You are on page 1of 869

Katarzyna Grochola

Kryształowy Anioł
Marylce – Dobrej i kochanej
z wielkim podziękowaniem
Nóżki drużki

Zanim Sara, w przeddzień swojego nie-


doszłego ślubu, a było już późne popołu-
dnie, ujrzała swojego przyszłego (niedo-
szłego) męża z nogami swej najlepszej
przyjaciółki i (niedoszłej) druhny oplatają-
cymi jego poruszające się rytmicznie bio-
dra – była dość szczęśliwą kobietą.
Poprzedni dzień spędziła z matką, która
w kółko powtarzała to, co Sara znała na
pamięć, a mianowicie, że:
Małżeństwo to rzecz święta.
Małżeństwo jest rzeczą odpowiedzialną.
Sara musi wiedzieć, że bez kompromisu
nie ma małżeństwa.
Tylko dobra wola dwojga pomaga prze-
trwać trudne chwile, którymi małżeństwo
jest najeżone.
Powinna sobie zdawać sprawę, że mał-
żeństwo to nie zabawa.
Oraz że ma nadzieję, że Sara będzie
szczęśliwa.
I że oboje z ojcem poświęcili wiele, na-
prawdę wiele, choć nie chce się wdawać w
szczegóły, żeby właśnie tego ją nauczyć.
Ulubionym powiedzeniem matki Sary
było: „Nie chcę się wdawać w szczegóły,
ale wierz mi".
A więc tego dnia:
Najpierw były u fryzjera. (Wierz mi, le-
piej będzie dzień wcześniej to załatwić).
Pan Frank (a niegdyś Franciszek) ucze-
sał najpierw Sarę, a potem matkę. Po fry-
zjerze były w salonie piękności u Berty
(niegdyś Beaty), gdzie zrobiono im mani-
cure i pedicure, najpierw Sarze, potem
matce. Z salonu piękności pojechały do
kwiaciarni Gold Flower (dawniej
Goździk), bo matka koniecznie chciała
sprawdzić, czy na pewno bukiet będzie go-
towy. (Nie chcę się wdawać w szczegóły,
ale wierz mi, jak sam człowiek nie dopil-
nuje, nikt za niego tego nie zrobi).
W kwiaciarni obiecano im – tak samo
jak poprzedniego dnia, kiedy matka Sary
dzwoniła na wszelki wypadek upewnić się,
czy pamiętają – że bukiet będzie gotów na
dziesiątą, na pewno, i że przenigdy im się
jeszcze nie zdarzyło, i tak dalej.
Następnie pojechały do domu, gdzie już
czekała stylistka (dawniej krawcowa),
żeby dokonać ostatniej przymiarki bez-
względnie najpiękniejszej sukni ślubnej,
zamówionej przez matkę w zakładzie Your
Happy Marriage (dawniej Panna Młoda), z
francuskich koronek.
Suknia co prawda była już mierzona set-
ki razy i leżała na Sarze jak ulał, ale:
– Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale
wierz mi, w ostatniej chwili jeszcze coś
może nas zaskoczyć – powiedziała matka.
I tu się nie myliła.
Gdyby nie ta ostatnia przymiarka, być
może Sara byłaby szczęśliwą mężatką zu-
pełnie innego męża niż w tej chwili. A na
pewno nigdy nie dowiedziałaby się, jak
komponują się stopy jej przyjaciółki z na-
gimi pośladkami jej narzeczonego.
Ale ostatnia przymiarka musiała się od-
być, bo tak zarządziła matka.
Więc Sara cierpliwie stała w pokoju ro-
dziców, na stołeczku kuchennym, i wcią-
gała brzuch, żeby można było jeszcze tro-
chę bardziej ściągnąć gorset.
Wyglądała olśniewająco.
– Mówiłam ci, nie jedz chleba – powie-
działa matka Sary – jest za ciasna.
– Jest dobra – powiedziała Sara.
– Na pewno cię ciśnie.
– Nie ciśnie – powiedziała Sara.
– Wierz mi, nie ma nic gorszego niż za
ciasna suknia ślubna – powiedziała matka
Sary, bo jeszcze nie wiedziała o biodrach
swojego niedoszłego zięcia uwięzionych
przez nóżki drużki. Niedoszłej.
– Wiem, ale czuję się znakomicie – suk-
nia zafalowała, a Sara jeszcze czuła się
znakomicie.
Wtedy do pokoju wsunął głowę ojciec.
– Nie wchodź! – krzyknęła matka.
– Szukam Krótkiego! – krzyknął ojciec i
natychmiast się wycofał, mimo że to prze-
cież przyszły pan młody nie może widzieć
panny młodej w sukni ślubnej przed ślu-
bem. To, że ojciec widzi córkę przed ślu-
bem, nie powinno przynieść pecha. Istnieje
duże Marylce – dobrej i kochanej z wiel-
kim podziękowaniem prawdopodobień-
stwo, że ojciec widzi córkę przed ślubem
chociaż raz.
– Nie ma go tutaj – powiedziała Sara,
chociaż ojciec nie mógł jej usłyszeć.
Ale nie miała racji, bo Krótki, uroczy
maleńki jamniczek, który pojawił się w
domu rodziców, jak tylko Sara oświadczy-
ła, że wychodzi za mąż, czyli trzy miesiące
wcześniej, wpełznął pod komodę i tam
zrobił rozkoszne małe jeziorko, które mia-
ło być odkryte dużo, dużo później, kiedy
sczerniałej plamy nie dało się w żaden spo-
sób wywabić z dębowych klepek.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła matka. –
Jeszcze się gdzieś zahaczy!
Sara posłusznie przestała się ruszać, a
ojciec zamknął za sobą drzwi.
– Teraz zejdź, tylko ostrożnie, i włóż
buty. Muszę zobaczyć, jak wygląda całość
– mruknęła matka i w ogóle nie dała po so-
bie poznać, że Sara wyglądała olśniewają-
co.
Stylistka (dawniej krawcowa) podała
pudełko z butami. Matka otworzyła je i
krzyknęła:
– Jezus Maria!
Matka Sary była kobietą, która niezwy-
kle rzadko krzyczała na widok butów, a
może nawet nigdy, więc i stylistka (daw-
niej krawcowa), i Sara aż podskoczyły.
– Co to jest??? – matka Sary wyjęła buty
z pudełka i podsunęła Sarze pod nos. Do-
słownie.
Stylistka (dawniej krawcowa) przeże-
gnała się.
Albowiem buty były czarne jak smoła.
Sara odetchnęła z ulgą i roześmiała się, a
śmiech miała naprawdę radosny.
– Pomyliłam pudełka!
– Pomyliłaś pudełka? – matka powie-
działa to takim tonem, jakby Sara na przy-
kład, odbierając dziecko z przedszkola, po-
myliła swoje z innym. Co było zresztą bez-
sensem, bo Sara nie miała dzieci.
– Tak! To buty Graży! A ona ma moje!
Muszę do niej zadzwonić!
I Sara chwyciła za telefon. Telefon Gra-
ży, najlepszej przyjaciółki Sary i przyszłej
druhny, milczał.
– Natychmiast idź do niej i weź swoje
buty! – zarządziła matka i zaczęła wypląty-
wać Sarę z najwspanialszej sukni ślubnej.
– Ale przecież jutro... – Sara chciała wy-
tłumaczyć matce, że się nie pali, że prze-
cież Graża odniesie jej białe buty, a ona
odda jej czarne, które razem przedwczoraj
kupiły w Galerii Buta (dawniej obuwni-
czy), ale matka nie chciała tego słuchać.
– Natychmiast! Jutro masz być wypo-
częta i bez stresu! Idź natychmiast!
Gdyby...
Gdyby matka Sary nie była tak bardzo
przejęta ślubem własnej córki, co przecież
w przyrodzie się zdarza, i trzeba przyznać,
że dosyć często, gdyby nie wysłała Sary
natychmiast po owe nieszczęsne buty, gdy-
by Sara nie pobiegła dwa domy dalej, do
swojej jedynej przyjaciółki z dzieciństwa,
gdyby nie nacisnęła klamki (jak to robiła
zawsze) i nie wbiegła do mieszkania (jak
to robiła zawsze), nie dowiedziałaby się,
jak wyglądają pośladki jej narzeczonego z
pewnej odległości.
Pośladków nie rozpoznała na pierwszy
rzut oka, natomiast mina Graży i seria ru-
chów, jakie wykonała, rozpaczliwie wio-
słując rękami i nogami, które zsuwały się z
bioder mężczyzny, oraz zduszony bełkot –
uświadomiły Sarze, że wpadła do Graży w
niezbyt sprzyjającym momencie. Ale jesz-
cze nie wiedziała, że nie tylko dla Graży
ten moment jest niesprzyjający.
Ale nie mogła się ruszyć, nie mówiąc o
wycofaniu, albowiem ją sparaliżowało.
Zduszony szept mężczyzny zrobił na Sa-
rze pewne wrażenie.
Ale ponieważ ją wmurowało na progu,
zaczęła szeptać:
– Przepraszam, przepraszam – choć w
środku śmiała się z zażenowaniem, wyczy-
ny Graży i jej partnera zrobiły na niej wra-
żenie, i pomyślała: to zupełnie jak ja z
Konradem, i ta myśl zawstydziła ją bar-
dziej niż widok Graży w trakcie igraszek
miłosnych.
Musiał to być zupełnie nowy mężczy-
zna, ponieważ tydzień wcześniej Graża
rozstała się ze swoim przyjacielem,
Który był blondynem, a tył głowy tego
od pośladków był ciemny jak heban.
Ach, gdyby się wycofała wcześniej!
Gdyby nogi nie odmówiły jej posłuszeń-
stwa!
Gdyby on się nie odwrócił!
Ale mężczyzna, uwięziony i odpychany
jednocześnie przez przerażoną Grażę, w
końcu zauważył, gdzie ona ma wbity
wzrok.
I odwrócił się.
I Sara zobaczyła twarz Konrada, swoje-
go – dotąd – przyszłego, a od tej chwili
niedoszłego męża.
I dopiero wtedy w obronnym geście wy-
ciągnęła przed siebie pudełko z czarnymi
butami i zdołała wykonać następny ruch.
To znaczy padła jak długa na podłogę i
po raz trzeci w życiu zemdlała.
Dziedziczenie

Właściwie Sara od zawsze miała pecha.


Tak bywa w życiu, jednemu szczęście
sprzyja, a drugiemu wiatr w oczy... Sara od
początku miała oczy pełne wiatru.
Na przykład w sprawie dziedziczenia.
Różne rzeczy dzieci dziedziczą po swoich
przodkach. Sara odziedziczyła po swoim
dziadku ze strony matki kłopoty ze szczę-
ką, a jej kuzynka Irka mieszkanie na Słyn-
nej.

Kłopoty ze szczęką najpierw wydawały


się jej zabawne – wystarczyło pójść do
dentysty, żeby dostać w twarz, ale nie od
razu, tylko od piątki w górę.
Przy czwórce otwierała usta tak, żeby
żuchwa była na swoim miejscu, przy piąt-
ce dolnej z próchnicą zorientowała się, że
dziedziczenie bywa nieprzyjazne. Dentysta
kazał jej otworzyć usta i wtedy Sara po-
czuła za uszami drobny, głuchy zgrzyt. On
robił swoje, to znaczy przewiercał się bez-
boleśnie do mózgu – jakim sposobem, sko-
ro mózg był całkiem gdzie indziej niż lewa
dolna piątka, Sara nie rozumiała do dziś –
potem klajstrował zrobiony przez siebie,
bezsensownie jej zdaniem, otwór, którego
przecież nie miała, jak siadała na fotelu, a
potem mówił łagodnie: już.
I wtedy Sara próbowała zamknąć usta,
które zamknąć się nie dawały.
Jej pierwszy dentysta był przerażony,
wybiegł gdzieś z gabinetu i wrócił z leka-
rzem pediatrą, z sąsiedniego pomieszcze-
nia, przed którym płakały dzieci, a potem
pojawił się ginekolog, mocno uderzył ją w
twarz i szczęka sama się zamknęła.
Od tego czasu Sara bała się również gi-
nekologa.
Również od tego czasu uprzedzała den-
tystów, że ma pewną niedogodność dzie-
dziczną, polegającą na tym, że będą musie-
li ją bić, ale na ogół nie traktowali tego po-
ważnie.
Ludzie na ogół nie traktowali jej poważ-
nie.

Po babci ze strony matki Sara odziedzi-


czyła niemożność prawidłowej wymowy
„r" oraz, co prawda nie na długo, zdolność
zadawania pytań w każdych warunkach i
na każdy temat. Jej kuzynka Irka zaś
odziedziczyła brylantowy pierścionek na
zawsze, który sprzedała i do dziś tego żału-
je.

Dziadkowie mieszkali w podrzeszow-


skiej wsi i na każde wakacje przyjmowali
swoje nieliczne wnuki, czyli Sarę i jej ku-
zynkę Irenkę, „żeby wasi rodzice w końcu
od was odpoczęli", a babcia zadawała py-
tania bez przerwy. Na przykład soląc zupę,
pytała:
– Czy ktoś solił?
– Czy ja już ją soliłam?
– Dlaczego nikt nie pomyśli, żeby mi
pomóc?
– Po co ja gotuję, skoro nikt tego nie do-
cenia?
– Czy w końcu usiądziecie do stołu?
Nie pytała nikogo rzeczywistego, pytała
rzeczywistość. Pytała przestrzeń, pytała
świat, a nawet wszechświat, i nikt jej nie
odpowiadał.
Sara wychowała się w cieniu pytań bab-
ci.
– Dlaczego to dziecko nie lubi buraków?
To dziecko to była Sara.
– Dlaczego to dziecko lubi buraki?
To dziecko to była jej kuzynka Irena.
Dzień zaczynał się od pytań.
– Dlaczego jeszcze nie wstałaś?
To było do Sary.
– Dlaczego ona już wstała?
To też było do Sary.
Bo Irenki dawno nie było w łóżku. Iren-
ka uciekała od pytań babci, zajęta bez
przerwy czymś ważniejszym, na przykład
zaglądaniem do studni, do której im nie
wolno było zaglądać, lub siedzeniem w
szopie i głaskaniem króliczków, których
nie wolno było wyjmować z klatek, chyba
że nikt nie patrzył, lub wyrywaniem mar-
chewek i podkarmianiem króliczków, cze-
go im nie wolno było robić, chyba że dzia-
dek nie patrzył, bieganiem nad rzekę, nad
którą im nie wolno było chodzić, bo w tym
miejscu co prawda Wisłoka nie była szer-
sza niż gdzie indziej, ale wiry kiedyś wcią-
gnęły nawet krowę i nie dało jej się urato-
wać, i „Boże broń, żebyście tam same cho-
dziły", i tak dalej.
Irenka chodziła, zwiedzała, wyrywała,
dokarmiała, zaglądała i świetnie się bawi-
ła, a Sara słuchała pytań babci, w których
– o zgrozo! – czaiła się pretensja.
– Dokąd ona poszła?
– Co ona robi?
– Dlaczego nie pomyślisz, żeby poście-
lić łóżko?
– Czy ona myła zęby?
– Czy masz czyste ręce?
– Gdzie ona jest?
– Dlaczego ona jeszcze nie wróciła?
– Dlaczego tylko ja myślę o tym, o
czym każdy z was powinien pamiętać?
To ostatnie pytanie zmuszało wszystkich
do zastanawiania się, o czym zapomnieli,
ale babcia już nie była łaskawa zadawać
pytań pomocniczych, co zostawiało całą
rodzinę (oprócz Irenki) w nieprzyjemnym
poczuciu winy.
I tak dalej, i tak dalej.
Dzień rozpoczynał się od pytań i koń-
czył również na pytaniach. Sztandarowe
brzmiało:
– Kiedy to się wreszcie skończy?
Oczywiście jeszcze wtedy Sara nie rozu-
miała, że jest to pytanie głęboko filozoficz-
ne i jako takie, z natury rzeczy nie wymaga
żadnych odpowiedzi. I ta sama babcia, któ-
ra powinna Sarę rozumieć najlepiej, na
wszystkie jej pytania odpowiadała krótko:
– Dlaczego pytasz?

Sara pytała o wszystko, od zawsze.


Gdzie zachodzi słońce?
Jakiego koloru jest złość?
Od kiedy płynie rzeka?
Z czego składa się puszek na piórku pta-
ka?
Po co są wojny?
Czy pytanie „nie widzisz, że nie ma?"
ma sens czy nie ma?
Jak w ogóle działa prąd, skoro go nie
widać, i gdzie jest, skoro go nie ma?
Dokąd poszedł dziadek, kiedy umarł?
I dlaczego skoro już nie mógł chodzić,
bo nie żył, wkładali mu buty?
Dlaczego będzie żyć wiecznie, skoro
przed chwilą mówili, że nie żyje?
Z tych wszystkich pytań dwa wybijały
się na plan pierwszy – dlaczego i jak.
Wpatrzona w babcię jak w obraz, prze-
konana o jej absolutnej nieomylności –
babcia wiedziała lepiej niż telewizja, nawet
jaka będzie pogoda, czy siano trzeba
sprzątnąć z pola natychmiast, czy może
poleżeć do soboty, więc wiadomo było, że
telewizja kłamie, a babcia nigdy – Sara po-
stanowiła zostać ankieterką. Marzyła, że
jak już dorośnie, żyć będzie z zadawania
pytań i uważnego słuchania odpowiedzi.
Albowiem babcia powiedziała kiedyś:
– Nie ci, co mówią, są ważni, tylko ci,
co słuchają. Zapamiętaj sobie.

Ponieważ Sara była zawsze pod ręką,


podczas kiedy Irci nigdy tam nie było, to
Sara obierała ziemniaki na obiad (skoro tu
jesteś, to mi pomożesz), łuskała zielony
groszek (skoro nie masz nic do roboty,
weź się za to), zmywała naczynia po obie-
dzie (jak to dobrze, że ciebie nigdzie nie
poniosło) i podłogę w kuchni (ale się na-
niosło!).
W zamian za to słyszała:
– Dobra z ciebie dziewuszka.
I to było przyjemne, tak przyjemne, roz-
lewało się ciepłem po brzuchu, Sara wie-
działa, że jest ważna i miła, i po prostu do-
bra dziewuszka, ale zaraz potem wpadała
Irka i coś opowiadała, coś pokazywała,
kręciła się koło babci, kogoś przedrzeźnia-
ła i babcia już nie widziała Sary, tylko po-
kój robił się pełen Irki.
– Żywe srebro – mówiła babcia i śmiała
się.
A dobra dziewuszka pochylała się nad
garnkiem pełnym obranych porządnie
ziemniaków i przestawała być.
– Gdzie cię poniosło, ty nicponiu, a
odejdź ode mnie – babcia oganiała się
ścierką od Irenki, która obejmowała ją w
pasie i śmiała się, i widać było, że wcale
nie chce, żeby Irka gdziekolwiek odcho-
dziła, za to nie widziała, że Sara znikała w
drugim pokoju, samotna i nieszczęśliwa.
Och, żeby tak kiedyś ona, Sara, przybie-
gła, roziskrzyła się, zaśmiała, żeby to na jej
widok dziadkowi zabłysły oczy, żeby to
Irka siedziała i obierała te głupie ziemnia-
ki, które tak bardzo brudziły ręce, że nie
można ich było doszorować, żeby babcia
ją, Sarę, przytulała mimochodem, w biegu,
żeby miała tyle odwagi co Irka, która w
ogóle nie przejmowała się marsową miną
babci, tylko całowała ją w policzek z roz-
brajającym uśmiechem, żeby ona tak umia-
ła, a żeby ta Irka siedziała i tylko patrzyła
na nią i mówiła: Sara, ty jesteś taka wspa-
niała, taka fascynująca, taka niezwykła, na-
ucz mnie, weź mnie, zrób ze mną, opo-
wiedz mi... tak bym chciała być taka jak
ty...
I wtedy, przez moment – kiedy w ma-
rzeniach widziała siebie jako piękną i nie-
zwykle interesującą dziewczynę, kto wie,
może nawet w jakiejś nieprawdopodobnie
obłędnej sukni – nie przeszkadzało jej, że
babcia sadza Irenę przy stole i mówi:
– Siadaj, siadaj, Sara nam zaraz przynie-
sie kwaśnego mleka, a ziemniaczki już do-
chodzą!
Sara uśmiechała się do siebie i potulnie
szła po kwaśne mleko do spiżarki, bo wi-
działa i słyszała bardziej słowa Irki – je-
steś taka niezwykła... taka niezwykła...
taka niezwykła...
*

Skoro babcia zadawała tyle pytań, Sara


wyobrażała sobie, że ankieterka to bardzo
ważny zawód, jeśli nie najważniejszy w
ogóle. Ankieterka pyta ludzi o wszystko.
Co potrafią, gdzie mieszkają, co sądzą, co
lubią jeść, a czego nie znoszą, czy czytają,
czy raczej oglądają, a jeśli tak, to co i po
co ,oraz dlaczego, a Sara tego wszystkiego
była ciekawa.
Losy świata zależą od odpowiedzi i od
pytań. Martwiło ją trochę tylko jedno, że
ankieterzy, nie ma co się oszukiwać, de-
nerwują bardzo ludzi, zadając im pytania.
Sarę również denerwowały niektóre py-
tania i dlatego postanowiła być osobą pyta-
jącą, a nie odpowiadającą.

*
Pierwsze pytanie, które ją wyprowadziło
z równowagi, brzmiało:
– Skrzyżujemy oddechy?
Zadał je Adaś w siódmej klasie szkoły
podstawowej numer sześćdziesiąt dzie-
więć, geniusz matematyczny, który dłubał
w nosie i znał liczby ujemne od dziecka.
W siódmej klasie zajmował się krzyżowa-
niem prostych równoległych w nieskoń-
czoności oraz krzyżowaniem oddechów z
koleżanką Manią na końcu korytarza, przy
kibelkach.
Mania z kolei przynosiła do szkoły zdję-
cia nagich kobiet, które z upodobaniem ro-
bił jej ojciec różnym paniom i wywoływał
w punkcie fotograficznym na Siennej, w
tajemnicy przed Manią i jej mamą. Ojciec
Mani charakteryzował się również tym, że
przechowywał telewizor w szafce i wyj-
mował go tylko w soboty i w niedziele, jak
rodzina była grzeczna. Mania podbierała
zdjęcia różnych gołych pań z ostatniej szu-
flady jego biurka i przynosiła, żeby poka-
zać wszystkim dzieciom w klasie. Jej
atrakcyjność była nie do pobicia, niestety.
W biurku swojego ojca Sara znalazła
tylko sześć talii kart do bridża, trzy pióra
wieczne, w tym jedno ze stalówką, koper-
ty, kartki z wakacji od siebie i swojej ku-
zynki Irki oraz papiery, które nie wzbudzi-
ły jej zainteresowania.
Było to bardzo niesprawiedliwe, ponie-
waż gdyby miała chociaż jedno marne
zdjęcie z gołą kobietą, na pewno jej akcje
w klasie siódmej poszłyby w górę.
Niestety, jej ojciec nie miał zamiłowania
do pornografii, nad czym wówczas ubole-
wała, a trzeba wiedzieć, że było to w cza-
sach, kiedy golizna nie była powszechna
na każdej stacji benzynowej, ba! niepo-
wszechne były nawet stacje benzynowe,
albowiem Sara urodziła się na początku
stanu wojennego.
Ale ponieważ jej ojciec naprawdę nie
miał zamiłowania do pornografii, Sara na
powodzenie w szkole podstawowej nie
miała co liczyć.

Drugie pytanie, które wyprowadziło ją z


równowagi, brzmiało:
– Czy ty musisz się za mną włóczyć?
Zadał je Andrzej z siódmej be, w którym
kochały się wszystkie dziewczyny w szko-
le. Zadał, ale nie poczekał na odpowiedź,
tylko odwrócił się drwiąco. Owszem, moż-
na odwrócić się drwiąco. Sara zobaczyła to
na własne oczy, na schodach między
pierwszym a drugim piętrem szkoły, na
dużej przerwie, rozpoczynającej się o dzie-
siątej czterdzieści w czwartek.
Właśnie wszyscy uczniowie jej klasy
przenosili się z pracowni chemicznej do
geograficznej. Z piętra pierwszego na dru-
gie. I ona nie szła za nim. To znaczy on
szedł przed nią, ale ona szła do pracowni
geograficznej.
Wobec czego Sara znienawidziła An-
drzeja na zawsze. Nienawidziła nawet tego
imienia. Kmicic ją wkurzał. Nienawidziła
również geografii, rozkładu klas w tej
szkole, a nawet szkoły. Jej niechęć objęła
również ulicę, przy której stała szkoła –
ulicę Broniewskiego. Nigdy nie polubiła
tego poety. Nawet jej nie było żal, że już
nie żyje.

To, że została skompromitowana na za-


wsze na tych schodach, zostawiło trwały
ślad nie tylko w jej psychice, ale również
na prawym kolanie, ślad w postaci podłuż-
nej, szpetnej blizny.
Bo kiedy Andrzej zapytał, czy musi się
za nim włóczyć, natychmiast odwróciła się
na pięcie, żeby zbiec po schodach i udo-
wodnić mu tym samym, że po pierwsze, za
nim nigdy, po drugie włóczyć – jej nie do-
tyczy.
Zawadziła o poręcz torbą, która nagle
pociągnęła ją w bok, podczas gdy jej lewa
noga już była dwa stopnie niżej. Sara runę-
ła jak długa na prawe kolano.
Krew polała się strumieniem do białej
hiszpańskiej tenisówki, a nauczycielka pol-
skiego minęła ją i z wysokości swojego
metra sześćdziesiąt powiedziała:
– Nie lataj tak za chłopcami, to się za-
wsze źle kończy – ku ogólnej uciesze zgro-
madzonych licznie kolegów i koleżanek z
klasy oraz klas sąsiednich.
Sara podniosła się jak gdyby nigdy nic,
jakby jej kolano przecięte na pół nie krwa-
wiło, jakby ból, ostry i szeroki, o czerwo-
nych brzegach, nie rozrywał całej nogi aż
do uda i stopy, wstała i udawała, że nic się
nie stało.
*

Sara nigdy nie przyznała się do tego, że


kiedyś chciała zostać ankieterem. Nie zna-
ła nikogo, kto by chciał być ankieterem.
Nigdy. Ludzie, kiedy są mali, mają różne
pomysły na życie – chcą zostać strażaka-
mi, policjantami, lekarzami, aktorami,
prawnikami, lub po prostu sławną osobą, a
nawet emerytem – ale nikt nigdy nie ma-
rzy, żeby zostać ankieterem.
Ciekawe dlaczego?
Zresztą zdarzenie z Andrzejem okazało
się brzemienne w skutki. Na myśl, że mo-
głaby go kiedyś spotkać i wypytywać, co
sądzi o losach świata, lub, co gorsza, spo-
tkać nauczycielkę i pytać ją o rzeczy dużo
trudniejsze, czyli o cokolwiek – Sara do-
stawała gęsiej skórki, wobec czego zrezy-
gnowała z tego marzenia tak łatwo, jakby
nigdy nie istniało.
Zakonnica czy aktorka

Ale już w ósmej klasie marzenia Sary


skrystalizowały się. Wiedziała bardzo do-
brze, kim chce zostać. Jak mówią mądrzy
ludzie, na dziesięć zranionych dziewcząt
trzy chcą iść do klasztoru, „ja wam wszyst-
kim pokażę", dwie chcą natychmiast
umrzeć i „wtedy wszyscy pożałujecie" , a
pięć marzy, żeby zostać sławną aktorką i
„wtedy wszyscy zobaczycie". Sara mieści-
ła się w tej ostatniej piątce.
Nie było to ani proste, ani oryginalne.
Większość dziewcząt w jej wieku, nawet
tych, których nie spotkał na schodach An-
drzej z siódmej, chce zostać aktorkami.
Było to marzenie trudne do spełnienia, po-
nieważ oprócz tego, że Sara miała wadę
genetyczną w postaci wypadającej żu-
chwy, do czwartego roku życia nie wyma-
wiała litery „r". Ze swoim imieniem miała
kłopoty, bo jakże prawidłowo powiedzieć
„Sara" wobec tych wszystkich idiotów,
którzy przychodzili do rodziców i pytali:
„a jak ty masz na imię, dziewczynko?" –
kiedy z ust, mimo strasznego wysiłku,
„Sara" nie chciało się wydostać, tylko wy-
dostawało się niedobre: „Saja", a ci głupi,
niepoczciwi ludzie wybuchali śmiechem.
– Zapal latajkę, bo się boję – mówiła
Sara.
– Nie łap jaków, bo cię ugjizie! – wołała
ostrzegawczo do ojca na wakacjach.
– Nie denejwuj mnie – odwracała się
obrażona, kiedy ojciec wybuchał śmie-
chem. Kiedy jej kuzynka Irka dostała na
imieniny szczura od wujka Jerzego, Sara
krzyknęła nieopatrznie:
– Patrzcie, jaki śliczny szczujek!
I tak zostało. Bliscy mówili na nią
Szczujek. Bardzo długo, za długo, a Irenie
jeszcze do dzisiaj się wyrywa to przeklęte
przezwisko.
A przecież dzisiaj Sara wymawia „r"
pięknie, w wyniku wzmożonego wysiłku
logopedy, wymawia „r" prawidłowo, a na-
wet bardziej niż prawidłowo. Chyba że jest
zdenerwowana. Albo podniecona. Albo za-
gniewana. Albo zawstydzona. Albo wście-
kła.

Trzeba uczciwie przyznać, że do pewne-


go momentu rodziców Sary bawiło prze-
dłużające się niewymawianie „r". I gdyby
nie pewien incydent, który przesądził o ko-
nieczności pilnego naprawienia wymowy
Sary, to kto wie, jak by to było.
Pewnego słonecznego dnia Sara z ojcem
udała się na spacer. Miała już pięć lat i
była dzieckiem rozgarniętym, chociaż z
wadą wymowy. Ojciec Sary w drodze do
parku czujnym okiem zarejestrował, że w
pobliskim sklepie „coś" się dzieje. Było to
w czasach, gdy do sklepów „rzucano" to-
war, a kolejki formowały się na długo
przedtem, zanim ten towar rzucono, i na
wszelki wypadek. Ludzie stali w nadziei,
że rzucą cytryny albo herbatę, która będzie
miała smak herbaty, albo papier toaletowy,
albo musztardę, albo ser żółty.
Każdy rozsądny człowiek, a takim bez
wątpienia był ojciec Sary, jeśli tylko wi-
dział kolejkę, po prostu w niej stawał. Inna
rzecz, że żaden rozsądny człowiek, w prze-
ciwieństwie do ojca Sary, nie zadawał py-
tań w rodzaju:
– Przepraszam bardzo, za czym kolejka
ta stoi? – ponieważ pytanie to było pyta-
niem pozbawionym sensu w owych cza-
sach, czego Sara nie mogła zrozumieć, a
jej ojciec nie chciał zrozumieć, więc oczy-
wiście je zadał.
W odpowiedzi usłyszał:
– A skąd ja, na litość boską, mam wie-
dzieć?
W związku z czym ojciec Sary oczywi-
ście natychmiast wziął córkę na ręce i jako
matka z dzieckiem przedostał się bez trudu
na sam początek kolejki, gdzie uformowa-
na była druga kolejka, dla osób uprzywile-
jowanych, ale malutka. Nie rzucili tym ra-
zem, niestety, podpasek, papieru, mydła, o
nie. Przypadkiem rzucili bułgarskie wina i
ojciec Sary, który nigdy nie był zwolenni-
kiem picia, w lot zrozumiał, że to okazja, i
natychmiast kupił cztery butelki.
– Huja, Huja, huja! – krzyknęła Sara,
wynoszona wraz z winami ze sklepu –
mamy czteji butelki wina, huja!
Wzroku ludzi, który omalże parzył mu
twarz, ojciec Sary nie zapomniał chyba ni-
gdy.
Rodzice wzięli się ostro do roboty, Sara
była zmuszana, nagradzana, proszona, ka-
rana i ćwiczona.
– Postaraj się, kochanie – mówili i Sara
prosto z okresu niewymawiania „r" prze-
niosła się na chwilę w okres przejściowy –
kiedy literę „j" zamieniła w „l", co już w
słowie „hurra" nie brzmiało tak uwłaczają-
co dla jej rodziców. A potem nastąpiły dłu-
gie dwa lata nadużywania „r" – zastępowa-
nia wszystkich liter „l" literą „r", która
brzmiała jak głębinowe „d".
Niestety, ponieważ to „r" Sary nie było
całkiem prawidłowe, więc zdanie:
– A właśnie, że lubię pomidory –
brzmiało: – A właśnie, że dubię pomidody.
I dorośli wybuchali śmiechem. Popra-
wiała się więc szybko:
– Lubię pomidoly.
A dorośli znów wybuchali śmiechem.
Nie miała łatwo, o nie.
Irena natomiast została Ideną na zawsze,
co zresztą wszystkim się bardzo spodobało
i już nikt do niej inaczej nie mówił.
Kiedy Sara zdecydowała, że zostanie
Najsłynniejszą Aktorką Świata, i zoriento-
wała się, że, niestety, jedyna droga do tego
prowadzi przez szkołę teatralną, udała się
do logopedy, który nazywał się, dla utrud-
nienia wszystkim innym pacjentom, którzy
mieli kłopot z artykułowaniem „c", „s",
„ sz", Janusz Zebrzydzki.
Od niego dowiedziała się, że jej język
składa się z radiksa, dorsum i apeksa. I że
to nieznośne „r", które niemalże stawało
jej w gardle, wiąże się z nieprawidłowym
uderzeniem języka w podniebienie, z tym
że Sara nie wiedziała, której jego części.
Może radix, a może apex był odpowie-
dzialny za to nieszczęsne „r"?
I co z tego? Nic jej ta wiedza nie pomo-
gła.
Gruszka była dalej „gduszką", gruby
brzmiał jak „gduby", grać zamieniało się w
ustach Sary w „gdać", krótki w „kdutkie-
go", a słynna latarka z dzieciństwa w „la-
tadkę".
– Musimy uprzednić rrr – powtarzał z
lubością logopeda i zadawał Sarze ćwicze-
nia, od których robiło jej się słabo. – Chy-
ba nie chcesz przez całe życie mówić „zie-
lony gdoszek"?
Sarze było wszystko jedno, i tak dzieci
się z niej śmiały, wszystkie oprócz Graży-
ny, która do owego pamiętnego dnia była
jej najlepszą przyjaciółką.
– Rotacyzm jest do wyleczenia, tylko
trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwi-
czyć – powtarzał logopeda Janusz Ze-
brzydzki. – Zresztą u ciebie występuje ro-
tacyzm jedno uderzeniowy, tę wadę da się
zlikwidować uporczywymi ćwiczeniami.
Powtórz proszę: kurkiem kranu kręci kruk,
kroplą tranu brudząc bruk, a przy kranie,
robiąc pranie, królik gra na fortepianie.
Więc Sara powtarzała:
– Kudkiem kdanu kdęci kduk...
Uporczywie...
Do znudzenia.
W wannie, przy swoim biurku, rano,
wieczór, w drodze do szkoły i ukradkiem
na przerwie, po obiedzie i przed śniada-
niem. Kiedy nikt nie słyszał.
– ... a przy kdanie, dobiąc pdanie, kdólik
gda na fodtepianie...
Tylko Grażyna była jej wierną towa-
rzyszką w tych trudnych chwilach. Ona
jedna nie wyśmiała Sary wtedy na scho-
dach i od szkoły podstawowej były nieroz-
łączne.
– Prawie nie słychać, że masz złą wy-
mowę – mówiła, a Sarze od jej słów robiło
się na świecie lepiej.
– Gdaża, ty mnie nie oszukujesz, pdaw-
da? – pytała czasem, kiedy ogarniały ją
wątpliwości.
– Jestem twoją przyjaciółką – mówiła
wtedy wyniośle Graża. – Jakbym ciebie
oszukiwała, to tak, jakbym siebie oszuki-
wała. Musisz ćwiczyć, masz tylko półtora
roku do egzaminów!
I Sara, zamknięta w łazience, kiedy ro-
dzice byli w pracy, głośno, godzinami po-
wtarzała:
– Za padkanem wśdód kud na podwód-
ku kdoczył kduk w pudpudowym mundud-
ku...
Mimo usilnych starań logopedy „d" było
ciągle obecne w jej „r", choć trudno to so-
bie wyobrazić.
I kiedy zupełnie straciła nadzieję, zda-
rzył się cud.

Niespodziewanie pewnego wiosennego


popołudnia Sara kupiła sobie lody wanilio-
we zamiast obiadu w szkole i pędem wbie-
gła do domu.
Oczywiście wyrzuty sumienia nie były
łatwe do pokonania, oszustwo nie leżało w
naturze Sary, ale tego dnia czuła, że musi
się jakoś nagrodzić, a ponieważ odchudza-
ła się już całe dwa tygodnie, odmawiając
sobie słodyczy, jeden drobny niewielki
waniliowy pyszny lodzik, skoro się nie ja-
dło obiadu, nie mógł być przecież ciężkim
przestępstwem. Pozbyła się już w
drzwiach poczucia winy, rzuciła torbę na
podłogę, zdjęła kurtkę, wyjęła lody z opa-
kowania, wrzuciła do miseczki, oblała so-
kiem wiśniowym, ułożyła wokół kawałki
ananasa z puszki, wyszperała dwa biszkop-
ty, wbiła je pośrodku i przyglądała się
swojemu dziełu z najwyższą rozkoszą.
A potem pomyślała, że skoro już grze-
szy, choć nie bardzo, to przecież łyżeczka
kakao może tylko polepszyć smak. Kiedy
wyjmowała z górnej szafki puszkę, usły-
szała zgrzyt klucza w zamku, który zwia-
stował niebezpieczeństwo, czyli kompro-
mitację.
Oto znowu okaże się, że nie wytrwała w
postanowieniu, że w tajemnicy przed
wszystkimi żre jak świnia, i to słodycze – a
na to Sara nie mogła sobie pozwolić. Na-
głym ruchem sięgnęła na górną półkę i
pchnęła miseczkę z pysznościami. Pchnęła,
ale nie wepchnęła. Naczynie zachybotało
się, szukając równowagi, i z trzaskiem spa-
dło do zlewu, rozbijając się w drobny mak.
Kakao z sokiem rozbryznęło się malowni-
czo, a lody upstrzyły się kawałkami zielo-
nego szkła.
W drzwiach stała Idena.
– Cholera jasna! – krzyknęła Sara odru-
chowo.
– Co??? – Idena stanęła jak wryta.
Bez przesady, pomyślała Sara, znamy
brzydsze słowa, niech nie będzie taka
święta, świętoszka jedna, niech nie udaje,
że nie widzi, widzi, i co z tego, mam pra-
wo sobie zjeść lody i nikt mi w tym nie
przeszkodzi, nie będę się jej tłumaczyć i w
ogóle mam to gdzieś.
– Cholera jasna – powtórzyła więc spo-
kojnie, spodziewając się wstrętnego i jado-
witego wyśmiania jej silnej woli.
– Sara! – krzyknęła Idena.
– Sara, Sara – powiedziała złowieszczo
Sara – wiem, jak mam na imię.
– Ty mówisz rrrr! – zapiała Idena i rzu-
ciła się na kuzynkę. Uścisnęła ją tak moc-
no, że zdumiona Sara wypuściła z siebie
resztki złości, zanim do niej dotarło, co się
dzieje. – Ty mówisz rrrr! – zachrobotała
Idena i w ogóle nie widziała w zlewie
kompromitujących Sarę części deseru lo-
dowego.
– Ja?
– Ty! Co to za szczęście!
– Cholera jasna! – krzyknęła Sara i po
raz pierwszy w życiu usłyszała swoje cał-
kowite, bezwzględnie najpiękniejsze na
świecie, wyraźne, soczyste, nieprzesadne
„r".
Idena porwała ze stołu w kuchni karto-
nową teczkę, uśmiechnęła się do Sary i
śmignęła do wyjścia.
– Zapomniałam scenariusza, lecę! Tak
się cieszę!
I trzasnęła drzwiami. Sara spojrzała w
zlew, lody topiły się w ciemnoczerwonym
szlamie, a drobinki kakao wyglądały
obrzydliwie.
Nic nie dało się uratować. Sara odkręci-
ła kurek z wodą. Breja spłynęła, szkło za-
trzymało się na sitku.
– Za parkanem... – zaczęła cicho, ale „r"
nie zanikło, to nie był padkan, delikatny,
chociaż mocny, nie, to był normalny drew-
niany twardy parkan. Chwilę wsłuchiwała
się w swoje charczące „r" i zakręciła wodę.
– Wśród kur na podwórku kroczył kruk
w purpurowym mundurku – dodała śmielej
– raptem strasznie zakrakał i zrobiła się
draka, bo mu kura ukradła robaka! Boże!
Boże! Ja mówię!

W tych okolicznościach skończenie


szkoły teatralnej przestało graniczyć z cu-
dem. Nie tylko skończenie, ale nawet roz-
poczęcie. I nic już nie odstraszyło Sary od
egzaminów.
Na egzamin poszła z Grażyną, która
wiernie jej towarzyszyła we wszystkich
poczynaniach. Miała przygotowany kawa-
łek prozy, wiersz Tuwima o Ewie, i w pa-
mięci wszystkie ćwiczenia z logopedą Ja-
nuszem Zebrzydzkim, które zadawał jej
bez przekonania, że uczy przyszłą Najlep-
szą Aktorkę Świata.
Sarze szumiały w głowie zlepki trud-
nych tekstów – aż żółw zrzęda rzecze
szczerze... Przędka piegży drży na wie-
trze...
Kiedy weszła na salę, kolana się pod nią
ugięły z przerażenia.
Kiedy zaczęła wiersz, nikt jej nie słu-
chał.
Mówiła coraz ciszej i ciszej, aż w końcu
znana stara aktorka machnęła ręką:
– Dobrze, dziecko. Ostatnią zwrotkę
proszę!
Przez głowę Sary przemknęła przeraża-
jąca myśl, że nie wie, która jest ostatnia,
nie wie, co to jest zwrotka, nie pamięta
wiersza w ogóle, ale usta ułożyły się pra-
widłowo i ostatnia zwrotka popłynęła z jej
ust gładko, mimo że mózg zajęty był po-
wtarzaniem: spadł bąk na strąk, a strąk na
pąk, pękł pąk, bąk się zląkł.
– Masz przygotowany tekst, kochana?
To powiedz wprost przeciwnie.
W ogóle nie rozumiała, o co chodzi.
– No, inaczej. Z punktu widzenia osoby,
która właśnie nie kocha. Rozumie pani?
Nie rozumiała. Przygotowała wdzięczny
tekst listu Sobieskiego do Marysieńki. I
powiedziała tekst z punktu widzenia An-
drzeja na sławetnych schodach. Komisja
była wstrząśnięta. Potem kazano jej zagrać
mleko.
Otuliła ramiona rękami i kucnęła. Tak
trwała przez czas jakiś.
– Co pani robi?
– Zsiadam się – powiedziała zgodnie z
prawdą.
– Niech pani sobie wyobrazi, że jest
pani w pomieszczeniu trzy na trzy metry,
potrafisz, dziecko?
Kiwnęła głową potakująco, potrafiła so-
bie wyobrazić wszystko, nawet dzień, w
którym odbierze Oscara.
– I te ściany się zbliżają do ciebie, masz
coraz mniej miejsca. I powtarzasz zdanie:
– Pocisk, który wystrzeliłem wczoraj o
dziesiątej wieczorem, dwukrotnie obiegł
kulę ziemską i w najmniej spodziewanym
momencie uderzył mnie w plecy. Upadłem
na Renatkę, poturlała się z gracją. – Zrozu-
miałaś?
Sara dała z siebie wszystko, kurczyła się
tak bardzo, jak kurczyła się powierzchnia
jej życia, coraz bardziej klaustrofobiczna
wydawała jej się sala, w której odbywał się
egzamin, najpierw zbadała wszystkie kąty,
potem położyła się, potem nie mogła roz-
prostować nóg, potem wpadła w szał i rzu-
cała się na wyimaginowanej malejącej po-
wierzchni, w ogóle nie przejmując się tym,
kto na nią patrzy.
Komisja milczała i przypatrywała się
Sarze po raz pierwszy w skupieniu. Sara,
skulona, rozprostowała ramiona i wyszep-
tała:
– Pocisk, który wystrzeliłem wczoraj o
dziesiątej wieczorem, dwukrotnie obiegł
kulę ziemską i uderzył mnie...
– ... i w najmniej spodziewanym mo-
mencie – przerwał jej aktor serialowy, któ-
ry siedział po prawej stronie starszej aktor-
ki.
– ... i w najmniej spodziewanym mo-
mencie – powtórzyła Sara.
– Od początku proszę.
Sarę ogarnął gniew. Znowu była w po-
koju trzy na trzy, który zmniejszał się nie-
ubłaganie, dusiła się, charczała, ale zebrała
siły i krzyknęła:
– Wystrzeliłem wczoraj pocisk, który...
– Jeszcze raz. Dokładnie z tekstem, któ-
ry był zapodany.
Sara siedziała na podłodze i modliła się,
żeby już wyjść. A potem wydała z siebie
najbardziej przerażający krzyk i poszło jak
z płatka:
– Pocisk, który wystrzeliłem wczoraj o
dziesiątej wieczorem, dwukrotnie obiegł
kulę ziemską i niespodziewanie uderzył
mnie w plecy!
Tak, to było dobre.
Te dwie kobiety z lewej przestały szep-
tać do siebie. Aktor się uśmiechnął. Nie
ma się z czego śmiać, to jest tragiczne!
Dlaczego on się śmieje. Ach tak, teraz Sara
wiedziała, że jest beznadziejna i że to
straszny pomysł z tą szkołą teatralną... Co
ją podkusiło? Już nigdy więcej...
– Upadłem na Denatkę... – wysmyknęło
jej się z ust.
Komisja się roześmiała, głośno, serdecz-
nie. Wszyscy.
– Dziękujemy – powiedziała zgodnie
komisja i popatrzyła znacząco po sobie.
Stara gwiazda, którą nie wszyscy pamię-
tali ze znakomitych ról w teatrze i starych
filmów, popatrzyła na starego aktora, któ-
rego Sara pamiętała z teatru, a stary aktor
spojrzał na swojego kolegę, którego wszy-
scy znali, bo grał w serialu Jestem serio
kluczową postać, jedną z siedemdziesięciu
kluczowych postaci (Sara wiedziała, że się
rozwiódł, ożenił ze swoją studentką, a
żona pozywa go o odszkodowanie za
zmarnowane dwadzieścia lat, w czasie któ-
rych to lat chowała jego dzieci), i ta stara
gwiazda powiedziała:
– No, no...
A aktor serialowy, który pozew wyko-
rzystał medialnie i był na pierwszych stro-
nach gazet, co mu bardzo odpowiadało,
powiedział:
– Właśnie... właśnie...
I tyle.
Ale we wzroku wszystkich egzaminato-
rów nie było ani krzty porażającego prze-
świadczenia, że oto stanęła przed nimi
przyszła Aktorka, Która na Pewno Dosta-
nie Oscara.
Więc Sara wyszła i obiecała sobie, że ni-
gdy więcej jej noga w szkole teatralnej nie
postanie. I nie postała. Tylko Grażyna do
końca ją pocieszała, mówiąc, że właściwie
tylko idioci zostają aktorami, bo przecież
ci idioci się na niej, Sarze, nie poznali, i że
to wyłącznie ich wina.

W październiku dowiedziała się, że była


na trzecim miejscu, i to od Ideny, która
wróciła po trzech miesiącach pracy w
Niemczech. Ale ponieważ nie zgłosiła się
na dalsze egzaminy... z przykrością zawia-
damiamy. .. No cóż, to był pierwszy figiel,
który spłatała jej rzeczywistość. Pierwszy
poważny figiel.
Niestety, nieostatni.

Sarze dość łatwo było pogodzić się z


faktem, że nie dostanie Oscara, zwłaszcza
że przeczytała duży tekst, w którym to au-
tor naśmiewał się z całej ceremonii wrę-
czania nagród, która odbywa się w blasza-
ku z czerwonym dywanem, i że jednego
pana, co dostał Oscara i wyszedł na papie-
rosa, żeby to uczcić, to od razu zgarnęła
policja, bo w Ameryce się nie pali, i pan
ten musiał się tłumaczyć, i nikt mu nie
uwierzył, że dostał Oscara, bo był Pola-
kiem i nie był aktorem, i dopiero po inter-
wencji i tak dalej. I że to wszystko śmie-
chu warte.
Sarze więc pozostał śmiech.
Życie w gruzach

Do momentu, rzecz jasna, kiedy zoba-


czyła swojego przyszłego niedoszłego
męża, jak dosiadał jej przyjaciółki.
Owego pamiętnego wieczoru życie Sary
uległo zmianie na zawsze.
Kiedy odzyskała przytomność, leżała na
łóżku Grażyny, a nad nią pochylał się star-
szy pan i klepał ją po policzku.
Coś podobnego, pogotowie przyjechało
w niecałe siedem minut!
– No, już w porządku. Będziesz pan
miał żonę jak malowanie, to tylko stres.
Grażyny w jej własnej kawalerce nie
było, za to Konrad, już ubrany, trzymał ją
za rękę, co było dużo gorsze od tego wido-
ku, którego miała nigdy nie zapomnieć.
Sara wyrwała z jego dłoni swoją rękę i
wytarła w spódnicę. Podniosła się i zapyta-
ła:
– Jak mogłeś mi to zdobić?
Chociaż chciała zapytać: „Jak mogłeś
mi to zrobić", bo przecież „r" wymawiała
już prawidłowo, a jednak wyszło „zdobić",
czym pogrążyła się zupełnie w swoich
własnych oczach.
Konrad zachował się jak typowy męż-
czyzna: najpierw przysięgał, że to nie on,
potem mówił, że naprawdę nie wiedział,
co robi, potem szeptał, żeby Sara się opa-
nowała, bo życia nie można opierać na
emocjach, potem pytał retorycznie, co na
to rodzice powiedzą, jeśli ona tak w ostat-
niej chwili odwoła całą uroczystość bez
powodu, potem próbował ją przekonać, że
to po prostu nie wypada i że na miłość bo-
ską!, a potem syczącym szeptem pytał, dla-
czego ona robi aferę z rzeczy tak nieistot-
nej i niszczy jego miłość, a potem krzyk-
nął, że jakim prawem go śledziła!
A potem wybiegł za nią na schody i
krzyczał, że to bardzo dobrze, że jest idiot-
ką i że pożałuje, i że on nie pozwoli się ro-
bić w konia, i kto mu za to wszystko zwró-
ci, ale Sara zatkała uszy dłońmi i biegła
przez osiedle do domu rodziców, wmawia-
jąc sobie, że to wszystko sen, na pewno za-
raz się obudzi i będzie stała na stołku, i
przymierzała suknię ślubną, że to wszystko
nieprawda, że wyobraźnia płata jej figle i
że to niemożliwe.
Ale to, niestety, było możliwe.
Kiedy wpadła do domu, Krótki na jej
widok zaszczekał radośnie i ze szczęścia
zrobił małe jeziorko w przedpokoju, ojciec
od razu chwycił ją za ramiona, a matka
zbladła.
– Nie będzie żadnego ślubu! – wychlipa-
ła Sara. – On się pieprzył z Gdażyną!
– Jakich ty słów używasz – oburzyła się
matka, a potem poczerwieniała ze złości. –
A to skurwysyn! – wyrwało jej się po raz
pierwszy i ostatni w życiu, czego nikt nie
zauważył.
A ojciec Sary zapytał:
– To co my teraz zrobimy, kochanie?

Sary nic a nic nie obchodziło, co teraz


zrobią. Schowała cudowną suknię ślubną
do szafy w przedpokoju, owiniętą rzecz ja-
sna przedtem w plastikowy worek, a potem
zamroziła się. Nie uroniła jednej kropli łzy.
Była jak skała. Miała trzeźwe spojrzenie
na życie i na siebie. Postanowiła, że już
nikt nigdy jej nie zrani.
Po dwóch tygodniach pękła. Rozpacz
zalała ją szeroką falą i leżała w swoim po-
koju, przytulając poduszkę mokrą od łez.
Oczywiście w samotności, nie dając nic po
sobie poznać. Jej życie legło w gduzach i
obiecywała sobie, że nigdy, przenigdy ni-
komu nie zaufa.
Właściwie opłakiwała i Konrada, i przy-
jaźń z Grażyną. Nie potrafiła sobie odpo-
wiedzieć ha pytanie, kto bardziej ją zranił:
jej pierwsza, najpiękniejsza, cudowna mi-
łość czy przyjaciółka, której ufała bezgra-
nicznie. Wyobrażała sobie czasem, że
Konrad zrobił to z inną, i może o tym po-
wiedzieć Grażynie, poszukać u niej współ-
czucia i wsparcia, że długo w nocy o tym
rozmawiają i że Grażyna mówi:
– On po prostu nie był ciebie wart.
I przynajmniej nie jest sama na świecie.
Ale był wart mojej przyjaciółki, byłam
najgorsza, najgłupsza, najbardziej naiwna
ze wszystkich znanych mi osób – przypo-
minała sobie w porę i zalewała się łzami.
O nie. To nie tak miało być. Jeszcze kie-
dyś go skręci z żalu za mną, myślała w
przypływie złości, między użalaniem się
nad sobą a planowaniem zemsty na Graży-
nie.
– Zostaw ją w spokoju. – Idena przycho-
dziła teraz do Sary, mimo że miała już
własne mieszkanie. – Zostaw ją, ma to, na
co zasługuje, faceta, który zdradza. Nicze-
go nie musisz jej ponadto życzyć. Ma
przesrane.
– Jak on mógł mi to zdobić? – pytała
Sara Idenę.
– Nodmalnie – przedrzeźniała ją Idena.
– Dozebdał się. Wyjął, włożył i wyduchał
ją – mówiła, a Sara zakrywała ręką uszy,
żeby nie słyszeć tak wulgarnego wyjaśnie-
nia, i była wściekła na Irenę.
– Nie dozumiesz, nie dozumiesz! –
krzyczała na kuzynkę.
– To ty nic nie rozumiesz, złotko – zło-
ściła się Idena. – Otrząśnij się, są gorsze
nieszczęścia!
Ale Sara nie wyobrażała sobie gorszego
nieszczęścia niż Konrad w Grażynie.
Rodzice byli zatroskani.
– Sara, tak bywa w życiu, to nie koniec
świata!
– Nic nie rozumiesz! – krzyczała Sara
do matki. – A gdyby ojciec cię zddadził, to
też byś o tym tak lekko mówiła? – wycho-
dziła, trzaskając drzwiami i nie czekając na
odpowiedź.
Była nie do zniesienia, ale nie była w
stanie zająć się czymkolwiek sensownym.
Dostała zwolnienie lekarskie od psychia-
try, brała malutkie tabletki, po których
świat tak bardzo nie bolał, a urlop dziekań-
ski był jedyną rzeczą, która ją ucieszyła w
tym czasie.
Matka i ojciec chodzili koło niej na pal-
cach, tak jakby się miała od byle czego
rozlecieć na milion kawałków, przerażeni
tym bardziej, że dowiedzieli się o pogoto-
wiu, które wezwał Konrad.
A Sara była wściekła. Była upokorzona.
Czuła się gorsza niż jakakolwiek kobieta
na świecie. Była rozdarta jak stara flanelo-
wa szmata, ponieważ, niestety, godzinami
potrafiła rozpamiętywać wszystkie wspa-
niałe chwile z Konradem, jego radość ży-
cia, czułość, pierwszy pocałunek i ten
pierwszy raz, który wcale nie był taki, jak
czytała; nie bolało, a Konrad był wniebo-
wzięty, że jest dziewicą. Czerwieniła się na
myśl o tym, co robili i jakie to było przy-
jemne, na swoją bezwstydność była wście-
kła, na to, że go pragnęła i on o tym wie-
dział, że wystarczyło porozumiewawcze
spojrzenie, żeby lądować w łóżku, i że
było jej wszystko jedno, czy jest noc, czy
dzień, czy świt, że oddała mu się całym
ciałem i duszą, jakby to miało trwać wiecz-
nie, i że nawet – o zgrozo! – kiedy Graży-
na zapytała, jakim Konrad jest kochan-
kiem, odpowiedziała, czerwieniąc się:
– Niesamowitym, wierz mi, niesamowi-
tym.
Nie mogła sobie tego wybaczyć.
Idena wpadała teraz do niej codziennie,
zamykały się w pokoju i godzinami rozma-
wiały. Kiedy zwierzyła się z tej rozmowy
Idenie, w chwili słabości, ta tylko uniosła
brwi.
– Nic dziwnego, że ta dziwka musiała to
sprawdzić, nigdy nie miała do ciebie za-
ufania.
Wtedy po raz pierwszy od dłuższego
czasu Sara się roześmiała.
– Będzie żyć! – obwieściła Idena głośno
i pocałowała Krótkiego w nos.
Sara pomalutku wracała do życia.
– Wiesz co? Jedź na wieś, nabierzesz
dystansu. Studia nie uciekną – powiedziała
matka.
I pod koniec maja Sara pojechała do
babci.

– Zawsze mówiłam – powiedziała bab-


cia – że mężczyzna jest jak pies, byle gdzie
śpi, byle gdzie się załatwia, byle co je. Z
tym że pies sobie liże wszystkie... wszyst-
kie części ciała...
– Babciu! – krzyknęła zgorszona Sara,
mając w pamięci cudownego dziadka i
przecież dobre małżeństwo babci. – A
dziadek?
– Dziadka w to nie mieszaj – babcia wy-
niośle podniosła się z fotela i sięgnęła do
kredensu, w którym za kryształową rżniętą
szybką stały karafki z nalewkami własnej
roboty. – Ja mówię o mężczyznach, nie o
twoim dziadku! – i do dwóch kieliszków
nalała nalewki z pigwy, mocnej i aroma-
tycznej, po raz pierwszy w życiu częstując
dwudziestodwuletnią wnuczkę alkoholem.
– Dziecko, ty nic świata nie rozumiesz,
nic. Kobieta, jeśli rozstaje się z mężczy-
zną, musi to zrobić jak dama. On się wtedy
będzie zastanawiał, czy w ogóle był kocha-
ny, a jedyna rzecz, która go zaboli, to wła-
sne wyobrażenie o sobie, które nadwątlisz.
Nigdy, ale to nigdy nie pozwól, żeby wie-
dział, że kochasz go bardziej niż on ciebie.
I nigdy nie mów, ile masz lat – dodała po
chwili, co Sarze wydało się mocno bezsen-
sowne. – A teraz wróć spokojnie do domu,
poznaj jakiegoś miłego chłopca i udawaj,
że jesteś głupsza, niż jesteś, bo inaczej zo-
staniesz starą panną. Twój dziadek do koń-
ca życia myślał, że rządzi w tym domu, i
dlatego byliśmy dobrym małżeństwem.
Teraz kobiety są głupie, myślą, że mają w
mężczyźnie partnera. A mężczyzna jest jak
kogut, dumny, głupi i ma krótką pamięć.
– Babciu – powiedziała Sara – nie wszy-
scy są tacy...
– Ja nie mówię o wszystkich! – zdener-
wowała się babcia i ponownie nalała pi-
gwówki. – Ja ci, dziecko, mówię, jak jest,
a jaki ty z tego pożytek zrobisz, to twoja
sprawa. A ty zachwycona! A ty wpatrzona!
A ty jak bąk wokół tego Konrada! On mi
się od początku nie podobał, ale milcza-
łam, cierpliwie czekając, aż ty rozumu na-
bierzesz. A ty tańczysz wokół niego, po
co? Trochę dystansu nabierzesz i będziesz
wiedziała, jak postępować z mężczyznami.
Nigdy się nie kłóć, przyznawaj rację i rób
swoje. Pamięć u nich krótka, jeśli dziś na
coś nie pozwoli, to mu powiesz za dwa ty-
godnie: przecież tak chciałeś. I on ci uwie-
rzy. Przynieś ciasteczka, stoją na szafce w
kuchni, po prawej stronie, upiekłam takie,
jak lubisz.
Babcia w jednej chwili zmieniła temat i
Sara posłusznie poszła po ciasteczka. Kie-
dy wróciła do pokoju, babcia patrzyła
przed siebie, na obraz, który od zawsze wi-
siał nad łóżkiem dziadków, Najświętsza
Panienka karmiąca gołębie, z maleńkim
dzidziusiem w ramionach.
– Jedz, jedz – pokiwała ręką w stronę ta-
lerzyka. – Ciesz się życiem i bądź mądra,
bo lata będą cię uczyć tego, czego nie na-
uczą cię dni... A szkoda marnować czas...
Wydawało się Sarze, że babcia mówi
bardziej do siebie niż do niej, kieliszek w
jej ręku drżał, a złocisty płyn błyszczał w
słońcu.
– Myślisz, że co jest ważne? To – babcia
zatoczyła krąg dłonią z pogrubiałymi od
gośćca stawami. – Tylko to, rodzina, dzie-
ci... A poza tym nic. Nic. Zadaniem kobie-
ty jest stworzyć dom. Ciepły, dobry, życz-
liwy, bez kłótni, bez wzajemnych preten-
sji. Naszym zadaniem jest przymykać oczy
i dbać, żeby się to wszystko nie rozleciało.
A fiu bździu zostaw innym.

Ten pobyt u babci był dla Sary jak dobra


kąpiel w zimnym strumieniu, po głębokim
mechanicznym złuszczaniu naskórka, po-
smarowanego uprzednio kwasem solnym.
Ciało przestawało powoli boleć, a wspo-
mnienie Konrada ulatniało się z każdym
dniem.
– Ty popatrz tylko, moje dziecko, ile na
tym świecie cierpienia – babcia kładła kurę
na twardym starym pieńku, który Sara pa-
miętała jeszcze z dzieciństwa, i wprawnym
ruchem siekierki obcinała jej głowę. – A ty
będziesz nad sobą bolała, rosołek dobry
ugotujemy, żadnych sztucznych kostek nie
dorzucaj i kury też w mieście kupuj nie ta-
kie z hodowli, tylko te, co łażą.
Sara odwracała głowę od trzęsącej się w
babcinym ręku kury, z której tryskała
krew.
– I taka delikatna też nie bądź, bo jak
wieprzki w ubojni żywcem idą do wrzątku,
to o tym nie myślisz przy dobrym gulaszu,
prawda? Tak jest świat zbudowany, ty
temu światu tylko nie przeszkadzaj, po-
rządnie żyj, i to wszystko. A przyjaciółka?
Jaka to przyjaciółka była? To ty nie znasz
znaczenia tego słowa? Ty już dorosła je-
steś, a nie wiesz, co to przyjaźń? No pew-
no, że tak myślałaś. Grażynka błyszczała w
twoim świetle, a myślała, że tło sobie z
ciebie zrobiła, brzydkie toto, żadne toto,
grzała się przy tobie. No jasne, że popra-
wiała to twoje urocze „r", w czymś musia-
ła być lepsza, a ty jak w dym, jak w dym!
A innych przyjaciół miałaś? Nie, bo Gra-
żynka najlepsza i jedyna, i na pewno rozu-
miała cię jak nikt. A człowiek dobry może
być w zgodzie ze światem, nie unika ludzi,
ma innych bliskich, nie zna zazdrości...
Ech...
Urocze „r"? Sara nie mogła wyjść ze
zdumienia. To upokarzające „d" – to zda-
niem babci urocze „r"?
– To już Irenka mądrzejsza od ciebie...
Irenka mądrzejsza od niej? Też mi nowi-
na! Przecież zawsze tak było!
Bo Sara nie słyszała, co mówi babcia. A
jak słyszała, to nie rozumiała.

Ale Idena wcale mądrzejsza nie była, bo


kiedy Sarą wróciła do domu, to Idena sie-
działa na kanapie u rodziców wyprostowa-
na i poważna, a matka miała bólem ścią-
gniętą twarz.
– Jezus Maria, i co ty teraz zrobisz,
dziecko? – szeptała, a na nią, Sarę, jak
zwykle prawie nie zwrócili uwagi.
Sara zrozumiała, że w czasie jej nie-
obecności wydarzyło się jakieś nieszczę-
ście, przy którym nóżki Grażki to pryszcz.
– Co się stało? – przyklęknęła przy Ide-
nie i nawet na radośnie popiskującego
Krótkiego nie zwróciła uwagi.
– Jak to, co się stało? – matka łaskawie
zauważyła Sarę, a ton jej głosu zamrażał
powietrze. – Jak to, co się stało?
Sara z lękiem wpatrywała się to w mat-
kę, to w ojca.
– Ona będzie miała dziecko!
Kiedy Sara to usłyszała, oblała ją fala
gorąca, albowiem po raz pierwszy od mie-
sięcy poczuła, że na świecie są rzeczy waż-
niejsze niż jakiś tam Konrad.
Nie wyszłabyś za mnie?

Mateuszek urodził się nad ranem w Wi-


gilię i ważył prawie cztery kilo. Sara zwa-
riowała na jego punkcie, bardziej niż jej
matka. Przewijała i kąpała. Zachwycała się
i całowała. Skończyła studia. Poszła do
pracy. Po pracy biegła do Ideny podyżuro-
wać przy małym, żeby Idena nie wypadła z
zespołu. I znowu się zachwycała, całowała
i pomagała. Kiedy Mateuszek skończył ro-
czek, poznała na kursie komputerowym
Jacka Ziębę.
Kiedy Mateuszek miął dwa lata i trzy
miesiące, Jacek Zięba zamieszkał z nią w
odziedziczonej w międzyczasie kawalerce.
A kiedy Mateuszek miał dwa lata i pięć
miesięcy, Jacek zapytał:
– Nie wyszłabyś za mnie?
Sara wzięła głęboki oddech i powiedzia-
ła:
– Wyszłabym.
Jacek nie był Konradem, niestety.
Sarze nie biło szybciej serce, kiedy ją
przytulał i pieścił, nie walił się świat i nie
drżała ziemia, na całe szczęście. Sara czuła
błogie ciepło, a przede wszystkim czuła się
bezpiecznie. Jacek był przystojny, ale nie
tak przystojny jak Konrad, Jacek był miły,
ale też nie zachwycający, Jacek miał dobrą
pracę i perspektywy. A Sara, jak wiadomo,
nie szukała uniesień, o nie. Wiedziała, jak
to się może skończyć.
Sara chciała już mieć rodzinę.
Dzisiaj Mateuszek ma skończonych pięć
lat.

Na razie Sara odbiera telefon, który


dzwoni nieprzerwanie od dwóch minut.
– Szczujek, to ty? – powiedziało ze słu-
chawki znajomym głosem jej kuzynki, z
mieszkania na Słynnej, metrów kwadrato-
wych osiemdziesiąt pięć, do Sary w kawa-
lerce, metrów kwadratowych dwadzieścia
dziewięć.
– Ja – powiedziała Sara pogodnie.
Bo niby kto ma odbierać telefon u niej w
domu? Skoro Jacek jest w Warszawie?
– Nie żartuj – powiedziała kuzynka.
Ale Sara nie żartowała, bo to była ona, a
przynajmniej takie miała wrażenie.
– Słuchaj, mam interes – powiedziała
kuzynka.
– Nie żartuj – powiedziała Sara.
Ona nie miała interesu.
– Chciałabym, żebyś mi pomogła – głos
Ideny łamał się w słuchawce, ale Sara zna-
ła te numery. Idenki głos łamał się zawsze,
kiedy musiała nagle wyjść i nie miała z
kim zostawić swojego pięcioletniego syn-
ka, albo kiedy była bez grosza i ginęła wła-
śnie z głodu, albo kiedy nie mieściła się w
szarą spódnicę w różową kratę, albo i tak
dalej.
Idena szła do kina, Sara siedziała z
dzieckiem, Idena żarła w knajpie wystaw-
ną kolację, a Sara miała pustą lodówkę,
Idena miała dziecko, a Sara... To Idena po-
winna była zostać aktorką. Była znakomita
w udawaniu.
Zresztą została.
Co było świństwem, jakie wszechświat
wyprodukował specjalnie przeciwko Sa-
rze.
– Jesteś tam? – zakwiliło ze słuchawki.
– No – potwierdziła Sara.
– Jestem zrozpaczona – głos kuzynki ak-
torki, zwanej popularnie Ideną, brzmiał
bardzo przekonująco.
Wymagała bezsprzecznie pożyczki, po-
mocy, podparcia, pochwały, pogłaskania,
wszystkiego na „po". Podpalenia w szcze-
gólności.
– A co się stało? – Sara przytrzymała
słuchawkę ramieniem i otworzyła szafkę w
kuchni. Patelnia oczywiście wsadzona była
złośliwie na samo dno, pod trzy duże garn-
ki, a w dodatku Sara sama ją tam wsadziła,
co tylko powiększało jej frustrację.
– Nawet się nie spodziewasz – powie-
działa Idena i miała rację. Sara nawet się
nie spodziewała.
– No? – mruknęła, a patelnia upadła na
podłogę, za nią potoczyła się pokrywka.
– Nie jesteś ciekawa? – w głosie kuzyn-
ki aktorki zabrzmiały rozczarowanie i ból.
Świetnie zagrane.
– Średnio – odpowiedziała Sara, włożyła
pokrywkę na stosik garnków i podniosła
się z kolan z patelnią w jednej ręce, a ze
słuchawką w drugiej. Otworzyła lodówkę,
wyjęła ostatni kawałek ryby marki ryba o
nazwie filet z dorsza, który nie był filetem,
bo już dwie ości Sara zauważyła, więc za-
jęła się wydobywaniem. Nienawidziła ości
tak bardzo, że mogła ość znaleźć wszędzie.
Ostatnio nawet w kiełbasie żywieckiej.
– Przecież jesteś moją prawie siostrą,
najbliższą mi osobą – kwiliło ze słuchawki
tonem Julii z balkonu.
Sprawa była poważniejsza niż niańcze-
nie dziecka. Ton głosu, gardłowy, głęboki,
miłosny wręcz, wskazywał, że nie chodzi o
parę godzin, ale być może parę dni.
– Tak? – Sara zawiesiła głos i podpaliła
gaz. Wrzuciła odrobinę masła i rybę. To
było wszystko, co znalazła w lodówce i co
nadawało się na gorący posiłek. Resztka
zielonego groszku, którym żywiła się
wczoraj, pływała smętnie na dnie puszki.
Zawsze tak jadła, kiedy Jacka nie było, a
Jacek ostatnio bez przerwy jeździł na ja-
kieś szkolenia, w ramach podnoszenia
swoich kwalifikacji zawodowych. A dla
siebie samej nie opłacało się gotować.
– Ty mnie nie słuchasz... – głos Ideny
zamigotał lekko i przygasł.
– Słucham – powiedziała Sara i podkrę-
ciła gaz. Ryba zaskwierczała.
– Wiem, że nie... Skoro jesteś zajęta, nie
chcę ci przeszkadzać...
I Idena wyłączyła się.
Tego Sara nienawidziła najbardziej.
Wpędzania w poczucie winy. Zaganiania
w uliczkę bez wyjścia. Manipulowania tak
jawnego, że tylko gryźć i kopać.
Na skwierczącą patelnię wrzuciła
wszystkie przyprawy, jakie miała w domu,
to znaczy sól i bazylię, dodała kefiru i za-
sypała to zielonym groszkiem. Wyglądało
nieapetycznie, było pyszne.
Nastawiła czajnik i popatrzyła z niena-
wiścią na telefon.
Jeśli zadzwonię, jak zwykle dam się
wmanipulować, jeśli nie zadzwonię, też
mnie wmanipuluje w poczucie winy. Jeśli
zadzwonię, będę wściekła na siebie, że
znowu zadzwoniłam, jeśli nie zadzwonię,
będę wściekła na siebie, że nie zadzwoni-
łam – myślała Sara, przyglądając się swo-
jemu czerwonemu telefonowi.
Przymknęła oczy. Raz, raz w życiu po-
stawić się, powiedzieć, co się czuje, nie
ugiąć się, krzyknąć, rozwalić słuchawkę,
powiedzieć: nigdy więcej nie wykorzystuj
mnie, nie pamiętałaś o biletach na premie-
rę, a tak mi zależało, a teraz, jak zwykle,
kiedy mnie potrzebujesz, przypominasz so-
bie, że istnieję, a ja tak nie chcę, nie, nie i
jeszcze raz nie!
– Nie jestem na każde zawołanie – po-
wiedziała do siebie głośno Sara i otworzy-
ła oczy. – A ty zachowujesz się jak świnia.
Z satysfakcją zobaczyła, że gdzieś tam,
na drugim końcu miasta, przy telefonie,
siedzi mała różowa świnka, machająca ra-
ciczkami zupełnie tak samo jak Idena ręka-
mi, bo Idena jest bardzo ekspresyjna, i
świnka, w którą Sara zamieniła Idenę, eks-
presyjna jest również.
Sara zaniosła talerz do kuchni, nalała so-
bie wody niegazowanej, wrzuciła plasterek
cytryny i jedną wisienkę z dżemu wiśnio-
wego, żeby ładnie wyglądała w szklance, i
wróciła do pokoju. Rozsiadła się wygodnie
przed telewizorem, na wszelki wypadek
ściszyła głos, żeby jej nie rozpraszał, i tak
dotrwała do godziny dwudziestej drugiej
piętnaście.
Potem podniosła słuchawkę i oddzwoni-
ła.
– Długo jadłaś – omdlała na drugim
końcu Idena, z leciutką pretensją.
– Nie twój interes – odpowiedziała ele-
gancko Sara. – No, mów.
– Szczujek, czy mogłabyś...
– Nie – odpowiedziała Sara asertywnie i
wprost, nie czekając na końcówkę. Nie
mogła. Nie mogła w żadnym wypadku ni-
czego. Po prostu nie.
– Aha – powiedziało ze słuchawki gło-
sem Ofelii tuż przed zaproponowaniem jej
pójścia do klasztoru.
– Więc nie?
– Niestety, nie.
– Nie wiedziałam, że jesteś taka.
Być taką było najgorszą obelgą, jaką
zdarzyło się komukolwiek w życiu usły-
szeć z ust Ideny. Znaczyło to być kobietą
brzydką, cuchnącą, grubą, szczerbatą, ga-
moniowatą, puszczalską, niechlujną i z cel-
lulitem.
– To się właśnie dowiedziałaś – skwito-
wała uprzejmie Sara i aż się zaczerwieniła
z wrażenia, że ośmieliła się tak ostro po-
wiedzieć do Ideny, przeklinając pomysł z
oddzwonieniem.
– Nie będę z tobą rozmawiać, to nie mój
poziom – stwierdziła kuzynka tonem
mamy Makbet.
I zanim Sara pomyślała, wyrwało jej się
powtórnie i tak lekko, jakby to nie były jej
słowa:
– Jasne, że nie twój, musiałabyś się pod-
nieść nieco, a to za trudne dla ciebie – po-
wiedziała i aż się przestraszyła, chociaż
Idena była jedyną osobą na świecie, przy
której Sara nie traciła całkowicie błyskotli-
wości, jaką obdarowała ją natura. Skrzęt-
nie ukrywanej zresztą.
– Jesteś beznadziejna – powiedziała ze
słuchawki Ofelia tuż przed ostatnią kąpie-
lą.
– Wiem, przecież jesteśmy spokrewnio-
ne, muszę być trochę podobna. – Sara ani
myślała dać się bardziej wyprowadzić z
równowagi, bo sięgnęła właśnie jakiejś
nieznanej granicy.
– Proszę cię, Saro... – zaświergotało gło-
sem Julii tuż przed świtem. – Błagam...
Oho! Jak Idena ze Szczujka przechodzi
na Sarę, dzieje się coś naprawdę ważnego.
– Nie.
– Przecież jeszcze nawet nie wiesz, o co
chodzi...
– I nawet nie chcę wiedzieć...
– Mam nagranie do „Zrób, czego nie ro-
biłaś" i po pierwsze, nie wiem, co mam
wymyślić, a po drugie...
Na pewno nie ma z kim zostawić Mate-
uszka.
– Nie mam z kim zostawić Mateuszka...
I bardzo cię proszę, bardzo...
– Zastanowię się – powiedziała Sara ła-
skawie, bo Mateuszek był jej miłością.
– Kocham cię – powiedziała z ulgą jej
kuzynka. – To w czwartek od drugiej. – I
odłożyła słuchawkę.

Idena jest naprawdę dobrą aktorką. Kie-


dy trzy lata temu dostała angaż do Teatru
Miejskiego w Poznaniu i zagrała swoją
pierwszą dużą rolę, wszystkich powaliło z
zachwytu.
Jak Idena stanęła na scenie po raz trzeci,
wywoływana rzęsistymi oklaskami, Sarze
zebrało się ze wzruszenia na płacz.
– Gdyby twoja matka tego dożyła, mój
Boże, jakaż byłaby szczęśliwa – powie-
działa matka Sary, która specjalnie na pre-
mierę przyjechała z Warszawy, i przytuliła
Irenę do siebie tak serdecznie, jak nigdy
nie przytuliła Sary.
No ale Sara nie była sierotą. Może gdy-
by była, to jej matka jednak przytulałaby ją
czasami.
– Jestem dumny z ciebie, dziecko – po-
wiedział ojciec Sary, który specjalnie na
premierę przyjechał z Warszawy. – Twój
ojciec byłby dumny z ciebie – i przytulił
Irenę tak, jak nigdy nie przytulił Sary.
Gdyby Sara była sierotą, być może oj-
ciec przytulałby ją częściej.
No cóż, bywa.
– Ciociu, to dzięki wam – szlochała
szczęśliwa Irena i przytuliła Sarę do siebie
mocno, tak że Sara poczuła, że to napraw-
dę rodzina.
Irena, czyli Idena

Sara kochała swoją kuzynkę bardzo, od


zawsze, od kiedy pamiętała. Irka była star-
sza, mądrzejsza, ale nie to przesądziło, że
dla Sary była przykładem. Irka mianowicie
była piękna, a to wystarczyło w zupełno-
ści, żeby Sara chciała być taka jak ona.
Kiedy ciotka i wujek zginęli w wypadku
autokaru pod Wrześnią, było jasne, że Irka
zamieszka z Sarą i jej rodzicami. To był
fatalny okres w ich życiu, mama najpierw
płakała, potem brała środki antydepresyj-
ne, ojciec zabrał się do malowania miesz-
kania i przestał się odzywać, a Sara, po po-
godzeniu się z myślą, że nigdy nie zobaczy
cioci Krysi i wujka Karola, zaczęła się cie-
szyć, że zyska prawdziwą siostrę.
Do pokoju Sary przyjechały z mieszka-
nia wujostwa łóżko Ireny i biurko Ireny, i
wszystkie rzeczy Ireny, i Irka musiała ko-
niecznie dostać miejsce pod oknem, a Sarę
przenieśli pod ścianę, gdzie nie widać było
nic, ani kawałka drzewa, a tak lubiła przed
zaśnięciem patrzeć na niebo i kasztan za
oknem, ale:
– Córciu, Irka przecież wszystko straciła
– mówiła mama, pomagając jej się prze-
nieść za szafę, którą jej pokój został po-
dzielony.
Więc Sara zamieszkała za szafą i nie wi-
działa ulubionego drzewa, ale wiedziała,
że Irką trzeba się opiekować, mimo że jest
starsza, i trzeba jej ustępować, mimo że
jest starsza, i należy jej się więcej, mimo
że jest starsza, bo właśnie przeżyła trage-
dię.
– Nie chcę wam przeszkadzać – mówiła
Irena, a jej oczy podbijały się nie wypusz-
czonymi łzami, i usuwała się z pokoju,
gdzie Sara z rodzicami właśnie miała za-
grać w kierki, bo lubili grać w kierki, i to
były bardzo przyjemne wieczory. Tak
dawno nie grali, bo ojciec milczał, a mama
płakała, i to był pierwszy taki wieczór od
tygodni, kiedy Sara nareszcie namówiła
obydwoje rodziców, i...
– Ależ, kochanie, co ty mówisz, ty nam
w ogóle nigdy nie przeszkadzasz, jak mo-
głaś tak pomyśleć, siadaj zaraz z nami –
matka Sary podnosiła się i przytulała Irenę
do piersi, i kierki kończyły się natych-
miast, bo Irka nie znosiła kart.
– Zagramy kiedy indziej, córciu, praw-
da? – ojciec głaskał niedbale Sarę po gło-
wie i natychmiast chował karty.
A przecież przedtem grali często razem,
przy wyłączonym telewizorze, i było tak
domowo, i tak dobrze. I tak dawno.
I przedtem Sara zwijała się na małym
foteliku obok tapczanu, a teraz Irka siadała
na miejscu Sary i mówiła:
– Ojej, oglądacie coś?
A smutek w jej głosie był tak porażają-
cy, że matka Sary odrywała się od filmu i
pytała:
– A co, kochanie, chciałaś?
– Nie, nic – mówiła Irenka obolałym
głosem – ale na HBO jest taka fajna kome-
dia o dziewiątej, myślałam, że się trochę
rozerwiemy...
I w połowie filmu telewizor był przełą-
czany na inny kanał, i wszyscy udawali, że
właśnie o tym marzyli, i nikogo nie intere-
sowało to, że Sara nigdy się nie dowie, jak
się skończył ten film właśnie, który ona
oglądała.
Albo Irenka nie chciała iść do Palmiarni.
– Nie, nie pójdę z wami, bo tam tak
duszno i gorąco, ale trudno, posiedzę sama
w domu, idźcie – mówiła, a ojciec Sary pa-
trzył na córkę i mówił:
– Nie musimy tam iść, prawda, kocha-
nie? – i dodawał już innym tonem, takim
specjalnym, jakby tym tonem puszczał oko
do Sary, a przecież tego nie robił. – Prze-
cież Sarze aż tak bardzo nie zależy, praw-
da, córciu?
I Sara mówiła:
– Prawda.
Choć nieprawda, choć jej zależało i mia-
ła obiecane, bo w Palmiarni pływały ryby i
było gorąco i duszno, jak w prawdziwym
egzotycznym kraju.
A w nocy, kiedy leżały w łóżkach, Irka
mówiła do niej:
– Zgaś światło, jestem taka zmęczona – i
Sara gasiła światło, mimo że chciała prze-
czytać jeszcze chociaż parę stron i dowie-
dzieć się, kto zabił.
Albo Irka zapalała światło w nocy, Sara
podnosiła głowę, a Irka uśmiechała się:
– Szczujek, nie będzie ci to chyba prze-
szkadzać, nie mogę zasnąć, poczytam so-
bie...
I Sara odwracała się do ściany i nakry-
wała prawie z głową, bo nie była przyzwy-
czajona, żeby spać przy zapalonym świe-
tle, i światło jej przeszkadzało, a pod koł-
drą było duszno.
– Czytaj sobie, oczywiście, że nie... –
mówiła wobec tego.
Ale nie miała pretensji do Ireny, o nie,
chociaż była wtedy trochę za mała, żeby
zrozumieć, że owszem, zyskała siostrę, ale
troszkę straciła rodziców. Ojciec był jakiś
taki dziwny, a matka ukrywała czerwone
od łez oczy. Już nie było tak jak przedtem.
Kiedy złapała się na tej myśli, pobiegła
od razu do kościoła i długo wpatrywała się
w Matkę Boską w bocznej nawie.
– A gdyby to twoi rodzice zginęli w tym
autobusie? – zdawało jej się, że słyszy. –
Nie bądź samolubna. Masz wielkie szczę-
ście.
I Sara wracała do domu i karała się sama
za to, że była taka niedobra, że jednak cza-
sami przemykało jej przez myśl, że kiedy
była sama, to jej własna mama była dla
niej lepsza, a jej własny ojciec miał dla
niej więcej czasu.
Więc na przykład nie jadła szynki, którą
uwielbiała. Za karę. Za to, że była samo-
lubna.
Albo nie szła z nimi w niedzielę do kina,
bo zło musiało być ukarane. Milkła tylko
coraz bardziej, bo Irena opowiadała cie-
kawsze rzeczy i to jej stopnie były waż-
niejsze, i „doprawdy, jak ty sobie dobrze
radzisz, dziecinko!" – mówił jej ojciec do
jej przybranej siostry, a nie mówił już tego
do Sary.
– Zrozum, ona potrzebuje naszego
wsparcia – mówiła matka, siadając na
brzegu łóżka. I kładła jedno jabłko na po-
duszce Sary, a drugie na poduszce Ireny, a
Sara chciałaby raz dostać od mamy coś
sama i nienawidziła się w duszy za to pra-
gnienie.
– Dzisiaj mamy święto, Irenka zaliczyła
matematykę! – mówił ojciec i wyjmował z
torby bezy, które lubiła Irena, a przecież
Sara wolała kremówki i miała lepsze stop-
nie niż Irena, tylko że z tego powodu nikt
w domu nie robił żadnego święta.
To nie było sprawiedliwe.
I Sara popłakała się w łazience, i jeszcze
bardziej nienawidziła siebie za to, że nie
potrafi być taka dobra w środku i nie może
się cieszyć w środku, tylko udaje, że to jej
w ogóle nie przeszkadza.
Najgorsze było to, że nikt już nie pamię-
tał, że Sarze nie zamykała się buzia, wy-
pełniona na ogół pytaniami, na które ko-
niecznie chciała znaleźć odpowiedź na-
tychmiast, bezwzględnie i już.
Nikt już nie pamiętał, że mówiła bez
przerwy, nie przejmując się tym, że często
zamiast „r" wyrywa się jej „d" lub odwrot-
nie. Lub odwdotnie. I daczej nie stanowiło
to pdoblemu, choć budziło wesołość,
głównie Idenki. A i mama uśmiechała się
pod nosem, kiedy zaaferowana Sara przy-
biegała ze szkoły i krzyczała od progu:
– Mamusiu, dostałam czwórkę, i to nie
było spdawiedliwe w żaden sposób!
Bo tylko wtedy, kiedy Sara była wzbu-
rzona, powracało to choledne seplenienie,
czyli rotacyzm.
– Psiakdew, znowu! – krzyczała Sara, a
ojciec zamiast bardzo groźnie zmarszczyć
brwi, bo przeklinanie było surowo zabro-
nione, uśmiechał się łagodnie i w ogóle nie
zwracał Sarze uwagi.
Więc postanowiła któregoś dnia mówić
mniej, bo może ktoś to zauważy? I zapyta:
– Dziecinko, a co ty jesteś taka milczą-
ca?
Albo:
– Szczujek, co się z tobą dzieje?
Ale nikt nie zapytał, tylko wszyscy słu-
chali Ideny i byli zadowoleni, że tak do-
brze sobie radzi.
A Sara wiedziała, że jest bezduszną ego-
istką. I ta świadomość doskwierała jej co-
raz bardziej.
– Nasza panna dorośleje – mówił ojciec,
kiedy Idena wyrzucała z siebie miliony
słów i machała przy tym rękami, i oczu od
niej nie można było oderwać, a Sara mil-
czała.
– Dojrzewasz, córeczko – mówiła matka
i sprytny zamysł Sary, żeby milczeć, bo
wtedy może zwrócą na nią uwagę, spalił
na panewce.
Co zresztą ona mogła? Nie była tak
śliczna ani tak mądra, ani tak dobra, ani tak
biedna. Miała rodziców i kłopoty ze szczę-
ką. I na dodatek w chwilach stresu lub nad-
miernej radości zdarzało jej się nie wyma-
wiać „ r".
Ale Sara kochała Irenę nade wszystko.
Irena była starsza, wiedziała, co robić,
żeby podobać się chłopakom, wiedziała,
jak dostać się do szkoły teatralnej, wie-
działa, jak zostać dobrą aktorką, i wiedzia-
ła, że na Sarę może zawsze liczyć.

*
Jednak ostatnio Sara się buntowała.
Szczególnie przeciwko niańczeniu Mate-
uszka. A buntowała się nie dlatego, że nie
znosiła dzieci, tylko dlatego, że tak bardzo
chciała mieć własne.

– Szczujek? – głos Irki brzmiał radośnie


tym razem i Sara westchnęła głęboko, bo
był dopiero wtorek.
– To ja.
– Ojej, jak ja się cieszę, że cię słyszę! –
głos rozradował się jeszcze bardziej.
A Sara westchnęła jeszcze głębiej.
– No mów – powiedziała przyjaźnie, bo
było jej przykro, że tak nieładnie się za-
chowała podczas poprzedniej rozmowy.
– Bo wiesz, kochana, jak to dobrze, że
mogę na ciebie liczyć – z ust Ireny wypły-
nął potok słów, którego Sara tym razem
nie śmiała przerwać. – Bo oni zadzwonili
do mnie z tej telewizji i tam jest tak, że oni
nagrywają takie tam różne, skąd ta zmiana
w moim życiu, czy zawsze marzyłam o ak-
torstwie, jak na mnie wpłynął sukces,
czy...
Sara przytrzymała słuchawkę ramieniem
i usiadła w fotelu. Ta rozmowa musiała
potrwać.
– .. . a potem ja mam sobie wymyślić ja-
kieś życzenie i oni to życzenie spełnią.
– Poproś ich o większe mieszkanie dla
mnie – powiedziała wobec tego odważnie
Sara, bo bardzo marzyła o większym me-
trażu niż te dwadzieścia dziewięć metrów.
– Cha, cha, cha – roześmiała się rado-
śnie Irka – dobre! Powiem w teatrze, to się
uśmieją! Ale ja cię pytam poważnie! Bo
jeśli, wiesz, zaśpiewam, no to przecież i
tak śpiewam, poza tym każdy teraz śpie-
wa! Nie przerywaj mi!
Sara nie zamierzała przerywać. Nawet
jej to do głowy nie wpadło.
– I nie zatańczę, choć dobrze tańczę, bo
teraz każdy tańczy. To co ja mogę zrobić?
Tam już wszystko było! Ludzie nawet ska-
kali na bungee, chociaż ja bym nigdy nie
skoczyła, bo jak jedna pani skoczyła, to
wbiła się do połowy w ziemię, widziałam
w telewizji. I teraz nie wiem, po co przyję-
łam to zaproszenie, bo przecież nic nie wy-
myślę, albo mi pomożesz, albo jestem stra-
cona! – ton Irki przybrał niebezpieczną
modulację. – A ja muszę zrobić coś, co
zmieni mój wizerunek!
– Popracuj jako sprzątaczka – wyrwało
się Sarze, ach, powinna nad sobą panować,
a nie mówić tego, co tylko jej wpadnie do
głowy, a potem dodała, również wbrew so-
bie: – To na pewno zmieni twój wizeru-
nek.
Bo Idena miała panią do pomocy w
domu i nigdy nic sama nie sprzątała, z wy-
jątkiem kuchni, bo lubiła gotować, z tym
że rzadko.
– Nie żartuj, zresztą samochody już
myła Rodowicz. Czy myślisz, że będę na-
śladować Rodowicz?
Sara nie myślała.
– Grali w golfa, jeździli na skuterach,
stali jako pomniki! A ja jestem aktorką, ja
muszę mieć coś specjalnego, Szczujek,
proszę!
Moi rodzice jednak dobrze się urządzili,
pomyślała Sara. Przenieśli się trzy lata
temu do Warszawy, ojciec dostał tam
świetną pracę, i Idena dzwoni do nich,
żeby powiedzieć, jak bardzo tęskni. Czy
nie mogłaby do mnie dzwonić, że tęskni,
zamiast bez przerwy o coś prosić?
No dobra. Może nie zrobiła mi na złość,
że została aktorką. Może ja chciałam zda-
wać do szkoły teatralnej, bo jej się udało.
Ale dlaczego mnie tak niecnie wykorzystu-
je?
– ... i nawet łowili ryby. A ja jestem ak-
torką! Aktorką! Ja chcę grać! Czy może le-
piej zaśpiewam i zatańczę, jak myślisz?
– Daj sobie siana z tańczeniem i śpiewa-
niem, bo się zarąbiesz na śmierć. Niech da-
dzą ci zagrać ostatnią scenę z Casablanki
razem z Bradem Pittem albo Dorocińskim
i niech spadają na drzewo, gamonie – po-
wiedziała zdesperowana Sara.
– Jesteś genialna! Ge-nial-na! – krzyk-
nęła do telefonu Idena i rozłączyła się.

Jasne, że Sara była genialna. Gdyby wy-


mawiała „r", jej kuzynka nazywałaby się
Irena Kramak, a przez ten rotacyzm na afi-
szach widniało IDENA Kramak i każdy,
ale to każdy dziennikarz, od czasu kiedy
Irka stała się popularna, pytał, skąd takie
niezwykłe imię. A Irka odpowiadała oczy-
wiście, że to tajemnica rodzinna, ponieważ
wiedziała, jak wzbudzić zainteresowanie
mediów.
Choć zdaniem Sary, skoro już się uparła,
żeby zmienić imię, mogłaby też zmienić
nazwisko, i to na wzór jej pierwszego dzie-
cięcego wymawiania „r" , kiedy nawet
jeszcze nie była Ileną, tylko Ijeną. Ijena
Kjamak – to dopiero byłoby coś! Za
Szczujka!
Rewelacyjna wiadomość

Sara rozłożyła tapczan i weszła do ła-


zienki. Napuściła wody do wanny i poło-
żyła telefon na półeczce pod lustrem. Była
jedenasta, Jacek miał zadzwonić przed
dziesiątą, ale widać nie mógł, bo jego tele-
fon komórkowy w dalszym ciągu był wy-
łączony.
Po owym zdarzeniu sprzed paru lat, z
nieszczęsną Grażą i pierwszym narzeczo-
nym, którego bezskutecznie chciała wyma-
zać z pamięci, Sara wiedziała jedno. Po
pierwsze: nie można ufać żadnej kobiecie,
przyjaźń między kobietami nie istnieje, a
po drugie, wbrew dobrym radom babci: nie
można myśleć, że każdy mężczyzna okaże
się sukinsynem, bo wtedy słowo staje się
ciałem. Należy po prostu mężczyzn trakto-
wać... odpowiednio.
Sara nalała parę kropli olejku różanego i
po małej łazience rozszedł się przyjemny
zapach. Jacek już niedługo wróci. Sara
uśmiechnęła się do siebie. Nie lubiła, kie-
dy go nie było, ale oboje uwielbiali witać
się po dłuższej nieobecności. Zamknęła
oczy i chociaż nie poczuła miłego dreszczu
pożądania, pomyślała, że to dobry moment
na kochanie, bo za parę dni będzie miała
owulację, i może spełni się jej marzenie,
najważniejsze. Wreszcie będą mieli dziec-
ko. Wymarzone, ukochane, zupełnie wła-
sne. Tylko tego im brakuje do absolutnego
spełnienia.

Nie była to całkiem prawda. Sara miała


jeszcze jedno marzenie, które przechowy-
wała pieczołowicie i z którego nie zwie-
rzyła się nawet Jackowi.
Marzyła o pracy w radiu. Radio jej zda-
niem dawało niezmierzone możliwości, ja-
kich na przykład w ogóle nie było w tele-
wizji. Radio było intymną rozmową, radio
było magią, nikt cię nie widzi, liczy się tyl-
ko to, co powiesz i jak powiesz, po co po-
wiesz, a nie jak wyglądasz i czy twoje nogi
są dłuższe i zgrabniejsze niż nogi Ideny.
Oczywiście, Sara wiedziała, że nie nada-
je się do pracy w radiu, tuż po studiach
zgłosiła się do Rozgłośni Razem, która
ogłosiła nabór, i usłyszała wtedy:
– No nie, bez przesady, w radiu jest po-
trzebna osobowość, a pani...
Na jej prawidłową wymowę nikt nie
zwrócił uwagi. Nic dziwnego, wszyscy
dziennikarze mówią albo jakby mieli za-
tkany nos, albo jakby erowali, albo jakby
przeżuwali kłęby jednorazowych chuste-
czek do nosa. Gdyby ktoś jej powiedział:
– Z pani wymową... niestety...
Ale było gorzej. Okazała się kobietą bez
osobowości. Za to po hungarystyce. Bar-
dzo śmieszne, bardzo.
*

Obudził ją telefon Jacka.


– Kochanie, dopiero teraz skończyliśmy,
ale mam dla ciebie rewelacyjne wiadomo-
ści – Jacek cieszył się jak dziecko i to wy-
czuła w jego głosie najpierw, zanim zo-
rientowała się, że również musiał wypić
przynajmniej dwa piwa. – Kocham cię,
Ptaszku, nasze życie kompletnie się zmieni
– powiedział, a ona uśmiechnęła się, bo
wiedziała, co on ma na myśli.
– Ja cię też kocham – powiedziała Sara i
opadła na poduszkę. Była szczęśliwa, na-
prawdę szczęśliwa.
To znaczyło, że Jacek dojrzał do ojco-
stwa. Na co zresztą liczyła od początku
małżeństwa.
Nareszcie!
Sara przytuliła się mocno do jaskrawo-
żółtej poduszki i zasnęła z uśmiechem na
ustach i cudownym dzieciaczkiem pod po-
wiekami, tak cudnym jak Mateuszek. I kie-
dy uśmiechała się do siebie, pozwoliła so-
bie również na następne marzenie. Oczy-
wiście dużo, dużo później. Kiedyś. Jak już
dzieciaczek będzie odchowany. Pewnego
dnia wszyscy ludzie wyłączą telewizory i
poszukają pewnej częstotliwości w radiu,
takiej częstotliwości, na której będzie
nadawana jej audycja. I nic dla nich nie bę-
dzie ważniejsze niż Sara ... Sara Zięba? Co
za fatalne nazwisko... jak to będzie brzmia-
ło, kiedy już będzie sławna... Ale Sara Bird
to co innego.... Zięba... Och, to kwestia
czasu, na pewno przyjdzie jej do głowy ja-
kiś fantastyczny pseudonim... Zięba? Bird,
Berdzik, niedobrze... No tak, Jacek miał
wiele zalet, naprawdę, był taki... odpowie-
dzialny, ale nazwisko to mu się nie udało.

*
– Cześć, Ptaszku! – Jacek uniósł Sarę
nad ziemię i okręcił dookoła siebie, a po-
tem mocno przytulił.
Poczuła jego zapach i zrobiło jej się
miękko pod kolanami, chwyciła go za szy-
ję, a on przytulił ją do siebie. Był taki zna-
jomy, zawsze ją wzruszało, że Jacek i dom
to jedność, która jest dla niej pierwszo-
rzędna.
– Nareszcie w domu – powiedział Jacek.
Postawił ją na podłodze i zdjął kurtkę.
Sara pobiegła do kuchni i włączyła piekar-
nik. Zapiekanka potrzebuje jeszcze piętna-
stu minut, szybko nakryła mały stolik i za-
lała sosem sałatkę. Taką, jak lubił, pomi-
dory obrane ze skórki, sparzone najpierw,
rzecz jasna, i cebula pokrojona w okrągłe
talarki, cieniutko, wszystko wymieszane z
sosem czosnkowym, do którego dodawała
łyżkę syropu malinowego, żeby było ina-
czej niż u wszystkich, żeby nikt nigdy nie
podrobił jej sosu i żeby Jacek wiedział, że
tylko w domu...
Jacek wypakował z torby szampana,
którego kupił na stacji benzynowej po dro-
dze z Warszawy, i wyjął dwa kieliszki.
Kiedy wyjrzała z kuchni, nalewał szampa-
na do kieliszków. Podniósł oba i powie-
dział:
– Teraz siadaj i słuchaj, bo w najśmiel-
szych marzeniach sobie tego nie wyobra-
żałaś!!! – a oczy mu się śmiały tak rado-
śnie, że Sara posłusznie wzięła od niego
kieliszek i usiadła.

– Ale będziesz dzwonić? Nie zapomnisz


o mnie? Boże, co ja teraz zrobię bez ciebie,
Szczujek, ja sobie w ogóle tego nie wy-
obrażam! To ja już tutaj nie będę miała
żadnej rodziny... za to ty będziesz blisko
rodziców. .. – Idena siedziała w fotelu z
podwiniętymi nogami i naprawdę szlocha-
ła.
Rodzice wyprowadzili się z Poznania
przeszło trzy lata temu, mimo protestów i
Sary, i Ideny. Obie uważały, że na stare
lata nie przesadza się ludzi. Że ludzie, jak
drzewa, nie lubią być przesadzani, czy ja-
koś tak. W każdym razie decyzja o przeno-
sinach do Warszawy była dla nich szo-
kiem. Ojca firma nareszcie, po latach „ja-
koś leci", zdobyła uznanie na rynkach
światowych.
– Z Warszawy jest wszędzie bliżej, a ja
będę musiał wyjeżdżać – tłumaczył ojciec,
a matka oczywiście, jak zwykle, się z nim
zgadzała. Bez wątpienia w domu ostatnie
słowo zawsze należało do ojca.
Z Warszawy nigdzie nie było bliżej –
no, może do Moskwy i na Daleki Wschód,
do Iraku czy Czeczenii. Ale to z Poznania
było bliżej do Berlina, Hamburga, Madry-
tu, Londynu i tak dalej, o czym dziewczy-
ny bezskutecznie starały się przekonać ro-
dziców trzy lata wcześniej.
Czy to nie dziwne, że sytuacja się po-
wtarza? – pomyślała Sara i w sekundę zna-
lazła się koło płaczącej Ideny, objęła ją
ciepło, a złota głowa Irki znalazła się mię-
dzy jej pachą a piersią i jej moherowy swe-
terek, zresztą odziedziczony po kuzynce,
robił się coraz bardziej mokry.
– No co ty, Ircia, przecież to tylko trzy-
sta kilometrów, przecież to ten sam kraj,
przecież nic się nie zmieni, przecież przy-
jeżdżasz do rodziców, przecież to zmiana
na lepsze... – zaczęła Sara i głos uwiązł jej
w gardle.
Nie zdołała przekonać nawet samej sie-
bie. Przecież tu jest jej dom, przecież tu są
znajomi, przecież tam jest obce miasto,
przecież tu ma pracę, przecież nie tak mia-
ło być!
– Będziesz przyjeżdżać, prawda? Mate-
uszek będzie tęsknił za tobą... – zachlipała
Irka, a wodoodporny tusz do rzęs bardzo
malowniczo poplamił różowość sweterka i
rozlał się na jej prawy policzek. Wiado-
mość o przeprowadzce Sary i Jacka do
Warszawy musiała nią rzeczywiście
wstrząsnąć, bo Sara pamiętała z dzieciń-
stwa, że Irka nawet w głębokim stresie bra-
ła głęboki oddech, wbijała wzrok w sufit,
oczy miała szeroko otwarte, trzepotała
szybko rzęsami, górne zresztą głaskała do
góry dwoma palcami, i powtarzała:
– Nie teraz, nie teraz, jestem umalowa-
na, teraz sobie nie mogę na to pozwolić.
I rzeczywiście jej oczy wchłaniały z po-
wrotem zapowiedź łez tak łatwo, jak łatwo
Sarze w dzieciństwie przychodził płacz.
Irka otarła wierzchem dłoni oczy, a
ciemna smuga rozszerzyła się na nos i na
rękę.
– Jak ty wyglądasz... – uśmiechnęła się
Sara i serce jej skurczyło się od nagłego
przypływu żalu, że oto coś się nieodwołal-
nie kończy, choć wiedziała, że to piękny
początek nowego.
– A mieszkanie? – pociągnęła nosem
Irka.
– Sprzedaję. Będzie na pierwszą wpłatę,
Jacek załatwia kredyt, już znalazł fajne
czteropokojowe na Ursynowie... I Jacek
dostaje samochód służbowy...
– To bardzo dobrze – i Irka wybuchnęła
płaczem ponownie, co Sarze wydało się
wcale nie tak bardzo irracjonalne.
Jeśli Jacek dostanie samochód służbo-
wy, to logiczne jest, że będą musieli się
pozbyć swojego starego samochodu. Sarę
ogarnęło ciepłe uczucie wzruszenia, że
Irka w lot złapała, o co chodzi.
Albowiem Sara kochała swojego ślicz-
nego trzynastoletniego opla, który służył
im przez ostatnie lata, i na wieść o tym, że
opla też się pozbywają na rzecz Nieokre-
ślonego Nowego Samochodu, Za To Bar-
dzo Dobrego, zrobiło jej się przykro, ale
teraz zrozumiała, że w tym smutku nie jest
sama.
– Bo na co nam teraz dwa samochody,
Ptaszku? Przecież będę cię wszędzie wo-
ził...
– Mnie też żal Żaróweczki – powiedzia-
ła więc Sara, bo opel był koloru żarówia-
stego różu, od którego bolały oczy, i tak
pieszczotliwie go kiedyś nazwali, i to było
owo zdanie, które nareszcie przywróciło
równowagę Irenie. Odsunęła się od Sary z
takim zdziwieniem i takim spojrzeniem, że
Sara poczuła się jak przed laty, kiedy Irka
próbowała jej wytłumaczyć, jak oblicza się
powierzchnię graniastosłupa.
– Zwariowałaś? – powiedziała Irka już
normalnym tonem i bardzo porządnie, bez
lusterka, zaczęła obślinionym palcem ście-
rać czarne smużki pod oczami. – Czy ty
kompletnie zwariowałaś? Ten grat do ni-
czego się nie nadaje, od dawna. Czym bę-
dziecie jeździć? Jeśli Jacek ma wybór, to
niech bierze merca. Albo nie, to samochód
dla szpanerów. Lexus? To jest auto, ale
pewno lexusa mu nikt nie da. Zobaczysz,
dadzą mu jakiegoś forda, i to wszystko.
Każdy ford gówno wart. Ale nowy ford
jest zawsze lepszy niż stary opel. No, nie
maż się, Szczujek – powiedziała jednym
tchem, jakby nie pamiętała, że Sara się nie
maże, że to ona się rozkleiła. – Zaczynasz
zupełnie nowe życie, kurczę pieczone, i
nareszcie rzucisz tę głupią pracę... Wszyst-
ko przed tobą! – i zamaszyście wstała z fo-
tela, niemalże zrzucając Sarę i zalewając ją
potokiem słów: – Odbierzesz małego od
pani Zosi? Zostaniesz z nami na kolacji?
Przyjdzie Marta z tym nowym facetem,
chociaż z tego nic nie będzie, bo facet jest
zaplątany w jakiś związek, ale jaki to zwią-
zek, skoro prowadza się z Martą, a mąż
Marty przyjeżdża z Irlandii dopiero na
święta, do tej pory trzeba podjąć jakieś
kroki, ale czarno to widzę, kup po drodze
sałatę lodową i powiedz Mateuszowi, żeby
nie zdejmował czapeczki, na święta przyje-
dziemy, nie ma co histeryzować, czy bie-
rzesz ten kredensik po babci? Bo jak nie
bierzesz, to ja go chętnie...
– Biorę, oczywiście – powiedziała Sara
odważnie i aż się sama zdziwiła, narzuciła
na siebie kurtkę i poszła do pani Zosi po
Mateuszka, który na jej widok podniósł się
z podłogi, gdzie układał lotnisko z kloc-
ków, podbiegł do niej i mocno przytulił się
do jej kolan.
– Kocham cię! – krzyknął radośnie. –
Ciociu, jak ja cię kocham! Milion razy!
Sara dopiero teraz zrozumiała, co straci,
i poczuła, że kolana się pod nią uginają.
– Ja ciebie milion i jeden! – Sara objęła
go mocno i podniosła.
– Zobacz, jakie mam lotnisko, chodźmy
do zoo, muszę zobaczyć krokodyla albo
małpę, kupisz mi lody albo batona, ja chcę
spać u ciebie, a Piotrek się porzygał, a ja
nie, puść mnie, bo mnie udusisz, nie mam
czasu!
A wszystko to powiedział radośnie na
jednym wydechu i kiedy Sara go opuściła
na podłogę, zniknął w kuchni, skąd do-
szedł do niej ten sam radosny okrzyk:
– Pani Zosiu, już muszę iść, bo muszę, i
idę zobaczyć krokodyla i na lody, i dostanę
batonik, i będę spał u cioci, do widzenia!
Po czym śmignął do przedpokoju.
Z kuchni wyjrzała pani Zosia, uśmiech-
nęła się do Sary.
– Niech włoży kurteczkę i nie zdejmuje
czapki, bo go zawieje – powiedziała pani
Zosia, zupełnie jakby Sara nie wiedziała,
co się robi z małym chłopcem.

Wieczorem Sara i Jacek leżeli obok sie-


bie, tak jak miliony innych ludzi na całym
świecie. Brzuchem Jacek dotykał pleców
Sary, a jego prawa ręka spoczywała na jej
piersi. Głowę miał wtuloną w jej włosy i
szeptał:
– Teraz się wszystko zmieni, zobaczysz,
to nieprawdopodobne, że mnie powołali na
wiceprezesa, w historii tej firmy nikt w
moim wieku jeszcze nie miał takiego sta-
nowiska... Ja tak zazdrościłem twojemu
ojcu, jak powiedzieli, że się przeprowadza-
ją, ale nie myślałem, że i nas to spotka.
Marzyłem cały czas o Warszawie. Czy to
nie fantastyczne? Tak bardzo cię kocham...
To wyznanie wpłynęło do ucha Sary cie-
płem i namiętnością, poczuła, że ręka Jac-
ka delikatnie próbuje ją odwrócić, więc od-
wróciła się do Jacka, wyswobodziła ręce
spod kołdry i objęła go za szyję. Jacek
podniósł się na łokciu i delikatnie zaczął ją
całować. Sarę ogarnęło uczucie radości,
może tym razem się uda? Szukała jego nie-
spokojnych ust, a kiedy schylił się do jej
piersi, zatopiła mu rękę we włosach i wes-
tchnęła głęboko.
Była gotowa na miłość od razu, wiedzia-
ła, że to go podnieca.
– Jesteś zabezpieczona? – usłyszała ni-
kły szept i oblała ją fala prosto z Oceanu
Lodowatego. Z górami lodowymi w ilości
niezliczonej, z górami lodowymi, o które
rozbijały się miliony Titaniców, topiąc mi-
liony kobiet.
– Tak – powiedziała i zamknęła oczy,
jakby to miało uchronić ją przed pamięcią
o tym pytaniu.

– No to za twoje nowe życie, żeby się


spełniło wszystko, o czym marzysz – usły-
szała i chciała coś powiedzieć wszystkim
koleżankom i kolegom z tej pracy, której
przecież nie znosiła, i cieszyła się, że nie
będzie musiała dzień po dniu tłumaczyć
umów spółek i aneksów do tych umów, i
aneksów do tych aneksów, i poprawek do
tych poprawek aneksów, i pism kończą-
cych się nieodmiennie: „z poważaniem w
imieniu prezesa" – ale nie mogła nic po-
wiedzieć, ponieważ ogarnęło ją nagłe i nie-
spodziewane wzruszenie, które jak zwykle
kładło się mokrą kluchą, dość dużą, pierza-
stą, w gardle, krtani i schodziło dużo niżej.
– Tak jest! Za nowe! – odkrzyknął ktoś
z końca pokoju.
Rozległ się gwar i nikt nie zauważył, że
Sara nic nie powiedziała, a chciała powie-
dzieć, chciała podziękować, chciała zaist-
nieć. Ale prawdę mówiąc, nikt nie zwracał
na nią uwagi, wszyscy wznieśli papierowe
kubki i wypili swoją porcję wina, albo-
wiem każda okazja, żeby się napić, była
dobra, i po trzeciej butelce nikt nie pamię-
tał, że Sara od poniedziałku nie będzie tu
pracować.
Zupełnie jakby jej już nie było.

*
Paczki piętrzyły się w przedpokoju, po-
ustawiane jedne na drugich, na samym
spodzie książki, osiem kartonów, potem
ręczniki i pościel, potem szkło, potem dwa
kartony z napisem „drobiazgi", do których
Sara pieczołowicie powkładała owinięte w
stare gazety gliniane aniołki, wazonik z
kryształowego szkła o niezwykłym kształ-
cie, w którym trzymała pióro i długopisy,
muszlę, dużą, różowo-niebieską, którą
przywiozła jej Idena, drewnianego delikat-
nego kota, którego kupiła kiedyś na sta-
rzyźnie, sześć złotych gipsowo-drewnia-
nych ramek, delikatnych i kruchych, dużą
łyżkę drewnianą, której rączka przechodzi-
ła w leżącą kobietę, dwa świeczniki ze
szkła kobaltowego i tak dalej.
– Myślałem, że będziesz raczej wyrzu-
cać, niż uprawiać zbieractwo – Jacek po-
chylił się nad nią i pocałował ją w usta. –
A ty wszystko zapakowałaś. Mój ty Ptasz-
ku zbieraczku.
Sara uśmiechnęła się. Gdyby wiedział,
że nawet suszone róże spoczywają ułożone
pieczołowicie w kartonie z napisem „uwa-
ga szkło!"... Każdą różę od Jacka Sara su-
szyła, zanim ta zwiędła. Wyjmowała ją z
wazonu, kiedy kwiat był w pełnym roz-
kwicie, i wieszała główką do dołu w kuch-
ni, koło kaloryfera. Tych róż nazbierało się
mnóstwo. Zajęły prawie pół pudła, tylko
część pokruszyła się przy pakowaniu, co
Sara przyjęła z drżeniem serca – dwanaście
żółtych, na pierwszą rocznicę ślubu, rozsy-
pało się w proszek, kiedy próbowała je
rozdzielić. A przecież Jacek musiał wie-
dzieć, że jej na nim zależy.
Kredens był już opróżniony i obklejony
taśmą na skos, każde drzwiczki zabezpie-
czone, półki wyjęte, zniknęły drobiazgi z
kuchni, tylko łazienka była miejscem, w
którym jeszcze nie było widać wypro-
wadzki.
– Sprzęt weźmiemy do samochodu – Ja-
cek odłączył kolumny i wieżę, ostrożnie
położył je na podłodze. Rozplątywał kable
od telewizora i odtwarzacza, Sara patrzyła
na jego plecy i znowu miała mokrą kluchę
w gardle.
Wiadomo, że to zmiana na lepsze, ale
przecież byli tu naprawdę szczęśliwi, i
choć Sara wiedziała, że elastyczność to ce-
cha, którą jej mąż ceni najbardziej, mokra
klucha z gardła nie dała się przełknąć –
Sara wcale nie była elastyczna i nie cieszy-
ła się z wyjazdu do Warszawy. Dotknęła
ciemnej czupryny Jacka. Odwrócił głowę i
uśmiechnął się ciepło, tym uśmiechem,
który tak lubiła.
– Cieszysz się, prawda? – zapytał, a ona
oczywiście kiwnęła głową na tak.
– Wiedziałem! – Jacek podniósł się i
przytulił ją do siebie. – Ja cię jednak do-
brze znam!
Nie o to chodzi!

Sara podjęła decyzję, że będzie się na


wszystko zgadzać, pewnego kwietniowego
dnia, w klasie maturalnej, na czwartej lek-
cji.
Tydzień wcześniej siedziała w tej samej
klasie i uważnie słuchała profesorki od
polskiego, której była ulubienicą, a która
dla Sary była autorytetem.
– Musicie przede wszystkim myśleć,
myśleć, myśleć i jeszcze raz myśleć! Sa-
modzielnie! Bo wy jesteście przyszłością
tego państwa! Jakie młodzieży chowanie...
– nauczycielka stała koło tablicy i przema-
wiała do nich podniesionym głosem, jakby
wszyscy mieli aparaty słuchowe. A byłoby
ją słychać pewno na boisku, bo głos miała
donośny, gdyby były otwarte okna. Ale
były zamknięte, bo wtedy padał deszcz i
zrobiło się zimno, i głos nauczycielki krą-
żył po klasie; odbijał się o ławki i szafę, i
ściany, na których wisieli Mickiewicz i
Słowacki po prawej stronie od orła w koro-
nie, nad tablicą, rozłaził się po kątach i
wracał do uszu Sary wysokimi tonami.
– ... i tego ma właśnie szkoła uczyć!
Szmer przeszedł po klasie, bo to zawie-
szenie głosu zwiastowało szybkie zakoń-
czenie wykładu, a do dzwonka zostało
jeszcze piętnaście minut, i to był czas na
odpytywanie. Mogło się ono skończyć tra-
gicznie, bo nikt w klasie nie przygotował
się do tematu „Rola songów w Matce Co-
urage", a nauczycielka od polskiego
Brechta lubiła wyjątkowo.
– I dlatego napiszecie pracę, daję wam
tydzień, pracę poważną, pracę, którą oce-
nię i która pokaże mi, kto z was ma szansę
na osiągnięcie czegokolwiek w życiu.
„«Powieść to worek, w który wszystko we-
pchać można» – jak rozumiesz te słowa
Witkacego?". Niech was nie zwiedzie do-
wolność tematu – radzę się dobrze zastano-
wić i nie iść na łatwiznę. Oceniać będę nie
tylko waszą wiedzę, ale pomysłowość,
twórcze myślenie, zdolność do analizy, a
stopień z tej pracy będzie waszym stop-
niem na koniec roku. I... – zawiesiła głos –
najlepsza praca otworzy komuś drzwi na
uczelnię humanistyczną, w ramach nowe-
go programu. Jakie to ma znaczenie, nie
muszę mówić – i tu Sara mogła przysiąc:
spojrzała na nią znacząco.
Sara wróciła do domu jak na skrzydłach.
Och, wiadomo było, że nie wymieni typów
powieści, że nie ma co się przechwalać
znajomością literatury, że nie można przy-
woływać wiedzy szkolnej, tu trzeba popi-
sać się niekonwencjonalnym spojrzeniem,
oto nareszcie pojawiła się szansa na coś, co
pozwoli wszystkim odkryć genialność
Sary.
I profesorka od polskiego wierzyła w
nią! W nią! W jej twórcze pisanie i samo-
dzielne myślenie!
Siedziała nad wypracowaniem cały
weekend.
Powieść to epika. Ale czy na pewno? A
może również liryka i dramat? A może
prosty podział literatury na te trzy skost-
niałe formy jest od dawna nieaktualny?
Dowolnie wybrany fragment Joyce'a napi-
sany jak wiersz Białoszewskiego zamieni
się z prozy w lirykę? A rozdział judymow-
ski o tęsknocie – czy nie jest sam w sobie
czystą poezją? Może to jest właśnie taki
worek?
Sześć stron maszynopisu. Sara była z
siebie dumna. Zaczęła jednak od prostego
wykładu, od typów powieści, od przykła-
dów, a potem szybko zdystansowała się od
tego cudownym zdaniem – „ale przecież
nie o to chodzi". Obaliła na czterech na-
stępnych stronach sztywny podział języka,
zaiskrzyła przykładami. Nie ograniczyła
się tylko do lektur, o nie. Przywołała i Cor-
tazara, i Pantaleona i wizytantki, i Jelinek,
i Lema, którego kochała całym sercem.
Nie ma epiki, liryki i dramatu, jest wza-
jemne przenikanie się wszystkich nawza-
jem, splątanie – to ten worek!
I tego październikowego dnia, kiedy
cała godzina miała być poświęcona na
omawianie prac, szła do szkoły jak nigdy
dotąd radosna i uśmiechnięta, już zwycię-
ska. Teraz wszyscy zobaczą! Czego jak
czego, ale braku samodzielnego myślenia
nie można jej było zarzucić.
W marzeniach już widziała siebie, nie-
ziemsko piękną, niezwykłą, zjawiskową,
na środku klasy, i profesorkę od polskiego,
która stoi obok, wskazując na nią palcem, i
mówi z dumą:
– Przedstawiam państwu moją najzdol-
niejszą uczennicę! Sara Ułowicz! Dla niej
warto było zadawać się z całą bandą półin-
teligentów, cieszę się, iż moja skromna
osoba przyczyniła się do tego, że dzisiaj
możemy ją gościć jako laureatkę Wielkiej
Nagrody Literackiej imienia...
– Czy czekasz na zaproszenie?
... Imienia Czekasz na Zaproszenie? To
bez sensu... Nie ma takiej nagrody.
– Czy czekasz na zaproszenie? – usły-
szała Sara donośny głos swojej koleżanki z
klasy, Joanny, która stała za nią w wąskim
przejściu do szatni.
A potem Sara musiała zmienić obuwie i
szybko biec na matematykę. Przez następ-
ne trzy godziny (matematyka, fizyka, geo-
grafia) siedziała jak na rozżarzonych wę-
glach.
I nadeszła ta godzina, czwarta godzina
lekcyjna.
Na biurku praca Sary leżała jako pierw-
sza. Każda komórka jej ciała krzyczała z
radości – to ja! Nareszcie ja! Nareszcie
ktoś mnie zauważył! A pod spodem czaiła
się głęboka satysfakcja, że tym razem ona
będzie bohaterką wieczoru, to znaczy dnia,
nie Irena, już wtedy na drugim roku tej
przeklętej szkoły aktorskiej, gdzieś tam w
dalekiej Łodzi! Tylko ona, Sara!
I zdziwiona matka, i ojciec wzruszony,
córeczko, tak znakomicie ci poszło? Nie-
możliwe, masz szóstkę na koniec roku?
Myśmy się tak martwili, a tu taka niespo-
dzianka? Nasza córeczka, jesteśmy z ciebie
dumni...
Nauczycielka podniosła do góry pracę
Sary i uciszyła spojrzeniem szum w klasie.
Sarę oblał gorący rumieniec wzruszenia i
lekkiego zażenowania.
– Zanim przystąpię do omawiania pracy
najlepszej i rzeczywiście zasługującej na
uznanie – zaczęła profesorka, a Sarze
chciało się krzyknąć z radości na cały głos
– to zajmę się tą pracą, pracą waszej kole-
żanki Ułowicz – potrząsnęła kartkami trzy-
manymi w ręku.
A Sara jeszcze nie rozumiała, to znaczy
zrozumiała, że o nią chodzi, tylko inaczej,
że nie jest tak, jak miało być, jeszcze do
niej nie dotarło, jeszcze radość buzowała
pod skórą, nawet wtedy kiedy wszystkie
spojrzenia skupiły się na niej, tak jak
chciała, ale były to współczujące spojrze-
nia, nie tak, jak chciała.
– Tu mamy przykład całkowitej indolen-
cji, niezrozumienia tematu, podstawowego
braku kontroli nad słowem pisanym, braku
pokory wobec literatury! – zagrzmiało od
tablicy, a kartki fruwały w dłoni nauczy-
cielki, trzepotały, jak skrzywdzony ptak
wyjęty z sideł trzepocze skrzydłami, opa-
dając z sił.
– Nasza Sara, nasza kochana Sara... –
głos nauczycielki zrobił się nagle łagodny,
współczujący, ciepły i Sara miała wraże-
nie, że przeżywa jakiś sen, którego począ-
tek był snem niewłaściwym, ale teraz do-
piero zaczyna się prawda.
– Ja cię lubiłam, uważałam, że drzemie
w tobie pewien potencjał, który właściwie
pielęgnowany, może dać pewne efekty... A
to, co zaprezentowałaś – nauczycielka ma-
chała pracą, kartki próbowały wyrwać się z
jej dłoni, okrwawione i zduszone do końca
– to jest zamach! Zamach na wiedzę! To
zakrawa na kpiny! To jest niedopuszczal-
ne! Saro, podejdź!
Wszystkie spojrzenia skupiły się na Sa-
rze.
– Proszę bardzo, oto słynny cytat Sary:
„Nie ma liryki, epiki i dramatu. Słów nie
można związać jak wiązki drewna, nie
można zakwalifikować jak przedmiotu,
słowa to kamienie węgielne, mogą być dia-
mentem i mogą być pyłem węglowym. To
sposób patrzenia na słowa przydaje im
wartości... To my nadajemy im wartość,
nasze doświadczenie wnosi... " – nauczy-
cielka współczująco nachyliła się do Sary.
– Co wnosi, Saro, twoje doświadczenie?
Twoje nieuctwo? Uważasz, że pozjadałaś
wszystkie rozumy? Uważasz, że znawcy li-
teratury są głupsi od ciebie? Tylko jedno
zdanie z twojej pracy ma jakąkolwiek war-
tość. Cytuję: „Ale przecież nie o to
chodzi". Jedyne zdanie, za które mogę cię
pochwalić! Nie o to chodzi! Zapamiętaj
sobie!
Sara była czerwona jak burak. Chciała
zapaść się pod ziemię, miała wrażenie, że
jest tak rozpalona, że podłoga zacznie się
topić pod jej stopami, że zaraz wypali
dziurę i, że ona, Sara, spadnie do pracowni
chemicznej na parterze.
– Zawiodłam się na tobie, bardzo – pro-
fesorka posmutniała i ściszyła głos. – Bar-
dzo. Rozczarowałaś mnie, Saro. Jeśli nie
wiesz, co to literatura, skoro nie odróż-
niasz liryki od epiki, to jak odróżnisz do-
bro od zła? – głos jej zawisł w powietrzu,
tuż nad Sarą, jak miecz Damoklesa.
W klasie panowała cisza jak makiem za-
siał.
Nauczycielka rozejrzała się po wszyst-
kich, jakby brała ich na świadków, i zdu-
szone białe skrzydła kartek oddała Sarze,
która wśród gęstych spojrzeń przemknęła
się z powrotem na swoje miejsce.
Była nikim.
Trzeba przytakiwać. Nie o to chodzi.
Trzeba się zgadzać. Nie o to chodzi.
Nie wolno mieć swojego zdania. Nie o
to chodzi.
Słuchanie jest ważniejsze niż mówienie.
Nie o to chodzi.

Sara przycichła jeszcze bardziej.


I nie z wyboru tym razem, nie na złość
rodzicom, żeby im było żal, żeby pytali, co
się stało, nie. Po prostu.
I tylko Grażyna, z którą, niestety, tego
nie da się zapomnieć, przyjaźniły się, za-
pytała, co się stało. Zauważyła, że Sara
głównie milczy.
– Dodośleję – powiedziała Sara.

Idena stanęła w drzwiach z butelką


szampana.
– Jesteś bez małego? – Sara była rozcza-
rowana, przecież chciała zobaczyć Mate-
uszka, chciała go przytulić raz jeszcze,
chciała mu powiedzieć, że go kocha, chcia-
ła poczuć ciepły, rozgrzany policzek. O,
teraz by się tak nie wzbraniała, przycho-
dziłaby codziennie po południu do Ideny,
siedziałaby z nim cały wieczór, kąpałaby
go i czytała mu bajki, teraz byłoby zupeł-
nie inaczej...
– Pani Zosia z nim została, bo nam tylko
by przeszkadzał – Idena postawiła na stole
butelkę szampana i rozejrzała się.
– Irka, chcesz whisky? – Jacek wysunął
się z łazienki z półką w ręku. – Zaraz koń-
czę, tylko musiałem odkręcić.
– Chcę – powiedziała Idena i usiadła na
kanapie. Otworzyła torbę i wyjęła sześć
płyt.
– To dla mnie? – zapytała Sara i wyjęła
trzy szklanki. – Muzyka? Twoje role?
– Niespodzianka – powiedziała Irena i
podstawiła swoją szklankę pod jasnożółty
strumień alkoholu. – Obejrzysz sobie w
domu. A teraz mów mi, że wszystko bę-
dzie dobrze, bo nie przeżyję tego, że wy-
nosisz się tak daleko! – i Idena, nie zważa-
jąc na obecność Jacka, rozpłakała się ser-
decznie i bez udawania, wypiła duszkiem
pół szklanki whisky i mocno przytuliła się
do Sary, której serce właśnie, bez żadnej
zapowiedzi, pękło z rozpaczy.
Piedniczę

– Australia wcale nie jest tak daleko,


biorąc pod uwagę na przykład odległość
Ziemi od Proximy. Jeśli uwzględnimy, że
kiedyś jechałam do Zakopanego szesnaście
godzin osobowym, to przemnażając odle-
głość w godzinach, Australia jest jak do
Zakopanego osobowym i z powrotem.
Sara podzieliła się tą odkrywczą myślą z
Magdą, jej jedyną nową znajomą w tej
wstrętnej Warszawie.
Nic nie było takie, jak miało być. Sara
była już trzeci miesiąc bez pracy, a Jacek
był bez przerwy poza domem, pracował do
ósmej wieczór, owszem, mieszkanie ładne,
ale nawet matka nie miała czasu, żeby z
nią, Sarą, po tak długiej rozłące połazić po
sklepach i doradzić, jak je umeblować, a
przecież Sara sobie wyobrażała, że... no
właśnie? Że co? Że matka weźmie urlop?
Że zajmie się nią, jakby Sara dalej była
dzieckiem? Że powie: córciu, to fanta-
stycznie, nie chcę się wdawać w szczegóły,
ale powinnyśmy iść, zobaczyć, kupić, zała-
twić...
Ale mama Sary była jakaś inna...
– Kochanie, pracuję do osiemnastej,
przygotowuję targi we Frankfurcie, nie
mogę w tej chwili naprawdę nawet ode-
tchnąć... Przecież sobie poradzisz, kocha-
nie, to taka przyjemność tworzyć dom...
Ale to nie była przyjemność. Nie miała
kogo się poradzić, nie miała z kim się po-
kłócić o kolor kanapy, nie mogła pokazać
Idenie folderów ze sklepów meblowych,
Idena była daleko, och, jak bardzo
daleko. .. Sara ze wszystkim została sama,
a na dodatek Jacek powiedział, że owszem,
dziecko tak, ale niech się urządzą, niech
trochę się sobą nacieszą, poza tym Sara po-
winna znaleźć pracę...
A do tego wszystkiego – właśnie leciał
do Australii. Co prawda tylko na trzy tygo-
dnie, ale zawsze...
Jedyną osobą, którą poznała przez te
trzy miesiące, była Magda, sąsiadka z trze-
ciego piętra, plastyczka, żyjąca na kocią
łapę z niejakim Piotrem, tłumaczem z nie-
mieckiego.
Z Magdą poznały się przy windzie. Sara
nie mogła sobie dać rady z kupionym oka-
zyjnie fotelem, który co prawda przywiózł
taksówkarz, ale już nie dał się namówić na
wniesienie go do bloku.
Fotel był nieporęczny i cudem przeto-
czyła go przez trzy schodki, jednak do
windy nie chciał wejść w żaden sposób,
choć Sara namawiała go na to serdecznie,
próbując obracać do góry nogami i bo-
kiem, wreszcie kopnęła w oparcie, zrozpa-
czona, i powiedziała do siebie:
– Piedniczę to wszystko!
I wtedy usłyszała śmiech, radosny i ni-
czym nieskrępowany. Za nią stała dziew-
czyna w szerokiej spódnicy, w kapciach z
olbrzymimi różowymi pomponami i swe-
trze zrobionym z różnokolorowych kwa-
dracików. Otwierała właśnie skrzynkę na
listy i w ręku trzymała plik kolorowych
ulotek.
– Piedniczę, podoba mi się! Magda je-
stem, a ty?
A Sara, zamiast się obruszyć, uśmiech-
nęła się również i bardzo wyraźnie, jakby
znowu stała przed komisją egzaminacyjną
do szkoły teatralnej, wkładając w to sporo
wysiłku, powiedziała:
– Sara.
– O, to mówisz „r" – zmartwiła się Mag-
da.
– Tak, chyba że się – mogło się nie
udać, bo Sara była jednak zdenerwowana –
chyba że się... no wiesz... – nie chciała za-
ryzykować, „zdenedwuję" brzmi fatalnie –
zezłoszczę – powiedziała.
– Ale śmieszna jesteś – Magda spojrzała
na reklamówki. – I pomyśleć, że poczta
działa już wyłącznie na usługach reklamy,
w ogóle nie wiem, po co otwieram skrzyn-
kę... Pomogę ci. Trzeba po skosie – powie-
działa, sutą spódnicę uniosła do góry, we-
szła do windy i chwyciła fotel – podnieś
lekko skosem w prawo. Które piętro?
W czasie podróży na siódme piętro
Magda wypytała ją o wszystko: od kiedy
mieszka, skąd przyjechała, jaki jest jej
mąż, a potem wniosła razem z Sarą fotel
do dużego pokoju i powiedziała:
– O rany, jaki tu burdel. To chodź do
mnie na kawę.
Rzeczywiście, poprzedniego dnia przy-
jechała kuchnia (do złożenia i zamontowa-
nia pod koniec tygodnia, bo Jacek musi
osobiście dopilnować), nie rozpakowane
paczki leżały malowniczo ułożone pod
ścianami, a fotel był pierwszym meblem,
nie licząc materaca w sypialni i kredensiku
po babci, który jeszcze nie miał swojego
miejsca, wobec tego Sara niczego w nim
nie ustawiła.
I choć Sara poszła do Magdy na kawę,
nic by nie było z tej znajomości, gdyby nie
to, że Magda notorycznie zaczęła pożyczać
od Sary absolutnie wszystko. Sól. Pieprz.
Rozmaryn. Maszynkę do mielenia mięsa.
Żelazko. Spódnicę bordową. Trzepaczkę
do jajek. Nożyce do cięcia drobiu, które
Jacek dostał od swojej macochy na ostat-
nie imieniny. Opowiadania O’Henry'ego i
kilkadziesiąt innych książek. Duży garnek
do bigosu.
Sara zaprzyjaźniła się z Magdą między
cukrem waniliowym w pakiecie z formami
do ciasta a resztką kaszy jaglanej, którą
miała ugotować na obiad. Ale Magda wła-
śnie pilnie przechodziła na dietę i nie mo-
gła czekać ani minuty. Magda bez przerwy
jest na diecie. Albo rozdziela węglowoda-
ny i resztę, albo je wyłącznie kaszę, albo
liczy kalorie, albo liczy punkty, albo nie je,
albo je wyłącznie mięso, a wszystko to
robi mniej więcej trzy do czterech dni, po-
tem pożera wszystko, bo to głupia dieta, i
tak przecież nie chudnę! Po czym zaczyna
wszystko od początku.
Magda mieszka z Piotrem bez ślubu, bo
po co nam ślub – podkreśla z wdziękiem, a
trzeba przyznać, że wdzięku ma dużo.
Sara przyszła do niej pod pretekstem
odebrania młynka do pieprzu, a właściwie
dlatego, żeby się poskarżyć na swój los:
Jacek wyjeżdża na trzy tygodnie do Au-
stralii, ona zostaje sama, ale ponieważ nie
wiedziała, jak zacząć, zaczęła od światłej
myśli o odległościach.
– Jeśli pomnożyć odległość przez godzi-
ny, Australia jest jak do Zakopanego – po-
wtórzyła Sara.
Magda popatrzyła dość niepewnie.
– Odległości nie można mnożyć przez
czas – powiedziała, wyjmując z szafki
mikser Sary, o którym zapomniała, że po-
życzyła go w zeszłym tygodniu, dwie
wazy do zupy, które nigdy zupy nie wi-
działy, bo Magda nie gotuje zup, uważa, że
zupy tuczą, oraz sześć garnków żelaznych,
które kupił jej Piotr na imieniny. Młynka
do pieprzu nie było.
– Nie ma? – rozłożyła ręce. – Przysię-
głabym, że tutaj go wsadziłam.
– Nie szkodzi, wezmę mikser – powie-
działa Sara bez zastanowienia.
– Mikser? Mikser? – powtórzyła Magda
niepewnie. – Ale mikser jest mi potrzeb-
ny...
Sara też nie wyobrażała sobie życia bez
miksera. Szczególnie w czasie nieobecno-
ści Jacka mikser był jej absolutnie niezbęd-
ny.
– Oddam ci wieczorem. Och! Sara, bła-
gam, przyjdźcie do nas dzisiaj, mamy
ósmą rocznicę!
– Rocznicę czego?
– No... wiesz – zawahała się Magda –
rocznicę bycia razem.
– Jeśli ludzie nie wezmą ślubu w pierw-
szych trzech latach znajomości, ich szanse
na zawarcie związku małżeńskiego maleją
– odpowiedziała Sara. Choć, umówmy się,
wiedziała, że Magda już się nie łapie.
– Nam jest niepotrzebny ślub, on nawet
chciał się żenić, wyobrażasz sobie, ale
prawdziwa miłość nie potrzebuje papierka
– powiedziała Magda, co Sara słyszała
mniej więcej trzy razy dziennie lub przy-
najmniej dwa razy tygodniowo i co wska-
zywałoby niezbicie, że Magda dojrzała do
ślubnego kobierca. – Przyjdźcie, proszę, to
będzie taka fajna niespodzianka dla Piotra.
Sara spoglądała na nią niepewnie, bo
przecież chciała powiedzieć „nie", ale nie
wypadało, i znowu była w kłopocie.
– Zrobię rybę. Kupię na bazarku. Pan
Henryk ma zawsze świeże... – dodała
Magda po chwili, sprytnie, bo wiedziała,
że Jacek przepada za rybami, i Sara jak
zwykle kiwnęła potakująco głową.

– Mój mąż wylatuje do kraju, którego


nie ma na mapie, tylko na odwrotnej stro-
nie mapy, a ja mam się nie przejmować?
Sara nakrywała stół czystym obrusem i
patrzyła na matkę z rozżaleniem.
– Wierz mi, kochanie, choć nie chcę
wdawać się w szczegóły, że nie każdy sa-
molot ma awarię – matka Sary zajęta była
grzebaniem w jej szafie. – Ty masz jakieś
dziwne podejście do życia. Oddam ci w
środę, wpadniesz w środę, prawda? – mat-
ka Sary w środy pracowała w domu.
Wyciągnęła fioletowy płaszcz Sary i
spojrzała na zegarek.
– Boże, jak późno, muszę lecieć! Albo
oddam ci ten płaszcz w niedzielę, dobrze?
Pasuje mi do spódnicy, a mam parę spraw
do załatwienia... rozumiesz? Będziecie na
obiedzie w niedzielę?
– Będziemy, oczywiście – powiedziała
Sara. – Dobrze – dodała.
– Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale
ty się nim tak znowu nie przejmuj, z czar-
nej wdowy też się nie umiera – powiedzia-
ła matka Sary.
– Od czarnej wdowy – poprawiła ją Sara
i natychmiast się zdenerwowała.
– Oni tam mają szczepionki na wszyst-
kie te paskudztwa. A ty się powinnaś
czymś zająć, a widzę, że twój świat kręci
się wyłącznie wokół Jacka.
– Jest moim mężem – powiedziała Sara i
ścierpła, przecież prawie zapomniała, że w
Australii są jadowite pająki i skorpiony, i
wszystko, co najgorsze, a co może spowo-
dować, że nie zostanie już matką, jak takie
coś ugryzie jej męża.
– Dobrze, że się spotkamy przed wyjaz-
dem. Do zobaczenia w niedzielę – powie-
działa matka i Sara zamknęła za nią drzwi.
*

Owszem, mieszkanie jest piękne, i co z


tego? W tamtym, malutkim, przynajmniej
nie musieli się szukać. A tu? Trzy pokoje,
w jednym Jacek urządził sobie biuro i Sara
go prawie w ogóle nie widuje. W tamtej
kawalerce po babci, nawet jak pracował –
a często coś musiał przygotować na na-
stępny dzień, drukarka chodziła czasem do
pierwszej w nocy – to był obok, widziała
go, a on patrzył na nią, byli razem...
Całe szczęście, że poznała Magdę. Ale
Magda nie była w stanie zastąpić wszyst-
kiego.
Sara nagle poczuła się beznadziejnie sa-
motna.
Podeszła do telefonu i wykręciła numer
Ideny.
– To ja, Sara – powiedziała i miała
ochotę się rozpłakać.
– Kochanie, jak cudnie, że dzwonisz, ale
lecę na próbę, zadzwonię wieczorem, pa,
kochana! – i Idena trzepnęła słuchawką.
W ogóle jej nie obchodziło, co Sara ma
do powiedzenia, a przecież mogło to być
coś ważnego, dużo ważniejszego niż wie-
czorny spektakl Ideny. Choć nie było.
– Nie będzie mnie wieczorem – powie-
działa Sara do głuchej słuchawki.
Zadzwoniła do Jacka. Jacek był człowie-
kiem tak zajętym, że nagła propozycja zej-
ścia trzy piętra niżej do sąsiadów mogłaby
być dla niego porażająca. Ale zadzwoniła
głównie po to, żeby usłyszeć jego głos.
Wtedy przestawało być tak strasznie.
Odebrała jak zwykle pani Jadwinia, o
którą Sara jeszcze parę tygodni temu była
lekko zazdrosna, dopóki nie zobaczyła
pani Jadwini na własne oczy. Pani Jadwi-
nia ma metr pięćdziesiąt wzrostu, sześć-
dziesiąt lat i ze sto kilo nadwagi.
– Co, kochanie? – usłyszała Sara w słu-
chawce. – Pan prezes jest zajęty, ma ze-
branko... Nie wywołam go teraz, moje
dziecko... Zadzwoni, jak tylko skończy...
Obiecuję.
Na panią Jadwinię można było liczyć.
Sara była sama jak palec w nowym
mieszkaniu, w nowym mieście i bez pracy.
Rodzice rozmawiali z nią rzadziej i jakoś
inaczej niż parę miesięcy temu przez tele-
fon, owszem, co druga niedziela obiad, ale
na co w końcu liczyła? Matka wpadała
czasem jak po ogień, kiedy Sarze wydawa-
ło się, że jest na dnie rozpaczy, i mówiła: –
Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale
wierz mi, jak kobieta nie pracuje, to różne
rzeczy jej przychodzą do głowy – co Sarę
doprowadzało do rozpaczy. Ale oczywi-
ście kryła się z tym, przecież nie była
dzieckiem, była dorosłą, dojrzałą kobietą.
I na dodatek żoną prezesa, która przez
ostatnie tygodnie nie zajmowała się ni-
czym innym, tylko pisaniem swojego ubo-
giego CV i wysyłaniem go pod jakieś idio-
tyczne adresy znalezione w Internecie.
Biura dużych spółek, które współpracowa-
ły z Węgrami, biura tłumaczy, tłumacze
przysięgli... Nic z tego, żadnej, nawet ma-
leńkiej odpowiedzi, żadnego pocałuj psa w
nos.
I miała jedną dobrą znajomą, bo prze-
cież nie przyjaciółkę – Magdę.
I nienawidziła tego miasta z całych sił.
Nie lubiła swojego nowego życia. Nie lu-
biła siebie. Nie lubiła rodziców.
Tęskniła za Mateuszkiem, tęskniła za
własnym dzieckiem i udawała, że jest
szczęśliwa. A Jacek jakoś się zmienił.
Swoim lekkim niepokojem dotyczącym
Jacka chciała się kiedyś podzielić z Mag-
dą, ale Magda spojrzała na nią i w jej spoj-
rzeniu Sara nie znalazła współczucia, tylko
zdziwienie i wzruszenie ramion.
– Byłabym spokojniejsza, gdyby Piotr
miał taką sekretarkę – powiedziała Magda.
– A o twoim mężu to świadczy najlepiej ze
wszystkiego.
Była to wypowiedź enigmatyczna, ale
Sara zrozumiała, że facet, który zamiast
długonogiego młodego wampa zatrudnia
starszą panią, zasługuje na zaufanie Mag-
dy, i nie ma co z nią rozmawiać o swoim
niepokoju albo, nie daj Boże, o tym, że
dziecko...
Bo Magda uważała, że kobieta najpierw
musi się spełnić jako człowiek, a dopiero
potem jako matka, choć nigdy nie wytłu-
maczyła Sarze, na czym polega różnica.
Telefon rozbrzęczał się nieprzyjemnym
sygnałem. Sara podniosła słuchawkę.
– Co chciałaś, Ptaszku?
Sara wzięła głęboki oddech.
Dopóki jest Jacek, nic nie jest bez sensu.
– Magda nas zaprasza na wieczór.
– Ojej, o której? Chciałem podjechać
jeszcze do sklepu i kupić jakąś przyzwoitą
walizkę, chyba nie chcesz, żeby twój mąż
wyglądał w samolocie jak ostatni...
Sara nie chciała. Nie chciała, żeby w
ogóle wyglądał w samolocie. Chciała, żeby
ewentualnie wyglądał w pociągu do Po-
znania, i to najlepiej razem z nią.
A najbardziej chciała, żeby został, żeby
było tak jak kiedyś, żeby mogli spędzić
odrobinę czasu razem. Żeby nie był bez
przerwy zmęczony. I żeby zrobił jej ma-
leńkiego, rozkosznego dzidziusia, którego
mogłaby kochać bez zastrzeżeń.
– Będziesz przed siódmą?
– Dobrze, Ptaszku – powiedział Jacek i
rozłączył się.
Kolacja dla trojga

Sara zamknęła drzwi na klucz i ściągnę-


ła windę. Gorączkowo szukała w myślach
czegoś, co mogłoby Magdzie i Piotrowi
sprawić przyjemność po ośmiu latach
wspólnego mieszkania bez ślubu. Wymy-
śliła tylko szampana i osiem róż, bo co
można kupić na chybcika dla ludzi, któ-
rych się zna od paru miesięcy?

Jacek zadzwonił w ostatniej chwili, że


nie wróci przed dziesiątą, musi zostać w
robocie, bo tu się wszystko wali.
– Ale ty idź, Ptaszku, i się nie dąsaj...
Dąsać! Kto dziś używa takich słów!
Więc Sara stanęła przed drzwiami Mag-
dy z szampanem i ośmioma różami i była
wściekła na siebie i na nią jednocześnie,
bez możliwości dogłębnego zbadania, na
którą z nich obu bardziej.
Sara była wściekła po pierwsze dlatego,
że nie umiała odmawiać. Po drugie dlate-
go, że spotkała panią Hercową, sąsiadkę z
naprzeciwka, która znowu próbowała jej
wmówić, że pies Sary narobił na jej wycie-
raczkę i że ona zażąda od wspólnoty, spół-
dzielni, gminy, miasta oraz ojczyzny prze-
pisów zabraniających trzymania psów w
domu. A Sara nie miała jak jej udowodnić,
że nie ma psa.
A nawet gdyby go miała, na pewno by
nie narobił nikomu na wycieraczkę.
Choć bez wątpienia pani Hercowej to by
się należało, bo była najbardziej upieddli-
wą sąsiadką, jaka istniała na tej połówce
kuli ziemskiej. Sara wiedziała, skąd się
biorą kupy na jej wycieraczce. Cyklicznie
są przynoszone przez chłopców spod
czwórki, na których starsza pani napuściła
policję jeszcze w styczniu.
Pani Hercowa była tak nieprzyjemna i
tak pewna tego, że oto złapała Sarę na go-
rącym uczynku, czyli próbie zlekceważe-
nia psich odchodów, że Sara sprzątnęła po-
tulnie, za przeproszeniem, nie swoją kupę,
równie potulnie wysłuchała długiej tyrady,
wróciła do domu, umyła dokładnie ręce i
już była spóźniona.

Otworzyła jej Magda w długiej fioleto-


wej sukni wieczorowej, takiej, jaką chciała
mieć kiedyś Sara, i udawała zdziwioną.
– Sara? To ty? – patrzyła, jakby widziała
Sarę trzeci raz w życiu, i mrugała znaczą-
co, co miało znaczyć, że jest zaskoczona,
że Sara wpadła niespodziewanie, że jak to
miło... , ale doprawdy nie było to zachęca-
jące.
– To ja – powiedziała Sara, jakby tego
nie było widać, i wręczyła Magdzie kwiaty
i szampana.
– Jak to miło, że pamiętałaś... – rozanie-
liła się Magda i wtedy w tle pojawił się
Piotr.
– Sama?
– Jacek bardzo przeprasza, coś mu wy-
padło. Ale nie zapomnieliśmy. To dla was.
Piotr zrobił gest, który miał wyrażać ra-
dosne zaproszenie, a bardziej przypominał
odganianie muchy, więc Sara przestąpiła
próg. Nie ma nic gorszego, niż pchać się
na ósmą rocznicę samotnie do dwojga lu-
dzi, tworząc przemiły i niezręczny trójką-
cik. Rzuciła Magdzie mordercze spojrze-
nie, ale ona ucałowała Sarę tak serdecznie,
że ta znowu poczuła nieokreślone poczucie
winy, które było jak jej druga skóra.
Znajome i niewygodne.
– Wejdź, wejdź – powiedział Piotr i
uścisnął rękę Sary.
Magda zanurzyła nos w czerwonych ró-
żach.
– Parzysta liczba?
– Na każdy rok jedna – mruknęła Sara i
próbowała być miła.
Piotr, ze śladem uśmiechu, który miał
wyrażać dezaprobatę dla kobiecej pamięci
i przywiązywania się do rocznic, powie-
dział:
– Ty pamiętasz o takich rzeczach? Po-
szukam wazonu.
Wziął kwiaty od Magdy i zniknął w głę-
bi mieszkania.
– Dzięki, kochana – wyszeptała Magda.
– Wiesz, jak faceci nie lubią takich
rzeczy... On oczywiście w ogóle nie pa-
miętał, ale teraz... Trzeba im delikatnie
przypominać i nic na siłę... A teraz będzie
miał o czym myśleć... Misiu! – Magda
krzyknęła w stronę kuchni. – Otworzysz
szampana?
– Wsadziłem do lodówki! Mogę wam
zrobić drinka na razie! Gdzie są szklanki?
– odkrzyknął Piotr i Sara przysięgłaby, że
w jego głosie było coś innego niż wtedy,
kiedy się z nią witał. Magda ma rację, z fa-
cetami trzeba umieć postępować.
– W szafce po prawej! – odkrzyknęła
Magda i nachyliła się do Sary: – Osiem lat
życia na kocią łapę i nie wie, gdzie w tym
domu są szklanki, wyobrażasz sobie?
To akurat Sara wyobrażała sobie znako-
micie.
Magda usadowiła się na kanapie, otwo-
rzyła orzeszki solone i nasypała do misecz-
ki.
– Kolację mam w piekarniku, a Piotr na-
wet się nie domyślił... Ach, ci mężczyźni –
westchnęła i popatrzyła na Piotra, który
pojawił się z drinkami.
– Proszę – powiedział uprzejmie.
– Ty nie pijesz? – Magda stuknęła się z
Sarą, więc Sara upiła porządny łyk, mimo
że to był dzień powszedni i w ogóle nie lu-
biła pić bez powodu. Ale ostatecznie Jacek
wyjeżdżał daleko i bez niej, i to była bar-
dzo niebezpieczna podróż.
– Nie... bo muszę... mówiłem ci wczo-
raj... – zaczął się plątać Piotr, przypatrując
się Magdzie uważnie.
– No chyba żartujesz! – krzyknęła Mag-
da. – Akurat dzisiaj? Piotrek, nie wygłu-
piaj się... i pokaż Sarze książkę, dzisiaj
przyszły pierwsze sygnalne egzemplarze,
jak na zamówienie... Piotruś?... Napiszesz
im dedykację?
Piotr posłusznie sięgnął za siebie i zdjął
z półki książkę w twardej oprawie.
Esencja życia i wytrwania – głosił tytuł.
Sara wiedziała, że od paru miesięcy Piotr
tłumaczy jakieś tomisko, ale nie miała po-
jęcia, że to filozoficzne dzieło o bezna-
dziejnym tytule.
Wyjął długopis i otworzył książkę na
pierwszej stronie.
– I Jackowi – podpowiedziała Sara.
– Jasne. Niech wam służy.
– Sarze i Jackowi, żeby byli szczęśliwi –
przeczytała.
Oryginalne to nie było, ale niech tam.
– Ale ten czas leci... Robimy się stare...
– westchnęła Sara, bo skończyła dwadzie-
ścia osiem lat i w dodatku nie miała dziec-
ka.
Piotr wyraźnie się ożywił.
– Ależ co ty opowiadasz. Między trzy-
dziestką a czterdziestką zaczyna się najlep-
szy okres dla kobiety – wyciągnął rękę do
Magdy. – To było siedem cudownych lat...
Sara upiła porządny łyk. Nie ma nic lep-
szego jak patrzenie na szczęście innych lu-
dzi. Magda wyciągnęła swoją rękę, zrobiło
się cicho, a Sara poczuła się, jak zwykle,
kompletnie zbędna. I zatęskniła za Jac-
kiem.
Kiedy ostatni raz tak siedzieli, w milcze-
niu, w przytuleniu magicznym, złączeni
lekkim tylko dotykiem, nie pamiętała. Tym
bardziej że odkąd usłyszała od Jacka, żeby
się trochę wstrzymali z dzieckiem, zupeł-
nie jej przeszła ochota na seks.
– Wiem – szepnęła Magda. – Dzięki.
Sara patrzyła na jej rozjaśnioną twarz i
zazdrościła. Zazdrościła, że jest koło niej
mężczyzna, który potrafi być czuły, nie
zważając na obecność przyjaciółki. Może
dlatego, że nie byli małżeństwem?
– Usiądźcie, pogadajcie sobie... nie będę
wam już przeszkadzał... – Piotr delikatnie
uwolnił rękę i wstał.
– Otwórz szampana, Piotruś, taka okazja
jest raz w życiu... – poprosiła Magda i Pio-
trek przyniósł szampana.
– Nie myślicie o ślubie? – zapytała Sara
i natychmiast się zapłoniła, bo to przecież
nie jej sprawa, ale po pierwszym drinku
zaszumiało jej w głowie.
– Myślimy... – Magda uśmiechnęła się.
– Misiu, kieliszki do szampana są tutaj, w
szafce.
Piotr spojrzał na Magdę prawie ze zdzi-
wieniem i nalał do dwóch kieliszków zło-
cistego płynu.
– To za was! – Sara postanowiła czym
prędzej poprawić sytuację i wzniosła toast,
ale to nie zmieniło jej przekonania, że na-
tychmiast powinna iść do domu.
– To ja wychodzę. – Piotr stanął w
drzwiach.
– To kup mi papierosy... i śmietanę,
skończyła się...
– Magda, mówiłem ci wczoraj, że wy-
jeżdżam...
Magda odstawiła kieliszek i uśmiech
zniknął z jej twarzy.
– Akurat dzisiaj musiałeś się z kumpla-
mi umówić? – spojrzała na Sarę. – Bywa
straszny... To przecież nasze święto!
– Wiem – powiedział jakoś sztywno
Piotr i podszedł do Sary.
Wyciągnął rękę i potrzymał jej dłoń.
– Cieszę się, że jesteś... bo Magda nie
powinna być teraz sama...
Sarze coś zaczęło świtać. Ręka Piotra
ściskała mocno jej dłoń i Sara już wiedzia-
ła to, o czym za chwilę miała się dowie-
dzieć Magda.
– Nie jestem sama, jestem z tobą... – po-
wiedziała Magda. – Ale trudno – zdobyła
się na wyrozumiałość. – Jeśli chcesz iść, to
przecież cię nie trzymam. .. Pogadamy o
tym jutro...
– Rozmawialiśmy o tym wczoraj – Piotr
cofnął się do drzwi i wziął do ręki dużą,
wypakowaną do granic możliwości torbę.
– Ale wiedz, że byłaś najważniejszą kobie-
tą, jaką spotkałem w życiu...
I zamknął za sobą drzwi.

Magda wyła w łazience do ósmej.


O ósmej trzy Sara zadzwoniła do Jacka i
powiedziała, żeby na nią nie czekał, gdyby
przypadkiem wcześniej wrócił do domu,
bo nie może zostawić Magdy samej.
O dziewiątej Magda duszkiem wypiła
resztkę szampana i przeniosły się do kuch-
ni. Tam wyjęła z lodówki butelkę wódki,
zamaszystym ruchem postawiła ją na stole
i sięgnęła po sok pomarańczowy. Pową-
chała, skrzywiła się i wylała do zlewu to
coś, co zapewne kiedyś było sokiem poma-
rańczowym, karton wyrzuciła do śmieci,
otworzyła ponownie lodówkę i wyjęła za-
gęszczony sok malinowo-lipowy. Nalała
do szklanki soku, wódki i uzupełniła wodą
z kranu. Odwróciła się do Sary, podniosła
szklankę do ust i powiedziała:
– Obleję go.
Sarze ten pomysł nie wydał się światły.
Oblewanie mężczyzny, który odszedł,
wódką z sokiem malinowo-lipowym było
raczej pomysłem godnym politowania, ale
milczała, tym bardziej że wiedziała, co
Magda przeżywa.
– Spotkam go, dowiem się, gdzie będzie
– Magda snuła plany z wypiekami na twa-
rzy – a potem go obleję... kwasem solnym.
– Zwariowałaś? – wyrwało się Sarze,
choć wiedziała, że można tylko słuchać.
– O nie! To nie jest mój autorski po-
mysł, bo przyjaciółka mojej matki z dzie-
ciństwa też chciała kogoś oblać kwasem
solnym... Zrobię ci drinka! – sięgnęła po
pusty kieliszek Sary, włożyła go do zlewu,
wyjęła szklankę, do szklanki nalała wódki,
soku i kranówy. – Co prawda, nie chodziło
o mężczyznę, tylko o kobietę – dokończyła
spokojnie i postawiła przed Sarą obrzydli-
wy płyn wysokoprocentowy, spieniony
lekko, a może nawet zchlorowany.
– To niesprawiedliwe – powiedziała
Sara, chcąc pocieszyć Magdę. – Nawet je-
śli Piotr znalazł sobie inną kobietę, nie po-
winnaś myśleć o tym, jak ją skrzywdzić,
bo to Piotr, nie ona, cię zdradził.
Ona, Sara, nie pomyślała o tym, żeby
oblewać Grażynkę żrącymi środkami,
może szkoda?
– Zdradził??? – zawyła Magda. – Ty
wiesz, że on ma inną?
– Nie – Sara zaczęła wprowadzać do
swojej wypowiedzi poprawki, co nie po-
lepszyło sytuacji. – Nie ma, ja nic nie
wiem, ale gdyby, rozumiesz, gdyby była
inna, to nie należy jej niczym oblewać...
– Ty coś wiesz! – Magda wyprostowała
plecy i nalała sobie do pełna z prawie pu-
stej butelki. – Ty coś wiesz, ja to widzę!
– Nic nie wiem! Przed chwilą jeszcze
wam zazdrościłam!
– No właśnie – rozklejała się Magda –
przecież my jesteśmy tacy szczęśliwi...
– Byliście – poprawiła mimowolnie Sara
i za późno ugryzła się w język.
– Byyyyliśmyyy... – zawyła Magda. –
Obleje, go!
– Magdusia – Sara głaskała ją po ręce –
nie płacz.
– Matka mojej koleżanki miała męża –
łkała w najlepsze Magda. – Oni się bardzo
kochali... Przeżyli ze sobą trzydzieści dwa
lata...
Sara wzięła głęboki oddech i podniosła
szklankę do ust. Może tylko trzeba towa-
rzyszyć komuś w trudnych chwilach? Róż-
ni ludzie żyją ze sobą mniej lub bardziej
szczęśliwie przez lata całe i jak to się ma
do Piotra?
– I on zachorował na białaczkę – Mag-
dzie błysnęły oczy, a Sara zrozumiała, że
dla byłego chłopaka Magdy bezpieczniej
byłoby mieć za dużo białych krwinek, niż
odejść bez zapowiedzi.
– Ona go chciała za wszelką cenę rato-
wać, bo rozumiesz, kochała go, tyle lat ra-
zem, a lekarz nie dawał żadnej nadziei... I
znalazła jakąś inną lekarkę, ta powiedziała,
że ma dostęp do środków, które na pewno
pomogą, ale jest taki kłopot, że te środki
nie są zaakceptowane przez Fundusz Zdro-
wia, tylko ona może je po znajomości zała-
twić, suka jedna!
– Aha – przytaknęła Sara, że rozumie,
choć nie rozumiała, dlaczego nagle lekarka
miałaby być suką, skoro chciała jednak
niekonwencjonalnie ratować życie.
– I ta lekarka załatwiła jej te środki, ro-
zumiesz? Osiem tysięcy miesięczna kura-
cja, rozumiesz?
– Tak – przytaknęła Sara, choć nie rozu-
miała, dlaczego aż osiem tysięcy.
– Suka jedna!
Sara kiwnęła głową, że owszem, suka
jedna.
– I ona wzięła kredyt, żeby mu ratować
życie! A on umarł! – Magda zakrztusiła się
własnymi łzami zmieszanymi z alkoholem.
Sara pogłaskała ją po ręce i nie odezwa-
ła się. To był dobry moment, żeby Mag-
dzie powiedzieć o Konradzie i o Grażynie,
i o tym, że kobieta powinna rozstawać się
z klasą, ale Sara milczała. Lepiej, żeby
Magda coś plotła od rzeczy i o czymkol-
wiek innym, niż planowała zamach na Pio-
tra.
– I ta pani, bo rozumiesz, ona go kocha-
ła... poszła do tej lekarki, a lekarka jej nie
przyjęła! A ona chciała tylko zapytać, dla-
czego ją oszukała, suka jedna!
– Suka jedna – potwierdziła Sara i pod-
niosła szklankę do ust, i aż nią zatrzęsło.
– Ale lekarki nie było i nie było... A ona
chodziła do niej i chodziła... Całymi tygo-
dniami... A to ta wredna suka na urlopie, a
to miejsc nie ma, aż kiedyś zauważyła, że
ta lekarka, z tym że to nie była prawdziwa
lekarka, tylko taka niekonwencjonalna, no
wiesz...
– Uhmm – przytaknęła Sara.
– No więc zauważyła, że ona wymyka
się tylnymi drzwiami z gabinetu tej innej
medycyny... I wtedy przyjaciółka mojej
matki wiesz, co zrobiła? Dlaczego nie pi-
jesz? Dlaczego on mnie zostawił? Byliśmy
tacy szczęśliwi! Pokazywałam ci zdjęcia z
Mazur? Przecież dopiero co wróciliśmy z
urlopu...
– I co z tą lekarką? – Sara próbowała
skierować rozmowę na inne tory, bo Mag-
da była na Mazurach z Piotrem w sierpniu.
A był marzec.
– Nic... Cały czas uciekała przed nią, aż
przyjaciółka mojej mamy uznała, że ją ob-
leje kwasem solnym! – powiedziała z
dumą Magda, a Sarze dreszcz przebiegł po
plecach, tyle triumfu było w głosie Magdy.
– Kupiła kwas solny, bo miała zaprzy-
jaźnioną panią w aptece, i odłożyła na
szafkę w kuchni. Ale szafki mieli bardzo
wysoko powieszone, tak jak tutaj. Piotr
miał je przewiesić... – już, już Magda
chciała wrócić do zawodzenia, ale upiła
łyk i wróciła w try miga do opowieści wła-
ściwej. – Kupiła ten kwas i położyła tam –
wskazała ręką miejsce między oknem a
szafkami.
Sara spojrzała przytomnie, choć to nie
było ani to miejsce, ani te szafki. U Magdy
stały tam wazony i wazoniki z suszonymi
wrzosami, które, jak wiadomo, przynoszą
nieszczęście.
– Powinnaś to wyrzucić – powiedziała
Sara.
Magda odłożyła szklankę, podstawiła ta-
boret i zanim Sara zdążyła zareagować, już
była na blacie kuchennym i wyjmowała
wrzosy, dość zakurzone, z wazonów, i
chwiejąc się, przytrzymywała drugą ręką
kaloryfer, który na nią nagle napadł.
– Magda – Sara rzuciła się do niej i wy-
ciągnęła rękę – ja to zrobię!
Ponieważ Sara wiedziała, że alkohol jej
nie służy, była prawie trzeźwa. Wiedziała
również, że trosk nie topi się w alkoholu,
bo alkohol pogłębia strach i żałość i nic
dobrego nie robi z człowiekiem, a w każ-
dym razie z nią, Sarą, bo zawsze miała sła-
bą głowę.
Ale Magda zrzuciła drugą ręką wrzosy
prosto w Sarę i jak na osobę, która ma w
sobie procenty, dość zgrabnie zeskoczyła z
taboretu.
– I ta przyjaciółka mojej matki po paru
tygodniach postanowiła użyć tego kwasu, i
właśnie tak samo jak ja wyciągnęła rękę,
i... – Magda zawiesiła głos i spojrzała na
Sarę bardzo, ale to bardzo znacząco.
– I...? – zapytała więc Sara i ukradkiem
wylała połowę swojego drinka do zlewu.
– I nagle ją coś zabolało tutaj! – Magda
chwyciła się pod pachą. – Tutaj właśnie!
Bardzo! I wymacała sobie guza! I zapo-
mniała o kwasie solnym, tylko pobiegła
następnego dnia do lekarza, prawdziwego,
i co się okazało, no co?
– Co? – powtórzyła jak echo Sara.
– Że ma raka! – triumfalnie ogłosiła
Magda i dopiła chlor z wódką do końca,
krzywiąc się niemiłosiernie.
– I co?
– I nic! Po prostu kwas solny uratował
jej życie, wyobrażasz sobie? Miała opera-
cję, nie ma piersi, ale żyje! Żyje!
– A tamta ...? – Sara czekała na puentę.
– Też żyje, niestety. Bo ona wylała ten
kwas. Albo komuś oddała. Nie wiem. Ale
ja nie oddam. Znajdę go i zobaczy, co to
znaczy mnie, mnie rzucić! – dokończyła
zwycięsko Magda.
A Sara pomyślała, że rak piersi byłby
marzeniem Piotra, gdyby zobaczył w tej
chwili Magdę.

O dwudziestej pierwszej trzydzieści


Sara powstrzymała Magdę przed dzwonie-
niem do informacji medycznej i nocnej ap-
teki w sprawie kwasu solnego.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści pięć
Magda już nie chciała dzwonić do infor-
macji medycznej, tylko do autora książki,
którą Piotr właśnie przetłumaczył, a który
mieszkał w Stanach Zjednoczonych, w sta-
nie New York, w mieście New York, żeby
mu uświadomić, żeby już nigdy nie pisał
żadnej głupiej książki; do ojca Piotra, któ-
ry mieszkał w Katowicach, żeby już nigdy
nie miał żadnego następnego syna; do jego
siostry, która czasowo mieszkała w Pary-
żu, żeby ją zawiadomić, że ma brata sukin-
syna, oraz do wszystkich przyjaciół Piotra,
którzy mieszkali tu i ówdzie, a do których
miała telefony, w celu niewiadomym, na
co Sara stanowczo nie pozwoliła.
O dwudziestej drugiej czterdzieści Sara
zadzwoniła do Jacka, żeby się nie niepoko-
ił, bo jest u Magdy, ale Jacek nie odebrał
telefonu.
O dwudziestej trzeciej otworzyły następ-
ną butelkę.
O dwudziestej trzeciej dwadzieścia
Magda powiedziała Sarze, że to najlepsza
rzecz, jaka się zdarzyła, że miała Piotra do-
syć, że w ogóle ze sobą nie spali, że potra-
fił wejść do łóżka nie umyty, że kiedy go
poznała, to nosił spodnie w kant i śmier-
dział czosnkiem, kiedy tylko jadł czosnek,
i niech wraca, skąd przyszedł, bo sama
chciała zerwać już dawno, tylko było jej
go żal, że sobie bez niej nie poradzi.
O dwudziestej trzeciej dwadzieścia pięć
zadzwonił Jacek i powiedział, że wszystko
OK, i że jeśli z Magdą trzeba zostać, to
niech Sara zostanie, że on jest zmęczony i
już się kładzie, i bardzo kocha, co Magda
przyjęła z płaczem.
O dwunastej w nocy Magda dostała hi-
sterii na kanapie, że tego nie wytrzyma, że
nie chce żyć, że jak on mógł i że to był je-
dyny mężczyzna, którego kochała.
O pierwszej w nocy skończyły się chus-
teczki higieniczne, ręczniki papierowe i
papier toaletowy.
O wpół do drugiej Magda dostała ataku
histerycznego śmiechu ze wszystkich męż-
czyzn, którzy odchodzą od kobiet, które
ich kochają, a którzy potem fatalnie koń-
czą pod kartonami na ogródkach działko-
wych, bez pracy, pieniędzy, miłości i dzie-
ci, stanowiąc pożywienie dla wszy, ze
szczególnym uwzględnieniem wszy łono-
wych.
O drugiej dziesięć Magda leżała z głową
na kolanach Sary, z ręcznikiem przy twa-
rzy i powtarzała, że nigdy już nie zaufa
żadnemu facetowi i że strasznie zazdrości
Sarze dobrego męża.
Przed trzecią zapowiedziała, że odzyska
Piotra, bo on nie wiedział, co robi.
O trzeciej dwie Magda stanęła przed lu-
strem i zaczęła badać sobie piersi, bo na
pewno już ma guzy, których nie wyczuła, i
co to będzie, jak ma raka. Przecież nie
dość, że Piotr odszedł, to ona nie może so-
bie pozwolić na operację odjęcia piersi!
O trzeciej dwadzieścia klęczała przed
Sarą i błagała o odpowiedź na pytanie, czy
będzie możliwa operacja oszczędzająca
pierś, jak Sara myśli?
Sara o tej porze już nie myślała.
O trzeciej trzydzieści nakryła Magdę ko-
cem, a sama położyła się na jej łóżku i na-
tychmiast zasnęła.
To była pierwsza małżeńska noc, którą
Sara spędziła poza domem, nie licząc
oczywiście wizyt u rodziców, kiedy jesz-
cze mieszkała w Poznaniu. Jeśli Jacek był
w domu, zawsze wracała. Nie mógł bez
niej spać, a na samą myśl, że ona zaśnie
bez jego ciepłej ręki na swoim brzuchu, ro-
biło jej się nieprzyjemnie. Teraz cichutko
otworzyła drzwi i na palcach weszła do sy-
pialni. Jacek spał z rozłożonymi rękami,
jak dziecko, na skos. Sara pochyliła się i
pocałowała go w usta.
Otworzył oczy, przerażony, i odchylił
głowę.
– Nie rób tego – wymamrotał w podusz-
kę, a Sara pogłaskała go po włosach, nie
znosił, jak go rano całowała, uważał, że
tylko na filmach ludzie otwierają oczka i
rzucają się na siebie z uchylonymi warga-
mi, a przecież każdy ma po nocy trampek
w gębie, niezależnie od tego co jadł, co pił
i w ogóle.
– Ptaszku, jeszcze sekunda... – wyszep-
tał.
Więc Sara poszła do kuchni i nastawiła
czajnik.
A potem poszła do łazienki, uchyliła
drzwi kabiny i stanęła pod prysznicem. I to
było to! Woda spływała po jej włosach,
ciele i zmywała cały wczorajszy wieczór,
cały smutek, niepokój i rozpacz.
Dzisiaj był nowy dzień. Sara więc rów-
nież zacznie nowe życie, tak jak Magda.
Przestanie się mazgaić i weźmie się do ro-
boty. Kiedy Jacek wyjdzie do pracy, od
razu zadzwoni do Ideny.
I do matki, żeby oddała jej płaszcz jesz-
cze przed niedzielą.

*
Jacek odwrócił się do niej plecami, a
Sara leżała w pościeli w baranki i wpatry-
wała się w sufit. Nie musi z nim sypiać dla
jego przyjemności, nie będzie się zmuszać.
Skoro on chce poczekać z dzieckiem, ona
może poczekać z seksem. A jeśli on się ob-
raża, to trudno.
Wsłuchiwała się w jego spokojniejący
oddech, zasnął. Nawet nie był wściekły,
Sara pomyślała o tym ze złością. A powi-
nien! Przecież wyjeżdża w poniedziałek,
tyle czasu nie będą się widzieć. A on śmie
się do niej odwrócić plecami, powiedzieć
po prostu „dobranoc" i zasnąć!
Cichutko wysunęła się z łóżka i poszła
do dużego pokoju. Włożyła płytę do od-
twarzacza, łagodne dźwięki fortepianu otu-
liły ją. Przecież można stworzyć szczęśli-
wą rodzinę, Sara nie miała żadnych wątpli-
wości, że jej się to uda. Zresztą czyż nie
miała najlepszego wzorca na świecie? Sko-
ro jej matka była szczęśliwa, skoro rodzi-
com się udało, to co z nią jest nie tak?
Małżeństwo nie może być rzeczą tak
cholernie trudną, przecież wystarczy tylko
zaufanie i wspólne plany, i akceptacja.
Stworzy taki dom, jaki miała ona, Sara,
a po śmierci ciotki i wujka również Irka.
Rodzice i ich tajemnice

Matka Sary siedziała naprzeciwko swo-


jego męża i zastanawiała się, jak mu o
wszystkim powiedzieć. Zjedli dobry obiad,
ostatnio nawet nieczęsto razem jedli, przy-
chodzili z pracy o różnych porach, ale tym
razem specjalnie się postarała.

Matka Sary zawsze była skłonna do


ustępstw. I wiedziała, że kompromis jest w
życiu niezbędny. Kompromis, ale nie kom-
promitacja. Wybaczyła swojemu mężowi,
że zajmował się hodowlą żołnierzyków,
czy tam rycerzyków, jak zwał, tak zwał, i
w czasie prawie trzydziestu lat małżeństwa
ich ilość osiągnęła zawrotną liczbę trzech
tysięcy dwustu czterech, o czym mąż in-
formował ją na bieżąco. Żołnierzykami
zresztą jej nie obciążał, stały w jego poko-
ju wszędzie, a wszędzie znaczyło wszędzie
– na półkach, na powieszonych na ścia-
nach nadstawkach, na podłodze, na stoliku
nocnym, na skrzyni, do której nie było do-
stępu, bo tam twarzą do okien stał czwarty
hufiec spod Grunwaldu w pierwszej fazie
bitwy.
Wybaczyła mu, że na pytanie: o której
wrócisz? odpowiada: a o co chodzi? Tak
robiła większość mężczyzn, których znała,
i na ogół odpowiedź nie była niegrzeczna,
trzeba było tylko wsłuchać się w intonację,
czasem pod tą pytającą odpowiedzią na
pytanie czaiła się pretensja, a czasami wy-
łącznie ciekawość.
Wybaczyła mu, że oszczędności poświę-
ca na kolejne żołnierzyki, tym razem wy-
bierane i wymieniane z innymi paranoika-
mi w Internecie, i do domu przychodzą
paczki z różnych stron świata lub Polski, a
żołnierzyki saute daje do malowania syno-
wi swojego znajomego – dziesięć złotych
jeden. Lepsze jest kompletowanie plastiko-
wych figurynek ze średniowiecza niż
współczesnych kobiet z ciała, to jasne.
Wybaczyła mu również to, że bez pyta-
nia jej o zdanie zdecydował o przeniesie-
niu się do Warszawy, jakby to było jasne i
nie trzeba było jej zgody do podejmowania
tak ważnych decyzji.
Ale Jagody Mak sprzed lat siedemnastu
nie mogła mu wybaczyć. A właściwie nie
mogła mu wybaczyć siebie sprzed tych kil-
kunastu lat, bez względu na to, jak to irra-
cjonalnie brzmiało.
Niestety, tamten wieczór pamięta, jakby
to było wczoraj, pamięta wszystko: cu-
downą jesienną pogodę, deszcz po blisko
dwutygodniowych upałach, też niezwy-
kłych we wrześniu, orzeźwiające powie-
trze, spragnioną ziemię, która z wdzięcz-
nością przyjmowała krople wody, odpo-
wiadając niezwykłym jak na miasto zapa-
chem, ten wieczór, kiedy czekała na swoje-
go ukochanego i spóźniającego się męża,
jeszcze bez niepokoju, jeszcze szczęśliwa
żona i matka.
I pamięta, jak po dziesiątej, kiedy Sara
już spała, stanął w drzwiach i powiedział:
musimy porozmawiać.
I wtedy ścisnęło jej się serce po raz
pierwszy.
Pamięta, jak kurczowo splatał dłonie i
nie patrzył na nią. Wzrok miał wbity w dy-
wan, kiedy spokojnie, nie podnosząc gło-
su, jakby uczył się na pamięć tej przemo-
wy, wszystko opowiedział o Jagodzie,
dziewczynie którą pokochał, pięknej i wol-
nej, z pasją.
– Rozumiesz, po raz pierwszy prawdzi-
wą miłością...
Nie, nie rozumiała. Siedziała jak martwa
naprzeciwko, tuląc w dłoniach kubek z
herbatą.
Och! Jakież wstrętne to było wspomnie-
nie i jakie nienaruszone przez te lata. I po-
myśleć, że przyszedł do swojej żony po-
dzielić się z nią tą tajemnicą i problemem i
zapytać, co robić w tej trudnej sytuacji.
A ona? Idiotka, zupełnie nie doceniła
bliskości i szczerości własnego męża, tyl-
ko płakała i błagała, żeby nie odchodził,
powoływała się na wspólne lata, wspólną
córkę, wspólne mieszkanie, wspólne wspo-
mnienia i wspólne plany. Stanisław słuchał
ze spuszczoną głową i szeptał:
– Wszystko ci wynagrodzę, zabezpieczę
was przecież, wiesz, że jesteście najważ-
niejsze, ale to silniejsze ode mnie.
I te jego splecione mocne dłonie, i ten
stary dywan, pierwsza rzecz, którą kupili
na wspólne życie, za sto dolarów, prezent
ślubny od jego ojca, pod ich nogami, jego
spokojny głos powtarzający:
– nie martw się, wszystko będzie do-
brze, wszystko się ułoży, muszę iść, obie-
całem
i jego buty schodzące z dywanu na pod-
łogę, wychodzące na korytarz, przechodzą-
ce przez próg, i jej szloch:
– nie rób mi tego, proszę, nie rób nam
tego
i jej błagalny gest, kiedy zerwała się z
wersalki, żeby go powstrzymać, nie po-
zwolić odejść, szarpnięcie za płaszcz:
– porozmawiajmy, nie idź jeszcze, nie
odchodź...
i jego ostry ruch, którym uwolnił się od
jej rąk, jakby strzepywał jakiś paproch, i
podniesiony głos:
– zostaw mnie, zostaw mnie w spokoju!
i trzaśniecie drzwi, i świat, który runął
nagle ze wszystkich ścian, grzebiąc ją i
przyszłość, i Sara stojąca w drzwiach, ro-
zespana, ze swoim ukochanym, potwornie
brzydkim szarym misiem, bez którego nie
mogła zasnąć, z oczami szeroko otwarty-
mi, przerażonymi, i z krzykiem:
– Tatusiu!
Nie mogła mu wybaczyć, że na drżą-
cych nogach pobiegła do sąsiadów po po-
moc i że nie mogła docucić Sary, która
zresztą następnego dnia nic nie pamiętała.
Dwa dni później zginęli siostra i jej mąż,
Irenka została sierotą. Do dziś nie mogła
zapomnieć owego najbardziej upokarzają-
cego wieczoru, choć myślała, że nic gor-
szego nie może się zdarzyć. A jednak zda-
rzyło się.
Zadzwoniła do pracy do Stanisława, zo-
stawiła wiadomość o tym nieszczęściu,
mając nadzieję, że on się opamięta i wróci.
Stanisław po dwóch dniach wrócił do
domu, zmięty, przygaszony, bezwolny, i
powiedział:
– Nie zostawię was, ona tego nie chce.
Jagoda jest zbyt szlachetna, żeby się na to
zgodzić.
I zabrał się do malowania mieszkania,
żeby zobaczyła, że wszystko jest jak daw-
niej.
Helena zacisnęła zęby, trzeba było zająć
się osieroconą Irenką, stłamsić swoją roz-
pacz, którą równo podzieliła na żałobę po
siostrze i jej mężu i na Stanisława, którego
Jagoda jej oddała.
Gdyby... To gdyby prześladowało Hele-
nę przez następne lata i ścigało ją każdego
ranka, mimo że życie wróciło szybciej do
normalności, niż jej się wydawało. Ale
gdyby czyhało na nią w te wieczory, kiedy
Stanisław uśmiechał się do niej znad gaze-
ty albo kiedy kładli się spać, albo wyjeż-
dżali...
Gdyby... gdyby nie śmierć, tak niepo-
trzebna, za wczesna, nie w porę, byłaby sa-
motną matką. Porzuconą dla innej kobiety.
Jej córka nie miałaby ojca. Został nawet
nie z litości nad nimi, został tylko dlatego,
że tamta miała zbyt duże wyrzuty sumie-
nia.
Swojemu mężowi nie zawdzięczała nic,
został odsunięty przez kochankę, nie miał
wyjścia, musiał wrócić do domu. I to było
straszne.
Dla Heleny jej małżeństwo już nigdy nie
było takie jak przedtem. Sara nie była taka
jak przedtem, znowu zaczęła się zacinać na
tym cholernym „r". Oczywiście, czas le-
czył rany, ale wielka miłość, którą darzyła
Stanisława, bezpowrotnie się skończyła.
Helena poświęciła się domowi i dzieciom,
starała się nie wypominać nigdy Stanisła-
wowi jego „błędu", ale rana na nadszarp-
niętym zaufaniu nigdy się nie zagoiła.
Kiedy okazało się, że narzeczony Sary
spędzał swoje kawalerskie popołudnie w
panieńskim mieszkaniu przyjaciółki, była
szczęśliwa, że to, jakim był człowiekiem,
wyszło na jaw przed ślubem. Ponieważ
Helena wiedziała jedno: małżeństwo jest
uświęconą instytucją i żadne rozwody nig-
dy nie wchodzą w grę, nigdy.
Szczególnie jeśli ma się córkę, która
wymaga szczególnej troski, bo jej system
nerwowy by tego nie wytrzymał, a która
właśnie szykowała się do roli matki i o ni-
czym więcej nie chciała rozmawiać. Chyba
że córka nie będzie o tym wiedzieć, chyba
że nikt nie będzie o tym wiedział. Oprócz
Stanisława, którego jednak należało o ich
rozwodzie zawiadomić.

– No, opowiadaj, co się dzieje – głos


Ideny był stanowczy, a Sarze zrobiło się
ciepło na sercu. Więc była gdzieś tam we
wszechświecie chociaż jedna osoba, której
na niej naprawdę zależało.
– Nie wiem... – zaszeptała w słuchawkę.
– Jest jakoś tak...
– Jak? Mowę ci odebrało znowu? Jak
jest? Coś z rodzicami? – zaniepokoiła się
kuzynka.
– Nie, u nich wszystko w porządku...
Ale Jacek wyjechał i...
– To wspaniale! Będziesz miała trochę
czasu dla siebie! – Idena tryskała entuzja-
zmem.
– Nie chcę mieć czasu dla siebie... – po-
wiedziała smutno Sara. – Bez przerwy
mam czas dla siebie.
– Powinnaś iść do pracy.
Rady Ideny były nieocenione.
– Szukam – powiedziała Sara.
– Nie dość dobrze.
– Może – zgodziła się Sara i pożałowała,
że rozmawia z Ideną.
Zapadło niezręczne milczenie.
– Wiesz co? A może ty przyjedź na parę
dni, jak on wyjedzie? Przecież nie macie
nawet psa – roześmiała się Idena, jakby
właśnie udał jej się najlepszy dowcip.
– Nie mamy.
Serce Sary skurczyło się boleśnie. Na-
wet psa, a gówna psie i tak musi sprzątać.
Takie miasto. Taki kraj. Taki świat.
– Szczujek, przyjeżdżaj! Mateuszek tę-
skni za tobą – w glosie Ideny teraz za-
brzmiała prawdziwa tęsknota, a Sarze zro-
biło się tak dziwnie na wspomnienie
chłopczyka. – On już pisze, wiesz? Napisał
do ciebie kartkę, ale zapomniałam wysłać,
to weźmiesz sobie jak raz – powiedziała
Idena po babcinemu, jak w dzieciństwie. –
Kiedy on pojechał i po co? Przyjedziesz na
weekend?
– Odpowiadam na pytanie pierwsze: w
poniedziałek, odpowiadam na pytanie dru-
gie: służbowo – powiedziała Sara i
uśmiechnęła się.
Właściwie dlaczego by nie pojechać do
Ideny? Prawdopodobieństwo, że akurat w
czasie tych paru dni ktoś oddzwoni na jej
ogłoszenie – „Tłumaczenia z węgierskiego
przyjmę" – było znikome.
– A odpowiedź na pytanie trzecie? Sara,
nie wygłupiaj się, czekamy na ciebie. Ma-
teuszek, ciocia dzwoni, chodź tutaj!
Sara mocniej przycisnęła słuchawkę do
ucha.
– To ja, Mateuszek – usłyszała z oddali.
– To ty, ciociu, tam się chowasz?
– Ja, kochanie ty moje, mój chłopczyku
śliczny – Sarze głos próbował się wysmyk-
nąć i przejść na wyższe tony, ale nie po-
zwoliła, tylko odchrząknęła. – Mateuszek,
kocham cię milion razy!
– A ja ciebie zawsze więcej o jeden i już
mnie nie przegonisz, mamo, już! – usły-
szała trzask słuchawki i z bardzo daleka
krzyk Ideny: – Mateusz, nie rzucaj telefo-
nem, bo będzie kara! – i dalekie, niedbałe i
dziecinne: – Przepraszam mamusiu, nie
chciałem, to się nigdy nie powtórzy – a po-
tem wyraźniejsze już pytanie: – To kiedy
będziesz? Wyjadę po ciebie na dworzec –
tak jakby Sara nie wiedziała, którym tram-
wajem z dworca się dojeżdża pod sam dom
Ideny.
– Dobrze – powiedziała więc Sara. –
Przyjadę do was na weekend.
– Trzeba było od razu tak mówić, za-
miast mi zawracać głowę telefonami po-
wiedziała Idena i odłożyła słuchawkę.
O kobiecie w gabinecie

Psychoterapeuta Juliusz Zawilski sie-


dział naprzeciwko zdruzgotanej pary mał-
żonków i przyglądał im się w milczeniu.
Kobieta siedziała zwrócona w stronę męża,
całe jej ciało było wygięte, siedziała pra-
wie bokiem, obie ręce miała splecione na
brzuchu, jakby chciała się objąć, maleńka,
skulona, przestraszona, ale zdeterminowa-
na. Mężczyzna siedział z nogą założoną na
nogę, w niedbałej pozie, wpatrzony w tera-
peutę. Juliusz znał ten wzrok. To spojrze-
nie jasno mówiło: Niech pan zobaczy moją
dobrą wolę, zrobię oczywiście wszystko,
ale z nas dwojga ja jestem zdrowy, a ona,
no cóż, sam pan widzi...
– Czyj to był pomysł, żebyście państwo
do mnie przyszli? – zapytał życzliwie. Ja-
kie to szczęście, że już koniec tygodnia, po
pięciu dniach pracy naprawdę bywał zmę-
czony.
– Jej, oczywiście, że jej – wymknęło się
z pobłażaniem mężowi.
– Mój – potwierdziło nieszczęście obok
niego i jeszcze ciaśniej objęło się rękami.
– Czego się państwo spodziewacie?
Spojrzeli na siebie, po raz pierwszy.
– Czego państwo ode mnie oczekujecie?
– powtórzył spokojnie i życzliwie Juliusz.
– Jak to czego? – odpowiedział mąż i
przełożył prawą nogę na lewą.
– Chciałabym, żeby pan mu wytłuma-
czył, że tak się nie robi... – powiało z pra-
wej strony kanapy.
– Żona ma pretensję, że ja, no wie pan,
ale to silniejsze ode mnie... – wszedł w jej
słowa mężczyzna.
– Że pan co? – zwrócił się do męża tera-
peuta.
– No wie pan.
– Nie wiem.
– On mnie zdradza – powiedziała kobie-
ta i zaczęła płakać.
– No właśnie, i taka jest rozmowa – po-
wiedział jej mąż i poszukał u terapeuty
współczucia. – W ogóle nie można z nią
rozmawiać.
– Dla pani to bardzo bolesne, jak widzę.
– Juliusz patrzył na kobietę, która tylko
kiwnęła głową, bo łzy nie pozwalały jej
mówić.
– Opanuj się – syknął mąż do żony.
Zwinęła się jeszcze bardziej, jakby ją
smagnął biczem.
– Proszę – Juliusz podał jej chusteczki
higieniczne, które zawsze miał pod ręką.
– Dziękuję – chlipnęła kobieta. – On tak
zawsze... Zawsze na mnie... A ja tego dłu-
żej nie zniosę...
Mężczyzna spojrzał w okno i na zega-
rek. Starał się nie być zniecierpliwiony, ale
był, i Juliusz to widział. Znał to na pamięć.
Przywołał się natychmiast do porządku.
Nie, nie znał tego na pamięć. Każda para
jest inna, każdy człowiek jest inny.
– Czego się państwo spodziewacie po
wizytach u mnie? – terapeuta ponowił cier-
pliwie pytanie.
– Przyszedłem tutaj, żeby pomóc żonie
– powiedział mężczyzna i spojrzał na Ju-
liusza. – Żeby ona się tak nie denerwowa-
ła, to ją niszczy...
Ale pasztet.
– On musi zrozumieć, co mi robi – po-
wiedziała cicho kobieta i wbiła wzrok w
terapeutę.
– Macie państwo sprzeczne interesy.
– No ale ja się chcę lepiej czuć – kobieta
stanęła po stronie męża.
– Nie mogę się podjąć zmieniania żony
zgodnie z pana życzeniem. Pana żona jest
niezależną osobą – powiedział Juliusz do
mężczyzny.
– No ale przecież nam chodzi o to, żeby
się zrozumieć – powiedział mężczyzna ze
złością. – To co pan może dla nas zrobić?
– Nie wiem, co byście chcieli.
– No, chcemy się jakoś porozumieć –
dodała kobieta i spojrzała na męża, szuka-
jąc u niego potwierdzenia.
Mężczyzna przytaknął. Juliusz wes-
tchnął.
– Dobrze, czyli macie państwo ochotę
zająć się tym, co się między wami dzieje.
Czy państwo decydujecie się na parę wi-
zyt? – zapytał Juliusz, bo wiedział, że jeśli
któreś z małżonków na siłę ciągnie drugie,
nic z tego nie będzie, lepiej zacząć terapię
z tym, któremu zależy bardziej.
– Tak, oczywiście, prawda? – kobieta
dotknęła ręki mężczyzny w geście przymu-
su i dodała ciszej, ale z bardzo słyszalną
pretensją: – Przecież obiecałeś!
Juliusz patrzył na mężczyznę. On się po-
winien określić, a widać było, że robi to na
prośbę żony, pod przymusem, pod groźbą,
może dla małoletnich dzieci, ale gdyby
mógł, wybiegłby z tego gabinetu i na za-
wsze zapomniał ten adres.
– Tak, ja oczywiście chętnie – powie-
dział mężczyzna i podniósł się.
– Chętnie co?
– Chętnie będę przychodził.
Juliusz ponownie stłumił westchnienie.
– Podejmując terapię, musicie się pań-
stwo dostosować do pewnych reguł, które
tu obowiązują – powiedział, i mężczyzna
usiadł z powrotem. – Proponuję spotkanie
raz w tygodniu, godzinne, i na to się uma-
wiamy, czy tak? Powiedzmy, przez naj-
bliższy miesiąc, w czwartki o siedemna-
stej. Od siedemnastej do osiemnastej. Czy
to państwu odpowiada?
– Tak – powiedziała kobieta.
Mężczyzna milczał.
– Czy dla pana to jest dogodny termin?
– Juliusz zwrócił twarz w kierunku męż-
czyzny.
– Raczej tak – potwierdził mężczyzna. –
Ale jeśli coś mi wypadnie...
No jasne, tego się należało spodziewać.
– Oczywiście w nagłych wypadkach
można starać się o przesunięcie terminu.
Przede wszystkim chodzi mi o państwa go-
towość do porozumienia się. W tym mogę
pomóc.
– Dobrze – powiedział mężczyzna, a ko-
bieta wytarła oczy i spojrzała z nadzieją na
Juliusza.
Zbyt często widział ten wzrok. Nie był
cudotwórcą, nie mógł spowodować, żeby
ludzie zaczęli się kochać, ale skoro chcieli
wykorzystać tę, często ostatnią, szansę,
jaką były wizyty w jego gabinecie, mógł
im pomóc chociażby w godnym rozstawa-
niu się.
– Wobec tego do przyszłego czwartku. –
Juliusz podniósł się, mężczyzna podniósł
się z bardzo wyraźną ulgą, kobieta podnio-
sła się z niechęcią.
– Do widzenia – powiedzieli zgodnie i
wyszli.
*

Juliusz jeszcze chwilę odczekał, spojrzał


do kalendarza, następna wizyta o dwudzie-
stej, zamknął drzwi za nimi, po czym
otworzył drzwi do drugiej części mieszka-
nia i wszedł do salonu. Z kuchni dobiegło
go radosne podśpiewywanie:
– Gdybyś klęczał na kolanach, aaa...
Uśmiechnął się.
Na jego widok Gajka odłożyła kawał
wołowego, z którym walczyła zaciekle,
wycinając ścięgna, i otworzyła ramiona,
jakby go nie widziała sto lat, a nie widziała
go równo przez godzinę i sześć minut.
Wtedy też ją widział w tej samej pozie, z
tym samym nożem i identycznym kawał-
kiem wołowiny. Miał wrażenie deja vu.
– Jak było?
Podszedł i objął ją w pasie. Na obcasach
była od niego o ćwierć głowy wyższa, ale
to nie miało żadnego znaczenia. Była naj-
lepszym, co go spotkało w życiu. Pocało-
wał ją w obojczyk.
– Tajemnica lekarska – powiedział i rzu-
cił okiem na mięso. Wyglądało bardzo nie-
apetycznie. Na blacie, tuż koło drewnianej
deski i długich, ciągnących się, białawych
cośtam, stała miska wypełniona do połowy
ciemnym płynem, w którym pływały po
pierwsze oczka tłuszczu, a po drugie jakieś
farfocle. Godzinę i sześć minut temu tej
miski tam nie było.
– Co to?
– Wołowina na dziko. Zobacz, jaki
pyszny sos – Gajka podetknęła mu pod nos
miskę i aż się cofnął z obrzydzenia. Wobec
tego uśmiechnął się i powiedział:
– Cudownie, uwielbiam wołowinę na
dziko.
– Ocet, oliwa, przyprawy, jałowiec, i tak
dalej, w tym wszystkim to będzie się kisiło
przez trzy dni, a po trzech dniach do pie-
karnika i paluszki lizać! – Gajka wzięła
ponownie do ręki nóż i odkrawała tłuszcz.
– Wzięłam przepis od Jędrka, u niego ci
smakowało!
– Wszystko, co robisz, mi smakuje – po-
wiedział Juliusz.
Pochyliła się nad deską, a on patrzył na
jej jasne włosy, które teraz zasłoniły twarz.
Gajka była piękna i młodsza od niego o
dwanaście lat. Jako terapeuta powinien
wiedzieć, że taka różnica wieku to nic do-
brego. Kobieta w takim związku szuka
ojca, poczucia bezpieczeństwa, całkowitej
akceptacji, ble, ble, ble, a kiedy to wszyst-
ko już ma, odchodzi do innego, młodszego
faceta, tak jak córka odchodzi od ojca do
partnera. Ale nie zamierzał się tym na razie
przejmować, ponieważ był zakochany po
uszy i cała wiedza o związkach, którą bez
wątpienia posiadał jako liczący się tera-
peuta od spraw rodzinnych, oraz dwudzie-
stoletnie doświadczenie w pracy przesta-
wały się liczyć przy Gajce.
Byli małżeństwem od dwóch lat i Ju-
liusz nie wyobrażał sobie, że można być
człowiekiem tak szczęśliwym i tak speł-
nionym.
– O czym myślisz? – zapytała Gajka,
wbijając nóż w mięso.
– O tobie – odpowiedział zgodnie z
prawdą, a ona uśmiechnęła się do niego
promiennie, tak jak wtedy, kiedy zobaczyli
się pierwszy raz.
– Mam dzisiaj zajęcia, wrócę późno –
powiedziała Gajka.
Była fotografem z zamiłowania i peda-
gogiem specjalnym z wykształcenia. Pro-
wadziła ognisko dla dzieci z rodzin dys-
funkcyjnych. Pracowała głównie popołu-
dniami.
– Ja mam pacjentów do dziewiątej.
– O, to cudnie – ucieszyła się Gajka. –
To tak jak ja!
Juliusz uśmiechnął się pod nosem. Jej
entuzjazm i spontaniczność w wyrażaniu
opinii były porażające. On nie widział nic
cudnego w tym, że będzie dzisiaj pracował
do dwudziestej pierwszej, ona zaś widziała
w tym znak losu, bo również miała zajęcia
do dziewiątej wieczorem.
– A co dzisiaj na obiad?
Może rzeczywiście ten sos nie śmier-
dział, tylko pachniał? Juliuszowi zaburcza-
ło w brzuchu.
– Zamówiłam pizzę – spojrzała na niego
jak przestraszona dziewczynka, ale on wie-
dział, że to taki rodzaj gry – nie będziesz
bił?
– Pizza, no cóż – powiedział wolno, za-
stanawiając się, czy trzecia pizza w tym ty-
godniu nie wpłynie jednak na cholesterol –
może przeżyję.
– Ostatni raz, przysięgam, gdyby nie to,
że ten glut – dziabnęła nożem mięso –
musi leżeć przynajmniej trzy dni w zale-
wie, to już dzisiaj byłby prawdziwy obiad.
Bo ja naprawdę chciałam ci zrobić tym ra-
zem coś pysznego. Jędrek nie mówił, że to
takie czasochłonne. Nawet powiedział, że
to żadna filozofia, bo ono – znowu dziab-
nęła nożem w mięso – samo się robi. Może
u niego się samo robi, u nas nie chce – ro-
ześmiała się srebrzyście. – Ale wkrótce
osiągnę kulinarne szczyty, naprawdę.
Juliusz uśmiechnął się znowu i prze-
szedł do gabinetu. Wyjął laptop i otworzył
plik „terapia gestalt a terapia rodzinna".
Kulinarne szczyty! Ostatnim osiągnię-
ciem Gajki było zrobienie sushi z mrożo-
nego mintaja i karpia, bo innych ryb nie
dostała. Nie dało się zjeść, niestety. Po
pierwsze: Gajka nie wyjęła ości. Po drugie:
Czy to takie ważne, jaki rodzaj ryby? Nie
przesadzajmy. Koreczki z wodorostów roz-
padły się podczas próby zawijania w nie
ryżu, a zresztą ryż i tak się nie nadawał do
jedzenia, bo był za twardy.
Za to sos, który zrobiła do tych ryb, był
świetny. Może dlatego był świetny, że był
gotowy. Gotowy sos sojowy, prosto ze
sklepu. Bardzo przyjemna kolacja, ciemny
suchy chleb moczony w sosie sojowym z
kawałkami imbiru, także gotowego, ze sło-
iczka. Gajka się zaśmiewała, że kolacja
była taka zabawna.
– Widziałeś ich miny? – upewniała się
w kuchni, a za drzwiami siedzieli szef To-
warzystwa Psychologicznego z żoną i au-
tor Mojej mentalnej biografii również z
żoną.
– Dla ich min warto było zrobić taką ko-
lację – Gajka dusiła się ze śmiechu. – Ja w
ogóle nie wiedziałam, że ludzie mogą mieć
taki wyraz twarzy. Ty wiedziałeś? – pytała
Juliusza i kręciła się po kuchni jak fryga. –
No cóż, musimy wziąć odpowiedzialność
za to, co się stało.
I szybko pokroiła ciemny chleb, to było
jedyne, co mieli w domu, postawiła na sto-
le miód i majonez, i masło, otworzyła bu-
telkę czystej, nalała wszystkim po kielisz-
ku, po czym pierwsza zamoczyła chleb w
miseczce z sosem sojowym.
– Świetne – powiedziała. – Radzę pań-
stwu jeść, bo nic innego nie ma. Można się
oczywiście przedtem napić, to nikt nie bę-
dzie wiedział, co je. Juliusz nie trafił na
dobrą kucharkę, ale za to jest nam wspa-
niale w łóżku – powiedziała z rozbrajają-
cym uśmiechem.
Żona szefa Towarzystwa Psychologicz-
nego zakrztusiła się z wrażenia.
– Przepraszam, może nie powinnam
tego mówić przy was, bo wiem, że... –
Gajka się zreflektowała – że niektóre mał-
żeństwa nie są najlepsze – poprawiła się i
wskazała palcem na Juliusza – ale to on
mnie uczy otwartości w kontaktach z ludź-
mi. Fajnie, że jesteśmy w takim gronie, bo
możemy coś zaradzić, ostatecznie tylu tu
terapeutów... Jeśli podzielicie się z nami
swoją historią, może coś fajnego usłyszy-
cie? Tym bardziej że ja w ogóle nie mam
pojęcia o terapii. Ale Juliusz mówi, że jak
się uważnie słucha nawet takich sztywnia-
ków, to można się zawsze czegoś na-
uczyć...
I kto by pomyślał, że to będzie jeden z
bardziej udanych wieczorów, które spędził
z kolegami?
– Masz uroczą, dość niekonwencjonal-
ną, ale uroczą żonę – powiedziała przy po-
żegnaniu żona szefa Towarzystwa Psycho-
logicznego, którą znał od trzynastu lat i z
którą właśnie wypił brudzia.
– Mam nadzieję, że teraz częściej bę-
dziemy się widywać – powiedział do niego
szef, z którym wypił brudzia, i objął swoją
żonę, która się do niego przytuliła, co Ju-
liusz widział po raz pierwszy, a znał ich od
dziewięciu lat.
– Gajka, koniecznie musicie do nas
wpaść – powiedział autor książki, który z
nikim nie przechodził na ty, ponieważ
uważał, że fraternizowanie się odbiera po-
wagę jego osobie, i szepnął do Juliusza: –
Gdzieś ty ją chował przed nami?
Gajka otóż miała w sobie to coś, co nor-
malnym ludziom nie uchodzi, a jej przy-
sparzało natychmiast zwolenników. Gajka
była niewinna i miała zniewalający wdzięk
i dużą skłonność do popełniania gaf w sy-
tuacji, gdzie każdy inny człowiek, nawet
gdyby się mocno starał, to nigdy by gafy
nie strzelił.
Za to też ją kochał.
– A może byśmy w sobotę zaprosili Ję-
drka na tę dziczyznę? On na pewno czuje
się taki samotny – Gajka wsadziła głowę w
drzwi, w dalszym ciągu była w fartuszku z
dużym nadrukiem nagiego mężczyzny,
który kupił jej we Włoszech. – Co o tym
myślisz? Może by chętnie spróbował swo-
jego przepisu?
– Dobrze. Jestem z nim umówiony jutro
rano na tenisa, to zapytam.
– A czy nie moglibyśmy... – zaczęła
Gajka.
– Nie – przerwał jej Juliusz.
– Dlaczego? Ja mam...
– Za wcześnie, wierz mi – spojrzał na
nią.
– Ale gdybym... – powiedziała Gajka.
– Gajka, wiem, ale to nie jest dobry po-
mysł.
– Ale mówiłeś, że ...
– Tak, ale w innym kontekście.
– Ale nie gniewasz się, że znowu...
– Skąd! – zrobiło mu się przykro.
– To dobrze, bo wiesz, że ja go bardzo
lubię. To jest fajny facet. Nie przeszka-
dzam ci, pisz sobie.
I Gajka cichutko zamknęła podwójne
drzwi. Juliusz westchnął. Wiedział, że Gaj-
ka lubi Jędrka, i wiedział, że jak najchęt-
niej połączyłaby go z którąś ze swoich
licznych samotnych koleżanek. Ale Jędrek
byłby urażony, gdyby nagle, przypadkiem
zupełnym, akurat wtedy kiedy się zjawia u
nich, zjawiła się tam również jakaś obca
kobieta. Jeszcze było za wcześnie, a poza
tym takie numery nie z nim. Owszem, czuł
się samotny i zagubiony, lgnął do Juliusza,
przyjaźnili się od lat. Ale na pewno nie
można manipulować dorosłym mężczyzną.
I choć Gajka miała dobre intencje, Juliusz
postanowił być nieprzejednany. Losu zde-
cydowanie się nie pogania. Nie przyspie-
szysz deszczu, dmuchając na chmury.
Podróże kształcą

Jędrek zjechał z trasy katowickiej w


lewo przy sklepie, na którym ktoś wyspre-
jował olbrzymi napis: „Bądź człowiekiem!
Więcej ciepła dla mrożonych truskawek".
Przy niebieskiej kapliczce z Matką Boską
skręcił w lewo, w polną, szutrową drogę.
Samochód zaczął podskakiwać na wybo-
jach, Jędrek minął wiatę przystanku PKS,
z którego podniósł się mężczyzna i zaczął
gwałtownie machać, zwolnił, otworzył
szybę.
– Nie wezmę pana, zaraz skręcam, na
Potok jadę! – krzyknął, a mężczyzna
machnął w podziękowaniu i usiadł ponow-
nie na zdezelowanej ławce.
Jędrek miał mieszane uczucia, kiedy
przyjeżdżał do swojego rodzinnego domu.
To było i nie było miłe, to było i nie było
wzruszające, to było i nie było przerażają-
ce, to było wyłącznie znajome, ale tak od-
ległe jak Księżyc albo Proxima, czasami
łapał się na zdziwieniu, jakby chciał sam
siebie przekonać: To ja tu naprawdę miesz-
kałem? Ja tu żyłem? Na tym przystanku
czekałem na autobus? Tym rozklekotanym
gratem jeździłem do szkoły? Której już
zresztą od dawna nie ma... Tak wyglądało
moje dzieciństwo?
Przy dzikiej gruszy, która prawie wyła-
ziła na drogę, skręcił w lewo. Dom rodzi-
ców stał tak samo jak trzydzieści lat temu,
a nawet pięćdziesiąt trzy, bo zbudował go
jeszcze dziadek, sam wypalał na słońcu ce-
gły... Zatrzymał samochód na łące, z boku
drewnianej furtki, niskiej, nie chroniącej
przed niczym i nikim. Wyjął z samochodu
duże kartonowe pudło z zakupami dla mat-
ki, z sokami, których sama nie kupowała,
bo po co, synku, wydawać tyle pieniędzy, z
puszkami szynki konserwowej i rybkami w
pomidorach, które lubiła, trzepnął drzwicz-
kami, podtrzymał kolanem pudło, sięgnął
ręką po skobelek i otworzył. Podwórko
było wybrukowane kocimi łbami, poprze-
rastanymi trawą, letnia kuchnia otwarta na
oścież świadczyła o tym, że jego matka
kręci się po obejściu jak zwykle, od lat.
Otworzył drzwi do sionki, położył pudło
na starym bujanym fotelu, który stał w ką-
cie od lat, zapukał do drzwi i nie czekając
na zapraszające słowo, wszedł do środka.
Matka stała przy palenisku, odwrócona ty-
łem, stała tak, jakby czas zatrzymał się w
miejscu kilkadziesiąt lat temu. Tylko słuch
już nie ten, bo kiedy wracał ze szkoły, sta-
ła w sionce, słyszała autobus z drogi, a te-
raz silnika samochodu nie usłyszała.
– Mamusiu, przyjechałem!
A matka odwróciła się i czas zaczął
przyspieszać. Pokrył jej młodą, uśmiech-
niętą twarz siecią zmarszczek i przygarbił
plecy, zaokrąglił ramiona, wyniebieszczył
żyły, które nagle zaczęły wykwitać spod
skóry podłużnymi pręgami. Jędrek nachylił
się, tak jak to robił zawsze, nad rękami
matki, a czas zbrązowił jej ręce, plamki za-
częły się powiększać, a skóra wiotczeć i
cienieć w zastraszającym tempie. Pocało-
wał ten pergamin i różowe policzki.
– Synuś, ja myślałam, że ty później, że
po pracy będziesz! Zupę mam niegotową –
powiedziała jego matka, którą kochał i któ-
ra nie rozumiała, że on może przyjechać do
niej, kiedy tylko zechce, rano, w południe,
w nocy, a nie tylko w piątek przed połu-
dniem.

Sara siedziała między hangarem na sa-


moloty a placem pod lotnisko i po raz
pierwszy od wielu miesięcy czuła się abso-
lutnie szczęśliwa. Na jej prawą nogę pró-
bowała co prawda najechać przed chwilą
karetka pogotowia na sygnale, ale Sara w
porę usunęła nogę z trasy pojazdu. Za ka-
retką jechał wóz straży pożarnej, migając
niebieskim światłem, oba pojazdy zatrzy-
mały się tuż za jej plecami, na pustym pla-
cu.
– Pali się, pali się! – krzyczał Mateusz i
dołączył motor z policjantem do karetki i
strażaków. – Ciociu, czy możemy zrobić
prawdziwy dym? Chociaż kawałek? Cho-
ciaż taki maciupeńki, o taki? – Mateusz
wysunął mały palec w kierunku Sary i po-
kazał czubek paznokcia.
– Przykro mi, ale nie – powiedziała
Sara.
– To niech ci przestanie być przykro! –
zza drzwi dobiegł głos Ideny. – Żadnych
pożarów. W zeszłym tygodniu mieli po-
wódź i zobacz, co zrobili! – Idena pojawiła
się jak duch, podgięła róg dywanu i poka-
zała czarną plamę na dębowym parkiecie.
– A mówili, że lakier wodoodporny, cha-
my takie!
– Chamy takie! – powtórzył radośnie
Mateuszek.
– Nie mów takich słów, bo będzie kara!
– powiedziała groźnie Idena. – Opowiedz
cioci, jak zrobiłeś powódź razem z To-
maszkiem!
– Do powodzi potrzebna jest woda,
prawda? – zwrócił się do Sary chłopiec,
szukając u niej pełnego zrozumienia, a po-
tem odwrócił się do mamy i powiedział z
pretensją: – Pytałem, czy mogę pobawić
się w powódź, i mi pozwoliłaś!
– No widzisz, tak to wygląda od samego
początku. Najpierw ci mówią, że poród nie
boli, że to będzie tylko taki nieokreślony
rodzaj ciśnienia, co ma się tak do prawdy,
jak porównanie jazdy na rowerze do spa-
dania bez spadochronu, a potem to! – Ide-
na ogarnęła ręką krajobraz i w zasięgu jej
machających rąk znalazły się i lotnisko, i
samochody, i parking. Znaleźli się tam też
Sara z Mateuszem. – Sprzątnijcie to, kola-
cja na stole – powiedziała i mocno przytu-
liła Mateuszka.
– Nie dotykaj mnie, jestem duży – po-
wiedział Mateuszek, wyrwał się Idenie i
objął Sarę za głowę. – Pomożesz mi, cio-
ciu?
A potem Sara wykąpała dziecko, a po-
tem przeczytała mu sześć bajek, a potem
odpowiedziała na dziesiątki pytań, a wła-
ściwie na jedno, które zawsze zaczynało
się od słowa „dlaczego", a tylko ciąg dal-
szy zmieniał się nieustannie. Jej cierpli-
wość została nagrodzona, bo ostatnim py-
taniem Mateuszka było: – Kiedy znów
przyjedziesz do nas, ciociu? – i Mateuszek,
nie czekając na odpowiedź, zasnął nagle, z
wpółotwartą buzią i swoim ulubionym mi-
siem Miniusiem przytulonym do policzka,
misiem, którego Sara kupiła mu pięć lat
temu.
Zgasiła światło, cichutko wymknęła się
z pokoju dziecka i stanęła w drzwiach
kuchni. Idena kończyła wkładać naczynia
do zmywarki. Kuchnia lśniła, a na stole
stał kieliszek wina, z którego Idena popija-
ła w trakcie sprzątania kuchni, na szkle od-
biły się ślady gumowych rękawiczek i
resztki płynu do naczyń. Idena otworzyła
szafkę, schowała woka i odwróciła się do
Sary.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że je-
steś – powiedziała, a Sara poczuła, że jest
w domu.

Sara, z głową opartą o okno pociągu


ekspresowego relacji Poznań Główny –
Warszawa Wschodnia, w wagonie numer
cztery, na miejscu przy oknie, przyglądała
się światu przez nieotwieralną szybę.
Gdzieniegdzie ozimina powstawała na
nogi i zieleniła się pomiędzy białymi
płachtami resztek śniegu i czarnymi spła-
chetkami ziemi, na której miało wyrosnąć
coś innego, na wierzbach było widać za-
czątki wiosny, jakby ktoś opuścił na gałę-
zie delikatną pajęczynę zieloności, bazie
przy rowach, które pociąg mijał obojętnie,
puszyły się w promieniach słońca, a niebo
nabrało nareszcie modrego koloru, który
nieodmiennie kojarzył się Sarze z wiosną.
Kiedy tuż za Koninem zobaczyła klucz
dzikich gęsi, uznała je za znak Nowego,
choć w niczym nie przypominały bocia-
nów.
Nowe rozpoczynało się w poniedziałek.
I pomyśleć, że przy Idenie wszystko było
takie proste! Wystarczyła chwila nieuwagi
– nie rozmawiały tak od lat, a może nigdy?
– żeby Sara nieopatrznie powiedziała o
swoim niespełnionym marzeniu, najpierw
jednym, a potem drugim.
I nieosiągalne radio okazało się w zasię-
gu ręki. Idena natychmiast zadzwoniła do
kogoś, kto był kiedyś znajomym kogoś,
kto jest teraz przyjacielem kogoś, i ten ktoś
powiedział, że oczywiście, że skoro pani
Kramak, że natychmiast, że oczywiście,
nawet szukają kogoś w Radiu Ambi, że
może to niezbyt ciekawa na razie praca, bo
trzeba będzie robić wszystko, ale kto wie...
– Zanim Sara zdążyła Idenę powstrzymać,
bo przecież co innego marzyć, a co innego
od razu te marzenia wprowadzać w życie,
Idena wykonała sześć telefonów. A przed
dziesiątą zupełnie inny ktoś oddzwonił i
powiedział, żeby Sara zgłosiła się w ponie-
działek rano tu i tu, i to wielka przyjem-
ność rozmawiać z Ideną.
Ambi zabrzmiało jak muzyka, to nic, że
na drugim końcu Warszawy, to nic, to bę-
dzie przyjemność ruszyć się z domu, to bę-
dzie coś, pracować nareszcie w radiu, bę-
dzie przygotowywać audycje, których nikt
przedtem nie robił! Oczywiście nie od
razu, ale od czegoś przecież trzeba zacząć!
A potem wpadła koleżanka Ideny z te-
atru, którą Sara widziała parę razy na sce-
nie, i Idena pochwaliła się tym, co załatwi-
ła, a koleżanka podniosła kieliszek wina,
jakby chciała sprawdzić, czy Idena spra-
wiedliwie im wszystkim trzem nalała, i po-
wiedziała:
– W radiu? Świetna praca, masz wyjąt-
kowo foniczny głos, to fantastycznie.
A Idena dodała:
– Zawsze ci tego zazdrościłam.
I Sara poczuła się tak, jakby była nasma-
rowana miodem od stóp do głów i miała
właśnie być wykąpana w oślim mleku,
choć kompletnie Idenie nie wierzyła. Idena
niczego jej nie mogła zazdrościć, ponieważ
Sara nie miała nic do zazdroszczenia.
A kiedy w końcu koleżanka z teatru wy-
szła, zarządzając koniec wieczoru, choć
była dopiero druga rano i do wieczora było
bardzo daleko, co je bardzo rozśmieszyło,
Sara z Ideną poszły do łazienki. Sara sie-
działa w bursztynowej piance Ideny, w
wannie Ideny napełnionej przez Idenę cie-
płą, pachnącą wodą, przy świecy o zapa-
chu truskawek, a Idena siedziała na za-
mkniętym sedesie i otwierała trzecie już z
kolei wino, które miały wypić zupełnie
same. I Sara, choć wiedziała, że nie powin-
na, że ma słabą głowę, dała się namówić
Idenie, i piły wino ze szklanek do mycia
zębów, bo to wydawało się zabawne, do-
póki Sarze wino nie uderzyło do głowy i
nie rozpłakała się serdecznie nad losem
żony, z którą mąż nie chce mieć na razie
dziecka i na dodatek jest w Australii, a ona
go tak bardzo kocha.
I wtedy Idena odstawiła swoją szklankę
na brzeg wanny, podkasała sukienkę, we-
szła w sukience wełnianej do wanny pełnej
wody i piany i kazała natychmiast Sarze
przestać płakać.
– Jaka ty głupia jesteś, dziecinko – po-
wiedziała, a na rękawie szarej sukienki za-
czepił się kłąb piany, kiedy dolewała wina
do szklanek. – Jaka ty jesteś głupia! Prze-
stań się mazać! I zacznij być kobietą! To ty
nie wiesz, jak to się robi? Ty przestań mó-
wić, a zacznij działać! Ty się zapuściłaś!
Ty nie wiesz, że te małe hormonki, odpo-
wiedzialne za namiętność, wyparowują po
trzech latach? Gdzie ja to czytałam? Nie
pamiętam, ale to na pewno prawda. I wte-
dy trzeba działać. Kusić. Przywołać.
Uwieść. A ty co? W dresie w domu? Bez
lustra z korektorem obrazu? Szczujek, ko-
chany, Jacek cię kocha nad życie, tylko
jemu też włączyły się te hormonki odpo-
wiadające za przyzwyczajenie. One mają
nazwę, gdzieś to czytałam, ale nie pamię-
tam gdzie. I zrobisz tak – tu Idena nachyli-
ła się do Sary i zaczęła szeptać. – I obiecaj,
że będziesz do mnie dzwonić i składać
sprawozdania. I przysięgnij, że zastosujesz
się do moich rad!
I Sara przysięgła.
*

Jędrek siedział w kuchni u Juliusza i nie


odrywał wzroku od Gajki, której buzia ani
na moment się nie zamykała. Już dawno
wsypała po trzy łyżeczki kawy do każdego
z trzech kubków i szykowała się do nasy-
pania następnych, gdy Juliusz delikatnie
wyjął jej puszkę z ręki.
– Starczy, kochanie.
– Oczywiście, że tak... A lubicie taką
mocną? Bo dla mnie za mocna. Mogłeś mi
wcześniej powiedzieć – Gajka odsypała te-
raz kawę z powrotem i podstawiła kubek
pod nos Jędrka. – Tyle?
– Nie, trochę więcej. – Jędrek spojrzał
na prześwitujące dno kubka. – Dwie ły-
żeczki.
– O Boże – Gajka wsypała kawę z po-
wrotem do puszki i ponownie zaczęła od-
mierzać. – Ty dwie, Juliusz półtorej, ja
półtorej, a ty się powinieneś zgodzić.
– No, nie wiem...
– Taka audycja to fantastyczna rzecz, ty
wiesz, ilu ludziom będziesz mógł pomóc?
Będą słuchały cię miliony, prawda,
Jędrek?
Jędrek uśmiechnął się.
– Miliony to raczej nie, ale wiesz, ludzie
nie bardzo wiedzą, co to jest terapia. My-
ślą, że ci, którzy chodzą do terapeuty, są
nienormalni.
– No właśnie – powiedziała Gajka i za-
lała kawę wrzątkiem. Wszyscy troje lubili
fusiastą i nie znosili rozpuszczalnej. – Jak
ja. Bo się z tobą zadaję. I ożeniłam się z
tobą tylko dlatego, żeby do ciebie nie przy-
chodzić. Tylko mieć cię pod ręką.
– Wyszłaś za mnie za mąż – sprostował
Juliusz i pocałował nadstawiony policzek.
– Czy to nie wszystko jedno?
– Nie bardzo – powiedział Jędrek.
– Ojej, nie o tym mówimy. Próbuję cię
tylko przekonać, że nie ma nic złego w
pójściu do radia. Nie musisz się wstydzić.
– Ależ ja się nie wstydzę – powiedział
Juliusz. – Po prostu jestem terapeutą i nie
muszę nigdzie występować i robić z siebie
głupa.
– No, popatrz tylko – Gajka wzięła na
świadka Jędrka – z kim ja żyję. Jakiego
głupa? Ludzie by nareszcie posłuchali cze-
goś mądrego... Zrozumieliby, że nie ze
wszystkim muszą radzić sobie sami, że jest
ktoś, kto ich traktuje poważnie, że nie
wszystko w mediach jest sieczką. A poza
tym... powiedz mu, Jędrek, to przecież faj-
ne, że cię doceniają i zapraszają jako eks-
perta...
– Mówię ci, stary. To przecież fajne, że
cię doceniają i zapraszają jako...
– Dajcie wy mi święty spokój – powie-
dział Juliusz. – Pójdę, pójdę, tylko skończ-
my tę idiotyczną rozmowę.

*
– Mnie pani nie oszuka – powiedziała
pani Hercowa, uchylając drzwi do swojego
mieszkania. – Ja i tak wiem, że trzyma
pani psa! Wszyscy kłamiecie!
– Ale naprawdę... – wyszeptała Sara, od-
wracając się grzecznie od zamka w swoich
drzwiach w stronę sąsiadki.
Widać przecież gołym okiem, że wraca
z daleka, wypakowana torba była ciężka, i
że nie mogła mieć nic wspólnego z jakąś
awanturą, która się odbyła pod jej nieobec-
ność.
– Ja dobrze wiem! – triumfalnie ogłosiła
werdykt pani Hercowa. – I ja zadzwonię
do straży miejskiej! Oni wezmą mnie w
obronę! Zrobią z tym porządek!
– My nie mamy... – Sarze udało się w
końcu znaleźć właściwy klucz, mimo że jej
trzęsły się już ręce.
– Poprzedni ludzie też niby nie mieli! A
skąd te kupy? No skąd?
– Nie wiem – skłamała Sara, choć do-
brze wiedziała skąd. – Ja nie...
– Oni też nie! Wszyscy nie! A pies zo-
stawia ślady! To są te ślady! Jeszcze poża-
łujecie!
Sara weszła do domu i ciężko opadła na
fotel. Trzeba mieć wyjątkowego pecha,
żeby zamieszkać akurat w takim sąsiedz-
twie. Nienawidziła pani Hercowej z całego
serca.
Ach, gdyby była inna... Silna, zdecydo-
wana, nie przestraszona. Gdyby była inną
Sarą, to powiedziałaby do tej baby:
– Nie mamy psa, proszę pani. Ani psa,
ani kota, ani myszy, ani szczura, nie mamy
żadnego żywego stworzenia! Nie mamy
rybek, nie mamy słoni, żyraf, tasiemców
ani węży. Nie mamy żadnego stworzenia,
które słusznie sra na pani wycieraczkę, bo
jest pani nie do wytrzymania! Jeśli jeszcze
raz zaczepi mnie pani, powiem pani, co
myślę. A myślę, że jest pani brzydka i sa-
motna, bo ma pani brzydką duszę i wszy-
scy od pani uciekają. A teraz napisze mi
pani oświadczenie, że przyjmuje pani do
wiadomości, że nie mam psa!
Albo inaczej. Mogłaby mieć psa, duże-
go, brązowego, jakiegoś mastyfa czy inne-
go brazylijskiego zabójcę.
I ta sąsiadka przyszłaby z awanturą, a
ona, Sara, wcale by się nie ruszyła z miej-
sca, tylko by zawołała: wejść! I pani Her-
cowa weszłaby prosto do pokoju, w któ-
rym ona, Sara, siedziałaby sobie wygod-
nie, a przy jej nogach siedziałby ten cu-
downy duży, groźny pies. I z gardła wydo-
bywałoby mu się bulgotanie, jakby wrzą-
tek miał w żołądku. Byłby gotów rzucić
się natychmiast na każdego, kto miałby do
Sary pretensję. A Sara uśmiechnęłaby się i
powiedziała:
– Niech pani jemu to powie! – a pies
błagałby wzrokiem, żeby zrobić porządek
z wredną staruszką.
A pani Hercowa bardzo grzecznie po-
wiedziałaby do Sary:
– Proszę mi wybaczyć, ja bardzo lubię
psy – a potem bardzo grzecznie zwróciłaby
się do psa Sary, brazylijskiego zabójcy: –
A ty możesz srać na moją wycieraczkę,
najlepiej, jeśli zrobisz tu kupkę od razu – i
wyciągnęłaby gazetę – to sama ją sobie za-
niosę do domu, żeby was nie trudzić, dzię-
kuję bardzo!
Tak, tak byłoby dużo zabawniej.
A potem rzeczywiście u drzwi zadzwo-
nił dzwonek i Sarze zaczęło mocniej bić
serce.
– Dlaczego nie otwierasz? – W drzwiach
stała Magda.
Wyglądała okropnie. Sińce pod oczami,
w czasie tych paru tygodni od odejścia
Piotra schudła i spodnie wisiały na niej jak
na wieszaku.
– O Boże – powiedziała Sara – nie sły-
szałam dzwonka, wchodź.
– Gdzie byłaś? Nic nie mówiłaś, że wy-
jeżdżasz, byłam u ciebie... Już wymyśliłam
– powiedziała Magda i pomaszerowała za
Sarą do kuchni. – Wszystko już wiem. Te-
raz go załatwię. Nie mogę sobie pozwolić,
żeby jakiś... jakiś... – szukała mocnego
określenia – jakiś taki nikt mnie tak trakto-
wał.
– Nie możesz – zgodziła się Sara i nasta-
wiła wodę na herbatę.
Była zmęczona i chciała się jak najszyb-
ciej położyć. Jutro przecież taki ważny
dzień. Jutro idzie po raz pierwszy do radia.
Musi się przygotować do tej rozmowy, coś
zaproponować, błysnąć jakoś, mieć świe-
że, niekonwencjonalne pomysły, zrobić
wrażenie, wyglądać bezbłędnie i wziąć coś
na uspokojenie.
– Czy wiesz, co będzie dla niego najgor-
szą rzeczą? – zapytała Magda i usiadła za
stołem w kuchni. Odsunęła czerwony wa-
zonik pod samą ścianę, jakby potrzebowa-
ła miejsca na następne zdanie.
– Nie – powiedziała zgodnie z prawdą
Sara.
– Otóż... Dla niego najgorszą rzeczą,
jaką zrobię, będzie to... – Magda zawiesiła
głos i spojrzała na Sarę.
– Co? – zapytała Sara i podała Magdzie
herbatę.
Nalała do szklanki wrzątku i wrzuciła
plasterek cytryny. Bez cukru. No tak, Mag-
da w dalszym ciągu była w fazie obmyśla-
nia perfidnej zemsty. Po okresie rozpacza-
nia i płaczu, parę dni temu podzieliła się z
Sarą swoim planem, od którego Sara do-
stała gęsiej skórki. Wpadła mianowicie na
pomysł znalezienia środka przywołującego
samice karaluchów, który podobno stosuje
się w deratyzacji czy dezynsekcji, żeby
zwabić towarzystwo w jedno miejsce.
– I jakbym miała ten środek, to bym
umówiła się z Piotrem – głos Magdy nieco
złagodniał, a w oczach Sara zobaczyła roz-
marzenie. – Wiesz, pod pozorem oddania
mu paru książek, bo złamasowi dosłali
resztę egzemplarzy sygnalnych na mój ad-
res, wyobrażasz sobie – a Sara nie miała
kłopotu z wyobrażeniem sobie paczki –
więc umawiam się z nim, spokojnie, z kla-
są, wyglądam świetnie, bo właśnie wróci-
łam od kosmetyczki i tak dalej, i wiesz, od
słowa do słowa... Już się domyślasz?
Ale Sara nie domyślała się jeszcze.
Magda zachichotała i to był chichot iście
diabelski.
– Od słowa do słowa wsmarowałabym
mu jedną maleńką kropelkę w cokolwiek...
! Oczywiście musiałabym mieć gumowe
rękawiczki, i to takie z grubej gumy,
wiesz, żeby mi to nie przesiąkło, ale wy-
obrażasz sobie? On wraca do domu, a tam
ciągną do niego karaluchy! To działa przez
pół roku, mówił mi jeden facet. Pół roku
by miał hodowlę! – śmiała się Magda i na-
prawdę wyglądała na szczęśliwą. Albo nie-
normalną, co kto woli. Ale to było parę dni
temu.
Sara usiadła naprzeciwko Magdy i przy-
sunęła czerwony wazonik, jakby chciała
się od niej odgrodzić. Jaki pomysł ma teraz
Magda na zemstę stulecia? Nie ma nic gor-
szego od zranionej kobiety. Lub jakoś tak.
– Co zrobisz? – powtórzyła Sara i wcale
nie chciała usłyszeć odpowiedzi.
– Nie zgadniesz! Totalny odlot!
Co mogło być totalnym odlotem, skoro
hodowla karaluchów odeszła w zapomnie-
nie, Sara nawet nie chciała się domyślać.
– Wiesz co? Nawet się nie spodziewasz.
Nie zrobię nic! – triumfalnie obwieściła
Magda i posłodziła z wrażenia herbatę,
chociaż nie słodziła od pół roku.
– Nic – powtórzyła Sara.
Magda jak zwykle miała rację. Sara była
zaskoczona.
– I co ty na to? – oczy Magdy błysnęły
znad szklanki, z której nie wyjęła łyżeczki.
– Nic – odpowiedziała Sara.
– Nie uważasz, że to genialny pomysł?
Po prostu nic. Jakby go nie było. Potraktu-
ję go jak powietrze. To jest najgorsze dla
mężczyzny. Nic. To właśnie zrobię – i
Magda dopiła herbatę, nie zważając na to,
że jest gorąca i posłodzona.
Do konsolety nie podchodź

Sara nie była rozczarowana, była


wstrząśnięta.
Nie tak to sobie wyobrażała. Myślała, że
będzie mogła robić inne rzeczy, miała
przecież tyle pomysłów, ale szef, który ją
przyjął do pracy, starszawy pan zrobiony
na młodzieżowca, ze zdecydowaną nadwa-
gą i lekką łysiną, powiedział jasno:
– Pani będzie robić wszystko.
I zaraz następnym zdaniem zgasił jej nie
ujawnioną radość.
– To znaczy głównie odbierać telefony,
notować, jakby co, to dać kontakt Ewie,
kawa, herbata, soki, prasówkę, i tak robią
dziennikarze, rozejrzy się pani i będzie
pani wiedzieć, co robić. Oprócz tego dwa
dyżury w tygodniu nocne, bo nikt nie chce
siedzieć, i tak rzadko dzwonią, ale szef ka-
zał, żeby radio było, rozumie pani, interak-
tywne. A jak szef każe, to tak się robi. Jeśli
chodzi o ciebie, to ja jestem twoim bezpo-
średnim szefem, rozumiemy się? To co,
zaczynasz, zaczyna pani dzisiaj?
Szef przedstawił Sarę, wprowadzając do
reżyserki:
– To nasza nowa, Sara, powiedzcie jej,
co ma robić, dopóki tej budy nie zamkną.
I zatrzasnął za sobą drzwi, tak mocno,
że kalendarz przyczepiony do nich gruby-
mi pinezkami prawie odfrunął na środek
pokoju.
– Ewa jestem – rudowłosa dziewczyna
podniosła się dość wolno zza biurka i wy-
ciągnęła do Sary niechętnie rękę. – Do
konsolety nie podchodź, bo coś zepsujesz.
Tu będziesz siedzieć – i wskazała jej puste
biurko pod oknem.
– Ja jestem Jan – grubasek po prawej na-
wet się nie podniósł. – Nie przyzwyczajaj
się, długo tu miejsca nie zagrzejesz.
A trzeci, patykowaty chłopak z orlim
nosem, podszedł i uścisnął jej rękę prawie
serdecznie, wymamrotał coś, czego nie
usłyszała, bo w tej chwili z głośników huk-
nęła muzyka.
– Przepraszam – odważyła się powie-
dzieć – nie usłyszałam pańskiego imienia.
– Mów mi Leon, to mnie wyszczupla –
roześmiał się chłopak i Sara natychmiast
znienawidziła i siebie za to pytanie, i jego
za tę beznadziejną odpowiedź.
– Ale ty, Rafał, durny jesteś – powie-
działa Ewa. – Wchodzisz za trzy minuty na
antenę.
Pozostałe dwie osoby przy konsolecie
tylko kiwnęły głową. Sara usiadła przy pu-
stym biurku i pomyślała, że nie, właśnie,
że jej nie zniechęcą, że zawsze początki są
trudne. Zawsze. Nad przeszkloną ścianą do
sąsiedniego studia zapaliło się czerwone
światło.
Chłopak z orlim nosem czytał wiadomo-
ści, a Sara nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
– Jeśli jesteś analfabetą, napisz do nas
już dziś – popłynęły z głośnika słowa. –
Wyższa Szkoła Kształcenia Podstawowego
pozwoli ci nareszcie pozbyć się komplek-
sów. Nie zwlekaj. Dwa semestry w cenie
jednego, jeśli zapiszesz się w ciągu trzech
dni!
Czerwone światło zgasło, znowu ta
wstrętna muzyka.
– Pogięło cię, Rafał? Jak analfabeta
może napisać?
– A co mnie to obchodzi? Ja tu jestem
od czytania, nie od myślenia. Może taki
analfabeta ma jakąś żonę albo matkę, albo
córkę.
– To miłe, że wiesz od razu, że to facet.
– Wiem natychmiast, że chodzi o faceta,
bo gdyby chodziło o baby, to napisaliby
„analfabetki", nieprawdaż? – Rafał trzep-
nął ręką w maszynopis – więc moja wiedza
jest poparta słowem pisanym.
– Trochę ciszej, proszę, tu się pracuje –
odezwał się pan Jan, i w tym momencie
rozległ się dźwięk telefonu.
Jedyny aparat stał na biurku Ewy. Sara
zamarła.
– No, odbierz – powiedziała Ewa.
Sara wyciągnęła rękę i podniosła słu-
chawkę.
– Radio Ambi, słucham – powiedziała,
jak mogła najuprzejmiej, mimo że wszyst-
kie pary oczu były na nią skierowane i w
reżyserce nagle zapadła cisza.
Ze słuchawki popłynął stek wyzwisk,
Sarze zrobiło się słabo. Zebrała wszystkie
siły, a jednak zdenerwowanie było silniej-
sze:
– Dziękujemy panu za wyrażenie opinii
o naszej stacji – powiedziała Sara do słu-
chawki i odłożyła ją tak niezręcznie, że aż
zadźwięczało.
Wszyscy gruchnęli śmiechem.
– Dobde! Wyrażenie opinii o naszej sta-
cji to cenne! A to musiało go zdzibko jeb-
nąć! – realizator, którego imienia Sara nie
poznała, był prawdziwie uradowany.
– Przepraszam – szepnęła Sara.
– Mężczyzna? – zapytała Ewa.
– Tak...
– I co mówił?
– Że mu się bardzo nie podoba... że to
kaszana jakaś... że to – nie może przecież
powiedzieć „radio", bo teraz wyjdzie jej
„dadio", a na to sobie nie może pozwolić,
Sara na gwałt szukała w głowie zastępcze-
go wyrazu – że to audycja dla głuchonie-
mych...
Była zażenowana.
Ewa zaś szeroko się uśmiechnęła.
– No widzisz? I poradziłaś sobie! Nimi
się nie przejmuj, to gamonie – machnęła
ręką w kierunku mężczyzn, a Sarze zrobiło
się ociupinkę lepiej.
– Pokochaj na nowo swoją skórę – po-
płynęło z głośnika.
Sara wbiła wzrok w biurko.
To jest jakieś nieporozumienie, przecież
praca tak nie wygląda, przecież tak nie
może być, to niemożliwe. Przecież ludzie
nie chcą słuchać takich bzdur. Nie można
im wmówić, żeby pokochali swoją skórę
na nowo. Znaczyłoby to, że już ją kochali,
ale z jakiegoś powodu przestali, może ich
porzuciła, a może była niedobra. I teraz
mają na nowo ją kochać? I dają się na to
nabierać?
– Chodź, pokażę ci, gdzie jest kawa i
herbata – słowa Ewy lekko ją wytrąciły z
równowagi.
Sara podniosła się i ruszyła za rudowło-
są dziewczyną.
– Dla mnie kawę, Sarenko – chudy paty-
kowaty zrobił głupią minę. – I wróć do nas
koniecznie, będziemy tęsknić.
Sara nie mogła uwierzyć, że ten oto
osobnik musiał niegdyś zwyciężyć w
ostrym współzawodnictwie z milionem in-
nych plemników.
Nigdy, ale to nigdy w życiu, ani w szko-
le, ani na studiach, nie spotkała się z taką
agresją, złośliwością, naśmiewaniem i nie-
chęcią. Całe szczęście, że Ewa jest inna.
– Tu masz czajnik, tu na tej półce jest
nasza, a na tej studia numer dwa. Czasami
nam podprowadzają, ale to i tak nie ma
znaczenia, bo ja biorę ich w odwecie –
Ewa machnęła ręką w kierunku kawy i
herbaty, nachyliła się i wyjęła dwa kubki.
– Dziękuję – szepnęła Sara i postanowi-
ła, że się nie da.
Ewa włączyła czajnik i oparła się o
zlew.
– No i jak ci się tu podoba?
– Zawsze mówicie o takich bzdurach? I
ludzie tego słuchają? – wyrwało się Sarze.
– Aleś ty naiwna. Są badania rynku, lu-
dzie słuchają tego, co im się puszcza, i wy-
daje im się, że to lubią. W tym problem.
Przy następnych badaniach już za tym gło-
sują. Żeby było lekko i przyjemnie, rozu-
miesz. Przecież to idioci.
– Ludzie słuchają, bo nie mają wyboru –
odważyła się sprzeciwić Sara. – Przecież
to media uczą ludzi, a nie odwrotnie.
– A u nas właśnie jest odwrotnie. I to się
sprawdza. Kultura sięgnęła bruku. Ty byś
się nadawała do radia z tą twoją wadą wy-
mowy-roześmiała się Ewa, wyłączyła czaj-
nik i napełniła kubki. – W telewizji każdy
sepleni albo mówi przez nos, taka moda.
– Dziękuję – Sara wyciągnęła rękę po
kawę.
– To dla Rafała i dla mnie, ty sobie sama
zrób, pokazałam ci tylko gdzie, bo my nie
mamy czasu chodzić, jeszcze by tego bra-
kowało. – Ewa odwróciła się na pięcie i
zostawiła zdumioną Sarę w małej kuchen-
ce.

– No i jak? Jak jest? – podniecony głos


Ideny brzmiał jak dzwon.
– Cudownie – skłamała Sara. – To zna-
czy nieźle. Wiesz, tam są perspektywy, ale
na razie...
– No jasne, że przecież od razu nie da-
dzą ci zrobić audycji. Ale poczekaj, bądź
cierpliwa, miej parę pomysłów w zana-
drzu, a zobaczysz, że wszystko się ułoży.
Fajni ludzie?
Sara przełknęła głośno ślinę.
– Głupio pytam, wszędzie są fajni i nie
fajni. Ale tak się cieszę, że nareszcie masz
zajęcie!
– Ja też się cieszę – powiedziała Sara,
odłożyła słuchawkę i rozpłakała się.

Sara siedziała w kawiarni i była wście-


kła, że tak się daje Magdzie podejść. Mag-
da z okresu zemsty na Piotrze, która miała
polegać na nic nierobieniu w tej sprawie,
przeszła na ja mu pokażę że mam innego
lepszego, czyli na natychmiastowe szuka-
nie zastępcy. Godzinami siedziała w Inter-
necie, a na spotkania ciągnęła Sarę, żeby
ktoś mi obiektywnie powiedział, czy warto,
bo jestem w stresie.
I za każdym razem odbywało się to tak
samo. Niby przypadkiem Sara siedziała na
prośbę Magdy w jakiejś knajpce – czego
nie znosiła, bo wydawało jej się, że każdy
na nią patrzy – do knajpki wchodziła Mag-
da z kolejnym absztyfikantem, na widok
Sary krzyczała ze zdumieniem ojej, a co ty
tu robisz? Potem następowało możemy się
przysiąść I nikogo nie obchodziło, a naj-
mniej Magdę, jak Sara się w takiej roli
czuje.
Tym razem nie miało być lepiej, nieste-
ty. W drzwiach Sara zauważyła Magdę,
która drobiła wokół muskularnego męż-
czyzny typu – Ja nie myślę-ale podziwiaj.
Tors rozsadzał mu niebieską koszulę,
czarna czupryna lekko stała, wzrok miał
zwycięski, kiedy nim przeciągnął po
wszystkich obecnych, nie wyłączając Sary,
dwóch kelnerek i trzech mężczyzn. Magda
ominęła go i krzyknęła:
– Ojej, Sara, a co ty tu robisz? – i uści-
skała ją serdecznie, tak jak to się robi z
dawno nie widzianą ciocią, a nie z kimś,
kogo się widziało wczoraj wieczorem.
– Kamil, to jest Sara, moja serdeczna
przyjaciółka – odwróciła się do koszuli
wypchanej torsem. – A to...
– Kamil jestem – wyciągnął rękę do
Sary niebieski tors.
– Możemy się przysiąść? – zaszczebio-
tała Magda, a Sarze aż zaburczało w brzu-
chu. Oby szybciej, na dzisiaj miała plany.
Patrzyła na Magdę nieco wstrząśnięta,
bo wyraźnie, i to po raz pierwszy, Magda
była pod tak silnym wrażeniem mężczy-
zny. A w ciągu ostatniego tygodnia miała
randkę z czterema i wszystkich czterech
musiała Sarze pokazać.
– Kamil właśnie – potwierdziła bez sen-
su Magda i usiedli.
Kamil wodził wzrokiem po knajpie.
Rozmowa nie mogła się kleić, bo jej nie
było.
– Bo Kamil właśnie... pływa – zaczęła
Magda i Sara w lot zrozumiała, że Magda
się ugotuje w takim stanie, w jakim jest.
Ale przyjaciółce należy pomóc, więc Sara
wykrzesała z siebie odrobinę zainteresowa-
nia.
– Pływa...?
– Grzbietowym na dwieście – dodała
Magda z dumą, jakby wymyśliła grzbiet,
liczby, pływanie i przede wszystkim Ka-
mila.
– To ciekawe... – Sara zawiesiła głos,
choć pływanie wydało jej się nieciekawe, i
spojrzała na Kamila. Teraz ją zaszczycił
spojrzeniem i powiedział:
– No.
Puff, puff, puff

– Klucze zostaw w studiu numer dwa,


jak będziesz wychodzić – powiedział Rafał
i zamknął za sobą drzwi. Zapadł zmierzch,
za oknami rozbłysły światła latarni. Sara
poczuła się nieswojo. Pierwszy raz została
sama w radiu. Rozejrzała się po pokoju,
jakby pierwszy raz w życiu tutaj była. Re-
żyserka bez ludzi była wnętrzem przyjem-
nym, choć zabałaganionym. Sara zgarnęła
z konsolety kubek po kawie, Rafał zawsze
coś zostawiał gdzieś, gdzie akurat się przy-
siadł albo stanął.
Z obrzydzeniem wyrzuciła zatłuszczone
od śmieciowego jedzenia kartoniki i usia-
dła przy swoim biurku. Uporządkowała
papiery. Wydrukowała playlistę na następ-
ny dzień. Tylko odbierać telefony, nic wię-
cej. Ale telefon nie zadzwonił ani razu.
Sara zajrzała spokojnie do wszystkich szu-
flad, wytarła je mokrą ścierką i przetarła
suchym papierowym ręcznikiem. Ułożyła
stare ramówki, które znalazła w dolnej
szufladzie, posegregowała według dat.
Znalazła stare podania o pracę, niektóre
jeszcze z zeszłego roku, odłożyła na bok,
jutro zapyta, co z nimi zrobić.
Przetarła z kurzu inne biurka, każde za-
jęcie było lepsze niż nicnierobienie. Pod-
niosła słuchawkę telefonu, sygnał był, czy-
li telefon czynny. Dlaczego nikt nie dzwo-
ni? Wyobrażała sobie, że telefon będzie
dzwonił bezustannie, a ona, podnosząc słu-
chawkę z nieodmiennym „Radio Ambi,
słucham", będzie nareszcie komuś potrzeb-
na. Że będą dzwonić ludzie samotni, nie
kochani, tacy, którzy potrzebują pomocy,
rady. Albo ją o coś zapytają. A Sara, choć
wcale się tym nie popisywała, wiedziała
dużo. I ta wiedza nikomu się nie przyda-
wała.
Spojrzała na zegar nad szybą. Była dzie-
wiąta piętnaście, sekundnik przesuwał się,
zrobił całe kółeczko.
Zastanawiała się, czy może wyjść na ko-
rytarz, na końcu stał automat z kawą, ku-
chenka była na pewno zamknięta, nie po-
myślała, że będzie głodna o tej porze, co
prawda nie było nic do jedzenia, ale na
przykład taka pyszna gorąca czekolada do-
brze by jej zrobiła...
Ale gdyby zostawiła otwarte drzwi, to
usłyszałaby telefon. Chwilę się zastana-
wiała, a potem uchyliła drzwi na korytarz.
Był pusty, drzwi po lewej i po prawej stro-
nie, długi rząd drzwi i wszystkie pozamy-
kane. Nikogo nie było, studio numer dwa
mieściło się piętro niżej. Gdyby ktoś teraz
przyszedł i chciał jej zrobić krzywdę, to
nikt by nawet nie usłyszał jej krzyku. Cof-
nęła się i pomyślała, że jednak jest idiotką.
Kto chciałby przychodzić do radia, w do-
datku starać się o przepustkę (ktoś przecież
musiałby ją wystawić!), lub przejść niepo-
strzeżenie koło pana Franciszka, a grani-
czyło to z cudem (bo pan Franciszek pra-
cował tutaj jeszcze wtedy, kiedy to była
centrala handlu zagranicznego, i nie z nim
takie numery), więc komu zależałoby na
tym, żeby się tutaj cichaczem dostać, tylko
po to, żeby sprawdzić, czy może w studiu
numer jeden jest jakaś kobieta, której moż-
na dać w łeb?
Uchyliła drzwi i wyszła na korytarz.
Drzwi zamknęły się z lekkim trzaśnięciem,
Sara podskoczyła. Zawsze się same zamy-
kają. Są źle osadzone. Poszukała w torebce
dwóch złotych i nasłuchując, poszła w kie-
runku automatu. Telefon milczał.
Wróciła po chwili z plastikowym kub-
kiem w ręku. Zgasiła światło, zostawiła
tylko małą lampkę przy biurku. W studiu
zrobiło się nagle intymnie, tak samo jak w
wyobrażeniach Sary, kiedy była młodsza,
na temat radia. Myślała, że radio to jest
wyciszony ciemny pokój, bez okien, tylko
z mikrofonem. Gdzie zawsze panuje pół-
mrok i cisza przerywana tylko przez głosy
prowadzących audycję.
Podniosła słuchawkę, ciągle tam był ten
podłużny sygnał. Telefon był czynny, tyl-
ko nikt nie dzwoni, a ona siedzi jak idiotka
i będzie tak siedzieć do pierwszej w ocze-
kiwaniu na telefony, których i tak nie bę-
dzie.
Jak nie będzie telefonów, to ją zwolnią.
Nie chciała być zwolniona. Wczoraj szef
klepnął ją w tyłek, tak, tak, czyli był w
świetnym humorze, oczywiście nie zare-
agowała, bo przecież nie mogła, i powie-
dział:
– Świetny pomysł, świetny, gratuluję.
Nie wiedziała, o czym mówił, czy o tych
paru słowach, które dopisała pod propozy-
cją programu, czy o rozmowie z Rafałem,
któremu powiedziała, że to martwe radio,
jeśli nic nie ma do zaoferowania poza ja-
zgotliwą muzyką i wiadomościami. Nic
nowego. A może po prostu chciał ją klep-
nąć. Klepał wszystkie kobiety, a tę ze stu-
dia dwa to na stołówce kiedyś pogłaskał po
piersi, tak jest! Powiedział: ale się pani
ubabrała i przesunął ręką po dekolcie. I ta
kobitka też nic nie zrobiła, w dodatku w
jednej ręce miała zestaw obiadowy za dzie-
więć pięćdziesiąt, a w drugiej sok pomido-
rowy, z którego mogła zrobić użytek.
Sara podniosła się i podeszła do konso-
lety. Tylko raz ośmieliła się przy nich to
zrobić, chciała się po prostu przyjrzeć, a
Rafał natychmiast stanął za nią.
– Ciągnie do sitka, ciągnie... Tu parcie
na sitko mają wszyscy...
Odskoczyła natychmiast i pokręciła
przecząco głową.
Rafał odłożył hamburgera, którego przy-
niósł sobie na obiad, zbliżył do niej twarz i
naciągając usta, powiedział bardzo wyraź-
nie i wolno:
– Raaadio, z gruuubszaaa rzeeecz bio-
oorąąąc poleeega na tyyym, że się móóó-
wi. Mówi. O sorki, z gdubsza rzecz bio-
dąc... w twoim przypadku... Chcesz spdó-
bować?
Sara milczała.
– Masz dziecko? – zapytał Rafał.
Więc pokręciła przecząco głową.
– Szkoda, nauczyłoby cię mówić – Rafał
roześmiał się i roześmiali się wszyscy,
włącznie z Ewą.
– Może i lepiej – powiedział Rafał. –
Doświadczenie uczy, że kariery radiówek
kończą się na pierwszej ciąży.
– A ja mogę pokazać, jak się taką ciążę
robi – szef, znowu jak duch, pojawił się w
pokoju.
Nic dziwnego, wygląda, jakby był w
ciąży od parunastu lat – przemknęło przez
myśl Sarze.
– Spokojna głowa, ja to wiem...
– Bo słyszałeś w radiu – powiedziała ci-
cho Ewa, a Rafał oblał się rumieńcem, o
co Sara nigdy by go nie podejrzewała, i
odgryzł potężny kęs miazgowatej buły.
Takie było jej spotkanie z konsoletą.
Jeszcze tylko trzy godziny. I tak ta sa-
motność jest lepsza niż siedzenie tutaj w
dzień.
Ciekawe, jak by to było po drugiej stro-
nie? Czerwone światełko, które ostrzega
przed wejściem, kompletna cisza, tylko
ona i mikrofon.

Sara oparła się na rękach i zbliżyła


twarz do szyby dzielącej studio od reżyser-
ki. Nie mogła zauważyć, że wcisnęła guzik
REC, który mignął żółtym światłem. Ci-
sza, żadnego telefonu. Przecież gdyby so-
bie tylko weszła do studia i nie zamykała
drzwi, to telefon usłyszy. Czy to nie
wszystko jedno, gdzie siedzi? I tak się nikt
nie dowie. Zresztą, nigdzie nie jest napisa-
ne, że tam jej nie wolno wchodzić.
Ostrożnie otworzyła drzwi i weszła do
środka. Ciemny stół, z jednym tylko otwo-
rem, z którego wystawał pęk kabli do
dwóch mikrofonów i czterech słuchawek
zawieszonych na haczykach pod stołem.
Dwa fotele i kompletna cisza. Sara słyszała
bicie własnego serca. No tak, wygłuszone
pomieszczenie, brak okien, jasne, tu jest
właśnie tak, jak to sobie wyobrażała.
Usiadła wygodnie na fotelu, okręciła się
dwa razy. Włożyła słuchawki na uszy, nic,
cisza, powiesiła je z powrotem. A potem
uderzyła palcem w mikrofon. Wydał głu-
chy dźwięk.
Ostrożnie zbliżyła usta i powiedziała ci-
cho:
– Przepraszam... Nie chciałam cię ura-
zić... Ale jesteś taki malutki... Pppffff...
Raz, dwa, raz dwa... – i odchrząknęła.
Urazić! Wyraźne „r" w słowie „urazić" i
w słowie „raz".
Przez szybę widziała ciemne okno,
oświetlone małą lampą swoje biurko i tył
ekranu komputera wystający znad konsole-
ty. Nachyliła się nad mikrofonem, potem
podniosła go wyżej, na wysokość swoich
ust, i powiedziała dużo głośniej:
– Pufff, pfff, prrrr. Halo? Centrala?
Odpowiedziała jej cisza.
– Król Karol kupił królowej Karolinie
korale koloru koralowego – powiedziała
bardzo szybko i bezbłędnie.
Popukała parę razy w mikrofon.
– No cóż, że ze Szwecji, no cóż, że ze
Szwecji, szedł Sasza suchą szosą, a ząb
zupa zębowa, dąb zupa dębowa, niewtie-
pierabatiwajuszczizawod – powiedziała
jednym tchem i roześmiała się.
Mogła mówić! Mogła mówić, pod wa-
runkiem że nikogo nie było, że nikt jej nie
słyszy. Mogła mówić!
Wobec tego pogrubiła głos i posępnym
barytonem zaczęła:
– Chciałam państwu powiedzieć, że nie
będzie wiadomości, bo odbył się koniec
świata... Babciu! – zmieniła głos na cienki
falset – dlaczego masz takie duże oczy? A
uszy? Tego dnia upadł w Polsce komu-
nizm, więc – głos jej nabrał wigoru, jak u
polityków, którzy wrzeszczeli – zbuduje-
my czwartą rzeczpospolitą, piątą, szóstą,
zburzymy siódmą i postawimy dziewiątą.
Tysiąc szkół na tysiąclecie, ecie-pecie,
ecie-pecie – rozciągnęła usta – strzyżyk
piszcząc pierzchnął w rżysko, cietrzew z
krzykiem wpadł w ściernisko...
Czy to nie lepsze od tych bzdur, którymi
was karmią od rana do nocy? Nie to
chciałam powiedzieć – nagle zdała sobie
sprawę z tego, jak bardzo się czuje samot-
na – mikrofonku, nie, to obraźliwe, jesteś
rodzaju męskiego, będę do ciebie mówiła
makro, Makrofonku – nachyliła się i pra-
wie ustami dotknęła kratki – Makrofonku,
jestem zupełnie sama... w tym świecie, któ-
ry znam, nikt nikogo nie słucha... a jak już
kogoś mógłby posłuchać, na przykład ra-
dia, to jakiś zasrany głupek mówi – i tu
Sara włożyła wszystkie swoje zdolności w
przedrzeźnianie prezentera – dziękujemy
za ciekawom wypowiedź, ale będzie na
żywo konferencja wicepremiera...
A ja mam gdzieś wicepremiera, co mnie
obchodzi wicepremier? Pracuję z jakimiś
osobnikami... Jeden mnie nie zauważa,
drugi klepie po tyłku, ale i tak na to nie za-
reaguję, bo mi zależy na pracy... Trzeci
bez przerwy żuje jakiegoś hamburgera... I
mówi, że zna sposób na głód i bezrobocie,
mianowicie głodni powinni jeść bezrobot-
nych...
A sam wpiernicza hamburgery! Jakby
nie wiedział, z czego są zrobione. Ja też
myślałam, że z mięsa... A znalazłam infor-
mację w Internecie, że tam jest kauczuk...
Mięso w jednym hamburgerze pochodzi od
kilku, a nawet kilkudziesięciu krów... Mie-
lone są prawie całe krowy... Wiesz, jak się
takie krowy karmi? Stutysięczne stado jest
zamknięte w jednym pomieszczeniu z dłu-
gimi rzędami betonowych koryt... Do paszy
dodaje się anaboliczne sterydy i hormony
wzrostu. A potem krowy zabijane są przez
automatyczną linię do zabijania, zrobioną
na wzór fabryki samochodów forda, każdy
pracownik stoi przy taśmie i wykonuje te
same czynności... Dziesięć tysięcy Amery-
kanów umiera rocznie od zatrucia bakterią
E. coli i udowodniono, że ta śmierć jest
spowodowana przez mięso hamburgero-
we...
Bakteria Coli jest tam, gdzie coś się roz-
kłada i gnije. Ale o tych badaniach oczywi-
ście nikt nie będzie mówił tutaj, prawda?
Bo nikt nie zapłaci za antyreklamę.
Za to dużo możesz usłyszeć o kryzysie.
Bo to ekscytujące. Zawsze jest łatwiej kie-
rować ludźmi, którzy się czegoś obawiają,
jak ja... Wiesz, że kiedyś w Ameryce prze-
powiedziano, że będzie głód. I farmerzy
wynieśli się w pobliże miast, bo wiadomo
było, że tam będzie łatwiej przeżyć. I nie
miał kto uprawiać ziemi... I zapanował
głód. Nie obchodzi mnie kryzys. Co mnie
obchodzą kursy na giełdzie, kiedy mój mąż
odwraca się do mnie plecami... Mój mąż,
którego kocham... – głos nagle się jej zała-
mał i Sara pociągnęła nosem. – Mam ci
powiedzieć, jak się kochaliśmy... jak pla-
nowaliśmy życie? Jak wierzyliśmy, że bę-
dziemy szczęśliwi. ..
I teraz dotykam jego obojętności, to jest
tak, jakbym trzymała rękę na rozpalonym
żelazku, nastawionym na bawełnę... I trzy-
mam tę rękę, mimo że skóra już odchodzi,
w nadziei, że się mylę, że to nieprawda, że
to może mój wymysł... Tak właśnie robię,
to co wszyscy, udaję, że jest w porządku, a
tak bardzo mi źle... i z nikim nie mogę po-
rozmawiać, bo wszyscy się gdzieś spieszą,
bo jestem tu obca, bo nikt nie chce słuchać
o kłopotach, prawda? Tak chciałabym coś
zmienić, przecież nie jesteśmy wieczni...
Po co czekać, aż coś się wydarzy, ktoś nam
pomoże? Czy nie lepiej od razu powiedzieć
prawdę, zamiast oszukiwać się w nieskoń-
czoność... – i Sara, nie zważając na obec-
ność mikrofonu, zaczęła siąpać. Tak, ona
na pewno była oszukiwana przez Jacka i to
nie od dziś. – Wiesz co? – dotknęła palcem
zimnej kratki – Może ja coś przegapiłam?

Helena wysunęła swoją dłoń z ręki Gu-


stawa. Bóg jeden wie, jak jej było ciężko.
To prawda, że obiecała zrobić porządek ze
swoim życiem, ale obecność Sary w War-
szawie wbrew pozorom utrudniała podję-
cie ostatecznej decyzji. To znaczy, decyzja
była podjęta – trzeba było tylko zawiado-
mić w możliwie delikatny sposób Staszka i
poprosić go, żeby na razie zachował te re-
welacje w tajemnicy przed dziewczynka-
mi. Żeby obyło się bez komplikacji, oskar-
żeń, obwiniania i tych wszystkich rzeczy,
które nieodmiennie wiążą się z rozwodem.
Wolałaby, żeby i Sara, i Idena były w
Poznaniu, poszłoby łatwiej.
O Stanisława Helena martwiła się naj-
mniej. Był zawsze zgodnym człowiekiem i
na pewno zrozumie, że fikcja, jaką jest od
dawna ich małżeństwo, nie może trwać w
nieskończoność.
Bardziej martwiła się o Sarę. Jak to
przyjmie, czy jej wybaczy, czy stanie po
stronie ojca? A Idena?
Czy nie będzie dla nich śmieszna ze
swoją miłością po pięćdziesiątce? Czy bę-
dzie mogła z nimi normalnie rozmawiać,
czy ją znienawidzą? Czy związek z Gusta-
wem przekreśli całą przeszłość? Na to nie
mogła sobie pozwolić.
– Poczekaj jeszcze parę dni, proszę –
głos jej brzmiał chropowato, nie chciała się
rozpłakać i nie chciała go stracić. I nie
chciała się ośmieszać nagłym wzrusze-
niem.
– Ja będę czekał na ciebie zawsze... –
Gustaw podniósł na nią wzrok – ale takie
życie w kłamstwie nie jest dobre dla niko-
go... Oszczędź sobie tego... Oszczędź tego
nam... Twój mąż nie zasługuje na kłam-
stwo...
Któż to mówi w taki sposób? On wła-
śnie. Wyjątkowy mężczyzna spotkany w
ostatniej połowie życia. Ma to, o czym ma-
rzyła przez wszystkie lata, a z drugiej stro-
ny dom, dzieci, przeszłość, wspomnienia.
Po stronie Gustawa czułość, zrozumienie,
rozmowy i... tak... aż wstyd się przyznać,
ale seks, o którym dawno zapomniała. Czy
to wystarczy, żeby budować na nowo? Na
starość? Przekreślać to, co było? Udawać,
że wszystko, co było przedtem, się nie li-
czy?
Spotykali się od dwóch lat. Dwa lata ży-
cia w zakłamaniu, dwa lata udawania, że
nic się nie dzieje, dwa lata oszukiwania, że
praca, że wyjazd, że spotkanie, że koleżan-
ka, że goście z Francji, że partnerzy, że tar-
gi książki, że Frankfurt na jesieni, że Kra-
ków w październiku, że w grudniu Wro-
cław, że szkolenie młodej kadry...
I Stanisław niczego nie podejrzewał.
Nikt niczego nie podejrzewał. No – umów-
my się, kto podejrzewałby kobietę w jej
wieku o romans? To było przykre, ale
prawdziwe. Kobiety w jej wieku jeździły
do sanatorium albo do SPA, bezkarnie,
bezpodejrzliwie. Jeśli miały zmienne na-
stroje, to w wyniku menopauzy, a nie dla-
tego, że telefon milczał. Jeśli zaczynały o
siebie dbać, nagle, bez uprzedzenia – to
dobrze, to znaczy, że nie miały depresji, że
w końcu zajęły się sobą. Jeśli nagle zaczy-
nały chodzić na jogę, to znaczyło, że skoro
spełniły się w życiu, mogły teraz trwonić
czas na poszukiwania duchowe, ha, ha.
Odpękały rodzenie, wychowanie, wypusz-
czenie piskląt z gniazda i nie zawracały
głowy swoim dojrzałym mężom. W naj-
gorszym wypadku miały jakieś hobby.
Poza tym ona dbała o męża. Przed każ-
dym wyjazdem obiady na parę dni, słoiki z
gołąbkami albo z zapeklowanym mięsem,
na najwyższej półce w lodówce te, które
trzeba zjeść w pierwszej kolejności, na
drugiej te, które mogą postać. Sałatka z ki-
szonej kapusty na jutro, a ogórki na słodko
na pojutrze. Tu masz, kochanie, obiady na
trzy dni. Zadzwoń, jak dojechałaś. Doje-
chałam, zadzwonię jutro. Będę miała wy-
łączony telefon, bo wykłady. Rozumiem.
Do widzenia, do widzenia.
Koszule wyprane i wyprasowane. Jak
zwykle przez te lata. Mieszkanie sprzątnię-
te i miło urządzone. Kwiaty w wazonie.
Żeby nikt się nie domyślił. Ale któż by się
domyślał?
– ... to właśnie jest najgorsze – dopłynął
do niej z oddali głos Gustawa.
– Przepraszam, nie słuchałam cię – po-
wiedziała Helena, bo mogła być z nim
szczera. – Zastanawiałam się, jak mu to
powiedzieć.
– Zwyczajnie – powiedział Gustaw. –
Prawdę.

Helena zatrzymała samochód na parkin-


gu przed domem. Wyłączyła silnik i wyję-
ła papierosy. Po prawie ośmiu latach nie-
palenia znowu zaczęła podpalać. Oszuki-
wała się, że to nie powrót do nałogu, że to
tylko chwilowe, ale papieros stawał się
niezastąpiony, szczególnie w takich chwi-
lach jak ta, która miała nastąpić.
Rozprawa rozwodowa, o której nie wie-
dział jej mąż, miała się odbyć w środę.
Sama odebrała awizo i zrobiła to, co przez
te wszystkie lata robiła tyle razy – podpisa-
ła się za męża. Teraz zostało tylko powia-
domienie go, że właśnie się rozwodzą.
Drobnostka.
I skłonienie go, żeby na razie nic nie
mówił ani Sarze, ani Idenie. Łatwizna.
Nic trudnego.
Helena wytarła oczy, bo nagle łzy za-
częły płynąć jej po policzkach, tak jakby
nacisnęła jakiś guziczek, który przechylił
zbiornik ze słoną wodą. Mimowolne łzy
kapały na bluzkę i zostawiały ślad.
Po raz pierwszy nie powiedziała prawdy
również Gustawowi, nie powiedziała, że
wniosła pozew sześć tygodni temu, choć
prawdę mówiąc, nie spodziewała się tak
szybkiego terminu, adwokat uprzedził, że
czeka się na ogół pół roku.
Tę decyzję musiała podjąć sama, tak
jakby Gustawa nie było. Albo życie w fał-
szu, albo w prawdzie. Nie chciała go obar-
czać sobą, oczywiście jego zapewnienia
były wsparciem, ale zrozumiała, że to nie
tylko chodzi o innego mężczyznę, chodzi o
nią. O jej pragnienia, potrzeby, marzenia, o
to wszystko, o czym zapomniała przez te
lata poświęcania się w imię... no właśnie,
w imię czego? W imię rodziny, którą stwo-
rzyła dla Ideny, dla Sary, dla Staszka. Za-
wsze liczyli się oni. Teraz chciała być dla
siebie najważniejsza.
Najgorsze było to, że Stanisław nie za-
winił w niczym, nie zrobił jej krzywdy, nie
zdradził jej od czasu owej Jagody, nie bił,
nie pił. Tylko to wszystko było takie jało-
we, takie żadne. Pożałowała, że ma dobre-
go męża. O ileż łatwiej byłoby zostawić al-
koholika!
Niestety, Stanisławowi nic nie można
było zarzucić. Był taki... uległy. Zgadzał
się na wszystko, we wszystkim przytaki-
wał, czekał na inicjatywę Heleny z wyjaz-
dem na wczasy, z wywiadówką dziewczy-
nek, ze zmianą pracy... „Jak sądzisz, He-
lenko, jak będzie najlepiej? Jak zdecydu-
jesz, będzie dobrze. Rób tak, żebyś była
szczęśliwa". Jakie to było strasznie męczą-
ce, o wszystkim zawsze decydować. I za-
pominać o sobie. Nie robić przykrości.
Nigdy się nie pokłóciliśmy, uświadomi-
ła sobie pewnego dnia ze zgrozą Helena.
Ani razu, podczas tych wspólnie przeży-
tych trzydziestu jeden lat. Nigdy. Nawet
wtedy, kiedy próbował odejść. Nie chciała
spędzić reszty życia przy boku człowieka,
którego tylko lubiła... ale z którym nic jej
nie łączyło, oprócz obowiązku.
Włączyła radio.
– ... nikt nie chce słuchać o kłopotach,
prawda? Tak chciałabym coś zmienić,
przecież nie jesteśmy wieczni... Po co cze-
kać, aż coś się wydarzy, ktoś nam pomoże?
Czy nie lepiej jest od razu powiedzieć
prawdę, zamiast oszukiwać w nieskończo-
ność... – I chlipnięcie na koniec.
Dziwna audycja. Może to fragment ja-
kiegoś reportażu. Ale słowa skierowane
były do niej. I głos też jakoś był jej bliski.
Papieros sparzył jej palce. Uchyliła
drzwi i rzuciła niedopałek na chodnik.
Przydusiła obcasem.
Musi z nim porozmawiać i musi go po-
prosić o dyskrecję. W imię tej rodziny,
którą przez trzydzieści lat tworzyli. Ale o
Gustawie mu nie powie, nie potrafi go aż
tak zranić.
To jest hit!

Sara czekała na Jacka na lotnisku już


blisko godzinę. Owszem, była stęskniona,
owszem, nie lubiła rozstawać się z nim, ale
przede wszystkim czuła się opuszczona i
zła, że zostawił ją samą na tak długo, i to
akurat w momencie, kiedy zaczęła praco-
wać. Nie chciała sobie przypomnieć, że
kiedy wyjeżdżał, żadna praca jeszcze się
nie kroiła, natomiast wiedziała jedno, że
nie może okazywać swojego niezadowole-
nia, bo wtedy nie będą się kochać, a ona
chciała kochać się bardzo. Miała znowu
płodne dni.
Jacek przyspieszył kroku na jej widok,
rzuciła mu się na szyję, przytulił ją mocno
i powiedział w jej włosy:
– Tęskniłem za tobą, Ptaszku.

*
Helena siedziała naprzeciwko Stanisła-
wa i czekała na wyrok. Powiedziała
wszystko, to znaczy prawie wszystko, naj-
uczciwiej, jak potrafiła.
A Stanisław nie wydawał się zaskoczo-
ny. Patrzył na nią uważnie i słuchał, kiedy
mówiła, że takie życie jej nie wystarcza, że
chce zachować przyjaźń między nimi, że
prosi na razie o zachowanie dyskrecji, bo
przykład rodziców może być szczególnie
dla Sary nie do zniesienia, że Sara jest w
trudnym okresie, nie zaakceptowałaby tak
łatwo zmian, i w ogóle.
– Pamiętasz, jak myśmy się czuli po
przeprowadzce? A przecież byliśmy tacy
zajęci...
Nie wspomniała, że Sara tuż przed wy-
jazdem do Poznania przytuliła się do niej
mocno w korytarzu, jakby znowu była
dzieckiem, przytuliła się, jak nie przytulała
się od lat, i powiedziała:
– Tak się cieszę, że was mam.
Jej serce, dość wyczulone na zmiany na-
stroju córki, bezbłędnie zakołatało niepo-
kojem. Helena niepokoiła się zawsze, od
początku. Czy wprowadzenie rosołku nie
spowoduje wzdęć, czy truskawki nie okażą
się alergenne, czy Sara nauczy się czytać i
pisać, czy wypadną jej w odpowiednim
czasie mleczaki, czy da sobie radę w szko-
le, czy nic się jej nie stanie na koloniach,
czy może sama wyjechać na biwak, czy
dostanie się do szkoły średniej, czy przeży-
je rozpacz rozstania z pierwszą miłością,
czy urosną jej piersi i czy pierwsza men-
struacja odbędzie się we właściwym cza-
sie, czy Sara nie zostanie anorektyczką
albo bulimiczką, czy ma kontakt z narkoty-
kami, skoro spędza sobotnie wieczory
wśród rówieśników, czy nic się jej nie sta-
nie, jak będzie sama wracać do domu, czy
znajdzie mężczyznę, którego będzie ko-
chała i który ją będzie kochał, czy będzie
miała dzieci?
Zasób jej niepokojów powiększał się w
miarę upływu czasu. Teraz martwiła się, że
Sara nie ma dziecka. Jeśli chodzi o Idenę,
martwiła się od śmierci swojej siostry o
wszystko, a jak Idena usamodzielniła się i
okazała genialną aktorką, Helena zaczęła
się martwić Mateuszkiem. Jak sobie da
radę Mateuszek w życiu, czy ta szkoła, do
której od dwóch lat jest zapisany, a do któ-
rej kiedyś pójdzie, nie była pomyłką? Czy
Idena będzie dość zarabiać, żeby utrzymać
dziecko w prywatnej szkole? Czy Mateusz
już przyniósł do domu ospę, różyczkę, a
przede wszystkim świnkę? Na świnkę jest
najwyższa pora, bo w późniejszym wieku
mogą być kłopoty.
Pomiędzy tymi strachami Helena funk-
cjonowała bardzo dobrze. Dopóki trzymała
je na wodzy, dopóki powtarzała sobie jak
mantrę: To nie jest twoje życie, to jest ży-
cie twoich dzieci, nie masz na nie wpływu,
więc nie martw się na zapas, zajmij się
sobą, a dziewczynki tylko kochaj.
Dziewczynki dawno przestały być
dziewczynkami, a choć Helena bardzo się
pilnowała, do dziś zdarzało się jej powie-
dzieć:
– Szczujek, pokaż, co masz pod swe-
trem, bo marzec to przebiegły miesiąc, po-
winnaś nosić koszulkę – za co potem gry-
zła się w język, szczególnie widząc wzrok
Stanisława.
Teraz ten wzrok był wbity w podłogę,
tuż koło jej czarnych butów i zielonej
spódnicy.
– Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej –
powiedział Stanisław – to tak zrobimy.
Zgadzam się.
Wtedy się rozpłakała. Płakała, nie zwa-
żając na to, że cieknie jej z nosa i że wy-
gląda okropnie. Płakała nad sobą i nad
nim, płakała, bo oto coś się nieodwołalnie
skończyło, i czuła się tak, jakby skoczyła z
wielkiej trampoliny, tak wielkiej, że nie
widać nawet basenu pod spodem, i leciała
w nieskończoność, nie wiedząc, czy w tym
basenie, który przecież musi być, skoro
była trampolina, jest woda.
Staszek podniósł się i podał jej chustecz-
ki. Wycierała nos i powoli ogarniała ją
pewność, że pierwszy raz w życiu zawal-
czyła o siebie, wszystko będzie trudne, ale
będzie również prawdziwe. Spojrzała z
wdzięcznością na męża.
– Ja też uważam, że trzeba je chronić.
Ale jeśli pozwolisz, poszukam już teraz in-
nego mieszkania, dobrze?
Kiwnęła głową, że tak, oczywiście, choć
znany niepokój – jak to, zostanę sama? nie
dam sobie rady – przeniknął ją na wskroś.
Ale da sobie radę. Jak zwykle, jak za-
wsze. Myślała, że zawsze będzie kurą do-
mową, a tymczasem, wbrew powszechne-
mu przekonaniu i temu, co opowiadają me-
dia, znalazła pracę po czterdziestce, kiedy
dziewczynki już dorosły. I skończyła stu-
dium podyplomowe. I odświeżyła francu-
ski i włoski. I awansowała. I poczuła się
spełniona. A teraz na dodatek była napraw-
dę kochana, choć w tym już nie było żad-
nej zasługi Stanisława.
Wytarła nos i zmięła chusteczkę. Nie
wiedziała, co teraz zrobić. Ze zdziwieniem
zauważyła, że oprócz ulgi pojawiło się też
coś w rodzaju rozczarowania Stanisławem.
Oczywiście, wolała, żeby wszystko odbyło
się bez awantur, awanturę trudno jej było
nawet sobie wyobrazić, ale choć... no wła-
śnie, czegoś jej zabrakło w zachowaniu
Stanisława, i to było nieprzyjemne uczu-
cie. Uczucie pustki... Albo zraniona
duma...
Po prostu myślała, że jest jednak dla nie-
go ważna... a okazało się, że jest mu obo-
jętna, i to ku jej zdumieniu, do którego nie-
łatwo było się przyznać. To lekko zabola-
ło.
*

– Śpij wobec tego sam, ja będę spała w


dużym pokoju! – Sara zabrała z łóżka po-
duszkę i odwróciła się tyłem do Jacka. Za-
mknęła za sobą drzwi i chwilę za nimi sta-
ła.
Nie zawołał jej.
Nie to nie.
Och, nie tak sobie wyobrażała powita-
nie, zupełnie nie tak. Co się stało, że nie
sypiają ze sobą, że on się obraża o byle co,
a ona czuje się tak upokorzona jak wtedy...
Nie, nie będzie o tym myśleć.
Każdy mężczyzna po trzech tygodniach
rzuca się na kobietę, jeśli mu na niej zale-
ży. Każdy. Tylko nie jej mąż. Kiedy poło-
żyli się do łóżka, Jacek przytulił Sarę do
siebie, a ona, tak! ona zaczęła go całować.
Pogłaskał ją po głowie i powiedział:
– Ptaszku, taki jestem zmęczony.
– Ty czy twój ptaszek? – nie mogła się
powstrzymać Sara.
Za trzy dni będzie za późno na dziecko i
znowu będzie czekać cały miesiąc.
– Sara, nie poznaję cię – powiedział jej
mąż i odsunął się. – Porozmawiamy jutro,
dobrze? Jestem skonany, leciałem dwa-
dzieścia sześć godzin.
I wtedy zdecydowała się wyjść, żeby
oprzytomniał, żeby pożałował, żeby ją
przeprosił, żeby mogli się przytulić i cało-
wać, i kochać. A on po prostu zasnął.
Nie zależy mu na mnie – przemknęła
przez głowę Sary straszna myśl. Jemu już
na mnie nie zależy. Ma inną. Wiedziałam,
że tak będzie.
I nagle zabrakło jej tchu. Otworzyła sze-
roko drzwi balkonowe, zimne powietrze
wpełzło do pokoju, Sara oddychała głębo-
ko, wolno, mimo to jej serce zaczęło nie-
bezpiecznie przyspieszać. Zakręciło się jej
w głowie, położyła się na kanapie, otuliła
kocem i serdecznie rozpłakała.

Rano, nie budząc Jacka, Sara wymknęła


się z domu przed siódmą. Mimo że do ra-
dia miała daleko, godzina powinna wystar-
czyć na dojazd. Nie zjadła śniadania, żołą-
dek miała skurczony ze strachu i bólu.
Byle tylko zdążyć, żeby przynajmniej tam
nikt nie miał do niej pretensji. Ale tym ra-
zem się przeliczyła, na skrzyżowaniu Mar-
szałkowskiej i Jerozolimskich stuknęły się
dwa tramwaje, skutecznie blokując obie
ulice.
Sara wysiadła z autobusu, jak okiem się-
gnąć na jezdni stały samochody, a znie-
cierpliwieni kierowcy trąbili, jakby to mia-
ło przyspieszyć rozładowanie korka.
Wbiegła do radia już po ósmej. Tuż za
nią w drzwiach reżyserki stanął mężczy-
zna, którego Sara powinna znać, znała go
na pewno, z telewizji albo z filmu. Sara
uśmiechnęła się, mężczyzna przepuścił ją
w drzwiach, i pomknęła do swojego biur-
ka.
– Czy tutaj jest studio numer jeden? –
mężczyzna miał miły głos.
Ale Jacek też miał miły głos, a teraz na
pewno ma kochankę.
Ewa, która rozmawiała z pierwszym go-
ściem zaproszonym do programu „Ranni
goście", nachyliła się w kierunku Sary i
syknęła:
– Zajmij się nim.
Rafał ćwiczył czytanie zmienionych
przed chwilą wiadomości, pan Jan dysku-
tował z realizatorem o zmianach w progra-
mie, Sara, nie siadając, odwróciła się, pa-
miętała tę twarz doskonale, tylko nie
chciała się owa twarz dopasować ani do
nazwiska, ani do imienia, ani do zawodu.
Poczuła pustkę i przerażenie, że znowu
coś zrobi nie tak, a przecież musi pokazać
wszystkim, i Rafałowi, i Ewie, i realizato-
rowi, że się nadaje, jest dobra w kontak-
tach, nie boi się, choć kolana pod nią drża-
ły.
– Dzień dobry – wyciągnęła rękę, a
mężczyzna uśmiechnął się. – Proszę bar-
dzo – Sara przywołała siebie sprzed lat,
kiedy jeszcze nie była taka nieśmiała – ja
pana znakomicie pamiętam... przepraszam,
pan jest aktorem, prawda?
Nagle w reżyserce zrobiła się cisza.
– Poniekąd! – powiedział mężczyzna i
leciutko się uśmiechnął.
Sara odetchnęła z ulgą. No jasne, że ak-
torem. Skoro występuje w telewizji, to kim
ma być? Treserem jaszczurek?
– Ja właściwie nie oglądam prawie w
ogóle telewizji i dlatego proszę mi wyba-
czyć niezręczność – wiedziała, że zna tę
twarz, to była znana twarz, na miłość bo-
ską, kto to jest? Sara natychmiast postano-
wiła naprawić tę swoją niezręczność: – Na
pewno pan gra w jakimś serialu...
– Poniekąd – tym razem mężczyzna ro-
ześmiał się serdecznie.
– Seriali to już w ogóle nie oglądam –
Sara poczuła się w obowiązku natychmiast
wytłumaczyć. – To znaczy nie uważam,
żeby granie w nich to było coś złego, bo
przecież aktor... – Boże, dopomóż mi, co
ja chrzanię – i oglądania seriali też nie po-
tępiam, bo przecież...
– Prosimy już do studia – Ewa stanęła za
nią, a za chwilę usłyszała z głośnika głos
prezentera:
– Dzisiaj naszym specjalnym gościem
jest pan prezydent, serdecznie witamy na
antenie naszego radia, co prawda pana ka-
dencja skończyła się, niestety, parę lat
temu, ale co pan sądzi... – i Sara chciała
natychmiast przestać żyć.
Ale żyła, niestety, bo kiedy odwróciła
się od szyby i chciała natychmiast zniknąć
za swoim biurkiem, zobaczyła szefa. Nie
widziała, kiedy wszedł, poruszał się jak lis.
Szef nachylił się w kierunku Sary i wolno,
cedząc przez zęby, zaczął naśladować jej
lekką i wdzięczną wypowiedź:
– Pan jest aktorem, prawda, pan gra w
serialach, prawda? Och! – machał zabaw-
nie ręką, jak aktorki w latach czterdzie-
stych, a głos miał piskliwy. – Ja też nie
oglądam, proszę mi wybaczyć – brzuch mu
się trząsł od kręcenia biodrami, wyglądał-
by zabawnie, gdyby Sara mogła wykrzesać
z siebie choć odrobinę wesołości. – Że też
ja nie miałem oczu, jak panią do pracy
przyjmowałem... Tak to jest, jak się po
znajomości przyjmuje do roboty! Jutro też
na nocny dyżur zapraszam! Jeśli oczywi-
ście umiesz powiedzieć z sensem dwa sło-
wa do telefonu! A nie mizdrzyć się! Kurwa
żesz mać! Aktorem! Ja pierdolę!
Sara skuliła się na krześle. Kiedy odwa-
żyła się ponownie podnieść głowę, szefa w
pokoju nie było, Ewa siedziała nad rozło-
żoną gazetą i coś zakreślała żółtym pisa-
kiem, pan Jan rozmawiał przez komórkę, a
długonogi, gibboniasty Rafał zbliżył się i
nachylił nad nią.
– Świetny gag, znakomity. Oni nie mają
poczucia humoru. Przybij piątkę! Bardzo
dobre.
Ale Sara piątki nie przybiła, tylko spoj-
rzała na niego z jawną nienawiścią.
– Dajcie mi wszyscy święty spokój! –
wyrwało się jej i natychmiast tego pożało-
wała.
– Rafał, wiesz, jakie były ostatnie słowa
mojej najlepszej przyjaciółki do męża? –
Ewa nawet nie podniosła głowy znad gaze-
ty.
– Jakie?
– Spierdalaj.
– Widzę, kochanie, że kobietom dużo
więcej wolno. Jak facet tak mówi, to cham,
a jak kobieta, to odważnie wyraża swoje
emocje. Ale świat, wiadomo, jest przeciw-
ko kobietom. Z tym, że mężczyzna zdra-
dza, a kobieta przeżywa przygodę. Męż-
czyzna wyżywa się na bliskich, a kobieta
odreagowuje stres. Mężczyzna, rozwodząc
się, rozbija rodzinę, kobieta kończy zwią-
zek bez perspektyw. Gratuluję. Mów mi
Leon, to mnie wyszczupla.
Do końca dnia Sara męczyła się niemi-
łosiernie. Chciała zadzwonić do domu, ale
za każdym razem powstrzymywała się, w
nadziei, że Jacek odezwie się pierwszy. I
jakoś w ogóle nie pamiętała, że Jacek nie
tylko nie miał pojęcia, gdzie ona pracuje,
ale że w ogóle pracuje, a jej komórka ładu-
je się na blacie w kuchni.

Szef siedział w biurze swojego przeło-


żonego i trzymał w ręku ostatnie nagranie.
– Słuchaj, leciutko zmieniłem głos i jest
OK. Uwierz mi.
– No, ale przepraszam, to ty sam zdecy-
dowałeś?
– Byłeś na urlopie, a powiedziałeś, że li-
czy się wszystko, co podniesie słuchal-
ność, czy tak?
– No tak...
– Uwierz mi, to jest hit.
Przełożony odsunął od siebie podpisane
listy.
– Ja ci nie muszę wierzyć. Widziałem w
słuchalności. Ludzie nie śpią po nocach.
Moja żona się zakochała. A czy to jest le-
galne? Ja nie wiem, ale to jest dobre.
– Właśnie w tej sprawie przychodzę.
Ale może prezes by to klepnął? Wiesz,
głos jest nie do rozpoznania, zresztą ona w
ogóle o tym nie wie... Ale gdyby prezes...
Przełożony podniósł rękę na znak, że
dosyć, dosyć.
– Stary, prezes nie ma głowy na takie
rzeczy. Giełdą tąpnęło wczoraj, jest w ple-
cy, nawet nie chcę wiedzieć, na ile. Dzie-
sięć takich radiostacji jak ta by sobie kupił.
Biorę to na siebie. Dawaj.
– Na piśmie? – szef przytrzymał
– Weź wyluzuj, stary. No co ty, zaufania
do mnie nie masz? Dawaj, dawaj.
Tak, to było coś. Coś zupełnie innego
niż dotychczas. Coś, co może uratować ich
rozgłośnię. A przynajmniej narobić szumu.
Ci z Duck Macka już zrobili awanturę. I
bardzo dobrze, bardzo dobrze. O to cho-
dziło. Nic nie może być letnie: albo mróz,
albo gorąc.

Od razu po pracy Sara pojechała tak-


sówką do rodziców. Musiała porozmawiać
z kimś, kto ją zrozumie. Krótki za drzwia-
mi szczekał jak szalony, dopiero po dłuż-
szej chwili drzwi się otworzyły.
– Sara? Przecież jutro będziecie na obie-
dzie? – matka nie wydawała się zachwyco-
na.
– Mamusiu, nie wiem, co się dzieje –
wyszeptała Sara.
– Jak to nie wiesz? – zdenerwowała się
Helena.
– Wszystko jest nie tak, jak miało być –
Sarze zabłysły w oczach łzy – wszystko!
Ja tylko przecież chcę mieć rodzinę, taką
jak wy!
– Jak my? – ostrożnie powtórzyła mat-
ka.
Ojciec stał oparty o framugę drzwi i mil-
czał.
Matka wzięła głęboki oddech.
– Jacek nie wrócił?
– Oczywiście, że wrócił! – Sara się ob-
ruszyła.
– Zrób nam herbatę, proszę – Helena
zwróciła się do Stanisława.
Kiedy ojciec zniknął w drzwiach, objęła
Sarę ramieniem.
– Nie chcę się wdawać w szczegóły,
córciu, ale wierz mi, w małżeństwie są
trudne chwile, jednak przecież zawsze
można coś zmienić.
– Wy nic nie musieliście zmieniać! –
Sara odepchnęła rękę matki. – Ile razy ja
mam coś zmieniać? W życiu musi być ja-
kaś stała... Coś, w co się wierzy, że jest
niezmienne, że tak będzie zawsze, nie ro-
zumiesz tego?
Matka westchnęła. W życiu jedyną stałą
jest zmienność, o czym Sara i tak się kie-
dyś dowie.
– Jacek nie chce mieć dziecka? – zapy-
tała, choć właściwie chciała Sarze powie-
dzieć coś zupełnie innego, a mianowicie,
że rozwodzi się z jej ojcem.
– Chce. Ale nie teraz.
– Saro, kochanie, wierz mi, wydaje mi
się, że trochę panikujesz. Jesteście młodzi,
a...
– Jacek dzwonił dzisiaj dwa razy i pytał
o ciebie – powiedział ojciec, stawiając
przed nimi herbatę. – Nie wiedział, co się
stało.
– Nic mi nie powiedziałeś – matka spoj-
rzała na ojca z pretensją.
– Bo wróciłaś przed chwilą, nie zdąży-
łem.
– Dzwonił? Niepokoił się o mnie? No
jasne! – nagle dotarło do niej, że przecież
Jacek nie wie gdzie ona się podziewa. –
Muszę iść – odstawiła kubek i zerknęła na
lekko zaniepokojonych rodziców. –
Wszystko będzie dobrze, muszę iść! – i
wybiegła z domu.
Matka popatrzyła na ojca.
– Dalej sądzisz, że można jej powie-
dzieć o rozwodzie? Ona się znowu rozsy-
pie.
– Kiedyś będzie trzeba – Stanisław
wziął do ręki kubek Sary i odwrócił się,
herbatę trzeba wylać, kubek umyć.
– Kiedyś tak. Ale nie w tej chwili.
*

– Po co czekać, aż coś się wydarzy, ktoś


nam pomoże? Czy nie lepiej od razu po-
wiedzieć prawdę, zamiast oszukiwać się w
nieskończoność... Może ja coś przegapi-
łam?
To dziwne, jak czasami przypadkowe
słowa utkwią człowiekowi w głowie. A
może ja coś przegapiłam, nie tylko ta chli-
piąca aktorka? Bo to chyba był fragment
jakiegoś opowiadania. Opowiadanie w ra-
diu w nocy? Co za pomysł, i tak tego nikt
nie słucha.
Małgorzata spojrzała w lustro i uśmiech-
nęła się. Wyglądała dokładnie tak, jak po-
winna wyglądać osoba, która osiągnęła
sukces i która ma wszystko, czego chce.
Sześć i pół tysiąca na rękę, dobre stanowi-
sko, kredyt do spłacenia we frankach
szwajcarskich, rozłożony na dwadzieścia
pięć lat, szminka w identycznym kolorze
jak paznokcie, trzy kilo mniej od września,
tak jak założyła, i...
No właśnie. Życie naprawdę miało swo-
je plusy, pod warunkiem że się nie przega-
piało szansy.
Małgorzata tym razem niczego nie za-
mierzała przegapić. A już na pewno nie
przegapi tego mężczyzny.
Nie miała zbyt wielu przygód, wiedzia-
ła, że trudno się wyplątać z łatwego seksu,
a łatwo wpaść w trudny związek, więc nie
przywiązywała wagi do mężczyzn. Kiedy
podjęła decyzję o wyjeździe do Warszawy,
ojciec jej ostro powiedział:
– Nie pakuj się w żadnego faceta, im
wszystkim chodzi tylko o jedno, najpierw
stań na własnych nogach, a potem wybie-
raj.
A matka przytuliła ją do ramienia pach-
nącego prawdziwą drożdżówką, zawsze
pachniała drożdżowym ciastem, i powie-
działa:
– Córeczko, na prawdziwą miłość warto
poczekać.
Małgorzata już raz myślała, że jest zako-
chana. Straciła dziewictwo w wieku lat
dwudziestu, na drugim roku studiów, z ko-
legą z grupy.
– Rany, dziewczyno, w ogóle na taką
nie wyglądałaś – powiedział po wszyst-
kim, kiedy wróciła z łazienki i ze wstydem
naciągała kołdrę na ślad krwi pozostawio-
ny na prześcieradle. – Gdybym wiedział,
to bym cię nie bzyknął, taki nie jestem...
zdecydowałbym się na inny rodzaj... miło-
ści... siedem bram twego ciała... – spojrzał
na nią i zobaczył błysk przerażenia w jej
oczach, aczkolwiek w ogóle nie wiedziała,
o co mu chodzi, raczej przeczuwała.
– No co ty, Guillaume'a Apollinaire'a
nie znasz? – uśmiechnął się uroczo, bo był
oczytany.
Spotkali się potem jeszcze trzy razy.
Próbował być miły, nie chciał jej tak od
razu zostawić, był naprawdę przyzwoitym
facetem, starał się jak mógł, żeby nie od-
czuła zbyt boleśnie tego, co dla niej było
początkiem, a dla niego końcem ich... na-
wet nie romansu.
– Wiesz, to nic osobistego – mówił, gła-
dząc ją po włosach. – Naprawdę cię lubię,
myślałem, że... no wiesz... potrzebujesz po
prostu przyjacielskiego bzykania, jak każ-
dy... Gdybyś mi powiedziała, to, słowo ho-
noru, bym cię nie tknął...
Więc odpłakała swoje w akademiku,
przy dwóch koleżankach, które nie wie-
działy, skąd ta rozpacz.
– Umarł mi ktoś bliski – mówiła Małgo-
sia przez zaciśnięte usta. – Proszę, zostaw-
cie mnie, umarł ktoś bliski...
I poszła szybko fama, że jej narzeczony
zginął, koledzy i koleżanki odnosili się z
szacunkiem do jej żałoby, do jej niewiado-
mego życia i nieznanego chłopaka, no ale
tu każdy był z innego skrawka Polski, nikt
nie znał jej przeszłości, a nawet ten facet,
co wziął jej dziewictwo, z pewnym zaże-
nowaniem powiedział:
– Bardzo ci współczuję, nie mówiłaś, że
ktoś na ciebie czeka...
A Małgosia swoją żałobę przeżyła do-
głębnie, przez rozpacz zawodu i złość do
siebie, że tak mogła się nabrać, że mogła
tak niezdarnie ulokować swoje uczucia, do
absolutnej pewności, że nigdy nikomu nie
pozwoli się zranić.
Ale oto los na jej drodze postawił męż-
czyznę zupełnie innego od wszystkich,
których znała. Mężczyznę, który z dystan-
sem traktował siebie i świat, który nie śli-
nił się na jej widok ani na widok żadnej in-
nej kobiety, który robił swoje, profesjonal-
ny w każdym calu, który nie wypadł sroce
spod ogona, który odpowiadał na pytania,
patrząc w oczy, i na którego widok jej ser-
ce po raz pierwszy zabiło mocno.
– O miłość, córeczko, trzeba zawalczyć.
To, co przychodzi łatwo, jest niewiele war-
te – pamiętała słowa matki i wiedziała, że
o tę miłość zawalczy. A im będzie trudniej,
tym będzie więcej warta.
Nie wolno jej już nic przegapić. Mądrzy
ludzie mówią, że to kobieta wybiera part-
nera.
Zdejmę wam kłopot z głowy

Helena nakrywała do stołu i niespokoj-


nie zerkała na zegarek. Stanisław powinien
już być. Usłyszała radosne poszczekiwanie
i otworzyła drzwi, zanim jej mąż nacisnął
dzwonek.
– Prosiłam, żebyś był wcześniej – po-
wiedziała i nie udało jej się ukryć preten-
sji.
– Jestem wcześniej – Stanisław schylił
się i odpiął smycz, powiesił na wieszaku, a
Krótki rzucił się w mieszkanie, jakby był
tu pierwszy raz. Na Helenę nie zwrócił
specjalnej uwagi, co skwitowała lekkim
wzruszeniem ramion. Wierny jak pies, też
mi coś.
– A gdyby oni już przyszli?
– Oni się zawsze spóźniają – powiedział
spokojnie jej mąż, jej mąż do środy, jeśli
dobrze pójdzie.
– Nie masz krawata – odnotowała Hele-
na.
– Do cyrku nie chodzę w krawacie – po-
wiedział Stanisław i minął ją w przejściu.
Helena się zagotowała.
– Jak możesz? Jak możesz! To dla jej
dobra! Przecież sam się zgodziłeś! Jaki ty
przykład chcesz dać dziecku!
– Ja??? – Stanisław się jednak zmienił,
w jego głosie pobrzmiewała pretensja. –
Ja? To ty złożyłaś pozew!
– Bo od ciebie takiej decyzji bym się nie
doczekała... nawet w tej sprawie nie mo-
głam na ciebie liczyć – powiedziała Helena
i uświadomiła sobie, jak bezsensowna jest
jej irytacja.
Kiedy zabrzmiał dzwonek, rzuciła mu
błagalne spojrzenie, kiwnął potakująco
głową, Helena otworzyła drzwi i ramiona,
przytuliła Sarę mocno, czy to dziecko jej
kiedyś wybaczy? Jacek wręczył teściowej
bukiet żonkili, które tak lubiła, do ojca wy-
ciągnął flaszkę.
– Po tym nie ma kaca – powiedział i
uśmiechnął się porozumiewawczo.
– To od razu otworzę – odwzajemnił się
Stanisław.
– Proszę, kochani, siadajcie – Helena
ociupinkę za mocno przykrywała niepokój.
– Bo wystygnie!

Obiad był znakomity i jakoś udało się


przebrnąć przez wszystkie trudne tematy,
takie jak: gdzie planujecie urlop, kiedy je-
dziecie do Ideny, co robicie w przyszłym
tygodniu?
Jacek odsunął od siebie talerz, czego
Sara nie znosiła, i powiedział:
– Pyszne jak zwykle. Mamusia to ma ta-
lent. Weź przepis.
– Wzięłam – powiedziała Sara – pięć lat
temu.
– To czemu nigdy nie robisz?
Kotlety mielone z dużą ilością czosnku,
mięso wieprzowe, najlepiej z łopatki, Sara
zrobiła we wtorek. Jadła do piątku. Jacek
teraz coraz częściej jadał poza domem.
– A w pracy jak tam? – zapytał szybko
Stanisław.
– Dobrze – powiedziała natychmiast
Sara.
– Bardzo dobrze – powiedział w tym sa-
mym czasie Jacek i ich wspólny głos za-
brzmiał jak dóbabrzedzodobrze.
– To dobrze – pokiwał głową ojciec.
– Ale macie czas dla siebie? – zapytała
Helena, przyglądając się Sarze.
– Oczywiście, prawda, Ptaszku? – Jacek
położył swoją dłoń na dłoni żony.
– Z tym że ja dla siebie, on dla siebie –
mruknęła Sara.
– Korzystajcie z życia, póki jesteście
młodzi – Helena poczuła niepokój.
– Właśnie – dodał Stanisław, który za-
sadniczo zgadzał się z żoną. – Ja w wa-
szym wieku...
– Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale
wierzcie mi, o związek trzeba dbać – uzna-
ła za stosowne wtrącić Helena. – I nie ma
rzeczy ważniejszej niż udany związek
dwojga ludzi – ona to najlepiej wiedziała i
w jej głosie zabrzmiała prawda.
– Na pewno – dodał smutno Stanisław.
On też wiedział, że nie ma rzeczy ważniej-
szej. Szkoda, że tak późno...
Stanisław podniósł się i sięgnął po butel-
kę przyniesioną przez Jacka, Helena wstała
i zaczęła sprzątać ze stołu, dając Sarze
znak, żeby siedziała. A Sara patrzyła na ro-
dziców i wiedziała, że mówią to, co myślą,
takie rzeczy się czuje.
– Mamusia jak zwykle ma rację – Jacek
spojrzał na Sarę i Sara zobaczyła w jego
spojrzeniu ciepło, które pamiętała jeszcze z
Poznania.
To ze mną się coś dzieje, pomyślała, nie
z nim.
– Może kieliszeczek? – Stanisław na-
chylał się nad Jackiem z butelką w dłoni.
– Nie odmówię – Jacek podstawił swój
kieliszek i zwrócił się do Sary: – Ptaszku,
napijesz się?
– Przecież prowadzę.
To były nieliczne momenty, kiedy mo-
gła prowadzić samochód Jacka. Kiedy on
pił.
– Właśnie, to napijemy się – zgodził się
z Jackiem Stanisław i napełnił kieliszki.
Helena wniosła herbatę i ciasto. Rozło-
żyła malutkie talerzyki, podała filiżanki,
lubiła karmić swoją rodzinę. I może dlate-
go, wśród brzęku talerzyków, widelczy-
ków i stawiania filiżanek, straciła czuj-
ność, kiedy usłyszała, jak Sara mówi:
– Wezmę płaszcz, mamo.
– Kochanie, zostawiłam w pracy.
– To wpadnę w środę...
Straciła czujność i wymknęło jej się nie-
spodzianie:
– Ale w środę, kochanie, nie możemy
się spotkać. .. nie będzie mnie w pracy...
– ... bo mamy rozprawę – wpadł jej w
słowo Stanisław, a Helena wpadła w pani-
kę i o mało dzbanuszek z herbatą nie wy-
padł jej z ręki.
– Rozprawę? Jaką rozprawę? – Sara za-
niepokoiła się i spojrzała na matkę.
To było coś, o czym nie wiedziała, i to
na pewno coś poważnego, dlatego matka
jest taka inna, roztrzęsiona.
Rodzice mają kłopoty – włączyła jej się
ostrzegawcza lampka.
– Rozprawę? – Helena spojrzała na Sta-
nisława przerażona i była naprawdę prze-
rażona, a Sara już wiedziała, że to dotyczy
tylko ojca, ojciec coś przed matką
ukrywa...
– No, nie pamiętasz, przecież jesteśmy
świadkami... – ojciec uspokajająco mach-
nął ręką, a matka usiadła i z jej oczu znik-
nęło przerażenie. Sara odetchnęła z ulgą.
Jeszcze by tego brakowało, żeby rodzice
mieli kłopoty.
– Świadkami czego? – zapytała wobec
tego dość obojętnie Sara, bo to nie mogło
być nic ważnego, skoro mama nie pamięta-
ła.
– Bo, pamiętacie, tych, tego, no jak on...
– Stanisław ponownie sobie nalał i tym ra-
zem Helena weszła mu w słowo:
– Petrykowski!
– Nowak! – ich głosy zlały się w jedno i
tym razem zabrzmiało to jak nowatrykow-
ski.
– No, to się zdecyduj! – zaszeptała Hele-
na do Stanisława.
– Petrykowski, z tym że żona Nowak,
bo zachowała nazwisko. No – Stanisław
poczuł ulgę, udało się.
– Właśnie – ochoczo potwierdziła Hele-
na i dokroiła jeszcze trzy kawałki sernika.
– Ale o co ta rozprawa? – Jacek spojrzał
na rodziców Sary, domyślał się, że mają
kłopoty, a on przecież chętnie im pomoże.
– To może ty im powiedz – zdecydowa-
ła Helena.
– Ja? – Stanisław sięgnął po butelkę,
unikając wzroku córki.
Sara spojrzała najpierw na matkę, a po-
tem na ojca. Coś było nie w porządku, ale
nie wiedziała co.
– Lepiej tłumaczysz – powiedziała Hele-
na i Sara zobaczyła, jak jej rodzice rozu-
mieją się w pół słowa.
– Napijmy się – Stanisław wyciągnął
rękę z kieliszkiem w kierunku Jacka.
Co ma powiedzieć? Głowę ma pustą, ale
przecież Helena o to prosi. Stanisław nie
znosi kręcenia, uważa, że wszystko trzeba
mówić wprost.
– Ja chętnie – Jacek od dłuższego czasu
trzymał kieliszek podstawiony pod butel-
kę. Wódka leje się małym strumyczkiem.
– A ty dalej prowadzisz? – zapytał Sta-
nisław, zwracając się do Sary. – Petrykow-
ski ma sprawę o te faktury.
– Faktury, właśnie – Helena z ulgą wpa-
dła mu w słowo.
– Podpisali ze wsteczną datą i teraz
urząd podatkowy wezwał ich, to znaczy
jego, ale żona jest wspólnikiem i w sumie
to nie wiadomo, a my musimy...
– Zaraz, zaraz, tato, ale co ty masz
wspólnego z tymi fakturami?
– No właśnie nie wiadomo – Helena
przygryzła wargę ze zdenerwowania.
Krótki stoi koło drzwi i piszczy, trzeba
go wyprowadzić, bo gotów nasikać w
domu, a przecież niedawno był na space-
rze.
– Ja mam świetnego prawnika od tych
rzeczy – Jacek popatrzył na ojca Sary i na-
prawdę był pewien tego, co mówi. – Niech
się tata nie przejmuje, dam mu taty telefon,
on się skontaktuje... – a Sara spojrzała na
niego z wdzięcznością.
– A Boże nas broń przed prawnikami!
Poradzimy sobie! – Helena energicznym
ruchem nałożyła drugą porcję ciasta, choć
nie chce przytyć.
– Trzeba sobie pomagać, jeszcze was w
coś wplączą, lepiej dmuchać na zimne.
Tak, Jacek jednak jest facetem, na które-
go w trudnych sytuacjach zawsze można
liczyć.
– To może lepiej ja do niego zadzwo-
nię... – Stanisław spojrzał na Helenę.
– Jeszcze kieliszeczek? – Helena wycią-
gnęła butelkę w kierunku Jacka, to było je-
dyne, co jej przyszło do głowy.
– Poproszę – podstawił kieliszek, a po-
tem zwrócił się do Stanisława: – Nie, le-
piej będzie, jak on zadzwoni jutro, to wam
zdejmie kłopot z głowy.
– To ja przyniosę większe kieliszki –
Stanisław wstał od stołu i przeszedł do
kuchni.
– O tym samym pomyślałam – powie-
działa Helena.
No, jakoś udało się zażegnać niebezpie-
czeństwo.
Kiedy Jacek z Sarą wyszli, poczuła nad-
zwyczajną ulgę. Zaczęła sprzątać ze stołu.
Z przedpokoju usłyszała, jak jej mąż mówi
do psa:
– Chodź, Krótki – i wychodzi bez poże-
gnania.
Helena zamknęła za nimi drzwi, a potem
oparła się o nie plecami.
Nic nie będzie łatwe.

A Sara już za kierownicą uświadomiła


sobie, że tak właśnie chciałaby żyć za trzy-
dzieści lat, w tak dobrym związku, gdzie
słowa są niepotrzebne, bo ludzie już osią-
gnęli pełne porozumienie. I że wykorzysta
rady Ideny, bo nie ma na co czekać.
*

Małgorzata nie była z siebie zadowolo-


na, zrzuciła ciemną sukienkę i włożyła
czarne wąskie spodnie i szary sweter.
Mniej zobowiązująco – napominała sie-
bie w myślach – nie będę się specjalnie
stroić, nie wolno robić nic, czego bym póź-
niej żałowała. Niech nie myśli, że to rand-
ka, po prostu krótkie, służbowe spotkanie.
Trochę ją kosztowało zachodu, tłuma-
czenia, przeprosin, że akurat te wypisy ma
poza biurem, pracowała do późna, ale
oczywiście chętnie przywiezie w dowolne
miejsce i bardzo przeprasza, nie chciała ro-
bić kłopotu, myślała, że dopiero na zebra-
nie zarządu będą potrzebne, ale nie ma
problemu... A on tak ładnie się uśmiechnął
i powiedział, że w porządku... poczeka w
biurze...
Wtedy się ośmieliła, zapytała, czy wo-
bec tego mogłaby jakoś pod wieczór pod-
rzucić, bo teraz ma spotkanie w banku, ale
po osiemnastej będzie w okolicach Moko-
towa... a on powiedział, że to nawet lepiej,
to w drodze do domu odbierze... A ona
zdziwiła się: Och, doprawdy? Co za zrzą-
dzenie losu...
I w ten sposób byli po raz pierwszy
umówieni poza pracą.
Mężczyźni są jak dzieci. Myślą, że to
wszystko kwestia przypadku. A przecież
nie jest tak trudno dowiedzieć się, gdzie on
mieszka, prawda? Akurat! Będzie na Mo-
kotowie! Spotkanie ma na Pradze, i to o
piętnastej. Absolutnym przypadkiem tym
razem Mokotów jest po drodze.
Kawiarenka na Różowej, malutka, pięć
stolików. Będzie odrobinę wcześniej, zdą-
ży zamówić kawę, więc on pewno dosią-
dzie się, jest dobrze wychowany, nie zosta-
wi jej samej, zamienią parę słów. Nie ma
się co spieszyć, mężczyznę oswaja się po-
woli, a on na nią patrzy z podziwem, wi-
działa to przecież. Tylko spokojnie, tylko
bez pośpiechu. Przecież znają się dopiero
parę miesięcy.
Płatki róży

Och, jak dobrze było się znaleźć znowu


przed mikrofonem. W kompletnej ciszy,
gdzie nikt nie przeszkadzał.
Sara nachyliła się i pstryknęła palcem w
sitko.
– Cześć, Makro... Jestem... żaba warzy
żuru gar, a pod garem wrzący żar – spraw-
dziła na wszelki wypadek. „R" wymawiało
się znakomicie, bez śladu zbędnego „d",
nawet w dalekiej perspektywie. Nigdy jej
głos nie brzmiał tak dobrze.
Obróciła się tyłem do szklanej tafli i
skierowała mikrofon na siebie. Nie widzia-
ła, że do reżyserki ktoś ukradkiem wszedł i
włączył przycisk REC. Była w swoim
świecie.
– Wiesz, że energią, którą wytwarza
mózg myślącego człowieka, można by
oświetlić pokój jak dwudziestopięciowato-
wą żarówką? Oczywiście u mnie w pracy
byłoby ciemno... I to nie dlatego, że po-
mieszczenie takie duże. Byłoby ciemno,
ciemniusieńko, choć oko wykol.
Słyszałeś, jakie idiotyzmy dzisiaj mówi-
li? Wystawa ludzkich ciał... Sztuka. Wy-
wiady z tymi idiotami, co poszli. Nie cho-
dzi mi o to, że ci ludzie są martwi, i nie
chodzi o to, że są nadzy. I nie chodzi o to,
że z niektórych jest zdarta skóra. Chodzi o
kłamstwo. Chodzi o to, że dali sobie wmó-
wić, że to Sztuka, i nie widzą w tym
upodlenia. Dlaczego upodlenia, Makrof?
Bo to są ciała więźniów chińskich. Oczy-
wiście podobno podpisali zgodę. Sam byś
podpisał zgodę na wszystko w chińskim
więzieniu. I jeśli idziesz na taką wystawę,
to łamiesz prawa człowieka, to jesteś za
zabijaniem, za mordowaniem, za tymi
czołgami, co jeżdżą po ludziach na placu
Tienanmen. Powiedz, czy to tak trudno wy-
tłumaczyć? Czy my wszyscy jesteśmy kom-
pletnie pozbawieni mózgu? Czy to nas nie
obchodzi?
Wiesz, ja ci powiem, że Magda... nie
chce żadnego innego faceta, tylko akurat
tego, co ją porzucił. Ciekawie jesteśmy
skonstruowane. Magda krzyknęła, że to
tylko forsa robiona na tych zadręczonych
na śmierć ludziach... Bo nawet ja byłam
skłonna uważać, że to Sztuka, skoro tak
mówią...
Ty wiesz, że największa ilość rozwodów
jest na Malediwach? A tam jest tak pięk-
nie... Chciałabym tam kiedyś pojechać. ..
Ale teraz oczywiście bardziej zależy mi
na dziecku... Zatęskniłam za tobą – Sara
wzięła głęboki oddech – jesteś jedynym na
świecie... kimś, z kim mogę rozmawiać.
Czy to nie straszne? Wczoraj przygotowa-
łam cudowną muzykę, wino, rozsypałam
płatki róż na pościeli, zapaliłam trociczkę i
świeczki i czekałam na niego... Do półno-
cy... Pierwsza rzecz, którą zrobił, to oczy-
wiście zapalił światło.
– Co tu tak ciemno? – Sarze udało się
przedrzeźnić głos Jacka. – Potem strzepnął
pościel: – co to za farfocle? – i otworzył
okno: – co tu tak śmierdzi? – Taka była
moja romantyczna przygoda z kochającym
mężem... Myślisz, że on ma kogoś, czy tyl-
ko pracuje?
Wiesz co? Chciałabym zamiast informa-
cji, że trzeba sprzedawać albo kupować
walutę i zabezpieczać się przed tym, co nas
czeka, usłyszeć, że najlepszym sposobem
na dobre życie jest otaczanie się przyja-
ciółmi, częsty śmiech, słuchanie innych,
dobre odżywianie... A reszta i tak się nie
liczy. Tylko powiedz mi, jak to zrobić?
Z jedzeniem jest najprościej... Chociaż
nie, nie. Też nie. Ale nie chcę pierniczyć o
jedzeniu. Wiesz... Ja bym chciała powie-
dzieć do niego: Kochany, wysłuchaj mnie,
tak bardzo za tobą tęsknię... Chciałabym
być lepsza, ale nie potrafię, nie umiem bez
ciebie żyć... I nie rozumiem, co się dzieje...
Ale oczywiście nie powiem. Babcia miała
rację, jeśli tylko pokażesz mężczyźnie, że ci
na nim zależy, już jesteś na straconej pozy-
cji... I nie każda pozycja to propozycja...
Ale z drugiej strony przez żołądek do
serca. Czy myślisz, że gdybym zrobiła ja-
kąś wykwintną kolację i jeszcze raz spró-
bowała...

Smecz był zabójczy, nie do odebrania.


Juliusz ruszył do piłki zupełnie niepotrzeb-
nie, wiadomo było, że nie odbije. Po cho-
lerę gra w tenisa, skoro zawsze przegrywa?
– Gem i mecz – Jędrek stanął przy siatce
i wyciągnął rękę do przyjaciela. – Umę-
czyłeś mnie, stary, dzisiaj jak nigdy.
Juliusz przełożył rakietę i mocno uści-
snął dłoń Jędrka. Doceniał uprzejmość,
ale, niestety, była to tylko uprzejmość, nic
więcej. Nie miał żadnych złudzeń, tenis nie
będzie jego najmocniejszą stroną. Za to w
zimie załatwi Jędrka w ping-ponga, u sie-
bie w piwnicy. Uśmiechnął się przebiegle.
– Dorwę cię jeszcze.
– Nie na tym korcie. W piątek basen?
– Basen. Od tenisa mam kłopoty z łok-
ciem.
– Ciekawe, co wymyślisz, jeśli chodzi o
pływanie. Może będziesz narzekał, że je-
steś mokry?
– Nie narzekam, tylko stwierdzam – po-
wiedział Juliusz i schował rakietę do po-
krowca.
– Oj, stary – Jędrek roześmiał się szero-
ko – nie lubisz ty przegrywać, oj, nie lu-
bisz!
– Liczy się gra – powiedział nieszczerze
Juliusz, albowiem nie lubił przegrywać – a
nie wynik!
– Gra to się, proszę ja ciebie, liczy na
pianinie, w sporcie liczy się to, kto jest
lepszy.
– Jestem najlepszy – Juliusz wypiął
pierś – tylko chwilowo nikt o tym nie
wie...
– Stary! – Jędrek klepnął Juliusza w ple-
cy, tak że ten prawie stracił dech – ja z cie-
bie zrobię człowieka!
– A ja z ciebie się nie podejmuję, za
dużo miałbym pracy – Juliusz roześmiał
się i odpłacił pięknym za nadobne, klepnął
Jędrka również, i to niespodziewanie.
Jędrek zasunął torbę, potem przerzucił ją
lekko przez ramię, jakby dwie godziny bie-
gania po korcie były dla niego niczym,
podczas kiedy Juliusz próbował wyregulo-
wać oddech.
– To do przyszłego tygodnia, co?
– A może wpadłbyś do nas, Gajka by się
ucieszyła... Ja coś ugotuję – dodał zachęca-
jąco po chwili.
– Znowu zrobi wołowinę? – Jędrek
wkładał sweter, nie lubił publicznych
pryszniców, Juliusz zaś nie wyobrażał so-
bie, jak można włożyć cokolwiek na tak
spocone ciało.
– Wołowina na dziko? – Jędrek wtedy
nie przyszedł, a szkoda. – Podeszwa, pode-
szwa, niestety. Dałeś jej zły przepis – po-
wiedział odważnie Juliusz.
– To może ja coś ugotuję? – ożywił się
Jędrek. – Rybkę dobrą zrobię? Ale będzie-
cie sami? Żadnych kobiet, które akurat
przypadkiem wpadną, bo będą przechodzić
mimo?
– Obiecuję – powiedział Juliusz i popa-
trzył za odchodzącym Jędrkiem.
Musi z Gajką serio porozmawiać. Jędrek
jest jego przyjacielem, a przyjaciele nie ro-
bią sobie takich rzeczy, jakie robią kobiety,
które myślą, że są przyjaciółkami męż-
czyzn. Dla niego to było jasne, że gdyby
Jędrek potrzebował babskiego towarzy-
stwa, toby mu o tym powiedział. A może
już się z kimś spotyka? Juliusz oczywiście
nie zamierzał go o to pytać, bo Jędrek,
gdyby chciał mu powiedzieć, sam by to
zrobił.
A ostatnia wizyta Jędrka rzeczywiście
była koszmarem, bo Gajka, i to w tajemni-
cy przed nim, zaprosiła swoją znajomą z
ogniska. I tak nieudolnie udawała, że to
przypadek, że aż było to żenujące. Kole-
żanka zresztą była mało kumata, a Gajka w
ogóle nie umiała oszukiwać, i to w niej
również kochał.
– A skąd wiedziałaś, że nas zastaniesz?
– tak przywitała Gajka koleżankę, która
natychmiast oznajmiła:
– No przecież mówiłaś, żebym wpadła.
Tylko że koleżanka nie miała wdzięku
Gajki, Gajce by to uszło na sucho.
Teraz tylko szybki prysznic i do domu.
Ma jeszcze wieczorem dwóch pacjentów,
musi się spieszyć.

*
Całe szczęście, że zdążyła, sklepik ryb-
ny na targu był otwarty, choć połowa stra-
ganów już była pozwijana. Sara odstawiła
torby z zakupami, sałata, ziemniaki, poma-
rańcze, Jacek lubił pomarańcze, piwo dla
niego, ręce prawie odpadały. Ryba. Jacek
lubi ryby.
Stanęła w niewielkiej kolejce – nie była
jedyną spóźnialską, za nią ustawiły się
jeszcze dwie osoby.
I co ma kupić na wykwintną kolację dla
własnego męża? Karasia nilowego? Ładna
nazwa, ale diabli wiedzą, jak się robi kara-
sia nilowego.
– Świeżutka panga. Kilogram? – sprze-
dawczyni uśmiecha się do Sary, już ją roz-
poznaje, już Sara nie jest obca.
– Dziś to łososia poproszę z pół kilo... –
decyduje się Sara.
Sprzedawczyni kręci lekko przecząco
głową, leciutko, naprawdę prawie niezau-
ważalnie, i mówi stanowczo:
– To pangę zważę.
– To nie ma łososia? – odezwało się zza
pleców Sary.
– Jest, jest... – mówi sprzedawczyni i
jeszcze się waha. – To co, pani Saro?
– Coś specjalnego chciałam... Karaś ni-
lowy... Ładna nazwa...
– No to panga – mówi z naciskiem
sprzedawczyni i wybiera piękne filety.
– Pani weźnie paluszki rybne, dobre są,
bo ile można stać? – to sąsiadka z parteru,
Sara poznaje ją po głosie, bo często woła
wnuki na obiad.
I Sara mówi:
– To pangę poproszę – bo nie lubi utrud-
niać nikomu pracy ani przeszkadzać, rzecz
jasna.

Ryba pięknie się przypiekła, sos besza-


melowy leciutko zbrązowiał, Sara odłożyła
rękawicę i zgasiła piekarnik. Spojrzała na
mieszkanie i uśmiechnęła się. Poprawiła
zdjęcia Jacka i swoje, w złotych ramkach
ślicznie wyglądali, przetarła kieliszki, na
jednym był ślad od wody, poprawiła tale-
rze i zapaliła świeczki. Nastawiła radio: z
radia Stevie Wonder śpiewał Isn't she lo-
vely...
Gaworzenie dziecka, którym się rozpo-
czął utwór, Sara potraktowała jako znak
złośliwości losu.
Siadła na kanapie i włączyła telewizor.
Na ekranie rozkoszny bobas padał na pup-
cię i wstawał, i padał, a seksowny głos zza
ekranu zawiadamiał, że w trosce o komfort
twojego dziecka stworzyliśmy zupełnie,
ale to kompletnie inne pieluszki...
Sara zgasiła telewizor.
Sięgnęła po kolorowe pisemko, coś głu-
piego i lekkiego pomoże jej spokojnie cze-
kać na Jacka, i otworzyła na rozkładówce
– Brad Pitt i Angelina Joli znowu zostali
rodzicami, na olbrzymim zdjęciu tulili do
siebie kolejne maleństwo. „Radość macie-
rzyństwa doceniają najsławniejsze gwiaz-
dy" – głosił podpis pod zdjęciem i Sara
odłożyła pismo z niechęcią.
Wyciągnęła spod stosu gazet „Burdę" –
nie była najnowsza, ale zawsze warto wie-
dzieć, co było modne w zeszłym roku.
„Moda dla przyszłych mam – wykroje i
stroje dla ciebie".
To było nie do zniesienia. Świat sprzy-
siągł się przeciwko niej, wobec tego wzięła
ulubiony magazyn Jacka. „Automoto", tu
na pewno nie będzie dzieci. Na pierwszej
stronie rozpierał się nowy jaguar kabriolet,
druga strona i trzecia usiane były zaś fote-
likami dla dzieci – w trosce o bezpieczeń-
stwo stworzyliśmy...
Cisnęła „Automoto" za tapczan i stanęła
przed lustrem. Z lustra spoglądała na nią
dość zwyczajna dziewczyna, o lekko pod-
malowanych oczach i bladych policzkach,
w wieczorowej sukni.
Czuła się dziwnie, bo przecież nie było
żadnego święta. Ale może właśnie tego
brakuje w ich związku? Odrobiny odświęt-
ności?
Sara miała wątpliwości, ale na razie wy-
jęła z lodówki białe wino i położyła korko-
ciąg na stole. A potem zsunęła z nóg kap-
cie i włożyła buty na obcasie. A potem po-
deszła do drzewka pomarańczowego, które
kupiła, jak tylko się wprowadzili, żeby
Jackowi zrobić przyjemność i wyhodować
mu własnoręcznie pomarańczę. Był bardzo
ucieszony, uśmiechnął się wtedy do niej
tak specjalnie i powiedział:
– Masz zupełnie niezwykłe pomysły, za
to cię kocham...
Dotknęła palcem ziemi, ziemia była su-
cha, trzeba by podlać. Spojrzała na zega-
rek. Było wpół do dziesiątej. Jacek powi-
nien już dawno być, ale tym razem nie bę-
dzie miała pretensji o spóźnienie. Mają
przed sobą cudowny romantyczny wieczór.
Ucieszy się, zdziwi?
Usłyszała trzaśniecie drzwi od windy i
zgasiła lampkę.
– Cześć, Ptaszku – Jacek musnął ustami
jej policzek, kiedy stanęła przy nim, i za-
palił światło. Odwiesił kurtkę i wziął do
ręki teczkę. Minął nakryty stół i otworzył
drzwi do swojego gabinetu.
– Kolację już jadłem, muszę popraco-
wać, dla nikogo mnie nie ma.
I zamknął za sobą drzwi.
Sara chwilę stała jak wryta, potem po-
wstrzymała łzy, przełykając kilka razy
szybko ślinę, a potem sprzątnęła ze stołu,
rybę zostawiła w piekarniku, schowała na-
czynia, zdjęła buty i założyła kapcie, nalała
pół szklanki wody pod drzewko pomarań-
czowe i zjadła zimnego kotleta. A jeszcze
później siadła przy telefonie i wykręciła
numer do Ideny.
*

Tak, pomysł z kolacją był znakomity,


dobrze, że chociaż miała coś do przegry-
zienia. To prawda, że przez żołądek do ser-
ca. Nie zwierzała się temu mężczyźnie, że
i polędwicę, i sałatę zamówiła w knajpie
na rogu. Ale miał tylko pół godziny, a
tymczasem został prawie do północy. I tak
im się wspaniale rozmawiało.
Na pożegnanie pocałowała go w poli-
czek, to było zupełnie naturalne, przyja-
cielskie. Jedyna rzecz, która może uwieść
faceta, oprócz bzykania rzecz jasna, to
umiejętność słuchania, a w tym Małgorza-
ta była niezła. A poza tym facet był cieka-
wy i mówił niegłupio, co znacznie ułatwia-
ło całą sprawę. Tak, z takim mężczyzną
mogłaby się związać.

*
Mężczyzna, z którym Magda przyszła
tym razem, był porażająco brzydki, niecie-
kawy, miał brudne paznokcie i cały czas
mówił o tym, jak go ciężko los skrzywdził
i jakie kobiety potrafią być niewdzięczne.
Każde zdanie zaczynał od słów:
– Bo moja pierwsza żona...
Jego pierwsza żona była winna temu, że
uchodził za nieciekawego, że nie miał gro-
sza, że miał brudne ręce...
Gdyby Sara nie wyciągnęła Magdy z
knajpy po dwudziestu minutach, dowie-
działaby się, że to jego pierwsza żona była
odpowiedzialna za wybuch pierwszej i
drugiej wojny światowej oraz wynik ostat-
nich wyborów, z kryzysem światowym na
czele.
Siadły na ławce w parku niedaleko
domu. Dni robiły się coraz dłuższe. Magda
wyglądała na zrozpaczoną.
– Sama mówiłaś, że nie musi być przy-
stojny!
– Jasne, że nie! – Sara wygłosiła nie-
gdyś, po spotkaniu z Kamilem, dość długą
jak na siebie kwestię, w której tłumaczyła
Magdzie, że nie wygląd jest najważniejszy.
– Ale mówiłam, żeby był normalny!
– A skąd ja ci takiego wezmę? – Magda
znowu była na dnie rozpaczy.
– Świat jest pełen fantastycznych męż-
czyzn! – Sara próbowała wykrzesać z sie-
bie entuzjazm. – Wystarczy się rozejrzeć!
I Sara zatoczyła ręką koło.
Były w parku same, nie licząc chłopczy-
ka na rowerku. I dziadka, który czytał ga-
zetę. I śmieciarza, który nabijał na ostry
kolec plastikowe śmieci. I pijaka leżącego
na ławce pod kasztanem, którego mokre
pąki zabierały się do pęknięcia i uwolnie-
nia liści. I mężczyzny, który odwrócony w
stronę parkanu, oddawał mocz.
Magda nie patrzyła na tych wszystkich
fascynujących mężczyzn. Wzrok miała
wbity w czubki swoich fioletowych butów.
– Ja i tak kocham tylko Piotra – powie-
działa.
Mam najlepszą żonę na świecie

Niestety, jej stacja nie nadawała się do


słuchania, audycje nie wiadomo o czym,
muzyka to była rąbanka, w tym obowiązu-
jącym jedynym rytmie panoszącym się po
wszystkich rozgłośniach, stacjach benzy-
nowych, galeriach handlowych. A w wia-
domościach jedyne, na co można było li-
czyć, to przybliżona temperatura powie-
trza. Sara wyłączyła radio i nastawiła pły-
tę. Z głośnika popłynął Sinatra w starym
przeboju Summer Wine.
To było romantyczne. I Idena miała ra-
cję, nie dajmy się zwariować. Na co liczy-
ła? Że Jacek natychmiast się zorientuje, że
jest inaczej niż zwykle, że weźmie ją w ra-
miona i zaniesie do łóżka? Pewno miał coś
pilnego do napisania albo do sprawdzenia,
albo jakieś maile, cokolwiek. Nie powinna
czuć się rozczarowana tylko dlatego, że nie
liczyła się z jego planami na wieczór.
Dzisiaj przygotuje dla nich wspólną ką-
piel i będzie tak jak kiedyś. Nasypała do
wanny soli morskiej i wlała parę nakrętek
płynu do kąpieli o zapachu szyszek. To im
przypomni pierwsze chwile ich wspólnej
miłości – w lesie sosnowym na Mazurach,
nad Jeziorem Mikołajskim. Rozbili namiot
w niedozwolonym miejscu, na cyplu, do
którego dopłynęli łódką. Kochali się wtedy
do świtu, słyszeli, jak budzą się ptaki, a o
świcie poszli popływać. Mgły snuły się
nad wodami, a Jacek przytulał ją do siebie
w wodzie i szeptał:
– Zawsze będziesz mi się kojarzyć z za-
pachem sosny, najpiękniejszym zapachem
na świecie...
A potem spali do południa, a potem ko-
chali się, a potem piekli przywiezione ze
sobą ziemniaki, były niesione, zapomnieli
o soli, więc Sara wtarła w nie paprykę i
majeranek, bo to były jedyne przyprawy,
jakie mieli, ale i tak smakowały nieziem-
sko, razem z puszką mielonki angielskiej,
za to przesolonej. A potem znowu się ko-
chali przy rozżarzonym ognisku. .. I strasz-
nie ich pocięły komary...
Zadzwoniła do Jacka, już jedzie, bardzo
dobrze, kąpiel będzie akurat gotowa. Od-
kręciła wodę i zapaliła rząd świeczek na
wannie. Zrzuciła ubranie i włożyła zupeł-
nie nowy szlafroczek, lekko przezroczysty,
długi do ziemi, za to drogi. Ale dzisiaj
wzięła pierwszą pensję i postanowiła nie
żałować.
Kiedy usłyszała klucz w zamku, stanęła
w drzwiach łazienki, wysuwając nogę spod
poły szlafroka. Jacek zatrzymał się przy
niej i pocałował ją w czubek nosa.
– Cześć, Ptaszku – powiedział i ruszył
do swojego pokoju.
Sara złapała go za rękę.
– Przygotowałam kąpiel – zmusiła się
do uśmiechu.
– To świetnie. Ja już się myłem. Muszę
popracować, nie ma mnie dla nikogo.
I zamknął za sobą drzwi.
Sara zakręciła wodę, zrzuciła szlafrok i
weszła do wanny. Zamknęła oczy i posta-
nowiła o niczym nie myśleć. Jacek od po-
wrotu z Australii w ogóle przestał być.
Przywiózł jej co prawda bardzo ładny ry-
sunek, kolorowy, dwie ryby, dwie szpady,
sylwetki dwóch ludzi w obłędnych kolo-
rach, żółcie, czerwień, pomarańcz, zieleń,
ale takich kolorów nie było tutaj. I niewie-
le mówił. Cały czas zapieprz, nic nie wi-
działem, o czym mam ci opowiadać? Prze-
cież to nie były wakacje...
Zadzwoni do Ideny jutro. Albo pojutrze.
Albo jeszcze później.

Małgorzata podniosła się cichutko z łóż-


ka i spojrzała na leżącego obok mężczy-
znę. Uśmiechnęła się i pogładziła go po
policzku, nie drgnął nawet.
– Musisz już iść – powiedziała i bardzo
zadbała, żeby w jej tonie nie było pretensji,
tylko troska o niego.
Uśmiechnął się.
– Wiem.
Było właśnie tak, jak sobie wymarzyła,
spokojnie, namiętnie, pewnie. Poszła nago
do łazienki i spojrzała w lustro. Widziała
tam rozjaśnione oczy, ładną buzię, jędrne
piersi, otoczyła dłońmi talię i roześmiała
się. Warto było tak długo czekać.
Oczywiście nie czekała w samotności,
seks był do życia potrzebny, ale nie anga-
żowała się od czasu drugiego roku stu-
diów. Bez przesady, jeśli mężczyźni mogą
traktować seks jako niezobowiązującą
przyjemność, to kobiety tym bardziej.
Przyjazne bzykanie – oto czego nauczyła
się od swojego pierwszego mężczyzny. –
Przyjacielski seks był przyjemny i nie
niszczył. Nie kochała tych mężczyzn, po-
dobali jej się, to wszystko. Jeśli któryś w
łóżku był dobry, to spotykała się z nim
przez jakiś czas, jeśli nie, no cóż...
Nie nadawała się na nauczycielkę albo
terapeutkę. Nudziły ją rozmowy o tym,
jaki frustrujący jest dla mężczyzn dzisiej-
szy świat. Nużyły ją wynurzenia męż-
czyzn, którzy rozczulali się nad sobą i szu-
kali w jej ramionach mamusi, a nie part-
nerki. Denerwowali ją mężczyźni, którzy
uważali, że pójście do łóżka zobowiązuje
ją również do pójścia z nimi na raut albo
na bankiet, albo do kina. Nie musiała tego
robić! Nie miała zaufania do tych, którzy
po pierwszym numerku chcieli wiedzieć,
czy będą wychowywali dzieci po świecku,
czy po katolicku i jakie ma w tej sprawie
poglądy. Być może któregoś z nich
skrzywdziła, ale to na jego własną prośbę.
Bo czy można powiedzieć o facecie, że jest
odpowiedzialny, jeśli oświadcza się jej po
paru tygodniach wspólnych nocy?
Świat jest dość prosto skonstruowany –
trzeba brać, co dają, cieszyć się dniem dzi-
siejszym, robić swoje i nie przegapić cze-
goś ważnego.
Z tym mężczyzną będzie inaczej, wie-
działa od początku i nie pomyliła się.
Tylko musi być cierpliwa.
Jestem osobą interpersonalną

Jacek zatrąbił. Sara spojrzała na męża,


nic dziwnego, że był zniecierpliwiony,
znowu korek w samym centrum, a on prze-
cież musi zdążyć do pracy. To i tak miłe,
że ją wozi przez całe miasto. Położyła mu
rękę na karku.
– Nie denerwuj się, na następnych na
pewno przejedziemy.
Ale posunęli się do przodu tylko parę
metrów, i światła znów się zmieniły, a Ja-
cek spojrzał na zegarek.
Sara podjęła decyzję.
– Wyrzuć mnie przy pasach, będę szyb-
ciej tramwajem.
– Na pewno?
– Jasne – odpowiedziała Sara, nachyliła
w jego stronę twarz, Jacek cmoknął ją w
policzek. Miał najlepszą żonę na świecie.
Kiedy Sara dobiegała do przystanku,
skręcił w prawo. Na przedniej szybie wi-
dać było pierwsze duże krople wiosennego
deszczu.

Zmoknięta jak kura, wiosenny deszczyk


zamienił się w wiosenną ulewę, Sara wbie-
gła do reżyserki.
Pięć par oczu popatrzyło na nią i w żad-
nej z nich nie było współczucia. Sara
strzepnęła parasol, który, nawiasem mó-
wiąc, i tak się do niczego nie przydał, bo
przy pierwszym silnym podmuchu wiatru
wywrócił się na lewą stronę, i postawiła go
w kącie. Potem odrzuciła do tyłu włosy i
przetarła dłonią mokrą twarz.
Ewa spojrzała wymownie na zegar.
Dwadzieścia minut spóźnienia.
– Dzisiaj jesteś kabrioletem? – zapytała
złośliwie.
Sara nie odpowiedziała, drzwi do reży-
serki otwarły się z impetem, wtargnął szef,
położył na konsolecie plik kartek i rzucił
okiem na Sarę.
– Pani dopiero w pracy, a już mokra? – i
zachichotał rubasznie, co Sarze wydało się
wstrętne, a potem, nie zwracając nawet
uwagi na jej reakcję, której nie było, zwró-
cił się do Rafała:
– Co wy za muzykę puszczacie, przecież
jest playlista, do cholery!
Rafał popatrzył przed siebie.
– Ale to ładne...
– To wgraj sobie na iPoda i słuchaj pod
prysznicem! Nie robimy radia dla starców!
Target to młoda wykształcona miejska in-
teligencja! Wykonać! – i trzasnął za sobą
drzwiami, a Sara podskoczyła.
– Dokładnie taka sama jak on – powie-
działa Ewa i wszyscy wybuchnęli śmie-
chem.

*
W sobotę w radiu nie było Ewy, soboty
miała wolne, i Sara szła do pracy z nieco
mniejszą niechęcią niż zwykle. W soboty
w ogóle nie było co robić, audycje były
wcześniej nagrywane, nic na żywo, tylko
realizator musiał uważać z plikami. No i
oczywiście z playlistą.
Ale Sara musiała być. Ktoś przecież
mógł zechcieć jakiejś kawy lub herbaty...
Rafał lekko się do niej uśmiechnął, kie-
dy zobaczył ją w drzwiach, albo jej się wy-
dawało.
Powiedziała cicho „dzień dobry" i usia-
dła za swoim biurkiem.
– Saro, jest pani wolna, że się tak wyra-
żę, bez zobowiązań? – szef wsadził głowę
do pokoju. Kiwnęła potakująco.
– Świetnie, świetnie, ale nie skorzystam,
cha, cha, cha. Żartowałem. Tu mam parę
podań do przejrzenia, na ostatnie ogłosze-
nie wszyscy się rzucili, a ja nie mam do
tego głowy, choć mam sprawne inne orga-
ny – rzucił na biurko Sary plik papierów,
klepnął w tyłek realizatorkę, która rzuciła
krótko pod nosem „fuck", i już go nie było.
Sara nie znosiła dowcipów szefa. W
ogóle nie znosiła dowcipów, na których
dnie czaiły się penisy, dwuznaczności sek-
sualne, tani erotyzm i nadużycia. Przed
sobą miała ze czterdzieści podań o pracę, z
którymi nie wiedziała, co zrobić. I ze zdzi-
wieniem zauważyła, że również te, które
parę tygodni temu znalazła w biurku, teraz
są dołączone do zupełnie nowego stosu.
Realizatorka odwróciła się i złapała jej
zrozpaczone spojrzenie.
– Odrzuć te, które kompletnie się nie na-
dają, i to wszystko – powiedziała i ponow-
nie odwróciła się do konsolety.
Z głośnika popłynęło:
– I co tu mamy, panie prezesie, nic, jak
to się dzieje, że skoro w naszym kraju, tak
przecież pięknym i bogatym w zasoby nie
tylko mineralne, ale również ludzkie, roz-
mawiam z prezesem tanich linii autobuso-
wych, panem Janem Kobyłką, Jerzym, tak,
Jerzym, przepraszam, co się dzieje? Czy to
pytanie pozostanie bez odpowiedzi? Jeź-
dzicie, większa połowa waszego taboru
jeździ. A inni nie jeżdżą. Ja na przykład,
jak ostatnio chciałem pojechać, nie poje-
chałem. Dlaczego? Zostawmy to pytanie
na razie bez odpowiedzi. Pora na rekla-
my...
I z głośnika popłynął ciepły damski
głos:
– Tylko nowa generacja bieżnika za-
pewni ci dotarcie do celu. Gumodukt obej-
mie każdą felgę z każdej strony dookoła.
Radio Ambi było beznadziejne, ludzie
byli beznadziejni, szef stosował przemoc
psychiczną, a Jacek, od kiedy odstawiła
środki antykoncepcyjne, nie sypiał z nią.
Przecież nie o to chodzi, zabrzęczało jej w
uszach zdanie z przeszłości.
Ale to nieprawda, bez względu na to, co
Sara chciała, żeby o niej myślano, była
normalną kobietą i chciała odrobiny czuło-
ści, chciała czuć się kochana i pożądana,
chciała mieć dziecko – mimo że Magdzie
na przykład wydawało się to śmieszne, bo
przecież nie jesteśmy maszynkami do ro-
dzenia, chciała rozmawiać wieczorami o
rzeczach nieważnych, chciała czasami
obejrzeć film, który kończy się happy en-
dem, tylko ludzie, dla których popkultura
jest najważniejsza, oglądają tę sieczkę, z
przyjemnością czytała Norę Roberts albo
Jeffreya Archera w zależności od tego, czy
jej nastrój żądał romansu czy kryminału:
daj spokój, jeśli chcesz już czytać krymina-
ły, to weź do ręki Marukamiego, i nie
chciała się chwalić, że na pamięć znała
wszystkie książki Lema, tylko dlatego,
żeby u snobów budzić uznanie, jednym
słowem, nie chciała udawać, że jest inna,
niż jest.
Chciała również pracować sensownie, a
nie tylko po to, żeby dostawać miesięcznie
tysiąc czterysta przed podatkiem.
Robić coś, co może sprawić przyjem-
ność albo radość, albo być pożyteczne,
albo niegłupie. Tymczasem przynosiła z
automatu, który stał na rogu w korytarzu,
kawę albo herbatę cytrynową, jakieś
sztuczne popłuczyny, odbierała telefony od
słuchaczy, którzy głównie chcieli wygrać
dwa bilety do kina albo na koncert, albo
książkę, albo dzielili się z nią niezbyt po-
chlebnymi opiniami na temat stacji. Słu-
chalność w dzień leciała na łeb, na szyję i
Sarze wydawało się, że gdyby zamiatała
ulice, jej praca miałaby większy sens, bo
przynajmniej byłoby przez jakiś czas czy-
sto, a ona sama miałaby więcej satysfakcji.
– Przynieść kawę? – zapytała wobec
tego realizatorkę.
Rafał siedział z nosem w komputerze.
– Nie, dziękuję pani – powiedziała reali-
zatorka, która, niestety, pracowała tylko w
soboty.
– Ja poproszę – powiedział Rafał – ka-
puczinkę. Wiecie, że gdybym pierdział
przez sześć lat i dziewięć miesięcy, to bym
wytworzył tyle energii, ile ma bomba ato-
mowa? Ciekawe, czy to się nadaje na ante-
nę – puknął w ekran komputera.
Cudowni mężczyźni. Jeśli cokolwiek
znajduje się w okolicach pasa, znajduje ich
uznanie. Więc Sara wstała, poszła po
kawę, przyniosła dwa kubki, jeden posta-
wiła przed Rafałem, drugi koło siebie, się-
gnęła do stosu papierów. To proste: prawa
strona – nie nadają się, lewa – do szefa.
Posiadam prawo jazdy od 1981 roku i
od 1981 roku prowadzę samochody śred-
nio do dziewięćset centymetrów, motocykle
i rowery, jak popadnie... – odłożyła na pra-
wą stronę. Moja osoba jest skłonna zapro-
ponować swoje usługi w szerokim zakresie
zarówno godzin, jak i dyspozycyjności... –
prawa strona. Uważam, że jestem osobą in-
terpersonalną, więc w radiu jako taka na
pewno przydałabym się bardzo – Sara
uśmiechnęła się, prawa strona, pozostałe
preferencje dołożę na życzenie, bo jest
tego dużo, prawa, nie będę państwu pisał
bzdur, które na ogół znajdują się we wzo-
rach listów motywacyjnych, bo szkoda na
to czasu, ale... – ooo, zdecydowanie lewa,
znalazłam ogłoszenie, że można do was
napisać, to piszę i przedkładam ksero ba-
dań mojego męża, Włodzimierza Maja,
który zachorował w latach poprzednich, a
jego stan pogarsza się z roku na rok, i za-
świadczenia o rencie, która jest niska. Po-
daję numer konta, na który można was
prosić o zapomogę, bo już nie wiem, do
kogo się zwrócić, bo na lekarstwa nie star-
cza, i kwity za leki, to jakbyście policzyli,
to byście zobaczyli, a przecież media dużo
mogą, nawet wpłynąć na losy państwa, to
byście pomogli.
Sara przez chwilę się wahała, a potem
odłożyła list na trzecią kupkę. Nie było to
co prawda podanie o pracę, ale może skie-
rują do jakiejś fundacji...
Prośbę swą motywuję, że nazywam się
Janina Kwiatkowska i ukształciłam się i
ukończyłam szkołę w Chorzowie, co jest do
wglądu...
Bardzo dobrze śpiewam, ale najlepsza
jestem w tańcu, mój adres to WWW...
Jestem tak zdeterminowana, że będę
czekać na odpowiedź.
Jestem młoda, zdrowa, bez ograniczeń i
mogę się podjąć pracy w karzdym charak-
terze, choć moim mażeniem było być
dziennikarką taką jak pani Olejnik, którą
podziwiam codziennie. PS. Też jestem blą-
dynką.
Mąż ma inną, co mam robić, powiedzcie
przez radio, bo się wstydzę podać adresu...
Jestem tak długo bezrobotny, choć
przedtem pracowałem w hypermarkecie,
za co jestem bardzo wdzięczny, u was
mogę robić cokolwiek, nawet fizycznie,
proszę, nie odrzucajcie mnie pochopnie...
Sara przyglądała się trzem kupkom z
uwagą.
Zdała sobie nagle sprawę z tego, że to,
co ją śmieszy, jest śmiertelnie poważne dla
ludzi, którzy są bezrobotni i zdobyli się na
odwagę, żeby pisać w sprawie pracy gdzie-
kolwiek, choć czasami jakkolwiek.
To byłby temat na audycję, a nie jakaś
kolejna rozmowa z jakimś idiotą, przery-
wana reklamą dywanów, tak jakby ludzie
nic innego nie robili, tylko brali pożyczki i
kredyty na nowe dywany i nowe farby, i
nowe proszki do prania.
Westchnęła. Złożyła listy na kupkę, a
potem wzięła czystą kartkę i napisała parę
słów. Pisanie szło jej zdecydowanie lepiej
niż mówienie.
Boję się, że wybuchnę

– No i co, Szczujek? – głos Ideny wkrę-


cał się Sarze w ucho. – Dlaczego ty zawsze
ze wszystkiego rezygnujesz? Życie to wal-
ka, nie rozumiesz? No i co z tego? Właśnie
dlatego, że tak pracuje, warto się postarać.
Nie baw się w żadne ciumciurumciu, tylko
kup sobie seksowną bieliznę i czekaj na
niego w łóżku. Bądź kobietą w końcu! Ła-
godna muzyka, odpowiedni zapach...
Stwórz atmosferę seksu!
Sara nie była pewna, czy to jest zgodne
z jej charakterem. Jeśli mężczyzna odwra-
ca się. plecami, to można tylko zapłakać w
poduszkę, a nie narzucać mu się w nie-
skończoność.
– Jakie narzucanie? Własnemu mężowi?
Ty jesteś naprawdę głupia! Związek wy-
maga nawozu! Wierz mi. Jak będziesz taka
zakleszczona, to twoje małżeństwo prze-
stanie istnieć! Niech on cię w końcu za-
uważy, do cholery, Szczujek! A jak nie
masz odwagi, dziewico orleańska, to wal-
nij sobie drinka!
Więc Sara, zupełnie nie przekonana,
otworzyła barek i nalała sobie pół kieliszka
koniaku. Wypiła duszkiem, był wstrętny,
ale po chwili poczuła się lekka. Co jest złe-
go w tym, że chce się podobać własnemu
mężowi? Nic. Z dołu usłyszała szczekanie
psa. Chciała wziąć kij od mopa i trzasnąć
w kaloryfer, ale się opanowała. Pies i tak
nie zrozumie, że ma się zamknąć, a właści-
cieli pewno nie ma w domu, skoro tak
wyje. Nie jej sprawa. Muzyka to zagłuszy.
A wczoraj dostała piękne kwiaty.
Jak mogła myśleć, że mu na niej nie za-
leży? Po prostu ciężko pracował, to się
zmieniło, ale pamiętał o niej, był jedynym
znanym jej mężczyzną, który kupował
kwiaty bez okazji, to się nieczęsto zdarza
po ślubie. Poczuła się dużo lepiej.
Jest sobota, Jacek ma spotkanie z nie-
mieckim kontrahentem, wróci po kolacji, a
jutro mogą spać, ile będą chcieli. A dzisiaj
się będą kochać.

Sarę obudził dźwięk klucza w zamku,


podniosła się z łóżka, zrzuciła koc, którym
była przykryta, i czekała.
Jacek otworzył drzwi do sypialni i zapa-
lił światło. Czar prysnął.
– Cześć, Ptaszku – powiedział i pochylił
się nad nią. Złapała go za szyję i przytrzy-
mała – oddał pocałunek i Sara poczuła się
szczęśliwa.
– Padnięty jestem. Co za dzień.
Jacek ciężko usiadł na fotelu przy łóżku.
Sara widziała bose stopy Jacka, jego łydki,
nogawki spodni rzuconych na krzesło. A
potem zobaczyła, jak te nogi wychodzą do
łazienki, i zachciało jej się płakać. Teraz,
nawet gdyby rzucił się na nią, odepchnęła-
by go po raz pierwszy w życiu.
Leżała, wsłuchując się w delikatne po-
chrapywanie Jacka. Zasłony były odsunię-
te, widziała zarysy mebli, a cienie kwiatów
z parapetu kładły się na ścianie. Odsunęła
delikatnie rękę Jacka i przewróciła się na
plecy. Jacek, jakby był z nią sprzężony,
przewrócił się na drugi bok i ucichł. Oddy-
chał miarowo i spokojnie. Spał jak zabity.

– Jak długo można sobie pozwalać na


to, żeby kompletnie nic nie robić? Tylko
bez przerwy podkulać ogon? Ja chyba na-
prawdę jestem nienormalna. Mam kolegę,
który mówi, że gdyby pierdział sześć lat,
toby wygenerował bombę atomową, a ja
nic nie mówię, uśmiecham się głupio,
mimo że on wygląda na takiego, co pietu-
szy wszystko, co się rusza, zresztą nie
ograniczajmy się aż tak bardzo – po prostu
wszystko, a jego niewybredne dowcipy po-
wodują, że ja się zamieniam w bombę ato-
mową.
Boję się, że kiedyś wybuchnę, i to w naj-
mniej spodziewanym momencie. Czy tak
musi być? Dlaczego nie umiem reagować
adekwatnie do sytuacji? Jeśli się tego nie
nauczę, to przepadłam... Uśmiecham się,
kiedy chce mi się płakać, milczę, kiedy
chcę coś powiedzieć, zgadzam się, kiedy
cała moja dusza krzyczy: nie! Już nic wię-
cej nie powiem, bo musiałabym chyba po-
derżnąć sobie żyły... Pa, kochany...
Sara pogłaskała mikrofon i wstała z fo-
tela.
Na dzisiaj wystarczy.

Na dalekim Żoliborzu, w czterdziesto-


sześciometrowym mieszkaniu na drugim
piętrze, pani Krysia siedziała z głową przy
radiu. Kobiecy głos, którego tak uważnie
słuchała, zamilkł. Jeszcze chwilę czekała
przy odbiorniku, nie była pewna, czy au-
dycja się skończyła.
Potem lękliwie spojrzała w stronę drzwi.
Z radia buchnęła muzyka. Natychmiast je
ściszyła. A potem delikatnie przekręciła
gałkę.
Przecież może sobie słuchać muzyki,
wcale nie jest taka głośna. Ostatecznie
przecież jest u siebie, prawda?

– Co pani zrobiła?
– No to, co pan kazał... – zaszeptało z
kanapy.
Juliusz przetarł czoło.
– Nie mogłem pani nic kazać, nigdy nic
nikomu nie nakazuję, czasem, owszem,
wskazuję drogę, możliwości, ale nic nie
każę – czyżby coś przeoczył?
– Proszę pana – szeptało już pewniej –
pamięta pan, co było tydzień temu?
Doskonale pamiętał, przez lata wyćwi-
czył pamięć tak znakomicie, że pamiętał
nawet imiona zwierząt swoich klientów
czy, jak kto woli, pacjentów. Nie mógł się
mylić, pacjenci byli bardzo czuli w tym
względzie, musieli wiedzieć, że dla niego
są specjalni i jedyni, zresztą Juliusz był
święcie przekonany, że tak należy trakto-
wać każdego człowieka, bo każdy jest nie-
powtarzalny. Poprzednia sesja? Szara pani
Krysia, przekonana, że żyje z „przemoco-
wym" mężem. Jej własne słowa. „On jest
przemocowy" – i na dowód tego opowia-
dała, jak musi być na każde zawołanie, jak
ziemniaki muszą być gorące równo po
czwartej piętnaście i dobrze ubite, bez gru-
dek. Rozwodziła się nad tym długo, a on
słuchał cierpliwie, jak zwykle, dobrze jest
zacząć od czegokolwiek, ziemniaki tak
samo doprowadzają do sedna sprawy jak
każda inna rzecz, która uwiera. Więc ziem-
niaki miały być gorące, bo w przeciwnym
razie on odsuwał talerz i nic nie jadł, a ona
czuła się winna, coraz bardziej winna.
Znany kołowrotek – poczucia winy, po-
czucia krzywdy, ten, który czuje się winny,
za chwilę będzie krzywdzicielem, a po-
krzywdzony będzie odpłacał tym samym.
Ludzie żyją tak latami, niezdolni do zmia-
ny, przyzwyczajeni do siebie, wolą to, co
znane, niż nieznane lepsze. Pani Krysia nie
wolała, skoro znalazła się w jego gabine-
cie. Czyżby pozwolił sobie na jakąś radę?
Wykluczone.
– Pamiętam bardzo dokładnie naszą roz-
mowę. Opowiedziała mi pani z detalami o
tym, jak odsunął od siebie zupę, pomidoro-
wą bodajże, ponieważ nie dała pani śmie-
tany, i przez cały wieczór nic nie zjadł. I
nie odzywał się do pani. Tym razem było
inaczej, bo na ogół chodzi o ziemniaki.
– Tak – ucieszyło się z kanapy. – I zro-
biłam, jak pan kazał! – oczy pani Krysi
błysnęły po raz pierwszy, odkąd ją znał. A
była w terapii trzeci miesiąc. – Kiedy w
czwartek, jak mu zrobiłam ziemniaki, do-
kładnie takie, jak chciał, a on odsunął ta-
lerz, to wzięłam ten talerz, tak jak pan mó-
wił, i rąbnęłam o ścianę! I uciekłam od
razu, bo się przestraszyłam, co mi zrobi! –
pani Krysia dopiero teraz wzięła oddech i
popatrzyła na terapeutę, szukając u niego
uznania.
– Ja pani na pewno ... – Juliusz wiedział,
że nie udzielił takiej porady.
– Zapytał mnie pan, czy nigdy mi nie
przyszło do głowy, żeby rzucić tym tale-
rzem, nie pamięta pan?
Ano właśnie. Ludzie słyszą to, co chcą
usłyszeć. Pani Krysia pytanie zrozumiała
jako nakaz, i to nakaz z zewnątrz. Jeszcze
nie wiedziała, że człowiek nie robi nic, do
czego sam nie ma przekonania albo co nie
wypływa z jego głęboko ukrywanych po-
trzeb.
– Proszę pani, jest różnica między pyta-
niem o to, czy kiedykolwiek chciała pani
inaczej zareagować niż uległością, a...
– Wszystko jedno – głos pani Krysi na-
brał pewności, leciusieńkiej, ale jednak, i
po raz pierwszy mu przerwała, dotychczas
to on musiał ją zachęcać do rozmowy –
wszystko jedno! Zrobiłam to! – i w jej gło-
sie bezsprzecznie zabrzmiała duma.
– I kiedy pani uciekła... – zawiesił głos
Juliusz. – Na długo pani uciekła?
– No nie, musiałam wrócić, tam jest
przecież mój dom... Krzyknęłam mu, żeby
sam sobie robił, skoro nie widzi, jak ja się
staram, a te ziemniaki się rozbryzgnęły o
ścianę! – pani Krysia powtórzyła raz jesz-
cze, a Juliusz uśmiechnął się w duchu. Być
może po raz pierwszy pani Krysia powie-
działa „nie".
– I co się stało, jak już pani wróciła?
– No właśnie – pani Krysia popatrzyła
na niego – nic. Ziemniaki były posprząta-
ne, a on się do mnie odzywał. Nic z tego
nie rozumiem – zakończyła i Juliusz wie-
dział, że mówi prawdę.
– Będziemy mieli o czym rozmawiać za
tydzień – podniósł się z fotela.
– Już? – pani Krysia spojrzała na zega-
rek. – Dzisiaj jakoś szybko... Do widze-
nia...
Coś podobnego. Juliusz bardzo lubił ten
moment, kiedy w pacjentach budziła się
chęć do życia. Oni sami jeszcze nie wie-
dzieli, że zmiana ogarniała ich i pchała ku
lepszemu, i nie wiedzieli, że sami się zmie-
niają. Ich zdaniem zmieniał się świat wo-
kół nich, co zresztą następowało równole-
gle.
Usłyszał cichutkie pukanie, za rozsuwa-
nymi drzwiami stała Gajka. W krótkiej
spódnicy, która odsłaniała jej oszałamiają-
ce nogi, na obcasach. W ogóle mu to nie
przeszkadzało, nawet namawiał ją do no-
szenia takich butów, by nie myślała, że się
wstydzi, że ona jest wyższa od niego. Gaj-
ka lubiła się podobać, ale czego mógł się
spodziewać po młodej kobiecie? Nie za-
mierzał jej w niczym ograniczać. I przy-
szłością też się nie będzie przejmować.
Aha, syndrom Scarlett. Nie, on nie będzie
o tym myślał jutro, będzie cieszył się tym,
co ma dzisiaj.
– Ty wiesz, co ta swołocz mu zrobiła?
Tak właśnie mi się wydawało, że pacjentka
już wyszła. Udały mi się bakłażany, chodź,
zjemy razem, spróbowałam już, nie oba-
wiaj się, ta swołocz, wiesz, co mu zrobiła?
– Gajka mówiła to jednym tchem, ale na-
dążał. Ta swołocz to była żona Jędrka,
była żona, której Gajka nie trawiła ani wte-
dy, kiedy była żoną, ani wtedy, kiedy była
byłą żoną. Gajka miała czuja do ludzi, to
pewne.
– Nie mam pojęcia – powiedział Juliusz.
Pojęcie miał, ale nie mógłby podzielić
się tym pojęciem z Gajką. Raz zdarzyło
mu się rozmawiać z Jędrkiem niezwykle
szczerze i otwarcie, Jędrek był w ciężkim
stanie, Juliusz pojechał do niego w nocy i
Jędrek opowiedział mu, jak na spowiedzi,
wszystko, cały życiorys, ból i smutek, a
Juliusz, choć nie miał zwyczaju być tera-
peutą dla swoich przyjaciół, dziękował
Bogu, że mógł się mądrze przydać. Nigdy
potem nie wracali do tej rozmowy, ale sto-
sunki między nimi stały się dużo bliższe.
Jędrkowi nie było lekko, o nie, to wiedział
na pewno.
– Zabrała mu nawet papierośnicę po
ojcu, wyobrażasz sobie? Jedyną pamiątkę,
jaką po nim miał, bo jej pasuje do tych wą-
skich papierosów, tak mu powiedziała.
Znaczyło to, że rozwód Gajka jednak z
Jędrkiem ciągle omawiała.
– A co Jędrek na to?
– No właśnie nic! Byś z nim porozma-
wiał! On w ogóle nie jest asertywny! On
po prostu jest tchórz. Nie można sobie na
takie rzeczy pozwalać, ja jej tę papierośni-
cę odbiorę – powiedziała Gajka i wystawi-
ła z piecyka bakłażany zapieczone pod po-
midorami. Pachniały ładnie, wyglądały fa-
talnie.
– Nie wtrącaj się – powiedział Juliusz i
przemagając lekki wstręt, nałożył sobie
odrobinę szklistej mazi, pokrytej jakimś
rodzajem pleśni, w której pływały skórki
pomidorów.
– Pomidory powinnam obrać ze skórki,
ale mi się nie chciało sparzać, bo ze szklar-
niowych to trudno odchodzi – i Gajka na-
łożyła sobie potężną porcję. – Nie jesz?
Juliusz przygotowywał się do ataku na
kolorową breję.
– No jedz, proszę, dlaczego mam się nie
wtrącać? Sam mówisz, że niektórzy ludzie
sobie nie dają rady:
– Ale nie mówię, że należy za nich żyć.
To, co jest dobre dla mnie, niekoniecznie
musi być dobre dla ciebie. Lub odwrotnie.
– Juleczku, no co ty, ty myślisz, że jak
mówię, że smaczne, to jest obrzydliwe?
Spróbuj, proszę – i Gajka przez stół podała
mu na swoim widelcu kawałek czegoś, z
czego wisiała długa skórka.
Juliusz zamknął oczy i otworzył usta,
zastanawiając się, gdzie u niego, przy Gaj-
ce oczywiście, przebiega granica asertyw-
ności.
A potem poczuł niebo w gębie. Wyjął
skórkę i odłożył na talerz, wyglądała nie-
apetycznie.
– No i? – zobaczył pełne oczekiwania
oczy Gajki.
– Absolutnie rewelacyjne – pochwalił
Juliusz, a Gajka się uśmiechnęła i w kuch-
ni zrobiło się dwa razy jaśniej, albowiem
Gajka uśmiechała się nie tylko ustami, ale
policzkami, oczami, szyją, włosami,
wszystkim po prostu.
Nie ma mnie dla nikogo

Dzisiaj Sara usłyszała od szefa, że zmie-


nia jej godziny pracy. Co drugi dzień rano,
co drugi dzień dyżur nocny. Muszą wpro-
wadzić jakieś zmiany, ograniczają liczbę
pracowników, no i tyle. Wszystkim pra-
cownikom kazał wypisać anonimowo po-
mysły, im bardziej będą od czapy, tym le-
piej, i przysiągł, że nie wyciągnie z tego
konsekwencji, i tylko Rafał zareagował en-
tuzjastycznie. Sara nie wątpiła, że umieści
tam parę porad, jak otrzymać duże ilości
energii atomowej po zjedzeniu fasoli i gro-
chu.
Zmianą godzin pracy nie była zachwy-
cona. Magda była nieosiągalna – albo nie
miała czasu, albo biegała z randki na rand-
kę i już dużo rzadziej prosiła Sarę o
„obiektywny osąd". Nawet takiego kontak-
tu w tych koszmarnych kawiarenkach teraz
Sarze brakowało.
Gdyby sobie choć obejrzała po raz enty
jakiś śliczny film w rodzaju To tylko mi-
łość... Sara sięgnęła do szafki z płytami.
Ale w pudełku z napisem To tylko miłość
był Szeregowiec Ryan.
Sara wyjęła wszystkie płyty i postano-
wiła je uporządkować. Pies parę pięter ni-
żej wył jak zarzynany. Po co mieć psa,
którego się zamyka w domu samego? Jak
ją?
Ułożenie płyt zajęło jej czterdzieści mi-
nut. Dwa opakowania były puste, za to sie-
dem filmów nie miało pudełek. I zostało
dziesięć płyt nie podpisanych, w tym
sześć, których Sara nigdy nie miała w
ręku. Włożyła jedną z nich do odtwarza-
cza.
Na ekranie zobaczyła maleńkiego Mate-
uszka, którego Jacek prowadził, trzymając
pod ramionka, Mateuszka z olbrzymią pie-
luchą między cudownymi nóżkami. Boże,
to były płyty, które dała jej Idena przy
przeprowadzce!
Sara siadła na podłodze i łzy napłynęły
jej do oczu. Mateuszek patrzył do góry, to
ona Sara, filmowała, kamerą Ideny! Ile to
lat temu było... Na ekranie Mateuszek
uśmiechał się szóstką ślicznych mlecza-
ków.
– Uważaj! – Sara usłyszała swój głos z
telewizora, nienawidziła swojego głosu,
był taki jakiś nieprzyjemny, chropowaty i
obcy. Za chwilę Mateusz się przewróci,
pamiętała.
I na ekranie Mateuszek upadł i rozpłakał
się rzewnie. Silne męskie ręce podniosły
go do góry, ale nie widać było nic oprócz
niknących w niebie nóżek Mateusza, bo
Sara zostawiła kamerę na ziemi i podbiegła
do nich, widać jej buty i jej kostki, śmiesz-
ne ujęcie, i słychać ciepły głos Jacka:
– No już, kochany, nie płacz, wujek po-
całuje i nie będzie bolało...
I w tym momencie Sara usłyszała dzwo-
nek do drzwi. Nacisnęła stop, obraz na
ekranie przeszedł w informacje o pogodzie
programu pierwszego, i otworzyła drzwi.
Na progu stała pani Hercowa.
– Słyszę, jak szczeka – powiedziała i
chciała wsadzić głowę do mieszkania.
– Dzień dobry – powiedziała Sara. – Nie
mamy psa.
– Słyszę, jak szczeka! – podniosła głos
sąsiadka. – Przecież słyszę!
– Ja też słyszę, jak szczeka! – podniosła
głos Sara i z satysfakcją zobaczyła, że pani
Hercowa jest zdumiona. – Wszyscy słyszą!
Ale to nie jest mój pies!
– A to przepraszam – powiedziała
uprzejmie pani Hercowa, a Sara zamknęła
drzwi i wróciła do pokoju.
Idena jej nagrała całe życie Mateuszka...
I Jacka, który był taki cudowny dla małe-
go. Zobaczyła przed chwilą, przypomniała
sobie, dlaczego tak bardzo tęskniła do
dziecka, przypomniała sobie, jakim wuj-
kiem był Jacek dla chłopczyka, jak go tulił
i pocieszał, i jak go podrzucał do sufitu,
raz za wysoko, Mateusz nabił sobie guza,
nosił śliwę przez tydzień. Sara cofnęła za-
pis, znowu zobaczyła nóżki Mateusza i
usłyszała prawdziwie zatroskany i pełen
miłości, cudowny głos Jacka:
– No już, kochany, nie płacz, wujek po-
całuje i nie będzie bolało...
I znowu – no już, kochany...
Znowu stop.
Mężczyzna, który takim tonem mówi do
dziecka, jest stworzony do tego, żeby być
ojcem. A ona jest stworzona do tego, żeby
być matką; poczuła tak silne pragnienie
dziecka, że aż się przestraszyła.
Podeszła do barku i nalała sobie kieli-
szek koniaku. Czy staje się alkoholiczką?
Już trzeci raz w ciągu ostatnich paru mie-
sięcy sięga sama po alkohol. A potem po-
stawiła kieliszek na stole. Poczeka na Jac-
ka.

Kiedy Jacek przyszedł do domu, zoba-


czył Sarę siedzącą przy stole. Przed nią
kieliszek koniaku. Wszedł do mieszkania
kołyszącym się krokiem, pocałował ją w
kark, nie odwróciła nawet głowy.
– Cześć, Ptaszku – powiedział, a potem
dodał: – Ja już piłem. – Starał się mówić
wyraźnie. Sara odwróciła głowę i spojrzała
mu w oczy. Zaraz jej wytłumaczy, że nie
prowadził w takim stanie, nie jest idiotą.
– Kierowca mnie odwiózł – to „zł" się
udało, lepiej niż niejednemu aktorowi.
„Odwiózł", „wiózł" to trudne słowa, żeby
tak od razu je powiedzieć wyraźnie. A
jemu się udało! Proszę bardzo!
Jacek zamknął za sobą drzwi, a Sara do-
dała cicho:
– I nie ma cię dla nikogo...
A potem wypiła duszkiem koniak i wpa-
dła do sypialni. Jacek siedział na łóżku i
próbował się rozebrać.
– Dla mnie masz być! – krzyknęła. – Ja
nie jestem nikt!
Jacek zdumiony podniósł głowę, prze-
cież porządnie wrócił do domu, a ona robi
mu awantury?
– Ja mam dosyć! Ty zawsze masz waż-
niejsze sprawy! Ciebie nigdy nie ma!
Jego nie ma? Oczywiście, że go nie ma.
Ktoś musi zarabiać na dom. Ma zrezygno-
wać z pracy? Czy ona zwariowała?
– Bo pracuję na ten dom! – mówi bardzo
wolno i wyraźnie.
– Wiesz, że nie o to mi chodzi... O któ-
rej wracasz?
Owszem, dzisiaj wrócił późno, ale w
ogóle wraca wcześniej. Dzisiaj jest rzeczy-
wiście później. Ale też nie najpóźniej. Nie
później niż inni, którzy byli w pubie.
Wracasz, czas teraźniejszy ciągły. Cie-
kawe, czy jest czas ciągły? Powinien być.
Wracasz, jadasz, czyli robisz to, co zwykle
zwykłeś robić, czyli wracasz. Czyli do-
brze.
– Ja, Ptaszku, od paru miesięcy wracam
później. Pracuję do ósmej – Jacek ściąga
sweter i dodaje słowo, które nagle wydaje
mu się ważne – przecież.
– Ale teraz... teraz... bardziej cię nie ma!
– Sara ma już łzy w oczach, a Jacek jest
bardzo czuły na jej łzy, więc w geście bez-
radności rozkłada ręce i mocno wzrusza ra-
mionami.
– A co ja ci na to poradzę? – mówi, a
Sara wybucha płaczem i trzaska drzwiami
zupełnie bez powodu.
Zupełnie bez powodu, bo akurat dzisiaj
nie widział się z Małgosią.

– Rafał? Gdzie jest Rafał? Trzeba prze-


czytać komunikat specjalny! – Ewa wpadła
do reżyserki i rzuciła kartkę na konsoletę.
– Zawołajcie Rafała, bo chłopaki nie
mogą, a ma być na antenie za dwie minu-
ty!
– Niech pani sama przeczyta – powie-
dział uprzejmie pan Jan i odwrócił się do
Ewy tyłem.
– Ja nie mogę, wiecie, jaki mam głos –
powiedziała Ewa i odwróciła się do szefa,
który jak zwykle pojawił się z nicości. –
Szefie, może pan...
– Pani kpi ze mnie czy jak? – szef wzru-
szył ramionami. – Minuta dwadzieścia.
Trzy zdania i taki problem?
– Sara, przeczytasz?
– Ja? – Sarze zrobiło się zimno.
– Ty!
– Ja przecież...
– Za minutę wchodzimy – przypomniał
pan Jan i nacisnął coś. Z głośników popły-
nęła muzyka.
– No idź! To tylko trzy zdania! – i Ewa
wcisnęła jej do ręki kartkę.
Komunikat specjalny głosił, że przenie-
siona została debata przywódców państw z
godziny dziewiętnastej na osiemnastą pięt-
naście.
Ewa wepchnęła Sarę za szklaną szybę.
Pan Jan dał jej znak, żeby usiadła. Sara
siadła i rozprostowała kartkę. Było jej sła-
bo.
Słyszała wyciszenie muzyki i nagle za-
paliło się czerwone światełko na mikrofo-
nie. Zapadła cisza. Pan Jan machnął na nią
ręką. I Sara naprawdę chciała przeczytać.
To nie było trudne. Nachyliła się w stronę
mikrofonu i... głos uwiązł jej w gardle.
Chciała, wiedziała jak, ale... nie była w
stanie wydobyć z siebie głosu.
Drzwi za nią otworzyły się i Rafał wy-
rwał jej kartkę.
– Komunikat specjalny Polskiej Agencji
Prasowej. Dzisiejsza debata, na którą
wszyscy – państwo czekacie, z powodów
całkowicie i jak najbardziej od nas nieza-
leżnych została przełożona. Czas emisji to
nie dziewiętnasta, ale osiemnasta piętna-
ście. Za zmiany przepraszamy...
Sara skuliła się na fotelu, wiedziała, że
nie może się ruszyć, póki Rafał nie skoń-
czy, że będzie słychać każdy trzask i każdy
szmer, tak jak było słychać czasami szelest
kartek przy czytaniu wiadomości czy gło-
śne przełykanie śliny. Siedziała nierucho-
mo, dopóki czerwone światełko nie zgasło,
a Rafał nie rzucił kartek na stół.
– Co jest z tobą? – zapytał. – Mowę ci
odebrało? Człowiek wyszczać się nie
może, bo tobie mowę odbiera? No, dziew-
czyno... – i pokiwał głową z niedowierza-
niem.
Ale Sarze odebrało mowę, wstała, minę-
ła Rafała i wyszła z reżyserki.
Więc nie jest zdolna nawet do tego, żeby
przeczytać jedno nie swoje zdanie. Mikro-
fon ją paraliżuje, tak jak mnóstwo osób,
które miała okazję oglądać przez szybę.
Nie nadaje się. Po prostu się nie nadaje.

Sara stanęła przed lustrem. Podniosła


włosy do góry, przyjrzała się sobie z przo-
du, z boku, opuściła włosy, roztrzepała je
ręką. Wąska spódnica odsłaniała kolana.
Rozpięła bluzkę i uśmiechnęła się zalotnie.
Założyła drugi kolczyk, potrząsnęła głową,
kryształki zabłyszczały w świetle.
Przekłuj sobie uszy i zabierz dodatkową
parę do domu gratis – przypomniała sobie.
Zmrużyła kokieteryjnie oczy, oblizała usta
i lekko je wydęła. Rozpięła jeszcze jeden
guzik. A potem cofnęła się o krok i zoba-
czyła w lustrze swoją niezadowoloną
twarz.
– Co ja robię? Co ja robię? – szepnęła i
Sara w lustrze również coś powiedziała.
Weszła do sypialni, ściągnęła spódnicę i
porządnie powiesiła na wieszaku, zdjęła
bluzkę i nieporządnie włożyła na półkę.
Sięgnęła po dżinsy i nerwowo zaczęła je
wkładać, nogawki poplątały się, wciągnęła
wreszcie, a potem włożyła czarny podko-
szulek, podkoszulek pękł na ramieniu. Kie-
dy Sara próbowała go naciągnąć, w
drzwiach sypialni stanął Jacek.
– Cześć, Ptaszku – powiedział. – Muszę
jeszcze popracować. Idę do siebie. Zrobisz
mi herbaty?
Kiwnęła potakująco głową.
– Ładnie wyglądasz – rzucił uprzejmie i
udał się do swojego pokoju.
Kamera stop

– Serdecznie dziękujemy za wyrażenie


opinii o naszej stacji – powiedziała Ewa i
ponuro popatrzyła na Sarę. Sara spojrzała
pytająco, Ewa podniosła kciuk do góry i
powoli obróciła go ku podłodze.
– Teraz ty odbierasz telefony. O, już
jest! – Ewa spojrzała za szybę.
Rafała nie było w pracy. Zastępował go
Bartek z sąsiedniej redakcji. Naprzeciwko
Bartka siedział nieznajomy mężczyzna o
miłej aparycji, uważnym spojrzeniu. Nowy
gość.
– Problemy rodzinne, czyli pogadanka
dla samobójców – wyjaśniła Ewa.
Z głośników popłynął rześki głos dzien-
nikarza:
– Jest z nami nasz gość, nietypowy gość,
terapeuta Juliusz Zawilski.
– Dzień dobry państwu – terapeuta na-
chylił się nad mikrofonem.
– „Nasze życie erotyczne umarło"... No,
nie moje oczywiście, to z wypowiedzi na-
szej słuchaczki. Zakłada ona – głos Bartka
był wesoły – że kiedyś się urodziło. Jak to
jest, panie doktorze?
Sara udawała, że nie słucha, ale cała za-
mieniła się w jedno wielkie ucho.
– Wie pan, nie widzę w tym nic śmiesz-
nego, to są prawdziwe ludzkie tragedie...
– Trafił pan w samo sedno – przerwał
jak zwykle Bartek i Sara była wściekła. –
Tyle koło nas nieszczęść, tyle obojętności,
jak sobie z tym radzić?
– To nie wstyd mieć kłopoty. Jeśli je za-
uważamy w porę, możemy zwrócić się o
pomoc do psychoterapeuty. Przypominam
sobie taki przypadek dość kochającej się
pary, mężczyzna w tym związku tak bardzo
bal się okazywania uczuć, że...
– To bardzo ciekawe, niestety, musimy
przerwać, teraz oświadczenie posła Wy-
szyna, po reklamach wiadomości, a do
tego tematu jeszcze wrócimy, dziękujemy
państwu serdecznie – i Bartek podniósł
rękę, dając znać realizatorowi, żeby wyłą-
czył mikrofony.

– Masz na dwójce – powiedział pan Jan


do mikrofonu.
Z głośnika popłynęły nieskładne słowa.
– Jestem tu, żeby zde... zdeaktywizować
plotki krążące na mój temat. Bo to nie-
prawda i vice versa! I moja osoba nie jest
osobą, która w tym temacie powinna pozo-
stać milczącą. Antydepresant pomoże ci
zachować pogodę ducha do śmierci, a na-
wet dłużej! Kompleksowy Radomil Ultra
Forte Plus zażyj już dziś, przed zażyciem
nie musisz się konsultować z żadnym leka-
rzem i z żadnym farmaceutą! Wystarczy
przeczytać ulotkę! Szczęście jest tak bli-
sko!
Drzwi studia otworzyły się i terapeuta,
odprowadzony przez Bartka, ukłonił im
się, znikając w korytarzu.
Sara powiodła za nim wzrokiem.
– Nigdy bym nie poszła do terapeuty, a
ty? – Ewa spojrzała na nią uważniej niż
zwykle.
– Ja? Przenigdy! – powiedziała Sara.
I Sara miała po raz pierwszy wrażenie,
że mogłaby się z Ewą porozumieć. Ale
niedługie to było wrażenie, bo kiedy za-
dzwonił telefon, Ewa już swoim znanym
ruchem kiwnęła brodą w stronę biurka i
powiedziała z pretensją:
– Na co czekasz? Odbierz!
– Radio Ambi, słucham... – powiedziała
wobec tego Sara, a ze słuchawki wydobył
się jazgot na pół pokoju.
Sara chwilę słuchała, a potem pokręciła
przecząco głową i odłożyła słuchawkę.
– Nie mogłaś po prostu powiedzieć, co
myślisz? – zasyczała w jej kierunku Ewa.
– Dlaczego ty zawsze zapominasz języka
w gębie! I tobie zależy na tej pracy? Może
powinnaś przenieść się do gazety... braj-
lem pisanej... Przez takie niemoty jak ty,
co nie potrafią nic powiedzieć, nasze życie
właśnie tak wygląda... – dokończyła nie-
zrozumiale dla Sary i odwróciła się do niej
plecami.

Jędrek stanął w kolejce do kiosku. Mu-


siał koniecznie dostać „Gazetę
Odświętną", a zaczęło kropić. Jedyny da-
szek w promieniu dwustu metrów znajdo-
wał się nad zapchanym ludźmi przystan-
kiem autobusowym, obok kiosku Ruchu.
Natychmiast połowa przechodniów przy-
pomniała sobie, że musi coś kupić. Był
ósmy, a za nim stanęło jeszcze z pięć osób.
– Papierosy i jakąś gazetę z
programem... nie, może tamtą... A jakieś
filmy pan ma? – ludzie wyraźnie marudzi-
li, przedłużając możliwość postania w su-
chym miejscu.
Ulica w mgnieniu oka opustoszała, prze-
chodnie przeszli do bram, krople coraz
szybciej uderzały o chodnik. I nagle do
uszu Jędrka dotarł silny kobiecy głos:
– Ty tam! Do ciebie mówię! Zostaw to
dziecko i wynocha! Co ty sobie myślisz?
Zgnijesz w kryminale! Niech ci się nie wy-
daje, że nikt nie zareaguje, bo ja właśnie
zareaguję!!
Jędrek wychynął zza pleców mężczyzny
i zobaczył siedzącą na deszczu, otuloną w
szmaty młodą kobietę, dziecko prawie, nad
którą pochylał się dobrze zbudowany, mło-
dy, pewny siebie mężczyzna. Oboje pa-
trzyli na kogoś przed nimi. A potem spoj-
rzał na drugie piętro kamienicy i uśmiech-
nął się.
– Ty pedofilu! – głos zabrzmiał oburze-
niem, Jędrek nie widział właścicielki gło-
su, ale melodyka i tembr były niezwykłe.
Ta kobieta nie widzi tego, co on – uświa-
domił sobie nagle i nadstawił ucha.
Z kłębowiska szmat wynurzyła się po-
stać młodej dziewczyny, w pełnym maki-
jażu, z głębokim wycięciem białej bluzki.
– Zresztą... wiek nie ma znaczenia! Ko-
bieta to nie przedmiot! Ty myślisz, że to
radio, które możesz sobie wyłączyć i włą-
czyć, kiedy chcesz? A pani nie powinna
sobie na to pozwalać! To, że sobie na to
pozwalamy, powoduje, że oni nam to ro-
bią!
Duży mężczyzna był mocno zdezorien-
towany, Jędrek widział co prawda tylko
jego plecy, ale plecy cofnęły się. Co za
temperament miała ta krzycząca! I jaką od-
wagę! Jednym ruchem palca osiłek mógłby
ją zmieść z powierzchni ziemi.
– Że... że zamiast duszy pokazujemy
cycki! Proszę się osłonić!
– Proszę pani, ale... – osiłek był speszo-
ny.
– Ani kroku dalej! Słyszałam/co pan jej
proponował! Jakim prawem! Czy nikt nie
stanie już w obronie...
Jędrek zrobił krok do przodu.
– Kamera stop! – z okna na drugim pię-
trze wyłoniła się obok kamery głowa si-
wiejącego mężczyzny. Jędrek był bardzo
ciekaw, jak przypadkowa wyzwolicielka
wybrnie z sytuacji. Reżyser pojawił się na
ulicy.
– Rewelacyjnie, proszę pani, rewelacyj-
nie. Dzisiaj mam molestowanie, ale w
przyszłym tygodniu prawa kobiet, gdyby
pani była uprzejma... – szukał w kieszeni
czegoś, aż wyciągnął wizytówkę w stronę
kobiety, która, zasłonięta dużym granato-
wym parasolem, stała nieruchomo.
– Pdawa kobiet powinien mieć pan co-
dziennie, a nie w przyszłym tygodniu – po-
wiedziała kobieta, a podmuch wiatru od-
wrócił jej parasol. Jędrek zobaczył młodą
dziewczynę o gniewnym spojrzeniu, za-
czerwienioną, z wyprostowanymi dumnie
ramionami. Miała piękne oczy. No i ten
głos... I ta lekka, fascynująca wada wymo-
wy...
– Kupuje pan czy nie? – usłyszał za
sobą.
– Kupuję, kupuję... – wyrwało się Jędr-
kowi.
To była TA kobieta, był tego pewien.
– To na co pan czekasz?
Jędrek schylił się do okienka i poprosił
„Odświętną". Kiedy się ponownie odwró-
cił, po kobiecie nie było śladu.
Co się z nami stało?

Sara siedziała sztywno wyprostowana


obok Jacka na wygodnej kanapie. Z nie-
sfornych włosów spływały jej po karku
krople deszczu, otarła je dłonią. Taki pech!
Kto jej się kazał wtrącać! Taka kompromi-
tacja! Dobrze, że nikt jej nie znał w tej
dzielnicy. Zresztą w żadnej nikt jej nie
znał, musiała przyznać obiektywnie.
Ale na widok mężczyzny, który pochy-
lał się nad dziewczyną i proponował, żeby
coś dla niego zrobiła, tak dwuznacznie...
Powinna się domyślić, że to film albo re-
klamówka, przecież dziewczynki z zapał-
kami nie siedzą na krawężnikach w stolicy
państwa. I nie są prawie dorosłe. Ale oku-
tana modelka czy tam aktorka na pierwszy
rzut oka nie przypominała aktorki ani ko-
biety, tylko nieszczęśliwe dziecko. Powin-
na była lepiej się przyjrzeć.
Ale facet się cofnął, uśmiechnęła się do
siebie w duchu, taki duży, a natychmiast
zrobił dwa kroki do tyłu! Nie chciała my-
śleć o tym, że to też był aktor, że gdyby to
był prawdziwy hultaj, to pewno zrobiłby z
nią porządek po pierwszym zdaniu. I nikt
nie zareagował!!! Co za głupi świat!
– A pana specjalność, przepraszam,
to...? – zapytał Jacek niepewnie.
I Sara natychmiast wróciła do rzeczywi-
stości. A rzeczywistością był gabinet tera-
peuty i jej mąż, który zgodził się tu z nią
przychodzić.
– Ja nie jestem lekarzem, jestem dokto-
rem psychologii – powiedział Juliusz.
– Ależ, Ptaszku – zaszeptał do niej Jacek
– nie mówiłaś, że idziemy do psychiatry!
Wszystko mu wytłumaczyła, namówiła
na wizytę, prawie wbrew sobie, a on teraz
ma do niej pretensję. W ogóle jej nie słu-
chał!
– Nie jestem psychiatrą, jestem psycho-
terapeutą – sprostował Juliusz.
Ładna para, młodzi ludzie. To miło, że
zamiast do sądu przychodzą do niego. I
oczywiście kobieta go namówiła, to jasne.
– I pan nas będzie leczył? – mężczyzna
nachylił się do żony, jakby nie zdawał so-
bie sprawy z tego, że Juliusz i tak słyszy
każde słowo. – Ja jestem zdrowy, a ty?
Sara spojrzała na terapeutę, a potem na
męża.
– Pan Zawilski jest specjalistą od pro-
blemów małżeńskich.
– My mamy problemy? – zdumienie
Jacka sięgnęło zenitu.
– My nic nie mamy – powiedziała smut-
no Sara i wyrwało jej się zupełnie nieza-
mierzenie: – Nawet nie sypiamy ze sobą...
– Nie przy ludziach... – zasyczał Jacek i
spojrzał na terapeutę.
– Chcecie państwo o tym porozmawiać?
– Juliusz nachylił się życzliwie w ich stro-
nę.
Sara kiwnęła potakująco głową i spoj-
rzała na Jacka. Jacek przytaknął po chwili.
– Kiedy pan ostatni raz współżył z
żoną?
– Ja? – Jacek rozejrzał się po gabinecie,
jakby to pytanie dotyczyło kogoś zupełnie
innego.
– Mówiłeś, że chcesz naprawić nasz
związek... – szepnęła do niego Sara i spoj-
rzała na psychoterapeutę, szukając u niego
ratunku.
– Ale aż tak radykalnie? – Jacek próbo-
wał niezręczną dla siebie sytuację obrócić
w żart.
Zapadło milczenie.
Juliusz patrzył na nich i czekał. Wie-
dział, że pary nie milczą zbyt długo, on
mógł czekać.
Sara opuściła głowę. Złapała się tej
ostatniej deski ratunku, bo może Jacek na-
leży do osób, które tłumią uczucia czy boją
się je okazywać, może dzieje się coś, co
powinna zrozumieć; chciała zrozumieć
swojego męża, chciała być szczęśliwa, a
tymczasem napotkała mur nie do przebicia.
Patrzyła na wzory na dywanie i milczała.
Zrobiła już wszystko, poprosiła, żeby spró-
bowali, w domu Jacek wydawał się rozu-
mieć, o co chodzi, powiedział, że chce jej
pomóc, jeśli zdoła...
Juliusz patrzył na nich i widział rezy-
gnację kobiety i niepokój mężczyzny.
– Mogę państwu pomóc pod warunkiem,
że oboje tego chcecie.
Sara drgnęła i spojrzała na Jacka, a po-
tem na terapeutę.
– Ja chcę, a ty?
– Oczywiście – powiedział Jacek i Sara
odetchnęła z ulgą.
Juliusz otworzył kalendarz.
– Możemy się spotykać przez najbliższe
trzy miesiące w czwartki, o osiemnastej.
Czy to państwu odpowiada?
Był pewien, że kobieta zgodzi się na-
tychmiast, ale ona czekała na męża, z na-
pięciem tak widocznym, że Juliuszowi zro-
biło się jej żal.
– Dobrze – powiedział Jacek.
– Dobrze – powiedziała Sara i dodała ci-
cho: – Dziękuję.

Sara leżała z otwartymi oczami i patrzy-


ła na cień lampki na ścianie. Słyszała, jak
Jacek wszedł do łóżka, ale nie odwróciła
się. Zgasił swoją lampkę, cień zniknął, a
potem Sara poczuła, jak dotyka jej pleców,
jego ręce powędrowały niżej, podciągnęły
do góry jej koszulkę w misie. Obciągnęła
ją natychmiast. Jacek wtulił głowę w jej
szyję.
– Ptaszku, co jest? Przecież mówiłaś, że
chcesz...
Sara usiadła na łóżku i zapaliła swoją
lampkę.
Jacek podniósł się na łokciu i naprawdę
był zdziwiony.
– O co ci chodzi?
– O nic – powiedziała Sara i miała ocho-
tę się rozpłakać.
– Nie rozumiem cię – Jacek położył gło-
wę na poduszce, a dłoń na udzie Sary.
Była taka ciepła, zamiast głupich roz-
mów mogliby przecież spędzić ten czas
przyjemniej. Sara odsunęła jego rękę.
– Czy ty nic nie rozumiesz?
Owszem, nic nie rozumiał. Zgodził się
iść do tego psychiatry, bo widział, że Sarze
coś jest. Od przeprowadzki była dziwna,
niepogodzona ani ze zmianą miejsca, ani z
jego pracą, ani z jego sukcesem, ani ze
swoją pracą. Była inna, to jasne. I kiedy on
wykazuje dobrą wolę, spotyka go odrzuce-
nie. Kobiet nie da się zrozumieć, to niewy-
konalne.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi. Naj-
pierw mówisz, że ci tego brakuje, a kiedy
możemy sobie pogodnie uprawiać seks,
udajesz cnotkę. Jak nie chcesz, to nie, wy-
starczy powiedzieć, tylko o co te
pretensje?
– Ja nie chcę, żebyś ty ze mną sypiał na
polecenie terapeuty, czy to tak trudno zro-
zumieć? – Sara o mało nie straciła przy-
tomności z wrażenia, że powiedziała to, co
myślała.
– Nie rozumiem – Jacek też się podniósł
i usiadł, opierając się plecami o poduszkę.
– Najpierw chcesz, a potem mnie odpy-
chasz.
Naprawdę nie rozumiał i to wydało się
Sarze dużo gorsze. Skuliła się i powiedzia-
ła:
– Chciałabym, żeby było tak jak
kiedyś...
Kiedyś, kiedyś. Kiedyś nie musiał tak
dużo pracować i ona też nie była taka ka-
pryśna.
– Ależ ja też chcę, sprawdź – przytrzy-
mał jej rękę na swoim brzuchu, ale Sara się
wyrwała i podniosła.
– Robisz to tylko dlatego, bo myślisz, że
wszystko będzie OK, prawda?
Spojrzał na nią i nie wiedział, jaka odpo-
wiedź będzie dobra. O co jej chodzi? No
przecież właśnie miał ochotę na seks, która
zresztą powoli mijała. Nic tak szybko nie
studzi zapędów mężczyzny jak rozmowa
pod tytułem bo ty mnie wcale nie rozu-
miesz.
– Dobra, to śpijmy – Jacek wsunął się
pod kołdrę i zgasił światło. – Dobranoc.
W ciemności widział jej sylwetkę, wsta-
ła i otworzyła drzwi sypialni, nie chciał
dalszych dyskusji, które nie prowadzą do
niczego.
– Co się z nami stało? – szepnęła Sara,
bardziej do siebie niż do Jacka, i wyszła,
zamykając za sobą drzwi.
Otulona szlafrokiem usiadła w fotelu.
Nie przyszedł za nią, zasnął. Kiedy prze-
stali się rozumieć? Kiedy przestali ze sobą
rozmawiać? Kiedy stali się sobie tak obcy?
Czy on nie widział tego, jak bardzo ją
rani? Przecież nie chodzi o to, żeby odbyć
stosunek seksualny, bo tak należy, tylko
żeby się kochać, być ze sobą... A Jacek po-
czuł zagrożenie po wizycie u psychotera-
peuty i myśli, że szybki numerek wszystko
załatwi... Jak on ją może tak traktować?
Najgorsze jest to, że nie ma z kim o tym
porozmawiać. Że musi udawać, że jest do-
brze. A jest beznadziejnie.
Magda nie widzi nic poza czubkiem
swojego nosa. Jest zajęta wyłącznie tym,
co pokaże Piotrowi, co powie Piotrowi, jak
go przypadkiem spotka, jak będzie wyglą-
dać, kiedy go przypadkiem spotka, co po-
wie, kiedy on będzie chciał wrócić na ko-
lanach, ale, oczywiście, będzie wtedy za
późno, i nic jej Sara nie obchodzi.
Idena ma swoje własne życie i w ogóle
nie widzi problemu, bo jak się chce mieć
dziecko, to się po prostu ma. Matka nie na-
daje się do rozmów o związku, a tym bar-
dziej o związku z Jackiem. Od razu udzie-
lałaby dobrych rad albo szukała winy w
Sarze. Zresztą nie ma czasu, przygotowuje
kolejne targi.
– Nie umiesz postępować z mężczyzna-
mi – powiedziała jej kiedyś, kiedy Sara
pierwszy i ostatni raz zwierzyła się jej jak
przyjaciółce. – Powinnaś być bardziej zdy-
stansowana – usłyszała Sara, kiedy zako-
chała się w Laszlo, Węgrze spotkanym na
obozie żeglarskim między drugą a trzecią
klasą szkoły średniej.
Co zresztą zaowocowało później pój-
ściem na hungarystykę, mimo że po Laszlo
nie został żaden ślad, chociaż obiecywali
sobie, że będą codziennie pisać. Laszlo był
starszy o cztery lata i tak namiętnie ją cało-
wał! Nauczyła się na tym obozie, jak moż-
na wywrócić łódź przy czwórce i jak jest
po węgiersku „kocham cię". To i tak dużo,
innym nawet tyle się nie udało. En szere-
tlek – powtarzał Laszlo i całował ją w szy-
ję. To było bardzo przyjemne, choć patrząc
z perspektywy czasu, szkoda, że nie był
Chińczykiem. Tłumacze z chińskiego mają
pracy w bród i jeszcze wyjeżdżają dość
często do Chin. No, ale stało się.
A Jacek, który był tak cudownym męż-
czyzną, udaje, że nie wie, o co jej chodzi.
Albo, co gorsza, nie udaje.
Sara czuła, że oszaleje, jeśli z kimś nie
porozmawia. Ale mieszkanie było ciche i
puste, nie licząc śpiącego Jacka. I było po
dwunastej, więc Sara nawet nie mogła za-
dzwonić do Ideny.
Nie wiesz, co to samotność

Jędrek trzymał kij tuż nad ziemią i przy-


mierzał się do uderzenia. Juliusz go zde-
nerwował. Najpierw miesiącami rozmowy
o tym, żeby się nie zamykał na nowe do-
świadczenia, a teraz to!
Jędrek uderzył w piłkę, poszybowała,
ładny, długi rzut, śledził wzrokiem, gdzie
upadnie. Krótko przystrzyżona zielona tra-
wa nie przysłoniła piłki. Niedaleko dołka,
nieźle. Jędrek teraz odwrócił się do Juliu-
sza.
– Co mi mówisz, że się nie zdarza, jak
się właśnie zdarzyło!
Spotkał kobietę swojego życia, ot tak
sobie, mimochodem, niespodziewanie dla
siebie samego, zwykłą kobietę o pięknym
głosie i cudownym temperamencie, nor-
malną kobietę, odważną, reagującą na in-
nych ludzi, kobietę nie udającą kogoś, kim
nie jest, a ten musi wyjeżdżać ze swoimi
komentarzami.
– To, co nazywasz miłością, szczególnie
w stosunku do nieznajomej, jest prostym
przeniesieniem... Inaczej, po prostu doko-
nałeś projekcji swoich uczuć na nią... Sam
twój sposób opowiadania o tym świadczy,
ona nie szła po ulicy, ona szła w twoim
mózgu... – Juliusz trzymał nieporadnie kij,
bo nie widział w golfie nic fascynującego,
a poza tym piłka była za mała, żeby w nią
trafiać. Stanowczo wolał tenis. Rakieta
przynajmniej była większa niż główka kija
golfowego.
Jędrek przypomniał sobie kobietę i
uśmiechnął się z rozmarzeniem.
– Unosiła się... – powtórzył, a wzrok
miał cielęcy.
– Słucham? – Juliusz patrzył na Jędrka i
nie miał wątpliwości: jego przyjaciel był w
odmiennym stanie świadomości.
– Ona nie szła, ona się unosiła... Tamten
facet był przy niej taki – Jędrek pokazał
palcami lewej ręki, bo w prawej trzymał
kij – taki malutki... A temperament...
Juliusz był niezadowolony. Widział, jak
Jędrek trafia w piłkę za każdym razem, a
on, mimo że się starał, trafiał obok.
– A o tomografii myślałeś? Jeśli znajdu-
jesz obiekt kompletnie niedostępny, to z
punktu widzenia psychologii nie jesteś go-
tów do prawdziwej bliskości. Nie masz
dwunastu lat, takie rzeczy się dojrzałym
ludziom nie przydarzają. – I mocno ude-
rzył. To był silny strzał. Kępka trawy unio-
sła się w powietrzu i pofrunęła parę me-
trów dalej.
Podszedł, wziął trawę do ręki, przyniósł
na miejsce i przydeptał butem. Jędrek
przyglądał mu się z rozbawieniem.
– Jak cię słucham, to dochodzę do wnio-
sku, że ty powinieneś rowery naprawiać, a
nie ludzkie związki... Proszę, może moim
spróbujesz? – i Jędrek podał mu swój kij. –
Pokazać ci jeszcze raz?
– Dziękuję – powiedział Juliusz.
Podniósł kij za plecy, wystarczy się
przecież skoncentrować, to nie może być
takie trudne, machnął kijem i piłka odsko-
czyła zupełnie w bok.
– W golfa też nie powinieneś grać – Ję-
drek wziął od niego kij i ruszyli w stronę
piłki. Juliusz szarpnął torbę, ciężka, chole-
ra jasna.
– To, o czym mi powiedziałeś, jest obse-
sją, jest niczym innym jak obsesją. A obse-
sja nie jest dobra dla żadnego związku.
Miłość powinna być racjonalna, znać gra-
nice...
Ale Jędrek w ogóle go nie słuchał, tylko
zastanawiał się, jak odnaleźć dziewczynę z
ulicy.

– Łatwo ci mówić – westchnęła Magda i


poprawiła nową fryzurę. – Ty jesteś szczę-
śliwą mężatką i nie wiesz, co to samot-
ność. Nie wiesz, co znaczy budzić się sa-
mej, wstawać w pusty dom, nie mieć się
do kogo przytulić... Ja jestem normalną ko-
bietą i chcę spotkać normalnego mężczy-
znę, czy to takie haniebne? – i Magda
wrzuciła drugą kostkę rosołową do garnka,
bo właśnie postanowiła zacząć nowe życie,
to znaczy prowadzić dom, tak jakby nie
była singlem.
Zaczęła od gotowania zup. A właściwie
ta zupa, którą na oczach Sary gotowała,
była jej zupą numer jeden. Rosół z kury
bez kury, bo Magda nie znosiła gotowane-
go mięsa. W garnku kipiał wrzątek z dwo-
ma kostkami, a obok czekały pokrojone
warzywa: marchewka, seler, pietruszka,
dwa pomidory, kawałek kapusty i dwie ce-
bule.
– Kapusta i pomidory są zbędne – po-
wiedziała Sara.
– No przecież nie wyrzucę – odpowie-
działa Magda i wszystko wrzuciła do garn-
ka. – To będzie taki unowocześniony ro-
sół. Rosół pomidorowy. W przyszłym ty-
godniu mam badania.
– To wrzuć więcej pomidorów, wyjmij
kapustę i będziesz miała pomidorową – za-
uważyła trzeźwo Sara.
– Nie mam więcej pomidorów. Mam pa-
prykę – ucieszyła się Magda, zaglądając do
lodówki.
– Papryka nie!
– Oj, jaka ty dziwna jesteś. Człowiek
uczy się gotować zupę, a ty go dołujesz –
Magda przyglądała się zielonej papryce
przez chwilę, a potem skapitulowała. – Jak
nie chcesz, mogę nie dawać. Czy myślisz,
że Piotr odszedł, bo nie gotowałam zup?
– Nie sądzę – odpowiedziała szczerze
Sara. – Jakie badania?
– Takie tam. Wiesz, mój promotor po-
rzucił swoją żonę, wiesz, tę cudowną rzeź-
biarkę Bołoszową, i zadał się ze swoją, to
znaczy z ich wspólną gosposią. Dwadzie-
ścia siedem lat różnicy. Podstawówkę
skończyła. I on nareszcie się czuje wolny,
bo na nowo ją tworzy.
Niestety, Sara skłonna była uwierzyć.
Potrzeba Pigmaliona była nieśmiertelnym
pragnieniem wielu mężczyzn.
– W ogóle faceci nie wiedzą, czego chcą
– Magda popadła w nastrój filozoficzny. –
Byłoby mi łatwiej, gdybym wiedziała, dla-
czego Piotr odszedł.
– Nie powiedział ci?
– Wiesz, coś mówił, ale nie traktowałam
tego poważnie, byłaś świadkiem przecież –
Magda zanurzyła dłonie we włosach.
Miała teraz fryzurę zupełnie nową, locz-
ki otaczały jej twarz i trzeba przyznać, że
wyglądała ładnie.
– Mówił o wolności, przestrzeni, takie
tam... – dokończyła po chwili. – Ale my-
ślałam, że chciał gdzieś jechać... czy coś...
a nie odejść... Więc nawet chyba przytaki-
wałam. Chyba mu przyznawałam rację.
Nie słuchałam specjalnie. Wiesz, oni różne
rzeczy mówią, jednym uchem wpuszczasz,
drugim wypuszczasz, inaczej byś zwario-
wała.
Sara chwilę zastanawiała się, a potem
powiedziała:
– Wiesz, ja i Jacek...
– No właśnie, jak na was patrzę – oży-
wiła się Magda – to wiem, że związek
dwojga ludzi jest możliwy. Tworzycie taką
fajną parę... Wiesz co? Spotkałam fajnego
mężczyznę na imieninach u Luśki...
– Nie – powiedziała automatycznie Sara.
– Tak – potwierdziła Magda. – Normal-
ny. Miły. Subtelny. Żadnych wędrujących
rączek...
– Taki sen miałaś? – Sara wciągnęła za-
pach, który zaczął się rozchodzić po kuch-
ni. Dzisiaj miała dyżur w radiu do dwu-
dziestej trzeciej, całe przedpołudnie wolne,
a Magda malowała w domu, więc Sara po-
stanowiła spędzić z nią to przedpołudnie.
– Ale ty jesteś... Naprawdę wyjątkowy
mężczyzna.. . I zobaczysz sama...
– Nie zobaczę – zastrzegła od razu Sara.
– Nie zrobisz mi tego!
– Czego?
– Proszę cię – Magda spojrzała na Sarę
tak ulegle i tak prosząco. – Proszę cię,
Sara, bądź przyjaciółką... Umówiłam się z
nim na piątek, obiecał, że mi pożyczy
Dzienniki Sylvii Plath.
– Ja ci mogłam pożyczyć Dzienniki Sy-
lvii Plath.
– O Boże, nie chodzi o Sylvię Plath, tyl-
ko o niego. Proszę cię, nie chcę, naprawdę
tym razem nie chcę, żeby to wyglądało
dziwnie. Ale ty zawsze jesteś taka zdrowo-
rozsądkowa... Po prostu pójdziemy razem,
nic nie będę udawać, przysięgam. O rany,
kipi! – Magda zerwała się i zamieszała
zupę. – Chcesz spróbować? Chyba jest go-
towa.
– Będzie gotowa za trzydzieści minut,
warzywa muszą być miękkie – powiedzia-
ła Sara.
– Pomidory już są – Magda majtała łyż-
ką w garnku. – Przy takim facecie mogła-
bym zapomnieć, że Piotr kiedykolwiek ist-
niał. Zapomniałabym nawet, jak miał na
imię. Wszystko bym zapomniała. Proszę
cię, ostatni raz... Przysięgam.
Nie, nie i jeszcze raz nie, pomyślała
Sara i powiedziała:
– Dobrze. Ale ostatni raz.

– Słuchaj, z tym telefonem możemy


wejść – Ewa popukała w ramię realizatora.
– Dobra – powiedział realizator do Ewy.
– Masz – powiedział do Rafała i przełączył
do studia rozmowę.
Rafał nadał swojemu głosowi specjalną
modulację:
– A oto następny telefon, jest z nami
pani Natalia. Halo? Halo? Dzień dobry,
pani Natalio, co wesołego ma nam pani do
powiedzenia?
– Mój mąż ma inną – zabrzęczało przez
szumy.
– Przecież hasło naszej stacji to „Ko-
chajmy się!" – roześmiał się wesoło Rafał.
– Ale serio, znajdź sobie innego, skoro
twój mąż cię nie docenia. Po reklamach
wiadomości, dziękujemy!
I z głośników popłynęła muzyka, na jej
tle jakiś pan opowiadał o farbach do
wnętrz, które odmienia życie.
Rafał był zbyt rozkoszny. Sara nawet
nie myślała, że są mężczyźni tak bardzo
pozbawieni uczuć.
– Odbierasz czy nie? – Ewa patrzyła na
nią wrogo. Sara automatycznie wyciągnęła
rękę i powiedziała:
– Radio Ambi, słucham.
I spokojnie wysłuchała steku prze-
kleństw.
Ciekawe, że ludzie nie mogą znaleźć
czasu na ważne rzeczy, ale żeby anonimo-
wo swoimi frustracjami podzielić się z
kimkolwiek, na to nie szkoda im życia.
– Dziękuję bardzo, że znalazł pan czas,
żeby do nas zadzwonić – powiedziała wo-
bec tego bardziej niż uprzejmie Sara, po-
wstrzymując warknięcie, i odłożyła słu-
chawkę.
Myślał indyk o niedzieli

Uporządkowawszy bałagan po innych,


Sara usiadła przed komputerem i weszła
do Internetu. Przez kilka ostatnich godzin
myślała z przyjemnością o tym, że zostanie
sama, widać tak już jej było przeznaczone.
Najpierw zadzwoniła do Ideny, której nie
było. Potem zadzwoniła do mamy, która
tylko zapytała, czy będą jak zwykle na
obiedzie w niedzielę. Chciała rozmawiać z
ojcem, ale mama powiedziała, że poszedł
na spacer z Krótkim. Potem zadzwoniła do
Magdy i zapytała, jak się udała kolejna
zupa. Nie udała się. To znaczy: udała się
prawie, tak powiedziała Magda i zapytała,
czy na pewno w piątek jej nie wystawi do
wiatru. A teraz trafiła na tekst, od którego
miała kluchę w gardle.
Jakiś pan opisał wieczór ze swoim przy-
jacielem. Który przy nim porządkował sza-
fy i wyciągnął nie rozpakowaną jedwabną
bieliznę swojej żony...
Sara wyłączyła komputer i wyjęła książ-
kę. Nie powinna narzekać na pracę, w któ-
rej może czytać i jeszcze jej za to płacą.
Tylko dwa razy przerwał jej telefon. Za
pierwszym razem jakaś pani pytała, czy to
pogotowie gazowe, więc Sara podała jej
właściwy numer (wszystkie numery pogo-
towia wisiały przypięte do tablicy), a drugi
telefon był propozycją zamknięcia radia od
zaraz.
Podziękowała uprzejmie za ten zupełnie
nowy pomysł i zgodnie z prawdą powie-
działa, że to pierwszy taki telefon i że nie-
zwłocznie przekaże szefom.
Kiedy zapadł zmrok, sprawdziła, czy na
pewno jest sama, i weszła za szybę. Usia-
dła przy mikrofonie i uśmiechnęła się.
– Ppppfff – powiedziała – cześć, Makro-
fonku... Makro brzmi dumnie, ale nie u
mnie... A potem zaśpiewała: „Wąską
ścieżką przez ogródek idzie sobie krasno-
ludek. .. hej, raz, dwa, trzy... ". – Nie wiem,
dlaczego z tobą rozmawiam, zachowujesz
się jak mój mąż. Mówił dziad do Makrofo-
nu, a Makrofon nic nikomu... Czy ty czasa-
mi nie odczuwasz potrzeby, żeby z kimś po-
rozmawiać? Wiesz, co przed chwilą znala-
złam w Internecie? – Sara zawiesiła głos i
naprawdę czekała na odpowiedź. Ale od-
powiedziała jej tylko cisza. – Spotkało się
dwóch facetów. Jeden z nich robił porząd-
ki, wyciągnął z szuflady czy skądś jakieś
zawiniątko... Rozwinął papier i okazało
się, że to jedwabna bielizna, którą jego
żona osiem lat wcześniej kupiła w Paryżu.
Nigdy jej nie założyła, bo czekała na spe-
cjalną okazję. I ten pan powiedział to przy-
jacielowi, rozpłakał się i położył tę bieli-
znę na tapczanie, wśród innych rzeczy
przygotowanych do ubrania do trumny
jego żony, która właśnie zmarła... – Sarze
głos się załamał, więc odchrząknęła i po-
wiedziała już mocniejszym głosem: Od tej
pory nie odkłada do jutra rzeczy, którymi
może cieszyć się dzisiaj. Nie zostawia ko-
ronkowych obrusów na Wigilię, tylko uży-
wa ich, kiedy chce. Swoją najładniejszą
zastawę wyjmuje codziennie, żeby jeść z
porcelanowych talerzy, pije z kryształo-
wych kieliszków, przestał się bać, że mogą
się stłuc, spotyka się z przyjaciółmi, któ-
rych dawno nie widział, nie żal mu czasu
na rozmowy i drobne przyjemności, prze-
stał zasłaniać się pracą i tracić czas na
rzeczy nieważne, siada i ogląda zachód
słońca, słucha, jak śpiewają ptaki, jest
uprzejmy dla ludzi, bo ich życie jest takie
kruche... A przede wszystkim wie, że każdy
dzień może być również ostatnim dniem
jego życia, więc stara się wykorzystać każ-
dą chwilę...
Przeczytałam to i zdałam sobie sprawę,
że jestem jak ta kobieta, która kupuje ład-
ną bieliznę i chowa ją na specjalną oka-
zję... Nic nie robię dzisiaj, jakby moje ży-
cie miało trwać wiecznie... Wymagam od
swojego męża, żeby mnie rozumiał, a nie
staram się zrozumieć jego... Zaplanowa-
łam wszystko w każdym calu, a przecież
nic nie możemy zaplanować. .. Mogę tylko
starać się być lepsza, nawet dla sąsiadki. ..
– Sara wsparta brodę na rękach. – Mówi-
łam ci, że ona mi podrzuca gówna na wy-
cieraczkę? Psie... Może gdybyśmy wszyscy
wiedzieli, że w każdej minucie umieramy i
umierają wszyscy obok nas, bylibyśmy dla
siebie odrobinę lepsi? Niedużo, tyle... Ma-
ciupeńką odrobinę... Puf, puf, puf... prrr,
widzisz, nieźle mi idzie, prawda?

Pan Wacek, który zajmował się dostawą


ryb na targ, słuchał uważnie audycji. Pro-
wadził jak zwykle szybko, nie lubił stać w
korkach, jechał slalomem, zmieniał pas co
chwilę, był czujny, z daleka widział, kto
daje migacz w lewo. Na audycję trafił
przypadkowo, zresztą to była powtórka,
nie słuchał nigdy tego pasma. Ale spokoj-
ny kobiecy głos jakoś kojąco na niego
wpłynął. Poza tym audycja tak się śmiesz-
nie zaczęła, jakby ktoś pluł w mikrofon i
się wygłupiał. Jakby była podsłuchana, a
nie nagrana. To było zabawne. A potem
przestało być zabawnie. Pan Wacek zgło-
śnił radio.
Jego żona umarła sześć lat temu i po raz
pierwszy pan Wacek zastanawiał się, czy
znalazł coś, co odłożyła na specjalną oka-
zję. Nie zwrócił uwagi... Mieli pojechać do
Egiptu... Zawsze o tym marzyli i zawsze
były pilniejsze wydatki niż taka
fanaberia... Szkoda, że jej nie wziął do
tego Egiptu...
Wjechał na targ, zaparkował przed tyl-
nym wejściem. Podkręcił głos.
– Dajesz te ryby, czy czekasz na zapro-
szenie? – usłyszał z zaplecza.
– Zaraz, moment! – odkrzyknął i otwo-
rzył tył nysy.
Wyjął pierwszą skrzynkę, zmrożony
mintaj pokryty był kawałkami lodu. Za-
trzymał się przy otwartych drzwiach.
Ta kobieta miała bardzo ciekawy głos.
– ... przestał się bać, że mogą się stłuc,
spotyka się z przyjaciółmi, których dawno
nie widział, nie żal mu czasu na rozmowy i
drobne przyjemności, przestał zasłaniać
się pracą i tracić czas na rzeczy nieważne,
siada i ogłada zachód słońca, słucha, jak
śpiewają ptaki, jest uprzejmy dla ludzi, bo
ich życie jest takie kruche... A przede
wszystkim wie, że każdy dzień może być
również ostatnim dniem jego życia... – do-
biegało z radia.
Właściciel sklepu wyszedł na zewnątrz.
– Czekasz, aż się rozmrożą? Wacek,
rusz no dupę!
Wacek chwycił oburącz skrzynkę i za-
trzymał się przy panu Henryku. Stali we
dwóch i słuchali.
– Mówiłam ci, że ona mi podrzuca gów-
na na wycieraczkę?
– Do kogo ona mówi? – zapytał Wacek i
podrzucił skrzynkę.
– Do nikogo – odpowiedział właściciel
sklepu. – Do ciebie.
– Może gdybyśmy wszyscy wiedzieli, że
w każdej minucie umieramy i umierają
wszyscy obok nas, bylibyśmy dla siebie
odrobinę lepsi? Niedużo, tyle... Maciupeń-
ką odrobinę... Puf, puf, puf... prrr, widzisz,
nieźle mi idzie, prawda?
Właściciel sklepu spojrzał w otwarty sa-
mochód i również wziął skrzynkę.
– Jak myślisz? One też miały jakieś pla-
ny, co? – Wacek spojrzał na zmrożone
ryby.
– Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę
łeb mu ścięli... – filozoficznie zauważył
pan Henryk.
– Ja tam w drobiu nie robię... – Wacek
zniknął na zapleczu. Za nim wszedł wła-
ściciel ze skrzynką łososia.
Ho, ho! – pomyślał pan Wacek, co to się
dzieje z ludźmi. Żeby szef zabrał się do
rozgruzowywania dostawy? Przecież od
tego ma ludzi, czyli jego. I pomocnika w
sklepie oczywiście. Ale fajnie babka mó-
wiła, gówno nie bała się powiedzieć, a
gówno to gówno, szczególnie psie. Gdzie
ona mieszka, w slumsach, że ma takich są-
siadów? On by już takiej sąsiadce pokazał,
żeby kobitce z takim seksownym głosem
takie rzeczy robić...
A jak związki państwa rodziców?

Helena zmieniła kurtkę i jeszcze raz


przejrzała się w lustrze.
Dzisiaj się wszystko rozwiąże, pierwsza
sprawa była krótka, czy chcecie państwo
podtrzymać pozew, dziękuję, dziękuję.
Dzisiaj, jak dobrze pójdzie, wyjdzie z sądu
jako rozwódka.
Pomalowała usta bladoróżową szminką,
przyjrzała się sobie krytycznie, potem wy-
jęła chusteczkę higieniczną i starła szmin-
kę. Nie ma po co ładnie wyglądać. Powin-
na wyglądać... mniej ładnie.
Zamknęła za sobą drzwi i zbiegła scho-
dami na dół. Taksówka już czekała.

Stanisław siedział na korytarzu sądo-


wym trochę nieobecny. Myślał o Krótkim,
który drapał drzwi, kiedy zostawał sam w
domu, czego nigdy wcześniej nie robił.
Pies też był zestresowany, może bardziej
niż on. Kiedy Stanisław obudził się dzisiaj
rano, pomyślał, że nie, do cholery, nie! To
jest również jego życie i on też podejmuje
jakieś decyzje! A potem wysłuchał jakiejś
dziwnej audycji. Krótki niespokojnie kręcił
się po pokoju i namawiał pana do wyjścia
na poranny spacer. Kiedy wyszedł z Krót-
kim, zdał sobie sprawę, że nie warto robić
nic, Helena podjęła decyzję i on tej decyzji
nie zmieni, ona go po prostu nie kocha. A
nie warto z powodu urażonej ambicji ranić
kogoś, z kim przeżyło się tyle lat... Może
będą potrafili się chociaż przyjaźnić...
Owszem, miał pomysł, że się nie zgodzi.
I wszystko odwlekłoby się w czasie... ale
nic dobrego by to nie przyniosło... Dręczy-
ła go tylko obietnica, że na razie nic nie
powiedzą ani Sarze, ani Idenie... Helena
dzwoniła do niego, żeby oddzwonił na-
tychmiast do Sary, bo powiedziała, że on
jest na spacerze z psem, a gdyby Sara jesz-
cze chciała rozmawiać, to teraz ona jest w
łazience... To było nie tylko niewygodne,
ale również śmieszne, i należałoby z tym
natychmiast skończyć.
Zobaczył Helenę na końcu korytarza.
Jego żona, matka jego jedynej córki, ko-
bieta, z którą spędził życie...
– O mały włos, a byś się spóźniła – po-
wiedział z pretensją.
– Ale się nie spóźniłam – Helena usiadła
obok niego.
– Na całe szczęście. Bo już myślałem,
że będzie jak zwykle – wyrwało się Stani-
sławowi.
Nic już nie będzie jak zwykle.
– Co jak zwykle?
– Że w ostatniej chwili się wycofasz –
Stanisław nie chciał wcale tego powie-
dzieć, ale powiedział.
– Ja się nigdy nie wycofuję, z niczego.
A potem Helena spojrzała na Stanisła-
wa. Jemu musiało być nieporównywalnie
ciężej niż jej. Liczy się każda minuta, ta,
którą spędza teraz na korytarzu sądowym,
jest tak samo ważna jak te, które nastąpią
potem, kiedy sytuacja już będzie jasna...
– A może byśmy się spróbowali nie kłó-
cić? – zapytała.
Stanisław wziął głęboki oddech. Nie
kłócili się przez całe życie, a może należa-
ło.
– Masz rację.
– Bo skąd wiesz, że cię dzisiaj nie prze-
jedzie tramwaj?
– Albo ciebie – zamyślił się Stanisław.
Wystarczyło rzeczywiście spojrzeć z in-
nej perspektywy.
– Masz wszystkie dokumenty? – zapyta-
ła nerwowo Helena.
– Dowód.
– Sprawdź na wszelki wypadek – Hele-
na złagodniała, a Stanisław sięgnął do we-
wnętrznej kieszeni marynarki. Miał.
– Mam – otworzył portfel.
– Daj, bo jeszcze zgubisz – Helena wy-
ciągnęła rękę i Stanisław podał jej swój
dowód osobisty.
– To co mówimy? – zapytał raz jeszcze.
Przygotował sobie całe przemówienie, ale
teraz wydało mu się ono bez sensu. Dosto-
suje się jeszcze raz do Heleny, tak jak to
robił przez całe życie.
– To, co ustaliliśmy. Pamiętasz?
– Helena i Stanisław Ułowicz w sprawie
o rozwód! – blond głowa wysunęła się zza
drzwi.
Oboje podnieśli się jak na komendę.
Helenę ogarnęła panika.
– To kiedy ustało pożycie? – Stanisław
niemalże wwiercił się w jej ucho. Nic nie
pamiętał, może i ustalali, ale miał pustkę w
głowie, przerażającą i olbrzymią.
– Trzy lata temu! I nie mieszkasz od
dwóch! Wyprowadziłeś się! – szeptała,
zderzając się z mężem w drzwiach.
– Ja??? – tak ustalili? – Dlaczego ja?
– Bo mieszkanie jest na ciebie i musisz
je porzucić! – powiedziała bezsensownie
Helena i przestąpiła próg sali sądowej nu-
mer 239 Sądu Rodzinnego dla miasta sto-
łecznego Warszawy.

– A jak związki państwa rodziców? –


Juliusz patrzył na nich i miał wrażenie, że
oboje wymykają się.
Sara nie czekała nawet na znak zapyta-
nia kończący zdanie:
– Świetnie, moi rodzice są wyjątkową
parą.
I spojrzała na Jacka.
Jacek przełożył nogę prawą na lewą i
powiedział swobodnie:
– To co prawda trzecia żona mojego
ojca, ale dobrze się dogadujemy.
– Czyli nie macie państwo żadnych ura-
zów z dzieciństwa? – Juliusz nie zadał tego
pytania przypadkowo, ludzie na ogół nie
traktują swojego życia jako pasma urazów
i traum, ale niektórzy są bardziej świadomi
swoich uczuć dotyczących różnych rzeczy,
które się wydarzały kiedyś.
– Żadnych – powiedziała Sara bardzo
szybko i jednocześnie z Jackiem.
Juliusz spojrzał na zegarek. Była minuta
po dziewiętnastej.
– Musimy kończyć na dzisiaj, ale... – za-
wiesił głos i postanowił zrobić to, co na
ogół robił, żeby sprawdzić, czy cokolwiek
jest między nimi do uratowania. – Zwykle
proponuję parom, żeby wróciły do miejsca
pierwszego spotkania... To jest dość od-
świeżające przeżycie i zbliża nas do prze-
szłości... Odnawiają się te uczucia, o któ-
rych zapomnieliśmy...
Kobiecie błysnęły oczy, miała wyjątko-
wo piękne oczy, co Juliusz zauważył już w
czasie pierwszej wizyty. Odwróciła się do
męża, wyciągnęła do niego rękę, a jej głos
był nabrzmiały radością.
Sara nie pamiętała, że siedzą przed ob-
cym człowiekiem, że płacą mu za każdą
godzinę, widziała Jacka i widziała jezioro,
widziała siebie sprzed pięciu lat i radosne-
go przyszłego męża, który wyciąga miecz i
luzuje szot. Poczuła zapach jeziora, krople
wody na twarzy, zobaczyła biały żagiel
wypchnięty wiatrem i czyste niebo prze-
cięte masztem. A potem poczuła zapach
sosnowego igliwia i kochała psychotera-
peutę za to, co powiedział. Oczywiście, to
było takie proste! Nie byli na Mazurach od
lat!
– Pamiętasz? My na łódce sami, wokół
woda, cisza, słońce, ptaki... Może nawet
zobaczymy tę samą siwą czaplę? Pojedzie-
my?
I Juliusz zobaczył, jak mężczyzna od-
wraca do niego głowę i kiwa potakująco.
I że nie jest zadowolony.

Sara szła za Magdą i wcale, ale to wcale


nie była na nią wściekła. Oczywiście, każ-
dy musi szukać swojej prawdziwej miło-
ści, każdy musi zadbać o partnera i być
uważny na drugiego człowieka. I Sara
chętnie będzie jej towarzyszyć w poszuki-
waniach; była straszną egoistką, która wi-
działa tylko czubek swojego nosa, a prze-
cież rozstanie z najbliższym człowiekiem
to druga rzecz na skali stresu, od razu po
śmierci osoby bliskiej, a przed przepro-
wadzką i zmianą pracy. Przecież Magda
żyła z Piotrem osiem długich lat! Dłużej
niż ona z Konradem, dłużej niż ona jest z
Jackiem, jak mogła być tak nieczuła, żeby
o tym nie pomyśleć?
Była w fantastycznym humorze, posunę-
ła się do tego, że sprzątnęła kupę z wycie-
raczki pani Hercowej. Gdy wychodziła z
domu, zauważyła kupę i plecy chłopców
spod czwórki, zbiegali schodami, chicho-
cząc. Cichutko podeszła pod drzwi i
sprzątnęła, zanim pani Hercowa zrobiła
awanturę. I była z siebie dumna. Zrobiła
coś dla kogoś nie w oczekiwaniu nagrody,
ale po prostu!
Była szczęśliwą kobietą, która zły okres
miała za sobą. Ostatecznie ona też osiągnę-
ła trzeci stopień stresu i nawet nie zdawała
sobie z tego sprawy. Taka przeprowadzka
to nie w kij dmuchał. Ale teraz będzie
wszystko inaczej.
– Tutaj siądziemy, ja przodem do wej-
ścia, żeby mnie od razu zauważył, a ty tu-
taj, dobra? – Magda wybrała stolik i usia-
dła, poprawiając włosy. – Jak wyglądam?
– Cudownie – odpowiedziała szczerze
Sara.
Magda wyglądała cudownie, szlachet-
nie, choć ostatnio schudła jeszcze bardziej.
– Coś zamówimy? Albo nie, poczekaj-
my, chociaż czy to nie będzie głupio wy-
glądało, jak będziemy tak siedzieć przy pu-
stym stoliku? Ale jak zamówimy, a on się
spóźni, to będzie widział, że długo czeka-
my na niego, prawda? – Magda rozglądała
się niespokojnie.
Sara uśmiechnęła się. Magda wyglądała
jak kobieta, a zachowywała się jak czterna-
stolatka.
– Jak myślisz, zamówimy coś czy nie? –
Magda pochyliła się w stronę Sary.
– Dlaczego szepczesz? – Sara roześmia-
ła się. – Zachowujmy się normalnie.
– Normalnie? – Magda patrzyła w stronę
drzwi kawiarni, Sara odwróciła głowę,
dwoje starszych ludzi. – Normalnie, to
znaczy jak? Zamawiamy czy nie? O Boże,
trzasnęłabym sobie drinka...
– Lepiej nie – powiedziała poważnie
Sara. – To by go zniechęciło, jakbyś przy-
szła na bani.
– Bania po jednym?
– Dzień dobry, słucham – kelnerka sta-
nęła przed nimi.
– Możemy poprosić o kartę? – powie-
działa spokojnie Sara.
– Zaraz przyniosę – kelnerka spojrzała
na nie z niechęcią.
Magda pochyliła się w stronę Sary.
– Ale nie będziemy nic jeść, dobra? Ja
się odchudzam – Magda wytarła dłonie o
spódnicę. – Jak myślisz, mogę zapalić?
Może on nie lubi palących?
– Zyskamy trochę czasu – uśmiechnęła
się Sara i przypomniała sobie, jak ją kiedyś
Szymon zaprosił do kina, jakieś piętnaście
lat temu. Zachowywała się identycznie. A
jak ją wziął za rękę w czasie seansu, to na-
tychmiast z jej ręki zaczęło kapać. Chociaż
w życiu nie pociły się jej ręce. – I rzuć pa-
lenie w ogóle. Nikt nie lubi całować się z
popielniczką.
Śmieszna wydała jej się Magda, ale też
wzruszająca. Co może się stać w życiu do-
rosłej kobiety, żeby tak bardzo cofnęła się
w rozwoju?
Sara pochyliła się nad kartą, którą przy-
niosła kelnerka. Kawa mrożona, herbata
mrożona, kawa cappuccino, kawa espres-
so, soki, alkohole, krem na owocach tropi-
kalnych, szarlotka na gorąco...
Dopiero kiedy paznokcie Magdy wbiły
się w jej udo, podniosła wzrok.
Teraz wiedziała, co się przydarzyło
Magdzie. W drzwiach stanął mężczyzna.
To nie był mężczyzna, to było marzenie
absolutnie każdej kobiety, która skończyła
lat pięć i nie skończyła stu siedemnastu.
Marzenie było wysokie, przepięknie
zbudowane, z ciemnymi włosami gęstości
niespotykanej, wspaniale przyciętymi, o
oczach zielonkawych, przechodzących w
chaber, niesłusznie wytępiony nawozami
sztucznymi, ciemne brwi nadawały twarzy
wyraz poważny, a rzęsy! Takie rzęsy nie
rosną u człowieka, niestety, tylko u krowy
na przykład.
Sara przełknęła ślinę. Mężczyzna był
boski w każdym calu.
Zobaczył je i uśmiechnął się, machnął
ręką, a biały szalik, którym miał owiniętą
szyję – jakby zszedł z jakiejś ryciny z ze-
szłego wieku – ruszył się również.
Uśmiech miał porażający, nawet kelnerka
stanęła jak wryta.
Magda oblała się rumieńcem, a marze-
nie stanęło przy nich i wyciągnęło rękę do
Magdy.
– Witaj – powiedział ciepłym, niskim
głosem, i Sara zrozumiała, że jeżeli na-
tychmiast nie znajdzie w nim jakiejkol-
wiek maleńkiej wady, to zakocha się po
uszy również. Platonicznie, ale się zako-
cha.
Magda nie odpowiedziała, a Sara poczu-
ła silny męski dotyk, kiedy wyciągnęła do
niego rękę nad stolikiem.
– Dzień dobry, Sara.
– Jestem Marian, miło cię poznać – i od-
wrócił się do kelnerki: – Może za moment,
zastanowimy się, dobrze?
Kelnerka kiwnęła głową i nie ruszyła się
z miejsca, ewidentnie wpadła w stupor.
Marian usiadł i wyciągnął opasły tom
Dzienników, położył książkę przed Magdą.
– Pasjonujące, szczególnie jeśli zna się
twórczość jej męża, no i wie się, jaki bę-
dzie ostatni akt dramatu. Z każdego zdania
wyziera błaganie o pomoc i niemożność
zwrócenia się do tego, kto najważniejszy...
Sara patrzyła na niego jak zahipnotyzo-
wana, dopiero silny uścisk Magdy pod sto-
likiem sprawił, że oprzytomniała.
– To co pijemy? – Marian popatrzył
chabrowym spojrzeniem i zdjął szalik.
Na szyi miał koloratkę.
Kocham tylko ciebie

– A skąd mogłam wiedzieć, że jest księ-


dzem? – Magda teraz dusiła się ze śmie-
chu, całe napięcie z nich opadło. – Widzia-
łaś minę tej kelnerki? Myślałam, że ze-
mdleje...
Sara nie chciała mówić, co wyrażała
mina Magdy. Z nią też pewno było nie le-
piej.
– Tak już ze mną jest. Jak fajny facet, to
gej albo żonaty, albo ksiądz. Dam sobie
spokój z facetami. Tak, właśnie podjęłam
taką decyzję. Zajmę się sobą. Tylko sobą.
Samotność ma swoje dobre strony...
Sara nie chciała pytać, jakie. Marian
okazał się fantastycznym człowiekiem,
mądrym, niezwykle oczytanym, niezwykle
delikatnym, niezwykle wrażliwym i tak
dalej mężczyzną. To znaczy księdzem.
– Wiesz, że jak go zobaczyłam, to po raz
pierwszy w życiu pomyślałam, że mogę
być matką... jego dzieci – zachichotała
Magda. – A ja nie chcę mieć dzieci... Ale
ty wyglądałaś rewelacyjnie! Szczęka ci
opadła do kolan! Żebyś siebie widziała, no
nie, czy to jakaś klątwa krąży nade mną?
Żebyś ty siebie widziała, pomyślała
Sara, tobyś wstąpiła do klasztoru.
– Przyjdźcie do mnie jutro, zrobię fajną
kolację... – Magda otuliła się swetrem,
wieczory w dalszym ciągu były chłodne. –
Nie mogę przecież tak się zamykać przed
ludźmi... Potem idę na parę dni do szpitala.
– Coś poważnego? Jutro nie możemy,
wyjeżdżamy – powiedziała Sara, a głos
miała jak dzwon. – Na jeden dzień tylko,
na Mazury, tam gdzie spędziliśmy najpięk-
niejsze chwile naszego wspólnego życia.
– Po co?
– A tak... tylko na jeden dzień... chcemy
sobie odświeżyć... – powiedziała Sara, a
radość biła z jej oczu, choć może nie po-
winna tego mówić do świeżo porzuconej
kobiety.
– Zazdroszczę wam... myśmy z Piotrem
też byli na Mazurach, w zeszłym roku...
I Sara nawet nie zauważyła, że Magda
nie odpowiedziała na jej pytanie o szpital.

Droga była ta sama i jezioro to samo. To


samo niebo i ten sam las. Biały żagiel nie
trzepotał na wietrze, oba były zwinięte,
lało jak z cebra. Ciemna ściana drzew w
oddali była prawie niewidoczna.
Sara siedziała skulona, w żółtym nie-
przemakalnym płaszczu, i patrzyła, jak Ja-
cek od paru ładnych chwil próbuje urucho-
mić silnik. Woda z deku wężykiem spły-
wała na siedzenia.
Najpierw mieli kłopot z wynajęciem
łódki, bo to przecież nie sezon. Skierowa-
no ich tutaj. Nowy port na Jeziorze Miko-
łajskim był pełen luksusowych samocho-
dów i głośnych ludzi, którzy jedli, pili i za-
czynali się świetnie bawić, bo to przecież
weekend. Nie było gdzie zaparkować sa-
mochodu, musieli stanąć przed bramą ho-
telu. Stamtąd przegoniła ich ochrona. Więc
Jacek poszedł załatwiać coś do recepcji.
Miejsca przy hotelu były, ale tylko dla go-
ści hotelowych. Z głośnika płynęło: „Daj
mi tę noc, tę jedną nooooc", na pół jeziora.
Zanim odbili od brzegu, już byli ziryto-
wani. Choć, trzeba uczciwie przyznać,
ukrywali to przed sobą starannie.
– Wejdź do środka i zamknij, bo będzie-
my musieli szorować kabinę – powiedział
Jacek.
Miał na sobie sztormiak i kompletnie
mokre spodnie. Silnik w dalszym ciągu nie
chciał zapalić. Zaczęło mżyć już w połu-
dnie, zanim wypłynęli. Teraz na jeziorze
tworzyły się bąbelki od dużych kropli
deszczu. Zaniosło się na dobre.
Jacek jeszcze raz szarpnął, tym razem
silnik zacharkotał cicho i ruszył.
– Nareszcie – wyrwało się Jackowi.
Chwycił ster i skierował „Morsa" prosto
w stronę brzegu, do ośrodka Czarny Sum,
którego pięć lat temu w ogóle nie było.
Sara przemarzła do szpiku kości.
No cóż, nie pachniało lasem ani igli-
wiem, ani ogniskiem. Słońce nie igrało z
wodą, a żagle nie łopotały na wietrze. Ja-
cek nie obejmował jej wpół, jak kiedyś, i
nie zachwycał się jej sylwetką, za to już
pociągał nosem.
Trzeba natychmiast oddać łódź i wracać
do domu.

Jacek trzymał nogi w miednicy i rozko-


szował się poczuciem bezpieczeństwa i
wygody. Ciepła woda rozgrzewała go,
owinięty kocem, kichnął potężnie. Kiedy
ostatni raz był tak zaopiekowany? Chyba
ze dwadzieścia lat temu, jak wrócił kom-
pletnie zmarznięty z sanek, matka wpako-
wała go do wanny, a potem poiła herbatą z
rumem, żeby odtajał.
Poczuł łaskotanie włosów na karku i
uśmiechnął się. Kobieca ręka podstawiła
mu pod oczy parujący kubek, zapach soku
malinowego trafił do jego nozdrzy mimo
kataru.
Wziął kubek do ręki, a drugą dłonią
przytrzymał dłoń kobiety. Spojrzał na nią i
miał pewność.
– Pochorowałem się, ale warto było,
uwierz mi... – przytulił tę dłoń do policzka,
a potem pocałował jej delikatne wnętrze. –
Uświadomiłem sobie, że kocham tylko cie-
bie...
Małgorzata siadła obok niego. Wyglądał
strasznie, miał czerwony nos i zanosiło się
na to, że naprawdę będzie chory, ale ona
była szczęśliwa. Nie ma nic lepszego niż
opiekowanie się mężczyzną, który sobie na
to pozwala, rezygnuje z waleczności i tego,
że sobie poradzi...
Pochyliła się i pocałowała go w usta. Ja-
cek odsunął ją, ale bez przekonania.
– Zarażę cię...
– Mam nadzieję – powiedziała i położy-
ła mu obie ręce na karku, przyciągnęła go
do siebie, aż tak nie był przecież chory!
Jacek wyjął nogi z miednicy natych-
miast, trochę wody rozchlapało się na nie-
bieski dywan, i podniósł do góry Małgo-
rzatę. Działała na niego tak samo jak tej
pierwszej nocy. Niosąc ją w stronę sypial-
ni, gorączkowo rozpinał jej bluzkę.
– Mój ty biedaku... – szepnęła. – Po co
w ogóle tam jechałeś?
– Wiesz, mój wspólnik lubi łowić... –
powiedział niewyraźnie w jej włosy. –
Tyle razy mu odmawiałem... Ale zdążyłem
do ciebie, prawda? I tylko to się liczy...
*

Krótki drapał w drzwi od piekarnika, z


góry pachniało, a on w ogóle jeszcze nic
nie dostał, i to było bardzo niesprawiedli-
we. Helena schyliła się i podała mu kawa-
łek mięsa. Nie powinno się tego robić, ale
trudno, on też jest w gościach.
Stanisław siedział przed telewizorem i
oglądał katastrofę Columbii. Właśnie oma-
wiano urwanie się płytki izolacyjnej i po-
wtarzano ostrzeżenia jednego z pracowni-
ków NASA. Helena chciała coś powie-
dzieć, ale powstrzymała się. Wyjęła cztery
talerze głębokie, cztery płytkie, cztery wi-
delce, noże, łyżki. A potem talerze scho-
wała i wyjęła te, których na ogół używała
na Wigilię, były dużo ładniejsze. Rzeczy-
wiście, po co to trzymać, jeśli się nie moż-
na nimi cieszyć częściej?
Przeszła do pokoju, nakryła stół.
– Pomóc ci? – zapytał Stanisław.
– Nie, oglądaj sobie – Helena przy każ-
dym nakryciu położyła fioletową serwetkę.
Stanisław wyłączył telewizor i podniósł
się.
– To ci pomogę.
Podała mu sztućce, to miło z jego stro-
ny.
– A może im jednak powiemy? – spytał
Stanisław.
O, co to, to nie. Nie teraz, Helena była
pewna, że to nie jest właściwy moment.
– Nie, proszę, jeszcze nie. Wiesz, ja czu-
ję, że Sara ma kłopoty...
– Nic nie mówiła – powiedział jej były
mąż.
O to właśnie chodzi, jeśli się o czymś
nie powie, to to nie istnieje. Tacy są męż-
czyźni.
– Czy o wszystkim trzeba mówić? – za-
pytała wobec tego nieco kąśliwie. Przecież
niektóre rzeczy widać gołym okiem.
– A trzeba!
– Tobie to zawsze trzeba kawę na ławę.
Kobiety mają intuicję! A mężczyźni... –
Helena już chciała nabrać rozpędu i nagle
ta wymiana zdań wydała jej się bezsen-
sowna – ... nie to chciałam powiedzieć...
– No – potwierdził jej były mąż i chciał
jeszcze coś dodać, ale Krótki zaczął strasz-
nie ujadać, bo zanim zadźwięczał dzwo-
nek, wyczuł, że Sara i Jacek zbliżają się do
drzwi.

– To, co lubicie! – Helena była z siebie


dumna, lasagne udały się wspaniale. Przy
stole zrobił się ruch, Helena kroiła lasagne,
Sara podawała talerze. Helena spod oka
patrzyła na córkę. Wcale nie wyglądała do-
brze.
– Mamo, mama wspaniale gotuje – po-
wiedział zięć.
– Sara robi lepszą – poczuła się w obo-
wiązku powiedzieć Helena i spojrzała na
Staszka.
Zauważył to co ona?
Ale Stanisław zajęty był jedzeniem.
– A co u was?
– Świetnie – powiedzieli jednocześnie
Sara i Jacek.
Nie jest świetnie, jeśli ludzie mówią, że
jest świetnie. Helena była dojrzałą kobietą,
a na dodatek matką. Nie mogła się mylić.
Jacek głośno kichnął.
– Przepraszam – powiedział i rozejrzał
się. Natychmiast podała mu chusteczki.
– Byliśmy wczoraj na Mazurach – po-
wiedziała Sara.
– W taką pogodę? – Stanisław pokręcił
głową. – Na początku maja?
– Cudowna podróż w przeszłość, praw-
da? – Sara odwróciła się do Jacka, ale w jej
wzroku była wyłącznie prośba o potwier-
dzenie.
– Było bardzo przyjemnie – powiedział
Jacek i sięgnął po sałatkę. – Mogę prosić?
– stała za daleko.
Stanisław postawił półmisek obok na-
krycia Jacka.
– Znakomita – powiedział i spojrzał na
Helenę.
Uśmiechnęła się do niego ciepło. Może
jednak ułożą stosunki tak, żeby zostać
przyjaciółmi, kto wie?
Sara podparła się na łokciach i spojrzała
na rodziców. Tak powinno wyglądać życie
dwojga ludzi, pełne zrozumienia spojrze-
nia, docenianie się nawzajem, po tylu la-
tach ojciec potrafi podziękować matce za
dobry obiad, a matka spuszcza oczy jak
młoda dziewczyna, speszona każdym kom-
plementem.
– Co tak patrzysz? – Stanisław dołożył
sobie również, a sałatka naprawdę była re-
welacyjna. Matka za każdym razem robiła
inny sos, albo dodawała soku malinowego
do musztardy, oliwy i czosnku, albo mio-
du, albo wszystkiego naraz.
– Jak tak na was patrzę, to chciałabym
być na waszym miejscu – Sara odważyła
się powiedzieć to, co myślała.
– Nie!!! – krzyknęli jednocześnie Stani-
sław i Helena, jakby się umówili.
– Dlaczego? – Sara zaniepokoiła się.
– No co ty, chciałabyś mieć nasze lata?
– Helena aż prychnęła.
– Albo moje? – wszedł w jej zdanie na-
tychmiast ojciec.
– Lepiej jest tak, jak jest – powiedział
Jacek. – Taki jest porządek rzeczy.
Wszyscy nagle umilkli, również jak na
zawołanie.
Co się dzieje z ludźmi, że tak trudno ze
sobą rozmawiać? Oto siedzi grono najbliż-
szych osób i nie dzieje się nic.
– A jak sprawa? – zapytała wobec tego
Sara, bo cisza przy stole była przytłaczają-
ca.
– Jaka sprawa? – ojciec spojrzał na nią
zdziwiony i wziął jeszcze jeden kawałek
lasagne.
– Świetnie – powiedziała w tym samym
czasie Helena.
Brzmiało to jak jakaświesprawanie.
Jacek odłożył widelec i nóż, porządnie,
tak jak należy, kiedy się skończy jeść, na
godzinę piątą, wytarł usta i rzucił serwetkę
na talerz.
– Mówił mi Jerzy, ten prawnik, że szu-
kał was w sądzie gospodarczym i nie było
na wokandzie...
Helena spojrzała na Stanisława, przyglą-
dał się lasagne, jakby jej nie poznawał.
– No właśnie... bo... – Helena trąciła
Stanisława – ty opowiedz...
– Ja? Znowu ja? – Stanisław powiódł po
nich mało przytomnym wzrokiem.
– Odwołana – powiedziała Helena. –
Komu jeszcze, Jacku, może się skusisz?
– Nie, dziękuję – Jacek zrobił wzbrania-
jący ruch ręką, półmisek znowu powrócił
na stół. – Cofnęli zarzuty?
– Nie... niekoniecznie... – Stanisław się
zawahał, a potem pewnie dokończył – to
znaczy ta Nowak, się okazało, w ogóle nie
jest żoną...
– A wszyscy myśleli, że jest! – Helena
wpadła mu w słowo, jakby ta wiadomość
była nie tylko zaskakująca, ale również ra-
dosna.
– No, ale nie była. Ani przez moment –
ucieszył się również Stanisław.
Sara nic nie rozumiała. Rodzice wyraź-
nie się ożywili, ale to, co mówili, brzmiało
niezrozumiale.
– To znaczy, że nie miała prawa podpi-
sywać tych faktur? – zapytała.
– Jakich faktur? – Helena była naprawdę
zdziwiona.
– Ano właśnie! Ona w ogóle nie była
jego wspólniczką! – Stanisław powiódł
triumfalnym spojrzeniem po wszystkich. –
Krótki, chodź tu!
– Ja mu dam w kuchni – powiedziała
Helena i zaczęła natychmiast sprzątać tale-
rze ze stołu.
– Ja nic nie rozumiem. – Sarze cała
sprawa wydała się dziwna. – To co wy ma-
cie z tym wszystkim wspólnego?
Jacek odsunął się razem z krzesłem od
stołu.
– A ja zaczynam rozumieć. Firma krzak,
wyłudzony YAT, lewe faktury, czy tatuś
coś podpisywał?
– Ale komu? – Stanisław postanowił iść
w zaparte.
– No, tej firmie – Jacek naprawdę był
zainteresowany.
Helena nagle się zaniepokoiła.
– No właśnie, czy ty w ogóle coś podpi-
sywałeś?
Stanisław spojrzał na nią bezbrzeżnie
zdumiony.
– Tato? – Sara dotknęła jego ręki. Nie
ma się co martwić, Jacek zna się i na faktu-
rach, i na papierach, i na prowadzeniu
spółki, a ojciec robi wrażenie przestraszo-
nego, niepotrzebnie, przecież nie zostawią
go samego w tych kłopotach.
– Coś tam... podpisałem... – wyjąkał
Stanisław.
Jacek podniósł się, stanął przy oknie, po
czym się odwrócił. Jego głos brzmiał pew-
nie i mocno.
– Tato, ja cię muszę z tego wyplątać. Je-
rzy do ciebie wpadnie i ty mu wszystko
wytłumaczysz – powiedział tonem nie zno-
szącym sprzeciwu.
Sara spojrzała na Jacka z wdzięcznością,
przecież już proponował pomoc, a rodzice
są tacy nieporadni, jeśli chodzi o własne
sprawy.
– Zostało jeszcze trochę tej wódeczki? –
Stanisław podniósł się i podszedł do barku.
Wyjął dwa kieliszki, spojrzał na Helenę.
– Weź te kryształowe... I dla mnie też,
chętnie się napiję – poprosiła Helena i uda-
ła, że nie widzi zdumionego spojrzenia
Sary.

Wyszli od rodziców późnym popołu-


dniem. Sara usiadła za kierownicą.
– Zwolnij ręczny – powiedział Jacek. – I
uważaj, z tyłu masz samochód.
Sara zwolniła ręczny i uważała.
No cóż, odzwyczaił się od tego, że prze-
cież kiedyś prowadziła często i dobrze. Tu-
taj jeździła tylko wtedy, kiedy wracali od
rodziców. Czy to nie dziwne, że w ogóle
nie mają znajomych? Przecież Jacek ma
wspólnika i na pewno mnóstwo kolegów w
pracy. A ona jeszcze nikogo z nich nie po-
znała...
– Może byś kiedyś zaprosił do nas swo-
jego wspólnika? – powiedziała Sara i ru-
szyła.
– Dobrze – Jacek przymknął oczy.
Na pewno był zmęczony, spieszył się
wczoraj z tych Mazur na ważne służbowe
spotkanie, wrócił bardzo późno, Sara już
spała, a do pierwszej oglądała jakiś idio-
tyczny horror.
Spojrzała na ulicę przed sobą. Rząd lip
po prawej stronie lśnił świeżą zielenią,
słońce chyliło się ku zachodowi, chmury
odsłoniły niebo, teraz już tylko na zacho-
dzie przeszły w wąskie, różnokolorowe pa-
sma, Warszawa nie była takim strasznym
miejscem. Stanęli przed światłami. Nie jest
jeszcze tak późno, mogliby pójść gdzieś do
miasta, jest przecież niedziela, ludzie w
niedzielę gdzieś idą, coś robią, ten dzień
różni się od innych, jest specjalny...
– Zobacz, jak jest pięknie – Sara spoj-
rzała przed siebie, słońce prześwietliło
drzewa i rzucało długie cienie na małe
domki stojące po lewej. – Może byśmy po-
szli na spacer?
– Zielone – powiedział Jacek i Sara po-
słusznie ruszyła spod świateł w stronę
domu.
Niełatwo skoczyć na główkę

– Gdzieś tutaj mieszka, jestem pewien –


stwierdził Jędrek i zarzucił ręcznik na szy-
ję.
– Gdzieś tutaj, to znaczy gdzie?
– No nie wiem, w Warszawie.
– Skąd wiesz? – Juliusz strząsnął z wło-
sów wodę i nałożył czepek.
– Nie wiem. Tak mi się wydaje. Wyglą-
dała na kobietę stąd.
Juliusz spojrzał na przyjaciela z zainte-
resowaniem.
– Ciekawe. Jak wygląda kobieta stąd? –
był naprawdę ciekaw.
– Ależ ty się, człowieku, czepiasz! – Ję-
drek również założył czepek i weszli na
basen.
– Z punktu widzenia obserwatora na-
prawdę twoja ocena jest ciekawa. Ja nie
rozpoznaję, kto jest stąd, a kto nie – Ju-
liusz podążał za Jędrkiem.
– Ja też nie. Tak mi się wydawało.
– No, to masz ułatwione zadanie. Półto-
ra miliona ludzi, z tego pięćdziesiąt dwa
procent to kobiety, mniej więcej oczywi-
ście, czyli jakieś osiemset tysięcy, w tym
dzieci i staruszki to...
– Słuchaj, stary, nie mówię ci o tym po
to, żebyś mnie osłabiał, ale żebyś mi coś
poradził. Muszę ją znaleźć. Muszę ją po-
znać. Jestem zdeterminowany.
Aha, to akurat Juliusz widział.
– Jesteś zdeterminowany, bo obiekt jest
niedostępny. To zwiększa twoją determi-
nację, ponieważ lubisz wyzwania.
Jędrek zatrzymał się na końcu basenu,
rzucił ręcznik na ławkę i odwrócił się w
stronę Juliusza.
– Ja lubię wyzwania? To ty lubisz wy-
zwania! – wskazał ręką na trampolinę. –
Ty tu chciałeś przyjść. Z ilu skaczemy?
– Ja mam z tego skoczyć? – Juliusz
przyglądał się drabinie; prowadziła jego
zdaniem w niebo, to znaczy pod dach, któ-
ry był bardzo wysoko, zbyt wysoko, sta-
nowczo za wysoko.
– Sam chciałeś.
Juliusz sobie nie przypominał, żeby
chciał skakać z trampoliny. Nawet na pew-
no nie chciał.
– Nie chciałem – powiedział wobec
tego, bo jasna komunikacja wydawała mu
się istotna w życiu.
– Chciałeś chodzić na basen.
– Na basen tak! – przytaknął Juliusz. –
Pływać. Nie skakać.
– Jak skoczysz do basenu, to nie bę-
dziesz miał wyjścia, będziesz musiał pły-
wać.
– Jak wejdę, to też będę pływał.
– Rany, człowieku, czemu z ciebie taki
tchórz? Powiedziałeś, że golf cię nudzi, że
już basen jest ciekawszy. Ja idę, przecież
możesz z trzech metrów, spróbuj – Jędrek
chwycił ręcznik Juliusza i rzucił na swój,
po czym ruszył w kierunku schodków.
Juliusz chwilę się zastanawiał. Dobrze
pływał. Skakał, owszem, ze słupków. Pod
wodą wytrzymywał dość długo. Może sko-
czyć, czemu nie.
– Idziesz? – Jędrek odwrócił się.
Nikt go od tchórzy wyzywał nie będzie.
Ma więcej odwagi, niż Jędrek przez całe
życie będzie miał... pieniędzy. Drabinka
była metalowa, a odległość od ziemi
zwiększała się z każdym stopniem w górę
wprost proporcjonalnie, a nawet w postę-
pie geometrycznym. Jeden schodek wyżej,
a jakby trzy. Następny schodek, a jakby
sześć, psiakrew i cholera jasna.
Kiedy pierwszy raz przystanęli, Juliusz
spojrzał w dół i zrobiło mu się niedobrze.
– To są trzy metry? – spojrzał raz jesz-
cze.
– Trzy.
– Wyglądają na ...
– Na co?
– Na większe niż zwykłe metry – powie-
dział Juliusz i spojrzał jeszcze raz. Nawet
basen był mniejszy niż zwykle.
– To trampolina dla dzieci, chodź. Tylko
wybij się dobrze, żeby cię w głowę nie
trzepnęła.
Juliusz przytrzymywał się ręką drabinki.
Jędrek stanął na końcu trampoliny i rozło-
żył ręce.
– Ja nie skaczę – powiedział Juliusz.
Do cholery jasnej, przecież jest asertyw-
ny.
– Wygłupiasz się. Patrz, gapią się na
nas. Wiesz, co sobie pomyślą?
– A to już nie moja sprawa – postanowił
Juliusz i zaczął ostrożnie schodzić w dół.
Nie będzie skakał z żadnych trzech me-
trów, ani dużych, ani małych. Nie musi nic
nikomu udowadniać, nie obchodzi go, co
sobie pomyślą te palanty na dole. To on
decyduje, czy skakać, czy nie, a nie Jędrek,
żadnych nacisków z zewnątrz. Otóż to, tak
postępuje dorosły człowiek. Nie jest dziec-
kiem, żeby komukolwiek cokolwiek udo-
wadniać. Może zresztą skoczy, ale nie dzi-
siaj. Dzisiaj to jest zdecydowanie za wyso-
ko.
Jędrek odbił się i skoczył, przeciął wodę
lekko, wszedł w nią jak nóż w masło.
Juliusz spojrzał na niego z podziwem.
Zostawił za sobą schodki i wszedł na
słupek, poprawił okulary. Uniósł ramiona
do góry, odbił się i skoczył na główkę.

Sara chodziła po targu i przyglądała się


ludziom. Papryki żółtej, czyli takiej, jaką
lubił Jacek, nie było, kupiła czerwoną,
chwilę przyglądała się brokułom, ale były
lekko zbrązowiałe i za drogie jak na ten
brąz. Mogłaby ugotować coś pysznego, ale
nie miała pojęcia co. I po co.
– Miód dobry, lipowy. Albo spadziowy
– sprzedawca miodu uśmiechnął się do
niej. – Spadziowy na serce dobry. Albo
gryczany.
Sara uśmiechnęła się również.
– Innym razem.
Stanęła przy następnym stoisku, poma-
rańczy nie ma, za to są grejpfruty. Kupi so-
bie grejpfruty. I zje z cukrem, z mnóstwem
cukru. Taką sobie zrobi przyjemność.
Minęła sąsiadkę z piętra. Starsza, zgar-
biona pani kiwnęła głową w odpowiedzi
na grzeczne „dzień dobry" Sary. W plecio-
nej siatce z zeszłego wieku miała chleb i
kawałek białego sera. Sara widywała tę ko-
bietę na targu.
– A kosztele pan ma? – usłyszała zza
pleców.
– O tej porze roku? – zdziwił się sprze-
dawca. – A na zeszyt nic nie dam.
Sara odwróciła się. Stary człowiek prze-
bierał w cebuli.
– Dlaczego? – podniósł wyblakłe oczy
na sprzedawcę, zahaczył wzrokiem o Sarę,
ale to sprzedawca był najważniejszy.
– Zeszyt mi się skończył, patrz pan... –
zgrubiałe od ciężkiej pracy dłonie pokaza-
ły zeszyt, wypełniony od początku do koń-
ca słupkami cyfr.
– Poproszę te dwa grejpfruty...
– Już ważę – sprzedawca położył na wa-
dze owoce. Prawie kilogram.
– Ja panu dam zeszycik... dla córki kupi-
łam... – młoda kobieta podała szesnasto-
kartkowy zeszyt z Myszką Miki na okład-
ce.
– Pan poczeka – sprzedawca zatrzymał
staruszka i podał Sarze dwa grejpfruty. –
Cztery pięćdziesiąt. Jabłka są tam na koń-
cu, po prawej stronie... Pomarańcze też...

– Dziewczyny, możecie skoczyć do


newsroomu, bo ja się nie wyrobię? – Rafał
stanął nad Ewą.
Sara zrobiła ruch, który znaczył jaewen-
tualniemogęsięruszyćalbonie, ale Ewa
spojrzała na nią z pretensją. Sarę to spoj-
rzenie osadziło z powrotem na miejscu.
– Się nie wyrobisz chyba – powiedziała
Ewa i wróciła do pracy.
– Kurna, ale jesteście – jęknął Rafał i
wypadł z pokoju.
Sara siedziała przy swoim biurku i cze-
kała, aż wszyscy wyjdą. Nie znalazła w
pracy ani przyjaciół, ani nawet znajomych.
Gdyby następnego dnia nie pojawiła się w
reżyserce, nikt by nie zauważył, może Ra-
fał, bo nie miałby kogo poprosić o kawę.
Co ona takiego robi, że jest niezauważal-
na?
Sara podniosła się.
– Czy komuś coś przynieść?
Odpowiedziały jej milczenie i głos z
głośnika.
– Pogoda nam się ustaliła. Dzisiaj w
Warszawie będzie siedemnaście stopni,
wieczorem przelotne deszcze i burze. Za-
praszamy do reklamy!
Kiedy czekała, aż zacznie kapać nędzna
herbata z automatu, zadzwoniło jej w kie-
szeni.
– Szczujek, to ty? – głos Ideny za-
brzmiał jakby z innego świata.
– Ja – ucieszyła się Sara i zrobiła dwa
kroki w bok, zasięg w budynku radia był
różny w różnych miejscach.
– Kochana, przyjeżdżam w sobotę,
mamy gościnny występ w Teatrze Mo-
drym!
– Cudownie! – Sarze aż błysnęły oczy,
po raz pierwszy Idena, nie licząc premiery
tysiące lat świetlnych temu, zapraszała ją
na przedstawienie, sama z siebie, nie pro-
szona!
– Będę z Mateuszkiem, mogę ci go pod-
rzucić? Będziemy spać w hotelu, a on mi
się umęczy!
Sara zacisnęła zęby. A więc o to
chodzi... Nie będzie w teatrze, będzie nia-
nią. Ale będzie miała cały wieczór i cały
ranek Mateuszka dla siebie! Oto przykład
mieszanych uczuć, w których wzbudzaniu
Idena była absolutnie nie do pobicia.
– Jasne! Ty też możesz u nas spać!
– Wiesz, myślałam o tym, ale rodzicom
może być przykro, więc krakowskim tar-
giem ja zostanę w hotelu, Mateuszek u cie-
bie, może idźcie sobie do zoo przed połu-
dniem, a potem wszyscy się spotkamy u
rodziców na obiedzie, dobrze?
Poznańskim targiem, nie krakowskim.
– Jasne.
– Szczujek, a odebrałabyś nas z dworca?
Bo wiesz, będziemy całą ekipą.
Odebrałaby, gdyby miała samochód, Ja-
cek na pewno nie będzie miał czasu.
– O której przyjeżdżacie?
– Siedemnasta z minutami!
To znaczy, że będzie się musiała zwol-
nić z pracy i na złamanie karku gnać na
dworzec. W normalnej pracy nie byłoby
problemu, ale tutaj... Porozmawia z sze-
fem, rzecz jasna. Który będzie ją głaskał
po ramieniu albo klepał po tyłku, z szefem,
do którego będzie musiała się uśmiechać,
jakby nigdy nic się nie stało.
– To pani herbata? – głos z tyłu zmusił
Sarę do obejrzenia się.
– Tak – powiedziała Sara.
– Cudnie! – odkrzyknęła Idena z Pozna-
nia. – Do zobaczenia, kochana!
Sara otworzyła ostrożnie drzwi, herbata
była gorąca i jakoś tym razem dużo jej się
nalało. Postawiła ją na biurku i siadła do
komputera. Ledwo usiadła i zdążyła pod-
nieść kubek do ust, drzwi otworzyły się z
hukiem. O wilku mowa, pomyślała sobie,
szef wkroczył do pokoju.
– Pani pije? – powiedział do niej i roze-
śmiał się radośnie. – Pij, pij, będziesz ła-
twiejsza, jak to mówią.
Sarę oblał rumieniec.
– Pij, pij, nie będziesz mógł, jak to mó-
wią – powiedziała pod nosem Ewa.
– Słyszałem, słyszałem i zapewniam, że
mogę dużo więcej, niż pani ciasny mózg
może sobie wyobrazić – szef nachylił się
nad Ewą, a potem wyciągnął palec w kie-
runku Sary.
– Kiedy pani ma dyżur?
– W piątek, ale...
– O, bez żadnego ale, to wspaniale –
ucieszył się, zdaniem Sary bezsensownie,
szef – dzisiaj, piątek i mam propozycję,
żeby w poniedziałek również. Tak, ponie-
działki również.
– Ale, szefie, prawie nie ma telefonów –
Sara uznała za właściwe powiedzieć praw-
dę.
– A co mnie to obchodzi? – zdziwił się.
– Chcę, żeby pani nam poświęciła również
poniedziałki. Jakieś pytania?
Sara ucieszyła się w głębi duszy. Trzy
dni przed południem, trzy wieczory. Te
same pieniądze, a milsza, bo samotna pra-
ca.
– Czy mogłabym... – postanowiła sko-
rzystać z okazji i poprosić o zwolnienie w
sobotę.
– Nie. Chyba że na jeźdźca, cha, cha,
cha – roześmiał się.
Rafał parsknął.
– W sobotę muszę wyjść przed szesna-
stą.
– A proszę bardzo. Na popołudniowy
numerek? Czyli tak: poniedziałki, środy,
piątki pani tu rządzi, tak jest? Wpisuję do
grafiku.
I szef trzasnął za sobą drzwiami.
– A propos seksu – powiedział Rafał –
wiecie, że wieprze mają orgazm, który
trwa trzydzieści minut?
– Słyszałem! – drzwi się uchyliły i gło-
wa szefa ponownie pojawiła się w wąskiej
szczelinie! – Bez komentarzy proszę!
Ewa roześmiała się radośnie i przybili
sobie z Rafałem piątkę.
– Ja nie o nim, jak Boga kocham, ale
uderz w stół, a nożyce się odezwą.
Do reżyserki wsunął głowę młody bru-
net.
– Hol van itt a kijarat?
– Balra es egyenesen – odpowiedziała
Sara.
Drzwi się zamknęły, wszyscy odwrócili
głowy w jej kierunku. Nawet realizator
przy konsolecie.
– Słucham? – Rafałowi o mało nie opa-
dła szczęka.
– Pytał, jak stąd wyjść – powiedziała ci-
cho, usprawiedliwiając się, że zna jakiś
obcy język.
– Węgier?
Kiwnęła głową.
– Węgrzy są niekumaci. Co on, angiel-
skiego nie znał? Kto zna węgierski? – pan
Jan spojrzał znad okularów.
– Ona – powiedział Rafał. – I tylko ona
– ze zdziwienia podniósł brwi prawie do
nasady włosów. – Mów mi Leon, to mnie
wyszczupla! Jesteś pełna niespodzianek,
jak Boga kocham.
– Matka też mi tego nie może wybaczyć
– powiedziała Sara cicho i ponownie spoj-
rzała w ekran.
Może gdyby się im przyjrzała, zobaczy-
łaby i w oczach Ewy, i pana Jana, i Rafała
niekłamany podziw, nie tylko zdumienie,
ale Sara już na nich nie patrzyła.
Z głośnika popłynęła głośna reklama
banku.
– Kredyt to twoja przyszłość!
Sara otworzyła pocztę, nic nie było, bo i
od kogo, wyrzuciła parę reklam, a potem
weszła w Internet.
Cześć, kochany

Nikt nie zadzwonił.


Sara załatwiła parę najważniejszych
spraw, to znaczy zadzwoniła do Jacka,
przypomniała mu, że ma rybę w lodówce,
zapytała, czy pamięta o jutrzejszej sesji,
potwierdził, i czy po nią przyjedzie, usły-
szała: Weź taksówkę, będzie taniej, za-
dzwoniła do mamy, usłyszała: My idziemy
z ojcem do teatru, to wspaniale, że zaj-
miesz się małym, upiekę na niedzielę indy-
ka, kochanie, nie wzięłaś płaszcza, i za-
dzwoniła do Magdy.
Magda łkała w telefon.
– Ja sobie w ogóle nie radzę, taka jest
prawda! Sara, wymyśl coś, choć wiem, że
nie powinnam ci tym zawracać głowy! On
jest w Warszawie, widziała go Aśka! Nic
się nie zmienił! Wygląda świetnie, wy-
obrażasz sobie?
Sara sobie spokojnie wyobrażała, nieste-
ty. Oczywiście lepiej byłoby dla Magdy,
gdyby Piotra coś obrzuciło, trąd czy co
tam jeszcze jest widocznego. Świadomość,
że mężczyzna, który cię rzucił, wygląda
dobrze, musi być bardzo trudna do zniesie-
nia.
– Coś wymyślimy – obiecała Sara.
– Ja też chcę być szczęśliwa tak jak ty!
– A Boże broń! – krzyknęła w słuchaw-
kę.
Cisza po drugiej stronie się przedłużała,
a potem Magda zapytała bardzo spokojnie:
– Czy coś chcesz mi powiedzieć?
– Chciałabyś siedzieć w pustym budyn-
ku za tysiąc czterysta brutto? – powiedzia-
ła wobec tego Sara i rozłączyła się.
Nie mogła doczekać się zmierzchu, tak
jakby tylko ciemność upoważniała ją do
wejścia do studia. Pogasiła wtedy wszyst-
kie światła i wemknęła się przed mikrofon.
– Puff, puff, cześć, kochany. Słyszałeś,
co się wyrabia? Powinieneś zastrajkować,
jak mówią ci bzdury – uderzyła dłonią w
mikrofon – zrobić tak, plask, plask, plask.
Albo powiedzieć takim samym głosem – i
tu Sara wszystkie swoje niewyżyte zdolno-
ści aktorskie przerobiła na idealny głos z
reklamy: – Kredyty to wasza przyszłość! I
wy myślicie, że bierzecie kredyty? To kre-
dyty biorą was. Wszystko przestaje się li-
czyć. Chcecie mieć, a nie chcecie być. I
ani nie macie, ani nie jesteście.
Zarabiacie coraz więcej, żeby kupować
coraz więcej niepotrzebnych rzeczy. Zara-
biacie coraz więcej, żeby odłożyć na po-
dróże, na które nigdy nie będziecie mieli
czasu, bo musicie zarabiać. Amen! – a po-
tem nachyliła się i powiedziała ciepło: –
Cześć, Makrofonek, ty masz gorzej, radio
to cudowny wynalazek, jeden ruch ręki i
nic nie słychać, a ty, biedaku, niewiele mo-
żesz... Tuwim to wymyślił sto lat temu albo
pięćdziesiąt i cały czas ma rację... To po-
winno być hasło reklamowe naszej stacji –
tu Sara odchyliła się do tyłu i krzyknęła
głosem grubym, dyktatorskim głosem,
dzieląc zdanie na słowa: – Radio to cu-
downy wynalazek! Jeden ruch ręki – tu
Sara zawiesiła głos i krzyknęła szybko: – i
nic nie słychać!!! – i roześmiała się sre-
brzyście. A potem zamilkła i popukała w
mikrofon. – Jesteś tu, po tej stronie, i nie
słyszysz, prawda, co się dzieje po tamtej.
Nie masz kolegi, który ci cały czas nadaje
o seksie... Wyobrażasz sobie? Szkoda, że
jak tutaj jest przed tobą, to gada o kredy-
tach... lepiej mówiłby o kopulacji lwów...
ty wiesz, że one to robią pięćdziesiąt razy
dziennie?... Fajnie mają...
Kupowałam wczoraj pomarańcze... –
Sara podparła dłońmi głowę i ściszyła głos
– bo on lubi pomarańcze... I piwo. Cieka-
we, że mu to nie szkodzi... Jedna pani
chciała kupić cztery jabłka, ale okazało
się, że to więcej niż kilogram. .. A chciała
cztery... Może miała czworo wnuków...
I sprzedawczyni nie wyszukała jej czte-
rech mniejszych jabłek, a ona nie miała
pieniędzy, żeby zapłacić złotówkę więcej...
Jej portmonetka była tak samo zniszczona
jak ona sama... Wiesz, jak wygląda taki
portfelik zamykany na dwa guziczki? Wy-
gląda jak koperta... Nie ma takich portmo-
netek... Nikt już nie używa nawet tego sło-
wa. Moja koleżanka mówi „porponetka"...
Stałam za nią i widziałam, że nie ma pie-
niędzy...
Przed chwilą przeczytałam w swoim
komputerze list rozesłany do wszystkich
użytkowników sieci... Przeczytać ci? Po-
czekaj...
Sara podniosła się i przeszła do reżyser-
ki, wzięła ze swojego biurka kartki. Wróci-
ła do mikrofonu, rozprostowała je, dobrze,
że to wydrukowała...
– Wiesz, że jeśli masz parę drobnych
przy sobie i konto w banku, należysz do
ośmiu procent bogaczy na świecie... A jeśli
obudziłeś się rano, to jesteś szczęśliwszy
niż milion ludzi, którzy nie przeżyją tego
tygodnia... Jeśli chodzisz do kościoła i nie
jesteś za to prześladowany, masz lepiej niż
miliard ludzi na świecie...
Czy ona nie mogła jej poszukać czterech
mniejszych jabłuszek? Przecież nie było
kolejki. .. I ta pani sobie poszła... I czy ja
nie mogłam dać jej tych paru groszy? Nie
mogłam, bo się bałam, że ją obrażę... I te-
raz mi wstyd... Wstydzisz się czasami? Jak
się nie wstydzisz, to ja będę się wstydziła
za ciebie...

Helena zatrzasnęła drzwi i wybiegła z


domu. Jak na złość, autobus nie przyjeż-
dżał, a przecież o tej porze powinny kurso-
wać co osiem minut. Ranek był rześki, ma-
jowe powietrze przyjemnie chłodziło płu-
ca. Delikatna jeszcze parę dni temu zieleń
rozbuchała się na skwerach i trawnikach,
tulipany powychylały czerwone i żółte łeb-
ki, wpuszczały słońce do swoich delikat-
nych środków.
Kiedy nadjechał autobus, Helena wsia-
dła tylnymi drzwiami i skasowawszy bilet,
rozejrzała się za wolnym miejscem, wła-
ściwie wyłącznie pro forma, bo o tej porze
autobusy były pełne.
Dziwne było tylko to, że panowała ci-
sza. Nikt do nikogo nic nie mówił.
A potem od strony kierowcy do uszu
Heleny doszedł ciepły głos:
– ... drobnych przy sobie i konto w ban-
ku, należysz do ośmiu procent bogaczy na
świecie... A jeśli obudziłeś się rano, to je-
steś szczęśliwszy niż milion ludzi, którzy
nie przeżyją tego tygodnia... Czy ona nie
mogła jej poszukać czterech mniejszych ja-
błuszek? Przecież nie było kolejki... I ta
pani sobie poszła... I czy ja nie mogłam
dać jej tych paru groszy?
– Może mi pani skasować bilet? – usły-
szała za sobą. Młoda kobieta o kuli, wspar-
ta o siedzenie, podawała jej bilet.
Helena skasowała bilet i podeszła parę
kroków do przodu.
– Pan zrobi trochę głośniej – poprosił
mężczyzna z gazetą na kolanach.
Kierowca zrobił głośniej.
– ... to ja się będę wstydziła za ciebie, to
jest takie uczucie, o którym większość z
nas zapomniała... Cenne uczucie. .. Jak
człowiekowi przestaje być wstyd, to prze-
staje być człowiekiem, prawda? Teraz jest
moda na niewstydzenie się, bo tacy chce-
my być, hej! do przodu! I dlatego tak wy-
gląda polityka, dlatego sypiamy z cudzymi
mężami albo żonami, i to jest powód do
dumy... To znaczy ja nie i ty też nie... Lubię
ciebie, wiesz?
Ciepły głos zaczął niknąć na tle Barry'e-
go White'a, aż muzyka całkowicie wypeł-
niła autobus.
– Panie, jaka to stacja?
– Nie wiem, włączyło mi się przez przy-
padek. O, tu nacisnąłem – powiedział kie-
rowca do wysiadającego przed Heleną pa-
sażera.
– Ja pytam, czy to Ochota, czy Central-
na?
– Centralna następny przystanek – odpo-
wiedziała szybko Helena i pasażer przed
nią chciał się cofnąć, ale nie było miejsca,
więc wyskoczył z autobusu, a potem od-
wrócił się i podał jej rękę.
Coś podobnego!
Helena poczuła się, jakby miała dwa-
dzieścia lat mniej, mimo że zrobił to z
szelmowskim uśmiechem, uśmiechnęła się
do niego również i wsparta na jego dłoni,
wysiadła.
A potem zobaczyła, że każdemu podaje
rękę, jakby wyjmował z karety kolejne
królowe angielskie. To miło, że ludzie
rano mają poczucie humoru.
Mów za siebie

Juliusz bardzo dyskretnie spojrzał na ze-


garek. Jeszcze szesnaście minut. No cóż, to
dopiero początek ich wspólnej drogi, nie
ma co się spodziewać cudu. Poprzednie za-
danie nie udało się, prosił, żeby zaczęli po-
rozumiewać się bez pomocy słów, samymi
gestami. Ludzie często zagadują wszystko,
dużo mówią, analizują, popisują się swoją
wiedzą, a przede wszystkim wiedzą lepiej,
czego ta druga osoba chce. Milczenie wy-
zwala bardzo często rzeczy, o które byśmy
siebie nie podejrzewali. Wtedy wyłażą
lęki, niepewność, niemożność. Tak jak w
ich przypadku.
– Ja się dostosowałam, ale ty... – Sara
patrzyła na Jacka.
– Wprost przeciwnie, to ja milczałem, a
ty do mnie mówiłaś...
– Mówiłam, bo ty udawałeś, że nie
wiesz, o co chodzi!
Jacek spojrzał na terapeutę i wzruszył
ramionami. Wyraźnie szukał sojusznika.
– Rozumiem, że milcząc, nie udało się
państwu niczego załatwić?
– A co można powiedzieć, milcząc? O
której się wróci? – Sara była rozżalona.
– Dotykiem można uspokoić i rozdraż-
nić, zlekceważyć i okazać szacunek, poka-
zując ulubiony kubek i kawę, pytamy, czy
chcesz kawy, do tego słowa nie są potrzeb-
ne. Zwierzęta iskają się nawzajem, nie tyl-
ko żeby pokazać hierarchię w stadzie, ale
żeby utrzymać więź... Dotyk dłoni, w
chwili gdy bliska nam osoba denerwuje się
przed egzaminem, trudnym zadaniem, czy-
jąś wizytą, jakimś ważnym spotkaniem,
może znaczyć więcej niż słowa. Do tego
państwa namawiałem. Jak rozumiem, eks-
peryment się nie powiódł.
Sara spojrzała przez okno. Czy w tym
roku kasztany będą chorować? Przyszło jej
to kompletnie bez sensu do głowy, bo
przed oknem terapeuty kwitła stara grusza.
Ładne miejsce na życie i na pracę.
Owszem, Jacek nie mówił, robił to z
dużą przyjemnością, ale niemówienie mieli
na co dzień, to był głupi pomysł i mogła
się nie zgodzić. Jedyny gest, który opano-
wał w czasie tego tygodnia od ostatniej se-
sji, to kładzenie palca na ustach w geście
zamknij się lub jak kto woli nie odzywaj
się. A teraz wygląda na to, że nawet tera-
peuta jest przeciwko niej.
– Dlaczego nie? Jeśli chodzi o mnie, je-
stem zadowolony, stosowałem się do pana
wskazówek, ale żona i tak ma bez przerwy
pretensje – Jacek nie patrzył na Sarę, roz-
mawiał z mężczyzną.
Od kiedy zaczął o niej mówić: żona?
Zawsze mówił o niej: Sara, a do niej:
Ptaszku, kiedy to się zmieniło?
– A jak pani czuła się przez cały ten
czas? – terapeuta zwrócił się do Sary.
Jacek spojrzał z pretensją na terapeutę.
Oczywiście jest po jej stronie, wiedział od
początku, że tak będzie.
– Normalnie – powiedziała Sara.
– To znaczy? – Juliusz był dociekliwy.
– Tak jak zwykle, tak jak od momentu,
w którym przestaliśmy być takim małżeń-
stwem, jakim byliśmy od lat, nic nowego –
powiedziała Sara z przekąsem.
– Czyli? – Juliusz nie dawał za wygraną.
– Samotnie... – powiedziała cicho Sara.
– Mam wrażenie, że jesteśmy sobą znudze-
ni...
– Mów za siebie – powiedział szybko
Jacek.
Juliusz patrzył na nich przez chwilę.
– Czy często zachowujecie się jak dzie-
ci?
Spojrzeli na siebie po raz czwarty w
czasie tej sesji.
– No wie pan, dzieciństwo mamy za
sobą.
Jacek był przecież człowiekiem doro-
słym, odpowiedzialnym i na odpowiedzial-
nym stanowisku.
– Ludzie zbyt często popadają w rutynę
i ten problem również może dotyczyć pań-
stwa. Czy jesteście gotowi kontynuować
terapię?
– Oczywiście – powiedziała Sara.
– Ja zawsze dotrzymuję słowa – powie-
dział Jacek. – Naprawdę chciałbym, żeby
moja żona była w lepszym stanie.
Nic nowego. Prawie każdy mężczyzna,
który siadał na kanapie u Juliusza, chciał,
żeby jego żona była w lepszym stanie.
– Niespodzianka! – powiedział wobec
tego Juliusz.
– Że co proszę? – Jacek spojrzał na nie-
go, i było to spojrzenie pozbawione sza-
cunku.
– To następne zadanie dla państwa. Jed-
no drugiemu zrobi niespodziankę. Element
zaskoczenia jest niezwykle twórczy. A
więc niespodzianka.
Sara podniosła głowę.
– Ale przepraszam, jeżeli wiemy, że
mamy sobie zrobić niespodziankę, to spo-
dziewamy się niespodzianki. To co to za
niespodzianka?
– Państwo nie muszą tego robić zaraz po
wyjściu z mojego gabinetu. Państwo mogą
to zrobić później. No, sam jestem ciekaw,
co nawzajem dla siebie wymyślicie. To
cóż, na dzisiaj możemy kończyć?
Sara i Jacek podnieśli się, grzecznie po-
wiedzieli „do widzenia" i wyszli. Juliusz
uchylił drzwi do salonu.
– Aaaa! – zza szafy wyskoczył na niego
biały niedźwiedź. Było to tak niespodzie-
wane, że Juliusz cofnął się o krok, serce
zaczęło mu walić. Niedźwiedź chwycił się
za głowę i ją podniósł. Zza białego łba
ukazała się głowa Gajki.
– Kochanie, ale ty się ze mną nie nu-
dzisz, prawda? Zobacz, jaki fajny kostium
wykombinowałam dla dzieciaków...
Oczy miała rozświetlone i uśmiechała
się tak uroczo, że przytulił ją do siebie.
Gajka miała jednak niezwykłe pomysły,
czasem była jak dziecko, doprawdy, jak
małe dziecko.

– Cześć, Makrof – Sara odgarnęła włosy


z czoła. – Wiesz, że jednym orgazmem świ-
ni można by obdzielić około stu kobiet? Je-
śli trzydzieści minut podzielimy na średnio,
powiedzmy, pięćdziesiąt sekund, to mamy
trzydzieści sześć kobiet, dodajemy te, które
udają, jak ja, powiedzmy, trzydzieści pięć,
to razem siedemdziesiąt, dodajemy te, któ-
re ani nie udają, ani nie mają, i wychodzi
stówka jak w pysk strzelił.
Wróciłam wczoraj do domu i zaczęłam
się zastanawiać, jak to jest, że teraz zależy
mi na nim bardziej niż kiedykolwiek wcze-
śniej? Może to prawda, że mądra kobieta
wybiera partnera, który zapewni dostatnie
życie jej dzieciom? Ze ten partner nie musi
być, rozumiesz, aż taki fantastyczny w łóż-
ku czy w rozmowie, po prostu musi być od-
powiedzialny, dobry, stateczny, pracowity?
Może ten wybór świadczy o nas, kobie-
tach?
Dlaczego on nie jest gotowy na to, żeby
zostać ojcem, teraz właśnie, kiedy wszyst-
ko nam się znakomicie układa... oprócz
oczywiście tego, że świnia ma bardziej
udane życie seksualne... Ale też, umówmy
się, świat nie opiera się na seksie... I po-
myśleć, że w Grecji mężczyzna, który spóź-
ni się do pracy, może się usprawiedliwić
tym, że kochał się z żoną...
Zauważ, co się dzieje... Coraz więcej
fajnych kobiet, coraz mniej odpowiedzial-
nych mężczyzn. A jak już się zdarzą, to
dzieci won... A przecież dzieci są tym, co
nas z nimi wiąże najbardziej... Wczoraj
wrócił do domu tuż po ósmej. Byłam cieka-
wa, jaką niespodziankę wymyślił, bo teraz
musimy sobie robić niespodzianki, to ma
uleczyć nasz związek. .. Czekałam cały
wieczór... I doczekałam się. Odłożył gazetę
i zapytał: to kiedy idziesz do pracy na noc?
Pobiegłam na trzecie piętro, ale nikt mi
nie otworzył. Wyjechała czy co? I nawet
mi nie powiedziała?
Wróciłam do domu i wcale nie chciałam
mu robić awantury, samo mi wyszło. Ze
nic nas nie łączy, że nic o nim nie wiem, że
nie mamy żadnych przyjaciół, że nikt u nas
nie bywa... Trochę się rozpędziłam, bo jak
doszłam do skutków kryzysu i ostatnich
wyborów, za które też powinien się poczuć
odpowiedzialny, to dopiero wyhamowa-
łam. Ale patrzył na mnie takimi dużymi
oczkami...
A propos wyborów, wiesz, że kwakanie
kaczek to jest jedyny odgłos w przyrodzie,
który nie odbija się echem? Ciekawe,
prawda?... Babcia mówiła: rób, co chcesz,
ale dobrze jest w takim wypadku mieć przy
sobie mężczyznę...
Wydaje mi się, że jestem w stanie hipna-
gogii, między snem a jawą... że to wszystko
nie dzieje się naprawdę... jakby mój mąż
był konikiem morskim, to bym mu ja zrobi-
ła dziecko... Konik morski to jedyny facet
na świecie, który zachodzi w ciążę...
Za mężczyzną nie trafisz

Na drugim końcu miasta Iza wyłączyła


radio. Tak, ta dziewczyna miała rację, trze-
ba było robić swoje i nie rozwodzić się po-
chopnie. Tym bardziej że przecież wcale
tego rozwodu nie chciał.
Iza odrzuciła czerwony koc, którym była
przykryta, i weszła do łazienki. Otworzyła
krem pod oczy i posmarowała sobie okoli-
ce oczu. Potem otworzyła krem na noc i
posmarowała twarz. Potem otworzyła
krem na szyję i dekolt i posmarowała szyję
i dekolt. Potem odkręciła tubkę z masłem
na ciało i posmarowała kosmetykiem ciało,
potem wycisnęła z tubki przezroczysty
specyfik do piersi i okrężnymi ruchami
wtarła go w biust.
Iza była świadoma swojej niezwykłej
urody, od kiedy skończyła pięć lat. Z cza-
sem ta świadomość umacniała się, a Iza
zdobywała wiedzę, jak urodę wykorzystać.
Wiedziała, że osiągnie wszystko, co chce,
w dorosłym życiu, tak jak dostawała drugi
budyń malinowy w przedszkolu, zabawkę
na zakupach, niezły stopień z fizyki i tak
dalej. Wystarczyło spojrzeć na nauczyciela
w specjalny sposób, próbować się rozpła-
kać i obiecać poprawę, z obowiązkowo
rozpiętym górnym guzikiem bluzki, zrobić
z siebie dziewczynę o dobrych chęciach,
ale ptasim móżdżku, zatrzepotać rzęsami i
powiedzieć: „Naprawdę miałam dobre in-
tencje, ale gdybyś mi powiedział wcze-
śniej, nie zrobiłabym tego nigdy". To był
wariant pierwszy, wariant drugi brzmiał:
„Uwierz mi, miałam dobre intencje, gdy-
bym tylko wiedziała wcześniej, zrobiła-
bym to na pewno" – i świat stawał przed
nią otworem. Oczywiście, należało wie-
dzieć, i na tym polegała jej mądrość, które-
go z tych dwóch wariantów użyć.
Z mężczyznami było łatwiej. Kiedy była
mała, matka często mówiła:
– To idź, poproś ojca, tak jak ty to potra-
fisz...
I mała Iza wchodziła do jego pokoju, w
którym siedział za biurkiem i nie miał cza-
su dla nikogo, wdrapywała mu się na kola-
na, przytulała głowę do jego szarej mary-
narki i mówiła:
– Przepraszam, tatusiu, wiem, że ci
przeszkadzam, ale Izuni jest tak smutno
dzisiaj... Nic nie chcę, tylko chciałam się
przytulić.
I ojciec odkładał segregatory na bok i
pytał, co się stało, a potem wyjmował z
prawej szuflady czekoladki z wiśniami,
które miał tam schowane, i dawał swojej
małej, kochanej córeczce.
A kochana córeczka rosła i nie była głu-
pia, nigdy nie mówiła wprost, o co chodzi.
Mrugała oczami, oczy napełniały się łza-
mi, przytulała się do ojca.
– Nie, nie chcę cię martwić, nie powiem
– mówiła i spod rzęs bacznie obserwowała
zaniepokojonego tatę.
– Powiedz, kochanie, na pewno coś za-
radzimy – i ojciec brał ją na kolana.
– Nie, wiem, że nie powinnam, jest tyle
innych wydatków, ale tak mi przykro, bo
śmieją się ze mnie, że nie mam... że nie
pojadę... że nie umiem...
I tu, w zależności od tego, co musiała
natychmiast wyegzekwować, padały ury-
wane słowa – o spodniach, które ma każda
dziewczynka w klasie, a ona nie, albo o
odtwarzaczu, albo o wycieczce, na którą
jedzie prawie cała klasa...
A potem patrzyła na ojca, głaskała go po
twarzy i mówiła:
– Wiem, że nas na to nie stać, przepra-
szam, że o tym powiedziałam, nie chcia-
łam cię martwić, ja to naprawdę rozumiem,
przepraszam, tatusiu, wybaczysz mi?
Wolę, żebyś miał nowy sweter, widziałam
taki piękny u Gucciego, jak będę bogata, to
ci kupię... Zobacz, ten twój ma wytarte
łokcie, tak mi przykro, że myślę o sobie...
Lepiej, żebyś kupił mamie nową kurtkę...
przepraszam...
I szybciutko wybiegała z pokoju, ukrad-
kiem ocierając łzy, ale nie takim znowu
ukradkiem, żeby ojciec tego nie widział.
Nie musiała długo czekać na efekty.
Leżała w łóżku i słyszała podniesiony
ton matki:
– Rozpieszczasz ją!
I głos ojca:
– Ależ to dziecko myśli o nas, nie o so-
bie! A teraz takie czasy, że ona nie może
być gorsza od innych! Ona nie prosiła o
nic dla siebie, po prostu cierpi. Niespra-
wiedliwie ją oceniasz. Przyszła w sprawie
kurtki dla ciebie!
– Nie potrzebuję żadnej kurtki – mówiła
matka.
– Ale ona potrzebuje tych spodni...
– Cała klasa jedzie, a ona nie? Jak ona
musi się czuć, biedactwo...
– Musimy założyć antenę satelitarną,
tam są programy, z których potem pyta ich
nauczyciel, a ona wstydzi się przyznać, że
nas nie stać... To kochane dziecko...
Iza naprawdę była kochanym dzieckiem.
Nigdy nic nie chciała dla siebie, zawsze
myślała najpierw o nich, należała jej się
nagroda, dobre zachowania i nawyki nale-
ży wzmacniać...
I ojciec, wzruszony tym, że ma tak do-
brą córkę, wysupływał ostatnie grosze i Iza
miała to, co chciała.
To było takie proste.
Z koleżankami było trochę gorzej, za-
zdrościły jej. Ale wystarczyło, żeby się za-
chwyciła którąś w naturalny, żywiołowy
sposób:
– Beata, jak ja ci zazdroszczę, widzieli-
ście, jaki ona ma piękny charakter pisma?
Albo:
– Jejku, Krysiu, ile ja bym dała, żeby
wyglądać w tej sukience tak ładnie jak ty!
Albo:
– Marzenka, to nieprawdopodobne, że ty
to umiesz, ze mnie jest taki głąb... – żeby
koleżanki natychmiast ją polubiły. I chcia-
ły się z nią przyjaźnić.
Z kolegami było łatwiej. Wystarczyło
powiedzieć:
– O rany, ty to naprawdę rozumiesz?
Wytłumaczysz mi, proszę...
Albo:
– Widziałam cię na bieżni... to niesamo-
wite, jak biegasz...
Albo tylko się zdziwić:
– Naprawdę? – powiedzieć z głębokim
przekonaniem, a potem tylko udawać, że
się słucha, z tego byli najbardziej zadowo-
leni.
W ogóle Iza wiedziała jedną rzecz od
zawsze i tu biła na głowę wszystkich
znawców problemu. Wiedziała, że im ko-
bieta mniej mówi, tym bardziej jest intere-
sująca. Nie znała żadnych mechanizmów
psychologicznych, nie wiedziała, że męż-
czyzna, widząc wpatrzoną w niego milczą-
cą kobietę, uważa, że rozmawia z kobietą
mądrą, światłą, dobrą, inteligentną, sek-
sowną i tajemniczą – bo taką chce ją wi-
dzieć.
Nie wiedziała, ale przeczuwała to z nie-
zwykłą intuicją.
Iza zaplanowała swoje życie już w szko-
le podstawowej. Wiedziała mianowicie,
kim nie chce zostać. Nie chciała być pielę-
gniarką, jak jej matka, która całe swoje ży-
cie poświęciła tej pracy i nic z niej nie
miała, nic, oprócz tysiąca dwustu złotych i
nocnych dyżurów, i zmęczenia, i nieobec-
ności w domu, i zawsze było coś ważniej-
szego niż ona, Iza, bo matka potrafiła na-
wet rosół nieść do szpitala, bo tam pani
Basia czy Masia, czy Srasia dochodziła do
siebie po operacji. Nie miała instynktu sa-
mozachowawczego i nie umiała zadbać o
swoje interesy, bo nigdy nie brała pienię-
dzy, nawet jak robiła zastrzyki wszystkim
sąsiadkom albo szczepiła ich dzieci prze-
ciw grypie, albo na żółtaczkę męża którejś
z nich, bo musiał iść do szpitala. Tego Iza
nie rozumiała, bo matka, gdyby chciała,
zarabiałaby dużo więcej. I matka nie chcia-
ła się przenieść do prywatnej przychodni,
bo wolała pracę w szpitalu, co Izie wyda-
wało się głupie, ach, jakie głupie.
Więc Iza wiedziała, że co to, to nie. Nie
będzie idiotką, która się poświęci, bo to nic
dobrego nie da. Również wiedziała, że nie
będzie księgową. Jej ojciec był księgo-
wym. Siedział wieczorami i dłubał w tych
liczbach, prowadził księgowość paru spół-
ek, a od każdej dostawał pięćset złotych i
na nic nie miał czasu, więc na pewno nie
chciała być księgową. Prawdę powie-
dziawszy, w ogóle nie interesowała jej
ciężka praca i wielce to sobie chwaliła. Nie
zamierzała żyć tak jak większość ludzi i
mówiła o tym z dumą.
– Zobaczycie, jeszcze będziecie ze mnie
dumni – patrzyła na swoich zmęczonych
rodziców i wiedziała, że jej życie będzie
wyglądać zupełnie inaczej.
– Co zrobiliśmy nie tak? – usłyszała kie-
dyś słowa matki, kiedy ta wróciła z popo-
łudniowego dyżuru i jak zwykle siedziała
w kuchni z ojcem późnym wieczorem przy
herbacie. Ona nie chciała siedzieć ze swo-
im mężem w kuchni. Rodzice prawie nie
wychodzili, jedynie jakieś głupie imieniny
jakichś sąsiadów albo koleżanki matki na
ciasteczkach domowych! Też mi coś! Cza-
sem szli do kina. Jakby od zawsze byli sta-
rzy.
Kochała ich bez wątpienia, dali jej do-
bry przykład na życie, taki przykład, jak
nie powinno się żyć, to cenne.
Za pierwsze pieniądze, które zarobiła w
wieku szesnastu lat, pozując do reklamów-
ki rajstop, kupiła im duży kolorowy telewi-
zor. Myślała, że się ucieszą, ale nie ucie-
szyli się tak bardzo. A przecież myślała o
nich, prawda? Mogła wszystkie te pienią-
dze zatrzymać dla siebie, to było ponad
osiem tysięcy, naprawdę kupa kasy, ale Iza
wolała kupić telewizor i zainwestować w
swoją przyszłość. Zrobiła przyspieszony
kurs dla modelek, kupiła markowe ciuchy,
które podkreślały urodę, i natychmiast za-
pisała się na dodatkowe lekcje angielskie-
go, które sama opłacała.
Ojciec był z niej bardzo dumny, matka
mniej. Bo co? Bo miała iść w jej ślady, czy
jak?
Teraz Iza była wziętą modelką, mimo
swoich trzydziestu lat. Angielski znała per-
fekt i była inteligentniejsza niż większość
znanych jej osób. Była również po rozwo-
dzie, który zapewnił jej mieszkanie i
udziały w zyskach firmy męża przez naj-
bliższe trzy lata, miała świetne auto i per-
spektywy. Teraz mogła nareszcie zacząć
życie.
Kiedy odwiedzała rodziców, cieszyła się
jak dziecko, miała torby wypakowane pre-
zentami. Dla matki przywoziła pierwszo-
rzędne ubrania z drogich angielskich skle-
pów, dla ojca jakieś drobiazgi, zawsze fir-
mowe. Ale nawet z pióra wiecznego, które
kupiła mu w najdroższym sklepie na No-
wym Świecie, nie potrafił się cieszyć. I nie
widziała matki w sukienkach, o których
marzyła każda kobieta. I nigdy matka nie
chodziła z torbą od Prądy, piękną, w kolo-
rze maliny, którą ona, Iza, prawie sobie
odjęła od ust.
Miało być inaczej, mieli być z niej dum-
ni, nareszcie ją pochwalić, przyznać się do
błędu, takie „córeczko, nie mieliśmy racji"
bardzo dobrze by jej zrobiło. Przecież mia-
ła życie, o jakim marzą tysiące kobiet!
Ale nie doczekała się.
No cóż, pewna zaściankowość myślenia
rodziców była nie do zaakceptowania. Kie-
dy zarobiła w Paryżu pierwsze duże pie-
niądze, zafundowała im wycieczkę do Taj-
landii. Aż skrzywiła się na to wspomnie-
nie: położyła z dumą bilety lotnicze na sto-
le, a oni spojrzeli po sobie z niedowierza-
niem, ojciec powiedział, że chyba mu się
skończyła ważność paszportu, tak, tak po-
wiedział: „ważność paszportu", jakby to
był powód do niecieszenia się!
A potem matka zapytała, czy ona też z
nimi jedzie. Ale przecież nie dla siebie ro-
biła prezent, tylko dla nich! I ona, Iza, nie
mogła sobie pozwolić na żaden urlop.
Ale matka też nie mogła sobie pozwolić
na trzy tygodnie urlopu. Jakby po tylu la-
tach pracy nie mogła poprosić o tydzień
bezpłatnego! I nie pojechali, musiała zwró-
cić tę wycieczkę i straciła dziesięć procent.
Pal licho pieniądze, ale odrzucili tak wspa-
niały prezent, tego nie mogła im wyba-
czyć.
Niby cieszyli się z jej sukcesów, ale to
niby było jak cierń.
– Nie cieszycie się? – z dumą pokazy-
wała swoje zdjęcia na okładce „Vogue".
– Oczywiście, że się cieszymy – potaki-
wali i udawali entuzjazm.
Ale kiepsko udawali. Ich oczy były peł-
ne niepokoju.
Jednak trzeba im przyznać, że Jędrka za-
akceptowali od razu, a myślała, że będą
problemy. Nie wiedziała dlaczego. To zna-
czy potem się domyśliła, że i matka, i oj-
ciec dopiero wtedy widzieli w niej kobietę,
kiedy jakiś mężczyzna był obok niej na
stałe. Tak jakby mężczyzna świadczył o
tym, kim jest kobieta!
A przecież mężczyźni szaleli za nią od
zawsze!
Iza uśmiechnęła się. W siódmej klasie
jeden podciął sobie żyły, jak mu powie-
działa, że nigdy, ale to przenigdy nawet
koło niego nie usiądzie! Idiota! Potem no-
sił długie rękawy, bo oczywiście się tylko
pokaleczył, parę szwów mu założyli, ale w
szkole było wiadomo, że to przez nią.
Jędrek był inny niż wszyscy, potrafił ją
ogarnąć. Najpierw myślała, że to fascynu-
jące mieć koło siebie mężczyznę, który de-
cyduje, nie pozwala sobie na wszystko,
jest jakiś. Myślała, że znajdzie przy nim
poczucie bezpieczeństwa, a znalazła
wieczną nudę.
A przecież tak dobrze było przez pierw-
sze miesiące! Wszędzie jeździli, bawili się,
tańczyli w nocnych klubach. Jak brakowa-
ło jej w zimie słońca, natychmiast zabierał
ją do Maroka albo na Wyspy Kanaryjskie.
A potem zszarzał jak stary dziad.
Poza tym małżeństwo najpierw musi się
dobrze poznać, a on chciał od razu mieć
dzieci. Z dziećmi można poczekać, jej ka-
riera była ważna tak samo jak jego, no i to
kobieta jest w ciąży, a nie facet. Ciekawe,
czy gdyby oni musieli być w ciąży, tyć
przez dziewięć miesięcy, leżeć, a potem ni-
gdy nie dochodzić do siebie, czy też mieli-
by taką ochotę na dzieci? Szkoda, że Ję-
drek nie był konikiem morskim, coś po-
dobnego, nie miała pojęcia, że w przyro-
dzie jest to tak dobrze urządzone... Tyle
było jeszcze do zrobienia w życiu...
Z tym że, prawdę powiedziawszy, decy-
zję o rozwodzie podjęła zbyt pochopnie.
Co jej Jędrek przeszkadzał?
Owszem, tracił z każdym miesiącem,
więcej pracował, mniej miał dla niej czasu,
nie chciał wychodzić na rauty, a przecież
ona musiała się pokazywać, z tego żyła!
Ale za mężczyzną nie trafisz. To praw-
da, miała wszystko, czego chciała... Ale
chciała to z nim dzielić! A on, zamiast cie-
szyć się jej towarzystwem, wolał zostawać
w domu i czytać.
Wydawał się niezadowolony z tego, że
wszędzie, gdziekolwiek się pojawiła, robi-
ła furorę. Jakby to nie był powód do dumy,
że najpiękniejsza kobieta jest jego żoną!
Ale teraz, po tych paru miesiącach od
rozwodu, zrozumiała pewne rzeczy: on był
po prostu zazdrosny. Zazdrość byłoby ła-
twiej wybaczyć, gdyby zorientowała się
wcześniej, być może do rozwodu by nie
doszło.
I w dodatku rodzice! Przeżyli to znacz-
nie gorzej niż ona. Czasem wydawało jej
się, że wolą obecność Jędrka niż jej. Para-
noja.
Miała czas, żeby to przemyśleć. Jędrek
zresztą zachował się bardzo... no, jak dżen-
telmen, widać było, że cierpi, z drugiej
strony jednak zgodził się na wszystkie jej
warunki. Ale skoro się zgodził, to znaczy,
że kocha. Małżeństwa rozstające się w
gniewie walczą o wszystko, on o nic nie
walczył.
Co ta kobieta potem powiedziała? Iza
włączyła radio przypadkiem, niechcący,
nie lubiła radia, zbyt dużo wiadomości,
zbyt mało rozrywki. Mądrzą się albo pusz-
czają stare hity. Ale dzisiaj przypadkiem ją
ta świnia przykuła, to śmieszne, że taka
świnia ma to, o co w życiu tak trudno.
– Po fakcie wiesz, że zrobiłaś błąd. Że
to, co brałaś za dobrą monetę, to normal-
ny szajs. A nie widziałaś tego, co było pod
nosem. Bo było za blisko, wydawało się ta-
kie oczywiste... Dopiero z pewnej odległo-
ści widzisz cały obraz, a nie zamazane
plamki, te plamki zaczynają się układać w
nieznany wzór... Tak bywa z miłością, jak
ją tracisz, dopiero myślisz. – To ona mnie
kochała? – pyta potem taki facet, który są-
dzi przez czterdzieści lat, że żona gotuje,
bo kocha stać nad garami. – To ona z mi-
łości dla mnie gotowała? Sprzątała? Pra-
ła? Nie pytała i nie krzyczała? To ona
mnie kochała? – dziwi się, jakby po raz
pierwszy w życiu się o tym dowiedział.
I jest za późno na wszystko. Dopiero
wtedy, kiedy kogoś zabraknie... To jak z je-
dzeniem, dopóki jest, nie ma problemu,
żresz sushi, chodzisz do knajpy, wybrzy-
dzasz, że twoja matka robi lepszą grzybo-
wą, ale niech cię wywiozą gdzieś w góry
na trzy dni, to potem przejdź się po ulicy i
zobacz, jak pachnie z piekarni. A tam jest
tylko chleb, którego resztki zwykle wywa-
lasz do kosza... Czy trzeba coś stracić,
żeby to docenić?
I Iza pomyślała sobie, że może zbyt po-
chopnie podjęła decyzję o rozstaniu z Jędr-
kiem. Bo przecież on na pewno ją kochał,
co do tego nie miała wątpliwości. Dlatego
zadzwoniła natychmiast i zażądała spotka-
nia. Umówił się z nią, niechętnie, to praw-
da, ale się umówił. A tymczasem ona ma
dla niego niespodziankę – Iza uśmiechnęła
się do siebie.
Wybaczy mu, wszystko mu wybaczy i
powie, że też niektóre rzeczy zrozumiała.
Poza tym ma dla niego taką niespodziankę,
jaką on doceni, tego była pewna.
I będzie wyglądać bosko, przed spotka-
niem kupi nowe buty, widziała wyjątkowo
piękne na Kręglińskiej, nie mogła ich ku-
pić wczoraj, bo ta idiotka sprzedawczyni
już zamykała sklep, no, ale powiedziała tej
idiotce, co o niej myśli. Jakby nie mogła
dla tak dobrej klientki przedłużyć czasu
pracy o parę minut! No, ale ona porozma-
wia sobie z kierowniczką. A buty i tak bę-
dzie miała.
Mam inną

Jędrek siedział w kawiarni i zastanawiał


się, dlaczego się zgodził na spotkanie z
Izą. Wszystkie sprawy były załatwione,
ona była zabezpieczona, tak jak chciała, to
był zamknięty rozdział w jego życiu, roz-
dział, którego nieco się wstydził sam przed
sobą. Nie tylko dlatego, że zarówno życie
z Izą, jak i rozstanie kosztowało go sporo, i
chodziło nie tylko o konto w banku.
A matka powtarzała, że wystarczy na-
prawdę dać dużo, żeby dużo otrzymać, że
wystarczy cierpliwie kochać, żeby ta druga
osoba odpowiedziała miłością. Niestety, w
jego przypadku to nie miało zastosowania.
Nie powinien tu być. Ale ona tak bardzo
nalegała.
Ten okres życia miał za sobą i ubolewał,
że tak, owszem, nie przyznałby się do tego
nawet Juliuszowi, Iza miała wzmocnić
jego wartość, nie tylko jako mężczyzny,
ale i człowieka sukcesu.
To była jedna z jego bolączek, której nie
mógł sobie wybaczyć. Starał się robić
wszystko, żeby czuła się przy nim jak kró-
lowa, żeby miała w nim oparcie, łudził się,
że w końcu zobaczy w nim człowieka, któ-
remu będzie mogła zawierzyć i którego
pokocha.
Ale nie wymaga się od żaby, żeby latała.
Iza była po prostu niezdolna do miłości.
Była rozpieszczoną dziewczynką i wyrosła
na rozpieszczoną kobietę. Oczekiwała wy-
łącznie zachwytów.
Zachwycał się nią i zobaczył, że za-
chwyca się przepiękną szkatułką, domyśla-
jąc się w środku kosztowności, a ta po
otwarciu okazała się świecić pustką.
Ale zgodził się z nią spotkać, ponieważ
Jędrek, wbrew temu, co myślał o nim
świat, był człowiekiem, który chociaż nig-
dy nie rezygnował, jeśli coś postanowił,
miał trudności z mówieniem „nie" w kon-
taktach prywatnych. Tak już miał.
Mimo że siedział tyłem do wejścia,
usłyszał, że to ona. Rozmowy przycichły
nagle i komuś coś upadło, dźwięk tłuczo-
nego szkła rozległ się jak wystrzał armatni
w nocnej ciszy.
Usłyszał za sobą kroki, więc powiedział,
nie odwracając się:
– Udało ci się spóźnić tylko piętnaście
minut, to miłe.
To była Iza, nachyliła się nad nim, od-
wrócił nieco głowę, ale nie tak, żeby po-
czuła się zlekceważona, jej usta dotknęły
jego policzka.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam...
– i usiadła naprzeciwko niego, uśmiechnę-
ła się w przestrzeń, zauważyła spojrzenia
innych mężczyzn, to do nich się uśmiecha-
ła, siadając przy nim, zawsze tak było, tyl-
ko tego nie widział tak wyraźnie jak w tej
chwili.
– Mam tylko pół godziny, to znaczy już
piętnaście minut – spojrzał na zegarek i
skinął na kelnera.
Pojawił się w sekundę, mimo że Jędrek
na swoją, zimną już teraz kawę czekał
dziesięć minut.
– Nie mów tak... przecież wiesz, jak
mnie czas peszy... – spojrzała Jędrkowi
prosto w oczy.
– Przepraszam, coś podać? – kelner
wgapiał się w Izę jak w obraz.
Jasne długie włosy odrzuciła na plecy,
niebieska sukienka opinała jej zgrabne cia-
ło jak druga skóra. Założyła nogę na nogę,
pokazując niezwykłą linię bioder, ud i ły-
dek. Buty na wysokim obcasie, spięte z
boku klamrą w kolorze sukienki, podkre-
ślały smukłość pęciny, a on tego w ogóle
nie widział!
Była lekko opalona, nie za mocno, sola-
rium w małych dawkach zawsze sprawia-
ło, że wyglądała, jakby właśnie wróciła z
dwudniowego wypadu do Grecji. Iza po-
prawiła na ramionach bielusieńką jak śnieg
kaszmirową chustę.
– Wodę... niegazowaną... z cytryną... –
powiedziała po chwili i podniosła swoje
zielone oczy na Jędrka.
Była trochę zaskoczona, myślała, że ten
Niebieski Bażant to knajpka, że zjedzą coś,
porozmawiają, a to była tylko kawiarnia,
co znaczyło, że Jędrek w dalszym ciągu
jest urażony.
Kelner oddalił się, Iza położyła łokcie
na stoliku i oparła na nich głowę. Wyglą-
dała bosko, co Jędrek z niechęcią zauwa-
żył. Niektórym kobietom trzeba by życzyć,
żeby czasem wyglądały gorzej.
– Przepraszam – kelner ponownie stanął
nad Izą – przepraszam, co pani zamawiała?
– Cokolwiek – powiedziała Iza, nie za-
szczycając go ani jednym spojrzeniem. –
Wodę niegazowaną.
Przyglądała się Jędrkowi z uwagą. Był...
jakiś taki inny. Nigdy nie był piękny, trud-
no go było nazwać nawet przystojnym,
owszem, ładnie zbudowany, ale krępy, o
wyrazistej twarzy, wąskich ustach, chmur-
nych oczach. Zaniepokoiło ją to, że udaje,
że jej obecność nie robi na nim żadnego
wrażenia, nie pyta, co u niej, wzrok ma
obojętny, żaden, a do tego Iza nie była
przyzwyczajona, o nie!
– Dlaczego ty jesteś dla mnie taki
oschły, nie możemy porozmawiać jak lu-
dzie? – wydęła usta, a jej oczy zaszkliły
się.
Jędrek westchnął, bo nie wiedział, co ma
odpowiedzieć. Właśnie rozmawiali jak lu-
dzie, jak na ogół rozmawiają ludzie, któ-
rych nic już nie łączy.
– Przecież jeszcze wszystko można na-
prawić... – szepnęła Iza i dotknęła jego
dłoni, cofnął ją natychmiast machinalnie.
Milczał, bo nie wiedział, co powiedzieć.
Naprawić można kran. Wierzył oczywi-
ście, że dużo innych rzeczy też można na-
prawić, tych, co się dzieją między ludźmi,
również. Problem w tym, że on niczego nie
chciał naprawiać, bo nic się nie zepsuło, po
prostu spadły mu z oczu zasłony, zobaczył
i siebie, i Izę takimi, jakimi byli naprawdę,
tu nic nie było do naprawiania, nie czuł się
zepsuty, raczej odwrotnie, właśnie czuł się
naprawiony!
Iza sięgnęła do torebki, wyjęła coś, po-
trzymała w dłoni, a potem wolno, z rozmy-
słem, położyła przed nim na stole – papie-
rośnicę.
– Bo ja trochę przesadziłam przy po-
dziale majątku, wiem, jak jesteś przywią-
zany do pamiątek po swoim dziadku... –
powiedziała cicho i czekała na jego reak-
cję.
Do pamiątek, to znaczy tej jednej... Nic
po ojcu ojca nie ocalało, ani jedno zdjęcie,
ani jeden dokument, ani jedna pamiątka,
oprócz tej papierośnicy, srebrnej, z delikat-
nie wygrawerowanymi inicjałami L. B. ,
Lucjan Bassara... Nic. Wszystko przepa-
dło, kiedy byli kolejny raz wysiedlani, kie-
dy Uciekali przed Niemcami, została tylko
ta niewiele warta srebrna papierośnica,
którą Iza wzięła, bo dałeś mi ją przecież!
Nie dał jej, nikomu by jej nie dał, pa-
miętał, jak matka wyciągnęła ją z szuflady,
od razu po pogrzebie ojca, i powiedziała:
– Teraz w twoje ręce, synek, to wszyst-
ko, co zostało... – mimo że nie palił.
A Iza paliła, znalazła ją kiedyś w szufla-
dzie, siadła mu na kolanach i przekonała
go, że tylko pożyczy, bo jest taka śmieszna
i nikt takiej nie ma...
To miłe, że oddaje, chociaż nie było
miłe, że zabrała. Jędrek wyciągnął rękę i
wziął papierośnicę do ręki. Zagrzechotała.
Otworzył ją i zobaczył dwie obrączki.
– Coś tu zostawiłaś... – powiedział i po-
łożył obrączki na stole.
– To nasze – powiedziała Iza i złapała
go za rękę.
Rzeczywiście, to były ich obrączki. Któ-
re wzięła.
– Przepraszam, co pani zamawiała? Z
gazem czy bez?
Iza spojrzała tym razem na kelnera i bar-
dzo ostro powiedziała:
– Cokolwiek, wszystko jedno! Może być
drink! – i natychmiast ton jej głosu złagod-
niał, kiedy zwróciła się do Jędrka. – To na-
sze... – powtórzyła. – Wszystko może być,
jak było...
Jędrkiem wstrząsnęło, jakby usiadł po
gorącej kąpieli w przeciągu.
– Nie, dziękuję – zdobył się na dwa sło-
wa i schował papierośnicę do kieszeni.
– Nie rozumiesz – powiedziała łagodnie
Iza. – Ty nic nie rozumiesz! – roześmiała
się, a śmiech miała równie cudny jak całą
resztę.
Mężczyzna siedzący obok odwrócił się
w ich stronę, jednak Iza nie zwróciła na
niego uwagi. Pochylona, z dłonią na jego
ręce, zaczęła mówić:
– Ale ja zrozumiałam, teraz wiem, że się
mijamy, że jak powietrze jesteśmy. Ale ja
nic od ciebie nie chcę... Ale ja nawet teraz
podpiszę intercyzę. Ale ja cię kocham.
Wiesz, to wymaga czasu, urodzę... – po-
czuła, że się zapędziła, i poprawiła się na-
tychmiast – zaadoptujemy dzie... Rozwa-
żymy adopcję, teraz wyjedziemy, tam
gdzie byliśmy, było tak cudownie, może-
my lecieć, kiedy chcesz, nie cieszysz się?
Jędrek przyglądał się jej ze zdziwie-
niem, wyglądała jak mała, radosna dziew-
czynka, jakby słowo „przepraszam" mogło
cofnąć czas, jakby nie było ostatniego pół
roku, jakby rozwód można było wykreślić
jednym zdaniem. Nic się nie stało! Ma się
ucieszyć, bo ona nagle zobaczyła go w in-
nym świetle!
– Nie wyjedziemy – powiedział.
– Koktajl dla pani – powiedział kelner i
postawił przed Izą coś w kolorze pomarań-
czowym z wbitą w cytrynę parasolką.
– Dobrze! – zgodziła się natychmiast Iza
i uśmiechnęła się, to nie było trudne,
wszystko było takie proste, wystarczyło
chcieć. – To nie wyjeżdżajmy! Zostaniemy
w domu! Będę ci zamawiać jedzenie,
wszystko będzie tak, jak było... zoba-
czysz...
– Nie – Jędrek popatrzył jej prosto w
oczy.
– Nie? – powtórzyła niepewnie Iza.
– Nie – potwierdził.
Iza wiedziała, że musi natychmiast coś
zrobić, że musi jakoś to naprawić, że on
nie do końca zrozumiał, co ona mu oferuje.
– Rozumiem, że jesteś zraniony, ale ja ci
to wynagrodzę...
– Dzięki za papierośnicę, Iza – powie-
dział Jędrek i podniósł się.
Chciał odejść! Odejść bez wyjaśnienia,
bez zrozumienia, może jakoś źle zaczęła,
odwrócił się, jakby jej nie było, o nie, nie
pozwoli się tak traktować.
– Przecież było nam dobrze razem! –
krzyknęła w plecy Jędrka, nie zważając, że
wszyscy na nią patrzą. Odsunęła gwałtow-
nie krzesło i podniosła się, koktajl wylał
się na stolik, zahaczyła chustą o brzeg kie-
liszka, nie szkodzi, musi go zatrzymać. –
Nie możesz tak odejść, nie możesz mnie
tak zostawić! Ja wiem, że masz dużo pra-
cy, ja wiem, że masz złamane serce, ale ja
się przecież nie zmieniłam!
Wiem, w tym problem, pomyślał Jędrek
i spojrzał na nią, wyglądała naprawdę
pięknie z tym zawiedzionym wyrazem
twarzy, nieudawanym rozczarowaniem,
chciał jej powiedzieć, że to, że się nie
zmieniła, jest wystarczającym powodem,
żeby nigdy, przenigdy nie mieli ze sobą do
czynienia, ale powiedział tylko:
– Mam inną – poczuł, że mu ulżyło, od-
wrócił się i wyszedł. Nie widział, że Izę
wmurowało, a jej piękną twarz wykrzywił
brzydki wyraz złości.

– Jaki kłopot? Szczujek, mów, komu po-


wiesz, jeśli nie mnie?
– Mam mu zrobić niespodziankę... I na-
prawdę nie wiem, co wymyślić... Te
wszystkie kolacyjki, kąpiele... w ogóle się
nie sprawdziły...
– A czego byś nigdy nie zrobiła? – Ide-
nie błysnęły oczy.
– Wielu rzeczy, wierz mi...
– Ja na twoim miejscu...
– Nie – powiedziała Sara.
– Posłuchaj – Idena przełożyła słuchaw-
kę do lewej ręki – mam świetny pomysł.
Jutro ci wysyłam coś z teatru, tylko musisz
mi potem oddać. Ale tym go na pewno za-
skoczysz, nikt by się po tobie czegoś takie-
go nie spodziewał, nawet ja – zachichotała
Idena.
– Nigdy!
– Nigdy nie mów nigdy – Idena
uśmiechnęła się tajemniczo. – I raz uwierz
mi na słowo, jestem starsza i wiem, co mó-
wię.
– Nie – przerwała jej zdecydowanie
Sara.
– Dobrze. Sama zdecydujesz. Jutro je-
steś w domu?
– Nie. A pojutrze też nie odbiorę od cie-
bie żadnej paczki. Nie, nie, nie.
My, kobiety, mamy instynkt

Gajka nastawiła głośniej radio i otwo-


rzyła książkę kucharską na stronie cztery-
sta osiemdziesiątej. Kaczkę położyła obok
książki, kapusta czerwona leżała w zlewie.
Ile to jest dwadzieścia deka włoszczyzny?
Czy to znaczy, że ma być pięć deka mar-
chewki, pięć deka pietruszki, pięć deka se-
lera i pięć deka pora? Dwadzieścia deka
ma mniej więcej szklanka, Gajka nie miała
w domu wagi kuchennej. Jak zmieścić
dwadzieścia deka włoszczyzny do szklan-
ki? Co to znaczy sprawiona kaczka? A,
jest odnośnik. Przygotuj drób według prze-
pisu numer sto dziewięćdziesiąt osiem.
Dosól i dopieprz do smaku. Do czyjego
smaku? Jej czy Juliusza?
Szczypta cukru. Co to znaczy szczypta?
Nic nie znaczy. Przepisy były głupie, głu-
pie i jeszcze raz głupie.
Włóż kaczkę do piekarnika i opiecz, po-
lewając często sosem, żeby nie wyschła na
wiór. Jak można piec i polewać, i jakim
sosem? Skąd ona ma wziąć sos do tej
kaczki, tego już w przepisie nie było.
Wyjęła komórkę. Jędrek odebrał natych-
miast.
– Jędruś, mam kaczkę i kapustę, i włosz-
czyznę, i w ogóle nie rozumiem, co mam
zrobić – poskarżyła się.
– A po co ci kapusta? I włoszczyzna?
Poczekaj chwilę – wyraźnie usłyszała, że
zasłonił dłonią słuchawkę.
– Przeszkadzam ci?
– Już nie – odpowiedział. – Kaczka naj-
lepsza jest w jabłkach. Solisz tylko, pie-
czesz, po godzinie dodajesz jakieś kwaśne
jabłka. Sprawiona?
– Słucham?
– Normalna kaczka?
– Nie widziałam nienormalnej, to nie
odróżniam.
– Czy ma w środku wnętrzności?
Gajka się wzdrygnęła. Jak to, czy ma
wnętrzności? Kurczak nie ma, to pewno
kaczka też nie ma. Skąd by miała mieć?
– Wsadź rękę do środka i sprawdź. Po-
sól od środka też i niech poleży z godzinę
przed pieczeniem w soli, będzie dobra.
Muszę kończyć, powodzenia!
O, Cholerka, audycja się zaczęła i prze-
gapiła początek. Zgłośniła radio i włożyła
rękę do kaczki. Wyciągnęła wątróbkę i
szyjkę. Dziwne.
– My, kobiety, mamy instynkt. Ten bę-
dzie ojcem mojego dziecka. Tysiące lat
ewolucji, my wyczuwamy. Ty decydujesz.
Po co ja ci to mówię, Makrofonku? Bo nie
mam się do kogo odezwać. Bo mijam się z
ludźmi, jakbym była kompletnie sama...
A... jest nas ponad sześć miliardów. W
chwili kiedy to mówię, bez względu na
wojny i klęski żywiołowe, na świecie tryska
gejzer spermy równy największemu gejze-
rowi na Islandii. A co dwanaście sekund
jakaś para na świecie się rozwodzi. Jeste-
śmy bardzo udanym małżeństwem. Które
zorientowało się, że nic o sobie nie wie...
Nigdy nic o sobie nie wiemy, prawda?
Nic nas nie obchodzi oprócz nas sa-
mych... Wiesz, miałam koleżankę... Ona
zawsze wstawała pół godziny wcześniej niż
jej mąż, malowała rzęsy szarym tuszem i
nakładała leciusieńki róż na twarz... Żeby
on nie widział, jak ona naprawdę wygląda
bez makijażu. .. on naprawdę nigdy jej nie
widział naturalnie, to znaczy myślał, że
ona taka jest... Wszyscy oszukujemy, praw-
da? I w ogóle się nie znamy... Kochamy
kogoś za coś... zamiast sobie mówić
wszystko...
Gajka westchnęła. Chaotycznie mówi ta
kobieta, ale to jest fajna audycja, już trzeci
raz na nią trafiła. Dobry pomysł wziąć ko-
goś, kto udaje naturszczyka... I wszystko
brzmi tak, jakby nie było wcześniej napisa-
ne, tylko jakby mówiła, co jej ślina na ję-
zyk przyniesie...
Gajka odstawiła kaczkę i włączyła pie-
karnik.
Juliusz też jej nie znał, ale kochała go
bardzo i w wielu sprawach mogła iść na
kompromis. Na przykład żeby nosić buty
na wysokim obcasie. Skoro lubił mieć koło
siebie taką laseczkę? Choć ona tego nie
cierpiała. Ale domyślała się kompleksu Ju-
liusza i wiedziała, że wcześniej przegryzł-
by sobie własne gardło, zanim by się do
tego przyznał. Więc Juliusz był tego same-
go wzrostu co ona, a ona na obcasach była
wyższa. I Juliusz udawał, że mu to w ogóle
nie przeszkadza. Dlatego ją namawiał,
żeby się tak ubierała. Krótkie spódnice od-
słaniające nogi, obcas, wycięte sweterki,
bluzki z dekoltem. Jego męskie ego rosło
w siłę tym bardziej, im bardziej ona była
wystrojona. To była jego słabostka. Tylko
że Gajka tego nie znosiła! Nienawidziła,
męczyła się okropnie i bolały ją nogi!
Poza tym chciała mieć normalną rodzi-
nę. Normalna rodzina zdaniem Gajki przy-
pominała rodzinę, w której się wychowała.
To znaczy dzieci, wieczory spędzane ra-
zem, nawet przy telewizorze, owszem,
tak!, albo z książką na tapczanie, w dresi-
ku. A Juliusz bez przerwy ją gdzieś zabie-
rał, gdzieś bywali, gdzieś wychodzili. Te-
atr, każda premiera. Kino, każdy film od
czterech gwiazdek wzwyż. Każde sympo-
zjum terapeutyczne, przyjęcia u znajo-
mych, bale. Kurs tańca towarzyskiego. Je-
śli chodzi o sport, zdecydowanie odmówi-
ła. Nie chce grać w golfa, nie chce grać w
tenisa, nie chce grać w nic. Owszem, pły-
wanie lubi w morzu, najchętniej ciepłym,
w czasie urlopu. Żadnej jogi, tai-chi, sztuk
walki, aerobików, gimnastyk, solariów,
nie, nie i jeszcze raz nie. I tak przy jego i
jej trybie pracy za mało mieli czasu dla sie-
bie.
Ale Juliusz był mężczyzną jej życia,
więc Gajka postanowiła trochę utempero-
wać swoje chęci i iść na kompromis. Doj-
rzałość w tym się przecież przejawia, a ona
chciała być dla Juliusza absolutnie dojrzałą
osobą. Żeby nigdy nie pożałował, że ją
wybrał.

Małgorzata siedziała w samochodzie.


To wzruszające, jak ta kobieta mówi o
dziecku... Czy Jacek myślał o dziecku?
Ona co prawda nie była jeszcze gotowa do
macierzyństwa... ale jeśli miałaby coś
przegapić... co to, to nie! Czy to był ten
mężczyzna? Ona tak fajnie powiedziała:
czujesz, że to ten będzie ojcem twojego
dziecka, ty wybierasz...
Małgorzata skręciła na parking. Ty wy-
bierasz... Jasne, wybór należy do kobiety.
A Jacek byłby wspaniałym ojcem, co do
tego nie miała żadnych wątpliwości...
Małgorzata zaparkowała porządnie, ty-
łem, będzie łatwiej wyjeżdżać, wyjęła se-
gregatory z bagażnika, poprawiła błysz-
czyk na ustach i ruszyła do biura.
Pierś z lamparta

Sara wpatrywała się w Jana, który koń-


czył zapowiadać nową płytę Doroty Curył-
ło. Nie słyszała o takiej piosenkarce, ale jej
pierwszy utwór, który puścił pół godziny
temu, był niezwykły. Sara nie mogła uwie-
rzyć, że ten jazzujący głos nie należy do
Murzynki, tylko do najprawdziwszej Polki.
– Piękny dzień mamy dzisiaj, prawda?
Sara spojrzała ze zdumieniem na Ewę.
Ewa mówiła do niej!
A co to, Wigilia? Święto Lasu?
Kiwnęła głową potakująco.
– A co słychać? – Ewa naprawdę patrzy-
ła prosto na nią.
Sarę uderzyła fala gorąca.
Co to znaczy? Czego ona chce? O co
chodzi? To jakiś dowcip?
Rozejrzała się, realizator siedział tyłem,
Jan nie wyszedł ze studia, były same w re-
żyserce, Rafał nie zjawił się w pracy, ale
co ją to obchodziło.
Sara niedostrzegalnie wzruszyła ramio-
nami, a potem uśmiechnęła się, bardzo, ale
to bardzo niepewnie.
– A bo wiesz – powiedziała Ewa i spoj-
rzała w okno – tak sobie myślę, że wszy-
scy się mijamy, nic o sobie nie wiemy...
– U mnie dobrze – powiedziała cicho
Sara.
– Bo wiesz, jakbyś... no... tego... to
wiesz – powiedziała niezdarnie Ewa i za-
milkła.
– Fajnie – powiedziała Sara i zamilkła
również.
Może należałoby coś powiedzieć? Ale
co? Zapytać ją o coś? Ale o co? Skoro nic
o niej nie wie? Może zamilknąć. Tak. Naj-
lepiej nic nie mówić.
– Idziesz na kawę? – przerwała milcze-
nie Ewa.
Iść? Nie iść? Może chce, żeby jej przy-
nieść? Co ma zrobić?
– No – Sara podniosła się – przynieść
ci?
– Chętnie z tobą pójdę – ku niekłamane-
mu zdumieniu Sary oświadczyła Ewa i też
się podniosła.
Ciemny płyn spływał do jednorazowych
kubków.
– Chciałam powiedzieć, że jakbyś miała
jakiś problem...
Sara zdobyła się na odwagę.
– Ja? Ja nie, ale dzięki... – i zobaczyła
rozczarowanie na twarzy Ewy.
A potem sobie pomyślała, że głupio wy-
szło. Po raz pierwszy Ewa zagadała ludz-
kim głosem, a ona od razu się odcina. To
może już się więcej nie odezwie do niej jak
do człowieka. A z drugiej strony, przecież
marzyła o tym, żeby w pracy były jakieś
ludzkie stosunki. Jeśli się nie odezwie, to
Ewa będzie już na zawsze wiedziała, że ma
do czynienia z idiotką.
– Wiesz, ale przyjaciółka ma problem...
– powiedziała cicho.
– To gadaj, co dwie głowy, to nie
jedna... nie zawsze oczywiście – uśmiech-
nęła się Ewa i Sara się odśmiechnęła do
niej.
I zanim się Sara zorientowała, z jej ust
popłynęła opowieść o przyjaciółce, która
doprawdy zupełnie nie wie, jak letni zwią-
zek małżeński ocieplić, i ona, Sara, zupeł-
nie nie wie, co jej poradzić, jak mogłaby
ona wyjść z codziennej rutyny, z szarości,
która ich objęła i trzyma w niedogrzanym
uścisku.
– No wiesz... – Ewa słuchała uważnie,
choć dawno już powinny wrócić do reży-
serki, stały przy parapecie okna, a Ewa pa-
liła papierosa, co było na terenie całego
budynku zabronione – ... ja jednak, gdy-
bym była na twoim miejscu, radziłabym jej
polecieć sztampą, uwierz mi, to zawsze
działa...
I roztoczyła przed zdumioną Sarą wiele
różnych sposobów na zwrócenie uwagi
mężczyzny, mówiła o kobietach, które się
zaniedbują, a potem cierpią, o przysłowio-
wych kapciach, o poczuciu bezpieczeń-
stwa, które działa usypiająco, a przecież
związek to zawsze, każdego dnia, nowe
wyzwanie, i Sara nawet nie zauważyła, że
Ewa na końcu dodała zdanie, które powin-
no ją oburzyć, a mianowicie powiedziała:
– To naprawdę działa... na twojego
męża też podziała.

Magda malowała.
Od trzech dni wiedziała, że jej przezna-
czeniem jest malować, malować i jeszcze
raz malować. W szpitalu zatrzymali ją na
dwa dni, pobrali wycinki, coś się im nie
podobało. A malowanie zawsze wpływało
na nią dobrze. Płótno dwa metry na metr
osiemdziesiąt stało na dwóch stołkach, z
tyłu blejtram przytrzymywała linka do bie-
lizny zaczepiona o karnisz. Żadnych męż-
czyzn, żadnego maślaczenia, żadnej rozpa-
czy, po prostu Sztuka ją wybrała, i oto ona
całkowicie poświęci się Sztuce.
Kiedy usłyszała dzwonek do drzwi, na-
wet nie odłożyła pędzla. Przed drzwiami
stała Sara z paczką w ręku.
– Co ja mam z tym zrobić?
Niestety, Magda musiała odłożyć pę-
dzel.
Z paczki spojrzał na nie łeb lamparta.
Pod nim leżał materiał udający genialnie
lamparcią skórę i absolutnie rewelacyjne
buty do pół uda w ten sam deseń.
– Ile chcesz? – krzyknęła Magda i przy-
łożyła do siebie kostium. Spinał się na ra-
mieniu, wyglądała jak Jane. Tarzana, nie-
stety, wcięło, przypomniała sobie w porę.
– Nie na sprzedaż, Idena mi przysłała...
– Nie gadaj! – Magda była zachwycona.
– Może mi też przysłać? Na mnie będą za
małe – odłożyła z żalem buty. – Po co ci
to? Sylwester już był – dodała sobie na po-
cieszenie.
– Robimy sobie z Jackiem niespodzian-
kę... – wybąkała Sara i przełknęła ślinę.
– Zrobię kawę – zaproponowała Magda
i poszła do kuchni.
Przytrzymała drzwi od szafki, żeby nie
trzasnęły, choć miała ochotę rąbnąć nimi z
całej siły. A tak dobrze jej się malowało!
Nie dość, że są małżeństwem, to jeszcze
potrafią się razem wygłupiać. Życie nie
obeszło się z nią sprawiedliwie, co to, to
nie.
Niespodzianka!
Swoją drogą, takie przebranie było eks-
tra. Z wyjątkiem głowy, głowa była jakaś
taka... goła. Jakby ją zobaczył Piotrek jako
lamparcicę, na pewno nie odszedłby tak
pochopnie, była tego pewna. Oni już nie
robili sobie żadnych niespodzianek. No, z
tym że Piotrek zrobił, to musiała uczciwie
przyznać, dużą niespodziankę swoim odej-
ściem. I całe szczęście, bo znów zaczęła
malować, a tylko Sztuka jest ważna. Przy
nim o tym zapomniała. Tak, tak, całe
szczęście, że sobie poszedł w cholerę,
przypomniała sobie w porę. Weszła do po-
koju z dwiema herbatami. Sara siedziała na
kanapie obok lamparciej głowy i nie wy-
glądała na szczęśliwą. Magdzie zrobiło się
przykro. Łatwo oceniać innych, a ta biedna
gamonica ma takie kapitalne przebranie i
się martwi!
– To kawa? – zapytała Sara. – Przymie-
rzam! – powiedziała wobec tego przyjaź-
nie.
Ale obcisła góra nie wchodziła na Sarę.
– Ściągaj stanik! – zarządziła Magda.
Sara odwróciła się wstydliwie i zdjęła
bieliznę. Trzymając oburącz na piersiach
ręce, próbowała przytrzymać kostium.
Magda naciągnęła materiał, przerzuciła
przez jedno ramię i spięła klamrą na piersi.
– Rozpuść włosy – zarządziła.
Sara posłusznie ściągnęła frotkę.
– Potrząśnij głową – rozkazała Magda i
Sara potrząsnęła.
Włosy rozsypały się jak w dobrej rekla-
mie.
– Teraz buty – tonem nie znoszącym
sprzeciwu rozkazała Magda i Sara schyliła
się po buty. Klamra rozpięła się i Sara za-
słoniła piersi rękami.
– Musisz uważać – poprawiła materiał
Magda. – Albo wprost przeciwnie – zachi-
chotała.
Sara w butach do połowy uda wyglądała
olśniewająco, lamparcio, kocio, fantastycz-
nie oraz jak przebrana.
– Wychodzicie gdzieś? – zapytała wo-
bec tego Magda i zgasiła błysk zachwytu
w oczach, żeby się Sarze w głowie nie
przewróciło.
Umocowała łeb na głowie Sary, z pasz-
czy wystawały tylko oczy, jeśli tak można
powiedzieć, i usta. Czerwoną szminką
Magda przejechała po ustach.
– A ty jakichś kosmetyków w ogóle
używasz?
Jakby ta dziewczyna się malowała, toby
z niej była dopiero laska! Takiej by Piotr
nie zostawił, pomyślała z żalem, zanim się
opamiętała. Gdybym ja tak wyglądała,
Piotr by mnie nie zostawił – sprostowała w
myślach. I jeszcze przyszło jej na myśl, że
Sara ma bardzo zgrabne nogi. I że napraw-
dę bez przesady, co za dużo, to niezdrowo.
Sara stała przed lustrem i przyglądała się
sobie krytycznie. Krytycznie, bo stwierdzi-
ła, że świetnie się czuje w lamparciej skó-
rze, można powiedzieć, że to jej druga skó-
ra, z łbem lamparta było jej do twarzy, a
buty na kilometrowych obcasach udawały,
że ma długie, zgrabne nogi.
Na dodatek Magda przytwierdziła jej
ogon, który znalazły na dnie paczki. Że
wygląda dobrze, przyszło jej do głowy po
butelce wina, które otworzyła Magda, i
dwóch herbatach oraz kieliszku nalewki na
wiśniach. Sara zresztą podejrzewała, że to
był spirytus rozrobiony z sokiem wiśnio-
wym. Nalewkę wyjęła Magda, jak skoń-
czyło się wino. Jedyny problem stanowiła
klamerka, bo nie trzymała dość mocno.
Nie, właściwie jedynym problemem,
pies drapał tę zapinkę, było dostać się do
domu w tym stroju, czyli przejść trzy pię-
tra wyżej. Nie będzie przecież, broń Boże,
wchodzić do windy, przy windzie mógłby
ją ktoś zobaczyć.
Gdyby pożyczyła od Magdy długi
płaszcz, to już zostałaby w niespodziance,
dopóki Jacek nie wróci.
A wróci na pewno wcześniej po tej
okropnej kłótni, e tam, kłótni, po tym wy-
głoszonym expose, kiedy powtórzyła, że
jest sama, sama, sama jak palec! I że to go
nic nie obchodzi! Bo on ma swoich przyja-
ciół czy tam partnerów biznesowych, czy
wspólników, a ona w tym głupim, głupim,
głupim radiu nawet nie ma się do kogo
odezwać! Patrzył na nią i oczy mu się robi-
ły coraz bardziej okrągłe, a potem powie-
dział urażony:
– No, takiej cię nie znałem!
Na co Sara rozpłakała się i zamknęła w
łazience.
Rano przytulił ją i powiedział, że posta-
ra się wrócić wcześniej i że będzie miał dla
niej niespodziankę. I żeby się nie kłócili,
bo to bez sensu.
Całe szczęście, że jednak Idena przysła-
ła jej ten śmieszny stroik.
– Byłam u ciebie przedwczoraj, ale ni-
kogo nie było – powiedziała z pretensją
Sara.
Magda trzymała nogi na stoliku i była
bardzo z siebie zadowolona. Z szarutkiej
myszki przerobiła Sarę na kociaka. Ow-
szem, namęczyła się z makijażem oczu, ale
niech ktoś spróbuje pomalować oczy na
lamparta! A jej się udało!
Od razu, jak tylko pierwszy raz zoba-
czyła Sarę przy samochodzie z napisem
„Przeprowadzki", wiedziała, że ta dziew-
czyna potrzebuje pomocy. Wyglądała jak
przestraszone zwierzątko, grzeczne, z pod-
winiętym ogonem. Jak podszedł dozorca i
powiedział, że tu się nie parkuje, to była
gotowa kazać odjechać! Całe szczęście, że
ona, Magda, była w pobliżu! Coś podobne-
go!
Gdyby nie opieprzyła gospodarza domu,
to Sara nosiłaby te swoje paczki aż z par-
kingu! A potem ten fotel... Nic dziwnego,
że patrzyła na nią tak, jakby Magda jej ży-
cie uratowała. Sara była dziwna... taka wy-
straszona wszystkim. Taka żadna... Nija-
ka... Grzeczna i zawsze jakby pół kroku za
sobą.
– Może na randce byłam – odpowiedzia-
ła szybko Magda.
Magdzie po prostu było jej żal. Pomogła
nosić pudła, potem wpadła zobaczyć, jak
się urządzili, potem przyszła po sól, potem
po kaszę... Sarę trzeba było oswoić, a
Magda nazbyt dobrze pamiętała swoje
pierwsze miesiące w Warszawie. To był
koszmar. I nikogo, z kim mogłaby poga-
dać, dopiero jak poznała Piotra, wszystko
się zmieniło. Z tym że Magda nigdy nie
była taka ciapowata jak Sara, to musiała
uczciwie przyznać.
Kto by uwierzył, że sąsiadka z dołu nie
ma ani soli, ani cukru, ani pieprzu, ani ka-
szy, i co chwilę musi latać nie do sklepu,
ale trzy piętra wyżej? Tylko Sara. Z tym że
młynek rzeczywiście był jej potrzebny.
Ale mikser pożyczyła tylko dlatego, że
Sara miała świetny mikser, a ona akurat
wtedy robiła pory pod beszamelem i coś
tam jeszcze.
I Magda nie zawiodła się na swojej intu-
icji. Na Sarę można było liczyć, jak przy-
chodziło co do czego. Na myśl o tym, co
by się stało, gdyby Piotr sobie poszedł, a
ona byłaby sama, mróz ścinał Magdzie
podudzia. Ale do szpitala przyznać się nie
chciała. Nie potrzebuje pomocy, i tak sobie
poradzi ze wszystkim sama, jak dotych-
czas.
– Dam ci płaszcz i wejdź schodami, le-
piej się nie przebieraj, sama sobie tak nie
upniesz – powiedziała Magda i wyciągnęła
z szafy długi czarny płaszcz. – Nie zdejmuj
łba! – krzyknęła, bo zobaczyła, że Sara się-
ga do głowy. – Nie zdejmuj, i tak cię nikt
nie pozna! – zachichotała, a widząc przera-
żony wzrok Sary, dodała:
– Odprowadzę cię.
Niespodzianka

Sara siedziała na kanapie naprzeciwko


terapeuty i milczała. Milczał również tera-
peuta i oczywiście milczał Jacek. Sara nie
miała ochoty patrzeć na żadnego z nich i
nie miała ochoty rozmawiać. Wszystko to
było głupie i niepotrzebne. Te wizyty tutaj
też, była tego pewna.
– To o której niespodziance państwo
mówicie? O tej, że pani... – terapeuta za-
wiesił głos.
Sarę na wspomnienie wczorajszego wie-
czoru oblało gorąco. Nigdy, nigdy, prze-
nigdy nie zrobi niczego, co nie będzie
zgodne z jej głębokim przekonaniem. A
nie miała przekonania, żeby robić z siebie
idiotkę, o nie! To był pomysł Magdy, Ide-
ny, również Ewy i każdej idiotki, która nie
widzi innych możliwości, która myśli, że
kobieta nie może być ubrana w IQ, tylko
musi wyzywająco się zachować, żeby
wzbudzić pożądanie czy zainteresowanie,
czy cokolwiek innego. Niespodzianka!
A tak było fajnie u Magdy! I tak było ra-
dośnie, jak wróciła do swojego mieszka-
nia! Chichotały na schodach jak idiotki,
Magda zniknęła, a ona, Sara, jeszcze spry-
skała się perfumami, które dostała na imie-
niny, trochę się powyginała przed lustrem i
była zachwycona przebraniem!
Wyglądała kusząco, niezwykle, inaczej,
czuła się inaczej i to było najgorsze! Czuła
się radośnie podniecona, kiedy usłyszała,
że Jacek majstruje przy drzwiach!
Zgasiła światło, stanęła tyłem do drzwi,
na lekko rozstawionych nogach, tak jak to
robią modelki, wygięła się przez prawe ra-
mię...
– Mówicie państwo o której niespo-
dziance? – dopytywał się terapeuta. – Że
mąż przyszedł z kolegami?
I usłyszała, jak Jacek otworzył drzwi.
Sięgnęła ręką do framugi, żeby odwrócić
się filuternie, i wtedy klamerka się rozpię-
ła, a w oczy uderzył ją błysk flesza od apa-
ratu. Chwyciła opadającą lamparcią skórę i
jeszcze nie widziała, że Jacek nie jest sam.
– O obu – powiedział Jacek i też na nią
nie patrzył.
Boże drogi, nigdy w życiu nie najadła
się wstydu w takich ilościach jak wtedy.
Niespodzianka Jacka polegała na tym, że
nareszcie przyprowadził kolegów z pracy,
żeby ich poznała. Ale to jej miał zrobić
niespodziankę, a nie im! Ładny widok, nie
ma co, ogon lamparta, a cycki na wierz-
chu...
Siedziała w łazience i mocowała się z
lamparcim łbem, a Jacek stał pod drzwiami
i bardzo ją przepraszał.
Oczywiście nie wyszła z łazienki, dopó-
ki ich nie wyprowadził do pobliskiej knaj-
py na kolację, a kiedy wrócił, udawała, że
śpi.
– Mówiąc o niespodziance, miałem na
myśli co innego – Juliusz z całą powagą
tłumił śmiech, bo to musiało być niezwy-
kle zabawne.
Niestety, ani jednemu, ani drugiemu z
małżonków nie było do śmiechu, a prze-
cież gdyby jemu i Gajce zdarzyło się coś
takiego, to dopiero mieliby co wspominać!
– Co państwo czuliście w czasie tego
zdarzenia?
– Wstyd – powiedziała Sara równocze-
śnie z Jackiem.
– Jest coś, co was łączy – ucieszył się
Juliusz, zanim zorientował się, że to nie
był najlepszy komentarz. – A teraz?
– Co teraz? – Jacek spojrzał na niego z
roztargnieniem.
– Właśnie, co teraz? – powiedziała Sara
z rozpaczą.
– Co teraz państwo czujecie?
Odpowiedziało mu milczenie, Sara zno-
wu patrzyła w okno, a Jacek niecierpliwie
spoglądał na zegarek, do końca sesji zosta-
ły jeszcze trzy minuty, które trzeba było
odsiedzieć.
– Macie problem z werbalizacją. Roz-
mowa. To moje zalecenie. Rozmowa o
wszystkim, rozmowa nieprzerwana, roz-
mowa bez tabu. Dzielimy się sobą z dru-
gim człowiekiem, mówimy, co chcemy po-
wiedzieć, a nie, co należy powiedzieć.
Traktujemy rozmowę nie jako okazję do
wzajemnych pretensji i kłótni, tylko mówi-
my i słuchamy. Rozmowa bez żadnych
ograniczeń, powtarzam. Spróbujecie? Mo-
żemy się tak umówić?
Oboje milczeli. Juliusz położył dłonie na
biurku i czekał. Przecież po coś tu przyszli,
jakoś próbują się dogadać, nie zobaczyli
tego, co najważniejsze, jedno i drugie po-
starało się coś zrobić, a że nie wyszło?
Wyszło lepiej niż większości ludzi, tylko
są w takim momencie, że nie potrafią tego
zauważyć.
– Dobrze – powiedział Jacek.
– Dobrze – powiedziała Sara.
– Weź taksówkę – powiedział Jacek. –
Ja muszę już iść.
Jacek zbiegł po schodach, musiał wrócić
do biura przed ósmą, czekali na niego, i
tak dobrze, że nie odwołał sesji, Sara po-
winna być zadowolona, że tyle dla niej
robi, ale na pewno będzie miała pretensje.
To wszystko zaczyna zakrawać na kpinę.
O tej porze są korki, może nie zdążyć.
Sara natomiast zapłaciła Juliuszowi, po-
żegnała się i wyszła parę minut po mężu.
Całe szczęście, że on jeszcze coś musiał
załatwić. Wstydziła się tak bardzo swojego
zachowania, że nawet przez myśl jej nie
przeszło, że jeszcze dwa lata temu śmiali-
by się z tego do rozpuku.

– To ona, ona, ona! – krzyknął Jędrek,


wpadając do domu Juliusza.
Juliusz odskoczył od Gajki jak oparzo-
ny, a i tak Gajka miała rozpiętą bluzkę, i
co to za maniery, żeby nie pukać, no tak,
nie zamknął za ostatnią klientką drzwi.
Gajka roześmiała się i przyciągnęła Ju-
liusza z powrotem do siebie.
– Jestem twoją żoną, nie musisz się
wstydzić, że mnie obmacujesz, jakbyś tego
nie robił, toby dopiero było. Jaka ona? –
spytała Jędrka i zapięła bluzkę, dodając: –
miło cię widzieć, dobry wieczór.
– Ta, co ci mówiłem! Co mówiłem Ju-
liuszowi, dobry wieczór! – Jędrek miał
błyszczące oczy i dopiero teraz zoriento-
wał się, że wpadł jak burza. – Mam się
cofnąć i zapukać?
– Ta, o której ci mówiłem... W głowę się
popukaj – powiedział przyjaźnie Juliusz i
wyciągnął do Jędrka rękę. – Skąd wiesz, że
wyszła ode mnie?
– Bo smutna była!
– Ja jestem wesoła, a jestem z nim na co
dzień, to żaden argument! – roześmiała się
Gajka. – Zostaniesz na kolacji?
– Ty wiesz, o czym ja mówię – Jędrek
stanął blisko Juliusza – i powiesz mi!
– Nawet gdyby ode mnie wyszła, a nie
twierdzę, że tak jest, to co ty myślisz, że
nie obowiązuje mnie tajemnica
zawodowa? Że ci powiem, że mieszka na
Wiosennej ...
– Na Wiosennej?
– Na przykład na Wiosennej albo Jesien-
nej – zdenerwował się Juliusz. – Nie
mieszka na żadnej Wiosennej, dałem przy-
kład, głupi, być może, co ty myślisz, że ja
w tej sprawie bym coś zrobił, daj mi spo-
kój, za kogo ty mnie masz?
– Mniemam, że za przyjaciela – powie-
dział Jędrek i zobaczył, że Juliusz się wy-
gadał, naprawdę się wygadał jak nigdy, i
natychmiast postanowił zmienić temat. –
Może mi się wydawało, przepraszam – po-
wiedział wobec tego i tylko czujne spoj-
rzenie Gajki uświadomiło mu, że może Ju-
liusz dał się nabrać, ale jego żona na pew-
no nie, więc dodał szybko:
– I z przyjemnością zostanę na kolacji.

Sara obiecała sobie solennie, że przesta-


nie się wygłupiać, wymyślać i kombino-
wać. Nie jest wampem ani nie będzie uwo-
dzić swojego własnego męża w wyrafino-
wany sposób, rodem z kolorowych pism
dla piętnastolatek, ani o nic zabiegać. Bę-
dzie, co ma być.
Może rzeczywiście jakoś się zakleszczy-
ła, nie umie znaleźć swojego miejsca,
może nie przyjmuje do wiadomości zmia-
ny, która przecież zachodzi w każdym
związku? Może powinna była pomyśleć
raczej o sobie niż o dziecku? Ale dziecko,
była pewna, zmieniłoby wszystko.
Dziecko kochałoby ją ze wszystkich sił i
ona by je kochała. Byłaby dobrą matką,
jakby coś stłukło, nie krzyczałaby:
– Co zrobiłaś! Nie wiesz, że to kryształ
po babci?
Tylko by podniosła takie maleństwo, ta-
kie przestraszone dzieciątko, wzięłaby na
ręce i zapytała:
– Nic sobie nie zrobiłaś, kochanie? To
dobrze...
I pocałowałaby taką małą, przestraszoną
istotkę, która na pewno nie stłukłaby spe-
cjalnie kryształu po babci, tak jak Sara kie-
dyś.
I nigdy nie strofowałaby:
– Nie przerywaj ojcu, dzieci i ryby głosu
nie mają!
Tylko powiedziałaby do Jacka:
– Posłuchajmy, co ona mówi... dobrze?
I nigdy nie kłóciłaby się przy swoim
dziecku. Nie zniżałaby głosu, tak jak mat-
ka, prawie do szeptu wświdrowującego się
w uszy takiego maluszka, który nie wie, co
złego zrobił, że mama jest taka zła... Nig-
dy. Tego była pewna.
Jej dziecko nie musiałoby sobie niczego
wyobrażać i nigdy nie powiedziałaby do
niego tak jak Idena do Mateuszka:
– Jestem bardzo, bardzo niedobrą mamą,
skoro mam synka, który mnie nie słucha,
którego nie umiałam wychować.
A Mateuszek się wtedy rozpłakał i rzucił
na Idenę.
– Nieprawda, mamusiu, nieprawda, je-
steś najlepsza mama, nie mów tak, jesteś
najlepszą mamą do wychowania mnie – co
właściwie było śmieszne.
Jej dziecko mogłoby skakać i krzyczeć z
radości, gdziekolwiek by było, a ona nigdy
nie powiedziałaby:
– Zwariowałeś? Śmiejesz się jak głupi
do sera...
Nigdy.
Tylko śmiałaby się razem z nim.
I nigdy nie zamykałaby swojego dziecka
w pokoju za karę.
Nie powiedziałaby:
– Idź do swojego pokoju i nie wychodź,
dopóki ci nie pozwolę!
I nie przerywałaby nagle rozmowy, gdy
jej dziecko wchodziłoby do pokoju. Odpo-
wiadałaby na pytania, tak jak odpowiada
zawsze na pytania Mateusza. Tłumaczyła-
by wszystko. A gdyby dziecku się coś złe-
go przyśniło, powiedziałaby:
– Chodź do nas spać, kochanie...
A nie:
– Marsz do swojego łóżka!
Nie pozwoliłaby, żeby duży pająk sie-
dział na ścianie, nawet jeśli ten pająk byłby
cieniem gałęzi. Kupiłaby zasłony, przez
które nie przechodziłoby światło. Albo zo-
stawiałaby małą lampkę w pokoju i nigdy
by nie powiedziała:
– Co to za wymysł z tym światłem! Inne
dzieci śpią o tej porze!
Tak.
Opiekowałaby się swoją córeczką.
Chroniłaby ją przed pająkiem z cieni i nig-
dy nie pozwoliłaby przenieść jej łóżka za
szafę, nawet gdyby się urodziło drugie
dziecko.
Skąd przyszły jej do głowy takie rzeczy?
Dlaczego myśli o dziecku i natychmiast
wie, że to córka, a nie synek? Przecież
gdyby miała synka, też by go kochała nad
życie... Wszystko jedno, czy chłopiec, czy
dziewczynka...
Chyba że Jacek wolałby chłopca...
Czy jej ojciec chciał mieć syna?
Czy to do niej kiedyś mówiono tak, jak
ona nigdy nie będzie mówić do swojego
dziecka?

– Cześć, Makrofonek... Nie wiem, na


czym skończyłam... A, na zrobieniu niespo-
dzianki mężowi, wyobraź sobie mnie z
czerwonymi ustami, łbem lamparta, spod
którego tylko włosy, buty do połowy ud,
skóra upięta na ramieniu i dzwonek do
drzwi. I w momencie, kiedy drzwi się
otwierają, cycki wyskakują mi na wierzch,
bo się skóra lamparcia napięła i zapinka
puściła. I tych czterech facetów, którym
szczęki do kolan opadły... choć mam na-
dzieję, że wszystko inne się podniosło... –
Sara roześmiała się tym razem. – Obiek-
tywnie rzecz biorąc, była to najbardziej
udana niespodzianka, jaką mu zrobiłam
przez te wszystkie lata. Nie mógł słowa z
siebie wydusić, tylko stał i mówił: – Pta,
pta, pta – jak małe dzieci na samoloty. Nie
słyszałam, żeby się kiedykolwiek jąkał.
Wiesz, że to, co robię, to się nazywa
parcie na sitko? Jak cię widzę, to od razu
mam ochotę mówić trudne wyrazy po kilka
razy... Po co mam używać kremów? Wiesz,
jak są testowane te świństwa na zwierza-
kach? Test na tolerancję błony śluzowej na
przykład... Bierzesz małego króliczka i
wcierasz mu w oczy preparat. Królicze
oczy nie łzawią, więc to coś pozostaje w
oku na dwadzieścia cztery godziny. Cza-
sem się to kończy zapaleniem spojówki,
czasem zniszczeniem oka... Albo strzygą je
do gołej skóry i te częściowo okaleczone i
obnażone zwierzaczki smaruje się tym
czymś... A one cierpią w milczeniu, zabez-
pieczone specjalnymi opatrunkami albo
obróżkami, żeby nie mogły się ani podra-
pać, ani wylizać sobie ran... Szczury karmi
się sondą wewnętrzną, albo wstrzykuje im
się tester domięśniowo, dożylnie, do brzu-
cha, albo musi taki szczurek ten tester
wdychać. Potem paraliż, skurcze, śmierć...
A jeśli zwierzę samo przypadkiem nie
zdechnie, to się je zabija, żeby ocenić szko-
dliwość tych substancji.
I oczywiście to wszystko dla naszego do-
bra, bo przecież lepiej, żeby króliczek po-
cierpiał niż ja, prawda? I jakoś wszyscy
przemilczają, że wyniki testów na zwierzę-
tach mają się nijak do ludzi. I nie mówi się
o tym, że sprawdzonych produktów mamy
całą masę, ale trzeba tworzyć popyt na coś
nowego, coś wspaniałego, coś, czego jesz-
cze nie było, żebyśmy się mogli w nieskoń-
czoność nabierać i wierzyć, że czas nie ist-
nieje. A on istnieje i nieubłaganie upływa,
jeśli czegoś nie zrobisz dzisiaj, możesz nie
zrobić nigdy... Chrzanię taką zabawę.
Chyba że jest napisane, że nie na zwierząt-
kach, to mogę sobie wetrzeć raz na jakiś
czas....
Postanowiłam, że nie będę zabiegać o
mężczyznę... nawet jeśli on jest moim mę-
żem... Pomyślę o innych rzeczach. .. o
świecie na przykład. Globalnie. Bo może
jakoś niewłaściwie się ograniczyłam...
do... wiesz czego... Czy ty masz pojęcie, że
nam zabraknie wody za siedem lat? Tutaj,
w tym kraju? Mimo że w ogóle nie mamy
pustyni?
W każdej minucie każdy z nas spuszcza
w ścieki ilość wody, która pozwoliłaby
ocalić życie dziesięciu ludzi na świecie...
Gdybyś był facetem i się golił, to czy z kra-
nu leciałaby woda, czy nie? Jakbyś mył
zęby, to przy zakręconej wodzie? Nie, bo
nie masz przed oczami tego dziecka, które
w Afryce dogorywa właśnie z pragnienia.
Bo nie myślisz o tym, że u nas leje, a na
Cyprze są tylko trzy dni deszczowe w ciągu
całego roku... I nie myślisz o tym, że w
Etiopii kiedyś przez siedem lat nie spadła
kropla deszczu, prawda? Ograniczasz się
do wiadomości, którymi cię szpikują... –
Sara postukała w mikrofon. – Wszystko
przyjmiesz, prawda? Każdą głupotę, którą
będą ci wciskać...
Powiedz mi, jak to się dzieje, że wiado-
mości muszą być okropne, żebyśmy chcieli
ich słuchać, ktoś musi gdzieś kogoś powie-
sić, zabić, zapakować do beczki, zgwałcić,
a jednocześnie panuje przekonanie, że lu-
dzie, czyli ja, są głupi, i dla nich musi być
cukierkowo, plastikowo, nieprawdziwie?
Jaki jest sens w tym wszystkim i gdzie logi-
ka? Czy nie myślisz, że zamiast opowiadać
w nieskończoność, że należy oszczędzać
wodę, trzeba powiedzieć – zabiłeś dwoje
dzieci, skoro nie zakręciłeś wody przy go-
leniu? Zabiłeś dziesięć osób, skoro twoja
uszczelka jest nieszczelna? Zabiłeś swoją
matkę, ojca i syna, bo myłeś zęby, a woda
leciała z kranu? Wyrzuciłeś dwie kromki
starego chleba do śmieci, to tak, jakbyś za-
cisnął sznur na szyi osoby, którą kochasz
najbardziej na świecie?
Jaki to wszystko ma sens, jeśli tylko po-
przez epatowanie złem możemy zmusić się
do spojrzenia poza własny czubek nosa?
Zobacz, dziecko zmartwychwstało i
uśmiecha się do ciebie – bo naprawiłeś
uszczelkę, bo z twojego kibla nie leci ciur-
kiem woda, bo zamiast codziennie napeł-
niać wannę, bierzesz szybki prysznic...
Oczywiście nie jesteśmy w Afryce i wody
mamy w bród. Tylko nikt nie mówi o tym,
że za siedem lat nie będzie jej w bród rów-
nież u nas, bo poziom wód gruntowych się
obniża i obniża. Nie jesteśmy w Afryce, ale
przecież ziemię mamy jedną, wspólną dla
nas wszystkich...
Nie wiem, dlaczego mówię o wodzie, tak
mi przyszło do głowy... Pewnie dlatego, że
mój mąż siedzi w łazience czterdzieści mi-
nut, woda się leje i leje... każdy powód jest
dobry, żeby spędzać ze sobą jak najmniej
czasu... Ale kto lubi ludzi, którzy mają pre-
tensje. .. A ja mam. Nic na to nie poradzę.
Mam do niego pretensje, ale nie mówię o
tym... Tym bardziej mam, im bardziej go
kocham... Choć to najgorszy sposób okazy-
wania uczuć... Ojej, dobra, kończę.
Ale mam też dobrą wiadomość, w tym
tygodniu nie znalazłam żadnego gówna na
wycieraczce. Może mojej sąsiadce polep-
szył się charakter? Bo mojej koleżance z
pracy bardzo... Całuję cię, kochany... życie
nie jest takie złe...
Rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać
szczerze, do bólu... Może to prawda, że
trzeba rozmawiać, tylko jak nagle mówić o
czymś, o czym się nigdy nie mówiło? To
tak, jakby złamać jakąś umowę... Udajesz,
że jesteś małomówny, a potem gęba ci się
nie zamyka... Jesz tę cholerną przysłowio-
wą pomidorową latami, bo ona gotuje, a
potem wymiotujesz w łazience, żeby jej nie
robić przykrości... Gdzie tu sens? Czuję się
tak, jakbym się nażarła pomidorowej, któ-
rej nie znoszę... Ale wytrzymam. Nie będę
się skupiać na sobie. Jest tyle ważniejszych
rzeczy. Mogę cię pocałować? Dawno niko-
go nie całowałam... To całuję cię. Pa.
I Sara pocałowała mikrofon.
Przeszła do dyżurki i uchyliła okno.
Wieczór był ciepły, przez okno wpadał
warszawski wieczór, z dalekim wyciem
karetki i szmerem miasta, które szykowało
się do snu. Tramwaje zjeżdżały do zajezd-
ni, autobusy zgarniały spóźnionych prze-
chodniów w swoje opasłe brzuchy. Zieleń
w świetle latarni była prawie szmaragdo-
wa, szczególnie przed budynkiem Radia,
ale to zasługa halogenowego światła
dwóch lamp, zamontowanych w tym tygo-
dniu.
Sara oparła głowę na łokciach i patrzyła
na miasto. Było w dalszym ciągu obce, ale
wyładniało.
Wiosna jest wszędzie. Tutaj również.
Córka, masełko i plemnik

– Ewa, co się stało? – Sara odważyła się


zapytać.
Ewa po raz pierwszy, od kiedy Sara tu
pracowała, weszła do reżyserki spóźniona
prawie dwie godziny. Rzuciła obszerną
torbę na biurko i ciężko klapnęła na krze-
sło. Ukryła twarz w dłoniach.
– Nic mi nie jest! – burknęła i z trza-
skiem zamknęła szufladę.
Wszyscy podskoczyli, oprócz pana Jana,
który wolno odwrócił głowę i zsunął oku-
lary na czubek nosa.
– To akurat widać. A poza tym? – Rafał,
z nosem wściubionym w tekst następnego
dziennika, szukał na ślepo butelki z wodą
mineralną.
– Wściekła! Jestem wściekła!
Rafał podniósł głowę znad kartki ma-
szynopisu.
– Ja nic nie zrobiłem. Ja uważam, że
oczywiście, kiedy kobieta jest wściekła, to
w przeciwieństwie do mężczyzny, ma do
tego pełne prawo. Ba, ma prawo nawet
zdradzić, bo to znaczy, że szuka swojej
tożsamości, w przeciwieństwie do faceta,
który idzie w stronę skurwysyństwa.
– Daj mi spokój, Rafał, po prostu nie
wyrabiam ze szkołą...
– Szkołę trzeba skończyć we właściwym
czasie, wtedy przynosi mniej bólu...
– Nie chodzi o moją, tylko Anki...
Anka? Kto to jest Anka?
Rafał przysunął sobie krzesło do krzesła
Ewy.
– Gadaj, jak człowiek ma do kogo trzy
słowa powiedzieć, to już jest lepiej. Co z
Anką?
Sara udawała, że tej rozmowy nie sły-
szy, mimo że to ona zapytała pierwsza, co
się dzieje. Ale zawsze tak było, nie liczyła
się, nikt się z nią nie liczył, a teraz Rafał
udaje kumpla Ewy, choć wiadomo, że...
No właśnie, co było wiadomo, tego Sara
nie wiedziała.
– No i co z tego, że uciekła z biologii,
wiesz, jakie są dzieci...
– Ale rozumiesz, mówiła, że nauczyciel-
ka jest wredna, że ją wyzywa, że jej nie
cierpi, na co oczywiście nie zwracałam
uwagi, bo jak dziecko nabroi, to zawsze
zwala winę na kogoś innego.
– No i? – Rafał ostatnio nie żarł hambur-
gerów, zupełnie jakby go oświeciło, tylko
orzeszki ziemne.
– No i byłam dzisiaj w szkole, żeby po-
rozmawiać z tą nauczycielką. Wyjaśnić,
zapytać, co się dzieje...
– Bardzo zacne postanowienie. I odważ-
ne. Wrócić po tylu latach do szkoły to
koszmar, który mi się czasami jeszcze śni
po nocach...
– Wszystko przed tobą. Rozmawiałam z
tą nauczycielką. Rozmawiałam! – Ewa
prychnęła. – Wrzeszczała na mnie, rozu-
miesz? Że ja chyba nienormalna jestem,
skoro tak wychowałam córkę, że co to za
rodzina, że ona jest chora psychicznie, że
ona sobie nie życzy zwracania uwagi przez
byle kogo! – i Ewa ukryła twarz w dło-
niach.
Coś podobnego! Ewa ma córkę, która
chodzi do szkoły? To się Sarze nie mieści-
ło w głowie.
– To znakomicie! – uradował się Rafał.
Idiota. Kompletny idiota, pomyślała
Sara.
– Nie kpij.
– Nie kpię. Jestem śmiertelnie poważny.
A wiesz, dlaczego znakomicie? Bo oto
okazało się, że twoja córka wagarowiczka
ma rację, że ucieka z lekcji. I nie kłamie.
Masz prawdomówną córkę, którą dotych-
czas niesłusznie karciłaś za to, że nie sza-
nuje tej nauczycielki, pamiętasz, co było
pod koniec zeszłego roku? Miała szlaban
na cały maj, dopóki się nie poprawi. Cha-
rakterologicznie również. A tymczasem ta
nauczycielka jej rzeczywiście nienawidzi. I
powinnaś natychmiast napisać pismo do
dyrektora, że nie życzysz sobie, żeby na-
uczyciele tak ciebie traktowali.
– I dostała dwie jedynki, za wagary i za
brak pracy domowej, a nie było jej w szko-
le.
– A to już jest niezgodne z przepisami
wewnątrzszkolnymi. Dawaj, zaraz coś
skrobniemy. Sada, masz wolny komputer?
Wejdź w Worda i pisz, przydasz się do
czegoś: „Dzisiaj rano, z powodu wagarów
mojej córki Anny, rozmawiałam z... " – jak
się ta flądra nazywa?
Nienawidzi takiego traktowania. I dla-
czego mówi do niej: Sada? Cały czas przy-
pomina o tej okropnej wadzie.
Ale Sara posłusznie kładzie ręce na kla-
wiaturze. Może to i dobry pomysł. Choć
ona nigdy by się na coś takiego nie zdoby-
ła. Taka interwencja może tylko dziecku
zaszkodzić. Ale z drugiej strony, jeśli mat-
ka nie zareaguje, to kto? I skąd ten długo-
nogi pajac taki dobry w te klocki? On i
Ewa się przyjaźnią? Bo niby skąd by tyle o
niej wiedział?

Iza była wstrząśnięta. Przejrzała wszyst-


kie pojemniki, sztyfciki, pudełeczka i tub-
ki. Tylko na dwóch znalazła informację, że
nie są testowane na zwierzętach. Wywaliła
wszystko do kosza, nie patrząc na ceny.
Jak mogła dać się tak oszukiwać? Coś po-
dobnego! Szczurów nie znosiła, ale kró-
liczkom się takie traktowanie nie należało.
Obiektywnie rzecz biorąc, nawet szczurom
nie. I pomyśleć, że niby o tym wiedziała,
ale jakoś inaczej wiedziała niż ta kobieta,
co wczoraj wieczorem znowu gadała w ra-
diu. Wszyscy już go słuchali, i Marlena, i
Jaśka, i Teodor, i dziewczyny z makeupu.
Coś podobnego!
Z nią takie numery nie przejdą. Szyko-
wała się na wywiad do nowo powstającego
pisma „Burzowy Salon". No i bardzo pro-
szę, od razu powie, co o tym sądzi. Swoją
drogą, warto się dowiedzieć, jak teraz to
Radio Ambi przędzie. Bo już wszyscy o
tym mówią, nawet fotograf, który jej robił
zdjęcia, zapytał, czy słucha.
A czy ona głupia jest, żeby miała nie
słuchać?

Sara stała przed drzwiami Magdy i naci-


skała dzwonek. Musiała z kimś pogadać.
Idena w sobotę nie przyjechała, bo Mate-
uszek dostał świnkę.
– Na całe szczęście jest chory, ale może-
cie iść na przedstawienie, załatwię bilety,
za mnie gra Asia, też jest dobra.
Sara nie miała ochoty iść na żadne
przedstawienie. Cieszyła się wyłącznie
dlatego, że miał przyjechać ukochany
chłopczyk. Dlaczego „na całe szczęście"?
Aha, bo to długo wyczekiwana świnka.
Magda nie otwierała, a przecież była w
procesie twórczym, więc w domu. To już
trzeci raz, kiedy Sara jak idiotka wystaje
pod jej drzwiami. I dlaczego Magda nie
odbiera telefonów?
– Pani do kogo? – nieuprzejmy glos za
jej plecami sprawił, że podskoczyła.
– Do pani Magdy.
– A w jakiej sprawie?
A co go to obchodzi? Gospodarz domu,
Anioł się znalazł. Nie musi się tłumaczyć.
– To moja przyjaciółka, ja mieszkam na
siódmym.
– Przyjaciółka i nie wie, że pani Magda
w szpitalu jest? – odwrócił się do niej ple-
cami i przestawił wiadro z mopem tak
gwałtownie, że woda wylała się na schody.
W szpitalu?
– Wypadek?
– Jaki wypadek, miała termin, to poszła
– gospodarz wycierał schody mopem i nie
próbował nawet zaszczycić jej spojrze-
niem.
Termin to się ma na poród. Ale ta Mag-
da jest! To taki cieć wie o niej więcej niż
ona, Sara?
Była doprawdy boleśnie ugodzona. To
ma być przyjaźń? Jako pocieszycielka to
proszę bardzo, wtedy siedź, słuchaj, gła-
skaj, chusteczki podawaj, zostań na noc,
pomóż zrobić zupę. A jak prawdziwy pro-
blem, to podzielę się z cieciem, a nie z
tobą. Proszę bardzo.
Odwróciła się na pięcie i ściągnęła win-
dę. Nie, to nie. Taka sama jak Jacek, bar-
dzo proszę. I dobrze. Idzie na popołudnie
do radia, ma co robić, nie będzie się przej-
mować.
*

Stanisław powoli miał wszystkiego po-


wyżej uszu.
Patrzył na prawnika, z którym umówił
go zięć, i próbował się nie pocić. Ale weź i
powiedz swojemu systemowi wydalania
płynów ustrojowych: stop! Stanisław po-
wtarzał „stop" parę razy, ale pot go w ogó-
le nie słuchał. Miał mokro nawet pod pa-
chami.
Prawnik był sympatyczny i doprawdy
miał dobrą wolę. Wyciągnął notatnik i pró-
bował robić notatki z ich rozmowy.
– Czy dysponuje pan jakąś dokumenta-
cją na piśmie w tej sprawie?
Stanisław nie miał pojęcia, o jakiej spra-
wie mówi prawnik, ale na wszelki wypa-
dek mocnym głosem powiedział:
– Nie.
– Znam sprawę tylko w ogólnych zary-
sach, wiem, że idzie o antydatowane faktu-
ry?
– Tak przypuszczam – potwierdził Sta-
nisław i marzył o tym, żeby to spotkanie
natychmiast się skończyło.
Prawnik chwilę coś pisał, co, tego Stani-
sław nawet nie chciał się domyślać, słowo
„tak" jest przecież słowem krótkim.
– Czy pan pracuje w tej spółce?
– Nie.
Nareszcie jakaś odpowiedź zgodna z
prawdą.
– Rozumiem, że pańska małżonka także
występuje w tej sprawie jako świadek?
Co powiedzieć? Skończyć tę farsę? Pół
świata jest zaangażowane w coś, co nie ist-
nieje, czego nie da się wyjaśnić, rozwód
został orzeczony, po co to wszystko cią-
gnąć? Stanisław wypił jednym haustem
resztę kawy i kiwnął potakująco głową.
Teraz prawnik miał problem, bo sięgnął
do czoła i starał się je rozetrzeć na miazgę.
– Zacznijmy od początku. Jaki jest adres
tej spółki, bo nie mogłem znaleźć w kaere-
sie. Pamięta pan?
– Nie.
Nareszcie słowo prawdy.
– Aha – prawnik był lekko zirytowany.
– No, widzę, że sprawa jest nieco bardziej
skomplikowana, niż sobie wyobrażałem.
– Tak.
Na pewno. To najbardziej skomplikowa-
na sprawa, z jaką miał do czynienia. Tym
bardziej że nieistniejąca.
– Więc podejdźmy do niej bardziej sys-
tematycznie. Biorę to na siebie. Dowiem
się, kiedy i gdzie...
W czasie, kiedy prawnik snuł swoje po-
mysły i przedstawiał możliwości Stanisław
wbijał wzrok w swoją pustą filiżankę, z
ciemnym osadem na dnie, i zastanawiał
się, dlaczego tak daje sobą manipulować.
I wezbrała w nim wściekłość. I nie za-
mierzał tego dłużej tak zostawiać. Natych-
miast porozmawia z Heleną.
Natychmiast.
A najgorsze było to, że nie mógł do sie-
bie wziąć swoich żołnierzyków, i z tym
właśnie dziś należało zrobić porządek.

– Zajrzą do szafy, a tam nie ma twoich


ubrań! Popatrzą na półki i nie ma twoich
ulubionych książek! Wejdą do łazienki, nie
ma szczoteczki! Otworzą szufladę, nie ma
twojej kolekcji znaczków! I to jest w po-
rządku, bo w szafach Sara nie będzie grze-
bać, ale ten bałagan trzeba zostawić!
Bałagan? Stanisław spojrzał na swoich
rycerzy. I tu miała rację. Teraz zauważył,
że drugi hufiec w pierwszej fazie bitwy
jest bez sensu poprzestawiany, a nawet, o
zgrozo, niektórzy rycerze stoją tyłem do
wroga, co było po prostu niedopuszczalne.
– Ależ ja tam u siebie nic nie mam! –
próbował protestować Stanisław.
– To sobie kup! I niech ten pies przesta-
nie wreszcie szczekać!
Krótki biegał po domu i radośnie obwą-
chiwał kąty, poszczekując sobie pod wą-
sem. Wcale nie głośno, ot tak, żeby wi-
dzieli, że wie, gdzie jest, że rozpoznaje
wszystko, że nie jest jeszcze taki stary,
choć na psie lata, to ho, ho, prawie czter-
dziestka już mu stuknęła.
– Nie zamierzam tego dłużej ciągnąć –
powiedział Stanisław i przywołał Krótkie-
go.
– Daj mi tydzień – Helena podeszła do
niego i położyła mu rękę na ramieniu. –
Proszę tylko o tydzień, dobrze? W niedzie-
lę będą na obiedzie i ja się z Sarą umówię,
sama, wszystko jej powiem. Wytrzymaj
tylko ten tydzień.
Stanisław przypiął smycz i wiedział, że
na tę prośbę Heleny absolutnie już się nie
zgodzi. Wobec tego odwrócił się i powie-
dział:
– Dobrze.

Sara trzymała w ręku mikrofon, dał się


jednak odczepić od stojaka. Siedziała na
fotelu z nogami na stole, tak było dużo wy-
godniej. Koło prawego kolana stał kubek z
gorącą czekoladą.
Drzwi do reżyserki były zamknięte na
klucz, na wypadek gdyby pan Franciszek
chciał się przejść po budynku, za to ona
nareszcie czuła się bezpieczna i nie musia-
ła nasłuchiwać każdego odgłosu. Na kola-
nach trzymała wycięty z gazety wywiad z
jakimś inspektorem jakości towarów rol-
no-spożywczych, wycinek znalazła na
swoim biurku, pod playlistą, komuś się
przyczepił.
– Dzisiejsze przewodnie hasło specjal-
nego wydania mojej audycji brzmi: nam
myśleć nie kazano... Dzisiaj jestem wście-
kła i niech tak zostanie. Nie będzie o lu-
dziach, których z ramienia wypchnięto na
czoło, w związku z czym zostali członkami,
nic mnie to nie obchodzi, jestem wściekła,
Makrof, ponieważ kolejny raz zostałam
wystawiona.

– Chodź, chodź, właśnie zaczęła! – Gaj-


ka krzyknęła z drugiego pokoju. – Nie
wiem, dlaczego nie ma stałej pory, tylko
raz jest o dziesiątej, raz o wpół do jedena-
stej, a czasem o siedemnastej. Ale jest!
– Zaraz idę! – krzyknął Juliusz ze swo-
jego gabinetu. Sam był ciekaw tej audycji,
bo połowa pacjentów mówiła tylko o tym.
Zresztą ludziom to dobrze robiło, zaczynali
mieć jakiś wgląd we własne życie, coś
zmieniać i patrzyli na niego zdumieni.
– To pan nic nie słyszał o Tajemniczej
Nieznajomej?
Złożył papiery i usiadł koło Gajki w
kuchni. Z głośnika popłynął ciepły głos:
– Nie istnieję nie tylko dla swojego
męża, nie istnieję również dla swoich tak
zwanych przyjaciół. Może nie nadaję się
na kogoś, komu można zaufać. Może wszy-
scy już jesteśmy tacy... popiedniczeni –
oho, jednak jak klnie, to „r" nie chce się
wydobyć – tacy głupi, że nie bierzemy pod
uwagę, że koło nas jest ktoś, komu na nas
zależy. Sami stawiamy mur, a potem mamy
pretensje, że boli, jak walimy w niego gło-
wą. Co zresztą powoduje utratę stu pięć-
dziesięciu kalorii. Śmieszne, prawda?
Zważywszy, że w szejku czekoladowym jest
tysiąc sto sześćdziesiąt, to ile razy trzeba
przyłożyć łbem, żeby schudnąć!
Gajka roześmiała się.
Juliusz pomyślał, że kobieta mówi wy-
łącznie o sobie. Czego nie widzi u siebie,
że musi to projektować na innych?
– Oczywiście, mogłabym pomóc, ale nie
zasługuję na to, żeby podzielić się ze mną
taką na przykład informacją, że idzie się
do szpitala. Po co komu szpital? Kiedy w
1976 roku lekarze w Los Angeles w Kali-
fornii zastrajkowali, dzienna liczba zgo-
nów spadła tam o osiemnaście procent. A
u nas czekasz pięć godzin do chirurga i się
nie martwisz, bo czas leczy rany.
Ale nie, ja nie usłyszę: – Pomóż mi. Coś
mi jest. – Nie. Ja jestem od rzeczy innych.
W dupie mam taką znajomość. .. że się
mówi tylko o rzeczach błahych. Dość mam
chłamu na co dzień. Dobra, koniec o mnie.
Teraz dobra wiadomość dla ciebie, Ma-
krof.
– Do kogo ona mówi: Makrof?
– Nie mam pojęcia, ale śmiesznie to
brzmi, i on się nigdy nie odzywa. Taka
konwencja widocznie – odpowiedziała
Gajka.
– Dobra jest taka, że w Polsce w czasie
ostatniego miesiąca spadło drastycznie
spożycie junk food, czyli śmieciowego żar-
cia – popłynęło z głośnika. – Tego sztucz-
nego gówna w postaci chipsów, pogryzek.
A największa sieć w Polsce, DuckMack,
zamknęła już trzydzieści swoich placówek.
To znaczy, że nie tylko ja nie daję się na-
bierać. W związku z tym teraz przeczytam
ci, co znalazłam o rybkach. Przychodzi in-
spektor do rybnego i pyta, skąd ta panga,
a pani mówi: – z Koszalina. A one tam
przecież nie rosną! – śmiech Sary za-
brzmiał w kuchni Gajki jak śmiech Gajki.
– Przecież panga pochodzi z Wietnamu, z
hodowli w delcie Mekongu. A Mekong jest
ściekiem. Smacznego! Wiecie, dlaczego ki-
logram rybki po rozmrożeniu waży czter-
dzieści pięć deka? A bo ona jest glazuro-
wana, czyli mrożona, czyli wstrzykuje się
do niej wodę, są takie urządzonka, gęsto
umieszczone, tysiące igiełek i tymi igiełka-
mi idzie woda z polifosforanami, które
utrzymują wodę w środku rybki, żeby nie
wypływała. Z wędlinami robi się to samo,
więc „smacznego!" po raz drugi. A wiecie,
na czym polega uczciwość w handlu? Pro-
ducent może napisać, że oto w kiełbasie
jest siedemdziesiąt procent wody, i tylko to
się ma zgadzać! Smacznego!
Kto lubi świeże masełko? Jesteś tym, co
jesz, prawda? Ja lubię. Wiecie, jak mnie
zrobili w konia? Krówkę narysowali i ja
uwierzyłam, że to masło. Albo dali napis
„Osełka śmietankowa" – każdy głupi wie,
że osełka to masło. I było. Kiedyś, za cza-
sów mojej babci.
A oto, proszę, skład takiej osełki śmie-
tankowej, tylko tycimi litereczkami napisa-
ny, więc ci przeczytam: miks tłuszczowy
zawierający 6,5 procenta tłuszczu mlecz-
nego, sól, regulator kwasowości w postaci
kwasu mlekowego, emulgator, przeciwu-
tleniacz w postaci sorbinianu sodu, aro-
mat, barwnik. Chemia z dodatkiem masła.
Masło Ekstra – producent napisał 82 pro-
cent tłuszczu mlecznego, a tam jest 62 pro-
cent tłuszczów obcych, oleju palmowego
najgorszej jakości, który jest przewidziany
do produkcji smarów. Smacznego! Oraz
łój wołowy. Czytamy dalej: czasem dodaje
się też sadło, tłuszcz okołoubojowy z uboju
świń. To są, mój kochany, fragmenty wy-
wiadu z dodatku do „Wyborczej" z lutego,
skąd to się tu wzięło, jak mamy wiosnę?
Nie wiem. I jakiś rozsądny facet o tym
mówi. Marek Szczygielski, inspektor jako-
ści towarów. Nikt pewno tego nie czytał. I
zobacz, zamiast: daj mi, kochanie, kro-
meczkę tego świeżego chleba... co ja plotę,
chleba nie ma prawdziwego, jest, ale rzad-
ko i drogi. Nie o tym mówię. Więc zamiast:
poproszę kromeczkę chlebka z masełkiem,
od dzisiaj mów: poproszę kromeczkę tego
ulepszacza o przedłużonej trwałości z
tłuszczem okołoubojowym.
Ciekawa jestem, gdzie jest koło mnie ja-
kiś sklep z ekologiczną żywnością... Tam
przynajmniej chleb jest chlebem, masło
masłem... Znajdę wiadomości o kurcza-
kach, to też się zdziwisz. A propos ptasz-
ków, wiesz, że dwadzieścia pięć lat temu
każdy mężczyzna średnio miał jednorazo-
wo sto dwadzieścia milionów plemników
pod ręką? To znaczy...
Gajka zaczęła się śmiać.
– Ale ona mówi! Ciekawe, kto jej na ta-
kie rzeczy pozwala...
– ... co ja gadam, chodzi mi o to, że przy
sobie, rzecz jasna. A teraz ma dwadzieścia
milionów. Oto, co zrobiła z facetami cywi-
lizacja. Za chwilę w ogóle takiego plemni-
ka, ze świecą nawet, nie znajdziesz... Co ja
pierniczę, późno już, pa, kochany...
Cieć wie lepiej

Gajka pozmywała naczynia i poukładała


w szafkach. Juliusz wrócił do swojego lap-
topa, ale ona czuła, że musi też być z nim
szczera. I prawdę powiedziawszy, nie było
na co czekać.
Weszła do gabinetu, Juliusz siedział z
nosem w komputerze, podniósł na nią
wzrok.
– Zapomniałam ci powiedzieć, że wi-
działam się dzisiaj z Martyną, wiesz którą,
ale ja ci nie przeszkadzam?
– Ty mi nigdy nie przeszkadzasz.
Juliusz z przyjemnością patrzył na Gaj-
kę. Gajka usadowiła się na stole i machała
długimi nogami.
– Oni dwa miesiące temu kupili sobie
chomika i on zrobił sobie dziurkę w sufi-
cie, koło rury grzewczej, i jak go raz wy-
puścili z klatki, to wszedł po rurze i zrobił
sobie tam gniazdko.
– Chcesz mnie namówić na chomika?
– No co ty?
Ale ci mężczyźni są niedomyślni.
– Jak to w suficie? – Juliusz dostrzegł
surrealizm tej sytuacji.
– Normalnie – Gajka wzruszyła ramio-
nami. – Poszedł sobie tam po półkach na
książki, wygryzł cegły, bo oni mieszkają w
starym budownictwie, i wyrzucił gruz, i
ma tam normalne mieszkanko! I oni go te-
raz w ogóle nie widują... Zresztą, nawia-
sem mówiąc, Martyna się przefarbowała...
No tak, nadążyć za tokiem myślenia
Gajki nie jest łatwo. Całe szczęście, że ma
to na co dzień.
– Co ty powiesz? Już nie brunetka?
– Ruda! Chcesz herbaty?
– Nie, dziękuję.
Gajka zaczęła energiczniej machać no-
gami. Mężczyźni nic nie rozumieją.
– I ten chomik, wyobraź sobie, wycho-
dzi w nocy, zabiera sobie jedzenie, chomi-
kuje... I oni tak mają chomika, chociaż go
nie mają, a Martyna boi się szczurów.
– Szczury też mają? Czy coś przeoczy-
łem?
– Ojejku, przecież zdziczały chomik to
prawie jak szczur! Ale oni się bardzo ko-
chają.
Juliusz już wie, że niewiele dzisiaj zrobi,
zamyka program i pyta przekornie:
– A to ciekawe... chomik i Martyna?
Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– Nie chcę! Akurat! Martyna z mężem. I
teraz problem, bo ona, wyobraź sobie, jest
w ciąży! I trochę się boi, że jak ten szczur,
czyli chomik, będzie biegał w nocy po
domu, to może to być niebezpieczne. I co
oni mają robić? Bo przecież głupio zakła-
dać pułapkę na myszy na własnego chomi-
ka, który stał się prawie szczurem...
– Martyna jest w ciąży? To wspaniale!
Nareszcie do niego dotarło!
– No, w trzecim miesiącu. Zresztą gdy-
by o tym wiedziała, toby się nie farbowa-
ła...
Juliusz nie widział związku między ko-
lorem włosów Martyny a dzieckiem.
– Sądzisz, że trzymiesięcznemu embrio-
nowi nie jest wszystko jedno, czy ma mat-
kę czarną, czy rudą?
– O rany, jak ty się w ogóle na niczym
nie znasz. Farba inaczej chwyta, jak się
jest bombą hormonalną. A poza tym może
można takiemu dzidziusiowi zaszkodzić?
Nie wiem. Jak się ma okres, to też nie wol-
no farbować włosów – Gajka zeskakuje ze
stołu. – Nie, nie będę ci przeszkadzać, idę
się położyć, a ty sobie spokojnie skończ...
Piszesz o terapii eriksonowskiej? Trzeba
było powiedzieć... Czekam w sypialni. ..
Gajka znika w drzwiach, a Juliusz szyb-
ko zatrzaskuje pokrywę laptopa.
Miło razem położyć się do łóżka.
*

Sara szukała gospodarza domu dość dłu-


go. Wcale nie mieszkał w ich bloku, tylko
trzy domy dalej. Drzwi otworzyła jej tęga
kobieta.
– Mąż jest na dwójce – powiedziała
przez uchylone drzwi.
Sara jeszcze raz na tablicy informacyj-
nej sprawdziła, jak się ich gospodarz domu
nazywa. Janusz Puchała. Jak się miała do
niego zwracać? Panie gospodarzu domo-
wy? Panie Januszu? Janie? Panie Janie,
rano wstań? I tak wstaje rano. Na dwójce,
czyli w bloku numer dwa.
Sara postanowiła wjechać na dziesiąte
piętro i spokojnie schodami schodzić w
dół. Nie przegapi go. I zmusi, żeby powie-
dział coś o Magdzie, skoro ona wolała się
przyjaźnić z cieciem niż z nią. Albo skoro
nie miała koło siebie nikogo, tylko ciecia.
Albo skoro ona, Sara, była taka głupia, że
nie zauważyła, że Magda choruje. Bo
wspominała coś o badaniach. Była jakieś
dwa dni gdzieś. Ale gdzie i po co? Trzeba
ją było wypytać. No tak, ale ona, Sara,
była zajęta ważnymi sprawami swojego
małżeństwa. I w dodatku zdała sobie spra-
wę między ósmym a siódmym piętrem, że
nic nie wie ani o rodzinie Magdy, ani skąd
jest, bo przecież też przyjechała do War-
szawy z jakiejś prowincji, cała Polska była
prowincją dla stolicy, w każdym razie nie
znała nikogo, kto by cokolwiek o niej wie-
dział. Oprócz pana Janusza Puchały. Jest!
– Przepraszam pana – powiedziała Sara.
– Czy pan coś wie o Magdzie? Wyjeżdża-
łam... – skłamała lekko – a jej telefon mil-
czy. Niepokoję się – to już była prawda.
– Ja tam nic nie wiem – odrzekł pan Ja-
nusz i dalej mył okna. Nawet dość porząd-
nie przecierał je gumową końcówką.
– Nie mam nikogo oprócz niej.
Cisza. Odwrócony tyłem pan Janusz te-
raz przecierał okno gazetą.
– Ona nie ma nikogo oprócz mnie – po-
prawiła się Sara.
Odpowiedziało jej tylko szuranie papie-
ru.
Odwróciła się i zbiegła po schodach w
dół. Świński ryj! Pieprzony ciec! Nie ma
na kogo liczyć w tym beznadziejnym świe-
cie.
– Taksówkę jej zamawiałem do szpitala
Wolskiego – dobiegły ją na piątym piętrze
słowa gospodarza domu.
– Dziękuję panu serdecznie! – odkrzyk-
nęła na całą klatkę schodową Sara.
I zbiegała w dół po dwa stopnie, jakie to
szczęście, że na świecie są jeszcze jacyś
normalni i mili ludzie!

– Jak mnie tu znalazłaś? – Magda mówi-


ła tak cicho, że Sara musiała się nachylić.
– Normalnie – wzruszyła ramionami
Sara. – Dlaczego nie powiedziałaś, że
idziesz do szpitala? Przecież byśmy cię od-
wieźli... I w ogóle...
Co w ogóle? Na cóż to jej obecność mo-
głaby niby wpłynąć? Na to, żeby Magda
nie była chora aż tak?
– Nie chciałam wam zawracać głowy –
Magda zamknęła oczy i oddychała równo.
– No, Magda, co ty...
Sara wzięła Magdę za rękę. Gdzie ja
miałam oczy? – pomyślała o sobie ze
wstrętem. I na dodatek przyszła do tego
szpitala bez niczego, żadnych owoców nie
kupiła ani soków. Była jak zwykle bezna-
dziejna.
– Nic ci nie przyniosłam, przepraszam.
– Nie szkodzi... fajnie, że jesteś...
– No i co, pani Magdo – do sali wkro-
czyła pielęgniarka i odsunęła Sarę od łóż-
ka, sprawnie odcięła dopływ kroplówki,
wyjęła plastikową rurkę, parę kropli krwi
spłynęło na nadgarstek Magdy, Sara od-
wróciła wzrok, pielęgniarka zrobiła za-
strzyk i z powrotem założyła kroplówkę. –
To co, doczekała się pani w końcu siostry?
Wszystko będzie dobrze – poklepała Mag-
dę po ręce i starła wacikiem krew. – Naj-
ważniejsze to się nie poddawać.
Sara usiadła z powrotem na stołeczku.
– Wzięła mnie za twoją siostrę – powie-
działa cicho. – Masz siostrę?
– Mam, ale w Suchej, nie przyjedzie, za
daleko. Poza tym nic im nie mówiłam...
boby się tylko martwili... I tak nie mają za
co przyjechać... – zaszemrała Magda.
Sara poczuła, jak ją ściska za gardło, i
odchrząknęła.
– Co to była za operacja?
– Mam raka... – wyszeptała Magda.
– Daka? Żadtujesz sobie, czy co? – za-
gdakała Sara i poczuła, że się rozpłacze.
– Szyjki...
Och, całe szczęście, bez szyjki można
żyć, nawet można mieć dzieci, po prostu
podwiązują to wszystko i tyle. Całe szczę-
ście, że to tylko rak szyjki, rany boskie, ja-
kie to potworne. Co mogę powiedzieć,
matko moja, nawet nie wiem, co mam po-
wiedzieć – przemknęło przez głowę Sary i
postanowiła milczeć.
Pogładziła tylko delikatnie dłoń Magdy i
powiedziała:
– Najważniejsze, że będziesz żyć. Za-
opiekuję się tobą...
– Nie, to nie jest najważniejsze – powie-
działa cicho Magda i spojrzała Sarze pro-
sto w oczy. Miała pusty wzrok. – To był
zaawansowany rak szyjki. Wycięli mi ma-
cicę i jajniki. Nie zależy mi na tym, żeby
wyzdrowieć, nie chce mi się żyć, rozu-
miesz?
– Mogę panią przeprosić na chwilę? –
Pielęgniarka nachyliła się nad łóżkiem i
zmieniła worek na mocz, przywiązany do
ramy, a potem odkryła Magdę.
– Magdusiu, wrócę za chwilę – Sara wy-
cofała się na korytarz i ciężko usiadła na
krześle przed salą.
Jasnozielone ściany kłuły ją w oczy. Ko-
rytarz szpitalny był cichy. To ona mogła
tam leżeć i nigdy nie mieć własnego dziec-
ka. Zamknęła oczy i poczuła, jak jej serce
zaczyna przyspieszać, jak robi jej się dusz-
no, i z całej siły zacisnęła paznokcie na
udzie. Ból był silny. Uspokój się, idiotko,
powiedziała do siebie w duchu, w tej chwi-
li się uspokój, nie próbuj zemdleć, idiotko!
Ale organizm Sary wcale nie miał zamiaru
jej słuchać. Zrobiło jej się mdło, pochyliła
głowę do przodu i zobaczyła przed sobą
czyjeś buty.
– Przepraszam, coś się dzieje?
Zmusiła się do podniesienia głowy.
Przed nią stała lekarka. Pokręciła przeczą-
co głową. Zielona ściana zaczęła się rozsy-
pywać, Sara kurczowo wbiła po raz wtóry
paznokcie w udo. Przestało szumieć w
uszach, serce powoli zwalniało.
– Pani do...? – pytanie lekarki zawisło w
powietrzu.
– Do Magdy...
– Pani jest rodziną?
– Tak – powiedziała Sara i wzięła głębo-
ki oddech.
– Proszę za mną – lekarka ruszyła w kie-
runku gabinetu lekarskiego, nie odwraca-
jąc się, i Sara zmusiła się do wstania. Ko-
rytarz już nie wirował, ściany się uspoko-
iły i wróciły na swoje miejsca.
Stanęła w drzwiach gabinetu. Trzy włą-
czone monitory, na trzech biurkach. Kana-
pa między szafą a oknem.
– Proszę, niech pani siada.
Lekarka nie patrzyła na nią, tylko szuka-
ła czegoś na biurku.
Sara rozejrzała się i usiadła na najbliż-
szym krześle.
– To dobrze, że pani nareszcie jest. Kar-
ta jest nie uzupełniona. Telefon do pani?
To procedura, proszę się nie niepokoić,
musimy mieć kontakt do rodziny.
Sara wydukała swój numer na komórkę i
domowy. Musi uprzedzić Jacka.
– Proszę pani, stan chorej nie jest lekki.
Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy,
ale zaniedbany rak szyjki... Czy siostra nie
robiła cytologii? To podstawa, no ale, jak
pani wie, jest szczęśliwie po operacji, a za
parę dni będziemy coś więcej wiedzieć, jak
przyjdą wyniki badań histopatologicznych.
Daj Boże, żeby cięcie było w obrębie tkan-
ki zdrowej. Czekają ją jeszcze naświetla-
nia... ale o tym później. Mnie jednak nie-
pokoi jej stan psychiczny. U młodej kobie-
ty wiadomość o tak rozległej operacji, na-
wet jeśli ona ratuje życie, zawsze wywołu-
je szok. Siostra nie miała dzieci – lekarka
przeglądała kartę – i tym bardziej jest to
traumatyczne. Potrzebuje troskliwej opie-
ki. Szanse każdego chorego maleją, jeśli
nie widzi sensu życia. Pani siostra – lekar-
ka przerwała, po czym znowu zaczęła
przerzucać jakieś kartki – jest pod opieką
naszego psychologa... ale to nie załatwi
sprawy. Ona musi chcieć wyzdrowieć, ona
musi współpracować... A, będę szczera
kiepsko to widzę... Teraz wszystko zależy
od was, od tego, jakiego wsparcia jej
udzielicie. Pani musi być silna. Przed pa-
nią poważne zadanie.
Oddech Sary wrócił do normy, choć ser-
ce biło szybko. Jak mogła myśleć o sobie,
a nie o Magdzie? Jak ma jej pomóc?
– Jak mogę jej pomóc?
– Być przy niej. Rozmawiać. Przekonać,
że świat się nie kończy... Mogło być go-
rzej. Zgłosiła się w ostatnim momencie...
Ach, dziewczyny, co wy wyprawiacie...
Kiedy pani miała badania?
– Ja? – Sarę aż zatkało.
– Pani, pani...
Kiedy? Przecież ona nie ma żadnych
kłopotów, to po co ma chodzić do lekarza?
– Nie pamiętam.
– Rok temu? Dwa?
– Coś takiego – skłamała Sara.
– Coś takiego, proszę pani, to widzi pani
u siostry – powiedziała lekarka. – Nie
wiem, jakie są stosunki w waszej rodzinie,
ale fakt, że nikogo przy niej nie było przed
operacją, też jej dobrze nie zrobił.
– Nic nie powiedziała – bąknęła uspra-
wiedliwiająco Sara.
– No tak, niełatwo nam się chwalić, że
nie jest tak, jak byśmy chcieli. Nie jest mę-
żatką, prawda?
– Nie – powiedziała Sara i zobaczyła
plecy Piotra w drzwiach parę miesięcy
temu.
– Szkoda. W dobrym związku łatwiej
jest razem przez to przechodzić. No, ale
ma panią. No, niech pani do niej wraca.
Potrzebuje bliskiej osoby.
Sara wyszła na korytarz i rozprostowała
ramiona.
Jak mogła być tak mało
spostrzegawcza? Jak mogła nie widzieć
strachu i samotności Magdy? Wszystko to
naprawi, nie będzie taką beznadziejną ego-
istką. I pomyśleć, że zwierzała się Magdzie
z tego pragnienia dziecka bez przerwy, a
Magda jej pokornie słuchała, jakie to mu-
siało być straszne, przecież o tym raku do-
wiedziała się już jakiś czas temu. Ale Mag-
da ją zmyliła tymi cholernymi randkami,
tak się dała nabrać!
Przecież rzut oka by wystarczył jakiejś
inteligentnej kobiecie, rzecz jasna nie jej,
żeby się zorientować, że Magda robi to z
desperacji, a nie z potrzeby serca. Głupia
jesteś, Saro, jak but – powiedziała do sie-
bie w duchu. Teraz wróci i będzie siedzieć
przy niej i nie pozwoli jej na głupie myśli.
Przecież życie jest takie piękne, niezależ-
nie od tego, co się dzieje.
Kiedy wróciła do sali, Magda spała. Z
kolejnej kroplówki wolno sączył się prze-
zroczysty płyn. Spojrzała na zegarek, była
siódma. Magda poruszyła się.
– Magdusia, to ja – pochyliła się nad
chorą.
– Jesteś jeszcze?
– Tak, ale muszę iść do radia. Dzisiaj
wieczorem jestem sama. Muszę. Przyjdę
jutro, z samego rana. Przyniosę ci coś do-
brego, nie martw się. I będziemy sobie ra-
zem...
– To dobrze – wyszeptała Magda. – Ale
ja nic nie potrzebuję... Nie mogę jeść...
Powiedzieć jej, że rozmawiała z lekarką,
czy raczej nie? Sara postanowiła niczego
nie ukrywać.
– Lekarka mnie wzięła za twoją siostrę.
– To dobrze...
– Ale ja tego nie sprostowałam...
– To dobrze – powtórzyła Magda.
– Przyjdę jutro – powiedziała Sara.
I cicho wymknęła się z sali numer czte-
ry.
Jestem w lesie

W sklepie z butami na rogu Nieziem-


skiej i Kręglińskiej sprzedawczyni Aneta
Kłyź siedziała kamieniem; mimo że sie-
dzieć jej w czasie pracy nie było wolno. Z
radia, które przynosiła do pracy w tajemni-
cy przed szefową, płynęły ciche słowa nie-
znajomej.
– Nie wiem, co mam robić, bo wszystko
inne wydaje się nieważne. Gdybym miała
odwagę, to bym powiedziała – głos w radiu
zmienił się, rany, ta kobieta za chwilę się
rozpłacze – Piotrek, przyjdź do niej, zain-
teresuj się nią, ona umiera, ludzie bez na-
dziei na życie nie wracają do zdrowia.
Przecież byłeś z nią osiem lat, ja wiem, że
bez ślubu, ale co to ma za znaczenie... To
tak, jakbyście byli małżeństwem.
Ona bez ciebie umrze. Jest już inną oso-
bą niż ta, którą opuściłeś. Wróciła do ma-
lowania, próbowała sobie radzić, przecież
nie ścigała cię telefonami, uszanowała
twoją decyzję, ale teraz... teraz sytuacja
się zupełnie zmieniła... Ja nie jestem dla
niej tak ważna jak ty... Jej rodzina nie wie,
że ona jest chora... i ona nie chce, żeby
wiedzieli. I tak jej z tej Suchej niewiele po-
mogą... Ona nie przeżyje bez ciebie. .. Ale
oczywiście tego nie zrobię. Mężczyźni
opuszczają własne żony, jak dowiadują
się, że są chore... a nie stają się dla nich
lepsi... I nie mam do kogo tych słów po-
wiedzieć, bo ty mi, Makrof, nie odpowiesz,
prawda? Ten dzisiejszy wieczór pokazał
mi całą moją głupotę i jak bardzo jestem
zakleszczona na sobie. Jak można było być
taką egoistką... Patrzę w lustro i mam
ochotę na siebie napluć...
Piotrek, nie odbieraj jej nadziei... Lu-
dzie bez wsparcia i miłości nie dadzą sobie
rady z taką chorobą...
– Przepraszam, czy ma pani może czter-
dzieści sześć z tych czarnych? – młody
mężczyzna podsunął pod nos Anety Kłyź
lewy but z włoskiej serii Adiamo.
– Tu nie ma żadnych butów, nie widzi
pan? – pisnęła sprzedawczyni, a zdumiony
mężczyzna cofnął się dwa kroki.
Aneta Kłyź rozszlochała się w najlepsze.
Mężczyzna odłożył but na ladę, spod lady
dochodził cichy, zrozpaczony głos:
– Jak mam cię znaleźć, żeby cię przeko-
nać...
Tak, tak. Radionowela. Dobrze zagrana.
Przejmująco. Ale żeby aż tak reagować?
Bez przesady. Tu się jeszcze przecież pra-
cuje. A te buty są właśnie takie, jakich szu-
kał. I nie będzie tak łatwo rezygnował, bo
nienawidzi zakupów. Skoro już jest w tym
sklepie, to załatwi tę sprawę. Kobiety są
nieznośne, niezrównoważone, niestabilne
uczuciowo. O nie, to go nic nie obchodzi,
buty musi mieć. A gdzie klient nasz pan?
Popatrzył na czerwone oczy sprzedaw-
czyni. Matko moja, toż to się serce kraje.
Sięgnął do kieszeni i wyjął staromodną,
dużą, czystą chustkę do nosa w czerwono-
czarną kratę, i podał Anecie Kłyź.
– O Boże, Boże, jacy wy jesteście
straszni, a ona tam umiera – zapiszczała
Aneta Kłyź i głośno wytarła nos. Po czym
wychlipała: – Zresztą już zamykamy – i
oddała mokrą chustkę mężczyźnie.
Albowiem sklep był w soboty otwarty
do ósmej wieczorem.

Oho, Juliusz już jest. I bardzo dobrze.


Nie będzie odkładać ani na chwilę tej roz-
mowy.
– Julo?
– Kochanie, wpadłem tylko się prze-
brać! – dobiegło ją z łazienki.
Gajka stanęła pod drzwiami łazienki, a
potem delikatnie zapukała.
– Wejdź, wejdź – Juliusz z nagim tor-
sem mył zęby. – Dzisiaj gram w brydża,
nie pamiętasz? Mam taksówkę za pięć mi-
nut.
– To odwołaj – powiedziała Gajka ka-
miennym głosem. – Muszę z tobą poroz-
mawiać.

Piotr zjechał na pobocze i stanął. Silne


światła oświetliły ścianę lasu. Pojedyncze
pnie sosen mnożyły się w nieskończoność,
co jakiś czas pojawiały się modre w tym
świetle plamy mchu. Z głośnika płynął te-
raz przyjazny koncert Dworaka. Wyłączył
radio. Ręce dalej mu się trzęsły. Wyjął ko-
mórkę i wystukał numer.
– Abonent czasowo niedostępny – poin-
formowała go poirytowanym tonem ma-
szyna.
Wykręcił numer domowy Magdy. Po
dziesięciu sygnałach wyłączył się.
Położył ręce na kierownicy. Kłykcie
zbielały od uścisku. Zanim dojedzie do
Warszawy, będzie druga w nocy.
O drugiej w nocy nie może iść do Sary i
Jacka. Jaki jest ich numer domowy? Nie
wie. Ale zna adres. OK, informacja. Coś
od ptaka. Wrona. Kruk. Krukowscy. Nie,
za duży ptak. Gołąb. Gołębiewscy. Nie.
Wróblewscy. Wróbel. Za mały. Tamten
był bardziej kolorowy. Paw? Koliber?
Psiakrew, nie ma pamięci do nazwisk.
Pliszka? Ziębscy. Zięba. Tak, Zięba. OK,
spokojnie. Jaki jest telefon do informacji?
Nie ma pojęcia. Kto może wiedzieć? Tylko
się nie denerwuj, powtarzał Piotr, nie ko-
rzystał nigdy z żadnej informacji telefo-
nicznej. Kto może wiedzieć? Kliknął na
książkę telefoniczną w komórce. Andrzej,
Andrzej na pewno nie wie, zresztą jest w
Monachium, Agata, nie, nie widział jej od
dwóch lat... Bednarz, to chyba doradca
bankowy, Cykada nie, o, redaktor jego
książek, z Krakowa.
– Przepraszam za porę, ale podasz mi te-
lefon do informacji?
– Informacji czego?
– Jak to czego? Informacji.
– A gdzie jesteś?
– W lesie! – warknął Piotr.
– Kolejowej? Lotniczej? Po co ci...
– Numerów... Przepraszam, ale to pilne,
nie mam do kogo zadzwonić... – Piotr zdał
sobie nagle sprawę z tego, że nie ma żad-
nego przyjaciela, do którego mógłby w so-
botę wieczorem zadzwonić po numer in-
formacji, i zrobiło mu się przykro.
– Poczekaj chwilę...
Piotr zanotował numer na starym kwicie
parkingowym.
Niestety, telefon Jacka i Sary nie odpo-
wiadał. Szkoda, że nigdy nie wymienili się
komórkami. OK, to jeszcze jeden telefon
do informacji, pojedzie od razu na miejsce.
Z tyłu zobaczył długie światła, wrzucił
jedynkę i wjechał w boczną drogę. Trochę
to potrwa. Wyłączył światła.
– Dobry wieczór, poproszę numery
wszystkich szpitali w Warszawie – powie-
dział.
– Wszystkich? – zdumiało się po drugiej
stronie słuchawki.
– Oprócz dziecięcych i zakaźnych –
sprostował Piotr i przygotował się do noto-
wania.
Wszystko poza kontrolą

Gajka siedziała sztywno w kuchni i


przekładała zdjęcia dzieciaków na trzy róż-
ne kupki. Po raz pierwszy zdarzyło się,
żeby Juliusz po prostu powiedział, że nic
nie będzie odwoływał i że można przecież
porozmawiać jutro. A ona do jutra nie
chciała czekać.
Owszem, Juliusz grał raz w miesiącu w
brydża z Jędrkiem i tym profesorem neuro-
logii, i jego żoną. I dotychczas nic nie mia-
ła przeciwko temu, mimo że Juliusz wracał
nad ranem, bo jej karty nie interesowały i
nie zamierzała się nauczyć grać.
Choć Juliusz powtarzał, że brydż nie jest
grą w karty, tylko grą za pomocą kart – nie
widziała różnicy. I dzisiaj nie mogła zrozu-
mieć, że nagle jakiś brydż okazał się waż-
niejszy od niej. Skoro tak, to bardzo pro-
szę. Niech ma. Niech Juliusz sam sobie
spędza niedzielę. I poniedziałek. Zgarnęła
poukładane zdjęcia, wzięła torbę i kluczyki
do samochodu, napisała na kartce: „Poje-
chałam do mamy, wrócę w poniedziałek", i
obrażona na cały świat wyszła z domu.
Ostatecznie do Podkowy nie jest tak dale-
ko. Pół godzinki jazdy o tej porze.

Jacek trzymał rękę we włosach Małgo-


rzaty i zastanawiał się, kiedy to wszystko
wymknęło się spod kontroli. Sary prawie
nie było w domu, a jemu do pustego
mieszkania też spieszno nie było. Ale to
już wcześniej... Małgorzata stała mu się
bliska, a przecież nie chciał niszczyć mał-
żeństwa. Romans to znowu nic takiego, ty-
siące mężczyzn na całym świecie miewa
przygody i nic się z tego powodu złego nie
dzieje. Zresztą przy Małgorzacie mógł być
sobą, a przy Sarze musiał się starać. I czy
to nie było śmieszne, że całe życie podej-
rzewała go o zdradę, gdy był w porządku?
A kiedy przytrafiła mu się przygoda, to w
ogóle tego nie widzi; na całe szczęście.
Kłopot tylko w tym, że Małgorzata za-
czynała mieć nadzieję na coś bardziej sta-
łego. A przecież jego świat był poukłada-
ny.
– Zobaczymy się jutro? – Małgorzata
podniosła głowę.
– Jutro mam obiad u teściów – powie-
dział przepraszająco i pocałował ją w czu-
bek nosa.
Uśmiechnęła się.
Nie miała o nic pretensji, jej nie musiał
oszukiwać, lawirować, udawać, przy niej
czuł się bezpieczny, a przy każdym słowie
do Sary musiał stawać na baczność i pilno-
wać się, żeby mu się nic nie wyrwało, co
mogłoby być... no, źle zrozumiane.
– A w poniedziałek?
W poniedziałek oczywiście, ach nie,
psiakrew, mają wyjątkowo przełożoną se-
sję z czwartku. Bo terapeuta wyjeżdża, a
Sarze te sesje naprawdę bardzo dobrze ro-
bią.
– W poniedziałek po pracy mam denty-
stę, ale może potem będę się mógł wyrwać
– powiedział Jacek, a Małgorzata zarzuciła
mu ręce na szyję.
– To chodź tu do mnie jeszcze raz – za-
mruczała w jego policzek. – Tak cię pra-
gnę...
Od Sary tego nie słyszał. A to były bar-
dzo seksowne słowa. Dzisiaj w dodatku
jego żona jest w radiu, nie musi się spie-
szyć, umówili się, że ją odbierze po dru-
giej, żeby sama nie wracała po nocy. Więc
miał jeszcze od cholery czasu...
Pochylił się nad Małgorzatą i postanowił
nie myśleć za dużo.

*
Helena wstała po cichutku z łóżka. Była
naprawdę szczęśliwa, po raz pierwszy od
wielu, wielu lat. Gustaw spał w poprzek
łóżka, wyglądał śmiesznie z nogami wy-
stającymi nad dywanikiem. Helena popra-
wiła delikatnie kołdrę.
Weszła do kuchni i zamknęła za sobą
drzwi. Uśmiechnęła się. To on ją tego na-
uczył, w tamtym życiu, życiu ze Stanisła-
wem, drzwi do kuchni zawsze były otwar-
te.
Obudziła się kiedyś w nocy, Gustawa
nie było obok, przestraszyła się, komplet-
nie irracjonalnie – że sobie poszedł. Drzwi
do kuchni były zamknięte, otworzyła je i z
ulgą zobaczyła, że siedzi tam z gazetą, a
przed nim stoi herbata malinowa, którą lu-
bił. Podniósł wzrok znad gazety i spojrzał
na nią tak, jakby się nie widzieli dwa tygo-
dnie. Aż jej kolana zmiękły.
– Zamykasz się przede mną? – zapytała,
siadając obok.
– Czajnik tak głośno szumi, nie chcia-
łem, żebyś się obudziła, nie mogę spać –
powiedział, a ona rozpłakała się wtedy zu-
pełnie mimowolnie.
Nikt nigdy nie zamykał drzwi, żeby mo-
gła się wyspać. Budziło ją od zawsze krzą-
tanie się domowników, nawet jeśli chciała
dłużej pospać w niedzielę, to i tak ktoś na-
lewał wodę do wanny przy otwartych
drzwiach albo Sara pytała, gdzie jest ser,
albo Stanisław mówił do Krótkiego:
– Już idziemy na spacer, już...
Albo Idena wołała do Sary:
– Znowu mi podprowadziłaś spódnicę!
I nikt nie ściszał głosu.
Po raz pierwszy zdała sobie z tego spra-
wę i rozszlochała się, że jest na świecie
ktoś, kto myśli o tym, żeby jej nie budzić.
– Co się stało? – gładził ją po głowie, a
ona po raz pierwszy nie w samotności wy-
lewała z siebie cały smutek.
Nigdy wcześniej sobie na to nie pozwo-
liła. A razem ze łzami po raz pierwszy po-
płynęła opowieść o cierpieniu, o Jagodzie,
która odesłała do niej męża, braku zaufa-
nia, końcu małżeństwa, ale i chęci wytrwa-
nia mimo wszystko dla dobra dzieci.
– Pierwszy raz, pierwszy raz ktoś dla
mnie... – szeptała w jego przyjazne ramię,
wstydząc się swoich uczuć.
– Ty też jesteś pierwszą kobietą, która
mnie szuka po nocy – powiedział czule. –
Pięknie wyglądasz, kiedy płaczesz.
Za oknem szarzało, przydałoby się kupić
nowy czajnik, ten strasznie długo grzeje
wodę.
Kochała tego mężczyznę bardziej, niż
miała odwagę do tego się przyznać. Już nie
chciała, żeby do siebie wracał. Już dojrzała
do tego, żeby razem zamieszkali. Tylko
jak to powiedzieć Sarze? Bo z Ideną na
pewno pójdzie łatwiej, tego była pewna.
Czajnik wyłączył się. Nalała pół kubka
wrzątku, dodała pół łyżeczki miodu i
wrzuciła plasterek cytryny. Za chwilę musi
go obudzić i poprosić, żeby wyszedł. A po-
tem zrobić rodzinny obiad i udawać, że
wszystko jest w porządku. Czas z tym
skończyć. Jeszcze tylko ten jeden, jedyny
raz.

– Gdzie idziesz? – Jacek z trudem otwo-


rzył oczy.
Poranne słońce wpadało do sypialni, nad
nim stała gotowa do wyjścia Sara.
Jacek spojrzał na zegarek, wpół do jede-
nastej. Przetarł oczy i ziewnął.
– Magda jest w szpitalu. Jadę do niej.
Spotkamy się u rodziców, dobrze?
Kiwnął głową i opadł na poduszkę.
– O drugiej, nie spóźnij się.
– Tak wcześnie? – skrzywił się Jacek.
– Nie jedz śniadania, zanim wstaniesz,
będzie akurat pierwsza. Wezmę samochód,
dobrze?
Kiwnął głową. Sara wyszła, zamykając
za sobą drzwi.
Nie pochyliła się nad nim, nie pocało-
wała go, głos miała obcy, informujący,
drewniany. No i dobrze. Magda w szpita-
lu? To nie mogło być nic poważnego, bo
Sara na pewno by mu powiedziała. Wsa-
dził pięść pod poduszkę i przewrócił się na
brzuch. Cholerne słońce, pomyślał, nacią-
gając na głowę kołdrę. Niedziela, a czło-
wiek się nawet wyspać nie może we wła-
snym domu.
I zasnął.

Juliusz obudził się późno. Zanim otwo-


rzył oczy, wyciągnął rękę w kierunku Gaj-
ki. Ale Gajki tym razem w łóżku nie było.
Odwrócił się na bok i spojrzał na pustą po-
duszkę. Nigdy jeszcze Gajka się tak nie za-
chowała, jak małe, rozkapryszone dziecko.
Do mamusi! Owszem, gdy się kłócili, choć
nie pamięta, kiedy ostatni raz, Gajka potra-
fiła nawet trzepnąć ze złości talerzem, a
potem płakać, ale nigdy nie uciekała. I za-
wsze mogli o tym pogadać, kiedy emocje
opadły.
Juliusz zwlókł się z łóżka. Oczywiście,
że zadzwoni do niej. Ale akurat dzisiaj taki
numer? Niedziela bez Gajki będzie pusta.
Chociaż może skończyć artykuł, tak, sią-
dzie do komputera i popracuje. Nie będzie
się zastanawiał, co się dzieje. I tak się do-
wie.
Juliusz puścił wodę do wanny i zaczął
się golić. Psiakrew! Kropla krwi spłynęła
po policzku na szyję. Przecież te maszynki
nie tną. Gajka ma problem i Juliusz, nieste-
ty, podejrzewał, że wie jaki. I nie było mu
z tą wiedzą do twarzy. Sięgnął po wacik
Gajki i przetarł zranienie.
Kiedy spojrzał w lustro, zobaczył mocno
przestraszonego mężczyznę po czterdziest-
ce.

Sara zaparkowała samochód przed szpi-


talem. Sięgnęła na tylne siedzenie i wyjęła
torbę z zakupami. Jeden sok ze świeżych
owoców, dwie wody mineralne niegazo-
wane, parę jabłek z importu, serek z wi-
sienkami, tusz do rzęs i leciutki puder w
kuleczkach, rozświetlający, krem do rąk i
tonik do mycia twarzy. Niekonwencjonal-
na paczka szpitalna. Ale może Magda po-
czuje się lepiej, jak będzie lepiej wyglą-
dać? A wyglądała jak zwiastun śmierci.
Dobrze, że przyjechała wcześniej, kiedy
nie ma jeszcze tłumów. Może z nią posie-
dzieć całe dwie godziny, ale co ma mówić?
Że będzie dobrze?
Nic nie będzie dobrze. Jak się rozmawia
z przyjaciółką, która w wieku trzydziestu
dwóch lat dowiaduje się, że nawet jeśli
przeżyje, to i tak nie będzie miała dzieci? I
co? Ma zapytać Magdę, czy może powie-
dzieć Jackowi, co jej jest? Czy o to się
pyta chorą osobę? Która nawet nie chce,
żeby rodzina wiedziała?
Sara wyprostowała ramiona i przyoble-
kła twarz w wymuszony uśmiech. Olać
tego raka, ot co!
Weszła pewnym krokiem na salę numer
cztery, drzwi za nią zatrzasnęły się z hu-
kiem, nie przytrzymała ich ręką, i stanęła
jak wryta.
Albowiem na łóżku Magdy siedział
Piotr, z ciemnym zarostem na twarzy, zmę-
czony, i trzymał Magdę za rękę. A Magda
uśmiechnęła się do Sary uśmiechem, od
którego nawet blade ściany w pokoju zro-
biły się złociste:
– Sara, zobacz, kto mnie odszukał!
I Sara, zamiast zrobić jakikolwiek przy-
jazny ruch, który by świadczył o tym, że
się cieszy, że coś podobnego, albo chociaż
powiedzieć: „Cześć, Piotr", wykrztusiła:
– Dzień dobdy – i rozpłakała się jak
dziecko, albowiem właśnie uwierzyła, że
cuda się zdarzają.
Kajmany albo Cypr

Sara siedziała na ławce w ogrodzie bota-


nicznym i wpatrywała się w złotokap, któ-
ry obsypał kiściami żółtych kwiatów ol-
brzymie, większe niż kasztan drzewo.
Jeszcze nie mogła uwierzyć, że to wszyst-
ko wydarzyło się naprawdę. Tak jakby Pan
Bóg wysłuchał jej prośby.
Roześmiała się głośno, na tyle głośno,
że starsza pani, która czytała na sąsiedniej
ławce, oderwała wzrok od książki i spoj-
rzała na nią z zaciekawieniem. Wiewiórka
stanęła na środku ścieżki i zabawnie zrobi-
ła słupka, w oczekiwaniu na coś pysznego.
Fioletowe bzy, przystrzyżone na okrągło,
pachniały, a w trawie uwijały się dwa małe
ptaszki, które na pewno nie były wróblami,
ale Sara nie miała pojęcia, jak się nazywa-
ją. Tańczyły wokół siebie, radośnie świer-
goląc i nie robiąc sobie absolutnie nic z to-
warzystwa ludzi i towarzystwa dużej pawi-
cy, która przechadzała się obok. I była po-
dobna do indyka.
Takie rzeczy nie zdarzają się w życiu, a
jednak. Kiedy zobaczyła Piotra, uwierzyła,
że wszystko może się zdarzyć. Magda
trzymała go kurczowo za rękę, nie pozwa-
lając mu odejść na krok, nawet nie zauwa-
żyła, że ma i tusz, i puder. Nagle wszystko
przestało być istotne. Bo rzeczywiście, tyl-
ko cud mógł sprawić, że pojawił się akurat
w takim momencie. Chciał się z nią skon-
taktować wcześniej, ale się bał. I wczoraj –
patrzył na Sarę uważnie, jakby się jej tłu-
maczył – pod Koszalinem poczuł, że nie
może ani chwili dłużej czekać. Magda co
jakiś czas mówiła do Piotra:
– Idź już, odpocznij, weź klucze i od-
pocznij, potem przyjdziesz – ale ich ręce
były tak kurczowo splecione na białej po-
szewce z niebieską pieczątką oddziału, że
wydawały się nie do rozplatania. Piotr pa-
trzył na mało atrakcyjną Magdę jak w ob-
raz. Magda miała tłuste włosy, zaczesane
na czoło i spięte klamerką, i była blada, i
miała podkrążone oczy, i tak pięknie wy-
glądała, że Sarze na wspomnienie ich
dwojga robiło się... niezwykle, nie do
określenia, nie do opisania.
– Poradzimy sobie – mówił Piotr do
Magdy, nie zwracając uwagi na Sarę. –
Zobaczysz, będzie lepiej, niż było. Jak to
dobrze, że nie jest za późno, nie przeżył-
bym bez ciebie, nie martw się, kochana.
A ona, Sara, siedziała obok i świat za-
czął się toczyć w kierunku raju w takim
tempie, że aż się przestraszyła, że to nie-
możliwe, że to wymyślenie jakieś.
Ale to nie było żadne wymyślenie, tylko
absolutna rzeczywistość, bo potem Magda
szepnęła:
– Chce mi się spać – i przymknęła oczy.
Piotr powiedział, że jeszcze chwilę z nią
posiedzi. .. i Sara poszła, bo nie była im
potrzebna, i to bez wątpienia było najbar-
dziej fantastyczne.
I nie poczuła się wcale odrzucona, o nie.
Poczuła się szczęśliwa za nich oboje. Do
obiadu z rodzicami miała jeszcze godzinę i
wcale jej się nie spieszyło, chciała pobyć
sama, sama ze swoją radością. Teraz
wszystko się zmieni na lepsze. Najważniej-
sze to nie myśleć tylko o sobie. Przyjrzeć
się światu. Wiewiórka podbiegła do star-
szej pani, wyraźnie oceniła ją lepiej niż
Sarę. Wskoczyła na ławkę i znowu stanęła
słupka. Świat był przyjazny, tylko należało
nań spojrzeć z właściwej strony.
Po drodze do rodziców Sara zatrzymała
się i kupiła pęk bladoróżowych goździ-
ków.

Tylko Helena zauważyła, że z Sarą coś


się dzieje, nareszcie coś dobrego. Nie była
pochmurna jak ostatnio, promieniowała
wewnętrzną radością. To dobrze, będzie jej
łatwiej powiedzieć o wszystkim.
Zamyśliła się i nie zarejestrowała, o
czym zięć rozmawia z byłym mężem.
– Co krzak? – zapytał Stanisław.
– No, ta spółka. Nigdzie nie zarejestro-
wana, to znaczy nie u nas, Jurek podejrze-
wa, że to Kajmany albo Cypr.
– Jaka spółka? – zapytała Helena.
– Powinniście pojechać na Cypr, tam
jest pięknie – dodał Stanisław.
– Mówię o tej waszej firmie. – Jacek
spojrzał na nich bez zrozumienia. On na-
prawdę daje z siebie wszystko, żeby ich
uchronić przed kłopotami, a tymczasem te-
ściowie nie przejawiają w ogóle żadnego
zainteresowania.
– Jurek, ten prawnik, mówi, że najbar-
dziej kompetentna jest ABW.
– Słucham? – Stanisław zakrztusił się, i
to czym? kompotem z rabarbaru! Helena
natychmiast odruchowo uderzyła go moc-
no w plecy, co tylko pogorszyło sytuację.
Rany boskie, zabiją go przy tym stole! Sta-
nisław usunął się spod ręki Heleny i chwy-
cił serwetkę.
Sara spojrzała z niepokojem na poczer-
wieniałą twarz ojca.
– Tatusiu, wszystko dobrze?
Stanisław machnął ręką i próbował teraz
odkaszlnąć łupnięcie w plecy, kręcił głową
przecząco, to znów kiwał twierdząco i nie
mógł z siebie wykrztusić słowa.
Helena uderzyła go raz jeszcze, tylko to
mogło pomóc, Stanisław naprawdę nie
mógł złapać powietrza, tysiące ludzi na
świecie ginie od zachłyśnięcia, a oni tak
siedzą i się gapią.
Stanisław schylił niżej głowę i próbował
się obronić.
– Ojciec się dusi, a ty sobie tak siedzisz!
Na stole nie było ani kropli wody, Sara
ze swoją szklaneczką zerwała się od stołu,
rzuciła się do kredensu i nalała do szklanki
płynu, który był pod ręką, podała ojcu i za-
nim ktokolwiek się zorientował, że to wód-
ka, Stanisław przechylił szklankę i wypił
wszystko jednym haustem.
Oczy wyszły mu z orbit, wstał od stołu i
próbował zaczerpnąć tchu, wszyscy wpa-
trywali się w niego, jakby nigdy nie wi-
dzieli człowieka, który wypija duszkiem
dwie setki wódki. To go rozdrażniło, ale
przyjemne ciepło rozlało mu się po całym
ciele.
– Dobrze już, dobrze, tylko zostawcie
mnie w spokoju!
Stanisław usiadł z powrotem przy stole.
Nigdy nie wypił więcej niż parę kielisz-
ków wódki, nigdy naraz. Nie był zwolen-
nikiem picia, do tego momentu. Teraz po-
czuł leciusieńki szum w głowie, a obiad
nie wydawał mu się już takim koszmarem.
Powoli nabił na widelec kawałek schabo-
wego i włożył do ust.
– No co? – popatrzył na wstrząśniętą
Sarę i mrugnął do niej.
Sara usiadła.
Jacek czuł, że teraz już może wyjaśnić
całą sprawę i przedstawić niebezpieczeń-
stwo z tym związane.
– Ale może być jeszcze gorzej. Że nawet
ABW nie da rady. Bo to mogło założyć
WSI jako przykrywkę!
Helena spojrzała na Stanisława wzro-
kiem bezrozumnym i zatroskanym:
– O Boże, w co ty się wplątałeś? – wy-
szeptała.
Przy stole zapanowała cisza. Helena
spojrzała na Sarę. Sara sięgnęła do półmi-
ska tak niezręcznie, że łyżka spadła na ob-
rus, obijając się o salaterkę do sosu. Stani-
sław wzdrygnął się. Ręka Sary z półmi-
skiem zamarła w powietrzu.
– Tato, co ci jest?
– Nic – powiedział szybko Stanisław i
zobaczył, że i Sara, i Jacek bardzo płynnie
wyglądają.
– Ojciec jest ostatnio przeczulony – pró-
bowała wyjaśnić Helena.
Ooo, nie. Tego za wiele. Zejdą w końcu
z niego, czy sam ma ich pozrzucać? Tak
się dał Helenie zmanipulować, że sam do
siebie czuł pogardę. I to on świecił oczyma
przed prawnikiem, teraz z niego robią idio-
tę, nie pozwoli sobie na to dłużej, o nie!
– Dajcie mi spokój – szepnął ostrzegaw-
czo, nie zwracając uwagi na błagalne spoj-
rzenie Heleny, a był to dość głośny szept,
bo wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwie-
niem.
– Nie dziwię się tatusiowi wcale – Jacek
spojrzał na Stanisława. – Ojca wykańcza
na pewno ta sprawa... Z WSI... Jurek
mówi, że nitki się ciągną do Libijczyków...
I wtedy stało się coś, czego nikt się nie
spodziewał.
Stanisław podniósł się, walnął pięścią w
stół i poczerwieniał jak burak, wcale nie
od zakrztuszenia. Wszyscy zamarli w
oczekiwaniu na najgorsze. Stanisław po-
wiódł po nich spojrzeniem, widział wpa-
trzone w niego brązowe oczy przerażonej
Sary i piwne oczy Heleny. Usiadł z powro-
tem na swoim miejscu i silnym, stanow-
czym głosem, bardzo spokojnie wycedził:
– Otóż mam w dupie, gdzie się Jurkowi
ciągną nitki. Nie ma żadnego Jurka. Nie
ma żadnej spółki. Nie ma żadnej sprawy.
Nie jestem żadnym świadkiem – i gwoli
wyjaśnienia dodał: – Świadkiem niczego
nie jestem.
Z twarzy Sary zniknął wyraz pogody, z
którym przyszła do rodziców. Coś było nie
w porządku, ale nie wiedziała co.
– Co się dzieje? Mamusiu?... Tatusiu...
Rodzice nie patrzyli na nią, patrzyli na
siebie. Obco, przerażająco. A Stanisław
przechylił się w stronę stołu i nałożył sobie
potężną porcję ziemniaków. Drugą z kolei.
– Podaj mięso, proszę – powiedział do
zmartwiałej Heleny, wrzucił sobie na talerz
kotlet, a potem zwrócił się do Sary:
– Kochanie, nie ma żadnego mamusiu,
tatusiu! Jest rozwód.
I wsadził sobie kawał kotleta do ust.
Z Heleny uszło powietrze. Nie miała od-
wagi spojrzeć na Sarę, wiedziała, że za
moment wydarzy się coś przerażającego.
Sara dostanie ataku histerii, zemdleje, Je-
zus Maria, co ten Stanisław narobił... Ale
w ciszy, która zapadła, pytanie Sary za-
brzmiało przyjaźnie.
– Tatuś oszalał?
– Nie całkiem, córeczko.
Helena wstała i położyła dłoń na ramie-
niu córki.
– Ja byłem za tym, żeby ci od razu po-
wiedzieć – wyjaśnił Stanisław.
– Powiedzieć o czym? – zapytała Sara,
jakby nie rozumiała, co się wydarzyło.
– Wzięliśmy rozwód... – potwierdziła ci-
cho Helena.
Stanisław spojrzał na nią znad talerza.
Świetny obiad, sam dla siebie nie gotował,
więc postanowił zjeść za dwóch. I napiłby
się jeszcze. Machnął widelcem w stronę
Sary.
– Rozwód. Tylko rozwód. Nie ma żad-
nych spółek, nie jesteśmy w nic zamiesza-
ni! Czy mogę prosić jeszcze trochę wódki?
– A to się Jurek zmartwi... – wyrwało
się Jackowi.
Wszyscy spojrzeli na niego jak na idio-
tę.
– To ja tacie naleję – powiedział Jacek i
sięgnął po stojącą na kredensie butelkę
wódki.
– Nie cieszysz się? Nic nam nie grozi...
– wydusiła z siebie Helena i niezdarnie po-
głaskała córkę.
Sara odwróciła się i spojrzała na matkę.
– Rozwód? I nie mogliście wcześniej
powiedzieć? Nagle? Dlaczego? – zapytała
spokojnie Sara, albowiem wiedziała, że na
świecie zdarzają się rzeczy tak dobre, ja-
kich by sama nie wymyśliła, na przykład
Piotr przy łóżku Magdy.

– Wiem, że to musiał być dla ciebie


szok – Jacek starał się być naprawdę miły.
Stali przed klatką z lwami. Oba leżały
na boku, prawie dotykając się grzbietami,
ospałe, nie zwracające uwagi na gapiów.
– Popatrz, jak szczęśliwie żyją – powie-
działa Sara, choć nie była przekonana, czy
to właśnie chciała powiedzieć, klatka była
bowiem niewielka.
– Całe życie razem – potaknął Jacek
ochoczo.
– Co im strzeliło do głowy? – Sara spoj-
rzała na Jacka, szukając u niego odpowie-
dzi. Jak można się rozwodzić bez powodu
po tylu latach?
– To nie był ich wybór. Złapali, wsadzili
i siedzą – Jacek przyglądał się zapamiętale
lwom. – A właściwie leżą.
Sara popatrzyła na lwy, wyglądały jak
martwe, tylko lwica leciutko ruszała koń-
cem ogona.
– Ja mówię o rodzicach! Ty mnie nie ro-
zumiesz.
– Naprawdę nie przejmuj się aż tak bar-
dzo. Rozwód to nie koniec świata. Nie są
jeszcze tacy starzy... Co to jest pięćdziesiąt
lat? – próbował pocieszyć Sarę, choć pięć-
dziesiątka wydawała mu się niemal wstę-
pem do grobu. – Może twój ojciec, tak jak
mój, znajdzie sobie drugą kobietę...
Sara spojrzała na niego, jakby chciała go
zabić. Gdzie się podziała ta spokojna i ule-
gła dziewczyna, w której się zakochał?
– Co ty mówisz?
Odeszła od klatki i usiadła na ławce,
ukryła twarz w dłoniach. Od dawna już no-
sili się z tym zamiarem? Czekali, aż dzieci
dorosną? Przecież one od lat są dorosłe. I
tak dobrze udawali? Nic dziwnego, że tak
chętnie się wyprowadzili z Poznania. Sara
za nic nie chciała oceniać decyzji rodzi-
ców, ale dopiero teraz do niej dotarło, że
wszystko się zmieniło, że jej rodzina prze-
stała istnieć.
Jacek stanął obok niej i nie wiedział, co
robić. Chciał ją jakoś wesprzeć, zabrał ją
na spacer po zoo, bo nie wiedział, co zro-
bić z resztą niedzieli, było tak pięknie, a
wizyty u teściów nie należało tym razem
przedłużać.
Ale niech ona się trochę opanuje, bo na-
prawdę nie ma się czym aż tak przejmo-
wać, a robi z siebie widowisko.
I rzeczywiście, wycieczka małolatów z
watą cukrową stanęła prawie przy nich.
Wychowawczyni spojrzała najpierw na
lwy, potem na Sarę.
– Widzicie? – pokazała na nią palcem. –
Ta pani też jest zdania, że zwierzęta po-
winny żyć na wolności...
Dzieci przyglądały się jej ciekawie, Jac-
kowi również. Jacek lekko trącił Sarę w ra-
mię.
– A w ogóle to po co mnie tu przypro-
wadziłeś? – podniosła głowę. – Do zoo się
chodzi z dziećmi!
Ona dla mnie nic nie znaczy

Dom bez Gajki wydawał się Juliuszowi


obcy i nieprzyjazny. Kuchnia była ta sama,
a jednak inna, z szafek wychodziły niepo-
trzebne rzeczy; kiedy chciał znaleźć kawę,
którą Gajka wyjmowała jednym ruchem,
musiał wypakować kasze i makarony, i
przyprawy. Woda gotowała się dłużej, a
ziemniaki bez powodu się przypalały,
mimo że nigdy przedtem nie próbowały
tego robić. Dom bez Gajki był nieposłusz-
ny. W Juliuszu narastał niepokój. I choć
zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych
racjonalnych podstaw do niepokoju, to ar-
tykuł, który miał zredagować do „Świata
Psychologii", stawał się coraz mniej waż-
ny, a myśl: jest coś, o czym nie wiesz, sta-
wała się coraz bardziej natrętna. Udajesz,
że cię to nie obchodzi, ale mnie nie oszu-
kasz, siebie nie oszukasz.
Usiadł do pracy po południu, cały dzień
snuł się bez sensu po domu i zastanawiał,
czym tak uraził Gajkę.
Potem otworzył laptop i wydrukował
tekst artykułu.
Potem zrobił sobie kawę.
Potem ją wypił.
Potem poszedł do kuchni z kubkiem i od
razu go umył. I wytarł.
Potem zalał patelnię wrzątkiem, ale i tak
czarne ślady kartofli trzymały się dna z ca-
łej siły.
Potem przetarł blaty ściereczką.
Potem otworzył lodówkę i wypił piwo.
Potem uświadomił sobie, że cały wie-
czór będzie sam, więc włączył na moment
telewizor, ale i tak tępo przyglądał się mi-
strzostwom świata w bilardzie. Choć to
było ciekawe, że facet walił prosto, a bila
odbijała się krzywo i bezbłędnie trafiała do
prawidłowej łuzy po krzywiźnie.
Potem zrobił się wieczór.
Więc Juliusz poszedł do kuchni zrobić
sobie kolację. Po kolacji sprzątnął i nie był
zadowolony, bo jedzenie wcale mu nie
smakowało. Więc wrócił do komputera i
wydrukował po raz drugi artykuł, bo zapo-
mniał, że już to zrobił. Potem wziął papie-
ry i usiadł przy stole. Przyniósł sobie her-
batę i pierniczki. Wziął długopis do ręki i
odłożył.
Potem zadzwonił do Gajki. Miała nor-
malny, miły głos, jakby go wcale nie zo-
stawiła na dwa dni bez uprzedzenia.
– Prześpię się tutaj i jakoś po południu
będę w domu – powiedziała do telefonu. –
O której kończysz pacjentów?
Sami się kończą, pomyślał Juliusz.
– Ostatnią sesję mam o osiemnastej.
– To będę koło siódmej w domu. O ile
się nigdzie nie wybierasz.
– Co to znaczy, o ile się nigdzie nie wy-
bieram? – Juliusz był wyczulony na każdą
zmianę tonu swojej żony.
– Bo chciałabym jednak pogadać. Więc
może zapiszę się do ciebie na dziewiętna-
stą?
– Świetny pomysł – powiedział i odłożył
słuchawkę.
Niestety Gajka nie żartowała tak jak
zwykle, nie śmiała się, była zupełnie inna.
Coś się stało, a on nie miał pojęcia co.
Bridż? Nie, to absurd. Grał w bridża od
początku małżeństwa i Gajka nie miała nic
przeciwko tym całonocnym nasiadówkom.
Zresztą sam ją namawiał, żeby się nauczy-
ła. Nie zrobił nic, co by ją mogło urazić.
Oprócz tego, że nie odwołał wyjścia, ale
tego zrobić nie mógł, żądanie Gajki było
po prostu dziecinne.
Bardzo do niej zatęsknił. Najgorsza
rzecz, jaką ludzie mogą sobie robić, to nie
wyjaśniać do końca tego, co ich zabolało.
To odcinać się od rozmowy, obrażać, ucie-
kać, wyjeżdżać. Chyba że im nie zależy na
porozumieniu. Juliusz rozłożył kartki ma-
szynopisu na stole. Najlepsze, co mogę
zrobić, to wziąć się do roboty i nie myśleć
za dużo.

Tym razem się nie spóźnili, to miłe. Ale


siedzą i milczą, jakby się w ich życiu nic
nie zdarzyło. Przychodzą już kolejny mie-
siąc i zdecydowanie nie posunęli się na-
przód. Nie bardzo chcą mówić o tym, co
ich łączyło czy łączy. Juliusz wziął głęboki
oddech. Niekoniecznie terapeuta musi
zwierzać się swoim pacjentom, ale czasem
osiągnięta w taki sposób bliskość daje po-
czucie bezpieczeństwa.
Sara i Jacek, ładna, młoda para. I chyba
rzeczywiście chcą być razem, skoro upar-
cie tu przychodzą.
Juliusz podjął decyzję i spojrzał na nich.
– To może tym razem ja zacznę. Ożeni-
łem się z piękną dziewczyną, młodszą ode
mnie o dwanaście lat. Bardzo ją kocham,
ale nie mam złudzeń. Wiem, że jestem ni-
ski, nieładny, choć głupi nie jestem.
Sara spojrzała na terapeutę ze zdumie-
niem. Nie zauważyła, że nie jest wysoki,
wydawał jej się niezwykle przystojny, biły
od niego jakiś spokój i pewność, jakaś doj-
rzałość. Dlaczego on mówi, jaki jest?
– Moja żona uwielbia zabawę, śmiech,
rozrywkę, nie myśli poważnie o małżeń-
stwie, o dzieciach, o odpowiedzialności. I
tego od niej nie mogę wymagać. I godzę
się na wszystko, byleby jej nie stracić. Czy
jest mi z tym dobrze?
– Tak – powiedział Jacek.
– Nie – powiedziała Sara w tym samym
momencie.
Juliusz spojrzał na nich ze zrozumie-
niem.
– Otóż to. I tak, i nie. Wybór zawsze po-
ciąga za sobą rezygnację z rzeczy, której
się nie wybrało – Juliusz zamyślił się na
moment i odchrząknął. – To był przykład,
że nie zawsze rzeczy są takie, jakimi się z
pozoru wydają. I dlatego powtarzam:
szczerość. A państwo nie jesteście do tego
gotowi.
Sara usłyszała w głosie terapeuty coś, o
czym musiała się upewnić, i odważyła się
zapytać:
– I pan ją kocha?
Juliusz spojrzał w okno.
– Poznaję ją każdego dnia na nowo i pa-
miętam, że to ta kobieta, którą wybrałem i
która mnie wybrała... Pamiętam jej zapach,
jej śmiech, jej płacz, pierwsze spotkanie i
wszystko, co mi się z nią kojarzy. Wiem,
jak kroi mięso i którą ręką wiesza aparat
fotograficzny na szyi. Jakie lubi kolory i
kwiaty. Każdego dnia przypominam sobie,
że ją kocham, i cieszę się, że jest koło
mnie... Kiedy musimy sobie coś wyjaśnić,
rozmawiamy, kiedy chcemy pomilczeć,
milczymy. Różnimy się, spotykamy, od-
chodzimy, nie zlewamy się w jedno, ale
dotykamy swojej przestrzeni, jesteśmy ra-
zem...
Jacek słuchał terapeuty uważnie, choć
dość śmiałe wyznanie na początku sesji
trochę zbiło go z tropu. On przecież też ko-
chał Sarę. Cztery lata z hakiem to dość
sporo czasu, żeby kogoś poznać. Nigdy się
na niej nie zawiódł, w domu było posprzą-
tane i ugotowane. Czy chciał coś zmieniać
w swoim życiu? Nie.
To była ta dziewczyna, którą pokochał,
tak strasznie skrzywdzona przez innego fa-
ceta, którą chciał się opiekować i z którą
chciał żyć.
– Jeśli ludzie coś przemilczają, czegoś
nie wyjaśniają, Amerykanie wymyślili na
to wyrażenie, które zresztą u nas dobrze się
przyjęło: zamiatać śmieci pod dywan, te
sprawy zaczynają się rozkładać i śmier-
dzieć. Związek musi opierać się na ele-
mentarnym zaufaniu – powiedział Juliusz.
Pierwszy raz zdarzyło mu się tak rozkle-
ić przy pacjentach. Ale czy to, co powie-
dział, nie było prawdą?
Jacek popatrzył na Sarę.
Jest śliczna, chociaż mogłaby bardziej
podkreślać swoją urodę, ale lubił w niej
również tę skromność i wstydliwość. A że
chciała mieć dziecko? To normalne w jej
wieku. Powiedzieć o wszystkim? Małgo-
rzata zapytała go niedawno, kiedy powie o
niej swojej żonie. Może teraz jest dobry
moment? Nie są sami, ten terapeuta się do
czegoś przyda, jakoś to wytłumaczy, a on
w gruncie rzeczy miał dosyć kłamstw.
Sara odwróciła się w stronę Jacka i pod-
jęła decyzję. Powie mu, że sobie zrobiła
powiernika z mikrofonu, bo tak bardzo
czuła się odrzucona i niepotrzebna. Prze-
stanie się wstydzić.
– To ja zacznę. Powiem ci wszystko...
Jacek chwycił ją za rękę. Wiedział, że
musi ją wyprzedzić w tych dziwnych za-
wodach, jeżeli ma coś ocalić. Może już
wie? Domyśliła się? A może Małgorzata
spełniła swoją groźbę, że jak on Sarze nie
powie, to ona to zrobi? Jeśli coś jeszcze
jest do uratowania w ich małżeństwie, to
musi okazać się silny, a przede wszystkim
przestać kłamać.
– Nie, ja! Pozwól, że ja zacznę!
Juliusz milczał. Po raz pierwszy między
nimi zaczęło się dziać coś cennego z punk-
tu widzenia dalszej terapii. Są poruszeni.
Tylko nie przeszkadzać, a sami dojdą do
porozumienia.
– Sara – zaczął Jacek i głos mu odmówił
posłuszeństwa. – Sara, jesteś dla mnie na-
prawdę wszystkim. .. muszę ci powie-
dzieć...
Ale nie musi nic mówić, Sara widzi jego
wzruszenie, pierwszy raz od lat słyszy
prawdę w słowach Jacka, ogarnia ją ra-
dość, że jej mąż po raz pierwszy nie wsty-
dzi się swoich uczuć przy obcym człowie-
ku, nawet jeśli to jest terapeuta.
– Wiem... – powiedziała więc i uścisnęła
jego rękę.
– Wiesz? – Jacek odczuwa tak ogromną
ulgę, że wydaje mu się, że nareszcie może
odetchnąć pełną piersią. Widzi wpatrzone
w niego oczy Sary i robi mu się ciepło
koło serca. – Wiesz? – powtarza i już wie,
że wszystko będzie dobrze, że można sobie
wyjaśnić pewne rzeczy i wybaczyć.
– Tak... – Sara głaszcze go po policzku,
a Juliusz jest wniebowzięty. Znowu suk-
ces!
– Ale ona dla mnie nic nie znaczyła! –
wyjaśnia Jacek i patrzy w stronę Juliusza,
jest mężczyzną, na pewno go zrozumie.
– Jaka ona? – i Juliusz, i Sara zadają to
pytanie jednocześnie.
– No, Gośka – mówi spokojnie Jacek i
jeszcze nie wie, że popełnił błąd.
– Jaka Gośka? – dwugłos zabrzmiał w
pokoju donośnie.
– No, moja Gośka – mówi Jacek, a Sara
dopiero teraz wyrywa swoją dłoń z jego
ręki.
Jacek w niezrozumiałym zdumieniu pa-
trzy na terapeutę.
Sara zaczyna szlochać, Juliusz widzi
wzrok Jacka, który, jak dziecko, szuka u
niego pomocy.
– W związku najbardziej liczy się szcze-
rość. Bez niej dalsza terapia nie ma sensu.
Ludzie powinni sobie mówić wszystko. A
mówiąc „wszystko", miałem na myśli
wszystko, co jest potrzebne, żeby związek
budować... Czy ta... – Juliusz stara się
szybko znaleźć jakiś eufemizm, przecież
nie powie: kochanka, na litość boską! – ...
jakaś pani jest ważna dla pana?
– Nie! – zaprzecza Jacek i pogrąża się
jeszcze bardziej. – Ja z nią tylko parę razy
spałem!
– Jako terapeuta nie mogę pochwalić ta-
kiej metody... Choć czasami działa, jak wi-
dać... – wzdycha Juliusz i patrzy na kupkę
nieszczęścia, w którą zamieniła się na jego
oczach Sara. – To jest ten moment w pań-
stwa życiu, kiedy musicie o wszystkim
zdecydować... Czy budować ten związek
od postaw, czy przebaczyć, czy zastanowić
się nad przyczynami tego stanu rzeczy...
Obawiam się, że teraz musicie państwo
sami, skoro sytuacja tak radykalnie się
zmieniła, postanowić, czego ode mnie
oczekujecie. A przede wszystkim, czego
oczekujecie od siebie...
Segreguj półkami

– Nie było tak strasznie! – Helena rzuci-


ła się Gustawowi na szyję, mimo że to uli-
ca i późne popołudnie, i ludzie patrzyli, i
był tłok na Pańskiej. – Sara przyjęła to jak
dorosła osoba!
Gustaw słyszał dużo o Sarze i pomyślał
sobie, że Sara jest dorosłą osobą już ład-
nych parę lat, ale nie skomentował tej in-
formacji. I tak sytuacja nie była łatwa.
Helena umówiła się z Gustawem dopie-
ro dzisiaj po pracy, wczoraj po tym strasz-
nym obiedzie musiała pomóc spakować
Stanisławowi żołnierzy czy rycerzy. I nie
było to łatwe, bo najpierw należało ich od-
powiednio posegregować.
– Segreguj półkami! – powiedział Stani-
sław i przyniósł z łazienki cały zapas pa-
pieru toaletowego.
– Nie wiem, gdzie jest pułk.
Helena patrzyła na tysiące żołnierzyków
i naprawdę nie widziała w tych ustawie-
niach żadnej logiki. Nigdy, przez tyle lat.
– Nie pułkami w sensie pułków, tylko w
sensie półek – wyjaśnił Stanisław. – Na
każdej jest inny zestaw bitewny.
Więc Helena po raz pierwszy w życiu
spędziła wieczór z żołnierzykami swojego
byłego męża. Każdy z nich musiał zostać
owinięty w papier toaletowy, a potem
wszystkie należało poukładać w pudłach,
które przyniosła z piwnicy, a które zostały
skrzętnie schowane po ich przeprowadzce
na wszelki wypadek. Stanisław był
wdzięczny za pomoc, choć nie spuszczał z
niej oka, dbając o to, żeby tym cenniej-
szym lub bardziej kruchym nie stała się
krzywda i żeby żadna włócznia czy mie-
czyk nie złamały się w trakcie owijania.
Skończyli przed dwunastą, Stanisław za-
mówił taksówkę, a ona była tak wykończo-
na, że padła jak długa.
Gustaw uściskał ją mocno.
– Czyli koniec z fałszowaniem rzeczy-
wistości?
– Chodźmy na jakiś koniak – Helena
była naprawdę uradowana. – Koniec! Tak
jak obiecałam.
Nie była to całkiem prawda, albowiem
nie tak sobie Helena wyobrażała rozmowę
z Sarą, nie w towarzystwie mężczyzn. Ale
Sara, choć była wzburzona, nie, nie wzbu-
rzona, smutna, to nie dopytywała się
szczególnie o nic. Może nie chciała rozma-
wiać przy Jacku. A oni dość zgodnie mó-
wili, że będą się przyjaźnić, że to nie zmie-
nia ich stosunku ani do Ideny, ani do niej,
Sary, a nawet mogą się spotykać raz na ja-
kiś czas wspólnie, jak dotychczas.
Gustaw pociągnął ją w stronę maleńkiej
kawiarenki na rogu Marszałkowskiej.
– Duży koniak poproszę! – powiedziała
Helena radośnie do kelnerki.
– Dwa i dwie kawy – uściślił Gustaw.
Helena wiedziała, co chce mu zapropo-
nować, i nie zamierzała czekać z tym ani
chwili dłużej. Teraz, kiedy sytuacja się wy-
jaśniła, nie było sensu zwlekać z niczym.
Ostatecznie, choć czuła się młodo, niezwy-
kle młodo, wiedziała, że czasu nie ma zbyt
wiele. Dwadzieścia, może trzydzieści lat.
Złocisty płyn zakołysał się, kiedy stuk-
nęli się kieliszkami. Helena upiła łyk, po-
czuła się jak nastolatka, odstawiła kieliszek
i powiedziała:
– Ja, jako kobieta po pięćdziesiątce...
– ... zawsze możesz zamówić drugą –
Gustaw wszedł jej w słowo, a ona się roze-
śmiała, zanim dokończyła: – ... chcę ci za-
proponować, żebyś ze mną zamieszkał. Już
nie chcę tracić ani minuty więcej.

Juliusz zamknął za nimi drzwi i skiero-


wał się w stronę mieszkania. Gajka już
była, weszła, kiedy miał sesję, jego wyczu-
lone ucho złapało charakterystyczny, pra-
wie niesłyszalny w gabinecie dźwięk jej
kroków. Nie rzuciła mu się na szyję, jak to
robiła zawsze, nie zrobiła jednego gestu w
jego stronę, twarz miała napiętą, zastygłą.
Juliusz poczuł, jak nogi uginają się pod
nim. Spodziewał się, że kiedyś taki dzień
może nastąpić, ale nie – że tak szybko.
Widział, że Gajka wie, że on się boi,
więc usiadł przy stole i zapytał:
– Co mi chciałaś powiedzieć?
A Gajka powiedziała coś, od czego wło-
sy zjeżyły mu się na głowie. A mianowi-
cie:
– Chcę być z tobą szczera.
– Dlaczego? – Rozpaczliwe „dlaczego"
wyrwało mu się mimochodem, nie chciał
zapytać dlaczego, to było najgłupsze pyta-
nie świata.
– Związek, który opiera się na kłam-
stwie, nie ma żadnych szans. Sam mówiłeś
– Gajka usiadła przed nim sztywno, jakby
nie była jego żoną, tylko przestraszoną pa-
cjentką, po raz pierwszy u psychoterapeu-
ty.
– Czasem lepiej, jak ludzie o sobie
wszystkiego nie wiedzą – powiedział Ju-
liusz i przeklął się za te następne nieprze-
myślane słowa.
– Ale ja mam dosyć udawania – powie-
działa Gajka.
Juliusz milczał. Skulił się wewnętrznie
od ciosu, jaki ugodził go w samo serce.
Teraz tylko zachować klasę, pozwolić jej
odejść, nie obwiniać, nie zatrzymywać, nie
manipulować, mieć szacunek dla swojej
miłości i być ponad swoim egoizmem.
Agape – to jest miłość prawdziwa i bezwa-
runkowa. Jeśli druga osoba, którą kochasz,
może być szczęśliwsza bez ciebie, pozwól
jej być szczęśliwą w imię swojej miłości.
A Juliusz był pewny, że Gajkę kocha nie-
zwykle.
Podniósł się i usiadł koło niej.
– Zanim coś powiesz – zaczął mimo jej
żachnięcia – pozwól, że ja coś powiem.
Wiedziałem, że taki dzień musiał kiedyś
nadejść. Chcę, żebyś wiedziała, że było mi
z tobą cudownie, ale jesteś wolnym czło-
wiekiem – jego serce pękało z bólu, jednak
czuł, że postępuje słusznie. – Nie mam do
ciebie żalu. „If you love somebody let him
free" – jak mawiał Sting – no, to mógł po-
wiedzieć tylko idiota, ale widać był idiotą.
– Będę ci zawsze wdzięczny za te lata. No
cóż – zacisnął mocno zęby, żeby nie zawyć
z rozpaczy. – Będę musiał sobie z tym po-
radzić. Przepraszam – Juliusz poczuł, że
się rozkleja jak dziecko, że przecenił swoje
siły. – Nie chcę cię obciążać swoim smut-
kiem. Poradzę sobie. No cóż.
Gajka patrzyła na niego z wyrazem twa-
rzy, który... no właśnie, który co? Tego Ju-
liusz nie wiedział. Nie powiedziała ani sło-
wa, tylko podniosła się i wyszła z pokoju.
Juliusz rozprostował ramiona, teraz do-
piero poczuł, że musiał się kulić, a nie
chciał, żeby zapamiętała go takim... bez-
bronnym. Jest dorosły i da sobie radę.
Choć to nie będzie łatwe. Odejść tak bez
słowa?
Zastukotały kroki Gajki. Spojrzał na nią
zdumiony. Dlaczego niesie mu naręcze
własnych ciuchów, które jej kupował? Po
co opróżniła półki? Czy myśli, że on jest
aż tak małostkowy, że każe jej to
zostawić?
Ale Gajka nie zamierzała tego pakować
– wszystkie te ciuszki nagłym ruchem rzu-
ciła mu w twarz. Jej garderoba spłynęła po
nim i otuliła go zapachem jej perfum i pły-
nu do płukania tkanin. Odgarnął z twarzy
czerwoną spódniczkę i spojrzał na nią nie-
przytomnie.
– Dosyć, dosyć tego! Koniec z tym!
Niebieska bluzka z głębokim dekoltem
zwisała smętnie między jego kolanami, Ju-
liusz nie bardzo rozumiał, co się dzieje.
– Oczywiście – powiedział i schylił się
po dwie następne, które spłynęły na ziemię
tuż przy jego butach. Położył ciuszki na
stole i spokojnie powtórzył: – Dobrze.
Masz rację. Ale tu wszystko jest twoje!
Zostawię ci mieszkanie! Wiem, co
czujesz!
I wtedy Gajka zaczęła się śmiać, śmiać
tak radośnie, że gdyby nie to, że śmiała się
z ich życia, śmiałby się razem z nią.
– Ty pa... ty pa... – krztusiła się ze śmie-
chu, przysiadła na piętach i trzymała się za
brzuch. – Ty palancie! Ty palancie, ty
głupcze, ty durniu, ty, ty, ty psychiczny
psychoterapeuto! Ty psycholu! Ja nie chcę
w tym chodzić! Ja nienawidzę obcasów! Ja
lubię dres! Ja chcę mieć z tobą dziecko!!!
– Ale ja... – brnął bohatersko Juliusz, za-
nim do niego dotarł sens słów Gajki.
– Ani słowa więcej! Z tobą i z nikim in-
nym na świecie! Nawet mnie nie proś!
Chcę mieć normalną rodzinę i nie obcho-
dzi mnie, że ty tego nie chcesz! – krzyknę-
ła Gajka rozpaczliwie, a Juliusz poderwał
się i chwycił ją w ramiona najmocniej, jak
potrafił, ale tak, żeby nie połamać jej żeber
ze szczęścia.

Sara leżała w dużym pokoju na podło-


dze. Zrobiła właśnie trzysta brzuszków i
zamierzała zacząć następne trzysta. Ponie-
waż wysiłek fizyczny zmniejsza napięcie
psychiczne. Szła na popołudnie do radia i
całe szczęście, bo się nie zobaczy z Jac-
kiem, który miał minę zbitego psa i tak
samo się zachowywał. Mógłby srać na wy-
cieraczkę Hercowej, uświadomiła sobie
Sara i natychmiast rozgrzeszyła się za tak
wstrętne myśli.
– Pani będzie przeżywać całą gamę
uczuć i ma pani do tego pełne prawo, a pan
musi to na siebie wziąć. Wina jest ewident-
nie po pana stronie, ale odpowiedzialność
po obu – powiedział terapeuta, idiota.
Sara jeszcze raz podniosła nogi. Od rana
zastanawiała się, jak sobie z tym poradzić.
Jedno było pewne, Jacek nie był Konra-
dem, jej pierwszym narzeczonym, tylko
mężem, a ona nie miała już dwudziestu
dwóch lat, tylko dwadzieścia siedem,
skończone.
Nie chciała dzwonić do Ideny i płakać
jej w słuchawkę, nie tym razem. Tym ra-
zem musiała sobie ze wszystkim poradzić
sama. I to szybko. Zdecydować. Przeba-
czyć. Albo... Mamusiu, tak się pokłóciłam
z mężem... Nie szkodzi, kochanie, w mał-
żeństwie zdarzają się kłótnie. .. . Ale co
mam zrobić z ciałem? Sara zaśmiała się
sardonicznie. Oczywiście, że nie chciał jej
robić dziecka, skoro pieprzył jakąś wredną
sukę.
Ona mu jeszcze pokaże! Niech to
wszystko trafi szlag! Miała rację Ewa, któ-
ra tłumaczyła, że facet musi być zazdro-
sny, to wtedy będzie wiedział, że ma w
domu coś cennego. A ona, idiotka, za lam-
parta się przebrała.
Sarę ogarnął pusty śmiech, nic więcej.
Jacek dzwonił już dzisiaj sześć razy, ten
dzwonek jest siódmy. Ale Sara nie chciała
z nim rozmawiać. Wyłączyła komórkę, ale
dźwięk nie ustawał. Dzwonek do drzwi.
Pewno znowu ktoś położył kupę na wycie-
raczce sąsiadki. I Sara poczuła, że ma
wszystkiego powyżej uszu.
Otworzyła drzwi, wściekła i gotowa dać
odpór niesłusznym oskarżeniom, ale za
drzwiami stał Piotr.

Gdyby Stanisław przewidział przed laty,


że jego małżeństwo ulegnie całkowitemu
rozkładowi i skończy się pewnego dnia na
sali sądowej numer... to nie przyniósłby
Krótkiego do domu, ponieważ wychodził z
założenia, że pies musi mieć rodzinę, a nie
samotną osobę. Albo że samotna osoba nie
może być przywiązana do psa.
Krótki znowu piszczał przy drzwiach i
skakał do smyczy powieszonej na wiesza-
ku, a przecież o czwartej z nim był. I zbyt
pochopnie powiedział Helenie, że chce
Krótkiego zatrzymać. Nie nadawał się na
opiekuna zwierząt. Krótki jadał kaszę z
warzywami, którą gotowała mu Helena, a
on nie lubił gotować kaszy. Na suchą kar-
mę Krótki reagował zdumieniem, była za
twarda, a Krótki gubił zęby w zastraszają-
cym tempie, choć miał tylko pięć lat.
Stanisław znowu włożył buty i zdjął z
wieszaka smycz. Krótki szczeknął ade-
kwatnie do swojego imienia, krótko i rado-
śnie. Stanisław pomyślał, że jednak popro-
si Helenę, żeby wzięła psa. On go może
czasem odwiedzać. Popatrzył smętnym
wzrokiem na pudla piętrzące się w rogu
pokoju. Nawet nie mógł rozłożyć pól bi-
tewnych na podłodze, bo Krótki by
wszystko zniszczył.
Nie wiem, jak to powiedzieć

– W kubku czy w szklance? – Sara się-


gnęła po herbatę i czekała na odpowiedź
Piotra.
– Wszystko jedno – dobiegło ją z poko-
ju.
Jasne, że wszystko jedno. Fajnie, że
Piotr przyszedł. Są związki, które nie roz-
padają się z byle powodu. Prawdziwa mi-
łość przetrwa wszystko.
Dwa kubki, dwie herbaty, cukier. Nie
ma żadnych ciasteczek, orzeszków oraz
świńskich chipsów.
– Jak Magda?
Sara podała Piotrowi kubek i usiadła po
turecku na dywanie. Była u niej wczoraj,
ale to była krótka wizyta, bo do Magdy
przyjechały prawdziwa siostra i prawdziwa
matka, Sara nie chciała przeszkadzać, po-
siedziała tylko moment, ale wydało jej się,
że Magda jest szczęśliwa, bez względu na
to, jak to absurdalnie brzmiało.
– Przyszedłem, żeby...
Sara patrzyła na Piotra bez współczucia.
Ostatnio wszyscy mężczyźni jąkali się
przy niej. Ojciec. Terapeuta. Jacek. Rafał z
pracy. Co z nią było nie tak?
– Widzę – pomogła mu Sara.
– Chciałbym, żebyś...
O rany, wykrztuś to z siebie nareszcie.
– Nie wiem, jak to powiedzieć, ale...
Sarę ogarnęło niedobre przeczucie.
Czyżby on znowu miał zamiar zostawić
Magdę na pastwę losu? I znowu powie-
dzieć jak wtedy: to dobrze, że masz przy
sobie Sarę? Albo po prostu: mam nadzieję,
że jej pomożesz przetrwać te trudne chwi-
le, bo ja się zmywam?
Wzory na dywanie były do niczego.
Sara w życiu by nie wybrała takiego dywa-
nu, ale Jackowi się podobał. No proszę,
niech mówi, a wtedy ona, Sara, go nie
oszczędzi, o nie!
– Po prostu, mów.
– Czuję się w obowiązku – powiedział
Piotr – szczególnie wobec ciebie, wyjaśnić
pewne sprawy. Ja nie przyjechałem dlate-
go, że wiesz... – Piotr zawiesił głos, ale
Sara nie pomogła mu tym razem.
Po pierwsze dlatego, że nie wiedziała,
co to znaczy: dlatego że wiesz, a po drugie
dlatego, że postanowiła nie przerywać, a
po trzecie dlatego, że absolutnie nic nie
miała zamiaru mu ułatwiać. Skoro nabroił,
niech bierze odpowiedzialność.
Piotr patrzył na nią z lekkim zdumie-
niem, co odnotowała z pewną satysfakcją.
– Przyjechałem, ponieważ chciałem, od
dawna chciałem. Wiesz, myźmy się rozsta-
li – Sara z przyjemnością odnotowała kra-
kowskie myźmy, nie tylko ona miała pro-
blemy z wymową – ale tak naprawdę to
rozstaliśmy się w wyniku nieporozumie-
nia. Ja tłumaczyłem Magdzie, że tak dalej
nie chcę, a ona jakby w ogóle tego nie za-
rejestrowała. Myślałem, że jak wyjadę, to
potraktuje to, co mówiłem, serio, będzie
mnie szukać, zastanowi się nad tym, co jej
zaproponowałem poprzedniego dnia, ale
ona kompletnie nie zrozumiała, o co mi
chodzi.
– A co jej zaproponowałeś? – zapytała
Sara pro forma, bo właściwie całe tłuma-
czenie Piotra zdałoby się psu na budę. Nie
wiedziała, dlaczego sobie z niej nagle
uczynił powierniczkę.
– No wiesz, życie to nie zabawa, szcze-
gólnie życie we dwoje. Ja już się dusiłem
od tego swobodnego trybu życia. Od tego,
że nie wiesz, co się jutro stanie, czy bę-
dziesz potrzebny, czy pojawi się ktoś inny,
bardziej atrakcyjny, lepszy, mądrzejszy, ja
wiem, może po prostu bogatszy... Bez zo-
bowiązań, to znaczy bez miłości... Czło-
wiekowi jest potrzebna przestrzeń, w któ-
rej może się określić...
Sara patrzyła na Piotra z uwagą. No, nic
dziwnego, jak tak pieprzył Magdzie, to nic
dziwnego, że ta nic nie rozumiała. Bo ona,
Sara, też niewiele rozumie.
– Ale bez względu na, wiesz... twoje... –
to miło, że zauważył, że patrzy na niego
jak na poplątańca – to ja nie dlatego. I chcę
ci powiedzieć, że ja bym i tak wrócił.
No i dobrze. Dlaczego wszyscy chcą jej
coś wytłumaczyć?
– To dobrze – powiedziała Sara.
– Cieszę się, że rozumiesz – Piotr na-
reszcie odetchnął z ulgą. – Bo myślałem,
że ty myślisz, że to dlatego, że wiesz...
Bierzemy ślub – powiedział nagle dość
stanowczo i po raz pierwszy uśmiechnął
się do Sary. – Chcemy, żebyś nam świad-
kowała, co ty na to?
Teraz Sara popatrzyła na niego życzli-
wie. To dobra wiadomość. Parę dni temu
rozwód, dziś ślub, życie musi się toczyć.
– Kiedy? – zapytała wobec tego trzeź-
wo. – W szpitalu dają śluby tylko w an-
gielskich filmach.
– Magdę wypiszą za dwa, trzy dni. Nie
wiem kiedy, ja bym chciał jak najszybciej,
potem ma naświetlania, ona chce po na-
świetlaniach, ale wiem od lekarzy, że to
dość wyniszczająca terapia... – Piotr schy-
lił głowę i Sara poczuła, że nie musi być
zła na każdego faceta, który pojawi się w
promieniu jej wzroku, a temu mężczyźnie
naprawdę zależy.
– Hej, Piotruś – powiedziała i podniosła
się z dywanu. – Dobrze będzie – klepnęła
go po plecach. – To będzie najpiękniejszy
ślub na ziemi, zobaczysz.
– No – powiedział i uśmiechnął się –
wiem. Tylko żeby ona wyzdrowiała...
Nigdy więcej czereśni

Sara postanowiła jeszcze wejść do skle-


pu na rogu, tuż przy Radiu, była głodna jak
wilk. Rozejrzała się po półkach i kupiła ki-
logram czereśni. Już prawie przy kasie zo-
rientowała się, że zapomniała o jogurcie,
cofnęła się i stanęła ponownie w kolejce.
Była spóźniona, odnotowała to z pewną
niedbałością. Ale jednak należało się po-
spieszyć. Szybko schowała resztę i pobie-
gła do drzwi. Prosto w nieznajomego męż-
czyznę.
Uderzyła w niego całą siłą rozpędu i tor-
bą z czereśniami. Czereśnie rozsypały się
po ulicy, a mężczyzna przytrzymał ją, bo
byłaby upadła.
– To pani...? – zapytał i wydawał się za-
chwycony tym, że go uderzyła.
Ale zanim Sara zdążyła się zorientować,
o co chce ją zapytać, zobaczyła kątem oka
Jacka, który zdumiony stał tuż obok, przy
otwartych drzwiach samochodu.
Jasne, tu zawsze jest miejsce do parko-
wania, przed samym wejściem do Radia, o
tej porze nic nie znalazł. Na pewno czekał
na nią, chce jej jeszcze wcisnąć jakiś kit.
Niewiele myśląc, Sara zarzuciła zdu-
mionemu nieznajomemu ręce na szyję.
– Niech pan udaje, że mnie pan zna! –
wyszeptała w ciepłe ramię, które natych-
miast ją objęło. Pachniał dobrą wodą toale-
tową, nie za silną, ale przyjemną, jakieś
piżmo czy co.
Kiedy Sara spojrzała na ulicę, samocho-
du Jacka już nie było. Odsunęła się od
mężczyzny i powiedziała:
– Przepraszam, przecież my się wcale
nie znamy – popatrzyła na rozsypane owo-
ce. Zostawić czy pozbierać? To jest praw-
dziwy dylemat.
– Nie, ja panią znam – powiedział Ję-
drek i przytrzymał ją za rękę.
O nie, tym razem nie pozwoli, żeby mu
się wymknęła.
– Więc jest to znajomość jednostronna –
mruknęła Sara i schyliła się, żeby pozbie-
rać czereśnie.
– Proszę mi wybaczyć – Jędrek również
kucnął, choć wydawało mu się idiotyczne
zbieranie czereśni z chodnika. – Ja byłem
świadkiem szóstego marca, jak pani zaata-
kowała pewnego dżentelmena na Branic-
kiej, w południe. I jak odmówiła pani roli
w kolejnym filmie czy tam reklamówce...
Wiem, że mi pani nie uwierzy, ale tak cze-
kałem na to spotkanie...

Sara nie mogła wyjść z podziwu dla sie-


bie samej. Otóż zrobiła coś, czego nie zro-
biła nigdy w życiu. Obcy facet zaprosił ją
na kawę, a ona, owszem, zgodziła się, pod
warunkiem że nie będzie to kawa, tylko
drink, i nie teraz, tylko o dwunastej w
nocy, i nie gdzieś w mieście, tylko w tym
samym miejscu.
Na wszelki wypadek, gdyby Jacek
wpadł na pomysł, żeby po nią przyjechać.
O tak, teraz mu pokaże.
A ten mężczyzna, gdyby nie rzucił się
na niego radośnie jakiś znajomy, byłby jej
pewno towarzyszył za róg, do Radia.
Śmieszny facet. Bardzo dobrze, że się z
nim spotka. Była z siebie bardzo zadowo-
lona.
Tym razem nie miała zamiaru sprzątać
absolutnie po nikim. Nie była sprzątaczką.
Od razu zamknęła drzwi i nie zwracając
uwagi na kubki po kawie, malowniczo i w
najlepsze porozstawiane nawet na konsole-
cie, poszła do studia.
Siadła naprzeciwko mikrofonu, wypro-
stowana.
– Cześć, Makrojku. Jestem dzisiaj tak
wkurzona, że mało mnie nie rozniesie. Mó-
wiłam ci, że on ma po prostu inną? Trzeba
być taką jak ja idiotką, żeby tego nie za-
uważyć, żeby za każdym razem wierzyć, że
kolacja się przedłużyła, że przyjechali
Szwedzi, że trzeba ich odwieźć, przywieźć,
powitać, pożegnać, napić się, porzygać i
tak dalej. A to takie proste. Ja myślałam,
że to bajka, a to reportaż, po prostu. Tylko
tyle. Nie wiem, co zrobię, nie wiem, co
mam robić. Gdybyś choć raz się odezwał...
Albo może nie. Może byś też skłamał. I po-
myśleć, że w niedzielę przez moment byłam
taka szczęśliwa! Widziałam, jak kwitną
złocieńce, kwitną tylko jeden dzień, a ja
akurat tego dnia tam byłam. Niektóre mają
cudowne bladoróżowe kwiaty i to jest nie-
samowite, że patrzysz w zachwycie na coś,
czego jutro ma nie być, i to jest tym bar-
dziej zachwycające. Przypomina o przemi-
janiu, i dlatego ten moment jest jeszcze
ważniejszy, bo jedyny. Ten kwiat umrze ju-
tro, więc tylko dzisiaj musisz się cieszyć
jego pięknem... to był taki piękny dzień,
niezwykły, on do niej przyjechał, i zoba-
czyłam, jak siedzi i patrzy na nią, i na-
prawdę ją kocha... Tak jakby patrzył na te
kwiaty... co kwitną jeden dzień...
A potem obiad – kurczaki w sosie imbi-
rowym z dodatkiem miodu, których oczy-
wiście nie jem, i nieśmiertelne schabowe
dla ojca, któremu kurczaki przypominają
małe niemowlaczki, więc ich nie je z zupeł-
nie innych powodów niż ja...
Moja matka nie może zrozumieć, że nie
należy przykładać ręki do cierpień tych
biednych stworzonek... Przez całe swoje
krótkie życie nawet nie chodzą, upchane w
klatkach, mają tylko tyć. Łamią im się nogi
z braku wapnia, a lampy są zapalone przez
dwadzieścia trzy godziny, żeby myślały, że
dzień jest taki długi, a w dzień się je. .. Ich
mięso jest pozbawione smaku, więc trzeba
kombinować, żeby jakoś smakowało. ..
Niektórzy dodają ziół do tych sztuczności,
którymi są karmione, a niektórzy ludzie,
tak jak moja mama, znakomicie je dopra-
wiają... Ale to są w dalszym ciągu te same
kurczaki... więc ich nie jem...
No więc kurczak na stole, ble, ble, ble,
rozmowa o niczym i nagle ni z gruszki, ni z
pietruszki twoi rodzice, których znasz od
zawsze i którzy są jedyną stalą rzeczą na
świecie... wiesz, rzeczą w sensie frazeolo-
gicznym, rzecz jasna, są najważniejszymi
osobami, niezmienną w kosmosie, oświad-
czają, że właśnie się rozwiedli, chociaż po-
zostają w przyjaźni...
Przełknęłam, bo nie można oceniać
swoich rodziców, a poczułam, że ziemia
usuwa mi się spod nóg. I on, taki cudowny,
dobry, kochany, zabrał mnie na spacer, a
nie pamiętam, kiedy ostatni raz byliśmy na
spacerze, przytulał mnie i pocieszał... w
niedzielę. A w poniedziałek oświadczył, że
dyma inną. O, przepraszam, damy nie uży-
wają takich słów. „Nie daj po sobie po-
znać, że on cię zranił", mówiła moja bab-
cia. A jak kobieta mówi „dymał", to jasne
jest, że czuje się zraniona, prawda? Oczy-
wiście natychmiast dodał, że ona dla niego
nic nie znaczy, bo tylko mnie kocha. To
jest chyba jedyne zdanie, którego uczą ma-
łych chłopców już w brzuchu matek. Oni
się z tym rodzą. „Ale ona dla mnie nic nie
znaczy, tylko ciebie kocham". Wiesz co,
Makrof? Jak można ratować świat, kiedy
nie możesz uratować siebie?
Była to moja audycja, moja własna –
dodała Sara grubszym głosem – jeżeli w
ogóle mam coś swojego jeszcze... – i za-
częła płakać.

Jędrek czekał na Sarę pod sklepem, choć


wydawało mu się dziwne, że natychmiast,
bez oporów, zgodziła się z nim spotkać.
Przez te sześć godzin nie mógł sobie
znaleźć miejsca i jeszcze dyrektor progra-
mowy, w przeciwieństwie do Sary, akurat
wpadł na niego w zupełnie nieodpowied-
nim momencie. Ale trudno się dziwić, roz-
głośnia miała siedzibę tuż za rogiem. I z
tego wszystkiego Jędrek nie wziął od niej
ani telefonu, ani nie zapytał, jak się nazy-
wa wykazał zaiste poziom odmóżdżenia
godny pantofelka.
Jeśli ona nie przyjdzie, nigdy sobie tego
nie wybaczy.
– Przepraszam, sierżant Wojna – poli-
cjant stanął przy nim i zasalutował, choć
bystro rozglądał się na boki, jakby kogoś
się obawiał. – Czy obywatel ma tu coś do
załatwienia?
No jasne, skoro kręci się przy sklepie, to
jest podejrzany.
– Nie uwierzy pan, ale... – zaczął Jędrek.
– Proszę dokumenty – policjant cofnął
się.
Jędrkowi serce podskoczyło w piersi, o
mały włos, a byłby cały podskoczył z ra-
dości. Ku niemu szła Sara. Ale to nie była
ta sama dziewczyna, którą trzymał w ra-
mionach parę godzin temu. Odsunął poli-
cjanta i podszedł do niej. Nie zdziwiła się.
Miała nieobecne oczy, zaczerwienione,
jakby płakała.
– Przepraszam – powiedział Jędrek do
policjanta, choć nie miał za co przepra-
szać.
Spojrzała na niego niewidzącym wzro-
kiem.
– Ach, to pan... To ja przepraszam, ale
widzi pan... – Sara zatrzymała się w pół
kroku. Jak ma wytłumaczyć swój dziecin-
ny, głupi wybryk? Nie zależało jej, co po-
myśli ten mężczyzna. – W samochodzie
czekał na mnie mój mąż, chciałam mu zro-
bić na złość... Nie powinnam była, ale on
mnie zdradził.
Sara uznała, że to wystarczy, i próbowa-
ła ominąć Jędrka.
– Co to ma za znaczenie? Proszę, chodź-
my na kawę! – Jędrek chwycił ją za rękę.
Sara spojrzała na ulicę. Jacka nie było,
miała nadzieję, że będzie jednak czekał,
wiedział, o której kończy dyżur. Przez mo-
ment się wahała, a potem pomyślała, że nie
ma żadnego powodu, żeby wracać do
domu.
Powtórzyła więc:
– Powiedziałam: nie. Na kawę nie. Mo-
żemy iść na drinka – i ruszyła przed siebie,
nie patrząc, czy on za nią podąża.
I policjant, sierżant Wojna, zobaczył, jak
Jędrek wzniósł oczy do nieba, a potem po-
czuł jego mocne klepnięcie w ramię, jakim
prawem! Obcy facet klepie go jak kumpla
na ulicy, jak prezydent premiera w Brukse-
li! A Jędrek w podskokach ominął poli-
cjanta i pobiegł za Sarą.

*
Sara ani przez sekundę nie żałowała, że
poszła z nieznajomym mężczyzną. Tak-
sówka zawiozła ich do nocnego klubu,
czynnego do ostatniego gościa. Oni byli
ostatnimi gośćmi. Bała się przez moment,
że ich wyrzucą, ale kelner wyglądał wręcz
na zadowolonego, że musi tak długo sie-
dzieć w pracy.
Prawdziwy szampan zaszumiał jej w
głowie, chyba pierwszy raz w życiu piła
taki ekskluzywny trunek. A Jędrek wcale
nie był nieznajomym, był jej największym
przyjacielem. Jedynym. Powiedział, że od
miesięcy jej szukał po Warszawie, wie-
rząc, że się spotkają.
Zabawnie przedrzeźniał jej fatalny tekst
z ulicy, o którym tak usilnie starała się nie
pamiętać. Był świadkiem jej kompromita-
cji, tak fajnie o tym mówił, że śmiali się do
rozpuku. I tak zabawnie naśladował prze-
rażenie tego osiłka, którego zwymyślała.
Pamiętał każde słowo, które wtedy powie-
działa, to było niesamowite. Sara poczuła
się, jakby nie była mężatką, jakby czas się
cofnął, jakby miała znowu dwadzieścia lat,
jakby nigdy nie miała wychodzić za Kon-
rada i jakby nie znała Jacka, jakby wszyst-
ko było przed nią. I żadnych byłych roz-
czarowań, tylko nadzieja i beztroska.
Kręciło jej się w głowie, i to było przy-
jemne uczucie. Nieprawda, że świat się
skończył, po prostu wszystko wracało na
swoje miejsce, jakieś nieokreślone, może
dawno przez kogoś ustalone, a jej dotych-
czasowe życie było po prostu pomyłką.
Jędrek zapatrzył się w Sarę i czuł, że in-
tuicja tym razem go nie zawiedzie. Wie-
dział, że tak właśnie się stanie, wcześniej
czy później. Wierzył w przeznaczenie, czy
Bóg jeden wie w co. Sara była piękna,
szczególnie gdy się śmiała. Miała śmiech
Gajki, radosny, szczęśliwy. Ten jej mąż to
idiota, żeby pragnąć innej kobiety, mając
taką przy boku!
Nie przeszkadzało mu, że Sara właśnie
robi na złość mężowi. Do czego zresztą się
przyznała, a na co nie każdego byłoby stać.
Jest otwarta, szczera i bezbronna. Zresztą
zemsta... Powody nie były istotne. Ważne
było, że jest, a on na pewno jej nie skrzyw-
dzi. Pokaże jej, że świat jest wyjątkowy,
da jej wszystko, co mężczyzna może dać
kobiecie, którą kocha. A Jędrek do ofiaro-
wania miał dużo, wiedział o tym.
Druga butelka szampana, którą wypili,
jemu również lekko zaszumiała w głowie,
ale nie wiedział, ile w tym jest winy alko-
holu, a ile bliskości dziewczyny, w której
zakochał się jak sztubak.
Za dużo na nią spadło w ostatnim czasie,
te wątłe barki nie uniosą takiego ciężaru.

– Zawieź mnie do domu – poprosiła


Sara, kiedy opróżnili trzecią butelkę i wy-
płakała mu całą żałość niekochanej kobie-
ty. A on słuchał, musiała się przed kimś
wygadać.
– Gdzie mieszkasz?
– Nie do mojego, do twojego – wymru-
czała i oparła mu się o pierś. Przygarnął ją
do siebie delikatnie. Machnął ręką na kel-
nera i poprosił o zamówienie taksówki. Za-
opiekuje się nią, to pewne. Nie będzie się
spieszył. Musnął delikatnie ustami jej wło-
sy. Ta dziewczyna zasługiwała na wszyst-
ko, co najlepsze. Pomoże jej w rozwodzie,
będzie przy niej cały czas. A teraz niech
odpocznie, w domu zrobi jej kawę i da
aspirynę.
Sara notowała poszczególne obrazy, ta-
kie jak taksówka, puste miasto, żółte świa-
tła na skrzyżowaniach, willowe osiedle,
trzy schodki, po których musiała wejść,
dębowe drzwi z szybkami, ciemną kawę,
którą musiała wypić, a przecież tylko głup-
tasy piją kawę przed snem, i pokój, zupeł-
nie obcy, w którym umieścił ją Jędrek, zu-
pełnie niepodobny do jej pokoju.
– Pocałuj mnie – wyszeptała.
Pocałował ją w usta z wielką czułością.
A potem powiedział:
– Prześpij się, porozmawiamy jutro.
I wyszedł.
Sara była chwilkę, ale to bardzo krótką
chwilkę, rozczarowana, albowiem potem
duża rzeźba, która stała w kącie pokoju,
drewniana głowa konia, uśmiechnęła się
do niej i szepnęła: „dobranoc", więc Sara
grzecznie odpowiedziała: „dobranoc", i za-
snęła kamiennym snem.

Obudziła się o czwartej trzydzieści


dwie. Taki czas pokazywała komórka
oprócz sześciu nie odebranych połączeń od
Jacka. Bolał ją brzuch i musiała natych-
miast udać się do łazienki. W pokoju było
prawie jasno, no tak, słońce już wstało, a
ona, choć wiedziała, że jest u tego przemi-
łego faceta, to nie znała rozkładu pomiesz-
czeń w tym domu. Podniosła się i zatoczy-
ła. Zawartość jej brzucha dopominała się
wolności, i to natychmiast, i Sara cichutko
ruszyła przed siebie w poszukiwaniu ła-
zienki. Trzecie drzwi po prawej na całe
szczęście były drzwiami właściwymi.
Sara oparła się rękami o muszlę klozeto-
wą w ostatnim momencie. Kiedy zdecydo-
wanie lepiej się poczuła, pomyślała, że
ostatni raz w życiu jadła czereśnie i popija-
ła je szampanem. To stanowczo nie był do-
bry pomysł. W ogóle czereśnie nie są do-
brym pomysłem, chyba że na wsi, prosto z
drzewa. Te na pewno były spryskane
czymś, co jej tak strasznie zaszkodziło.
Wypłukała usta i poszukała wzrokiem
szczoteczki do zębów. A potem uświado-
miła sobie, że przecież nie ma tu swojej
szczoteczki, i to było nieszczęście.
Należało natychmiast opuścić ten dom,
żeby się nie pogrążyć do reszty. Ale prze-
cież nie może tak odejść. Może on będzie
chciał jednak do niej zadzwonić?
Wyjęła szminkę, której prawie nie uży-
wała, i napisała swój numer telefonu na lu-
strze. Wyglądał nieźle, czerwony, miły ko-
lor i zgrabne cyferki. A potem pomyślała,
że jest kompletną idiotką, i niewiele my-
śląc, sięgnęła po ręcznik i starła szminkę.
Nie jest głupia, nie będzie czekać na tele-
fon od jakiegoś mężczyzny, któremu za-
rzygała łazienkę, przy którym się schlała
jak nigdy w życiu i który nawet jej nie
tknął, mimo że – co Sara sobie przypo-
mniała i jej twarz w lustrze zrobiła się
czerwona jak barszcz ukraiński – chyba
miała na niego ochotę.
O nie, w tej sytuacji zostawienie swoje-
go numeru telefonu byłoby niewybaczal-
nym błędem. Tarła mocno szklaną taflę,
ale na lustrze zostały czerwone smugi, a na
ręczniku krwawy ślad.
Z każdą sekundą było coraz gorzej.
Spojrzała w panice na łazienkę. Ładna,
duża, z prawej strony szklane półki, na
trzech kosmetyki, na dwóch górnych po-
rządnie poskładane ręczniki. Musiała
gdzieś ten ubabrany schować. Złożyła go
bardzo porządnie i wsadziła, nie bez trudu,
na sam spód.
Teraz tylko wyjść, wyjść jak najszyb-
ciej. Mamo kochana, co ja zrobiłam?
Cichutko dotarła do drzwi wyjściowych,
cicho je otworzyła i cicho zamknęła za
sobą.
Osaczył ją chłód poranka.
Jak mogła się tak zachować? Co teraz
powie Jackowi? Przekreśliła swoje mał-
żeństwo, nie dała im szansy. Co ma teraz
zrobić? Jak wrócić do domu? I gdzie w
ogóle jest?
Spojrzała na dom Jędrka i zamówiła tak-
sówkę. Nazwa ulicy i numer domu wbiły
jej się w pamięć. Odeszła parę kroków.
Warszawa była cicha i spokojna. Ptaki bu-
dziły się do życia, nieśmiałe popiskiwania
niosły się pustą uliczką. Sara pomyślała o
ciepłych ramionach matki i postanowiła je-
chać do niej. Mama na pewno coś jej dora-
dzi. A przynajmniej usprawiedliwi jej nie-
obecność w nocy przed Jackiem. Jeszcze
nie wszystko stracone.

Stanęła przed drzwiami i nacisnęła


dzwonek. Było po piątej, trudno, mama i
tak zawsze wcześnie wstawała. Nie będzie
miała pretensji. Musi spokojnie poczekać.
Drzwi otworzyły się i Sara zobaczyła nie-
znajomego brodatego mężczyznę.
– Przepdaszam – powiedziała i odwróci-
ła się. – Pomyliłam piętda, baddzo pana
przepdaszam.
A potem za brodatym nieznajomym zo-
baczyła swoją matkę.
Nie mówiłeś, nie zapytałaś

Chwilę mocowała się z zamkiem, ale


nagle usłyszała, jak Jacek otwiera drzwi od
środka. Był w ubraniu, nie kładł się, co od-
notowała z przyjemnością.
Położyła torbę na stole w kuchni, zrzuci-
ła buty i siadła w fotelu. Jacek przeszedł za
nią do pokoju i stanął naprzeciwko. Wy-
glądał jak półtora nieszczęścia razy dwa.
To dobrze, to bardzo dobrze.
– No to jesteśmy kwita – powiedział Ja-
cek.
Wyglądał kiepsko, jakby nie spał całą
noc.
– Dzień dobdy – wycharczała Sara.
Niech myśli, co chce, wszystko jej było
jedno. Wszyscy ją oszukali. Jak matka mo-
gła jej to zrobić! Zdradzała ojca, tak jak Ja-
cek zdradzał ją, a ona u niej szukała pomo-
cy!
– Ja cię rozumiem, ja ci wybaczam – po-
wiedział Jacek. – Możemy nigdy już na ten
temat nie rozmawiać.
– Ty mi wybaczasz? – Sara spojrzała na
niego z taką nienawiścią, że aż się cofnął.
– Wybaczam ci – powtórzył dzielnie. –
Właśnie tak.
Sarę ogarnęła furia. Szampan wypity z
Jędrkiem stracił swoją moc, ale widok bro-
datego mężczyzny w piżamie u matki w
koszuli nocnej jeszcze działał, a Sara wca-
le nie chciała się opanować.
Chciała mu wykrzyczeć, wykrzyczeć
absolutnie wszystko i nie cofnąć się przed
niczym.
– Ty mi? Mnie – poprawiła się natych-
miast. – Gnoju jeden! Nie masz mi czego
wybaczać! I powiem ci więcej. Choćbyś
klęczał przede mną godzinami i błagał
mnie, mnie – Sara podkreśliła to „mnie"
silnie i zdecydowanie – to ja tobie nie wy-
baczę!
Po tym expose opadła z powrotem na fo-
tel. Świat był okrutny i ona w tym świecie
nie miała co robić. Mąż miał romans, a jej
matka... Sara nie chciała o tym myśleć.
Wszystko to było jedno wielkie oszustwo.
– Widziałem cię z nim – szepnął Jacek,
przerażony tą Sarą, której nie znał.
– I co z tego – powiedziała zdawkowo.
Napiłaby się jeszcze, ale w domu nic nie
było oprócz piwa, a piwa chronicznie nie
znosiła.
– Widziałem – powtórzył Jacek.
Ewa miała rację, psy ogrodnika pieprzo-
ne. Jak się dowie, że żonę ktoś posuwa, to
od razu ta żona więcej warta.
– Gówno widziałeś – odparła Sarą z nie-
kłamaną elegancją.
– Jesteś pijana – jęknął Jacek. – W ta-
kim stanie nie będziemy rozmawiać.
I poszedł do łazienki.
Sara skoczyła za nim jak zranione zwie-
rzę. Otworzyła drzwi i wpadła do środka
jak burza. Jacek trzymał w ręku koszulę,
nagi tors był pod ręką.
– A właśnie, że będziesz rozmawiał –
krzyknęła Sara, mimo że było po piątej
rano i cały dom jeszcze spał, i z całej siły
uderzyła Jacka w pierś. Złapał ją za nad-
garstek i przytrzymał.
– Uspokój się, Sara – Jacek zrozumiał,
że jego żona jest w jakimś nie znanym mu
stanie świadomości, a raczej nieświadomo-
ści, i za chwilę pęknie na kawałki albo wy-
buchnie, albo umrze.
– Powiem ci, kochany, że znosiłam cier-
pliwie, przez cztery lata i sześć miesięcy,
ciebie i wszystkie twoje ważne sprawy.
Więc poznoś trochę mnie! Chciałeś rozma-
wiać, to rozmawiajmy, bardzo proszę, i ni-
gdy, ale to nigdy nie odwracaj się do mnie
tyłem, bo cię zabiję!
Jacek sięgnął po szlafrok i wyszedł z ła-
zienki.
– Proszę bardzo, porozmawiajmy wobec
tego.
– Dlaczego mi to zrobiłeś? – z Sary na-
gle uszło powietrze. – Dlaczego?
– Nie wiem – powiedział szczerze. –
Naprawdę nie wiem. Bo była okazja. Nie
chciałem cię zranić.
– Nie chciałeś? Bo co, bo jest lepsza ode
mnie, ładniejsza? Mądrzejsza? Ma dłuższe
nogi? Powiedz!
– To nie ma znaczenia. Nie o nią chodzi.
– Aha – Sara bardzo starała się nie być
zgryźliwa, ale jej to zupełnie nie wycho-
dziło. – Nie o nią chodzi. Chodzi o mnie,
tak?
– Tak – powiedział Jacek.
Sara wzięła głęboki oddech, bo serce
znowu zaczynało niebezpiecznie przyspie-
szać.
– Czego potrzebowałeś i czego ci nie
dawałam? Bo na seks ze mną nie miałeś
ochoty – przypomniała sobie Sara i zrobiło
jej się niedobrze od własnej szczerości.
– Miałem – powiedział Jacek i nagle
zrozumiał, o co chodzi. – Ale żaden facet
nie chce być traktowany jak zbiornik
plemników. A tobie tylko o to chodziło!
Sara patrzyła na niego kompletnie za-
skoczona, a myślała, że jej własny mąż już
nigdy jej bardziej nie zaskoczy niż w po-
niedziałek.
– Zbiodnik plemników? – powtórzyła,
jakby nie zrozumiała tych słów.
– Owszem, właśnie tak – Jacek tym ra-
zem spojrzał na nią z wyraźną niechęcią. –
Dziecko, dziecko, a jak nie chcesz mi zro-
bić dziecka, to mam cię gdzieś. Twoja ko-
mórka dzwoni. To on?
Twarz Jacka aż się skurczyła. Sara wy-
jęła z torby komórkę i wyłączyła. Matka,
kolejny raz.
– Nie odbierzesz? Odbierz, poczekam.
Teraz dźwięk ich domowego telefonu
rozległ się tuż przy Jacku.
– Odbierz, poczekam – powiedziała
Sara.
Jacek podniósł słuchawkę.
– Sara? Jest tutaj... Nie, nic się nie stało.
Tak, już daję – i Jacek wyciągnął do Sary
rękę ze słuchawką.
Pokręciła przecząco głową.
– Jest w łazience – powiedział Jacek. –
Była u mamy? Nie, nie powiedziała mi...
Dobrze, poproszę.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Sarę.
Już nie był wściekły, tylko zdezorientowa-
ny.
– To twoja matka – powiedział, jakby jej
nie było przy tej rozmowie. – Mówi, że u
niej byłaś. Zadzwoń do niej, powiedziała,
że się martwi o ciebie. Mówiłaś jej o nas?
– zapytał nagle.
– Nie. Mamy inne swoje sprawy – po-
wiedziała wyniośle, a kiedy zauważyła, że
podniósł pytająco brwi, dodała: – Nie o
wszystkim musisz wiedzieć.
– To akurat zauważyłem już dawno –
odpowiedział niezrozumiale Jacek i po-
szedł do kuchni.
Sara siedziała w dalszym ciągu w fotelu
i czuła, że zaczyna ją boleć głowa, a w
uszach szumi. Jacek wrócił z dwiema her-
batami, jedną postawił na stoliku przed
Sarą, bez słowa, a swoją ogrzewał ręce,
jakby mu było zimno.
– Ja nigdy nie miałam przed tobą żad-
nych tajemnic – powiedziała Sara, ale nie
wyszło to tak, jak chciała.
– Nie, ty nie. Ja za to zawsze musiałem
się dostosowywać. Do ciebie, żeby ci przy-
padkiem nie podpaść, żeby cię nie zranić,
żeby uważać, bo ty przecież miałaś takie
ciężkie przejścia. Do twoich rodziców, do
Ideny, do świąt, do wyjazdów, do twoich
planów. Nigdy nie byliśmy u mojego ojca
na święta.
– Nie mówiłeś, że chcesz do niego je-
chać! – oburzyła się Sara.
To była kompletnie irracjonalna rozmo-
wa. On miał kochankę, a teraz ma preten-
sje o jakieś święta, o których nie mówił!
– A ty nigdy nie zapytałaś, czy może ja
mam inne plany. Było wiadomo, Wigilia u
rodziców, z Ideną i Mateuszem, to było dla
was wszystkich jasne. I ja się zawsze do-
stosowywałem. Mieszkanie u ciebie, rzecz
jasna, bo kawalerka jest twoja, więc po co
mieszkać w moim, prawda? Bliżej rodzi-
ców. Moje można wynajmować, bo daleko
od twoich rodziców. A oni mieli to gdzieś i
uciekli przed wami – zaśmiał się Jacek, i to
było wstrętne.
Niestety, Sara zdała sobie sprawę z tego,
że było też prawdą.

Jędrek obudził się bardzo wcześnie, cał-


kowicie wypoczęty. Zerwał się na równe
nogi i cicho przeszedł do kuchni. Włączył
ekspres do kawy, sięgnął po okrągłą srebr-
ną tacę, postawił dwie filiżanki. Nie, jesz-
cze za wcześnie, nie będzie jej tak wcze-
śnie budzić. Przygotował toster i grzanki,
wyjął z lodówki masło, żeby nie było twar-
de. Cichutko włączył radio i poszedł do ła-
zienki.
Czuł się jak przed pierwszym samo-
dzielnym lotem. Podniecony i szczęśliwy.
Adrenalina. Teraz wszystko się zmieni.
Gdyby nie to, że było przed szóstą, za-
dzwoniłby do Gajki. Ona by się ucieszyła,
że odnalazł tę dziewczynę.
Niechętnie spojrzał na siebie w lustrze.
Czy jej to będzie przeszkadzać, że jest star-
szy od niej? Miał trzydzieści sześć lat. A
ona? Przed trzydziestką, to pewne. Rozwo-
dzi się z mężem, nie ma dzieci. Startują w
tym samym momencie do nowego życia.
Wziął prysznic i ubrał się. Rozpierała go
radość, jak jakiegoś sztubaka. Nie musi jej
budzić, tylko zajrzy do pokoju i zobaczy,
jak śpi... Po cichu uchylił drzwi.
Łóżko, na którym ułożył Sarę, było pu-
ste. Jędrek, nie wierząc własnym oczom,
pobiegł do dwóch pokoi naprzeciwko
kuchni. Oba były puste. Potem wbiegł na
piętro, do dawnego królestwa Izy i ich by-
łej sypialni, w której nie sypiał. Wszędzie
było pusto.
Wrócił do kuchni i trzasnął tacą o podło-
gę. Dwie chińskie filiżanki rozbiły się w
drobny mak. Szurnął nogą o kawałki por-
celany, zazgrzytały nieprzyjemnie pod bu-
tem na jasnej terakocie.
– Psiakrew, do cholery z tym wszyst-
kim! – krzyknął, choć na ogół nie krzyczał,
nawet wtedy, kiedy stracił sporo na gieł-
dzie.
– Dzień dobry wszystkim, którzy szykują
się na następny wspaniały dzień – odpo-
wiedziało mu z radia. – Wstawajcie,
śpioszki, witają was Karolina i Andrzej,
temperatura w Warszawie nie przekroczy
dzisiaj...
Ale Jędrek nie dosłuchał do końca i nie
wiedział, czego temperatura nie przekro-
czy, albowiem trzepnął również radiem o
podłogę.

– Zawsze się do ciebie dostosowywa-


łem, przez całe cztery lata. Wszystko, co
robiłem, robiłem z myślą o nas, o naszej
przyszłości. Harowałem jak dziki wół,
żeby nam było lepiej. Miałaś wszystko, co
chciałaś – zatoczył ręką i Sara spojrzała na
plazmę 28 cali, wiszącą na ścianie przed
nią, i komplet DVD, na fotel, który sama
tu wtaszczyła przy pomocy Magdy, i na
dywan, którego nie lubiła, ale był obiek-
tywnie ładny, porządny i wełniany. I nieta-
ni.
– Wiesz, gdzie pracuję? – nachylił się
nad nią i wcale nie wyglądał jak jej mąż,
którego znała.
– W Chemiprojekcie – powiedziała
Sara. – Jesteś najmłodszym prezesem tej
spółki.
– A wiesz, co robimy? – Jacek nie
spuszczał z niej wzroku.
– Projektujecie – odpowiedziała Sara.
– Projektujemy co? – zapytał.
– No, projekty – powiedziała po chwili.
– Projekty czego?
– Przestań zmieniać temat! – Sara miała
tego dosyć.
– A ty pracujesz w Radiu Ambi. Jest
tam beznadziejnie. Ewa cię nie lubiła na
początku, szef jest głupi i klepie po tyłku
wszystkie kobiety. Jest jeszcze erotoman
Rafał i jakiś starszy gość, który się wcale
nie odzywa.
– Bo ja do ciebie przynajmniej mówi-
łam! A ty nie!
– Bo ja ciebie w ogóle nie interesowa-
łem. To znaczy, przepraszam, jako dawca
spermy, oczywiście. A dziecko to jest
sprawa dwojga ludzi.
– Dziecko cementuje związek! – krzyk-
nęła Sara.
– Jak nie ma związku, to nie ma czego
cementować. Obie strony muszą tego
chcieć. A ja nawet nie wiedziałem, czy
chcę, bo to ty zdecydowałaś – powiedział i
odstawił kubek na parapet.
Jej herbata stała nieruszona na stoliku.
Sara teraz wyciągnęła rękę po kubek.
Herbata wystygła, ale przynajmniej była
mokra, a jej zaschło w gardle.
Być może jej mąż miał rację. Być może.
Ale usłyszała tylko pretensje do niej, nie
usłyszała: „Przepraszam, nigdy więcej się
z tamtą nie spotkam".
– To co z nami będzie? – wyszeptała
Sara.
– Nie wiem. Muszę... – Jacek zamilkł,
mimo że Sara tym razem patrzyła na niego
w napięciu. – Muszę się wykąpać, idę do
pracy.
Kiedy wszedł do łazienki, Sara prze-
mknęła się do sypialni i w ubraniu wsunęła
się pod kołdrę. Spać, spać, spać. Nie pój-
dzie dzisiaj do Radia, a powinna. Chce tyl-
ko spać i nie myśleć o niczym, a potem za-
dzwoni do Ideny.
Nie mam matki

– Ciociu? Nie poszedłem do przedszko-


la, bo mama mówi, że jestem podziębiony.
I wypadł mi ząb!
Sara przyciskała mocno słuchawkę do
ucha i starała się nadać swojemu głosowi
normalny ton.
– Ząb? – udało jej się zdziwić tak bar-
dzo, jakby to krótkie słowo słyszała pierw-
szy raz w życiu.
– Noooo ząb... I zgadnij który? – zapytał
z dumą Mateusz.
– Który? – zapytała wobec tego Sara.
– Na przodzie.
– Dasz mi go? – Sara przyciskała głos
Mateusza do ucha i chciało jej się płakać.
– Zgubiłem go od razu, ale i tak dostanę
od mamy dziesięć złotych. A po co ci mój
zgubiony ząb?
No właśnie. Po co jej ząb Mateusza?
– Miałabym zębatą pamiątkę od ciebie...
– Ojejku... a ja myślę, że ty masz taki
plan, że sobie planujesz, że go wsadzisz
pod poduszkę, żeby sobie przynieść dużo
pieniędzy – powiedział Mateusz jednym
tchem. – Dam ci następnego. Mamo! Cio-
cia Sara dzwoni – i Sara usłyszała w oddali
jego kroki.
– Cześć, Szczujek – powiedziała Idena.
– Chciałam właśnie do ciebie dzwonić,
rozmawiałam z mamą, wiem wszystko...
– Ja już nie mam matki – przerwała jej
Sara i rozpłakała się w telefon.
I wtedy Idena bez słowa odłożyła słu-
chawkę.

Jędrek wsiadł w samochód i pojechał


pod dom Juliusza. Drzwi otworzyła mu
Gajka, od której promieniało.
– Co ty tak wcześnie, stało się coś?
Jędrek bez zaproszenia wszedł do
mieszkania, prosto do kuchni, i nastawił
czajnik. Z górnej półki bezbłędnie i bez
wyjmowania kasz zdjął, jak mu się wyda-
wało, kawę i do obu kubków, które wziął z
suszarki, nasypał po dwie łyżeczki. Gajka
przyglądała mu się w milczeniu.
– Kawy? Gajka, jeśli ty mi nie pomo-
żesz, to koniec. Będę wystawał pod wa-
szym domem cały tydzień. Zatrudnię de-
tektywa. Ona przychodzi do Juliusza, a ja
nie mam nawet telefonu do niej, błagam,
Gajka, spędziliśmy z sobą noc, powiedz
coś temu swojemu mężowi! – na jednej
nucie i jednym wydechu udało się Jędrko-
wi wyjaśnić wszystko.
Jego zdaniem wyjaśnić, bo Gajka pojęła
na razie tylko tyle, że Jędrkowi trzeba po-
móc. Przede wszystkim w kwestii kawy.
– Kawy? – zapytała wobec tego, przesy-
pała z kubków kakao, które wyjął Jędrek, z
powrotem do puszki, puszkę schowała na
półkę, kubki przepłukała i postawiła zno-
wu na blacie.
– Juliusz ma pacjentów do czternastej,
potem dopiero ma przerwę. Opowiedz
wszystko od początku.

Stanisław szybkim krokiem wyszedł z


biura. Dzisiaj wyjątkowo nie wiedział, do
czego się najpierw zabrać, więc prośba He-
leny, żeby się pilnie spotkać, nie wzbudzi-
ła jego entuzjazmu. Ale oczywiście się
zgodził. Wszedł do Konwalii, maleńkiego
baru kawowego, w którym się umówili, i
podszedł do stolika, przy którym już sie-
działa jego była żona.
– Co tym razem się stało?
– Musisz jej wytłumaczyć Gustawa –
powiedziała szybko Helena.
– Jakiego Gustawa? – nie zrozumiał Sta-
nisław i machnął na kelnerkę.
– Sok pomidorowy proszę.
– To mężczyzna, który ze mną mieszka
– Helena spuściła oczy.
– To ty kogoś masz? – zdziwienie wy-
pełniło Stanisława po brzegi, nie było
miejsca na inne uczucia, i Helena to z
przykrością zauważyła.
– Nie ma soku pomidorowego – powie-
działa wobec tego kelnerka.
Mężczyźni to prawdziwi idioci. A ten
mógłby się przynajmniej zachować jak
dżentelmen. Ucieszyć się albo co, mimo że
ta pani ma swoje lata, a nie dziwić. Dziwić
to się można, gdy w czasie zmywania na-
czyń woda cię wciągnie w rury i wypły-
niesz u sąsiadki w wannie, kiedy ta się ką-
pie, idioto jeden – pomyślała kelnerka,
która właśnie dzisiaj kończyła czterdzieści
lat.

*
– Absolutnie nie mogę – powiedział sta-
nowczo Juliusz. – Nie mogę i dziwię się,
Gajka, że ty mnie o to prosisz. Nawet gdy-
by Sara była moją pacjentką, a nie twier-
dzę, zaznaczam, że tak jest, byłoby to głę-
bokim nieposzanowaniem jej praw i abso-
lutnym złamaniem wszelkich zasad etyki
zawodowej. W ogóle nie powinienem pro-
wadzić terapii pacjentów, którzy są zamie-
szani w jakieś sprawy moich znajomych.
Nie zrobię tego, Jędrek, przykro mi.
– Ale nawet gdyby była twoją pacjentką,
a nie twierdzę, że tak jest, to przecież
mógłbyś powiedzieć, że twój przyjaciel
przypadkowo, zgodnie z prawdą, ją tu wi-
dział i błaga o kontakt. Możesz jej dać mój
telefon i wtedy, jeśli nie zadzwoni... – Ję-
drek podniósł ręce w geście „ja się podda-
ję".
– No właśnie, Juleczku – Gajka patrzyła
na niego tym błagalnym spojrzeniem, któ-
re bardzo dobrze znał i któremu nigdy nie
odmawiał.
– Ta dziewczyna ma męża i jest u mnie
w terapii, nie rozumiesz tego? – Juliusz
użył ostatecznego argumentu.
– No właśnie! – ucieszył się Jędrek. – I
co z tego? – spojrzał na Gajkę. – Ja ją ko-
cham!
– Wszystko z tego – głos Juliusza nabrał
twardości, którą Gajka znakomicie znała.
Spojrzała na męża i pojęła, że Juliusz ma
rację.
– Wycofuję się – powiedziała Gajka i
wzięła Jędrka pod pachę. – Przepraszam,
kochany, on mi namieszał w głowie. Ko-
cham cię.
Jędrek spojrzał na nią, zdezorientowany.
Skąd ta nagła zmiana frontu? Jeszcze przed
chwilą była gotowa dać się posiekać, żeby
tylko Juliusz mu ułatwił kontakt. Czy proś-
ba tylko o numer telefonu to tak dużo?
Przecież przysiągł, że nigdy by nie powie-
dział, skąd go ma.
– I to ma być przyjaciel? – powiedział
rozgoryczony.
– Już daj spokój! – drobna ta Gajka, a
rękę ma mocną jak cholera. – Już nic nie
mów. Chodźmy! – i wyciągnęła Jędrka z
gabinetu.
Bardzo mu współczuła, nawet pomyśla-
ła, że poszpera w papierach Juliusza, on
przecież notuje nazwiska i kontakty do pa-
cjentów w notesie, a teraz ogarnął ją
wstyd, że choćby przez sekundę taka myśl
mogła jej zaświtać w głowie.
– Jędrek, spotkałeś ją raz, spotkasz dru-
gi, jeśli jest to wam przeznaczone. I nie
waż się śledzić pacjentów Juliusza, bo po-
żałujesz. Zapomnij o tym – powiedziała
Gajka takim tonem, że po raz pierwszy Ję-
drek zrozumiał, że z Gajką nie ma żartów.

Magda była słaba. Brzuch goił się ład-


nie, ale świadomość, że idzie jeszcze na ty-
dzień do innego szpitala na terapię radem,
była trudna do zniesienia.
– Nie ma na co czekać, im szybciej, tym
lepiej – zgodnie orzekli lekarze, chociaż
zapytała, czy dwa tygodnie zrobiłyby jakąś
różnicę, bo chciałaby wziąć ślub.
– A to nie można tego odłożyć? – zdzi-
wił się lekarz prowadzący tak szczerze, że
właściwie to ją przekonało, że będzie żyć.
– Można, ale nie chcemy czekać – po-
wiedział Piotr zdecydowanie.
Dla Magdy było jasne, że decyzja o ślu-
bie jest spowodowana jej chorobą. Ale
Piotr tego nie ukrywał, nawet powiedział,
że to koronny argument. Nie każdemu się
zdarzają takie dzwonki ostrzegawcze, nie
wolno marnować ani minuty.
– A dzieci? – odważyła się spytać i głos
jej uwiązł w gardle. Nie chciała mieć dzie-
ci, dopóki mogła mieć dzieci. Teraz pra-
gnęła z całej siły je mieć i nie mogła.
– Nie myśleliśmy o dziecku, prawda?
– Tak, ale teraz...
– Zawsze się bardziej chce tego, co nie-
osiągalne. A jeśli... będziemy chcieli, to
świat jest pełen dzieci, które czekają na
miłość – powiedział Piotr i uwierzyła mu.
– Ja wiem, że to jest trudne, ale razem się z
tym jakoś uporamy...
Jak mogła nie zauważyć, że osiem lat
żyła z takim mężczyzną? Los jest dopraw-
dy przewrotny.
Magda otworzyła piekarnik. Sernik ład-
nie dochodził, u góry też był zarumienio-
ny. Kiedy usłyszała dzwonek do drzwi,
uśmiechnęła się. To Sara. I pomyśleć, że
jednak wyszła na ludzi. Odszukać ją, no,
no, to było imponujące.
– Jacek ma kochankę – powiedziała od
progu Sara i zaniosła do kuchni zakupy, o
które Magda ją poprosiła.
Zaczęła wypakowywać z torby ryby i
ziemniaki, i pomidory, i warzywa na rosół,
i kawałek pręgi. Dzisiaj Magda chciała
ugotować rosół. Normalny, taki raczej nie
pomidorowy. Stanie przy sztalugach mę-
czyło ją, więc tymczasem wprawi się w
gotowaniu, tym bardziej że po naświetla-
niach nie będzie mogła nagrzewać brzu-
cha.
– To fatalnie – powiedziała Magda. –
Chcesz sernik? Tylko musi odrobinę prze-
stygnąć. Wyjmiesz z piekarnika?
Sara schyliła się i wyjęła tortownicę.
Magda miała tylko tortownicę i w niej ro-
biła na zmianę albo zapiekankę z czosn-
kiem, albo ciasto.
– Moja tortownica! – ucieszyła się Sara.
Tak, może i jej, ale od pół roku u Mag-
dy, więc już Magdy, przez zasiedzenie.
– Potrzebna ci?
– A skąd.
– To zrób nam herbaty i wszystko opo-
wiedz – powiedziała Magda, bo poczuła,
że musi się położyć. Od rana była na no-
gach, a powinna się oszczędzać.
No tak, pomyślała Sara, czymże jest ko-
chanka w porównaniu z rakiem? I na pla-
ster mi moja tortownica?
Albowiem Sara przestała gotować obia-
dy.

Przed przyjściem do pracy Sara spotkała


się z ojcem, bardzo nalegał. W małym par-
ku, niedaleko Radia. Ale nie było to udane
spotkanie. Ojciec bardzo zasadniczo zaczął
od tłumaczenia matki i pouczania córki.
– Nie wolno żadnego z rodziców tak
traktować i odzywać się w taki sposób, jak
to zrobiłaś! – zaczął z grubej rury, zanim w
ogóle się przywitali.
Krótki ucieszył się na jej widok bardziej
niż rodzony ojciec i to było przykre. Nie
odstępował jej ani na krok, plątał się koło
nóg.
– Życzę sobie, właśnie tak! życzę sobie,
żebyś natychmiast, ale to natychmiast
przeprosiła matkę i przestała się zachowy-
wać jak księżniczka.
– Że jak? – zapytała Sara, bo tego już
było za wiele.
Ojciec, w obronie którego stanęła, był
również przeciwko niej. I jest pod panto-
flem matki nawet po rozwodzie.
– Nie masz prawa wtrącać się w jej ży-
cie i nas osądzać – powiedział ojciec i po-
ciągnął Krótkiego za sobą. – Dopóki nie
zmienisz swojego stosunku do matki... no
nie wiem, jak...
Sara poczuła się okropnie. Nikt jej nie
rozumiał, dla nikogo nie była ważna. Oj-
ciec, ten ojciec, któremu współczuła z ca-
łego serca, tak niesprawiedliwie ją traktuje.
Nawet nie zapytał, co się z nią dzieje. Nic
ich to nie obchodziło.
Idena powiedziała krótko, żeby Sara
chwilowo wstrzymała się z telefonami do
niej, bo nie ma ochoty rozmawiać, Magda
w tym stanie zdrowia nie była najlepszą
adresatką jej rozpaczy, a matka zdradziła
ją najboleśniej, bardziej niż Jacek.
Nie mogła zrozumieć, jak to się dzieje,
że świat dookoła wali się kawałek po ka-
wałku, od południa, północy, wschodu i
zachodu. Że gdziekolwiek się odwróci,
tam widzi wyłącznie zgliszcza. Może ona
po prostu nie zasługuje na nic innego.
Dopiero późnym wieczorem weszła za
szybę i nachyliła się do mikrofonu.
– Cześć, Makrof – powiedziała i zamil-
kła. – Bąbelki od szampana zasuwają z
prędkością pół kilometra na godzinę... –
przypomniała sobie, ale głos miała mar-
twy, niski i smutny. – Co ci mogę dzisiaj
powiedzieć? Nic... Wszyscy mnie oszukali.
– Sara westchnęła prosto w srebrzyste
kratki. – Ale co cię to obchodzi, prawda?
Japońskie kury onagadori mają najdłuższe
na świecie pióra, siedmiometrowe...
Sara wstała i obeszła stół dookoła. Po co
komu te jej dyżury? Przecież z jakichś po-
wodów technicznych i tak nocne telefony
są przełączane do studia przy ulicy Nowo-
sielskiej. Założyła słuchawki na uszy. Po-
magały jej być bliżej ze sobą. Przyłożyła
ręce mocno do słuchawek. Okręciła się na
fotelu, który wydał z siebie lekkie skrzyp-
nięcie. Odłożyła mikrofon na stół.
Na dalekim Ursynowie rodzina sierżanta
Wojny siedziała przy radiu. Niepewnie pa-
trzyli na siebie. Z radia najpierw doszło
parę zdań, wypowiedzianych tym razem
jakimś dziwnym głosem, nosowym, a po-
tem tylko kroki, zgrzyty, jakieś szumy,
jakby w pokoju coś się rozgrywało, o
czym nie mieli pojęcia, ale skoro puszczają
to w radiu, to ważne musi być.
– Co ona tam robi? – zapytał sierżant
Wojna żonę.
– Nie wiem. Coś odkręca.
– Może chce się powiesić tym razem i
może się jej uda – ich dwunastoletni syn
nie wydawał się zanadto przejęty. – Zoba-
czymy.
– Nie pleć głupstw! – powiedziała Woj-
nowa i zrobiła głośniej.
– A ten zgrzyt to co? – nachylili się do
odbiornika.
– Czy to prawda z tymi bąbelkami? I
skąd ona to wie?
– Cicho! – obydwoje odwrócili się do
syna. – Nic nie słychać.
– Bo ona nic nie mówi, może już nie
żyje – ożywił się syn. – Jak w Ameryce
puścili takie słuchowisko, że Marsjanie
atakują, to ludzie się pakowali i uciekali,
mimo że oni mówili, że to audycja.
– Czy ktoś mówił, że to audycja? – Woj-
nowa spojrzała na męża. – Może to pod-
słuch jakiś?
– Nie te czasy – powiedział jej mąż ze
smutkiem i pokręcił gałką radia, bo radio
mieli stare, lampowe, sam je odnowił i był
z tego bardzo dumny.
– Znasz liczbę samobójstw w Polsce?
Prawie cztery tysiące. .. Tych, którym się
udało...
– O, żyje – powiedział synek Wojnów.
– Cicho bądź! – krzyknęli oboje.
– A wiesz, co jest na drugim miejscu
przyczyną samobójstw?
– Nieporozumienia rodzinne – powie-
dział sierżant Wojna. – Na pierwszym cho-
rzy psychicznie. Na trzecim przewlekła
choroba, potem zawód miłosny...
– Co ty powiesz? – Wojnowa spojrzała
na męża z uznaniem.
– Ja chcę słuchać! – powiedział synek
Wojnów.
– Nieporozumienia rodzinne... Opowiem
ci coś... Pewien student w nagrodę za do-
brze zaliczony rok pojechał na safari w
Afryce. Amerykański student. Pewnego
dnia, kiedy przedzierał się przez dżunglę,
na polanie zobaczył słonia afrykańskiego,
a słonie afrykańskie są bardzo niebez-
pieczne. .. Dużo bardziej niebezpieczne niż
indyjskie... Wiesz, że kiedyś prawie wszyst-
kie słonie miały kły? Takich kalekich, bez
kłów, było ze trzy procent... A teraz prawie
co czwarty rodzi się bez kłów. Tak jakby
ich materiał genetyczny skądś się dowie-
dział, że one dla kłów są zabijane...
– Mamo, to prawda? – mały Wojna był
pod wrażeniem.
– Cicho! – syknęli rodzice.
– Ten miał kły. Stał na trzech nogach i
kiwał się... Czwartą miał podniesioną...
Słoń i człowiek popatrzyli sobie głęboko w
oczy. Oczy słonia wyrażały niewyobrażal-
ny ból. I wtedy student zobaczył, że słoń
ma wbitą w podeszwę drzazgę, potwornie
dużą drzazgę, która musiała nieprawdopo-
dobnie przeszkadzać temu słoniowi. Zrobił
parę kroków w kierunku słonia. Słoń tylko
lekko zawachlował uszami. Student zatrzy-
mał się, przestraszony, ale było mu tego
słonia strasznie żal, więc zrobił jeszcze
parę kroków i jeszcze... Słoń się nie ruszył,
zawachlował lekko uszami, ale lekko, bar-
dzo lekko... Student podszedł bliżej, jeszcze
bliżej. Wiedział, że ryzykuje życie, ale
schylił się do tej nogi i powoli, bardzo
ostrożnie wyjął tę drzazgę, wbitą bardzo
głęboko. Słoń opuścił nogę, zamachał
uszami, raz jeszcze spojrzeli sobie w
oczy... i słoń odwrócił się i poszedł. A po-
tem, dwadzieścia lat później... – nagle
damski glos umilkł.
– Co dwadzieścia lat później? – zapytała
męża Wojnowa.
– Skończyło się. Żebyśmy słuchali jutro.
To są takie numery – powiedział ich sy-
nek.
– Nie mogła przerwać w takim momen-
cie. Cicho, coś robi, słyszycie? – ojciec
zgłośnił do maksimum radio. – Z głośnika
popłynęły szum, trzaśniecie drzwiami i
znowu odgłos kroków.
– Wraca! – ucieszył się Wojna.
– Lepsze niż telenowela – powiedziała
Wojnowa.

Sara zrobiła sobie przerwę, bo zaschło


jej w gardle, a sok zostawiła w reżyserce.
Ale Makrofowi było i tak wszystko jedno.
Ona była takim studentem, może on to zro-
zumie. Po chwili wróciła i wzięła mikrofon
do ręki.
– Dwadzieścia lat później ten sam męż-
czyzna wybrał się ze swoimi dziećmi do
zoo w Chicago. Na wybiegu stał słoń. Cała
rodzina zatrzymała się. Słoń się odwrócił i
zobaczył tego studenta, który już wcale
studentem nie był, i na widok mężczyzny
podniósł jedną nogę, ruszył uszami i spoj-
rzał mu w oczy. Mężczyzna oniemiał z
wrażenia, nie mieściło mu się w głowie, że
słoń po dwudziestu latach mógł go poznać,
jednym susem przeskoczył ogrodzenie i
podbiegł do słonia, spojrzał mu w oczy... a
słoń delikatnie owinął jego nogi trąbą,
bardzo delikatnie uniósł go w powietrze... i
z całej siły machnął nim o mur... czaszka
mężczyzny roztrzaskała się jak orzeszek....
Morał? Widocznie to nie był ten słoń...
To wszystko, co mam dziś do
powiedzenia... To wszystko, co mam w
ogóle do powiedzenia... – i Sara podniosła
się, zgasiła światło i poszła do reżyserki,
chociaż musiała jeszcze trzy godziny sie-
dzieć w robocie.

I w tym momencie do reżyserki wpadł


Rafał, prawie uderzając ją drzwiami.
– O – powiedział – to ty tu jesteś?
– O – powiedziała Sara – jakbyś nie
wiedział, że mam dyżur.
– Ja tam grafików nie śledzę – powie-
dział Rafał i usiadł przy swoim kompute-
rze. – Mam na jutro przygotować wyciąg z
prasy, a mój mi pokazał niebieski ekran,
koszmarny sen wszystkich komputerow-
ców. Dysk padł. Chcesz coś do picia? – za-
pytał, włączył monitor i komputer i wstał.
Tego jej jeszcze dzisiejszego wieczoru
brakowało. Towarzystwa przygłupa.
– To ci przyniosę – Rafał zniknął za
drzwiami.
Sara usiadła przy swoim komputerze i
udawała, że jest czymś bardzo, ale to bar-
dzo zajęta. Nie miała ochoty na żadną roz-
mowę, a już najmniejszej na rozmowę z
Rafałem.
– Nikomu nie powiem, nie bój się – po-
wiedział, stawiając przed nią puszkę jakie-
goś obrzydliwego sztucznego napoju.
Sara nieprzytomnie spojrzała na niego, a
potem na ekran. Na ekranie wyświetliły się
jakieś nagie kobiety.
Idiota. Przecież ona niczego nie ruszała
dzisiaj.
– Ja to dopiero włączyłam.
– OK, czasem wchodzą nieproszone, po-
czekaj – Rafał przysunął krzesło do jej
biurka, odsunęła się od niego, kiedy poło-
żył palce na klawiaturze. – O, patrz, jak się
rozwijają panny.
Ekran migał coraz szybciej.
– Ktoś nam podesłał niezłe szambo, co?
Co nacisnęłaś?
– Nic. Otworzyłam pocztę. Z linkiem –
przypomniała sobie Sara.
– Ktoś nas nie lubi – szybkie palce Rafa-
ła biegały po klawiszach, jakby do niczego
innego nie były stworzone. Ale strona za
stroną pojawiały się nowe okropne rzeczy.
Sara podniosła się i minęła Rafała, było
wąsko, otarła się o jego plecy.
– Nie idź, ja to zaraz odeślę do diabła –
powiedział Rafał, ale w ogóle nie zwrócił
na nią uwagi, bo nos miał w ekranie. No
jasne, coś dla niego.
Sara chciała być sama, sama za wszelką
cenę. A pech sprawił, że ten głupek akurat
musiał sobie zafundować awarię kompute-
ra. Całe szczęście, że nie przyszedł minutę
wcześniej. Nie zamknęła drzwi, była nie-
ostrożna. Miałby niezłe używanie, jakby ją
zauważył z Makrofonkiem sam na sam.
Sarze aż przebiegł dreszcz po plecach. O
mały włos... Tego by tylko brakowało...
– Już, o rany, aż się spociłem – Rafał
przesiadł się na swoje miejsce, nareszcie.
Nic dziwnego, że się spociłeś. Faceci tak
reagują na gołe laski, pomyślała Sara. Cie-
kawe, czy ty też zdradzasz swoją dziew-
czynę, jeśli ją oczywiście masz.
– Ty wiesz, że jak coś takiego ci zainfe-
kuje miejsce pracy, to czasem do widzenia
z całym dyskiem. Muszę ściągnąć tylko
parę rzeczy – Rafał cały czas gadał. –
Może mi pomożesz zrobić skrócik?
Sara nie musiała nic mówić, wystarczy-
ło, że spojrzała na niego.
– Żartowałem – roześmiał się Rafał gło-
śno. – No dobra, ściągnie się, wydrukuję,
albo i tu posiedzę, to będę miał gotowca na
rano, nie przeszkadzam ci, prawda?
Nieprawda! Przeszkadzasz mi, przeszka-
dzają mi wszyscy ludzie na świecie! –
chciała krzyknąć Sara, ale się nie odezwa-
ła.
– Wchodziłaś kiedyś na wpadki radio-
we? Nasze są niczym, posłuchaj – Rafał
włączył głośnik przy komputerze.
– Pana pytanie jest postawione z jakąś
myślą wewnętrzną... – popłynęło do Sary
od biurka Rafała.
– Dobre, nie? Albo tutaj, zobacz: – By-
łem świadkiem zajścia, które mnie zblu...
zbluwer... zbuwlersowało, co ja mówię –
wzburzyło... Lubię czasami wejść na tę
stronę. Jest się z czego pośmiać. Zblurwer-
sowało – to brzmi naprawdę bluwersująco,
nie uważasz? On powiedział jak dziecko,
dzieci też przekręcają. Blugotać na przy-
kład lepiej brzmi niż bulgotać, prawda?
Rany, skończy już te głupie gadki czy
nie! Ona ma naprawdę poważne problemy,
a on gada jak najęty i wydaje mu się, że
jest taki dowcipny, taki uroczy. Idiota.
– Albo to, posłuchaj, to telefon do radia!
I Sara w reżyserce usłyszała cieniutki
dziecięcy głosik:
– Proszę pana, ja jestem dziewczynka i
u nas nie ma ławki pod blokiem...
– Słodka, nie?
Owszem, słodka. I co z tego? Wyjdź już,
wyjdź – powtarzała Sara w duchu, jakby to
mogło zmusić Rafała do wyjścia.
– Zobacz!
Ty idioto, słów nie można zobaczyć,
można ich tylko słuchać, a najlepiej nie
słuchać w ogóle, bo i tak nie mają znacze-
nia.
– Budynek chroni policyjny kondon.
Bardzo dobre, bardzo!
No jasne, jak coś ma związek z ptasz-
kiem, to musi być dobre.
– ... posłał piczkę w boczną siatkę bram-
ki – usłyszała Sara podniecony głos spra-
wozdawcy sportowego.
Ugotowali się przy sitku, to było właści-
wie śmieszne.
– ... stoją uczniowie, którzy będą defilo-
wali w porodzie – obwieścił bardzo po-
ważnie dostojny głos.
Sara się mimowolnie uśmiechnęła.
– Apeluję do osób starszych, aby nie
wstydzili się laski. Laska dodaje uroku
starszemu człowiekowi. Nie unikajcie tego
państwo.
– A słyszałaś naszego Wiaterka z ponie-
działku? Tak zaczął swoją prognozę, po-
słuchaj: – Jutro będziemy mieli początek
wielkiego dmuchania w nocy – Rafał
uśmiechał się do niej.
Po co on ją zabawia?
– Ty wiesz, że połowa ludzi nawet nie
łapie takich wpadek? A najfajniejsze są au-
dycje, kiedy dzieci coś tłumaczą dorosłym.
Dzieciaki mają potworną zdolność obser-
wacji.
Potworna zdolność obserwacji! Boże, i
to mówi dziennikarz!
– One powinny robić radio, nie uwa-
żasz?
– Masz rację – powiedziała Sara, bo zro-
biło jej się żal, że Rafał tak bardzo się stro-
szy, popisuje, troi i próbuje być miły, a ona
siedzi i nic. Jeszcze pomyśli, że w ogóle
nie ma poczucia humoru. Nie zależało jej
co prawda na tym, co pomyśli Rafał, ale na
wszelki wypadek powiedziała:
– A, to daj coś jeszcze, skoro i tak musi-
my tu siedzieć. – A potem dodała: – Jak ci
się wydrukuje, to ci pomogę zredagować...
jeśli chcesz.
A Rafał naprawdę się ucieszył.

*
Iza wyłączyła radio. Dzisiaj było jakoś
dziwnie. Co ją obchodzą jakieś słonie? Po-
wiedziałaby coś pożytecznego, coś na te-
mat.
A takie tam rozważania o zwierzętach
afrykańskich nie bardzo Izę obchodziły.
Chociaż skąd małe słoniki mogą wiedzieć,
że ludzie będą na nie polować, i to z powo-
du kłów? I dlatego im nie rosną? Czy to
możliwe? Skąd ona to wie? No ale jak
plemniki zanikają. .. to co się dziwić
kłom?
To z kremami było dobre. To, bardzo
proszę, mogło być. Mogłaby też powie-
dzieć, co robić, bo botox podobno odmóż-
dża, co widać po niektórych stylistach.
Iza zaśmiała się, chociaż wcale nie było
jej do śmiechu, bo Jędrek odmawiał spo-
tkań i wyraźnie powiedział, że już nie mają
ze sobą nic wspólnego.
Skoro tak, to Iza postanowiła jednak
wziąć z domu parę drobiazgów, o których
zapomniała przy wyprowadzce. A o klucze
do domu Jędrek zapomniał się upomnieć, i
bardzo dobrze.
Skaczemy?

Jacek wydawał się skruszony. Spotkali


się przed gabinetem terapeuty na ulicy,
weszli razem.
Juliusz był szczęśliwym człowiekiem.
Wszystkim życzył takiego życia jak jego.
Ale nie miał większych złudzeń co do tej
pary. Oboje czekali, że on coś zrobi. A on
nie posiadał mocy sprawczej. Cuda rzadko
się zdarzały w tym gabinecie, właściwie
nigdy. Cuda w potocznym rozumieniu tego
słowa, bo cudem dla Juliusza był moment,
kiedy widział, jak dwoje ludzi zbliża się do
siebie i coś nareszcie zaczyna rozumieć, a
tego parę razy był świadkiem. Zaczynają
widzieć w sobie nawzajem tego mężczy-
znę i tę kobietę, a nie własne wyobrażenie
o owym mężczyźnie i owej kobiecie.
Znowu milczeli.
– I co my w tej sytuacji mamy zrobić? –
pierwszy nie wytrzymał Jacek.
– Proszę państwa – Juliusz zwrócił się
do obojga – ja nie udzielam takich rad, ja
tylko pomagam ludziom podjąć decyzję.
– Ale jaką?
Oboje byli jak dzieci, para zagubionych,
skrzywdzonych dzieciaków.
– Mam nadzieję, że dobrą. A czego pani
chce?
Sara nie odpowiedziała. Wzruszyła ra-
mionami.
Ja nie mogę za ciebie chcieć, pomyślał
Juliusz. Mógł to oczywiście powiedzieć,
ale to, co się mówi, nie ma żadnego zna-
czenia, oni mogli tylko wtedy usłyszeć,
kiedy będą na to gotowi.
– Co by pan zrobił na moim miejscu?
Juliusz westchnął. Ciągle to samo. Lu-
dzie przychodzą po gotowe rozwiązania.
Ile razy w tygodniu mam z nim sypiać,
żeby nie miał ochoty na inną.
Co zrobić, żeby wrócił.
Co zrobić, żeby odszedł.
Jak kogoś poznać.
– Przecież jestem atrakcyjnym facetem i
mam zawsze wiagrę, a nie układa mi się! –
stwierdza taki trzydziestolatek, który nie
ma pojęcia o związku.
– To, co ja bym zrobił, nie ma żadnego
znaczenia. Nie jestem na pana miejscu, nie
jestem panem. Czy pan kocha żonę?
– No chyba tak...
– A pani kocha męża?
– Nie wiem – Sara popatrzyła na Juliu-
sza i zdała sobie sprawę, że skłamała.
Wzięła głęboki oddech i powiedziała.
– Już nie. Chcę rozwodu.
Jacek wstał z kanapy i wyciągnął rękę
do terapeuty. Juliusz zobaczył na jego twa-
rzy ulgę. Jasne, na ogół kobieta podejmuje
decyzję o rozstaniu.
– Nie skończyliśmy sesji.
– Ja skończyłem. Spotkamy się u adwo-
kata – powiedział Jacek i wyszedł z gabi-
netu.
Juliusz spojrzał na Sarę. Nie rozpłakała
się, nie skuliła, wręcz przeciwnie, rozpro-
stowała ramiona, znał ten stan, to pozycja
ja sobie poradzę.
– Gdyby pani poczuła, że chce przycho-
dzić, już nie na terapię małżeńską, ale ja-
koś się pozbierać... – co on gada! Prosto
powiedz, o co chodzi. – Przed panią trudny
okres, jeśli będzie pani potrzebowała po-
mocy, proszę do mnie zadzwonić. Może-
my zawsze umówić się na parę sesji pracy
indywidualnej.
– Dziękuję – powiedziała Sara. – Za-
dzwonię. Ale teraz muszę się zająć sobą.
– To właśnie proponuję – powiedział Ju-
liusz i leciutko się uśmiechnął.

Sara postanowiła jednak przeprosić Ide-


nę za swoje słowa. To, co powiedziała,
było karygodne. To Idena była sierotą, nie
ona. Jak mogła zapomnieć, że Idena straci-
ła matkę! Zachowała się po prostu jak...
Dzwoniła do niej już szesnasty raz w ciągu
ostatnich trzech dni.
Trzy dni temu Jacek się spakował. Cze-
kał na nią w domu, walizki stały w przed-
pokoju, jak w kiepskim, tanim romansidle.
– Zostawiam ci mieszkanie – powiedział
– ale chcę wziąć samochód, dopóki czegoś
nie postanowimy.
– Chcę, żebyś mi kupił kawalerkę, mia-
łam kawalerkę – przypomniała mu Sara.
– Masz prawo do połowy majątku, a ja
dobrze zarabiam.
– Nie chcę twoich pieniędzy – powie-
działa Sara.
Pieniądze były niczym, można było
oczywiście za nie zjeść i coś kupić, ale nie
gwarantowały ani dobrego małżeństwa, ani
miłości, ani dziecka.
– Rozejrzyj się po agencjach, wezmę
kredyt i kupię ci dwupokojowe mieszka-
nie, to postanowione.
Postanowione. Ktoś gdzieś coś postano-
wił, nie ona i nawet nie on. To postanowi-
ło. Jakieś coś postanowiło za nich.
– Dzwoniłem do twoich rodziców.
Szkoda, że ode mnie musieli się dowie-
dzieć tak ważnych rzeczy. Wina jest bez-
sprzecznie po mojej stronie, a ja, jako oso-
ba winna, nie mogę wystąpić o rozwód, bo
go nie dostanę.
Aha, więc był już u adwokata.
– Czyli ty powinnaś złożyć pozew. Nie
będzie problemu z rozwodem, nie mamy
dzieci. Jeśli się zgadzasz oczywiście.
Oczywiście, że się zgadza. Całe szczę-
ście, że nie mają dzieci. Toby dopiero
było. Sara była spokojna, nie uroniła ani
jednej łzy, była tak spokojna, że aż przera-
żona tym swoim spokojem.
– Dobrze.
– W razie czego jestem pod komórką.
I świetnie.
Taki koniec małżeństwa, jaki początek.
Wtedy też to powiedział, na drugiej rand-
ce. Albo jej się wydaje. I co teraz, rzucić
się sobie w ramiona, przytulić, podać rękę,
pocałować się, objąć czy też nic?
– To cześć, Ptaszku – powiedział Jacek i
wyniósł walizki z mieszkania, najpierw
dwie duże postawił pod windą, a potem
wrócił po torbę.
Drzwi pani Hercowej otworzyły się.
– Państwo wyjeżdżacie? Z psem?
– Nie mamy psa! – krzyknęła Sara i za-
mknęła za Jackiem drzwi.
A teraz uparła się, że musi porozmawiać
z Ideną. Siedemnasty raz wykręciła numer
do domu i na komórkę. Napisała już szes-
naście SMS-ów, z prośbą, żeby Idena ode-
brała telefon. Bez rezultatu. Wzięła do ręki
komórkę i wystukała: przepraszam, prze-
praszam, przepraszam – po raz pierwszy.
Aż podskoczyła, kiedy natychmiast tele-
fon oddzwonił.
– Nie mnie masz przeprosić, idiotko – ze
słuchawki poleciały prosto w ucho Sary
ostre słowa – nie mnie! Masz do matki iść
na kolanach i błagać o przebaczenie. I ko-
chać ją, bo jest twoją matką. I nie oceniać,
bo jest twoją matką. A jeśli już chcesz wie-
dzieć, to ich małżeństwo nie istniało od lat,
więc może sobie porozmawiaj z ojcem,
oczywiście jak dorośniesz, bo gotowa je-
steś stwierdzić po rozmowie z nim, że nie
masz również ojca. I powiem ci jeszcze
jedno, Sara, że się w ogóle nie dziwię, że
Jacek się z tobą rozstaje. I jeśli w tej chwili
zemdlejesz, to mnie to nic nie obchodzi.
Wszystkich by znużyło to wieczne pochy-
lanie się nad kochaną Sarunią. To noszenie
nad nią parasola, żeby dziecko nie zauwa-
żyło, że deszcz pada. Dopóki nie dojdziesz
ze sobą do ładu, nie chcę cię znać – i Idena
wyłączyła się.
*

Sara stała przed szefem i czekała na jego


opinię. Złożyła parę projektów i nie mogła
się doczekać decyzji.
– Niezłe. Ale, pani Saro, będę szczery.
My tu mamy redaktorów, lepszych, gor-
szych, niech oni się tym zajmują. A pani
niech robi swoje. Pani to robi najlepiej.
Drzwi za Sarą uchyliły się, pojawiła się
głowa redaktora z dwójki.
– Szefie, mam za długi blok reklam.
Walą drzwiami i oknami. Co mam robić?
– Wyrzuć połowę.
– Co?
– To, co słyszałeś! Radio jest dla ludzi,
nie dla reklam – i szef machnął w jego
stronę ręką, jakby go wypraszał.
Sara jeszcze raz spróbowała:
– Ale wie pan, to może robić każdy, a ja
myślałam...
– I błąd. Ale wie pani co, mam lepszy
pomysł, dam pani...
– Szefie, szef na drugiej linii! – przerwa-
ła sekretarka.
– Później, później...
– Ale to sam szef.
Sara zabrała swoje papiery, nic nie bę-
dzie z tej rozmowy.
– Proszę zaczekać, pani Saro – zatrzy-
mały ją w drzwiach słowa dyrektora. – Je-
stem, panie prezesie. Wiem, panie preze-
sie. Pogratulować tej dziennikarce? Oczy-
wiście. Dwukrotnie. Tak, panie prezesie –
a potem odłożył słuchawkę i powiedział: –
Dam pani podwyżkę.
– Dlaczego podwyżkę? – Sara była
zdezorientowana.
– Dużą. Znaczną. I niech się pani bierze
do roboty. Pani Justyno, dwie kawki pro-
szę – spojrzał pytająco na Sarę. – A może
herbatkę? To dwie herbatki! A pani, pani
Saro, koniec z pierdołami, niech się pani
zajmie tym, w czym pani jest najlepsza.
Nie powinienem tego pani mówić, proszę
o tym zapomnieć, żeby się pani w głowie
nie przewróciło, i do roboty!
I odprowadził kompletnie zdezoriento-
waną Sarę do drzwi. Otworzył je zamaszy-
stym ruchem.
I Sara zobaczyła, jak pani Justyna gwał-
townie próbuje zachować równowagę.
Bezskutecznie.
Filiżanki, śmietanka oraz cukier w kost-
kach stworzyły już zupełnie nowy wzór na
wykładzinie.

Po raz kolejny nie zwolniła pod domem


Jędrka, tylko przyspieszyła kroku. A prze-
cież podjęła decyzję, że zapuka, przynaj-
mniej podziękuje mu za ten wieczór, za to,
że się nią zaopiekował, i przeprosi za swo-
je zachowanie. Tak robi osoba dorosła.
Przed wjazdem do garażu stał samo-
chód, więc na pewno był w domu. Nikt
obcy by tak głupio nie zaparkował.
Minęła po raz kolejny dom z białymi
sztachetkami. Ile razy jeszcze przejdzie się
tam i z powrotem? A może on ją obserwu-
je z jakiegoś okna? To byłoby najgorsze.
Może oczywiście wrócić natychmiast do
siebie i nie robić z siebie pośmiewiska.
Sara zatrzymała się. Duży pies, prawie
bez sierści, zerwał się do ogrodzenia i za-
czął ujadać. Cofnęła się i podjęła decyzję.
Od czegoś trzeba zacząć, spotkanie z Jędr-
kiem wydawało jej się dobrym początkiem
brania odpowiedzialności za swoje życie.
O czwartej była umówiona z ojcem.
O szóstej musiała być w Radiu.
Stanęła przed domem Jędrka i wzięła
głęboki oddech, żeby zlikwidować ten
szum w uszach, który jeszcze czasami się
pojawiał.
Zadzwoniła.
Drzwi otwarły się prawie natychmiast.
Stała w nich piękność z rzeźbą konia w
ręku, tego, który Sarze tak ładnie życzył
dobrej nocy.
– Słucham? – zapytała.
– Przepdaszam, pomyliłam piętda – po-
wiedziała Sara i zrobiła w tył zwrot.
A Iza zamknęła drzwi i wzruszyła ra-
mionami.

Siedziała pierwszy raz w wynajętym


mieszkaniu ojca. Nie było duże, dwa
zgrabne pokoje, takie pewno ona będzie
mieć, jak coś znajdzie. To zabawne, że
oboje skończyli tak samo. Krótki drapał ją
w kolana, prosił, żeby wzięła go na ręce.
– Co chcesz wiedzieć? – zapytał ojciec i
nagle Sara zauważyła, że się ostatnio po-
starzał.
– Gdzie twoje żołnierzyki?
– Krótki by mi zniszczył. Szukam
mieszkania na stałe. Wtedy je... – ojciec
zorientował się, że nie chce rozmawiać o
swoim hobby. – Nie o to chciałaś zapytać,
prawda?
– Ja chciałam przeprosić. Bo dla mnie to
był szok, że mama kogoś ma. A ty prze-
ciwko mnie, mimo że ja...
Ojciec podniósł się i stanął przy oknie.
– Rozumiem – powiedział, nie patrząc
na Sarę. – Pewno taki sam szok jak przed
laty dla niej. Kiedy dowiedziała się, że ja
kogoś mam.

W Gdańsku, na poddaszu z oknami wy-


chodzącymi na skarpę, która łączyła las z
miejską zabudową i była rajem dla stadka
dzików, nic sobie nie robiących z obecno-
ści ludzi, kobieta kończyła malować małe
figurki. Wymagało to nie lada zręczności,
białe płaszcze, czarny krzyż na plecach,
twarze, ręce i nogi na cielisty kolor, buty
robiła im różne, raz w kolorze słomko-
wym, raz czarne, raz brązowe.
Czasem udawało się jej namalować ru-
mieńce na policzkach lub brwi, to zależało
od tego, jak dobrze były zrobione. Uważa-
ła, żeby się nie powtarzać, chyba że był to
cały hufiec jednakowych rycerzy i właści-
ciel składał jednoznaczne zamówienie.
Siedziała przy dużym kreślarskim stole,
przed sobą miała rozłożony karton bristolu
i pięć maleńkich pędzelków. Kupiła je w
Niemczech, tu, w Polsce, nie mogła do-
stać. Lubiła swoją pracę. Dwie lampy kre-
ślarskie po obu stronach stołu oświetlały
rycerzy, wyblakłych i bez jej kolorów zu-
pełnie nieciekawych. Dopiero kiedy figur-
ki nabierały barw, zaczynały żyć. Trzyma-
dełko do malowania również kupiła za gra-
nicą, miało trzy pary szczypczyków, które
przytrzymywały figurkę i lupę. Lupa była
niezbędna, żeby dostrzec załamanie w po-
łach płaszcza czy lekkie zgrubienie na
udzie wojownika. Jej pędzelek wydobywał
na światło dzienne pochwę na miecz albo
nóż czy kołczan i ukryte w nim strzały.
Niektóre z nich to były prawdziwe arcy-
dzieła.
Umiała je rozpoznać, te stare, Spółdziel-
ni Produkcyjnej Polskiego Związku Głu-
chych, już nieistniejącej, którymi w Inter-
necie do dziś handlowano, figurki niema-
lowane i malowane, i te nowsze, włoskiej
firmy Italieri. Na pudełku tych ostatnich
miała spis farb i numery zalecanych kolo-
rów. Wiedziała, że najdroższe kosztują
prawie sto euro i są produkowane w Sankt
Petersburgu, a dość rzadkie w Polsce, ale
nieco tańsze, w granicach pięćdziesięciu
euro, przyjeżdżają z Madagaskaru. Robi je
tam pewien Francuz, niezwykły hobbysta,
z jego kolekcji też miała kilka na wzór.
Czasem zamówienia były bardzo kon-
kretne, właściciel dokładnie określał barwy
wszystkich części, a czasem zostawiał jej
wolną rękę i wtedy spod jej pędzelków
wypływały razem z farbą prawdziwe arcy-
dzieła.
Sześć prawie gotowych figurek schło na
końcu stołu, potem jeszcze podcieniuje
poły płaszczy, ale musi poczekać, żeby
wierzchnia warstwa farby wyschła.
Pani Mak podniosła się i rozprostowała
ramiona. Już czas na Tajemniczą Nieznajo-
mą. Znowu nie było wiadomo, kiedy się
pojawi. Taka ciekawa audycja, a taki brak
profesjonalizmu.
I to jakaś lokalna rozgłośnia, która nagle
stała się ogólnopolska. To znaczy inne lo-
kalne rozgłośnie w ciemno wykupiły czas
antenowy. A twórczyni tego programu po-
zostawała zagadką. Zaledwie wczoraj ku-
piła jakiś chłam, tylko dlatego, że tytuł na
pierwszej stronie poraził ją dużymi litera-
mi:
Tajemnicza Nieznajoma z Programu Puf
rozwodzi się!
Ale nie było żadnych konkretów, a ona
poczuła się głupio, bo nie kupowała nigdy
tabloidów. Była zła na siebie, że tak się
dała przyłapać.
Włączyła radio za późno, dzisiaj wcze-
śniej zaczęli.
– ... i nikt o tym nie wiedział, ani ja, ani
ona do dziś. Myślę, że przez te wszystkie
lata był nieszczęśliwy. Jestem im wdzięcz-
na, bo miałam rodzinę, ale serce mi się
kraje na myśl, jak bardzo musieli cierpieć i
jak bardzo nie pogodzili się z tym, co ich
spotkało. Mama nie wybaczyła... – Pani
Mak siadła z powrotem przy stole. Wzięła
pędzelek i delikatnie zrobiła czarny krzyż.
Odczekała chwilę.
– Wybaczyła po wierzchu, w imię tego,
co dla niej było ważne, ale nie wybaczyła
od środka... Widać nie mogła inaczej. A
ojciec... starał się dostosować... Co to była
za kobieta, która odesłała go do domu i do
córki? Czy ona też cierpiała? Czy był dla
niej tylko miłym przerywnikiem nudnego
życia? A może miała go dosyć i skorzysta-
ła z nadarzającej się okazji, jaką była
śmierć w rodzinie? Czy nie mogła żyć ze
świadomością, że pozbawi nas oparcia? I
czy kochała go bardziej niż siebie i swoją
chęć dzielenia z nim życia?
Pędzelek zsunął się po nogach rycerza,
zostawiając czarny ślad.
– Nie mam pojęcia i już się pewnie nie
dowiem. Ojciec powiedział, że to nie były
zmarnowane lata, te z nami, te, które się
dla niego bezpowrotnie skończyły, że to
był najważniejszy i najpiękniejszy okres w
jego życiu, ale że nigdy o Jagodzie nie za-
pomniał...
I wtedy Jagodzie Mak pędzelek wypadł
z ręki i potoczył się do nóg schnących ry-
cerzyków, pozostawiając na bristolu czar-
ne plamy.
Ale ona tego nie widziała. Ukryła twarz
w dłoniach i płakała jak dziecko.

– To jest samolot An-28 transportowo-


-pasażerski. Ich produkcja skończyła się w
1992 roku. Ale jeszcze latają, rzecz jasna –
Jędrek z dumą wskazywał na samoloty,
jakby sam je składał.
– Napęd dwa silniki turbośmigłowe, roz-
piętość skrzydeł dwadzieścia dwa metry,
długość trzynaście, wysokość cztery dzie-
więćdziesiąt, powierzchnia nośna trzydzie-
ści dziewięć i siedem dziesiątych metra
kwadratowego, masa własna trzy tysiące
pięćset...
– Z nami? – przerwał mu Juliusz.
– Zapas paliwa tysiąc dziewięćset li-
trów, prędkość trzysta trzydzieści pięć ki-
lometrów na godzinę. Jakie z nami? Samo-
chód też ważysz ze sobą? Zastanów się,
stary – Jędrek był w swoim żywiole, a Ju-
liusz szedł za nim posłusznie i nie miał po-
jęcia, dlaczego zgodził się na propozycję
Jędrka.
– A to L-410, turbolet, dwusilnikowy
turbośmigłowy, podobny do An-28, zabie-
ra szesnastu skoczków, ale różni się wyj-
ściem, bo skaczemy z bocznych drzwi, na
wysokość czterech tysięcy metrów wzlatu-
je mniej więcej w osiemnaście minut w za-
leżności od warunków.
Szli po lotnisku koło Nasielska, Jędrka
co chwila ktoś zaczepiał, ściskał, witał się
z nim.
– Pierwszy raz? – patrzyli na Juliusza z
góry. – Nic nie będziesz pamiętał, taki
skok trzeba powtórzyć dwa, trzy razy,
żeby załapać, o co chodzi.
Dla Juliusza ten jeden raz już było za
dużo. Ale dał się namówić, bo jak powie-
działa Gajka:
– Proponujesz ludziom, żeby wyszli ze
swoich ograniczeń, a sam w nich tkwisz!
Ostatecznie skok ze spadochronem to
nic wielkiego.
– Uwierz mi, stary, skoki tandemowe są
bardzo bezpieczną formą rekreacji. Nawet
siedmioletnie dzieci mogą skakać, pod wa-
runkiem że mają zgodę rodziców. Chyba
nie chcesz być gorszy od jakiegoś siedmio-
latka?
Juliusz nie chciał być ani lepszy, ani
gorszy, znowu w ogóle nie chciał być.
Chciał siedzieć w domu z Gajką, a nie ska-
kać. Ale się zgodził, bo z perspektywy roz-
mowy przy stole lotnisko i samoloty wy-
glądały dość bezpiecznie. A tutaj?
– Nic się nie przejmuj, to ja się na tym
znam – oświadczył Jędrek i pokazał mu
tandem, podwójny spadochron, i uprząż,
którą Juliusz miał na siebie założyć. – Ty
nic nie robisz, tylko lecisz, ja wszystkiego
pilnuję.
– A jak się nie otworzy? – zapytał Ju-
liusz.
– To masz dziesięć sekund, żeby na-
uczyć się latać! – Jędrek pomógł mu upiąć
cały system sprzączek. – Jaja w porządku?
Bo wiesz, jak coś będzie za luźno, to jak ci
przywali, to będziesz cienko śpiewał. Do-
brze sobie je ułóż.
Jędrek już się zapinał. W kombinezo-
nach wyglądali jak starzy wyjadacze i zdo-
bywcy niebieskich przestworzy.
– Spadochron ma wiele zabezpieczeń,
składa się z dwóch spadochronów, głów-
nego i zapasowego, składanego przez
uprawnioną osobę, układacza. – Jędrek
spojrzał na pobladłego Juliusza i postano-
wił mu ulżyć. – Nie martw się, stary,
mamy CYPRYS-a.
– Cyprysa? – powtórzył Juliusz, żeby
sprawdzić, czy jest jeszcze zdolny do mó-
wienia.
– To urządzenie elektroniczne, które
przez cały czas skoku analizuje wysokość,
ciśnienie i prędkość opadania i w razie po-
trzeby otwiera spadochron zapasowy. Poza
tym wiesz, co masz robić?
Juliusz kiwnął głową. No, teraz nie ma
jak się wycofać.
Razem z sześcioma innymi mężczyzna-
mi weszli do samolotu.
– Wiesz, stary, ale powiem ci, że mam
pretensję, że każdemu pomagasz, a nie
mnie. Bo tak się nie robi, przyznasz. Jak z
kimś spędzasz noc, to przynajmniej mu zo-
stawiasz numer telefonu.
– Porad udzielam w gabinecie, a tu będę
skakał... na płasko. Myślisz, że mnie utrzy-
masz?
– Nie ja cię będę trzymał, tylko czasza.
Zobaczysz, to jest lepsze niż seks. A ja nie
mam z nią kontaktu... Przez ciebie.
Silniki zostały włączone i ostatnie słowa
musiał Jędrek wykrzyczeć, żeby go Juliusz
słyszał.
Samolot pomalutku przetoczył się na
właściwy pas.
On chce się na mnie zemścić, przebiegło
przez głowę Juliusza.
– Będziemy lecieć?
– Teraz lecieć, potem spadać! – krzyk-
nął Jędrek. – Czy ty mi możesz poradzić,
co mam zrobić?
– Utrzymać mnie! – odwrzasnął Juliusz.
Samolot zawył i oderwał się od ziemi.
– Skaczemy z półtora tysiąca! – wrza-
snął Jędrek.
– Tak wysoko?
– To nie jest wysoko! Ale powiem ci,
stary, że owszem, mam do ciebie pretensję,
bo ja bym ci pomógł w sprawie z Gajką na
przykład!
Wszyscy pozostali pasażerowie patrzyli
na nich z zainteresowaniem.
– Jeszcze wyżej? Po co? Przecież obaj
wiemy, że pracuje w Radiu Ambi! Daj mi
już spokój!
– Jak to wiemy? – krzyknął Jędrek.
– No, ty i ja – Juliusz podniósł się i za-
chwiał. – Z tym że ja nie skaczę. Dziękuję.
Rozmyśliłem się.
– Nie możesz się rozmyślić! – krzyknął
Jędrek radośnie.
– Nawet mnie nie proś! Nie skoczę!
– Nie bój się!
– Ja się nie boję, stary, ja mam wyobraź-
nię! – Juliusz dalej się darł, mimo że silni-
ki przestały być już tak bardzo głośne. –
Czy ja ci przypominam jaskółkę?
– Bardziej muminka – zaśmiał się Ję-
drek ku uciesze pozostałych.
– No właśnie! Widziałeś kiedyś latające-
go muminka? Nie skoczę, rozmyśliłem się.
– Za późno! To jest bezpieczny sport.
Łatwiej się utopić na basenie. Lub mieć ło-
kieć tenisisty.
– Ty mnie strasznie wkurzasz. Chciałeś
pogadać, a zmuszasz mnie do skakania!!!
– Rozmawiamy przecież! Miałeś rację,
to było przeniesienie, widziałem w niej ko-
goś, kogo chciałem widzieć, a to się nigdy
nie opłaca. Jest taka sama jak wszystkie
inne.
– Ty masz skłonność do wpadania w
skrajności. Ja nie skoczę.
– Nie wiem, dlaczego mnie tak oceniasz.
Jak to nie skoczysz?
– A ty skoczyłeś?
Jędrek spojrzał na przyjaciela jak na
idiotę.
– Jestem instruktorem! Sto dwadzieścia
razy!
– Nie mówię o tym, debilu, mówiłem o
życiu! Nigdy nie miałeś odwagi spojrzeć
życiu w twarz. Ja cię miałem za odważne-
go człowieka? Przecież ty się boisz miło-
ści! Ty w ogóle nie podejmujesz ryzyka!
Mężczyzna z lewej przyglądał się uważ-
nie Jędrkowi.
– Raz się z tobą zgadzam i od razu kłót-
nia. Sam mi tłumaczyłeś, że to przeniesie-
nie – Jędrek nie był zadowolony, że jacyś
kursanci, którzy nie mieli za sobą stu dwu-
dziestu skoków, przypatrują mu się po-
błażliwie.
– Co ty pierdolisz o jakimś przeniesie-
niu! – Juliusz miał dosyć, naprawdę miał
dosyć i dał temu wyraz. – Mam cię dość!
Wychodzę!
I ruszył w stronę drzwi. Jędrek ruszył za
nim.
– Skaczemy, trzymaj jaja, bo szarpnie!
I to było wszystko, co zarejestrował Ju-
liusz ze swojego pierwszego skoku na spa-
dochronie.

Stanisław wszedł niepewnie do swojego


dawnego mieszkania.
– Nie ma go – powiedziała Helena, i
odetchnął z ulgą.
– Byłoby mi trochę niezręcznie – przy-
znał.
– Daj spokój, niech minie trochę czasu –
powiedziała Helena i natychmiast skarciła
się w duchu za te słowa.
– Znalazłam jeszcze to – Helena podała
mu ciemną walizeczkę. – I dwa twoje swe-
try. Ale mogą tu zostać, przed zimą i tak
musimy jakoś rozwiązać sprawę mieszka-
nia...
– Wezmę. Może zresztą przeniosę się z
powrotem do Poznania. Nie wiem – Stani-
sław rozłożył ręce.
– Ale małą kawkę ze mną wypijesz?
Albo kieliszek czegoś dobrego? Koniak?
– A to daj – powiedział Stanisław, który
nie pił, i spojrzał na walizeczkę. Walizecz-
ka miała ze dwadzieścia lat, służyła do
bezpiecznego przewożenia figurek, na
przykład na wystawę. Myślał, że się zagu-
biła w trakcie kolejnych przeprowadzek.
– Jeśli chcesz wziąć nadstawki, to weź –
krzyknęła Helena z pokoju.
Gdzie ona teraz trzyma koniak? – zasta-
nawiał się Stanisław, ale prawdę powie-
dziawszy, niewiele go to obchodziło.
Helena wróciła do kuchni i postawiła
przed nim dwie koniakówki, nowe, nie
było takich, pamiętałby.
– Chcę ci podziękować za Sarę – powie-
działa. – W ogóle chcę ci podziękować za
wszystko. Za to, że byliśmy rodziną.
– Ja też tego chciałem, Heleno – powie-
dział Stanisław i zdał sobie sprawę, że to
prawda.
Nie przebaczyłby Jagodzie odejścia od
żony, gdyby mu na to pozwoliła. Była mą-
drzejsza od niego.
– Może zniszczyłam ci życie, nie byłam
dobrą żoną; starałam się, ale nie umiałam
przebaczyć. Ciągle czułam, że żałujesz, że
to ja, nie ona... Straszny żal do ciebie mia-
łam... Może to ona była twoim przeznacze-
niem?
– Mówisz tak, bo jesteś z tym, no...
– Gustawem – uzupełniła Helena.
– Gustawem – powtórzył Stanisław. – Z
perspektywy czasu wszystko wydaje się
inne. Nie zniszczyliśmy sobie życia, ocali-
liśmy to, co było do ocalenia... – Stanisław
wypił koniak, zrobiło mu się ciepło.
– Niczego nie żałuję – powtórzył – i cie-
szę się, że jesteś szczęśliwa. Nie byłem do-
brym mężem.
– Może będziemy dobrymi przyjaciół-
mi? – odważyła się zapytać Helena.
– Może. Jak dasz mi trochę czasu, że-
bym się przyzwyczaił do tego, jak mu
tam...
– Gustawa – podpowiedziała życzliwie
Helena.
– Gustawa. Wiesz, to nic więcej, tylko
zraniona męska ambicja... Muszę to prze-
łknąć – powiedział Stanisław i niezdarnie
objął Helenę. – Dobrze byłoby się zaprzy-
jaźnić po tylu latach...

*
– Dzień dobry, Makrof. Czas zająć się
światem. Czy wiesz, że czterdzieści procent
Amerykanów z wyższym wykształceniem
jest przekonanych, że podczas drugiej woj-
ny światowej USA walczyły po stronie Nie-
miec przeciwko Związkowi Radzieckiemu?
Oto siła nośna Bondów.
Makrof, powiem ci szczerze, że z rado-
ścią dowiedziałam się, że nie tylko ja uwa-
żam, że wiara w komputery nie czyni cu-
dów. Wyobraź sobie, że Bill Gates ze swo-
ją żoną Melindą... zgadniesz co? Nie
zgadłbyś... Otóż doszli do wniosku, że trze-
ba wesprzeć polską... no? Polską co? Pol-
ską bibliotekę! Zdziwko, nie? A nie.
Zrobili badania i okazało się, że biblio-
teki w Polsce są miejscem nie tylko kultu-
ry, nie tylko dlatego, że prawie połowa bi-
bliotekarek ma wyższe wykształcenie i wie,
po czyjej stronie była Ameryka w czasie
drugiej wojny światowej... A w Polsce
trzynaście procent społeczeństwa ma wyż-
sze wykształcenie... Ładny odsetek siedzi w
książkach... Ale że biblioteki są postrzega-
ne jako miejsca bezpieczne, rozumiesz, ro-
dzice mogą tam wysłać dziecko, w więk-
szości bibliotek jest Internet i dzieciaki tam
przychodzą skorzystać z tego dobrodziej-
stwa, a starsi też są ciekawi, okazuje się,
jaki jest budżet ich gminy.
Nie tylko książkami żyje biblioteka, ale i
tak na moje wychodzi. Z dysków ci znika w
chwili nieuwagi, pliki na płytach po pięciu
latach możesz sobie wsadzić... A taką Bi-
blię z 1565 roku możesz wziąć do ręki...
jak ci ktoś pozwoli, rzecz jasna.
Tylko książki się liczą. I tego samego
zdania, proszę ja ciebie, są Bill i Melinda.
I tu zdziwienie powtórne... Bill i Melinda
Gatesowie, proszę ja ciebie, postanowili
władować w nasze biblioteki trzydzieści
milionów dolarów. Wiem, że więcej ładują
w AIDS, znaczy przeciwko AIDS, ale czy to
nie wspaniała wiadomość dla tych, co my-
ślą, że on myśli tylko o procesorach?
Wszystkie prawie siedem tysięcy polskich
bibliotek będzie miało dzięki niemu praw-
dziwe możliwości i może te dzieciaki, za-
miast iść na ulicę, przyjdą tam? Książkę
można poczytać nawet przy świecy.
Przestaję zajmować się mężczyznami.
Może wyjadę? Może poszukam czegoś no-
wego? Może zrozumiem, czego chcę?
Gdzieś, gdzie nie ma zmodyfikowanej ge-
netycznie żywności? Dobrego życia.
Szczęść w barze. To była audycja jak amu-
nicja. Do wtorku, potworku. Ble, ble, ble,
ble...
Cud w eterze

„Do Prezesa Radia Ambi,


Kapituła Międzynarodowego Zrzeszenia
Radiowców Europejskich postanowiła do-
roczną nagrodę Kryształowego Anioła
wręczyć w tym roku polskiemu Radiu
Ambi za audycję Puf. Nowatorski pomysł,
niekonwencjonalny sposób kontaktu,
umiejętne wprowadzenie wątków, które
sprawiają wrażenie osobistych, oraz trafne
odwołania do spraw ważnych dla świado-
mego Europejczyka, których działanie na
szerokie rzesze słuchaczy zostało udowod-
nione dzięki badaniom Europejskiej Unii
Radiowej – to wszystko zaważyło na decy-
zji Kapituły. Zapraszamy serdecznie Au-
torkę audycji na międzynarodową galę,
której finał odbędzie się w Comedie Fran-
caise w Paryżu. Nagroda pieniężna... "
Jędrek podskoczył do góry z radości. No
jasne, to ta audycja, o której mu mówił dy-
rektor do spraw zmiany wizerunku progra-
mu Ambi. Teraz trzeba tylko znaleźć
dziewczynę, miał nadzieję, że nie jest
maszkarą, ludzie niespecjalnie przyjmują
do wiadomości, że głos należy do konkret-
nego człowieka i że ten człowiek może
kompletnie inaczej wyglądać niż ich słod-
kie o nim wyobrażenie. A z reguły im lep-
szy głos, tym gorsza aparycja. Lub odwrot-
nie, jak w przypadku Izy.
– Panie prezesie, telewizja będzie trans-
mitować uroczystość wręczenia nagród!
Będzie prowadzić chyba Pierce Brosnan,
ale jeszcze nie mamy potwierdzenia. W
każdym razie szykuje się niezwykły kon-
cert! Coś niesamowitego! – do gabinetu
wpadła sekretarka i była naprawdę szczę-
śliwa. – Ale mamy reklamę!
Na biurku Jędrka zadzwonił telefon.
– Słyszałeś, stary?
– Właśnie się dowiedziałem o nagro-
dzie.
– Ja nie o tym. Zatwierdzili prospekt
emisyjny. Wchodzimy na giełdę. Idziemy
w górę, stary!
Sekretarka tym razem zapukała.
– Mam na linii prezesa Komitetu, czy
będzie pan prezes teraz rozmawiał?
Jędrek pokręcił przecząco głową i ode-
brał komórkę.
– Jędruś, mam dla ciebie kupca, angiel-
ska stacja chce kupić prawa, razem z tą
dziennikarką... czy ona zna angielski?
Zresztą to nieważne, widzisz, mówiłem ci,
tylko cierpliwość i staranna praca, dobry
zespół, a sukces jest w zasięgu ręki, wpad-
nę wieczorem!
Jędrek położył nogi na biurku. Życie jest
piękne, pomyślał. Zycie jest zajebiście
piękne.
Wcisnął klawisz i nachylił się nad gło-
śnikiem.
– Pani Ewelino, niech mi pani da pro-
gramowego.
Po dwóch minutach stanął przed nim dy-
rektor programowy.
– Kto to jest ta Tajemnicza Nieznajoma?
Nadaje się do pokazania? Czy ktoś z nią
rozmawiał?
– To przecież Sara Zięba z jedynki. No
ta, której kazałeś wczoraj poszukać. Ale
ona wczoraj nie miała dyżuru. Nie wiem,
czy ktoś jej mówił.
Jędrek zerwał się na równe nogi.
– Taka mała, przykurczona, po czter-
dziestce? Tleniona blondynka?
Dyrektor programowy popatrzył na nie-
go i bardzo się starał, żeby w jego oczach
nie było przygany. W końcu od poniedział-
ku całe radio szaleje, bo szef szuka jakiejś
Sary, która u niego pracuje, oni mu ją znaj-
dują, a on nawet nie wie, co ona robi i jak
wygląda!
– Nie, przed trzydziestką, ciemne włosy,
szczupła.
– Gdzie ona teraz jest?
– Jak to gdzie? – Dyrektor programowy
zaczął się zastanawiać, czy jego szef jest
przy zdrowych zmysłach; wczoraj kazał
dostarczyć z działu personalnego prosto na
biurko szefa kartę zatrudnienia Sary i było
tam zdjęcie oraz numer pokoju, w którym
pracuje.
– W reżyserce studia numer jeden – po-
wiedział właściwie do pleców Jędrka, zni-
kających w drzwiach.

Ten dzień zaczął się w ogóle dziwnie.


Po pierwsze, Rafał do niej podszedł i po-
chylił się tak nisko, że prawie dotknął usta-
mi jej ucha.
– Gratuluję – szepnął.
– Gratulujesz?
– Nie udawaj, ja wiem – powiedział Ra-
fał i odszedł do swojego biurka.
A potem ktoś wpadł do reżyserki i
wszyscy nagle podnieśli się z miejsc.
Wszyscy oprócz Sary, właśnie weszła na
stronę przeciwników genetycznie modyfi-
kowanej żywności i przerzucała informacje
o zmodyfikowanych genetycznie nasio-
nach, i ostatnie wiadomości o dwustu
sześćdziesięciu tysiącach samobójców w
Indiach. Ziarno daje plony, ale ziaren z
tych plonów nie można wysiewać, są jało-
we. To straszne, jakie niebezpieczeństwo
niesie ze sobą przyszłość! Trzeba koniecz-
nie o tym powiedzieć Makrofkowi!
Podniosła wzrok, zobaczyła Jędrka i ser-
ce zabiło jej szybciej.
Jakim sposobem on ją tutaj znalazł? I
dlaczego tak wszyscy na nią patrzą?
Dlaczego nikt mu nie zwrócił uwagi, że
do studia się nie wchodzi, szczególnie kie-
dy trwa nagranie?
– Ja tu pracuję – powiedziała i powiodła
wzrokiem po Ewie, która stała jak żona
Lota, po panu Janie, który skłonił się lekko
i usiadł, po Rafale, który przyglądał się jej,
jakby to ona spadła z księżyca, a nie jakiś
facet.
– Wiem! – krzyknął Jędrek. – Wyjdź ze
mną na chwilę.
– Nie mogę, jestem tu potrzebna. Nie
mogę wychodzić w trakcie pracy – powie-
działa Sara.
– Możesz – powiedziała Ewa. – Idź.
– Nie, przyjdź później – szepnęła Sara,
próbując na migi przekonać Jędrka, że tak
nie wolno. – Szef będzie niezadowolony,
nie mogę.
– Musisz – syknął do niej pan Jan.
I oczywiście w tej chwili wszedł do po-
koju szef.
– Co tu, ku... – i zamilkł.
– Chciałem na chwilę porwać panią Sarę
– powiedział Jędrek.
– Oczywiście, oczywiście, nie jest nam
w tej chwili potrzebna.
– Mogę wyjść? – Sara nie bardzo wie-
rzyła, nie wiedziała, czy szef żartuje, czy
mówi serio.
– Zawsze, pani Saro, może pani wyjść,
kiedy tylko pani zechce – szef był wręcz
przymilny.
– Dziękuję – powiedział Jędrek. – Idzie-
my na lunch. Mamy parę spraw do obga-
dania, chodź, Saro – i wziął ją za rękę.
Sara wyrwała mu dłoń. Jak on się zacho-
wuje, dlaczego obrał ją sobie za cel głu-
pich żartów, dlaczego wszyscy z niej żar-
tują?
– Ja, ja przepdaszam, to znajomy, który
mnie właśnie odszukał – Sara próbowała
wytłumaczyć tę dziwną sytuację.
– Świetny dowcip, pani Saro! – szef
klepnął ją po ramieniu i natychmiast po-
wiedział: – Przepraszam bardzo.
Tylko Rafał dziwnie na nią patrzył.
– To do widzenia – powiedział Jędrek i
znowu wszyscy się podnieśli.
– Do widzenia, panie prezesie, miło było
pana u nas gościć – szef usłużnie otworzył
przed nimi drzwi.
Na korytarzu Sara się zatrzymała, tuż
przed maszyną do kawy i herbaty, i czeko-
lady.
– Jaki prezesie?
– Każdy jest kimś, ale mam dla ciebie
niezwykłą wiadomość, niesamowitą, och,
Sara! – Jędrek podniósł ją i okręcił wokół
siebie, tak szybko, że zawirowało jej w
głowie.
– Puść mnie! – szepnęła, choć to, że ją
aż tu odnalazł, mile ją połechtało.
Ale na korytarzu stał Rafał i patrzył na
nią, jakby ją pierwszy raz widział na oczy.
A potem skierował się w stronę schodów,
choć trzymał w ręku czajnik, a kuchenka
była tuż obok Jędrka.
– Nie kompromituj mnie, sama to wy-
starczająco dobrze zrobiłam tamtej nocy –
powiedziała odważnie.
– Wyjdźmy stąd – Jędrek pociągnął ją
za rękę. – Wyjdźmy stąd, zanim ci się
oświadczę.
– Oświadczysz co? – nie zrozumiała
Sara.
– Dzień dobry, panie prezesie – pan
Franciszek skłonił się im nisko i spojrzał
na Sarę w szczególny sposób.
Przy drzwiach obrotowych Sara prze-
prosiła na chwilę i podbiegła do pana Fran-
ciszka.
– Prezesie? Kto to jest? – szepnęła.
– Właściciel Ambi – powiedział pan
Franciszek szeptem. – Nie wiesz?

– Nie piję, jestem w pracy – uparła się


Sara i zamówiła wodę niegazowaną, mimo
że kelner już przyniósł butelkę wina do sa-
łaty, którą oboje zamówili. Zdążyła ochło-
nąć po pierwszym szoku, ale patrzyła na
niego już inaczej niż w pokoju. Był jej sze-
fem i coś się zmieniło, nieodwołalnie.
– Ale pracujesz dla mnie, a ja ci pozwa-
lam się napić z takiej okazji. Audycja Puf
zdobyła Kryształowego Anioła! – wpatry-
wał się w jej oczy, szukając u niej...
czego?
– To świetnie – powiedziała Sara i nie
rozumiała, dlaczego z takiej okazji ona ma
pić wino. – Ale ja nie piję w godzinach
pracy.
Nie cieszył się dlatego, że ją spotkał,
tylko dlatego, że audycja... Rozczarowanie
jednak nie było silne, no cóż, tak bywa w
życiu. Znowu się pomyliła.
– Sara, to niesamowita wiadomość! Słu-
chalność mamy najwyższą po wojnie,
dzięki tobie!
– Ja nic nie robię. I prawdę powiedziaw-
szy, nawet telefonów nie ma do studia.
Chyba podali zły numer – Sara popijała
wodę i przyglądała się Jędrkowi w pełnym
świetle dnia.
Był przystojny, był władczy, był miły i
zachowywał się trochę jak sztubak. I był
właścicielem Radia Ambi. Spędziła noc z
własnym szefem, jakie to szczęście, że nie
miał na nią ochoty, musiałaby znowu szu-
kać pracy.
– Sara, czy ty sobie ze mnie żartujesz?
Jedziesz do Paryża odebrać nagrodę! Je-
dziemy razem!
– Ja? – przestraszyła się Sara. – Dlacze-
go ja? Co to znaczy, z tobą?
– Przecież jesteś Tajemniczą Nieznajo-
mą, a to nagroda dla tego programu, nie
rozumiesz?
– Nie jestem tajemnicza – Sara uśmiech-
nęła się.
– Saro, Saro, nie rozumiesz? Twoja au-
dycja jest hitem! A ty jesteś hitem dla
mnie! Już nie pozwolę ci odejść, zniknąć,
zapaść się pod ziemię! Pomogę ci we
wszystkim! Chociaż jesteś mi winna dwie
chińskie filiżanki, byłem tak wściekły, że
wyszłaś bez pożegnania. .. Przecież bym
cię nie skrzywdził... Ale teraz wszystko się
zmieni. Załatwię ci adwokata, nie musisz
się o nic martwić!
Sara wpatrywała się w niego coraz bar-
dziej okrągłymi oczyma. Śledził ją. Wie o
niej wszystko. Wie więcej niż ktokolwiek
inny. Jest niebezpieczny.
– Skąd wiesz, że się rozwodzę? Nie mó-
wiłam nikomu...
– Boże, uwielbiam ciebie i twoje poczu-
cie humoru. Ty wiesz, że masz taką minę,
jakbyś naprawdę nie wiedziała, o co cho-
dzi. Uwielbiam cię. Będziemy znakomitą
parą, wiem to.
Sara poczuła znajomy szum w uszach.
Parą? Adwokat? Paryż? Serce jej przyspie-
szyło.
– Skąd wiesz, że się rozwodzę?
– Jak to skąd? Z twojej audycji. Cała
Polska wie. Cała Polska jej słucha. Miałaś
odwagę mówić o takich sprawach, które
każdy w sobie nosi, ale nie każdy ma od-
wagę tak się obnażyć. To jest niesamowite.
Ludzie ci uwierzyli, Saro. Jak powiedzia-
łaś o kauczuku w hamburgerach, sam prze-
stałem jeść hamburgery.
– Mojej audycji? – Sara pobladła, ale Ję-
drek tego nie zauważył.
Był jak na rauszu. Miała rację Gajka,
kiedy powiedziała, że jeśli los będzie tak
chciał, to go z Sarą połączy.
– Twojej. Twojej własnej. Twojej wie-
czornej audycji. A powiem ci, że jak mó-
wiłaś o rodzicach, to nawet moja mama
powiedziała, że musiałaś być wychowywa-
na w rodzinie pełnej miłości, skoro potrafi-
łaś się wznieść ponad...
Szum w uszach narastał coraz bardziej,
a marmurowy blat stolika zaczął leciutko
drżeć.
– ... i moja Sara, moja Sara w świetle re-
flektorów, na oczach całej Europy!
Sara nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Dotarło do niej, że Makrof ją zdradził, a
może oboje zostali zdradzeni? Ktoś jej roz-
mowy nagrywał i puszczał w eter. A jed-
nocześnie świadomość, że nareszcie
wszystkim pokaże, była nieprawdopodob-
na, rozsadzała ją duma, przez głowę prze-
latywały niespokojne myśli o rodzicach,
Jacku, który nareszcie zobaczy, co stracił,
kolegach z pracy, dla których była głupiut-
ką ciumciu-rumcią, świecie, który padł na
kolana. A potem to rozsadzające ją poczu-
cie dumy odepchnęło jedno zdanie, znajo-
me zdanie, które się nareszcie przepchnęło
do głosu: – i co z tego, nie o to chodzi.
To nieuczciwe. To bez jej zgody. Co ro-
bić?
A potem widziała siebie na scenie, w
blasku fleszy, urzeczywistnione marzenie
w zasięgu ręki, Idenę, która pada na kolana
z zachwytu przed nią, i zwycięską pychę,
która czaiła się za kulisami.
A Jędrek?
Nie było znowu tak wielu mężczyzn w
jej życiu. Ten mógł być wspaniały. Mógł.
Ale nie będzie. Niech zajmie się swoją
blond pięknością. Właśnie.
– Byłam u ciebie – powiedziała, przery-
wając potok słów, których już nie rozróż-
niała.
– Ja rzadko bywam w domu. Ciężko mi
tam samemu siedzieć, wiesz, latam, gram
w tenisa, życie jest za krótkie, żeby...
– Nie było cię, była jakaś kobieta – Sara
opróżniła szklankę, sałata stała przed nią
nietknięta, miodowy sos spłynął po li-
ściach.
– To już nikt ważny. Była żona, ma klu-
cze i ciągle jeszcze przypomina sobie, co
chce wziąć. Niech bierze! I tak możemy
mieć wszystko – Jędrek wyciągnął do niej
dwie dłonie i przytrzymał jej ręce. Uwolni-
ła się delikatnie.
Co się stało?
Przy stoliku obok dwie starsze panie,
jedna od drugiej próbuje ciastko, jabłecz-
nik z lodami na jednym talerzyku, na dru-
gim tort orzechowy. Miłe, że tak sobie wy-
jadają, jak ptaszki. Dzielą się. To już nikt
ważny. Za plecami Jędrka trzech męż-
czyzn. Zdecydowanie przerwa na lunch –
zupa przed każdym z nich. Czy taką zupą
naje się dorosły mężczyzna?
To tylko moja była żona. Nikt inny. Nie
przejmuj się.
Zadbani metroseksualni. Paznokcie od
manicurzystki. Kelnerka niesie trzy
ogromne buły w ich kierunku. Na gorąco,
ser wycieka na talerze.
Stać mnie na to, żeby kupić nowe,
wszystko nowe. Może jest niesprawiedli-
wa, nie zna go przecież. Wykorzystał ją.
Ma słuchalność, jakiej by bez niej nie miał.
I znowu dopuściła to rozpychające się
uczucie satysfakcji. Nie. Musi pomyśleć.
Musi się zastanowić, co robić. I na pewno
nie jest gotowa na żaden związek. Wróci
do pana Zawilskiego. On jej pomoże. Bo
ona nic nie rozumie.
– Ja nie wiedziałam, że wy mnie nagry-
wacie.
– Nie szkodzi, to właśnie było auten-
tyczne, Sara, nikt by tego nie zagrał, rozu-
miesz?
– Kto wie, że to ja?
– Nikt. Nikt, ale wkrótce świat się do-
wie! Zobacz, czy to nie fantastyczne, że
wszystko tak się kończy?
Sara wstała od stolika. Nic się nie koń-
czyło, wszystko się zaczynało.
– Łazienka drugie drzwi za barem na
prawo – powiedział.
– Kto jeszcze wie, że to ja? – Sara na-
chyliła się nad nim, nie chce iść do łazien-
ki, chce wrócić do pracy, stawić czoło
Ewie, realizatorom, panu Janowi, wszyst-
kim.
Nie będzie dłużej udawać, że nie wie, o
co chodzi. Musi wrócić i zastanowić się
nad wszystkim. A mając na myśli wszyst-
ko, Sara miała na myśli wszystko.
– Ja wiem – uśmiechnął się Jędrek i na-
prawdę Sara wiedziała, że mu jakoś na niej
zależy. Jakoś, to dobre słowo. – I dyrektor
do spraw zmiany wizerunku, i twój bezpo-
średni szef, on do mnie przyszedł. I słowo
honoru, nikt poza tym.
– Nie mam umów na audycję – powie-
działa Sara, stała nad Jędrkiem i była po-
ważna.
– Z tym nie ma problemu... – Jędrek nie
był zdziwiony, że ona jest w szoku, a poza
tym z kobietami tak bywa, że ostatnie sło-
wo zamienia się w rozmowę. Chciała iść
do łazienki, ale oczywiście jeszcze pogada.
– Jest problem – powiedziała Sara. –
Nikt ma o tym nie wiedzieć. Jeśli mówię:
nikt, to nikt więcej. A twoja w tym głowa,
jak to utrzymasz w tajemnicy. A ja zasta-
nowię się, co z tym zrobić. Teraz wracam
do pracy, daj mi swój numer telefonu, za-
dzwonię, jak będę wiedziała... – Sara
urwała w pół słowa, ponieważ nie wiedzia-
ła, co będzie wiedziała. I kiedy. Wyjęła ko-
mórkę, wystukała „Jędrzej" i czekała, aż
poda jej swój numer.
A potem włożyła komórkę do torby i
skinęła głową Jędrkowi. Nie zmartwił się,
że odeszła.
Wiedział, że już mu nie zniknie, i rozu-
miał, że właśnie przeżyła szok. Przecież
taka nagroda w tym wieku to początek nie-
zwykłej kariery, a jeszcze nie wie o możli-
wościach zagranicznych, nie licząc tych
parunastu tysięcy euro. Życie potrafi płatać
figle.

Przed wejściem do reżyserki Sara skrę-


ciła w stronę łazienki. Odwaga nagle ją
opuściła. Długo stała nad umywalką. Pa-
trzyła na zmoczoną grzywkę i swoją bladą
twarz. Schudła. Może nawet nie schudła,
tylko zmizerniała. Ma ładne oczy. Ale ta-
kie jakieś wypłochowate. Teraz lepiej.
Roztrzepała grzywkę nad oczami i wyjęła
szminkę. Lepiej. Ostrzej. Choć trochę za
bardzo czerwona. Nie szkodzi. Nikt nie
wie, nikt nie wie, powtórzyła sobie w my-
śli. Nie muszę się bać. A że zna prezesa?
Oni go wszyscy znali lepiej. A że nie wie-
działa, że to jej własny prezes? To on się
powinien przedstawiać pracownikom, a nie
oni jemu.
Ściągnęła usta i wyprostowała ramiona.
Śmieszna jest z takim groźnym wyrazem
twarzy. Rozciągnęła usta w uśmiechu, ale
oczy pozostały przestraszone. Zaraz wyj-
dzie Ewa, ona pierwsza się urywa, ma cór-
kę, która wcześnie wraca ze szkoły, ale
trzeba przyznać uczciwie, że jest pierwsza
w pracy, jeszcze przed ósmą. Pan Jan i tak
nie zwraca uwagi na świat, taki ciekawy
dziennikarz, który nos trzyma w gazetach,
a nie wie, co się obok dzieje. On nie jest
zaczepialski. Realizatorzy nie wiedzą, jak
ma na imię. Pracują na zmiany, raz w
dwójce, raz u nich. Zresztą ona też nie wie,
jak się nazywają.
A Rafał? Rafał się nie liczy, Rafała ob-
chodzą tylko inne kobiety.
Zaraz, zaraz, Rafał powiedział: gratulu-
ję! To jasne, że Rafał wiedział! Jeśli on
wie, to wszyscy wiedzą. Boże, co robić?
I Sara w lustrze znowu wygląda na zmo-
kłego kurczaka.
O nie, nie będzie zmokłym kurczakiem
na wielkiej gali. Będzie piękną kobietą.
Zachwycającą. Manicure, pedicure, suknia,
Idena jej doradzi, czy długa, czy krótka, a
może po prostu jedwabna? I wszyscy pad-
ną, jak ją zobaczą. Sara w lustrze zmieniła
się, więc Sara przed lustrem musiała zmie-
nić się również. Jest... po prostu... interesu-
jąca. Atrakcyjna to za dużo powiedziane. I
niech się wszyscy dowiedzą! Wszyscy!
– OK, ruszaj – powiedziała do Sary w
lustrze i wyszła na korytarz.

Kiedy weszła do reżyserki, udawali, że


nic się nie stało. No jasne, wzięli ją za fla-
mę prezesa. Nikt się nie odezwał słowem.
Bardzo przyjemna praca, niezwykle.
– Rafał, możesz mi to przybliżyć? –
Sara przysunęła twarz do monitora, jakby
tam siedziała bakteria, której nie mogła zo-
baczyć z normalnej odległości. Rafał pod-
niósł się niechętnie i podszedł do niej.
– Co? – zapytał wrogo.
– To – Sara puknęła palcem w ekran i
szybko położyła ręce na klawiaturze. Na
ekranie widniał pusty otwarty dokument. I
czarne literki, które wyskakiwały spod jej
palców:
– Czymożes zzostackie dyonipojdą?
Rafał patrzył wyłącznie w ekran.
– To się tak robi – powiedział i położył
palce na klawiaturze, oboje mieli tam wbi-
ty wzrok.
– OK – wyskoczyło z ekranu.
– Dzięki – powiedziała Sara, ani razu
nie spojrzała na Rafała.
– Nie ma za co – powiedział Rafał i ani
razu nie spojrzał na Sarę.
Skasowała dokument i otworzyła nowy
zbiór.
– Będziesz jutro? – Ewa odwróciła się
do niej.
Jakimś nowym tonem to powiedziała,
jakby bardziej sztywnym? Nieprzyjem-
nym, sztucznym, takim, jakby się nic nie
stało, a stało się, Jędrek prawie ją obściski-
wał przy nich.
– Tak.
– Muszę być w szkole rano, przyjdę
później – wyjaśniła Ewa, tak jakby Sara
była od decydowania, czy Ewa może się
spóźnić, czy nie. Fatalnie.

Stanisław odłożył słuchawkę.


– Chodź, Krótki – powiedział do psa i
mocno go przytulił. – Idziemy! Jedziesz w
odwiedziny do pani.
Krótki odróżniał słowo „idziemy". Było
to najpiękniejsze słowo w języku ludzkim,
oznaczało przyjemność spotkania się z
kumplami, wysikania się, obwąchania, po-
czucia świata, a każdego dnia świat był
inny, pachniał inaczej i inaczej się zacho-
wywał. To było fascynujące!
Więc Krótki zeskoczył z fotela, na który
już niełatwo było mu wchodzić, i szczek-
nął trzy razy, co znaczyło hura, hura, hura,
a czego jego pan nie mógł zrozumieć przez
tyle lat, bo za każdym razem pytał:
– I czego tak szczekasz, Krótki?
Właśnie dlatego.
Krótki podbiegł do drzwi i zaskomlał.
– Momencik, muszę zabrać twoją mi-
chę.
Stanisław poszedł do kuchni i sięgnął po
miski. Krótki natychmiast był u jego nóg.
Wspaniała wiadomość, nadprogramowe je-
dzonko! A potem spacer! Co to się stało?
Oszustwo, zrozumiał po chwili, kiedy
zobaczył, że obie miski znikają w torbie.
Ani picia, ani jedzenia. Ze spacerem może
być podobnie. Za wcześnie się ucieszył.
– U pani dostaniesz – powiedział Stani-
sław i pogłaskał psa. Zdjął z wieszaka
smycz. – Idziemy na długi, długi spacer –
powiedział do Krótkiego, zamykając
mieszkanie. Przejdzie się do Heleny, choć
to dobrych sześć przystanków.

Już po piątej, realizatorzy poszli, Ewa


poszła, a pan Jan jeszcze składa gazety.
Rafał udaje, że coś bardzo pilnego robi, ale
udaje nieudolnie, widać, że kombinuje,
kręci się, zmienia papier w drukarce, a
przecież było widać, że papieru jest od
groma i trochę.
– Nie idziecie? – pan Jan spojrzał na
nich.
– Ja jeszcze muszę coś sprawdzić – Ra-
fał schyla się do obudowy swojego kom-
putera, pod biurko – coś mi tu charczy...
– To do widzenia – pan Jan wychodzi i
zamyka za sobą drzwi.
Rafał w dalszym ciągu siedzi pod biur-
kiem, idiota, przed nią nie musi udawać.
– Rafał – Sara odwraca się z całym fote-
lem do długich nóg, które wystają na śro-
dek pokoju. – Czego mi gratulowałeś?
– No wiesz – nie jest łaskaw się wysu-
nąć – Anioła. Rano podawali w BBC. Słu-
cham rano BBC, bo przecież z tej sieczki...
No, ten szmelc jest do wymiany!
A więc wie!
– Od kiedy wiesz, że to ja? – zapytała.
– Od początku.
– Od jakiego początku?
– No, w pierwszej audycji głos ci tak
śmiesznie zafalował, jak wtedy kiedy je-
steś zdenedwowana, Sadenko. Poznałem
cię po tym uroczym „piedniczę". Podrzu-
całem ci czasami coś na biurko, żeby ci się
pomysły nie wyczerpały, bo parłaś do
przodu jak lokomotywa.
– Czemu mi nie powiedziałeś? – Sara
opadła na kolana i zajrzała pod biurko Ra-
fała.
Tyle rozpaczy było w jej głosie, że Rafał
nagle podniósł głowę i stuknął nią o blat.
Mocno. Aż mu się mroczki pokazały w
oczach, a to nie było miłe, o nie.
Sara przypomniała sobie stare artykuły,
które dziwnym trafem znajdowała, albo
rozłożone gazety, o które miała pretensje,
albo wiadomości mailowe, które przycho-
dziły od nie wiadomo kogo.
– Skoro byłaś umówiona z górą, to się
nie wtrącałem.
Widział napiętą twarz Sary i nagle go
olśniło. Człowiek nie może tak udawać,
ona naprawdę nic nie wiedziała! Ktoś jej
zrobił kawał.
Wycofał się spod biurka i podał jej rękę,
żeby wstała również.
– A to głupie dranie – powiedział Rafał,
a Sarze zrobiło się miękko pod kolanami. –
Głupie dranie – powtórzył więc, choć zo-
baczył, że pobladła. – To jest bezprawne...
I Rafał dopuścił w tym momencie do
siebie myśl, że być może Sara bardzo do-
brze udaje, bo fakt, że z prezesem Jędrze-
jem Kostrzewą jest na ty, i tak dobrze to
ukrywała... Choć trzeba przyznać, że nie
zrobiła użytku z tej znajomości... Chyba że
była jego wtyka. Albo kochanką. Albo jed-
no i drugie. Ale Sara w ogóle nie wygląda-
ła jak wtyka, tylko jak wykorzystane
dziecko. Co ma powiedzieć? Może za
ostro zareagował?
– Co zamierzasz z tym zrobić? Chociaż
z drugiej strony pomysł, żeby tak zmieniać
świat... Obróciło się na dobre, prawda? I
zmieniłaś na lepsze życie tylu ludzi.
Wiesz, z telefonów do radia to wynika.
Oglądalność telewizji w czasie naszego
programu spadła do dwudziestu czterech
procent, to się jeszcze nie zdarzyło na
świecie. Chyba tylko w stanie wojennym,
jak ludzie wychodzili w czasie dziennika
na spacer, musiało im spaść. A i tak bada-
nia wtedy były fałszowane. Może nie war-
to się tak unosić.
Spróbował ją pocieszyć, ale Sara nie
wyglądała na pocieszoną. Była wstrząśnię-
ta.
– Co ja teraz zdobię? – zapytała cicho i
spojrzała mu prosto w oczy. – Wszyscy
wiedzą, prawda?
– Nie sądzę. Ja wiem. Ale przecież do-
wiedzą się. To najważniejsza nagroda, jaka
istnieje w świecie radiowym. To taki Oscar
dla radiowców. To niesamowite, że ją do-
stałaś! – i Rafał nagle zrozumiał, że wła-
ściwie bardzo się cieszy, że Kryształowy
Anioł znajdzie się w rękach Sary.
Kryształowy Anioł

– Powiedział mi, że będę miała pod sobą


całą rozgłośnię, że będę mogła robić wła-
sne programy, wprowadzić na antenę nowe
rzeczy, że ma pod tym względem całkowi-
te zaufanie do mojej intuicji, bo radio za-
częło przynosić olbrzymie zyski dzięki
Pufowi – Sara nachyliła się i podniosła
ścierkę.
Kolacja była gotowa. Zapiekanka z wa-
rzywami i krewetkami w żaroodpornym
naczyniu pięknie się zbrązowiła na wierz-
chu. Sara wlała sos na sałatę, lekko czer-
wony, podprawiony sokiem malinowym.
– Gotowe.
– Ciociu, kiedy to będzie? – Mateusz
wpadł jej prawie pod nogi.
– Mateusz, wyjdź z kuchni, zawołamy
cię.
Idena wyjęła szampan z lodówki i posta-
wiła na tacy.
– Ja chcę grzankę! Z serem i z keczu-
pem, ja nie chcę tego świńskiego jedzenia!
– Mateusz! – Idena złapała chłopca za
ramię. – W tej chwili się uspokój, bo nie
będziesz oglądał. I nie mów tak o jedze-
niu!
– Ciociu – Mateusz wykręcił się spod
ręki Ideny. – Czy mogę poprosić o grzan-
kę, proszę?
– Zaraz ci zrobię – powiedziała Sara i
starała się nie patrzyć na Idenę. A potem
dodała: – Jeśli mama się zgodzi.
– Mamuuuu...
– Wyjdź z kuchni, to ci ciocia zrobi. Nie
kręć się pod nogami, bo zaraz coś...
Ale Mateusza już nie było. Idena spoj-
rzała na Sarę i pokręciła głową.
– Gdyby nie twój wielki dzień, to dosta-
łabyś ścierą przez łeb. A propos, z czego
robi się keczup?
– Z pomidorów – mruknęła Sara.
– Mamusiu, zaczyna się! – z pokoju do-
biegł rozpaczliwy krzyk Mateusza. – Już
jest James Bond!
Idena chwyciła butelkę szampana i sa-
łatkę.
– Bierz zapiekankę, talerze są na stole, o
rany, a widelce? Mateusz, chodź tu i weź
sztućce! – krzyknęła już w drzwiach Idena.
Sara spokojnie założyła dwie grube rę-
kawice i wzięła gorącą zapiekankę.
Tak, właśnie tak to miało być.

Piotr podłożył Magdzie jeszcze jedną


poduszkę pod plecy i przyniósł jej szklan-
kę przegotowanej wody. Magda postano-
wiła skończyć z kawą i herbatą.
– Wygodnie ci? – pochylił się i dotknął
ustami jej czoła.
– Jak w niebie.
– O nie, za wcześnie, jeszcze się musisz
ze mną pomęczyć.
– Ale ty głuptas jesteś, Piotruś. A kana-
peczkę byś mi zrobił?
Leżała pod puszystym pledem, na który
Piotr przypadkowo trafił w jakimś sklepie.
Pled był zielony i miły w dotyku, ciepły.
W sam raz dla kogoś, kto sobie poleguje
przed telewizorem.
– Z czym chcesz? – Piotr wychylił gło-
wę z kuchni.
– Ze szczypiorkiem poproszę! Sara mi
powiedziała, że zielone jest antyrakowe!
– To zjedz koc! – trzasnęła lodówka, a
Magda była szczęśliwa.
– Zielone warzywa! Pietruszka, szczy-
piorek, sałata, brokuły, takie tam – od-
krzyknęła Magda. – Chodź, bo się zaczy-
na!
– Sara dostaje nagrodę za tę audycję?
– Coś ty, to jakaś Tajemnicza Nieznajo-
ma, dzisiaj się okaże kto, dlatego wszyscy
oglądają transmisję. A Sara pracuje tylko
w tym radiu, wiesz?
– W jakim? – Piotr nie rozumiał, co
Magda mówi.
– No, w tym, co dostaje główną nagro-
dę. Może gdzieś będzie na widowni. Bo
wyjechała. Może do Paryża?
– Ale przecież ona...
– Wkrótce się na niej poznają, ja ci to
mówię.
W to Piotr nie wątpił, ale będzie czas,
żeby o wszystkim Magdzie powiedzieć,
potem, po ślubie. A na razie niech zostanie
tak, jak jest.
Wspaniale zagrany Czajkowski, frag-
ment z Rotnea i Julii, Magdzie aż dreszcz
przeszedł po plecach.
– Na scenę prosimy Tajemniczą Niezna-
jomą z audycji Puf.
Rozległy się fanfary.
– Chcę ci coś powiedzieć... – Piotr wie-
dział, że musi uprzedzić rzeczywistość.
Wpatrywał się w telewizor z napięciem i
nie wierzył własnym oczom.
– Co? – Magda dotknęła jego policzka.
A potem wziął głęboki oddech.
– Dzięki, że jesteś... – schylił się do
Magdy i pocałował ją w policzek.
– Ja też cię kocham – powiedziała Mag-
da i rozsypała szczypiorek na zielony pled.

– A teraz, proszę państwa, fragmenty


audycji, która zmieniła oblicze naszych
mediów – dobiegło z telewizorów: – Ja
chciałabym powiedzieć do niego, kochany,
wysłuchaj mnie, tak bardzo za tobą tęsk-
nię...
– Ciociu, to ty mówisz? Ja jestem ko-
chany, do mnie mówisz? – Mateuszek, z
buzią pełną grzanki i umorusany keczu-
pem, odwrócił się do Sary.
Siedział na dywanie i próbował zbudo-
wać statek. James Bond co prawda stał
cały czas po prawej stronie sceny, ale Ma-
teusz był rozczarowany, że Bond ani nie
strzela, ani nie fruwa i w ogóle nie tak wy-
gląda jak na filmie!

– Ja chciałabym powiedzieć do niego,


kochany, wysłuchaj mnie, tak bardzo za
tobą tęsknię... Chciałabym być lepsza, ale
nie potrafię, nie umiem bez ciebie żyć... I
nie rozumiem, co się dzieje... Ale oczywi-
ście nie powiem. Babcia miała rację, jeśli
tylko pokażesz mężczyźnie, że ci na nim za-
leży, już jesteś na straconej pozycji. A nie
każda twoja pozycja to propozycja...
Konrad spojrzał na Grażynę.
– Skądś znam ten głos – powiedział.
– No jasne. Ty znasz wiele damskich
głosów. Szczególnie jak ci mówią: kocha-
ny – Grażyna nasypała sobie na dłoń orze-
chów laskowych i po jednym brała do ust.
Miał być fajny film, ale przez tę głupią
galę wszystko się odwleka.
– Zamknij się, chcę posłuchać – powie-
dział Konrad.
Kogoś mu ten głos przypominał, ale nie
był w stanie rozpoznać. Zaraz, zaraz...
– Zawsze chcesz słuchać jakiejś innej
kobiety. Zawsze jakaś inna jest ważniejsza
niż ja! – Grażyna była zła na Konrada.
– Chcę tylko posłuchać, co ona mówi...
– ... a ja chcę, żebyś choć raz mnie po-
słuchał! – Grażyna stanęła przed telewizo-
rem, zasłaniając ekran. – Mnie, a ja jestem
tu, a nie tam!
Konrad podniósł się. Miał już dosyć
wiecznych pretensji.
– We własnym domu nie mogę nawet
spokojnie pooglądać telewizji!
– Możesz, możesz, wszystko możesz.
Gdzie idziesz? – zawołała Grażyna, ale za-
mknął za sobą drzwi do pokoju. I tak mu
nie zależało, żeby to oglądać. Dobrze, że to
nie mistrzostwa świata w piłce nożnej,
boby wyszedł do sąsiadów z dołu.

Aneta Kłyź, sprzedawczyni ze sklepu


obuwniczego na rogu Kręglińskiej i Nie-
ziemskiej, siadła przed telewizorem z tale-
rzykiem świeżo upieczonych racuszków i
spojrzała na swojego mężczyznę. Józek
otwierał właśnie torebkę chipsów.
Aneta wyjęła mu z ręki opakowanie,
spojrzała na etykietkę i powiedziała:
– Wiesz, co tam jest?
– Chipsy – odpowiedział mężczyzna.
– Samo niezdrowe. Sama chemia. Nie
będziesz tego jadł – odłożyła paczkę na
bok, a potem wstała i odniosła ją do kuch-
ni. Chwilę się zastanawiała, co z nią zro-
bić, a potem wyrzuciła do kosza. Siadła z
powrotem przed telewizorem i podsunęła
mężczyźnie talerzyk z placuszkami.
Pachniały zachwycająco.
– Wiem, że lubisz pogryzać – uśmiech-
nęła się.
– Wiem, że wiesz. Ale od tego się tyje.
– Lepiej od tego niż od tamtego. Zresztą
ty jesteś taki szczupły – powiedziała Aneta
Kłyź i pogłaskała mężczyznę po dłoni. – I
pomyśleć, że ta audycja nas połączyła. To
jest jakby nasze święto, nie?
Józek nie sądził, żeby gala Kryształowe-
go Anioła była ich świętem, ale płacząca
sprzedawczyni ze sklepu obuwniczego uję-
ła go za serce niezwykle. Była ciepłą, miłą
dziewczyną, która tworzyła prawdziwy
dom. A on za takim domem zawsze tęsk-
nił.
– To jest nasze święto – powiedział wo-
bec tego, a oczy Anety Kłyź rozjaśniły się
jak gwiazdy, co bardzo lubił.

*
Małgorzata pochyliła się do Jacka, sie-
dział obok niej, ale na kolanach trzymał
laptop. Musnęła go po włosach, odchylił
głowę.
– Wiesz, jak pierwszy raz usłyszałam tę
audycję, to zdałam sobie sprawę, że nie
warto tracić czasu na nieważne rzeczy...
Bardzo jestem ciekawa, jak ona wygląda,
ta cała Tajemnicza Nieznajoma... A wte-
dy... kiedy jej pierwszy raz słuchałam, od
razu pomyślałam o tobie.
– Nie słucham radia. Ale Sara tam pra-
cuje. W tym Radiu Ambi – powiedział Ja-
cek i odetchnął z ulgą, nareszcie znalazł w
poczcie projekty.
Małgorzata przełknęła ślinę. Tylko spo-
kojnie, to już ich nie dotyczy.
– Co robi?
– Wiesz... Jest redaktorką, sprawdza tek-
sty, przygotowuje dzienniki, robi tłuma-
czenia... – całe szczęście, że nie skasował
poczty, bo z plików na pulpicie się nie
otworzyły. Spojrzał na Małgorzatę. – Za-
wsze chciała pracować w radiu...
Najważniejsze to nie dać nic po sobie
poznać, nie okazywać zniecierpliwienia
ani złości, ani, co najważniejsze, zazdrości.
Chciałaby powiedzieć: nie mówmy o
niej, to przeszłość. Jednak wie również, że
to jeszcze nie przeszłość, że trzeba czasu.
Ale będzie cierpliwa.

Iza patrzyła na rodziców, jak siadają


przy stole, okrągłym, nakrytym białą ser-
wetą, i przygotowują się na tę galę, do-
prawdy, jakby to był nowy odcinek ich
ulubionej telenoweli, co budziło jej
śmiech. Ona była w takich miejscach, że
deski tej całej Comedie Francaise były ni-
czym w porównaniu z imprezami i pokaza-
mi, w których brała udział.
– Nie oglądasz, córciu? – mama spojrza-
ła na Izę. – To niezwykła audycja, pacjenci
nawet inni są dla nas. Bo tego słuchają.
Ludzie jacyś życzliwsi... A ona się pierw-
szy raz pokaże, ta Tajemnicza...
– Ja właśnie przez to teraz używam wy-
łącznie oliwki mieszanej z cytryną i natu-
ralnych kosmetyków z Morza Martwego. I
broń Boże nie testowanych na zwierzętach.
Żeby nie cierpiały.
– To bardzo dobrze, córciu, bardzo do-
brze...
Iza mieszała łyżeczką herbatę ekspreso-
wą w szklance w metalowym koszyczku.
Tylko u jej rodziców takie były. Tylko tu
słodziła herbatę i jadła mamine ciasto ma-
łym srebrnym widelczykiem. Te widelczy-
ki to cały majątek, jaki rodzina dziadków
ocaliła w czasie wojny.
Iza przyglądała się widowni, od czasu
do czasu kamera przejeżdżała przez twarze
ludzi. Ona też powinna tam być. Ale nikt
jej nie zaprosił.
Jędrka też nie widziała.
Spojrzała na rodziców, ojciec trzymał
swoją dużą łapę na delikatnej dłoni matki.
I tak spędzali życie. Jak na głupim filmie.
Bez adrenaliny.
– Nie potrzeba wam nowych wrażeń? –
zapytała.
– O, córciu, przecież ja w szpitalu pra-
cuję, ja potrzebuję tylko spokoju po tym
wszystkim, ale Pan Bóg łaskaw, że dał mi
dobrego męża i dobrą córkę – matka uwol-
niła dłoń od dłoni ojca i wyciągnęła rękę
do Izy.
Dotknęły się nad białą serwetą. Matka
miała delikatny dotyk, wprawiła się przy
pacjentach przez te wszystkie lata, lubili ją.
A jednak Iza pomyślała, że ona, Iza, ma na
pewno ciekawsze życie. Może nie lepsze,
ale ciekawsze.
I pomyślała również, że powinna za-
dzwonić do prawnika i zapytać, czy w
związku z rosnącymi akcjami Radia Ambi,
które Jędrek założył przecież w czasie
trwania małżeństwa, nie ma przypadkiem
do nich praw w tej chwili.

Właściciel sklepu rybnego, Henryk, kie-


dy zobaczył wychodzącą na środek sceny
kobietę, mruknął do pana Wacka:
– Wiesz, tak po głosie to myślałem, że
ona jest wyższa.
A pan Wacek przechylił kieliszek wódki
i otarł dłonią usta.
– Po prawdzie, to ja też – przytaknął.

Rafał zaś patrzył w ekran telewizora i


nie wierzył własnym oczom.

*
Sara patrzyła na kobietę w długiej fiole-
towej sukni, jakby ją widziała po raz
pierwszy w życiu. Wyglądała ślicznie,
młodo, była mocno umalowana i naprawdę
była śliczna. Uśmiechała się nieśmiało i
podniosła do góry Kryształowego Anioła.
Zalśnił, jakby był wyciosany z jednego
diamentu.
Idena dotknęła jej ramienia.
– Nie żal ci?
Sara pokręciła przecząco głową, ale ści-
snęło ją za gardło. Mogła tam być i wyglą-
dać tak pięknie jak Ewa.
– Trochę ci żal, prawda?
– Dobrze mi to zrobi na charakter – Sara
przełknęła tę drobną kluseczkę.
– W to nie wątpię – Idena też przełknę-
ła, bo była pełna podziwu dla Sary. Ona
nie potrafiłaby tak łatwo zrezygnować z
pokazania światu własnej twarzy. Szcze-
gólnie jeśliby zrobiła coś tak ważnego.
– W imieniu Tajemniczej Nieznajomej
chciałam powiedzieć: dziękuję. Dziękuję z
całego serca. Ona jest szczęśliwa, zapew-
niam was, ale gdyby tu stała, nie mogłaby
już nigdy robić tego, co robi. Może wróci?
Dziękuję – Ewa miała mocny głos, dlacze-
go mówiła, że nie przeczyta niczego w ra-
diu, bo się nie nadaje, nadawała się, i to
jeszcze jak!
Idena sięgnęła za tapczan i wyjęła małe
pudełeczko. Położyła Sarze na kolanach.
– W razie gdyby ci jednak nie oddali –
chrząknęła, bo głos jej odmówił posłuszeń-
stwa – to masz ode mnie nagrodę specjal-
ną...
Sara otworzyła pudełeczko.
Na dnie wyściełanym czerwonym plu-
szem leżał mały szklany aniołek.
– Dlaczego ciocia płacze? – Mateusz od-
wrócił się od statku, który był prawie
skończony. – Mamusiu, dlaczego ciocia...
Dlaczego wy płaczecie?
– Ze szczęścia – powiedziała Sara i
mocno przytuliła Idenę.
– Kobiet nie zrozumiesz – powiedział
Mateusz i wrócił do swojego statku, a one
obie się roześmiały. Po czym cichutko, tak
żeby nie słyszały, dodał: – Głupie baby.
Albowiem chodził już do zerówki i wie-
dział, że kobiety są jak dziewczynki, w
ogóle nie wiadomo, o co im chodzi.

Janusz Puchała siedział przed telewizo-


rem razem z żoną i wcale nie był zadowo-
lony, że z powodu jakiejś gali odwołano
transmisję ligi żużlowej. Ale żona koniecz-
nie chciała zobaczyć Tajemniczą Nieznajo-
mą. Zresztą nie ona jedna, pół Polski sie-
działo przed telewizorem.
– Ja chciałabym powiedzieć do niego,
kochany, wysłuchaj mnie, tak bardzo za
tobą tęsknię... Chciałabym być lepsza, ale
nie potrafię, nie umiem bez ciebie żyć... I
nie rozumiem, co się dzieje... Ale oczywi-
ście nie powiem. Babcia miała rację, jeśli
tylko pokażesz mężczyźnie, że ci na nim za-
leży, już jesteś na straconej pozycji...
Janusz Puchała w ogóle nie miał ochoty
tego słuchać. Wstał, poszedł do kuchni i
wziął do ręki kawałek wiejskiej kiełbasy.
– Chodź, chodź, za chwilę ją pokażą!
Stanął w drzwiach i patrzył w telewizor.
– Przecież to nie ona!
– Co mówisz? Jak nie ona, jak ona!
– Nic – pan Janusz cofnął się i jednak
otworzył piwo, z którym mieli razem oglą-
dać żużel. I on, i piwo lubili żużel, był tego
pewien.
Cholerne media, z każdego robią balona,
ale nie ze mnie, pomyślał, ja znam swoich
lokatorów.

Mateusz zasnął jak anioł, ciemne włoski


rozsypały się na poduszce, a miś, ciągle
przyciśnięty do piersi, poruszał się z każ-
dym jego spokojnym oddechem.
Idena ostrożnie wyjęła misia i położyła
obok. Nakryła ich razem lekką kołdrą.
Wyszły z pokoju dziecka i usiadły w salo-
nie. Obie podkuliły pod siebie nogi. Idena
włączyła cichutko Bacha, którego uwiel-
biała.
– Bardzo chciałam mieć dziecko... – po-
wiedziała Sara. – A teraz nagle zdałam so-
bie sprawę, że ja nie kocham dzieci... w
ogóle, jako całości, rozumiesz?
– Kochasz Mateusza – oznajmiła Idena,
jakby wiedziała o tym od zawsze.
– No właśnie! Ja chciałam mieć następ-
nego Mateusza.
Sara była poruszona swoim odkryciem.
– Będziesz kiedyś miała swojego Mate-
usza... Jak spotkasz właściwego mężczy-
znę, bo powoli się stajesz właściwą kobietą
– powiedziała Idena i przechyliła pustą już
butelkę szampana. – Masz ochotę na wię-
cej?
– Nie – Sara objęła rękami kolana. –
Nie. To był wspaniały dzień, dzięki tobie.
– No, to teraz mów, co powiedziałaś,
dokładnie, ze szczegółami.
– Postraszyłam go. Powiedziałam, że
tylko jeśli Tajemnicza Nieznajoma pozo-
stanie anonimowa, nie wytoczę procesu. I
on obiecał, że nigdy nikt się nie dowie, a
ci, co wiedzą, nie puszczą pary z ust.
– A pieniądze? Przecież tam jest kupa
pieniędzy do wzięcia.
– Kuszące. Ale wtedy musiałabym pod-
pisać wsteczne umowy i wtedy zrobiliby,
co by chcieli. To jest moja gwarancja na
przyszłość, wiesz, że nie wykorzystają
mnie, że nie sprzedadzą w jakąś komercję,
że nie wsadzą tam reklam. Sprawdziłam w
prawie autorskim, nic nie mogą beze mnie
zrobić.
– I co teraz? Zgodzisz się na te warunki?
– Nie wiem, poprosiłam o dwa tygodnie
urlopu.
– Nie mów, że ten facet nie robi na tobie
wrażenia! Skoro wtedy w nocy... – Idena
złapała Sarę za stopę. – Przyznaj się, bzyk-
nęłabyś się z nim!
– Wtedy tak, a dzisiaj nie. Nie potrafię
ci wytłumaczyć – Sara zamilkła, bo też nie
rozumiała, co się stało. Nic się nie stało.
Albo za szybko się miało stać.
– On też zaplanował, nie pytając mnie o
zdanie. Rozwód, prawnika, wyjazdy... a ja
muszę najpierw wiedzieć, czego chcę. Bo
wiesz, jaki był Jacek.
Idena spojrzała na nią uważnie i powie-
działa:
– Nie wiem. A ty wiesz, jaki on był?
I Sara zdała sobie sprawę, że nie zna od-
powiedzi na to pytanie. Że nie poznała
swojego męża przez te lata, że niewiele o
nim wie i już się niczego nie dowie. Jakiś
rozdział w jej życiu się skończył, ale gdy-
by chciała tam zajrzeć, toby zobaczyła pu-
ste, białe, niezadrukowane strony.
Spojrzała na kuzynkę i zapytała:
– Kto jest ojcem Mateusza?
Idena chwilę milczała, a potem nalała
sobie do kieliszka wody i skubnęła liść sa-
łaty, już lekko przywiędłej.
– Kolega z teatru...
– Dlaczego wy... ty... on... – Sarze po-
plątał się język, bo nigdy, a Mateusz miał
już prawie sześć lat, nie zapytała o to Ide-
ny, to był temat tabu, a może zapytała, ale
nie usłyszała odpowiedzi, kiedyś, dawno,
może jak Idena była w ciąży... – Dziecko
musi mieć ojca.
– Wiem – powiedziała Idena. – Ale za-
szłam w ciążę... i po prostu chciałam mieć
dziecko. On nie wie, że to jego...
– Chciałaś mieć dziecko? – Sara się zde-
nerwowała. – Ty egoistko! Przecież...
– Oj, zamknij się wreszcie, święta na-
wrócona się znalazła – Idena trzepnęła ją
w kolano, a Sara zaczęła się śmiać.
– Teraz nagle, po tylu latach, takie zain-
teresowanie! Dajcie mi spokój.
Idena podniosła się i zaczęła sprzątać ze
stolika. Zadźwięczały szklanki i talerze,
które włożyła do półmiska z resztką sałaty.
– Zostaw, zjem – Sara wyrwała jej pół-
misek i odłożyła ociekające sosem talerze
na blat.
– Tak sobie pomyślałam, że mu po-
wiem... To porządny facet... – Idena złoży-
ła powtórnie talerze na kupkę i wytarła ser-
wetką stolik. – Ale muszę się
zastanowić. .. Bo i tak nie będziemy razem
– zastrzegła od razu, widząc wzrok Sary.
– Żonaty? – Sara przechyliła półmisek,
resztka sosu spłynęła jej na brodę.
– Nie, ale... wiesz, to nie była wielka
miłość, to przypadek... i z mojej, i z jego
strony... Poczuliśmy się samotni... Raczej
tak z przyjaźni... Nie wiem, czy mu po-
wiem. To nieuczciwe. Zresztą ja nic od
niego nie chcę! Sama sobie świetnie radzę.
– To nieuczciwe wobec Mateusza – po-
wiedziała Sara.
– Czy ty myślisz, że jest mi łatwo? –
Idena opadła na dywan przed Sarą i oparła
łokcie na jej kolanach. Sara wyciągnęła
rękę i położyła na włosach Ideny. – Nie
jest, wcale. Jeszcze jak czasem byłaś, to
wiedziałam, że mały jest bezpieczny, że
mogę być gdzieś dłużej... Jestem z nim
sama w dzień i w nocy, kiedy ma gorączkę
i kiedy jestem wściekła, że jestem z nim
sama. I muszę się powstrzymywać, żeby
nie złościć się na niego, bo żadnej jego
winy w tym nie ma. Chciałabym czasem
odpocząć... Zatęsknić... Podzielić się z
kimś, poradzić, do jakiej szkoły ma iść, nie
tylko z wami o tym rozmawiać... Ale jest,
jak jest... To się już nie zmieni...
Sara głaskała Idenę po głowie i uświa-
domiła sobie, że po raz pierwszy tak sie-
dzą. Tak właśnie, nie odwrotnie. To Idena
ją zawsze pocieszała, i w sprawie egzami-
nów do szkoły teatralnej (gdybym tylko
była na miejscu, tobym sprawdziła, po co
wyjechałam), i wtedy kiedy Konrad wy-
brał Grażę, i wtedy kiedy wyprowadzała
się do Warszawy. To Idena była przy niej
zawsze od tamtego momentu. To Idena po-
trzebowała ciepła i miłości, a ona była o
nią zazdrosna?
– Tak za tym tęskniłam... Wyobrażałam
sobie czasem, że mama mnie tak
głaszcze... – powiedziała Idena w kolano
Sary.
Sarze ścisnęło się serce.
– Jesteś moją najukochańszą siostrą.
Najlepszą. Najmądrzejszą. Najwspanial-
szą. Przepraszam, że byłam zazdrosna o
ciebie – powiedziała Sara do ucha Ideny.
Przesypywała jej włosy między palcami i
tak bardzo chciała jej pomóc. Idena powin-
na być kochana, a nie tak strasznie samot-
na. To Idenie nareszcie należało się szczę-
ście. A może ten facet...
– Idenka, który to kolega? Monak? Czy
Wierzbicki?
Sara na gwałt przypominała sobie na-
zwiska, które kiedyś wymieniła przy niej
Idena.
– O nie, kochana! – magiczny moment
prysnął, Idena podniosła głowę i wstała.
Znowu była silna i niezależna. – Nie pró-
buj się wtrącać do mojego życia. Ja od
dawna o tym myślę i sama zdecyduję. Nie
waż się! – i chwyciła brudne talerze.
Tak, Sara wiedziała, co powinna zrobić.
Poszukała nogą kapcia pod kanapą, ale i
tak na niego nie trafiła. Wzięła naczynie po
zapiekance i powiedziała:
– Proszę, daj mi Mateuszka na te dwa
tygodnie. Będę cudowną ciotką, przysię-
gam, on się na pewno ucieszy, a ty sobie
odpoczniesz!
Idena odwróciła się do niej i jeden z ta-
lerzyków zsunął się na bluzkę, zostawiając
czerwony ślad po keczupie.
Sara stała przed nią i czekała w milcze-
niu. To kwestia zaufania, wyłącznie zaufa-
nia. To była głupia propozycja, bo przecież
co innego być z dzieckiem dwie godziny, a
co innego dwa tygodnie. Głupia propozy-
cja. Ona by nie dała własnego dziecka na
dwa tygodnie w obce ręce.
– Pod warunkiem, że weźmiesz go do
zoo – powiedziała Idena, a Sara rzuciła się
jej na szyję, nie dbając o to, że wsmarowu-
je w jej plecy resztki ryżu z krewetkami.

Samolot kołował po pasie. Gajka sie-


działa koło okna, zawsze lubiła patrzeć na
chmury, ale najbardziej fascynującymi dla
niej momentami były start i lądowanie,
kiedy ziemia uciekała i robiła się coraz
mniejsza lub kiedy przybliżała się, spokoj-
na i dostojna, w związku z tym teraz w
ogóle nie zwracała uwagi ani na Juliusza,
ani na Jędrka, którzy siedzieli obok. Przed
sobą miała dwa tygodnie nad ciepłym Mo-
rzem Śródziemnym, w cudownej Grecji,
którą kochała całym sercem.
– Na pewno nie zepsuję wam urlopu? –
Jędrek odwrócił się do Juliusza.
– Teraz pytasz, stary? – Juliusz się roze-
śmiał. – Nie, nawet gdybyś się bardzo sta-
rał – i Juliusz wygodnie oparł głowę na fo-
telu. W samolocie na ogół spał.
Jędrek szturchnął go w łokieć.
– Myślisz, że to dobry pomysł, z tym
moim wyjazdem?
– Świetny.
Co ten Jędrek taki jakiś zaniepokojony?
Zaproponował mu wspólny urlop, bo Ję-
drek naprawdę był przygaszony tym, co się
wydarzyło w ostatnim czasie. A teraz krę-
cił się i wiercił, i nie mógł sobie poradzić z
pasem.
– Coś ty taki niespokojny?
– A bo ja nie lubię latać – wyrwało się
Jędrkowi.
– Słucham? – Juliusz roześmiał się tak
głośno, że przechodząca stewardesa, która
sprawdzała, czy wszyscy są zapięci, aż
podskoczyła i przyspieszyła kroku.
– Lubię, jak sam prowadzę.
– To masz problem z oddaniem kontroli,
a nie z lataniem – stwierdził Juliusz i za-
mknął oczy.
– Z czego się śmiejesz? – Gajka zwróci-
ła twarz w kierunku męża i pojaśniała.
Ta para była dla Jędrka niedościgłym
wzorem.
– Z niego – powiedział Juliusz i pocało-
wał Gajkę w policzek.
– Myślicie, że kiedyś sobie ułożę życie,
że znajdę taką kobietę jak ty? – zapytał Ję-
drek.
– Ja nie jestem kobietą – obruszył się Ju-
liusz.
– Jaką ty znalazłeś, gamoniu – sprosto-
wał przyjaciel.
– Na pewno nie – pocieszył go Juliusz. –
Ale może inną. Pod warunkiem że przyj-
miesz do wiadomości, że dostajesz to, co
jest ci potrzebne, a nie to, co chcesz. Daj
pospać, stary.
– Co on ma na myśli? – Jędrek ponad
łokciem Juliusza dotknął Gajki, która wsa-
dziła nos w małe, okrągłe okienko.
– Nie wiem. Zapisz się do niego na parę
sesji – powiedziała Gajka.
Jędrek trącił teraz Juliusza, ten otworzył
oczy i spojrzał na niego z wyraźnym znie-
cierpliwieniem.
– Juliusz, czy uważasz, że potrzebny mi
jest psychoterapeuta?
– Teraz nie. Bo on, ten terapeuta, próbu-
je spać.
– Pytam serio. Nie chodzi o ciebie. Tyl-
ko w ogóle.
– Serio? Może parę sesji dobrze by ci
zrobiło... Zobaczyłbyś, dlaczego... a zresz-
tą skąd ja wiem, co byś zobaczył! Jak bę-
dziesz chciał, to powiedz, skontaktuję cię z
jakimś... Z tym, że nie teraz – do Juliusza
nagle dotarło, że w głosie Jędrka nie ma
śladu wesołości, więc otworzył oczy i
spojrzał mu prosto w twarz, jakby go zoba-
czył po raz pierwszy w życiu. – Ty mówisz
serio? Rany boskie...
Mnie się nie oszuka

Pójście do zoo z Mateuszkiem nie było


dobrym pomysłem, o czym Sara przekona-
ła się tuż przed wejściem do ogrodu, do
którego wreszcie dojechali dwoma autobu-
sami i jednym tramwajem, co już było nie
lada wyczynem.
– Chcę żyrafę – oświadczył Mateuszek i
nie zamierzał zrobić ani kroku dalej, po
prostu go wryło w chodnik przed samym
wejściem, naprzeciwko stu balonów o
kształtach zwierząt, po dwanaście złotych
każdy.
– Kupimy po wyjściu – obiecała Sara.
– Mowy nie ma! – powiedział Mate-
uszek i się zaparł.
Sara wyjęła pieniądze.
– Ale sam będziesz nosił!
Mateusz się rozjaśnił.
Pani wydała resztę z dwudziestu zło-
tych, wyjęła balon w kształcie żyrafy, po-
dała Mateuszkowi i dopiero wtedy powie-
działa:
– Ale do zoo z balonami nie można!
Sara ustaliła więc z Mateuszem, co
trwało dłuższą chwilę i kosztowało gumę
do żucia, że balonik na nich poczeka.
Potem ustaliła z panią, co trwało jeszcze
dłuższą chwilę, że pani ten balonik prze-
trzyma, aż wrócą. Pani obiecała, że tak bę-
dzie i że zwykle stoi do zamknięcia.
A potem kupili bilety i weszli na teren
zoo.
Następnie Mateuszek krzyknął:
– Chcę zobaczyć krokodyla! – i popędził
w stronę żubrów.
– Tam są żubry, krokodyle są z drugiej
strony – Sara pomknęła za nim przez sze-
roką aleję.
– Chcę zobaczyć żubry – Mateuszek cią-
gnął w stronę żubrów, rzucił okiem na dwa
ospałe zwierzaki, reszta gryzła trawę nie-
opodal, i powiedział:
– Eee, chcę do krokodyla! – i popędził
w przeciwną stronę.
Sara rzuciła się za nim. Złapała go przy
samolocie-rakiecie, tuż obok lamy.
– Tam jest lama! – ucieszyła się Sara. –
Chcesz zobaczyć?
– Chcę do rakiety – powiedział Mate-
uszek.
– O, a tu niedaleko są lwy!
– Chcę na rakietę – Mateuszek usadowił
się na siedzeniu.
– Ale zwierzęta...
– Chcę latać! – krzyknął radośnie Mate-
uszek.
Sara wyjęła pięć złotych i wrzuciła do
podłużnego otworu. Metalowy przyrząd
zaczął rzucać Mateuszkiem do góry i na
dół, grzechocząc. Trwało to dłuższą chwi-
lę, a serce Sary waliło coraz mocniej. Wy-
glądało na to, że Mateuszek wróci do Po-
znania w postaci drżącej galarety.
– Chcę zobaczyć krokodyla, ciociu! –
Mateuszek zszedł z przyrządu do trzęsienia
i ruszył pędem w kierunku słoni. Sara do-
goniła go koło kiosku z napojami.
– Chcę pić! – ogłosił i wskazał palcem
plastikową butelkę, w której było mokre
nie wiadomo co, nieokreślonego koloru.
Kupiła nieokreślony napój, wiedząc, że
to czysta, żywa chemia.
– I batona, ciociu – powiedział Mate-
uszek i wypił nieco płynu, a potem oddał
Sarze butelkę. – Schowaj, ciociu, baton na
potem!
– Nie wszystko od razu – powiedziała
Sara. – Chciałeś zobaczyć krokodyla.
– Tak, tak – podskoczył do góry z rado-
ści Mateuszek, odwrócił się i pobiegł alej-
ką przed siebie.
Za nim pobiegła Sara.
Dogoniła go przy dużej, dmuchanej pla-
stikowej zjeżdżalni. Malutkie dzieci, jesz-
cze młodsze niż Mateusz, skakały na tram-
polinie i obijały się o miękkie ściany.
Duże, takie jak on, wspinały się po sznuro-
wej drabince, żeby z radosnym krzykiem
rzucać się na dół.
– Ciociu, chcę na zjeżdżalnię! – Mate-
usz ciągnął ją za rękę.
– A krokodyl... – próbowała go zaintere-
sować jakimś zwierzęciem Sara.
– Chcę na zjeżdżalnię! – Mateusz hipno-
tycznie wpatrywał się w inne dzieci, które
przyszły do zoo i wesoło zjeżdżały na pu-
pie. Napotkała współczujący wzrok rodzi-
ców, którzy stali w zbitych gromadkach i
podziwiali swoje pociechy.
– Prooooszę... – powiedział Mateuszek i
Sara podeszła do młodej kobiety, która zaj-
mowała się zbieraniem pieniędzy za tę
przyjemność.
– Ile to kosztuje?
– Dziesięć minut osiem złotych – powie-
działa pani i wzięła od Sary pieniądze.
– Tylko uważaj! – krzyknęła Sara, a Ma-
teuszek już ściągnął buty i wspinał się po
sznurach. W Sarze zamarło serce z przera-
żenia.
– Ciociu, ciociu, patrz! – Mateusz roz-
postarł ramionka i rzucił się na brzuch,
podskoczył parę razy i wylądował u stóp
Sary. Podniósł się i pobiegł z powrotem w
stronę sznurków.
Sara zmęczyła się od samego patrzenia,
Mateusz biegał, jakby był na baterie, ska-
kał, wspinał się, biegał, wspinał się, ska-
kał, znów biegał i tak dalej.
Po dziesięciu minutach Sara zdecydowa-
nie miała dosyć.
– Mateuszek, już!
– Zostaw go, to świetna zabawa – usły-
szała za plecami i zobaczyła Rafała.
– Jeszcze raz! – krzyknął Mateusz i zro-
bił koziołka, wstał i podbiegł do sznurowej
drabinki.
– Mateusz, ostatni raz! – krzyknęła Sara
w miejsce po Mateuszku i powiedziała do
Rafała:
– A co ty tu robisz?
– Tylko ci się wydaje, że jesteś stanow-
cza – Rafał stanął przy niej. – Daj mu się
wyszaleć, będzie potem spokojniejszy. Sy-
nek przyjaciółki?
– Siostry – powiedziała Sara.
– Dobrze, ciociu – odkrzyknął Mateusz.
– Patrz! – i skoczył, podwijając pod siebie
nogi.
Kiedy zwróciła się znów do Rafała, już
go obok nie było. Rozejrzała się i zobaczy-
ła, że stoi z boku i wyciera jakiemuś malu-
chowi nos.
– Patrzę! – odkrzyknęła Sara.
Rafał z chłopczykiem podeszli do niej.
– Mój syn, Aleksy – powiedział dumnie
Rafał, a blondasek z dużymi niebieskimi
oczyma schował się za jego nogę. – Alek,
przywitaj się z panią.
Alek spuścił głowę.
– Cześć, jestem Sara.
Sara kucnęła przy malcu.
– O, dziecko! – ucieszył się Mateusz,
który pojawił się znienacka przy nich. –
Cześć, wujek! – popatrzył na Rafała, a po-
tem z powrotem na ukrytego za jego nogą
chłopca. – Jestem Mateusz, chodź poska-
kać – powiedział do Aleksa i Aleks ocho-
czo ruszył za nim.
– Niedzielna wycieczka z rodziną? –
Sara odważyła się odezwać i rozejrzała się
w poszukiwaniu kobiety. Tam, gdzie jest
dziecko, jest kobieta. W życiu by nie przy-
puściła nawet, że Rafał ma dziecko.
– Tak – powiedział Rafał. – To znaczy,
sami jesteśmy. ..
Chłopcy wspięli się po drabince do góry
i obaj równocześnie skoczyli na brzuch.
Sara odwróciła się.
– Nie mogę na to patrzeć – powiedziała.
– No co ty, przecież to chłopaki, wiado-
mo, że szaleją.
Chwilę milczeli w zgiełku dziecięcych
głosów.
– Może połączymy siły na dalsze zwie-
dzanie? – zaproponował Rafał i Sara ocho-
czo się zgodziła.
– Mateusz, chodź, bo nie zdążymy do
krokodyli!
– Chcę do krokodyli! – krzyknął Mate-
usz, ostatni raz zeskoczył i włożył buty –
Aleks, chodź!
I chłopcy pomknęli przed siebie.
– Krokodyle są tutaj, tam są lamparty!
– Chcę zobaczyć lamparta! – Mateusz
zatrzymał się na sekundę przed klatką i
biegiem ruszył wzdłuż ogrodzenia. Aleks
pognał za nim.
– Pantera śnieżna, tygrys, lew – dyszała
za nimi Sara.
– O, ciociu, kup mi, proszę! – Mateusz
zatrzymał się przed automatem z piłeczka-
mi, w każdej piłeczce siedziała jakaś za-
bawka. Odrażająca, chociaż kolorowa.
Przy automacie stała grupka dzieci i rodzi-
ców, z wykończonym wyrazem twarzy,
no... takim, który mówił wszystko.
– Ciociu, ciociu, daj mi pięć złotych! –
krzyknął Mateusz i potrząsnął automatem.
– Tak cię proszę i jestem taki grzeczny!
– Ja też jestem grzeczny – krzyknął
Aleks.
Sara wyjęła dwie pięciozłotówki, zanim
Rafał zdążył zaoponować.
– Dziękuję, ciociu! – krzyknął radośnie
Mateusz i przekręcił gałkę.
– Dziękuję, ciociu! – powtórzył radośnie
Aleks i stanął przy Mateuszu.
Z otworu wypadła szara piłeczka, Mate-
usz zgrabnie ją rozkręcił i wyjął małego
plastikowego, ohydnego, chociaż koloro-
wego, Kubusia Puchatka.
– O, dziękuję, jaki piękny, ciociu! –
krzyknął i wepchnął jej do ręki. – Schowaj,
chcę do krokodyla! A ty co masz? – wyjął
z ręki Aleksa piłeczkę i pomógł mu ją roz-
kręcić. Wypadła mała plastikowa, ohydna,
chociaż kolorowa, świnka.
– Schowaj, tylko nie zgub – powiedział
Aleks do Sary i chłopcy popędzili przed
siebie. Rafał spojrzał na Sarę z szerokim,
bardzo szerokim uśmiechem. Ruszyli za
chłopcami.
Dogonili ich przy słoniach. Mateusz
spojrzał na słonie i powiedział:
– To nie są krokodyle! – i wspiął się na
murek.
– Natychmiast zejdź – Sara ściągnęła go
na dół.
Inne dzieci stały na murku, przytrzymy-
wane przez rodziców.
– Dobrze, chcę zobaczyć krokodyla! –
Mateusz wyrwał się jej i pobiegł w kierun-
ku pawilonu z napisem „Gady".
– Gdzie krokodyl? – patrzył na mały
wybieg i wodę.
– To duże, takie szarozielone, taka kło-
da, to krokodyl – wyjaśniła Sara i dopro-
wadzała swój oddech do porządku.
– Dobrze, ciociu, kup mi krokodyla!
I Mateusz pobiegł z powrotem do sklepu
przy wejściu do pawilonu. Gumowe zwier-
zaczki przyciągnęły rzesze zwiedzających.
Rzesze dzieci z rzeszami umęczonych ro-
dziców.
– A może jaszczurkę? – Mateusz sięgnął
do koszyka.
Sara rozejrzała się w poszukiwaniu Ra-
fała. Z nim czuła się bezpieczniej. Stał
przy wejściu do sklepu.
– A może żabę – powiedział Mateusz i
odłożył jaszczurkę.
Aleks grzecznie trzymał ojca za rękę.
– Biorę krokodyla – powiedział Mateusz
i wybiegł ze sklepu.
Sara zapłaciła i wybiegła za nim.
– Masz dosyć? Wprawiaj się – powie-
dział Rafał. – Teraz będzie przerwa.
I rzeczywiście, tuż za sklepem pojawiła
się mała, trzywagonikowa kolejka.
– Ja teraz płacę – Rafał wyciągnął drob-
ne i posadził Aleksa w pierwszym wago-
nie. Mateusz usadowił się obok niego.
– Będę go pilnował – powiedział do Ra-
fała i obaj zamachali. Kolejka ruszyła.
– Świetny chłopak, opiekuńczy – Rafał
wskazał Sarze ławkę. Z przyjemnością
klapnęła.
Dzień był piękny, nareszcie nie było
upału, ale przyjemne letnie ciepło rozlewa-
ło się w powietrzu. Sara była szczęśliwa,
choć zmęczona. A Mateusz rzeczywiście
był opiekuńczy wobec młodszego Aleksa.
– Wrócisz do nas? – zapytał Rafał w
przestrzeń.
– Nie wiem jeszcze... – odpowiedziała
Sara i spojrzała na niego przyjaźnie. Fajny
był z tymi długaśnymi nogami i ciepłem w
stosunku do małego.
Fajny był, bo jej pomagał i nie oczeki-
wał żadnych podziękowań. Fajny był, tyl-
ko wcześniej tego w ogóle nie widziała. I
jedyny ją rozpoznał, od razu po pierwszej
audycji.
– A żona została w domu? – wyrwało
się Sarze i natychmiast tego pożałowała.
Co ją to obchodzi? Przecież są normal-
nymi kolegami z pracy i...
– Odeszła – odpowiedział Rafał po
chwili.
– Głupia sucz – powiedziała wobec tego
Sara, niewiele myśląc – odejść od takiego
faceta...
I pomyślała, że to znakomita okazja,
żeby zapaść się pod ziemię. Zrobiło jej się
gorąco. Wagoniki zatrzymały się i Rafał
podbiegł do Aleksa, żeby go wyjąć, Mate-
usz wygrzebał się sam.
Chłopcy ruszyli przed siebie i zatrzyma-
li się dopiero przy kawiarni.
– Chcę lody! – krzyknął Mateusz.
– Chcę lody! – krzyknął Aleks.
– Siadajcie i czekajcie. Nie masz nic
przeciwko?
Rafał stanął w kolejce, a po chwili poja-
wił się z czterema porcjami. Chłopcy sie-
dzieli przy stoliku, Sara i Rafał stanęli pod
olbrzymim kasztanem. Lody były średnie,
za słodkie.
– Mówiąc: odeszła, miałem na myśli,
że... umarła. Trzy lata temu.
– Stdasznie cię przepdaszam...
Sara poczuła, że zalewa ją morze rozpa-
czy, spojrzała na Mateusza, który dłubał w
lodach Aleksa, i pożałowała, że w ogóle
się urodziła, nie tylko tego, że znalazła się
w zoo.
– Nie przepraszaj, Sarenko – poczuła
rękę Rafała pod swoją brodą i łzy stanęły
jej w oczach. – To ja nie nazywam rzeczy
po imieniu. „Odeszła" to eufemizm, wtedy
łatwiej jest żyć. Ale ona umarła. Warto na-
zywać rzeczy po imieniu, jak mówi Tajem-
nicza Nieznajoma. Daj spokój, Sara. Cie-
szę się, że cię spotkałem. A może zjemy
razem obiad? Chłopaki się dobrze bawią...
Jeśli nie masz innych planów...
Sara spojrzała na niego z wdzięcznością.
Nagły wstyd i żal przestały się liczyć. No
cóż, trzeba pomyśleć, zanim się coś powie.
Pomysł z obiadem wydał jej się świetny,
miała ochotę z nim pogadać, jakoś to
wszystko załagodzić, nie chciała, żeby
miał ją za idiotkę.
– Dobrze – powiedziała.
– Kto jest głodny? – Rafał zawołał do
chłopców.
– Ja! – krzyknęli obaj. – Idziemy na
obiad! Na obiad do DuckMacka!
– Mowy nie ma! – jednocześnie krzyk-
nęli Rafał i Sara.
I w tym momencie Sara sobie przypo-
mniała, że czeka na nich matka z mielony-
mi, które zamówił rano Mateusz. Wyjęła
telefon i zadzwoniła.
– Mamo, nie obrazisz się, jeśli...
– Zmieniłaś plany?
– Spotkałam kolegę i...
– OK, to przyjdźcie razem...
– No nie – powiedziała Sara i matka w
lot zrozumiała, że to nie jest ktoś, kogo się
przyprowadza na niedzielny obiad. – Ale
jakbyś mogła dać na wynos?
– Jasne, kochanie, przyjeżdżaj – powie-
działa matka, a Sara poczuła, że ma najlep-
szą matkę na świecie. – Halo, kochanie? A
weźmiesz Krótkiego? Ojciec wyjechał na
Wybrzeże, a my poszlibyśmy do kina!

Siedzieli w taksówce wszyscy, dwa ba-


loniki, jeden balonik żyrafa, a drugi zebra,
Mateusz i Rafał, Aleks, Krótki i ona z ko-
tletami, kilogramem surowych ziemnia-
ków, które w ostatniej chwili wyprosiła od
matki, i słoikiem kiszonych ogórków.
– A dasz mi go potrzymać? – głos Alek-
sa był cieniutki.
– Ciociu, może Aleks potrzymać Krót-
kiego?
– Nie teraz – Krótki kręcił się po jej ko-
lanach i był uszczęśliwiony. – Ale możesz
go prowadzić na smyczy do domu.
– Ja ci pokażę, jak to się robi – oznajmił
bardzo dorosłym głosem Mateusz.
– Nie powiedziałaś, czy do nas wrócisz
– Rafał nachylił się ku niej, jechała z przo-
du, poczuła jego oddech na szyi.
– No właśnie nie wiem.
– A będziesz dalej prowadzić Puf?
– Puf, puf, puf – zapiszczeli obaj chłop-
cy i zanieśli się śmiechem. Krótki zaszcze-
kał.
– Ciociu, czy będziemy mogli się poba-
wić twoim lampartem? Ciocia ma takiego
lamparta, że można do niego wejść!
– ... i tylko piersi wystają – dokończył
Rafał, a Sara poczuła, że się czerwieni.
I roześmiała się.
– Wujek, lampart nie ma piersi, on ma
futro! – sprostował Mateusz. – Chcę za-
dzwonić do mamy!
Sara wystukała numer i podała małemu
telefon.
– Mamusiu, byliśmy w zoo i mam żyra-
fę, i to był najpiękniejszy dzień w moim
życiu! – krzyknął Mateusz do aparatu i na-
tychmiast oddał go Sarze.
– Zadzwonię do ciebie wieczorem – po-
wiedziała.
– Będę mógł się pobawić lampartem,
ciociu? – zapytał nieśmiało Aleks.
Kiedy wysiedli z taksówki, Sara ode-
tchnęła z ulgą.
Rafał niósł balony i pakunek od matki,
ona tłumaczyła chłopcom, żeby nie ciągnę-
li Krótkiego, bo musi jeszcze zrobić siusiu,
i szukała w przepastnej torbie kluczy do
domu.
Zastanawiała się, czy zostawili rano
straszny bałagan, czy tylko po prostu bała-
gan, ale po chwili uprzytomniła sobie, że
przecież Rafał lepiej od niej wie, co to jest
dziecko w domu.
Mateusz już był przy drzwiach, Rafał
stał obok Aleksa pochylonego nad psem,
do którego przemawiał:
– No, zrób siusiu, zrób – ale Krótki tyl-
ko podskakiwał i lizał go po nosie.
Weszli do windy. Dwóch chłopców,
dwa balony, dwie dorosłe osoby i jeden
pies.
– Wiesz, z tą audycją to jest tak, że wła-
ściwie nie powinnaś pochopnie rezygno-
wać. Na przykład ja mam przyjaciółkę, to
znaczy znajomą, która ma męża lekarza.
Cudowny człowiek, zbierał opierdziel od
przełożonych, że za dużo czasu poświęca
pacjentom... i tak dalej. I on wyjechał na
jakieś szkolenie i tam jakiś uzdrowiciel z
Ameryki go opętał... Wmówił mu, że ona
jest wszystkiemu winna... Aleks, nie szarp
smyczą...
– Ja nie szarpię, to on sam się szarpie –
powiedział Aleks.
– I wiesz – Rafał mówił jak nakręcony,
chciał ją przekonać, żeby pochopnie nie re-
zygnowała? – rozwiedli się, od sześciu lat
on ją dręczy sprawami sądowymi, daje ja-
kieś fałszywe obdukcje, że go pobiła, w tej
mieścinie, Podziałowie, sędzia się do niego
uśmiecha i przeprasza, że panu ordynatoro-
wi zabrał czas, a do jego świadka mówi: –
Wiek? Pięćdziesiąt dwa lata, to niemożli-
we, pani magister chyba żartuje... A kiedy
ona prosi, żeby w protokole było to, co
mówią świadkowie, a nie interpretacje sę-
dziego, to słyszy: za dużo filmów amery-
kańskich się pani naoglądała, a adwokata
jej nie przyznali, żeby nie narażać skarbu
państwa, bo posłuchaj: bo pani sobie do-
brze radzi, o czym świadczą pani pisma do
sądu...
– Wysiadamy – powiedziała Sara. –
Opowiesz mi wszystko w domu.
Chłopcy wypadli z windy i biegiem ru-
szyli długim korytarzem. Rafał przytrzy-
mał Sarze drzwi. Spojrzeli na siebie i Sarę
przeszył dreszcz.
Opowiesz mi wszystko w domu za-
brzmiało tak, jakby to był ich wspólny
dom, jakby to mówiła od zawsze, i on to
też usłyszał.
– I skończysz mi opowieść o słoniu. Bo
po pierwszych twoich słowach poleciałem
jak idiota do radia, miałaś taki głos, że się
wystraszyłem, że nie zdążę, sam nie wie-
działem, co robić, żeby cię trochę rozba-
wić, i nie wiem, jak to się skończyło? Za-
przyjaźnił się z tym słoniem, czy co?
Sara była tak speszona, że słabo do niej
docierało, o czym on mówi. Wcale mu nie
padł komputer? Przybiegł wtedy, bo my-
ślał, że ona coś sobie naprawdę zrobi?
Na końcu korytarza, przed drzwiami,
Mateusz odpinał Krótkiemu smycz.
– Nie! – krzyknęła i chłopcy odwrócili
się do nich.
Uwolniony ze smyczy Krótki podbiegł
natychmiast do wycieraczki pani Herco-
wej. Ob wąchał ją uważnie i...
– Nie! – krzyknęła rozpaczliwie Sara,
ale było za późno.
Krótki podniósł nogę i sikał, sikał, si-
kał... Nawet nie zauważył, że drzwi się
otwierają.
– Wiedziałam, od początku wiedziałam!
– obwieściła triumfalnie pani Hercowa.
I z satysfakcją dodała:
– Mnie się nie oszuka!

You might also like