Professional Documents
Culture Documents
Katarzyna Grochola - Krysztalowy Anioł
Katarzyna Grochola - Krysztalowy Anioł
Kryształowy Anioł
Marylce – Dobrej i kochanej
z wielkim podziękowaniem
Nóżki drużki
*
Pierwsze pytanie, które ją wyprowadziło
z równowagi, brzmiało:
– Skrzyżujemy oddechy?
Zadał je Adaś w siódmej klasie szkoły
podstawowej numer sześćdziesiąt dzie-
więć, geniusz matematyczny, który dłubał
w nosie i znał liczby ujemne od dziecka.
W siódmej klasie zajmował się krzyżowa-
niem prostych równoległych w nieskoń-
czoności oraz krzyżowaniem oddechów z
koleżanką Manią na końcu korytarza, przy
kibelkach.
Mania z kolei przynosiła do szkoły zdję-
cia nagich kobiet, które z upodobaniem ro-
bił jej ojciec różnym paniom i wywoływał
w punkcie fotograficznym na Siennej, w
tajemnicy przed Manią i jej mamą. Ojciec
Mani charakteryzował się również tym, że
przechowywał telewizor w szafce i wyj-
mował go tylko w soboty i w niedziele, jak
rodzina była grzeczna. Mania podbierała
zdjęcia różnych gołych pań z ostatniej szu-
flady jego biurka i przynosiła, żeby poka-
zać wszystkim dzieciom w klasie. Jej
atrakcyjność była nie do pobicia, niestety.
W biurku swojego ojca Sara znalazła
tylko sześć talii kart do bridża, trzy pióra
wieczne, w tym jedno ze stalówką, koper-
ty, kartki z wakacji od siebie i swojej ku-
zynki Irki oraz papiery, które nie wzbudzi-
ły jej zainteresowania.
Było to bardzo niesprawiedliwe, ponie-
waż gdyby miała chociaż jedno marne
zdjęcie z gołą kobietą, na pewno jej akcje
w klasie siódmej poszłyby w górę.
Niestety, jej ojciec nie miał zamiłowania
do pornografii, nad czym wówczas ubole-
wała, a trzeba wiedzieć, że było to w cza-
sach, kiedy golizna nie była powszechna
na każdej stacji benzynowej, ba! niepo-
wszechne były nawet stacje benzynowe,
albowiem Sara urodziła się na początku
stanu wojennego.
Ale ponieważ jej ojciec naprawdę nie
miał zamiłowania do pornografii, Sara na
powodzenie w szkole podstawowej nie
miała co liczyć.
*
Jednak ostatnio Sara się buntowała.
Szczególnie przeciwko niańczeniu Mate-
uszka. A buntowała się nie dlatego, że nie
znosiła dzieci, tylko dlatego, że tak bardzo
chciała mieć własne.
*
– Cześć, Ptaszku! – Jacek uniósł Sarę
nad ziemię i okręcił dookoła siebie, a po-
tem mocno przytulił.
Poczuła jego zapach i zrobiło jej się
miękko pod kolanami, chwyciła go za szy-
ję, a on przytulił ją do siebie. Był taki zna-
jomy, zawsze ją wzruszało, że Jacek i dom
to jedność, która jest dla niej pierwszo-
rzędna.
– Nareszcie w domu – powiedział Jacek.
Postawił ją na podłodze i zdjął kurtkę.
Sara pobiegła do kuchni i włączyła piekar-
nik. Zapiekanka potrzebuje jeszcze piętna-
stu minut, szybko nakryła mały stolik i za-
lała sosem sałatkę. Taką, jak lubił, pomi-
dory obrane ze skórki, sparzone najpierw,
rzecz jasna, i cebula pokrojona w okrągłe
talarki, cieniutko, wszystko wymieszane z
sosem czosnkowym, do którego dodawała
łyżkę syropu malinowego, żeby było ina-
czej niż u wszystkich, żeby nikt nigdy nie
podrobił jej sosu i żeby Jacek wiedział, że
tylko w domu...
Jacek wypakował z torby szampana,
którego kupił na stacji benzynowej po dro-
dze z Warszawy, i wyjął dwa kieliszki.
Kiedy wyjrzała z kuchni, nalewał szampa-
na do kieliszków. Podniósł oba i powie-
dział:
– Teraz siadaj i słuchaj, bo w najśmiel-
szych marzeniach sobie tego nie wyobra-
żałaś!!! – a oczy mu się śmiały tak rado-
śnie, że Sara posłusznie wzięła od niego
kieliszek i usiadła.
*
Paczki piętrzyły się w przedpokoju, po-
ustawiane jedne na drugich, na samym
spodzie książki, osiem kartonów, potem
ręczniki i pościel, potem szkło, potem dwa
kartony z napisem „drobiazgi", do których
Sara pieczołowicie powkładała owinięte w
stare gazety gliniane aniołki, wazonik z
kryształowego szkła o niezwykłym kształ-
cie, w którym trzymała pióro i długopisy,
muszlę, dużą, różowo-niebieską, którą
przywiozła jej Idena, drewnianego delikat-
nego kota, którego kupiła kiedyś na sta-
rzyźnie, sześć złotych gipsowo-drewnia-
nych ramek, delikatnych i kruchych, dużą
łyżkę drewnianą, której rączka przechodzi-
ła w leżącą kobietę, dwa świeczniki ze
szkła kobaltowego i tak dalej.
– Myślałem, że będziesz raczej wyrzu-
cać, niż uprawiać zbieractwo – Jacek po-
chylił się nad nią i pocałował ją w usta. –
A ty wszystko zapakowałaś. Mój ty Ptasz-
ku zbieraczku.
Sara uśmiechnęła się. Gdyby wiedział,
że nawet suszone róże spoczywają ułożone
pieczołowicie w kartonie z napisem „uwa-
ga szkło!"... Każdą różę od Jacka Sara su-
szyła, zanim ta zwiędła. Wyjmowała ją z
wazonu, kiedy kwiat był w pełnym roz-
kwicie, i wieszała główką do dołu w kuch-
ni, koło kaloryfera. Tych róż nazbierało się
mnóstwo. Zajęły prawie pół pudła, tylko
część pokruszyła się przy pakowaniu, co
Sara przyjęła z drżeniem serca – dwanaście
żółtych, na pierwszą rocznicę ślubu, rozsy-
pało się w proszek, kiedy próbowała je
rozdzielić. A przecież Jacek musiał wie-
dzieć, że jej na nim zależy.
Kredens był już opróżniony i obklejony
taśmą na skos, każde drzwiczki zabezpie-
czone, półki wyjęte, zniknęły drobiazgi z
kuchni, tylko łazienka była miejscem, w
którym jeszcze nie było widać wypro-
wadzki.
– Sprzęt weźmiemy do samochodu – Ja-
cek odłączył kolumny i wieżę, ostrożnie
położył je na podłodze. Rozplątywał kable
od telewizora i odtwarzacza, Sara patrzyła
na jego plecy i znowu miała mokrą kluchę
w gardle.
Wiadomo, że to zmiana na lepsze, ale
przecież byli tu naprawdę szczęśliwi, i
choć Sara wiedziała, że elastyczność to ce-
cha, którą jej mąż ceni najbardziej, mokra
klucha z gardła nie dała się przełknąć –
Sara wcale nie była elastyczna i nie cieszy-
ła się z wyjazdu do Warszawy. Dotknęła
ciemnej czupryny Jacka. Odwrócił głowę i
uśmiechnął się ciepło, tym uśmiechem,
który tak lubiła.
– Cieszysz się, prawda? – zapytał, a ona
oczywiście kiwnęła głową na tak.
– Wiedziałem! – Jacek podniósł się i
przytulił ją do siebie. – Ja cię jednak do-
brze znam!
Nie o to chodzi!
*
Jacek odwrócił się do niej plecami, a
Sara leżała w pościeli w baranki i wpatry-
wała się w sufit. Nie musi z nim sypiać dla
jego przyjemności, nie będzie się zmuszać.
Skoro on chce poczekać z dzieckiem, ona
może poczekać z seksem. A jeśli on się ob-
raża, to trudno.
Wsłuchiwała się w jego spokojniejący
oddech, zasnął. Nawet nie był wściekły,
Sara pomyślała o tym ze złością. A powi-
nien! Przecież wyjeżdża w poniedziałek,
tyle czasu nie będą się widzieć. A on śmie
się do niej odwrócić plecami, powiedzieć
po prostu „dobranoc" i zasnąć!
Cichutko wysunęła się z łóżka i poszła
do dużego pokoju. Włożyła płytę do od-
twarzacza, łagodne dźwięki fortepianu otu-
liły ją. Przecież można stworzyć szczęśli-
wą rodzinę, Sara nie miała żadnych wątpli-
wości, że jej się to uda. Zresztą czyż nie
miała najlepszego wzorca na świecie? Sko-
ro jej matka była szczęśliwa, skoro rodzi-
com się udało, to co z nią jest nie tak?
Małżeństwo nie może być rzeczą tak
cholernie trudną, przecież wystarczy tylko
zaufanie i wspólne plany, i akceptacja.
Stworzy taki dom, jaki miała ona, Sara,
a po śmierci ciotki i wujka również Irka.
Rodzice i ich tajemnice
*
– Mnie pani nie oszuka – powiedziała
pani Hercowa, uchylając drzwi do swojego
mieszkania. – Ja i tak wiem, że trzyma
pani psa! Wszyscy kłamiecie!
– Ale naprawdę... – wyszeptała Sara, od-
wracając się grzecznie od zamka w swoich
drzwiach w stronę sąsiadki.
Widać przecież gołym okiem, że wraca
z daleka, wypakowana torba była ciężka, i
że nie mogła mieć nic wspólnego z jakąś
awanturą, która się odbyła pod jej nieobec-
ność.
– Ja dobrze wiem! – triumfalnie ogłosiła
werdykt pani Hercowa. – I ja zadzwonię
do straży miejskiej! Oni wezmą mnie w
obronę! Zrobią z tym porządek!
– My nie mamy... – Sarze udało się w
końcu znaleźć właściwy klucz, mimo że jej
trzęsły się już ręce.
– Poprzedni ludzie też niby nie mieli! A
skąd te kupy? No skąd?
– Nie wiem – skłamała Sara, choć do-
brze wiedziała skąd. – Ja nie...
– Oni też nie! Wszyscy nie! A pies zo-
stawia ślady! To są te ślady! Jeszcze poża-
łujecie!
Sara weszła do domu i ciężko opadła na
fotel. Trzeba mieć wyjątkowego pecha,
żeby zamieszkać akurat w takim sąsiedz-
twie. Nienawidziła pani Hercowej z całego
serca.
Ach, gdyby była inna... Silna, zdecydo-
wana, nie przestraszona. Gdyby była inną
Sarą, to powiedziałaby do tej baby:
– Nie mamy psa, proszę pani. Ani psa,
ani kota, ani myszy, ani szczura, nie mamy
żadnego żywego stworzenia! Nie mamy
rybek, nie mamy słoni, żyraf, tasiemców
ani węży. Nie mamy żadnego stworzenia,
które słusznie sra na pani wycieraczkę, bo
jest pani nie do wytrzymania! Jeśli jeszcze
raz zaczepi mnie pani, powiem pani, co
myślę. A myślę, że jest pani brzydka i sa-
motna, bo ma pani brzydką duszę i wszy-
scy od pani uciekają. A teraz napisze mi
pani oświadczenie, że przyjmuje pani do
wiadomości, że nie mam psa!
Albo inaczej. Mogłaby mieć psa, duże-
go, brązowego, jakiegoś mastyfa czy inne-
go brazylijskiego zabójcę.
I ta sąsiadka przyszłaby z awanturą, a
ona, Sara, wcale by się nie ruszyła z miej-
sca, tylko by zawołała: wejść! I pani Her-
cowa weszłaby prosto do pokoju, w któ-
rym ona, Sara, siedziałaby sobie wygod-
nie, a przy jej nogach siedziałby ten cu-
downy duży, groźny pies. I z gardła wydo-
bywałoby mu się bulgotanie, jakby wrzą-
tek miał w żołądku. Byłby gotów rzucić
się natychmiast na każdego, kto miałby do
Sary pretensję. A Sara uśmiechnęłaby się i
powiedziała:
– Niech pani jemu to powie! – a pies
błagałby wzrokiem, żeby zrobić porządek
z wredną staruszką.
A pani Hercowa bardzo grzecznie po-
wiedziałaby do Sary:
– Proszę mi wybaczyć, ja bardzo lubię
psy – a potem bardzo grzecznie zwróciłaby
się do psa Sary, brazylijskiego zabójcy: –
A ty możesz srać na moją wycieraczkę,
najlepiej, jeśli zrobisz tu kupkę od razu – i
wyciągnęłaby gazetę – to sama ją sobie za-
niosę do domu, żeby was nie trudzić, dzię-
kuję bardzo!
Tak, tak byłoby dużo zabawniej.
A potem rzeczywiście u drzwi zadzwo-
nił dzwonek i Sarze zaczęło mocniej bić
serce.
– Dlaczego nie otwierasz? – W drzwiach
stała Magda.
Wyglądała okropnie. Sińce pod oczami,
w czasie tych paru tygodni od odejścia
Piotra schudła i spodnie wisiały na niej jak
na wieszaku.
– O Boże – powiedziała Sara – nie sły-
szałam dzwonka, wchodź.
– Gdzie byłaś? Nic nie mówiłaś, że wy-
jeżdżasz, byłam u ciebie... Już wymyśliłam
– powiedziała Magda i pomaszerowała za
Sarą do kuchni. – Wszystko już wiem. Te-
raz go załatwię. Nie mogę sobie pozwolić,
żeby jakiś... jakiś... – szukała mocnego
określenia – jakiś taki nikt mnie tak trakto-
wał.
– Nie możesz – zgodziła się Sara i nasta-
wiła wodę na herbatę.
Była zmęczona i chciała się jak najszyb-
ciej położyć. Jutro przecież taki ważny
dzień. Jutro idzie po raz pierwszy do radia.
Musi się przygotować do tej rozmowy, coś
zaproponować, błysnąć jakoś, mieć świe-
że, niekonwencjonalne pomysły, zrobić
wrażenie, wyglądać bezbłędnie i wziąć coś
na uspokojenie.
– Czy wiesz, co będzie dla niego najgor-
szą rzeczą? – zapytała Magda i usiadła za
stołem w kuchni. Odsunęła czerwony wa-
zonik pod samą ścianę, jakby potrzebowa-
ła miejsca na następne zdanie.
– Nie – powiedziała zgodnie z prawdą
Sara.
– Otóż... Dla niego najgorszą rzeczą,
jaką zrobię, będzie to... – Magda zawiesiła
głos i spojrzała na Sarę.
– Co? – zapytała Sara i podała Magdzie
herbatę.
Nalała do szklanki wrzątku i wrzuciła
plasterek cytryny. Bez cukru. No tak, Mag-
da w dalszym ciągu była w fazie obmyśla-
nia perfidnej zemsty. Po okresie rozpacza-
nia i płaczu, parę dni temu podzieliła się z
Sarą swoim planem, od którego Sara do-
stała gęsiej skórki. Wpadła mianowicie na
pomysł znalezienia środka przywołującego
samice karaluchów, który podobno stosuje
się w deratyzacji czy dezynsekcji, żeby
zwabić towarzystwo w jedno miejsce.
– I jakbym miała ten środek, to bym
umówiła się z Piotrem – głos Magdy nieco
złagodniał, a w oczach Sara zobaczyła roz-
marzenie. – Wiesz, pod pozorem oddania
mu paru książek, bo złamasowi dosłali
resztę egzemplarzy sygnalnych na mój ad-
res, wyobrażasz sobie – a Sara nie miała
kłopotu z wyobrażeniem sobie paczki –
więc umawiam się z nim, spokojnie, z kla-
są, wyglądam świetnie, bo właśnie wróci-
łam od kosmetyczki i tak dalej, i wiesz, od
słowa do słowa... Już się domyślasz?
Ale Sara nie domyślała się jeszcze.
Magda zachichotała i to był chichot iście
diabelski.
– Od słowa do słowa wsmarowałabym
mu jedną maleńką kropelkę w cokolwiek...
! Oczywiście musiałabym mieć gumowe
rękawiczki, i to takie z grubej gumy,
wiesz, żeby mi to nie przesiąkło, ale wy-
obrażasz sobie? On wraca do domu, a tam
ciągną do niego karaluchy! To działa przez
pół roku, mówił mi jeden facet. Pół roku
by miał hodowlę! – śmiała się Magda i na-
prawdę wyglądała na szczęśliwą. Albo nie-
normalną, co kto woli. Ale to było parę dni
temu.
Sara usiadła naprzeciwko Magdy i przy-
sunęła czerwony wazonik, jakby chciała
się od niej odgrodzić. Jaki pomysł ma teraz
Magda na zemstę stulecia? Nie ma nic gor-
szego od zranionej kobiety. Lub jakoś tak.
– Co zrobisz? – powtórzyła Sara i wcale
nie chciała usłyszeć odpowiedzi.
– Nie zgadniesz! Totalny odlot!
Co mogło być totalnym odlotem, skoro
hodowla karaluchów odeszła w zapomnie-
nie, Sara nawet nie chciała się domyślać.
– Wiesz co? Nawet się nie spodziewasz.
Nie zrobię nic! – triumfalnie obwieściła
Magda i posłodziła z wrażenia herbatę,
chociaż nie słodziła od pół roku.
– Nic – powtórzyła Sara.
Magda jak zwykle miała rację. Sara była
zaskoczona.
– I co ty na to? – oczy Magdy błysnęły
znad szklanki, z której nie wyjęła łyżeczki.
– Nic – odpowiedziała Sara.
– Nie uważasz, że to genialny pomysł?
Po prostu nic. Jakby go nie było. Potraktu-
ję go jak powietrze. To jest najgorsze dla
mężczyzny. Nic. To właśnie zrobię – i
Magda dopiła herbatę, nie zważając na to,
że jest gorąca i posłodzona.
Do konsolety nie podchodź
*
Helena siedziała naprzeciwko Stanisła-
wa i czekała na wyrok. Powiedziała
wszystko, to znaczy prawie wszystko, naj-
uczciwiej, jak potrafiła.
A Stanisław nie wydawał się zaskoczo-
ny. Patrzył na nią uważnie i słuchał, kiedy
mówiła, że takie życie jej nie wystarcza, że
chce zachować przyjaźń między nimi, że
prosi na razie o zachowanie dyskrecji, bo
przykład rodziców może być szczególnie
dla Sary nie do zniesienia, że Sara jest w
trudnym okresie, nie zaakceptowałaby tak
łatwo zmian, i w ogóle.
– Pamiętasz, jak myśmy się czuli po
przeprowadzce? A przecież byliśmy tacy
zajęci...
Nie wspomniała, że Sara tuż przed wy-
jazdem do Poznania przytuliła się do niej
mocno w korytarzu, jakby znowu była
dzieckiem, przytuliła się, jak nie przytulała
się od lat, i powiedziała:
– Tak się cieszę, że was mam.
Jej serce, dość wyczulone na zmiany na-
stroju córki, bezbłędnie zakołatało niepo-
kojem. Helena niepokoiła się zawsze, od
początku. Czy wprowadzenie rosołku nie
spowoduje wzdęć, czy truskawki nie okażą
się alergenne, czy Sara nauczy się czytać i
pisać, czy wypadną jej w odpowiednim
czasie mleczaki, czy da sobie radę w szko-
le, czy nic się jej nie stanie na koloniach,
czy może sama wyjechać na biwak, czy
dostanie się do szkoły średniej, czy przeży-
je rozpacz rozstania z pierwszą miłością,
czy urosną jej piersi i czy pierwsza men-
struacja odbędzie się we właściwym cza-
sie, czy Sara nie zostanie anorektyczką
albo bulimiczką, czy ma kontakt z narkoty-
kami, skoro spędza sobotnie wieczory
wśród rówieśników, czy nic się jej nie sta-
nie, jak będzie sama wracać do domu, czy
znajdzie mężczyznę, którego będzie ko-
chała i który ją będzie kochał, czy będzie
miała dzieci?
Zasób jej niepokojów powiększał się w
miarę upływu czasu. Teraz martwiła się, że
Sara nie ma dziecka. Jeśli chodzi o Idenę,
martwiła się od śmierci swojej siostry o
wszystko, a jak Idena usamodzielniła się i
okazała genialną aktorką, Helena zaczęła
się martwić Mateuszkiem. Jak sobie da
radę Mateuszek w życiu, czy ta szkoła, do
której od dwóch lat jest zapisany, a do któ-
rej kiedyś pójdzie, nie była pomyłką? Czy
Idena będzie dość zarabiać, żeby utrzymać
dziecko w prywatnej szkole? Czy Mateusz
już przyniósł do domu ospę, różyczkę, a
przede wszystkim świnkę? Na świnkę jest
najwyższa pora, bo w późniejszym wieku
mogą być kłopoty.
Pomiędzy tymi strachami Helena funk-
cjonowała bardzo dobrze. Dopóki trzymała
je na wodzy, dopóki powtarzała sobie jak
mantrę: To nie jest twoje życie, to jest ży-
cie twoich dzieci, nie masz na nie wpływu,
więc nie martw się na zapas, zajmij się
sobą, a dziewczynki tylko kochaj.
Dziewczynki dawno przestały być
dziewczynkami, a choć Helena bardzo się
pilnowała, do dziś zdarzało się jej powie-
dzieć:
– Szczujek, pokaż, co masz pod swe-
trem, bo marzec to przebiegły miesiąc, po-
winnaś nosić koszulkę – za co potem gry-
zła się w język, szczególnie widząc wzrok
Stanisława.
Teraz ten wzrok był wbity w podłogę,
tuż koło jej czarnych butów i zielonej
spódnicy.
– Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej –
powiedział Stanisław – to tak zrobimy.
Zgadzam się.
Wtedy się rozpłakała. Płakała, nie zwa-
żając na to, że cieknie jej z nosa i że wy-
gląda okropnie. Płakała nad sobą i nad
nim, płakała, bo oto coś się nieodwołalnie
skończyło, i czuła się tak, jakby skoczyła z
wielkiej trampoliny, tak wielkiej, że nie
widać nawet basenu pod spodem, i leciała
w nieskończoność, nie wiedząc, czy w tym
basenie, który przecież musi być, skoro
była trampolina, jest woda.
Staszek podniósł się i podał jej chustecz-
ki. Wycierała nos i powoli ogarniała ją
pewność, że pierwszy raz w życiu zawal-
czyła o siebie, wszystko będzie trudne, ale
będzie również prawdziwe. Spojrzała z
wdzięcznością na męża.
– Ja też uważam, że trzeba je chronić.
Ale jeśli pozwolisz, poszukam już teraz in-
nego mieszkania, dobrze?
Kiwnęła głową, że tak, oczywiście, choć
znany niepokój – jak to, zostanę sama? nie
dam sobie rady – przeniknął ją na wskroś.
Ale da sobie radę. Jak zwykle, jak za-
wsze. Myślała, że zawsze będzie kurą do-
mową, a tymczasem, wbrew powszechne-
mu przekonaniu i temu, co opowiadają me-
dia, znalazła pracę po czterdziestce, kiedy
dziewczynki już dorosły. I skończyła stu-
dium podyplomowe. I odświeżyła francu-
ski i włoski. I awansowała. I poczuła się
spełniona. A teraz na dodatek była napraw-
dę kochana, choć w tym już nie było żad-
nej zasługi Stanisława.
Wytarła nos i zmięła chusteczkę. Nie
wiedziała, co teraz zrobić. Ze zdziwieniem
zauważyła, że oprócz ulgi pojawiło się też
coś w rodzaju rozczarowania Stanisławem.
Oczywiście, wolała, żeby wszystko odbyło
się bez awantur, awanturę trudno jej było
nawet sobie wyobrazić, ale choć... no wła-
śnie, czegoś jej zabrakło w zachowaniu
Stanisława, i to było nieprzyjemne uczu-
cie. Uczucie pustki... Albo zraniona
duma...
Po prostu myślała, że jest jednak dla nie-
go ważna... a okazało się, że jest mu obo-
jętna, i to ku jej zdumieniu, do którego nie-
łatwo było się przyznać. To lekko zabola-
ło.
*
*
Całe szczęście, że zdążyła, sklepik ryb-
ny na targu był otwarty, choć połowa stra-
ganów już była pozwijana. Sara odstawiła
torby z zakupami, sałata, ziemniaki, poma-
rańcze, Jacek lubił pomarańcze, piwo dla
niego, ręce prawie odpadały. Ryba. Jacek
lubi ryby.
Stanęła w niewielkiej kolejce – nie była
jedyną spóźnialską, za nią ustawiły się
jeszcze dwie osoby.
I co ma kupić na wykwintną kolację dla
własnego męża? Karasia nilowego? Ładna
nazwa, ale diabli wiedzą, jak się robi kara-
sia nilowego.
– Świeżutka panga. Kilogram? – sprze-
dawczyni uśmiecha się do Sary, już ją roz-
poznaje, już Sara nie jest obca.
– Dziś to łososia poproszę z pół kilo... –
decyduje się Sara.
Sprzedawczyni kręci lekko przecząco
głową, leciutko, naprawdę prawie niezau-
ważalnie, i mówi stanowczo:
– To pangę zważę.
– To nie ma łososia? – odezwało się zza
pleców Sary.
– Jest, jest... – mówi sprzedawczyni i
jeszcze się waha. – To co, pani Saro?
– Coś specjalnego chciałam... Karaś ni-
lowy... Ładna nazwa...
– No to panga – mówi z naciskiem
sprzedawczyni i wybiera piękne filety.
– Pani weźnie paluszki rybne, dobre są,
bo ile można stać? – to sąsiadka z parteru,
Sara poznaje ją po głosie, bo często woła
wnuki na obiad.
I Sara mówi:
– To pangę poproszę – bo nie lubi utrud-
niać nikomu pracy ani przeszkadzać, rzecz
jasna.
*
Mężczyzna, z którym Magda przyszła
tym razem, był porażająco brzydki, niecie-
kawy, miał brudne paznokcie i cały czas
mówił o tym, jak go ciężko los skrzywdził
i jakie kobiety potrafią być niewdzięczne.
Każde zdanie zaczynał od słów:
– Bo moja pierwsza żona...
Jego pierwsza żona była winna temu, że
uchodził za nieciekawego, że nie miał gro-
sza, że miał brudne ręce...
Gdyby Sara nie wyciągnęła Magdy z
knajpy po dwudziestu minutach, dowie-
działaby się, że to jego pierwsza żona była
odpowiedzialna za wybuch pierwszej i
drugiej wojny światowej oraz wynik ostat-
nich wyborów, z kryzysem światowym na
czele.
Siadły na ławce w parku niedaleko
domu. Dni robiły się coraz dłuższe. Magda
wyglądała na zrozpaczoną.
– Sama mówiłaś, że nie musi być przy-
stojny!
– Jasne, że nie! – Sara wygłosiła nie-
gdyś, po spotkaniu z Kamilem, dość długą
jak na siebie kwestię, w której tłumaczyła
Magdzie, że nie wygląd jest najważniejszy.
– Ale mówiłam, żeby był normalny!
– A skąd ja ci takiego wezmę? – Magda
znowu była na dnie rozpaczy.
– Świat jest pełen fantastycznych męż-
czyzn! – Sara próbowała wykrzesać z sie-
bie entuzjazm. – Wystarczy się rozejrzeć!
I Sara zatoczyła ręką koło.
Były w parku same, nie licząc chłopczy-
ka na rowerku. I dziadka, który czytał ga-
zetę. I śmieciarza, który nabijał na ostry
kolec plastikowe śmieci. I pijaka leżącego
na ławce pod kasztanem, którego mokre
pąki zabierały się do pęknięcia i uwolnie-
nia liści. I mężczyzny, który odwrócony w
stronę parkanu, oddawał mocz.
Magda nie patrzyła na tych wszystkich
fascynujących mężczyzn. Wzrok miała
wbity w czubki swoich fioletowych butów.
– Ja i tak kocham tylko Piotra – powie-
działa.
Mam najlepszą żonę na świecie
*
W sobotę w radiu nie było Ewy, soboty
miała wolne, i Sara szła do pracy z nieco
mniejszą niechęcią niż zwykle. W soboty
w ogóle nie było co robić, audycje były
wcześniej nagrywane, nic na żywo, tylko
realizator musiał uważać z plikami. No i
oczywiście z playlistą.
Ale Sara musiała być. Ktoś przecież
mógł zechcieć jakiejś kawy lub herbaty...
Rafał lekko się do niej uśmiechnął, kie-
dy zobaczył ją w drzwiach, albo jej się wy-
dawało.
Powiedziała cicho „dzień dobry" i usia-
dła za swoim biurkiem.
– Saro, jest pani wolna, że się tak wyra-
żę, bez zobowiązań? – szef wsadził głowę
do pokoju. Kiwnęła potakująco.
– Świetnie, świetnie, ale nie skorzystam,
cha, cha, cha. Żartowałem. Tu mam parę
podań do przejrzenia, na ostatnie ogłosze-
nie wszyscy się rzucili, a ja nie mam do
tego głowy, choć mam sprawne inne orga-
ny – rzucił na biurko Sary plik papierów,
klepnął w tyłek realizatorkę, która rzuciła
krótko pod nosem „fuck", i już go nie było.
Sara nie znosiła dowcipów szefa. W
ogóle nie znosiła dowcipów, na których
dnie czaiły się penisy, dwuznaczności sek-
sualne, tani erotyzm i nadużycia. Przed
sobą miała ze czterdzieści podań o pracę, z
którymi nie wiedziała, co zrobić. I ze zdzi-
wieniem zauważyła, że również te, które
parę tygodni temu znalazła w biurku, teraz
są dołączone do zupełnie nowego stosu.
Realizatorka odwróciła się i złapała jej
zrozpaczone spojrzenie.
– Odrzuć te, które kompletnie się nie na-
dają, i to wszystko – powiedziała i ponow-
nie odwróciła się do konsolety.
Z głośnika popłynęło:
– I co tu mamy, panie prezesie, nic, jak
to się dzieje, że skoro w naszym kraju, tak
przecież pięknym i bogatym w zasoby nie
tylko mineralne, ale również ludzkie, roz-
mawiam z prezesem tanich linii autobuso-
wych, panem Janem Kobyłką, Jerzym, tak,
Jerzym, przepraszam, co się dzieje? Czy to
pytanie pozostanie bez odpowiedzi? Jeź-
dzicie, większa połowa waszego taboru
jeździ. A inni nie jeżdżą. Ja na przykład,
jak ostatnio chciałem pojechać, nie poje-
chałem. Dlaczego? Zostawmy to pytanie
na razie bez odpowiedzi. Pora na rekla-
my...
I z głośnika popłynął ciepły damski
głos:
– Tylko nowa generacja bieżnika za-
pewni ci dotarcie do celu. Gumodukt obej-
mie każdą felgę z każdej strony dookoła.
Radio Ambi było beznadziejne, ludzie
byli beznadziejni, szef stosował przemoc
psychiczną, a Jacek, od kiedy odstawiła
środki antykoncepcyjne, nie sypiał z nią.
Przecież nie o to chodzi, zabrzęczało jej w
uszach zdanie z przeszłości.
Ale to nieprawda, bez względu na to, co
Sara chciała, żeby o niej myślano, była
normalną kobietą i chciała odrobiny czuło-
ści, chciała czuć się kochana i pożądana,
chciała mieć dziecko – mimo że Magdzie
na przykład wydawało się to śmieszne, bo
przecież nie jesteśmy maszynkami do ro-
dzenia, chciała rozmawiać wieczorami o
rzeczach nieważnych, chciała czasami
obejrzeć film, który kończy się happy en-
dem, tylko ludzie, dla których popkultura
jest najważniejsza, oglądają tę sieczkę, z
przyjemnością czytała Norę Roberts albo
Jeffreya Archera w zależności od tego, czy
jej nastrój żądał romansu czy kryminału:
daj spokój, jeśli chcesz już czytać krymina-
ły, to weź do ręki Marukamiego, i nie
chciała się chwalić, że na pamięć znała
wszystkie książki Lema, tylko dlatego,
żeby u snobów budzić uznanie, jednym
słowem, nie chciała udawać, że jest inna,
niż jest.
Chciała również pracować sensownie, a
nie tylko po to, żeby dostawać miesięcznie
tysiąc czterysta przed podatkiem.
Robić coś, co może sprawić przyjem-
ność albo radość, albo być pożyteczne,
albo niegłupie. Tymczasem przynosiła z
automatu, który stał na rogu w korytarzu,
kawę albo herbatę cytrynową, jakieś
sztuczne popłuczyny, odbierała telefony od
słuchaczy, którzy głównie chcieli wygrać
dwa bilety do kina albo na koncert, albo
książkę, albo dzielili się z nią niezbyt po-
chlebnymi opiniami na temat stacji. Słu-
chalność w dzień leciała na łeb, na szyję i
Sarze wydawało się, że gdyby zamiatała
ulice, jej praca miałaby większy sens, bo
przynajmniej byłoby przez jakiś czas czy-
sto, a ona sama miałaby więcej satysfakcji.
– Przynieść kawę? – zapytała wobec
tego realizatorkę.
Rafał siedział z nosem w komputerze.
– Nie, dziękuję pani – powiedziała reali-
zatorka, która, niestety, pracowała tylko w
soboty.
– Ja poproszę – powiedział Rafał – ka-
puczinkę. Wiecie, że gdybym pierdział
przez sześć lat i dziewięć miesięcy, to bym
wytworzył tyle energii, ile ma bomba ato-
mowa? Ciekawe, czy to się nadaje na ante-
nę – puknął w ekran komputera.
Cudowni mężczyźni. Jeśli cokolwiek
znajduje się w okolicach pasa, znajduje ich
uznanie. Więc Sara wstała, poszła po
kawę, przyniosła dwa kubki, jeden posta-
wiła przed Rafałem, drugi koło siebie, się-
gnęła do stosu papierów. To proste: prawa
strona – nie nadają się, lewa – do szefa.
Posiadam prawo jazdy od 1981 roku i
od 1981 roku prowadzę samochody śred-
nio do dziewięćset centymetrów, motocykle
i rowery, jak popadnie... – odłożyła na pra-
wą stronę. Moja osoba jest skłonna zapro-
ponować swoje usługi w szerokim zakresie
zarówno godzin, jak i dyspozycyjności... –
prawa strona. Uważam, że jestem osobą in-
terpersonalną, więc w radiu jako taka na
pewno przydałabym się bardzo – Sara
uśmiechnęła się, prawa strona, pozostałe
preferencje dołożę na życzenie, bo jest
tego dużo, prawa, nie będę państwu pisał
bzdur, które na ogół znajdują się we wzo-
rach listów motywacyjnych, bo szkoda na
to czasu, ale... – ooo, zdecydowanie lewa,
znalazłam ogłoszenie, że można do was
napisać, to piszę i przedkładam ksero ba-
dań mojego męża, Włodzimierza Maja,
który zachorował w latach poprzednich, a
jego stan pogarsza się z roku na rok, i za-
świadczenia o rencie, która jest niska. Po-
daję numer konta, na który można was
prosić o zapomogę, bo już nie wiem, do
kogo się zwrócić, bo na lekarstwa nie star-
cza, i kwity za leki, to jakbyście policzyli,
to byście zobaczyli, a przecież media dużo
mogą, nawet wpłynąć na losy państwa, to
byście pomogli.
Sara przez chwilę się wahała, a potem
odłożyła list na trzecią kupkę. Nie było to
co prawda podanie o pracę, ale może skie-
rują do jakiejś fundacji...
Prośbę swą motywuję, że nazywam się
Janina Kwiatkowska i ukształciłam się i
ukończyłam szkołę w Chorzowie, co jest do
wglądu...
Bardzo dobrze śpiewam, ale najlepsza
jestem w tańcu, mój adres to WWW...
Jestem tak zdeterminowana, że będę
czekać na odpowiedź.
Jestem młoda, zdrowa, bez ograniczeń i
mogę się podjąć pracy w karzdym charak-
terze, choć moim mażeniem było być
dziennikarką taką jak pani Olejnik, którą
podziwiam codziennie. PS. Też jestem blą-
dynką.
Mąż ma inną, co mam robić, powiedzcie
przez radio, bo się wstydzę podać adresu...
Jestem tak długo bezrobotny, choć
przedtem pracowałem w hypermarkecie,
za co jestem bardzo wdzięczny, u was
mogę robić cokolwiek, nawet fizycznie,
proszę, nie odrzucajcie mnie pochopnie...
Sara przyglądała się trzem kupkom z
uwagą.
Zdała sobie nagle sprawę z tego, że to,
co ją śmieszy, jest śmiertelnie poważne dla
ludzi, którzy są bezrobotni i zdobyli się na
odwagę, żeby pisać w sprawie pracy gdzie-
kolwiek, choć czasami jakkolwiek.
To byłby temat na audycję, a nie jakaś
kolejna rozmowa z jakimś idiotą, przery-
wana reklamą dywanów, tak jakby ludzie
nic innego nie robili, tylko brali pożyczki i
kredyty na nowe dywany i nowe farby, i
nowe proszki do prania.
Westchnęła. Złożyła listy na kupkę, a
potem wzięła czystą kartkę i napisała parę
słów. Pisanie szło jej zdecydowanie lepiej
niż mówienie.
Boję się, że wybuchnę
– Co pani zrobiła?
– No to, co pan kazał... – zaszeptało z
kanapy.
Juliusz przetarł czoło.
– Nie mogłem pani nic kazać, nigdy nic
nikomu nie nakazuję, czasem, owszem,
wskazuję drogę, możliwości, ale nic nie
każę – czyżby coś przeoczył?
– Proszę pana – szeptało już pewniej –
pamięta pan, co było tydzień temu?
Doskonale pamiętał, przez lata wyćwi-
czył pamięć tak znakomicie, że pamiętał
nawet imiona zwierząt swoich klientów
czy, jak kto woli, pacjentów. Nie mógł się
mylić, pacjenci byli bardzo czuli w tym
względzie, musieli wiedzieć, że dla niego
są specjalni i jedyni, zresztą Juliusz był
święcie przekonany, że tak należy trakto-
wać każdego człowieka, bo każdy jest nie-
powtarzalny. Poprzednia sesja? Szara pani
Krysia, przekonana, że żyje z „przemoco-
wym" mężem. Jej własne słowa. „On jest
przemocowy" – i na dowód tego opowia-
dała, jak musi być na każde zawołanie, jak
ziemniaki muszą być gorące równo po
czwartej piętnaście i dobrze ubite, bez gru-
dek. Rozwodziła się nad tym długo, a on
słuchał cierpliwie, jak zwykle, dobrze jest
zacząć od czegokolwiek, ziemniaki tak
samo doprowadzają do sedna sprawy jak
każda inna rzecz, która uwiera. Więc ziem-
niaki miały być gorące, bo w przeciwnym
razie on odsuwał talerz i nic nie jadł, a ona
czuła się winna, coraz bardziej winna.
Znany kołowrotek – poczucia winy, po-
czucia krzywdy, ten, który czuje się winny,
za chwilę będzie krzywdzicielem, a po-
krzywdzony będzie odpłacał tym samym.
Ludzie żyją tak latami, niezdolni do zmia-
ny, przyzwyczajeni do siebie, wolą to, co
znane, niż nieznane lepsze. Pani Krysia nie
wolała, skoro znalazła się w jego gabine-
cie. Czyżby pozwolił sobie na jakąś radę?
Wykluczone.
– Pamiętam bardzo dokładnie naszą roz-
mowę. Opowiedziała mi pani z detalami o
tym, jak odsunął od siebie zupę, pomidoro-
wą bodajże, ponieważ nie dała pani śmie-
tany, i przez cały wieczór nic nie zjadł. I
nie odzywał się do pani. Tym razem było
inaczej, bo na ogół chodzi o ziemniaki.
– Tak – ucieszyło się z kanapy. – I zro-
biłam, jak pan kazał! – oczy pani Krysi
błysnęły po raz pierwszy, odkąd ją znał. A
była w terapii trzeci miesiąc. – Kiedy w
czwartek, jak mu zrobiłam ziemniaki, do-
kładnie takie, jak chciał, a on odsunął ta-
lerz, to wzięłam ten talerz, tak jak pan mó-
wił, i rąbnęłam o ścianę! I uciekłam od
razu, bo się przestraszyłam, co mi zrobi! –
pani Krysia dopiero teraz wzięła oddech i
popatrzyła na terapeutę, szukając u niego
uznania.
– Ja pani na pewno ... – Juliusz wiedział,
że nie udzielił takiej porady.
– Zapytał mnie pan, czy nigdy mi nie
przyszło do głowy, żeby rzucić tym tale-
rzem, nie pamięta pan?
Ano właśnie. Ludzie słyszą to, co chcą
usłyszeć. Pani Krysia pytanie zrozumiała
jako nakaz, i to nakaz z zewnątrz. Jeszcze
nie wiedziała, że człowiek nie robi nic, do
czego sam nie ma przekonania albo co nie
wypływa z jego głęboko ukrywanych po-
trzeb.
– Proszę pani, jest różnica między pyta-
niem o to, czy kiedykolwiek chciała pani
inaczej zareagować niż uległością, a...
– Wszystko jedno – głos pani Krysi na-
brał pewności, leciusieńkiej, ale jednak, i
po raz pierwszy mu przerwała, dotychczas
to on musiał ją zachęcać do rozmowy –
wszystko jedno! Zrobiłam to! – i w jej gło-
sie bezsprzecznie zabrzmiała duma.
– I kiedy pani uciekła... – zawiesił głos
Juliusz. – Na długo pani uciekła?
– No nie, musiałam wrócić, tam jest
przecież mój dom... Krzyknęłam mu, żeby
sam sobie robił, skoro nie widzi, jak ja się
staram, a te ziemniaki się rozbryzgnęły o
ścianę! – pani Krysia powtórzyła raz jesz-
cze, a Juliusz uśmiechnął się w duchu. Być
może po raz pierwszy pani Krysia powie-
działa „nie".
– I co się stało, jak już pani wróciła?
– No właśnie – pani Krysia popatrzyła
na niego – nic. Ziemniaki były posprząta-
ne, a on się do mnie odzywał. Nic z tego
nie rozumiem – zakończyła i Juliusz wie-
dział, że mówi prawdę.
– Będziemy mieli o czym rozmawiać za
tydzień – podniósł się z fotela.
– Już? – pani Krysia spojrzała na zega-
rek. – Dzisiaj jakoś szybko... Do widze-
nia...
Coś podobnego. Juliusz bardzo lubił ten
moment, kiedy w pacjentach budziła się
chęć do życia. Oni sami jeszcze nie wie-
dzieli, że zmiana ogarniała ich i pchała ku
lepszemu, i nie wiedzieli, że sami się zmie-
niają. Ich zdaniem zmieniał się świat wo-
kół nich, co zresztą następowało równole-
gle.
Usłyszał cichutkie pukanie, za rozsuwa-
nymi drzwiami stała Gajka. W krótkiej
spódnicy, która odsłaniała jej oszałamiają-
ce nogi, na obcasach. W ogóle mu to nie
przeszkadzało, nawet namawiał ją do no-
szenia takich butów, by nie myślała, że się
wstydzi, że ona jest wyższa od niego. Gaj-
ka lubiła się podobać, ale czego mógł się
spodziewać po młodej kobiecie? Nie za-
mierzał jej w niczym ograniczać. I przy-
szłością też się nie będzie przejmować.
Aha, syndrom Scarlett. Nie, on nie będzie
o tym myślał jutro, będzie cieszył się tym,
co ma dzisiaj.
– Ty wiesz, co ta swołocz mu zrobiła?
Tak właśnie mi się wydawało, że pacjentka
już wyszła. Udały mi się bakłażany, chodź,
zjemy razem, spróbowałam już, nie oba-
wiaj się, ta swołocz, wiesz, co mu zrobiła?
– Gajka mówiła to jednym tchem, ale na-
dążał. Ta swołocz to była żona Jędrka,
była żona, której Gajka nie trawiła ani wte-
dy, kiedy była żoną, ani wtedy, kiedy była
byłą żoną. Gajka miała czuja do ludzi, to
pewne.
– Nie mam pojęcia – powiedział Juliusz.
Pojęcie miał, ale nie mógłby podzielić
się tym pojęciem z Gajką. Raz zdarzyło
mu się rozmawiać z Jędrkiem niezwykle
szczerze i otwarcie, Jędrek był w ciężkim
stanie, Juliusz pojechał do niego w nocy i
Jędrek opowiedział mu, jak na spowiedzi,
wszystko, cały życiorys, ból i smutek, a
Juliusz, choć nie miał zwyczaju być tera-
peutą dla swoich przyjaciół, dziękował
Bogu, że mógł się mądrze przydać. Nigdy
potem nie wracali do tej rozmowy, ale sto-
sunki między nimi stały się dużo bliższe.
Jędrkowi nie było lekko, o nie, to wiedział
na pewno.
– Zabrała mu nawet papierośnicę po
ojcu, wyobrażasz sobie? Jedyną pamiątkę,
jaką po nim miał, bo jej pasuje do tych wą-
skich papierosów, tak mu powiedziała.
Znaczyło to, że rozwód Gajka jednak z
Jędrkiem ciągle omawiała.
– A co Jędrek na to?
– No właśnie nic! Byś z nim porozma-
wiał! On w ogóle nie jest asertywny! On
po prostu jest tchórz. Nie można sobie na
takie rzeczy pozwalać, ja jej tę papierośni-
cę odbiorę – powiedziała Gajka i wystawi-
ła z piecyka bakłażany zapieczone pod po-
midorami. Pachniały ładnie, wyglądały fa-
talnie.
– Nie wtrącaj się – powiedział Juliusz i
przemagając lekki wstręt, nałożył sobie
odrobinę szklistej mazi, pokrytej jakimś
rodzajem pleśni, w której pływały skórki
pomidorów.
– Pomidory powinnam obrać ze skórki,
ale mi się nie chciało sparzać, bo ze szklar-
niowych to trudno odchodzi – i Gajka na-
łożyła sobie potężną porcję. – Nie jesz?
Juliusz przygotowywał się do ataku na
kolorową breję.
– No jedz, proszę, dlaczego mam się nie
wtrącać? Sam mówisz, że niektórzy ludzie
sobie nie dają rady:
– Ale nie mówię, że należy za nich żyć.
To, co jest dobre dla mnie, niekoniecznie
musi być dobre dla ciebie. Lub odwrotnie.
– Juleczku, no co ty, ty myślisz, że jak
mówię, że smaczne, to jest obrzydliwe?
Spróbuj, proszę – i Gajka przez stół podała
mu na swoim widelcu kawałek czegoś, z
czego wisiała długa skórka.
Juliusz zamknął oczy i otworzył usta,
zastanawiając się, gdzie u niego, przy Gaj-
ce oczywiście, przebiega granica asertyw-
ności.
A potem poczuł niebo w gębie. Wyjął
skórkę i odłożył na talerz, wyglądała nie-
apetycznie.
– No i? – zobaczył pełne oczekiwania
oczy Gajki.
– Absolutnie rewelacyjne – pochwalił
Juliusz, a Gajka się uśmiechnęła i w kuch-
ni zrobiło się dwa razy jaśniej, albowiem
Gajka uśmiechała się nie tylko ustami, ale
policzkami, oczami, szyją, włosami,
wszystkim po prostu.
Nie ma mnie dla nikogo
Magda malowała.
Od trzech dni wiedziała, że jej przezna-
czeniem jest malować, malować i jeszcze
raz malować. W szpitalu zatrzymali ją na
dwa dni, pobrali wycinki, coś się im nie
podobało. A malowanie zawsze wpływało
na nią dobrze. Płótno dwa metry na metr
osiemdziesiąt stało na dwóch stołkach, z
tyłu blejtram przytrzymywała linka do bie-
lizny zaczepiona o karnisz. Żadnych męż-
czyzn, żadnego maślaczenia, żadnej rozpa-
czy, po prostu Sztuka ją wybrała, i oto ona
całkowicie poświęci się Sztuce.
Kiedy usłyszała dzwonek do drzwi, na-
wet nie odłożyła pędzla. Przed drzwiami
stała Sara z paczką w ręku.
– Co ja mam z tym zrobić?
Niestety, Magda musiała odłożyć pę-
dzel.
Z paczki spojrzał na nie łeb lamparta.
Pod nim leżał materiał udający genialnie
lamparcią skórę i absolutnie rewelacyjne
buty do pół uda w ten sam deseń.
– Ile chcesz? – krzyknęła Magda i przy-
łożyła do siebie kostium. Spinał się na ra-
mieniu, wyglądała jak Jane. Tarzana, nie-
stety, wcięło, przypomniała sobie w porę.
– Nie na sprzedaż, Idena mi przysłała...
– Nie gadaj! – Magda była zachwycona.
– Może mi też przysłać? Na mnie będą za
małe – odłożyła z żalem buty. – Po co ci
to? Sylwester już był – dodała sobie na po-
cieszenie.
– Robimy sobie z Jackiem niespodzian-
kę... – wybąkała Sara i przełknęła ślinę.
– Zrobię kawę – zaproponowała Magda
i poszła do kuchni.
Przytrzymała drzwi od szafki, żeby nie
trzasnęły, choć miała ochotę rąbnąć nimi z
całej siły. A tak dobrze jej się malowało!
Nie dość, że są małżeństwem, to jeszcze
potrafią się razem wygłupiać. Życie nie
obeszło się z nią sprawiedliwie, co to, to
nie.
Niespodzianka!
Swoją drogą, takie przebranie było eks-
tra. Z wyjątkiem głowy, głowa była jakaś
taka... goła. Jakby ją zobaczył Piotrek jako
lamparcicę, na pewno nie odszedłby tak
pochopnie, była tego pewna. Oni już nie
robili sobie żadnych niespodzianek. No, z
tym że Piotrek zrobił, to musiała uczciwie
przyznać, dużą niespodziankę swoim odej-
ściem. I całe szczęście, bo znów zaczęła
malować, a tylko Sztuka jest ważna. Przy
nim o tym zapomniała. Tak, tak, całe
szczęście, że sobie poszedł w cholerę,
przypomniała sobie w porę. Weszła do po-
koju z dwiema herbatami. Sara siedziała na
kanapie obok lamparciej głowy i nie wy-
glądała na szczęśliwą. Magdzie zrobiło się
przykro. Łatwo oceniać innych, a ta biedna
gamonica ma takie kapitalne przebranie i
się martwi!
– To kawa? – zapytała Sara. – Przymie-
rzam! – powiedziała wobec tego przyjaź-
nie.
Ale obcisła góra nie wchodziła na Sarę.
– Ściągaj stanik! – zarządziła Magda.
Sara odwróciła się wstydliwie i zdjęła
bieliznę. Trzymając oburącz na piersiach
ręce, próbowała przytrzymać kostium.
Magda naciągnęła materiał, przerzuciła
przez jedno ramię i spięła klamrą na piersi.
– Rozpuść włosy – zarządziła.
Sara posłusznie ściągnęła frotkę.
– Potrząśnij głową – rozkazała Magda i
Sara potrząsnęła.
Włosy rozsypały się jak w dobrej rekla-
mie.
– Teraz buty – tonem nie znoszącym
sprzeciwu rozkazała Magda i Sara schyliła
się po buty. Klamra rozpięła się i Sara za-
słoniła piersi rękami.
– Musisz uważać – poprawiła materiał
Magda. – Albo wprost przeciwnie – zachi-
chotała.
Sara w butach do połowy uda wyglądała
olśniewająco, lamparcio, kocio, fantastycz-
nie oraz jak przebrana.
– Wychodzicie gdzieś? – zapytała wo-
bec tego Magda i zgasiła błysk zachwytu
w oczach, żeby się Sarze w głowie nie
przewróciło.
Umocowała łeb na głowie Sary, z pasz-
czy wystawały tylko oczy, jeśli tak można
powiedzieć, i usta. Czerwoną szminką
Magda przejechała po ustach.
– A ty jakichś kosmetyków w ogóle
używasz?
Jakby ta dziewczyna się malowała, toby
z niej była dopiero laska! Takiej by Piotr
nie zostawił, pomyślała z żalem, zanim się
opamiętała. Gdybym ja tak wyglądała,
Piotr by mnie nie zostawił – sprostowała w
myślach. I jeszcze przyszło jej na myśl, że
Sara ma bardzo zgrabne nogi. I że napraw-
dę bez przesady, co za dużo, to niezdrowo.
Sara stała przed lustrem i przyglądała się
sobie krytycznie. Krytycznie, bo stwierdzi-
ła, że świetnie się czuje w lamparciej skó-
rze, można powiedzieć, że to jej druga skó-
ra, z łbem lamparta było jej do twarzy, a
buty na kilometrowych obcasach udawały,
że ma długie, zgrabne nogi.
Na dodatek Magda przytwierdziła jej
ogon, który znalazły na dnie paczki. Że
wygląda dobrze, przyszło jej do głowy po
butelce wina, które otworzyła Magda, i
dwóch herbatach oraz kieliszku nalewki na
wiśniach. Sara zresztą podejrzewała, że to
był spirytus rozrobiony z sokiem wiśnio-
wym. Nalewkę wyjęła Magda, jak skoń-
czyło się wino. Jedyny problem stanowiła
klamerka, bo nie trzymała dość mocno.
Nie, właściwie jedynym problemem,
pies drapał tę zapinkę, było dostać się do
domu w tym stroju, czyli przejść trzy pię-
tra wyżej. Nie będzie przecież, broń Boże,
wchodzić do windy, przy windzie mógłby
ją ktoś zobaczyć.
Gdyby pożyczyła od Magdy długi
płaszcz, to już zostałaby w niespodziance,
dopóki Jacek nie wróci.
A wróci na pewno wcześniej po tej
okropnej kłótni, e tam, kłótni, po tym wy-
głoszonym expose, kiedy powtórzyła, że
jest sama, sama, sama jak palec! I że to go
nic nie obchodzi! Bo on ma swoich przyja-
ciół czy tam partnerów biznesowych, czy
wspólników, a ona w tym głupim, głupim,
głupim radiu nawet nie ma się do kogo
odezwać! Patrzył na nią i oczy mu się robi-
ły coraz bardziej okrągłe, a potem powie-
dział urażony:
– No, takiej cię nie znałem!
Na co Sara rozpłakała się i zamknęła w
łazience.
Rano przytulił ją i powiedział, że posta-
ra się wrócić wcześniej i że będzie miał dla
niej niespodziankę. I żeby się nie kłócili,
bo to bez sensu.
Całe szczęście, że jednak Idena przysła-
ła jej ten śmieszny stroik.
– Byłam u ciebie przedwczoraj, ale ni-
kogo nie było – powiedziała z pretensją
Sara.
Magda trzymała nogi na stoliku i była
bardzo z siebie zadowolona. Z szarutkiej
myszki przerobiła Sarę na kociaka. Ow-
szem, namęczyła się z makijażem oczu, ale
niech ktoś spróbuje pomalować oczy na
lamparta! A jej się udało!
Od razu, jak tylko pierwszy raz zoba-
czyła Sarę przy samochodzie z napisem
„Przeprowadzki", wiedziała, że ta dziew-
czyna potrzebuje pomocy. Wyglądała jak
przestraszone zwierzątko, grzeczne, z pod-
winiętym ogonem. Jak podszedł dozorca i
powiedział, że tu się nie parkuje, to była
gotowa kazać odjechać! Całe szczęście, że
ona, Magda, była w pobliżu! Coś podobne-
go!
Gdyby nie opieprzyła gospodarza domu,
to Sara nosiłaby te swoje paczki aż z par-
kingu! A potem ten fotel... Nic dziwnego,
że patrzyła na nią tak, jakby Magda jej ży-
cie uratowała. Sara była dziwna... taka wy-
straszona wszystkim. Taka żadna... Nija-
ka... Grzeczna i zawsze jakby pół kroku za
sobą.
– Może na randce byłam – odpowiedzia-
ła szybko Magda.
Magdzie po prostu było jej żal. Pomogła
nosić pudła, potem wpadła zobaczyć, jak
się urządzili, potem przyszła po sól, potem
po kaszę... Sarę trzeba było oswoić, a
Magda nazbyt dobrze pamiętała swoje
pierwsze miesiące w Warszawie. To był
koszmar. I nikogo, z kim mogłaby poga-
dać, dopiero jak poznała Piotra, wszystko
się zmieniło. Z tym że Magda nigdy nie
była taka ciapowata jak Sara, to musiała
uczciwie przyznać.
Kto by uwierzył, że sąsiadka z dołu nie
ma ani soli, ani cukru, ani pieprzu, ani ka-
szy, i co chwilę musi latać nie do sklepu,
ale trzy piętra wyżej? Tylko Sara. Z tym że
młynek rzeczywiście był jej potrzebny.
Ale mikser pożyczyła tylko dlatego, że
Sara miała świetny mikser, a ona akurat
wtedy robiła pory pod beszamelem i coś
tam jeszcze.
I Magda nie zawiodła się na swojej intu-
icji. Na Sarę można było liczyć, jak przy-
chodziło co do czego. Na myśl o tym, co
by się stało, gdyby Piotr sobie poszedł, a
ona byłaby sama, mróz ścinał Magdzie
podudzia. Ale do szpitala przyznać się nie
chciała. Nie potrzebuje pomocy, i tak sobie
poradzi ze wszystkim sama, jak dotych-
czas.
– Dam ci płaszcz i wejdź schodami, le-
piej się nie przebieraj, sama sobie tak nie
upniesz – powiedziała Magda i wyciągnęła
z szafy długi czarny płaszcz. – Nie zdejmuj
łba! – krzyknęła, bo zobaczyła, że Sara się-
ga do głowy. – Nie zdejmuj, i tak cię nikt
nie pozna! – zachichotała, a widząc przera-
żony wzrok Sary, dodała:
– Odprowadzę cię.
Niespodzianka
*
Helena wstała po cichutku z łóżka. Była
naprawdę szczęśliwa, po raz pierwszy od
wielu, wielu lat. Gustaw spał w poprzek
łóżka, wyglądał śmiesznie z nogami wy-
stającymi nad dywanikiem. Helena popra-
wiła delikatnie kołdrę.
Weszła do kuchni i zamknęła za sobą
drzwi. Uśmiechnęła się. To on ją tego na-
uczył, w tamtym życiu, życiu ze Stanisła-
wem, drzwi do kuchni zawsze były otwar-
te.
Obudziła się kiedyś w nocy, Gustawa
nie było obok, przestraszyła się, komplet-
nie irracjonalnie – że sobie poszedł. Drzwi
do kuchni były zamknięte, otworzyła je i z
ulgą zobaczyła, że siedzi tam z gazetą, a
przed nim stoi herbata malinowa, którą lu-
bił. Podniósł wzrok znad gazety i spojrzał
na nią tak, jakby się nie widzieli dwa tygo-
dnie. Aż jej kolana zmiękły.
– Zamykasz się przede mną? – zapytała,
siadając obok.
– Czajnik tak głośno szumi, nie chcia-
łem, żebyś się obudziła, nie mogę spać –
powiedział, a ona rozpłakała się wtedy zu-
pełnie mimowolnie.
Nikt nigdy nie zamykał drzwi, żeby mo-
gła się wyspać. Budziło ją od zawsze krzą-
tanie się domowników, nawet jeśli chciała
dłużej pospać w niedzielę, to i tak ktoś na-
lewał wodę do wanny przy otwartych
drzwiach albo Sara pytała, gdzie jest ser,
albo Stanisław mówił do Krótkiego:
– Już idziemy na spacer, już...
Albo Idena wołała do Sary:
– Znowu mi podprowadziłaś spódnicę!
I nikt nie ściszał głosu.
Po raz pierwszy zdała sobie z tego spra-
wę i rozszlochała się, że jest na świecie
ktoś, kto myśli o tym, żeby jej nie budzić.
– Co się stało? – gładził ją po głowie, a
ona po raz pierwszy nie w samotności wy-
lewała z siebie cały smutek.
Nigdy wcześniej sobie na to nie pozwo-
liła. A razem ze łzami po raz pierwszy po-
płynęła opowieść o cierpieniu, o Jagodzie,
która odesłała do niej męża, braku zaufa-
nia, końcu małżeństwa, ale i chęci wytrwa-
nia mimo wszystko dla dobra dzieci.
– Pierwszy raz, pierwszy raz ktoś dla
mnie... – szeptała w jego przyjazne ramię,
wstydząc się swoich uczuć.
– Ty też jesteś pierwszą kobietą, która
mnie szuka po nocy – powiedział czule. –
Pięknie wyglądasz, kiedy płaczesz.
Za oknem szarzało, przydałoby się kupić
nowy czajnik, ten strasznie długo grzeje
wodę.
Kochała tego mężczyznę bardziej, niż
miała odwagę do tego się przyznać. Już nie
chciała, żeby do siebie wracał. Już dojrzała
do tego, żeby razem zamieszkali. Tylko
jak to powiedzieć Sarze? Bo z Ideną na
pewno pójdzie łatwiej, tego była pewna.
Czajnik wyłączył się. Nalała pół kubka
wrzątku, dodała pół łyżeczki miodu i
wrzuciła plasterek cytryny. Za chwilę musi
go obudzić i poprosić, żeby wyszedł. A po-
tem zrobić rodzinny obiad i udawać, że
wszystko jest w porządku. Czas z tym
skończyć. Jeszcze tylko ten jeden, jedyny
raz.
*
Sara ani przez sekundę nie żałowała, że
poszła z nieznajomym mężczyzną. Tak-
sówka zawiozła ich do nocnego klubu,
czynnego do ostatniego gościa. Oni byli
ostatnimi gośćmi. Bała się przez moment,
że ich wyrzucą, ale kelner wyglądał wręcz
na zadowolonego, że musi tak długo sie-
dzieć w pracy.
Prawdziwy szampan zaszumiał jej w
głowie, chyba pierwszy raz w życiu piła
taki ekskluzywny trunek. A Jędrek wcale
nie był nieznajomym, był jej największym
przyjacielem. Jedynym. Powiedział, że od
miesięcy jej szukał po Warszawie, wie-
rząc, że się spotkają.
Zabawnie przedrzeźniał jej fatalny tekst
z ulicy, o którym tak usilnie starała się nie
pamiętać. Był świadkiem jej kompromita-
cji, tak fajnie o tym mówił, że śmiali się do
rozpuku. I tak zabawnie naśladował prze-
rażenie tego osiłka, którego zwymyślała.
Pamiętał każde słowo, które wtedy powie-
działa, to było niesamowite. Sara poczuła
się, jakby nie była mężatką, jakby czas się
cofnął, jakby miała znowu dwadzieścia lat,
jakby nigdy nie miała wychodzić za Kon-
rada i jakby nie znała Jacka, jakby wszyst-
ko było przed nią. I żadnych byłych roz-
czarowań, tylko nadzieja i beztroska.
Kręciło jej się w głowie, i to było przy-
jemne uczucie. Nieprawda, że świat się
skończył, po prostu wszystko wracało na
swoje miejsce, jakieś nieokreślone, może
dawno przez kogoś ustalone, a jej dotych-
czasowe życie było po prostu pomyłką.
Jędrek zapatrzył się w Sarę i czuł, że in-
tuicja tym razem go nie zawiedzie. Wie-
dział, że tak właśnie się stanie, wcześniej
czy później. Wierzył w przeznaczenie, czy
Bóg jeden wie w co. Sara była piękna,
szczególnie gdy się śmiała. Miała śmiech
Gajki, radosny, szczęśliwy. Ten jej mąż to
idiota, żeby pragnąć innej kobiety, mając
taką przy boku!
Nie przeszkadzało mu, że Sara właśnie
robi na złość mężowi. Do czego zresztą się
przyznała, a na co nie każdego byłoby stać.
Jest otwarta, szczera i bezbronna. Zresztą
zemsta... Powody nie były istotne. Ważne
było, że jest, a on na pewno jej nie skrzyw-
dzi. Pokaże jej, że świat jest wyjątkowy,
da jej wszystko, co mężczyzna może dać
kobiecie, którą kocha. A Jędrek do ofiaro-
wania miał dużo, wiedział o tym.
Druga butelka szampana, którą wypili,
jemu również lekko zaszumiała w głowie,
ale nie wiedział, ile w tym jest winy alko-
holu, a ile bliskości dziewczyny, w której
zakochał się jak sztubak.
Za dużo na nią spadło w ostatnim czasie,
te wątłe barki nie uniosą takiego ciężaru.
*
– Absolutnie nie mogę – powiedział sta-
nowczo Juliusz. – Nie mogę i dziwię się,
Gajka, że ty mnie o to prosisz. Nawet gdy-
by Sara była moją pacjentką, a nie twier-
dzę, zaznaczam, że tak jest, byłoby to głę-
bokim nieposzanowaniem jej praw i abso-
lutnym złamaniem wszelkich zasad etyki
zawodowej. W ogóle nie powinienem pro-
wadzić terapii pacjentów, którzy są zamie-
szani w jakieś sprawy moich znajomych.
Nie zrobię tego, Jędrek, przykro mi.
– Ale nawet gdyby była twoją pacjentką,
a nie twierdzę, że tak jest, to przecież
mógłbyś powiedzieć, że twój przyjaciel
przypadkowo, zgodnie z prawdą, ją tu wi-
dział i błaga o kontakt. Możesz jej dać mój
telefon i wtedy, jeśli nie zadzwoni... – Ję-
drek podniósł ręce w geście „ja się podda-
ję".
– No właśnie, Juleczku – Gajka patrzyła
na niego tym błagalnym spojrzeniem, któ-
re bardzo dobrze znał i któremu nigdy nie
odmawiał.
– Ta dziewczyna ma męża i jest u mnie
w terapii, nie rozumiesz tego? – Juliusz
użył ostatecznego argumentu.
– No właśnie! – ucieszył się Jędrek. – I
co z tego? – spojrzał na Gajkę. – Ja ją ko-
cham!
– Wszystko z tego – głos Juliusza nabrał
twardości, którą Gajka znakomicie znała.
Spojrzała na męża i pojęła, że Juliusz ma
rację.
– Wycofuję się – powiedziała Gajka i
wzięła Jędrka pod pachę. – Przepraszam,
kochany, on mi namieszał w głowie. Ko-
cham cię.
Jędrek spojrzał na nią, zdezorientowany.
Skąd ta nagła zmiana frontu? Jeszcze przed
chwilą była gotowa dać się posiekać, żeby
tylko Juliusz mu ułatwił kontakt. Czy proś-
ba tylko o numer telefonu to tak dużo?
Przecież przysiągł, że nigdy by nie powie-
dział, skąd go ma.
– I to ma być przyjaciel? – powiedział
rozgoryczony.
– Już daj spokój! – drobna ta Gajka, a
rękę ma mocną jak cholera. – Już nic nie
mów. Chodźmy! – i wyciągnęła Jędrka z
gabinetu.
Bardzo mu współczuła, nawet pomyśla-
ła, że poszpera w papierach Juliusza, on
przecież notuje nazwiska i kontakty do pa-
cjentów w notesie, a teraz ogarnął ją
wstyd, że choćby przez sekundę taka myśl
mogła jej zaświtać w głowie.
– Jędrek, spotkałeś ją raz, spotkasz dru-
gi, jeśli jest to wam przeznaczone. I nie
waż się śledzić pacjentów Juliusza, bo po-
żałujesz. Zapomnij o tym – powiedziała
Gajka takim tonem, że po raz pierwszy Ję-
drek zrozumiał, że z Gajką nie ma żartów.
*
Iza wyłączyła radio. Dzisiaj było jakoś
dziwnie. Co ją obchodzą jakieś słonie? Po-
wiedziałaby coś pożytecznego, coś na te-
mat.
A takie tam rozważania o zwierzętach
afrykańskich nie bardzo Izę obchodziły.
Chociaż skąd małe słoniki mogą wiedzieć,
że ludzie będą na nie polować, i to z powo-
du kłów? I dlatego im nie rosną? Czy to
możliwe? Skąd ona to wie? No ale jak
plemniki zanikają. .. to co się dziwić
kłom?
To z kremami było dobre. To, bardzo
proszę, mogło być. Mogłaby też powie-
dzieć, co robić, bo botox podobno odmóż-
dża, co widać po niektórych stylistach.
Iza zaśmiała się, chociaż wcale nie było
jej do śmiechu, bo Jędrek odmawiał spo-
tkań i wyraźnie powiedział, że już nie mają
ze sobą nic wspólnego.
Skoro tak, to Iza postanowiła jednak
wziąć z domu parę drobiazgów, o których
zapomniała przy wyprowadzce. A o klucze
do domu Jędrek zapomniał się upomnieć, i
bardzo dobrze.
Skaczemy?
*
– Dzień dobry, Makrof. Czas zająć się
światem. Czy wiesz, że czterdzieści procent
Amerykanów z wyższym wykształceniem
jest przekonanych, że podczas drugiej woj-
ny światowej USA walczyły po stronie Nie-
miec przeciwko Związkowi Radzieckiemu?
Oto siła nośna Bondów.
Makrof, powiem ci szczerze, że z rado-
ścią dowiedziałam się, że nie tylko ja uwa-
żam, że wiara w komputery nie czyni cu-
dów. Wyobraź sobie, że Bill Gates ze swo-
ją żoną Melindą... zgadniesz co? Nie
zgadłbyś... Otóż doszli do wniosku, że trze-
ba wesprzeć polską... no? Polską co? Pol-
ską bibliotekę! Zdziwko, nie? A nie.
Zrobili badania i okazało się, że biblio-
teki w Polsce są miejscem nie tylko kultu-
ry, nie tylko dlatego, że prawie połowa bi-
bliotekarek ma wyższe wykształcenie i wie,
po czyjej stronie była Ameryka w czasie
drugiej wojny światowej... A w Polsce
trzynaście procent społeczeństwa ma wyż-
sze wykształcenie... Ładny odsetek siedzi w
książkach... Ale że biblioteki są postrzega-
ne jako miejsca bezpieczne, rozumiesz, ro-
dzice mogą tam wysłać dziecko, w więk-
szości bibliotek jest Internet i dzieciaki tam
przychodzą skorzystać z tego dobrodziej-
stwa, a starsi też są ciekawi, okazuje się,
jaki jest budżet ich gminy.
Nie tylko książkami żyje biblioteka, ale i
tak na moje wychodzi. Z dysków ci znika w
chwili nieuwagi, pliki na płytach po pięciu
latach możesz sobie wsadzić... A taką Bi-
blię z 1565 roku możesz wziąć do ręki...
jak ci ktoś pozwoli, rzecz jasna.
Tylko książki się liczą. I tego samego
zdania, proszę ja ciebie, są Bill i Melinda.
I tu zdziwienie powtórne... Bill i Melinda
Gatesowie, proszę ja ciebie, postanowili
władować w nasze biblioteki trzydzieści
milionów dolarów. Wiem, że więcej ładują
w AIDS, znaczy przeciwko AIDS, ale czy to
nie wspaniała wiadomość dla tych, co my-
ślą, że on myśli tylko o procesorach?
Wszystkie prawie siedem tysięcy polskich
bibliotek będzie miało dzięki niemu praw-
dziwe możliwości i może te dzieciaki, za-
miast iść na ulicę, przyjdą tam? Książkę
można poczytać nawet przy świecy.
Przestaję zajmować się mężczyznami.
Może wyjadę? Może poszukam czegoś no-
wego? Może zrozumiem, czego chcę?
Gdzieś, gdzie nie ma zmodyfikowanej ge-
netycznie żywności? Dobrego życia.
Szczęść w barze. To była audycja jak amu-
nicja. Do wtorku, potworku. Ble, ble, ble,
ble...
Cud w eterze
*
Małgorzata pochyliła się do Jacka, sie-
dział obok niej, ale na kolanach trzymał
laptop. Musnęła go po włosach, odchylił
głowę.
– Wiesz, jak pierwszy raz usłyszałam tę
audycję, to zdałam sobie sprawę, że nie
warto tracić czasu na nieważne rzeczy...
Bardzo jestem ciekawa, jak ona wygląda,
ta cała Tajemnicza Nieznajoma... A wte-
dy... kiedy jej pierwszy raz słuchałam, od
razu pomyślałam o tobie.
– Nie słucham radia. Ale Sara tam pra-
cuje. W tym Radiu Ambi – powiedział Ja-
cek i odetchnął z ulgą, nareszcie znalazł w
poczcie projekty.
Małgorzata przełknęła ślinę. Tylko spo-
kojnie, to już ich nie dotyczy.
– Co robi?
– Wiesz... Jest redaktorką, sprawdza tek-
sty, przygotowuje dzienniki, robi tłuma-
czenia... – całe szczęście, że nie skasował
poczty, bo z plików na pulpicie się nie
otworzyły. Spojrzał na Małgorzatę. – Za-
wsze chciała pracować w radiu...
Najważniejsze to nie dać nic po sobie
poznać, nie okazywać zniecierpliwienia
ani złości, ani, co najważniejsze, zazdrości.
Chciałaby powiedzieć: nie mówmy o
niej, to przeszłość. Jednak wie również, że
to jeszcze nie przeszłość, że trzeba czasu.
Ale będzie cierpliwa.
*
Sara patrzyła na kobietę w długiej fiole-
towej sukni, jakby ją widziała po raz
pierwszy w życiu. Wyglądała ślicznie,
młodo, była mocno umalowana i naprawdę
była śliczna. Uśmiechała się nieśmiało i
podniosła do góry Kryształowego Anioła.
Zalśnił, jakby był wyciosany z jednego
diamentu.
Idena dotknęła jej ramienia.
– Nie żal ci?
Sara pokręciła przecząco głową, ale ści-
snęło ją za gardło. Mogła tam być i wyglą-
dać tak pięknie jak Ewa.
– Trochę ci żal, prawda?
– Dobrze mi to zrobi na charakter – Sara
przełknęła tę drobną kluseczkę.
– W to nie wątpię – Idena też przełknę-
ła, bo była pełna podziwu dla Sary. Ona
nie potrafiłaby tak łatwo zrezygnować z
pokazania światu własnej twarzy. Szcze-
gólnie jeśliby zrobiła coś tak ważnego.
– W imieniu Tajemniczej Nieznajomej
chciałam powiedzieć: dziękuję. Dziękuję z
całego serca. Ona jest szczęśliwa, zapew-
niam was, ale gdyby tu stała, nie mogłaby
już nigdy robić tego, co robi. Może wróci?
Dziękuję – Ewa miała mocny głos, dlacze-
go mówiła, że nie przeczyta niczego w ra-
diu, bo się nie nadaje, nadawała się, i to
jeszcze jak!
Idena sięgnęła za tapczan i wyjęła małe
pudełeczko. Położyła Sarze na kolanach.
– W razie gdyby ci jednak nie oddali –
chrząknęła, bo głos jej odmówił posłuszeń-
stwa – to masz ode mnie nagrodę specjal-
ną...
Sara otworzyła pudełeczko.
Na dnie wyściełanym czerwonym plu-
szem leżał mały szklany aniołek.
– Dlaczego ciocia płacze? – Mateusz od-
wrócił się od statku, który był prawie
skończony. – Mamusiu, dlaczego ciocia...
Dlaczego wy płaczecie?
– Ze szczęścia – powiedziała Sara i
mocno przytuliła Idenę.
– Kobiet nie zrozumiesz – powiedział
Mateusz i wrócił do swojego statku, a one
obie się roześmiały. Po czym cichutko, tak
żeby nie słyszały, dodał: – Głupie baby.
Albowiem chodził już do zerówki i wie-
dział, że kobiety są jak dziewczynki, w
ogóle nie wiadomo, o co im chodzi.