kolanach, a potem
sfrunął na ziemię, zepchnięty podmuchami wichury.
Na niebie przewalały się spasione cielska śnieżnych obłoków, roniąc bez końca
nieprzebrane bogactwa miękkiego puchu. Niekiedy ta lub owa gwiazda zamigotała
seledynowym światełkiem, rzadziej księżyca skrawek zabłysnął i strugą mroźnego
światła na ziemię lunął… potem znów chmury, chmur kompanie, bataliony, całe
pułki, wszystkie w karnym ordynku śpieszące na wschód, by wesprzeć uznojone
zastępy obrońców… by powstrzymać pochód hord azjatyckich.
A we wschodniej stronie toczył się bój zacięty. Mimo śnieżnej zadymki widać
było przeliczne błyskawice, ślady ustawicznych detonacji… Pomimo biegunowo
przeciwnego kierunku wiatru słychać było krótkie, złowrogie grzmoty, których
nieprzerwana litania zlała się w ciągłe, głuche dudnienie.
Lecz niekiedy następowały krótkie przerwy… może dla poprawienia kierunku
ognia, może dla przesunięcia odnośnych baterii na inne pozycje. Wówczas cichły
grzmoty salw… wicher brał pierwsze skrzypce i na wyprężonych od zimna drutach
telefonicznych wygrywał swą posępną melodię.
W czasie jednej takiej przerwy podchwyciła Alinka echo nowych jakichś
odgłosów. Pod lasem dudniło coś, dźwięczało, skrzypiało jednostajnie; ale
gwałtowniejszy podmuch wiatru stłumił owe echa i wplótł je do swej symfonii.
Na wschodzie różowo zakwitł rąbek nieba… Jutrzenka?… Niemożliwe!
Przecież to dopiero wieczór, nocy początek… Więc nie zorza poranna, lecz…
— Łuna! — stwierdziła Alinka. — Pali się jakaś wioska.
Działa rozpoczęły na nowo przerwany koncert, ale z odmiennego repertuaru…
Monotonne dudnienie ustąpiło miejsca gorączkowym salwom, pauzom…
pojedynczym wystrzałom, które poprzez opętane crescendo2 przechodziły znów w
fortissimo3 huraganowego ognia… by po kilku minutach ścichnąć powtórnie.
Nowa przerwa… Znowu solowy popis wichru na fletach telegraficznych słupów
i względna cisza… Cisza nader względna, lecz wystarczająca, by czujne ucho
posłyszało dobrze znane terczenie motorów spalinowych.
Samoloty?… Przy takiej wichurze?
Warkot ciężko pracujących maszyn dobiegał od lasu, gdzie coś dudniło,
dźwięczało, skrzypiało.
— Aha, samochody… Muszą się przebijać przez zaspy. Nie zazdroszczę!…
Lewe skrzydło łuny wydłużyło się bajecznie. Niby potwornie wielki wąż
podpełzło aż za Konstantynów, owinęło miasteczko z dwóch boków, zapalając ćwierć
nieba swymi blaskami.
Stukot motorów wzrósł w międzyczasie. Nie trudno się było domyśleć, że są to
potężne maszyny ciężarowych aut.
W tej samej stronie zaperliły się cieniutkie głosiki dzwonków i szybko umarły,
przytłoczone silniejszymi odgłosami.
— Czyżby Kobiela już wracał? Wykluczone… Ani do miasteczka jeszcze nie
mógł dojechać… Ale słyszeć dzwonki, słyszałam.
Prawe skrzydło ruszyło z miejsca. Szło naprzód skokami, pozostawiając czarne
przerwy gdzieniegdzie, lecz krwawe refleksy łączyły się z sobą i drugie ćwierć nieba
stanęło w szkarłatnej pożodze.
— Pół nieba w płomieniach!
— Całe… Całe… Całe… będzie do rana… — jęczały słupy.
Alinka potarła sobie czoło dłonią. Tak czyniła zawsze, ilekroć chciała skupić
myśli swej roztargnionej główki… Cały… i… w płomieniach… Te słowa uczepiły
się jej nieznośnie, budząc wspomnienie jakiegoś zdania… Tak, tak. Było coś
takiego… To zdanie gdzieś zasłyszała… bodajże niedawno temu… i prześladowało
ją długo: może dzień… może więcej…
— Ach, prawda… Cały świat w płomieniach!
Wzdrygnęła się mimowolnie… Stanął jej przed oczyma ów włóczęga, żebrak,
nie żebrak, dziś wariat, a kiedyś człowiek zapewne inteligentny, ów ponury prorok,
fanatyczny kaznodzieja… jedna z przelicznych ofiar największego barbarzyństwa,
któremu na imię wojna.
Przywlókł się do Roztoki przed kilku dniami… stanął wedle stajni i zaczął
kazać potężnym, niskim głosem.
— Cały świat stoi w płomieniach! — zaczął. — Ludy żółte, czarne, brunatne
chwyciły za broń. Prócz Japonii, która niby chytry wilk przyczaiła się, by skoczyć
jankesom do gardła, kiedy się stosowna nadarzy sposobność; prócz Japonii, cała
olbrzymia Azja rozbrzmiewa szczękiem oręża, jękami mordowanych Białych,
hukiem dział okrętowych, które mszczą śmierć braci. Tajemnicza Afryka nie
pozostała w tyle za wschodnią siostrzycą. Wiele krwi tubylców wsiąkło w Czarny
Ląd, lecz głucha zaciekłość i liczebna przewaga Arabów, Rifów, Kabylów, Negrów,
fellachów sprawiły, że wojska angielskie, francuskie, włoskie i belgijskie cofnęły się
na wybrzeże. Uciekły pod opiekuńcze skrzydła armat swych statków wojennych, z
zemsty za klęski dziesiątkując kolonialne pułki…
A stara Europa?… Olbrzymi walec rosyjski zwalił się na Polskę, Rumunię i
Finlandię. Węgry wysłały ultimatum Czechosłowacji, Turcy podnoszą głowę,
Bułgaria zbroi się na gwałt, wojna Jugosławii z Włochami lada dzień wybuchnie…
Tylko w zachodniej połaci naszego lądu panuje cisza, lecz jest to cisza przed burzą.
Tylko patrzeć rychło Niemcy rozpoczną wojnę odwetową z Belgią i Francją, tylko
wyglądać ataku potężnej floty powietrznej Teutonów na Anglię… Mała iskra może
wysadzić w powietrze te straszliwe prochy, a wówczas rozpęta się bój, jakiego
Ziemia nie pamięta. Wówczas pożoga wojenna ogarnie ten ostatni skrawek globu i
cały świat stanie w płomieniach!
Cały świat w płomieniach, bracia moi! Posypcie głowy popiołem i czyńcie
pokutę, albowiem wielkimi kroki zbliża się dzień Sądu Ostatecznego!
Tu wędrowny prorok wyprostował swą smukłą sylwetkę i podniesionym głosem
zaczął cytować wersety Apokalipsy.
Fornale przestali się trącać łokciami, uśmiech zamarł na ustach nawet
najbardziej czupurnych i w grobowym milczeniu słuchali nieoczekiwanego kazania.
Któryś zdjął baranicę z głowy, inny się przeżegnał nabożnie, inny wreszcie upadł na
kolana, walnął się kułakiem w piersi, aż jęknęło i wybełkotał drżącym głosem:
— Boże bądź miłościw grzesznej duszy mojej!
Przykład był zaraźliwy. Wszystkie nogi ugięły się w kolanach, wszystkie usta
powtórzyły chórem:
— Boże, bądź miłościw!
A dziwny prorok przeszedł środkiem gromady, wołając wciąż przejmującym
głosem:
— Czyńcie pokutę, bracia! Cały świat w płomieniach! Dzień Sądu nadchodzi.
Dotarł tak do wjazdowej bramy folwarcznego obejścia i zniknął z oczu. Alinka,
która pośpieszyła w jego ślady, nie ujrzała go już więcej. Tajemniczy apostoł jakby w
ziemię zapadł. Od sąsiadów dowiedziała się nazajutrz na jarmarku, że odwiedził
wszystkie wioski okoliczne, wszystkie folwarki i dwory, a potem przepadł. Pozostało
po nim tylko niesamowite wspomnienie i hasło, które niósł niby ewangelię:
— Świat w płomieniach!… Czyńcie pokutę, bracia!… Cały świat w
płomieniach!
Dłuższy czas była pod wrażeniem tych odwiedzin, lecz zatarło się ono
stopniowo pod wpływem trosk codziennych, kłopotów, pod brzemieniem hiobowych
wieści, których żaden dzień nie poskąpił… aż tej nocy, widok łuny rozpiętej nad
płonącymi wioskami przypomniał jej refren posępnego proroctwa i patrząc
zalęknionymi oczami na szkarłatne blaski na niebie, wyszeptała mimowolnie:
— Świat w płomieniach!… Dzień Sądu się zbliża…
Dzwoneczki zakwiliły gdzieś blisko, ktoś strzelił z bata i spoza zakrętu wyłoniły się
sylwetki dwóch koni, idących ostrego kłusa.
— Kobiela? — wykrzyknęła zdziwiona, poznawszy sanki, które niby łupina z
orzecha przywiązana kotu do ogona, tańczyły od przykopy do przykopy skutkiem
silnego pędu.
— Już z powrotem?
— Pan doktor wysiadł, proszę panienki.
— Jak to, w drodze?… Jak mogliście pozwolić?!
— Moja rzecz słuchać… Jak tylko my spotkali to wojsko, pan doktor wyskoczył
na gościniec (bo to musieliśmy zjeżdżać na orne, tak ci droga autami zawalona),
pogwarzył z jakimsi oficerem, napisał coś na kartce i kazał zaraz wracać do Roztoki.
— Gdzież ta kartka?
Tknięta niedobrym przeczuciem rozwinęła powoli maleńki świstek i podeszła
bliżej do stangreta.
— Przyświeć mi — rzekła.
Łatwiej to jednak było rozkazać, niż w czyn wprowadzić. Zapałki gasły na
wichrze jedna po drugiej. Dopiero kiedy Kobiela zapalił cygaro podarowane przez
doktora i znalezione gdzieś w kieszeni, zdołała odczytać krótką treść kartki,
przybliżywszy ją do rozżarzonego czubka zaimprowizowanej na poczekaniu
„pochodni”.
Doktor Kopczyński pisał:

Niestety spełniają się najgorsze przewidywania. Odwrót na


całym odcinku. Spotkałem kolumny trenów.4 Nasi cofają się do linii
przygotowanych okopów. Bolszewicy prą silnie. Jeśli pójdzie w tym
tempie, staną przed świtem w Roztoce. Uciekać, panno Alinko!
Uciekać natychmiast! Jutro spróbuję odwiedzić p. Zofię. Pani musi
uciekać! Zaklinam Panią i rozkazuję!
Bogu cię poleca, Drogie dziecko, życzliwy
K.

Zadumała się na chwilę, lecz niecierpliwe przysiady rozgrzanych szybką jazdą


koni przywróciły jej rychło przytomność umysłu.
— Więc spotkaliście treny? — spytała, aby coś rzec.
— Ano, walą tędy całą szerokością gościńca:
— Samochody?
— Po największej części, ale nie brak i wozów… I pieszki też lezą.
— Hm, hm… Podejdę zobaczyć… Ty zajedź pod stajnię, konie wyprzęgnij, ale
nie rozbieraj!
— To niby będziemy uciekać?
— Nie twoja rzecz, rozumiesz?… Sanie dobrze wymościsz sianem, kilka
wiązek z tyłu uwiążesz i weźmiesz z paki worek owsa. Sam ubierz się ciepło, żebyś
nie zmarzł i czekaj rozkazu… No jazda!
Ale Kobiela nie kwapił się jakoś z wykonaniem rozkazu. Ściągnął lejce
drepcącym niespokojnie koniom, odłożył bat i pokręcił głową w tę i tamtą stronę, na
znak, że ma pewne zastrzeżenia.
Alinka nie znosiła oznak oporu u służby.
— No? — warknęła groźnie. — Nad czym jeszcze medytujesz, he?
— Chciałem się o coś zapytać.
— Byle prędko… Nie mam czasu na pogawędki.
— Polskie wojsko, niby nasze — poprawił się szybko — ucieka przed…
— Nie ucieka, ośla głowo… Cofa się ze względów strategicznych, ale co tobie
gadać o strategii…
— Ucieka, czy cofa, na jedno wychodzi.
— Więc?
— Panienka taka zawsze nagła…
— Gadajże, bo…
— Za naszymi idą bolszewiki!
— A gdzie mają iść? W przeciwną stronę?
— Lepiej żeby tak było… Tak oni idą, idą.
— Idą, idą, idą… — przedrzeźniała.
— Na rano mogą stanąć w Roztoce!
— Mogą.
— A ja mam z panienką uciekać w świat?
— Powiedzmy, że tak.
— Ja ucieknę, a moja baba i dziecka ostaną tutaj pod psiaparą bolszewikiem!
— Aha… O to ci chodzi. Hm… Trza było mówić od razu! Racja, nie będę was
rozłączać z rodzinę. Zostaniecie w Roztoce, tylko przygotujcie wszystko, jak
powiedziałam.
— Dziękuję panience… Zawsze mówię, że u panienki złote serce tylko ten…
ta… jakby rzec?
— Gęba jadowita, co?
— Eech, zaraz gęba! — oburzył się, jak na dystyngowanego stangreta
wypadało. — Tylko kto z panienkę pojedzie?
— Kto?… Anioł Stróż… Sama pojadę!
— Nie może być panienko!
— Czy to nie umiem powozić?
— Jeszcze by nie… Jak dobry stangret, ale co innego jazda spacerem do
Konstantynowa, a co innego taka podróż.
— Więc kto ma jechać?… Każdy ma jakieś dziecka, czy babę, czy inną
przyczepkę, bez której się nie obejdzie.
Cmoknęła na konie, zmuszając w tak radykalny sposób rozmownego stangreta
do zakończenia dyskusji, potem ruszyła ku zakrętowi, skąd zabiegał łoskot
przewalających się taborów.
Godzinę później wróciła do dworu przygnębiona i smutna.
Widok olbrzymiego węża wozów, aut, kuchen polowych, węża pełzającego
szybko i wciąż przynaglanego do większego pośpiechu przez rozgorączkowanych
motocyklistów, wywołał w jej duszy może silniejszą depresję, niż odblaski rosnącej
wciąż łuny. To wrażenie było mocniejsze, prawdopodobnie przez swoją bezpośrednią
bliskość.
Jeszcze bardziej przygnębiający był widok uciekającej ludności cywilnej. Siaki
taki siedział do tej pory twardo na własnych śmieciach, aż ujrzawszy naocznie
odwrót swoich, ulegał najgorszej epidemii, panice, i zmykał, unosząc z sobą co pod
rękę wpadło, biorąc nieraz rzeczy niemal bezwartościowe, a zapominając o znacznie
cenniejszych, zmykał, lamentując głośno, zapychał drogi, place, gościńce, tamował
swobodę ruchów cofającej się armii.
Nieco otuchy dodawała postawa żołnierzy. Byli zbiedzeni, znużeni śmiertelnie,
ale w żadnym razie nie wyglądali na pobitych. Ten czy ów obejrzał się poza siebie,
pogroził twardym kułakiem w stronę łuny, zaklął siarczyście pod adresem najeźdźcy,
odgrażając się niewybrednymi słowy. Byli to chłop w chłopa nieodrodni bracia
tamtych bohaterów, dzięki którym w roku 1920 zaistniał Cud nad Wisłą.
— Tak! Oni zadadzą czerwonym bobu — określiła to Alinka swoim stylem. —
Oni jeszcze pokażą, co potrafią… lecz narazie…
Ostry dźwięk dzwonka przerwał dalsze refleksje.
Zerwała się na równe nogi i podbiegła czym prędzej do aparatu telefonicznego.
— Hallo! Tak, dwór w Roztoce… A to pan, doktorze — ucieszyła się,
poznawszy głos lekarza.
A z oddali przypłynęły słowa, rzucane w krótkich, gorączkowych zdaniach:
— Pani jeszcze nie wyjechała?… Proszę się śpieszyć, na Boga!… Za godzinę
będzie za późno!… Bolszewicy wykonują manewr oskrzydlający… Mój list pani
chyba dostała?
— Dostałam.
— Nie zatrzymuję pani…
— Kochany doktorku!
— Ani słowa więcej… Proszę uciekać…
— Niechże pan posłucha!
— Nie mogę i nie chcę… Zresztą nie byłem jeszcze w domu… Telefonuję z
apteki… Muszę wracać do żony… Ostatni raz przemawiam do pani rozsądku… i
żegnam.
— Hallo!
Głos ucichł w słuchawce
— No patrzcie… jaki się zrobił lakoniczny… — mruknęła, kładąc słuchawkę na
widełkach.
Dzwonek zaterczał ponownie.
— Skończyłam rozmowę, proszę pani — rzekła spokojnie. Nagle cala zamieniła
się w słuch. Urząd pocztowy w Konstantynowie zawiadamiał, że przed chwilą
odebrał telegram nadany z Tunisu, a powtórzony przez pocztę w Warszawie.
— Skąd?… Nie słyszę… Coś dudni w słuchawce, jakby kto drzewo rąbał —
irytowała się, drżąc z niecierpliwości.
Rzeczywiście raz po raz rozlegały się w mikrofonie niesamowite huki i łoskoty.
— Aha, z Tunisu… Słucham… Hallo! Słucham panią!
— Linia zdaje się uszkodzona — wyjaśniała telefonistka.
— Mniejsza o to… Jaka treść depeszy?
— Stasiccy, Roztoka…
— Niech pani to opuści… Bez wstępów…
— Dobrze… Maciej Stasicki, który…
— Który… Hallo! Co który? Niechże pani czyta… Hallo, hallo!… Boże jedyny,
z tymi telefonami… Hallo!!!
Nadaremnie krzyczała do mikrofonu, na próżno kręciła korbką z taką pasją, jak
gdyby ją za wszelką cenę urwać pragnęła. Urząd pocztowy w Konstantynowie nie
odezwał się więcej. Widocznie przerwano linię.
Alinka promenowała nerwowym krokiem po pokoju, ponawiając swe wysiłki od
czasu do czasu, lecz zawsze z jednakowym skutkiem. Telefonistka nie dawała żadnej
odpowiedzi, w słuchawce nie było słychać upragnionego echa dzwonienia.
— Anielską cierpliwość można stracić!
Do drzwi zapukał ktoś nieśmiało.
— Wejść!
Była to mamka.
— Panienko — zaczęła niepewnym głosem.
— Co takiego?
— Chciałam prosić o pozwolenie… że to niby… moje dziecko, co je Kobielina
karmi, jest chore.
— Taak? Pierwsze słyszę!
Katarzyna spuściła oczy i jęła skubać czerwonymi palcami koniec fartucha.
— A gdzie mała?
— W pani pokoju… Pani dziedziczka kazała ją przynieść i bawi się z nią teraz.
— Jak to? Mała jeszcze nie śpi?
— Zaśnie ino patrzeć… Więc mogę iść?
— Na godzinkę?
— Sumiennie mówię.
— Hm… Katarzyno, popatrzcie no mi prosto w oczy.
Mamka zarumieniła się po uszy, lecz wziąwszy na odwagę podeszła bliżej.
— Głowa do góry… Tak… Teraz słuchajcie dobrze. Czy „czcigodna” Kobielina
nie mówiła wam coś o bolszewikach?
— O bolszewikaaach? — powtórzyła przeciągle, szukając w swej tępej głowie
jakiegoś wykrętu.
— Mówię chyba wyraźnie!
— No, mówić, mówiła, ale co mi tam… O dziecko mi chodzi!
— I dlatego, że chcecie być przy dziecku, któremu w czworakach nic nie grozi,
chcecie opuścić panią dziedziczkę w takim stanie? A, ładnie! Nie spodziewałam się
tego!
Katarzyna zdobyła się na niesłychany tupet.
— A panienka to niby nie chce uciekać? Familia opuszcza chorą dziedziczkę, a
ty dziewko siedź, nadstawiaj karku, gub siebie i dziecko… Dziękuję za taką służbę!
— Kto mówił, że ja uciekam?
Jakby w odpowiedzi zabrzmiał głos młodego fornala, Pawła, z przedpokoju:
— Panienko… Wszystko gotowe, ino zaprzęgać i uciekać!
Katarzyna wzięła się pod boki, rzucając na zarumienioną Alinkę tryumfujące
spojrzenia.
Pawełek wsadził swą pucołowatą gębę w szparkę uchylonych drzwi…
— Panienko, ja gotów… Walą z armat wściekle… Później nie wyrwiemy!
Przymknęła oczy na moment. W kilku sekundach ogarnęła myślą grozę sytuacji,
wspomniała ostrzeżenia Kopczyńskiego, zarejestrowała słuchem odgłosy
wzrastającej i zbliżającej się kanonady, a potem oczyma duszy ujrzała chorą na serce
bratową, bladą, przerażoną, opuszczoną przez wszystkich, nawet przez piastunkę
maleńkiej córeczki… nawet przez familię, według określenia Katarzyny.
— Panienko — posłyszała. Nie była pewna, czy to głos mamki, czy wiernego
chłopaka.
— Zostaję! — rzekła bardzo stanowczo. — Nigdzie nie wyjeżdżam.
— A dyć…
— Bez uwag, rozumiesz? Pojedziesz natychmiast do Konstantynowa pierwszą
lepszą szkapą… Weź moje siodło… Udasz się do urzędu pocztowego, odbierzesz
depeszę i zameldujesz, że linia telefoniczna zepsuta. Mają zaraz naprawić… Ty — tu
zwróciła się do mamki — możesz iść do „chorego” — (zaakcentowała to słowo
ironicznie) — dziecka, ale wrócisz bezzwłocznie, kiedy cię każę zawołać… Gdybyś
się ociągała, zwolnię cię ze służby i każę jeszcze tej nocy przepędzić na cztery
wiatry. A teraz marsz, jedno i drugie.
Pawełek miał minę markotną, ale nie odważył się oponować.
— Gdzie siodło panienki? — spytał
— Tam, gdzie zawsze — odburknęła opryskliwie. — Ty zdaje się także straciłeś
głowę.
Odprawiwszy służbę udała sic do sypialni bratowej. Pani Zofia powitała ją
okrzykiem radości; odgłosy coraz potężniejszych detonacji przerażały ją, budziły lęk
przed samotnością.
— Taka jestem opuszczona — skarżyła się, ściskając dłonie szwagierki. — Ty
się gdzieś wałęsasz, Katarzyna wyszła niby na chwilę do kuchni i nie wraca.
— Powiedziała, że idzie do kuchni?
— Tak.
— Aha!
— Dzwoniłam kilka razy i nikt nie przyszedł?
— Musiał się dzwonek zepsuć… Pójdę zobaczyć…
— Nie odchodź, kochanie… Tak mi czegoś strasznie…
— Zaraz wrócę… — zawołała, stojąc już na progu. Nie wierzyła, by dzwonki
były popsute, lecz powiedziała tak umyślnie dla uspokojenia Zofii. Przeczuwała
raczej, że w kuchni nie ma nikogo… Przewidywania miały się spełnić niestety. W
kuchni nie było żywego ducha. Gospodyni, kucharka i pokojowa wyszły dokądś,
zabierając z sobą nawet oba legawce, które zazwyczaj wygrzewały się w pobliżu
pieca. Przez uchylone drzwi wdzierały się podmuchy wichru i rozwiewały słaby
płomyczek naftowej lampy postawionej na szafie kuchennej.
— Tak sprawy stoją — mruknęła panna Stasicka. Nie namyślając się długo,
zatrzasnęła drzwi, zaparła zasuwę i przekręciła klucz w zamku dwa razy. W
powrotnej drodze do sypialni bratowej zawadziła o swój pokoik, gdzie uzbroiła się w
rewolwer, który wpuściła do tylnej kieszeni spodni. Albowiem do konnej jazdy
ubierała się po męsku i ku niezadowoleniu pani Zofii nie znajdowała zazwyczaj
czasu na przebranie się w sukienkę.
— Mój eks-narzeczony powiedziałby: sicher ist sicher — szepnęła.
Zaledwie usiadła u wezgłowia chorej, rozległ się ogłuszający grzmot. Szyby w
oknach nie wytrzymały nacisku powietrza i rozleciały się w kawałki z metalicznym
dźwiękiem. Pomimo zapuszczonych stor podmuch wiatru wdarł się do wnętrza,
wydymając firanki na kształt balonów. Lampa stojąca na małym stoliczku zaczęła
filować.
Okrzyk przestrachu obu kobiet zagłuszył odgłos powtórnej detonacji.
— Jezus Maria! Alinko! Co to zna…
Znowu huk. Jeszcze jedna szyba zajęczała dźwięcznie.
Alinka sposępniała nagle.
— Droga Zosieńko — zaczęła ostrożnie, głaszcząc chorą po twarzy.
— Żądam całej prawdy… Nie ukrywaj niczego przede mną!
— Nie ma czego ukrywać, kochanie!
— Nasi się cofają?
— Niestety!
— Roztokę czeka inwazja bolszewicka?
— Tak — odparła ze spuszczoną na piersi głową.
— A teraz bombardują okolicę!
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Tego nie przypuszczam. Sądzę raczej, że nasze baterie ustawiły się gdzieś
bardzo blisko i ostrzeliwują atakującego nieprzyjaciela.
— Przez co ściągną ogień na zabudowania dworskie!
Alinka zerwała się z miejsca. Tej ewentualności nie przewidziała w obecnej
chwili.
— Masz rację — wyszeptała. — Och, gdybyś ty mogła łóżko opuścić!
Schowałybyśmy się do piwnic pod spichrzem. Tam sklepienie najgrubsze. Ale cóż…
Kopczyński powiedział, że nawet mowy nie ma!
Pani Zofia dźwignęła się nadludzkim wysiłkiem na łożu, zanim szwagierka
zdołała jej przeszkodzić lub dopomóc.
— Alinko! — zawołała przejmującym głosem. — Uciekaj wraz z małą… Ratuj
ją i siebie!
— To niemożliwe!
— Dlaczego niemożliwe?
— Przede wszystkim dlatego, że postanowiłam nie rozstawać się z tobą. Nie
możesz sama pozostać!
— Mniejsza o mnie… Ratuj siebie, dziewczyno… ratuj moją dziecinę!
— Słuchaj, Zosieńko… Gdybym nawet chciała pójść za twoją radą, to taka
ucieczka jest niewykonalna ze względu na małą.
— Dlaczego, dlaczego?
— Nie przetrzymałaby podróży przy dzisiejszej pogodzie, a poza tym konie
mogą się spłoszyć, mogą ponieść!
— Wszystkie te prawdziwe czy urojone trudności są niczym wobec
niebezpieczeństwa, jakie wam zagraża w razie pozostania tutaj!
— Musiałaby mamka także pojechać.
— Niech jedzie z wami!
— Ona nie opuści swego dziecka… Mówiła mi to przed kwadransem. Tak, tak,
Zosieńko… Już rozpatrywałam tę koncepcję i uznałam ją za niemożliwą do
urzeczywistnienia.
— Więc niechże Katarzyna zabierze z sobą także i swoje dziecko…
Alinka wykorzystała huk dalszych wystrzałów na obmyślenie nowych trudności.
Zdecydowawszy się raz, że pozostanie w Roztoce, nie chciała teraz zmieniać
powziętego zamiaru. Wynajdywała tedy coraz to inne przeszkody, lecz pani Zofia, z
uporem właściwym osobom chorym, nie ustępowała ze swego stanowiska.
— Jest jeszcze jedna trudność, Zosieńko!
— Jakaż znowu?
— Żaden z żonatych fornali ze mną nie pojedzie. Żaden nie chce pozostawić
rodziny. Kobiela wręcz mi to oświadczył… Doszłam wreszcie do przekonania, że
jedynym odpowiednim człowiekiem mógłby być Pawełek, a jego… — dodała
szybko, nie chcąc tamtej dopuścić do głosu — a jego nie ma. Wysłałam go do
Konstantynowa konno.
— Teraz go wysłałaś? Po co?
— Po… po lekarstwa dla ciebie — skłamała na poczekaniu. Nie znała treści
awizowanej depeszy; lękała się, że może zawierać złe nowiny, a w takim razie wolała
w ogóle przemilczeć fakt przyjścia telegramu z Tunisu.
Pani Zofia zdziwiła się trochę.
— Kobiela ich nie przywiózł?
— Pomyśl tylko… Zapomniał, idiota… Ale też walą, no! — dorzuciła czym
prędzej, czując się niepewnie, jak po każdym popełnionym kłamstewku.
— Zaczekasz zatem, aż Paweł wróci, a tymczasem spakuj się do drogi!
— Jestem gotowa!
Pani Zofia wręczyła jej kluczyk, z którym nie rozstawała się nigdy.
— To od tamtej szafy… Na najniższej półce znajdziesz małą kasetkę żelazną…
Przynieś mi ją!
Drugi kluczyk, misternie w liczne ząbki powycinany, odemknął mały zameczek
ciężkiej szkatułki. Wewnątrz ukazało się kilka jubilerskich pudełek.
Chora otwierała je trzęsącymi się dłońmi i wyjmując jeden przedmiot po
drugim, mówiła cicho, głosem nieswoim, jakby bardzo wzruszona tą czynnością.
— Zaręczynowy pierścionek od Wita… To butony mej nieboszczki matki… Tę
kolię znasz, Alinko… Ślubny prezent, mój Boże… Ojczulka zegarek… I ten
pierścień z brylantem, rodzinna pamiątka… Oprawa niemodna, ale kamień cudny…
Spójrz! Umówiliśmy się z Witem, że tobie go darujemy. Bierz to, Alinko… i ten
sznur pereł.
Panna Stasicka, mając obie dłonie zajęte biżuterią bratowej, patrzała na nią
pytająco.
— Cóż ja mam począć z tą połową sklepu jubilerskiego? — spytała wreszcie.
— Zabierzesz ze sobą, kochanie! Bolszewicy wszystko by rozkradli, gdyby tu
pozostało. Weźmiesz ze sobą, a gdyby Roztoka poszła z dymem, gdybym ja… co
bardzo możliwe… nie przeżyła tej inwazji… schowasz to dla małej, prócz
pierścionka, który jest od dzisiaj twoją własnością.
Głos się załamał pani Zofii i popłakując z cicha, dokończyła:
— Bo jeśli mała zostanie sierotką, ty Alinko, będziesz jej opiekunką… Dasz jej
tę biżuterię kiedy dorośnie… powiesz, że od matki…
Alinka chrząknęła bardzo energicznie, czując iż dziwne wzruszenie dusi ją w
krtani.
— Słuchaj no, Zocha — zaczęła wojowniczo. — Czy tobie do szczęścia
potrzebne, abym ja się także rozbeczała?
Padły sobie w objęcia i długi czas, w przerwach pomiędzy poszczególnymi
salwami, słychać było przesmutny szloch jednej kobiety i niepewne pochrząkiwanie
drugiej, niemniej wzruszonej.
Wreszcie pani Zofia pierwsza przerwała scenę wzajemnych czułości.
— Zrobimy szybko mały woreczek z chusteczki, włożymy całą biżuterię do
niego i zawiesisz go sobie na szyi pod suknią.
— Pod suknią?
— Prawda… Ty w męskim stroju. Przebierzesz się?
— Jeszcze czego… To najpewniejszy kostium do podróży w obecnych
warunkach.
Niebawem „arcydzieło” było gotowe.
— Moja wartość wzrosła teraz do ładnych kilkudziesięciu tysięcy złotych —
żartowała Alinka, dotykając dłonią tego miejsca na piersiach gdzie ukryła biżuterię
bratowej.
— A teraz każ zawołać Katarzynę… Chcę ją pożegnać i małą osobiście jej
pieczy powierzyć.
Alinka pokręciła głową i zamruczała pod nosem:
— Hm, hm… Każ zawołać.. Każ zawołać… Ciekawam, komu mam wydać ten
rozkaz… Całe towarzystwo ulotniło się gdzieś bez śladu.
Nie chcąc niepokoić chorej postanowiła udać się sama do czworaków i
przyprowadzić mamkę.
— Niech cię to nie przeraża, że będziesz musiała nieco dłużej na mnie czekać…
Nasze Kaśki i Maryśki poszły gremialnie do Kobieliny na… kabałę.
— Katarzyna także?
— Tak… Za dziesięć minut jestem z powrotem… Do widzenia na razie.
Pogwizdując łobuzersko jakiegoś marsza, pobiegła na drugą stronę domu,
zamierzając wyjść na dwór kuchennymi drzwiami.
— Nie nazywałabym się Stasicka, gdybym przy sposobności nie zajrzała do tej
baterii, której zawdzięczamy dziury w oknach. — planowała w duchu.
— Ciekawam, gdzie się ustawili… Czyżby koło stawu?
Było to cokolwiek z drogi, lecz ciekawość zwyciężyła i Alinka skierowała swe
kroki w stronę gorzelni, poza którą znajdował się trzymorgowy staw dworski.
Drgnęła nagle. Gdzieś nad szczytami dachów zachichotał złowrogo jakiś
niesamowity puszczyk i nim otrząsnęła się z tego wrażenia, ogłuszający huk targnął
powietrzem. Natychmiast zrozumiała, co zaszło.
— Wymacali pozycję naszych armat i zaczynają pogawędkę — monologowała.
— Ładnie dwór na tym wyjdzie!
Drugi pocisk zapalił małą drewnianą budę, w której zamykano sieć, kilofy,
łopaty i blaszane taczki do wywożenia stawary. W blaskach ognia widać było
artylerzystów zaprzęgających na gwałt konie do armat.
— Przyjemniaczki — pomyślała niezadowolona. — Ściągnęli na nas ogień, a
teraz wieją czym prędzej… Na dobitkę wiatr dmie od zachodu… O gorzelnię się nie
lękam, ale jak do stodół doniesie, to bywaj zdrów!
Z chrzęstem i turkotem ruszyła bateria w drogę na inną, dalej na zachód
wysuniętą pozycję, lecz nieprzyjaciel bombardował po staremu najbliższą okolicę
stawu. Niektóre pociski padały na lód, przebijały z łatwością wcale grubą jego
warstwę i wyrzucały w górę fontanny wody… Był to widok piękny, choć groźny.
Odważna dziewczyna zdawała sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa, jakie jej
wciąż groziło, lecz stała dalej, licząc wytryskające gejzery i krytykując dosadnie
celność artylerii bolszewickiej. Wreszcie przypomniała sobie opuszczoną bratową i
zawstydziwszy się, zrobiła zwrot na pięcie. Puściła się pędem w stronę czworaków.
Nie zrobiła ani dziesięciu kroków, kiedy zaszedł dziwny, na pozór zupełnie
niezrozumiały wypadek. Jakaś potężna, nadludzka siła dźwignęła ją w górę, zakręciła
niby trąba powietrzna skrawkiem papieru i cisnęła daleko, aż pod tylną ścianę
gorzelni. Nie uczuła żadnego bólu, tylko ostry szum w głowie, ucisk na bębenki w
uszach i zamęt w myślach, chaos bezmierny, który pochłonął wszelkie wspomnienia,
myśli, instynkt samozachowawczy, nawet świadomość istnienia.
Jakieś sny ją trapiły. Z mroków cienia, rzucanego przez masywny budynek
wyskoczyły w pewnym momencie olbrzymie potwory mitologiczne centaury
wyglądem przypominające. Gadały ze sobą ludzkim językiem, który słyszała niby
poprzez gruby mur, i który, co dziwniejsze, rozumiała.
— Tu ktoś leży.
— Jakiś chłopak.
— Śladów krwi nie widzę.
— Może żyje. Zlezę z konia, panie kapralu.
— Szkoda czasu. Zabity na pewno, a choćby żył, to co z nim zrobisz? Bodziesz
go zabierał ze sobą?
— Racja… Widzicie ten lej na brzegu stawu? Ten granat musiał nieborakowi
dogodzić.
— Kropnął nim o mur i gotów!
— No, w drogę chłopcy… Zrobili my swoje, teraz jazda… Przed świtem
bolszewiki tu staną.
Grupa centaurów ruszyła z miejsca stępa. Jeszcze przez chwilę dolatywało echo
rozmowy, jeszcze jakiś czas słychać było dźwięk podków uderzających o kamienie,
jakimi umocniono boczną groblę stawu… potem ucichło wszystko.
Alinka otworzyła oczy. Początkowo nie mogła się zorientować, gdzie jest
właściwie. Leżąca pozycja i puszysta kołdra śniegu, który ją przysypał w
międzyczasie, złudziły ją na moment, że znajduje się w swym panieńskim łóżku, lecz
szybko poznała omyłkę. Tło nie przypominało w niczym ścian jej pokoiku a
zaróżowiony od licznych łun baldachim nieba rozwiał resztę wątpliwości.
Rozpoznała staw, którego białą, gładką powierzchnię popstrzyły mnogie czarniawe
łaty przerębli, wyrąbanych przez niecelne pociski bolszewickiej artylerii, poznała po
charakterystycznym okapie budynek gorzelni i zwolna, zwolna zaczęła sobie
przypominać co zaszło.
— Ogłuszył mnie wybuch jakiegoś granatu — wykombinowała, wyławiając z
olbrzymiego jeziora wspomnień świeże wspomnienie urywku rozmowy żołnierzy
ułańskiego patrolu, których wzięła za niesamowite centaury. — W takim razie jestem
ranna — zrodziła się natychmiast niespokojna myśl w odurzonej główce, a potem
druga myśl przeraźliwa: — Może mi nogi urwało?…
Szarpnęła się gwałtownie, próbując podnieść nogi. Powiodło się
nadspodziewanie łatwo. Kruchy całun śniegu rozsypał się od razu i dwie zgrabne
nóżki wykonały w powietrzu jakąś zgoła cyrkową ewolucję.
— Nogi w porządku… Hurra!… Gdzież więc mnie trafiło?… — wykrzyknęła.
Ale najbardziej szczegółowe oględziny własnej powłoki cielesnej nie były w stanie
wykazać istnienia jakiejś rany. Prócz ogólnego potłuczenia oraz zadrapań naskórka
na rękach nie wykryła innych kontuzji, a to przeświadczenie przywróciło jej zwykły
humor.
— To się nazywa: „cudem ocalona” — mruczała z zadowoleniem, próbując
wstać o własnych siłach. Chwyciwszy się muru dokazała tej sztuki i zrobiła kilka
kroków. Ale chód miała bardzo niepewny. Gdyby nie uczynna ściana gorzelni,
znalazłaby się z pewnością z powrotem w horyzontalnym położeniu.
— Przypomina mi się piosnka kabaretowa, którą śpiewałyśmy podczas pauz w
gimnazjum: Ta mała piła dziś i jest wstawiona… — dowcipkowała po drodze,
czując, że wysoki komin gorzelni, cztery rosnące opodal topole i rząd słupów
telefonicznych puszcza się w tany. Szczególnie szereg słupów przykuł jej uwagę. —
Kręci mi się w głowie, to prawda, ale tu coś jest nie w porządku swoją drogą!
Spostrzeżenie to było całkiem trafne. Podwójna kresa drutów telefonicznych,
pokrytych warstewką świeżo opadłego śniegu i łączących niemal poziomą linią
szczyty słupów, urywała się w pewnym miejscu… Tam właśnie była luka w szeregu
drągów.
Podszedłszy bliżej, stwierdziła Alinka, że jeden słup jest ucięty równiusieńko
tuż nad ziemią.
— Myślałam, że go granat obalił, ale to, widzę, rozmyślna robota jakiegoś
ptaszka — zafrasowała się poważnie. — Przerżnął drąg piłką, a kiedy runął,
poprzecinał siekierą druty… O, proszę! Są ślady cięć!
Przypomniała sobie przerwaną rozmowę telefoniczną z urzędem pocztowym w
Konstantynowie i niby przeraźliwie jasny zygzak błyskawicy rozjaśniło mroki tej
zagadki dalekie wspomnienie rozmowy podsłuchanej niegdyś pod drzwiami stajni;
wtedy, kiedy to kazała aresztować Kowalika.
— Więc on? Krąży gdzieś w pobliżu i korzystając z odwrotu naszych, chce
dotrzymać obietnicy i załatwić ze mną porachunki… Dobrze! Prosimy… —
Poklepała się dłonią po tylnej kieszeni spodni, gdzie tkwił nabity rewolwer, potem z
dumnie podniesioną głową ruszyła w kierunku domu mieszkalnego.
Widok świateł we wszystkich prawie oknach zaniepokoił ją poważnie.
Odurzenie spowodowane niebezpieczną przygodą ustąpiło ostatecznie, a mózg zaczął
należycie pracować.
— Wyszłam z domu, aby przywołać Katarzynę — przypominała sobie,
przyśpieszając kroku. — Zboczyłam z drogi… Chciałam zobaczyć, gdzie się
ustawiła bateria naszych dział. Tak! Tak to było… Przybyłam w chwili, gdy pod
ogniem nieprzyjacielskich baterii zakładali konie do armat… Wtedy mnie
ogłuszyło… Leżałam nieprzytomna, ale jak długo. Może kilka minut, może kilka
godzin… Boże jedyny! Tam Zosieńka sama pozostała! Pomyślała, żem uciekła lub
schroniła się do piwnicy pod spichrzem, zapominając o jej dziecku!
Stanęła nagle jak wryta. Przez rozbite szyby dobiegały z domu dźwięki ręcznej
harmonii i echa piosenki wiejskiej, nuconej zachrypłym głosem.
— Co to? Co to znaczy?!
Puściła się pędem w kierunku głównych drzwi. Kiedy wychodziła, były
zamknięte od wewnątrz na zasuwę i na klucz, teraz stały na oścież otwarte.
Biegnąc w tamtą stronę, musiała przejść pod oknami sypialni bratowej.
Usłyszała wewnątrz gwar zmieszanych głosów, przystanęła w miejscu, przylepiła się
do muru i ucho zbliżyła do najniższej kwatery okna. Zadrżała na całym ciele.
Zadrżała nie z obawy o siebie, lecz o Zosię. Zachrypły głos męski, który poznała
natychmiast, skandował właśnie z pijacką czkawką:
— Gadaj, gdzie się ukryła ta żmi… ja!… No, po… wiesz? Powiesz, czy mam ci
łe…eb skręcić?
— Nie wiem… — zatrzepotał słabiuteńko przerażony głosik chorej…
— Liczę do trzeee…ech, potem…
Alinka nie podsłuchiwała dłużej. Runęła jak burza w czarną czeluść sieni,
namacała klamkę, pchnęła drzwi, przebiegła dwa pokoje i stanęła na progu sypialni.
Jednym rzutem oka ogarnęła grozę sytuacji. Łoże pani Zofii otaczało kilkunastu
chłopów, wśród których poznała natychmiast stangreta Kobielę, ospowatego Walka,
głupiego Kostka i jeszcze dwóch fornali. Nad wszystkimi królował wzrostem i
szerokimi barami poszukiwany od dawna przez okoliczne posterunki policji,
Kowalik. Wysoko nad głową trzymał maleńką córeczkę pani Zofii i spoglądając
triumfująco na nieszczęśliwą i od zgrozy oszalałą matkę, którą dwóch drabów ujęło
za ręce, kończył zaczęte zdanie:
— …kropnę o ziemię, aż mózg tryśnie!
— Jest! — zabrzmiał w tej chwili czyjś okrzyk i wnet chór głosów potwierdził
nie bez zdziwienia:
— Przyszła! Sama przyszła!
— Pannica zatracona!
— Ale odważna jucha!
Kobiela zdjął czapkę mimo woli, lecz szturchnięty pod żebro przez Walka
nasadził ją sobie z powrotem, tylko bardziej na oczy.
Kowalik zdawał się być najbardziej zdumiony ze wszystkich.
— Przyszłaś ptaszyno? Przyszłaś? — powtarzał jakby niedowierzając oczom.
— Są zupełnie pijani… Nie drażnij ich, kochanie — rzuciła pani Zofia po
francusku.
Prowodyr zaklął soczyście.
— Po naszemu gadać, psiekrwie burżujskie!
Alinka dyszała ciężko. Jakiś przepotężny magnes ciągnął jej prawą dłoń w
stronę kieszeni, na usta cisnęły się słowa bardzo ostre, lecz błagalna prośba bratowej,
przypomniała jej namowy doktora Kopczyńskiego. Mówił przecież nie dalej jak
dzisiaj: pani ma zbyt twardy kark, aby się ugiąć pod knutem wielkiego chama.
Odparła wówczas: Zdzierżę! Dla dobra Zosieńki i jej córeczki, zacisnę zęby i zniosę
wszystko. Tak powiedziała… Teraz nadeszła chwila ciężkiej próby. Zdzierżę! złożyła
uroczysty ślub w duszy.
— Czemu niepokoicie chorą? — rzekła, siląc się, by nadać głosowi brzmienie
jak najbardziej łagodne. — Chcecie na mnie pomsty szukać, dobrze… Jestem… Nie
uciekłam i nie mam zamiaru uciekać ze swoich śmieci, ale jej poniechajcie… Ja…
was o to… bar… dzo… pro… szę — wykrztusiła z trudem.
Łagodny ton przemówienia wywołał efekt zgoła niepożądany.
— Spietrała się pannica — mruknął Walek…
— Teraz: proszę… che, che, che!
— Ale niechby swoi znowu naprzód poszli, toby cię bykowcem „poprosiła”.
— Hardość jej została… Jak to gada: swoje śmieci.
Kowalik osądził, że pora głos zabrać.
— Żadne swoje śmieci! — huknął. — Wszystko jest chłopskie, fornalskie…
Wy… fora ze dwora!
— Święte słowa — zaskrzeczała mamka, która nadeszła w międzyczasie i
odcięła wraz z innymi babami odwrót dziewczynie. — Nie będzie jak dwie godziny
temu, groziła, że mnie każe wypędzić… Moiściewy!… Z dzieckiem człowieka
wypędzać na taką psią pogodę!
— Niech ta teraz sama spróbuje!
Nie puszczając z rąk dziecka, ruszył Kowalik w stronę dziewczyny. Wbrew
przewidywaniom Walka, że pannicę jak wiązkę siana roztrzęsie, szedł powoli i
zatrzymał się na dwa kroki przed Alinką, nie podnosząc nawet ręki do ciosu.
— Mógłbym cię rozciągnąć od jednego uderzenia — rzekł wcale spokojnym
głosem — ale wolę ci na zimno podziękować za wszystko. Choćby za to! — tu
skurczem twarzy zwrócił jej uwagę na pionowy ślad zadrapania pod okiem.
Alinka ani drgnęła; patrzała mu prosto w oczy, co rozwścieczyło draba.
— Nie pamiętasz już tego, co było w stajni? — warknął złowrogo i pochyliwszy
się bliżej dotknął dłonią naznaczonego policzka. Dziecku, podtrzymywanemu teraz
tylko jedną ręką, zwisła główka i nóżki ku ziemi.
— Złamie się! — jęknęła pani Zofia. — Proszę mi oddać dziecko. Ludzie, czy
Boga w sercu nie macie! Moje dziecko! Och!
— Stul gębę, burżujko!
Alinka rozwarła z trudem szczęki, zaciśnięte w jakimś nerwowym skurczu.
— Proszę oddać dziecko matce! — rzuciła, bełkocąc słowa niewyraźnie.
— A jak nie oddam?
— Ja proszę!… Ja bardzo proszę!… — Ta prośba brzmiała jednak jak
kategoryczny rozkaz, obwarowany sankcją najsroższej kary na wypadek nie
posłuszeństwa. Kowalik wyczuł to doskonale i zuchwałość nieugiętej dziewczyny
wytrąciła go do reszty z równowagi.
— Pocałuj w rękę, to oddam!
— Alinko… Panuj nad sobą!
— A nie, walnę pokurczem o ścianę!
Pogróżka chłopa i błagalna prośba chorej zabrzmiały jednocześnie;
równocześnie też doszły do świadomości dziewczyny. Ujrzała tuż przed oczyma łapę
brudną, włochatą, wielką jak bochen chleba, którą miała ucałować, by ocalić życie
maleńkiej bratanicy; poczuła woń potu i końskiego gnoju, usłyszała jeszcze groźne:
— No?
Pokój zawirował jej w oczach. Błyskawicznym spojrzeniem ogarnęła gęby
zbuntowanych chłopów, bab, dziewek, gęby wykrzywione w grymasie bezlitosnej
ciekawości, bladą jak opłatek z przerażenia zastygłą twarzyczkę bratowej, wreszcie
brzydką mordę Kowalika, której wyraz świadczył dobitnie że straszliwa groźba
będzie spełniona bez skrupułów, jeśli ona nie… Och! sama myśl o tym przekraczała
siły dumnej dziewczyny!
A jednak?
Jednak kształtna główka zgięła się, broda spadła na piersi i ku radosnemu
zdumieniu fornali suche, zaciśnięte wargi otarły się w przelocie o wyciągnięty kułak
prowodyra.
— Pocałowała!
— No, no! — dziwiły się baby.
— Kowalik morowiec!
— Dał jej rady.
— Lepsze on jeszcze sztuki z nią pokaże!
— Ale się spietrała!
Ostatni przycinek najbardziej zabolał Alinkę. Bogiem by mogła się świadczyć,
że to co uczyniła, uczyniła nie z obawy o własne życie, lecz dla Zosi, której żebrzące
o litość spojrzenie pochwyciła w przelocie.
Kowalik rechotał triumfującym śmiechem:
— Che, che, che! Wszyscyście widzieli, co? Che, che, che! Od pokory trza
zacząć pokutę, ale żebyś wiedziała, co mi tam twoja pokora, to patrz!
— Jezus!!!
— Stój, łotrze!
Okrzyki dwóch kobiet zlały się w jeden. Ruchem pantery skoczyła Alinka
naprzód, z rozstawionymi szeroko rękoma, lecz chybiła. Maleńkie ciałko dziecka,
ciśnięte z ogromną siłą przeleciało tuż nad nią i uderzyło w ścianę główką, aż
trzasnęło, potem zsunęło się przy murze; legło na podłodze bezwładnie. Alinka
uderzona ciężką pięścią w piersi, odleciała w głąb pokoju, lecz nie upadła. Łapiąc
oddech z trudnością, przenosiła oszalały wzrok z głupkowato uśmiechniętej gęby
draba na nieruchomą maskę twarzy pani Zofii, która osunęła się na wznak na
poduszki.
— Kaput! — zawyrokował Kobiela i zdjął czapkę ponownie. Tym razem nikt go
nie strofował. Przeciwnie, ten i ów poszedł w jego ślady i garstka bab, stojących u
progu podeszła do łoża dziedziczki z tajemnym lękiem, z szacunkiem, jaki budzi
zawsze majestat śmierci.
— Umarła! Moja Zocha umarła! — zawył Kostek, klękając przy łożu.
— Wieczne odpoczywanie — mruknął ktoś basowym głosem i wnet chór
głosów odpowiedział: — A światłość wiekuista…
— Umarła!
To słowo przedarło się wreszcie poprzez zawrotne wiry splątanych myśli do
świadomości dziewczyny. Zrozumiała jego znaczenie i zatrzęsła się od zgrozy.
Klepanie pacierza wydało jej się nagle bluźnierstwem dorównującym ohydą
spełnionemu morderstwu. Zabili ją, a teraz się za nią modlą, skrystalizował się w
mózgu pewnik niezbity.
— Precz, chamy! — wrzasnęła, przyskakując do łóżka… Ton jej głosu miał w
sobie tyle mocy, że płochliwe baby zerwały się z klęczek. Za babami odstąpili chłopi;
tylko jeden Kostek klęczał dalej, całując raz po raz stygnącą szybko dłoń zmarłej,
pochlipując rzewnie i bełkocąc od rzeczy po swojemu. Chwyciła go za kołnierz,
szarpnęła, odrzuciła na bok z siłą godną męskiego ramienia… Teraz dopiero
przypadła do nieruchomego ciała… Tak! Oni powiedzieli prawdę.
Chore serce nie przetrzymało przesmutnego widoku, na jaki oczy musiały patrzeć.
Pękło z bólu. Nie mogło nie pęknąć. Nieszczęśliwa matka nie przeżyła ani o sekundę
śmierci jedynego dziecka i dwie czyste, niewinne dusze opuściły razem padół płaczu,
by zanieść przed tron Stwórcy straszne oskarżenie na ludzi, którym głupcy przez
porównywanie do poczciwych zwierząt niepotrzebnie schlebiają.
— Nie męczyło się chociaż.
Głos mamki schylonej nad zabitą córeczką pani Zofii zniewolił Alinkę do
odwrócenia głowy. Wzrok jej padł znowu na Kowalika, który stał na dawnym
miejscu bez ruchu. Uśmiech bezmyślnego okrucieństwa nie zszedł jeszcze z jego
grubych warg.
Skoczyła na równe nogi.
— Precz stąd, chamy! — krzyknęła, dygocąc jak w febrze.
Przezorniejsi, z Kobielą na czele, cofnęli się o dalsze kilka kroków, lecz
sromotna rejterada oburzyła prowodyra.
— Stać, psiekrwie! Dokąd leziecie? A ty — tu zwrócił się do dziewczyny — nie
pyskuj, pókim dobry. Jeszcze my z sobą nie pogwarzyli… To dopiero początek
wesela, jakie tu sprawię… Początek!
Przepotężny magnes szarpnął ponownie drżącą dłoń w stronę tylnej kieszeni
spodni. Brakło tym razem równoważnej siły, która by go powstrzymała wpół drogi.
— Przecież one obie nie żyją — zaszeptał głos tajemniczy. — Zabito ją,
zamordowano… Pomścij! — Jeszcze króciuteńka chwila wahania wytargowana
przez rozsądek czy instynkt samozachowawczy, potem znów szept: — Czy sądzisz,
że ta banda cię oszczędzi? Niewinnego dziecka nie oszczędzili, a co dopiero ciebie…
I tak zginiesz. Sprzedaj życie drogo… Pomścij Zochę, małą i siebie… Pomścij!… —
Słowo pomścij padło w tym samym momencie, kiedy morderca wymawiał ostatni
wyraz swej pogróżki: początek.
— Początek, mówisz? — zasyczała. — Dobrze. Koniec ja zrobię!
Błyskawicznym ruchem wyrwała rewolwer z kieszeni, wymierzyła byle jako i
nacisnęła cyngiel.
Huk wystrzału oddanego w małej, zamkniętej przestrzeni ogłuszył ją na kilka
sekund. Kowalik schwycił się za piersi, postąpił dwa kroki naprzód, lecz w tej chwili
dosięgła go druga kula. Zwalił się na wznak jak kłoda, przewracając sobą jakieś
krzesło.
— Rany boskie!
Okrzyk mamki zwrócił uwagę Alinki w tamtą stronę. Ujrzała skierowaną ku
sobie lufę wielkiego rewolweru. Ostrzeżona przez instynkt zrobiła gwałtowny
przysiad. Znowu huk, tym razem znacznie głośniejszy. Naftowa lampa zgasła od
wstrząsu powietrza. Kula gwizdnęła dziewczynie gdzieś nad głową i utkwiła w
obrazie zawieszonym nad łóżkiem Dźwięk stłuczonego szkła zagłuszył na mgnienie
oka przeraźliwe wrzaski tłoczących się ku drzwiom kobiet. Nie zmieniając pozycji,
zaczęła Alinka strzelać przed siebie raz po razie, mierząc w ciemnościach na oślep,
promieniście, jak biegną szprychy przy kole. Detonacje wystrzałów i jęki podniecały
ją jeszcze. Ostygła dopiero wtedy, gdy po którymś z rzędu szarpnięciu cyngla
rewolwer nie wypalił.
— Magazynek pusty — zdołała pomyśleć i już miała w głowie gotowy plan
dalszej akcji. Przeskoczyła przez olbrzymie cielsko Kowalika, potknęła się na jakimś
innym trupie czy rannym, lecz szczęśliwie drzwi dopadła. Z całym rozmachem
uderzyła piersiami w plecy dwóch uciekających bab, które zbiły się w wąskim
przejściu i zatarasowały je na chwilę. Siłą uderzenia wypchnęła przerażone chłopki
do następnego pokoju, niepoznana w ciemnościach minęła je szybko, wyprzedziła
kilka innych postaci i razem z połową bandy znalazła się w równie ciemnej sieni.
Poznali ją dopiero wtedy, gdy skoczyła w bok z pchającej się ku otwartej bramie
ciżby i chwyciwszy klamkę drzwi, które wiodły do drugiego skrzydła domu,
zatrzasnęła je za sobą z łoskotem.
— Trzymaj!
— Łapaj!
— Wywalić drzwi!
— Uwaga! Ona ma rewolwer!
— Ale kul już nie ma! — zauważył trafnie ospowaty Walek, który po Kowaliku
objął komendę.
— Podeprzyjcie drzwi ze mną! Migiem wyważymy.
— Zaczekaj. Najpierw je przestrzelę! Po co skórę narażać?
— Na wysokości głowy!
— Nie! — rzekł Wałek z chytrym uśmiechem. — Już mi raz pod kulą uciekła…
Po nogach pewniej!
Opuścił rękę na wysokości kolan i w równych odstępach przestrzelił drzwi na
wylot pięć razy.
Lecz Alinka była już daleko w tej chwili. Kiedy zabrzmiało echo pięciu
wystrzałów zdejmowała właśnie dubeltówkę, zawieszoną nad swym łóżkiem
panieńskim.
— To był nagan — pomyślała, przypominając sobie lufę rewolweru, z jakiego
do niej strzelono w sypialni bratowej.
Nie przejmowała się grozą sytuacji. Była przecież przygotowana, że zginie.
Martwiło ją tylko jedno, mianowicie, że uciekła do swego pokoju, zamiast do
gabinetu ojca. Tam była istna zbrojownia myśliwska, a tu miała pod ręką zaledwie
kilkanaście ładunków do strzelby i jeden magazynek do rewolweru. Łoskot
upadających drzwi przekonał ją, że już za późno myśleć o zmianie „twierdzy”.
— Tu się także będę mogła bronić jakiś czas — pocieszała się szeptem i zaczęła
fortyfikować swój pokój. Przewróciła łóżko na jeden bok, materace popodpierała
krzesłami, a stojącą pod ścianą szafkę z książkami odsunęła z jednej strony, aby ją
zasłaniała przed ewentualnymi strzałami od okna. W ten sposób urządziła sobie dość
wygodne „okopy”, w których kaflowy piec, łóżko oraz szafa tworzyły nienajgorsze
zasłony… Drzwi zamknęła na klucz i na zasuwkę, lecz nie podpierała ich niczym,
aby nie obniżać skuteczności własnych strzałów.
Z kolei zabrała się do porządkowania amunicji.
— Sześć z grubym śrutem — liczyła półgłosem dla dodania sobie odwagi.
Śrutem będę prała w razie otwartego ataku… Najpierw nabijmy kulami; przez te
cienkie deski przejdą gładko… Rewolwer przyda się w ostatnim akcie… Tak…
Osiem kul dla nich, dziewiąta dla mnie… Oooo, żywcem mnie nie wezmą te chamy!
Gdzieś blisko zadudniły ciężkie kroki. W wąskiej szparze nad progiem
zajaśniała ponowna wstążka światła.
— Już są tam — szepnęła Alinka i z dubeltówką gotową do strzału uklękła poza
ścianką materaców.
Klamka naciśnięta po drugiej stronie szczęknęła ostrzegawczo.
— Zamknięte — zabrzmiał młody głos, a zaraz po nim rozkaz nowego
przywódcy:
— Wywalić! Dom obstawiony, więc nie uciekła. Tam się skryła!
Zajęczały drzwi nagle pod obuchem taranu twardych pleców chłopskich.
Zajęczały, lecz nie puściły od pierwszego razu.
— Alinka wzniosła oczy ku powale:
— W imię Ojca i Syna, i Ducha — szepnęła.
— Razem podeprzeć, Hej… Rrraz!
Huk!!!
— O Jezu!
Sekundę później drugi strzał.
Znowu jęk i pośpieszny tupot uciekających nóg.
Chwila ciszy, zmąconej tylko stuknięciem pustych gilz wyrzuconych ze
złamanej strzelby przez ejektory.
Potem echa przyciszonej rozmowy:
— Strzela jucha!
— Broni się!
— Znowu dwóch ludzi sprawiła.
Głos Walka:
— My ją lepiej sprawimy!
— Strzelaj, Walek!
— Nie… Wolę ją dostać żywą.
— Przedtem strzelałeś!
— Rozmyśliłem się. Za krótkie by miała męki!
Szept ledwie dosłyszalny:
— Przez okno, wisz?
Alinka przytaknęła głową i wylot podwójnej lufy skierowała w stronę okna.
Znowu chwila denerwującego oczekiwania, niepewności gorszej niż walka
wręcz nawet.
Nagle zadźwięczały szyby, a płócienna stora szarpnięta silną łapa spadła wraz z
wałkiem. Odpowiedzią na to był nowy strzał, jeden strzał tylko.
— Oszczędzam ładunków!
Ranny w ramię osobnik odskoczył pod ścianę, rzucając karczemne
przekleństwa.
Grad małych kamieni posypał się na ocalałe szyby górnej kwatery i wnet okno
wyglądało jak pusta jama, jak oczodół szkieletu.
Napastnicy stali się ostrożni. Przebiegali szybko pod oknem, usiłując wzrokiem
przebić ciemności i odnaleźć kryjówkę bohaterskiej dziewczyny. Przebiegali tak
szybko, że nie mogła żadnego wziąć na cel, a nie chciała nabojów marnować dla
oddania niepewnego strzału.
— Przynieście parę snopków słomy. Zasłonimy się przed jej kulami.
Głos Walka rozbrzmiewał tym razem na polu, snadź chłop opuścił przyległy
pokój, uważając, że tamtędy łatwiej szturmować.
Alinka obmyśliła na poczekaniu sposób obrony przed przeciwnikiem, który
zamierzał atakować pod osłoną słomianych tarcz.
— Poniosą je wysoko, żeby głowy i piersi zasłonić. Dobrze. Będę prała po
nogach!
Zanim jednak wysłane dziewki przyniosły owe snopy słomy, zjawił się na placu
boju czynnik, który mógł łatwo niewątpliwy zresztą wynik walki przyspieszyć.
— Kozunie! — krzyknął jakiś głos zdyszany, a w tym okrzyku więcej było
strachu niż radości z powodu przybycia sprzymierzeńców.
Walek ruszył z pewną miną na spotkanie. Alinka słyszała, jak dopomagając
sobie słowami języka białoruskiego oraz rosyjskiego, wyjaśniał powody oblężenia jej
pokoju.
— Zabiła czterech chłopów i dwie niewinne kobiety — mówił.
Wykrzykniki kozaków świadczyły, że relacja fornala napełniła ich raczej
podziwem dla odwagi osamotnionej dziewczyny niż nienawiścią ku niej.
— No, no!… I ona sama to zrobiła?
— Panie, ostrożnie — przestrzegał Walek.
— Wasyl, ty słuchaj. Życie ci niemiłe?
— Naplewat’!
Alinka ujrzała nagle w oknie wysoką sylwetkę żołnierza, której potężna papacha
jeszcze przyczyniała wzrostu.
— Odejść od okna! — rzuciła rozkazująco po rosyjsku. — Przywołać jakiego
oficera!
— Oficera? Che, che, che, che!… Oficera się pannie zachciewa? Żołnierz to
śmierdzi, co? Che, che, che, che!…
— Odejść, bo strzelam!
— Wasyl, odejdź.
— Czekaj… Hej, ty muzyk… Czy panna warta grzechu?
Pomimo grozy położenia nie mogła się Alinka powstrzymać od przelotnego
uśmiechu, kiedy zgodnym chórem bab, fornali, dziewek i wyrostków zabrzmiał
wspaniały pean pochwalny na cześć jej urody. Domyślając się powodów pytania,
przesadzali umyślnie, co wreszcie wzbudziło nieufność kozaka.
— Ej, łżecie… Pewnie jaki stary grzmot. Młoda by tak cnoty nie broniła.
— Przyniosę panu fotografię!
Odezwanie się Katarzyny (Alinka od razu ją po głosie poznała) wzbudziło
ogólną wesołość przybyłych. Uważali całą historię za wesoły epizod barwnego
żywota żołnierskiego.
— Hej, wy, Polka. Zaczekajcie z tym strzelaniem, póki fotografii nie obaczę.
Może się odmyślę — rzucił z flegmą w czarną czeluść pokoju, przechylając się przez
parapet okna.
Kazał sobie podać latarnię i przyniesioną pośpiesznie podobiznę Alinki
przybliżył do żółtawego światła.
Gwizdnął nagle na znak uznania.
— Fiu, fiu!… To coś dla mnie!
Zapominając o ostrożności, dwaj inni towarzysze wychylili głowy spoza ściany:
— Krasawica!5
— Da, da.
— To mi będzie wesele! — padały okrzyki zachwytu.
— Kto zacznie?
— Ja!
— Tak, Wasylowi pierwszeństwo się należy!
Alinka zmieniła w międzyczasie kule na ładunki śrutu.
Poprzysięgła jeszcze tam, przy stygnących zwłokach Zochy, że drogo życie
sprzeda. Teraz opadły ją skrupuły. Przyszła chwila refleksji, czy powinna obciążać
sobie sumienie zabójstwem tylu ludzi.
Jeśli Walek nie kłamie, wyprawiłam już sześciu do piekła! — pomyślała, i raz
jeszcze powtórzyła swą przestrogę:
— Odstąpić, lub strzelam.
— Powoli, duszyczko — brzmiała odpowiedź flegmatycznego kozaka.
— Aha — szepnęła — chcesz mnie zagadać!
Ale Wasyl nie miał bynajmniej zamiaru zagadywać. Po prostu nie wierzył, aby
ośmieliła się strzelić do żołnierza, za którym stało dwudziestu doskonale uzbrojonych
kolegów, za którym bądź co bądź stała olbrzymia armia rosyjska. Nie mógł przecież
znać rozpaczliwej determinacji dziewczyny.
— Ha, skoro sam chcesz tego — mruknęła, dotykając drżącym palcem cyngla.
Padł strzał…
Olbrzymie chłopisko złamało się przez pół, zmasakrowaną twarzą grzmotnęło o
podłogę pokoju, a resztą tułowia zawisło na oknie.
Ryk wściekłości, klątwy, okrzyki zawtórowały drugiemu strzałowi. Podoficer,
który stał opodal od okna, ale na tej samej linii strzału, zarył się w śnieg. Ładunek
śrutu rozszarpał mu szyję.
Potem rozpętało się piekło. Kozacy zawzięli się, że zuchwałą Polkę wezmą
żywcem i pogadają z nią po swojemu. Kilku poszło z siekierami na strych, by dostać
się do „twierdzy” przez powałę. Ciało Wasyla wepchnięto do pokoju, tak, że
machnęło kozła i legło na wznak, głową przy oknie, nogami w pobliżu łóżka, za
którym siedziała Alinka.
By rozwidnić mroki panujące w niezdobytym pokoju, zapalili najbliższą
stodołę.
By skrzepić własną odwagę, przytoczyli z gorzelni dwie kufy surówki i przed
oknami dworu rozpoczęła się pijatyka.
By zachwiać męstwem zatraconej Polki przyniesiono ciało pani Zofii, które
miało służyć jako tarcza przy następnym, decydującym ataku.
Alinka gotowała się na śmierć w przedziwnym spokoju ducha. Dwa szturmy
odparła zwycięsko, lecz teraz nadchodził nieubłagany koniec. Wystrzelała dawno
wszystkie ładunki dubeltówki. Magazynek rewolweru posiadał ledwie trzy naboje…
A może dwa? Nie, trzy. Na pewno! Liczyła przecież. Więc trzy. Choćby ich zresztą
miała sto, wyszłoby to na jedno. Wiedziała, że nie strzeli za żadną cenę do kochanej
Zochy, choć to, co miało tym łotrom za pawęż służyć, było tylko jej martwym
ciałem… choć w ten sposób, sponiewierane zwłoki nieszczęśliwej kobiety były
niejako sprzymierzeńcem zwyrodniałych napastników… Nie!… Raczej wszystko,
niż ciało najdroższej Zochy narazić na pociski z własnej dłoni.
Z rąbanego sufitu sypał się tynk całymi płatami. Blaski krwawej łuny padały na
twarz Wasyla, która wyglądała jak jeden wielki plaster zaschłej krwi. Tylko wiechy
wąsów sterczały w górę i drżały niesamowicie, ilekroć nowy podmuch wiatru
wrzucał przez wyłamane okno kłęby śniegu. A jednak te podmuchy były Alince na
rękę. Oczyszczały atmosferę pokoju, nasyconą dymem, który gryzł w oczy
niemiłosiernie i oddech utrudniał. Z pola dobiegały odgłosy rozmów pijanej służby
folwarcznej, zbratanej na poczekaniu z najeźdźcami. Słychać było urywki
przechwałek, pogróżek, straszliwych obietnic, które miano w czyn wprowadzić po
rychłym zwycięstwie.
— Niech tylko dziurę w powale wyrąbią!
Ale łuna nad Roztoką przywabiła w te strony nowych gości. Nadjechały
najpierw dwie sotnie kozaków, a chwilę później samochód. Wysiadł z niego rosły
mężczyzna, którego szarżę wnet głośno wymieniać zaczęto.
— Komisarz!
— Komisarz przyjechał!
W krótkich słowach poinformowano przybyłego dygnitarza o przyczynach i
perypetiach niezwykłego oblężenia.
— Dziewczyna? Jedna dziewczyna potrafiła tego dokazać? — wyrażał swe
zdziwienie niedźwiedzim pomrukiem i liczył ciała zabitych oraz rannych, które
leżały pokotem pod ścianą dworu… Nagle gniew buchnął w nim jasnym
płomieniem.
— Dawać ją tutaj! — ryknął.
Oficer objął komendę. Padły twarde sylaby rozkazów. Po dwudziestu chłopów
przyskoczyło do drzwi i okna, równocześnie.
— Poniechali mej Zochy — ucieszyła się Alinka, ujrzawszy w oknie snop
słomy.
Czekała cierpliwie. Przecież tylko trzy ładunki pozostały!
Nareszcie! Nareszcie jeden z żołnierzy przy przełażeniu przez okno odsłonił
brzuch na chwilę.
Pafff!… W sam środek napiętego brzucha.
— Jeden!… Jeszcze dwa naboje. Ostatni dla mnie!
Drzwi runęły, jak wyrwane siłą olbrzymiej eksplozji. Bezładna kupa żołnierzy
wpadła do wnętrza. Ruszyła pędem w róg pokoju.
Paff! W sam środek ogłupiałego pyska, między dwie plamy wystraszonych
ślepiów!
Drżąca dłoń podniosła rewolwer ku górze. Zwróciła go lufą do siebie. Ciepły od
wystrzałów wylot lufki sparzył gładką skroń; wszystko trwało ułamek sekundy.
Papachy nie dobiegną, nie zdążą, nie wytrącą niezawodnej broni.
— To grzech, lecz Ty, Boże widzisz!… — szepnęła i bohaterskim ruchem
targnęła cyngiel.
Więc już? Ani błysku, ani huku. Więc śmierć tak lekko przychodzi?
Nie!…
— Ooooch!
Straszliwa omyłka. W magazynku były tylko dwa naboje, nie trzy, niestety.
Zabrakło kuli najpotrzebniejszej ze wszystkich. Zabrakło!… Tak losy sprawiły.
Po dziesięć ciężkich łap spadło na wąskie dłonie, na spracowane ręce, na krągłe
ramiona. Dziesięć łap dźwignęło ją z klęczącej pozycji za ręce, włosy, za kark i
kołnierz bluzy.
— Macie ją?
— Mamy, panie komisarzu!
— Gnojownia tu jest?
— Jest, panie komisarzu — odparł Wałek usłużnie. — Rozumiem: Utopić to
ścierwo w gnojówce!
— Nie! — rzekł przybyły, zmieniając nagle decyzję. — Broniła się jak żołnierz,
należy jej się śmierć żołnierska. Rozstrzelać pod murem.
— Rozkaz.
Z płonącej stodoły wystrzelił ku niebu nowy gejzer ognia, a jego odblask padł
na twarzyczkę Alinki.
Okrzyk bezgranicznego zdumienia wyrwał się z piersi bolszewickiego
dygnitarza:
— Czy mnie wzrok myli?
Przyskoczył bliżej gwałtownym susem, który nie licował z jego wysoką
godnością:
— Nie poznajesz mnie, koteczku?
Oderwała wzrok niechętnie od porzuconego na śniegu ciała bratowej. Podniosła
oczy i drgnęła pomimo całej swej determinacji.
Przed nią stał morderca polskiego wywiadowcy, szpieg, agitator, wódz tłumu
komunistów warszawskich w czasie pamiętnych zajść tamtegorocznych, Fiodor
Iwanowicz Gołykin!
— To dobrze, że ty mnie poznała — zarechotał piekielnym śmiechem. Zacierał
ręce na znak wielkiego zadowolenia i upajał się swym położeniem. Był przecież
panem życia tej znienawidzonej przez się dziewczyny, przez którą dwa razy omal nie
zginął.
Wzrok jego padł wreszcie na patrzących z boku ciekawie oficerów. Należało
zachować jakie takie pozory legalności postępowania.
— Wstrzymuję egzekucję. Ta dziewczyna, to niebezpieczny szpieg polski. Jej
obecność tutaj, daje mi dużo do myślenia. Tak. To już wchodzi w kompetencję
Nadzwyczajnej Komisji… Oczywiście… Dziękuję panom za udzieloną pomoc i nie
zatrzymuję dłużej… Poruczniku, zostawi mi pan dziesięciu ludzi do rana, potem ich
panu odeślę.
Po odjeździe kozaków Fiodor Iwanowicz nie krępował się dłużej:
— Twoja familia?6
— Walek Siata, panie komisarzu.
— Podobasz mi się. Będą z ciebie ludzie.
— Paaanie komiiii… — jąkał rozpromieniony fornal.
— Wybierzesz najlepszy pokój we dworze, przystroisz pięknie dywanami,
dopilnujesz, by napalono w piecu i przygotujesz coś zjeść.
— Tak jest, panie komisarzu.
— Najważniejsza rzecz: dobrze napalić. Paliwa chyba nie braknie, no wiesz:
meble, książki, nuty… Taaak… Tej diablicy łapeczki i nóżki związać, żeby sobie
krzywdy nie wyrządziła.
Walek potakiwał wciąż z zapałem, choć z przemówienia nie rozumiał połowy.
— Tam ja sobie, zjadłszy i popiwszy, pogadam po żołniersku z piękną Poleczką,
che, che, che, che!… No, a teraz won, swołocz!… Mam inne sprawy na głowie.
Odprawiwszy kłaniającego się wciąż parobka, przyzwał Fiodor Iwanowicz
podoficera i wydał mu szeptem szereg rozkazów… Jednego żołnierza pozostawić na
straży przy związanej dziewczynie, drugiego przy bramie wjazdowej, trzeciego od
strony czworaków, dokąd należy bezzwłocznie zapędzić całą tę chamską hołotę…
Tak… Nie potrzeba świadków w czasie „przesłuchania” niebezpiecznej polskiej
agentki. Pożaru nie gasić. Dom mieszkalny i tak się nie zajmie jako dachówką kryły,
a reszta niech sobie idzie z dymem. Naprawić telefon; to bardzo ważne; należy
utrzymywać stały kontakt z dowództwem dywizji, które ulokowało się tymczasowo
w Konstantynowie, oraz z oddziałem Nadzwyczajnej Komisji, który również
„zaszczycił” swą obecnością nieszczęsne miasteczko.
Fiodor Iwanowicz był wielkim pedantem; dopilnował osobiście wykonania
wydanych przez się rozkazów i dopiero kiedy tłum służby folwarcznej oraz chłopów
przybyłych ze wsi został odpędzony poza obejście folwarczne, kiedy połączono
przerwane druty telefoniczne… dopiero wtedy skierował swe kroki w stronę domu
mieszkalnego.
— Teraz uregulujemy dawne rachunki — syknął złowrogo, przekraczając próg
sieni.
Alinka szeptała machinalnie słowa modlitwy, śledząc równocześnie każdy ruch
bolszewika. Rozwaliwszy się w klubowym fotelu, jadł z żarłocznym pośpiechem i
popijał często gęsto wino, przyniesione przez Walka Siatę z piwnicy… Musiał
zauważyć jej niespokojne spojrzenia, bo nagle parsknął rozlewną kaskadą pijackiego
śmiechu.
— Jak to wodzi za mną rozmiłowanym wzrokiem! Widzisz, Walek?
— Widzę, panie komisarzu. Pewnie by chciała… — tu fornal wykonał dłońmi
bezwstydnie sprośny gest.
— Che, che, che — rechotał Fiodor. — To jej nie minie.
— Jeszcze by!… Taką okazję przepuścić? — podjudzał.
— Będzie wesele!
— Będzie!… Słyszysz, panna?
— Ale tyś mi na drużbę niepotrzebny!
— Już mnie nie ma, panie ko…
— Stójże, skotina!7 — krzyknął Moskal, osadzając w miejscu parobka, który ku
drzwiom się kwapił… — Mnie nie śpieszno, a ona też może zaczekać… Jak
potęskni, będzie goręcej kochała, che, che, che, che… Teraz chcę pić!
Huknął ciężką pięścią w stół, aż szkło zadźwięczało.
— Nie to! — wrzasnął, widząc, że Wałek dolewa mu wina. — Samogonka u
was jest?
— Jest, panie komisarzu.
Żaden lokaj nie uwinąłby się prędzej od ospowatego fornala. Nie przeszła
minuta, kiedy powrócił do pokoju z wielkim dzbanem.
— Prosto z gorzelni — rzekł. — Odstany i nie bardzo śmierdzi.
Fiodor łypnął okiem podejrzliwie w stronę leżącej na otomanie dziewczyny.
— Może zatruty?
— Eee, panie komisarzu… Pilimy go niemało przed pańskim przyjazdem.
— Hm… to gorzelnia otwarta?
— Na oścież.
— Żeby się tam żołnierze nie dobrali!
Wałek nie śmiał powiedzieć, że pozostawiony przez oficera oddziałek kozaków
raczył się już od dawna znalezionym spirytusem.
Gołykin skosztował surówki ostrożnie i nagle złośliwy uśmiech wykrzywił jego
brzydką gębę.
— Damy pannie posmakować — bąknął, dźwigając się nie bez wysiłku z
klubowca. Podszedł do otomany i pochylił się nad związaną branką. — Napijesz się,
gołąbko… To ci krew rozgrzeje, che, che, che… Nu, otwórz buziulkę!
Wykręciła głowę w bok. Nie wiedziała, co ją większym wstrętem przejmuje, czy
widok nalanej, spoconej gęby prześladowcy, czy jego cuchnący oddech, który jej
twarzyczkę oblewał.
Wolałabyś wino, che, che, che, che… Chłopski trunek ci śmierdzi,
szlachcianko… Przywykniesz… spróbuj tylko… Nie taki diabeł straszny!
Monologując tak, skinął na fornala, by przytrzymał ruchliwą głowę dziewczyny,
grubym paluchem rozchylił jej wargi i zakołysał dzbanem. Gryzący płyn chlusnął
całą struga na dolną część twarzy Alinki, sparzył delikatne nozdrza, wdarł się przez
zaciśnięte kurczowo zęby do jamy ustnej, oblał brodę, policzki i spłynął na piersi! Na
szczęście nie dotarł do oczu, które przezornie powiekami nakryła.
— A co? — rżał Fiodor, obserwując z zadowoleniem skutki swego
„poczęstunku”, Alinka zakrztusiła się gwałtownie, zakaszlała wyrwała głowę z
chamskich łap Walka i rozwarła szeroko przerażone oczy.
— Boże, ześlij śmierć! — zawołała głośno. Była to krótka, żarliwa modlitwa
którą po cichu wciąż w kółko powtarzała od godziny.
— Co ona gada?
Walek przetłumaczył usłużnie.
— O śmierć prosi, gołąbka? — Fiodor Iwanowicz wpadł w stan pijackiego
rozczulenia. Usiadł na skraju otomany i zaczął głaskać ramiona Alinki. — Ty nie
umrzesz — zapewniał wzruszonym głosem, walcząc zwycięsko z czkawką. — Nie
możesz umrzeć, zanim cię nie popieszczę, mój gołąbeczku… a potem, bierz cię
czort!
Szarpnęła się rozpaczliwie, widząc, że jego usta zbliżają się szybko do jej
twarzy. Zdołała na czas odwrócić głowę i jego wargi utonęły w gęsiej czuprynie
włosów. Całował je zawzięcie, a w przerwach skomlał żałośnie:
— Nie broń dzióbeczka, ptaszynko… Lepiej po dobroci z Fiodorkiem!
Wałek chrząknął szelmowsko.
— Może już pójdę — rzekł, rozumując, że te czułości są wstępem do gorętszych
pieszczot.
Fiedor spojrzał nań półprzytomnie.
— Co mówisz?
— Że niby drużba niepotrzebny.
— A prawda… Idź, mileńki! Siedź w kuchni, póki nie zawołam. Tylko wara mi
podglądać czy podsłuchiwać, ty swołocz! Zrozumiał?
Fornal tupał głośno i drzwi jedne po drugich zatrzaskiwał z piekielnym
łoskotem, aby te demonstracje dały świadectwo jego lojalnemu posłuszeństwu.
— Boże ześlij śmierć! — szeptała Alinka drżącymi wargami.
W sąsiednim pokoju zaterkotał dzwonek. Ostry, metaliczny dźwięk poszarpał w
strzępy ciszę, jaka zapanowała po ostatnich słowach Moskala, ciszę, która
zwiastowała nieuchronna burzę i epilog tragedii Alinki.
— Telefon?
Alinka nie wiedziała, że z polecenia Fiodora zerwane druty zostały połączone i
była skłonna uwierzyć, iż stał się cud. A kiedy olbrzym odszedł chwiejnym krokiem
do drugiego pokoju, wznowiła rozpaczliwe wysiłki nad przerwaniem postronka,
którym jej ręce na plecach skrępowano. Głos dzwonka wlał w jej zrezygnowane
serce strumień nadziei, skrzepił słabnącą odwagę, wzmocnił siłę mięśni. Wierzyła
głęboko, że ten dźwięk dzwonka zepsutego telefonu był dziełem Opatrzności, był
udzieloną przez Nią chwilą zwłoki, którą należało odpowiednio wyzyskać… Więc
napinała przeguby dłoni, usiłując przerwać więzy, lub na przemian starała się uczynić
ręce jak najbardziej cienkimi, aby je przesunąć pod oplotami postronka.
Na próżno!
Więzy były za mocne na to, by je mogły przerwać słabe, ścierpnięte ręce
dziewczyny; były zbyt ciasno nałożone, aby nawet tak wąskie dłonie jak Alinki,
mogły się pod nimi prześlizgnąć.
— On wraca — wyszeptała i zdwoiła beznadziejne wysiłki.
Nie… Przywidziało się jej. Fiodor Iwanowicz rozmawiał dalej, a raczej słuchał,
co mówi tamten ktoś, który był narzędziem Opatrzności. Słuchał, niekiedy zaklął
bardzo szpetnie i znowu długa chwila ciszy świadczyła, iż Fiodor słucha wywodów
gadatliwego rozmówcy.
Alinka zamieniła się w słuch nagle. Pochwyciła jakiś podejrzany szmer, jakby
podnoszonej bardzo ostrożnie story. Odgłos tego szelestu nie dobiegał jednak z
pokoju, gdzie znajdował się telefon, lecz z przeciwnej strony.
— Co to?
Przypomniała sobie szatańsko złośliwy wzrok ospowatego Walka i opadła
bezsilnie na otomanę. Tak… To on był niewątpliwie. Zakradał się przez okno do
sąsiedniego pokoju, by podglądać i podsłuchiwać jak bolszewicki dygnitarz
„przesłuchuje” swą ofiarę. Więc nie żaden sprzymierzeniec, lecz drugi wróg
nieubłagany, który przeszkodziłby niewątpliwie w ucieczce, gdyby te przeklęte więzy
przerwać zdołała.
— Wot miła niespodzianka! — ucieszył się Fiodor, podchodząc ku baterii
butelek, stojących rzędem na stole. — Posłyszawszy skrzypienie tego grata pomyślał
ja: Ptaszyna maga koziołki, chce sznury przerwać. Tak ja myślał i omylił się. Moja
koteczka leży grzecznie, potulnie, czekając, che, che, che, che… na swego kochanka!
Z flaszką w dłoni skierował się ku otomanie.
— Kto telefonował? — spytała, by odwlec straszną chwilę. Lepkie, obrzydliwe
spojrzenia, jakimi ślizgał się po jej postaci, ostrzegły ją że ta chwila jest bliska…
bardzo bliska.
Nie taił zdumienia.
— Przemówiła do mnie, no, no… Tak i lepiej… Czemu nie mamy sobie przed
tym pogwarzyć?
Pomimo dreszczu, jaki wywołały słowa przed tym, powtórzyła swe pytanie
głosem dość opanowanym.
— Kto telefonował? A na co tobie to wiedzieć?
— Boicie się, że ucieknę, skoro nie chcecie powiedzieć.
— Nie uciekniesz, maleńka… Ja w tym… I powiem, żebyś nic myślała że się
boję… Ot stary druh pytał, czy przez Roztokę nie przejeżdżał niejaki Fiodor
Iwanowicz… To niby ja, kotku… Tak i ucieszył się niezmiernie, poznawszy mój
głos.
— Co telefonował? Rozmawialiście tak długo… — zagadywała.
— Długo rozmawiali — powtórzył rozmarzony. — Jak to zauważyła że długo,
gołąbka moja… Tęskniła za Fiodorkiem. Wynagrodzę ci to… Byłbym chyba
niewdzięcznikiem, gdybym zapomniał… Tak my sobie gadali, gadali, a czas leciał.
— O czym gadaliście? — zawołała prawie głośno, cofając ramię przed
zetknięciem się z jego łapą.
— O czym?… Tak sobie… O matuszce Rosji… W Moskwie ciepło.
Kontrrewolucjoniery zrobiły zamach… Udusimy ich ot tak — tu przysunął pięć
grubych paluchów pod nos Alinki i zacisnął kułak potężny. Przez chwilę chwiał
sennie głową na obie strony, potem znów zaczął: — Kilka dywizji trzeba będzie z
frontu odciągnąć, może się przez to chwilowo cofniemy, ale nie na długo. — Udając
bardzo śpiącego, śledził przecież uważnie grę twarzy swej ofiary i dostrzegł żywy
błysk jej oczu. — Moja gołąbeczka się cieszy z tego, che, che, che, che… Nie ciesz
się. Ani to naszej dzisiejszej nocy poślubnej nie odwlecze, ani cię z Fiodorkiem nie
rozłączy… Rosja duża… bardzo duża, ptaszyno… Choćby my się za Ural cofnęli,
zawsze jeszcze na gniazdeczko dla nas dwojga miejsca się znajdzie, che, che, che!
Otworzyła usta, by znowu rzucić pierwsze lepsze pytanie, lecz nie dopuścił jej
do głosu. Przejrzał jej grę, grę na zwłokę. Niespodzianym ruchem objął ją wpół i
przygniótł do otomany. Ujrzała tuż nad sobą jego oczy błyszczące pożądaniem,
czerwone policzki, mięsiste wargi, szukające łapczywie jej usteczek. Oblał ją odór
wypitych win, surówki, rumu, zjedzonej kiełbasy, czosnku, kapusty, odór spoconego
ciała. Już sam ten konglomerat ohydnych woni wystarczył, aby o zawrót głowy
przyprawić, a przecież to wszystko wraz z bólem rąk przygniecionych ciężarem
dwojga ciał i wykręconych, wraz ze wstrętem, jaki budziło błądzenie jego
niecierpliwych łap po jej ciele… było niczym wobec przeświadczenia, co dalej
nastąpi, co musi nieodwołalnie nastąpić.
— Słuchaj! — rzuciła zdyszanym głosem.
— Nu?
Zajrzał jej w oczy z bliska, czekając co powie.
— Gołąbka ma jakie życzenie?
Zmarszczyła czoło i nakryła oczy powiekami, aby nic, żadne wrażenia
wzrokowe nie przeszkadzały w procesie myślenia. Szukała rozpaczliwie jakiego
wybiegu, który by nową zwłokę spowodował… Ale co powiedzieć? Jakie kłamstwo
skomponować na poczekaniu?
— Słuchaj! — powtórzyła, nie mając jeszcze żadnego pomysłu w głowie.
— Słucham, rybeńko. Będę słuchał cierpliwie, ale czemu bym miał przy tym
pieszczot zaniechać? Czy nas kto krępuje? Czy nie jesteśmy sami?
Otworzyła oczy. Jego ostatnie zdanie podpowiedziało jej nowy wybieg; może
niedołężny, naiwny, lecz w tej sytuacji należało się chwytać wszystkiego.
— Słuchaj!… Nie jesteśmy sami… Tam, obok siedzi Walek i podsłuchuje.
— Tam Walek? Nie łżesz ty?
— Słyszałam jak właził oknem.
— To dziwne, że ja nie słyszałem!
— Telefonowałeś wtedy.
— Nu da, zobaczę… — Dźwignął się, podszedł do stołu, wziął stamtąd
rewolwer i pohuśtał go na dłoni. — Nie! — rzekł stanowczo, odkładając broń na
dawne miejsce. Podniósł z ziemi bykowiec i potrząsnął nim nad głową dziewczyny.
— Jeśliś nie zełgała, obiję swołocz, że go matka rodzona nie pozna, ale jeśliś zełgała,
to… no… zobaczysz!
Szedł ku zamkniętym drzwiom, zataczając się niezgorzej. Szedł głośno, nacisnął
klamkę i pchnął połówkę drzwi z impetem.
— Walek? — rzucił ostro w głąb ciemnego pokoju.
Nie było żadnej odpowiedzi…
Alinka zdawała sobie sprawę z tego, że jej nieudolny wybieg rozwścieczy
napastnika, że przede wszystkim półminutowa zwłoka w niczym jej losu nie
odmieni… A mimo to coś jej kazało brnąć dalej i kiedy Fiodor, zwrócony ku niej
twarzą, bąknął znowu swoje pytające: Nu? — rzekła spokojnie:
— Schował się gdzieś… Jest tam na pewno…
Przechyliwszy głowę, ile tylko mogła, ujrzała, iż Moskal wszedł do tamtego
pokoju. Z biciem serca liczyła jego głośne stąpnięcia… Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…
zwolnił kroku; szedł ciszej, jakby ostrożniej, sześć, siedem… jeszcze ciszej. Nagle
krzyk:
— Mam cię drabie!
— Więc jednak słuch mnie nie mylił — szepnęła. — Walek chciał
podsłuchiwać.
Łoskot upadającego ciężaru przerwał jej rozmyślania.
— Aha… Przewrócili fotel… No, ten mu teraz dogrzeje!
Myśl, że ospowaty Wałek dostanie lanie, sprawiła jej dziwną przyjemność. A
Walek musiał zbierać razy nie byle jakie, gdyż przez otwarte drzwi słychać było
odgłos jakby młócenia cepem po dywanie, dwa lub trzy ciche jęki, polem echo
charczenia. Nastała dłuższa chwila absolutnej ciszy. Alinka zdumiewała się właśnie,
dlaczego krzykliwy Moskal wykonywa doraźną egzekucję w tak skupionym
milczeniu, kiedy posłyszała szelest kroków. Były to kroki zupełnie inne: krótkie,
czajone, ostrożne, podobne do skoków kota, który, skradając się ku drzewku
oblężonemu przez wróble, przebywa szybko odkryte miejsca, a zapadłszy w gęstwę
jarzyn czy trawy, czołga się brzuchem po ziemi.
Ze sfery cienia wyłoniła się wreszcie sylwetka mała. krępa, niepodobna całkiem
do barczystej i wysokiej postaci Fiodora Iwanowicza.
— Pawełek! — zawołała i ugryzła się w język poniewczasie.
— Moja panienka!
W trzech susach był przy otomanie. Wydobytym z cholewy kozikiem
poprzecinał jej więzy na rękach i nogach, pomógł jej wstać i dokonawszy tego dzieła,
odstąpił dwa kroki wstecz przez uszanowanie.
Wzruszenie czy też osłabienie nie pozwoliło jej ustać długo na nogach. Usiadła
na otomanie i rozcierając ścierpnięte ręce, spytała szeptem.
— Zabiłeś go?
— Gdzieby zaś… Pomacałem go trochę tym patyczkiem po żebrach. No, przez
łeb też dostał, ale niechcący… — Pawełek uniewinniał się jak przed komendantem
posterunku PP po bijatyce w karczmie i wstydliwie spozierał na „patyczek”, którym
była okuta luśnia od drabiniastego wozu. Spotkawszy przyjazny wzrok Alinki, dodał
z wielką ochotą: — Może by go tak dokończyć panienko?
— Nie, nie — odparła. — Musimy przede wszystkim pomyśleć o sobie… To się
przyda! — z tymi słowy podniosła się z otomany, podeszła do stołu i chwyciła
rewolwer Fiodora Iwanowicza. Oczy jej zamigotały triumfalnym blaskiem. — Teraz
już nie jestem bezbronna!
— Panienko, jak uciekać, to uciekać… Bartka osiodłałem!
— Ale jak go wyprowadzisz ze stajni?
— Już go wyprowadziłem i uwiązałem za gorzelnią. Ino siadać i jechać!
— A straże?… Musieli przecież rozstawić warty.
— Nie ma strachu panienko… Wypenetrowałem dobrze. Jeden Kozuń pilnuje
wedle czworaków, ten nas nie uwidzi, drugi chodzi tu, przed domem.
— No więc?
— Ale chodzi po tamtej stronie. Od ogrodu droga wolna. Reszta polazła do
gorzelni… Schlali się na amen, śpiewają wściekle i trąbią dalej.
Alinka ruszyła już ku oknu, kiedy wzrok jej padł na porzucony płaszcz Fiodora.
Ten gruby szynel mógł się też przydać w czasie jazdy przy takiej pogodzie, a nadto
mógł wprowadzić w błąd napotkane posterunki bolszewickie. Jak zwykle,
zdecydowała się szybko. Z pomocą Pawełka przywdziała przydługi szynel, którego
dolna krawędź zamiatała niemal podłogę. Gorzej było z hełmem, pokrytym
ceratowym pokrowcem i ozdobionym pięcioramienną gwiazdą. Zjeżdżał jej prawie
na brodę.
— A teraz, w nogi! — rzuciła tonem rozkazu, borykając się z hełmem. —
Musisz mnie wywindować przez okno, inaczej się uwikłam w tej płachcie… No,
czemu stoisz?
Pawełek przytknął do ust wskazujący palec podobny do serdelka.
— Pst! — syknął ostrzegawczo.
— Co?
— Ktoś tu idzie…
Kroki dudniły już w przyległym pokoju; na szczęście nie w tym, gdzie leżał
Fiodor Iwanowicz, lecz po przeciwnej stronie, gdzie był telefon.
Ze zdumieniem obserwowała zachowanie się Pawełka. Z niewysokiego stał się
małym, nieledwie karłem, głowę wtulił między ramiona, oburącz ścisnął swój
„patyczek” i bezszelestnie sunął ku drzwiom na spotkanie nieproszonego gościa.
Rozległo się dyskretne pukanie, potem głos dobrze znajomy.
— Pan komisarz wołał?
— To Walek — wyszeptała cichuteńko i cofnęła się głębiej za otomanę, by
wchodzący nie ujrzał jej już z progu i nie wszczął alarmu.
— Panie komisarzu!
W głosie ospowatego fornala brzmiała nuta zaniepokojenia, co zresztą
potwierdziły dalsze słowa:
— Może mu ta kocica oczy wydrapała?
Klamka ugięła się do połowy, snadź przybyły wahał się jeszcze, czy wejść, czy
raczej nie przeszkadzać dygnitarzowi w zabawie… Głos zabrzmiał znowu, lecz tym
razem zamiast niepokoju zadrgało w nim szelmowskie zadowolenie.
— Może zrobił swoje i spracowany śpi, che, che, che… Zajrzeć nie zawadzi!
Pawełek skurczył się jeszcze bardziej. Klamka opadła niżej, listwa ruchomej
połowy drzwi odlepiła się od swej siostrzycy, ukazując w pośrodku ciemną szparę.
Szpara stała się szybko szczeliną, z której wychynął łeb zbuntowanego fornala.
— Eeeech! — stęknął Paweł, jak drwal przy zamachu siekierą.
Okuta luśnia opisała błyskawiczny łuk, łeb odskoczył w tył, ręce wysunęły się
naprzód dla utrzymania równowagi i oberwały takiego klapsa, że zwisły natychmiast
ku ziemi.
— O rany bo!… — nie dokończył okrzyku. Pawełek rozwścieczony, że chybił,
puścił swój prymitywny oręż i dziesięcioma silnymi palcami dopadł gardła
przeciwnika. Oczy wylazły z orbit przerażonemu Walkowi, lecz z obrony nie
zrezygnował. Pałąkowatymi nogami opasał kolana tamtego, pchnął naprzód cały
korpus… runęli na podłogę i tarzali się przez chwilę.
Alinka nie mogła interweniować. Lękała się, że zamiast wroga, ugodzi swego
wiernego sprzymierzeńca. Wynik zapasów był wciąż jeszcze nierozstrzygnięty.
Niekiedy na wierzchu był Paweł. Wówczas widziała ospowatą gębę Wałkową,
wykrzywioną w ohydnym grymasie. Czasem znów Paweł znalazł się pod spodem.
Wtedy patrzała zdziwionym wzrokiem na niezwykłą metamorfozę poczciwego
chłopaka w krwiożerczą bestię. Bladoniebieskie oczy Pawełka straciły swój łagodny
wyraz i ziały takim ogniem śmiertelnej nienawiści, że uczuła dreszcz lęku. Jego zęby
zgrzytały, szukały policzków, warg, nosa przeciwnika darły skórę w strzępy, pławiły
się w krwi, wciąż nienasycone, wciąż żądne smaku żywego mięsa.
Walczyli w milczeniu. Wałek nie mógł wydobyć głosu ze ściśniętej krtani,
Paweł milczał w obawie, że wrzawa ściągnie wartującego po drugiej stronie domu
kozaka.
— Nareszcie! — szepnęła Alinka, widząc, iż oddany jej parobczak
przygwoździł na dobre przeciwnika do dywanu i nie pozwolił się zepchnąć z jego
piersi. Palce poprzetrącanych rąk Walkowych zaczęły drapać frędzle. Wybałuszone
oczy nie mogły już chyba więcej wyjść na zewnątrz, a z okrwawionej gęby wypełzł
długi, czerwony jęzor aż na brodę. Paweł przytrzymał jego gardziel lewą dłonią,
prawą zaś przesunął ukradkowym ruchem ku cholewie buta.
— Nie! — krzyknęła dziewczyna, zapominając o przezorności pod wpływem
zgrozy, jaka ją nagle przeniknęła.
Paweł nie dosłyszał lub nie zrozumiał zakazu. Wepchał tępe ostrze kozika aż po
trzonek w szyję pokonanego wroga i z jakąś sadystyczną uciechą pruł skórę, mięso,
żyły, arterie.
Alinka odwróciła głowę ze wstrętem i uszy dłońmi nakryła, by nie słyszeć
bulgotania krwi, charkotu, rzężenia.
Drgnęła, posłyszawszy stłumiony głos swego niedawnego zbawcy.
— Ma ścierwo dosyć… Teraz niech panienka ucieka!
Mimo osłabienia przelazła przez okno o własnych siłach. Nie chciała, aby jej
pomogły te ręce okrwawione, ohydne. Zdawała sobie sprawę, że ona także miała
kilka istnień ludzkich na sumieniu, że nie dalej jak dwie godziny temu strzelała do
ludzi jak do kaczek, ale przecież było to w walce, w obronie własnego życia, było w
tym coś rycerskiego, podczas gdy nieludzkie zarzynanie powalonego wroga
przypominało raczej rzeźnię. I nagle ten wierny Pawełek, który jeden jedyny z całej
służby nie zdradził… któremu zawdzięczała swoją cześć a może i życie, stracił w jej
oczach całą sympatię, jaką się cieszył do tej pory.
— To także bestia w ludzkiej skórze — pomyślała i szła w milczeniu przez
ogród.
Skradając się ostrożnie dotarli bez wypadku do gorzelni. Przez zakratowane, a
szyb pozbawione okno magazynu spirytusowego, padała na dwór żółta smuga światła
i dobiegały echa jakiejś przesmutnej dumki. Wojowniczy synowie stepów musieli już
sobie dobrze zalać pałki.
— Psiapary kozunie — mruknął Pawełek — popiły się setnie. Można by ich
pozarzynać kozikiem jak kurczęta.
Alinka przyśpieszyła kroku. Już nawet głos parobczaka ją denerwował. Bartek,
nakryty derą, stał w pobliżu leju po granacie, którego eksplozja z wieczora ogłuszyła
jego panią. Podbiegła doń szybko, aby nie parsknął i przytuliła twarzyczkę do jego
aksamitnej szyi.
— Podsadzę panienkę — ofiarował się Pawełek. — W szynelu ciężko samej.
Oparła stopę na jego twardej, chłopskiej dłoni i wskoczyła na grzbiet czarnego
rumaka. Bartek zaczął zwykłe swe prysiudy, które Kobiela figurami nazywał.
— A ty co?… Zostaniesz?
— Ostanę. Dla panienki nawet przezpieczniej. Jakby chcieli gonić, powiem, że
panienka na Konstantynów jechała.
Alinka zrobiła już dobre pół kilometra. Okrążyła wieś łukiem, przecięła małą
łączkę, nie zmieniając wciąż tempa. Dostawszy się na dobrze sobie znaną drogę
polną, przeszła z kłusa w cwał. Pędziła stale w zachodnim kierunku, więc prosto pod
wiatr, który dął z nie mniejszą siłą jak z wieczora, kiedy koło wjazdowej bramy
czekała powrotu Kobieli. Błogosławiła w duchu szczęśliwy pomysł ubrania się w
gruby szynel Fiodora.
— Gdyby nie to, przemarzłabym do kości — myślała.
Wytężając wzrok przed siebie, rzucała przecież od czasu do czasu krótkie
spojrzenia na niebo, aby zbadać jak daleko jeszcze do świtu. Nic zdołała jednak
odzyskać straconej rachuby czasu. Jak okiem sięgnąć, ciągnął się zwarty pierścień
łun. Morze ognia szalało nad Konstantynowem oraz jego najbliższą okolicą. Pożar
zabudowań dworskich w Roztoce musiał ogarnąć znowu jaką stodołę lub stogi, gdyż
prócz dymów widać tam było olbrzymie krwawe jęzory niebu, zda się, zagrażające
pożogą. A nie lepiej wyglądała zachodnia połać widnokręgu, skąd dobiegało echo
pojedynczych wystrzałów armatnich. W tę właśnie stronę śpieszyła Alinka, chcąc
wyrwać się z ognistego koliska i powrócić do swoich.
— Pies by poznał, czy to także łuna, czy zorza poranna — mruczała pod nosem,
zerkając ku wschodowi. — Ale kanonada ścichła jakoś!
Ostatnie spostrzeżenie było trafne. Tylko oderwane detonacje wstrząsały ciszą
nocną. Widocznie obie strony wypoczywały po gorącym wieczorze lub
przygotowywały się do dalszej walki.
— Tylko jak ja się przedrę przez linie bolszewickie?
Nie znalazła jeszcze odpowiedzi na to pytanie, kiedy Bartek potknął się tak
mocno, że nozdrzami niemal ziemię pogłaskał. Ściągnęła cugle, lecz nogi
rozpędzonego konia poślizgnęły się nagle.
— Rozumiem… Pod śniegiem jest lód… Zamarznięte kałuże.
Bartek przebył szczęśliwie zdradzieckie miejsca, ale z przestrachu drżał na
całym ciele. Poklepała go pieszczotliwie po karku, pogadała z nim przyjaźnie, jak
zawsze w podobnych wypadkach czyniła i ruszyła w dalszą drogę kłusem.
— Byle dopaść lasu — szeptała, wypatrując z utęsknieniem czarnej ściany
drzew, a kiedy ją wreszcie ujrzała po godzinnej jeździe, zaczęła żałować, że odkryta
przestrzeń skończy się niebawem. — Tu przynajmniej coś widziałam na kilkadziesiąt
kroków, tam mogę wpaść prosto w łapy bolszewików, zwłaszcza że jestem teraz
bliżej frontu.
Stępa podjechała do pierwszych drzew, które były niejako przednią strażą
wielkiego lasu. Okryte szczelnie śnieżnym całunem wyglądały jak stado
niesamowitych potworów.
Alinka zatrzymała konia. Pożegnalnym spojrzeniem objęła rozległą Roztokę,
gdzie pozostała biedna Zocha, jej maleńka córeczka i wiele, wiele trupów. Nie
widziała dworu oczywiście z takiej odległości, nie była nawet pewna, czy patrzy we
właściwym kierunku, gdyż łuna nad dogasającymi stodołami zlała się w jedno z
pierścieniem łun płonących dworów, wiosek, miasteczek, lecz słała ukochanemu
gniazdu serdeczne pożegnanie i składała w duszy ślub uroczysty, że jeśli żywa
wyjdzie z wszelkich opresji, jeśli Bóg wroga wypędzić, skąd przyszedł, dozwoli, to
wróci czym prędzej, aby odbudować spalone budynki, aby uprawiać znowu
opuszczone zagony i stać twardo aż do śmierci na ziemi pradziadów.
— Ty, Boże, widzisz, że teraz musiałam uciekać, ale wrócę… wrócę
niezadługo! — rzekła półgłosem, przeżegnała się i odważnie ruszyła w głąb lasu.
Jechała teraz bardzo ostrożnie. Za najmniejszym szelestem, ściągała cugle
Bartkowi i nadsłuchiwała. W pewnym momencie przyszło jej na myśl, że zapomniała
zupełnie zapytać Pawła o depeszę z Tunisu, po którą go wyprawiła do
Konstantynowa. Była wściekła na siebie, lecz z przyzwyczajenia wolała winę
zepchnąć na kogo innego.
— To bałwan! — narzekała pod adresem fornala. — Żeby mi nie przypomnieć!
W lesie było dość spokojnie. Drzewa zasłaniały wybornie przed atakami
wichury, śnieg nie zacinał poziomo, ani nawet skośnie, tylko wierzchołki
najwyższych drzew kołysały się przy podmuchach wiatru.
— Coś daleko naszych wyparli — rozumowała, wsłuchując się w odgłos
wystrzałów armatnich. — Akurat w biały dzień musiałabym się przekradać przez
okopy… Uhum… Marny widok!
Jadąc dalej stępa obmyślała plan działania na najbliższą przyszłość. Doszła wnet
do przekonania, że najkorzystniej będzie skręcić z gościńca, za dnia zapewne
bardziej ożywionego, zaszyć się w co największą gęstwinę, przeczekać do wieczora i
dopiero wtedy kontynuować swój marsz na zachód.
Wyszukawszy więc odpowiednie miejsce, wparła konia między gęsto rosnące
świerki. Bartek szedł niechętnie, powoli noga za nogą, unikając skwapliwie
zetknięcia z mokrymi okiściami pod którymi czaiły się kolące szpilki świerków. Poły
szynelu zaczepiały o gałęzie, pnie mniejszych drzewek uderzały Alinkę po kolanach,
lecz „gwizdała” na to (takiego bowiem wyrażenia używać zwykła).
Bartek zastrzygł nagle uszami. Swym doskonałym słuchem pochwycił coś,
czego młoda amazonka jeszcze nie słyszała… Aż wreszcie…
Od strony gościńca dobiegł niewyraźny zrazu odgłos jakiegoś hałasu, z którego
po dłuższej chwili można było wyłowić tupot licznego oddziału pieszych, chrzęst
broni, urywki rozmów i inne jakieś echa.
Alinka nadsłuchiwała z bijącym sercem.
— No, miałabym się z pyszna… Żeby tylko moich śladów nie spostrzegli!
Ale oddziałowi bolszewickiej piechoty ani na myśl nie przyszło szukać
czyichkolwiek śladów na drodze. Odmaszerowali w stronę Roztoki i kwadrans
później drzewa zapomniały o ich pochodzie.
Po godzinnej wędrówce znalazła Alinka odpowiednie miejsce na wypoczynek.
Była to maleńka polanka, osłonięta zewsząd grubym murem rozłożystych świerków.
— Tu się zdrzemniemy, mości Bartek — mówiła, głaszcząc lśniącą szyję
wierzchowca, który nie wydawał się być zbudowany takim wyborem noclegu.
Przywiązany do pnia grubszego drzewka i okryty derą, odgrzebywał nonszalancko
nóżką śnieg z mchów leśnych, których skubać nie miał najmniejszego zamiaru…
Wełniany szynel odegrał dopiero teraz właściwą rolę. Dzięki swym potężnym
rozmiarom służył za namiastkę materaca, za poduszkę i kołdrę zarazem. Ze
zdobycznym rewolwerem w dłoni wyciągnęła się Alinka wygodnie na
niewybrednym posłaniu. Nieprzespana noc, a przede wszystkim jej straszne przejścia
zrobiły swoje. Zmęczone ciało domagało się wypoczynku i nie wiedzieć jak ani
kiedy, zasnęła Alinka snem sprawiedliwych, zanim ukończyła odmawianie zwykłego
pacierza.
Zbudził ją odgłos zaciekłej strzelaniny. Ujrzawszy nad sobą niebo, a wokoło
ośnieżone świerki, nie mogła w pierwszej chwili zrozumieć, gdzie jest właściwie.
Zrozumiała dopiero wtedy, gdy spuszczając oczy przed rażącymi blaskami słońca,
zobaczyła szynel oraz rewolwer Fiodora Iwanowicza.
— Bartek! — zakrzyknęła.
Bartek znikł, ulotnił się bez śladu… A raczej nie bez śladu, gdyż na śniegu
widniały odciski jego podków w dwóch kierunkach. Pierwsze na pół przysypane,
zatarte, drugie świeże.
— Uciekł zdrajca — westchnęła z żalem. — Co ja teraz pocznę?
Rosnąca z minuty na minutę wrzawa zwróciła jej uwagę w inną stronę.
— Phi… To przede wszystkim kulomioty — zauważyła. — Czyżby się front
przesunął bardziej ku wschodowi? Daj Boże! Daj Boże! — monologowała
półgłosem.
Zawzięte ujadanie karabinów maszynowych nie ustawało ani na chwilę.
Przeciwnie zdawało się wzrastać, zdawało się przybliżać w stronę lasu.
Mogła być czwarta po południu, kiedy w przestworach rozległo się dobrze
znajome terczenie potężnych motorów spalinowych. Z zadartą ku niebu główką
oczekiwała Alinka ukazania się samolotów. Ujrzała wreszcie. Ujrzała i poznała po
biało czerwonych kwadracikach polskie aeroplany. Leciały na wysokości jakich
dwustu metrów, plując ze swych kulomiotów tysiącami kul gdzieś w dół, jakby na
szeregi piechoty nieprzyjacielskiej.
— Nasi górą, jak babcię kocham! — ucieszyła się.
Samoloty zawróciły półkolem i dalej spełniały niezmordowanie swą powinność.
Gdzieś zachrzęściły gałęzie.
Alinka obejrzała się niespokojnie.
— Gotowi tędy zmykać…
Doszedłszy do takiej konkluzji, postanowiła opuścić polankę i zaszyć się w
gęstwinę. Zarzuciła szynel na ramiona, zsunęła hełm z czoła, by jej widoku nie
zasłaniał, po czym ruszyła w drogę. W pobliżu nie było jednak odpowiedniej
kryjówki. Począwszy od polanki, idąc w kierunku od gościńca, drzewa szpilkowe
przerzedzały się szybko, teren opadał, a w miejsce świerków zjawiały się coraz
częściej drzewa liściaste oraz krzaki głogu, tarnin, leszczyna, wreszcie najniżej olchy
wilgoć lubiące.
Szynel, który przydał się tak znakomicie w czasie konnej jazdy oraz podczas
odpoczynku na polance, przeszkadzał teraz w marszu, zawadzał nogom, ciążył
ramionom, zaczepiał o gałęzie. Podkasała go tedy, jak wiejska baba spódnicę, i
oddychając ciężko z wysiłku, szła dalej, brnęła przez zamarznięte kałuże, które
pojawiały się coraz częściej w miarę obniżania się terenu.
Nagle zastygła w bezruchu. Gdzieś po lewej ręce, w odległości zaledwie
kilkudziesięciu metrów trzasnęła gałąź jedna, druga, dziesiąta, zabrzmiały słowa
komendy w języku rosyjskim, zadudniły ciężkie kroki biegnących w tę stronę
żołnierzy.
— Tam się skryję — pomyślała i rzuciła się pędem w kierunku pobliskiej kępy
zarośli. — Jeszcze głębiej… Jeszcze… Te krzaki mnie zasłonią… A psiakość! —
zaklęła. Cienki lód, przysypany śniegiem, nie wytrzymał ciężaru, zapadła powyżej
kostek, dla zachowania równowagi zachwianej skutkiem niespodzianego
wstrzymania pędu wyrwała nogi, zrobiła jeszcze dwa lub trzy kroki i ugrzęzła po
kolana w bagnisku. Przez wąską szparę pomiędzy dwoma rozłożystymi krzakami
ujrzała sylwetki biegnących żołnierzy bolszewickich. Zamarła z przerażenia, gdyż
wydało jej się, że jeden z nich przystanął w pędzie w tym miejscu, gdzie poprzecznie
do jego drogi znaczyły się odciski jej butów. Lecz nie. Żołnierz pośpieszył w ślady
kolegów.
Odczekała chwilę, potem ostrożnie podniosła głowę.
— To prawdziwy pech! — pomyślała z rozpaczy w sercu. Owi żołnierze, a było
ich może pół plutonu, zatrzymali się w odległości jakich piętnastu do dwudziestu
metrów i krzątali się gorączkowo przy budowie maleńkiego okopu. Wyzyskując
naturalną zasłonę, jaką był niewielki kopczyk, zapewne mogiła z czasów wojny w
lalach 1914-18 lub późniejszej wojny z bolszewikami, rozszerzali ten wał ochronny
pośpiesznie. Blachy małych łopatek migotały w blaskach słońca, kilof wyłupywał
potężne grudy zmarzniętej ziemi, a niecierpliwe dłonie układały je czym prędzej
wraz z przyniesionymi przez innych żołnierzy gałęziami.
— Właśnie tutaj… Nie mogli sobie gdzieindziej założyć gniazda kulomiotów —
narzekała Alinka.
Położenie jej było rzeczywiście straszne. Grzęzła coraz głębiej, a nie chcąc
zwrócić uwagi bolszewików, musiała trwać w tej pozycji. W dodatku nie mogła się
nawet wyprostować, gdyż ogołocone z liści drzewa nie dawały żadnej zasłony, a
przysypane śniegiem krzaki, które ją dotychczas z powodzeniem przed oczyma
żołnierzy zakrywały były zaledwie na cztery stopy wysokie. Więc zanurzona w
wodzie do kolan, dygocąc z zimna, zgarbiona, stała na jednym miejscu, oczekując
prędzej śmierci niż wybawienia.
Tymczasem zgiełk bitwy zbliżał się, rósł, potężniał. Raz po razie przebiegali
pojedynczy żołnierze, może lekko ranni, może dezerterzy, sanitariusze taszczyli
nosze, okryte rzadziej płaszczem oficerskim, znacznie częściej żołnierskim, dla
odmiany przemknął cały oddziałek, lecz nikt nie zwrócił uwagi na słaniającą się
postać w szynelu komisarza bolszewickiego, która stała się więźniem zdradliwego
bajorka. Każdy myślał przede wszystkim o własnej skórze, każdy miał głowę czym
innym zaprzątniętą.
— Hurra!!! — zabrzmiało w oddali.
Alinka zachwiała się ze wzruszenia i upadła na wyciągnięte przed siebie ręce.
Nie zdołała się dźwignąć z powrotem. Ciężkie płaszczysko nasiąkło wodą do tego
stopnia, że zdawało się ważyć cetnary. Ręce zapadły niemal do łokci w grząskie
błoto. Głowa… och, głowa ważyła także chyba z cetnar, a co dziwniejsze, była
gorąca jak rozpalona blacha, kiedy całe ciało drżało od przejmującego zimna.
Jakieś ważne wypadki rozgrywały się na ziemi i w powietrzu. W przestworzach
huczały olbrzymie motory stalowych ptaków, gdakały kulomioty, ryczały działa
szybkostrzelne. W lesie pękały ręczne granaty, trajkotały na wyścigi mitraliezy,
odżerały się pojedyncze wystrzały ręcznych karabinów, browningów, naganów, w
lesie jęczeli ranni, wyli jeńcy których nie było czasu brać do niewoli, trzeszczały
łamane drzewka, gwizdały kule, a nad całą wrzawą piekielną rozbrzmiewało
triumfalne Hurra zwycięzców.
Zadrżała ziemia pod stopami biegnących do ataku setek, tysięcy, może
dziesiątków tysięcy.
— Hurra!
Kulomioty z gniazda za starą mogiłą oszalały. Pluły strugami zjadliwej śliny,
której każda kropelka była stalowym pociskiem, dość silnym, by przebić na wylot
trzech, czterech żołnierzy, biegnących jeden za drugim. Skoszone kulami gałązki
spływały ku ziemi gęsto jak płatki śniegu, który znowu prószyć zaczynał.
Nadludzkim wysiłkiem zepchnęła Alinka przemoczony szynel z grzbietu.
Ulżyło jej to ogromnie. Mogła wydobyć zziębnięte ręce z przeklętej topieli i unieść
głowę nieco wyżej. Ujrzała nagle mur ognia, który stanął pomiędzy broniącym się
rozpaczliwie gniazdem kulomiotów, a kępami drzew, krzaków, zarośli po drugiej
stronie. Polacy atakowali na szczęście nie od bajorka, lecz raczej od polanki, z której
Bartek tak niecnie zdezerterował. Białe, ośnieżone krzewy czerniały w oczach,
kruszyły się, rozpadały na popiół. Płonący olej nie oszczędzał niczego i nikogo.
Pożerał ludzi, drzewa, śnieg, nawet zmarzniętą ziemię zapalić usiłował. Smrodliwe
dymy i morze ognia przysłoniły widok na gniazdo mitraliez.
— Cały świat w płomieniach — szeptała Alinka nieprzytomnie.
Kilka silnych detonacji wstrząsnęło jej jestestwem i przywróciło na chwilę
przytomność umysłu. Tam gdzie przed chwilą ujadały kulomioty, gdzie siał potworne
zniszczenie miotacz płomieni, dymił teraz olbrzymi lej. Nie mogła zrozumieć, co go
wyrwało w łonie sponiewieranej ziemi, czy wybuch pocisku armatniego, czy ręczne
granaty rzucone rękami polskich żołnierzy, czy własna nieostrożność bolszewików.
Nie mogła zresztą skupić myśli. W głowie huczały jej salwy armat, jęczały
dzwony… w oczach wirowały ogniste koła, krwawe łuny, szkarłatne gwiazdozbiory.
Przemoczona do nitki pełzała na czworakach ku suchemu brzegowi. Dotarłszy do
olchy legła bez sił na śniegu, obojętna na wszystko, bezgranicznie apatyczna,
wyczerpana i słaba…

* * *

Kiedy otworzyła oczy, była noc. Żałobna cisza panowała w poszczerbionym


kulami lesie, tylko wiatr nucił posępny śpiew tym, co odeszli na zawsze, tylko niby
organy grające do wtóru, dudniły działa gdzieś daleko, jakby za Konstatynowem.
Alinka zatoczyła się jak pijana. Czepiając się drzew, krzaków, często ziemi
nawet, szła powoli, lecz wytrwale.
— Do swoich! Do swoich! — szeptała.
Łuny pożarów zbladły na niebie kiedy dotarła do zachodniego skraju lasu.
— Tu umrę… Nie zajdę dalej — myślała z rozpaczą.
Znów ją opadły gorączkowe zjawy. Ujrzała jak na jawie dwór w Roztoce, chorą
Zochę, jej dziecko, brata, ojca. Rozmawiała z nimi, opowiadała o swej przygodzie z
komunistami w Warszawie, śmiała się i cieszyła. Nagle prysł nastrój radosny. Do
sypialni Zochy, przy której łożu wszyscy siedzieli, wpadł Pawełek z wieścią, że
bolszewicy się zbliżają… Słychać tętent koni. Pewnie kozunie, panienko… rzucił
zdyszanym głosem… Nadstawiła ucha. Rzeczywiście. Słyszała tętent wielu koni,
jakby szwadron cały pędził ku niej kłusem… Kłus przeszedł w stępa…
Alinka otworzyła przemocą klejące się powieki. Do jej świadomości przedarła
się myśl jasna, że to wszystko snem było tylko, że Zocha nie żyje, ojciec zaginął w
pustyni, że ona sama chora wyczerpana leży pod lasem i lada chwila może być
znaleziona przez nadjeżdżających kozaków. Zamajaczyła jej nagle obmierzła gęba
Fiodora Iwanowicza Gołykina. Zerwała się z ziemi, by uciekać w głąb lasu. Był już
ostatni czas. Z półmroku wyłoniła się czarna masa koni i jeźdźców. Słychać było
stłumiony gwar rozmowy, potem buchnęła pod niebo znana piosenka żołnierska:
— Wojenko, wojenko… cóżeś ty za pani…
— Boże! — zakrzyknęła Alinka. — To nasi!
Bezmierna radość napełniła jej serce i sił jej naraz przybyło w trójnasób. Biegła
na oślep, potykając się o korzenie drzew, o gałęzie, grudy, przewracała się i dźwigała
z gorączkowym pośpiechem, byle tylko pędzić naprzeciw wybawców, byle zdążyć,
zanim znikną za występem lasu. Słabym, drżącym głosikiem nuciła wraz z nimi
dalszą strofkę:
— Jedni za cię giną…
— Drudzy pod pierzyną… wyreklamowani…
Koń porucznika zaczął przysiadać na zadzie więcej z grymasów, niż z rzetelnej
obawy.
— Co u diabła! — zaklął oficer, kiedy z rowu oderwała się jakaś bryła i
zagrodziła drogę rumakowi.
— To ja… Polka… uciekłam bolszew… — nie dokończyła. Nie pozwoliło jej
skończyć zmęczenie czy raczej wzruszenie radosne, że oto znowu jest u swoich, że
Fiodor Iwanowicz i te wszystkie okropności, jakie przeżyła, minęły jak sen upiorny.
Zatrzepotała rękami w powietrzu i padła na wznak zemdlona…
Warszawa, jesienią roku 1927.

KONIEC

(Dalsze koleje życia dzielnej Alinki Stasickiej, profesora Adriana Wooda oraz
innych bohaterów Świata w płomieniach opisał autor w powieści pt. Zemsta barona
von Richthofen.)8

____________________
1 status quo ante (łac.) – poprzedni stan rzeczy; jak przedtem.
2 crescendo (wł.) – coraz silniej; wzrastając (wskazówka co do sposobu
wykonania utworu muzycznego).
3 fortissimo (wł.) – najgłośniej.
4 treny – tabory wojskowe.
5 krasawica (ros.) – piękność.
6 familia (ros.) – nazwisko.
7 skotina (ros.) – bydlę.
8 Zemsty barona von Richthofen nie udało się nigdzie znaleźć. Prawdopodobnie

autor porzucił zamiar kontynuowania Świata w płomieniach.


Table of Contents
CHMURY OD ZACHODU
W BERLINIE
ZDRADLIWY KUFER
MORD POLITYCZNY
MIASTO ŚLEPCÓW
W SZPONACH CZIERIEZWYCZAJKI
ATAK NA WARSZAWĘ
PRZEZ PIASKI SAHARY
JAK TO NA WOJENCE ŁADNIE…
ZŁE WIEŚCI
GENIALNY WYNALAZEK
PROFESOR WOOD W NIEWOLI NIEMIECKIEJ
ŚWIAT W PŁOMIENIACH

You might also like