Professional Documents
Culture Documents
Marczyński
ŚWIAT W PŁOMIENIACH
Powieść z niedalekiej przyszłości
2013
Spis treści
1 Chmury od zachodu
2 W Berlinie
3 Zdradliwy kufer
4 Mord polityczny
5 Miasto ślepców
6 W szponach Czieriezwyczajki
7 Atak na Warszawę
8 Przez piaski Sahary
9 Jak to na wojence ładnie…
10 Złe wieści
11 Genialny wynalazek
12 Profesor Wood w niewoli niemieckiej
13 Świat w płomieniach
— Nadzwyczajny dodatek!…
— Zamach stanu w Niemczech!… Nadzwyczaaaj… dodaaaa!…
— Nadzwyczaaaj dodaaa!…
— Walki na ulicach Berlina!…
— Dodaaa nadzwyczaaaaj!
Okrzyki małych kolporterów zagłuszały wrzaskliwą muzykę ulicy. Zagłuszały
kroki przechodniów szurających podeszwami po gładkich płytach chodnika,
człapanie zmęczonych szkap dorożkarskich po bruku i przeraźliwą kakofonię
automobilowych sygnałów beczących, świszczących, wyjących; stukot motorów, jęki
trąbek, ostre głosy dzwonków tramwajowych i nawet rowerowych, to wszystko
zdołały zagłuszyć okrzyki gazeciarzy. Zapanowały niepodzielnie nad piekielnym
gwarem ożywionej ulicy…
— Nadzwyczaaaaj dodaaa! — rozbrzmiewało na wszystkie głosy, na wszystkie
tony i sposoby.
Alinka Stasicka szła Nowym Światem w stronę Alej Jerozolimskich. Była tak
zamyślona, że choć słyszała krzyki kolporterów, nie rozumiała zupełnie ich treści.
Dopiero kiedy jakiś większy oberwaniec huknął jej nad uchem: — Berlin w
płomieniach! — drgnęła, odwróciła się na pięcie i wyciągnęła dłoń po gazetę.
— Dawajże pani prędzej dwadzieścia groszy, bo nie mam czasu — upomniał się
o zapłatę sprzedawca dzienników, porwał skwapliwie wręczoną sobie półzłotówkę i
pomknął jak strzała, zapominając w zapale o wydaniu reszty.
— Przeczytam w domu — zdecydowała Alinka, uważając, że wertowanie
dzienników na ulicy nic jest w dobrym tonie… Ale ciekawość zwyciężyła kruche
zresztą skrupuły. Z cuchnących jeszcze świeżą farbą drukarską białych płacht gazety
wyzierały i nęciły oko nagłówki sensacyjnych telegramów, nagłówki wydrukowane
calowymi czcionkami:
…Alinka przerwała czytanie, popchnięta przez kogoś tak silnie, że się zatoczyła
na ścianę kamienicy. Podniosła zdumione oczy i ujrzała tuż przed sobą wysokiego,
barczystego mężczyznę, który wypadł z bramy jak bomba, usiłując dotrzymać kroku
swemu niskiemu towarzyszowi. Ten niski właśnie potrącił w biegu zaczytaną
dziewczynę, nie zadając sobie trudu, by rzucić choć zdawkowe przepraszam. Jego
twarzy nie widziała też zupełnie, natomiast zdążyła się przyjrzeć charakterystycznej
fizjognomii wyższego. W przelotnym spojrzeniu kobiety, która przechodząc, w ciągu
dwóch czy trzech sekund potrafi zaobserwować najdrobniejszy szczegół toalety
spacerującej elegantki, jej urody, chodu, postawy, potrafi ponadto ocenić materiał i
wykonanie garnituru oraz spamiętać twarze towarzyszących strojnej damie
wielbicieli, w tym jednym, wytrenowanym spojrzeniu ogarnęła Alinka sylwetkę
wysokiego mężczyzny, jego twarz i ubiór, tak że potrafiłaby go opisać szczegółowo.
— I tacy „gentlemani” jeżdżą prywatnymi autami! — mruknęła, widząc, że
obydwaj mężczyźni, roztrącając na prawo i lewo tłum przechodniów, dopadli stopnia
małej czarnej limuzyny i zniknęli szybko w jej wnętrzu. Jeszcze się drzwiczki za
nimi nie zatrzasnęły, kiedy samochód ruszył z miejsca, biorąc od razu szybkie tempo.
Wchłonęła go w siebie rzeka pędzących aut, jak wezbrana Wisła wchłania w siebie
bez śladu wody małych potoczków.
Alinka postanowiła zrezygnować z dalszej lektury dziennika na ulicy.
Monarchistyczny pucz w Niemczech nie interesował jej znów do tego stopnia, by
miała kontynuować czytanie, narażając się na szturchańce.
Zwijała właśnie rozłożoną gazetę, kiedy posłyszała rozdzierający krzyk.
— Rany boskie!… Ludzie, ratujcie!… Zamordowano człowieka! — wołała
jakaś niechlujnie odziana kobieta, wypadając z bramy domu, pod którym stała panna
Stasicka. Ani się spostrzegła, kiedy garść ludzi zwabionych krzykami wepchnęła ją
do sieni.
— Zośka!? Co się tak wydzierasz? — zabrzmiał głos stróża kamienicznego.
Rozkrzyczana małżonka nie pozostała dłużna w odpowiedzi…
— Zapal światło!… Prędzej!… Prędzej!… Koło schodów leży…
W ciemnej dotychczas (zapewne ze względu na oszczędność) sieni zabłysły
lampki elektryczne. W ich świetle ukazał się w głębi jakiś duży ciemny przedmiot
leżący u stóp schodów.
Rosnący tłum gapiów przysunął się bliżej i pociągnął ze sobą Alinkę. Posypały
się życzliwe, choć nie zawsze najlepsze rady:
— Wody przynieść!…
— Wody z octem!…
— Idź pani z octem!… Doktora wołać… Hej, dozorca, przyprowadźcie doktora,
a szybko!…
— Może kto z państwa jest lekarzem? — wmieszała się Alinka.
Jakiś student medycyny zaczął się przepychać przez tłum. Rozstępowano się
przed nim z największym respektem. Co bardziej leciwe niewiasty nakłaniały się
wzajemnie do zachowania milczenia, by panu doktorowi nie przeszkadzać i
przyczyniały się wydatnie do zwiększenia ogólnej wrzawy. Kiedy po rozpięciu
płaszcza oraz kamizelki buchnęła z piersi nieprzytomnego mężczyzny nowa struga
krwi, rozległ się krzyk przerażenia. Jakiś robociarz uczuł się powołanym do
energicznej interwencji i kapitalną przemową udekorowaną w kwiatki wszystkich
gwar podmiejskich i nadwiślańskich skłonił obecne przedstawicielki płci pięknej do
stulenia usteczek.
— Baby przeklęte!… — zakończył swą inwokację… — Pan doktór nie usłyszy
przecież pulsu przy takim wrzasku.
— Słusznie… Słusznie — przytakiwały bardziej potulne, nadsłuchując z daleka,
czy nie dosłyszą owego pulsu.
Pan doktór nadrabiał miną wobec tłumu laików, acz w duchu przyznawał, że nie
bardzo wiedział od czego zacząć ratunek. Wypadek ten wykraczał poza granice jego
młodej wiedzy…
— Tu trzeba by wezwać… — zaczął wśród ogólnej ciszy…
— Księdza — podpowiedziała jakaś pobożna jejmość…
— Dam ja ci księdza! — warknął robociarz…
— Trzeba by zaraz wezwać pogotowie z…
— Już wezwałem — przerwał dozorca kamienicy…
— I policję… Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że w konkretnym wypadku
mamy do czynienia ze zbrodnią.
— Słyszała pani? Taki młody, a taki już uczony!… — przychlebiała się pani z
pieskiem, robiąc oko do pana doktora.
Frontową bramę zatrzaśnięto z łoskotem. W pustej sieni zadudniły marsowe
kroki dwóch policjantów. Z tą chwilą akcja ratownicza weszła na inne tory.
— Proszę się rozejść — padł pierwszy rozkaz. Ale do wykonania nikt się nie
kwapił. Tłum rozstąpił się tylko przed przedstawicielami władzy, lecz nie zamierzał
tak szybko rezygnować z ciekawego widowiska. Gapiów przybyło nawet, gdy z
przelicznych mieszkań ogromnej kamienicy wysypali się lokatorzy, ich żony, dzieci i
służba. Na schodach, ponad ciałem ofiary zbrodniczego napadu utworzyła się taka
ciżba, że stare drewniane stopnie poczęły skrzypieć podejrzanie.
Alinka stała pod ścianą, w pierwszym szeregu zwartego koliska. Miała przed
sobą tylko zgięte w kabłąk plecy jednego z policjantów, który pochylił się nad
leżącym i półgłosem konferował z panem doktorem. Stała wstrząśnięta do głębi
widokiem kałuży krwi, bezwładnego ciała, przeświadczeniem, że popełniono tu
straszną zbrodnię. I nie wiedzieć dlaczego przyszło jej na myśl, że sprawcami mogli
być owi dwaj mężczyźni, którzy z tak panicznym pośpiechem wybiegli z tej właśnie
sieni, wpadli do czekającej limuzyny i szybko odjechali… Tak… to musieli być oni.
Prześlizgując się wzrokiem po obliczach stłoczonej gawiedzi, dostrzegła w
pewnej chwili kobietę, która przeciskała się przez tłum lokatorów zebranych na
schodach, dążąc wytrwale ku najniższemu stopniowi.
W pewnym momencie spojrzenia obu młodych kobiet skrzyżowały się ponad
ciałem leżącego i spotkały się ze sobą. Wzrok damy wyrażał dziwny niepokój. Jej
zdenerwowanie nie uszło uwagi Alinki, która od kilku minut stała się bardzo
podejrzliwa. Strojna dama przedostała się w międzyczasie do pierwszego stopnia
schodów i obrzuciła leżącego mężczyznę tak nienawistnym spojrzeniem, że nie
można było dłużej wątpić, jakie względem niego żywi uczucia…
— To z politycznej — mruknął w tej chwili schylony policjant.
— Więc nasz — dorzucił drugi półgłosem. — Tak czy owak, nasz.
Od strony ulicy zabrzmiał sygnał pogotowia ratunkowego, a równocześnie z
przybyłym lekarzem wkroczył przez bramę komisarz policji z odpowiednią asystą…
Zaczęło się od radykalnej ewakuacji niepotrzebnych gapiów. Komisarz spytał
głośno, czy ktoś z zebranych nie może dostarczyć jakichkolwiek informacji co do
osoby sprawcy, albo czy kto nie był obecny w sieni w chwili napadu.
— Ja — rzekła z wielką pewnością siebie pani z pieskiem.
Alinka uczula, że serce wali jej młotem. Powiedzieć czy nie — rozważała. Nie
przeszkodziło jej to zaobserwować, że strojna dama obrzuca pierwszego
zgłaszającego się świadka przenikliwymi spojrzeniami.
— Ja pierwsza ujrzałam tego pana — wystąpiła pani stróżowa, choć
doświadczony małżonek ostrzegał półgłosem: — Będą cię po sądach włóczyć,
głupia. Mało to roboty w domu?
— Może jeszcze kto z państwa?…
— Ja widziałam dwóch mężczyzn, jak stąd wypadli pędem — zaczęła Alinka
głosem drżącym, patrząc jednak śmiało w oczy damy. Otrzymała też od niej takie
samo spojrzenie jak ów napadnięty, którym teraz zajęli się prawdziwi lekarze.
Tłum gapiów, naciskany przez czterech rosłych policjantów sunął w kierunku
bramy, spozierając z zazdrością ku „szczęśliwym” świadkom. Tłum wynosił się
niechętnie. Jedna tylko osoba śpieszyła skwapliwie ku wyjściu: owa pani, której
dziwne zachowanie rzuciło się w oczy dziewczynie.
— Panie komisarzu — wyszeptała Alinka…
— Zaraz… Po kolei… Pani zgłosiła się ostatnia.
— Panie komisarzu… Mnie się ona wydała bardzo podejrzana.
— Kto taki?
— Ta dama ze srebrnym lisem. Niech ją pan aresztuje. Ona tak strasznie
spojrzała na mnie, kiedy się zgłosiłam, i na niego także…
— Hm… hm… Spojrzała, to jeszcze nie dowód… Hm… Ale postaramy się coś
zrobić… — Tu pochylił się do obok stojącego wywiadowcy i szepnął mu słów
kilka… — Ze srebrnym lisem — dobiegło uszu dziewczyny. Ubrany po cywilnemu
agent ruszył natychmiast w stronę bramy.
Potem zaczęły się przesłuchania. Pani z pieskiem nie wiedziała oczywiście nic.
Chciała po prostu być jak najdłużej aktorem zdarzenia, lecz doświadczony urzędnik
policji poznał szybko, że ma przed sobą klasyczny okaz świadka do wszystkiego, i
panią z pieskiem wyprowadzono za bramę, zanotowawszy jej nazwisko uprzednio.
Protestowała głośno protestowała jeszcze głośniej jej piskliwa psina, lecz nie zrobiło
to wrażenia.
— Żyje — odezwał się lekarz, podchodząc do komisarza… - żyje, ale na
godziny go liczyć… Zrobiłem, co było można…
— Odzyska jeszcze przytomność?
Lekarz pogotowia zrobił minę nader sceptyczną. Komisarz przystąpił wobec
tego do przesłuchania świadków
I od tej chwili wydało się Alince, że jest na jakimś bardzo zajmującym obrazie
kinowym, że jest nie tylko widzem, ale aktorem. Jak na filmie, przewijały się przed
nią coraz to nowe panoramy, nowe osoby… długa sień, lekarze, nosze, ranny,
bandaże, okrwawione obficie skrawki gazy, policjanci, ponura brama, karetka
pogotowia, tłumy gapiów, auto, szybka jazda do komisariatu, szereg ulic, jakieś
schody, wielka izba skromnie umeblowana, mniej lub więcej zakazane fizjognomie
wywiadowców, bokobrody starego urzędnika, dźwięki telefonów, księgi, kałamarz,
protokoły, albumy z fotografiami przestępców i pytania, pytania bez końca…
Odpowiadała przytomnie, logicznie, nie pozwoliła się ani razu zbić z tropu, nie
zmieszała się pod ogniem przenikliwych przeszywających spojrzeń, ale cała ta
inkwizycja zaczęła ją mocno męczyć. Były chwile, że żałowała swego wystąpienia.
Leżałabym już teraz w łóżku— pomyślała, spojrzawszy na zegarek osadzony w
bransoletce.
Uzyskała tyle, że połączono ją telefonicznie z domem i mogła uspokoić
wujostwo.
— To już niedługo potrwa pocieszał właściciel potężnych, acz dobrze
posiwiałych bokobrodów.
— Chwała Rogu! — odparła szczerze. — Wujaszek zaraz tu po mnie przyjdzie.
I znowu pytania, pytania, pytania.
Telefony dźwięczały bez przerwy. Stary urzędnik odrywał się więc od swego
zajęcia, ale po pewnej rozmowie, dłuższej niż inne, odłożył słuchawkę z
temperamentem, obrzucił siedzącą przyjaznym spojrzeniem i rzekł:
— Piękna z pani dziewczyna… Pani intuicja oddała bardzo wielką przysługę
państwu…
— Państwu? Nie rozumiem…
Nie stało czasu na odpowiedź, gdyż w tej chwili drzwi pchnął ktoś z impetem i
do sali wpadł komisarz policji rozpromieniony, jakby właśnie order otrzymał. Chwilę
później wszedł pan Stanisław Cichowicz, wuj Alinki. Podczas kiedy witał się z
siostrzenicą, dwaj urzędnicy rozmawiali półgłosem.
— A co? — zacierał dłonie komisarz… — Nie polityczna, lecz my, kryminalna
policja… My!… Nasza zasługa!…
— Lecz na ich pójdzie rachunek, jak zwykle — odparł tamten sceptycznie
— Iiii… Pogada się z reporterami… Grunt, to prasa.
— Jakkolwiek będzie, trzeba przyznać, że wszystko zawdzięczamy tej
dziewczynie. Bo między nami powiedziawszy, gdyby nie zwróciła pańskiej uwagi na
tę przeklętą awanturnicę…
— To prawda — przerwał komisarz. — Ani by mi przez myśl nie przeszło, że
taki ptaszek ociera się o mnie wśród całej gromady gapiów… Co za nos!… Co za
intuicja!…
— Przepraszam panów — wmieszał się pan Cichowicz. — Czy moja
siostrzenica może już powrócić do domu?
— Ależ oczywiście… Protokół podpisany… tylko… tylko prosilibyśmy, aby się
pani do nas pofatygowała jutro z rana…
— Taaak? Jeszcze raz mam przyjść tutaj? — zdziwiła się nieprzyjemnie.
Urzędnicy uśmiechnęli się pobłażliwie, jakby chcieli powiedzieć: Oj, niejeden
raz jeszcze będziemy cię mieli przyjemność zobaczyć, a to dopiero dochodzenia
przedwstępne… A gdzie śledztwo? A rozprawa?…
— Jutro będzie konfrontacja ze schwytanymi przestępcami — rzekł komisarz, a
starszy urzędnik dodał z grzecznym uśmiechem:
— Nic strasznego, proszę pani. Teraz pragnę pani podziękować za fatygę i
oświadczyć raz jeszcze, że dzięki jej intuicji czy dziwnemu przeczuciu
zdemaskowaliśmy olbrzymi spisek komunistyczny… Kobieta w srebrnym lisie, którą
pani wskazała panu komisarzowi, zaprowadziła śledzącego ją agenta do takiego
gniazdeczka, że… — tu zatarł dłonie i cmoknął na znak największego zadowolenia.
Potem wyciągnął rękę do pana Cichowicza. — Nie zatrzymuję państwa dłużej. Z
jutrzejszych porannych dzienników, dowiecie się ciekawych szczegółów. W tej
chwili pisze się już oficjalny komunikat dla prasy.
— Więc do widzenia… Przyjdę jutro koło dziesiątej. Bardzo mnie to zaczyna
interesować — oświadczyła Alinka, mile połaskotana pochwałami.
— To mi zuch! — zawołał z zapałem komisarz, kiedy drzwi się zamknęły za
odchodzącymi: — Słowo daję, morowa dziewczyna!… Co?…
— Morowa — przystał chętnie drugi urzędnik policji kryminalnej.
A tymczasem Alinka, uczepiła się ramienia wujowego i opowiadała pobieżnie
przebieg wypadków, w których tak ważną odegrała rolę…
— Wstrzymajże się, dziewczyno — przerwał jej pan Stanisław. — I tak
będziesz musiała to wszystko ciotce opowiedzieć, więc szkoda dwa razy psuć sobie
język. Zresztą idziemy pod wiatr…
— No dobrze, ale przyzna wuj, że wykrycie takiego spisku komunistycznego…
— Mało ich już wykryli?… To głupstwo w porównaniu z rewelacyjnymi
wiadomościami, jakie przyniosły wieczorne dzienniki… W Niemczech wybuchła
straszna wojna domowa i…
— Wiem o tym — odparła ze wzgardliwym machnięciem rączką. Była
niezadowolona, że wuj wyraził się lekceważąco o spisku komunistów, o spisku, który
ona przecież wykryła. Zrewanżowała się więc szybko. — Mam nawet przy sobie
nadzwyczajny dodatek, który donosi o jakieś tam ruchawce.
— Jakiejś tam ruchawce?!… — zaperzył się pan Stanisław. — Toś nic nie
czytała w takim razie. Słuchajże tedy, dziewczyno… Monarchiści są już panami
sytuacji, rozumiesz?… Cała Reichswehra, cała policja przeszła na ich stronę.
Organizacje republikańskie stchórzyły. Tu i ówdzie walczą jeszcze bojówki
komunistyczne, lecz to kwestia kilku dni tylko… Wiesz czym to pachnie?… Nie
wiesz oczywiście. To pachnie wojną… wojną, moja panno.
— Eech, wuj zawsze przesadza. Wsiądźmy do taksówki, bo mi zimno.
Skierowali się w stronę najbliższego postoju dorożek automobilowych. Kiedy
wsiadali, przyskoczył do nich zziębnięty kolporter: — Najświeższy dodaa! —
wrzasnął…
— Redakcja organu pacyfistów niemieckich „Die Menschheit” wysadzona w
powietrze — przeczytał pan Stanisław w świetle lampki.
— A o moim spisku jeszcze nic nie ma?
— Nie ma… Co tam twój spisek… Tam… tam, na zachodzie zbierają się czarne
chmury. Może z nich straszna burza wyniknąć. Rozumiesz, dziewczyno?
— Rooozumiem — odparła zaspanym głosem. — Która to właściwie godzina?
…
— Po jedenastej dwadzieścia minut.
Taksówka mknęła szybko, gdyż ulice opustoszały skutkiem chłodu. Ludzie
chronili się do kawiarń, restauracji, by komentować wypadki dnia, lub wystawali
przed redakcjami w oczekiwaniu nowych wiadomości. Kiedy auto zwalniało na
skrzyżowaniach, słychać było okrzyki sprzedawców gazet.
— Cały Berlin w rękach powstańców! Rząd uwięziony!
Rozdział II
W BERLINIE
— Na, Herr von Jablonsky, wie jehts?1 — zapytała stereotypowo pani Erna
Müller, wpuszczając gościa do przedpokoju… — Jakie piękne kwiaty! Panna Retti
Piviani bardzo się ucieszy… Ach, Jott,2 widok bukietów przypomina mi młodość,
kiedy jeszcze byłam narzeczoną Fryderyka… Der arme Friedrich!…3 — Pociągnęła
melancholijnie nosem i podniosła ku oczom róg niepokalanie czystego fartuszka.
Pani Erna była Wdową po profesorze gimnazjalnym, który jako Leutnant der
Reserve4 został powołany pod broń w czasie wojny europejskiej i zginął w roku 1916
we Francji. Odziedziczyła po nim skromną pensyjkę, lecz głównym źródłem
dochodu był wynajem pięciu umeblowanych pokojów. Kazała sobie za nie dobrze
płacić, nie dbając w zamian zupełnie o prowadzenie się swych sublokatorów, czy
sublokatorek. Wiedziała też dobrze, jaki stosunek łączy młodego Polaka z chórzystką
operetki Berliner Theater, panną Gretą Piefke, która stosownie do swego zawodu
zwłoszczyła swe nazwisko na Retti Piviani. Wiedziała, lecz patrzyła przez palce, a
nawet przynosiła osobiście pościel do pokoju Retti, rozkładała ją na otomanie, jeśli
Jabłoński miał tu na noc pozostać, gotowała wodę na herbatę i znikała dyskretnie ze
stale jednakowym pytaniem: ob die Herrschaften noch was wünschen.5 Była więc
bardzo wygodną gospodynią.
— Ale panna Retti śpi jeszcze zapewne — rzekła po chwili, poświęciwszy
świętej pamięci Fryderykowi dwie obowiązkowe łzy. — Nigdy pana tak wcześnie nie
widziałam u siebie — trajkotała. — Jaki pan dzisiaj mizerny!… Nicht jut
ausjeschlafen, nicht wahr?6… — Pani Müller wymawiała z berlińska g jak j. Było
więc zawsze jut zamiast gut, Jott zamiast Gott itd.
Jabłoński roześmiał się szeroko.
— Bumblowałem cała noc, pani Erno… Ale zapukajmy do Retti.
Kiedy na kilkakrotne pukanie nikt nie dał odpowiedzi, gospodyni nacisnęła
klamkę. Pokój był pusty.
— Wyszła? Już wyszła o tej porze? Do tego w niedzielę?
— Może poszła do kościoła…
— Ha, ha, ha… To ją pani dobrze zna!… Ona i kościół!
— O, Herr von Jablonsky!… To bardzo porządna dziewczyna — ujęła się pani
Erna. — Najlepszy dowód, że sama sobie łóżko posłała. I pokój posprzątany…
Rzeczywiście mały, słoneczny pokoik choć wyposażony w tandetne meble
niemieckie, aż lśnił od czystości. Każdy przedmiot znajdował się na swoim miejscu.
— I co zrobimy? — zagadnęła Frau Müller po chwili milczenia.
— Ano, zaczekam, aż wróci.
— Tak będzie najlepiej. Panna Retti zmartwiłaby się, gdyby pan odszedł —
przytaknęła, patrząc uporczywie na kapelusz gościa. To spojrzenie miało niejako
oznaczać, że zarzutkę i melonik należy powiesić w przedpokoju, gdyż tam jest ich
miejsce.
— Nie — rzekł Jabłoński domyślnie. — Poznałaby zaraz, że jestem tutaj, a chcę
jej sprawić niespodziankę… Ale nie zatrzymuję pani.
Gospodyni domyśliła się z kolei, że jej dalsza obecność nie jest do szczęścia
potrzebna. Oddaliła się więc, nadmieniając, że wybiera się właśnie do kościoła.
Po jej wyjściu rozgościł się Jabłoński jak u siebie w domu. Przewiesił płaszcz
przez poręcz fotela i rozglądał się za odpowiednim miejscem dla kapelusza, kiedy
jego wzrok padł na wielki obraz przedstawiający eks-cesarza Wilhelma w galowym
mundurze. Obraz ten nie wisiał już po dawnemu nad łóżkiem, lecz uplasowano go na
honorowym miejscu, na górnej półce biureczka i przystrojono kwiatami.
Gość parsknął śmiechem. — Erna Müller przystosowała się szybko do obecnej
sytuacji politycznej — pomyślał. — Niechże i ja się przyczynię do uzupełnienia
dekoracji… — Podszedł do biureczka, podparł obraz książkami, by nie upadł, i
położył na nim swój sztywny kapelusz. — Zamiast pikelhauby — mruknął z
humorem. Na widok łóżka ziewnął od ucha do ucha. Przypomniał sobie dzisiejsza
noc spędzoną w towarzystwie kolegów przy kieliszku i uczuł, że jest przeraźliwie
śpiący. — Po co ja tu właściwie przyszedłem? — mozolił się nad rozwiązaniem.
Pamiętał tylko, że miał coś ważnego do zakomunikowania przyjaciółce i w tym celu
przybył, zaopatrzywszy się w wiązankę kwiatów.
— Ech, przypomnę sobie, jak ona przyjdzie — rzekł w końcu i zdecydowanym
krokiem podszedł do otomany. — Wyciągnę się trochę.
Miał zamiar usnąć, przespać się, zdrzemnąć choćby na kwadrans, ale sen nie
przychodził, pomimo zmęczenia. Słyszał doskonale, jak pani Erna wychodziła do
kościoła, jak dwie minuty później ktoś drzwi od klatki schodowej otwierał. Posłyszał
ciężkie, męskie kroki, nowy zgrzyt w zamku, wreszcie odgłosy tych samych kroków,
ale z innej strony. — Aha — pomyślał — to ten student ekonomii, o którym mi Retti
opowiadała. — Zaczął trzeć czoło. — Jak on się nazywa?… Zaraz, zaraz,… a zresztą
diabli mi do tego… Niech się nazywa, jak chce, byleby się nie tłukł, bo chcę zasnąć.
Lecz życzenie to nie miało się spełnić. Student przyprowadził z sobą jakiegoś
kolegę obdarzonego niezwykle tubalnym głosem i ucięli z miejsca ożywioną
rozmówkę…
— Rosjanie? — szepnął trochę zdziwiony wielbiciel Retti. — Taki akcent mogą
mieć tylko rodowici Rosjanie… No, proszę — monologował po cichu. — Nic mi
Retti nie mówiła, że jej sąsiad jest Moskalem…
— Rozgość się jak w domu — mówił student po rosyjsku. — Musisz być
zmęczony podróżą.
— Zmęczony, jak zmęczony — odparł bas. — Ale głodny przede wszystkim.
Czaj u ciebie jest?
— Jest. Zaraz zagrzeję wodę na maszynce.
— A wódka?
— Jest w szafie… Poczęstuj się, przyjacielu, ja tymczasem przygotuję
śniadanie.
Chwila ciszy, kilka stąpnięć ciężkich, potem salwa radosnego śmiechu.
— Ot mi zacna biblioteka… Uhmm… Jakież flaszczyny!
Przypijanie trwało dłuższą chwilę, potem gospodarz, snadź ciekaw nowin,
zaczął dopytywać się o podróż, chcąc nawiązać do głównego tematu. Bas przyciszył
głos nieco.
— Bezpiecznie tu u ciebie, Mika?
— Że bezpieczniej nie może być… Gospodyni Niemka zabita, wszystkie
lokatory także Niemcy, zresztą nie ma nikogo w domu.
— Nikogo?
— Toż mówię wam, Fiodor Iwanowicz. Gospodynię my spotkali na schodach…
Ot, ta stara, gruba baba com się jej kłaniał. Z panną Retti my razem wychodzili o
ósmej… Ja na dworzec, ona czort wie dokąd.
— Retti? Włoszka jaka, czy co?
— Taka Włoszka, jak ja Hiszpan. Tu mieszka sobie w sąsiedztwie, za tymi
drzwiami.
Głośne uderzenie pięścią zawtórowało słowom studenta.
Bas jeszcze miał pewne skrupuły.
— Te drzwi ja właśnie uwidział i pomyślał sobie…
— Mówiłem już, że ona wyszła na miasto równocześnie ze mną.
— Może wróciła?
— Fraulein Retti!… Hallo! Fraulein Retti! — zabrzmiał głos studenta, którego
zniecierpliwiła zbytnia ostrożność towarzysza. A kiedy nie otrzymał żadnej
odpowiedzi, gdyż zaciekawiony Polak najlżejszym szelestem nie zdradził swej
obecności w pokoju pięknej chórzystki, rzekł głośno:
— Wy, Fiodor Iwanowicz, myślicie, że tu nas śledzą tak jak w Polsce. Nonsens!
Możemy rozmawiać swobodnie. Choćby Retti nawet za chwilę wróciła, nie
będziemy się także krępować. Ani słowa po rosyjsku nie rozumie.
— Ładna dziewczyna?
— Owszem, niczego sobie. Ma dwa rozkoszne pieprzyki koło pępka.
— Che, che, che! Podglądałeś przez dziurkę od klucza?
— A cóż to ja dzieciak? Spała ze mną kilka nocy. Razu pewnego omalże nas jej
przyjaciel nie nakrył. Na szczęście te drzwi się otwierają, kiedy trzeba… Teraz stoi z
tamtej strony otomana, ale w takich wypadkach, no to, rozumiesz…
Jabłoński dźwignął się na łokciu z takim uczuciem, jakby mu kto kubeł zimnej
wody na głowę wylał. Wytrzeźwiał od razu… Wzmianka o dwóch bliźnich
pieprzykach dowodziła najlepiej, że nie były to tylko przechwałki młokosa. Tak
sprawy stoją, panno Greto Piefke? — pomyślał. — Okazuje się, że warto
podsłuchiwać pod drzwiami, jak powiada mój zacny szef. Ano, słuchajmy dalej!…
Może się jeszcze czegoś ciekawego dowiemy — monologował w duchu i przysunął
się bliżej do drzwi, poza którymi toczyła się interesująca rozmowa.
— Retti jest bardzo apetyczna, czysta, ładna — ciągnął gospodarz powoli — ale
to nie to, co nasza boska Wiera.
— Da, da… I pomyśleć, że ta piękna kobieta siedzi pod kluczem!
— Och, Fiodor Iwanowicz, opowiedzcież mi szczegółowo, jak się stało, że taką
szczwaną liszkę jak Wiera potrafili nakryć. W gazetach pisali, że jakaś dziewczyna ją
wsypała. Pewnie zazdrość, co?…
— Brednie! Przeklęta Polaczka widziała Wierę raz w życiu, ale miała nos,
przeczucie, babską intuicję czy czort wie co.
— Eech, to był szpicel po prostu.
— Ale nie, zwykła sobie dziewczyna, córka bogatego obszarnika. Posłuchaj
najlepiej całej historii…
— Z przyjemnością — rzekł student, przysuwając się z krzesłem.
— Z przyjemnością — mruknął Jabłoński, przykładając ucho do drzwi, by ani
słowa nie uronić.
Bas odchrząknął, gotując się widocznie do dłuższej przemowy.
— Ty wiesz, Nika, jak daleko była posunięta nasza robota w Polsce — zaczął.
— Wiesz także zapewne, jaką rolę grała towarzyszka Wiera.
— Słyszałem. Należała rzekomo do organizacji emigrantów-monarchistów.
— Należała, powiadasz? Była ich głową w Polsce. Nasze poselstwo domagało
się kategorycznie wydalenia jej z Polski, pomawiając ją o współudział w spisku,
którego ofiarą padł towarzysz Lewin, a przedtem poseł Wojkow.
— Przecież kiedy Kowerda zamordował Wojkowa, Wiery nie było…
— Wiem, że jej jeszcze w Warszawie nie było, ale nam chodziło o efekt i ten
został osiągnięty w zupełności. Nie wydalono jej, ma zbyt rozległe stosunki wśród
tamtejszej arystokracji, a raczej miała je — dodał melancholijnie — lecz przez
zręczny krok naszego poselstwa pozyskała sobie dobrą opinię i wolną rękę w Polsce.
Nasze żądanie wydalenia było najlepszym dowodem jej rzekomo wrogiego
usposobienia względem ZSSR… che, che, che! Polaczki dały się nabrać na kawał…
Jeden tylko pies przeklęty przewęszył pismo nosem… Ten właśnie, którego
zadźgałem na schodach domu, gdzie mieściło się jedno z licznych gniazdek Wiery.
— I sczezł? Bo pisali, że ciężko ranny.
— Sczezł w szpitalu, ale cóż z tego. Wiera pod kluczem, a z nią setka dobrych
towarzyszów.
— Fiodor Iwanowicz, opowiadajcie za porządkiem… Siedzę jak na szpilkach.
— Opowiem, by sercu ulżyć. Wiera dała znać, że zdobyła fotografie ważnych
dokumentów, dotyczących przymierza polsko-rumuńskiego i wspólnej akcji wojsk na
wypadek wojny. Oczywiście, będąc rzekomą „kontrrewolucjonistką” nie mogła tych
cennych papierów dostarczyć osobiście do poselstwa, gdy na Poznańskiej pełno
polskich szpiclów się kręci. Trzeba było pośrednika. Mnie wysłano. Wziąłem sobie
do pomocy Kostka, wiesz… tego Mongoła. On tam ma wielki mir. Należy także do
monarchistów, tak jak Wiera, che, che, che! Urządza różne imprezy artystyczne,
balety, koncerty na rzecz emigrantów… Pojechaliśmy jego limuzynką, pod wieczór.
Wiera była czegoś wyjątkowo niespokojna. Śledzą mnie — mówiła, mrużąc swe
śliczne oczęta. — Czuję, że mi jeden drab depcze po piętach. Muszę zmienić
powietrze… Wiesz, co to znaczy w naszej gwarze…
Uspokoiłem ślicznotkę i w nogi! Mieszkanko znajdowało się na trzecim piętrze.
Kamienica stara, bez windy, w klatce schodowej egipskie ciemności, stopnie
drewniane, skrzypiące. Waśnie dzięki temu posłyszałem, wypadłszy z przedpokoju,
że ktoś biegnie szybko przed nami w dół schodów. Kostek dobył z kieszeni latarkę
elektryczną. Przyświecając sobie, szliśmy powoli, jak na solidnych ludzi przystało.
Na pierwszym piętrze stał jakiś mężczyzna. Udawał, że odczytuje z trudnością bilet
wizytowy przybity na drzwiach, które były bliższe części schodów wiodących na
parter. Przytykał żarzący się koniec cygara do liter karty wizytowej… Ale ja
wiedziałem od razu, że to szpicel. Słyszałem przecież doskonale, jak skrzypienie
schodów urwało się gdzieś w połowie. Nagle Kostek rzucił na niego, niby niechcący,
snop światła. Odwrócił się szybko tyłem, ale mnie sekunda wystarczyła.
Poznałem draba. Widywałem go pół roku temu w Moskwie. Mnie
charakteryzacja nie zmyli…
Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, lecz wówczas zdawało mi się, że to jedyne
wyjście. — Przypal od niego! — szepnąłem w ucho Kostkowi. Tamten nie mógł
odmówić i w chwili kiedy wyciągał cygaro, otrzymał ode mnie w plecy takie
pchnięcie, że nóż wlazł po rękojeść… Czy to mi pierwszyzna?… Na wylot przeszło,
jak później czytałem w gazetach, a mimo to, czy uwierzysz, krzyknął, krzyknął na
cały głos i puścił się w pogoń za nami… Ale niedaleko zaszedł. Posłyszałem głuchy
łoskot upadającego ciała… Byłem już koło bramy… Mongoł miał jeszcze lepsze
nogi. Potrąciliśmy w biegu jakąś ładną dziewczynę, która czytała gazetę, spojrzała na
mnie z oburzeniem. Bestia! Zapamiętała moją twarz doskonale, choć wszystko razem
nie trwało sekundy. Siedząc w bezpiecznym miejscu, czytałem później wszystkie
dzienniki. Ta smarkula podała tak dokładnie mój rysopis, że musiałem się gruntownie
przefasonować.
— Widzę to właśnie — przerwał student — ale ty wciąż uprzedzasz wypadki.
Opowiadaj po kolei.
— Dobrze! Słuchaj, co dalej. Wpadliśmy do auta. Ja pojechałem z papierami, a
Kostek wyskoczył przed pierwszą z brzegu kawiarnią, by zatelefonować do Wiery, co
zaszło. Należało przypuszczać, że policja, znalazłszy zabitego szpicla z politycznej
(nie wątpiłem, że mój cios był wystarczający), przetrząśnie całą kamienicę,
rozumując logicznie, że wywiadowca bez istotnej przyczyny tam nie przybył. Wiera
cieszyła się wprawdzie jak najlepszą opinią, lecz sicher ist sicher,7 jak mówią
Niemcy. Zresztą, Wiera była na tyle przewidująca, że odnajęła to małe mieszkanko
na fikcyjne nazwisko. Więc odpowiedziała Kostkowi, że jest spokojna i że przyjedzie
za dziesięć minut do Kremla. Tak nazywaliśmy pewną kawiarnię, gdzie się nasi
schodzili.
Nic nie zapowiadało bliskiej katastrofy — ciągnął bas z pewną melancholią w
głosie. — Wiera popełniła dużą nieostrożność. Zamiast wyjść stamtąd jak najprędzej,
guzdrała się przed lustrem, pozbierała wszelkie papiery i wyszła z mieszkania, kiedy
już tłumy lokatorów wyległy na schody, a policja była przy rannym… Bo nie umarł
od razu, jak ci wiadomo… Tu się zaczyna zagadka. Owa dziewczyna, którą
potrąciliśmy, wychodząc z bramy, powzięła jakąś nieufność do Wiery. Spośród setki
gapiów, Wiera właśnie wydała jej się podejrzana.
— To najlepszy dowód, że i ona była z policji.
— Zapewniam cię, Nika, że się mylisz. Towarzysze, których nie przymknięto
owej smutnej nocy, badali sumiennie jej życiorys. Jest córką obszarnika, który ma
forsy jak wody i buja sobie gdzieś po świecie. Podobno jest teraz w Algierii czy
Tunezji. Ma jedynego brata, który gospodarzy w rodzinnym majątku, gdzieś w
Lubelskiem. Ona sama mieszka stale u wujostwa w Warszawie, skończyła dopiero co
gimnazjum i zapisała się na prawo… Ot, koza dziewiętnastoletnia, pannica
wypieszczona, wychuchana, nie żaden szpicel. Ale nos ma niezgorszy i pamięć
kolosalną… Już się nią tam towarzysze zaopiekują i otrzyma piękne podziękowanie
za swą niedźwiedzią przysługę.
— Znowu zboczyłeś z głównego tematu!
— Boś mnie ciągnął za język. Otóż ta zatracona Inka, czy jak jej tam, wskazała
komisarzowi Wierę, a ten posłał za nią szpicla. Ranny odzyskał na moment
przytomność… — Mieszkanie numer dwanaście… szukajcie — zdołał wyszeptać.
Oczywiście nic nie znaleźli, prócz zapomnianej fotografii Wiery. Komisarz
przypomniał sobie kobietę, wskazaną przez niepowołanego detektywa-amatora w
spódnicy. Przypomniał sobie śliczną twarzyczkę Wiery. Chwilę później przybiegł
policjant z najbliższego komisariatu. Agent śledzący Wierę, donosił telefonicznie, że
znajduje się w takiej a takiej kawiarni. Ranny ujrzawszy fotografię, skinął głową
potakująco; mówić już nie mógł. Na tej podstawie nakryto biedaczkę i dwóch
towarzyszów, siedzących w Kremlu przy jej stoliku. Nakryto ją, uważasz, nie za
robotę w partii, lecz pod zarzutem współudziału w napadzie na utrupionego przeze
mnie agenta. Dopiero przy osobistej rewizji nastąpiła generalna wsypa…
Rozumiesz?
— Ach, tak. Teraz rozumiem, bo w gazetach była taka gmatwanina, że nie
mogłem pojąć, co się stało właściwie.
— Gazety wiedziały to tylko, co im w oficjalnym komunikacie podano. Policja
nie chciała się przyznać, że prosty przypadek pomógł do wykrycia naszej roboty.
Wolała zasługę wziąć na swoje barki, nadmieniając coś niecoś o udziale owej
studentki. Zresztą istnieje tam duża rywalizacja pomiędzy policją polityczną a
kryminalną.
— Jak wszędzie — dorzucił student.
— Napijemy się jeszcze, co?
Jabłoński zastanawiał się, co czynić wypada. Los zrobił go świadkiem bardzo
interesującej rozmowy, cennych zwierzeń podpitego Moskala, który musiał być
zapewne jednym z asów szpiegowskiej szajki komunistycznej. Gdyby to było w
innym państwie, nie w Niemczech, wiedziałby jak postąpić. Przecież ten drab
przyznał się najwyraźniej do popełnienia morderstwa i podkreślił z cyniczną
zarozumiałością, że to nie pierwszyzna. Ale tutaj, w Berlinie, gdzie po udanym
zamachu stanu, kurs polityki wobec znienawidzonej Polski stał się jeszcze bardziej
wrogi, tu łotr mógł liczyć na bezkarność. Zrobiono by go w każdym razie przestępcą
politycznym, który zawsze znajdzie bezpieczny, a nawet gościnny azyl. Należało
inną radę obmyślić.
Dwaj Rosjanie pili tymczasem na umór, pomimo, że godzina była wczesna.
Kieliszki dźwięczały bezustannie, pierwsza wypróżniona butelka potoczyła się po
podłodze i stuknęła o drzwi korytarza…
— Gorąco tu u ciebie — zahuczał bas.
— Otworzę okno.
Odepchnięte krzesło szurgnęło nogami, kroki oddaliły się od drzwi, otwierane
okno jęknęło metalicznie i do pokoju wpadł gwar ożywionej ulicy. Głosy
rozmawiających przycichły trochę, jakby zmętniały. Słychać było tylko, jak
gospodarz objaśnia gościa:
— Tu na prawo, ta szeroka, to Kurfürstendamm… O, widzisz, trzydziestka
jodzie do Grünewald… Tam zjemy obiad. Na lewo dojdziesz do dworca. Obok leży
Savignyplatz. — A twoja ulica jak się nazywa… Wiedziałem, alem zapomniał…
Jakoś dziwnie.
— Nazywa się Bleibtreustrasse.
— Che, che, che! Bleibtreu, czyli Bądź wierny.
— Albo wierna.
— To znaczy, że tu mieszkają same wierne kochanki, che, che, che!
Jabłoński, podsłuchujący w dalszym ciągu, uśmiechał się kwaśno. Po tym, co
usłyszał o wierności Retti, wydawał mu się dowcip Moskala bardzo nie w porę.
Nagle przyszło mu na myśl, że nadarza się doskonała okazja do opuszczenia
dotychczasowej kryjówki. Gwar ulicy zagłuszy moje kroki — rozumował. — Z
zachowaniem wszelkich ostrożności spuścił nogi z otomany, próbując, czy stary
mebel nie skrzypnie zdradziecko, kiedy z niego się zsunie. Obliczał szybko w myśli,
ile będzie trzeba zużyć czasu, by zatelefonować do prywatnego biura
detektywistycznego, które niejednokrotnie oddało przysługi poselstwu w podobnych
wypadkach, i by wyznaczony agent przybył na Bleibtreustrasse, celem roztoczenia
niewidzialnej opieki nad Fiodorem Iwanowiczem.
Już wstawał z otomany, kiedy w sąsiednim pokoju zabrzmiał głos studenta:
— Retti wraca do domu.
— Ta w selskinowym futrze?
— Tak.
— Zgrabna szelma!… Może byś mnie z nią zapoznał?.
Rozległo się klaśnięcie w dłonie, potem okrzyk:
— Doskonała myśl… Zabawimy się wesoło… Ty wleziesz do szafy, a ja ją
tymczasem tutaj wciągnę. Potem kiedy zakaszlę, wyjdziesz ze swej kryjówki i
złapiesz nas in flagranti. Wtedy nie będzie się już ceremoniować.
— Kapitalny pomysł! — potakiwał Fiodor. Dźwięk uprzątanych kieliszków,
flaszek, talerzy, łoskot ciśniętej w kąt walizy świadczył wymownie o gorączkowym
pośpiechu przygotowań.
— Będzie ci trochę niewygodnie, ale bo też chłop z ciebie ogromny — mruczał
student, pakując gościa do szafy. — Co mówisz? Że masz skrupuły?… Pluń na nie,
przyjacielu. Jak gościnność, to gościnność. Ja się z tobą podzielę wszystkim,
łóżkiem, ostatnim kęsem chicha i kochanką. Taka już moja ruska natura — bełkotał
w pijackim rozczuleniu.
Jabłoński zbaraniał doszczętnie. Wypadki następowały po sobie w takim tempie,
że trudno było powziąć jakąś decyzję, zwłaszcza, że po wesoło spędzonej nocy,
umysł stał się przedziwnie nieelastyczny, gnuśny, ospały.
— Pozwólmy wypadkom toczyć się ich własnym korytem — mruknął,
wyciągając się na wznak na otomanie. — Będę udawał, że śpię jak zabity.
Zgrzytnął klucz w zamku drzwi wiodących z przedpokoju do klatki schodowej.
Student ekonomii wybiegł naprzeciw chórzystki. Jabłoński słyszał odgłosy rozmów.
Kobieta cedowała się i wzbraniała, lecz w końcu uległa.
— Dobrze, ale pójdę wpierw do siebie włosy poprawić.
— U mnie się przyczeszesz… No pójdź!
Drzwi szarpnięte silnie trzasnęły. Retti Piviani przestąpiła śmiało próg
kawalerskiego pokoju; snadź nie pierwszy raz tam już była. Student mówił szeptem
coś, czego Jabłoński domyślić się nie mógł. Dziewczyna chichotała z cicha. Wreszcie
rzekła jakimś zmienionym, matowym głosem:
— Nicht doch, Schatz!… Suknię mi pognieciesz.
— Więc zdejmij ją… Zdejmij, kochanie.
Wytężony słuch Jabłońskiego zarejestrował drażniący szelest jedwabiu i odgłos
szalonych pocałunków…
— Czekaj!… Pójdę odsunąć sofę w moim pokoju, na wszelki wypadek —
mówiła zdyszana.
— Nie!… Nie odchodź!… Zostań!
— Dzieciak jesteś… Tędy wrócę zaraz.
Jabłoński posłyszał stukot wysokich korków. — Teraz bomba pęknie —
powiedział sobie w duchu. Żałował, że leży tyłem do drzwi i nie będzie mógł
zobaczyć miny Retti Piviani. Przymykając oczy, dojrzał lustro zawieszone pomiędzy
dwoma oknami. Uśmiechnął się z zadowoleniem. — Przecież ją będę widział —
zdołał pomyśleć, gdyż w tym samym prawie momencie, drzwi się otwarły.
Chórzystka stanęła jak wryta. Przez wąziutkie szparki przymkniętych powiek
widział jej bezgraniczne zdumienie, zmieszanie, przestrach. Ujrzał na obnażonych
ramionach (gdyż Retti stała bez sukni) czerwone ślady po świeżych pocałunkach i
teraz dopiero uczuł ostry cierń zazdrości w sercu.
Retti odzyskała przytomność umysłu. Cofnęła się do przedpokoju. Zamknęła za
sobą drzwi cichuteńko. Na palcach powróciła do studenta.
— Przyszłaś nareszcie, kocha… — zaczął i urwał, zauważywszy widocznie jej
zmieniony wygląd twarzy. — Co się stało?
Jabłoński nie usłyszał odpowiedzi, ale domyślił się jaką minę musiał zrobić
Rosjanin, dowiedziawszy się o niepożądanym sąsiedztwie.
— Gott!… Tam ktoś siedzi! — krzyknęła Retti głośno.
— To… to… jest mój serdeczny… przyjaciel.
— Pani pozwoli, że się przedstawię — rzekł Fiodor, wyłażąc z szafy…
— Taak?… Więc pan miał czelność siłą mnie wciągnąć do siebie, nie będąc sam
w mieszkaniu?… A ślicznie!… Żegnam panów!…
— Retti… wybacz.
— Precz ode mnie!
Wybiegła do przedpokoju. Dwaj Rosjanie milczeli przez chwilę, wreszcie gruby
głos zaczął:
— Ano, diabli wzięli piękną okazję do grzeszku… Szkoda!… Co? Mam być
cicho? Dlacze?… Tam jest jej… — głos przeszedł w szept dłużący się bez końca.
Tylko częste strzelanie palcami dowodziło wielkiego zdenerwowania Fiodora
Iwanowicza.
Jabłoński uznał, że dalsze leżenie i pobyt pod tym dachem jest zupełnie zbędny.
Powstał więc, włożył płaszcz, przyniesiony bukiet kwiatów rzucił pod piec i wyszedł
z pokoju. W korytarzu spotkał Retti. Suknię zdążyła już włożyć. Poprawiała sobie
przed lustrem pomięte włosy. Ujrzawszy wychodzącego mężczyznę, rzuciła mu się
na szyję z wylewem wielkiej radości.
— Przyszedłeś? Jak to poczciwie z twej strony!
Odsunął ją ruchem łagodnym, lecz stanowczym.
— Pani jest bardzo dobrą aktorką, panno Piefke — rzekł. — Szkoda takiego
talentu marnować w operetce… A teraz żegnam.
— Schatz! Nie rozumiem, co się stało… Zaczekaj! Wyjaśnię.
— To zbyteczne — przerwał, otwierając drzwi od klatki schodowej.
Z głową na piersi zwieszoną powróciła do swego pokoju. Bystre jej oko
dostrzegło natychmiast leżący w kącie bukiet i na ten widok łzy popłynęły
strumieniem. — Pamiętał o mnie, jak zawsze — szepnęła. — Wieszając futro w
szafie przypomniała sobie znowu, że tego sela także od niego w prezencie otrzymała.
Złamana ciosem, opadła ciężko na otomanę. — Wszystko przez tego smarkacza —
szlochała. — Wszystko… przez nie… go…
I przez długie kwadranse panna Greta Piefke, najpiękniejsza chórzystka operetki
Berliner Theater przy Charlottenstrasse 92, znana powszechnie pod pseudonimem
Retti Piviani, opłakiwała stratę hojnego kochanka.
A opłakiwany zdążył w międzyczasie powiadomić szefa o przypadkowym
odkryciu miejsca pobytu Fiodora Iwanowicza i ukończywszy rozmowę telefoniczną,
poszedł pieszo do swego biura, by szczegółową relację zdać osobiście. Zaszedł tam
szybko, gdyż poselstwo mieściło się jak dawniej przy Kurfürstendamm 136.
Pomimo niedzieli, radca Przyziemski ślęczał w swym gabinecie nad stertą
papierów. Kiedy woźny zameldował, że pan Karol Jabłoński już przyszedł, rzekł
krótko: — Dobrze… Niech wejdzie. — Potem wziął słuchawkę, leżącą na lśniących
widełkach. Odezwała się dyżurna z centrali telefonicznej poselstwa. — Dwadzieścia
osiem — rzucił lakonicznie. Terkotanie w słuchawce ustało szybko. — Hallo!… Czy
mówię z panem naczelnikiem Budkiem? Pan Jabłoński już przyszedł… Poproszę
więc pana naczelnika do siebie… Tak?… Wobec tego czekam.
Karol opowiedział szczegółowo przebieg dzisiejszego zajścia, opuszczając
zręcznie te momenty, które dotyczyły niewierności pięknej chórzystki. Patrzał przy
tym prosto w oczy szefowi, unikając świdrujących spojrzeń nielubianego przez cały
personel poselstwa naczelnika Budka. Kiedy skończył, zabrał głos radca
Przyziemski:
— Pan naczelnik zarządził już co potrzeba?
— Tak jest. Natychmiast po otrzymaniu informacji wysiałem na Bleibtreustrasse
odpowiedniego człowieka.
— Jestem pewien, że wybrał pan najodpowiedniejszego, ale jak on rozpozna
Fiodora Iwanowicza. Przecież nikt z nas go nie zna, nikt go opisać nie potrafi.
— To już jego rzecz, panie radco. Wystarczy, że znamy adres jego przyjaciela,
owego studenta ekonomii… Czy pan radca pozwoli, że zadam kilka pytań panu
Jabłońskiemu?
Kiedy obaj mężczyźni skinęli głowami, naczelnik Budek zwrócił się do Karola i
przewiercając go wzrokiem na wylot, spytał z karmelkową uprzejmością:
— Czy panna Retti wie, że pan jest urzędnikiem naszego poselstwa?
— Nie wie — odparł zapytany bardzo sucho. — Nie mam zwyczaju zwierzać
się przed kobietami.
— Ślicznie. Teraz dalsze pytanie. W czasie swego opowiadania nadmienił pan,
że przybycie panny Piviani zdemaskowało jego obecność wobec tamtych dwóch
Rosjan… Czy to, że opuścił pan swoją przyjaciółkę tak szybko, nie wzbudziło ich
podejrzenia? Jak pan sądzi?
Jabłoński zarumienił się mimowolnie.
— Być może, że tak; być może jednak, że policzyli to na, rachunek…
wybuchu… zazdrości… Bo muszę dodać, że panna Piviani, zanim weszła do swego
pokoju i zanim mnie tam znalazła, witała się ze swoim sąsiadem bardzo… bardzo
czule.
— Ach tak. Nic pan o tym nie wspominał przedtem.
— Sądziłem, że takie szczegóły nie należą do rzeczy i jestem nadal tego zdania.
— Więc rozstał się pan z swą przyjaciółką nieco chłodno?
— I na zawsze… Czy pan naczelnik potrzebuje jeszcze jakich informacji ode
mnie? — spytał nader chłodno. Budek udał, że ostatnich słów nie dosłyszał zupełnie.
— To niedobrze, że pan z nią zerwał — rzekł, kręcąc głową. — Ta dziewczyna
mogłaby oddać duże przysługi, sąsiadując z takim ptaszkiem, jak ów rzekomy
student… Jest lekkomyślna, potrzebuje dużo na stroje, to są wszystko
pierwszorzędne zalety…
— Zalety kobiety-szpiega. Więc pan naczelnik żąda…
— Niczego nie żądam — przerwał tamten skwapliwie.
— Ale podsuwa mi pan myśl, bym… Nie! Pan radca daruje moje wzburzenie,
lecz jeden tylko raz zabawiłem się (zresztą, mimowolnie) w wywiadowcę,
podsłuchując dzisiaj pod drzwiami rozmowę sąsiadów panny Piviani i dość mnie to
nerwów kosztowało… Nie nadaję się do takiej roli.
— Szkoda! Wielka szkoda — wzdychał Budek.
Radca Przyziemski pukał od chwili końcem ołówka o płytę biurka. Nagle
podniósł swe siwe oczy na zarumienionego urzędnika, spojrzał nań bardzo życzliwie
i odchrząknął na znaki, że pragnie zabrać głos.
— Panie Karolu! — zaczął. — Byłem przyjacielem pańskiego ojca, więc
wybaczy pan, że go tak poufale nazywam… Jest pan urzędnikiem naszego
poselstwa… Poświęcił się pan trudnemu zawodowi, dyplomacji, ale czy pan sobie
zdaje sprawę z tego, kim jest właściwie każdy, bez wyjątku każdy dyplomata?…
Chce pan zacytować definicję. Wiem. Zdał pan egzamin konsularno-dyplomatyczny
z odznaczeniem. Widziałem świadectwo. Proszę sobie jednak pozwolić powiedzieć,
że dyplomata a szpieg, to jedno i to samo. Różnica ta tylko, że zwykłego szpiega się
ściga, więzi, zasądza, a dyplomatę zasypuje się orderami, zaszczytami i jest
nietykalny. Tak, panie Karolu. Taki jest rzeczywisty, istotny stan rzeczy, mimo
szumnych definicji, że ambasador danego mocarstwa czy państewka reprezentuje
swego króla czy prezydenta.
Radca Przyziemski urwał, po chwili, ciągnął dalej:
— Powiedziałem, reprezentuje… Zapewne… Reprezentacja należy do jego
oficjalnych obowiązków, ale głównym obowiązkiem jest: mieć oczy i uszy otwarte
na to, co się u sąsiada dzieje i donosić o wszystkim swojemu rządowi. Dlatego
oświadczam panu, że cały tak zwany korpus dyplomatyczny, tu czy gdzie indziej, to
dobrany ensemble zawodowych szpiegów. Szpiegiem jest także, jak każdy inny, nasz
poseł, ja, panowie naczelnicy i last not least młodsi urzędnicy, jak pan, panie
Karolu…
Dzisiaj pierwszy raz zabawiłem się w wywiadowcę i podsłuchiwałem pod
drzwiami — powiedział pan dosłownie. I dzięki temu dowiedzieliśmy się, kto jest
mordercą wybitnego, dzielnego członka naszej policji politycznej, dowiedzieliśmy
się, że zbiegł z Polski oraz że tutaj przebywa, dowiedzieliśmy się, z kim się tu
przyjaźni. Nić, której pan dostarczył, może doprowadzić do bardzo ciekawego
kłębka. Oto wynik tego, że zabawił się pan w wywiadowcę.
Dlatego też, jeśli pan naczelnik Budek uważa, a jego zdanie jest najbardziej
miarodajne w tej sprawie, jeśli tedy uważa, że pańska pomoc jest bardzo pożądana,
niechaj pan nie odmawia, panie Karolu… Cóż? Wysłucha pan mej prośby?
Karol wyczuł doskonale, że na ostatnim słowie spoczął silny nacisk. Brzmiało to
tak, jak gdyby radca Przyziemski powiedział: Wysłucha pan mego życzenia? Zechce
się pan do niego zastosować?… Odpowiedział więc bardzo uprzejmie, nie
odmawiając sobie jednak tej satysfakcji, by rzec:
— Prośba pana radcy jest dla mnie rozkazem.
— Dziękuję panu.
— Więc co mam uczynić przede wszystkim?
Pan radca Przyziemski powstał na znak, że posłuchanie skończone. Kiedy dwaj
niżsi rangą urzędnicy zerwali się skwapliwie ze swych foteli, podał każdemu rękę i
rzekł, zwracając się do Karola:
— Co pan ma przede wszystkim uczynić, dowie się pan z ust pana naczelnika.
To jego resort, jego specjalność… A ważniejsze nowiny proszę mi zakomunikować.
Dobrą godzinę trwał wykład naczelnika Budka. Karol powstrzymywał chęć
ziewania całym wysiłkiem woli. Był tak przeraźliwie śpiący i zmęczony, że nie
bardzo rozumiał treść wywodów wymownego urzędnika. Z zadowoleniem powitał
dźwięk telefonu, który pozwolił mu na ziewnięcie od ucha do ucha. Naczelnik
konferował z wielkim zainteresowaniem, choć rzucał w mikrofon tylko krótkie
monosylaby. Wreszcie odłożył słuchawkę. Zatarł dłonie. Częstując niezbyt chętnego
ucznia cygarem, powiedział:
— Mój człowiek sprawia się dobrze. Dzwonił teraz właśnie z pewnej restauracji
przy Warmbrunner Strasse, gdzie pańscy dzisiejsi sąsiedzi zajadają obiad.
Obfotografował ich już nawet.
— To się zgadza — mruknął Karol. — Mówili, że obiad zjedzą w
Grünewaldzie.
— Widzi pan. Wszystko się musi zgadzać. No, a teraz może by pan zadzwonił
do panny Piviani… Ona tam biedaczka płacze zapewne.
— Stąd mam dzwonić?
— Oczywiście. Połączę pana.
— Pan naczelnik naprawdę zanadto uprzejmy — wycedził, podchodząc do
aparatu. Odezwała się pani Erna Müller. Chwilę później przybiegła rozanielona Retti.
Paplała z tak oszałamiającą szybkością, że przez dłuższy czas nie mógł przyjść do
słowa. Wreszcie rzucił niecierpliwie:
— Nie, nie gniewam się już, ale musisz przyjść mnie przeprosić. Gdzie?
— Do pańskiego mieszkania, oczywiście — podpowiedział Budek.
Powtórzył:
— Do mego mieszkania, Retti. Więc do widzenia — dodał i odłożył słuchawkę.
— Do widzenia, do widzenia — przedrzeźniał naczelnik. — Za moich czasów
czulej się przyjaciółki żegnało.
— Czy mogę już odejść? — Lękał się, że dalsza rozmowa z tym antypatycznym
człowiekiem może go z równowagi wytrącić.
— Ależ proszę, proszę. Powiedzieliśmy sobie wszystko.
— Co prawda, to tyś tylko mówił — mruczał Karol, opuszczając pokój…
Odetchnął z ulgą dopiero, kiedy znalazł się na ulicy.
Kurfürstendamm tonął we flagach. Powiewały z każdego gmachu, z każdego
okna nieledwie, jako wymowne świadectwo, że znaczna większość mieszkańców jest
wiernym stronnikiem przywróconych na tron Hohenzollernów. W oknach
wystawowych wszystkich sklepów widniały portrety dobrze już posiwiałego i
zgrzybiałego Wilhelma II, który wezwany przez naród, jak pisały dzienniki
prawicowe, powrócił z wygnania i zasiadł na tronie. Gdzieś z oddali nadciągała
orkiestra wojskowa poprzedzana przez dwie czwórki doboszy i świstaków. Za
muzyką waliły dwie kompanie piechoty krokiem ciężkim, twardym, zdobywczym.
Witane były przez przechodniów z niesłychanym entuzjazmem.
Dzienniki spekulujące na ciekawości czytelników, zarabiały coraz lepiej. Co
kilka godzin puszczały w obieg nowy nadzwyczajny dodatek. Jacyś dwaj jegomoście
idący tuż przed Karolem kupili do spółki (dla oszczędności) jeden egzemplarz
Tagliche Rundschau, które to pismo było niegdyś organem ministra Stresemanna,8 a
obecnie puściło farbę i stało się ultramonarchistyczne.
Jeden z współwłaścicieli rzeczonego nadzwyczajnego dodatku zapomniał szkieł
w domu i musiał z lektury zrezygnować. Jego przyjaciel czytał mu więc na głos,
dodając niekiedy własne komentarze, tak, że Jabłoński nie mógł się zorientować, co
policzyć na karb redakcji, a co na rachunek szowinistycznego czytelnika. Słyszał
tylko:
— Francja, Belgia, Polska i Czechosłowacja wystosowały noty dyplomatyczne,
protestujące ostro przeciwko powrotowi Hohenzollernów. Bezczelność! Łajdactwo!
Nikt nie ma prawa wtrącać się w wewnętrzne sprawy Niemiec. Tak się stało, jak
naród zechciał i postanowił. Obcym wara! Jeśli nie zechcą zrozumieć tego
ostrzeżenia, przemówi silna pięść niemiecka.
Karol wyminął zaczytanych jegomościów.
— Pięść niemiecka przemówi. Jak na początek wcale nieźle — mruczał. — Ale
damy sobie jakoś radę z tą pięścią.
____________________
1 Na, Herr von Jablonsky, wie gehts? (niem.) – No, panie Jabłoński, jak idzie?
(Wszystkie przypisy od red.)
2 Ach, Gott! (niem.) – O, Boże!
3 Der arme Friedrich! (niem.) – Biedny Friedrich (Fryderyk)!
4 Leutnant der Reserve (niem.) – Porucznik rezerwy.
5 ob die Herrschaften noch was wünschen? (niem.) – czy panowie jeszcze
czegoś sobie życzą?
6 Nicht gut ausgeschlafen, nicht wahr? (niem.) – Niewyspany, prawda?
7 sicher ist sicher (niem.) – lepiej dmuchać na zimne.
8 Gustav Stresemann (1878-1929) – polityk niemiecki, w latach 1923-29
minister spraw zagranicznych, reprezentował poglądy monarchistyczne,
nacjonalistyczne i militarystyczne.
Rozdział III
ZDRADLIWY KUFER
____________________
1 Nein. Ich rauche. (niem.) – Nie. Ja palę.
Rozdział IV
MORD POLITYCZNY
Pani!
Jeszcze przed dwoma tygodniami czytałem w polskich
dziennikach wzmiankę o Jej wystąpieniu, które naprowadziło policję
na trop olbrzymiego spisku wymierzonego przeciwko naszej
ojczyźnie…
* * *
Słuchając miłosnych wynurzeń młodego inżyniera, starała się przybrać minę jak
najbardziej opanowaną, ale czuła równocześnie, że ogarnia ją jakieś dziwne
wzruszenie. — Brak mi treningu — stwierdziła, myśląc sportowymi kategoriami.
Na dole, u stóp obiegającej salę dokoła galeryjki, odbywał się konkurs bostona,
kilkanaście par najlepszych na sali tancerzy popisywało się coraz to nowymi figurami
tego pięknego tańca, który w tym sezonie znowu swe słuszne prawa odzyskiwał.
Smętna, a namiętna melodia wibrowała w powietrzu, przesyconym wonią
wyszukanych perfum, płynęła w górę ku olbrzymim pająkom, gdzie konała wśród
tysiąca tęcz, którymi grały przeliczne kryształki zwisające wokół lamp
elektrycznych.
Podniecający nastrój balowej sali udzielił się Alince. Wchłaniała w siebie i
światło, i tony, i wonie, oddychała nimi, upajała się. A słowa wpatrzonego w nią
mężczyzny splatały się przedziwnie z melodią, która tworzyła akompaniament.
— Kocham cię, Alino — mówił.
— Ja kocham cię — jęczał saksofon.
— Każda godzina bez twego widoku jest dla mnie męką…
— On męczy się… on męczy się... — wtórowały struny małego bandżo.
— Powiedz, że nie jestem ci obojętny. To jedno słowo chcę z ust twych
posłyszeć.
Przelękła się, że głos ją zawiedzie, że to wielkie słowo może blado wypaść lub,
co gorsza, banalnie. Więc powiedziała co czuła, spojrzeniami swych roześmianych
od szczęścia oczu.
Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Wargi mężczyzny zawisły nad jej
zmienioną twarzą, zawisły na chwilę i spadły chciwie na rozchylone usteczka,
wpijając się w nie mocno, głęboko, aż do białych, równych jak dwa sznurki perełek,
ząbków.
To był pierwszy pocałunek Alinki, bo czyż można liczyć niezgrabne muśnięcia
warg kuzynów z tych czasów, kiedy jako uczniowie gimnazjalni spędzali wakacje w
Roztoce i kradli czternastoletniej wówczas Alince całusy?
Ten pierwszy prawdziwy pocałunek oszołomił ją do tego stopnia, że nie mogła
długi czas słowa przemówić. Pozwoliła się ująć pod ramię i podprowadzić ku małej
kanapce, która jak gdyby umyślnie na nich czekała… Zaczęli rozmawiać o swej
przyszłości.
— Widzisz, Alinko — przemówił mężczyzna wzruszonym nieco głosem. — Ja
przeczuwam, że będą pewne trudności ze strony twej rodziny. Nie dlatego może, że
jestem Niemcem z pochodzenia. Wprawdzie nie posiadam jeszcze obywatelstwa
polskiego, lecz pokochałem mą przybraną ojczyznę. Pokochałem ją przede
wszystkim dlatego, że ty, Alinko, jesteś Polką. Mówię dziś po polsku zupełnie
poprawnie, mam dobrą posadę i chcę tutaj na zawsze pozostać. Więc nie obawiam
się, by moje nazwisko niemieckie stanęło na przeszkodzie naszemu szczęściu. Ale są
inne przyczyny.
— Jakie, Henryku?
— Aż dwie. Po pierwsze to, że jestem synem mieszczańskiej rodziny, nie
posiadam tego von, które tak ważną u was zawsze jeszcze rolę odgrywa, zwłaszcza w
ziemiańskich sferach… a po drugie, że jestem tylko skromnym urzędnikiem
Siemensa. Panna Stasicka, córka bogatego właściciela dóbr i przemysłowca, to za
wysokie progi dla takiego jak ja biedaka.
Alinka nachmurzyła się trochę. Znała zbyt dobrze swego ojca i zbyt była
szczera, prawdomówna, by powiedzieć Henrykowi, że jej rodzina nie będzie robić
trudności ich związkowi. Ale równocześnie czuła w sobie ogromny zasób energii,
zdolnej przełamać wszelkie trudności, posiadała nieprzebrane zapasy młodzieńczego
optymizmu, słowem: była zanadto przesiąknięta ową iście polską ufnością, że jakoś
to wszystko będzie, by dać do siebie dostęp smutnym myślom. I skoro odpoczywająca
od dłuższego czasu muzyka zagrała znowu, pochwyciła swego towarzysza za rękę.
— Tango! — rzekła z wielkim ożywieniem. — Mój ulubiony taniec. Chodźmy,
Henryku, póki jeszcze nie wszystkie pary na sali.
Dopiero na dole, w świetle setek silnych elektrycznych żarówek, dojrzała, że
jego oczy mają jakiś smutny wyraz. Zawstydziła się. — On musiał sobie pomyśleć,
że jestem bardzo płytką dziewczyną — rozumowała. — Kiedy poruszał tak ważne
sprawy, od których może zależy nasze szczęście, mnie się tańczyć zachciało. Właśnie
w takiej chwili!
Objął ją mocno i wmieszali się pomiędzy tańczące pary. Wówczas przysunęła
usta do jego twarzy. Wyszeptała: — Czy wiesz Henryku dlaczego przerwałam naszą
poważną rozmowę? Nie wiesz i nie zrozumiesz mnie zapewne… Widzisz… ja jestem
bardzo zabobonna. Otóż pomyślałam sobie, że jeśli nic nam nie przeszkodzi w
przetańczeniu tego tanga, jeśli nie zmylimy żadnej figury, to będzie najpewniejszą
wróżbą, że uda się nam przezwyciężyć wszelkie przeszkody, jakie by nam stanęły na
drodze do szczęścia. Z każdą sekundą utrwala się moja wiara w tę…
— Dzieciaku, dzieciaku rozkoszny! — przerwał jej z uśmiechem. — Potrafisz
swym szczebiotem rozproszyć wszelkie troski i zmartwienia. Ale zgadzam się…
Niech tak będzie, jak powiedziałaś. Ten taniec powie nam, czy zwyciężymy w walce
o naszą przyszłość, czy też ulegniemy.
— Nie ma obawy, Henryku… Jesteśmy zanadto stańczeni, by zmylić się choćby
o włos przy którejkolwiek figurze. O, proszę! Nawet teraz — dodała. Wykonując z
matematyczną dokładnością zawiłe pas tanga.
Dobrani wzrostem, wytrenowani doskonale, płynęli w zgodnym rytmie po
lustrzanej posadzce, w takt upojnej melodii.
Nagle zaszła rzecz najmniej oczekiwana…
Muzyka urwała w pół taktu i umilkła…
Zdziwione spojrzenia roztańczonych par pobiegły ku estradzie, szukając
przyczyny niemiłej niespodzianki… A tam, na podwyższeniu, w pośrodku grajków
szepczących coś ze sobą, stał jak zwiastun nieszczęścia, blady, szczupły mężczyzna.
Jego ciemnobrązowe ubranie marynarkowe odbijało jaskrawo od śnieżnych gorsów
koszul frakowych członków komitetu, którzy otoczyli przybysza wieńcem i w
niezwykłym podnieceniu rozmawiali z sobą półgłosem.
— Panie i panowie! — zaczął wreszcie wodzirej, któremu oddano głos z tej
racji, że krzyczał najdonośniej. — Jestem zmuszony zakomunikować państwu
smutną wiadomość…
— Co się słało? — pytali bliżsi.
— Co? Co on mówił? — wołali ci, co stali opodal.
— Proszę podejść bliżej do estrady.
Zaciekawionym i tkniętym złym przeczuciem gościom, nie trzeba było tego
rozkazu dwa razy powtarzać. Co żyło, tłoczyło się do stóp podwyższenia, w
oczekiwaniu smutnych wieści.
— Panie i panowie! W naszym spokojnym mieście popełniono przed trzydziestu
minutami ohydną zbrodnię. Przed pałacem Rady Ministrów rzucono bombę. Minister
spraw wewnętrznych został rozszarpany jej odłamkami i zginął na miejscu. Ciężko
ranny jest minister wojny i premier.
Dreszcz zgrozy przeniknął do szpiku kości zebranych. W olbrzymiej sali
zapanowało grobowe milczenie na długą, długą chwilę. Potem na front estrady
wysunął się prezes komitetu i obwieścił, że wobec zaszłych wypadków i na znak
żałoby bal zostaje przerwany.
Chwilę potem sala opustoszała. Pozostali w niej tylko muzykanci, wciągający
pokrowce na swe instrumenty, pozostała służba i część komitetu.
— Pani może wracać do domu, panno Alinko. Wyręczymy panią.
Uścisnęła wyciągnięte dłonie kolegów, skinęła głową i w milczeniu szła obok
Henryka w stronę schodów. Garderoba mieściła się na dole, lecz skutkiem tego, że
wszyscy goście opuszczali zabawę równocześnie, panował tu ścisk. Tłok nie do
opisania. Dobre pół godziny minęło, zanim inżynier Wirth, torując sobie drogę
łokciami, przepchał się przez tłumy, niosąc wysoko obie zarzutki i kapelusze. Inni
goście mieli przed sobą jeszcze długie kwadranse czekania i patrzyli z zazdrością na
rosłego mężczyznę, który przedzierał się wśród ciżby z takim powodzeniem. Nie
wiedzieć dlaczego, przyszło Alince na myśl porównanie: On idzie przebojem, jak
prawdziwy Niemiec… Wstrząsnęła główką przecząco: Nie, nie! Henryk jest już na
pół Polakiem, a ja go do reszty przerobię.
Kiedy przeszli przez bramę wionął im w twarze chłód nocy jesiennej. Zza węgła
narożnej kamienicy wypadło dwóch chłopaków, pędzących na wyścigi ku hallowi, z
którego wysypali się goście.
— Naadzwyczaaaj dodaaa! — zabrzmiało na dwa głosy.
— Dodaaa naaadzwyczaaaaaj! Bomba przed Radą Ministrów!
— Naaadzwyczaaaaj! Jeden minister zabity, dwóch rannych…
— Mordercy schronili się do sowieckiego poselstwa. Dodaaaa!
Kolporterzy zrobili dobry interes. Wszystkie dodatki zostały rozchwytane w
mgnieniu oka.
Taksówek, które czekały sznurem, nie starczyło dla całego tłumu gości, lecz
energiczny Henryk ubiegł w ostatniej chwili jakieś towarzystwo i z tryumfującą miną
podjechał ku latarni, pod którą Alinka czytała kupiony dodatek nadzwyczajny.
— I cóż tam wyczytałaś, kochanie? — spytał, kiedy znaleźli się we wnętrzu
dorożki automobilowej, a migotliwe światło lampki nie pozwoliło na kontynuowanie
lektury.
— Minister spraw wewnętrznych zabity rzeczywiście — odparła.
— A sprawcy schwytani? Co to są za ludzie?…
Schwytano tylko jednego. Pozostali trzej uciekli samochodem i naprowadzili
pościg pod poselstwo sowieckie. Tam się podobno ukryli… Wiesz co, Henryku? —
rzekła z nagłym ożywieniem: — Jedźmy na Poznańską… Mam ogromną ochotę
zobaczyć tych morderców — a w myśli dodała: Może między nimi będzie ten
olbrzymi drab, który zabił wywiadowcę.
Fiodor Iwanowicz, gdziekolwiek bądź się znajdował w obecnej chwili, nie
byłby nigdy przypuścił, że ta, która przyczyniła się walnie do aresztowania Wiery,
wzięła sobie za punkt honoru, jego z kolei zdemaskować i oddać w ręce policji. Na
umocnienie jej w tym postanowieniu, wpłynęła właściwie drobnostka. Alinka była
konfrontowana z kilkudziesięcioma aresztowanymi komunistami i przyglądając się
każdemu z nich uważnie, powtarzała stereotypowo: Nie ten. Wówczas
zniecierpliwiony urzędnik policyjny, który miał pewne podejrzenia co do kilku
osobników, rzekł lekceważąco: — Pani się myli z pewnością. W mrokach nie
dojrzała pani twarzy przestępcy i nie może go pani teraz poznać. To zdanie
podrażniło ambicję dziewczyny. Postanowiła udowodnić, że ma dobrą pamięć
wzrokową i że nie ona się myli. Dlatego też uczepiła się mocno pomysłu, by jechać
na Poznańską i przyjrzeć się aresztowanym. Może on będzie między nimi —
myślała.
Henryk Wirth oponował zrazu:
— Czy sądzisz, że bolszewicy wydadzą morderców, jeżeli się nawet schronili na
terytorium poselstwa? O, to ich nie znasz, kochanie! A gdyby nawet władze polskie
nalegały, to wzajemne targi, pertraktacje potrwają co najmniej dobę.
— A przez ten czas winowajcy zmienią kryjówkę.
— O to właśnie będzie chodzić Rosjanom. Byłaby to przecież niemała
kompromitacja, gdyby się okazało, że poselstwo ZSSR udzieliło azylu mordercom.
No, ale jeśli masz wielką ochotę, to zboczymy z drogi. — Pochylił się ku szoferowi i
polecił mu jechać na Poznańską.
Samochód skręcił w Marszałkowską.
Już na wysokości Alej Jerozolimskich zauważyli objaw pewnego podniecenia u
przechodniów. Szczęśliwi posiadacze nadzwyczajnych dodatków stali otoczeni
wieńcem przygodnych słuchaczy i czytali głośno. Wielu odrywało się od skupionych
gromadek, śpiesząc jak gdyby w stronę Placu Zbawiciela. Niektórzy skręcali w
Nowogrodzką, inni szli dalej prosto, by przez inne przecznice dostać się na
Poznańską.
Kiedy szofer chciał skręcić na prawo w ulicę Wspólną, z cienia wyłoniła się
sylwetka policjanta.
— Stać! Przejazd chwilowo wzbroniony! — padł nieoczekiwany rozkaz.
— Podejdziemy pieszo — zadecydowała Alinka szybko, jak zwykle.
Zapłaciwszy należytość za jazdę, poszli pieszo, wraz z całą gromadą innych
ciekawskich. Na skrzyżowaniu Wspólnej i Poznańskiej zagrodził im drogę kordon
policji. Ludzi wciąż przybywało. Z ust do ust krążyły plotki, których ostrze
kierowało się, rzecz dziwna, przeciwko polskim władzom bezpieczeństwa.
— To prowokacja! mówił gorączkowo jakiś młodzieniec o fizjognomii wybitnie
semickiej. — Sami bombę rzucili, by znaleźć pretekst do napadu na rosyjskie
poselstwo. To pachnie wojną! My, pracujący proletariat, nie pragniemy wojny! Precz
z wojną! — Kilku wyrostków podchwyciło okrzyk i powtórzyło go kilkakrotnie.
Alinka uczuła, że krew jej napływa do głowy. Niesłychana perfidia agitatora,
ukrytego w największej gęstwie tłumu, oburzyła ją do tego stopnia, że chciała
przywołać najbliższego policjanta, ale Henryk powstrzymał ją w porę: — Daj
spokój! — rzucił szeptem. — Na to zawsze czasu dość będzie… Lepiej słuchajmy, co
on jeszcze wymyśli.
Na tyłach zebranego tłumu, ale gdzieś głębiej, gdzieś dalej, zabrzmiał sygnał
trąbki automobilowej.
— Rozstąpić się!… Rozstąpić!…
— Samochód pędzi.
— Dwa, trzy, cztery wozy…
— To policja! Towarzysze, nie dopuśćmy ich do poselstwa! — komenderował
agitator, lecz nie znalazł posłuchu. Nikomu nie chciało się zginąć pod kołami
rozpędzonych aut ciężarowych. Tłum utworzył szpaler w mgnieniu oka, kordon
policji rozstąpił się szybko na dwie strony i cztery wielkie samochody pełne
uzbrojonych żołnierzy policyjnych przemknęły środkiem rzeki ludzkiej. Zatrzymały
się na wysokości Hożej… Prawie równocześnie nadjechały Wspólną, od strony
Marszałkowskiej, dwie limuzyny. Przecisnęły się ostrożnie przez ciżbę i pognały w
kierunku sowieckiego poselstwa… Kordon zwarł się z powrotem.
Alinka nie mogła się nadziwić, skąd się bierze takie mnóstwo gapiów o tak
spóźnionej porze. W ciągu zaledwie kwadransa tłum urósł do liczby kilku tysięcy
ludzi, a od Alej Jerozolimskich nadbiegały wciąż nowe gromadki.
— Może już pójdziemy — zaproponował Henryk półgłosem. — Towarzystwo
zaczyna być bardzo „demokratyczne” — dodał z ironią, wskazując na obok stojącą
grupę obdartusów. Rzeczywiście, na dziesięciu czekających, miało co najmniej
siedmiu tak zakazany wygląd, że można by ich wziąć za zawodowych bandytów. A
wśród tych szumowin, spędzonych nie wiedzieć przez kogo z odległych przedmieść,
uwijali się agitatorzy.
Henryk z Alinką przeciskali się z trudnością poprzez ludzkie mrowie. Wszędzie
słyszeli urywki rozmów nielojalnych, pogróżek rzucanych pod adresem policji,
wszędzie słyszeli złowrogi pomruk, który rósł, potężniał, przechodząc chwilami w
ryk wściekłości. Tylne szeregi ruszyły z miejsca. Ciżba zafalowała, podała się
naprzód, uderzyła o kordon, odbiła się i zakołysała. Drugie natarcie zepchnęło mur
posterunkowych o kilka metrów.
— Stać! Stać w miejscu!
— Hańba!… Precz z policją! Naprzód, towarzysze!
— Stać!
— Naprzód! Na pomoc swoim! Naprzód!
Objąwszy Henryka oburącz wpół, posuwała się Alinka krok za krokiem w
stronę chodnika. Po długich zmaganiach, dotarli wreszcie pod mur kamienicy, lecz o
odwrocie nie mogło być mowy, gdyż odcięły go tłumy prące do ataku.
— Zwycięstwo!… Naprzód, towarzysze!… Pod poselstwo!
Głosy posterunkowych z przerwanego kordonu utonęły bez echa w ogólnej
wrzawie. Rzeka ludzka w niepowstrzymanym pędzie runęła przez wyłom. Henryk
musiał dobrze w ruch puścić swe twarde pięści, by uchronić siebie oraz Alinkę od
przymusowego udziału w pochodzie pod gmach poselstwa sowieckiego, tak silny był
prąd rwącego potoku demonstrantów.
Nagle posłyszeli tętent galopujących koni. Posłyszeli go mimo piekielnego
zgiełku i hałasu. Od Jerozolimskich Alej pędził oddział konnej policji. Przemknął
przed oczyma widzów stojących w ulicy Wspólnej, wpadł na tylne szeregi
biegnącego motłochu, rozszczepił go, jak klin drwala drzewo na dwoje rozszczepia,
przecisnął się aż do Hożej, płazując na prawo i lewo, potem zawrócił w miejscu i z
wzniesionymi szablami ruszył ławą z powrotem.
Komuniści uciekali w popłochu, a w pierwszych szeregach zmykali mało
waleczni agitatorzy. Kilku odważniejszych starało się zatrzymać na miejscu
rejterującą gromadę. — To wstyd, towarzysze! — krzyczał Żydek z ceglastymi
wypiekami na twarzy. — Mamy liczebną przewagę… Chwytajcie kamienie i walcie!
Kordon utworzył się na nowo. Oddział konnych policjantów stanął w rezerwie
przy Hożej, gotów każdej chwili pośpieszyć z pomocą pieszym kolegom. A
komuniści widząc, że nikt ich nie ściga, przystanęli i zaczęli się naradzać tuż przed
frontem kordonu. Alinka wciśnięta we wgłębienie zamkniętej bramy, ujrzała w
świetle latarni młodego agitatora o semickim wyglądzie. Stał tuż pod ścianą
kamienicy i rozmawiał z wielkim ożywieniem z kimś, kogo występ muru zasłaniał.
Mówili prawie głośno, po rosyjsku, czując się snadź pewnie pośród takiego mrowia
swoich ludzi.
— Musimy tam dotrzeć za wszelką cenę — mówił basem mężczyzna, którego
twarzy Alinka dojrzeć nie mogła. — Czas jest drogi. Byłaby straszna wsypa, gdyby
teraz zrobili rewizję… Dostałem właśnie telefonicznie instrukcję, by grać na zwłokę
i jak najdłużej się da, odciągać uwagę policji.
— No dobrze, towarzyszu, ale co począć z tym polskim bydłem? Głupia szarża
rozpędziła ich na cztery wiatry.
— Widziałem. W tym momencie nadbiegłem, kiedy szarżowali. Ale wasza
wina. Pozwoliliście się zaskoczyć z tyłu. Broń macie?
— Mało jej.
— Tam widzę jakieś rusztowanie przed domem, a gdzie rusztowanie, tam i
cegieł będzie pod dostatkiem.
— Gdybyście wy, towarzyszu, objęli komendę.
— Za słabo mówię po polsku.
— Będę wam tłumaczem.
— Byczo… Przyjmuję. Wyślijcie zaraz setkę zuchów po cegły.
Agitator zaczął się przepychać w stronę jezdni, zwołując garść wyrostków,
którzy dotychczas nie brali czynnego udziału w awanturze, lecz ograniczyli się do
roli dobrze zorganizowanej klaki i bili brawo lub gwizdali przeraźliwie na przemian.
Alinka wysunęła się trochę i omalże nie krzyknęła. Poznała na pierwszy rzut
oka olbrzyma, który wypadł z bramy owej kamienicy przy Nowym Świecie, gdzie
zamordowano wywiadowcę policji politycznej. Przed chwilą przypomniała sobie
właśnie list, jaki dziś otrzymała z Berlina. Tam miał się znajdować ten niebezpieczny
ptaszek, a tymczasem jest znowu tutaj, w Warszawie i komenderuje prowodyrami
podburzanego tłumu.
— Henryku! — szepnęła. — Nie spuszczaj z oka tego wysokiego draba… Ja
zaraz wrócę.
— Ależ dziecinko — próbował oponować, lecz spojrzała nań tak stanowczo, że
umilkł od razu, postanawiając sobie w duchu, że więcej będzie zważał na nią, niż na
jakiegoś tam rzezimieszka. Stojąc na kamiennym progu zamkniętej bramy i będąc
wysokiego wzrostu, widział doskonale Alinę. Szła względnie szybko, gdyż po
odejściu grupy wyrostków zrobiło się nieco przestronniej na chodniku. Widział, że
dotarła aż do pierwszych szeregów rozkrzyczanego tłumu, że przedarła się do
kordonu i rozmawia z jakimś przodownikiem policji. Ten skinął głową, pochylił się i
rzucił coś szeptem. Zawróciła więc w stronę ciżby, a zorientowawszy się szybko, że
patrzą na nią podejrzliwie, zawołała na głos: — Mieszkam na Poznańskiej, chcę
wrócić do domu, a policja wzbrania mi przystępu. To przecież skandal! — Tym
wykrzyknikiem pozyskała sobie sympatię demonstrantów i mogła się bez obawy
wmieszać w tłum powtórnie.
Henryk, śledzący z swego miejsca każdy jej krok, zauważył, że manewruje w
ten sposób, by dotrzeć pod sąsiednią bramę. Ku niemałemu zdziwieniu dostrzegł
także, że podeszła do jakiegoś mężczyzny i wszczęła z nim rozmowę.
A młoda, odważna dziewczyna zbliżyła się rzeczywiście do
tego jegomościa i pochyliwszy się ku niemu, rzuciła szeptem:
— Pan jest z policji, prawda?
— Co towarzyszka mówi? Ja niedosłyszę — odparł, świdrując ją na wylot
spojrzeniami.
— Niechże się pan nie lęka. Przodownik mnie tutaj skierował… Zresztą
przypominam sobie pańską twarz. Pan był obecny wówczas, kiedy mnie
konfrontowano z schwytanymi komunistami.
— Ach, poznaję teraz!… Panna Stasicka… Czym mogę służyć? Tylko niech
pani mówi jak najciszej.
W krótkich słowach powiadomiła go o swym odkryciu. Wzrokiem wskazała
wysoką, barczystą sylwetę Fiodora Iwanowicza.
— Dobrze — mruknął wywiadowca. — Będę go miał na oku. Ale trzeba przede
wszystkim uwiadomić naszych o zamierzonym ataku.
— Już powiedziałam przodownikowi.
— Dzielna z pani kobieta. Żeby takich więcej było.
Chciał jeszcze coś więcej powiedzieć, ale dalsze słowa zagłuszył ryk piekielny.
Oddział wysłany po cegły i kamienie znalazł się wśród tłumu i rozdawał
przyniesioną amunicję. A równocześnie posterunkowy wysłany przez przodownika, z
którym Alinka rozmawiała przed kilkoma minutami, dotarł do Hożej, gdzie stały
rezerwy policji. Postanowiono tam widocznie uprzedzić atak, bo nagle rozległo się
warczenie motorów i tętent koni idących ostrego kłusa. Dwa jadące obok siebie auta
ciężarowe odgrywały rolę taranu, który miał uczynić wyłom dla oddziału konnych
policjantów.
— Rozstąpić się! — wrzasnął Fiodor po rosyjsku… Agitator z wypiekami na
twarzy tłumaczył na poczekaniu każdy rozkaz wodza, nie żałując swego piskliwego
głosu.
Taran trafił w próżnię. Rozpędzone samochody przepędziły środkiem ulicy,
dążąc w stronę Jerozolimskiej. Na kłusujący oddziałek posypał się grad półcegłówek,
kamieni, odłamków betonu i gruzu. Kilkunastu policjantów ściągnięto z siodeł za
nogi. Bito ich, kopano, pastwiono się nad nimi. Słaby kordon nie był już żadną
przeszkodą, zwłaszcza że nie zamknął się na czas po przepuszczeniu konnych.
Uzbrojony tłum runął po raz drugi w głąb ulicy Poznańskiej, z rykiem, wyciem, przy
akompaniamencie metalicznych dźwięków szyb tłuczonych po drodze.
Fiodor Iwanowicz, jako wódz, nie pchał się do pierwszych szeregów. Pozostał
na tyłach, wydając rozkazy, które świadczyły o jego dużej przezorności. Przede
wszystkim sformował trzy oddziały, rozstawiając je w ten sposób, by odsiecz
spiesząca czy to od Alej, czy od Marszałkowskiej przez Wspólną, czy też z
przeciwnej strony nie zaskoczyła tyłów głównego oddziału, jak się to wydarzyło przy
pierwszej ofensywie.
Alinka uparła się, aby nie opuszczać niepewnej kryjówki. Stojąc za plecami
Henryka, obserwowała uparcie Fiodora, a niekiedy przenosiła wzrok w stronę bramy
przeciwległej kamienicy, gdzie stał wywiadowca.
Nagle huk!… salwa!… jedna, druga, trzecia…
Trzy sekundy śmiertelnej ciszy, potem nieludzki wrzask. Komuniści przyjęci
kilkoma salwami tuż pod gmachem sowieckiego poselstwa, zmykali z placu boju w
panicznej trwodze. Na próżno Fiodor okładał dezerterów, na próżno piskliwy Żydek
wrzeszczał zachrypniętym falsetem. Towarzysze nadawali się doskonale do
bombardowania stojących spokojnie policjantów, towarzysze gwizdali, wyli i ryczeli
świetnie, towarzysze potrafiliby niewątpliwie, podobnie jak ich rosyjscy koledzy,
rozstrzeliwać bezbronnych, rabować sklepy, mieszkania, rąbać zabytki sztuki, meble,
obrazy, rzeźby, potrafiliby gwałcić kobiety, mordować dzieci, ale stawać do otwartej
walki z uzbrojoną w karabiny policją, do tego się towarzysze absolutnie nie
nadawali, a nie chcąc narażać własnej skóry, zmykali z chyżością godną
wytrenowanych lekkoatletów, wrzeszcząc po drodze nieludzko.
Alinka dostrzegła, że Fiodor zamierza pójść za przykładem innych.
Zrezygnował z bezowocnej walki, lecz nie uciekał jak jego przerażeni podkomendni;
wolnym statecznym krokiem, szedł Wspólną ku Marszałkowskiej, mając przy boku
tylko swego nieodstępnego adiutanta, który oglądał się raz po raz za siebie, czy go
ktoś nie ściga.
— Dokąd, kochanie? — spytał Henryk, kiedy go Alinka pociągnęła za rękaw.
— Za tym wysokim drabem — odparła, rzucając na wszystkie strony badawcze
spojrzenia. Była zaniepokojona, że wywiadowca, któremu pokazała Fiodora, zniknął
gdzieś jak kamień w wodę rzucony… — Trudno… Wskażę go pierwszemu
policjantowi, jakiego spotkam po drodze — zdecydowała.
Przyśpieszyli kroku. Idąc w odległości może dziesięciu metrów za dobraną parą
prowodyrów komunistycznych, dotarli do skrzyżowania Wspólnej z Marszałkowską.
Alinka ujrzała posterunkowego. Pobiegła ku niemu, rzuciła kilka słów, potem
przyskoczyła do Fiodora i chwyciła go za rękę.
— Ten! — krzyknęła co siły w piersiach. — Trzymajcie go!
— Aj waj! — pisnął adiutant, dając szczupaka w bok, ale w tym momencie
pochwyciła go za kołnierz dłoń policjanta, który nie orientował się, kogo przede
wszystkim ująć należy.
— Ty ścierwo przeklęte! — ryknął Fiodor, zamierzając się pięścią na
dziewczynę, lecz jego ręka trafiła na przeszkodę, którą było ramię Henryka. W tej
samej chwili zjawił się jakby spod ziemi wywiadowca, którego Alinka nie mogła
przedtem dostrzec i pochwycił Rosjanina za drugą rękę.
Ale rosły, muskularny Moskal, zaprawiony zapewne w bijatykach, nie dał
bynajmniej za wygraną. Ruchem szybkim jak myśl wyrwał rękę, dobył sztyletu i nim
kto zdołał przeszkodzić, wbił go po rękojeść w szyję wywiadowcy. Przerażony
Henryk odskoczył w tył, zasłaniając sobą Alinkę. Wówczas Fiodor palnął zwiniętym
kułakiem w głowę policjanta szamocącego się ze schwytanym Żydkiem, pchnął
kogoś tak potężnie, że ten runął na wznak, i wskoczył na stopień jakiegoś auta, które
właśnie przejeżdżało.
— Trzymaj! Łapaj! — wołała Alina. Trochę ogłuszony ciosem policjant, nie
wypuścił przecie z rąk wyrywającego się agitatora, a wcisnąwszy sobie świstawkę
między zęby dawał przeraźliwe sygnały dalej stojącym kolegom, by zatrzymali
zbrodniarza. Byłoby się to mu niewątpliwie powiodło w normalnych warunkach, ale
nie w dniu tak obfitującym w wypadki. Wrzawa dochodząca wciąż jeszcze z
Poznańskiej, trąbki śpieszących karetek pogotowia, zagłuszyły głos policyjnej
świstawki i Fiodor Iwanowicz raz jeszcze uszedł pogoni i kary.
Rozdział V
MIASTO ŚLEPCÓW
* * *
* * *
* * *
* * *
Marta czuła się dziwnie nieswojo tego wieczora. Szczerze powiedziawszy, nie
czuła się dobrze w Moskwie od samego przyjazdu. To nie był Berlin, Berlin,
małpujący niezdarnie nadsekwańską stolicę, ale nie mniej wesoły, huczący, tętniący
gwarem ludzi może prymitywnych, ale łaknących szczerze zabawy po trudach
pracowicie spędzonego dnia. Berlin porywał, ogłuszał, pociągał w wir użycia…
Moskwa przygnębiała straszliwie. Jakąś duszną ponurość miały w sobie gmachy.
kamienice, mieszkania. Jakiś przymus towarzyszył każdej zabawie. Jakaś
niesamowita obleśność czaiła się w spojrzeniach wszystkich bez wyjątku ludzi. Typ
gościnnego, serdecznego Rosjanina, zwolennika szerokiej zabawy, zniknął
doszczętnie w czasie wojny. Na jego miejsce pojawił się typ inny, typ obywatela
RSFRS.2 Bizantyjski serwilizm, wschodnia przebiegłość, żydowska tchórzliwość,
tatarska krwiożerczość, a nadto obłuda, nieufność, zamiłowanie do podziemnej
konspiracji, lenistwo, niechlujstwo, rozpasanie, nieuctwo i wiele, wiele tym
podobnych „zalet” były składnikami, które wygotowane dokładnie na
dziesięcioletnim ogniu bolszewizmu złożyły razem przedziwną miksturę. Z tej
mikstury były ulepione charaktery obywateli RSFRS. Taki okaz, szpiegowany i
szpiegujący na każdym kroku, czuł się w swej wielkiej ojczyźnie jak ranny dzik,
osaczony przez myśliwych w maleńkim zagajniku.
Nic dziwnego zatem, że Marta, przyzwyczajona do innego zupełnie otoczenia,
wciągała w siebie ze wstrętem atmosferę Moskwy i marzyła o rychłym wyjeździe.
Była trochę zdenerwowana rozmową z Pickiem. Nie uszły jej uwagi złowrogie
spojrzenia jego przymrużonych oczu. Każdy kaleka jest złośliwy i mściwy z natury
— pomyślała, ale przypomniała sobie zaraz, że przed wyruszeniem na dzisiejszą
wyprawę, ma się spotkać z obydwoma towarzyszami. — Jednym ciepłym
spojrzeniem go rozbroję — rzekła do siebie, poprawiając fryzurę przy lustrze.
Koło siódmej wieczorem ubrała się w futro. Był już najwyższy czas po temu.
Do restauracji, w której się stołowała codziennie, miała spory kawałek drogi, a już o
ósmej miał po nią August przyjechać. Zamknęła więc pokój i szybko zbiegła na dół.
W bramie omal nie przewróciła maleńkiego chłopczyka. Chciała go wyminąć, lecz
przytrzymał ją za suknię.
— Czy to w tym domu, proszę pani? — spytał, wyciągając brudną rączynę, w
której gniótł małą kopertę.
— Nie mam czasu, dziecko… Spytaj kogo innego. — Zobaczyła, że malcowi
łzy zakręciły się w oczach. Pogłaskała go po mizernej twarzyczce i ujęła w palce
kopertę. — Do mnie? — rzekła zdumiona, przeczytawszy adres mieszkania oraz
nazwisko, pod jakim występowała tutaj, w Moskwie. — To do mnie, chłopczyku…
Miałeś coś dostać za przyniesienie, prawda maleńki? — Skinął głową wstydliwie, ale
oczy mu zabłysły chciwością, gdy podnosząc się na palcach ujrzał zawartość
sakiewki… — Słuchaj urwisie… Od kogo dostałeś ten bilecik?
— Jakiś pan mi go dał.. Tam czeka na rogu.
— Taaak? W takim razie zaczekaj, może zaniesiesz moją odpowiedź. —
Rozerwała kopertę. Wewnątrz znajdowała się maleńka kartka papieru, pokryta
kilkoma rządkami pisma. Przysunąwszy ją bliżej do twarzy, przekonała się, że ma
przed sobą kryptogram. Pamiętała liczbę, stanowiącą klucz do kryptogramu
używanego w tym miesiącu przez polski wywiad w Moskwie, lecz odcyfrowanie
wymagało dużej cierpliwości, ustawicznego zerkania na alfabet oraz wypisywania
odnośnych liter. Tego wszystkiego nie można było uskutecznić w sieni na
wychodnym. — Przeczytam w restauracji — postanowiła, wkładając liścik do
torebki. Wręczyła maleńkiemu pocztylionowi suty napiwek i kazała mu iść
powiedzieć zagadkowemu nadawcy, że jego list odebrała. Sama szła za chłopcem w
pewnej odległości, chcąc z bliska zobaczyć owego pana, który miał czekać na rogu.
Ale na skrzyżowaniu ulic nie było nikogo. Malec rozglądał się na wszystkie strony,
wreszcie zoczył Martę.
— I cóż? — zagadnęła go. — Twój pan gdzieś zniknął.
— Tu stał, w tym miejscu, i powiedział, że będzie czekać. Miał mi coś dodać
jeszcze… Obiecał.
— To już ja go wyręczę — rzekła.
Znalazła wolny stolik pod ścianą. Zresztą w restauracji panowały jeszcze pustki
o tej porze. Zamówiła kolację, a kiedy kelner odszedł, zabrała się od odcyfrowywania
przeniesionego listu. Treść jego brzmiała:
Ktoś stanął przy jej stoliku. Nie podnosząc oczu, nakryła dłonią kompromitującą
kartkę i błyskawicznym ruchem ściągnęła ją na kolana. Czuła, że serce wali jej
młotem… Jakaś ręka pochwyciła gazetę, na której był wypisany alfabet i odsunęła ją
na bok.
— Pani pozwoli — zabrzmiało.
Kelner!… To był kelner. Patrzał na nią trochę zdziwionym wzrokiem; widać jej
zmieszanie nie uszło jego oka. Przeprosił grzecznie, że musiała tak długo czekać,
wyjaśnił, iż kolację podaje się zazwyczaj znacznie później i postawiwszy półmisek
na stole, odszedł majestatycznym krokiem.
Marta wciąż jeszcze nie mogła przyjść do siebie. W ciągu dotychczasowej pracy
w wywiadzie, szczęście sprzyjało jej stale. Nigdy nie znalazła się jeszcze w trudnej
sytuacji, a tym mniej w niebezpieczeństwie życia. Więc dowiedziawszy się teraz o
zdradzie Picka i uświadamiając sobie, że przebywa w Moskwie, gdzie życie ludzkie
nic nie znaczy, zdrętwiała z przerażenia i czuła się jak zbita z nóg. Automatycznym
ruchem przekroiła olbrzymi sznycel wiedeński, przeniosła połowę na swój talerz i
wpatrzyła się weń tępo.
— Nie smakuje pani? — zaniepokoił się kelner, obserwujący bacznie dziwne
roztargnienie gościa.
— Ależ tak… Przeciwnie!… Jest doskonały — odparła szybko.
Udawała, że je, choć czuła, iż mimo głodu nie potrafi przełknąć ani kawałka, ani
odrobiny. Natarczywie ciekawy wzrok kelnera denerwował ją niezmiernie. W
myślach jej panował chaos. Usiłowała za wszelką cenę zapanować nad psychicznym
rozstrojem Trzeba przede wszystkim… Trzeba przede wszystkim — powtarzała
sobie w myśli, gubiąc ustawicznie wątek. Rzucając błędne spojrzenia po stole,
spojrzała na swą drżącą dłoń i zoczyła zegarek osadzony w bransolecie.
— Trzy na ósmą — powiedziała prawie głośno.
— Za dziesięć ósma — poprawił kelner, który musiał mieć słuch bardzo dobry.
— Płacić!
Uregulowała rachunek, słuchając piąte przez dziesiąte wynurzeń kelnera na
temat niewątpliwych zalet apetycznie wyglądającego sznycla. Wybiegła pośpiesznie
z restauracji. Chłód ulicy uspokoił ją nieco. Trzeba przede wszystkim powrócić do
domu. Za kwadrans przyjdzie August — zdołała złożyć w myśli. Przypomniała sobie
ostatnie słowa ostrzegawczego listu. List zniszczyć… brzmiały… Podarła kartkę na
drobniutkie kawałki i idąc szybko, rzucała je po jednym na chodnik w
kilkumetrowych odstępach.
Znalazłszy się w domu, zaczęła nerwowo pakować swoje dwie walizy. Z każdą
minutą wracał jej spokój i przytomność umysłu. Raz jeszcze obejrzała swój paszport
niemiecki, sprawdziła wizy, meldunki, raz jeszcze pomyślała, że nie potrzebuje się
obawiać rewizji, gdyż nie posiada przy sobie żadnych kompromitujących papierów.
Spojrzała na zegarek. Brakowało dwu minut do ósmej.
— Zaraz nadejdzie — szepnęła. — Trzeba będzie jeszcze powiadomić
gospodynię o wyprowadzce i zapłacić jej za cały miesiąc.
Ósma wybiła… Marta zaczęła się przechadzać po pokoju. Zapaliła papierosa.
Nareszcie!… Posłyszała zgrzyt klucza w zamku drzwi wiodących z przedpokoju
do klatki schodowej… Chwila ciszy… Kroki… Ciężkie kroki męskie. Klamka się
ugięła… Na progu stanął jakiś barczysty jegomość.
Marta zachwiała się na nogach. Drżącą rękę wsparła na poręczy najbliższego
krzesła.
— Czego pan sobie życzy! — wyjąkała. — Jakim prawem.
— Pogadamy o tym, moja pani… Teraz proszę się szybko ubrać w płaszcz, che,
che, che!… w futro, chciałem powiedzieć — dodał, kładąc łapę na przewieszonym
przez krzesło futrze. W drzwiach ukazały się głowy jeszcze dwóch mężczyzn.
Marta zaczęła protestować.
— To jakaś omyłka — wołała… — Jestem obywatelką Republiki Niemieckiej.
— Nie znam takiej republiki. Wiem, że istnieje cesarstwo niemieckie… Ale
dość żartów!… Paszport u was jest?
Podała mu swój paszport. Obejrzał go uważnie, potem włożył do kieszeni.
— Nazwisko się zgadza… To grunt.
— Proszę mi zwrócić paszport.
— Później o tym pomówimy. Teraz proszę się zbierać… Ooo, co ja widzę…
Walizki spakowane. W sam czas my przyszli. Ptaszek chciał z gniazdka wyfrunąć.
Hej, towarzysze! Niech jeden zniesie te piękne kufereczki do auta. Potem
przetrząsnąć mi cały pokój. Zajrzeć do każdej szpary! O piecu nie zapomnieć… A
nam w drogę czas, Fraulein Anna Bauer. — Pochwycił futro, zarzucił je na ramiona
oniemiałej kobiety i ujął jej rękę.
— Sama pójdę — wykrztusiła, robiąc wyniosłą minę. — Ale pan popamięta
dzisiejszy wieczór. Konsul niemiecki potrafi się upomnieć.
Przed bramą stała odrapana limuzyna. Marta ujrzała swoje walizy na przednim
siedzeniu obok szofera. We wnętrzu siedział jakiś mężczyzna, pomógł jej wsiąść i
zręcznym ruchem założył jej kajdanki na ręce. Krzyk protestu stłumiła brutalna łapa
wełnianą rękawicą. Szofer zwrócił się szeptem z jakimś pytaniem do tego drugiego,
który wkroczył do mieszkania Marty. Zapytany roześmiał się szeroko. — Na
Łubiankę! — krzyknął. — Oczywiście, że na Łubiankę. — Potem usiadł po drugiej
stronie kobiety i zatrzasnął drzwi. Auto ruszyło z miejsca.
Marta, siedząca pomiędzy dwoma zbirami, popadła w stan zupełnej apatii. W
uszach brzmiał jej wciąż ironiczny śmiech prześladowcy i jego słowa. Łubianka!…
Któż nie słyszał o tych dwóch sąsiadujących ze sobą gmachach, położonych przy
ulicy Bolszaja Łubianka, oznaczonych pamiętnymi numerami: 9–11. Kto nie wie o
tym, że tam mieści się centrala Nadzwyczajnej Komisji, owej osławionej Czeki…
Więc tam ja wiozą.
— Auto pędziło szybko. Przemknęło przez Kuzniecki most, skręciło i niebawem
zaczęło zwalniać.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł jeden z towarzyszących Marcie mężczyzn. Z
bijącym sercem przekroczyła próg ponurej bramy. — Na drugie piętro — padł
rozkaz… Znalazła się w dość dużej izbie, w której kilku mężczyzn o fizjognomiach
wybitnie semickich zabawiało się wesołą rozmową. Na widok wchodzącej umilkli i
otoczyli ją wieńcem, przyglądając się jej uważnie.
— Dobry wieczór pani — zabrzmiał jej tuż nad uchem gruby, niski głos.
Odwróciła głowę i zbladła jak trup. Przed nią stał kurier dyplomatyczny z ekspresu
Paryż–Moskwa, Fiodor Iwanowicz Gołykin, ów konsul niedoszły. — Poznaje mnie
pani?… Może się przypomnieć? — szydził.
W drugim końcu pokoju stało trzech mężczyzn. Zajęci pozornie rozmową,
obserwowali pilnie Martę oraz Fiodora. Po krótkiej naradzie, przywołali tego
ostatniego do siebie i najstarszy wiekiem zadał mu jakieś pytanie.
— Szyję dam sobie uciąć, że to ona — zawołał Gołykin zapalczywie.
— Więc poznajecie ją, towarzyszu?
— Tak jest. Trochę tylko sobie włosy rozjaśniła, ale to nic.
— I w dalszym ciągu utrzymujecie — przerwał drugi — że owej krytycznej
nocy ona nie znajdowała się w waszym przedziale?
— Ani na jotę nie zmienię moich pierwotnych zeznań.
— Jakże zatem weszła, skoro jak powiadacie, drzwi były od wewnątrz
zamknięte?
— O to zechciejcie, towarzyszu, tę panią zapytać. Ja sam nie rozumiem, jakim
cudem się to stało.
Marta, zapytana czy poznaje towarzysza podróży z ekspresu Paryż–Moskwa,
zaprzeczyła kategorycznie. Nigdy tego człowieka na oczy nie widziała, nie rozumie,
dlaczego ją tutaj sprowadzono, żąda wyjaśnień i prosi o zawiadomienie konsula
niemieckiego o bezprawnym aresztowaniu obywatelki niemieckiej.
Najstarszy z trójki machnął ręką wzgardliwie:
— Dosyć na dzisiaj. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia. Odprowadzić tę
kobietę do celi.
Stojący w pobliżu drzwi dozorca wyprężył się jak struna.
— Do której celi, towarzyszu-naczelniku? — spytał.
— Do której?… Hem…
— Ja bym radził, che, che, che… obok schodów piwnicznych — wtrącił Fiodor
Iwanowicz z szatańskim uśmiechem.
Naczelnik zmarszczył się dostojnie.
— Nikogo o radę nie pytałem — rzekł sucho, potem, zwracając się do dozorcy,
dodał: — Ostatecznie można ją tam kilka dni potrzymać… A teraz żegnam.
Chwilę później w izbie pozostali tylko trzej dostojnicy. Ten, który pytał, w jaki
sposób Marta zdołała wtargnąć do zamkniętego od wewnątrz przedziału, zwrócił się
do swych dwóch towarzyszy.
— Jak wam się podoba ten Gołykin? Pyszny okaz! Chcąc sobie pozyskać nasze
zaufanie, demaskuje wspólniczkę i sam proponuje dla niej celę przy schodach. No,
ale nam oczu nie zamydli tą gorliwością, co?
— Więc uważacie, towarzyszu Immerglück, że Gołykin pracuje dla polskiego
wywiadu? — spytał trzeci mężczyzna, który nie zabierał głosu do tej chwili.
Immerglück skinął głową potakująco:
— Sądzę, a nawet jestem tego pewny, że Gołykin pracuje na dwie strony; tylko
dla nich szczerze, a nam rzuca ochłapy. Skoro teraz sypie tę rzekomą Annę Bauer, to
znak najpewniejszy, że ma taką instrukcję, że Anny Bauer postanowiono się pozbyć z
tamtej strony.
— Nie, nie, towarzyszu — zaprzeczył naczelnik Czeki. — Zapominacie, iż nie
Gołykin, ale ów karzełek wsypał całą paczkę.
— Więc trzeba go również przymknąć, żywić go jakiś czas chlebem z
„musztardą”, potrzymać go w celi przy schodach piwnicznych, a wyśpiewa
niebawem całą prawdę. Idę o zakład, że moje przewidywania są słuszne. Zresztą
posłuchajcie: według doniesienia karła, miano dzisiaj wykonać zamach na Kremlu.
Donosiciel wymienił mi całą serię adresów. Z polecenia towarzysza Trockiego
zrobiło się obławę na spiskowców i co się pokazało?… Oto zaledwie w czterech
miejscach nakryliśmy drabów. Reszta ptaszków wyfrunęła, a gniazdka jeszcze były
ciepłe… A więc ktoś ich musiał ostrzec o grożącym niebezpieczeństwie… Kto?…
Oczywiście Gołykin!
Naczelnik wciąż jeszcze głową, potrząsał na znak przeczenia. Przecież Gołykin
me wiedział o niczym. Wezwano go na Łubiankę przed kwadransem celem
konfrontacji z Anną Bauer i jej towarzyszem, którego karzeł Augustem nazywał.
Wobec rozbieżności zdań, Immerglück zwrócił się do trzeciego towarzysza o
wypowiedzenie swego zdania. Sekretarz Trockiego namyślał się przez dłuższą
chwilę, nim odpowiedział: — Nie posiadamy oczywiście niezbitych dowodów
współwiny Gołykina — rzekł. — Dlatego też nie możemy go od razu potępiać,
zwłaszcza, że posiada możnego protektora.
— W osobie towarzysza posła Sołtykowa — dorzucił Immerglück.
— A zatem musimy go unieszkodliwić w inny sposób.
— No?
— Postaram się dla niego o awans.
— O awans?…
— Tak jest, towarzyszu… Zaproponuję, by go mianowano komisarzem do walki
z kontrrewolucją, na… województwo lwowskie lub lubelskie.
— Cha, cha, cha… To znaczy in partibus infidelium.3
— To znaczy, że Fiodor Gołykin pójdzie na front — dorzucił Immerglück,
zacierając ręce. — Wy, towarzyszu sekretarzu, macie kapitalne pomysły. Niechże
więc idzie na front, a resztę biorę na siebie.
____________________
1 Czieriezwyczajka (ros.) – Wsierossijskaja czriezwyczajnaja komissija po
____________________
1 Dworzec Wiedeński – nieistniejący obecnie dworzec kolejowy w Warszawie
położony przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i ul. Marszałkowskiej. Po
odzyskaniu przez Polskę niepodległości dworzec nazwano Warszawa Główna. W
latach trzydziestych XX w. wyłączono go z eksploatacji i częściowo rozebrano.
Pozostała część została spalona w 1939 r.
2 Towarzystwo Wydawnicze „Rój” – Założone przez Melchiora Wańkowicza
Pan Maciej Stasicki puścił cugle koniowi, pozwalając mu iść dokąd zechce, a
sam pogrążył się w rozmyślaniach. Obliczał przede wszystkim, ile dni zużyje na
powrót do Polski, do Roztoki, dokąd wzywały listy córki i synowej. Że zaś lubił
myśleć głośno, i że dokoła były tylko wydmy piaszczyste, nie krępował się i mruczał
półgłosem:
— W Gabesie stanę jutro wieczorem. Złapię pociąg odchodzący o dziesiątej do
Tunisu, to zajmie jeden dzień, bo dzisiaj się nie liczy. Tam muszę zaczekać dzień na
parowiec… Hum… Wolałbym przez Marsylię. Zawadziłby człowiek o Monte, o
Niceę, o Paryż… Niestety! — tu ciężkie westchnienie wydarło się z piersi ojca
dzielnej Alinki: — Niestety, na to brak czasu. Trzeba jechać na bliższe drogi… Więc
liczmy dalej: z Tunisu przez Palermo do Neapolu dwa dni. Stamtąd znowu by
poręczniej było na Genuę… i Mediolan! Włoska Riwiera też sobie niczego… Che,
che, che!… Pamiętam!… w San Remo poznałem tancerkę, że paluszki lizać… Ale
nie zbaczajmy od tematu… Więc pojadę na Rzym, Wenecję do Wiednia… Znowu
dwa dni… Razem pięć… Do Warszawy także dzień, odpocznę sobie u Stanisława i
wreszcie ostatni etap do Brześcia. Tak, tak… Nie ma się co łudzić… Z małym
przystaneczkiem w Wiedniu, muszę liczyć dziewięć dni… Ani rusz inaczej.
Niezbyt wysoki, ale diabelnie wytrzymały konik arabski, czując zupełną
bierność swego jeźdźca, skręcił w kierunku północnym, w stronę morza. Piął się pod
górę po stromym zboczu piaszczystego wzgórza, wspinał się po niepewnej
powierzchni, tu i ówdzie kamieniami posypanej, aż stanął na szczycie.
Pan Stasicki wydał lekki okrzyk zachwytu. Widok, jaki się stąd roztaczał, był
naprawdę przepiękny.
Z trzech stron, jak okiem sięgnąć, rozlewał się bezmiar szafirowego morza. W
zachodniej stronie błękitnego nieba, po którym pływały nieliczne maleńkie obłoczki
złotym motylom podobne, zorza wieczorna rozpaliła cudną pożogę purpury. Gorejąca
kula słońca pobiegła już hen ku szczytom Atlasu, ku tajemniczemu Maroku, ku
oceanowi, lecz jej złociste promienie grały jeszcze na lazurowej kanwie niebios tęczą
wszystkich kolorów.
Powietrze było suche, nagrzane, spokojne. Najlżejszy wietrzyk nie marszczył
gładkiej jak zwierciadło toni zatoki Gabes, nie potrząsał szarosrebrnymi listkami
oliwek, nie szeleścił suchym, papierowym szmerem wśród liści palmowych.
Maleńkie fale, jakie na jeziorze chyba spotkać można, sunęły powolutku,
majestatycznie i całując skały przybrzeżne, konały z cichym jękiem u stóp
wyniosłego wzgórza.
Krajobraz po drugiej stronie był niemniej malowniczy. Wydmy piaszczyste
przybrały barwę brązu, który ząb czasu poszczerbił i jakby pozielenił. Hen, w oddali
czerniła się na jasnym tle pustyni ciemna plama małej oazy. Gęste kiście wachlarzy,
zdobiących szczyty wysmukłych palm, zlały się w jedną masę barwy starych
jaspisów. Jeden tylko punkt lśnił nadal niepokalaną białością, od której nawet zieleń
w cień wieczora się pogrążająca, pojaśniała, poweselała, że wyglądało to, jakby
brylant wśród wieńca szmaragdów. Tym jasnym punktem był śnieżnobiały marabut,
maleńka kapliczka kopułą pokryta, zbudowana ponad grobem jakiegoś pielgrzyma,
którego wierni synowie Proroka czczą jako świętego, maleńka kapliczka na skraju
oazy wzniesiona.
Spoza kępy drzew figowych, pomarańcz, cytryn, granatów, które razem, w
skupieniach rosną na oazach, wysunął się właśnie wielbłąd. Jego ogon łączył
dwumetrowy postronek z pyskiem drugiego „okrętu pustyni”. Potem wychyliło się
trzecie zwierzę, czwarte, dziesiąte, wszystkie powiązane ze sobą w taki sam sposób,
wyciągnięte w długi łańcuch. Poważne sylwetki Arabów w długie selhamy odzianych
kiwały się w miarę kołyszącego chodu ich garbatych wierzchowców. Karawanę
zamykało stado małych osiołków pędzonych przez kilku konnych pastuchów.
Pan Stasicki patrzał i patrzał. Nie pierwszy raz widział sunącą karawanę na tle
żółtych piasków pustyni, niejeden raz używał wątpliwie przyjemnej dla laika
przejażdżki na grzbiecie wielbłąda, lecz nigdy jeszcze ten codzienny obrazek
tunezyjski nie wywarł nań tak potężnego wrażenia jak dzisiaj właśnie. Być może, że
przyczyną tego uroku było przeświadczenie, iż jutro już trzeba będzie opuścić te
piękne okolice, by powrócić do ojczyzny, tak smutnej bezbrzeżnie w porze zimowej,
do ojczyzny, nad którą zawisły ciężkie chmury ciągnące od wschodu i od zachodu.
Więc westchnął pan Maciej serdecznie i żeby z przyzwyczajenia na kogoś żółć
wylać, zaczął mamrotać, utyskiwać pod adresem córki.
— Popsuła mi całą przyjemność… Wojna! Wojna! Wciąż się to słyszy od lat…
Alarmy tylko, nic więcej… Sowiety to kolos na glinianych nogach, a Niemcy nie
ośmielą się po raz drugi pogwałcić traktatów. Pokój wersalski był dla nich
wystarczającą chyba nauczką. Tak!… Oczywiście!… Rozumie się! Egoizm! Zwykły,
pospolity egoizm przemawia przez usta mej nadobnej córeczki. Skoro ja siedzę w
Roztoce i nudzę się okropnie, to i ty, papciu, wracaj na wieś, a nie włócz się po
świecie… Oto tok jej myśli.
Mruczał jeszcze przez chwilę, potem niezdecydowanym ruchem wsunął dłoń do
kieszeni i wydobył stamtąd list rządkami dużego, panieńskiego pisma pokryty…
Zaczął czytać od środka:
____________________
1 Dixi (łac.) – rzekłem; postanowiłem.
2 Vorsicht, zum Teufel! (niem.) – Ostrożnie, do diabła!
3 Dzieje Hassana i ruchu powstańczego w Płn. Afryce przedstawił autor w
dwóch swoich powieściach pt. W podziemiach Kartaginy oraz Siostra Carmen.
4 Rumi (ar.) – tu: Europejczyk.
5 Na, Kerl! Sprichst du deutsch, oder nicht? (niem.) – No, człowieku! Mówisz
* * *
____________________
1 ul. Andrzeja Potockiego – obecnie ul. Westerplatte. Andrzej Potocki (1861-
1908) – marszałek Sejmu Krajowego Galicji (1901-08), namiestnik Galicji (1903-
1908).
2 Wasser! Ein Tropfen Wasser! (niem.) – Wody! Kapkę wody!
3 Wir sind Polen (niem.) – Jesteśmy Polacy.
4 Verflucht! Halb-neune schon. (niem.) – Psiakrew! Już pół do dziewiątej.
5 Verstehen Sie deutsch? (niem.) – Czy rozumie pan po niemiecku?
Rozdział X
ZŁE WIEŚCI
Pan
Podporucznik Karol Jabłoński
TORUŃ
25. pułk ręcznych km
Drgnęła. Nie była pewna, czy drgnęła skutkiem zimna, czy zmroził ją chłodny
wstęp listu Henryka Wirtha. Dotychczas pisywał Najdroższa Alinko lub Kochany i
Rozkoszny mój Dzieciaku albo jeszcze inaczej, lecz nigdy w ten sposób… — Czy się
gniewa o co? Przecież mój ostatni list był taki serdeczny, taki tkliwy… Rozpisałam
się, pamiętam, na cztery arkusiki… — pomyślała i tknięta jakimś niedobrym
przeczuciem, czytała jednym tchem dalej:
____________________
1 obstupui (łac.) – wprawiła w osłupienie.
2 PP – Policja Państwowa.
3 Ludwik Zieleniewski (1819-1885) – konstruktor i wynalazca, przemysłowiec,
Działo się to w centrum New Yorku, w tym miejscu, gdzie ruchliwy Broadway
przecina skośnie Fifth Avenue, tę główną arterię stolicy świata.
Chodnikami śpieszyły zbite tłumy przechodniów. Olbrzymie sklepy wabiły
bogactwem swych wystaw, wołały bezgłośnym krzykiem reklam świetlnych,
ekwilibrystyką wielkich liter z mnóstwa lampek kolorowych złożonych, które
pędziły, skakały, tańczyły po okapach dachów drapaczy chmur, gasły na kilka
sekund, by natychmiast rozpocząć od nowa błyskotliwe popisy.
Wielkie magazyny, zakłady fryzjerskie, bary, kwiaciarnie, cukiernie, sklepy
spożywcze, słowem wszelkiego autoramentu lokale wyrzucały z siebie falangi
publiczności, łykając z chciwością nowe strugi ludzi. Chłopcy w liberii wynosili
potężne paczki do czekających limuzyn prywatnych, zerkając po drodze w stronę
najbliższego zegara. To samo czynili szoferzy, subiekci w sklepach, kelnerzy,
odźwierni, boye, publiczność; nawet siaki taki majestatyczny policeman na zegarek
gęsto spozierał. I nic dziwnego. Wszak to wilia! Za godzinę wszystkie składy,
magazyny, księgarnie, cukiernie zamkną swe podwoje. Za dwie godziny zrobią to
samo zakłady fryzjerskie, restauracje, kawiarnie. Za trzy, lub wcześniej może, ruch
uliczny zmaleje niebywale i względna cisza świąteczna, zapanuje w olbrzymiej
metropolii.
A jezdnią płynęły nieprzerwane rzeki aut. W czterech rzędach sunęły w stronę
Washington Square, w czterech rzędach śpieszyły z powrotem, w kierunku
rozległego Central Park. Rośli policemani z trudem kierowali ruchem kołowym,
który rósł z każdą sekundą i zdawał się osiągać maksimum natężenia. Odziani w
grube płaszcze nie uczuli przenikliwego zimna; z wysokości kamiennych wysepek
jednym władczym ruchem swego berła pozwalali odpłynąć zatrzymanym na chwilę
strumieniom pojazdów motorowych i na przemian sygnałem: — Stop! — osadzali w
miejscu sunące wehikuły. Tylko im przysługuje to prawo… Nikomu więcej!
Nieprzewidziany wypadek zachwiał tym dogmatem.
Szeroko rozkraczony piętrowy autobus, wiozący kilkudziesięciu stłoczonych
pasażerów w stronę Manhattan Bridge stanął sobie bez żadnej przyczyny pod domem
numer 216 i utknął sromotnie, wstrzymując cały rząd jadących za nim wozów.
Policjant, który pełnił służbę w bezpośrednim sąsiedztwie, nie zdołał jeszcze
interweniować, kiedy w drugim rzędzie ugrzęzła szara limuzyna, w trzecim jakaś
taksówka, w czwartym zasapany fordzik. Trzy sekundy później taki sam los
niewesoły spotkał cztery auta śpieszące w przeciwną stronę… Na próżno zdumieni
szoferzy deptali starter raz po raz, daremnie kręcili korbami z szewską pasją. Motory
milczały jak zaklęte i żadna siła nie była w stanie ich w ruch puścić z powrotem.
— Z drogi!… Zrobić miejsce, albo ruszać do diabła!
— Do warsztatu z klekotem! Nie zawadzać!
— Na szmelc ze starym gratem!
Pasażerowie dalszych samochodów zaczynali tracić cierpliwość. Żartobliwe
przycinki przeszły wnet w litanię wyzwisk, przekleństw, urągań.
A biedni kierowcy wozów, które tak niespodzianie zastrajkowały, kręcili się
bezradnie dokoła swych maszyn, podnosili maski i dłubali cierpliwie przy świecach,
przy magnecie, usiłując odgadnąć jakie licho wstąpiło w motor, dotychczas bez
zarzutu pracujący. Lecz nie odgadnęli. Stwierdzili tylko niezbity fakt, że magnet nie
daje upragnionej iskry, która sprowadza eksplozję rozpylonej benzyny i wprawia w
ruch uparte tłoki.
Nim upłynęło pół minuty, zrobił się olbrzymi zator. Dalsze samochody,
autobusy, dorożki drżały od niecierpliwego warkotu motorów, straszyły opieszałych
przeraźliwą kakofonią sygnałów, lecz na nic! Auta stojące przy Madison Square, nie
mogły ruszyć z miejsca o własnej mocy.
— Dlaczego pan zatrzymał ruch kołowy? — huknął na policjanta opasły bankier
w futrze. — Każda moja sekunda warta dwadzieścia dolarów!
Rzuciwszy te słowa głosem mocno podniesionym, zatrzasnął z impetem
okienko swej limuzyny i utonął w poduszkach głębokiego siedzenia, święcie
przekonany, że na takie dictum1 nawet drapacze chmur się rozstąpią, by jemu zrobić
drogę. Jakoż policeman wpuścił limuzynę w wąski pas wolnej przestrzeni; olbrzymi
wóz ruszył tryumfalnie, dotarł aż do miejsca, gdzie tkwił przepełniony omnibus i
nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, stanął bez ruchu. Motor zamarł
momentalnie.
— No, nie dziwić się fordowi lub chevroletce — mruknął
jakiś szofer, spocony od bezskutecznych zapasów ze swym
wozem — ale żeby Lincoln ugrzązł… Ki diabeł?
Okienko w limuzynie znów się otwarło. Purpurowy z oburzenia bankier
zasztyletował wzrokiem Bogu ducha winnego policjanta.
— Znowu pan zatrzymał… What’s the matter?2
Policeman wskazał pałeczką wąski pasek niezajętej przestrzeni.
— Czemu pan nie jedzie? — odparł spokojnie. — Wolna droga przecież.
— Jedź, ośle skończony! — warknął na szofera człowiek, którego każda
sekunda warta była dwadzieścia dolarów.
Murzyn błysnął białkami ogłupiałych oczu.
— I cannot, sir.3
— Dlaczego?
— I don’t know, sir.4
— Idiota!
Na skrzyżowaniu Fifth Avenue z Broadwayem powstało zamieszanie i
niebywałe zbiegowisko. Pasażerowie i kierowcy dalszych wehikułów, opuścili swe
wozy i połączonymi siłami zepchnęli zepsute maszyny na jedno miejsce. Nikt nie
protestował oczywiście. Droga była wolna. Zatrzymane na kilka minut rzeki aut,
ruszyły z miejsca, lecz dotarłszy do fatalnego punktu, gdzie tamte maszyny ugrzęzły,
stanęły także.
— Czary, czy co u diabła?
Potem stała się rzecz równie dziwna. Dalsze samochody stały w miejscu,
zatrzymane nową przeszkodą, lecz ich motory pracowały równo i sprawnie. Naraz…
umilkł jeden, drugi, dziesiąty, pięćdziesiąty. Wszystkie maszyny w promieniu
dobrych stu metrów zaniemówiły jak na komendę. Ten sam los spotkał wielkie auto
wiozące przyzwanych telefonicznie policjantów.
— Co się stało właściwie?
— Jak to możliwe, żeby tyle maszyn mogło się zepsuć naraz?
— Magnet nie funkcjonuje — ogłosił urbi et orbi5 jakiś mechanik, który
tamtędy właśnie przechodził.
— Nowości mi pan nie powiedział — odciął jeden z szoferów.
— Proszę nam powiedzieć, dlaczego nie funkcjonuje?
— Może świece zaoliwione? — wtrącił nieśmiało jakiś automobilista-amator,
ale zaszył się w tłum co prędzej, ujrzawszy wzgardliwe spojrzenia kierowców.
Z bramy gmachu numer 216 wyszedł szybkim krokiem jakiś starszy pan w
towarzystwie drugiego mężczyzny, wiekiem znacznie młodszego. Dźwigając
wspólnie duży kufer, podeszli do pierwszej z brzegu taksówki.
— Wolny? — rzucił młodszy, chwytając za klamkę drzwiczek.
— Wolny — odparł melancholijnie właściciel dorożki. — Ale cóż z tego, że
wolny? Motor się zepsuł!
— Taaak? — Starszy pan był zdaje się mocno zdziwiony. — A cóż takiego?…
Może zamarzł?
— Nonsens… W biegu się zepsuł. Nie stałem zupełnie.
— Ach tak. Bo przyzna pan, że przy takim zimnie…
— Ale proszę spróbować — przerwał młodszy mężczyzna niecierpliwie. —
Może pójdzie jakoś.
Szofer zaprzeczył ruchem głowy. Widząc, że dwaj pasażerowie wpakowali się
pomimo jego zapewnień do wnętrza, razem z swym kufrem, podszedł do korby i bez
przekonania, bez najmniejszej wiary w powodzenie, szarpnął półkolistym ruchem.
Motor warknął…
— Cooo?… To zgłupieć można!
Podniecony przystąpił do kierownicy i dał więcej gazu. Na próbę nacisnął
starter. Motor zapalił i szedł równym rytmem, jak gdyby nigdy nic… Zebrani gapie
na chodniku nie zdołali jeszcze wydać okrzyku zdumienia, kiedy rozległo się
dudnienie maszyny autobusu. Zaraz potem zawarczała limuzyna bankiera, za nią
dziesięć innych samochodów, dwadzieścia, wszystkie… Ani jedno auto nie było
zepsute.
Nie mniej od szoferów zdumiony policeman skinął pałeczką. Stojące od kilku,
czy kilkunastu minut szeregi wehikułów ruszyły z miejsca. Bez przeszkody, gładko,
mijały fatalny punkt i rwały w dal, by odrobić stracony czas.
A w pędzącej w stronę Brooklyn Bridge taksówce starszy pan zacierał ręce z
radości. Poklepał wieko walizy, potem kolana swego towarzysza i rzekł nie bez
pewnej zarozumiałości:
— A co, przyjacielu? Udało się!
— Musiało się udać, profesorze… Byłem tego pewny… Lękam się tylko, by
dzisiejszy eksperyment nie przyniósł złych owoców!
— Nie bój się, stary druhu… Ani diabeł na to nie wpadnie!
— Bardzo bym się cieszył, gdyby pańskie przewidywania były słuszne.
— Będą, będą na pewno… Tylko musimy się teraz zabrać do pracy ze zdwojoną
energią… Od tego zależy życie setek tysięcy istnień ludzkich, a tam, we wschodniej
Europie, w północnej Afryce już się zaczęło.
Wysokie, mądre czoło starszego pana pokryło się bruzdami licznych
zmarszczek. Ważył coś w myśli długą chwilę; ocknął się dopiero, kiedy dorożka
mijała City Hall i skręciła na lewo do mostu. Podniósł głowę. Zwracając się do
milczącego towarzysza, spytał jakby lękliwie:
— Ty święta spędzisz z rodziną, prawda?
— Nie mam już rodziny, profesorze — odparł tamten, spochmurniał i dodał
ciszej: — Odkąd ona umarła, nie mam nikogo.
— Prawda… Zapomniałem… Wybacz, przyjacielu, że mogłem zapomnieć o
nieszczęściu, jakie cię spotkało przed rokiem… Jestem teraz taki roztargniony… Nie
gniewasz się na mnie?
— Ależ, profesorze…
— No dobrze już… Ja, widzisz, mam rodzinę, ale wolę jej nie znać… Jeśli więc
nie masz nic przeciwko temu, to razem święta spędzimy. Zgadzasz się?
— Z największą przyjemnością… Marzyłem o tym, lecz…
— Lecz?
— Nie śmiałem proponować panu…
— Żadne panu… Jesteśmy przyjaciółmi i kwita! No, dawaj rękę.
Dłonie dwóch mężczyzn splotły się w serdecznym, przyjaznym uścisku.
* * *
* * *
Mr. Wood!
Przybywam w sprawie figla, jakiego pan wypłatać raczył dnia 24
bm. o czwartej po południu, przy Fifth Avenue, siedząc w mieszkaniu
nr 47, domu nr 216. Chcę z panem pomówić przez kwadrans w
Pańskim wyłącznie interesie.
Inspektor C.
Tym razem czekanie trwało zaledwie dwie minuty. Służący otworzył furtkę
skwapliwie, a mister Casket wkroczył do „twierdzy” z miną tryumfatora. Już w hallu
ujrzał wynalazcę i poznał natychmiast, że ma przed sobą człowieka który nigdy lub
niezmiernie rzadko miał do czynienia z przedstawicielami władzy… Nie omieszkał
też wykorzystać swych spostrzeżeń.
— Mister Wood — zaczął bardzo urzędowo — proszę mnie zaprowadzić do
swego gabinetu.
Starszemu panu drżały palce, kiedy dotknął klamki.
— Tędy, panie inspektorze — bełkotał.
Reporter obrzucił skromną pracownię ciekawym spojrzeniem. Nie zdejmując
kapelusza, zasiadł przy biurku, wyjął notes i zaczął spisywać generalia:
— Nazwisko?
— Adrian Wood.
— Wiek?
— Lat… lat… zaraz, urodziłem się, tak oczywiście… lat sześćdziesiąt jeden.
— Dobrze… Przyznaje się pan zatem, Adrianie Wood, że w dniu 24 bieżącego
miesiąca, był pan o czwartej w kamienicy numer 216 przy Piątej Ulicy i spowodował
pan kwadransową przerwę w ruchu ulicznym…
— Tttaaak.
— Czy wie pan, że dopuścił się pan przekroczenia policyjnego, że naraził pan
na szwank bezpieczeństwo publiczne?
Profesor spuścił głowę na piersi.
— Dlaczego pan to uczynił? Zaznaczam, że szczerość i prawdomówność mogą
wyjść tylko na dobre… Więc? Czekam odpowiedzi.
— Chcieliśmy… to jest chciałem wypróbować mój aparat…
— Który paraliżuje działanie magnetu elektrycznego.
— Pan wie? — zdumiał się uczony.
— My wszystko wiemy, Adrianie Wood!
— A więc tak. Fale przeze mnie wynalezione unicestwiają na odległość akcję
mag…
— Na jaką odległość? — egzaminował sumienny interlokutor.
— Dotychczasowy zasięg wynosi zaledwie trzysta metrów. Nie wątpię jednak,
że aparat większych rozmiarów, jaki dziś, jutro wykończę, będzie mógł działać w
promieniu dwukilometrowym.
— Zapiszemy to… tak! Maszynę obejrzę po przesłuchaniu… No dobrze, a czy
sądzi pan, że ten zasięg będzie można jeszcze bardziej powiększyć?
— Teoretyczne obliczenia wskazują na to, że tak. Praktyka pokaże…
— Grunt praktyka — wtrącił gość łaskawie i dodał zaraz: — Czemu pan nie
buduje od razu aparatu o jak największym zasięgu?
— Nie mam na to środków. Aparaty te są dość kosztowne.
— Trzeba się udać do jakiegoś kapitalisty, który wynalazek sfinansuje. Teraz
proszę mi przedstawić, jakie są pańskie plany na przyszłość. Jakim celom ma służyć
pański wynalazek?
— Jakim celom?
Uczony wyprostował swą zgarbioną sylwetkę. Znikł wyraz pokory i przestrachu
w jego siwych oczach. Na twarz wystąpiły rumieńce. Gestykulując z ożywieniem,
zaczął mówić głośno, z zapałem:
— Mój wynalazek ma służyć idei wiecznego pokoju na Ziemi. Oddam go
bezinteresownie wszystkim narodom, aby się mogły bronić przed napaścią złych
sąsiadów. Ataki samolotów uzbrojonych w bomby gazowe czy wybuchowe, będą już
nie do pomyślenia. Tanki, te straszliwe potwory z żelaza, nie będą już mogły
miażdżyć biednych żołnierzy. Ani na krok nie ruszą poza własne linie. Łodzie
podwodne…
— Łodzie podwodne pędzone są przecież elektrycznością z akumulatorów…
— A ja je rozbroję mymi falami. Zatopienia bezbronnych statków staną się
legendą.
— Małe pytanie. Jak pan nazwał owe fale?
— Fale elektromagnetyczne mego wynalazku nie mają nazwy dotychczas.
Wykorzystałem wyniki pracy Hertza, Edisona, Marconiego…
— Chwalę skromność pańską, ale nowoodkryte fale nazwę mieć muszą.
Nazwijmy je falami Wooda!
— Ależ, panie inspektorze. Nic mogę pominąć milczeniem zasług mego
przyjaciela i wspólnika…
— Mister Patrick Spindle jest tylko pańskim asystentem. Wynalazcą jest pan,
mister Wood. Więc z nazwą już postanowione?
— Dobrze, panie inspektorze — przystał zgodliwie Adrian Wood, zdumiewając
się w duszy, skąd przybyły wie o wszystkim, zna nawet imię oraz nazwisko
pomocnika… Ach, czemu ten niedobry Patrick jest nieobecny w tak przełomowym
momencie?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, rozległy się w sąsiednim pokoju energiczne
kroki.
— Patrick! — zawołał uczony. — Jak to dobrze, że przyszedłeś… Właśnie pan
inspektor…
Przybyły zmarszczył brwi groźnie i ruszył w stronę reportera. Mister Casket
zdjął szybko kapelusz.
— To pański wspólnik, mister Spindle? — spytał profesora.
— Kim pan jest przede wszystkim? — zagadnął tamten obcesowo.
Adrian Wood mitygował przyjaciela.
— Bójże się Boga. To inspektor…
— Czego? Świeżego powietrza? Proszę się wylegitymować!
Reporter zrobił minę wątpliwie czupurną.
Potem wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie. Pytania bez
odpowiedzi, odpowiedzi bez pytań, słowa krótkie, ostre, okrzyk przerażenia
profesora, głośny protest niepowołanego „inspektora” – i reporter wyleciał za drzwi
nie bez wydatnej pomocy Patricka Spindle’a.
— Wyrzucić tego chłystka za bramę! — padł rozkaz.
Mister Casket nie czekał na jego urzeczywistnienie. W kilku susach przebiegł
ogródek przed willą, przesadził ogrodzenie i z ogromną ulgą odetchnął… na ulicy.
— Jakże poszło? — zagadnął go Wood junior, czekający przy aucie.
— Nadzwyczajnie — odparł reporter, rozcierając sobie ramię, na którym czuł
jeszcze uścisk palców Patricka.
— Jak się panu podoba mój wuj?
— Szalenie miły staruszek, ale jego asystenta niech wszyscy diabli wezmą!
— Informacji pan zebrał dużo?
— Informacji? Ooo, masę, masę!
— Maszynę pan widział?
— Naturalnie. To zdumiewający aparat!
— No, widzi pan. Naczelny redaktor odnosił się początkowo sceptycznie do tej
afery, a tymczasem pan sam miał się sposobność przekonać, że nie przesadzałem…
Wszystko się sprawdziło, co mówiłem.
— To prawda — potwierdził reporter szczerze, mając na myśli mało gościnne
przyjęcie, które Wood junior także przewidywał. Ale smętne wspomnienia pierzchły
szybko wobec nadziei napisania tasiemcowego artykułu w jutrzejszym numerze
Morning Chronicle. — Zrobię z tego arcydzieło. Cały New York będzie o tym gadał
przez tydzień, albo ja nie jestem Jeffrey Casket!
— Dokąd jechać? — spytał szofer, puszczając w ruch motor.
— Do redakcji, a prędko, człowieku… Czuję, że natchnienie mnie rozpiera.
Auto ruszyło z miejsca, kierując się w stronę Brooklyn Bridge. Reporter
pochylony nad notesem, układał w myśli swoje „arcydzieło”. Wood junior
tymczasem, obrzucał ironicznymi spojrzeniami mijaną właśnie wille uczonego. —
Dobrze ci tak, wujaszku — mruczał. — Żałowałeś mi głupich stu dolarów; zarobiłem
za to dwa tysiące… Nie chciałeś mi poświęcić pięciu minut na rozmowę; teraz
stracisz całe tygodnie na utarczki z reporterami… Będzie ci ciepło, stary dziwaku…
* * *
____________________
1 dictum (łac.) – powiedzenie; wypowiedź.
2 What’s the matter? (ang.) – O co chodzi?; W czym rzecz?
3 I cannot, sir (ang.) – Nie mogę, proszę pana.
4 I don’t know, sir (ang.) – Nie wiem, proszę pana.
5 urbi et orbi (łac.) – miastu i światu.
6 Yes. Time is money (ang.) – Tak. Czas to pieniądz.
7 I am fearless (ang.) – Jestem nieustraszony.
8 smoking-room (ang.) – palarnia.
9 von Richthofen – nazwisko słynnych asów lotnictwa niemieckiego z czasów
pierwszej wojny światowej. W tej powieści jest to postać fikcyjna. Autorowi
chodziło o wywołanie jednoznacznych skojarzeń.
10 You are right (ang.) – Ma pan rację.
11 Yes, we are ready (ang.) – Tak, jesteśmy gotowi.
12 nicht wahr? (niem.) – nieprawdaż?; czyż nie?
Rozdział XII
PROFESOR WOOD W NIEWOLI NIEMIECKIEJ
* * *
* * *
____________________
1 und bist du nicht willig, so brauch ich Gewalt. (niem.) – a [jeśli] nie jesteś
chętny, to użyję siły.
2 szaulisi (lit.) – członkowie Litewskiego Związku Strzeleckiego (Lietuvos
Šauliu Sąjunga), paramilitarnej organizacji powstałej w r. 1919.
3 So gehts im Leben (niem.) – Tak się dzieje w życiu; takie jest życie.
4 ceterum censeo (łac.) – poza tym uważam. Początek zdania Katona, którym
* * *
KONIEC
(Dalsze koleje życia dzielnej Alinki Stasickiej, profesora Adriana Wooda oraz
innych bohaterów Świata w płomieniach opisał autor w powieści pt. Zemsta barona
von Richthofen.)8
____________________
1 status quo ante (łac.) – poprzedni stan rzeczy; jak przedtem.
2 crescendo (wł.) – coraz silniej; wzrastając (wskazówka co do sposobu
wykonania utworu muzycznego).
3 fortissimo (wł.) – najgłośniej.
4 treny – tabory wojskowe.
5 krasawica (ros.) – piękność.
6 familia (ros.) – nazwisko.
7 skotina (ros.) – bydlę.
8 Zemsty barona von Richthofen nie udało się nigdzie znaleźć. Prawdopodobnie