You are on page 1of 36

1

Spis treści
POEZJA:
TOMEK I AGATKA danse avec les turbulences 4
KS_HP rozmątyczność 5
ARDO Piekło 9
ZACHARY ANN z wierszy nocnych (K. wychodzi nad ranem) 10
KS_HP largo 12
KS_HP poświat. parenteza 13
MARCIN SZ Trzy i pół zwrotki oraz puenta 19
AKTE Requiem dla aniołów 20
BOSSKI_DIABEL Zza ściany 21
UNPLUGGED Ikarinerał 22

PROZA:
TJERESZKOWA Macocha Natura 3
HELENA CHAOS Kot “tymczasowy“ 6
NATHIEN Dusiołek 11
ANARIS Trzy dwudziestominutowe drzemki 14
PODSTUWAK O zbrodni i niebycie 23
2
TJERESZKOWA
Macocha Natura
Zaskakuje mnie zawsze, choć powinnam się spodziewać. Początek jest spokojny i to jest
najgorsze. Mógłby uderzyć mocno, gwałtownie, wtedy i ja zareagowałabym odpowiednio. Może
nagły krzyk, energiczny ruch jakoś by pomógł. Ale nie, zaczyna delikatnie niby kochanek. Słaby
dotyk - jak pytanie o zgodę. Wie, że nie mam wyboru i bawi się tym. Potem krótka przer-
wa. Taka w sam raz, by dotarło do mnie, że się zaczyna. Choć jeszcze nie jest źle, to już wiem, nie
ma ucieczki. Wtedy czekam. Próbuję przestawić myśli i zająć je czymś, żeby nie skupiały się na
nieuniknionym. Poza przypadkowymi westchnieniami czy nieświadomym jękiem, nie skarżę się.
Bo tak naprawdę nie ma na co. Natura. Zwykła kolej rzeczy.

Wraca. Od razu się za mnie bierze. Choć wciąż staram się trzymać myśli daleko, to zawsze
widzę tę samą, upiorną, lecz fascynującą wizualizację. Leżę na wznak na jakimś stole. Patrzę z góry,
ale doskonale czuję własne ciało. Widzę swój brzuch. Jest rozcięty - nie przeraża mnie to - przeciwnie, czuję
ulgę. Dłonie w białych rękawiczkach grzebią w moich wnętrznościach, metodycznie i dokładnie.
Czegoś szukają. Po chwili dostrzegam różnej wielkości białawe baloniki, wyglądające jak pęcherze
pławne. Teraz ręce chwytają je i gniotą po kolei. Pęcherze pękają, wydając różne dźwięki. Te malut-
kie - ciche pyknięcia, te większe - głośniejsze plaski. W środku jest tylko powietrze. Czuję niebywałą
satysfakcję i ulgę, choć jednocześnie widzę, że dłonie wciąż szukają, nienasycone. To nie to, gdzieś
tutaj musi być coś jeszcze. Kibicuję im po cichu.
Wizja urywa się wraz z końcem gry wstępnej. Sekunda przerwy, biorę głębszy oddech.
Intensywność poszczególnych ruchów wciąż nie jest duża. Wraca zmodyfikowany obraz. Teraz brzuch
mam cały, choć jest opuchnięty. Pod skórą widać ruchy. Do akcji wkroczyły grzebienie. Czeszą mnie
od środka. Powoli, dokładnie. Każdy ma swoje miejsce i pedantycznie wykonuje pracę.
Czsze czsze czsze - pracują karnie w rzędach. Do regularnego „czsze“ zaczyna jednak tu
i ówdzie wkradać się „r“. Czszer czszerr - to ząb któregoś grzebienia trafia na bardziej miękkie
miejsce i zagłębia się w tkankę - „r“ słychać wyraźnie.
To jakby sygnał dla reszty, rzucają się do ataku bezładnie. Skrobią, kroją, wiercą... mocniej,
mocniej, mocniej...
Uda i przedramiona zamieniają się w galaretę. Tysiące przedmiotów bombarduje głowę.
Łyżka, szklanka, spinacz, kilof. Piszczy głośnik, trzaska okno. Z góry leci piasek. Utknęłam w grząskiej
glinie, wyrywam się, a taśma się przesuwa. Twarze, sznurek, stare buty, wszystko szumi, wieje wiatr.

Cisza przychodzi niespodziewanie. Zdecydowana, acz nie gwałtowna zmiana. Jak powol-
ne przekręcenie gałki wyłączającej radio. Przez chwilę cudownie czuję całe ciało. Mogę policzyć
mięśnie, żyły i nerwy, wiem, że na pewno jestem. Czy tak czułam się po narodzeniu? Nie, chyba
rodzę się właśnie teraz. Rozkoszuję się ciszą. On już sobie poszedł. Wróci za miesiąc. Teraz to
nieważne, teraz znowu mogę.

3
TOMEK I AGATKA
danse avec les turbulences

z cyklu - proszę pana

ja widziałam jak pan skradał się znienacka


jak świdrował łypiąc okiem tu i tam
pan wybaczy ja nie jestem taka łatwa
już wyjaśniam iż zasady pewne mam

bo jak kochać to tak kochać się drapieżnie


nie na chwilę nie z doskoku potem pa
pan mnie chwyci jak ten tygrys mocniej prężniej
bo w tym szkopuł że w uścisku lubię trwać

czy pasuje panu takie przytulenie


zatopione usta w usta twarzą w twarz
też pan lubi dobrze wiedzieć nieodmiennie
preferuję ponad wszystko taki stan

pan prowadzi proszę pana ja zakręcę


proszę tylko mocno trzymać bo wie pan
ja z błędnikiem miewam kłopot i nie ręczę
zgubię siebie pana zgubię już tak mam

rozwichrzone miewam myśli wte i wewte


rozbieganą zieleń oczu tu i tam
z zapatrzenia stracę kluczyk czy torebkę
parasolkę płaszcz sukienkę cały świat

przyznać muszę jednak szczerze nie wiedziałam


że tak dobrze pan prowadzi że się zna
że potrafi jak aksamit blisko ciała
pierś do piersi ramię w ramię cal na cal

ja przy panu wpadam w takie turbulencje


tracę oddech plączę słowa a dreszcz trwa
jeszcze chwila zgubię głowę i co więcej
już nie puszczę pan da rękę wezmę bark

4
KS_HP
rozmątyczność
zdecydowanie za szybko rozpalam się od wnętrza,
przepalam witki, spalam przez środek; wypalam.
może w pudełku, w ciasnej ciemności, byłoby lepiej. prawie jak
przy tobie - ograniczona przestrzeń, ćmy lgnące do głów.
tylko że nigdy nie lubiłeś wysuwać się stamtąd,
a mnie już przystawiano do łatwo palnych i wybuchowych.

filtrujesz obrazy. sepia, sepia, czarno-białe, tamto sepia,


to czarno-białe, czarno-białe. do ognia. białe. niezapiski -
całe chmary zalegają na biurku, po szufladach
chowają się karty, kartki, karteczki, karteluszki, brudne
jakby z popiołu, kurzu; długo tam już leżą.
pudełka. tych jest najwięcej. puste, prawie puste, nie do końca puste,
niepuste. może i w ostatnim odnaleźliśmy się.

jezioro. tkwimy węglem nad brzegiem, pałki trzcin


schylają się: - dlaczego wasze twarze są takie ciemne?
- noc ma je na własność, miała nawet wtedy, gdy płonęłyśmy;
kiedy była czysta, nosiłyśmy na głowach gwiazdy, teraz naszło ją
pochmurze.

zakochani zrywają źdźbła, cyraneczki zrywają się do lotu, wiatr


się zrywa. rozerwani od siebie nierozerwalnie z ziemią, gdzieś w powietrzu.
gdybyśmy przypadkiem wpadły komuś do oka, nie będzie płakał z naszego bólu.

kacze pióra. i my na piórach. unoszą nas, dryfujemy. świat


nie kończy się tak łatwo. tak trudno się kończymy.

5
HELENA CHAOS
Kot “tymczasowy“

„Masz wolny kąt i trochę dobrej woli? Pomóż, oferując naszym podopiecznym domek tym-
czasowy.“ Na informację o „instytucji“ domu tymczasowego natknęłam się przypadkiem, w trakcie
jednego z ataków przemożnej chęci posiadania kota, która nijak nie mogła być spełniona z powodu
niestabilnych warunków mieszkaniowych, czytaj: studenckie życie.
„Zaoferowanie naszym podopiecznym kawałka miejsca, w którym koty mogłyby dochodzić
do siebie, to najważniejsza pomoc, jaka w ogóle ma miejsce. Nie przewyższą jej żadne datki finan-
sowe, ani dary rzeczowe.“ Miesiąc - tyle miałam do kolejnej przeprowadzki do jeszcze niewiado-
mego celu. Czy miesiąc coś da?
- Bartek, weźmiemy kota na „dom tymczasowy“? - rzuciłam od niechcenia.
Bartek nawet nie odpowiedział. Już przyzwyczaił się, że od czasu do czasu rzucam takie pytania
retoryczne. Po chwili ciszy zaczęłam głębiej studiować poprzetykane zdjęciami kotów informacje.

***

- Przecież za miesiąc się wyprowadzamy!


Dwa dni później byłam już zdecydowana przeforsować szczytną ideę przez mur niezrozu-
mienia, otaczający mojego chłopaka.
- Miesiąc to szmat czasu! Wiesz, jak może wykończyć kota miesiąc w schronisku?!
Dyskusja trwała dobre kilka godzin, a właściwie przez wszystkie przerwy między zajęciami.
Ostatecznie, przysięgając na wszystkie świętości, że kot będzie tylko i wyłącznie moim problemem,
rozbiłam mur w drobny mak. Przez całą drogę powrotną ręce paliły mnie z niecierpliwości, żeby
w końcu napisać do Fundacji. Rzuciłam się do komputera nawet nie zdejmując butów. Napisałam,
wysłałam, po czym zaczęliśmy wspólnie decydować, którego kota ugościć.

***

Na odpowiedź nie musiałam czekać długo. Najpierw kilka ważnych pytań o doświadczenie
w opiece nad kotami i warunki mieszkaniowe, potem bardzo miły telefon w celu omówienia szczegółów.

6
- Pewnie już oglądałaś koty na naszej stronie, ale mam tu pewną pilną sprawę, może się zasta-
nowisz. Mamy jedną kotkę, która niedawno trafiła do adopcji i, niestety, nie dogadała się z kotką,
która już w tym domu była. Piski, kłaki... Wiesz... No i niestety musimy ją błyskawicznie przenieść,
a że u was nie ma kotów, to pewnie czułaby się dobrze. Tylko ta kotka jest po przejściach... Zresztą,
zaraz wyślę ci zdjęcia na maila, sama zobaczysz.

***

- Tylko nie ten... - Bartek nawet nie krył obrzydzenia.


Patrzyliśmy na foto-story, przedstawiającą zabiedzoną czarną kotkę, najpierw z pyszczkiem
umazanym we krwi, potem z oczyszczonym, przez co wyraźnie było widać strzęp oka zwisający
z pustego oczodołu. Na następnych zdjęciach pyszczek był w połowie wygolony, a oko zaszyte, za to
drugie pokrywała mleczna mgła. Nie ukrywam, że mi też zrobiło się nieprzyjemnie.
- Ona teraz już wygląda lepiej. Sierść na pyszczku jej odrosła. Tylko dalej jest dosyć nieufna
- usłyszałam w słuchawce.
Popatrzyłam na Bartka, popatrzyłam jeszcze raz na zdjęcia...
- Możecie ją przywieźć na weekend, będziemy w domu.

***

Spotkanie z wolontariuszką Fundacji przypłaciłam utratą złudzeń. Bez skrupułów


opowiedziała mi historię kotki.
- Wyniosłam ją ze schroniska pod swetrem. Takich kotów się nie leczy, tylko usypia. Szkoda
im kasy na zwierzęta, z których nie wiadomo, czy coś będzie. Zęby ma tak strasznie zniszczone, że
nie można określić wieku. Może mieć i dwa i dziewięć lat. W fundacji jest od dwóch miesięcy, dużo
przeszła: operację oka, walkę o to drugie, rekonwalescencję... Trochę ją podkarmiliśmy. No i jest
prawie jak nowa...
Spojrzałam na „prawie nowego“ kota: wymiarami przypominała kilkumiesięcznego kociaka,
przy dotyku wyraźnie czułam kości. Odrastająca sierść na pyszczku jeszcze nie osiągnęła normalnej
długości, ale blizna po oku była już niewidoczna. Spod mgły przykrywającej drugie oko w jednym
miejscu trochę bardziej przebijał pomarańcz. „Jak nowa“? W sumie w porównaniu ze zdjęciami...
Po serii ustaleń i porad dotyczących opieki, ale i poszukiwania nowego domu, wolontariuszka
wyszła, a my zostaliśmy sam na sam z małym czarnym nieszczęściem. Jeden gwałtowny ruch i kot
szybko czmychnął pod łóżko, skąd nie wyszedł przez dobę.

***

Nie było wyboru. Wstawiliśmy pod łóżko miski z jedzeniem i wodą oraz kuwetę i czekaliśmy,
aż nasza podopieczna trochę się oswoi. W końcu opuściła kryjówkę, ale długo jeszcze nie było mowy
o głaskaniu czy braniu na ręce. Pierwszy tydzień upłynął na czujnym poznawaniu mieszkania i nas
oraz błyskawicznych „czmychach“ pod łóżko w razie stwierdzenia jakichkolwiek nieprawidłowości.
A potem się zaczęło... Najpierw było miło, bo kotka w nocy wyszła z kryjówki i przycupnęła
na naszej pościeli. Taki pierwszy znak zadomowienia. No i wraz z postępującym zadamawianiem,
coraz bardziej pokazywał się jej charakter... Niestety...
Najpierw było „pacanie“ przedmiotów w jej zasięgu: pacała myszkę komputerową z biurka
na podłogę, pacała doniczki z parapetu na podłogę, pacała kubki ze stołu na podłogę... Ostatecznie
wszystko w naszym mieszkaniu drżało w obawie przed byciem pacniętym na podłogę. Bez szkód
się nie obyło.
Potem była wyższa szkoła berserkerstwa, czyli ataki szału bojowego... Zazwyczaj po pacnięciu
następował moment, kiedy kot przez kilka minut biegał jak oszalały po całym mieszkaniu, rzucając

7
się na wszystko godne walki, czyli zakrętki od butelek, małe maskotki, gumki do włosów,
ostatecznie, kiedy tylko przyłapała nas na nieuwadze, na nasze ręce... Po kilku takich atakach już
odruchowo tłumaczyliśmy znajomym: nie, to nie żyletka...
Do tego każda okazja była dla niej dobra, żeby dać drapaka. Wchodzenie i wychodzenie
z mieszkania stało się wymagającą najwyższej uwagi czynnością. Nie mówiąc już o otwiera-
niu i zamykaniu okien.
Jednak na kres cierpliwości doprowadził nas fakt, że kotka miała własne pomysły na miejsca
do załatwiania potrzeb fizjologicznych. O dziwo, były to zazwyczaj rzeczy Bartka: plecak, buty,
kurtka, ale nie pogardziła też dywanem czy pościelą...
Odliczaliśmy dni do rozstania...

***

W następnym tygodniu kotka przestała szaleć, przestała pacać. Przez dwa dni prawie cały
czas spała. W mojej głowie coraz głośniej dźwięczał alarm. Na szczęście do weterynarza było tyl-
ko „przez podwórko“. Okazało się, że kotka ma bardzo wysoką gorączkę i jest mocno osłabiona,
co oczywiście nie przeszkodziło jej poharatać pazurami wszystkie trzy zgromadzone w gabinecie
osoby, przy trywialnej próbie zmierzenia temperatury. Badania laboratoryjne wykazały stan zapal-
ny. Kolejne kilka dni upłynęło nam na zastrzykach i wymyślaniu coraz to nowych sposobów, żeby
wrócić od weterynarza z jak najmniejszymi szkodami.
Po którejś wizycie wróciliśmy do domu, kotka nafukała na nas i poszła odreagować przy
misce z jedzeniem. Wykończeni i jak zwykle poranieni zalegliśmy na łóżku. Po jakiś dziesięciu mi-
nutach kotka wskoczyła na pościel, położyła się między nami i zaczęła mruczeć...

***

Siedzieliśmy już praktycznie na pudłach. Wieczorem wolontariuszka miała przenieść kota


do innego domu tymczasowego, bo chętnych na adopcję brakowało. Leżałam na łóżku, bezmyślnie
wpatrzona w telewizor, myślami już w nowym mieszkaniu. Kątem oka widziałam czarną plamę
spacerującą obok i układającą się za moją głową. Po chwili coś zaczęło mnie szarpać za włosy.
- Bartek, co ona robi?
- Hmmm... Wygląda na to... że cię myje...
To było jak uderzenie pioruna. Myśli od razu pobiegły innym torem. Po jakiś piętnastu mi-
nutach miałam już telefon w dłoni..
- Cześć Iwona! Ja dzwonię tylko ci powiedzieć, że tak właściwie... to nie musisz przyjeżdżać.

***

To już siedem lat. Zmieniały się mieszkania, zmieniali się faceci, a Kredka Mora Berserker
nadal ze mną jest. Tłucze moje kubki, obsikuje pozostawione na podłodze ubrania i każdej nocy
zasypia przytulona do mojej głowy, mrucząc donośnie. Czasem w dzień budzi się z drzemki
i rozgląda po pokoju, miaucząc przeraźliwie, dopóki nie usłyszy mojego głosu. Czasem przynosi mi
w zębach upolowane pluszowe myszy i z dumą czeka na pochwałę. Co rano, kiedy tylko otworzę
oczy, liże mnie po nosie. A mnie nic nie wyprowadza z równowagi bardziej, niż rzucane czasem
przez kogoś zdanie: ja bym się takiego kota pozbył...

8
ARDO
Piekło
matki już nie ma
dzwoni czarny telefon -
diabeł
nie odbieram
czarny pies też diabeł
a ten dom to duże czarne oczy
wygłodniałego dziecka
wchodzą we mnie

matki już nie ma


a tu jej grób -
na telewizorze fotografia
obok zapalony znicz
śpiewające fortepiany milczą
z monitora wychodzi czarna dziewczynka
kurczą się moje ramiona
zjada fotel

a tu krzesło na którym usiądzie


gdy wyjdę z domu
ona - królowa ja - wasal
na podłodze mój pokarm
sztućce cukierniczka patera
trzaskają drzwi
krzyczą okna
to matka tak krzyczy?

po kilometrach oddalenia jestem kurą


jak moja matka
głośna
są przyprawy
proszek do prania się znalazł
piekło wypuściło pęd bluszczu

czarne myśli duchy przeszłości


zgniatam w papierową kulkę
spalam
i już nie liż czasie nie liż
bądź jak anioł stróż u księdza Twardowskiego
wybiegnę ci naprzeciw
z popiołem w ustach
i umorusana szczęściem

9
ZACHARY ANN
z wierszy nocnych
(K. wychodzi nad ranem)

K. uczy zegarki chodzić


równolegle z nowym życiem. Szlaki przecierają się
i już nie są tak nieznajome, jak ludzie z bloku naprzeciwko
albo ci z własnego mieszkania.

Wieczory bywają cięższe i bardziej przytłaczające


niż brak kolorów za oknem. K. czasami potrzebuje
poczuć ciepło rąk na swoim ciele. Zamyka oczy,
ogrzewa od wewnątrz. Nie mówi, że kocha,

nie słowami.

***

Bez końca.

Najbardziej dedykowany.

10
NATHIEN
Dusiołek
Wychodząc z budynku Polskiej Akademii Literatury, mocno zawiany Bolek Leśmian potknął
się na schodach i spadł na chodnik. Podniósł się chwiejnie, otrzepał spodnie oraz marynarkę
i rozejrzał się dookoła. Uff... Nikt nie widział jego upadku.
Uspokojony znacznie, gwizdnął na palcach.
- Szkapa, wołu, za mną! - zawołał.
Ruszył w stronę domu, pokrzykując na wyimaginowanych zwierzęcych towarzyszy.
Na szczęście dla niego ulice były puste, ponieważ już dawno minęła północ. Nie musiał się
więc martwić, że spotka kogoś znajomego i następnego dnia po Warszawie rozniesie się plotka, jak
to sławny pisarz i poeta wracał z zebrania literatów.
W końcu wszedł do domu:
- Dusiołku! - krzyknął. - Skarbie! - zawołał ponownie, wdrapując się po schodach na piętro.
Okazało się jednak, że żona, którą tak uparcie wzywał, postanowiła na niego nie czekać i już
dawno poszła spać. Spod kołdry wystawał jedynie jej niecałkiem jędrny pośladek.
Literat zamlaskał i nie rozbierając się, położył obok żony. W mgnieniu oka zasnął kamiennym snem.

Była wiosna. Leśmian wędrował po świecie, wiodąc ze sobą szkapę i wołu. Upał męczył go
niemiłosiernie, więc postanowił przespać się chwilkę pod lasem.
Gdy już zapadł w sen, z rowu wychynął Dusiołek, niczym półbabek z łóżka. Pysk miał podob-
ny do żabiego, zad niczym kwoka, kiedy znosi jajo, a ogonek z rzemyka. Siadł on Bolkowi na piersi
i począł go dusić.
Chłop spotniał, dmuchnął w wąsy ze zgrozy i jęknął strasznie. Długo ze zmorą się trudził, lecz
w końcu parsknął i...

Obudził się.

- Szkapo, czemu chrapy zwieszasz? A ty, wołu, czemuś skąpił mozołu? - Wystękał.
Ból, spowodowany kacem po wczorajszej zabawie, utrudniał mu normalne funkcjonowanie.
Nie wiedział, gdzie się znajduje, ani czy śni jeszcze, czy może już się zbudził.
- Co ty tam znowu bajdurzysz? - spytała żona, wchodząc do sypialni. Zamaszyście rozsunęła
zasłony i wpuściła do sypialni promienie wiosennego słońca. Był już ranek.
- Wiesz, dusiołku... Mam pomysł na nową balladę! - uśmiechnął się Leśmian, wspominając męczący sen.
- To dobrze, bajdułku. - Żona pokręciła głową z niedowierzaniem.

11
KS_HP
largo

Miałem nabrzmiały język od poznawania obcych. Zamykano mnie


w sobie. Tutaj jest trudno oddzielić posmak od smaku,
widzieć różnice figur, kształty i łuki. Pokój przeciągał
pustkę w kosmos. Gasiłem wszystkie słońca; niebieska łuna.

Później przyszła pocztówka z Nowego Jorku: marcowy


Riverside - błękit, płaszcze, szale
kościoła: dzwony. Jeden z nich zaczął bić o północy.

Wiosną stopniał we mnie śnieg. Hudson, który łączy,


płynie w korycie i dzieli brzeg od brzegu
warg, stanął; nigdy nie wszedł drugi raz.

Dzisiaj stoję po niewłaściwej stronie rzeki.

12
KS_HP
poświat.
parenteza

niebo wierzy, że odbija się w zmarzniętym alabastrze jeziora, ale zawisło


na drzewach rozpiętych jak szkielety żurawi. wrócą. małym dzieciom łatwiej
jest opowiadać o wiośnie niż wojnie, królowej śnieżce niż królewnie śniegu.

słońce było szkłem tłuczonym przez zwierciadło wody - odkąd odłamki wpadają
w okna, trudno powstrzymać roztopy. mówiłem; wróciły. nie potrafię pływać.
kanciaste chmury kier suną po lustrach rzek, papierowe łabędzie jak origami
znikają w rozproszonym pierzu flamingów. teraz jezioro odbija bursztyn
zachodów, a niebo się podniosło. tylko że ono już nie patrzy.

13
ANARIS
Trzy dwudziestominutowe
drzemki
„Wyobraź mnie sobie; nie zaistnieję, jeśli mnie sobie nie wyobrazisz.“
- Władimir Nabokow

6:00
Dwadzieścia.
- Opowiedz mi to - poprosił. Leżał już w łóżku, otulony ciepłą kołdrą, spod której wystawały
jego zmarznięte stopy. W pokoju panowała absolutna ciemność, tylko głos świadczył o jej obecności.
Prychnęła.
Dziewiętnaście.
- Każdego poniedziałkowego wieczoru prosisz mnie, bym ci to opowiedziała, stajesz się nie-
poprawnie nudny.
Osiemnaście.
- Przestałbym, gdybyś chociaż raz spełniła moją prośbę - powiedział, zakrywając stopy
i pocierając je o siebie pod kołdrą. Był już nieźle zmarznięty, nie mógł się rozgrzać.
Siedemnaście.
- Czemu akurat w poniedziałek? - zniecierpliwiła się. Domyślił się, jaką ma minę. Choć
w gruncie rzeczy nawet światło niewiele by tu pomogło.
Szesnaście.
- Nie wiem, zaraz coś wymyślę... - Zamilkł na chwilę. - Urodziłem się w poniedziałek.
Piętnaście.
- O, dzięki ci! O niebo mi lepiej. A ja umarłam w poniedziałek, czy coś to zmienia?
Czternaście.
- Bardzo wiele, dziś jest właśnie poniedziałek.

14
Milczała.
Trzynaście.
- Powiedz chociaż, co wtedy czułaś? - naciskał. Dopiero po chwili ciemności dobiegł go cichy głos.
Dwanaście.
- Byłam nieszczęśliwa.
Jedenaście.
- Co widziałaś?
Dziesięć.
- A jak myślisz? - spytała cierpko. - Ciemność, do cholery!
Dziewięć.
- Ależ nie denerwuj się, moja Josephine.
Osiem.
- Nie mam na imię Josephine. I nigdy nie miałam.
Siedem.
- Ale będziesz miała.
Sześć
- Po moim trupie.
Pięć.
- Tak szybko? - uśmiechnął się. Powoli morzył go sen, oczy, które i tak cały czas miał
zamknięte, robiły się coraz bardziej zmęczone.
Cztery.
- Idź spać, pleciesz bzdury - powiedziała, wstając. - A ja tymczasem pójdę się trochę przewietrzyć.
Trzy.
- Przewietrzyć? Przecież nie potrzebujesz powietrza... - wymruczał sennie, odwracając się na
drugi bok. Zaśmiała się.
Dwa.
- A ty nie potrzebujesz mnie - odparła nonszalancko. - Ale wciąż wołasz. Myślisz, że nie
słyszę, co mówisz przez sen? - Cmoknął z rozbawieniem, ale coraz bardziej zapadał się w błogie
objęcia Morfeusza. Chwilę później pokój wypełnił jego miarowy, spokojny oddech.
Często zasypiał z uśmiechem na twarzy. Wyglądał wtedy młodziej i przystojniej. Mogła
wpatrywać się w niego godzinami, choć to zazwyczaj sprawiało, że czuła jeszcze większy żal, że nie
może poczuć dotyku jego skóry.
Jeden...
- Niech ci będzie ta, Josephine, męczyduszo - mruknęła ni to do siebie, ni to do niego. - Dla
ciebie też muszę coś wymyślić, nie możesz wiecznie być tym nędznym pisarczykiem. Dobranoc. -
Musnęła palcami niewidoczne usta i posłała mu całusa.

6:20
Dwadzieścia.
- Czy ja sobie ciebie nie wymyśliłem? - spytał, odkładając długopis. Odchylił się wygodniej
na krześle, wziął herbatę i przez chwilę bawił się filiżanką, trzymając ją na krawędzi spodka. Na jej
słowa zatrzymał rękę w połowie drogi do ust.
Dziewiętnaście.
- Nie schlebiaj sobie. Nie masz tak bujnej wyobraźni - powiedziała z rozbawieniem,
kładąc się wygodniej. Bawiła się włosami. Teraz, o dwunastej, jej kształt był idealnie widoczny
na nasłonecznionej ścianie południowej. Obserwowała, jak pisarz bierze łyk herbaty i roześmiała
się, widząc, że się krzywi. - Znowu zapomniałeś posłodzić? - spytała pobłażliwie, nie mogąc się
powstrzymać.

15
Osiemnaście.
- Ale zastanów się dobrze. - Zignorował jej uwagę i sięgnął po cukiernicę. Dodał dwie łyżeczki
i pomieszał, brzdąkając wesoło o ścianki filiżanki.
Siedemnaście.
- No właściwie masz rację. Tylko wariat byłby zdolny mnie wymyślić.
Zmarszczył brwi.
Szesnaście.
- Sądzisz, że jestem szalony?
Piętnaście.
- Rozmawiasz ze mną, to wystarczy, żeby mieć nie po kolei w głowie.
Czternaście.
- Kocham cię, to chyba znaczy, że kompletnie straciłem rozum.
Nie odezwała się na to.
Trzynaście.
- Może więc jednak cię wymyśliłem? - kontynuował, nie przejmując się jej milczeniem. Odstawił
filiżankę na stół i jak gdyby nigdy nic, powiedział: - Gdybyś była prawdziwa, odeszłabyś ode mnie.
Dwanaście.
- Głupi jesteś, kochając coś, co nie istnieje.
Jedenaście.
- Zdaje się, że jeszcze głupszy jestem, wiedząc, że to coś, co rzekomo nie istnieje, również kocha mnie.
Dziesięć.
- To smutne, że wiedza czasem przynosi głupotę.
Dziewięć.
- Nigdy za wiele takiej głupoty.
Osiem.
- Ludzie omijają cię szerokim łukiem. Krążą o tobie plotki, że jesteś niespełna rozumu. Kto ci
wyda te wszystkie pisadła, jak tak dalej pójdzie?
Siedem.
- Gdzie tam! Mówi się, że szaleńcy piszą najlepsze powieści!
Sześć.
- Nie jest ci źle, będąc takim nędznym samotnikiem?
Pięć.
- Samotnikiem? Mam przecież ciebie.
Cztery.
- Tak, rzeczywiście. Masz mnie - swoją wyimaginowaną kochankę. Naprawdę ci to wystarcza?
Zamyślił się.
Trzy.
- Nie. Ani trochę. Ale to jedyne, co dostałem od kogoś, kto rozdaje bony promocyjne.
Dwa.
- Chyba powinnam się teraz obrazić.
Jeden...
- Nie, dlaczego? Jesteś jedna jedyna i to sprawia, że niezbędna w moim smutnym, żałosnym
życiu. Bez ciebie chyba w ogóle nie wiedziałbym, że można kochać.

6:40
Dwadzieścia.
- Jak wyglądałaś? - Jego pytanie wyrwało ją z zamyślenia. Czuła się jak spoliczkowana, to
jedno zdanie przywołało tysiąc niechcianych wspomnień. Głos jej zadrżał.

16
Dziewiętnaście.
- Nie wiem - odparła krótko. Dość miała ciągłych pytań.
Osiemnaście.
- A kolor oczu? Przecież coś musiało zapaść ci w pamięć! - nalegał. Zdecydowanie nie podobał
jej się ten nachalny sposób, w jaki wyciągał informacje. W końcu to on zgotował jej taki los. To jego
głupia wyobraźnia wyrządziła to całe zło.
Siedemnaście.
- Odwal się, nędzny pisarczyku. Nie powinieneś wiedzieć tego lepiej niż ja?
Szesnaście.
- Jeszcze tylko jedna rzecz, zgoda? - podszedł do niej i położył rękę na ścianie tuż przy jej
twarzy. Dziewczyna przyłożyła swą czarną dłoń, sprawiając, że ich palce się złączyły. Kiwnęła głową.
Piętnaście.
- Jak to jest być cieniem?
Głośno wypuściła powietrze z ust.
Czternaście.
- Jakby ktoś zapomniał cię pokolorować. - Urwała na chwilę. Wiele by oddał, żeby teraz
zobaczyć wyraz jej twarzy. - Nawet nie wiesz, jakim chamem i prostakiem jesteś, więżąc mnie
w takiej postaci. - Przez chwilę siedzieli w ciszy. Pisarza zaczęły boleć nogi od ciągłego klęczenia,
ale trwał w bezruchu, zastanawiając się nad jej słowami. Albo może chciał odpokutować bycie cha-
mem i prostakiem.
Trzynaście.
- Już dawno dorysowałem ci twarz - powiedział w końcu i lekko się uśmiechnął. - Niebieskie,
pełne życia oczy; gładka, delikatna skóra; mały, lekko zadarty nos - wymieniał, po kolei prostując
palce jak w liczydle. - No i oczywiście długie, blond włosy. Muszą być jasne, żeby nic nie kojarzyło
się z czernią, która cię pochłania... - zamyślił się.
Cień kobiety westchnął z rozbawieniem. Oderwała lewą dłoń od ściany i podniosła się na nogi.
Dwanaście.
- A ty jak się czujesz, przebywając ciągle z kimś, kto nie istnieje?
Jedenaście.
- Beznadziejnie - przyznał. - Chciałbym, żebyś istniała naprawdę. Tysiąc razy na minutę
żałuję, że nigdy cię nie dotknę, wiesz? I że nie zobaczę twojego uśmiechu tak naprawdę, nie tylko
w wyobraźni. Czuję, że jesteś jedyna taka na świecie, może dlatego, że sam stworzyłem wszystkie two-
je cechy. Boję się, że nie znajdę drugiej ciebie. Że już na zawsze pozostanę szczęśliwy tylko w połowie.
Milczała.
Dziesięć.
- Jak to jest, że obrażasz mnie i równocześnie sprawiasz, że czuję się wyjątkowa? Potrzebujesz
mnie, ale jednocześnie chciałbyś się mnie pozbyć. Chcesz ruszyć do przodu, ale wiesz, że będziesz
szukał mnie tam, gdzie pójdziesz. Co za marny los! - Przeskoczyła na ścianę, która w ogóle nie była
nasłoneczniona. Tu już nie była tak widoczna. - Co by było, gdybym kiedyś cię opuściła?
Dziewięć.
- Przestałbym pisać.
Osiem.
- Dlaczego?
Siedem.
- Bo dopóki tu jesteś, mam o czym pisać. Jak widzisz moje życie samo w sobie nie stwarza
sytuacji godnych opisania. - Wrócił do stołu, po czym odsunął krzesło tak, by teraz stało przodem
do ściany, na której się schowała. - Czemu o to pytasz? Chcesz odejść?
Sześć.
- Nie mogę tego zrobić, przecież istnieję tylko dlatego, że sam o tym zdecydowałeś.
Pięć.

17
- W takim razie to ja mogę opuścić ciebie?
Cztery.
- Tak, na to wygląda.
Trzy.
- A chciałabyś tego? Chciałabyś, żebym cię opuścił?
Dwa.
- Nie, nie chciałabym.
Zerknął na nią. Nie musiał zadawać pytania, wiedziała, że czeka na odpowiedź. Zwlekała
z nią jak najdłużej. Przyjrzała się swym czarnym palcom. Wychyliła się o kilka centymetrów w pra-
wo i w lustrze na przeciwległej ścianie pokazała się jej głowa, prawie bezkształtny balon - bez ust,
oczu czy choćby jednego włosa, który byłby inny niż wszystko, niż całe jej ciało.
Jeden...
- Bo widzisz, mimo że kocham cię i nienawidzę równocześnie tak mocno, że moje czarne
serce nie jest w stanie tego zrozumieć, sprawiasz, że moje życie jako cienia kobiety jest piękne. -
Zastanowiła się nad swoimi słowami i poderwała się nagle. - Nie, to wszystko jest złe! Ty musisz
odejść. Musisz znaleźć kogoś innego. Nie możesz ciągle żyć, kochając sen. Dostosuj się w końcu do
swojego świata. Odejdź! Słyszysz? Słyszysz? Słysz...

7:00
Budzik w komórce znów zawibrował nerwowo koło jego głowy i wydał najokrutniejszy
dźwięk na świecie.
- Kurwa. Znowu to samo.
Roztarł zmarznięte stopy, które przez całą noc wystawały spod kołdry i zbierając w pamięci
resztki snu, sięgnął po długopis i czystą kartkę.

18
MARCIN SZ
Trzy i pół zwrotki
oraz puenta
Pierwsza:
Wrzesień, ubieram choinkę. I to jest trzecia strona
monety. Żółciaka, chociaż narodowy bank polski wycofuje
go z krwiobiegu. Bez nadziei na reemisję.

Druga:
Wchodzą znaki przystankowe, takie jak: Achtung minen,
Danger high voltage. Języki obce w niepoprawnych
dłoniach. Zdjęcia poklatkowe wszystkich zjedzonych
posiłków. Braki niepozwalające usnąć w pokoju
ducha.

Pół:
Moja dobra wola kończy się tuż po
opuszczeniu łóżka. Dużo później podprogowe dywagacje:
Kochanie, otwórz, na zewnątrz deszcz, mokre policzki.

Trzecia:
Tymczasem dobrzy ludzie wznoszą modły: i odpuść
nam winy, jako i my sobie odpuszczamy.
Jeden z dobrych uczynków - miłosierdzie plus vat;
zgodnie ze stawką operatora.

A w puencie:
Rzeczy tak pewne, jak najlepsza matka.

19
AKTE
Requiem dla aniołów

Zero próżności - wyszła z nas


do ostatniego włosa. Teraz przeglądamy się
w nocnym oknie; żyjemy pełnią
księżyca.

Cztery łóżka z podobną zawartością


tylko rokowania inne - jak w dziecięcej
wyliczance - raz, dwa, trzy dzisiaj ty,
a jutro ta spod okna;
już nawet nie płacze, wyschnięta na wiór.

Prześwitujące spod skóry łopatki prawie ulotne,


dlatego wieczorem przywiązują ją pasami;
może to strach, że odfrunie, a przecież
powinna odejść po ludzku - pięknie

wkomponować się między niebo


a statystyki szpitala.

20
BOSSKI_DIABEL
Zza ściany

Z cyklu: Nie-dotyki

finis quandoque principio

przez moment bezsilność urosła w siłę. teraz jesto niebo lepiej


odznaczam się świeżością okna, otwartego w głąb siebie.
potrafisz oddychać we mnie, przyszedł spokój. marzenia skrywane nocą
chwytam przez sen. dotykają, jak wtedy o czwartej nad ranem.
pamiętasz głos pod palcami, usta, które chciały milczeć
pocałunkiem?

ciemno tam w górze. przeleciały dwie sondy i kartka z nadrukiem.

by cię nie zbudzić, milczę do ciebie. po drugiej stronie twoich powiek


jest wyjście ewakuacyjne. czas stał się odległy po przecinku. zmiany
wymuszają punkt istnienia. momentami przyspieszone tętno dookrada serce.

w zaułkach duszy pękają w szwach nabrzmiałe świtem wiersze.


zaczepiam słowa o ptaki. filtruję przez powieki złudne światło,
mam dłonie pełne ciepła-okrutnie pamiętliwej nocy.

ktoś za oknem rozłożył parasol. zaczyna padać.

21
UNPLUGGED
Ikarinerał

po zamieszczali się rzędami


wzdłuż zdobycznej ściany

czekając na golgotę

spowiadają mi o nienakarmionych
złych z przemoknięcia
drzewach
które niekoniecznie specjalnie
chciały się tylko pochylić a przepadły
rozłamane na błahostki

tkwią teraz niczym relikwie


w serwerach i bazach danych
portali literackich

z woskiem przy skroni i coraz bliżej słońca


opalają się czyjąś tęsknotą

zupełnie jak my

22
PODSTUWAK
O zbrodni i niebycie

- Bardzo zależy nam na dyskrecji. Sprawa jest dość... osobliwa. - Jan odwrócił wzrok od okna.
Nie od razu spojrzał na martwego przyjaciela. Wsparty o parapet błądził wzrokiem po pokoju, tyl-
ko ukradkiem spoglądając na ciało. Nie dziwiło mnie to. Sam unikałem tego widoku.
Szkliste oczy leżącego na podłodze trupa wpatrywały się w niedostrzegalną dal, jakby wysoki
sufit otworzył się nad nimi, odsłaniając niekończącą się przestrzeń. Coś w tym martwym spojrze-
niu powodowało nieopisane uczucie pustki.
Zwłoki były nagie. Ułożone na środku nakreślonego węglem okręgu, wyglądały jak
witruwiański człowiek wyrysowany przez samego Diabła. Skórę zdobiły liczne cięcia układające się
w skomplikowane, geometryczne wzory. Więcej w nich było obłędu niż matematycznej kalkulacji.
Biorąc swój początek na wysokości splotu słonecznego, rozchodziły się koncentrycznie, oplatając
wszystkie członki szeregiem rdzawo krwawych figur.
Jan uciekał od nich wzrokiem, jakby w obawie, że od samego patrzenia może mu się stać
krzywda. Widziałem jak jego tłusta twarz napina się. Znałem ten objaw. Zawsze tak wyglądał
w czasie intensywnego myślenia. Niekiedy nadawało to dość zabawny wygląd jego sutym bokobro-
dom, rozdzielonym na podbródku wygolonym paskiem. Choć nigdy by się do tego nie przyznał,
Jan Jakub Dębski nosił taki zarost, by ukryć pierwsze oznaki starości.
Stojąc w milczeniu, znów wyjrzał na niknące w mroku ulice.
Styczniowy wieczór niósł po chodnikach mroźne powietrze pełne płatków śniegu. Nieliczni
przechodnie, z głowami wbitymi w ramiona, przebiegali ukradkiem, goniąc za swoimi sprawami.
Zastanawiałem się, którzy z nich idą na uroczystość.
Rocznica była niemal pełna. Cichych i potajemnych obchodów było w tym dniu wiele. Nie
tylko w Warszawie. Choć minęło ponad dwadzieścia lat, wspomnienie tamtego ostatniego powsta-
nia wciąż budziło w nas żywe emocje. Jednak tylko nieliczni myśleli o nowym.

23
Wpatrując się w uśpioną Warszawę wyjąłem z kieszeni płaszcza papierośnicę. Dostrzegłem na
twarzy Jana grymas, którego nie udało mu się ukryć. Wiedziałem, że gardzi papierosami. Był to wy-
nalazek jeszcze zbyt świeży, by mógł zostać zaakceptowanym przez naszą arystokrację. Jeśli Jan kupował
wyroby fabryki „Laferme“, były to tylko cygara. Udając, że nie dostrzega tego, co robię zaczął pytać:
- Czy profesor Wagner...
- Mój drogi - przerwałem mu, odgadując, do czego zmierza- profesor Wagner jest jedyną osobą
w całej Warszawie, a może i całym zaborze rosyjskim, która jest w stanie poradzić sobie z tą sprawą.
- Chyba masz rację - odpowiedział, ponownie wyglądając przez okno. - Słyszałem o nim.
Podobno to on rozwiązał zagadkę zaginięcia hrabiny Modzelewskiej.
- Nie tylko tę, zresztą.
Odwrócił się w moją stronę.
- Muszę cię przeprosić, Witoldzie - powiedział. - Chcę jednak, abyś zrozumiał moje położenie.
Nie chodzi tu tylko o śmierć mojego przyjaciela, ale o przyszłość całego powstania! Jeśli rosyjskie
władze rozpoczną śledztwo, cała nasza praca może legnąć w gruzach. Czy zdajesz sobie sprawę,
jakimi konsekwencjami może to grozić?
Nie odpowiedziałem. Zaciągając się nikotynowym dymem spojrzałem za siebie. Już od
dłuższego czasu czułem na plecach zimny wzrok Aleksandra Kościejewskiego.
Siedząc w kącie pokoju na rozklekotanym krześle, palił w milczeniu fajkę. Odkąd tu
przyszedłem nie odezwał się ani razu. Zdążyłem nawet zapomnieć o jego obecności. Jednak teraz
jego przenikliwe oczy przypominały mi, że cały czas przysłuchuje się naszej rozmowie. Jego ka-
mienna twarz, obrośnięta bujną brodą, niknęła pod czupryną gęstych włosów. Zatopiony w długim,
czarnym kożuchu wyglądał jak cień spoglądający z czeluści bezkresnej pustki. Powiedzieć o nim, że
jest ponury to tak, jakby nazwać śmierć niepełną życia.
- Przyszłość powstania leży w woli ludu, a nie władz rosyjskich. Jeśli jedno śledztwo ma złamać
waszą konspirację, to może lepiej by wam było wciąż częstować kawą na czwartkowych obiadach. -
Każde jego słowo było jak uderzenie młotem. W przejmującej ciszy, jaka nastała, usłyszałem zgrzyt
zaciskanych przez Jana zębów. Opanowanie się musiało go dużo kosztować. Oddychając ciężko
zwrócił głowę na Kościejewskiego.
- Przestań mi tu agitować jak Waryński na kółku robotniczym! - Jego twarz zaciskała się
w nerwowych spazmach. - Zginął człowiek i żadna idea tego nie wytłumaczy!
- Walka bez ofiar nigdy nie prowadzi do zwycięstwa. Jeśli nie jesteście na nie gotowi,
powinniście zrezygnować. Nasze kajdany możemy zrzucić i bez was.
- Przecież tutaj nie chodzi o wasze kajdany, tylko o wolność naszego kraju!
- Wolność albo jest pełna, albo nie ma jej wcale.
- Na kłótnie będziecie mieli dość czasu, kiedy utworzą wam parlament. - Spojrzałem na nich
wypuszczając kłąb dymu. - Teraz musimy zająć się ważniejszymi rzeczami.
Lodowaty wzrok Kościejewskiego niemal fizycznie uciskał mi krtań. Wiedziałem jednak, że
jego milczenie oznacza aprobatę.
- Masz rację, Witoldzie - zwrócił się w moją stronę Dębski. - Musimy teraz znaleźć mordercę.
Nie dlatego, że zginął mój bliski przyjaciel. Musimy go znaleźć, bo to on najbardziej zagraża
naszym planom.
Jan odszedł od okna i zaczął przemierzać pokój ze splecionymi z tyłu rękoma. Kościejewski
zerkał na niego pogardliwie sponad swojej fajki. W innych okolicznościach wyglądaliby zabawnie.
Może nawet sami zdaliby sobie z tego sprawę i zostali przyjaciółmi? Jednak teraz nikomu nie było
do śmiechu.
Jan przystanął wpatrując się w zwłoki.
- Czy znasz zdanie profesora odnośnie okultyzmu? - zwrócił się do mnie.
- Pytasz mnie, czy profesor Wagner wierzy w wirujące stoliki?
- Pytam, czy profesor zakłada istnienie pozamaterialnego uniwersum.
- Mój drogi Janie, profesor Wagner nie zakłada istnienia niczego.

24
- Można by to ująć bardziej zgrabnie, ale jestem gotów podpisać się pod tym stwierdzeniem.
Zwróciliśmy się w stronę wejścia. W drzwiach stała smukła postać profesora Wagnera.
Zdejmując cylinder skłonił się i wszedł do środka.
- Widzę, że w końcu zdołałem dojść do tego, by moją obecność poprzedzała legenda.
- Jak zawsze skromny profesor Wagner! Cieszę się, że cię widzę - powiedziałem.
- Ja też, Witoldzie. Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego już do mnie nie zachodzisz?
Udałem, że się zastanawiam. Że naprawdę tego nie wiem. W tym czasie profesor schował
trzymaną w dłoniach rękawiczkę i zaczął witać się z pozostałymi. Rękawiczka wypchała mu kieszeń,
przez co wyglądał mniej dystyngowanie. Nie zdążyłem się jednak zastanowić nad tak u profesora
niespotykaną cechą, gdyż kończąc witać się z Janem obrzucił mnie krótkim spojrzeniem.
- Po stanie twojego odzienia - powiedział - i nierównym zaroście wnioskuję, że pytać
o małżonkę na tę chwilę mi nie wypada?
Zaciągnąłem się papierosem i spojrzałem na moje wymięte ubranie. Nie było sensu zaprzeczać.
Działalność konspiracyjna nigdy nie służyła rodzinie. Taka aktywność jest w stanie zepsuć każde małżeństwo.
Ale o profesorze też można było powiedzieć co nieco. Doskonale wiedziałem, dlaczego jedni
mają go za niezwykle otwartą i przyjazną postać, natomiast inni widzą w nim ekscentryka i gbura
gotowego do agresywnych zachowań.
Wszystko sprowadzało się do tego, czy profesor ma dostęp do strzykawki typu Record, igły
nr 17 i roztworu z matowych kryształów, ze słodkim wyrazem „Morphium“ na etykiecie.
Sądząc po jego dzisiejszym stanie, któryś z warszawskich aptekarzy okazał się dla niego łaskawy.
- Niebywałe! - Profesor pochylił się nad nagim ciałem. - Dostrzegli panowie, że przedstawio-
ne tutaj figury są elementami wchodzącymi w skład powierzchni Riemanna?
Nie wiem, czy pytanie profesora było retoryczne, czy nie. Nie zwrócił on jednak uwagi na
nasz brak odpowiedzi. Wciąż spoglądając na zdobiące bladą skórę cięcia kontynuował:
- Nigdy nie widziałem ich w tak doskonałej formie. Są niezwykle precyzyjne.
Jakby w odpowiedzi na nasze milczenie przeniósł swój wzrok w naszą stronę i wyjaśnił:
- Bernhard Riemann jest twórcą geometrii wielowymiarowej. Widoczne tutaj rysunki są
dwuwymiarową próbą jej odwzorowania. Ostatni raz widziałem coś takiego podczas jego
słynnego wykładu w 1859 r.
- Więc to nie są symbole okultystyczne? - spytał Dębski.
- Matematyka to magia potężniejsza niż jakakolwiek inna forma czarów. Dla wielu te symbo-
le mają większą moc, niż wszelkie rysowane kurzą krwią pentakle.
- A pan wierzy w istnienie wielu wymiarów?
- Nie, nie wierzę w istnienie żadnego z nich. Mówię tylko, co w tej materii stwierdza matematyka.
Dębski chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak profesor nie zwracał na niego uwagi. Z cy-
lindrem trzymanym w splecionych na plecach dłoniach począł rozglądać się po pokoju.
W nikłym świetle stearynowych świec nieliczne meble kładły na nagiej, drewnianej
podłodze długie cienie. Profesor Wagner błądził wśród nich wzrokiem, czasami pochylając się
by obejrzeć z bliska interesujące go rzeczy. Przejrzał książki ustawione na zniszczonym regale,
klamki drzwi i okien, wysokie, owalne lustro, aż zatrzymał się na wiszącej na ścianie strzelbie.
- Mechanizm broni jest zepsuty - powiedział nie obracając się w naszą stronę. - Strzelba ma
uszkodzony kominek. Po wystrzale wybuch piorunianu rtęci zapalający proch z komory nabojowej
może doprowadzić do małej eksplozji. Mam nadzieję, że nikt nie planuje używać tej broni.
- Kto miałby jej używać?
- Przepraszam panów za spóźnienie. - Do pokoju wszedł szybkim krokiem Ludwik Gorz-
kowski, odrywając naszą uwagę od pytającego Jana. Witając się z każdym z osobna tłumaczył swoje
późniejsze przyjście. Kiedy doszedł w końcu do profesora uśmiechnął się i powiedział:
- Profesor Wagner! Niezmiernie miło jest mi pana poznać.
Wagner, nie odwzajemniając uśmiechu, skinął tylko lekko głową i stwierdził:
- Pana dłonie są niezwykle zimne. Czy aż tak spadła temperatura?

25
- Tak, jest diablo zimno. - Gorzkowski schował ręce w kieszeniach swojego płaszcza i spojrzał
nieśmiało na profesora. - Proszę mi powiedzieć - zaczął niepewnie - czy to nie pan pomógł odnaleźć
tę zamurowaną w ścianie hrabinę? Sprawa była głośna w całej Warszawie.
- Niestety, to nie moja zasługa. Do tamtego sukcesu przyczynił się kot.
- Czy to któryś z warszawskich asesorów?
Profesor nie odpowiedział. Pochylając się nad trupem przyjrzał się mu uważnie.
- Kiedy wasz martwy przyjaciel wrócił z Chin? Czy było to na początku zeszłego roku?
- Czy Witold opowiadał panu o tej sprawie? - Zainteresował się Jan.
- Dość informacji mam pod nosem, by nie musieć go fatygować. Aż nad to widać, że zmarły
przez długie lata pracował ciężko w trudnych warunkach. Blizny po kulach świadczą o wojennej
przeszłości. Nie trudno więc domyśleć się, że denat został skazany na zesłanie, najprawdopodob-
niej po powstaniu styczniowym. Jedyne zdjęcie znajdujące się w tym pokoju przedstawia kobietę
z plemienia Ajnów. Jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, by ją sfotografować, musiała być dla niego
ważna. Stąd wniosek, że miejscem zesłania był Sachalin, a więzień musiał spędzić tam dość czasu,
by związać się z którąś z tamtejszych kobiet.
- A Chiny? - zapytał Jan.
- Z Sachalinu łatwiej jest uciec przez Chiny niż Rosję - wyjaśnił profesor. - A dwie znajdujące
się w biblioteczce książki, które traktują o tym kraju, pełne są odręcznych notatek polemizujących
z niektórymi informacjami. Charakter pisma odpowiada zapiskom na fotografii. Zmarły musiał
więc być w Chinach, a swoje spostrzeżenia zanotował na posiadanych woluminach, poświęconych
temu miejscu.
- To niebywałe! - Jan nie krył zdumienia. - Teraz, kiedy bliżej poznałem pana metody działania
jestem pewien, że rozwiąże pan tę zagadkę!
- Już to zrobiłem.
- Słucham? - Dębski otworzył z niedowierzaniem usta.
- Już wiem, co się tutaj stało.
- Więc chyba nie będzie nas pan dłużej trzymał w niepewności? - Wtrącił się Gorzkowski.
- Niestety, jestem do tego zmuszony. Rozwiązanie odłożę do jutra, żeby móc wszystko
dokładniej wyjaśnić.
- Nie może pan tego zrobić - po raz pierwszy zabrał głos Kościejewski. - Jeśli zna pan mordercę
proszę nam go wskazać teraz.
- To wbrew moim regułom, by podawać wynik bez należytego dowodu.
- A więc nic pan nie wie. Przyznam, że jestem rozczarowany. - Aleksander przeniósł swój
ciężki wzrok na Jana. - Zwłoki należy stąd zabrać, mieszkanie oczyścić i przystosować do dalszych
działań konspiracyjnych. Już dość zmarnowaliśmy czasu na to śledztwo.
- Kim ty jesteś, by wydawać mi rozkazy? - Jan nie krył oburzenia.
- A kim ty jesteś, by ich nie przyjmować? Kiedy przyjdzie dzień walki nikt nie będzie oglądał
się na wasze tytuły.
- Kiedy przyjdzie dzień walki wszyscy będziemy zgubieni! - włączył się do dyskusji Gorzkow-
ski. - Powinniście w końcu zrozumieć, że walka nie jest rozwiązaniem!
- Społeczeństwo bez walki to martwe społeczeństwo.
- Można walczyć nie używając broni.
- Zachowaj takie sentencje na wieczorki u Świętochowskiego. Ja wole posługiwać się pistole-
tem niż piórem. - Aleksander zaciągnął się fajką, co miało znaczyć, że uważa rozmowę za skończoną.
Stojący obok profesor odczekał chwilę, po czym skłonił się i ruszył w stronę wyjścia.
- Profesorze - zwrócił się w jego stronę Gorzkowski - proszę mi w takim razie powiedzieć coś innego.
- Słucham. - Wagner przystanął nie obracając się.
- Nie mógłbym nie zapytać...
- Mógłby pan.
- Więc proszę mi powiedzieć...

26
- Chciałem powiedzieć, że mógłby pan nie pytać.
- Ale jeśli mógłbym przeprosić...
- To ja muszę państwa przeprosić. - Profesor skłonił się raz jeszcze i wyszedł.
Gorzkowski stał dłuższą chwilę, spoglądając za nim z niedowierzaniem.
- Profesor nie jest z tych Wagnerów - odpowiedziałem na jego niezadane pytanie.

II

Tego ranka dzień był słoneczny i nic nie zapowiadało późniejszych, tragicznych wydarzeń.
Jechaliśmy małą, dwukonną dorożką prowadzoną przez wysokiego dryndziarza w piaskowej libe-
rii, z czapką w kształcie rogatywki.
Zjechawszy z mostu Kierbedzia pozostawiliśmy za sobą szeroką wstęgę Wisły, świecącą u brzegów
postrzępionymi krami. Dorożkarz skierował pojazd na Nowy Zjazd i dalej na Krakowskie Przedmieście.
Siedzący naprzeciw mnie Jan wyglądał na niespokojnego. Wiercąc się na swoim miejscu, co
chwilę napinał mięśnie twarzy, jakby rozgrzewając je do pantomimicznego spektaklu. Między włosami
jego bokobrodów grały drobne refleksy słońca, co nadawało mu chwilami dość niepoważny wygląd.
- Szkoda, że profesor nie mógł zjeść z nami - rzekł po dłuższej chwili. - Chciałem zadać mu
jeszcze kilka pytań.
- Profesor wyjaśni wszystko wieczorem. Możesz być tego pewien, mój drogi Janie.
- Obawiam się jednak, że profesor może nie brać pod uwagę wszystkich aspektów tej sprawy.
- Co masz na myśli?
- Nie można przecież wykluczyć, że było to morderstwo rytualne. A jeśli tak, może stać za
tym jakaś tajna organizacja.
- Myślisz, że Adama zabiło bractwo nawiedzonych matematyków?
- Nie kpij z tego, proszę. Sam widziałeś, jak to wyglądało. Jeśli nie miało to znamion okultyz-
mu, to co miały znaczyć te wszystkie symbole?
- Nie wiem. Wolałbym poczekać z wydawaniem sądów do werdyktu profesora.
Jan wyjrzał na zasypaną śniegiem ulicę. Mijaliśmy wąskie kamienice i placyk z pomnikiem
Kopernika. Chrzęst gniecionego przez nas śniegu zagłuszał rozmowy przechodniów, nieprzerwa-
nie napływających od strony Placu Zamkowego.
- Adam już przed śmiercią budził mój niepokój. - odezwał się Dębski, wpatrzony w mijanych
ludzi. - Zachowywał się dziwnie, wręcz obsesyjnie. Był opętany ideą, której istoty nie zdołałem
pojąć. A wszystko wiązało się z tą książką.
Sięgnął za pazuchę i wyjął potargany wolumin w formacie mniejszego octavo. Książka była
dość gruba i wyglądała na wiekową.
- Długo zastanawiałem się, czy ci ją pokazać - powiedział po chwili, wpatrując się w zniszczoną
okładkę. - Chciałem dać ją profesorowi. Może będzie mogła pomóc w śledztwie.
Przekazał mi z wahaniem sfatygowany tom. Jego wiek było trudno określić. Nie wiedziałem,
czy zniszczenia biorą się ze starości, czy z częstego używania. Nie mogłem też odgadnąć, w jakim
języku został napisany. Jego strony jednak napawały mnie nieokreślonym lękiem. Na kilku ostatnich
rozpoznałem szereg figur, które wczoraj widziałem wycięte na skórze zmarłego Adama Chmielnika.
- Co to za książka? - spytałem zamykając wytarte karty.
- Nie wiem. Nie wiem też, gdzie Adam ją znalazł.
Schowałem wolumin do kieszeni.
- Czy podejrzewasz, co może zawierać?
- Myślę, że książka ma związek z masonerią.
- Adam był masonem?
Jan spojrzał na mnie, jak na naiwne dziecko.
- Prawie cała polska szlachta jest w którejś z lóż - powiedział. - Jednak o tej książce nikt nie słyszał.

27
- Myślisz, że to przez nią zginął Adam?
- Jestem tego pewien. Jej związek ze sprawą jest aż nazbyt oczywisty. Od kiedy Adam zaczął
ją badać odciął się od wszystkiego. Jedyne, czemu poświęcał czas, to tajemnica tej książki. Nawet
myśl o powstaniu nie rozbudzała w nim już żadnych emocji. W pewnym momencie jego postawa
stała się zagrożeniem dla naszych planów.
- Więc może zrobił to ktoś, komu na nich zależało?
- Myślisz o Aleksandrze?
Usłyszałem przeraźliwy huk. Mijaliśmy właśnie początek ulicy Berga. W chwilę potem moją
głowę wypełnił ogłuszający pisk. Nasza dorożka przechyliła się, poczym upadła na jeden z bo-
ków. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że Jan usiłuje mi coś powiedzieć, zanim wypadłem na zaśnieżoną
ulicę. Spłoszone konie, zerwane z uprzęży, pognały przed siebie. Koło mnie leżało ciało martwego
dryndziarza. Kiedy udało mi się podnieść dostrzegłem, że śnieg wokół nas zabarwiony jest na czer-
wono. To była krew.
Nieopodal nieprzytomnego Jana leżała wywrócona karoca. Jej roztrzaskane szczątki były po-
rozrzucane wokół. Między dymiącymi deskami sterczały ludzkie kończyny.
Spoglądając przez niknący dym zauważyłem zmasakrowane ciała wystające z wraku. Nie
sposób było odgadnąć ile trupów jest wewnątrz. Nie zamierzałem zresztą tego próbować.
Dopiero później dowiedziałem się, co się stało. Do karocy generała Zachariewa ktoś wrzucił
szklaną kulę wypełnioną nitrogliceryną. Generał jechał w towarzystwie adiutanta i dwóch oficerów
niższego stopnia.
Miejsce nie było przypadkowe. Warszawa chciała upamiętnić imię Fiodora Berga na swój własny sposób.
Kiedy próbowałem podnieść wracającego do przytomności Jana, usłyszałem strzały. Nie od
razu zdałem sobie sprawę z tego, że są one wymierzone w naszą stronę. Czołgając się w krwawym
błocie dostrzegłem zmierzającego ku nam mężczyznę. W blasku bijącym z odbitego od śniegu
słońca nie mogłem dostrzec jego twarzy. Widziałem tylko rosłą postać w czarnym kożuchu.
Sięgnąłem po pistolet.

III

Profesor Wagner zacisnął kilkakrotnie dłoń, aby uwypuklić żyłę na zgięciu przedramienia.
Siedząc przy swoim dębowym biurku opierał rękę o masywny blat. Kiedy igła przebiła jego skórę,
powoli nacisnął tłok szklanej strzykawki. Jej zawartość szybko zniknęła, zatopiona w pulsującym
krwiobiegu. Muszę przyznać, iż jej ilość była imponująca. Kogoś nieprzywykłego do tego specyfiku
taka dawka z pewnością pozbawiłaby życia.
Po zakończonej iniekcji profesor opadł na oparcie fotela, pozwalając, by narkotyk wziął
w posiadanie jego układ nerwowy. Wyglądał przy tym, jakby z ciała usunięto mu wszystkie kości.
Profesor zażywał morfinę, aby uzyskać klarowność myśli. Teraz potrzebował jej do przeana-
lizowania tego, co opowiedziałem mu o dzisiejszym poranku.
Nigdy nie lubiłem, kiedy zażywał ją przy mnie. Ale to nie przez to przestałem go odwiedzać.
Kiedy Wagner przyzwyczajał się do działania narkotyku rozejrzałem się po jego gabinecie. Przy-
tulne pomieszczenie, ze ścianami w obiciach koloru Bordeaux, pełne było niespotykanych kurio-
zów, poustawianych na masywnych, acz estetycznie wyglądających meblach od Simmlera. Spośród
wszelkich znajdujących się w nim rzeczy największe wrażenie robiła biblioteczka. Wiedziałem, że
nie są to wszystkie książki ze zbiorów profesora, ale już ten wybór wystarczył, aby niejednego bib-
liofila przyprawić o drżenie zazdrości.
Największe dzieła filozofii, nauki i religii zebrane w jednym miejscu, bez prawa pierwszeństwa
dla żadnego z nich. Platon, Orygenes, Kartezjusz, Kepler, Newton. Nie zdziwiłbym się nawet widząc
tutaj pisma Sokratesa. A wszystko to zwieńczone zbiorem zakazanych woluminów z dziedziny ma-
gii. Klucz Salomonowy, Szmaragdowa Tablica, Księga Dzyan i przede wszystkim tajemniczy Kitab

28
al - Azif, dzieło przed wiekami spisane przez szalonego Araba, Abdula Al - Hazrada, które od
niepamiętnych lat rozpala umysły kultystów z całego świata.
Nagle z zamyślenia wyrwał mnie głos profesora.
- Nie patrzysz na istotę rzeczy. To nie ma związku z tą sprawą. Twoje myślowe dygresje
prowadzą tylko do przerwania właściwego toku rozumowania.
- Co masz na myśli?
- To, że ta sprawa nie jest tym, czym się zdaje. Rozwiązanie jest o wiele prostsze i nie ma
w nim nic tajemniczego.
- Nie rozumiem.
- Bo to, co widzisz bierzesz za pewne, podczas gdy nic z tego nie istnieje.
To właśnie był powód zerwania moich kontaktów z profesorem. Jego swoista filozofia. Trud-
no jest przyjaźnić się z kimś, kto zakłada, że jesteś jedynie jego wyobrażeniem.
- Podejdź do tamtego stolika. - Profesor wskazał mi stojący w kącie mebel. Spełniłem jego
prośbę. To, co znalazłem na blacie przyprawiło mnie o drżenie.
- To mój mały eksperyment - powiedział Wagner. - Przykład dla wszystkich zdziwionych
moim sposobem myślenia.
Na stole leżał beznogi szczur. Jego bezwładny kadłub przymocowany był szeregiem prze-
wodów do dziwnej aparatury. Zwierzę musiało być żywe, gdyż jego piersi unosiły się miarowo,
a szklana rurka zaczepiona przy pyszczku zapewne tłoczyła weń pożywienie.
- Znalazłem go na ulicy. Był już w takim stanie. Jednak dzięki mnie otrzymał nowe życie.
- Profesor przypatrywał mi się chwilę, badając moją reakcję. - Te przewody prowadzą do specjal-
nego generatora, który za sprawą algorytmu przekazuje do układu nerwowego zwierzęcia losowo
wybrane bodźce, interpretowane w jego mózgu jako bodźce ze świata zewnętrznego. Każdy z nich
oddziałuje na inną część mózgu, przez co łączy się z inną reakcja. Szczur jest ślepy i nie może się
poruszać, jednak jego mózg wytwarza złudzenie biegania, jedzenia, współżycia a nawet cierpienia.
Choć nie ruszył się z tego stołu od kilku miesięcy, w swojej głowie odbywa podróże, o jakich nigdy
wcześniej nie marzył.
Przyjrzałem się dziwnemu urządzeniu. Nie mogłem pojąć sposobu jego działania. Kiedy
zbliżałem do niego dłonie czułem w nich przejmujące mrowienie.
- Co je napędza? - spytałem.
- Prąd elektryczny.
- Skąd, u diabła, wziąłeś tutaj prąd elektryczny?
- To zasługa mojego przyjaciela, Nikolaja Tesli. Poznałem go jeszcze przed jego wyjazdem
do Stanów Zjednoczonych. Był bardzo zainteresowany moim projektem, dlatego pomógł mi przy
budowie tej konstrukcji.
Jeszcze raz zbadałem cały mechanizm. Składający się na niego system przewodów, szpul
i zębatek był jednak zbyt skomplikowany, bym mógł go zrozumieć.
- Ale jaki ma to związek z całą sprawą?
- Taki sam, jak ta książka. - Profesor wziął z biurka wolumin, który dostałem dziś od Jana.
- Co o niej wiesz?
- To stare dzieło. Szukałem go od lat.
- Wiesz, kto jest jej autorem?
- Gorgiasz, Bacon, Newton, Barkeley... Każdy z nas. Ta książka nie ma jednego autora. Może
nawet nie ma go wcale. Ktokolwiek na nią natrafił, jeśli był w stanie ją zrozumieć, spisywał zawarte
w niej rzeczy na nowo, przybliżając kolejnego czytelnika do rozwiązania zawartej w niej tajemnicy.
- Co jest tą tajemnicą?
Profesor zastanowił się przez chwilę.
- W swoim dziele O naturze albo niebycie - zaczął - Gorgiasz stwierdził, że nie ma nic, że gdy-
by jednak coś było, to byłoby to niepoznawalne i że gdyby nawet było to poznawalne, to i tak wiedzy
o tym nie bylibyśmy w stanie przekazać komukolwiek innemu. Jednak potem zmienił zdanie. - Pro-

29
fesor odłożył książkę na biurko. - Wedle Gorgiasza świat musiałby realizować się tylko w naszym
umyśle i wraz z zanikiem naszej świadomości przestawać istnieć. Jednak potem doszedł do wnios-
ku, że możliwym jest, by nasza świadomość odżyła, choć nie miała pamięci o swoim poprzednim
istnieniu. Byłby to swoisty rodzaj filozoficznej metempsychozy. Dla zachowania ciągłości między
tym jednym, ale porwanym bytem, Gorgiasz napisał tę książkę. Sądzę, iż to pod jej wpływem Ber-
keley wymyślił kluczowe założenia swojej filozofii.
- Ale czy takie dzieło nie byłoby właśnie dowodem na istnienie świata obiektywnego?
- Znów posługujesz się niewłaściwymi kategoriami, mój drogi Witoldzie. Ta książka to tyl-
ko idea, zbiór myśli, ona nie istnieje naprawdę. Wraca w świadomości któregoś z nas, jako
wspomnienie ulotnej refleksji. A to, że widzimy to w ten sposób wynika jedynie z budowy naszego
mózgu. Gdyby nie jego ułomności, umysł nie musiałby się uciekać do takich zabiegów.
Spojrzałem na profesora.
- I w świadomości którego z nas ma ona powracać? - spytałem.
Profesor zamilkł. Wiedział, że jest to dla mnie temat drażliwy. Wpatrując się w blat, długo
namyślał się, zanim odpowiedział.
- Nie wiem. Kiedyś powiedziałbym, że w mojej, ale teraz nie jestem tego pewien. - Uniósł
na mnie swą głowę. - Widzisz, jeśli świat rzeczywiście jest czyimś wyobrażeniem, to my wszys-
cy, jako imaginacja, jesteśmy jednocześnie tą samą osobą. Dlatego zapiski z tej książki mają sens.
Uświadamiają każdego, kto do nich dotrze o takim stanie rzeczy, przez co ten, który nas sobie
wyobraża też zbliża się do prawdziwego poznania. Sądzę, iż tak narodziła się literatura.
- I co stanie się, kiedy dojdzie już do tego poznania?
- Właśnie tego chciał się dowiedzieć Adam Chmielnik.
Profesor znów opadł na oparcie fotela. Jego wzrok wbity w moją postać zdawał się świdrować
wnętrze mojej czaszki. Zajęło mi chwilę, zanim zdołałem poukładać myśli.
- Chcesz powiedzieć, że Adam popełnił samobójstwo?
- Nie. Przynajmniej nie dosłownie.
- Jak mam to rozumieć?
- Adam nie chciał się zabijać. Pewnie przeżyłby, gdyby ktoś mu w tym nie pomógł.
- Więc kto to zrobił?
Profesor rzucił na biurko skórzaną rękawiczkę. Była to ta sama rękawiczka, która wypchała
jego kieszeń podczas naszego wczorajszego spotkania.
- Powąchaj - powiedział.
Z ociąganiem sięgnąłem do biurka i przytknąłem okrycie do nosa. Miało słodki zapach.
- To słodki zapach eteru - wyjaśnił profesor.
- Chcesz powiedzieć, że ktoś uśpił Adama, a potem zabił go w tak okropny sposób?
- Nie. Adam zrobił to wszystko sam. Jednak nie po to by umrzeć. Gdyby ktoś nie pozbawił go
przytomności, nie wykrwawiłby się na śmierć.
- Skąd to wiesz?
- Na podłodze był wyraźny ślad odpowiadający kształtem brzytwie. Adam musiał ją tam
położyć, kiedy wyciął już wszystkie symbole. Potem ktoś ją zabrał. Do tego wisząca na ścianie
strzelba była nabita. Adam musiał wiedzieć, że broń jest zepsuta. Załadował ją więc ktoś inny. Ktoś,
kto chciał mieć pewność, że uda mu się uśmiercić doświadczonego żołnierza i zabezpieczył się na
wszelkie możliwe sposoby.
- Kto?
- Ten, kto zgubił tę rękawiczkę. Podało mi ją wczoraj jakieś dziecko, kiedy zobaczyło, do któ-
rego mieszkania zmierzam. Powiedziało, że zgubił ją ktoś ze znajomych lokatora.
- I ty pewnie wiesz, kto to zrobił?
Profesor spojrzał na wysoki, stojący przy ścianie zegar. Przenosząc wzrok w moją stronę powiedział:
- Musimy już jechać. Myślałem, że zdążymy jeszcze zjeść kolację, ale, niestety, rozmawialiśmy
zbyt długo. Mam nadzieję, że nie jesteś głodny?

30
IV

- Teraz możemy być pewni, kto jest winny - powiedział Gorzkowski splatając ręce na piersi.
Stał na środku pokoju rzucając wokół gromkie spojrzenia. Nigdy go jeszcze takim nie widziałem.
Zdawał się emanować jakąś niewyjaśnioną energią.
- Ciekaw jestem, kogo ma pan na myśli? - zwrócił się w jego stronę profesor.
- To jasne. Tego, kogo brakuje.
W pokoju prócz nas był tylko Jan Dębski. Aleksander Kościejewski wciąż się nie pokazywał.
Czekaliśmy już ponad godzinę.
- Gdyby o winie wyrokowano tylko na podstawie nieobecności, to wymiar sprawiedliwości
byłby naprawę zabawną instytucją - powiedział profesor długo spoglądając Gorzkowskiemu
w oczy. Ludwik znosił jego wzrok dłuższą chwilę, jednak pobity musiał odwrócić głowę.
- Więc ciekaw jestem, jakie pan ma zdanie na ten temat? - spytał odzyskując nieco rezonu.
- Pan zna moje zdanie, mój drogi.
- Co mam przez to rozumieć?
- A co pan zrozumiał?
Ludwik milczał. Na jego głowie błysnęły złocone światłem świec kropelki potu.
- Panowie - zwrócił się do nas Jan. - Chyba już pora wyjaśnić całą sprawę.
- Ma pan rację, panie Janie. Już dość to wszystko się przedłużyło. - Profesor spojrzał na
nas przeciągle. - Na wstępie chciałbym zauważyć, że zabójstwo Adama bardziej było łutem
szczęścia, niż zaplanowaną zbrodnią. Oczywiście, morderca chciał go zabić, jednak nie do
końca wiedział jak to zrobić. Kiedy przyszedł tutaj tej feralnej nocy pewnie sam musiał być
zaskoczony zastaną sytuacją.
Profesor zaczął przemierzać pokój z rękami splecionymi na plecach.
- Morderca znał Adama bardzo dobrze. Wiedział, jak się poruszać po całym mieszkaniu -
kontynuował. - Nie było też śladów włamania.
Wagner przystanął, przyglądając się przez chwilę każdemu z nas.
- A dlaczego Adam zginął? - zapytał nagle. - Adam Chmielnik był osobą szczególną.
W zasadzie całe powstanie zależało od niego. On był łącznikiem pomiędzy szlachtą a robotnikami
i ludnością chłopską. Jeśli tym razem walkę miało podjąć całe społeczeństwo, to tylko dzięki niemu
było to możliwe. - Profesor zwrócił się w stronę Gorzkowskiego. - Nawet pan, jako zwolennik pracy
organicznej i zagorzały przeciwnik wystąpienia zbrojnego prowadził z nim rozmowy. Zdanie ludzi,
których pan popiera było dla niego ważne. Adam był świadom tego, że tylko siłą całego narodu
ten kraj może dźwignąć się z popiołów, że w przeciwnym razie powstanie upadnie tak, jak upadły
wszystkie poprzednie.
- To powstanie i tak by upadło - odezwał się Ludwik. - Jeśli włączyliby się do niego ludzie
Kościejewskiego zapanowałaby kompletna anarchia. To byłaby największa klęska, jaka kiedykol-
wiek na nas spadła.
- Mój drogi Ludwiku - profesor odezwał się łagodnym głosem. - Proszę mi powiedzieć, czy
do codziennych czynności używa pan obu rąk?
- Co ma znaczyć to pytanie?
- Podobno Aleksander Wielopolski do końca życia nie używał prawej ręki, by ukarać się za
podpisanie rozporządzenia o przymusowym wcieleniu Polaków do wojska. Rozporządzenie to było
bezpośrednią przyczyną przyspieszenia wybuchu powstania styczniowego i pośrednią przyczyną
jego upadku. A przecież zrobił to, bo był pewien, że nowe powstanie przyniesie tylko straty. Dlatego
chciał mu zapobiec.
- Jaki to ma związek z tą sprawą?! - Gorzkowski poczerwieniał nagle, by po chwili całkiem zblednąć.
- Zastanawiam się tylko, której ręki pan nie używa - odpowiedział profesor.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Gorzkowski chwycił wiszącą na ścianie strzelbę. Mierząc
to w profesora, to w nas, powoli łapał oddech.

31
- Jak pan widzi, profesorze, używam obu. - powiedział podchodząc do Wagnera. - Nie pan
będzie mnie sądził, ale historia.
- Zdaje pan sobie sprawę z tego, że to niezwykle srogi sędzia? - zapytał profesor. Jego spokój
był zaprawdę imponujący.
- Niech się pan lepiej zastanawia nad własnym losem, a o mnie proszę się nie martwić. -
Gorzkowski oparł palec na cynglu.
- Niestety, jeśli pan wystrzeli, wszyscy będziemy mieli kłopoty. Pan oczywiście
największe, ale i nam się dostanie. Całe miasto aż huczy po dzisiejszym zamachu. Wystarczy
jeden strzał, a w chwilę potem będą tutaj wszyscy żołnierze rosyjscy, jacy stacjonują w Warszawie.
- Sam pan widzi, do czego doprowadził Aleksander. To on stoi za dzisiejszym zamachem.
- Gorzkowski spojrzał na mnie. - Pan chyba to wie - powiedział. - Widziałem, jak pomógł panu
uciec. Szkoda, że mój pistolet nie był bardziej celny.
- Więc to pan strzelał? - spytałem.
- Chyba pan nie myślał, że reduta Ordona? Miałem nadzieję, że będzie z wami profesor.
Wiedziałem, że tylko on może pokrzyżować mi plany. Jak widać, nie pomyliłem się.
- Pan uśpił tylko na wpół przytomnego człowieka, który najprawdopodobniej oszalał
i dokonał samookaleczenia. Pozwolił pan wykrwawić się mu na śmierć - rzekł łagodnym tonem
profesor. - Kara, jaka pana za to czeka nie musi być duża.
- Nie czeka mnie za to żadna kara. Nie jestem niczemu winny. Nie ja doprowadziłem do serii
dzisiejszych aresztowań. To nie przeze mnie Warszawa znów będzie żyła w strachu. Na szczęście
ten, który jest za to odpowiedzialny trafił już do celi. - Gorzkowski spojrzał na profesora. - Jestem
pewien, że zdążył się pan umówić z nim na jakieś spektakularne rozwiązanie całej sprawy. Aleksan-
der bardzo lubi takie rozwiązania. Niestety, teraz pozostaje mu jedynie pisać do cara błagalne listy,
jak jego przyjaciel, Bakunin, którego tak chętnie cytował.
- Obawiam się, że w swojej walce o dobro kraju kompletnie stracił pan rozum - powiedział
profesor spokojnym głosem.
- To walka jest utratą rozumu! Jeżeli kiedykolwiek Warszawa podniesie się do kolejnego powsta-
nia będzie to klęska całego narodu i rujnacja całego miasta!
- Tego nie może pan wiedzieć - odezwał się Dębski. Jego głos drżał, co Jan za wszelką cenę
starał się ukryć.
- To już nie ważne. Uratowałem kraj przed kolejną klęską. Mogę teraz umrzeć spokojnym.
- Gorzkowski ponownie skierował swój wzrok na profesora. - I pan pójdzie ze mną - powiedział.
Profesor nawet nie drgnął. Nie wiem, czy w czasie wystrzału poruszył się choć odrobinę.
Na skutek huku zamknąłem odruchowo oczy. Kiedy je otworzyłem profesor stał niewzruszony,
przyglądając się drobnym plamkom krwi, jakie zdobiły teraz jego płaszcz.
Gorzkowski zataczał się, brocząc krwią po całej podłodze. Ściskając nerwowo kikut prawej
dłoni, spoglądał nań z niedowierzaniem. Jego oszpecona twarz zastygła w groteskowym grymasie. Po
nadpalonym policzku spływało pęknięte oko. Nie mogąc złapać równowagi upadł na czerwieniące się
deski podłogi, targany śmiertelnym spazmem. Obok niego leżała rozerwana strzelba.
Profesor stanął nad nim, rzucając przy jego urwanej dłoni skórzaną rękawiczkę.
- Pomyśleć, że musiało się to stać akurat wtedy, kiedy znalazł drugą - powiedział z beztroską.
Jan spoglądał to na mnie, to na Wagnera, nie wiedząc, co zrobić. Wyglądał, jakby był w szoku.
- Chyba musimy uciekać - powiedział po chwili.
- Nie mamy wyjścia - podsumował profesor.
Kiedy byliśmy już na ulicy, Jan podszedł do profesora i zapytał niepewnie:
- Czy mógłby mi pan powiedzieć jedną rzecz?
- Słucham.
- Mam w Southsea, w Angli, przyjaciela. Właśnie zaczyna pisać powieść. Czy mógłbym mu
opowiedzieć o pana przygodach? Byłyby one z pewnością inspirujące.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Nie był to odpowiedni czas na tego rodzaju pytania.

32
Profesor jednak zdawał się nie zauważać całego absurdu tej sytuacji. Zwracając się do Jana
z zadowoleniem powiedział:
- Oczywiście, mój drogi. Mogę tylko spytać, jak się nazywa pański przyjaciel?
Jan uniósł dumnie głowę.
- Sir Arthur Conan Doyle - powiedział.

Kiedy następnego ranka przyszedłem do gabinetu profesora Wagnera, zastałem go


siedzącego przy biurku, nad stertą zapisanych dziwnymi symbolami papierów. W niektórych z nich
rozpoznałem figury, które przed dwoma dniami widziałem na skórze martwego Adama Chmiel-
nika. Profesor siedział nieruchomo, z rękami splecionymi za głową. Leżąca na blacie strzykawka
świadczyła o tym, że zdążył już zażyć swój ulubiony specyfik. Obok niej leżała otwarta książka. Ta
sama, którą dostałem wczoraj od Jana.
- Aleksander Kościejewski nie żyje - powiedziałem. - Podczas próby kolejnego zamachu
stracił rękę, a dziś rano wyskoczył przez okno więziennego szpitala.
- Więc chyba Warszawa rzeczywiście będzie musiała poczekać na swoje powstanie.
Głos profesora był nieobecny. Pustym wzrokiem spoglądał przed siebie, w ogóle mnie nie zauważając.
Wśród leżących na biurku papierów dostrzegłem zakopaną między nimi brzytwę.
- Naprawdę chcesz to zrobić? - spytałem.
- Cała moja praca się do tego sprowadzała. Wszystko to, w co się angażowałem przez te długie
lata miało mnie do tego doprowadzić. Chyba nie myślałeś, że te śledztwa były jedynie gimnastyką
dla mojego umysłu?
Wagner spojrzał na mnie pierwszy raz, odkąd tu wszedłem. W jego oczach widziałem jakąś
nieopisaną pustkę. Tak muszą wyglądać ludzie, którzy zrealizują już wszystkie swoje plany.
- Żeby to zrozumieć, musisz pojąć pewne rzeczy - zaczął profesor. - Zbrodnia jest wyłomem
pozwalającym naszej świadomości poznać prawdę o sobie. Zbrodnia i wszystko, co wymyka się
racjonalnym sądom służy stwarzającej jaźni do samo oświecenia. To dlatego z taką pasją oddałem
się badaniom nad nią. To dlatego tak skrupulatnie zbierałem wszelkie informacje o przypadkach,
przy wyjaśnieniu których nauka pozostawała bezsilna. - Profesor chwycił jeden z zapisanych arku-
szy. - Teraz mam ostatnią wskazówkę. Odpowiedzią jest wielość wymiarów.
- Przecież ty nie wierzysz w żaden z nich.
- Bo żaden z tych wymiarów nie istnieje w znaczeniu obiektywnym. Ale jeśli jestem w stanie je
sobie uświadomić, to znaczy, że moje myśli nie są uzależnione od ciała, w którym żyję. Moje oczy ich
nie widzą, a jednak można wykazać je przy pomocy matematyki. Dlatego jestem pewien, że powtórze-
nie tego, co zrobił Chmielnik pomoże mi dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda struktura istnienia.
- A jeśli nie?
- Wtedy ty musisz dokończyć moje dzieło.
- Dobrze wiesz, że nigdy tego nie zrobię.
- Mówię o czymś innym. Spiszesz to, co ci powiedziałem i czego byłeś świadkiem.
- Dlaczego chcesz bym to zrobił? Przecież nie wierzysz w istnienie nikogo poza tobą.
Profesor oparł dłonie na blacie biurka i przyjrzał mi się przez chwilę.
- Mówiłem ci - zaczął - że nie jestem już pewien, która świadomość stwarza nasz świat. Kiedyś
powiedziałbym, że moja. Ale od tamtej pory wiele się zmieniło. Jednak jeśli mam rację, jeśli wszys-
tko, co nas otacza jest jedynie czyjąś imaginacją, to tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednocześnie
tą samą osobą. To my jesteśmy tą świadomością. Pomyśl. - Profesor wziął głębszy oddech. - Jeśli
opiszesz to, o czym teraz mówimy, to ten, kto to przeczyta stworzy nas niejako na nowo. Jednak jeśli
my zdajemy sobie sprawę z tej sytuacji, to w momencie odtwarzania naszych osób, osoba ta stworzy
jednocześnie siebie, istniejącego w naszej głowie. Jeśli przyjąć, że czas nie płynie, tylko istnieje

33
w każdym swoim punkcie jednocześnie, to w tym samym momencie ten kto czyta stwarza nas i my
jednocześnie stwarzamy jego, natomiast w tle jesteś ty, który piszesz.
- Więc kto z nas rzeczywiście istnieje? Ten kto czyta, ten kto pisze, czy ten, kto został opisany?
- Obawiam się, że żaden. - Wagner spuścił ze smutkiem głowę, przypatrując się leżącej na
biurku brzytwie. - Jednak muszę spróbować się tego dowiedzieć - powiedział.
- Chyba niczego już nie rozumiem.
Profesor uśmiechnął się do mnie. Spoglądając przed siebie nieobecnym wzrokiem powiedział:
- Mój drogi Witoldzie, jedyna racjonalna rzecz, jaką jest w stanie zrobić człowiek, to poddać
w wątpliwość swój własny rozum.

34
PROFILE AUTORÓW:
AKTE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=80
ANARIS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34
ARDO http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=99
BOSSKI_DIABEL http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=55
HELENA CHAOS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2
KS_HP http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95
MAKKUROVANIL http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=58
MARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70
NATHIEN http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=22
PODSTUWAK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87
TJERESZKOWA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37
TOMEK I AGATKA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93
UNPLUGGED http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57
ZACHARY ANN http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=14

Skład PDF:
HELENA CHAOS
Skład epub i mobi:
SIRMICHO
Ilustracja na okładce:
EISERNE DROSSEL

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich


autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś
sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,


możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

WWW.HERBATKAUHELENY.PL

35
rys. MakkuroVanil

W W W . HERBAT K AUHE L EN Y . P L

You might also like