You are on page 1of 177

Od autora

Nie mam kryształowej kuli. Mam jednak metodę, która, choć może niedoskonała, pomogła mi w
zrozumieniu przeszłości i przewidywaniu przyszłości. Moje zadanie polega na tym, aby pod chaosem
historii spróbować dostrzec porządek - i przewidzieć, jakie wydarzenia, tendencje i technologie ów
porządek przyniesie. Prognozowanie na sto lat naprzód może się wydawać płochą rozrywką, ale, o
czym mam nadzieję przekonać czytelnika, jest to proces racjonalny, wykonalny i wcale nie płochy. W
niedalekiej przyszłości będę miał wnuki i niektóre z nich z pewnością dożyją XXII stulecia. Ta myśl
czyni to wszystko bardzo realnym.

W niniejszej książce staram się przekazać istotę przyszłości. Mogę się oczywiście mylić w wielu
szczegółach. Ale moim celem jest uchwycenie głównych tendencji - geopolitycznych,
technologicznych, demograficznych, kulturowych, militarnych - w ich najszerszym sensie i
zarysowanie najważniejszych wydarzeń, które mogą nastąpić. Byłbym usatysfakcjonowany, gdyby
udało mi się wyjaśnić, jak funkcjonuje świat dzisiaj i jak to z kolei warunkuje jego funkcjonowanie w
przyszłości. I byłbym zachwycony, gdyby moje wnuki, przeglądając tę książkę w 2100 roku, mogły
powiedzieć: „Całkiem niezła”.
Uwertura
WPROWADZENIE DO ERY AMERYKAŃSKIEJ

Wyobraźcie sobie, że latem 1900 roku mieszkaliście w Londynie, ówczesnej stolicy świata. Europa
rządziła półkulą wschodnią. Prawie nie dałoby się znaleźć miejsca, które nie byłoby pośrednio
kontrolowane, jeśli nie bezpośrednio zarządzane, z europejskiej metropolii. Europa cieszyła się
pokojem i niesłychanym dobrobytem. Dzięki handlowi oraz inwestycjom wzajemna zależność
poszczególnych krajów europejskich była tak wielka, iż poważni ludzie utrzymywali, że wojna jest
niemożliwa - a gdyby nawet do niej doszło, to zakończyłaby się w ciągu kilku tygodni, ponieważ
światowe rynki nie wytrzymałyby takiego napięcia. Przyszłość wydawała się ustalona: pokojowa,
rozkwitająca Europa miała rządzić światem.

A teraz wyobraźcie sobie lato 1920 roku. Europa została rozdarta wyniszczającą, trwającą cztery lata
wojną. Kontynent leżał w ruinie. Niektóre imperia - austro-węgierskie, rosyjskie, niemieckie i
osmańskie - zniknęły z mapy. Zginęły miliony ludzi. Wojna zakończyła się po interwencji milionowej
armii amerykańskiej - armii, która przyszła, a potem równie szybko odeszła. W Rosji zapanował
komunizm, ale nie było jasne, czy przetrwa. Kraje leżące na peryferiach europejskiej potęgi, takie jak
Stany Zjednoczone i Japonia, wyłoniły się nagle jako wielkie mocarstwa. Ale jedno było pewne -
traktat pokojowy, który narzucono Niemcom, gwarantował, że szybko się one nie podźwigną.

Wyobraźcie sobie lato 1940 roku. Niemcy nie tylko się podźwignęły, ale też podbiły Francję i
uzyskały dominację w Europie. Komunizm przetrwał, a Związek Sowiecki sprzymierzył się z
hitlerowskimi Niemcami. Wielka Brytania samotnie przeciwstawiała się Niemcom i z punktu widzenia
większości rozsądnych ludzi wojna dobiegła końca. Nawet gdyby nie ziściły się niemieckie marzenia o tysiącletniej Rzeszy, to los
kontynentu był przesądzony na całe stulecie. Niemcy miały zapanować nad Europą i odziedziczyć jej imperium.

A teraz wyobraźcie sobie lato 1960 roku. Niemcy zostały pokonane już w 1945 roku. Europa była
okupowana, podzielona między Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki. Europejskie imperia
upadały, a dwa mocarstwa rywalizowały o to, kto będzie ich spadkobiercą. Stany Zjednoczone
wyłoniły się jako światowe supermocarstwo. Trzymały Związek Sowiecki w okrążeniu i dysponując
miażdżącą przewagą w dziedzinie broni nuklearnej, mogły go unicestwić w ciągu kilku godzin.
Panowały nad wszystkimi oceanami i dzięki swojej potędze nuklearnej były w stanie
dyktować warunki całemu światu. Związek Sowiecki mógł co najwyżej mieć nadzieję na przewlekły
impas - chyba żeby wojska sowieckie wkroczyły do Niemiec i podbiły Europę. To była wojna, na
którą wszyscy się przygotowywali. A drugim zagrożeniem, o jakim należało pamiętać, były
maoistowskie Chiny.

Teraz wyobraźcie sobie lato 1980 roku. Stany Zjednoczone zostały pokonane w siedmioletniej
wojnie - nie przez Związek Sowiecki, lecz przez komunistyczny Wietnam Północny. Uważano, i same
Stany też uważały, że znalazły się w odwrocie. Wypędzone z Wietnamu, zostały później wypędzone
również z Iranu, gdzie pola naftowe, nad którymi nie sprawowały już kontroli, mogły w każdej chwili
wpaść w ręce Związku Sowieckiego. Aby powstrzymać swego głównego rywala, Stany Zjednoczone
zawarły sojusz z maoistowskimi Chinami - amerykański prezydent i chiński przewodniczący odbyli
przyjazne spotkanie w Pekinie. Jedynie ten sojusz wydawał się zdolny do powstrzymania rosnącego
w potęgę Związku Sowieckiego.

A teraz wyobraźcie sobie lato 2000 roku. Nastąpił całkowity rozpad Związku Sowieckiego. Chiny
wciąż były komunistyczne z nazwy, ale stawały się kapitalistyczne w praktyce. NATO wkroczyło do
Europy Wschodniej, a nawet do dawnego Związku Sowieckiego. Świat cieszył się pokojem i
dobrobytem. Wszyscy wiedzieli, że względy geopolityczne ustąpiły przed względami
ekonomicznymi, a jedynych problemów przysparzały lokalne ogniska zapalne, takie jak Haiti czy
Kosowo.

A potem przyszedł jedenasty września 2001 roku i świat znowu stanął na głowie.

Kiedy mówimy o przyszłości, możemy być pewni tylko jednego: że zdrowy rozsądek zawodzi. Nie
ma żadnego magicznego dwudziestoletniego cyklu; nie ma żadnej prostej siły rządzącej tym wzorem.
Jest po prostu tak, iż rzeczy, które w danym momencie historii wydają się trwałe i pewne, mogą się
zmienić z błyskawiczną szybkością. Epoki nastają i przemijają. W relacjach międzynarodowych
świat, na który patrzymy dzisiaj, będzie wyglądał zupełnie inaczej za dwadzieścia lat... albo
nawet mniej. Upadek Związku Sowieckiego trudno było sobie wyobrazić, i o to właśnie chodzi.
Konwencjonalna analiza polityczna odznacza się niezwykłym brakiem wyobraźni. Traktuje
przemijające chmury jako trwałe i jest ślepa na doniosłe, długofalowe zmiany, które dokonują się na
oczach świata.

Gdybyśmy żyli na początku XX stulecia, nie dałoby się przewidzieć tych wydarzeń, które właśnie
wymieniłem. Ale coś jednak można było przewidzieć i w istocie przewidziano. Było na przykład
oczywiste, że zjednoczone w 1871 roku Niemcy są wielką potęgą w niepewnym położeniu (osaczone
pomiędzy Rosją i Francją) i pragną przebudować system europejski i światowy. Wszystkie wielkie
konflikty pierwszej połowy XX wieku toczyły się o pozycję Niemiec w Europie. Choć trudno było
przewidzieć czas i miejsce, wybuch wojny wydawał się prawdopodobny i wielu Europejczyków go
przewidziało.

Najtrudniejszą część tego równania stanowiła prognoza, że będą to wojny aż tak wyniszczające i że
po obu wojnach światowych Europa utraci swoje imperium. Znaleźli się jednak tacy, zwłaszcza po
wynalezieniu dynamitu, którzy przewidywali, iż wojna spowoduje katastrofalne zniszczenia. Gdyby
przepowiednie dotyczące technologii połączono z przepowiedniami w dziedzinie geopolityki,
przewidziano by również spustoszenie Europy. W XIX wieku z pewnością prognozowano wzrost
potęgi Stanów Zjednoczonych i Rosji. Alexis de Tocqueville i Friedrich Nietzsche przewidzieli
przyszłe znaczenie tych krajów. A zatem na początku XX stulecia, przy zachowaniu dyscypliny i
odrobinie szczęścia, dałoby się przewidzieć jego ogólne zarysy.

XXI STULECIE
Wchodząc w XXI stulecie, musimy wskazać jedno zasadnicze dla niego wydarzenie, odpowiednik
zjednoczenia Niemiec w XX wieku. Po uprzątnięciu szczątków imperium europejskiego, jak również
tego, co pozostało po Związku Sowieckim, mamy jedno mocarstwo dysponujące przeważającą
potęgą. Tym mocarstwem są Stany Zjednoczone. Z pewnością, jak to zwykle bywa, można odnieść
obecnie wrażenie, że Stany swoimi nieudolnymi poczynaniami przysparzają sobie problemów na
całym świecie. Ale przemijający chaos nie powinien wprowadzać nas w błąd.
Gospodarczo, militarnie i politycznie Stany Zjednoczone są najpotężniejszym krajem świata i nie ma
nikogo, kto mógłby rzucić wyzwanie tej potędze. Podobnie jak w przypadku wojny hiszpańsko-
amerykańskiej sto lat temu, mało kto będzie wkrótce pamiętał o wojnie pomiędzy Stanami a
radykalnymi islamistami, niezależnie od przeważających dzisiaj nastrojów.

Od czasu wojny secesyjnej Stany Zjednoczone przeżywały niezwykły wzrost gospodarczy. Z


marginalnego, rozwijającego się państwa przekształciły się w potęgę gospodarczą większą niż cztery
następne najlepiej rozwinięte kraje razem wzięte. Stały się również dominującą na świecie silą
militarną. Pod względem politycznym Stany Zjednoczone wywierają praktycznie wpływ na wszystko,
czasem celowo, a czasem po prostu przez samą swoją obecność. Czytelnikowi będzie się z
pewnością wydawać, iż jest to książka amerykocentryczna, napisana z amerykańskiego
punktu widzenia. Może to prawda, twierdzę jednak, że dzisiejszy świat obraca się wokół Stanów
Zjednoczonych.

Nie dzieje się tak wyłącznie za sprawą amerykańskiej potęgi. Ma to również związek z
fundamentalną zmianą w sposobie funkcjonowania świata. Przez minione pięćset lat Europa była
ośrodkiem systemu międzynarodowego, a jej imperia, po raz pierwszy w historii ludzkości,
stworzyły jednolity system globalny. Głównym szlakiem wiodącym do Europy był północny Atlantyk.
Ten, kto panował nad północnym Atlantykiem, panował nad dostępem do Europy - i dostępem
Europy do świata.

Potem, na początku lat osiemdziesiątych XX wieku, wydarzyło się coś niezwykle istotnego. Po raz
pierwszy handel prowadzony szlakami morskimi przez Pacyfik zrównał się z handlem
transatlantyckim. Ponieważ po drugiej wojnie światowej Europa stała się skupiskiem
drugorzędnych mocarstw i zmieniła swoje nawyki handlowe, północny Atlantyk przestał być jedynym
kluczem do wszystkiego. Obecnie państwo panujące nad północnym Atlantykiem i nad Pacyfikiem
mogłoby, gdyby sobie tego życzyło, sprawować kontrolę nad całym światowym handlem, a co za
tym idzie - światową gospodarką. W XXI stuleciu każdy kraj położony nad oboma oceanami ma
ogromną przewagę.

Biorąc pod uwagę koszt budowy potęgi morskiej i olbrzymi koszt rozmieszczenia jej na świecie,
mocarstwo posiadające dostęp do obu oceanów stało się najważniejszym aktorem na scenie
światowej z tego samego powodu, z jakiego Wielka Brytania odgrywała tę rolę w XIX stuleciu:
żyła z morza, nad którym musiała panować. W ten sposób Ameryka Północna zastąpiła Europę jako
punkt ciężkości na świecie, a ten, kto panuje nad Ameryką Północną, może być pewny swojej pozycji
dominującej potęgi światowej. W XXI wieku, przynajmniej, będą to Stany Zjednoczone.

Potęga Stanów Zjednoczonych w połączeniu z ich położeniem geograficznym czyni z nich głównego
aktora XXI stulecia. Ale z pewnością nie przysparza im powszechnego uwielbienia. Wręcz
przeciwnie, ich potęga budzi strach. Historia XXI wieku zatem, zwłaszcza jego pierwszej
połowy, będzie się obracać wokół dwóch przeciwstawnych dążeń. Po pierwsze, drugorzędne
mocarstwa utworzą koalicję, aby spróbować powstrzymać Stany Zjednoczone i pozbawić je
dominującej roli. Po drugie, Stany Zjednoczone będą podejmowały działania prewencyjne, aby nie
dopuścić do powstania takiej koalicji.
Jeśli postrzegamy początek XXI stulecia jako świt ery amerykańskiej (następującej po erze
europejskiej), widzimy, że zaczyna się ona od grupy muzułmanów usiłujących odtworzyć kalifat -
wielkie imperium islamskie ciągnące się od Atlantyku do Pacyfiku. Nieuchronnie musieli oni uderzyć
na Stany Zjednoczone, pragnąc wciągnąć największe światowe mocarstwo w wojnę, ukazać jego
słabość i w ten sposób zapoczątkować islamskie odrodzenie. Stany Zjednoczone odpowiedziały
atakiem na świat islamski. Ich celem nie było jednak zwycięstwo. Nie jest nawet jasne, co oznacza
zwycięstwo. Chodziło po prostu o rozerwanie i skłócenie świata islamskiego, ażeby uniemożliwić
powstanie jego imperium.

Stany Zjednoczone nie muszą wygrywać wojen. Wystarczy, jeśli nie dopuszczą do tego, aby druga
strona zbudowała potęgę, która mogłaby rzucić im wyzwanie. Na jednej płaszczyźnie XXI stulecie
będzie serią konfrontacji z udziałem pomniejszych mocarstw, próbujących stworzyć koalicję i
powstrzymać amerykańską hegemonię, oraz Stanów Zjednoczonych, organizujących operacje
militarne w celu rozerwania koalicji. W XXI stuleciu wybuchnie więcej wojen niż w XX, ale będą to
wojny mniej katastrofalne, zarówno z powodu zmian technologicznych, jak i charakteru
geopolitycznego wyzwania.

Jak widzimy, przemiany prowadzące do nowej ery są zawsze szokująco nieoczekiwane, a pierwsze
dwadzieścia lat nowego stulecia nie będzie tu wyjątkiem. Wojna Stanów Zjednoczonych z
islamistami już się kończy i dojrzewa następny konflikt. Rosja odtwarza swoją strefę wpływów, a
owa strefa będzie niewątpliwie wyzwaniem dla Stanów Zjednoczonych. Rosjanie ruszą na zachód, na
wielką Nizinę Środkowoeuropejską. Rekonstruując swoją potęgę, Rosja zetknie się z
podporządkowanym amerykańskim wpływom NATO w trzech państwach bałtyckich - Estonii,
Łotwie i Litwie - a także w Polsce. Na początku XXI wieku będą inne płaszczyzny tarcia, ale ta nowa
zimna wojna dostarczy punktów zapalnych po wygaśnięciu wojny z islamistami.

Rosjanie muszą podjąć próbę odbudowania swojej potęgi, a Stany Zjednoczone muszą im w tym
przeszkodzić. Ale w ostatecznym rozrachunku Rosja nie może wygrać. Jej głębokie problemy
wewnętrzne, gwałtowny spadek demograficzny i słaba infrastruktura sprawiają, że na dłuższą metę
szanse Rosji na przetrwanie są nikłe. A druga zimna wojna, mniej przerażająca i znacznie mniej
globalna niż pierwsza, zakończy się tak jak pierwsza - rozpadem Rosji.

Jest wielu takich, którzy przewidują, że następnym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych staną się
Chiny, nie Rosja. Nie zgadzam się z tym poglądem z trzech powodów.

Po pierwsze, kiedy spojrzy się uważnie na mapę Chin, widać, że jest to naprawdę kraj bardzo
izolowany. Z Syberią na północy, Himalajami i dżunglami na południu i większą częścią ludności
skupioną we wschodniej części kraju, Chińczykom nie jest łatwo prowadzić ekspansję.

Po drugie, przez stulecia Chiny nie były potęgą morską, a stworzenie floty wymaga nie tylko budowy
okrętów, lecz także obsadzenia ich dobrze wyszkolonymi i doświadczonymi marynarzami.

Po trzecie, jest głębszy powód, aby nie obawiać się Chin. Chiny są wewnętrznie niestabilne. Ilekroć
otwierają swoje granice na świat zewnętrzny, wzrasta zamożność prowincji nadbrzeżnych, ale
przeważająca większość Chińczyków w głębi kraju nadal cierpi nędzę. Prowadzi to do napięć,
konfliktów i destabilizacji. Prowadzi również do decyzji gospodarczych podejmowanych z
powodów politycznych, czego rezultatem jest nieudolność i korupcja. Nie po raz pierwszy Chiny
otworzyły się na handel zagraniczny i nie po raz ostatni efektem będzie ich destabilizacja. I nie po
raz ostatni pojawią się postacie takie jak Mao, aby odciąć kraj od wpływów zewnętrznych,
wprowadzić równość - czyli powszechną nędzę - i zacząć cykl na nowo. Są tacy, którzy wierzą, że
tendencje ostatnich trzydziestu lat będą trwać w nieskończoność. Ja uważam, że chiński cykl wejdzie
w swoją następną nieuchronną fazę w nadchodzącym dziesięcioleciu. Chiny, dalekie od tego, aby
stać się zagrożeniem, są krajem, który Stany Zjednoczone będą próbowały wzmocnić i spoić jako
przeciwwagę dla Rosji. Obecny chiński dynamizm gospodarczy nie przekształci się w długotrwały
rozwój.

W połowie stulecia pojawią się nowe siły, kraje, które nie są dzisiaj uważane za wielkie mocarstwa,
lecz ja oczekuję, że w ciągu następnych kilkudziesięciu lat staną się potężniejsze i bardziej pewne
siebie. Wyróżniają się zwłaszcza trzy.

Pierwszym jest Japonia, drugie najlepiej rozwinięte gospodarczo państwo świata, a zarazem
najbardziej zagrożone, ponieważ uzależnione od importu surowców, których samo prawie nie
posiada. Ze swoją militarystyczną przeszłością Japonia nie pozostanie tym marginalnym
pacyfistycznym krajem, którym była wcześniej. Nie może. Problemy demograficzne i niechęć do
imigracji na większą skalę zmuszą ją do szukania nowych robotników w innych krajach. Słabości
Japonii, o których pisałem w swoich poprzednich książkach i z którymi poradziła sobie lepiej, niż
się spodziewałem, wymuszą w końcu zmianę polityki.

Dalej mamy Turcję, obecnie siedemnaste najwyżej rozwinięte gospodarczo państwo świata. W
odległej przeszłości wielkie imperium islamskie zostało zdominowane przez Turków. Imperium osmańskie upadło
pod koniec pierwszej wojny światowej, a jego miejsce zajęła współczesna Turcja. Ale Turcja jest oazą stabilizacji wśród chaosu.
Bałkany, Kaukaz i świat arabski na południu są niestabilne. W miarę wzrostu tureckiej potęgi - a jest to już najpotężniejsze
gospodarczo i militarnie państwo tego regionu - rosną też tureckie wpływy.

A wreszcie Polska. Polska nie była wielką potęgą od XVI wieku. Ale kiedyś nią była - i, jak sądzę,
będzie znowu. Umożliwią to dwa czynniki. Po pierwsze, upadek Niemiec. Ich gospodarka jest silna i
wciąż się rozwija, ale straciła dynamikę, którą się odznaczała przez dwa stulecia. Ponadto w ciągu
następnych pięćdziesięciu lat gwałtownie spadnie liczba ludności, jeszcze bardziej podkopując ich
potencjał gospodarczy. Po drugie, ponieważ Rosjanie naciskają na Polskę od wschodu, Niemcy nie
będą mieli ochoty na trzecią wojnę z Rosją. Stany Zjednoczone jednak wesprą Polskę, udzielając jej
ogromnej pomocy gospodarczej i technicznej. Wojny - jeśli nie powodują wyniszczenia kraju -
stymulują wzrost gospodarczy, a Polska stanie się najważniejszą potęgą w bloku państw
stawiających czoło Rosjanom.

Japonia, Turcja i Polska będą patrzeć na Stany Zjednoczone z jeszcze większą pewnością siebie po
drugim upadku imperium rosyjskiego. Wytworzy się wybuchowa sytuacja. Jak zobaczymy w dalszej
części książki, stosunki pomiędzy tymi czterema krajami w znacznym stopniu ukształtują XXI stulecie,
doprowadzając ostatecznie do następnej wojny światowej. Ta wojna będzie toczona inaczej niż
wszystkie inne w historii - z użyciem broni, która dzisiaj należy do królestwa fantastyki naukowej.
Ale, jak spróbuję wykazać, konflikt połowy XXI wieku wyrośnie z dynamicznych sił zrodzonych we
wcześniejszych dekadach.
Ta wojna, podobnie jak druga wojna światowa, przyniesie niezwykłe osiągnięcia techniczne, a jedno
z nich odegra szczególnie istotną rolę. Wszystkie walczące strony, z wielu oczywistych powodów,
będą poszukiwały nowych form energii, aby zastąpić węglowodory. Promieniowanie słoneczne jest
teoretycznie najbardziej wydajnym źródłem energii na Ziemi, lecz wymaga ogromnych odbiorników,
które zajmują mnóstwo miejsca na powierzchni planety i powodują wiele negatywnych skutków
ekologicznych. W dodatku cykl ich pracy jest przerywany wraz z nadejściem nocy.

Jednak podczas zbliżającej się wojny światowej rozwijane wcześniej koncepcje umieszczonych w
przestrzeni kosmicznej generatorów energii elektrycznej, dostarczanej na Ziemię w postaci
promieniowania mikrofalowego, przekształcą się raptownie z teorii w rzeczywistość.
Podczepione pod wojskowy program kosmiczny, nowe źródło energii uzyska takie samo
zabezpieczenie finansowe ze środków rządowych jak Internet czy koleje. A to zapoczątkuje wielki
boom gospodarczy.

Ale u podłoża tego wszystkiego będzie leżał jeden najistotniejszy dla XXI stulecia fakt: koniec
eksplozji demograficznej. Do 2050 roku liczba ludności w rozwiniętych krajach uprzemysłowionych
gwałtownie spadnie. Do 2100 roku nawet najsłabiej rozwinięte kraje osiągną wskaźnik urodzin,
który ustabilizuje liczbę ich ludności. Od 1750 roku cały system globalny był budowany w
przeświadczeniu o stałym wzroście demograficznym. Więcej robotników, więcej konsumentów,
więcej żołnierzy - takie były zawsze oczekiwania. W XXI wieku jednak to przestanie być prawdą.
Zmieni się cały system produkcji. Zmiana spowoduje, że świat będzie musiał w większym stopniu
oprzeć się na technologii - zwłaszcza na robotach, które zastąpią pracę rąk ludzkich - i na
intensywnych badaniach genetycznych (nie tyle w celu przedłużenia życia, ile przedłużenia okresu
produkcyjnego).

Jaki będzie najbardziej bezpośredni skutek kurczącej się liczby ludności na świecie? To całkiem
proste, w pierwszej połowie stulecia spadek demograficzny spowoduje poważne niedobory siły
roboczej w rozwiniętych krajach uprzemysłowionych. Dzisiaj te kraje zastanawiają się, jak
zatrzymać napływ imigrantów. W pierwszej połowie XXI wieku staną wobec problemu, jak ich
skłonić do przyjazdu. Rządy posuną się aż do tego, że będą płacić cudzoziemcom, by ich zachęcić do
imigracji. Obejmie to również Stany Zjednoczone, które wszelkimi środkami będą nakłaniać
Meksykanów do przyjazdu - zakrawa to na ironię, lecz taka zmiana jest nieuchronna.

Owe przemiany doprowadzą do ostatniego kryzysu w XXI stuleciu. Meksyk jest obecnie piętnastym
najlepiej rozwiniętym gospodarczo krajem świata. W miarę jak Europejczycy będą pozostawać w
tyle, Meksykanie, podobnie jak Turcy, zaczną zajmować coraz wyższe miejsca w rankingach, aż pod
koniec wieku Meksyk stanie się jedną z największych potęg gospodarczych na świecie. Podczas
wielkiej migracji na północ, popieranej przez Stany Zjednoczone, skład etniczny dawnej Cesji
Meksykańskiej (czyli obszarów Stanów Zjednoczonych odebranych Meksykowi w XIX stuleciu)
gwałtownie się zmieni i większa część tego rejonu stanie się zdecydowanie meksykańska.

Rząd meksykański będzie traktował rzeczywistość społeczną po prostu jako zadośćuczynienie za


historyczne klęski. Spodziewam się, że do roku 2080 dojdzie do poważnej konfrontacji pomiędzy
Stanami Zjednoczonymi a coraz potężniejszym i pewnym siebie Meksykiem. Konfrontacja może mieć
nieprzewidziane konsekwencje dla Stanów i prawdopodobnie nie zakończy się do 2100 roku.
Większość tego, co powiedziałem, może się wydawać trudna do pojęcia. Idea, że XXI stulecie może
się zakończyć konfrontacją pomiędzy Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi, z pewnością jest mało
prawdopodobna w 2009 roku, podobnie jak wizja potężnej Turcji czy Polski. Ale cofnijmy się do
początku tego rozdziału, gdzie opisałem, jak wyglądał świat w dwudziestoletnich odstępach w XX
wieku, a będzie nam łatwiej zrozumieć, do czego zmierzam: zdrowy rozsądek to jedyna rzecz, na
którą nie można liczyć.

Oczywiście im dokładniejszy jest opis, tym mniej staje się wiarygodny. Nie da się przewidzieć
szczegółów nadchodzącego stulecia - poza tym, że od dawna nie będę już żył i nigdy się nie dowiem,
jakie błędy popełniłem. Ale twierdzę, że naprawdę można zobaczyć szerokie zarysy tego, co nastąpi,
i spróbować nadać temu jakąś interpretację, choćby była to jedynie interpretacja czysto
spekulatywna. O tym właśnie jest niniejsza książka.

PROGNOZOWANIE STO LAT NAPRZÓD


Zanim zagłębię się w szczegóły wojen światowych, tendencji demograficznych czy przemian
technologicznych, muszę opowiedzieć o swojej metodzie - to znaczy wyjaśnić, jak mogę przewidzieć
to, co opisuję. Nie chcę, aby traktowano poważnie szczegóły wojny w 2050 roku, którą
przepowiadam. Ale chcę być traktowany poważnie, kiedy mówię o przyszłych metodach
prowadzenia wojny, o centralizacji amerykańskiej potęgi, o prawdopodobieństwie, że inne kraje
rzucą jej wyzwanie, i o krajach, które moim zdaniem to uczynią. Wymaga to paru słów
wyjaśnienia. U większości racjonalnie myślących ludzi idea konfrontacji, a nawet wojny
amerykańsko-meksykańskiej musi budzić uzasadnione wątpliwości, chciałbym jednak
zademonstrować, dlaczego i w jaki sposób można występować z takimi twierdzeniami.

Wspomniałem już, że racjonalnie myślący ludzie nie są zdolni do przewidywania przyszłości. Hasło
Nowej Lewicy: „Bądź praktyczny, żądaj tego, co niemożliwe” - musi się zmienić: „Bądź praktyczny,
oczekuj tego, co niemożliwe”. To założenie leży u podstaw mojej metody. Z innej,
bardziej konkretnej perspektywy nazywa się to geopolityką.

Geopolityka nie jest po prostu pretensjonalnym zastąpieniem terminu „stosunki międzynarodowe”.


Jest sposobem myślenia o świecie i przewidywania tego, co się zdarzy. Ekonomiści mówią o
niewidzialnej ręce, kiedy samolubne, doraźne działania ludzi prowadzą do tego, co Adam
Smith nazwał „dobrobytem narodów”. Geopolityka odnosi pojęcie niewidzialnej ręki do zachowania
narodów i innych aktorów na scenie międzynarodowej. Dążenie narodów i ich przywódców do
realizacji samolubnych, doraźnych celów prowadzi jeśli nie do „dobrobytu narodów”, to
przynajmniej do przewidywalnych zachowań, istnieje zatem możliwość przepowiedzenia kształtu
przyszłego systemu międzynarodowego.

Geopolityka i ekonomia zakładają, że gracze są racjonalni, przynajmniej w tym sensie, że znają swój
samolubny, doraźny cel. Jako racjonalnym graczom rzeczywistość zapewnia im ograniczone
możliwości wyboru. Przyjmuje się, że ludzie i narody dążą do swoich celów może nie zawsze w
pełni konsekwentnie, lecz przynajmniej nie na oślep. Wyobraźmy sobie partię szachów. Na pozór
wydaje się, że każdy z graczy ma dwadzieścia potencjalnych ruchów otwierających. W
rzeczywistości jest ich znacznie mniej, ponieważ większość tych ruchów jest zła i szybko prowadzi
do przegranej. Im lepiej ktoś gra w szachy, tym wyraźniej widzi swoje opcje i tym mniej ruchów jest
dla niego dostępnych. Im lepszy gracz, tym bardziej przewidywalne ruchy. Arcymistrz gra z
absolutnie przewidywalną precyzją - dopóki nie wykona jednego błyskotliwego, nieoczekiwanego
posunięcia.

Narody zachowują się w taki sam sposób. Miliony lub setki milionów ludzi tworzących naród są
ograniczone przez rzeczywistość. Wydają spośród siebie przywódców, którzy nie zostaliby
przywódcami, gdyby postępowali irracjonalnie. Głupcom nieczęsto udaje się wspiąć na sam szczyt.
Przywódcy rozumieją, jakie mają do wyboru następne ruchy, i wykonują je jeśli nie bezbłędnie, to
przynajmniej względnie poprawnie. Od czasu do czasu pojawia się arcymistrz z oszałamiającym,
nieoczekiwanym i zwycięskim posunięciem, ale w większości przypadków działanie rządu polega po
prostu na wykonywaniu niezbędnych i logicznych kolejnych ruchów. Ludzie kierujący polityką
zagraniczną państwa działają w taki sam sposób. Jeśli przywódca umiera, na jego miejsce
przychodzi inny, który najprawdopodobniej będzie kontynuował to, co robił jego poprzednik.

Nie twierdzę, że przywódcy polityczni są geniuszami, mędrcami czy choćby przyzwoitymi ludźmi. Po
prostu wiedzą, jak się dochodzi do władzy, gdyż w przeciwnym razie nie zostaliby przywódcami.
Wszystkie społeczeństwa uwielbiają wyrażać się z lekceważeniem o swoich przywódcach
politycznych, a oni sami z pewnością popełniają błędy. Ale błędy, które popełniają, jeśli im się
uważnie przyjrzeć, rzadko są głupie. Co bardziej prawdopodobne, zostały wymuszone przez
okoliczności. Wszyscy chcielibyśmy wierzyć, że my - albo nasz ulubiony kandydat - nigdy nie
postąpilibyśmy tak głupio. Rzadko jest to prawdą. Toteż geopolityka nie traktuje indywidualnego
przywódcy nadmiernie poważnie, w każdym razie nie bardziej, niż ekonomia traktuje indywidualnego
przedsiębiorcę. Obaj są graczami, którzy wiedzą, jak postępować, ale nie mogą łamać ściśle
ustalonych reguł swojej profesji.

Dlatego politycy rzadko działają swobodnie. Ich działania są zdeterminowane przez okoliczności, a
polityka publiczna jest odpowiedzią na rzeczywistość. W wąskich granicach decyzje polityczne mogą
mieć znaczenie. Ale nawet najbardziej błyskotliwy przywódca Islandii nigdy nie przekształci tego
kraju w światowe mocarstwo, podobnie jak najgłupszy władca Rzymu w okresie jego największego
rozkwitu nie zdołał podkopać rzymskiej potęgi. W geopolityce nie chodzi o dobro i zło, o zalety i
wady polityków ani o spory w polityce zagranicznej. Geopolityka zajmuje się szerszymi bezosobowymi
siłami, które ograniczają narody i jednostki, zmuszając je do takich albo innych działań.

Kluczem do zrozumienia ekonomii jest założenie, iż zawsze są niezamierzone konsekwencje.


Działania, które ludzie podejmują z własnych uzasadnionych powodów, przynoszą nieprzewidziane i
nieplanowane rezultaty. To samo dotyczy geopolityki. Można wątpić, czy maleńki Rzym, kiedy
rozpoczynał swoją ekspansję w VII wieku p.n.e., miał skonkretyzowany plan podboju świata
śródziemnomorskiego pięćset lat później. Ale pierwsze posunięcia jego mieszkańców przeciwko
sąsiednim wioskom zapoczątkowały proces, który był zarówno ograniczony przez rzeczywistość, jak
i brzemienny w niezamierzone konsekwencje. Rzymska potęga ani nie została zaplanowana, ani nie
pojawiła się tak po prostu.

Prognozowanie geopolityczne nie opiera się zatem na założeniu, że wszystko jest z góry ustalone.
Stąd wniosek, że to, co ludzie robią, to, co spodziewają się osiągnąć, i ostateczny rezultat nie są
jednym i tym samym. Narody i politycy dążą do swoich doraźnych celów tak samo ograniczeni przez
rzeczywistość, jak mistrz szachowy jest ograniczony przez szachownicę, pionki i reguły. Czasem
przyczyniają się do wzrostu potęgi narodu. Czasem prowadzą naród do katastrofy. Ostateczny rezultat
rzadko będzie tym, co początkowo zamierzali osiągnąć.

Geopolityka opiera się na dwóch założeniach.

Po pierwsze - że ludzie organizują się w grupy większe od rodzin, a czyniąc to, muszą angażować się
w politykę. Zakłada również, że przejawiają wrodzoną lojalność wobec rzeczy, wśród których się
urodzili, ludzi i miejsc. Lojalność wobec plemienia, miasta czy narodu jest czymś naturalnym. W
naszych czasach tożsamość narodowa ma ogromne znaczenie. Geopolityka uczy, że relacje pomiędzy
narodami są ważnym wymiarem ludzkiego życia, a to oznacza, że wojna jest wszechobecna.

Po drugie, geopolityka zakłada, że charakter narodu, podobnie jak relacje pomiędzy narodami, jest w
znacznym stopniu określony przez geografię. Używamy terminu „geografia” w szerokim znaczeniu.
Obejmuje ono fizyczną charakterystykę miejsca, ale idzie też dalej, określając wpływ miejsca na
jednostki i społeczności. W starożytności różnica pomiędzy Spartą a Atenami była różnicą pomiędzy
śródlądowym miastem a morskim imperium. Ateny były bogate i kosmopolityczne, Sparta natomiast była uboga,
prowincjonalna i bardzo surowa. Spartanin ogromnie się różnił od Ateńczyka, zarówno kulturowo, jak i politycznie.

Jeśli zrozumiemy te założenia, wówczas możliwe stanie się myślenie w kategoriach wielkich
zbiorowisk ludzkich, zespolonych naturalnymi ludzkimi więziami, ograniczonych przez geografię,
działających w określony sposób. Stany Zjednoczone są Stanami Zjednoczonymi i dlatego muszą się
zachowywać w określony sposób. To samo dotyczy Japonii, Turcji czy Meksyku. Kiedy drążymy
głębiej i widzimy siły, które kształtują te narody, możemy zobaczyć, że ich możliwości wyboru są
ograniczone.

XXI stulecie będzie takie samo jak wszystkie inne stulecia. Będą wojny, będzie ubóstwo, będą
triumfy i klęski. Będzie tragedia i szczęście. Ludzie będą pracować, zarabiać, mieć dzieci, kochać, a
czasem nienawidzić. Jedyną rzeczą, która nie podlega cyklicznym przemianom, jest natura ludzka.
Ale XXI stulecie będzie wyjątkowe w dwojakim sensie: wyznaczy początek nowej ery i przyniesie
powstanie nowego światowego mocarstwa. To nie zdarza się często.

Żyjemy obecnie w erze amerykańskiej. Aby ją zrozumieć, musimy zrozumieć Stany Zjednoczone, nie
tylko dlatego, że są tak potężne, lecz także dlatego, że ich kultura przeniknie świat i go zdefiniuje.
Podobnie jak kultura Francji i kultura Wielkiej Brytanii czyniły to w czasach ich potęgi, tak kultura
amerykańska, choć młoda i barbarzyńska, zdefiniuje sposób myślenia i życia świata. Studiując zatem
XXI stulecie, musimy studiować Stany Zjednoczone.

Gdybym mógł wygłosić tylko jedną opinię na temat XXI wieku, powiedziałbym, że skończyła się era
europejska, a zaczęła północnoamerykańska, i że Ameryka Północna pozostanie zdominowana przez
Stany Zjednoczone przez następne sto lat. Wydarzenia XXI stulecia będą się obracać wokół Stanów
Zjednoczonych. To wcale nie znaczy, że są one państwem sprawiedliwym czy moralnym. To z
pewnością nie znaczy, że rozwinęły już dojrzałą cywilizację. To znaczy, że pod wieloma względami
historia XXI stulecia będzie historią Stanów Zjednoczonych.
ŚWIT ERY AMERYKAŃSKIEJ
W Ameryce panuje głęboko zakorzenione przekonanie, że Stany Zjednoczone stoją u progu
zniszczenia. Wystarczy poczytać listy do redakcji, poszperać w Internecie, posłuchać publicznych
dyskusji. Katastrofalne wojny, niekontrolowany deficyt, wysokie ceny benzyny, strzały na
uniwersytetach, korupcja w gospodarce i w rządzie, a także nieskończona litania niedociągnięć - w
większości prawdziwych - stwarzają poczucie, że amerykańskie marzenie prysło i że Ameryka
przeżyła już okres swojej największej świetności. Jeśli to was nie przekonuje, posłuchajcie
Europejczyków. Zapewnią was, że najlepsze dni Ameryki już minęły.

Dziwne jest to, że wszystkie te złe przeczucia, a także wiele podobnych, występowały już za
prezydentury Richarda Nixona. Panuje ciągły strach, że amerykańska potęga i zamożność są
iluzoryczne i że katastrofa czai się tuż za rogiem. To poczucie wykracza poza ideologię. Obrońcy
środowiska i chrześcijańscy konserwatyści głoszą to samo przesłanie. Jeśli się nie poprawimy,
zapłacimy za to wysoką cenę - a i tak może być już za późno.

Warto zauważyć, że naród, który wierzy w swoje oczywiste przeznaczenie, ma nie tylko przeczucie
nadciągającej katastrofy, ale też doskwierające poczucie, że kraj po prostu nie jest już taki jak
kiedyś. Żywimy głęboką tęsknotę za „prostszą” epoką lat pięćdziesiątych. To dosyć osobliwe
przekonanie. Z wojną koreańską i McCarthym na jednym końcu, Little Rock pośrodku, „Sputnikiem” i
Berlinem na drugim i bardzo realną groźbą wojny nuklearnej przez cały czas, lata pięćdziesiąte były
w rzeczywistości okresem wielkiego niepokoju i złych przeczuć. Bardzo popularna książka
wydana w tamtej dekadzie nosiła tytuł The Age of Anxiety („Era niepewności”).

W latach pięćdziesiątych ludzie spoglądali tęsknie na wcześniejszą Amerykę, tak jak my spoglądamy
tęsknie na lata pięćdziesiąte.

Amerykańska kultura stanowi obłędne połączenie upajającej pychy i głębokiego przygnębienia.


Rezultatem jest poczucie pewności siebie nieustannie podkopywane strachem, że utoniemy w wyniku
topnienia pokrywy lodowej, spowodowanego globalnym ociepleniem, albo rozgniewany Bóg ukarze
nas za małżeństwa homoseksualne, przy czym jedno i drugie będzie naszą winą. Huśtawka
amerykańskich nastrojów sprawia, że na początku XXI stulecia trudno jest wyrobić sobie właściwe
pojęcie o Stanach Zjednoczonych. Ale nie ulega wątpliwości, że są one niebywale potężne. Może i
zmierzają ku katastrofie, ale trudno to dostrzec, kiedy patrzy się na podstawowe fakty.

Przyjrzyjmy się kilku wymownym liczbom. Amerykanie stanowią około 4 procent ludności świata,
ale wytwarzają około 26 procent wszystkich dóbr i usług. W 2007 roku amerykański produkt krajowy
brutto wynosił około 14 bilionów dolarów w porównaniu ze światowym PKB rzędu 54 bilionów
dolarów - około 26 procent światowej działalności gospodarczej realizuje się w Stanach
Zjednoczonych. Drugą co do wielkości gospodarką świata jest Japonia z PKB w wysokości około
4,4 biliona dolarów - czyli około jednej trzeciej amerykańskiego. Stany Zjednoczone
dysponują potencjałem gospodarczym większym niż cztery następne najlepiej rozwinięte kraje razem
wzięte: Japonia, Niemcy, Chiny i Wielka Brytania.

Wielu ludzi wskazuje na spadek produkcji w przemyśle samochodowym i stalowym, które w


poprzednim pokoleniu były filarami amerykańskiej gospodarki, jako na przykład obecnej
deindustrializacji Stanów Zjednoczonych. Z pewnością znaczna część przemysłu przeniosła się
za ocean. To pozostawiło Stany z produkcją przemysłową rzędu zaledwie 2,8 biliona dolarów (w
2006 roku): największą na świecie, ponad dwa razy większą niż w następnej największej potędze
gospodarczej, Japonii, i większą niż produkcja przemysłowa Japonii i Chin razem wzięta.

Mówi się o niedoborach ropy naftowej, które z pewnością występują i niewątpliwie się zwiększają.
Należy sobie jednak uświadomić, że w 2006 roku Stany Zjednoczone produkowały 8,3 miliona
baryłek ropy dziennie, w porównaniu z 9,7 miliona w przypadku Rosji i 10,7 miliona w przypadku
Arabii Saudyjskiej. Amerykańska produkcja ropy naftowej sięga 85 procent produkcji Arabii
Saudyjskiej. Stany Zjednoczone produkują więcej ropy niż Iran, Kuwejt czy Zjednoczone Emiraty
Arabskie. Import ropy do kraju jest ogromny, ale biorąc pod uwagę jego produkcję przemysłową,
to zrozumiałe. Jeśli chodzi o produkcję gazu ziemnego, w 2006 roku Rosja zajmowała pierwsze
miejsce z 0,62 miliarda metrów sześciennych, a Stany Zjednoczone drugie - z 0,52 miliarda metrów
sześciennych. Amerykańska produkcja gazu ziemnego jest większa niż pięciu następnych
największych producentów razem wziętych. Innymi słowy, chociaż istnieje poważna obawa, że Stany
Zjednoczone są całkowicie uzależnione od zagranicznych zakupów energii, w rzeczywistości są
jednym z największych jej producentów na świecie.

Uwzględniając rozmiary amerykańskiej gospodarki, warto zauważyć, że jak na standardy światowe


Stany Zjednoczone wciąż są słabo zaludnione. Średnia gęstość zaludnienia na świecie wynosi 49
mieszkańców na kilometr kwadratowy. W Japonii wynosi ona 338, w Niemczech 230, a w Ameryce
zaledwie 31. Jeśli wyłączymy Alaskę, która w większości jest niezamieszkana, gęstość zaludnienia w
Stanach Zjednoczonych wzrasta do 34. W porównaniu z Japonią czy Niemcami lub resztą Europy
Stany są bardzo słabo zaludnione. Nawet jeśli zestawimy liczbę ludności z powierzchnią ziemi ornej
- ziemi nadającej się pod uprawy - okaże się, że Ameryka ma pięć razy więcej ziemi na osobę niż
Azja, prawie dwa razy więcej niż Europa i trzy razy więcej, niż wynosi średnia światowa.
Gospodarka składa się z ziemi, pracy i kapitału. W przypadku Stanów Zjednoczonych liczby
pokazują, że kraj nadal się rozwija - ma mnóstwo miejsca na zwiększenie wszystkich trzech
składowych.

Można znaleźć wiele odpowiedzi na pytanie, dlaczego amerykańska gospodarka jest tak potężna, ale
najprostsze wyjaśnienie odwołuje się do potęgi militarnej. Stany Zjednoczone całkowicie dominują
na kontynencie, który jest narażony na inwazję i okupację, i przewyższają potencjałem militarnym
swoich sąsiadów. Niemal wszystkie inne potęgi przemysłowe na świecie doświadczyły w XX
stuleciu niszczycielskich skutków działań wojennych. Stany Zjednoczone prowadziły wojnę, lecz
sama Ameryka jej nie zaznała. Potęga militarna i rzeczywistość geograficzna stworzyły rzeczywistość
ekonomiczną. Inne kraje traciły mnóstwo czasu, aby przezwyciężyć skutki wojen. Stany Zjednoczone nie. W istocie rozwijały się
dzięki wojnom.

Rozważmy jeden prosty fakt, do którego będę wracał wielokrotnie. Amerykańska marynarka wojenna
sprawuje kontrolę nad światowymi oceanami. Czy jest to dżonka na Morzu Południowochińskim, dau
u wybrzeży Afryki, tankowiec w Zatoce Perskiej czy pełnomorski jacht na Karaibach, każdy statek na
świecie porusza się pod czujnym okiem amerykańskich satelitów, a swobodę ruchów zapewnia mu -
lub ogranicza -amerykańska flota. Połączone siły morskie reszty świata nawet się nie zbliżają do
potencjału amerykańskiej marynarki wojennej.
Coś takiego nie zdarzyło się dotąd w historii ludzkości, nawet w przypadku Wielkiej Brytanii. Różne
państwa zdobywały lokalnie dominację na morzach, ale nigdy na skalę globalną ani aż tak
przytłaczającą. To znaczyło, że Stany Zjednoczone mogły najeżdżać na inne państwa - ale nigdy nie
zostały najechane. A zatem w ostatecznym rozrachunku sprawowały kontrolę nad światowym
handlem, co stało się podstawą amerykańskiego bezpieczeństwa i amerykańskiego dobrobytu. Stany
Zjednoczone zdobyły panowanie na morzach po drugiej wojnie światowej, umocniły je w ostatniej
fazie ery europejskiej, a teraz stanowi ono drugą stronę amerykańskiej potęgi gospodarczej,
podstawę potęgi militarnej państwa.

Niezależnie od przejściowych problemów, jakie występują w Stanach Zjednoczonych,


najistotniejszym czynnikiem w sprawach międzynarodowych jest ogromna koncentracja potęgi
gospodarczej, militarnej i politycznej w jednym miejscu. Wszelkie próby przewidzenia biegu
wydarzeń w XXI stuleciu, jeśli nie wychodzą od uznania niezwykłego charakteru amerykańskiej
potęgi, są oderwane od rzeczywistości. Ale pozwolę sobie również na szersze, bardziej
nieoczekiwane stwierdzenie: Stany Zjednoczone stoją dopiero u progu swojej potęgi. XXI stulecie
będzie stuleciem amerykańskim.

To stwierdzenie wynika z głębszej przesłanki. Przez minione pięćset lat system globalny opierał się
na potędze atlantyckiej Europy, krajów europejskich leżących nad Oceanem Atlantyckim: Portugalii,
Hiszpanii, Francji, Anglii i w mniejszym stopniu Holandii. Te kraje przekształciły świat, tworząc
pierwszy globalny system polityczny i gospodarczy w historii ludzkości. Jak wiemy, potęga
europejska załamała się w XX stuleciu, wraz z europejskimi imperiami. W ten sposób powstała
próżnia, którą wypełniły Stany Zjednoczone, dominująca potęga w Ameryce Północnej i jedyne
mocarstwo leżące nad Atlantykiem i nad Pacyfikiem. Ameryka Północna upomniała się o miejsce,
które Europa zajmowała przez pięćset lat, od wyprawy Kolumba w 1492 roku do upadku Związku
Sowieckiego w 1991 roku. Stany Zjednoczone stały się punktem ciężkości
systemu międzynarodowego.

Dlaczego? Aby zrozumieć XXI stulecie, należy zrozumieć fundamentalne zmiany strukturalne, jakie
nastąpiły pod koniec XX wieku, przygotowując scenę pod nową epokę, która będzie różnić się od
poprzedniej diametralnie w formie i treści, tak jak Stany Zjednoczone różnią się od Europy. Moja
teza nie sprowadza się tylko do tego, że wydarzyło się coś niezwykłego. Otóż Stany Zjednoczone nie
miały tu wielkiego wyboru. Nie chodzi o politykę. Chodzi o sposób, w jaki działają bezosobowe
siły geopolityczne.

EUROPA
Aż do XV stulecia ludzie żyli w zamkniętych, odizolowanych światach. Ludzkość nie wiedziała, że
tworzy jedną strukturę. Chińczycy nie znali Azteków, a Majowie nie znali Zulusów. Europejczycy
mogli słyszeć o Japończykach, ale naprawdę również ich nie znali - i z pewnością jedni i drudzy nie
oddziaływali na siebie wzajemnie. Wieża Babel nie tylko uniemożliwiła ludziom porozumiewanie
się ze sobą. Sprawiła, że poszczególne cywilizacje nie znały innych cywilizacji.

Europejczycy zamieszkujący wschodni brzeg Oceanu Atlantyckiego zburzyli bariery pomiędzy


odizolowanymi obszarami i przekształcili świat w jedną całość, w której wszystkie elementy zaczęły
na siebie oddziaływać. To, co się stało z australijskimi aborygenami, było ściśle związane z
brytyjską polityką wobec Irlandii i potrzebą znalezienia zamorskich kolonii karnych dla brytyjskich
więźniów. To, co się stało z inkaski-mi królami, było ściśle związane ze stosunkami pomiędzy
Hiszpanią a Portugalią. Imperializm atlantyckiej Europy stworzył jeden świat.

Atlantycka Europa stała się środkiem ciężkości systemu globalnego. Wydarzenia w Europie
wpływały na to, co działo się w innych częściach świata. Inne narody i obszary zawsze spoglądały
jednym okiem na Europę. Od XVI do XX stulecia nie było właściwie części świata, która oparłaby
się europejskim wpływom i potędze. Wszystko, na dobre i na złe, obracało się wokół Europy. A jej
osią był północny Atlantyk. Kto panował nad tym akwenem, panował nad drogą do świata.

Europa nie była ani najbardziej cywilizowanym, ani najbardziej rozwiniętym regionem na świecie.
Dlaczego więc stała się jego środkiem? W XV stuleciu, w porównaniu z Chinami czy światem
islamskim, była technicznie i intelektualnie zacofana. Dlaczego więc te małe, leżące na uboczu
państwa doszły do takiego znaczenia? I dlaczego rozpoczęły swoją dominację właśnie wtedy, a nie
pięćset lat wcześniej albo pięćset lat później?

Potęga europejska opierała się na dwóch czynnikach: pieniądzach i geografii. Europa była
uzależniona od importu towarów z Azji, zwłaszcza z Indii. Pieprz na przykład służył nie tylko jako
przyprawa, lecz także do konserwowania mięsa; jego import miał zasadnicze znaczenie dla
gospodarki europejskiej. Azja obfitowała w luksusowe dobra, których Europa potrzebowała i za
które płaciła, a towary z Azji wędrowały drogą lądową, słynnym Szlakiem Jedwabnym, a później
innymi szlakami, póki nie dotarły nad Morze Śródziemne. Wzrost potęgi Turcji - o której usłyszymy
znacznie więcej w XXI stuleciu - zamknął te szlaki i zwiększył koszt importowanych towarów.

Europejscy kupcy rozpaczliwie pragnęli znaleźć nową drogę. Hiszpanie i Portugalczycy - Iberowie -
wybrali rozwiązanie pokojowe. Wiedzieli, że jedyny szlak do Indii, który pozwala ominąć Turków,
prowadzi wzdłuż wybrzeża afrykańskiego i dalej na Ocean Indyjski. Zakładając, że Ziemia jest
okrągła, myśleli też o innej drodze - drodze, która zaprowadzi ich do Indii, jeśli popłyną na zachód.

Był to wyjątkowy moment. Atlantyckiej Europie groziło coraz głębsze zacofanie i nędza. Ale
trudności gospodarcze, podobnie jak zagrożenie tureckie, były bardzo realne, należało zatem jakoś im
przeciwdziałać. Był to również krytyczny moment psychologiczny: Hiszpanie, po wygnaniu
Europa atlantycka

muzułmanów z Półwyspu Iberyjskiego, osiągnęli szczyt barbarzyńskiej pychy. A wreszcie środki do


podjęcia takich poszukiwań znajdowały się w zasięgu ręki. Odpowiednio wykorzystane zdobycze
techniki mogły przynieść rozwiązanie problemu.

Iberowie mieli karawelę nadającą się do dalekomorskich podróży. Mieli przyrządy nawigacyjne, od
kompasu do astrolabium. A wreszcie mieli broń, zwłaszcza armaty. Wszystkie te elementy zostały
zapożyczone od innych kultur, lecz Iberowie zintegrowali je w skuteczny system gospodarczy i
militarny. Mogli popłynąć do odległych miejsc. Kiedy zaś tam dotarli, mogli walczyć - i zwyciężyć.
Ludzie, którzy usłyszeli wystrzał armatni i zobaczyli walący się budynek, stawali się bardziej ulegli
w negocjacjach. Iberowie mogli wszędzie wedrzeć się siłą i brać wszystko, czego zapragnęli. W
ciągu następnych kilku stuleci europejskie okręty, działa i pieniądze zdominowały świat i stworzyły
pierwszy system globalny, erę europejską.
A oto szczypta ironii: Europa zapanowała nad światem, ale nie zdołała zapanować nad sobą. Przez
pięćset lat kontynent rozdzierały wojny domowe i w rezultacie nigdy nie powstało imperium
europejskie - zamiast niego było imperium brytyjskie, imperium hiszpańskie, imperium francuskie,
imperium portugalskie, i tak dalej. Narody europejskie najeżdżały, podbijały i ujarzmiały resztę
świata, a jednocześnie wykrwawiały się w nieustannych wojnach między sobą.

Europa nie była w stanie się zjednoczyć z wielu powodów, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko
sprowadzało się do prostego szczegółu geograficznego: kanału La Manche. Najpierw Hiszpanie,
później Francuzi, a w końcu Niemcy zdołali uzyskać dominację na kontynencie, ale nikt nie
przekroczył Kanału. Ponieważ nikt nie mógł podbić Wysp Brytyjskich, żadnemu zdobywcy nie udało
się opanować całej Europy. Okresy pokoju były po prostu tymczasowymi rozejmami. Pierwsza
wojna światowa, w której zginęło 10 milionów ludzi - znaczna część młodego pokolenia -
wyczerpała Europę, podkopując jej pewność siebie, doprowadzając do ruiny gospodarkę i niszcząc
kulturę. Europa stała się zaledwie cieniem dawnej świetności. A potem nastąpiły wydarzenia jeszcze
gorsze.

OSTATNIA BATALIA STAREJ ERY


Stany Zjednoczone wyszły z pierwszej wojny jako światowe mocarstwo. Była to jednak potęga w
wieku niemowlęcym. Geopolitycznie Europejczycy zachowali jeszcze siły do następnej walki, a
Amerykanie nie byli psychologicznie gotowi do zajęcia stałego miejsca na scenie światowej.
Pojawiły się jednak dwa nowe czynniki. Podczas pierwszej wojny światowej Stany Zjednoczone
obwieściły grzmiącym głosem o swojej obecności. I pozostawiły w Europie tykającą bombę
zegarową. Był nią traktat wersalski, który wprawdzie zakończył wojnę, ale pozostawił
nierozwiązane źródło konfliktów, które do niej doprowadziły. Wersal gwarantował zatem nową
wojnę, a po jej zakończeniu - wzrost amerykańskiej potęgi.

I wojna rzeczywiście wybuchła w 1939 roku, dwadzieścia jeden lat po zakończeniu poprzedniej.
Niemcy znowu uderzyły pierwsze, tym razem podbijając Francję w ciągu sześciu tygodni. Stany
Zjednoczone początkowo trzymały się na uboczu, lecz dokładały wszelkich starań, aby wojna nie
zakończyła się niemieckim zwycięstwem. Wielką Brytanię, która pozostała na placu boju, wspierały
dostawami w ramach lend-lease’u, czyli pożyczki-dzierżawy. Wszyscy pamiętamy o pożyczce -
Amerykanie dostarczali Brytyjczykom niszczycieli i najrozmaitszego wyposażenia do walki z
Niemcami - ale o dzierżawie zwykle się zapomina. Tymczasem zgodnie z układem Wielka Brytania
przekazała niemal wszystkie swoje bazy morskie na półkuli zachodniej Stanom Zjednoczonym.
Kontrola nad tymi bazami w połączeniu z rolą, jaką amerykańska marynarka wojenna odgrywała w
patrolach atlantyckich, oznaczała, że Brytyjczycy oddali Amerykanom klucze do północnego
Atlantyku, który był przecież europejską bramą do świata.

Według ostrożnych szacunków druga wojna światowa kosztowała świat około 50 milionów zabitych
(żołnierzy i cywilów łącznie). Europa została rozdarta na strzępy, wiele krajów legło w ruinie.
Natomiast Stany Zjednoczone utraciły w walce około 0,5 miliona żołnierzy i nie poniosły prawie
żadnych strat cywilnych. Pod koniec wojny amerykański przemysł był znacznie silniejszy niż przed
wojną; Stany były jedynym państwem walczącym, w którym wystąpiło takie zjawisko. Żadne
amerykańskie miasta nie zostały zbombardowane (nie licząc bazy Pearl Harbor), żadne amerykańskie
terytoria nie znalazły się pod okupacją (z wyjątkiem dwóch małych wysp w archipelagu Aleutów), a Stany Zjednoczone
poniosły mniej niż 1 procent strat wojennych.

Za tę cenę po drugiej wojnie światowej uzyskały nie tylko kontrolę nad północnym Atlantykiem, lecz
także panowanie nad światowymi oceanami. Okupowały również Europę Zachodnią, kształtując
przyszłość takich krajów jak Francja, Holandia, Belgia, Włochy, a także sama Wielka Brytania.
Jednocześnie, niemal na marginesie kampanii europejskich, podbiły i okupowały Japonię.

W ten sposób Europa straciła swoje imperium - po części z wyczerpania, po części dlatego, że nie
była w stanie udźwignąć kosztów jego utrzymania, a po części dlatego, że Stany Zjednoczone nie
chciały, aby je utrzymała. Imperium stopniało w ciągu następnych dwudziestu lat przy zdawkowym
jedynie oporze ze strony Europejczyków. Rzeczywistość geopolityczna (która po raz pierwszy dała o
sobie znać w dylemacie hiszpańskim stulecia wcześniej) doprowadziła do katastrofalnego finału.

Oto pytanie: czy wzrost potęgi Stanów Zjednoczonych, które w 1945 roku wyłoniły się jako
dominujące światowe mocarstwo, był błyskotliwą makiaweliczną grą? Amerykanie osiągnęli
światową hegemonię kosztem 500 tysięcy zabitych w wojnie, w której zginęło 50 milionów ludzi.
Czy Franklin Roosevelt był błyskotliwie bezwzględny, czy też status supermocarstwa został
osiągnięty niejako przy okazji dążenia do realizacji „czterech swobód” i Karty Narodów
Zjednoczonych? W ostatecznym rozrachunku nie ma to znaczenia. W geopolityce najważniejsze są
konsekwencje niezamierzone.

Konfrontacja amerykańsko-sowiecka - znana jako zimna wojna - była konfliktem naprawdę


globalnym. Zasadniczo sprowadzała się do rywalizacji o to, kto odziedziczy postrzępione światowe
imperium europejskie. A chociaż obie strony dysponowały wielką potęgą militarną, Stany
Zjednoczone miały naturalną przewagę. Związek Sowiecki był państwem ogromnym, lecz zasadniczo
śródlądowym. Ameryka była niemal równie wielka, lecz miała łatwy dostęp do światowych
oceanów. Podczas gdy Rosjanie nie mogli powstrzymywać Amerykanów, Amerykanie z
pewnością mogli powstrzymywać Rosjan. I na tym polegała amerykańska strategia: na powstrzymywaniu i
okrążaniu Rosjan. Od Przylądka Północnego w Norwegii po Turcję i Aleuty Stany Zjednoczone stworzyły zwarty pas krajów
sojuszniczych, graniczących ze Związkiem Sowieckim - pas, który po 1970 roku obejmował również Chiny. W każdym punkcie,
gdzie Rosjanie mieli port, blokowała ich geografia i amerykańska marynarka wojenna.

W geopolityce istnieją dwa zasadnicze przeciwstawne poglądy na geografię i mocarstwowość. Jeden


z nich, sformułowany przez Anglika Halforda Johna Mackindera, głosi, że panowanie nad Eurazją
oznacza panowanie nad światem. Jak to ujął sam autor: „Kto rządzi Europą Wschodnią [Europą
rosyjską], włada sercem kontynentu. Kto rządzi sercem kontynentu, włada światową wyspą [ Eurazją
]. Kto rządzi światową wyspą, włada światem”. Ten sposób myślenia zdominował brytyjską
strategię, a podczas zimnej wojny także strategię amerykańską, ponieważ Stany Zjednoczone
próbowały powstrzymać i okrążyć europejską Rosję. Inny pogląd przedstawił admirał Alfred Thayer
Mahan, uważany za największego amerykańskiego myśliciela geopolitycznego. W swojej książce The
Influence of Sea Power on History Mahan polemizuje z Mackinderem, dowodząc, że panowanie nad
morzami oznacza panowanie nad światem.

Historia wykazała, że oba te poglądy są słuszne, w pewnym sensie. Mackinder miał rację,
podkreślając znaczenie potężnej i zjednoczonej Rosji. Rozpad Związku Sowieckiego wyniósł Stany
Zjednoczone do rangi jedynego światowego mocarstwa. Ale to Mahan, Amerykanin, zrozumiał dwa
najistotniejsze czynniki. Rozpad imperium sowieckiego był konsekwencją amerykańskiej potęgi
morskiej i otworzył Stanom Zjednoczonym drogę do światowej dominacji. Co więcej, Mahan miał
rację, kiedy twierdził, że taniej jest przewozić towary morzem niż za pomocą innych środków. Już w
V stuleciu p.n.e. Ateńczycy byli bogatsi od Spartan, ponieważ Ateny miały port, flotę handlową i
flotę wojenną, która jej strzegła. Mocarstwa morskie zawsze są zamożniejsze od lądowych sąsiadów,
nawet jeśli nie dysponują żadną inną przewagą. U zarania globalizacji w XV stuleciu ta prawda stała
się niepodważalną zasadą geopolityki.

Amerykańskie panowanie na morzach oznacza, że Stany Zjednoczone mogły nie tylko prowadzić, ale
też kontrolować globalny handel morski.

Mogły ustanawiać własne reguły, a przynajmniej kwestionować cudze, odmawiając innym państwom
dostępu do światowych szlaków handlowych. Na ogół Stany wpływały na handel międzynarodowy w
sposób bardziej subtelny, posługując się dostępem do ogromnego amerykańskiego rynku jako
czynnikiem kształtującym zachowania innych państw. Nie powinno zatem dziwić, iż niezależnie od
własnych zasobów naturalnych czerpały ogromne korzyści ze swojej potęgi morskiej, a Związek
Sowiecki, jako mocarstwo lądowe, nie mógł z nimi współzawodniczyć.

Ponadto panowanie na morzach dawało Stanom Zjednoczonym także wielkie korzyści polityczne.
Ameryka była zabezpieczona przed inwazją, ale mogła najeżdżać inne kraje - kiedy chciała i jak
chciała. Od 1945 roku Stany Zjednoczone mogły uczestniczyć w konfliktach zbrojnych bez obawy o
przerwanie swoich linii zaopatrzeniowych. Żadne obce mocarstwo nie mogło prowadzić wojny na
kontynencie północnoamerykańskim. W istocie żadne inne państwo nie mogło prowadzić morskich
ope-

racji desantowych bez zgody Stanów Zjednoczonych. Kiedy w 1982 roku Brytyjczycy rozpoczęli
wojnę z Argentyną o Falklandy, było to możliwe tylko dlatego, że Stany Zjednoczone się temu nie
sprzeciwiły. Wcześniej, w 1956 roku, Brytyjczycy, Francuzi i Izraelczycy dokonali inwazji na Egipt
wbrew amerykańskim życzeniom i musieli się wycofać.

Przez całą zimną wojnę sojusz ze Stanami Zjednoczonymi był zawsze bardziej opłacalny niż sojusz ze
Związkiem Sowieckim. Rosjanie mogli zaoferować broń, poparcie polityczne, nieco technologii i
mnóstwo innych rzeczy. Ale Amerykanie mogli zaoferować dostęp do międzynarodowego systemu
handlowego i prawo do wejścia na amerykański rynek. To przeważało nad wszystkimi innymi
korzyściami. Wyłączenie z systemu oznaczało nędzę, włączenie - bogactwo. Weźmy na przykład
różne losy Korei Północnej i Południowej, Niemiec Wschodnich i Zachodnich.

Warto zauważyć, że przez całą zimną wojnę Stany Zjednoczone psychologicznie znajdowały się w
defensywie. Korea, maccartyzm, Kuba, Wietnam, „Sputnik”, lewacki terroryzm w latach
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, ostra krytyka Reagana ze strony europejskich sojuszników -
wszystko to wywoływało w Ameryce ciągłe poczucie przygnębienia i niepewności. Nieustannie się
wydawało, że Stany Zjednoczone tracą swoją przewagę w zimnej wojnie. Ale pod tymi pozorami, w
obiektywnej rzeczywistości układu sił, Rosjanie nigdy nie mieli szansy. O rozdźwięku pomiędzy
amerykańską psychiką a rzeczywistością geopolityczną należy pamiętać z dwóch powodów. Po
pierwsze, świadczy on o niedojrzałości amerykańskiej potęgi. Po drugie, świadczy o straszliwej
mocy. Ponieważ Amerykanie czuli się niepewnie, zdobywali się na niezwykły wysiłek i wkładali w
swoje działania masę energii. W sposobie, w jaki Stany Zjednoczone - od przywódców politycznych
do inżynierów, wojskowych i pracowników wywiadu - prowadziły zimną wojnę, nie było nic z
niedbalstwa ani pewności siebie.

To jeden z głównych powodów zaskoczenia, z jakim Stany przyjęły swoje zwycięstwo w zimnej
wojnie. Wraz z sojusznikami zdołały okrążyć Związek Sowiecki. Rosjanie nie mogli mierzyć się z
Amerykanami na morzu i musieli poświęcać sporą część budżetu na rozbudowę wojsk lądowych i
produkcję pocisków, lecz nie byli w stanie nadążyć za amerykańskim wzrostem gospodarczym ani kusić swoich
sojuszników korzyściami ekonomicznymi. Związek Sowiecki pozostawał coraz bardziej w tyle. A potem upadł.

Upadek Związku Sowieckiego w 1991 roku, 499 lat po wyprawie Kolumba, zakończył całą epokę w
historii. Źródło potęgi nie biło już w Europie, która tym samym przestała być punktem centralnym
globalnej rywalizacji. Po 1991 roku jedynym światowym mocarstwem pozostały Stany Zjednoczone i
to one przejęły rolę ośrodka systemu międzynarodowego.

Powiedzieliśmy już, jak Stany Zjednoczone doszły do potęgi w XX stuleciu. Do tego dodajmy jeszcze
jeden fakt - rzadko przytaczaną, a niezwykle wymowną statystykę, o której wspomniałem wcześniej.
W 1980 roku, kiedy konflikt amerykańsko-sowiecki zbliżał się do punktu kulminacyjnego, po raz
pierwszy w historii handel prowadzony szlakami morskimi przez Pacyfik zrównał się wielkością z
handlem transatlantyckim. Zaledwie dziesięć lat później, kiedy Związek Sowiecki się rozpadał,
handel na Pacyfiku przewyższył o 50 procent handel transatlantycki. Cała geometria handlu
międzynarodowego, a zatem systemu globalnego, ulegała bezprecedensowej zmianie.

Jak to wpłynęło na resztę świata? Aby ująć rzecz najprościej - koszty sprawowania kontroli nad
szlakami morskimi są ogromne. Większość krajów nie może sobie na to pozwolić i jest uzależniona
od państw, które dysponują odpowiednimi środkami. Potęgi morskie uzyskują zatem wielkie
możliwości oddziaływania politycznego, a inne państwa nie chcą im się przeciwstawiać. Utrzymanie
kontroli nad tysiącami mil wód terytorialnych kosztuje niewyobrażalnie drogo. W perspektywie
historycznej tylko kilka krajów było na to stać, a dzisiaj nie jest to ani łatwiejsze, ani tańsze.
Spójrzmy na budżet wojskowy Stanów Zjednoczonych i sumy wydawane na marynarkę wojenną oraz
na powiązane z nią systemy satelitarne. Koszt utrzymania w Zatoce Perskiej lotniskowców wraz z ich
eskortą jest znacznie wyższy niż całkowity budżet wojskowy większości krajów. Sprawowanie
kontroli nad Atlantykiem lub Pacyfikiem bez posiadania linii brzegowej na obu oceanach
przekraczałoby możliwości ekonomiczne niemal wszystkich państw.

Tylko w Ameryce Północnej mógł powstać transkontynentalny kraj, zdolny do rozciągnięcia swojej
potęgi zarówno na Atlantyk, jak i Pacyfik. U progu ery amerykańskiej Stany Zjednoczone są bez
wątpienia dominującą potęgą. W latach 1944-1945 dokonały jednocześnie inwazji na Europę i
Japonię. Sprawowały kontrolę militarną nad oboma oceanami i utrzymują ją do dziś. Dlatego właśnie
są w stanie patronować nowej erze.

Należy jednak pamiętać, że niegdyś dominującą pozycję w Europie uzyskała Hiszpania i to ona
patronowała pierwszemu stuleciu ery europejskiej. Chociaż spodziewam się, iż Ameryka Północna
będzie środkiem ciężkości systemu globalnego przez kilka kolejnych wieków, spodziewam się
również, że Stany Zjednoczone utrzymają dominującą pozycję na tym kontynencie przynajmniej przez
jedno stulecie. Ale, podobnie jak w przypadku Hiszpanii, to wcale nie oznacza, iż zdominują go na
zawsze. Może się wiele zdarzyć - od wojny domowej lub klęski w wojnie toczonej gdzieś na świecie
aż do pojawienia się na granicach Stanów nowych państw.

Na krótką metę jednak - a rozumiem przez to następne sto lat - twierdzę, iż potęga Stanów
Zjednoczonych jest do tego stopnia przytłaczająca i tak głęboko zakorzeniona w rzeczywistości
gospodarczej, technologicznej i kulturowej, że w XXI stuleciu kraj nadal będzie się umacniał,
choć mogą nim wstrząsać wojny i kryzysy.

Nie jest to nie do pogodzenia z amerykańskim brakiem wiary we własne siły. Psychologicznie Stany
Zjednoczone stanowią osobliwą mieszankę nadmiernej pewności siebie i niepewności. Co ciekawe,
to samo dotyczy dorastającego umysłu, a na takim właśnie etapie znajdują się Stany w XXI stuleciu.
Największe światowe mocarstwo przeżywa ostry kryzys tożsamości wieku dojrzewania, połączony
ze świadomością niewiarygodnej potęgi oraz irracjonalną huśtawką nastrojów. Historycznie
Stany Zjednoczone są niezwykle młodym i dlatego niedojrzałym społeczeństwem. W tym okresie nie
powinniśmy więc oczekiwać od Ameryki niczego innego oprócz zuchowatości i zwątpienia. Czy nie
tak właśnie dorastający młodzieniec odczuwa siebie i swoje miejsce w świecie?

Ale jeśli myślimy o Stanach Zjednoczonych jako o państwie niedojrzałym, na wczesnym etapie
swojej historii, to wiemy również, że niezależnie od ich wizerunku własnego czeka je dorosłość.
Dorośli bywają zwykle bardziej zrównoważeni i silniejsi niż młodzieńcy w wieku dojrzewania. Dlatego logiczny wydaje się
wniosek, że Ameryka znajduje się we wczesnej fazie swojej potęgi. Nie jest w pełni cywilizowana. Podobnie jak Europa w XVI
stuleciu, wciąż jest barbarzyńska (to opis, nie osąd moralny). Jej kultura jeszcze się nie ukształtowała. Jej wola jest potężna.
Emocje pchają ją w różnych, nieraz przeciwstawnych kierunkach.

Kultury funkcjonują w jednym z trzech stadiów. Pierwszym stadium jest barbarzyństwo. Barbarzyńcy
wierzą, że zwyczaje ich wioski są prawami natury i że każdy, kto żyje inaczej, nie zasługuje nawet na
pogardę i musi zostać wygnany albo unicestwiony. Trzecim stadium jest dekadencja. Dekadenci
odrzucają cynicznie wszelkie wartości. Jeśli kimś pogardzają, to tymi, którzy w coś wierzą. O nic nie
warto walczyć.

Drugim i najrzadszym stadium jest cywilizacja. Ludzie cywilizowani potrafią pogodzić ze sobą dwie
przeciwstawne idee. Wierzą, że istnieją prawdy i że ich kultury zbliżyły się do tych prawd. Ale
jednocześnie dopuszczają możliwość, że się mylą. To połączenie wiary i sceptycyzmu
jest wewnętrznie niestabilne. Kultury przechodzą przez barbarzyństwo do cywilizacji, a później do
dekadencji, w miarę jak sceptycyzm podkopuje pewność siebie. Ludzie cywilizowani walczą
selektywnie, ale skutecznie. Oczywiście we wszystkich kulturach zdarzają się osobnicy
barbarzyńscy, cywilizowani i dekadenccy, ale w różnych okresach każda kultura jest zdominowana
przez jedną zasadę.

Europa była barbarzyńska w XVI stuleciu, kiedy pewne siebie chrześcijaństwo dawało impuls do
pierwszych podbojów. W XVIII i XIX wieku Europa osiągnęła stadium cywilizacji, a w XX wieku
popadła w dekadencję. Stany Zjednoczone dopiero zaczynają swoją kulturową i historyczną podróż.
Do tej pory nie były wystarczająco spójne, żeby wykształcić jednolitą kulturę. W miarę jak stają się
środkiem ciężkości świata, rozwijają kulturę, która jest nieuchronnie barbarzyńska. Ameryka to kraj,
gdzie prawica pogardza muzułmanami za ich wiarę, a lewica za ich stosunek do kobiet. Te różne na
pozór punkty widzenia łączą się w przekonaniu, że własne wartości są oczywiście najlepsze. I tak jak
w przypadku wszystkich barbarzyńskich kultur, Amerykanie są gotowi walczyć za te oczywiste
dla nich prawdy.

Nie należy upatrywać w tym krytyki, ponieważ nie można krytykować dojrzewającego młodzieńca za
to, że jest niedojrzały. To konieczne i nieuniknione stadium rozwoju. Ale Stany Zjednoczone są
kulturą młodą i dlatego nieporadną, bezpośrednią, czasami brutalną i często rozdzieraną
wewnętrznymi sporami - ludzi o różnych poglądach jednoczy tylko przekonanie, że ich wartości są
najlepsze. Stany Zjednoczone znajdują się na tym właśnie etapie, ale, podobnie jak Europa w XVI
stuleciu, mimo swojej nieporadności będą się wykazywać znaczącą skutecznością działania.
TRZĘSIENIE ZIEMI
WOJNA Z ISLAMISTAMI
Era amerykańska rozpoczęła się w grudniu 1991 roku, kiedy rozpadł się Związek Sowiecki, a Stany
Zjednoczone stały się jedynym światowym mocarstwem. Ale XXI stulecie zaczęło się naprawdę
dziesięć lat później, jedenastego września 2001 roku, kiedy porwane samoloty wbiły się w
World Trade Center i Pentagon. Była to pierwsza prawdziwa próba ery amerykańskiej. Można się
spierać, czy Stany Zjednoczone naprawdę wygrały wojnę z islamistami - ale z pewnością osiągnęły
swoje cele strategiczne. Jest również jasne, że ta wojna, tak jak wszystkie wojny, zbliża się do
jakiegoś końca.

Ludzie mówią o „długiej wojnie” i panuje przekonanie, że Stany Zjednoczone i muzułmanie będą ze
sobą walczyć przez całe stulecie. Jak zwykle bywa, to, co wydaje się trwałe, jest tylko fazą
przejściową. Przypomnijmy sobie dwudziestoletnią perspektywę, którą się posłużyliśmy. Konflikt
może trwać, ale strategiczne wyzwanie dla amerykańskiej potęgi dobiega końca. Al Kaida nie
osiągnęła swoich celów. Stany Zjednoczone odniosły sukces, nie tyle wygrywając wojnę, ile nie
pozwalając wygrać jej islamistom, a z perspektywy geopolitycznej to wystarczy. XXI stulecie
zaczęło się amerykańskim sukcesem, który z pozoru wygląda na klęskę, a nawet na głębokie
polityczne i moralne upokorzenie.

Celem al Kaidy w 2001 roku nie było po prostu przeprowadzenie ataku na Stany Zjednoczone. Cel
polegał na przeprowadzeniu ataku, który zademonstrowałby słabość Ameryki i siłę terrorystów.
Ukazanie słabości Ameryki, jak wierzyli przywódcy al Kaidy, podkopałoby te rządy w świecie
islamskim, które dążąc do ustabilizowania swojej pozycji, utrzymują stosunki ze Stanami
Zjednoczonymi. Al Kaida chciała obalić rządy w takich krajach jak Egipt, Arabia Saudyjska, Pakistan czy
Indonezja, ponieważ wiedziała, że nie osiągnie swoich celów, jeśli uzyska kontrolę jedynie nad Afganistanem, który był zbyt słaby
i izolowany, aby służyć za coś więcej niż tymczasową bazę.

Upadek Związku Sowieckiego miał dla międzynarodowego systemu doniosłe konsekwencje. Jedna
była szczególnie zaskakująca. Potężny Związek Sowiecki i potężne Stany Zjednoczone stabilizowały
w istocie system globalny, utrzymując równowagę pomiędzy mocarstwami. Działo się tak zwłaszcza
na granicach imperium sowieckiego, gdzie obie strony były gotowe do wojny. Na przykład Europa
stała się w wyniku zimnej wojny obszarem zamrożonym. Najmniejszy ruch mógł doprowadzić
do zbrojnej konfrontacji, toteż ani Rosjanie, ani Amerykanie na taki ruch sobie nie pozwalali.
Najciekawszym aspektem zimnej wojny były tak naprawdę wszystkie wojny, do których nie doszło.
Rosjanie nie dokonali inwazji na Niemcy. Nie nastąpiło uderzenie na Zatokę Perską. A
przede wszystkim nie było nuklearnego holokaustu.

Należy przyjrzeć się uważnie minionym dwóm dekadom. Stanowią one podstawę tego, co stanie się
w następnych stu latach - i dlatego w tym rozdziale poświęcę więcej miejsca przeszłości niż
przyszłości. Spójrzmy na upadek Związku Sowieckiego jak na wielkie zawody w przeciąganiu liny,
w których jedna strona nagle osłabła i puściła linę. Strona wciąż trzymająca linę wygrała, ale straciła
równowagę i zwycięstwo spowodowało wielkie zamieszanie i rozgardiasz. Lina, podtrzymywana
dotąd przez obie strony, a teraz poluzowana, zaczęła się zachowywać w nieprzewidywalny sposób.
Działo się tak zwłaszcza na granicach obu bloków.

Niektóre zmiany miały charakter pokojowy. Niemcy się zjednoczyły, a państwa bałtyckie, podobnie
jak Ukraina i Białoruś, uzyskały niepodległość. Czechosłowacja przeżyła swój aksamitny rozwód,
dzieląc się na Republikę Czeską i Słowację. Inne zmiany przebiegały bardziej gwałtownie. W
Rumunii doszło do burzliwej rewolucji wewnętrznej, a Jugosławia rozpadła się na kawałki.

Spośród wszystkich krajów graniczących z dawnym blokiem sowieckim Jugosławia stanowiła twór
najbardziej sztuczny. Nie była państwem narodowym, lecz obszarem, gdzie stykały się ze sobą różne zantagonizowane
narody, grupy etniczne i religie. Wymyślona przez zwycięzców pierwszej wojny światowej, stała się rejonem najbardziej zajadłej
rywalizacji w Europie. Zwycięzcy uważali, że aby zapobiec wojnie na Bałkanach, należy połączyć wszystkie te grupy w jednym
państwie. Była to interesująca teoria. Ale Jugosławia okazała się wykopaliskiem archeologicznym złożonym ze skamieniałych
narodów, pozostałych po starożytnych podbojach i wciąż trzymających się swoich odrębnych tożsamości.

W europejskiej historii Bałkany były punktem zapalnym. Tędy przebiegała rzymska droga na Bliski
Wschód i turecka droga do Europy. Na Bałkanach zaczęła się pierwsza wojna światowa. Każdy
zdobywca pozostawiał tam po sobie naród lub religię, a wszystkie one wzajemnie się nienawidziły.
Każda walcząca strona dopuszczała się wobec innych straszliwych okrucieństw, a wszystkie one były
pamiętane, jakby wydarzyły się wczoraj. Nie jest to region, gdzie przyjęłaby się zasada „przebaczyć i
zapomnieć”.

Jugosławia podzieliła się podczas drugiej wojny światowej, kiedy Chorwaci wzięli stronę Niemiec,
a Serbowie stronę aliantów. Później zjednoczył ją komunistyczny przywódca Josip Broz Tito.
Jugosławia była marksistowska, lecz antysowiecka. Nie chciała się stać sowieckim satelitą

i współpracowała z Amerykanami. Uwięziona w polu siłowym pomiędzy NATO a Układem


Warszawskim, utrzymywała swą niepewną spójność.

W 1991 roku, kiedy pole siłowe uległo dezintegracji, części składowe Jugosławii oderwały się od
siebie. Był to uskok geologiczny, który spowodował potężne trzęsienie ziemi. Stare, lecz
przygniecione i zamrożone narodowości nagle odkryły, że mają swobodę manewru. Pojawiły się
nazwy, których nie słyszano od pierwszej wojny światowej: Serbia, Chorwacja, Czarnogóra, Bośnia
i Hercegowina, Macedonia, Słowenia. Wraz z tymi narodami zbudziły się do życia również
mniejszości etniczne w obrębie sąsiednich narodów, domagając się prawa do secesji. Rozpętało się
piekło - i był to moment, który wywarł istotny wpływ na kształtowanie się XXI stulecia.

Wojna w Jugosławii była błędnie interpretowana jako zjawisko lokalne, wydarzenie


idiosynkratyczne. Miała jednak znacznie szerszy kontekst. Była to pierwsza i najważniejsza reakcja
na upadek Związku Sowieckiego. Namiętności, które tłumiono przez niemal pięćdziesiąt lat, nagle
rozpaliły się na nowo. Zamrożone granice stały się płynne. Było to zjawisko lokalne, które
umożliwiła - i w nieunikniony sposób wywołała - zmiana globalna.

Co więcej, wojna w Jugosławii nie była zjawiskiem odosobnionym, lecz jedynie północnym
przedłużeniem linii uskoku, która ciągnęła się aż do Hindukuszu, gór dominujących nad północnym
Afganistanem i Pakistanem. Eksplozja jugosłowiańska stanowiła preludium do znacznie
potężniejszego trzęsienia ziemi, które zapoczątkował upadek Związku Sowieckiego.

ISLAMSKIE TRZĘSIENIE ZIEMI


Konfrontacja amerykańsko-sowiecka obejmowała peryferia Związku Sowieckiego. Pod koniec
zimnej wojny ta granica miała trzy odcinki. Pierwszym był odcinek europejski, ciągnący się od
Norwegii do pogranicza niemiecko-czeskiego. Odcinek azjatycki biegł od Aleutów przez Japonię do
Chin. Był jeszcze trzeci, od północnego Afganistanu do Jugosławii. Upadek Związku Sowieckiego
miał największy wpływ na ten trzeci odcinek. Najpierw rozpadła się Jugosławia, lecz chaos rozszerzał się na cały
region i objął nawet kraje nieprzylegające do linii frontu.

W latach zimnej wojny obszar od Jugosławii do Afganistanu i Pakistanu był względnie spokojny.
Zdarzały się izolowane ruchy, takie jak przejście Iranu z pozycji proamerykańskich na antysowieckie
i antyamerykańskie jednocześnie, sowiecka inwazja na Afganistan czy wojna irańsko-iracka. Ale w
jakiś dziwny sposób zimna wojna przyniosła stabilizację w tym regionie. Bez względu na to, ile
zdarzało się konfliktów wewnętrznych, nigdy nie przeradzały się one w poważne, przekraczające
granice państw kryzysy.

Po upadku Związku Sowieckiego region uległ gwałtownej destabilizacji. A jest to region w


przeważającej większości muzułmański - jeden z trzech najważniejszych na świecie, obok obszarów
w Afryce Północnej i w Azji Południowo-Wschodniej. Ten ogromny, wielonarodowy, niezwykle
zróżnicowany region ciągnie się od Jugosławii do Afganistanu, a na południu obejmuje Półwysep
Arabski. Pod wieloma względami nie jest oczywiście jednolity, ale tak go traktujemy, ponieważ
stanowił południowy odcinek sowieckiego pogranicza.

Należy pamiętać, że linia demarkacyjna zimnej wojny biegła właśnie przez ten region muzułmański.
Azerbejdżan, Uzbekistan, Turkmenistan, Kirgistan i Kazachstan były republikami muzułmańskimi
wchodzącymi w skład Związku Sowieckiego. Istniały też muzułmańskie obszary w Federacji
Rosyjskiej, takie jak Czeczenia.
Cały ten region jest historycznie niestabilny. Przebiegają tamtędy wielkie szlaki handlowe i
strategiczne, z których korzystali zdobywcy od Aleksandra Wielkiego do Brytyjczyków. Zawsze był
to geopolityczny punkt zapalny, ale koniec zimnej wojny naprawdę zdetonował beczkę prochu. Kiedy
upadł Związek Sowiecki, sześć republik muzułmańskich uzyskało nagle niepodległość. Kraje
arabskie na południe od nich straciły albo swojego patrona (Irak i Syria), albo wroga (Arabia
Saudyjska i inne kraje nad Zatoką Perską). Indie straciły patrona, a Pakistan poczuł się nagle
uwolniony od indyjskiego zagrożenia - przynajmniej tymczasowo. Cały system relacji
międzynarodowych wyleciał w powietrze. Znikły ostatnie resztki stabilizacji.

Rosjanie wycofali się z Kaukazu i Azji Środkowej w 1992 roku. W rezultacie tego odpływu wyłoniły
się kraje, które od co najmniej stulecia nie były wolne, nie miały tradycji samorządności, a czasem
nawet funkcjonującej gospodarki. Jednocześnie amerykańskie zainteresowanie tym regionem spadło.
Po operacji „Pustynna Burza” w 1991 roku amerykańskie zaangażowanie w miejscach takich jak
Afganistan wydawało się bezcelowe. Zimna wojna dobiegła końca. Zniknęło zagrożenie stratę-giczne
dla amerykańskich interesów i region mógł się rozwijać na własną rękę.

Szczegółowy opis destabilizacji regionu, a zwłaszcza Afganistanu, jest tutaj równie zbędny jak
dokładna prezentacja wydarzeń w Jugosławii. Można to podsumować w następujący sposób: od
końca lat siedemdziesiątych Stany Zjednoczone pomagały tworzyć w Afganistanie siły, które mogłyby
się przeciwstawić Związkowi Sowieckiemu - a po jego upadku te siły zwróciły się przeciwko
Stanom. Ludzie wyszkoleni do potajemnych działań, zaznajomieni z metodami amerykańskiego
wywiadu, zorganizowali antyamerykańską operację, która obejmowała wiele etapów i
której kulminacją był jedenasty września 2001 roku. W odpowiedzi Stany Zjednoczone wysłały
wojska, najpierw do Afganistanu, a następnie do Iraku, i cały region szybko się rozpadł.

Podobnie jak to było z imperium sowieckim po drugiej wojnie światowej, Stany Zjednoczone
wykorzystały islamistów do własnych celów, a później musiały uporać się z potworem, którego
stworzyły. Ale to był mniejszy problem. Bardziej niebezpieczny dylemat polegał na tym, że upadek
Związku Sowieckiego naruszył system wzajemnych relacji, który zapewniał w regionie względny
porządek. Z al Kaidą czy bez niej, muzułmańskie organizmy państwowe w obrębie dawnego Związku
Sowieckiego i na południe od niego stały się niestabilne i - tak jak w Jugosławii - ta niestabilność
musiała w ten czy inny sposób oddziaływać na jedyne światowe mocarstwo, Stany Zjednoczone.
Była to istna burza. Od granicy austriackiej do Hindukuszu region zatrząsł się, a Stany Zjednoczone
podjęły działania, aby nad tym zapanować, z różnym skutkiem, mówiąc oględnie.

Jest jeszcze jeden aspekt, na który warto zwrócić uwagę, zwłaszcza w świetle tendencji
demograficznych, które omówimy w następnym rozdziale. W świecie muzułmańskim panował
ogromny niepokój wewnętrzny, a jedną z głównych przyczyn niestabilności regionu stanowił opór
islamskich tradycjonalistów przeciwko zmianom zwyczajów, zwłaszcza dotyczącym pozycji kobiet.
Walka pomiędzy tradycjonalistami a zwolennikami sekularyzacji wstrząsnęła społecznościami
regionu, a Stany Zjednoczone obarczono odpowiedzialnością za podsycanie dążeń do sekularyzacji.
Taka ocena sytuacji może się wydawać oczywista i powierzchowna, ale, jak się przekonamy, ma to
znaczenie głębsze i szersze, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Zmiany w strukturze
rodziny, opór wobec tych zmian i jedenasty września są ze sobą ściśle powiązane.

Z szerszej perspektywy geopolitycznej jedenasty września zakończył okres przejściowy pomiędzy


końcem zimnej wojny a początkiem następnej ery: wojny Stanów Zjednoczonych z islamistami. Ci
ostatni nie mogli zwyciężyć, jeśli przez zwycięstwo rozumiemy odtworzenie kalifatu, imperium
islamskiego. Podziały w świecie islamskim okazały się zbyt głębokie do przezwyciężenia, a Stany
Zjednoczone - zbyt potężne, by dało się je pokonać. Chaos nie mógł się przekształcić w zwycięstwo
islamistów.

Ta era jest nie tyle konsekwentnym procesem, ile regionalnym spazmem, rezultatem dezintegracji
pola siłowego. Podziały etniczne i religijne w świecie islamskim oznaczają, że nawet gdyby Stany
Zjednoczone zostały wyparte z regionu, nie wyłoniłaby się żadna stabilna baza polityczna. Świat
islamski był podzielony i niestabilny przez ponad tysiąc lat i nie wygląda na to, żeby w najbliższym
czasie miał się ściślej zjednoczyć. W dodatku nawet klęska Stanów w tym regionie nie podkopie
globalnej potęgi amerykańskiej. Podobnie jak wojna w Wietnamie, będzie po prostu wydarzeniem
przejściowym.

W tej chwili konflikt amerykańsko-islamski wydaje się tak doniosły i znaczący, że trudno sobie
wyobrazić, aby po prostu wygasł. Poważni ludzie mówią, że potrwa on całe następne stulecie, ale z
dwudziestoletniej perspektywy zarysowanej na pierwszych stronach tej książki wizja
świata zdominowanego przez wojnę amerykańsko-islamską w 2020 roku jest mało prawdopodobna.
Tak naprawdę to, co dzieje się w świecie islamskim, nie ma większego znaczenia. Jeśli zakładamy,
że amerykańska potęga nadal będzie postępować wzdłuż krzywej rosnącej, w roku 2020
Stany Zjednoczone powinny stanąć przed zupełnie innymi wyzwaniami.

AMERYKAŃSKA WIELKA STRATEGIA I WOJNY


ISLAMSKIE
Jest jeszcze jeden element amerykańskiej dynamiki, który powinniśmy wziąć pod uwagę: globalna
strategia, która warunkuje amerykańską politykę zagraniczną. Amerykańska reakcja na jedenasty
września wydawała się nie mieć sensu i na pierwszy rzut oka nie miała. Sprawiała
wrażenie chaotycznej i przypadkowej, ale na głębszym poziomie takiej właśnie należało oczekiwać.
Oceniane z perspektywy czasu, przypadkowe na pozór działania Stanów Zjednoczonych nabierają
wielkiego sensu.

Wielka strategia zaczyna się tam, gdzie kończy się polityka. Załóżmy na chwilę, że Franklin
Roosevelt nie ubiegał się o trzecią kadencję w 1940 roku. Czy Japonia i Niemcy zachowałyby się
inaczej? Czy Stany Zjednoczone pogodziłyby się z japońską dominacją na zachodnim Pacyfiku? Czy
zaakceptowałyby klęskę Wielkiej Brytanii i jej floty w starciu z Niemcami? Szczegóły mogłyby się
zmienić, ale trudno sobie wyobrazić, że Stany Zjednoczone nie przystąpiły do wojny lub że wojna nie
zakończyła się alianckim zwycięstwem. Cokolwiek by się zmieniło, główne zarysy konfliktu
określone przez wielką strategię pozostałyby takie same.

Czy amerykańska strategia podczas zimnej wojny mogłaby polegać na czymś innym niż na
powstrzymywaniu Związku Sowieckiego? Stany Zjednoczone nie mogły dokonać inwazji na Europę
Wschodnią. Armia sowiecka była po prostu zbyt wielka i zbyt silna. Ale Stany Zjednoczone nie
mogły też pozwolić, aby Związek Sowiecki zagarnął Europę Zachodnią, ponieważ gdyby przejął
kontrolę nad tamtejszym przemysłem, na dłuższą metę uzyskałby przewagę nad Stanami
Zjednoczonymi. Powstrzymywanie nie było opcjonalną polityką; było jedyną możliwą amerykańską
reakcją na poczynania Związku Sowieckiego.

Wszystkie kraje mają własne wielkie strategie, ale to nie znaczy, że wszystkie kraje mogą osiągnąć
swoje cele strategiczne. Celem Litwy jest wolność od obcej okupacji. Ale gospodarka, demografia i
geografia pozwalają jej na osiągnięcie tego celu jedynie tymczasowo. Stany Zjednoczone, w
odróżnieniu od niemal całej reszty państw świata, osiągnęły większość swoich celów strategicznych,
o których powiem za chwilę. Gospodarka i społeczeństwo są tam nastawione na ich realizację.

Wielka strategia kraju jest tak głęboko zakodowana w narodowym DNA i wydaje się tak naturalna i
oczywista, że politycy i generałowie nie zawsze są jej świadomi. Do tego stopnia określa ona ich
sposób myślenia, iż jest niemal podświadomą rzeczywistością. Ale z perspektywy geopolitycznej
zarówno wielka strategia kraju, jak i sposób myślenia jego przywódców stają się oczywiste.

Wielka strategia nie zawsze dotyczy wojny. Dotyczy wszystkich procesów, które tworzą narodową
potęgę. Ale w przypadku Stanów Zjednoczonych, bardziej niż w przypadku innych krajów, wielka
strategia dotyczy wojny i wzajemnych powiązań między wojną a życiem gospodarczym. Stany
Zjednoczone są, historycznie, krajem wojowniczym.

Stany Zjednoczone toczyły wojnę przez 10 procent okresu swojego istnienia. Ta statystyka obejmuje
tylko większe wojny - wojnę 1812 roku, wojnę meksykańsko-amerykańską, wojnę secesyjną,
pierwszą i drugą wojnę światową, wojnę koreańską, wojnę wietnamską. Nie obejmuje drobnych
konfliktów, takich jak wojna hiszpańsko-amerykańska czy operacja „Pustynna Burza”. W XX stuleciu
Stany Zjednoczone prowadziły wojnę przez 15 procent czasu. W drugiej połowie wieku było to 22
procent. A od początku XXI stulecia, od 2001 roku, Stany Zjednoczone ciągle prowadzą wojnę.
Wojna jest istotną częścią amerykańskiego doświadczenia, a jej natężenie stale rośnie. Jest
wbudowana w amerykańską kulturę i głęboko zakorzeniona w amerykańskiej geopolityce. Jej cel
musi być jasno rozumiany.

Ameryka zrodziła się z wojny i walczy do dzisiejszego dnia. Wielka strategia Norwegii może
dotyczyć bardziej gospodarki niż wojny, lecz amerykańskie cele strategiczne i amerykańska wielka
strategia biorą się ze strachu. To samo można powiedzieć o wielu innych krajach. Rzym nie zamierzał
podbijać świata. Chciał się bronić i realizując to dążenie, stał się imperium. Początkowo Stany
Zjednoczone, tak jak w wojnie 1812 roku, jedynie odpowiadały na atak Brytyjczyków, walcząc o
zachowanie niepodległości. Każdy strach jednak, raz zażegnany, tworzy nowe zagrożenia i nowe
obawy. Narody kierują się strachem przed utratą tego, co posiadają.

Stany Zjednoczone mają pięć celów geopolitycznych, które kształtują ich wielką strategię. Rozważmy
je w kategoriach tego strachu. Zwróćmy uwagę, że w miarę jak posuwamy się w dół listy, te cele
stają się coraz większe, ambitniejsze i trudniejsze.

1. CAŁKOWITE ZDOMINOWANIE AMERYKI PÓŁNOCNEJ PRZEZ ARMIĘ STANÓW


ZJEDNOCZONYCH

Gdyby Stany Zjednoczone pozostały państwem złożonym z odrębnych stanów usytuowanych


pomiędzy wybrzeżem atlantyckim a pasmem górskim Alleghenów, prawdopodobieństwo ich
przetrwania byłoby znikome. Musiały się nie tylko zjednoczyć, lecz także rozprzestrzenić na ogromne
terytorium pomiędzy Alleghenami a Górami Skalistymi. To dało Stanom Zjednoczonym zarówno
strategiczną głębię, jak i jedne z najbogatszych terenów rolniczych na świecie. Co ważniejsze, były to
tereny ze znakomitym systemem żeglownych rzek, co pozwoliło dostarczać nadwyżki płodów rolnych
na światowe rynki, tworząc unikatową w historii klasę przedsiębiorców farmerów.

Zakup Luizjany w 1803 roku dał Stanom Zjednoczonym prawo do jej ziem. Ale dopiero bitwa pod
Nowym Orleanem w 1814 roku, w której Andrew Jackson pokonał Brytyjczyków, zapewniła krajowi
prawdziwe pa-
nowanie nad tym obszarem, ponieważ Nowy Orlean był wąskim gardłem całego systemu rzecznego.
Jeśli bitwa pod Yorktown ukształtowała naród, to bitwa pod Nowym Orleanem ukształtowała jego
gospodarkę. A wszystko to przypieczętowała bitwa pod San Jacinto, kilkaset kilometrów na zachód
od Nowego Orleanu, gdzie armia meksykańska została rozbita przez Teksańczyków i już nigdy nie
zdołała zagrozić dolinie rzeki Missisipi. Odwrót armii meksykańskiej nie był nieunikniony. Meksyk
był pod wieloma względami krajem lepiej rozwiniętym i potężniejszym niż Stany Zjednoczone. W
rezultacie jego klęski armia amerykańska stała się dominującą siłą w Ameryce Północnej i zapewniła
panowanie nad kontynentem Stanom Zjednoczonym - ogromnemu i bogatemu krajowi, któremu nikt
nie mógł zagrozić.

2. ELIMINACJA WSZELKICH ZAGROŻEŃ DLA STANÓW ZJEDNOCZONYCH ZE STRONY


DOWOLNEGO PAŃSTWA NA PÓŁKULI ZACHODNIEJ

Kiedy już Ameryka Północna została opanowana, kolejnym bezpośrednim zagrożeniem stała się
Ameryka Łacińska. W rzeczywistości Ameryka Północna i Południowa są wyspami, a do tego słabo
połączonymi: Panamę i Amerykę Środkową trudno jest przebyć wielkim armiom. Pełna unifikacja
Ameryki Południowej wydaje się mało prawdopodobna. Jeśli spojrzymy na jej mapę, to pomijając
nieprzebyty teren, zobaczymy, że nie może tam powstać żadna potęga transkontynentalna: kontynent
jest przecięty na dwie części (zob. mapa na s. 58). Nie ma szans, aby zagrożenie dla Stanów
Zjednoczonych przyszło stamtąd.

Największe zagrożenie na tej półkuli stwarzały mocarstwa europejskie z bazami morskimi w


Ameryce Południowej i Środkowej oraz na Karaibach, jak również wojska lądowe w Meksyku. Tego
właśnie dotyczyła doktryna Monroego - na długo przedtem, zanim Stany Zjednoczone uzyskały
zdolność powstrzymywania Europejczyków przed zakładaniem baz w tym rejonie, blokowanie
Europejczyków stało się strategicznym imperatywem. Stany naprawdę obawiają się Ameryki
Łacińskiej tylko wówczas, kiedy jakieś obce mocarstwo ma tam swoje bazy.
3. CAŁKOWITA KONTROLA NAD PODEJŚCIAMI MORSKIMI DO STANÓW
ZJEDNOCZONYCH SPRAWOWANA PRZEZ AMERYKAŃSKĄ MARYNARKĘ WOJENNĄ W CELU
WYKLUCZENIA JAKIEJKOLWIEK MOŻLIWOŚCI INWAZJI

W 1812 roku brytyjska flota wpłynęła do zatoki Chesapeake i spaliła Waszyngton. Przez całe XIX
stulecie Stany Zjednoczone obawiały się, że Brytyjczycy, całkowicie panujący nad północnym
Atlantykiem, odetną im dostęp do oceanu. Nie zawsze był to strach irracjonalny: Brytyjczycy nieraz
rozważali taką możliwość. Ten problem, w różnych kontekstach, był źródłem amerykańskiej obsesji
na punkcie Kuby: od wojny hiszpańsko-amerykańskiej aż po zimną wojnę.

Zapanowawszy nad półkulą zachodnią pod koniec XIX stulecia, Stany Zjednoczone starały się nie
dopuszczać żadnego mocarstwa morskiego do szlaków wodnych prowadzących do ich wybrzeży.
Najpierw zabezpieczyły podejścia na Pacyfiku. Podczas wojny secesyjnej nabyły Alaskę. W
1898 roku zaanektowały Hawaje. Te dwa posunięcia zażegnywały groźbę ataku na kontynent od
zachodu, ponieważ nieprzyjacielska flota nie miałaby gdzie zakotwiczyć, żeby uzupełnić
zaopatrzenie. W latach drugiej wojny światowej Stany Zjednoczone, wykorzystując słabość
Brytyjczyków i odpychając ich od amerykańskich wybrzeży, zapanowały nad Atlantykiem, a pod
koniec wojny zbudowały flotę tak potężną, że Brytyjczycy nie mogli odtąd prowadzić żadnych
operacji na Atlantyku bez amerykańskiej zgody. Dzięki temu Stany zostały całkowicie zabezpieczone
przed inwazją.

4. CAŁKOWITE PANOWANIE NAD ŚWIATOWYMI OCEANAMI W CELU UMOCNIENIA


BEZPIECZEŃSTWA STANÓW ZJEDNOCZONYCH I UZYSKANIA KONTROLI NAD
MIĘDZYNARODOWYMI SZLAKAMI HANDLOWYMI

Fakt, że Stany Zjednoczone wyszły z drugiej wojny światowej nie tylko z najpotężniejszą marynarką
wojenną, lecz także z rozrzuconymi po całym świecie bazami morskimi, stworzył nową
rzeczywistość. Jak już wspomniałem wcześniej, każda jednostka pływająca - handlowa lub
wojenna, od Zatoki Perskiej do Morza Południowochińskiego i Karaibów - może być śledzona przez marynarkę wojenną
Stanów Zjednoczonych, która decyduje, czy ma dany obiekt obserwować, zatrzymać czy zatopić. Od końca drugiej wojny
światowej połączone siły wszystkich flot świata nie mogą się równać z amerykańską potęgą morską.

Stanowi to odzwierciedlenie najważniejszego faktu geopolitycznego: Stany Zjednoczone sprawują


kontrolę nad wszystkimi oceanami. Żadne inne mocarstwo w historii nie było do tego zdolne. A taka
kontrola stanowi nie tylko podstawę amerykańskiego bezpieczeństwa, lecz także fundament systemu
międzynarodowego. Nikt nie wypłynie w morze, jeśli Stany Zjednoczone nie wyrażą na to zgody. W
ostatecznym rozrachunku utrzymanie kontroli nad światowymi oceanami jest najważniejszym celem
geopolitycznym Stanów Zjednoczonych.

5. UNIEMOŻLIWIENIE WSZYSTKIM INNYM KRAJOM ZAKWESTIONOWANIA GLOBALNEJ


POTĘGI MORSKIEJ STANÓW ZJEDNOCZONYCH

Po dokonaniu niezwykłego wyczynu, jakim było uzyskanie dominacji nad światowymi oceanami,
Stany Zjednoczone oczywiście chciały ją utrzymać. Najprostszy sposób polegał na tym, aby
zniechęcić inne państwa do budowy floty wojennej, a można to było osiągnąć, stwarzając sytuację, w
której nikt nie czułby się zmuszony do tego przedsięwzięcia - albo nie miałby na nie środków. Jedna
strategia, „marchewki”, sprowadza się do tego, żeby zapewnić wszystkim dostęp do morza bez
potrzeby budowy floty. Druga strategia, „kija”, polega na uwikłaniu potencjalnych przeciwników w
lądowe konfrontacje, tak aby koszt utrzymania żołnierzy i czołgów nie pozostawił im funduszy na
budowę marynarki wojennej.

Stany Zjednoczone wyszły z zimnej wojny, mając dalekosiężny cel i ustaloną strategię. Owym celem
było niedopuszczenie do zyskania przez jakiekolwiek mocarstwo eurazjatyckie potęgi, która
pozwoliłaby mu przeznaczyć istotne środki na tworzenie floty wojennej. Ponieważ nie istniała już
jedna groźba eurazjatyckiej hegemonii, Stany Zjednoczone skupiły się na drugorzędnych, lokalnych
hegemonach, którzy mogliby osiągnąć w swoim regionie taki stopień bezpieczeństwa, by skierować uwagę na morze.
Dlatego Stany pracowały nad stworzeniem układu wciąż zmieniających się sojuszy, obliczonych na spętanie rąk potencjalnemu
lokalnemu hegemonowi.

Musiały zatem być przygotowane do regularnych i nieprzewidzianych interwencji na całym obszarze


kontynentu eurazjatyckiego. Po upadku Związku Sowieckiego zaangażowały się w szereg operacji,
mających na celu utrzymanie lokalnej równowagi i niedopuszczenie do wyłonienia się lokalnego
mocarstwa. Pierwsza znacząca interwencja nastąpiła w Kuwejcie, gdzie Stany Zjednoczone
pokrzyżowały ambicje irackie, kiedy imperium sowieckie było już martwe, ale jeszcze nie zostało
pogrzebane. Do kolejnej doszło w Jugosławii - w celu zastopowania serbskich dążeń do hegemonii
na Bałkanach. Trzecia seria interwencji nastąpiła w świecie islamskim, a ich celem było
zniweczenie marzeń al Kaidy (lub kogokolwiek innego) o stworzeniu silnego imperium islamskiego.
Interwencje w Afganistanie i w Iraku stanowiły część tego planu.

Mimo całego hałasu i wrzawy były to drobne epizody. W Iraku, podczas największej z tych operacji,
Stany Zjednoczone użyły niespełna 200 tysięcy żołnierzy i straciły niecałe 5 tysięcy zabitych.
Stanowiło to około 6-8 procent strat poniesionych w Wietnamie i około 1 procenta strat w drugiej
wojnie światowej. Dla kraju z ponad 250-milionową ludnością siły okupacyjne takich rozmiarów to
drobnostka. Skłonność Stanów do nadmiernego dramatyzowania drobnych interwencji wynika ze
względnej niedojrzałości narodu (i mówię to jako ojciec żołnierza, który odsłużył dwie tury w Iraku).

Powyższe pozwala nam zrozumieć amerykańską reakcję na islamskie ataki i większość tego, co się
wydarzyło. Osiągnąwszy systematycznie swoje cele strategiczne, Stany Zjednoczone miały nadrzędny
cel, polegający na niedopuszczeniu do wyłonienia się wielkiej potęgi w Eurazji. Tutaj jednak
pojawia się paradoks: celem interwencji nie było osiągnięcie czegoś - bez względu na to, co głosiła
polityczna retoryka - lecz zapobieżenie czemuś. Stany chciały zapobiec stabilizacji na obszarach,
gdzie mogła się wyłonić inna potęga. Ich celem nie była więc stabilizacja, lecz destabilizacja. I to
tłumaczy sposób, w jaki zareagowały na islamskie trzęsienie ziemi - nie chciały dopuścić do
powstania wielkiego, potężnego państwa islamskiego.

Odkładając na bok retorykę, stwierdźmy: Stany Zjednoczone nie są zainteresowane pokojem w


Eurazji. Nie są też zainteresowane wygraniem wojny. Podobnie jak to było w Wietnamie czy w
Korei, celem tych konfliktów jest po prostu powstrzymanie innej potęgi lub destabilizacja regionu, a
nie zaprowadzenie porządku. W odpowiednim czasie nawet zdecydowana amerykańska klęska jest
do zaakceptowania. Zasada wykorzystania minimum siły, kiedy staje się to absolutnie konieczne, aby
utrzymać równowagę w Eurazji, jest jednak - i pozostanie - myślą przewodnią amerykańskiej polityki
zagranicznej w XXI stuleciu. Będą nowe interwencje w nieprzewidzianych miejscach i w
nieoczekiwanych momentach. Amerykańskie działania będą się wydawały irracjonalne i
rzeczywiście takie by były, gdyby cel podstawowy polegał na ustabilizowaniu Bałkanów czy
Bliskiego Wschodu. Ale ponieważ podstawowym celem pozostanie najprawdopodobniej
destabilizacja Serbii lub al Kaidy, interwencje będą całkowicie racjonalne. Na pozór nigdy nie
doprowadzą do czegoś zbliżonego do „rozwiązania” i zawsze będą dokonywane siłami
niewystarczającymi, by mogły się okazać decydujące.

PO WSTRZĄSACH WTÓRNYCH
System międzynarodowy jest obecnie poważnie zdestabilizowany. Stany Zjednoczone są tak potężne,
że kontrolowanie amerykańskich poczynań stało się prawie niemożliwe dla reszty świata. Naturalną
skłonnością systemu międzynarodowego jest dążenie do równowagi. W zdestabilizowanym świecie
mniejsze państwa czują się zagrożone ze strony silniejszych. I aby dorównać większej potędze,
zawierają koalicje z innymi krajami. Kiedy Stany Zjednoczone poniosły klęskę w Wietnamie,
sprzymierzyły się z Chinami, żeby szachować Rosjan, którzy zanadto urośli w siłę.

Tworzenie koalicji w celu powstrzymania Stanów Zjednoczonych w XXI stuleciu będzie ogromnie
trudne. Słabszym krajom łatwiej jest dojść do porozumienia z Amerykanami niż przyłączyć się do
antyamery-kańskiej koalicji - budowanie i utrzymywanie koalicji to uciążliwe zadanie. A jeśli
koalicje się rozpadną, jak to bywa z koalicjami, Stany Zjednoczone mogą nie okazać pobłażliwości.

W efekcie otrzymujemy następującą sprzeczność: z jednej strony Stany Zjednoczone budzą głęboką
niechęć i lęk, z drugiej - poszczególne kraje nadal próbują znaleźć sposób, aby dojść z nimi do
porozumienia. Ten brak równowagi, jak również wszelkie próby powstrzymania
Stanów Zjednoczonych, zdominuje XXI stulecie. Będzie to niebezpieczne stulecie, zwłaszcza dla
reszty świata.

W geopolityce stosuje się zasadnicze kryterium znane jako „margines błędu”. Określa ono, ile
miejsca ma dany kraj na popełnianie pomyłek. Margines błędu składa się z dwóch elementów:
rodzaju zagrożeń, przed którymi stoi kraj, i siły, jaką dysponuje. Niektóre kraje mają ów
margines bardzo mały. Przywiązują ogromną wagę do najdrobniejszych szczegółów polityki
zagranicznej, świadome, że najmniejsze potknięcie może być katastrofalne. Izrael i Palestyna nie
mają dużego marginesu błędu z racji swoich niewielkich rozmiarów i położenia. Islandia z kolei ma
mnóstwo miejsca na błędy. Jest mała, lecz żyje w przestronnym sąsiedztwie.

Stany Zjednoczone mają ogromny margines błędu. Są bezpieczne w Ameryce Północnej i dysponują
straszliwą potęgą. Dlatego w globalnym wykorzystywaniu swojej potęgi przejawiają skłonność do
beztroski. To nie jest głupota. Po prostu nie ma potrzeby zachowywać ostrożności -jeśli chodzi o
ścisłość, większa rozwaga mogłaby czasem ograniczać skuteczność. Jak bankier gotowy udzielić
pożyczki na niekorzystnych warunkach w przewidywaniu, że na dłuższą metę dobrze na tym
wyjdzie, Stany Zjednoczone podejmują kroki, które inne kraje uważają za lekkomyślne. Dla innych
bowiem krajów rezultaty byłyby bolesne albo druzgocące. Stany natomiast tak właśnie postępują i
rozkwitają.

Widzieliśmy to w Wietnamie i widzimy również w Iraku. Te konflikty są po prostu odosobnionymi


epizodami w amerykańskiej historii, bez większego znaczenia - chyba że dla Wietnamczyków i
Irakijczyków. Stany Zjednoczone są krajem młodym i barbarzyńskim. Szybko ulegają emocjom i
brakuje im historycznej perspektywy. Tak naprawdę umacnia to amerykańską potęgę, dając krajowi
emocjonalne środki do pokonania przeciwnika. Stany zawsze reagują przesadnie. To, co w
pierwszym momencie wydaje się straszliwą katastrofą, motywuje Amerykanów do zdecydowanego
rozwiązywania problemów. Rozkwitająca potęga reaguje przesadnie. Dojrzała potęga zachowuje
równowagę. Potęga chyląca się ku upadkowi traci zdolność do odzyskania równowagi.

Stany Zjednoczone są bardzo młodym krajem, a jeszcze młodszym jako dominujące światowe
mocarstwo. Jak silny i niedojrzały młodzian mają skłonność reagować nazbyt emocjonalnie na
wydarzenia, które kilka lat później niemal odchodzą w zapomnienie. Liban, Panama, Kuwejt,
Somalia, Haiti, Bośnia i Kosowo wydawały się w swoim czasie odgrywać niezwykle ważne, a
nawet decydujące znaczenie. W rzeczywistości niewielu Amerykanów o nich pamięta - a jeśli
pamięta, nie potrafi jasno sprecyzować, co tak naprawdę wciągnęło Stany Zjednoczone w konflikt.
Emocje chwili szybko się wypalają.

Druga strona tego zjawiska jest taka, że Libańczycy, Panamczycy, Ku-wejtczycy, Somalijczycy,
Bośniacy i Kosowianie długo pamiętają o swoich perturbacjach z amerykańską potęgą. To, co dla
Stanów Zjednoczonych jest przemijającym zdarzeniem, staje się momentem przełomowym w historii
innych krajów. Tutaj odkrywamy pierwszą i zasadniczą asymetrię XXI stulecia. Stany Zjednoczone
mają globalne interesy i angażują się w wiele lokalnych potyczek. Dla nich żadne zaangażowanie nie
jest ostateczne. Jednak dla krajów, które są przedmiotem amerykańskiego zainteresowania, każda
interwencja jest wydarzeniem przeobrażającym. Często kraj jest bezradny wobec amerykańskich
działań, a to poczucie bezradności rodzi gniew nawet w najkorzystniejszych okolicznościach. Gniew
jeszcze narasta, kiedy jego przedmiot, Stany Zjednoczone, okazuje się niewrażliwy i obojętny. W
XXI stuleciu będziemy mieli do czynienia zarówno z amerykańską obojętnością na konsekwencje
własnych działań, jak i z oporem oraz gniewem świata wobec Ameryki.

PODSUMOWANIE
W miarę jak wojna amerykańsko-islamska zbliża się do końca, pierwszą linią obrony przeciwko
islamskim radykałom stają się same państwa muzułmańskie. To one są ostatecznymi celami al Kaidy, gdyż niezależnie
od swojego nastawienia wobec islamu czy Zachodu nie zamierzają jej przekazać władzy politycznej. Prędzej wykorzystają swoją
potęgę - wywiad, służby bezpieczeństwa i potencjał wojskowy - żeby zgnieść al Kaidę.

Stany Zjednoczone wygrywają, dopóki al Kaida przegrywa. Świat islamski pogrążony w chaosie,
niezdolny do zjednoczenia, oznacza, że Stany Zjednoczone osiągnęły swój cel strategiczny. Od 2001
roku Stany Zjednoczone niewątpliwie wywołały chaos w świecie islamskim, budząc wrogość wobec
Ameryki - i zapewne rodząc terrorystów, którzy zaatakują ją w przyszłości. Ale regionalne trzęsienie
ziemi nie prowadzi do powstania regionalnego supermocarstwa. W istocie region jest
bardziej podzielony niż kiedykolwiek, i to najprawdopodobniej zamyka saldo tej ery. Rezultatem
będzie zapewne amerykańska klęska lub impas w Iraku i Afganistanie, a obie wojny na pozór
zakończą się źle dla Stanów Zjednoczonych. Nie da się ukryć, że Amerykanie prowadzili wojnę w
Iraku nieumiejętnie, niezręcznie i pod wieloma względami nieudolnie. Tak naprawdę okazali się
niedojrzali, upraszczając kwestię i decydując się na użycie siły. Ale na szerszej, strategicznej
płaszczyźnie nie ma to znaczenia. Dopóki muzułmanie walczą między sobą, Stany Zjednoczone
wygrały swoją wojnę.

To nie oznacza, że w jakimś momencie nie może się wyłonić w świecie islamskim państwo
narodowe, które stanie się regionalną potęgą i zakwestionuje interesy Stanów Zjednoczonych. Turcja
jest historyczną potęgą w owym świecie i - jak zobaczymy w następnych rozdziałach - stanie się nią
ponownie. Jej wzlot będzie rezultatem nie chaosu spowodowanego upadkiem Związku Sowieckiego,
lecz nowej dynamiki. Gniew nie tworzy historii. Tworzy ją siła. Siła może być wspierana przez
gniew, ale bierze się z bardziej fundamentalnych czynników: geografii, demografii, technologii i
kultury. Wszystkie one zdefiniują amerykańską potęgę, tak jak amerykańska potęga zdefiniuje XXI
stulecie.
LUDNOŚĆ, KOMPUTERY I WOJNY
KULTUROWE
W 2002 roku Usama Ibn Ladin napisał w swoim Liście do Ameryki: „Jesteście narodem, który
wykorzystuje kobiety jak dobra konsumpcyjne lub środki reklamowe, zachęcające klientów, żeby je
kupowali. Wykorzystujecie kobiety, żeby służyły pasażerom, gościom i cudzoziemcom, bo chcecie
powiększać swoje zyski. Potem krzyczycie o swoim poparciu dla wyzwolenia kobiet”.

Jak pokazuje ten cytat, al Kaida walczy o tradycyjne rozumienie rodziny. Nie jest to drobna kwestia
jej programu - to jego sedno. Tradycyjna rodzina to rodzina zbudowana wokół jasno zdefiniowanych
zasad. Po pierwsze, dom jest domeną kobiety, a życie poza domem jest zarezerwowane dla
mężczyzny. Po drugie, seksualizm powinien być ograniczony do rodziny i domu, a pozamałżeński,
pozarodzinny seksualizm jest niedopuszczalny. Kobiety, które wychodzą poza obręb domu, zachęcają
do po-zamałżeńskiego seksualizmu samą swoją obecnością. Po trzecie, podstawowym zadaniem
kobiet jest rodzenie i wychowywanie nowego pokolenia. Dlatego ścisła kontrola nad kobietami
wydaje się niezbędna dla utrzymania zwartości rodziny i społeczeństwa. Cytowany wyżej list
wyraźnie świadczy o tym, że Ibn Ladin nienawidzi Ameryki za lansowane przez nią zupełnie
odmienne spojrzenie na kobiety i rodzinę.

Poglądy al Kaidy nie są wyjątkowe ani charaktrystyczne tylko dla Usamy Ibn Ladina czy islamu.
Środki, po które ta grupa jest gotowa sięgnąć, mogą być wyjątkowe, ale kwestia kobiet i rodziny
występuje w większości wielkich religii. Tradycyjny katolicyzm, fundamentalistyczny protestantyzm,
ortodoksyjny judaizm i różne odłamy buddyzmu zajmują podobne stanowisko. Wszystkie te religie są
podzielone wewnętrznie, podobnie jak społeczności. W Stanach Zjednoczonych, gdzie mówimy o „wojnach kulturowych”, polem
bitwy jest rodzina i jej definicja. W każdej społeczności są tradycjonaliści i ludzie próbujący przewartościować pojęcia rodziny,
roli kobiet i seksualizmu.

Ten konflikt będzie się nasilał w XXI stuleciu, ale tradycjonaliści toczą defensywną i w ostatecznym
rozrachunku przegraną bitwę. Powód jest taki, że w ciągu minionych stu lat sam sposób ludzkiego
życia - a zwłaszcza życia kobiet - uległ przekształceniu, a wraz z nim zaszły zmiany w strukturze
rodziny. To, co już się stało w Europie, Stanach Zjednoczonych i Japonii, rozprzestrzenia się na
resztę świata. Te kwestie podzielą wiele społeczności, ale ostatecznie przekształcenia rodziny nie da
się powstrzymać.

Nie wynika z tego, że takie zjawisko jest czymś z gruntu dobrym albo złym. Ale tej tendencji nie
można zahamować, ponieważ zmieniają się realia demograficzne świata. Najważniejszą zmianą
demograficzną na świecie jest obecnie dramatyczny spadek wskaźnika urodzeń. Powtórzę
raz jeszcze: na całym świecie możemy zaobserwować spadek przyrostu naturalnego. Z roku na rok
rodzi się coraz mniej dzieci. To znaczy, że eksplozja demograficzna ostatnich dwóch stuleci zbliża
się do końca, ale również - że kobiety poświęcają coraz mniej czasu na wychowywanie
dzieci, chociaż średnia długość ich życia rośnie.

Wygląda to na prosty fakt i w pewnym sensie nim jest, ale chcę pokazać, w jaki sposób coś równie
oczywistego może prowadzić do powstawania grup takich jak al Kaida, dlaczego będzie coraz
więcej takich grup i dlaczego nie mogą one wygrać. Tłumaczy to również, dlaczego erę europejską,
opartą na stałym przyroście ludności (czy to przez podbój innych narodów, czy przez posiadanie
większej liczby dzieci), zastępuje era amerykańska - reprezentowana przez kraj, w którym mała
gęstość zaludnienia zawsze była normą. Zacznijmy od końca eksplozji demograficznej.

IMPLOZJA DEMOGRAFICZNA
W ostatnich dziesięcioleciach przyjmowano powszechnie, że świat stoi w obliczu eksplozji
demograficznej. Niekontrolowany przyrost ludności miał doprowadzić do wyczerpania skąpych
zasobów naturalnych i zniszczenia środowiska. Większa liczba ludności potrzebowała większej
ilości zasobów w postaci jedzenia, energii i wyrobów przemysłowych, czego konsekwencją miało
być globalne ocieplenie i inne katastrofy ekologiczne. Nikt nie kwestionował podstawowego
założenia, że liczba ludności się zwiększa.

Ten model nie odpowiada już jednak rzeczywistości. Obserwujemy zmianę zachodzącą w
rozwiniętych krajach przemysłowych. Długość życia rośnie, a z powodu spadającego wskaźnika
urodzeń coraz mniej jest młodych ludzi w wieku produkcyjnym, którzy utrzymują rosnącą
liczbę emerytów. Europa i Japonia już borykają się z tym problemem. Ale starzejące się
społeczeństwo to tylko wierzchołek góry lodowej, pierwszy problem wynikający z nadchodzącej
implozji demograficznej.

Uważa się na ogół, że choć przyrost naturalny w Europie może i spada, liczba ludności na świecie
nadal rośnie w niekontrolowanym tempie z powodu wysokiego wskaźnika urodzeń w krajach słabiej
rozwiniętych. W rzeczywistości jest dokładnie na odwrót. Wskaźniki urodzeń spadają wszędzie.
Rozwinięte kraje przemysłowe w tym przodują, ale reszta świata podąża tuż za nimi. A ta zmiana
demograficzna ukształtuje XXI stulecie.

Niektóre spośród najważniejszych rozwiniętych krajów świata, takie jak Niemcy i Rosja, stracą
znaczny odsetek ludności. Populacja Europy, potraktowanej jako całość, wynosi dzisiaj 728
milionów ludzi. ONZ przewiduje, że do 2050 roku liczba ta znacząco spadnie i będzie się wahać w
granicach od 557 do 653 milionów. Ta niższa liczba wskazuje, że średnio na jedną kobietę
przypadnie 1,6 dziecka. Dla liczby wyższej ten wskaźnik wyniesie 2,1. Dzisiaj w Europie na jedną
kobietę przypada średnio 1,4 dziecka. Dlatego dalej skupimy się na tych niższych prognozach.

Na ogół spadek liczby ludności oznacza spadek potęgi. I w Europie tak właśnie będzie. Ale w innych
krajach, takich jak Stany Zjednoczone, utrzymanie wskaźników przyrostu naturalnego lub znalezienie
środków technicznych, które zrekompensują spadek liczby ludności, będzie miało zasadnicze
znaczenie dla zachowania potęgi politycznej przez następne sto lat.

Tak radykalne stwierdzenie wymaga uzasadnienia, zanim więc zaczniemy rozważać konsekwencje,
musimy się zatrzymać i przedstawić kilka liczb. Jest to doniosłe wydarzenie w historii ludzkości,
powinniśmy zatem zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Zacznijmy od prostej statystyki. W latach 1750-1950 liczba ludności na świecie wzrosła z około
miliarda do około 3 miliardów. W latach 1950-2000 podwoiła się - z 3 do 6 miliardów. Nie dość, że
ludność świata się zwiększała, to jeszcze ten wzrost następował w zdumiewającym tempie. Gdyby ta
tendencja się utrzymała, rezultatem byłaby globalna katastrofa.

Ale tempo wzrostu się nie zwiększyło. W rzeczywistości drastycznie spadło. Według ONZ w latach
2000-2050 liczba ludności nadal będzie rosnąć, ale tylko o jakieś 50 procent, czyli wskaźnik
przyrostu naturalnego zmniejszy się o połowę w porównaniu z poprzednimi pięćdziesięcioma laty.
Prognozy na drugą połowę stulecia są jeszcze ciekawsze. Według niektórych analityków populacja
się zwiększy, ale tylko o 10 procent. W istocie część prognoz (spoza ONZ) wskazuje, że do 2100
roku całkowita liczba ludności się zmniejszy.

Najbardziej dramatyczny efekt da się zaobserwować w rozwiniętych krajach przemysłowych, z


których wiele doświadczy znaczącego spadku liczby ludności. W krajach średnio rozwiniętych,
takich jak Brazylia czy Korea Południowa, liczba ludności ustabilizuje się w połowie stulecia, a do
roku 2100 nieznacznie spadnie. Tylko w najsłabiej rozwiniętej części świata, w krajach takich jak
Kongo czy Bangladesz, liczba ludności będzie rosnąć, ale nie w takim tempie jak w minionych stu
latach. Jakkolwiek by na to patrzeć, eksplozja demograficzna się kończy.

Przyjrzyjmy się krytycznej liczbie: 2,1. Jest to liczba dzieci, jaką musi mieć średnio każda kobieta,
aby ludność świata utrzymała się na mniej więcej stałym poziomie. Jeśli ta liczba będzie większa,
populacja wzrośnie, jeśli mniejsza - spadnie. Według ONZ w 1970 roku na jedną kobietę przypadało
średnio 4,5 dziecka. W 2000 roku ta liczba spadła do 2,7. Pamiętajmy, że jest to średnia światowa.
Ten drastyczny spadek tłumaczy, dlaczego zaludnienie nadal wzrasta, ale wolniej niż dotąd.

Z prognoz ONZ wynika, że w 2050 roku światowy wskaźnik urodzeń wyniesie średnio 2,05 dziecka
na każdą kobietę. To mniej niż 2,1 potrzebne do utrzymania stałego poziomu zaludnienia. Jest jeszcze
jedna prognoza ONZ, oparta na innych założeniach, gdzie wskaźnik urodzeń wynosi 1,6 na każdą
kobietę. Zatem Organizacja Narodów Zjednoczonych, dysponująca najlepszymi dostępnymi danymi,
przewiduje, że do roku 2050 populacja albo utrzyma się na stałym poziomie, albo znacznie spadnie.
Moim zdaniem ta druga prognoza jest bliższa prawdy.

Sytuacja stanie się jeszcze bardziej interesująca, jeśli przyjrzymy się rozwiniętym regionom, czyli
czterdziestu czterem najbardziej uprzemysłowionym krajom świata. W tych krajach średni wskaźnik
urodzeń wynosi obecnie 1,6 na każdą kobietę, co oznacza, że liczba ludności już się zmniejsza.
Wskaźnik urodzeń w krajach średnio rozwiniętych obniżył się do 2,9 i nadal spada. Nawet w krajach
najsłabiej rozwiniętych spadł z 6,6 do 5,0 dzisiaj, a do roku 2050 spodziewany jest spadek do 3,0.
Nie ma wątpliwości, że rodzi się coraz mniej dzieci. Pojawia się pytanie: dlaczego? Odpowiedzi
należy szukać w przyczynach wcześniejszej eksplozji demograficznej, która obecnie się zatrzymała.

Można wymienić dwie szczególnie znaczące przyczyny eksplozji demograficznej. Pierwszą był
spadek śmiertelności niemowląt; drugą zwiększenie średniej długości życia. Obie były rezultatem
osiągnięć współczesnej medycyny, poprawy wyżywienia i wprowadzenia podstawowej opieki
zdrowotnej pod koniec XVIII stulecia.

Nie ma wiarygodnych danych na temat wskaźnika urodzeń w 1800 roku, ale szacuje się go średnio na
6,5 do 8,0 na każdą kobietę. Kobiety w Europie miały wówczas tyle samo dzieci co kobiety w
Bangladeszu dzisiaj, a mimo to populacja nie wzrastała. Większość dzieci urodzonych w 1800 roku
nie żyła dostatecznie długo, żeby spłodzić potomstwo. Ponieważ wskaźnik 2,1 nadal się utrzymywał,
spośród ośmiorga urodzonych dzieci sześcioro umierało przed osiągnięciem dojrzałości.

Za sprawą medycyny, lepszego wyżywienia i higieny drastycznie zmniejszyła się śmiertelność wśród
dzieci i niemowląt, a pod koniec XIX stulecia większość dzieci przeżywała i miała własne
potomstwo. A chociaż śmiertelność wśród niemowląt spadła, wzorzec rodziny nie uległ zmianie.
Ludzie mieli tyle samo dzieci co wcześniej.

Nietrudno zrozumieć, dlaczego tak się działo. Przede wszystkim ludzie lubią uprawiać seks, a seks
bez środków antykoncepcyjnych prowadzi do poczęcia - w tamtych czasach zaś nie było tych
środków. Ludzie nie mieli jednak nic przeciwko posiadaniu licznego potomstwa, ponieważ
dzieci stanowiły podstawę zamożności. W społeczeństwie rolniczym każda para rąk przysparza dóbr;
nie trzeba umieć czytać ani obsługiwać komputera, żeby orać, siać i zbierać plony. Dzieci stanowiły
też podporę na starość, jeśli ktoś żył dostatecznie długo, by osiągnąć sędziwy wiek. Nie było
opieki społecznej, ale rodzice mogli liczyć na to, że dzieci się o nich zatroszczą. Po części wynikało
to ze zwyczaju, a po części z racjonalnego rachunku ekonomicznego. Ojciec posiadał ziemię lub miał
prawo do jej użytkowania. Dzieci musiały mieć dostęp do ziemi, żeby przeżyć, toteż ojciec dyktował
warunki.

Ponieważ dzieci zapewniały rodzinie dobrobyt i zabezpieczenie na starość, głównym obowiązkiem


kobiet było rodzenie jak największej liczby potomstwa. Jeśli kobieta urodziła dziecko i jeśli oboje
przeżyli poród, całej rodzinie lepiej się wiodło. Była to kwestia szczęścia, ale z punktu widzenia
rodziny i mężczyzny, który stał na jej czele, warto było podejmować ryzyko. Żądza szła w parze ze
zwykłym wyrachowaniem.

Nawyki trudno jest zmienić. Kiedy rodziny zaczęły przenosić się masowo do miast, dzieci wciąż były
cennym dobrem, gdyż w wieku sześciu lat mogły iść do pracy w prymitywnych fabrykach, a rodzice
zabierali ich wynagrodzenie. We wczesnym społeczeństwie przemysłowym robotnicy fabryczni nie
potrzebowali większych kwalifikacji niż robotnicy rolni. Ale w miarę jak fabryki stawały się coraz
bardziej skomplikowane technicznie, miały coraz mniejszy pożytek z sześciolatków. Wkrótce
potrzebowały trochę bardziej wykształconych pracowników, później - dyrektorów z dyplomami
uniwersyteckimi.

Wraz z rozwojem wyspecjalizowanego przemysłu dzieci traciły na wartości. Aby zachować swoją
użyteczność ekonomiczną, musiały chodzić do szkoły i się uczyć. Zamiast przysparzać rodzinie
zysków, konsumowały jej dochody. Dzieci trzeba było ubrać, nakarmić, zapewnić im dach nad
głową, a z czasem poziom wymaganego wykształcenia wzrósł do tego stopnia, że dzisiaj wiele
„dzieci” w wieku dwudziestu kilku lat nadal się uczy i nie zarabia ani grosza. Według statystyk ONZ
średni okres nauki w dwudziestu pięciu najlepiej rozwiniętych krajach świata waha się w przedziale
od piętnastu do siedemnastu lat.

Tendencja do posiadania jak największej liczby potomstwa utrzymywała się jeszcze pod koniec XIX
i na początku XX stulecia. Wielu naszych dziadków lub pradziadków pochodzi z rodzin, które miały
po dziesięcioro dzieci. Kilka pokoleń temu rodzina mogła się uważać za szczęśliwą, jeśli troje z tej
dziesiątki przeżyło. Obecnie przeżywają niemal wszystkie. W rzeczywistości ekonomicznej 1900
roku mogły one jednak znaleźć pracę i zarabiać, zanim osiągnęły pełnoletność. I większość z nich
musiała to robić.

Dziesięcioro dzieci w XVIII-wiecznej Francji mogło być błogosławieństwem. Dziesięcioro dzieci


we Francji końca XIX stulecia mogło być ciężarem. Dziesięcioro dzieci we Francji końca XX
stulecia byłoby katastrofą. Trochę trwało, zanim ta świadomość się ugruntowała, ale w końcu stało
się jasne, że większość dzieci nie umiera i że ich wychowanie drogo kosztuje. Dlatego ludzie zaczęli
mieć mniej dzieci i mieli je bardziej dla przyjemności ich posiadania niż dla korzyści
ekonomicznych. Przyczyniły się do tego osiągnięcia medycyny, takie jak środki antykoncepcyjne, ale
sam koszt posiadania i wychowywania dzieci doprowadził do spadku wskaźnika urodzeń. Dzieci
przestały przynosić dochody i stały się najbardziej widoczną formą konsumpcji. Rodzice zaczęli
zaspokajać swoją potrzebę wychowywania potomstwa jednym dzieckiem, a nie dziesięciorgiem.

Zajmijmy się teraz kwestią wydłużenia życia. Bądź co bądź, im dłużej ludzie żyją, tym więcej jest ich
w danym momencie. Długość życia rosła w tym samym czasie, kiedy spadała śmiertelność wśród
niemowląt. W 1800 roku średnia długość życia w Europie i w Stanach Zjednoczonych wynosiła
około czterdziestu lat. W 2000 roku zbliża się do osiemdziesięciu. Długość życia podwoiła się zatem
w ciągu ostatnich dwustu lat.

Dalszy wzrost długości życia jest prawdopodobny, choć prognozy są już ostrożniejsze. W
rozwiniętych krajach przemysłowych ONZ przewiduje wzrost z siedemdziesięciu sześciu lat w 2000
roku do osiemdziesięciu iwóch w 2050 roku. W krajach najbiedniejszych przeciętna długość żyda
wzrośnie z pięćdziesięciu jeden do sześćdziesięciu sześciu lat. Nie jest to już jednak postęp geometryczny,
lecz raczej tendencja malejąca. To też przyczyni się do spadku liczby ludności.

Ten proces zaczął się w rozwiniętych krajach przemysłowych kilkadziesiąt lat temu, a obecnie trwa
w krajach najsłabiej rozwiniętych. Posiadanie dziesięciorga dzieci w Sao Paulo jest najpewniejszą
metodą ekonomicznego samobójstwa. Przełamanie dotychczasowych nawyków może potrwać kilka
pokoleń, ale w końcu zostaną one przełamane. I nie wrócą, ponieważ kształcenie dzieci na
nowoczesną siłę roboczą staje się coraz dłuższe i coraz bardziej kosztowne. Za sprawą malejącego
wskaźnika urodzeń i wolniejszego wzrostu długości życia przyrost ludności uległ zahamowaniu.

IMPLOZJA DEMOGRAFICZNA A SPOSÓB ŻYCIA


Co to wszystko ma wspólnego z międzynarodowym układem sił w XXI stuleciu? Jak się przekonamy
w następnych rozdziałach, implozja demograficzna dotyka wszystkie narody. A mniejsza populacja
wywiera wpływ na wszystko - od liczby żołnierzy, którzy mogą walczyć na wojnie, po liczebność
siły roboczej i wewnętrzne konflikty polityczne. Proces, o którym mówimy, nie tylko determinuje
liczbę ludności w danym kraju. Zmienia też sposób, w jaki ludzie żyją, a co za tym idzie - sposób, w
jaki ów kraj postępuje.

Zacznijmy od trzech podstawowych faktów: w rozwiniętych krajach przemysłowych średnia długość


życia zbliża się do osiemdziesięciu lat, wskaźnik urodzeń spada, a zdobycie wykształcenia zajmuje
coraz więcej czasu. W krajach rozwiniętych wykształcenie wyższe jest obecnie uważane za minimum
niezbędne do osiągnięcia sukcesu społecznego i ekonomicznego. Większość ludzi kończy studia
wyższe w wieku dwudziestu dwóch lat. Dodajmy do tego studia podyplomowe, a okaże się, że ludzie
podejmują pracę w wieku około dwudziestu pięciu łat. Nie wszyscy oczywiście idą tą drogą, ale
dotyczy to znacznej części społeczeństwa, w tym także tych, którzy zasilą polityczne i ekonomiczne
kierownictwo swojego kraju.

W rezultacie zmienił się znacząco wzorzec małżeństwa. Ludzie odkładają datę ślubu, a dzieci
przychodzą na świat jeszcze później. Zastanówmy się, jaki ma to wpływ na kobiety. Dwieście lat
temu kobiety zaczynały rodzić dzieci w wieku kilkunastu lat. Później nadal je rodziły, wychowywały,
a często grzebały, dopóki same nie umarły. Było to konieczne dla dobrobytu rodziny i społeczeństwa.
Przez większą część życia kobiety rodziły i wychowywały dzieci.

W XXI stuleciu ten wzorzec się zmienia. Przyjmijmy, że kobieta osiąga dojrzałość jako trzynastolatka
i wkracza w okres menopauzy w wieku pięćdziesięciu lat. To oznacza, że będzie żyła dwa razy
dłużej niż jej antenatki i przez ponad połowę życia nie będzie zdolna do reprodukcji. Załóżmy, że
kobieta ma dwoje dzieci. W ciąży będzie przez osiemnaście miesięcy, co stanowi około 2 procent jej
życia. A teraz rozważmy dosyć powszechny model: kobieta ma tę dwójkę dzieci w odstępie trzech
lat, każde dziecko idzie do szkoły w wieku pięciu lat i kobieta wraca do pracy poza domem, kiedy
młodsze dziecko zaczyna szkołę.

Całkowity czas, jaki kobieta poświęca na urodzenie i pełną opiekę nad dziećmi, to osiem lat jej
życia. Biorąc pod uwagę średnią długość życia zbliżoną do osiemdziesięciu lat, czas poświęcony
wyłącznie na opiekę nad dziećmi zostaje zredukowany do 10 procent życia kobiety. Wychowywanie
dzieci, stanowiące wcześniej jej podstawową funkcję, staje się jedną z wielu form działalności.
Dodajmy do tego fakt, że wiele kobiet ma tylko jedno dziecko i że zanim wyśle je do szkoły, korzysta
z usług opiekunek lub zakładów opieki nad dziećmi, a cała struktura życia kobiety
ulega przeobrażeniu.

Możemy tu dostrzec demograficzne korzenie feminizmu. Ponieważ kobiety poświęcają mniej czasu na
rodzenie i wychowywanie dzieci, są też znacznie mniej uzależnione od mężczyzn niż nawet
pięćdziesiąt lat temu. W przeszłości niezamężna matka musiała się liczyć z ekonomiczną katastrofą.
Dziś już tak nie jest, zwłaszcza w przypadku lepiej wykształconych kobiet.

To prowadzi nas do stwierdzenia, że obecnie małżeństwa spaja nie tyle potrzeba czy wręcz
konieczność ekonomiczna, ile miłość. Problem z miłością polega na tym, że może być niestała.
Przychodzi i odchodzi. Gdyby ludzie pobierali się tylko z powodów emocjonalnych, z całą
pewnością byłoby więcej rozwodów. Miłość może trwać, i często trwa, ale sama w sobie jest mniej
potężna niż w powiązaniu z koniecznością ekonomiczną, która stanowi istotną siłę stabilizującą.

Zawarciu małżeństwa towarzyszy zwyczajowo formuła: „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. W
przeszłości tego rodzaju rozłąka następowała wcześnie i często. W okresie przejściowym, kiedy
ludzie miewali dziesięcioro żyjących dzieci, było bardzo wiele małżeństw, które doczekały
się złotych godów. Ale przedtem małżeństwa kończyły się wcześnie śmiercią, a owdowiały małżonek
wstępował w nowy związek albo stawał w obliczu ruiny ekonomicznej. Europa praktykowała coś, co
możemy nazwać seryjną poligamią, w której wdowcy (zazwyczaj, ponieważ kobiety często umierały
w połogu) żenili się kilka razy w ciągu swojego życia. Pod koniec XIX i na początku XX stulecia
zwyczaj utrzymywał małżeństwa razem przez bardzo długie okresy. W drugiej połowie XX wieku
pojawił się jednak nowy wzór, polegający na odrodzeniu się seryjnej poligamii, ale tym razem
uwarunkowanej raczej rozwodem niż śmiercią.

Dodajmy do tego jeszcze inny wzorzec. Podczas gdy dawniej wiele małżeństw zawierano, kiedy
przynajmniej jedno z partnerów miało kilkanaście lat, obecnie ludzie pobierają się w wieku
dwudziestu kilku albo trzydziestu kilku lat. Niegdyś było normą, że kobiety i mężczyźni pozostawali
nieaktywni seksualnie aż do ślubu, który zawierali w bardzo młodym wieku; natomiast dziś raczej nie
można oczekiwać, aby ktoś, kto wstępuje w związek małżeński w wieku trzydziestu lat, a zatem
siedemnaście lat po osiągnięciu dojrzałości płciowej, przez cały ten czas nie przejawiał aktywności
seksualnej. To się nie zdarza.

W życiowych wzorcach pojawił się nowy okres, kiedy ludzie są aktywni seksualnie, ale nie mogą
utrzymać się finansowo. Jest też okres, kiedy mogą się utrzymać i są seksualnie aktywni, lecz
postanawiają nie mieć potomstwa. Rozpada się dotychczasowy model tradycyjnego życia, a wyraźne
wzorce alternatywne jeszcze się nie wyłaniają. Dawniej z formalnym, prawnym małżeństwem zwykło
się łączyć wspólnotę zamieszkania i posiadanie dzieci; obecnie ani jedno, ani drugie nie odgrywa już
tej roli, gdyż oboje partnerzy są całkowicie niezależni. Dłuższe życie, spadek wskaźnika urodzeń i
dodatkowe lata edukacji przyczyniły się do rozpadu tradycyjnych wzorców rodzinnych i społecznych.

Tej tendencji nie da się odwrócić. Kobiety mają mniej dzieci, ponieważ utrzymywanie licznego
potomstwa w przemysłowym, miejskim społeczeństwie jest ekonomicznym samobójstwem. To się
nie zmieni. Koszt wychowywania dzieci nie będzie spadał ani nie znajdą się sposoby, żeby posyłać
do pracy sześciolatków. Wskaźnik śmiertelności wśród niemowląt również nie wzrośnie. Zatem
tendencja do posiadania mniejszej liczby dzieci utrzyma się w XXI stuleciu.

KONSEKWENCJE POLITYCZNE
Wzorce życiowe zmieniły się przede wszystkim wśród bardziej wykształconych klas społeczeństwa.
Na przeciwległym biegunie, odkąd zaczęła się rewolucja przemysłowa, najbiedniejsi żyli w świecie
rodzin dysfunkcjonalnych, więc dla nich chaotyczne wzorce reprodukcji zawsze były normą.
Pomiędzy wykształconymi klasami akademickimi i menedżerskimi z jednej strony a klasą najniższą z
drugiej istnieje wszakże warstwa, która tylko częściowo doświadczyła zmian demograficznych.

Wśród robotników przemysłowych pojawiły się inne tendencje, a najważniejsza polega na tym, że
ich edukacja trwa krócej. Rezultatem jest mniejszy odstęp pomiędzy dojrzałością płciową a
posiadaniem potomstwa. Przedstawiciele tej grupy wcześniej zawierają związki małżeńskie i
wcześniej mają dzieci. Są bardziej uzależnieni od siebie ekonomicznie, zatem finansowe
konsekwencje rozwodu mogą być bardziej dotkliwe. Istnieją elementy nieemocjonalne podtrzymujące
trwałość małżeństwa, a do rozwodu przywiązuje się sporą wagę, podobnie jak do seksu
pozamałżeńskiego i przedmałżeńskiego.

Ta grupa obejmuje wielu obyczajowych konserwatystów, małą, lecz potężną reprezentację społeczną.
Są potężni, ponieważ opowiadają się za tradycyjnymi wartościami. W chaosie lepiej wykształconych
klas trudno się jeszcze doszukać wartości; minie sto lat, zanim ich styl życia zakrzepnie w spójny
system moralny. Dlatego obyczajowi konserwatyści mają oczywistą przewagę, występując
konsekwentnie z autorytatywnych, tradycyjnych pozycji.
Jak się jednak przekonaliśmy, tradycyjne rozróżnienia pomiędzy mężczyznami a kobietami
systematycznie się zacierają. Ponieważ kobiety żyją dłużej i mają mniej dzieci, okoliczności nie
wymuszają już na nich tradycyjnych ról, jakie odgrywały przed urbanizacją i industrializacją.
Rodzina nie jest również zasadniczym instrumentem ekonomicznym, jakim była niegdyś. Rozwód
przestał być finansową katastrofą, a seks przedmałżeński stał się nieuchronny. Homoseksualizm i
związki cywilne bez potomstwa też nie są niczym niezwykłym. Skoro podstawę małżeństwa stanowi
uczucie, to dlaczego małżeństwo homoseksualne ma być gorsze od heteroseksualnego? Skoro
małżeństwo nie wiąże się z posiadaniem dzieci, to małżeństwa homoseksualne są tu logicznym
następstwem. Wszystkie te zmiany wynikają z radykalnych przeobrażeń, które we
wzorcach życiowych spowodował koniec eksplozji demograficznej.

Nie jest zatem kwestią przypadku, że tradycjonaliści w obrębie wszystkich grup wyznaniowych -
katolicy, żydzi, muzułmanie i inni - skupili się na powrocie do tradycyjnych wzorców reprodukcji.
Wszyscy oni opowiadają się za licznymi rodzinami, a wielu z nich je posiada. Utrzymanie tradycyjnej
roli kobiet ma w tym kontekście sens, podobnie jak tradycyjne poglądy na temat małżeństw
zawieranych w młodym wieku, czystości przedmałżeńskiej i trwałości małżeństwa. Kluczem jest
posiadanie większej liczby dzieci. Wszystko inne wynika z tej zgodnej z tradycją zasady.

Kwestia nie ogranicza się wyłącznie do rozwiniętych społeczeństw przemysłowych. Jedną z podstaw
antyamerykanizmu jest na przykład twierdzenie, że amerykańskie społeczeństwo rozmnaża się
niemoralnie, że pochwala nieskromność wśród kobiet i niszczy rodzinę. W wystąpieniach Usamy Ibn
Ladina ten temat pojawia się nieustannie. Świat się zmienia - dowodzi Ibn Ladin - a my oddalamy się
od wzorców uznawanych tradycyjnie za moralne. On chce powstrzymać ten proces.

Te kwestie stały się globalnym polem bitwy, jak również podłożem wielu wewnętrznych zawirowań
politycznych w najbardziej rozwiniętych krajach przemysłowych, zwłaszcza w Stanach
Zjednoczonych. Z jednej strony funkcjonuje ustalony układ sił politycznych, które mają swoje
korzenie w istniejących organizacjach religijnych. Z drugiej strony wyłania się nie tyle siła
polityczna, ile powszechny wzorzec zachowań, obojętny na polityczne konsekwencje
podejmowanych działań. Ten wzorzec wynika z konieczności demograficznej. Z pewnością powstają
ruchy, które bronią różnych aspektów tej ewolucji, takich jak prawa homoseksualistów, ale nie jest to
transformacja zaplanowana. To się po prostu dzieje.

KOMPUTER A KULTURA AMERYKAŃSKA

Spójrzmy na to z innej perspektywy, z perspektywy rozwoju techniki. Ponieważ zaczyna się era
amerykańska, Stany Zjednoczone są żywo zainteresowane zniszczeniem tradycyjnych wzorców
społecznych, co powoduje niestabilność i daje krajowi ogromne pole manewru. Kultura amerykańska
jest osobliwym połączeniem Biblii i komputera, tradycyjnych wartości i radykalnych innowacji. Ale
obok demografii to właśnie komputer przekształca amerykańską kulturę i stanowi prawdziwy
fundament amerykańskiej hegemonii kulturalnej. Stanie się to niezwykle ważne w następnym stuleciu.

Komputer reprezentuje radykalne odejście od wcześniejszej technologii, a zarazem nowe spojrzenie


na sposób rozumowania. Celem komputera jest przetwarzanie danych kwantytatywnych, czyli liczb.
Jako maszyna przetwarzająca dane jest wyjątkowym urządzeniem technicznym. Ale ponieważ
sprowadza wszystkie informacje - muzykę, film i słowo pisane -do liczb, jest również wyjątkowym
spojrzeniem na sposób rozumowania.

Komputer opiera się na logice binarnej. Znaczy to po prostu, że odczytuje impulsy elektryczne, które
są albo dodatnie, albo ujemne, traktuje je jako 0 lub 1. Używa ciągu liczb binarnych do
przedstawienia rzeczy, które uważamy za bardzo proste. I tak wielka litera A jest przedstawiana
jako 01000001. Mała litera a to 01100001. Te ciągi liczb są reorganizowane w język maszynowy,
którym z kolei zarządza kod komputerowy napisany w jednym z kilku języków, od Basic do C++ i
Javy.

Jeśli wydaje się to skomplikowane, spróbujmy zapamiętać tyle: dla komputera wszystko jest liczbą,
od litery na ekranie po dźwięk muzyczny. Wszystko zostaje zredukowane do zer i jedynek. Aby
obsługiwać komputery, stworzono całkowicie sztuczne języki. Celem tych języków jest zmuszenie
komputera do wykorzystywania danych, które otrzymał.

Ale komputer umie sobie radzić tylko z rzeczami, które można wyrazić w kodzie dwójkowym. Umie
odtwarzać muzykę, ale nie umie jej pisać (a w każdym razie dobrej) ani wyjaśnić jej piękna. Umie
magazynować poezję, ale nie umie wytłumaczyć jej znaczenia. Umie odnaleźć każdą możliwą
książkę, ale nie potrafi odróżnić złego stylu od dobrego. Jest doskonały w tym, co potrafi, ale to
wyklucza mnóstwo rzeczy, do których zdolny jest ludzki umysł. Jest narzędziem.

Jest narzędziem potężnym i uwodzicielskim. Ale w swoim działaniu posługuje się logiką, której
brakuje innych, bardziej złożonych elementów rozumowania. Komputer bezlitośnie skupia się na
rzeczach, które można przedstawić w postaci liczb. Robiąc to, skłania również ludzi do myślenia, że
inne aspekty wiedzy są albo nierzeczywiste, albo nieistotne. Komputer traktuje rozumowanie jako
instrument do osiągnięcia rzeczy, nie do ich kontemplowania. Zawęża drastycznie to, co uważamy za
rozum. Ale w tej zawężonej rzeczywistości potrafi dokonywać niezwykłych rzeczy.

Każdy, kto nauczył się języka programującego, rozumie jego logiczną dyscyplinę i jego sztuczność. W
najmniejszym stopniu nie przypomina on naturalnego języka. W istocie stanowi jego przeciwieństwo.
Język naturalny jest pełen subtelności, niuansów i złożonych znaczeń, określonych przez kontekst i
dedukcję. Narzędzie logiczne musi pomijać te wszystkie elementy, ponieważ binarna logika
komputera nie potrafi sobie z nimi poradzić.

Amerykańska kultura poprzedzała komputeryzację. Filozoficzna koncepcja pragmatyzmu została


zbudowana wokół twierdzeń takich jak to autorstwa Charlesa Peirce’a, twórcy naukowej metody
pragmatyzmu: „Aby pojąć znaczenie koncepcji intelektualnej, należy rozważyć, jakie konsekwencje
praktyczne mogą z niej wynikać, a suma owych konsekwencji będzie stanowić całe znaczenie
koncepcji”. Innymi słowy, istotą danej idei są jej konsekwencje praktyczne. Co za tym idzie, idea bez
konsekwencji praktycznych jest pozbawiona znaczenia. Całe pojęcie rozumowania kontemplacyjnego
jako celu samego w sobie zostaje odrzucone.

Amerykański pragmatyzm przypuścił atak na niepraktyczność europejskiej metafizyki. Amerykańska


kultura bowiem była przesiąknięta praktycyzmem i pogardą dla spraw metafizycznych. Komputer i
język komputerowy są doskonałymi manifestacjami pragmatycznego podejścia do rozumu. Każdy
element kodu musi mieć konsekwencje praktyczne. Jedynym kryterium jest funkcjonalność. To nie do
pomyślenia, aby element kodu został doceniony nie za swoją użyteczność, tylko za
wewnętrzne piękno.

Idea pragmatyzmu, przełożona na języki takie jak C++ jest radykalnym uproszczeniem i zawężeniem
sfery rozumu. Rozum zajmuje się obecnie tylko niektórymi rzeczami, a wszystkie one są oceniane pod
kątem swoich konsekwencji praktycznych. Co nie ma konsekwencji praktycznych, zostaje wykluczone
ze sfery rozumu i przeniesione do innej, niższej sfery. Krótko mówiąc, amerykańska kultura nie radzi
sobie łatwo z prawdą i pięknem. Ceni to, że coś zostaje zrobione, i nie przejmuje się specjalnie, czy
to, co się robi, jest ważne.

To daje amerykańskiej kulturze jej zasadniczą prawdę i ogromną energię. Zarzut, że wywyższyła
praktycyzm ponad wszystkie inne formy prawdy, jest oczywiście słuszny, nie uwzględnia jednak
potęgi takiej redukcji. Historia tworzy się w praktyce.

Jeśli spojrzymy na istotę amerykańskiej kultury, zauważymy, że jest nią nie tylko pragmatyzm jako
filozofia, lecz również komputer jako ucieleśnienie pragmatyzmu. Nic nie ilustruje amerykańskiej
kultury lepiej niż komputer i nic nie przekształciło świata szybciej i bardziej wszechstronnie niż jego
wynalezienie. Komputer, w znacznie większym stopniu niż samochód czy coca-cola, stanowi
wyjątkową manifestację amerykańskiej koncepcji rozumu i rzeczywistości.

Kultura skomputeryzowana jest również, z definicji, barbarzyńska. Istotą barbarzyństwa jest


sprowadzenie kultury do prostej siły napędowej, która nie toleruje odchyleń ani konkurencji. Sposób,
w jaki komputer został zaprojektowany, sposób, w jaki został zaprogramowany, i sposób, w
jaki ewoluował, odzwierciedla potężną siłę redukcyjną. Nie stanowi jej rozum kontemplujący swoją
złożoność, lecz rozum zredukowany do najprostszego wyrażania i usprawiedliwiania siebie przez
osiągnięcia praktyczne.

Pragmatyzm, komputery i Microsoft (lub jakakolwiek inna amerykańska korporacja) są bezwzględnie


skoncentrowane, całkowicie instrumentalne i wysoce skuteczne. Zróżnicowanie amerykańskiej kultury jest prawdziwe,
ale powoli przemienia się w barbarzyństwo komputera oraz instrumentu, który go wykorzystuje i kształtuje, czyli korporacji.
Korporacje są amerykańską adaptacją koncepcji europejskiej. W swojej amerykańskiej formie przekształca się ona w sposób
życia. Korporacje są zróżnicowane, podobnie jak reszta amerykańskiej kultury. Ale w swojej różnorodności wyrażają tę samą
pewność siebie co jakakolwiek inna amerykańska ideologia.

PODSUMOWANIE
Stany Zjednoczone są społecznie naśladowane i politycznie potępiane. Tkwią na ideologicznej linii
uskokowej sytemu międzynarodowego. W miarę jak liczba ludności spada z powodu zmian we
wzorach reprodukcyjnych, Stany Zjednoczone stają się ośrodkiem radykalnie przewartościowanych
sposobów życia społecznego. Nie można mieć nowoczesnej gospodarki bez komputerów i
korporacji, a jeśli zamierza się programować komputery, trzeba znać angielski, język komputerów. Z
jednej strony ci, którzy chcą się przeciwstawić tej tendencji, muszą aktywnie unikać amerykańskiego
modelu życia i myślenia. Z drugiej strony ci, którzy nie przyjmują amerykańskich wzorców, nie mogą
mieć nowoczesnej gospodarki. To właśnie daje Ameryce siłę i jest powodem nieustannej
frustracji jej przeciwników. Starzejące się społeczeństwa przekształcają swój styl życia rodzinnego i
codziennego. Komputery przekształcają, upraszczają i zawężają sposób ludzkiego myślenia.
Korporacje ciągle reorganizują sposób pracy. Te trzy czynniki sprawiają, że miłość, sposób myślenia
i życie codzienne ulegają transformacji, a dzięki owej transformacji amerykańska potęga rośnie.

Stare instytucje zostały zniszczone, ale nowe jeszcze się nie wyłoniły. XXI stulecie będzie okresem,
w którym pojawi się po raz pierwszy szereg nowych instytucji, systemów moralnych i zwyczajów.
Pierwsza połowa wieku przyniesie zacięty konflikt społeczny na skalę globalną. Wszystko to
ukształtuje stosunki międzynarodowe w XXI stuleciu.
NOWE LINIE USKOKOWE
Gdzie nastąpi kolejne trzęsienie ziemi i jak będzie wyglądało? Aby odpowiedzieć na to pytanie,
musimy zbadać geopolityczne linie uskokowe XXI stulecia. Tak jak w geologii, jest wiele takich
linii. Nie posuwając tej analogii zbyt daleko, musimy zbadać aktywne linie uskokowe, aby określić,
w którym miejscu tarcia mogą przerodzić się w konflikt. Ponieważ zainteresowanie światem
islamskim spada, jaki będzie najbardziej niestabilny punkt na świecie w następnej erze?

W tej chwili można znaleźć na kuli ziemskiej pięć obszarów, które wydają się najbardziej
prawdopodobnymi kandydatami.

Po pierwsze, jest niezwykle ważny basen Pacyfiku. Na Pacyfiku dominuje marynarka wojenna
Stanów Zjednoczonych. Na azjatyckim obrzeżu skupiają się wyłącznie kraje żyjące z handlu,
uzależnione od dostępu do morza, a co za tym idzie - od Stanów Zjednoczonych. Dwa z nich - Chiny i
Japonia - są wielkimi potęgami, które potencjalnie mogą zagrozić amerykańskiej hegemonii. W latach
1941-1945 Stany Zjednoczone i Japonia walczyły o basen Pacyfiku, a panowanie nad tym akwenem
jest istotną kwestią również i dzisiaj.

Po drugie, musimy się zastanowić nad przyszłością Eurazji po upadku Związku Sowieckiego. Od
1991 roku ten region jest podzielony i podupada. Sukcesorka imperium, Rosja, wyłoniła się z tego
okresu z nową wiarą we własne siły. Mimo to trudno jej będzie utrzymać pozycję
geopolityczną. Gdyby Rosja nie pokusiła się o zdobycie strefy wpływów, sama Federacja Rosyjska
mogłaby się podzielić. Jednocześnie próba utworzenia takiej strefy może spowodować konflikt ze
Stanami Zjednoczonymi i Europą.

Po trzecie, są nieustanne wątpliwości co do ostatecznej struktury Europy. Przez pięć stuleci Europa
była obszarem ciągłych wojen. Przez ostatnie sześćdziesiąt lat zajmowała się tworzeniem federacji,
która zapobiegłaby nowym wojnom. Europa będzie jeszcze musiała się uporać z odrodzoną Rosją,
naciskami ze strony Stanów Zjednoczonych lub napięciami wewnętrznymi. Możliwość konfliktu z
pewnością istnieje.

Po czwarte, mamy świat islamski. To nie brak stabilizacji jest niepokojący, tylko możliwość, że
wyłoni się państwo narodowe, które, niezależnie od ideologii, stworzy podstawę koalicji. Niegdyś
Turcja była ośrodkiem potęgi w świecie muzułmańskim. Jest również dynamicznym i
szybko rozwijającym się krajem. Jaką ma przed sobą przyszłość i jaką przyszłość mają inne państwa
muzułmańskie?

Po piąte, jest kwestia stosunków meksykańsko-amerykańskich. W normalnych okolicznościach


Meksyk nie wzniósłby się do poziomu globalnej linii uskokowej, ale położenie w Ameryce
Północnej nadaje mu znaczenie wykraczające poza jego faktyczną potęgę. Jako kraj z piętnastym
najwyższym PKB na świecie nie powinien być lekceważony. Meksyk dzielą ze Stanami
Zjednoczonymi zadawnione kwestie sporne, a w następnym stuleciu mogą się pojawić siły społeczne,
nad którymi nie zdoła zapanować żaden z dwóch rządów.

Aby opisać przyszłe wydarzenia, powinniśmy się teraz zastanowić, które z nich mogą nastąpić i w
jakiej kolejności. Linie uskokowe nie muszą koniecznie oznaczać trzęsienia ziemi. Mogą istnieć przez
całe tysiąclecia, powodując jedynie sporadyczne wstrząsy. Ale przy tak wielu liniach uskokowych
konflikt w XXI stuleciu jest niemal pewny.

BASEN PACYFIKU
W ostatnim półwieczu zachodnie wybrzeże Pacyfiku było najszybciej rozwijającym się regionem
świata. Znajdują się tam dwie wielkie potęgi gospodarcze, Chiny i Japonia. Wraz z innymi
państwami wschodnioazja-tyckimi są one głęboko uzależnione od handlu morskiego, eksportu
towarów do Stanów Zjednoczonych i Europy oraz importu surowców z Zatoki Perskiej i pozostałej
części basenu Pacyfiku. Każde zakłócenie wymiany handlowej byłoby dla nich groźne. Dłuższe
zakłócenie byłoby katastrofalne.

Zajmijmy się Japonią, drugą co do wielkości potęgą gospodarczą na świecie i jedyną, która nie
posiada żadnych własnych surowców naturalnych. Japonia musi importować wszystkie ważniejsze
minerały, od ropy naftowej po aluminium. Bez tych dostaw - zwłaszcza ropy - przestałaby być potęgą
gospodarczą w ciągu kilku miesięcy. Aby ocenić znaczenie tych dostaw, pamiętajmy, że w 1941 roku
Japonia zaatakowała Pearl Harbor, ponieważ Stany Zjednoczone uniemożliwiły jej dostęp do
surowców.

Chiny również wyłoniły się w ostatnim pokoleniu jako wielka potęga przemysłowa, ze wskaźnikiem
wzrostu przewyższającym każde inne wysoko rozwinięte państwo na świecie, chociaż ich
gospodarka jest mniejsza niż gospodarka Japonii czy Stanów Zjednoczonych. Mimo to Chiny
są obecnie najważniejszym graczem w basenie Pacyfiku. Wcześniej pod względem podstawowych
bogactw naturalnych były w znacznej mierze samowystarczalne. Ale w miarę jak się rozwijały,
wyczerpywały własne zasoby i obecnie stały się importerem surowców.

Zatem na Pacyfiku istnieją dwie azjatyckie potęgi głęboko uzależnione od importu, który pozwala im
zdobywać surowce dla gospodarki, oraz eksportu, który pozwala tę gospodarkę rozwijać. Japonia i
Chiny, jak również Korea Południowa i Tajwan, muszą mieć dostęp do Pacyfiku, aby transportować
swoje towary. Ponieważ kontrolę nad akwenem sprawuje amerykańska marynarka wojenna, ich
dobrobyt zależy od Stanów Zjednoczonych. To wielka przewaga, jaką jeden kraj może mieć nad
drugim.

Jest też druga strona takiego stanu rzeczy. Amerykanie, którzy konsumują ogromne ilości
importowanych tanich azjatyckich wyrobów przemysłowych, odnoszą w efekcie materialną korzyść.
Jednocześnie taka wymiana handlowa niszczy niektóre amerykańskie sektory i regiony gospodarcze,
podkopując rodzimy przemysł. To, co jest korzystne dla konsumentów, może zarazem prowadzić do
wzrostu bezrobocia i obniżenia płac, budząc w obrębie kraju złożone wsteczne prądy polityczne. A
ponieważ Stany Zjednoczone mają ogromne pole manewru w polityce zagranicznej, tym samym są
bardzo uwrażliwione na wewnętrzne niepokoje. Dlatego, niezależnie od ogólnych korzyści płynących
z handlu z Azją, mogą się znaleźć w sytuacji, w której względy polityki wewnętrznej zmuszą je do
zmiany nastawienia wobec importu z Azji. Ta możliwość, choć odległa, stanowi poważne zagrożenie
dla interesów Azji Wschodniej.

Chiny wysyłają niemal jedną czwartą swoich wyrobów eksportowych do Stanów Zjednoczonych.
Jeśli Amerykanie przestaną sprowadzać chińskie produkty lub w wyniku zmiany polityki celnej
pozbawią je konkurencyjności, Chiny staną w obliczu wielkiego kryzysu gospodarczego. To samo
dotyczy Japonii i innych państw azjatyckich. Kraje zagrożone kryzysem stają się nieprzewidywalne.
Mogą zachowywać się agresywnie, próbując, czasem metodą presji politycznej lub wojskowej,
otworzyć sobie inne rynki zbytu.

Jako potęga militarna Stany Zjednoczone mogą zamknąć dostęp do Pacyfiku, kiedy tylko sobie tego
zażyczą. Gospodarczo są wprawdzie uzależnione od handlu z Azją, ale nie w takim stopniu, w jakim
Azja jest uzależniona od handlu ze Stanami. Są również podatne na wewnętrzne naciski polityczne ze
strony grup, na których niekorzystnie się odbija import tańszych wyrobów azjatyckich. Jest możliwe,
że w reakcji na te naciski Stany Zjednoczone spróbują przekształcić stosunki gospodarcze w basenie Pacyfiku. Jednym z
narzędzi, które mogłyby wówczas wykorzystać, byłoby protekcjonistyczne ustawodawstwo wspierane przez siłę militarną. Azja
Wschodnia nie ma zatem żadnej skutecznej odpowiedzi na amerykańskie posunięcia militarne lub gospodarcze.

Subiektywnie konflikt jest ostatnią rzeczą, jakiej chciałby którykolwiek kraj tego regionu.
Obiektywnie jednak istnieje ogromna dysproporcja sił. Każda zmiana w polityce amerykańskiej może
spowodować zamęt w Azji Wschodniej, a takie zmiany wcale nie są nie do pomyślenia. Na
przykład groźba sankcji, za pomocą których Stany Zjednoczone mogłyby próbować ograniczyć
chiński import ropy, uderza w samo serce chińskich interesów narodowych. Dlatego Chińczycy
muszą wykorzystać swoją rosnącą potęgę gospodarczą do stworzenia opcji militarnych przeciwko
Stanom. Będą po prostu działać zgodnie z fundamentalną zasadą planowania strategicznego: mieć
nadzieję na najlepszą ewentualność, układać plany na najgorszą.

W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat kraje zachodniego Pacyfiku ogromnie zwiększyły swoją potęgę
gospodarczą, ale zaniedbały kwestie militarne - i z powodu tej dysproporcji Azja Wschodnia poczuła
się zagrożona. Chiny i Japonia nie będą zatem miały innego wyboru, jak tylko spróbować umocnić
swoją potęgę militarną w nadchodzącym stuleciu. Stany Zjednoczone z kolei uznają ich posunięcia za
potencjalne zagrożenie dla amerykańskiego panowania na zachodnim Pacyfiku, interpretując kroki
defensywne jako agresywne, co obiektywnie będzie odpowiadało rzeczywistości, niezależnie od
subiektywnych intencji. Dodajmy do tego rozwijającą się Koreę Południową i Tajwan, a w XXI
stuleciu region Azji Wschodniej z pewnością stanie się beczką prochu.

Co więcej, każdy kraj azjatycki, który uważa, że ogromna zwyżka cen ropy jest realną możliwością,
nie może lekceważyć groźby amerykańskiego dyktatu energetycznego. W najbliższej przyszłości, czyli
w ciągu następnych dwudziestu do pięćdziesięciu lat, jest to naprawdę bardzo prawdopodobny
scenariusz. Każdy racjonalny kraj azjatycki musi uwzględnić w swoich planach taką ewentualność.
Jedyne spośród nich, które mają środki, żeby rzucić Stanom Zjednoczonym wyzwanie na morzu,
Chiny i Japonia, nastawione są do siebie wrogo, ale dzielą wspólną obawę przed amerykańskimi działaniami podczas
gwałtownego wzrostu cen energii.

Kontrola nad Pacyfikiem wiąże się z inną ważną kwestią - kontrolą nad szlakami wodnymi służącymi
do transportu energii. Im wyższe są ceny ropy i im dalsza perspektywa użytkowania innych niż
węglowodorowe źródeł energii, tym większe jest prawdopodobieństwo konfrontacji wywołanej
sporem o szlaki wodne. To, w połączeniu z kwestią transportu energii i dostępu do amerykańskich
rynków, stwarza w basenie Pacyfiku o gromną geopolityczną linię uskokową.

EURAZJA
Przez większą część drugiej połowy XX stulecia Związek Sowiecki panował nad Eurazją - od
środkowych Niemiec do Pacyfiku, a na południu aż do Kaukazu i Hindukuszu. Kiedy imperium
sowieckie upadło, zachodnia granica obszaru rosyjskich wpływów przesunęła się niemal 1,5 tysiąca
kilometrów na wschód, od granicy byłych Niemiec Zachodnich do granicy Rosji z Białorusią. Z
Hindukuszu przesunęła się 1,5 tysiąca kilometrów na północ, do granicy z Kazachstanem. Rosja
została odepchnięta od granicy Turcji na północ, do północnego Kaukazu, gdzie wciąż walczy o
utrzymanie swojego przyczółka. Pod koniec XX wieku rosyjskie mocarstwo wycofało się dalej na
wschód niż w ciągu ostatnich kilku stuleci. Podczas zimnej wojny posunęło się dalej na zachód niż
kiedykolwiek. W nadchodzących dekadach Rosja usadowi się gdzieś pomiędzy tymi dwiema liniami.

Po rozpadzie Związku Sowieckiego inne państwa podjęły działania, aby wykorzystać słabość
rosyjskiej gospodarki, tworząc nową erę chaosu i nędzy. Podjęły też zdecydowane działania, aby
włączyć możliwie jak największą część rosyjskiego imperium do swoich stref wpływów.
Europa Wschodnia została wciągnięta do NATO i Unii Europejskiej, kraje bałtyckie również do nich
weszły. Stany Zjednoczone nawiązały bliskie stosunki z Gruzją na Kaukazie oraz z wieloma
środkowoazjatyckimi „stanami”, zwłaszcza po jedenastym września, kiedy Rosjanie wpuścili
wojska amerykańskie do tego regionu, aby prowadziły wojnę w Afganistanie. Co najbardziej znamienne,
Ukraina zbliżyła się do Stanów Zjednoczonych i oddaliła od Rosji - był to punkt zwrotny w rosyjskiej historii.

„Pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie, od grudnia 2004 do stycznia 2005 roku, wyznaczyła


moment, w którym świat ukształtowany podczas zimnej wojny naprawdę się skończył dla Rosji.
Rosjanie postrzegali wydarzenia na Ukrainie jako amerykańską próbę wciągnięcia Ukrainy do NATO
i przygotowania gruntu pod dezintegrację Rosji. Szczerze mówiąc, w rosyjskiej ocenie było trochę
prawdy.

Gdyby Zachód zdołał zdominować Ukrainę, Rosja stałaby się bezbronna. Południowa granica
Białorusi, jak również południowo-zachodnia granica Rosji stanęłyby otworem. Ponadto odległość
pomiędzy Ukrainą a zachodnim Kazachstanem wynosi zaledwie 650 kilometrów i jest to luka, przez
którą Rosja mogłaby rozszerzać swoje wpływy na Kaukaz. Powinniśmy zatem założyć, że w tych
okolicznościach Rosja straciłaby możliwość sprawowania kontroli nad Kaukazem i musiałaby się
wycofać

z Czeczenii jeszcze dalej na północ. Rosjanie wyrzekliby się części samej Federacji Rosyjskiej, a
południowa flanka Rosji zostałaby odsłonięta. Rosja nadal by się dzieliła i w końcu powróciła do
swoich średniowiecznych granic.

Gdyby podział Rosji zaszedł tak daleko, wywołałoby to chaos w Eurazji -czemu Stany Zjednoczone
by się nie sprzeciwiały, ponieważ, jak widzieliśmy, amerykańska wielka strategia zawsze była
obliczona na podzielenie Eurazji jako pierwszej linii obrony przed amerykańskim panowaniem
na morzach. Zatem Stany Zjednoczone miały wszelkie powody, aby wspierać ten proces; Rosja miała
wszelkie powody, aby go hamować.

Kiedy Rosja zaczęła się dopatrywać amerykańskiej próby dalszego jej osłabienia, wróciła do
strategii przywracania swoich stref wpływów na obszarach dawnego Związku Sowieckiego. Wielki
odwrót rosyjskiej potęgi zakończył się na Ukrainie. Rosyjskie wpływy rozszerzają się obecnie w
trzech kierunkach: w stronę Azji Środkowej, w stronę Kaukazu i, nieuchronnie, w stronę Zachodu,
krajów bałtyckich i Europy Wschodniej. Przez następne pokolenie, mniej więcej do roku 2020,
podstawową troską Rosji będzie odtworzenie rosyjskiego państwa i przywrócenie rosyjskiego
panowania w tym regionie.

Co ciekawe, zmiana geopolityczna łączy się ze zmianą gospodarczą. Władimir Putin uważa Rosję nie
tyle za potęgę przemysłową, ile za eksportera surowców, z których najważniejsza jest energia
(zwłaszcza gaz ziemny). Starając się poddać przemysł energetyczny państwowemu nadzorowi, jeśli
nie bezpośredniej kontroli, wypiera zagraniczne interesy i dokonuje reorientacji przemysłu w
kierunku eksportu, zwłaszcza do Europy. Wysokie ceny energii pomogły ustabilizować rosyjską
gospodarkę wewnętrznie. Ale Putin nie ogranicza swoich wysiłków do samej energii. Chce również
czerpać zyski z rolnictwa, drewna, złota, diamentów i innych bogactw. Przekształca Rosję ze
zbankrutowanego nędzarza w biedny, ale wciąż produktywny kraj. Daje też Rosji narzędzie do
zastraszania Europy: kurek na rurociągu dostarczającym gaz ziemny.

Rosja napiera na wszystkie swoje granice. Jest głęboko skoncentrowana na Azji Środkowej i z
czasem odniesie tam sukces, ale będzie musiała przezwyciężyć większe trudności na jeszcze
ważniejszym Kaukazie. Rosjanie nie zamierzają pozwolić na to, aby jakakolwiek część Federacji
Rosyjskiej oderwała się od macierzy. W rezultacie, w miarę jak Rosja będzie się umacniać, dojdzie
to tarć, zwłaszcza w następnej dekadzie, ze Stanami Zjednoczonymi i krajami byłego imperium.

Ale prawdziwy punkt zapalny powstanie, z całym prawdopodobieństwem, na zachodniej granicy.


Białoruś sprzymierzy się z Rosją. Spośród wszystkich państw dawnego Związku Sowieckiego to ona
wprowadziła najmniej reform gospodarczych i politycznych i była najbardziej zainteresowana jego
odtworzeniem w jakiejkolwiek postaci. Połączona w jakiś sposób z Rosją, Białoruś przesunie
rosyjskie panowanie z powrotem na granice dawnego Związku Sowieckiego.

Na południe od państw bałtyckich, aż do granicy rumuńskiej, rozciąga się obszar, gdzie granice były
historycznie niepewne i gdzie często wybuchały konflikty. Na północy znajduje się długa, wąska
równina, ciągnąca się od Pirenejów do Sankt Petersburga. Tam właśnie toczyły się największe
europejskie wojny. Tę drogę wybrali Napoleon i Hitler, aby dokonać inwazji na Rosję. Jest tam
niewiele przeszkód naturalnych. Dlatego Rosjanie muszą przesunąć własną granicę na zachód, żeby
stworzyć strefę buforową. Po drugiej wojnie światowej rozciągnęli swoje wpływy aż
do środkowych Niemiec. Dzisiaj wycofali się na wschód. Będą chcieli wrócić i dotrzeć tak daleko
na zachód, jak to tylko możliwe. To oznacza, że kraje bałtyckie i Polska stanowią problem, który
Rosja musi rozwiązać.

Obrona strefy rosyjskich wpływów wywoła kontrowersje. Stany Zjednoczone - i kraje na obszarze
dawnego bloku sowieckiego - nie będą sobie życzyły rosyjskiej eskalacji. Państwa bałtyckie z całą
pewnością nie zechcą znaleźć się znowu pod rosyjską dominacją. Podobnie państwa leżące na
południe od Niziny Środkowoeuropejskiej, w Karpatach. Dawni sowieccy satelici - zwłaszcza
Polska, Węgry i Rumunia - zdają sobie sprawę z zagrożenia, jakie dla bezpieczeństwa ich granic
stanowiłaby ponowna bliskość wojsk sowieckich. A ponieważ te państwa należą obecnie do NATO,
ich interesy są ściśle związane z interesami Europy i Stanów Zjednoczonych. Otwarte pozostaje
pytanie: gdzie będzie przebiegała ta linia na zachodzie? Było to pytanie historyczne i najważniejsze
wyzwanie w Europie w ciągu minionych stu lat.

Rosja nie stanie się światowym mocarstwem w następnej dekadzie, ale nie ma innego wyboru, jak
tylko dążyć do zajęcia pozycji potęgi regionalnej. A to oznacza, iż zetrze się z Europą. Granica
europejsko-rosyjska pozostaje linią uskokową.

EUROPA
Europa nadal przechodzi proces reorganizacji po utracie imperium oraz dwóch wyniszczających
wojnach światowych i dopiero się okaże, czy będzie to reorganizacja pokojowa. Europa nie zamierza
odzyskiwać imperium, ale błoga pewność, że wojny na kontynencie dobiegły końca, wymaga
przeanalizowania. Najważniejsze jest tutaj pytanie, czy Europa jest wulkanem wygasłym, czy po
prostu uśpionym. Unia Europejska ma całkowity PKB przekraczający 14 bilionów dolarów - to o
bilion więcej niż Stany Zjednoczone. Jest możliwe, że tak bogaty obszar - i tak zróżnicowany pod
względem tego bogactwa - pozostanie odporny na konflikty, lecz nie ma takiej gwarancji.

Mimo istnienia Unii Europejskiej nie można mówić o Europie jako o jednej całości. Nie jest nią,
składa się z wielu suwerennych i skłóconych państw narodowych. Znacznie rozsądniej jest przyjąć,
że istnieją cztery Europy (wykluczamy z tej listy Rosję i narody dawnego Związku Sowieckiego, bo
chociaż geograficznie znajdują się w Europie, mają zupełnie inną dynamikę niż reszta kontynentu):

• Europa atlantycka: kraje, które leżą nad Oceanem Atlantyckim i Morzem Północnym i które w
ciągu minionych pięciuset lat były wielkimi potęgami kolonialnymi.

• Europa Środkowa: przede wszystkim Niemcy i Włochy, które dopiero w XIX stuleciu
uformowały się jako nowoczesne państwa narodowe. Ich dążenie do zabezpieczenia swoich
interesów doprowadziło w XX wieku do dwóch wojen światowych.

• Europa Wschodnia: kraje leżące na obszarze od Bałtyku do Morza Czarnego, które po drugiej
wojnie światowej były okupowane przez wojska sowieckie i opierając się na tym doświadczeniu,
rozwinęły swoją tożsamość narodową.

• Jest też oczywiście czwarta, mniej znacząca Europa, kraje skandynawskie.

W pierwszej połowie XX stulecia Europa atlantycka była imperialnym sercem świata. Kraje Europy
Środkowej pojawiły się później i zakwestionowały taki stan rzeczy. Mieszkańcy Europy Wschodniej
byli ofiarami. Rozdarta przez dwie wojny światowe Europa stanęła przed pytaniem: jacie jest
miejsce Niemiec w systemie europejskim? Niemcy, wykluczone :e stworzonego przez Europę
atlantycką systemu imperialnego, pragnęły ;o obalić i uzyskać dominację. Po zakończeniu drugiej
wojny światowej były zrujnowane, podzielone i okupowane przez Związek Sowiecki na wschodzie oraz Anglię, Francję i
Stany Zjednoczone na zachodzie.

Niemcy Zachodnie okazały się nieodzowne dla Stanów Zjednoczonych i sojuszu NATO z powodu
konfrontacji ze Związkiem Sowieckim. Odtworzenie armii niemieckiej stanowiło oczywiście
problem. Jeśli korzenie dwóch wojen światowych tkwiły we wzroście niemieckiej potęgi, a Niemcy
zachęcano, aby znowu ją budowały, co mogło zapobiec trzeciej wojnie europejskiej? Odpowiedzią
było zintegrowanie armii niemieckiej z NATO - i oddanie jej pod amerykańskie dowództwo w polu.
Ale szersze rozwiązanie polegało na zintegrowaniu Niemiec z Europą jako całością.

W latach pięćdziesiątych, kiedy utworzono NATO, powstała również Europejska Wspólnota


Gospodarcza. Unia Europejska, która się z niej wyłoniła, jest tworem schizofrenicznym. Jej
podstawowy cel sprowadza się do zorganizowania zintegrowanej gospodarki europejskiej przy
zachowaniu suwerenności poszczególnych krajów. Jednocześnie UE jest postrzegana jako wstęp do
federacji krajów europejskich, w której centralny rząd europejski, z parlamentem i administracją,
rządziłby federalną Europą, gdzie kwestie dotyczące obronności i polityki zagranicznej rozstrzygano
by wspólnie, natomiast suwerenność narodowa zostałaby ograniczona do spraw lokalnych.

Europa nie osiągnęła tego celu. Stworzyła strefę wolnego handlu i walutę europejską, z której
korzysta jedynie część członków tej strefy. Nie zdołała jednak stworzyć konstytucji politycznej,
pozostawiając suwerenność poszczególnym krajom - i dlatego nigdy nie zbudowała
jednolitego systemu obrony ani polityki zagranicznej. Polityka obronna, w zakresie, w jakim jest
koordynowana, znajduje się w rękach NATO, a nie wszyscy członkowie NATO są członkami Unii
Europejskiej (zwłaszcza Stany Zjednoczone). Wraz z upadkiem Związku Sowieckiego kolejne kraje
Europy Wschodniej zostały przyjęte do Unii Europejskiej i NATO.

Krótko mówiąc, po zakończeniu zimnej wojny Europa znalazła się w stanie łagodnego chaosu.
Trudno się połapać w niezwykle złożonych i dwuznacznych strukturach instytucjonalnych, jakie
powstały. W dotychczasowej historii Europy taki zamęt prowadził zwykle do wojny. Ale Europa, z
wyjątkiem dawnej Jugosławii, nie ma ani energii do prowadzenia wojny, ani ochoty na
destabilizację, ani woli do rozpętania konfliktu. W Europie dokonała się niezwykła transformacja
psychologiczna. Tam, gdzie przed 1945 rokiem rzeź i wojna były ulubionymi rozrywkami przez całe
stulecia, po 1945 roku nawet pojęciowy chaos instytucji europejskich nie zdołał wywołać konfliktu
wykraczającego poza retorykę.

Pod fasadą Unii Europejskiej nadal ujawniają się, choć ospale, stare europejskie nacjonalizmy.
Można to dostrzec w negocjacjach gospodarczych w obrębie UE. Francuzi na przykład domagają się
prawa do nieprzestrzegania traktatów regulujących ich deficyty albo prawa do ochrony swoich
rolników przed nadmierną konkurencją. Dlatego, w kontekście geopolitycznym, Europa nie stała się
zjednoczonym tworem ponadnarodowym.

Z tych powodów nie można mówić o Europie, jakby była jedną całością, taką jak Stany Zjednoczone
czy Chiny. Jest zbiorowiskiem państw narodowych, które nadal nie otrząsnęły się z szoku drugiej
wojny światowej, zimnej wojny i utraty imperium. Owe państwa narodowe są w najwyższym stopniu
wyspiarskie i określają swoje działania geopolityczne zgodnie z własnymi interesami. Podstawowe
interakcje zachodzą nie pomiędzy Europą a resztą świata, lecz pomiędzy państwami europejskimi. W
tym sensie Europa zachowuje się bardziej jak Ameryka Łacińska niż jak wielkie mocarstwo. W
Ameryce Łacińskiej takie państwa jak Brazylia i Argentyna myślą głównie o sobie nawzajem,
wiedząc, że ich wpływ na resztę świata jest ograniczony.

Rosja stanowi bezpośrednie zagrożenie strategiczne dla Europy. Jest jednak zainteresowana nie jej
podbojem, lecz odzyskaniem kontroli nad dawnym Związkiem Sowieckim. Z rosyjskiego punktu
widzenia jest to zarówno racjonalna próba ustanowienia jakiejś minimalnej strefy wpływów, jak i
środek obronny. Tego rodzaju działania będą miały jednak bezpośredni wpływ na kraje bałtyckie,
które są obecnie zintegrowane z instytucjami europejskimi.

Oczywiście państwa Europy Wschodniej chcą zapobiec rosyjskiemu odrodzeniu. Prawdziwe pytanie
brzmi: co może zrobić reszta Europy, a zwłaszcza co mogą zrobić Niemcy? Niemcy znajdują się
obecnie w wygodnym położeniu, ze strefą buforową, która oddziela ich od Rosjan, i mogą się
skoncentrować na własnych problemach gospodarczych i społecznych. Ponadto bardzo im ciąży
dziedzictwo drugiej wojny światowej. Nie chcą działać sami, lecz jako część zjednoczonej Europy.

Stanowisko niemieckie jest nieprzewidywalne. Ten naród, zważywszy na jego położenie


geopolityczne, nauczył się, że bardzo niebezpiecznie jest zabiegać o własne interesy narodowe. W
1914 i 1939 roku Niemcy próbowały zdecydowanie reagować na zagrożenia geopolityczne i za
każdym razem ich działania zakończyły się katastrofą. Z niemieckiego punktu widzenia angażowanie
się w pozakoalicyjne manewry polityczno-militarne wystawia kraj na ogromne niebezpieczeństwo.
Europa atlantycka postrzega Niemcy jako strefę buforową przeciwko Rosji, więc wszelkie
zagrożenie dla państw bałtyckich będzie traktowała jako nieistotne dla jej interesów. Dlatego nie
przystąpi do koalicji, której potrzebują Niemcy, aby przeciwstawić się Rosjanom. Najbardziej
prawdopodobnym scenariuszem będzie zatem niemiecka bezczynność, ograniczone
amerykańskie zaangażowanie i stopniowe umacnianie się rosyjskiej potęgi na pograniczu pomiędzy
nią a Europą.

Można sobie też jednak wyobrazić inny scenariusz. Niemcy dostrzegą w rosyjskiej dominacji nad
krajami bałtyckimi bezpośrednie zagrożenie dla Polski. Traktując Polskę jako niezbędny element
własnego bezpieczeństwa narodowego, będą realizowały zdecydowaną politykę, obliczoną na
ochronę Polski poprzez ochronę państw bałtyckich. Podejmą zatem kroki w kierunku uzyskania
dominacji w basenie Morza Bałtyckiego. Ponieważ Rosjanie nie ustąpią pola tak po prostu, Niemcy
znajdą się w konfrontacji z nimi, rywalizując o wpływy w Polsce i w regionie karpackim.

Niemcy oddzielą się, z konieczności, od swojej agresywnej przeszłości i od reszty Europy. Podczas
gdy ta będzie próbowała uniknąć zaangażowania, oni uwikłają się w tradycyjną politykę siły. W
rezultacie wzrośnie ich rzeczywista, jak również potencjalna potęga i zmieni się ich
psychologia. Nagle zjednoczone Niemcy znowu nabiorą pewności siebie. To, co zacznie się jako
reakcja defensywna, rozwinie się w nieoczekiwany sposób.

Nie jest to najbardziej prawdopodobny scenariusz. Sytuacja jednak może oddziałać na Niemcy, które
powrócą do swojej tradycyjnej roli i zaczną patrzeć na Rosję jak na poważne zagrożenie, a na Polskę
i resztę Europy jak na część swojej strefy wpływów i zaporę przed Rosjanami. Będzie to zależało po
części od tego, jak agresywne kroki podejmą Rosjanie, jak silny opór stawią państwa bałtyckie, jak
wielkie ryzyko zdecydują się podjąć Polacy i jak się zachowają Stany Zjednoczone. Będzie to
również zależało od wewnętrznej polityki niemieckiej.

Wewnętrznie Europa jest bierna, ciągle pogrążona w szoku po utracie imperium. Ale siły zewnętrzne,
takie jak islamska imigracja czy rosyjskie próby odbudowy imperium, mogą na różne sposoby
przywrócić do życia starą linię uskokową.

ŚWIAT MUZUŁMAŃSKI
Mówiliśmy już ogólnie o świecie islamskim jako o linii uskokowej. Obecny kryzys jest zażegnywany,
ale świat islamski jako całość pozostaje niestabilny. Choć ta niestabilność nie doprowadzi do
powszechnego islamskiego powstania, istnieje możliwość, że jakieś muzułmańskie państwo
narodowe wykorzysta ją i wynikające z niej wewnętrzne słabości innych państw, aby objawić się
jako regionalna potęga. Indonezja, największe państwo muzułmańskie na świecie, nie jest w stanie
wystąpić z takimi aspiracjami. Drugie największe państwo muzułmańskie to Pakistan, który
dysponuje również bronią nuklearną. Ale jest tak podzielony wewnętrznie, że trudno sobie
wyobrazić, aby mógł się przekształcić w wielką potęgę. Do tego dochodzi położenie: blokowany
przez Afganistan na zachodzie, Chiny i Rosję na północy oraz Indie na wschodzie, nie będzie w
stanie umocnić swojej pozycji. A zatem niestabilność i czynniki geograficzne nie
pozwolą Pakistanowi stać się dominującym krajem muzułmańskim.
Oprócz Indonezji i Pakistanu są jeszcze trzy wielkie muzułmańskie państwa narodowe. Największy
jest Egipt z 80 milionami mieszkańców, dalej Turcja z 71 milionami i na trzecim miejscu Iran z 65
milionami.

Popatrzmy na te trzy kraje z perspektywy ekonomicznej. Turcja zajmuje siedemnaste miejsce na


świecie z PKB wynoszącym około 660 miliardów dolarów rocznie. Iran jest dwudziesty dziewiąty z
PKB nieco poniżej 300 miliardów dolarów, a Egipt pięćdziesiąty drugi z PKB około 125 miliardów
dolarów. W ciągu ostatnich pięciu lat Turcja przeżywała wzrost gospodarczy kształtujący się na
poziomie od 5 do 8 procent w ciągu roku, osiągając jeden z najwyższych wskaźników wśród krajów
wysoko rozwiniętych. Z wyjątkiem dwóch lat recesji Iran również osiągnął stały wskaźnik wzrostu
gospodarczego przekraczający 6 procent rocznie w ciągu ostatnich pięciu lat - podobnie jak Egipt. Te
dwa kraje szybko się rozwijają, ale startują ze znacznie skromniejszą bazą niż Turcja. W
zestawieniu z krajami europejskimi Turcja ma siódmą co do wielkości gospodarkę i rozwija się
szybciej niż większość z nich.

Co prawda, wielkość gospodarki to nie wszystko. Geopolitycznie Iran wydaje się najbardziej
agresywny spośród tych trzech państw - ale w rzeczywistości jest to jego podstawowa słabość.
Próbując chronić swój reżim przed Stanami Zjednoczonymi, sunnitami i antyirańskimi Arabami
(Iran nie jest krajem arabskim), Iran musi okazywać stanowczość. Z tego powodu zwraca na siebie
uwagę Stanów, które uważają go za państwo niebezpieczne.

Ze względu na jego interesy w Zatoce Perskiej i w Iraku cele Iranu są sprzeczne z celami Stanów
Zjednoczonych. To oznacza, że Iran - w czasie gdy jego gospodarka powinna się bardzo szybko
rozwijać, aby zapewnić mu pierwszą pozycję w regionie - musi przeznaczać część środków
na obronę przed ewentualnym amerykańskim atakiem. Rzecz w tym, że Iran drażni Stany, które -
dostatecznie zaniepokojone - mogłyby go zniszczyć. A nieustannie rozpraszając swoje siły, po prostu
nie jest gotowy do roli regionalnego mocarstwa. W sytuacji, kiedy największe światowe
mocarstwo bacznie obserwuje każdy krok Iranu, jego mocarstwowe aspiracje są, mówiąc oględnie,
problematyczne.

Jest również kwestia geografii. Iran leży na obrzeżach regionu. Na wschodzie graniczy z
Afganistanem i nie może tam wiele zyskać. W razie rozszerzania wpływów na północ zetrze się z
Rosjanami. Jedynym potencjalnym celem ekspansji pozostaje Irak, ale może się on okazać
zarówno grzęzawiskiem, jak i ogniskową arabskich i amerykańskich działań odwetowych.
Umacnianie regionalnej potęgi Iranu nie jest łatwe. Każdy krok przyniesie więcej strat niż zysków.

Największy terytorialnie Egipt tradycyjnie odgrywał w świecie arabskim rolę przewodnią, a pod
rządami Gamala Abdela Nasera podejmował usilne starania, aby stać się jego przywódcą. Świat
arabski był jednak głęboko podzielony, a Egipt zdołał zantagonizować najważniejszych graczy,
takich jak Arabia Saudyjska. Po zawarciu porozumienia z Izraelem w Camp David w 1978 roku
poniechał prób umacniania swojej potęgi, zresztą i tak nieudanych. Biorąc pod uwagę jego
gospodarkę, a także względną izolację zaściankowość, trudno wyobrazić sobie Egipt jako regionalne
mocarstwo w jakimś znaczącym przedziale czasu. Jest bardziej prawdopodobne, że najdzie się w
czyjejś strefie wpływów - tureckiej, amerykańskiej albo ros yjskiej - co było jego udziałem przez
kilka stuleci.
Turcja to zupełnie inny przypadek. Dysponuje jedyną zapewne w całym świecie muzułmańskim
nowoczesną gospodarką, największą w regio-

nie, przewyższającą wielkością gospodarkę Iranu. W dodatku jest strategicznie usytuowana pomiędzy
Europą, Bliskim Wschodem a Rosją. Nie jest izolowana ani skrępowana, ma zatem wiele
możliwości działania. A co najważniejsze, nie stanowi przeszkody dla amerykańskich interesów i
dlatego nie stoi w obliczu ustawicznego amerykańskiego zagrożenia. To nie znaczy, że nie musi
poświęcać środków na blokowanie Stanów Zjednoczonych. Ze swoją kwitnącą gospodarką
prawdopodobnie objawi się wkrótce w dawnej roli, jako dominująca siła w regionie.

Należy pamiętać, że do pierwszej wojny światowej Turcja stanowiła rdzeń wielkiego, niezwykle rozległego
imperium (zob. mapa na s. 100), którego szczyt świetności przypadł na wieki od XIV do XVL W XVI stuleciu była największą
potęgą śródziemnomorską, władającą nie tylko Afryką Północną i Lewantem, lecz także południowo-wschodnią Europą,
Kaukazem i Półwyspem Arabskim. Pozbawiona imperium, stała się państwem
wieckim rządzącym muzułmańską ludnością. Do 1918 roku była najpoężniejszym muzułmańskim
krajem na świecie.

Turcja jest krajem wewnętrznie złożonym, ze świeckim rządem, chronionym przez konstytucyjnie
upoważnione do tej roli wojsko, i rosnącym r siłę ruchem islamskim. Nie jest bynajmniej pewne,
jakiego rodzaju rząd będzie miała w przyszłości. Ale kiedy patrzymy na szczątki świata islamskiego
po amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku i zastanawiamy się, który kraj w tym regionie należy
traktować poważnie, wydaje się oczywiste, że musi to być Turcja, sojusznik Stanów Zjednoczonych i
największa regionalna potęga gospodarcza.

MEKSYK
Gdyby w 1950 roku ktoś powiedział, że największymi potęgami gospodarczymi pół stulecia później
będą Japonia i Niemcy, zajmując drugie trzecie miejsce w świecie, z pewnością zostałby wyśmiany.
A gdybyśmy w 1970 roku wystąpili z twierdzeniem, że do roku 2007 Chiny staną się czwartą największą potęgą gospodarczą,
śmiech byłby jeszcze głośniejszy. Ale w 1800 roku tak samo śmiesznie brzmiałaby przepowiednia, że do 1900 roku Stany
Zjednoczone będą światowym mocarstwem. Rzeczy się zmieniają i należy oczekiwać tego, co nieoczekiwane.

Wypada zatem odnotować, że w roku 2007 Meksyk był piętnastym najlepiej rozwiniętym
gospodarczo państwem świata, tuż za Australią. Oczywiście znacznie niżej plasował się pod
względem dochodu na głowę ludności, zajmując sześćdziesiąte miejsce, z wynikiem - według
wyliczeń Międzynarodowego Funduszu Walutowego - prawie 12 tysięcy dolarów rocznie, na równi z
Turcją i daleko przed Chinami, które bez wątpienia są wielką potęgą.

Dochód na głowę ludności jest ważny, lecz dla międzynarodowej potęgi całkowity potencjał
gospodarczy jest jeszcze ważniejszy. Nędza stanowi problem, ale od potencjału gospodarczego
zależy, jaki procent zasobów można przeznaczyć na cele wojskowe i pokrewne. Związek Sowiecki i
Chiny miały niski dochód na głowę ludności, mimo to były wielkimi mocarstwami. W przeszłości to
potencjał gospodarczy i liczba ludności decydowały, że z danym krajem należało się liczyć,
niezależnie od nędzy jego mieszkańców.
W 1950 roku ludność Meksyku wynosiła około 27 milionów. W ciągu następnych pięćdziesięciu lat
wzrosła do 100 milionów i do 107 milionów w 2005 roku. Prognozy ONZ na 2050 rok szacują tę
liczbę na 114 do 139 milionów, przy czym ta pierwsza jest bardziej prawdopodobna. Wzrósłszy
czterokrotnie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, na następne półwiecze ludność Meksyku
zasadniczo się ustabilizuje. Ale kraj nie będzie tracił ludności (w przeciwieństwie do rozwiniętych
krajów przemysłowych), dysponując siłą roboczą, nie przestanie się rozwijać. To daje mu przewagę.
A zatem, w kategoriach ludności i obszaru, Meksyk nie jest małym krajem. Z pewnością jest krajem
niestabilnym, rozdartym przez narkotyki i kartele, ale w 1970 roku Chiny też znajdowały się w
stanie chaosu. Chaos można przezwyciężyć.

Jest mnóstwo innych krajów takich jak Meksyk, których nie uznamy za znaczące geopolityczne linie
uskokowe. Jednak Meksyk różni się zasadniczo od na przykład Brazylii czy Indii. Przede wszystkim
leży w Ameryce Północnej, która, jak się przekonaliśmy, stanowi obecnie środek ciężkości systemu
międzynarodowego. Leży również nad Atlantykiem i Pacyfikiem oraz ma długą i niespokojną granicę
ze Stanami Zjednoczonymi. Meksyk stoczył już z nimi wielką wojnę o dominację w Ameryce
Północnej i przegrał. Jego społeczeństwo i gospodarka są w zagmatwany sposób powiązane ze
społeczeństwem i gospodarką Stanów Zjednoczonych. Strategiczne położenie Meksyku i jego rosnące
znaczenie jako państwa czynią z niego potencjalną linię uskokową.

Aby wyjaśnić charakter linii uskokowej, pozwolę sobie omówić krótko pojęcie pogranicza.
Pomiędzy dwoma sąsiadującymi krajami leży często obszar, który w miarę upływu czasu przechodzi
z rąk do rąk i gdzie przenikają się narodowości i kultury. Na przykład pomiędzy Niemcami a Francją
znajduje się Alzacja-Lotaryngia. Charakteryzuje się mieszaną kulturą, a jej mieszkańcy mają różne
poczucie tożsamości narodowej. Mówi się tam po niemiecku, francusku i mieszanym lokalnym
narzeczem. Obecnie ten region należy do Francji. Ale niezależnie od tego, kto w danym
momencie sprawuje nad nim kontrolę, jest to pogranicze, z dwiema kulturami i wewnętrznym
napięciem. Świat pełen jest obszarów pogranicznych. Weźmy Irlandię Północną jako pogranicze
pomiędzy Zjednoczonym Królestwem a Irlandią. Kaszmir jest pograniczem pomiędzy Indiami a
Pakistanem. Weźmy Kosowo, pogranicze pomiędzy Serbią a Albanią. Weźmy granicę francuskiej
Kanady ze Stanami Zjednoczonymi. Są to wszystko obszary pograniczne o różnym stopniu napięcia.

Jest też pogranicze pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem, zamieszkane przez Meksykanów
i Amerykanów, z mieszaną kulturą. Rozciąga się po obu stronach oficjalnej granicy. Strona
amerykańska nie przypomina reszty Stanów Zjednoczonych, a strona meksykańska nie przypomina
reszty Meksyku. Podobnie jak inne obszary pograniczne, jest on jedyny w swoim rodzaju, z istotnym
wyjątkiem: Meksykanie po obu stronach granicy czują się głęboko związani z Meksykiem, natomiast
Amerykanie czują się głęboko związani ze Stanami Zjednoczonymi. Pod gospodarcznym i
kulturowym konglomeratem zawsze kryje się napięcie polityczne, jest to szczególnie aktualne tutaj, ze
względu na ciągłe przemieszczanie się Meksykanów na pogranicze, przez granicę i po terytorium Stanów
Zjednoczonych. Nie można powiedzieć tego samego o Amerykanach migrujących na południe, do Meksyku.

Większość obszarów pogranicznych przechodziła z rąk do rąk wielokrotnie. Z pograniczem


amerykańsko-meksykańskim zdarzyło się to tylko raz.

Poczynając od rebelii 1835-1836 w Teksasie, północny Meksyk był stopniowo wchłaniany przez
Stany Zjednoczone, a punkt kulminacyjny stanowiła wojna meksykańsko-amerykańska w latach 1846-
1848. Pogranicze stało się wówczas południowo-zachodnią częścią dzisiejszych Stanów
Zjednoczonych. Granicę wytyczono wzdłuż Rio Grande, a później przesunięto ją na zachód, aby
włączyć południową Arizonę. Rdzenna ludność meksykańska nie została przymusowo wysiedlona.
Meksykanie

nadal zamieszkiwali obszar, który później zajęła znacznie większa liczba amerykańskich osadników
ze wschodu. W drugiej połowie XX stulecia nastąpiła kolejna migracja ludności z Meksyku na
pogranicze, co jeszcze bardziej skomplikowało obraz demograficzny.

Możemy przeprowadzić rozróżnienie pomiędzy konwencjonalną imigracją a przemieszczeniami


ludności na pogranicze. Kiedy inne grupy imigrantów przybywają do jakiegoś kraju, są fizycznie
odseparowane od ojczyzny i otoczone przez potężne siły, za sprawą których ich dzieci są wchłaniane
przez miejscową kulturę i gospodarkę. Ruchy na pograniczu są inne. Są rozszerzeniem ojczyzny, nie
oderwaniem od niej. Granica stanowi barierę polityczną, nie kulturową czy gospodarczą, imigranci
zaś nie oddalają się od domu. Pozostają z nim fizycznie związani, a ich poczucie tożsamości jest
złożone i zmienne.

Meksykanie, którzy przenieśli się na pogranicze, zachowują się inaczej niż Meksykanie mieszkający
w Chicago. Ci w Chicago zachowują się bardziej jak zwyczajni imigranci. Meksykanie na pograniczu
mogą uważać, że żyją na terytorium okupowanym, a nie w obcym kraju. W podobny sposób
amerykańscy osadnicy w Teksasie postrzegali swoją sytuację przed rebelią. Byli obywatelami
meksykańskimi, ale uważali się przede wszystkim za Amerykanów i utworzyli ruch secesyjny, który
oderwał Teksas od Meksyku.

W pewnym momencie status pogranicza staje się po prostu kwestią potęgi militarnej i politycznej.
Pogranicze należy do strony silniejszej, która rozstrzyga sprawę na polu bitwy. Od 1848 roku granicę
polityczną wyznaczała przeważająca potęga Stanów Zjednoczonych. Ludność mogła
się przemieszczać. Mógł się odbywać przemyt. Ale granice polityczne ustala rzeczywistość militarna.

Obecna granica pozostanie niezmieniona do drugiej połowy stulecia, utrzyma się zatem łącznie
dwieście lat. Meksykańska potęga może się odrodzić, a demografia pogranicza po stronie
amerykańskiej może się zmielić tak radykalnie, że nie da się utrzymać granic politycznych. Jest
całkiem możliwe, że do tego czasu Meksyk nie będzie już piętnastym najlepiej rozwiniętym
gospodarczo krajem świata, lecz znajdzie się w pierwszej dziesiątce. Zdarzały się dziwniejsze
rzeczy, a wolny handel ze Stanami Zjednoczonymi umacnia pozycję Meksyku. Wśród krajów wyprzedzających go
obecnie znajduje się wiele państw europejskich z poważnymi problemami demograficznymi.

Biorąc pod uwagę wstrząs wywołany potencjalną konfrontacją meksykańsko-amerykańską na granicy,


nie ma wątpliwości, że tę linię uskokową należy traktować poważnie.

PODSUMOWANIE
Jeśli szukamy nowych wyzwań po zakończeniu wojny Stanów Zjednoczonych z islamistami, musimy
się przyjrzeć dwóm oczywistym miejscom. Meksyk i Turcja nie są jeszcze gotowe do odegrania
znaczącej roli globalnej, a Europa pozostanie bierna i podzielona (będzie reagowała na wydarzenia,
lecz nie będzie ich inicjowała). Pozostają więc dwie linie uskokowe, Pacyfik i Eurazja, a w
kontekście roku 2020 oznacza to jeden z dwóch krajów wysuwający się na pierwszy plan: Chiny albo
Rosję. Trzecią możliwością, bardziej odległą w tym przedziale czasowym, jest Japonia, ale jej
zachowanie będzie mocno uzależnione od zachowania Chin. Dlatego musimy uważnie
przeanalizować położenie geopolityczne Chin i Rosji, aby przewidzieć, które z tych państw pierwsze
stanie się aktywne, a co za tym idzie - które będzie stanowić większe zagrożenie dla
Stanów Zjednoczonych w następnej dekadzie.

Mówimy tutaj o czymś, co w geopolityce nazywamy konfliktami systemowymi. Zimna wojna była
konfliktem systemowym. Przeciwstawiła sobie nawzajem dwa wielkie mocarstwa w sposób, który
określał cały system międzynarodowy. Były też inne konflikty, ale większość z nich została wessana
w wir głównego konfliktu. Dlatego wszystko, od wojen arabsko-izraelskich po chilijską politykę
wewnętrzną i kongijską niepodległość, wpisywało się w zimną wojnę i było przez nią kształtowane.
Obie wojny światowe też były konfliktami systemowymi.

Taki konflikt z definicji obejmuje dominującą w danym momencie potęgę geopolityczną. Dlatego
musi objąć Stany Zjednoczone. I, znowu z definicji, Stany Zjednoczone będą się włączać we
wszystkie większe konfrontacje. Gdyby Rosja i Chiny starły się ze sobą, amerykańska obojętność lub
neutralność byłaby wysoce nieprawdopodobna. Wynik konfrontacji znaczyłby zbyt wiele dla Stanów
Zjednoczonych. Co więcej, Rosja i Chiny nie walczyłyby ze sobą bez absolutnej pewności, że
Ameryka nie włączy się do wojny. Stany są bowiem tak potężne, że ich sojusz z jednym z tych krajów
oznaczałby klęskę drugiego.

Który kraj, Chiny czy Rosja, z większym prawdopodobieństwem zacznie działać w sposób
narażający go na konfrontację ze Stanami Zjednoczonymi? Zgodnie z tym, co wiemy o amerykańskiej
wielkiej strategii, Stany nie są skłonne same rozpoczynać konfliktu, chyba że staną w obliczu
agresywnego regionalnego mocarstwa, dążącego do umocnienia własnego bezpieczeństwa w takim
stopniu, iż mogłoby to zagrozić amerykańskim interesom na podzielonym kontynencie eurazjatyckim.
A zatem, spoglądając w przyszłość, musimy ocenić zamiary Chin i Rosji. Zacznijmy od mocarstwa,
które wszyscy traktują bardziej poważnie - od Chin.
CHINY LAT DWUDZIESTYCH
PAPIEROWY TYGRYS
Każda dyskusja o przyszłości musi się zacząć od Chin. Jedna czwarta ludności świata mieszka w
Chinach, wiele się też mówiło o Chinach jako przyszłym światowym mocarstwie. W ciągu ostatnich
trzydziestu lat ich gospodarka przeżywała spektakularny wzrost i z pewnością są one liczącą się
potęgą. Ale trzydzieści lat wzrostu nie oznacza nieskończonego wzrostu. Prawdopodobieństwo, że
Chiny nadal będą się rozwijać w tym tempie, jest nikłe. A w przypadku tego państwa wolniejszy
wzrost oznacza ogromne problemy społeczne i polityczne. Nie podzielam poglądu, że Chiny staną się
wielkim światowym mocarstwem. Nie wierzę nawet, że utrzymają się jako zjednoczony kraj. Ale
zgadzam się, że nie możemy dyskutować o przyszłości, jeśli najpierw nie zajmiemy się Chinami.

Geografia Chin raczej wyklucza możliwość, że będą one aktywną linią uskokową. Gdyby miały się
stać rejonem konfliktu, nie byłyby stroną atakującą, lecz ofiarą innych państw, wykorzystujących ich
słabość. Gospodarka Chin nie jest wcale tak prężna, jak mogłoby się wydawać, a ich stabilność
polityczna, która w ogromnym stopniu zależy od nieprzerwanego szybkiego wzrostu, jest jeszcze
bardziej niepewna. Chiny są jednak ważne, ponieważ wydają się najbardziej prawdopodobnym
kandydatem do rangi światowego mocarstwa - przynajmniej w oczach innych.

Znów, opierając się na geopolityce, zacznijmy od omówienia podstawowych faktów.

Przede wszystkim Chiny są wyspą. Oczywiście nie są otoczone wodą, tylko nieprzebytymi terenami i
pustkowiami, które skutecznie izolują je od reszty świata (zob. mapa na s. 108).

Na północ od Chin rozciąga się Syberia i mongolski step - niegościnny, słabo zaludniony, trudny do
przebycia. Na południowym zachodzie leżą niedostępne Himalaje. Południowa granica z Birmą,
Laosem i Wietnamem to jednocześnie góry i dżungla, a na wschodzie są morza. Tylko zachodnią
granicę z Kazachstanem mogą przekraczać większe masy ludzi, ale to też wymaga wysiłku, na który
Chińczycy nieczęsto się zdobywali w swojej historii.

Przeważająca większość ludności Chin żyje na obszarze do 1,5 tysiąca kilometrów od wybrzeża,
zaludniając wschodnią trzecią część kraju, natomiast pozostałe dwie trzecie są słabo zaludnione.

Chiny zostały całkowicie podbite tylko raz - przez Mongołów w XII stuleciu - i rzadko rozszerzały
swoje panowanie poza obecne granice. Nigdy nie były agresywne i tylko sporadycznie wchodziły w
styczność z resztą świata. Należy pamiętać, że w pewnych okresach Chiny się zamykały, unikając
kontaktów z cudzoziemcami. Kiedy zaś prowadziły handel międzynarodowy, posługiwały się
drogami lądowymi, takimi jak Jedwabny Szlak

przez Azję Środkową (zob. mapa na s. 110), i statkami wypływającymi ze wschodnich portów.
Europejczycy zetknęli się z Chinami w połowie XIX stulecia, kiedy przeżywały one jeden z okresów
izolacji. Były zjednoczone, ale stosunkowo biedne. Europejczycy narzucili im swoją obecność,
wciągając przybrzeżne Chiny w intensywny handel. Miało to dwie konsekwencje. Pierwszą był
gwałtowny wzrost zamożności wybrzeża, drugą - pogłębienie się nierówności pomiędzy nim a
biednym wnętrzem kraju. Ta dysproporcja doprowadziła również do osłabienia kontroli rządu
centralnego nad rejonami nadbrzeżnymi, które wolały ścisłe więzy z Europejczykami, a
nawet europejską dominację, oraz do zwiększenia niestabilności i chaosu.

Okres chaosu trwał od połowy XIX stulecia do objęcia władzy przez komunistów w 1949 roku. Mao
próbował podżegać do rewolucji w miastach nadbrzeżnych, takich jak Szanghaj. Kiedy mu się to nie
udało, podjął historyczny marsz na północ, w głąb kraju, zebrał armię złożoną z biednych chłopów,
wywołał wojnę domową i zdobył wybrzeże. Następnie znowu zamknął Chiny na obce wpływy,
odcinając je od reszty świata. Od 1949
roku do śmierci Mao Chiny były zjednoczone i zdominowane przez silny rząd, lecz izolowane i
biedne.

CHIŃSKI GAMBIT
Po śmierci Mao jego następcy raz jeszcze spróbowali urzeczywistnić odwieczne chińskie marzenie.
Chcieli Chin, które byłyby bogate dzięki handlowi międzynarodowemu, ale zjednoczone pod władzą
jednego silnego rządu. Deng Xiaoping, następca Mao, wiedział, że Chiny nie mogą bez przerwy
pozostawać izolowane i nadal być bezpieczne. Ktoś mógł wykorzystać ich gospodarczą słabość.
Dlatego Deng zdecydował się na śmiałe posunięcie. Zakładał, że tym razem Chiny mogą otworzyć
swoje granice i zaangażować się w handel, nie narażając się na rozdarcie przez konflikt wewnętrzny.

Prowincje nadbrzeżne znowu stały się zamożne i nawiązały bliskie kontakty z innymi państwami.
Niedrogie produkty i handel przynosiły dobrobyt wielkim miastom na wybrzeżu, takim jak Szanghaj, ale interior
pozostał biedny. Napięcia pomiędzy wybrzeżem a resztą kraju narastały, ale rząd chiński utrzymywał równowagę, a Pekin nadal
rządził, nie tracąc kontroli nad żadną prowincją i nie ryzykując ogólnego buntu w wyniku nadmiernych represji.

Trwało to mniej więcej trzydzieści łat, czyli niezbyt długo według wszelkich kryteriów (a z
pewnością według chińskich). Otwarte pozostaje pytanie, czy można zapanować nad wewnętrznymi
siłami narastającymi w Chinach. I w tym punkcie zaczyna się nasza analiza dotycząca tego państwa i
jego wpływu na system międzynarodowy w XXI stuleciu. Czy Chiny pozostaną częścią światowego
systemu handlowego? A jeśli tak, to czy znowu ulegną dezintegracji?

Na początku XXI stulecia Chiny stawiają na to, że będą mogły balansować w nieskończoność.
Wychodzą z założenia, że są w stanie stopniowo przenosić środki z rejonów bogatszych do
uboższych, nie napotykając oporu wybrzeża i nie wywołując niepokojów w głębi kraju. Pekin
chce uszczęśliwić różne części Chin i robi co w jego mocy, żeby ten cel osiągnąć.

U podstaw tego wszystkiego tkwi jeszcze jeden poważny i znacznie groźniejszy problem. Chiny, z
prywatną własnością i bankami, wydają się krajem kapitalistycznym. Ale naprawdę nie są
kapitalistyczne, ponieważ rynek nie określa tam rozmieszczenia kapitału. Bardziej liczą się
znajomości niż dobry plan inwestycyjny. W warunkach azjatyckiego systemu więzi rodzinnych i
społecznych, połączonego z komunistycznym systemem układów politycznych, udzielano pożyczek z
mnóstwa powodów, a żaden z nich nie miał wiele wspólnego z potrzebami rynku. W efekcie, czemu
trudno się dziwić, ogromna liczba tych pożyczek została źle ulokowana - „nie zwróciła się”, mówiąc
w żargonie bankowym. Łączną ich sumę szacuje się na 600 do 900 miliardów dolarów, czyli od
jednej czwartej do jednej trzeciej PKB Chin.

Te długi próbuje się pokrywać bardzo wysokimi wskaźnikami wzrostu wynikającymi z eksportu
towarów po niskich cenach. Na świecie istnieje wielkie zapotrzebowanie na tanie produkty, a
płynące stąd dochody pozwalają utrzymać się na powierzchni wielu zadłużonym przedsiębiorstwom.
Ałe im niższe ceny ustalają Chiny, tym mniejsze osiągają zyski

Niedochodowy eksport utrzymuje machinę gospodarczą na wysokich obrotach, ale nic z tego nie
wynika. Przypomina to przedsiębiorstwo, które zarabia pieniądze, sprzedając produkty po zaniżonych
cenach. Do jego kasy wpływa ogromna ilość gotówki, ale równie szybko z niej wypływa.

Był to stały problem w Azji Wschodniej, a przykład Japonii wydawał się bardzo pouczający. W
latach siedemdziesiątych Japonia była postrzegana jako gospodarcze supermocarstwo. Niszczyła
amerykańskie firmy - słuchaczy podyplomowych studiów menedżerskich uczono, jak brać przykład z
Japończyków i naśladować ich sposób prowadzenia interesów. Z pewnością Japonia rozwijała się
niezwykle szybko, ale ten raptowny wzrost miał niewiele wspólnego z zarządzaniem - wynikał z
pewnych cech japońskiego systemu bankowego.

Japońskie banki, na polecenie rządu, ustalały bardzo niskie stopy procentowe na wpłaty zwykłych
obywateli. Na mocy różnych ustaw jedyną opcją dostępną dla większości Japończyków było
wpłacanie pieniędzy w japońskim urzędzie pocztowym, który zastępował bank. Urząd
pocztowy płacił minimalne stopy procentowe. Rząd obracał tymi pieniędzmi i pożyczał je
największym japońskim bankom, znów na procent ustalony znacznie poniżej poziomu
międzynarodowego. Banki z kolei pożyczały pieniądze przedsiębiorstwom, z którymi były
powiązane, na przykład bank Sumimoto udzielał pożyczek zakładom chemicznym Sumimoto. Podczas
gdy w latach siedemdziesiątych amerykańskie spółki pożyczały pieniądze na dwucyfrowy procent,
firmy japońskie robiły to za ułamek tej sumy.

Nic zatem dziwnego, że japońskie przedsiębiorstwa radziły sobie lepiej niż amerykańskie. Koszt
pożyczek był bardzo niski. Nic również dziwnego, że Japończycy mieli bardzo duże oszczędności. W
tym czasie w Japonii praktycznie nie istniał państwowy system emerytalny, a emerytury wypłacane
przez pracodawców były minimalne. Japończycy zabezpieczali się na starość, odkładając pieniądze
w banku. Nie byli oszczędni, lecz po prostu zrozpaczeni. I nie mieli innego wyjścia, jak tylko
wpłacać pieniądze na niski procent.

Podczas gdy wysokie stopy procentowe, eliminując słabsze firmy, narzucały dyscyplinę gospodarkom
zachodnim, japońskie banki pożyczały pieniądze na sztucznie niski procent zaprzyjaźnionym
korporacjom. Nie istniał prawdziwy rynek. Pieniądze płynęły, a kluczem były znajomości. W efekcie
udzielono wielu źle ulokowanych pożyczek.
Podstawowym sposobem finansowania w Japonii nie było wprowadzanie akcji na giełdę. Było nim
pożyczanie pieniędzy od banków. Rady nadzorcze składały się z pracowników firm i bankierów,
którzy byli zainteresowani nie tyle zyskami, ile napływem gotówki, co utrzymywało ich firmy na
powierzchni i pozwalało spłacać długi. Japonia miała więc najniższe stopy procentowe w
uprzemysłowionym świecie. Ale wykazywała niezwykły wskaźnik wzrostu, co wynikało ze sposobu,
w jaki Japończycy zorganizowali swoją gospodarkę. Żyli z eksportu.

Musieli. Przy niezwykle wysokich, napędzających system oszczędnościach przeciętni obywatele


japońscy nie wydawali pieniędzy i dlatego Japonia nie mogła oprzeć swojej gospodarki na popycie
wewnętrznym. A ponieważ japońskie firmy nie podlegały kontroli inwestorów, tylko własnych
pracowników i bankierów, chciały jedynie większego dopływu gotówki. Mniej ich obchodziło, jakie,
jeśli w ogóle, osiągną zyski. Toteż eksportowały towary po niskich cenach. Pożyczały więcej
pieniędzy i eksportowały więcej towarów. Gospodarka kwitła. Ale pod spodem narastał kryzys.

Lekkomyślny sposób, w jaki japońskie banki pożyczały pieniądze, zwiększał liczbę źle ulokowanych
pożyczek - pożyczek, które nie były spłacane. Finansowano wiele nierentownych firm. Zamiast spisać
je na straty i pozwolić, aby zbankrutowały, japońskie banki udzielały kolejnych pożyczek, żeby
utrzymać te firmy przy życiu. Długi rosły, a ponieważ na podtrzymanie tego systemu wydawano
pieniądze obywateli, trzeba było eksportować, aby wprowadzić na rynek jeszcze więcej pieniędzy.
Tych ostatnich więc nie brakowało, ale system podkopywała ogromna rzesza firm ledwo
utrzymujących się przy życiu lub starających się zdobyć gotówkę bez względu na zyski. Wzrost
eksportu przynosił bardzo niewielki dochód. Cały system walczył po prostu o utrzymanie się na
powierzchni.

Na pozór Japonia rozkwitała, zalewając rynki niewiarygodnymi produktami po niskich cenach. Nie
była opętana żądzą zysku, jak amerykańskie firmy, a przyszłość wydawała się należeć do
Japończyków. W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Japonia żyła z tanich, kontrolowanych
przez rząd pieniędzy, a niskie ceny były rozpaczliwą próbą utrzymania dopływu gotówki, ażeby
system bankowy mógł funkcjonować.

W końcu długi wzrosły do tego stopnia, że nie dawało się ich pokryć eksportem. Japońskie banki
zaczęły upadać, a rząd musiał udzielać im gwarancji. Zamiast pozwolić na recesję w celu narzucenia
dyscypliny, Japonia zastosowała różne środki ratunkowe, przekształcając dotkliwy cios w
przewlekłą chorobę, która trwa do dzisiaj. Skończył się wzrost gospodarczy, rynek się załamał. Co
ciekawe, choć kryzys zaatakował na początku lat dziewięćdziesiątych, wielu ludzi na Zachodzie
dopiero wiele lat później zauważyło, że japońska gospodarka upadła. Jeszcze w połowie ostatniej
dekady minionego stulecia mówili o japońskim cudzie gospodarczym.

Jaki to ma związek z Chinami? Chiny to Japonia na sterydach. Chiny są nie tylko państwem
azjatyckim, gdzie stosunki społeczne przeważają nad dyscypliną ekonomiczną, lecz także państwem
komunistycznym, które rozdziela pieniądze według kryteriów politycznych i manipuluje danymi
gospodarczymi. Są również państwem, w którym posiadacze akcji - domagający się zysków - liczą
się mniej niż bankierzy i urzędnicy państwowi, domagający się gotówki. Obie gospodarki opierają
się w znacznym stopniu na eksporcie, obie mają oszałamiająco wysokie wskaźniki wzrostu i obie
stają w obliczu zapaści, kiedy wskaźnik wzrostu zaczyna lekko zwalniać. Według moich obliczeń
około 1990 roku dług Japonii sięgał 20 procent PKB. W Chinach, według najbardziej
ostrożnej oceny, sięga 25 procent - a ja powiedziałbym, że zbliża się do 40 procent. Ale nawet 25
procent to zastraszająco dużo.

Gospodarka Chin wydaje się zdrowa i prężna, a tempo jej wzrostu jest oszałamiające. Ale wzrost to
tylko jeden z czynników, które należy zbadać. Znacznie ważniejsze jest pytanie, czy przynosi on zyski.
Pod wieloma względami wzrost gospodarczy Chin jest jak najbardziej realny i dostarcza pieniędzy
potrzebnych do zaspokojenia banków. Ale ten wzrost nie umacnia naprawdę gospodarki. A jeśli
kiedyś stanie się wolniejszy, na przykład z powodu recesji w Stanach Zjednoczonych, cała struktura
może się bardzo szybko załamać.

To nic nowego w Azji. W latach osiemdziesiątych Japonia przeżywała niezwykły wzrost


gospodarczy. Mówiono, że pozostawi daleko w tyle Stany Zjednoczone. Ale w rzeczywistości, choć
gospodarka Japonii szybko się rozwijała, tempo wzrostu było nie do utrzymania. Kiedy wzrost
się skończył, Japonia doświadczyła dotkliwego kryzysu finansowego, z którego po niemal dwudziestu
latach jeszcze się w pełni nie podźwignęła. Podobnie kiedy w 1997 roku załamała się gospodarka
Azji Wschodniej, zaskoczyło to wielu ludzi, ponieważ wcześniej rozwijała się ona bardzo szybko.

W ciągu ostatnich trzydziestu lat Chiny niebywale się rozwinęły. Twierdzenie, że takie tempo
wzrostu można utrzymać w nieskończoność lub przez dłuższy czas, przeczy podstawowym zasadom
ekonomii. W pewnym momencie cykl gospodarczy, eliminujący słabe przedsiębiorstwa, musi
podnieść swój szkaradny łeb - i zrobi to. W pewnym momencie zwykły brak wykwalifikowanej siły
roboczej zahamuje dotychczasowy wzrost. Istnieją strukturalne granice wzrostu gospodarczego, a
Chiny się do nich zbliżają.

CHIŃSKI KRYZYS POLITYCZNY

Japonia rozwiązała swój problem z pokoleniem niskiego wzrostu. Żeby tego dokonać, wykazała
dyscyplinę polityczną i społeczną. Azja Wschodnia rozwiązała tę kwestię na dwa sposoby. Niektóre
kraje, takie jak Korea i Tajwan, zastosowały bolesne środki i wyszły z kryzysu mocniejsze
niż kiedykolwiek, ale było to możliwe tylko dlatego, że miały silne państwa, zdolne do narzucenia
bólu. Niektóre kraje, takie jak Indonezja, nigdy się naprawdę nie podźwignęły.

Problem Chin ma charakter polityczny. Chiny trzymają się jako jedna całość dzięki pieniądzom, a nie
ideologii. Kiedy przyjdzie załamanie gospodarcze i pieniądze przestaną płynąć, nie tylko zachwieje
się system bankowy, ale zadrży też cała struktura chińskiego społeczeństwa. Lojalność jest w
Chinach albo kupowana, albo wymuszana. Bez pieniędzy pozostanie tylko przymus. Spowolnienie
wzrostu gospodarczego może doprowadzić do destabilizacji, ponieważ spowoduje upadek
przedsiębiorstw i bezrobocie. W kraju, gdzie nędza jest endemiczna, a bezrobocie powszechne,
dodatkowa presja w postaci załamania gospodarczego przyniesie w efekcie niestabilność polityczną.

Przypomnijmy sobie, jak po przybyciu Brytyjczyków i przed zwycięstwem Mao Chiny podzieliły się
na wybrzeże i wnętrze kraju. Miasta na wybrzeżu, czerpiące zyski z handlu zagranicznego oraz
inwestycji, ciążyły ku obcym mocarstwom, próbując wyrwać się spod kontroli rządu centralnego.
Przyciągały europejskich imperialistów - i Amerykanów - którzy mieli w Chinach interesy
finansowe. Dzisiaj sytuacja jest potencjalnie taka sama. Przedsiębiorca w Szanghaju ma wspólne
interesy z Los Angeles, Nowym Jorkiem i Londynem. Czerpie więcej pieniędzy z tych powiązań niż z
Pekinu. Kiedy Pekin zacznie przykręcać śrubę, ów przedsiębiorca nie tylko będzie chciał się uwolnić
spod jego kontroli, ale spróbuje też przyciągnąć obce mocarstwa, aby strzegły jego i swoich
interesów. Jednocześnie znacznie biedniejsi ludzie w głębi kraju będą albo przenosić się do miast na
wybrzeżu, albo wywierać presję na Pekin, aby opodatkował wybrzeże i dał im pieniądze. Pekin,
naciskany z obu stron, albo osłabnie i utraci kontrolę, albo zareaguje tak ostro, że cofnie kraj do
okresu maoistowskiej izolacji. Zasadnicze pytanie brzmi: która z tych ewentualności jest bardziej
prawdopodobna?

Chiński reżim opiera się na dwóch filarach. Jednym jest ogromna biurokracja, która rządzi Chinami.
Drugim jest wojsko i aparat bezpieczeństwa, które wymuszają wolę państwa i partii komunistycznej.
Trzeci filar, ideologiczne zasady partii komunistycznej, przestał istnieć. Równość, bezinteresowność
i służba ludowi stały się archaicznymi wartościami, które chińskie społeczeństwo nadal wysławia,
ale w które nie wierzy i których nie praktykuje.

Państwo, partia i aparat bezpieczeństwa są tak samo dotknięte upadkiem ideologii jak reszta
społeczeństwa. Funkcjonariusze partii komunistycznej czerpali osobiste korzyści z nowego porządku.
Jeśli reżim spróbuje poddać prowincje nadbrzeżne ścisłej kontroli, trudno sobie wyobrazić, aby
aparat podejmował zdecydowane działania w tym kierunku, jako że jest częścią tego samego systemu,
który wzbogacił tamte regiony. Identyczny problem pojawił się w XIX stuleciu, kiedy urzędnicy
państwowi na wybrzeżu nie chcieli wcielać w życie zarządzeń Pekinu. Woleli robić interesy z
cudzoziemcami.

Jeśli rzeczywiście dojdzie do poważnego kryzysu gospodarczego, rząd centralny będzie musiał
znaleźć ideologię zastępczą w miejsce komunizmu. Skoro ludzie mają ponosić ofiary, muszą w coś
wierzyć - a jeśli Chińczycy nie wierzą w komunizm, to może wciąż jeszcze wierzą w Chiny. Rząd
spróbuje przeciwdziałać dezintegracji, umacniając nacjonalizm i jego nieodłączną towarzyszkę,
ksenofobię. Chiny zawsze darzyły cudzoziemców głęboką nieufnością, a partia będzie musiała
obarczyć kogoś winą za gospodarczą ruinę. Tak jak Mao obwiniał cudzoziemców o słabość i nędzę
Chin, tak teraz partia znowu obwini ich o problemy gospodarcze.

Ponieważ w kwestiach ekonomicznych dojdzie do poważniejszych konfrontacji z obcymi państwami,


które będą bronić swoich inwestycji gospodarczych w Chinach, rozgrywanie nacjonalistycznej karty
powinno być łatwe. Idea Chin jako wielkiego mocarstwa zastąpi utraconą ideologię komunizmu.
Spory pomogą umocnić pozycję chińskiego rządu. Obwiniając cudzoziemców o problemy i stawiając
czoło obcym rządom na płaszczyźnie dyplomatycznej, a także odwołując się do rosnącej potęgi
militarnej, rząd uzyska publiczne poparcie dla reżimu. Prawdopodobnie nastąpi to po roku 2010.

Najbardziej oczywista będzie konfrontacja z Japonią i/lub Stanami Zjednoczonymi, historycznymi


wrogami. Już tlą się zadawnione spory. Rosja raczej nie będzie traktowana jako nieprzyjaciel.
Prawdopodobieństwo konfrontacji zbrojnej z Japończykami lub Amerykanami jest jednak niewielkie.
Chińczykom trudno byłoby podjąć działania agresywne wobec któregoś z tych państw. Słaba flota nie
wytrzymałaby konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi. Dlatego inwazja na Tajwan może być w
teorii kusząca, ale zapewne nie nastąpi. Chiny nie dysponują dostateczną potęgą morską, by
sforsować Cieśninę Tajwańską, i z pewnością nie są w stanie ochraniać konwojów dowożących
zaopatrzenie na tajwańskie pola bitewne. Nawet w ciągu dziesięciu lat nie uzyskają wystarczającej
przewagi na morzu, aby rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym. Budowa floty wojennej wymaga
bardzo długiego czasu.

Chiny mają zatem przed sobą trzy możliwe drogi. Pierwsza: w nieskończoność będą się rozwijać w
astronomicznym tempie. Żadnemu krajowi się to nie udało i Chiny zapewne nie będą wyjątkiem.
Niezwykły wzrost w ciągu ostatnich trzydziestu lat spowodował w chińskiej gospodarce ogromne
rozchwianie i rozregulowanie, które trzeba skorygować. W pewnym momencie Chiny będą musiały
dokonać takiej samej bolesnej reorganizacji, przez jaką przeszła już reszta Azji.

Drugą możliwą drogą jest ponowna centralizacja Chin: silny rząd zapanuje nad sprzecznymi
interesami, które się ujawnią w następstwie spowolnienia tempa wzrostu gospodarczego, narzuci
porządek i ograniczy swobodę manewru poszczególnych prowincji. Ten scenariusz jest
bardziej prawdopodobny, ale fakt, że w rządzie roi się od ludzi, którzy sprzeciwiają się godzącej w
ich interesy centralizacji, utrudni jego realizację. Rząd, chcąc narzucić reguły, nie może polegać na
własnych ludziach. Nacjonalizm pozostaje jedynym narzędziem utrzymania jedności.

Trzecia możliwość jest taka, że pod naporem załamania gospodarczego Chiny podzielą się wzdłuż
tradycyjnych linii regionalnych, a rząd centralny osłabnie i straci na znaczeniu. Z historycznego
punktu widzenia byłby to najbardziej prawdopodobny scenariusz dla Chin - a w dodatku korzystny
dla warstw zamożniejszych, jak również dla zagranicznych inwestorów. Chiny znalazłyby się w
sytuacji, jaka istniała przed dojściem Mao do władzy, z regionalną rywalizacją, a być tnoże nawet
konfliktem, i rządem centralnym walczącym o utrzymanie kontroli. Jeśli zgadzamy się, że w jakimś
momencie chińska gospodarka musi przejść reorganizację i że, tak jak w każdym innym kraju,
spowoduje to poważne napięcia, to wówczas trzecia droga najbardziej pasuje do rzeczywistości i do
chińskiej historii.

WARIANT JAPOŃSKI
Rozwinięty świat uprzemysłowiony doświadczy w drugiej dekadzie XXI stulecia problemów
demograficznych, a siła robocza będzie bardzo poszukiwana. Dla niektórych krajów, z powodu
zaciekle bronionych wartości kulturalnych, imigracja albo w ogóle nie jest rozwiązaniem, albo
jest rozwiązaniem bardzo trudnym. Japonia na przykład odnosi się zdecydowanie wrogo do
imigracji, lecz mimo to musi znaleźć źródło siły roboczej, które będzie można kontrolować i
opodatkować, aby wspomóc starszych pracowników. Większość pracowników, którzy będą mogli
wybierać miejsce przeznaczenia, nie wybierze Japonii, ponieważ jest ona bardzo niegościnna dla
cudzoziemców ubiegających się o obywatelstwo. Koreańczycy w Japonii nie są obywatelami
japońskimi. Nawet jeśli przez całe życie tam mieszkali i pracowali, japońska policja wydaje im
dokumenty, w których nazywa się ich Koreańczykami, i nie mogą uzyskać obywatelstwa.

Weźmy jednak pod uwagę, że Chiny są ogromnym rezerwuarem względnie taniej siły roboczej. Jeśli
Chińczycy nie będą przyjeżdżać do Japonii, Japonia, tak jak wcześniej, może przyjść do Chin.
Zatrudnianie chińskiej siły roboczej w japońskich przedsiębiorstwach usytuowanych w Chinach
stanie się alternatywą dla imigracji - i nie tylko Japonia zastosuje takie rozwiązanie.

Pamiętajmy, że jednocześnie Pekin będzie próbował umocnić swoje panowanie nad krajem.
Zazwyczaj kiedy chiński rząd centralny przykręca śrubę, gotów jest zaakceptować wolniejszy wzrost
gospodarczy. Chociaż szeroko zakrojone, skoncentrowane japońskie poczynania, wysysające chińską
siłę roboczą, mogłyby mieć dla lokalnych przedsiębiorców i władz, a nawet dla Pekinu, spory sens
ekonomiczny, to jednak miałyby niewiele sensu politycznego, a nawet byłyby całkowicie sprzeczne z
politycznymi interesami Pekinu. Japonia bowiem nie zechce, aby rząd chiński przeznaczał pieniądze
na własne potrzeby. Udaremniłoby to zasadniczy cel przedsięwzięcia.

Mniej więcej do roku 2020 chińscy sprzymierzeńcy Japonii zaczną walczyć o przyciągnięcie
japońskiego kapitału na warunkach korzystnych dla inwestorów. Prowincje nadbrzeżne będą
rywalizować o japońskie inwestycje i opierać się naciskom Pekinu oraz jego nacjonalistycznej
ideologii. Chiński interior może nie skorzystać na japońskiej obecności, ale przedsiębiorstwa i
władze na wybrzeżu z pewnością na niej skorzystają. Japończycy, z ogromną ilością pieniędzy,
zyskają sprzymierzeńców w nadbrzeżnych miastach, które nie będą chciały płacić za zaspokojenie
potrzeb reszty kraju. Powstanie sojusz pomiędzy jedną bądź kilkoma prowincjami nadbrzeżnymi a
Japonią, przeciwstawiający się władzy Pekinu. Pieniądze, które wyłoży Japonia, szybko podzielą
samą partię i osłabią zdolność rządu centralnego do sprawowania kontroli nad miastami
nadbrzeżnymi.

Chiny będą postrzegane jako częściowe rozwiązanie dla krajów takich jak Japonia, które odczują
ciężar problemów demograficznych, ale nie poradzą sobie z imigracją na wielką skalę. Niestety,
moment nie będzie dobry. Nieuchronne załamanie chińskiej gospodarki sprawi, iż rząd centralny
stanie się bardziej agresywny i bardziej nacjonalistyczny. Ale sam rząd również ulegnie
demoralizującemu oddziaływaniu pieniędzy. Chiny pozostaną formalnie zjednoczone, ale władza
przeniesie się na poszczególne prowincje.

Bardzo prawdopodobną przyszłością dla Chin w 2020 roku jest ich odwieczny koszmar: kraj
podzielony pomiędzy skłóconych regionalnych przywódców, obce mocarstwa korzystające z sytuacji,
aby stworzyć regiony, gdzie będą mogły ustanawiać własne reguły ekonomiczne, i rząd centralny
bezskutecznie próbujący nad tym zapanować. Drugą możliwością są neomaoistowskie Chiny,
scentralizowane, ale kosztem rozwoju gospodarczego. Jak zawsze najmniej prawdopodobnym
scenariuszem jest utrzymywanie się obecnej sytuacji w nieskończoność.

Wszystko sprowadza się do jednego: w ciągu następnych dwudziestu lat Chiny nie staną się
geopolityczną linią uskokową. Ich położenie geograficzne wyklucza to w każdych okolicznościach, a
na przezwyciężenie tej geograficznej bariery Chiny, ze swoim obecnym potencjałem militarnym,
potrzebują dziesięciu lat. Wewnętrzne napięcia w gospodarce i społeczeństwie przysporzą
problemów, z którymi państwo nie będzie potrafiło się uporać, i nie pozostawią rządowi wiele czasu
na awanturniczą politykę zagraniczną. W relacjach z innymi państwami Chiny będą bronić swojego
stanu posiadania, zamiast demonstrować własną siłę.
ROSJA LAT DWUDZIESTYCH
REWANŻ
W geopolityce główne konflikty się powtarzają. Francja i Niemcy na przykład toczyły wiele wojen,
podobnie jak Polska i Rosja. Kiedy jedna wojna nie rozwiązuje podstawowej kwestii
geopolitycznej, wybuchają nowe, dopóki kwestia nie zostanie ostatecznie rozstrzygnięta. A nawet
jeśli nie dochodzi do kolejnej wojny, utrzymuje się stan napięcia i konfrontacji. Znaczące konflikty
mają swoje korzenie w zasadniczych realiach -i łatwo nie wygasają. Pamiętajmy, jak szybko
geopolityka bałkańska doprowadziła do wznowienia wojen toczonych w poprzednim stuleciu.

Rosja jest wschodnią częścią Europy i ścierała się z innymi krajami kontynentu przy wielu okazjach.
Wojny napoleońskie, obie wojny światowe i zimna wojna wynikały, przynajmniej do pewnego
stopnia, z pozycji Rosji i jej relacji z resztą Europy. Żadna z tych wojen nie przyniosła ostatecznego
rozstrzygnięcia, ponieważ w końcu zjednoczona i niepodległa Rosja przetrwała i zatriumfowała.
Problem polega na tym, że samo istnienie zjednoczonej Rosji stwarza znaczące potencjalne
zagrożenie dla Europy.

Ten ogromny kraj z niezwykle liczną ludnością jest znacznie biedniejszy niż pozostała część Europy,
ale ma dwa atuty - ziemię i zasoby naturalne. Z tego powodu stanowi ciągłą pokusę dla mocarstw
europejskich, które widzą tam sposobność do powiększenia swojego obszaru i bogactwa. W
przeszłości jednak Europejczyków, którzy najeżdżali Rosję, spotykał katastrofalny koniec. Jeśli nie
zostali pokonani przez Rosjan, byli tak wyczerpani walką, że ulegali komuś innemu. Od czasu do
czasu Rosja podejmuje marsz na zachód, grożąc Europie swoją potęgą. Przy innych okazjach, bierna i
lekceważona, często bywa wykorzystywana. Ale w odpowiednim momencie bierze odwet na tych,
którzy jej nie docenili.

Zimna wojna tylko pozornie rozwiązała kwestię rosyjską. Gdyby Federacja Rosyjska rozpadła się w
latach dziewięćdziesiątych, a cały region podzielił się na liczne, mniejsze państwa, rosyjska potęga
przestałaby istnieć, a wraz z nią zagrożenie, jakie stanowi dla Europy. Gdyby Amerykanie,
Europejczycy i Chińczycy podjęli zdecydowane działania, kwestia rosyjska zostałaby ostatecznie
rozstrzygnięta. Ale pod koniec XX stulecia Europejczycy byli na to zbyt słabi i podzieleni. Chińczycy
zbyt izolowani i zaprzątnięci problemami wewnętrznymi, a po jedenastym września 2001 roku
Amerykanie zbyt zaangażowani w wojnę islamską. Działania podjęte przez tych ostatnich były
niewystarczające i nieefektywne. W istocie uświadomiły jedynie Rosjanom wielkie potencjalne
zagrożenie ze strony Stanów Zjednoczonych i skłoniły ich, by na nie zareagowali.

Biorąc pod uwagę prosty fakt, że Rosja się nie rozpadła, rosyjska kwestia geopolityczna znowu da o
sobie znać. Biorąc pod uwagę fakt, że obecnie Rosja odzyskuje siły, ta kwestia pojawi się raczej
prędzej niż późnej. Konflikt nie będzie powtórzeniem zimnej wojny, w każdym razie nie bardziej, niż
pierwsza wojna światowa była powtórzeniem wojen napoleońskich. Będzie jednak ponownym
postawieniem fundamentalnej kwestii rosyjskiej: jeśli Rosja jest zjednoczonym państwem
narodowym, gdzie leżą jej granice i jakie są wzajemne relacje pomiędzy Rosją a jej sąsiadami? Ta
kwestia zdominuje następną większą fazę w historii świata - w roku 2020 i w latach
poprzedzających.

ROSYJSKA DYNAMIKA
Jeśli chcemy zrozumieć zachowanie i intencje Rosji, musimy zacząć od podstawowej słabości tego
kraju - jego granic, zwłaszcza na północnym zachodzie. Nawet gdyby Ukraina znajdowała się pod
panowaniem Rosji, tak jak to było przez stulecia, a Białoruś i Mołdawia też stanowiłyby część
rosyjskiego imperium, nadal nie byłoby naturalnych granic na północy. Środek i południe opierają się
prawie o Karpaty, aż do granicy polsko-słowackiej, a na północ od nich ciągną się bagna poleskie,
grząskie i nieprzebyte. Ale na północym zachodzie i na południu (na wschód od Karpat) nie ma
naturalnych barier, które ochraniałyby Rosję - lub ochraniały jej sąsiadów.

Na Nizinie Środkowoeuropejskiej Rosja jest narażona na atak, bez względu na to, gdzie wytyczone są
jej granice. Nie ma tam żadnych znaczących przeszkód naturalnych. Nawet po przesunięciu granicy na
zachód aż do Niemiec, tak jak w roku 1945, granice Rosji nadal są pozbawione fizycznego oparcia.
Jedyną przewagę zapewnia Rosji przestrzeń. Im dalej na zachód Europy sięgają jej granice, tym
dłuższą drogę muszą przebyć zdobywcy, żeby dotrzeć do Moskwy. Dlatego Rosja zawsze parła na
zachód, w głąb Niziny Środkowoeuropejskiej, a Europa zawsze parła na wschód.

Inaczej wygląda sprawa z pozostałymi granicami Rosji - przez co rozumiemy dawny Związek
Sowiecki, który miał w przybliżeniu kształt Rosji z przełomu XIX i XX stulecia. Na południu granica
była naturalnie zabezpieczona. Morze Czarne sięga do Kaukazu, oddzielając Rosję od
Turcji. Kolejną zaporę, głównie przed Iranem, stanowią Morze Kaspijskie i pustynia Karakum w
południowym Turkmenistanie, która ciągnie się wzdłuż granicy afgańskiej i kończy w Himalajach.
Rosjanie są zaniepokojeni odcinkiem irańsko-afgańskim i mogą napierać na południe, tak jak robili to
już kilka razy. Ale na tej granicy nie grozi im inwazja. Granica z Chinami jest długa i zagrożona, lecz
tylko na mapie. Inwazja na Syberię praktycznie nie wchodzi w rachubę. To dzikie pustkowie. Na
zachodniej granicy Chin występuje potencjalne niebezpieczeństwo, ale niezbyt znaczące. Dlatego
imperium rosyjskie, w jednym ze swoich wcieleń, jest dobrze zabezpieczone, z wyjątkiem zachodniej
granicy, gdzie stoi w obliczu największych zagrożeń - geografii i potężnych państw europejskich.

Po upadku komunizmu Rosja została poważnie okrojona. W 1989 roku Sankt Petersburg, jej klejnot,
znajdował się 1,5 tysiąca kilometrów od wojsk NATO. Obecnie jest to niespełna 150 kilometrów. W
1989 roku Moskwa leżała 2 tysiące kilometrów od granicy imperium rosyjskiego. Dzisiaj ta
odległość wynosi około 300 kilometrów. Na południu, z niepodległą Ukrainą, rosyjski punkt oparcia
na Morzu Czarnym jest niepewny i przesunął się na północny skraj Kaukazu. Afganistan okupują,
chociaż tymczasowo, Amerykanie i Rosja straciła opokę w Himalajach. Gdyby jakaś armia
zamierzała dokonać inwazji, Federacja Rosyjska byłaby praktycznie bezbronna.

Strategiczny problem Rosji polega na tym, że jest ona ogromnym krajem ze względnie słabą siecią
komunikacyjną. Gdyby została zaatakowana jednocześnie na wszystkich granicach, to mimo swojej
potężnej armii nie mogłaby się bronić. Miałaby trudności z mobilizacją wojsk i rozmieszczeniem ich
na licznych frontach, musiałaby więc utrzymywać niezwykle wielką armię w stanie ciągłej
gotowości. Ta presja nakłada na Rosję ogromny ciężar ekonomiczny, podkopuje jej gospodarkę i
rozprzęga ją od wewnątrz. To właśnie stało się z państwem sowieckim. Oczywiście to nie pierwszy
raz, kiedy Rosja znalazła się w niebezpieczeństwie.

Ochrona granic nie jest jedynym problemem, z którym Rosja dzisiaj się zmaga. Rosjanie doskonale
zdają sobie sprawę, że stoją w obliczu wielkiego kryzysu demograficznego. Kraj ma obecnie około
145 milionów mieszkańców, a prognozy na rok 2050 oceniają tę liczbę na 90 do 125 milionów. Czas
pracuje przeciwko Rosji. Problemem stanie się niebawem niemożność wystawienia armii
odpowiadającej jej potrzebom strategicznym. Jeśli chodzi o sytuację wewnętrzną, to spada liczba
Rosjan w porównaniu z innymi grupami etnicznymi, co wywiera ogromną presję na Rosję, zmuszając
ją do szybkiego wykonania jakiegoś ruchu. W swoim obecnym położeniu geograficznym nie ma ona
innego wyjścia. Biorąc pod uwagę trajektorię demografii Rosji, za dwadzieścia lat może już być za
późno na działanie, a przywódcy o tym wiedzą. Rosja nie musi podbijać świata, ale musi odzyskać
swoją strefę buforową - zasadniczo granice dawnego Związku Sowieckiego.

Nękani problemami geopolitycznymi, gospodarczymi i demograficznymi, Rosjanie powinni dokonać


zasadniczej zmiany. Przez sto lat próbowali modernizować swój kraj forsowną industrializacją, aby
dogonić resztę Europy. Nigdy im się to nie udało. Około 2000 roku Rosja zmieniła strategię. Zamiast
koncentrować się na rozwoju przemysłu, tak jak w ostatnim stuleciu, Rosjanie przekształcili się w
eksporterów zasobów naturalnych, zwłaszcza energii, ale także minerałów, produktów
rolnych, drewna i cennych metali.

Przenosząc nacisk z rozwoju przemysłu na surowce, Rosjanie obrali zupełnie inną drogę, typową dla
krajów rozwijających się. Ale zważywszy na nieoczekiwany wzrost cen energii i surowców, to
posunięcie nie tylko uratowało rosyjską gospodarkę, ale jeszcze umocniło ją do tego stopnia,
że Rosja może sobie pozwolić na selektywną reindustrializację. Co ważniejsze, ponieważ wydobycie
surowców naturalnych wymaga mniejszych nakładów siły roboczej niż produkcja przemysłowa,
zapewniło to Rosji bazę ekonomiczną, którą można utrzymać przy zmniejszającej się liczbie ludności.

Dało to również Rosji możliwość oddziaływania na system międzynarodowy. Europa potrzebuje


energii. Rosja, budując rurociągi, by dostarczać gaz ziemny, odpowiada na energetyczne potrzeby
Europy oraz własne problemy ekonomiczne i stawia Europę w pozycji zależności. W spragnionym
energii świecie rosyjska energia działa jak heroina. Uzależnia kraje, które zaczynają jej używać.
Rosja wykorzystuje już zasoby gazu ziemnego, aby naginać inne kraje do swojej woli. Ta władza
sięga serca Europy, gdzie Niemcy i dawni satelici sowieccy z Europy Wschodniej są uzależnieni od
rosyjskiego gazu ziemnego. Dodajmy do tego inne zasoby i okaże się, że Rosja może wywierać
znaczącą presję na Europę.

Uzależnienie może być mieczem obosiecznym. Słaba militarnie Rosja nie może wywierać presji na
sąsiadów, ponieważ sąsiedzi mogą sięgnąć po jej bogactwa. Dlatego musi odzyskać swoją siłę
militarną. Państwa bogate i słabe znajdują się w trudnej sytuacji. Skoro Rosja jest bogata w
surowce naturalne i eksportuje je do Europy, musi być w stanie bronić tego, co posiada, i
kształtować międzynarodowe otoczenie, w którym żyje.

W następnej dekadzie Rosja będzie coraz bardziej zamożna, ale niezabezpieczona geograficznie.
Dlatego wykorzysta część swoich bogactw, aby stworzyć siłę militarną wystarczającą do ochrony
własnych interesów, strefy buforowe, które będą ją chronić przed resztą świata - a później strefy
buforowe do ochrony stref buforowych. Jej wielka strategia obejmuje stworzenie głębokich stref
buforowych wzdłuż Niziny Środkowoeuropejskiej, Rosja zatem będzie dzielić swoich sąsiadów i
manipulować nimi, kształtując nowy regionalny układ sił w Europie. Tym, czego Rosja nie może
tolerować, są zwarte granice bez stref buforowych i zjednoczeni przeciwko niej sąsiedzi. Właśnie z
tego powodu przyszłe posunięcia Rosji wydadzą się agresywne, choć w rzeczywistości będą
defensywne.

Działania Rosji rozwiną się w trzech fazach. W pierwszej Rosja, odtwarzając strefy buforowe, jakie
zapewniał jej Związek Sowiecki, skoncentruje się na odzyskiwaniu wpływów i efektywnej kontroli
w jego dawnych republikach. W drugiej fazie Rosja będzie chciała stworzyć drugi pierścień stref
buforowych poza granicami byłego Związku Sowieckiego. Postara się tego dokonać bez
wywoływania zaciętego oporu, który dławił ją podczas zimnej wojny. W trzeciej fazie - w
rzeczywistości będzie się to odbywać od początku - Rosja spróbuje zapobiegać formowaniu się
antyrosyjskich koalicji.

W tym miejscu musimy cofnąć się o krok i przyjrzeć przyczynom, dla których Związek Sowiecki
pozostawał nietknięty w drugiej połowie XX stulecia. Otóż był on spajany nie tylko siłą, lecz także
systemem powiązań gospodarczych, które podtrzymywały go w taki sam sposób, w jaki wcześniej
podtrzymywały imperium rosyjskie. Dawny Związek Sowiecki obejmuje te same obszary - ogromne i
w większości śródlądowe, położone w sercu Eurazji. Ma bardzo słabą wewnętrzną sieć
komunikacyjną, zwłaszcza w regionach śródlądowych, gdzie systemy rzeczne nie nakładają się
na systemy upraw. Dlatego trudno jest transportować żywność - a po industrializacji trudno
przewozić wyprodukowane towary.

Pomyślmy o Związku Sowieckim jako części kontynentu eurazjatyckiego, która ciągnęła się na zachód
od Pacyfiku przez pustkowia leżące na północ od gęsto zaludnionych Chin, na północny zachód od
Himalajów i dalej wzdłuż granicy z Azją Środkową do Morza Kaspijskiego, a stamtąd do Kaukazu.
Osłaniało ją Morze Czarne, a dalej Karpaty. Na północy była tyko Arktyka. W obrębie tej przestrzeni
znajdowała się ogromna masa lądu podzielona na republiki ze słabą gospodarką.

Jeśli myślimy o Związku Sowieckim jako skupisku izolowanych geograficznie i upośledzonych


gospodarczo krajów, widzimy, co spajało je w jedną całość. Kraje składające się na Związek
Sowiecki trzymały się razem z konieczności. Nie mogły rywalizować z resztą świata pod względem
gospodarczym - ale odizolowane od konkurencji światowej mogły współzawodniczyć ze sobą i
wspierać się nawzajem. Było to naturalne skupisko, z łatwością zdominowane przez Rosjan. Kraje za
Karpatami (które Rosja okupowała po drugiej wojnie światowej i które zamieniła w satelitów)
nie należały do tego naturalnego skupiska. Gdyby nie sowiecka potęga militarna, ciążyłyby ku reszcie
Europy, nie ku Rosji.

Związek Sowiecki składał się z elementów, które naprawdę nie miały dokąd pójść. Stare powiązania
ekonomiczne nadal się w tym regionie utrzymują, z tą jedynie różnicą, że nowy model rosyjskiej
gospodarki, nastawiony na eksport energii, uzależnił te kraje od Rosji jeszcze bardziej niż dotąd.
Ukraina, wciągnięta do Europy, nie mogła z nią rywalizować ani w niej uczestniczyć. Jest w
naturalny sposób powiązana gospodarczo z Rosją; uzależniona od tamtejszej energii, zostanie
również w końcu zdominowana przez Rosję militarnie.

Taka jest dynamika, którą wykorzysta Rosja, aby odzyskać swoją strefę wpływów. Niekoniecznie
odtworzy formalną strukturę polityczną kierowaną z Moskwy - chociaż nie jest to wykluczone. Ale w
ciągu następnych pięciu-dziesięciu lat rosyjskie wpływy w tym regionie będą rosnąć. Aby
to przeanalizować, rozbijmy ów region na trzy rejony operacyjne: Kaukaz, Azję Środkową i teatr
europejski, który obejmuje państwa bałtyckie.

KAUKAZ
Kaukaz, stanowiący naturalną granicę pomiędzy potęgą rosyjską i turecką, zawsze był punktem
zapalnym na styku dwóch imperiów, także podczas zimnej wojny. Przez Kaukaz przebiegała granica
turecko-sowiecka, przy czym po jej sowieckiej stronie znajdowały się trzy odrębne
republiki: Armenia, Gruzja i Azerbejdżan, obecnie niepodległe. Kaukaz położony jest na południe od
samej Federacji Rosyjskiej, obejmującej muzułmańskie obszary Dagestanu i, co ważniejsze,
Czeczenii, gdzie po upadku komunizmu rozgorzała wojna partyzancka przeciwko rosyjskiej
dominacji.

Z czysto defensywnego punktu widzenia dokładna granica rosyjskich i tureckich wpływów nie ma
większego znaczenia. Górzysty teren ułatwia obronę. Gdyby jednak Rosjanie całkowicie utracili
swój przyczółek na Kaukazie i zostali zepchnięci na północ, na równiny, Rosja znalazłaby się

w trudnym położeniu. Z luką pomiędzy Ukrainą a Kazachstanem, szerokości zaledwie kilkuset


kilometrów, miałaby poważny strategiczny problem.

Z tego właśnie powodu Rosjanie nie chcą kompromisu z Czeczenią, której południowa część wrzyna
się głęboko w północny Kaukaz. W razie utraty Czeczenii sytuacja Rosji mocno by się
skomplikowała. Gdyby Rosjanie mieli wybór, woleliby znaleźć oparcie dalej na południe, w
Gruzji. Armenia bowiem jest sojusznikiem Rosji. Kontrola nad Czeczenią jest zatem nieodzowna, a
ponowne wchłonięcie Gruzji - pożądane. Opanowanie Azerbejdżanu nie zapewnia korzyści
strategicznych - ale Rosjanie nie mieliby nic przeciwko temu, żeby zrobić z niego strefę buforową na
granicy z Iranem. Położenie Rosji tutaj nie jest najgorsze, ale Gruzja, nie przypadkiem blisko
związana ze Stanami Zjednoczonymi, stanowi kuszący cel, co pokazał konflikt z sierpnia 2008 roku.

Zajadłe animozje nadal targają tym regionem, jak to się dzieje zawsze w regionach górskich, gdzie
mieszkają małe narody. Ormianie na przykład nienawidzą Turków, których oskarżają o ludobójstwo
dokonane na początku XX stulecia, więc Armenia, szukając opieki, ogląda się na Rosjan. Antagonizm
armeńsko-gruziński jest bardzo silny, a chociaż Stalin był Gruzinem, Gruzini odnoszą się wrogo do
Ormian i bardzo nieufnie do Rosjan. Ci ostatni uważają, że Gruzini przymykali oczy, kiedy przez
ich kraj przechodziły dostawy broni dla Czeczenów, a zbliżenie gruzińsko--amerykańskie tylko
pogarsza sytuację. Azerbejdżan jest nastawiony wrogo do Armenii - i dlatego blisko związany z
Iranem i Turcją.

Sytuację na Kaukazie nie tylko trudno zrozumieć, ale też trudno się z nią uporać. Komunistyczna
Rosja zdołała rozwiązać ten złożony problem, anektując wszystkie te kraje w latach 1920-1921 i
bezlitośnie dławiąc ich autonomię. Rosja nie może patrzeć obojętnie na ten region, ani teraz, ani w
przyszłości - chyba że jest gotowa utracić oparcie na Kaukazie. Dlatego Rosjanie zamierzają umocnić
swoją pozycję, poczynając od Gruzji. Ich aspiracje doprowadzą jednak do konfrontacji ze
Stanami Zjednoczonymi, które postrzegają Gruzję jako strategiczny atut. Jeśli rebelia czeczeńska
całkowicie nie wygaśnie, Rosjanie będą musieli ruszyć na południe, izolować jej ognisko i
ugruntować swoją pozycję w górach.

Są dwa państwa, które nie chcą, żeby do tego doszło. Jednym z nich są Stany Zjednoczone, a drugim
Turcja. Amerykanie potraktują rosyjską dominację nad Gruzją jako podkopanie ich pozycji w tym
regionie, Turcy -jako zachętę dla Ormian i groźbę powrotu wojsk rosyjskich na tureckie granice.
Opór tych dwóch krajów utwierdzi Rosjan w przekonaniu o potrzebie działania. Rezultatem będzie
konflikt na Kaukazie.

AZJA ŚRODKOWA
Azja Środkowa - ogromny obszar ciągnący się od Morza Kaspijskiego do granicy chińskiej - jest w
większości muzułmańska i dlatego, jak widzieliśmy, doświadczyła głębokiej destabilizacji, która
dotknęła świat muzułmański po upadku Związku Sowieckiego. Sama w sobie, jako region z
rezerwami energetycznymi, przedstawia sporą wartość ekonomiczną.
Ma jednak niewielkie strategiczne znaczenie dla Rosjan - chyba że opanuje ją inne wielkie
mocarstwo i wykorzysta jako bazę przeciwko nim. Gdyby to nastąpiło, Azja Środkowa stałaby się
niezwykle ważna. Ten, kto zająłby Kazachstan, znalazłby się 150 kilometrów od Wołgi, głównej
arterii rzecznej rosyjskiego rolnictwa.

W latach dziewięćdziesiątych zalały ten region zachodnie firmy energetyczne. Rosji to nie
przeszkadzało. Nie mogła z nimi rywalizować i nie była w stanie sprawować nad regionem kontroli
militarnej. Zresztą pod tym względem był on dla Rosjan strefą raczej obojętną. Wszystko to zmieniło
się jedenastego września 2001 roku, który ukształtował na nowo geopolitykę regionu. Jedenasty
września skłonił Stany Zjednoczone do inwazji na Afganistan. Ponieważ same nie były w stanie
szybko jej zorganizować, zwróciły się o pomoc do Rosji.

Amerykanie poprosili Rosjan, aby nakłonili Sojusz Północny, afgańskie ugrupowanie


przeciwstawiające się talibom, do czynnego wystąpienia. Rosjanie wspierali Sojusz i w efekcie
sprawowali nad nim kontrolę. Amerykanie poprosili również o pomoc w uzyskaniu baz w niektórych
krajach Azji Środkowej. Teoretycznie były to kraje niepodległe, ale Stany liczyły na Sojusz Północny
i wolały uniknąć zadrażnień z Rosją. Kraje Azji Środkowej też nie chciały rozgniewać Rosjan - a
samoloty amerykańskie musiały przelatywać nad terytorium byłego Związku Sowieckiego, żeby
dotrzeć do punktów przeznaczenia.

Rosjanie zgodzili się na amerykańską obecność wojskową w tym regionie, uważając, że będzie to
sytuacja tymczasowa. Ale ponieważ wojna w Afganistanie się przeciągała, Stany Zjednoczone
pozostały; a skoro pozostały, zdobywały coraz większe wpływy w poszczególnych
republikach regionu. Rosja uświadomiła sobie, że obszar, który stanowił łagodną strefę buforową,
został zdominowany przez największe światowe mocarstwo -mocarstwo, które naciskało Rosję na
Ukrainie, na Kaukazie i w krajach bałtyckich. W dodatku, w miarę jak ceny energii rosły i Rosja
przyjmowała nową strategię ekonomiczną, zasoby energetyczne Azji Środkowej nabierały coraz
większego znaczenia.

Rosja nie życzyła sobie wojsk amerykańskich 150 kilometrów od Wołgi. Po prostu musiała
zareagować. Nie podjęła bezpośrednich działań, lecz zaczęła manipulować sytuacją polityczną w
regionie, redukując amerykańskie wpływy. Było to posunięcie obliczone na powrót Azji
Środkowej do rosyjskiej strefy wpływów. Natomiast Amerykanie, na drugiej półkuli, zaangażowani
w pogrążonych w chaosie Afganistanie, Iranie i Pakistanie, nie byli w stanie się przeciwstawić. Co
znamienne, to jedno z niewielu miejsc, dokąd nie sięga amerykańska potęga morska.

Azja Środkowa jest obszarem, na którym Stany Zjednoczone nie mogą się przeciwstawić rosyjskiej
presji. Jest to również obszar, na którym Chiny mogą spowodować problemy, lecz, jak widzieliśmy,
raczej do tego nie dojdzie. Chińczycy mają tam wpływy gospodarcze, ale Rosjanie dysponują
środkami militarnymi i finansowymi, żeby ich stamtąd wyprzeć. Mogą zaoferować Chinom dostęp do
Azji Środkowej, ale sytuacja stworzona w XIX stuleciu i utrzymywana przez Związek Sowiecki
zostanie przywro-eona. Dlatego, moim zdaniem, Azja Środkowa znajdzie się ponownie w rosyjskiej
strefie wpływów. Nastąpi to na początku drugiej dekady XXI stulecia, na długo przed rozpoczęciem
wielkiej konfrontacji na zachodzie, w Europie.

TEATR EUROPEJSKI
Teatr europejski jest oczywiście obszarem położonym bezpośrednio na zachód od Rosji. W tym
regionie Rosja graniczy z trzema państwami bałtyckimi, Estonią, Łotwą i Litwą, oraz z dwiema
niepodległymi republikami, Białorusią i Ukrainą. Wszystkie one wchodziły niegdyś w skład Związku
Sowieckiego, a wcześniej imperium rosyjskiego. Za tymi krajami ciągnie się pas dawnych
sowieckich satelitów: Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria. Żeby zapewnić sobie
bezpieczeństwo, Rosjanie muszą dominować nad Białorusią i Ukrainą. Kraje bałtyckie mają
drugorzędne znaczenie, ale też są ważne. Europa Wschodnia nie jest obszarem newralgicznym,
dopóki Rosja opiera się o Karpaty na południu i dysponuje znacznymi siłami na Nizinie
Środkowoeuropejskiej. Ale to wszystko może się oczywiście skomplikować.

Ukraina i Białoruś są dla Rosjan wszystkim. Gdyby wpadły w ręce nieprzyjaciela - na przykład
wstąpiły do NATO - Rosja znalazłaby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Moskwa leży zaledwie
nieco ponad 300 kilometrów od granicy z Białorusią, Ukraina niecałe 300 kilometrów od
Wołgogradu, dawniej Stalingradu. Rosja pokonała Napoleona i Hitlera swoją przestrzenią. Bez
Białorusi i Ukrainy nie ma przestrzeni, nie ma ziemi, którą może oddać za cenę krwi przeciwnika.
Absurdem byłoby oczywiście wyobrażać sobie, że NATO stanowi dla Rosji zagrożenie.
Ale Rosjanie myślą w kategoriach dwudziestoletnich cyklów i wiedzą, jak szybko to, co absurdalne,
staje się możliwe.

Wiedzą również, że Stany Zjednoczone systematycznie powiększały swój zasięg, rozszerzając


członkostwo w NATO na Europę Wschodnią i kraje bałtyckie. Gdy tylko Stany zaczęły podejmować
próby wciągnięcia Ukrainy do NATO, Rosja zmieniła swój pogląd na temat amerykańskich intencji.
Z punktu wadzenia Rosjan wejście Ukrainy do NATO zagraża rosyjskim interesom w taki sam
sposób, w jaki Układ Warszawski zagrażałby interesom amerykańskim, gdyby wkroczył do Meksyku.
Kiedy wydawało się, że celem prozachodniej „pomarańczowej rewolucji” w 2004 roku jest
przyjęcie Ukrainy do NATO, Rosjanie oskarżyli Stany Zjednoczone o próbę okrążenia i zniszczenia
Rosji. Jest kwestią otwartą, co myśleli Amerykanie. Nie jest kwestią otwartą, że Ukraina w
NATO byłaby potencjalnym zagrożeniem dla rosyjskiego bezpieczeństwa narodowego.

Rosjanie nie zmobilizowali armii. Zmobilizowali za to służby wywiadowcze, które miały doskonałe
tajne kontakty na Ukrainie. W efekcie podkopali „pomarańczową rewolucję”, grając na rozdźwiękach
pomiędzy prorosyjską Ukrainą wschodnią a proeuropejską Ukrainą zachodnią. Nie okazało się to
szczególnie trudne i ukraińscy politycy bardzo szybko znaleźli się w kleszczach. Jest tylko kwestią
czasu, kiedy rosyjskie wpływy rozciągną się na Kijów.

Sprawa z Białorusią przedstawia się prościej. Jak wspomnieliśmy wcześniej, jest ona najmniej
zreformowaną spośród dawnych republik sowieckich. Pozostaje scentralizowanym, autorytarnym
państwem. Co ważniejsze, jej przywódcy wielokrotnie ubolewali nad rozpadem Związku
Sowieckiego i proponowali jakiegoś rodzaju unię z Rosją. Taka unia musiałaby oczywiście zostać
zawarta na warunkach rosyjskich, co doprowadziłoby do napięć, ale przystąpienie Białorusi do
NATO nie wchodzi w grę.

Ponowne wciągnięcie Białorusi i Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów jest pewne w ciągu
następnych pięciu lat. Kiedy to nastąpi, Rosja prawie powróci do swoich granic z Europą sprzed obu
wojen światowych. Oparta o Kaukaz na południu, z bezpieczną Ukrainą, na Nizinie
Środkowoeuropejskiej będzie graniczyła z Polską i krajami bałtyckimi. Pojawi się wówczas
kwestia: kto jest najpotężniejszym krajem na północy i gdzie dokładnie będą przebiegać granice?
Prawdziwym punktem zapalnym staną się kraje bałtyckie.

Tradycyjna droga do inwazji na Rosję to 500-kilometrowa brama pomiędzy północnymi Karpatami a


Morzem Bałtyckim. Jest to płaski, łatwy do przebycia teren z nielicznymi rzekami. Nizina
Środkowoeuropejska nie stanowi żadnej przeszkody dla najeźdźcy, który może podążać prosto na
wschód do Moskwy lub do Sankt Petersburga na północnym wschodzie. Podczas zimnej wojny Sankt
Petersburg dzieliło od linii frontu NATO ponad 1,5 tysiąca kilometrów. Dzisiaj ta odległość wynosi
niespełna 150 kilometrów. To tłumaczy, przed jakim strategicznym koszmarem stoi Rosja w krajach
bałtyckich - i co będzie musiała zrobić, żeby ten problem rozwiązać.

Trzy kraje bałtyckie były niegdyś częścią Związku Sowieckiego. Wszystkie uzyskały niepodległość
po jego upadku. A potem wszystkie wstąpiły do NATO. Jak już wspominaliśmy, Europejczycy
najprawdopodobniej weszli zbyt daleko w swoją dekadencką fazę i nie mają dość energii, żeby
wykorzystać tę sytuację. Rosjanie jednak nie będą opierać swojego bezpieczeństwa narodowego na
tym założeniu. Widzieli, jak Niemcy, w 1932 roku pogrążone w niemocy, w niespełna dziesięć lat
później doszły do bram Moskwy. Włączenie państw bałtyckich wraz z Polską do NATO niezwykle
przybliżyło jego granicę do serca Rosji. Kraj, który był najeżdżany trzykrotnie w ciągu ostatnich
dwustu lat, nie może sobie pozwolić na wygodne założenie, że NATO i jego członkowie nie
stanowią zagrożenia.

Z rosyjskiego punktu widzenia główna droga inwazji na ich kraj nie tylko stoi otworem, ale też
znajduje się w rękach państw nastawionych wrogo wobec Rosji. Państwa bałtyckie nigdy nie
wybaczyły Rosjanom okupacji. Polacy są równie rozgoryczeni i odnoszą się nieufnie do rosyjskich
intencji. Teraz, kiedy te kraje należą do NATO, tworzą linię frontu. Za nimi są Niemcy, kraj, któremu
Rosja nie ufa tak samo, jak Polacy i Bałtowie nie ufają Rosji. Rosjanie z pewnością cierpią na
paranoję - ale to nie znaczy, że nie mają wrogów lub że są szaleni.

To będzie rejon przyszłej konfrontacji. Rosjanie mogą się pogodzić z neutralnym regionem bałtyckim.
Ale region bałtycki będący częścią NATO, blisko związany z Amerykanami, stanowi zbyt wielkie
ryzyko. Z kolei Amerykanie, zastopowani w Azji Środkowej i ostrożni na Kaukazie, nie mogą się
wycofać znad Bałtyku. Każdy kompromis zawarty kosztem tych trzech członków NATO wywołałby
panikę w Europie Wschodniej, jej zachowanie stałoby się nieprzewidywalne, a możliwość
przesunięcia rosyjskiej strefy wpływów na zachód znacznie by wzrosła. Rosja ma tam swoje żywotne
interesy, ale Amerykanie, jeśli zechcą, mogą rzucić na szalę wielką potęgę.

Następnym posunięciem Rosji będzie prawdopodobnie porozumienie z Białorusią w sprawie


zintegrowanego systemu obrony. Białoruś i Rosja były ze sobą związane przez bardzo długi czas,
nastąpi zatem powrót do stanu naturalnego. Wojska rosyjskie staną nad granicą państw bałtyckich.
Staną również nad polską granicą - i to zapoczątkuje prawdziwą konfrontację.

Polacy obawiają się Rosjan i Niemców. Osaczeni między tymi dwoma państwami, pozbawieni
naturalnych rubieży obronnych, boją się tego, kto jest w danym momencie silniejszy. W odróżnieniu
od reszty Europy Wschodniej, którą od Rosji oddziela przynajmniej bariera Karpat - i która graniczy
z Ukrainą, nie z Rosją - Polska leży na niebezpiecznej Nizinie Środkowoeuropejskiej. Kiedy
Rosjanie w ramach konfrontacji z państwami bałtyckimi wrócą na swoje dawne granice, Polacy
zareagują. Polska ma prawie 40 milionów ludności i nie jest małym krajem, a ponieważ wesprą ją
Stany Zjednoczone, będzie krajem, którego nie można lekceważyć.

Polacy udzielą poparcia Bałtom. Rosjanie wciągną Ukraińców do swojego sojuszu z Białorusią, po
czym rozmieszczą wojska wzdłuż polskiej granicy i aż do Morza Czarnego na południu. Wtedy też
podejmą próbę neutralizacji państw bałtyckich. Nastąpi to, jak sądzę, około 2015 roku.

Rosjanie będą dysponowali trzema instrumentami do wywierania wpływu na państwa bałtyckie.


Rozpoczną od tajnych operacji. W taki sam sposób, w jaki Stany Zjednoczone finansowały i
pobudzały do działania pozarządowe organizacje na całym świecie, Rosjanie będą finansować i
aktywizować rosyjskie mniejszości w tych krajach, jak również wszystkie elementy prorosyjskie,
jakie uda im się znaleźć lub kupić. Kiedy Bałtowie stłumią te ruchy, da to Rosjanom pretekst do
sięgnięcia po drugi instrument, sankcje ekonomiczne, zwłaszcza w postaci odcięcia dostaw
gazu ziemnego. Wreszcie zastosują presję militarną, koncentrując na granicach znaczne siły. Polacy i
Bałtowie, czemu trudno się dziwić, pamiętają nieprzewidywalność Rosjan. Presja psychologiczna
będzie ogromna.

Wiele się mówiło w ostatnich latach o słabości armii rosyjskiej i w pierwszej dekadzie po upadku
Związku Sowieckiego było w tym sporo racji. Ale obecnie mamy nową rzeczywistość - w roku 2000
słabość zaczęła ustępować, a do roku 2015 będzie już sprawą przeszłości. Nadchodząca konfrontacja
w północno-wschodniej Europie nie objawi się nagle, lecz będzie przewlekła. Rosjanie będą mieli
czas, żeby odbudować swoją potęgę militarną. Jedyną dziedziną, w której Rosja w latach
dziewięćdziesiątych nadal prowadziła badania, były zaawansowane technologie wojskowe. Do roku
2010 z pewnością będzie dysponowała najskuteczniejszą armią w tym regionie. Pięć-dziesięć lat
później będzie posiadała armię zdolną przeciwstawić się każdemu państwu, które próbowałoby
zastosować siłę w tym regionie, nawet Stanom Zjednoczonym.

Rosja zmierzy się z grupą państw, które nie mogą się bronić, i sojuszem NATO, który jest skuteczny
tylko pod warunkiem, że Stany Zjednoczone są gotowe do użycia siły. Jak widzieliśmy, Stany
prowadzą w Eurazji ściśle ukierunkowaną politykę - starają się nie dopuścić do tego, by
jakiekolwiek państwo podporządkowało sobie ten region lub jego część. Jeśli Chiny będą słabe lub
podzielone, Europejczycy zaś słabi i podzieleni, Stany Zjednoczone będą miały jeden zasadniczy cel:
zapobiec powszechnej wojnie, skupiając uwagę Rosjan na Bałtach i Polakach, a odciągając ją od
sytuacji globalnej.

Stany Zjednoczone posłużą się tradycyjną metodą wspierania tych krajów: transferem technologii. Do
roku 2020 stanie się ona bardziej skuteczna. Nowe technologie wojskowe będą wymagały
mniejszych, bardziej wyspecjalizowanych sił zbrojnych, co oznacza, że mniejsze państwa
będą dysponować niewspółmiernie wielką potęgą militarną, jeśli uzyskają dostęp do
zaawansowanych technologii. Stany Zjednoczone chętnie wzmocnią potęgę Polski i państw
bałtyckich. Jeśli Rosję trzeba związać i powstrzymać, to nie ma lepszego sposobu. Gruzja na
Kaukazie stanowi drugi punkt zapalny, irytujący dla Rosjan, ponieważ odciąga ich siły z Europy, i
dlatego Stany Zjednoczone będą ingerowały na tym obszarze. Ale liczyć się będzie Europa, nie
Kaukaz.

Zważywszy na amerykańską potęgę, Rosjanie nie zaatakują bezpośrednio ani też Amerykanie nie
pozwolą swoim sojusznikom na żadne awantury. Rosja spróbuje wywrzeć presję na Stany
Zjednoczone gdzie indziej w Europie oraz w innych częściach świata. Będzie na przykład chciała
zdestabilizować sąsiadujące z nią kraje, takie jak Słowacja i Bułgaria. Ta konfrontacja rozszerzy się
na całą granicę pomiędzy Rosją a resztą Europy.

Podstawową strategią Rosji będzie próba rozbicia NATO i izolowania Europy Wschodniej. Kluczem
do tego będą Niemcy, do których przyłączą się Francuzi. Ani jedni, ani drudzy nie chcą kolejnej
konfrontacji z Rosją. Oba te kraje mają ograniczoną perspektywę, a Niemcy są uzależnione
od rosyjskiego gazu ziemnego. Wprawdzie próbują ograniczyć tę zależność i prawdopodobnie w
jakimś stopniu im się to uda, jednak do pełnej samowystarczalności nadal będzie im daleko. Dlatego
Rosjanie zaczną przekonywać Niemców, że Amerykanie znowu wykorzystują ich do powstrzymania
Rosji, ona zaś nie tylko nie grozi Niemcom, ale też ma z nimi wspólne interesy - stabilną, neutralną
strefę buforową w postaci niepodległej Polski. Kwestia państw bałtyckich, stwierdzą, nie powinna
mieć z tym nic wspólnego. Jedyny powód, dla którego Amerykanie wspierają państwa bałtyckie, jest
taki, że planują agresję przeciwko Rosji. Rosja jest gotowa zagwarantować autonomię państwom
bałtyckim w ramach szerszej konfederacji, jak również bezpieczeństwo Polsce w zamian za redukcję
sił zbrojnych i neutralność. Możliwość alternatywna - wojna - nie leży w interesie Niemców ani
Francuzów.

Te argumenty prawdopodobnie poskutkują, uważam jednak, że wszystko rozegra się w


nieoczekiwany sposób. Stany Zjednoczone, zawsze nadmiernie agresywne z europejskiego punktu
widzenia, będą wzniecać niepotrzebny niepokój w Europie Wschodniej, aby zagrozić Rosjanom.
Jeśli Niemcy pozwolą NATO na takie działania, zostaną wciągnięte w konflikt, którego nie chcą.
Dlatego przypuszczam, że zablokują poparcie NATO dla Polski, państw bałtyckich i reszty Europy
Wschodniej - NATO, aby funkcjonować, potrzebuje jednomyślności, a Niemcy są wielką potęgą.
Rosjanie będą oczekiwać, że wstrząs wywołany wycofaniem poparcia NATO zmusi Polaków i
Bałtów do uległości.

Stanie się coś wręcz przeciwnego. Polska, uwikłana w swój historyczny koszmar pomiędzy Rosją a
Niemcami, uzależni się jeszcze bardziej od Stanów Zjednoczonych. Te zaś, dostrzegając sposobność
do związania Rosjan tanim kosztem - podzielenia Europy, a przy okazji osłabienia Unii Europejskiej
- zwiększą swoje poparcie dla Europy Wschodniej. Około 2015 roku wyłoni się nowy blok państw,
przede wszystkim dawnych satelitów sowieckich sprzymierzonych z krajami bałtyckimi. Znacznie
bardziej energiczny niż państwa Europy Zachodniej, mający więcej do stracenia i wspierany przez
Stany Zjednoczone, blok ten okaże zdumiewającą dynamikę.

Rosjanie odpowiedzą na tę subtelną amerykańską grę, próbując wzmocnić presję na Stany


Zjednoczone w innych częściach świata. Na przykład na Bliskim Wschodzie, gdzie wciąż będzie
trwać niekończąca się konfrontacja pomiędzy Izraelem a Palestyńczykami, Rosjanie zwiększą pomoc
wojskową dla Arabów. Wszędzie tam, gdzie istnieją antyamerykańskie reżimy, popłynie rosyjska
pomoc wojskowa. Do 2015 roku globalna konfrontacja na ograniczoną skalę rozwinie się już na
dobre, a około 2020 przybierze na sile. Żadna ze stron nie zdecyduje się na wojnę, ale obie będą
manewrować.

Do 2020 roku konfrontacja stanie się dominującą kwestią globalną -i wszyscy uznają ją za
permanentny problem. Nie będzie ona tak konsekwentna jak zimna wojna. Rosjanie utracą zdolność
do opanowania całej Eurazji i przestaną być prawdziwym globalnym zagrożeniem. Pozostaną jednak
zagrożeniem regionalnym i w tym kontekście doczekają się reakcji Stanów Zjednoczonych. Na całej
granicy rosyjskiej wzrośnie napięcie, ale Stany nie zdołają (lub nie będą musiały) odtworzyć wokół
Rosji kordonu sanitarnego, jakim udało im się w swoim czasie otoczyć Związek Sowiecki.

W warunkach konfrontacji europejskie uzależnienie od węglowodorów, w większości pochodzących


z Rosji, stanie się kwestią strategiczną. Amerykańska strategia będzie polegała na odchodzeniu od
węglowodorowych źródeł energii. Nada to potężny impuls amerykańskim pracom nad jej
alternatywnymi źródłami. Rosja, tak jak do tej pory, skoncentruje się raczej na istniejących gałęziach
przemysłu niż na rozwijaniu technologii. To będzie oznaczało zwiększenie produkcji ropy i gazu
ziemnego, a nie poszukiwanie nowych źródeł energii. W rezultacie Rosja nie wysunie się na czoło
rozwoju technicznego, który zdominuje znaczną część stulecia.

Będzie za to musiała zwiększyć swój potencjał militarny. W ten sposób, tak jak w minionych dwóch
stuleciach, przeznaczy większość swoich funduszy badawczych na zastosowanie nowych technologii
do celów wojskowych i na rozwój istniejących gałęzi przemysłu, pozostając daleko w tyle za
Stanami Zjednoczonymi i resztą świata w dziedzinie cywilnej myśli technicznej. Ucierpi zwłaszcza,
paradoksalnie, z powodu swoich bogactw węglowodorowych, ponieważ nie będzie miała motywacji
do rozwijania nowych technologii, odczuje natomiast dotkliwie wydatki na wojsko.

W pierwszej fazie przywracania swojej potęgi, do około 2010 roku, Rosja spotka się z
lekceważącym nastawieniem. Będzie postrzegana jako niewydolne państwo z ociężałą gospodarką i
słabym potencjałem militarnym. W drugiej dekadzie XXI stulecia, kiedy konfrontacje na jej granicach
przybiorą na sile, a bezpośredni sąsiedzi poczują się zaniepokojeni, większe mocarstwa nadal będą
ją lekceważyć.
Stany Zjednoczone w szczególności mają skłonność najpierw nie doceniać, a następnie przeceniać
przeciwników. Do roku 2015 Stany znowu będą obsesyjnie zaprzątnięte Rosją. Da się tutaj
zaobserwować interesujący proces. Amerykanie przeżywają huśtawkę nastrojów, ale w
rzeczywistości, jak widzieliśmy, prowadzą bardzo konsekwentną i racjonalną politykę zagraniczną.
W tym przypadku osiągną stan maniakalny, ale skoncentrują się na związaniu Rosji bez wdawania się
w wojnę.

Ogromnego znaczenia nabierze przebieg linii uskokowych. Jeśli odrodzenie Rosji ma wywołać
niewielki kryzys, Rosjanie zdominują Azję Środkową i Kaukaz i prawdopodobnie wchłoną
Mołdawię, ale nie zdołają wchłonąć państw bałtyckich ani zdominować krajów na zachód od Karpat.
Jeśli Rosjanom uda się opanować państwa bałtyckie i zdobyć znaczących sojuszników na Bałkanach,
takich jak Serbia, Bułgaria czy Grecja -albo kraje środkowoeuropejskie, takie jak Słowacja -
rywalizacja pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją stanie się bardziej zajadła i groźna.

Ostatecznie jednak nie będzie to miało większego znaczenia. Rosyjska potęga militarna zostanie
poważnie nadszarpnięta w starciu z tym ułamkiem amerykańskiej potęgi militarnej, jaki Stany
zdecydują się wykorzystać w odpowiedzi na rosyjskie poczynania. Niezależnie od tego, co
zrobi reszta Europy, Polska, Republika Czeska, Węgry i Rumunia będą odrzucać rosyjskie awanse i
zawrą każdy układ, jakiego zażądają Stany Zjednoczone, byle zyskać ich poparcie. Tym razem
granica zostanie przeciągnięta w Karpatach, a nie w Niemczech, tak jak podczas zimnej wojny.
Polskie równiny północne staną się głównym rejonem konfrontacji, ale Rosjanie nie podejmą kroków
militarnych.

Przyczyny, które doprowadziły do tej konfrontacji - a wcześniej do zimnej wojny - narzucą taki sam
wynik jak podczas zimnej wojny, tym razem przy mniejszym wysiłku Stanów Zjednoczonych.
Poprzednia konfrontacja nastąpiła w Europie Środkowej. Ta rozegra się znacznie dalej
na wschodzie. W poprzedniej konfrontacji Chiny były sojusznikiem Rosji, przynajmniej na początku.
W tym przypadku będą wyłączone z gry. Poprzednio Rosja sprawowała całkowitą kontrolę nad
Kaukazem, ale teraz nie zdoła jej uzyskać i stanie w obliczu amerykańskiego i tureckiego parcia na
północ. W poprzedniej konfrontacji Rosja miała ogromną populację, obecnie liczba jej ludności jest
mniejsza i ciągle spada. Presja wewnętrzna, zwłaszcza na południu, odciągnie uwagę Rosjan od
zachodu i w końcu, bez wojny, Rosja się załamie. Tak jak załamała się w roku 1917, a później w
1991. A jej potencjał militarny skurczy się znowu wkrótce po roku 2020.
AMERYKAŃSKA POTĘGA I KRYZYS LAT
TRZYDZIESTYCH
Na południowej granicy Stanów Zjednoczonych powstaje mur. Celem jest zatrzymanie nielegalnych
imigrantów. Stany zbudowały swoją potęgę gospodarczą rękami imigrantów, ale od lat dwudziestych
XX stulecia panowała powszechna zgoda, że napływ imigrantów należy ograniczyć, tak aby
gospodarka mogła ich wchłonąć i aby nie odbierali miejsc pracy obywatelom amerykańskim. Mur
wzdłuż granicy meksykańskiej jest logiczną konsekwencją tej polityki.

W latach dwudziestych ubiegłego wieku świat przeżywał gwałtowną eksplozję demograficzną. Przed
Stanami Zjednoczonymi - i przed światem - pojawił się problem: co zrobić z coraz większym
rezerwuarem siły roboczej? Siła robocza była tania i podążała do bogatych krajów. W obliczu
groźby najazdu potencjalnych imigrantów Stany Zjednoczone postanowiły ograniczyć ich napływ, aby
nie dopuścić do drastycznego spadku płac.

Założenie, na którym opierała się amerykańska polityka imigracyjna, nie będzie już prawdziwe w
XXI stuleciu. Przyrost naturalny się zmniejsza, a ludzie żyją dłużej. Rezultatem jest starzenie się
społeczeństwa i spadek liczby młodych pracowników. Oznacza to, że nie później niż w 2020 roku
Stany Zjednoczone zaczną się borykać z brakiem rąk do pracy, pogłębiającym się przez całą dekadę, i
żeby wypełnić tę lukę, będą potrzebowały imigrantów. Ale w tym samym czasie reszta
uprzemysłowionego świata też będzie potrzebowała nowych pracowników. W XX stuleciu dążono
do ograniczenia imigracji. W XXI stuleciu celem stanie się przyciągnięcie odpowiedniej liczby
imigrantów.

Drugi upadek Rosji na pozór zapoczątkuje złotą epokę dla Stanów Zjednoczonych. Ale potężny
kryzys wewnętrzny spowodowany brakiem siły roboczej ujawni się w momencie, kiedy konfrontacja
z Rosją będzie dobiegać końca.

Już dzisiaj widzimy oznaki tego kryzysu w starzeniu się społeczeństw rozwiniętych krajów
przemysłowych. Po części będzie to kryzys społeczny - struktury rodzinne, istniejące od stuleci, będą
się nadal rozpadać, a ogromna liczba ludzi starszych pozostanie bez opieki. To doprowadzi do
zaciętej walki politycznej pomiędzy społecznym konserwatyzmem a wciąż zmieniającą się
rzeczywistością. Widzimy to już w kulturze masowej - od programów publicystycznych do wystąpień
polityków - ale zjawisko będzie się dramatycznie nasilać, aż w połowie drugiej dekady XXI stulecia
osiągnie punkt krytyczny.

Kryzys ujawni się - jeśli historia może dostarczyć jakiejś wskazówki -podczas wyborów
prezydenckich w 2028 lub 2032 roku. Mówię to, ponieważ istnieje dziwny - i nie do końca
wytłumaczalny - wzór wpisany w amerykańską historię. Mniej więcej co pięćdziesiąt lat Stany
Zjednoczone stają w obliczu przełomowego kryzysu gospodarczego i społecznego. Problemy
pojawiają się w dekadzie poprzedzającej kryzys. Odbywają się wybory prezydenckie, które zwykle
w ciągu następnej dekady zmieniają krajobraz polityczny. Kryzys zostaje zażegnany i Stany
Zjednoczone rozkwitają. W następnym pokoleniu rozwiązanie starych problemów stwarza nowe,
które się nasilają aż do następnego kryzysu -i proces się powtarza. Czasem moment decydujący
uwidacznia się dopiero później, a czasem nie da się go przeoczyć. Tak czy inaczej ów
moment zawsze jest.

Aby zrozumieć, dlaczego moim zdaniem w latach dwudziestych dojdzie do kryzysu, należy
przeanalizować ten wzór nieco bardziej szczegółowo. Tak jak nie można inwestować na giełdzie bez
zrozumienia wzorów historycznych, tak samo nie da się doszukać sensu w mojej prognozie
bez zrozumienia amerykańskich cyklów politycznych i gospodarczych.

W swojej historii Stany Zjednoczone przeszły dotąd przez cztery takie pełne cykle, a obecnie są
mniej więcej w połowie piątego. Cykle zaczynają się zazwyczaj od przełomowej prezydentury, a
kończą prezydenturą

schyłkową. Zatem cykl Washingtona kończy się Johnem Quincym Adamsem, cykl Jacksona -
Ulyssesem S. Grantem, cykl Hayesa - Herbertem Hooverem, a cykl Roosevelta - Jimmym Carterem.
W sferze głębszej, niepolitycznej kryzys determinuje walka pomiędzy odchodzącą klasą dominującą i
ustalonym modelem gospodarczym a wyłaniającą się nową klasą i nowym modelem gospodarczym.
Każda frakcja reprezentuje diametralnie różny światopogląd i odmienną definicję tego, co znaczy być
dobrym obywatelem, a także odzwierciedla zmieniające się sposoby zarabiania na życie.

CYKL I: OD ZAŁOŻYCIELI DO PIONIERÓW


Ameryka powstała w 1776 roku wraz z uchwaleniem Deklaracji Niepodległości. Od tego momentu
miała narodową tożsamość, narodową armię i narodowy kongres. Założyciele wywodzili się
zasadniczo z jednej grupy etnicznej - byli Anglikami z niewielką domieszką Szkotów. Ci zamożni
ludzie uważali się za strażników nowego systemu rządzenia, różniących się charakterem od
pozbawionych ziemi i pieniędzy mas -i z pewnością od afrykańskich niewolników.

Ale nie mogli zbudować kraju sami. Potrzebni byli pionierzy, aby zwiększyć jego powierzchnię i
zasiedlić obszar na zachód od Alleghenów. Owi pionierzy byli ludźmi zupełnie niepodobnymi do
Jeffersona czy Washingtona. Zazwyczaj byli to biedni, niewykształceni imigranci, głównie Szkoci
albo Irlandczycy, którzy szukali małych działek ziemi do wykarczowania i uprawy. Byli to ludzie
pokroju Daniela Boone’a.

W latach dwudziestych XIX stulecia pomiędzy tymi dwiema grupami toczyła się zacięta walka
polityczna, ponieważ ideały założycieli kłóciły się z interesami osadników. Napięcie społeczne
przekształciło się w kryzys ekonomiczny i znalazło punkt kulminacyjny w wyborze rzecznika nowego
pokolenia, Andrew Jacksona, w 1828 roku. Nastąpiło to po schyłkowej prezydenturze Johna
Quincy’ego Adamsa, ostatniego z pokolenia założycieli.

CYKL II: OD PIONIERÓW DO MAŁOMIASTECZKOWEJ


AMERYKI
Za kadencji Jacksona najbardziej dynamiczną klasą w Ameryce byli pionierzy-farmerzy, którzy
zasiedlili wnętrze kontynentu. Stara klasa założycielska nie zanikła, ale władza polityczna przeszła z
niej na biedniejszych (za to znacznie liczniejszych) osadników podążających na zachód. Poprzednicy
Jacksona opowiadali się za stabilną walutą, aby chronić inwestorów. Jackson bronił taniego
pieniądza, aby chronić dłużników - ludzi, którzy na niego głosowali. Jeśli Washington, właściciel
ziemski, żołnierz i mąż stanu, był symbolicznym bohaterem pierwszego cyklu, to Abraham Lincoln,
urodzony w drewnianej chacie w Kentucky, był symbolicznym bohaterem drugiego.

Pod koniec tego cyklu, po wojnie secesyjnej, charakterystyczną cechą Zachodu nie była już surowa
egzystencja pierwszego pokolenia pionierów, z trudem utrzymujących się z uprawy roli. W 1876 roku
farmerzy nie tylko posiadali ziemię, lecz także zarabiali na rolnictwie. Krajobraz też się zmienił: w
sąsiedztwie gospodarstw rolnych powstawały małe miasta, które rozwijały się, by zaspokajać
potrzeby coraz zamożniejszych farmerów. Małomiasteczkowe banki przyjmowały ich oszczędności i
obracały pieniędzmi na Wall Street, która z kolei inwestowała je w koleje i przemysł.

Pojawił się jednak problem. Prowadzona przez pięćdziesiąt lat polityka taniego pieniądza mogła być
korzystna dla pionierów, ale jednocześnie godziła boleśnie w ich dzieci, które przekształciły farmy
Zachodu w przedsiębiorstwa. W latach siedemdziesiątych sytuacja stała się już nie do zniesienia.
Niskie stopy procentowe nie pozwalały na inwestowanie zysków z farm - a zwłaszcza z
przedsiębiorstw, które służyły farmerom.

Jeśli Ameryka miała się rozwijać, potrzebna była silna, stabilna waluta. W 1876 roku, po schyłkowej
prezydenturze Ulyssesa S. Granta, prezydentem został Rutherford B. Hayes. Hayes - a właściwie jego
sekretarz skarbu, John Sherman - głosił ideę pieniądza opartego na parytecie złota, co ograniczało
inflację, zwiększało stopy procentowe i zachęcało do inwestowania. Ugodziło to boleśnie w
biedniejszych rolników, ale pomogło bogatszym farmerom, ranczerom i małomiasteczkowym
właścicielom banków. Ta polityka finansowa przyczyniła się do szybkiej industrializacji Stanów Zjednoczonych. Przez
pięćdziesiąt lat amerykańska gospodarka rozwijała się w niesłychanym tempie, aż, podobnie jak w dwóch poprzednich cyklach,
zadławiła się własnym sukcesem.

CYKL III: OD MIASTECZEK DO OŚRODKÓW


PRZEMYSŁOWYCH
Tak jak Daniel Boone był opiewany jeszcze długo po śmierci, tak samo wysławiano zalety
małomiasteczkowego amerykańskiego stylu życia. Miliony imigrantów przyjechały do pracy w
kopalniach i fabrykach, osiedlając się głównie w wielkich miastach. Byli to przeważnie Irlandczycy,
Włosi i przybysze z Europy Wschodniej. Owi imigranci w niczym nie przypominali ludzi, jakich do
tej pory widywano w Stanach. Tylko pomyślmy: naród, który był zasadniczo biały i protestancki, z
czarną klasą niższą, został nagle zalany imigrantami, wyglądającymi, mówiącymi i zachowującymi
się zupełnie inaczej. Dlatego małomiasteczkowa Ameryka odnosiła się do nich podejrzliwie i wrogo.
Wielkie miasta, gdzie osiedlali się imigranci, aby pracować w fabrykach, zaczęły być postrzegane
jako ośrodki obcej i zdegenerowanej kultury.

Małomiasteczkowe wartości działały teraz jednak na szkodę Ameryki. Od końca lat


siedemdziesiątych system finansowy opierał się na silnym pieniądzu. To zachęcało do oszczędzania i
inwestowania, ale ograniczało konsumpcję i kredyty. W miarę jak ludność wielkich miast się
powiększała - na skutek wysokiego wskaźnika urodzeń i imigracji - nisko opłacanym przybyszom
żyło się coraz ciężej. Podczas gdy inwestycje rosły, zdolność robotników do nabywania produktów,
które wytwarzali, została poważnie ograniczona. Rezultatem był Wielki Kryzys, który polegał na
tym, że konsumenci nie mieli pieniędzy, aby kupować towary, toteż fabryki produkujące te towary
zwalniały robotników, i tak w nieskończoność. Ciężka praca i oszczędność, cnoty
małomiasteczkowej Ameryki, okazały się niewystarczające w zetknięciu z potężnymi siłami
makroekonomii.

W 1932 roku Franklin Roosevelt zastąpił schyłkowego prezydenta Herberta Hoovera i zaczął
odwracać politykę poprzedniego pokolenia, szukając sposobów na zwiększenie konsumpcji poprzez transfer
pieniędzy od inwestorów do konsumentów. Popierał miejskich robotników przemysłowych kosztem podupadających miasteczek i
ich wartości.

Ostatecznie jednak Nowy Lad nie zakończył kryzysu - sprawiła to dopiero druga wojna światowa,
która pozwoliła rządowi wydawać ogromne ilości pieniędzy na budowę fabryk i zatrudnianie
robotników. Następstwa wojny jeszcze bardziej się przyczyniły do zażegnania kryzysu. Po jej
zakończeniu wprowadzono szereg ustaw, które pozwalały powracającym żołnierzom kupować domy
na kredyt, finansować wyższe studia i zasilać warstwę urzędniczą. Rząd federalny wybudował
system międzystanowych autostrad, otwierając tereny wokół wielkich miast pod budownictwo
mieszkaniowe. Te posunięcia spowodowały ogromny transfer pieniędzy, umożliwiając wzrost
zatrudnienia w fabrykach i biurach oraz utrzymując wojenne osiągnięcia gospodarcze. Narodziła się
amerykańska klasa średnia. Reformy RooseveIta - narzucone przez drugą wojnę światową -były
obliczone na wsparcie miejskiej klasy robotniczej. W efekcie przekształciły jej dzieci w należących
do klasy średniej mieszkańców przedmieść.

CYKL IV: OD MIAST PRZEMYSŁOWYCH DO


USŁUGOWYCH PRZEDMIEŚĆ
Jak zawsze, jedno rozwiązanie stwarza kolejny problem. Kryzys został przezwyciężony przez wzrost
popytu, stworzenie miejsc pracy i systemu opieki społecznej, a następnie transfer pieniędzy do
konsumentów. Na bogatych nałożono wysokie podatki, zaoferowano względnie niskie
stopy procentowe, aby ułatwić kupowanie domów, i wprowadzono kredyty konsumenckie na wiele
towarów. Taka polityka stymulowała gospodarkę.

Ale w latach siedemdziesiątych XX wieku formuła już się nie sprawdzała. Wysokie podatki
ogromnie zwiększały ryzyko związane z zakładaniem przedsiębiorstw i faworyzowały wielkie, coraz
bardziej niewydolne korporacje. Najwyższy próg podatkowy przekraczał 70 procent dla bogatych i
dla korporacji. Karząc za sukces, taka polityka podatkowa zniechęcała do inwestowania. Fabryki
stawały się przestarzałe, chociaż konsumpcja dzięki kredytom konsumenckim utrzymywała się na wysokim poziomie.
Bez inwestycji zakłady przemysłowe, i gospodarka jako całość, stawały się coraz mniej wydajne i coraz mniej konkurencyjne na
skalę globalną.

Pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy zapotrzebowanie na kredyt było najwyższe, dzieci wyżu
demograficznego wkroczyły w okres zakładania rodzin. Wszystkie te czynniki, w połączeniu z
kryzysem energetycznym, doprowadziły do zaostrzenia sytuacji. Za prezydentury Jimmy’ego Cartera
cała gospodarka była rozchwiana. Stopy procentowe wynosiły kilkanaście procent. Inflacja
przekraczała 10 procent, podobnie jak bezrobocie. Rozwiązanie Cartera polegało na obniżeniu
podatków dla klasy średniej i niższej, co tylko zwiększyło konsumpcję i dodatkowo przeciążyło
system. Wszystkie bodźce ekonomiczne, które skutkowały przez poprzednie pięćdziesiąt lat, nie dość,
że przestały działać, to jeszcze pogarszały sytuację.

W 1980 roku prezydentem został Ronald Reagan. Reagan stanął w obliczu kryzysu
niedoinwestowania i nadmiernej konsumpcji. Jego rozwiązaniem było utrzymanie konsumpcji przy
jednoczesnym wzroście inwestycji kapitałowych. Uczynił to, obniżając podatki w celu stymulowania
inwestycji. Reagan nie chciał ograniczać popytu poprzez uniemożliwienie konsumentom nabywania
towarów. Jego celem dla klas wyższych i dla korporacji było zmodernizowanie gospodarki za
sprawą inwestycji. Oznaczało to całkowitą restrukturyzację amerykańskiej gospodarki w
latach osiemdziesiątych, co przygotowało grunt pod ożywienie lat dziewięćdziesiątych.

Polityka Reagana spowodowała przeniesienie władzy politycznej i ekonomicznej z miast na


przedmieścia. Z powodu innowacji ery Roosevelt--Carter masowy odpływ ludności na przedmieścia
przeobraził kraj. System międzystanowych autostrad i innych dobrze utrzymanych dróg
zapewnił ludziom dostęp do słabiej zagospodarowanych, mniej kosztownych terenów, umożliwiając
im jednocześnie łatwą komunikację z miastem. W drugiej połowie stulecia mieszkańcy przedmieść
stawali się coraz zamożniejsi i w latach osiemdziesiątych to przede wszystkim oni odnieśli korzyści z
polityki ekonomicznej Reagana.

W ten sposób Reagan zakończył reorientację amerykańskiej gospodarki, odchodząc od zasad Nowego
Ładu, które faworyzowały miejską klasę robotniczą, w kierunku podmiejskiej warstwy
przedsiębiorców i przedstawicieli wolnych zawodów. Tym samym, jak uważali niektórzy,
zdradził serce amerykańskiego społeczeństwa, miasta, i duszę amerykańskiego świata pracy,
robotników zrzeszonych w związkach zawodowych. Tak jak oczerniano Roosevelta, Hayesa i
Jacksona, tak samo oczerniano Reagana jako zdrajcę przeciętnego obywatela amerykańskiego. Ale w
ostatecznym rozrachunku Reagan nie miał większego wyboru niż Roosevelt, Hayes czy Jackson.
Ewolucję wymusiła rzeczywistość.

CYKL V: OD USŁUGOWYCH PRZEDMIEŚĆ DO KLASY


WĘDROWNEJ
Zwróćmy się teraz ku przyszłości.

Jeśli pięćdziesięcioletni wzór się utrzyma - a seria cyklów, które trwały przez dwieście dwadzieścia
lat, znajduje racjonalne potwierdzenie - to jesteśmy obecnie w połowie piątego cyklu,
zapoczątkowanego elekcją Ronalda Reagana w 1980 roku. Ten wzór oznacza, że dzisiejsza
struktura amerykańskiego społeczeństwa przetrwa mniej więcej do roku 2030 i że żaden prezydent,
niezależnie od ideologii, nie może zmienić zasadniczych tendencji ekonomicznych i społecznych.

Dwight Eisenhower został wybrany w 1952 roku, dwadzieścia lat po Roosevelcie, ale nie był w
stanie zmienić podstawowych wzorów ustanowionych przez Nowy Ład. Teddy Roosevelt, wielki
postępowiec, nie mógł znacząco odejść od kursu przyjętego przez Rutherforda Hayesa.
Lincoln utwierdził zasady Jacksona. Jefferson nie tylko nie zerwał z systemem Washingtona, ale
jeszcze go umocnił. W każdym cyklu partia opozycyjna wygrywa wybory, czasem wybierając
wielkich prezydentów. Ale podstawowe zasady pozostają w mocy. Bill Clinton nie mógł zmienić
zasadniczych realiów, utrzymujących się od roku 1980, ani żaden prezydent z żadnej partii nie zmieni
ich teraz. Wzory są zbyt potężne, zbyt głęboko zakorzenione w fundamentalnych siłach.

Mamy jednak do czynienia z cyklami, a każdy cykl kiedyś się kończy.

Jeśli wzór się utrzyma, w latach dwudziestych dojdzie do wzrostu napięć ekonomicznych i
społecznych, a później, niedługo po wyborach, nastąpi decydująca zmiana, prawdopodobnie w 2028
lub 2032 roku. Pytanie brzmi: czego będzie dotyczył kryzys lat dwudziestych i jak zostanie
rozwiązany? Wiemy jedno: rozwiązanie kryzysu ostatniego cyklu spowoduje problemy w następnym,
a kolejne rozwiązanie radykalnie zmieni Stany Zjednoczone.

Amerykańska gospodarka opiera się obecnie na systemie łatwo dostępnego kredytu, zarówno dla
konsumentów, jak i dla przedsiębiorców - stopy procentowe są niezwykle niskie. Dobrobyt bierze
się raczej ze zwyżkujących cen akcji niż z tradycyjnych oszczędności. Oszczędności są niskie, za to
wzrost zamożności wysoki.

W tym wzroście nie ma niczego sztucznego. Restrukturyzacja lat osiemdziesiątych spowodowała


wielkie ożywienie gospodarcze, napędzane przez prywatną inicjatywę. Zastosowanie nie tylko
nowych technologii, lecz także nowych wzorców prowadzenia działalności gospodarczej ogromnie
zwiększyło zarówno produkcję, jak i realną wartość przedsiębiorstw. Potraktujmy Microsoft i Apple
jako przykłady nowego stylu działalności gospodarczej. Podczas gdy w poprzednich cyklach
krajobraz gospodarczy zdominowały korporacje, takie jak General Motors czy U.S. Steel, w tym
cyklu miejsc pracy przybywa głównie w bardziej przedsiębiorczych, mniej kapitałochłonnych
spółkach.

Popyt konsumencki i ceny akcji pozostają w delikatnej równowadze. Jeśli z jakiegoś powodu popyt
spada, wartość rzeczy, od domów do przedsiębiorstw, też się obniża. Ta wartość pomaga napędzać
gospodarkę, od konsumenckich linii kredytowych do pożyczek inwestycyjnych. Określa wypłacalność
jednostki lub przedsiębiorstwa. Jeśli akcje zniżkują, popyt spada i powstaje spirala. Dotychczas
problem polegał na tym, aby wzrost gospodarczy dotrzymywał kroku przyrostowi ludności. Obecnie
chodzi o to, żeby wskaźnik wzrostu gospodarczego nie spadał szybciej niż liczba ludności.

Zanim się rozpocznie pierwszy kryzys XXI stulecia, już ponad dziesięć lat wcześniej powinniśmy
dostrzegać jego oznaki. Na horyzoncie są trzy burze. Pierwszą jest demografia. Pod koniec drugiej
dekady wielka fala dzieci wyżu demograficznego dobiegnie siedemdziesiątki, spieniężając akcje i sprzedając domy, żeby żyć
z dochodu. Drugą burzą jest energia. Obecna zwyżka cen ropy może być tylko cyklicznym zwrotem po dwudziestu pięciu latach
taniej energii, ale może być też pierwszym zwiastunem końca gospodarki węglowodorowej.

A wreszcie trzecia burza: wzrost wydajności, spowodowany ostatnimi innowacjami, osiąga punkt
kulminacyjny. Wielkie spółki lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, takie jak Microsoft i Dell,
stały się wielkimi korporacjami, a zmniejszające się zyski odzwierciedlają spadający
wzrost wydajności. Generalnie rzecz biorąc, innowacje ostatniego ćwierćwiecza już są
wkalkulowane w ceny akcji. Utrzymanie oszałamiającego tempa wzrostu z ostatnich dwudziestu lat
będzie trudne.

Wszystko to odbija się na cenach nieruchomości i akcji. Choć w ciągu minionych stu lat stworzono
narzędzia ekonomiczne do regulowania stóp procentowych i dopływu pieniędzy - kontrolę kredytów -
nie ma analogicznych narzędzi do regulowania cen akcji. Dopiero zaczynają powstawać, co pokazała
katastrofa hipoteczna 2008 roku. Mówi się już o spekulacyjnym inwestowaniu w nieruchomości i
akcje, lecz podejrzewam, że w praktyce rozwinie się to dopiero za piętnaście-dwadzieścia lat. Ale
kiedy ten cykl osiągnie swój punkt szczytowy, Stany Zjednoczone dotknie kryzys demograficzny,
energetyczny i innowacyjny.

Warto się w tym miejscu zatrzymać, aby omówić kryzys finansowy 2008 roku. Po części była to
zwyczajna kulminacja cyklu gospodarczego. Podczas szybkiego wzrostu ekonomicznego stopy
procentowe są z konieczności niskie. Konserwatywni inwestorzy chcą zwiększać zysk
bez nadmiernego ryzyka. Instytucje finansowe są przede wszystkim organizacjami rynkowymi, które
dostarczają produkty, aby zaspokoić popyt. Kiedy cykl gospodarczy zbliża się do punktu
kulminacyjnego, instytucje finansowe stają się bardziej agresywne, często zwiększając ukryte
ryzyko. Pod koniec cyklu słabość się ujawnia i cały gmach się wali. Przypomnijmy sobie krach
internetowy z przełomu stuleci.

Kiedy kryzys dosięga sektora finansowego, konsekwencje są podwójne. Po pierwsze, występują


straty finansowe. Po drugie, funkcjonując w ograniczonym zakresie, sektor finansowy nie jest w
stanie zapewnić płynności gospodarce. W Stanach Zjednoczonych typowym rozwiązaniem była interwencja rządowa. W
latach siedemdziesiątych rząd federalny nie dopuścił do załamania się rynku obligacji w Nowym Jorku poprzez udzielenie
gwarancji. W latach osiemdziesiątych, kiedy z powodu spadku cen towarów kraje Trzeciego Świata zaczęły mieć problemy ze
spłacaniem długów, Stany Zjednoczone przeprowadziły międzynarodową akcję, doprowadzając do redukcji tego zadłużenia,
między innymi przy wykorzystaniu mechanizmu Brady Bond. W 1989 roku, kiedy krach na rynku nieruchomości spowodował
straty w sektorze oszczędnościowo-pożyczkowym, rząd federalny interweniował za pośrednictwem Resolution Trust
Corporation. Kryzys 2008 roku został wywołany spadkiem cen nieruchomości, co zmusiło rząd do zagwarantowania pożyczek i
innych instrumentów rynku finansowego.

Dług należy odnosić do wartości majątku netto dłużnika. Jeśli jesteśmy winni tysiąc dolarów, a nasz
majątek wart jest mniej, wówczas mamy problemy, gdy stracimy pracę. Jeśli jesteśmy winni milion
dolarów, ale posiadamy majątek wartości miliarda dolarów, nie mamy problemów. Gospodarka
amerykańska ma wartość netto obliczaną w setkach bilionów dolarów. Dlatego zadłużenie rzędu
kilku miliardów nie może jej zniszczyć. Problem polega na tym, że majątek narodowy znajduje się w
setkach milionów rąk prywatnych. Jak zatem kraj ma go użyć na pokrycie źle ulokowanych pożyczek?
Tylko rząd może to zrobić - i robi, gwarantując długi, nakładając podatki i wykorzystując zdolność
Banku Rezerwy Federalnej do drukowania pieniędzy. W ten sposób ratuje system.

W tym sensie kryzys 2008 roku nie różnił się zasadniczo od poprzednich kryzysów. Gospodarka
przeżywa recesję, lecz recesja jest normalnym elementem cyklu gospodarczego. Dostrzegamy też
jednak ważny zwiastun nieco odleglejszej przyszłości. Spadek cen nieruchomości powodowany jest
wieloma czynnikami, ale zasadniczo stanowi odbicie sytuacji demograficznej. W miarę jak globalny
przyrost naturalny spada, odwieczne założenie, iż wskutek większego popytu wartość ziemi i
innych nieruchomości zawsze rośnie, staje się problematyczne. Kryzys 2008 roku nie był jeszcze
kryzysem wywołanym przez demografię. Ale ujawnił proces, który w ciągu następnych dwudziestu
lat częściej będzie dawał o sobie znać: kryzys na rynku akcji spowodowany przez czynnik demograficzny. Spadek cen
nieruchomości jest uderzający. Wcześniejsze kryzysy tego rodzaju były mniej odczuwalne. Ten raczej nie stanie się momentem
przełomowym. Wyobraźmy go sobie jako źdźbło trawy na wietrze, zapowiedź rzeczy, które przyjdą - od presji na nieruchomości
do zwiększonej kontroli rządowej nad gospodarką.

Kiedy mówimy o kryzysie gospodarczym, natychmiast staje nam przed oczami Wielki Kryzys. W
istocie jednak, z perspektywy historycznej, graniczny kryzys danego cyklu zwykle niesie ze sobą
raczej głęboki dyskomfort niż bezmierną udrękę. Odpowiedniki stagnacji lat siedemdziesiątych XX
stulecia lub krótkich, ostrych kryzysów lat siedemdziesiątych XIX wieku są bardziej prawdopodobne
niż powtórka przewlekłej zapaści systemowej lat trzydziestych. Co się tyczy kryzysu trzeciej dekady
XXI stulecia, nie będziemy musieli stawać w obliczu nowego Wielkiego Kryzysu, żeby znaleźć się w
historycznym punkcie zwrotnym.

Przez pierwsze sto lat istnienia Stanów Zjednoczonych podstawowym problemem była struktura
własności ziemi. Przez następne sto pięćdziesiąt lat zasadniczą kwestią były wzajemne relacje
pomiędzy wytwarzaniem kapitału a konsumpcją. Rozwiązanie raz sprzyjało wytwarzaniu kapitału, raz
konsumpcji, a czasem ustanawiało pomiędzy nimi równowagę. Ale przez dwieście pięćdziesiąt lat
amerykańskiej historii siła robocza nigdy nie była problemem. Liczba ludności stale rosła i zastępy
młodych pracowników wchodziły na miejsce starych.

Charakterystyczną cechą kryzysu lat trzydziestych XXI stulecia jest to, że siła robocza nie będzie
pewnym elementem. Zwiększony przyrost naturalny po drugiej wojnie światowej i wydłużenie życia
doprowadziły do powstania starzejącego się społeczeństwa, którego znaczna część już nie pracuje,
ale wciąż oddaje się konsumpcji. A oto fakt, który powinien dać nam do myślenia: kiedy opieka
społeczna ustalała wiek emerytalny na sześćdziesiąt pięć lat, przeciętna długość życia mężczyzny
wynosiła sześćdziesiąt jeden. Pozwala to uświadomić sobie, jak mało opieka społeczna zamierzała
płacić. Znaczne wydłużenie życia całkowicie zmieniło arytmetykę emerytury.

Spadek wskaźnika urodzeń od lat siedemdziesiątych XX stulecia, w połączeniu z coraz późniejszym


wkraczaniem w życie zawodowe, zmniejsza liczbę pracowników przypadających na każdego
emeryta. W trzeciej dekadzie XXI stulecia ta tendencja się nasili. Nie chodzi o to, że ludzie czynni
zawodowo będą pracować na emerytów, chociaż ten fakt też ma swoje znaczenie. Problem będzie
polegał na tym, że emeryci, żyjący z akcji ulokowanych w nieruchomościach i funduszy emerytalnych,
wciąż będą utrzymywać wysoki poziom konsumpcji. Zatem osoby czynne zawodowo będą musiały
zaspokajać ich potrzeby. Przy zmniejszającej się sile roboczej i stałym popycie na towary i usługi
inflacja wzrośnie, ponieważ ogromnie się zwiększy koszt pracy. Wzrośnie również tempo, w
jakim emeryci będą zużywać swój majątek.

Emeryci podzielą się na dwie grupy. Ci, którzy mieli szczęście lub dość sprytu, by lokować
pieniądze w nieruchomościach, będą musieli wyprzedawać te aktywa. Druga grupa nie będzie miała
żadnych aktywów. Opieka społeczna, w najlepszym razie, pozostawi tych ludzi w skrajnej nędzy.
Presja na zapewnienie dzieciom wyżu demograficznego godziwych warunków życia i opieki
zdrowotnej stanie się ogromna, a wywierać ją będzie grupa, która z powodu swojej liczebności
zachowa niewspółmierną władzę polityczną. Emeryci głosują inaczej niż inne grupy, a głosy dzieci
wyżu demograficznego będą niezwykle liczne i w efekcie korzystne właśnie dla nich.

Rządy na całym świecie - będzie się tak działo nie tylko w Stanach Zjednoczonych - będą zmuszone
albo zwiększyć podatki, albo się zapożyczyć. Jeśli wybiorą to pierwsze wyjście, opodatkują tę samą
grupę, która skorzysta na wzroście płac spowodowanym przez brak rąk do pracy. Jeśli zaczną
pożyczać, wkroczą na kurczący się rynek kapitałowy w tym samym czasie, kiedy emeryci będą
wycofywać z niego pieniądze, co jeszcze bardziej podniesie stopy procentowe i - w powtórce lat
siedemdziesiątych -zwiększy inflację z powodu wprowadzania do obiegu coraz większych ilości
pieniędzy. Nie powtórzy się jedynie bezrobocie. Każdy, kto będzie mógł pracować, dostanie pracę -
za wysoką pensję, ale znaczną część tej pensji pochłoną podatki i inflacja.

Dzieci wyżu demograficznego zaczną przechodzić na emeryturę około 2013 roku. Jeśli za przeciętny
wiek emerytalny przyjmiemy siedemdziesiąt lat (a stan zdrowia i konieczność finansowa przesuną go do tej granicy),
w następnych latach odnotujemy wzrost liczby emerytów. Znaczący spadek nastąpi dopiero po roku 2025, a reperkusje
ekonomiczne będą trwały jeszcze przez dłuższy czas. Urodzeni w 1980 roku zetkną się z tym problemem w wieku od trzydziestu
kilku do czterdziestu kilku lat. Przez znaczną część swojego życia zawodowego będą żyli w warunkach coraz
bardziej dysfunkcjonalnej gospodarki. Z historycznego punktu widzenia jest to po prostu problem przejściowy. Dla urodzonych w
latach 1970-1990 będzie to nie tylko bolesne, lecz także zaciąży na całym ich pokoleniu. Może nie dojdzie do następnego
Wielkiego Kryzysu, ale ci, którzy pamiętają stagnację lat siedemdziesiątych, mają punkt odniesienia.

Dzieci wyżu demograficznego przyszły wraz z luką pokoleniową. I razem z luką pokoleniową odejdą.

Bez względu na to, kto zostanie prezydentem w 2024 lub 2028 roku, będzie musiał się zmierzyć z
poważnymi trudnościami. Podobnie jak Adams, Grant, Hoover i Carter, wykorzysta metody z
poprzedniego okresu w celu rozwiązania nowego problemu. Tak samo jak Carter, który chcąc uporać
się ze stagnacją, próbował wykorzystać zasady Roosevelta, lecz jedynie pogorszył sytuację,
schyłkowy prezydent tego cyklu sięgnie po rozwiązanie Reagana, obcinając podatki dla bogatych, aby
zwiększyć inwestycje. Cięcia podatkowe spowodują wzrost inwestycji w momencie, kiedy wystąpią
najdotkliwsze niedobory siły roboczej, co jeszcze bardziej zwiększy koszty pracy i zaostrzy sytuację.

Problemy prowadzące do poprzednich kryzysów nie miały precedensu. Identycznie będzie z


problemem, który pojawi się w trzeciej dekadzie XXI stulecia. Jak zwiększyć zasoby siły roboczej?
Kwestię braku rąk do pracy można rozwiązać na dwa sposoby. Jednym jest zwiększenie
wydajności, drugim znalezienie nowych pracowników. Biorąc pod uwagę rozmiary i ramy czasowe
tego problemu, jedynym bezpośrednim rozwiązaniem będzie zwiększenie liczby pracowników dzięki
wzmożonej imigracji. Od roku 2015 poczynając, imigracja będzie rosła, ale nie dość szybko, żeby
złagodzić problem.

Od 1932 roku nad amerykańskim życiem politycznym unosiła się groźba nadmiaru rąk do pracy - a
zatem bezrobocia. Przez sto lat kwestia imigracji była rozważana w kategoriach obniżenia płac. Na imigrację patrzono
przez pryzmat eksplozji demograficznej. Idea, że mogłaby ona rozwiązać problem - braku siły roboczej - wydawałaby się równie
niedorzeczna jak w 1930 roku idea, że bezrobocie jest rezultatem lenistwa.

W trzeciej dekadzie nowego stulecia ta koncepcja znowu się zmieni, a po wyborach 2024 lub 2028
roku w amerykańskim myśleniu politycznym nastąpi zasadnicza zmiana. Niektórzy powiedzą, że jest
mnóstwo rąk do pracy, ale ludzie nie chcą pracować z powodu zbyt wysokich podatków. Schyłkowy
prezydent spróbuje rozwiązać problem cięciami podatkowymi, aby poprzez stymulowanie inwestycji
zachęcić nieistniejących pracowników do podjęcia pracy.

Szybki i dramatyczny wzrost siły roboczej w efekcie imigracji nie będzie prawdziwym
rozwiązaniem. Przełom spowoduje świadomość, że tradycyjny pogląd na temat braku rąk do pracy
już się nie sprawdza. W przewidywalnej przyszłości problem będzie polegał na tym, że po prostu
zabraknie ludzi, których można by zatrudnić. I nie będzie to problem wyłącznie amerykański. Staną
przed nim wszystkie rozwinięte kraje przemysłowe - i większość z nich znajdzie się w znacznie
poważniejszych kłopotach. Całkiem po prostu będą potrzebowały nowych pracowników i
podatników. Tymczasem kraje średnio rozwinięte, które stanowiły źródło imigracji, znacząco
poprawią swoją sytuację gospodarczą, kiedy ich populacja się ustabilizuje. Konieczność wyjazdu do
innych krajów przestanie być tak paląca.

Trudno to sobie wyobrazić teraz, w roku 2009, ale w roku 2030 kraje rozwinięte będą rywalizować
o imigrantów. Zręczna polityka imigracyjna nie będzie już polegała na szukaniu odpowiedzi na
pytanie, jak ich zniechęcić, tylko - jak ich skłonić do przyjazdu do Stanów Zjednoczonych zamiast do
Europy. Stany wciąż będą miały przewagę. Już teraz łatwiej jest być imigrantem w Stanach niż we
Francji i nadal tak będzie. Co więcej, na dłuższą metę Ameryka zapewnia większe możliwości niż
kraje europejskie, chociażby dlatego, że ma mniejszą gęstość zaludnienia. Ale pozostaje faktem, że
Stany Zjednoczone będą musiały zrobić coś, czego nie robiły od dawna - stworzyć pokusy, aby
zachęcić imigrantów do przyjazdu.

Emeryci opowiedzą się za rozwiązaniem w postaci imigracji z oczywistych powodów. Ale ludzie
czynni zawodowo będą podzieleni. Ci, którzy się przestraszą, że ich dochody spadną na skutek
konkurencji, będą się zaciekle sprzeciwiać. Inni, na mniej niepewnych posadach, poprą imigrację,
zwłaszcza jeśli obniży ona koszty usług, których potrzebują. W końcu polityka skupi się nie tyle na
samej zasadzie imigracji, ile na wskazywaniu obszarów, w których zatrudnianie wykwalifikowanych
imigrantów będzie ekonomicznie użyteczne, i na kierowaniu osiedlaniem nowych przybyszów, tak
aby nie zdominowali oni poszczególnych regionów.

Wracając do pokus. Stany Zjednoczone będą miały do zaoferowania imigrantom szereg korzyści, od
ułatwień w uzyskaniu zielonej karty po specjalne wizy uwzględniające ich życzenia i potrzeby.
Najprawdopodobniej zaproponują też premie - wypłacane bezpośrednio przez rząd albo przez
oferujące pracę firmy - wraz z gwarancją zatrudnienia. A imigranci z pewnością dokonają porównań.

Ten proces doprowadzi do znacznego umocnienia władzy rządu federalnego. Od 1980 roku
obserwowaliśmy jej ciągłą erozję. Zmiany w polityce imigracyjnej, które staną się potrzebne około
2030 roku, będą jednak wymagały bezpośredniego udziału rządu. Gdyby tym procesem
kierowały prywatne przedsiębiorstwa, rząd federalny musiałby przynajmniej udzielić gwarancji, że
imigranci nie zostaną oszukani i że firmy wywiążą się ze swoich obietnic. W przeciwnym razie
bezrobotni przybysze staliby się ciężarem. Nie wystarczy po prostu otwarcie granic. Zarządzanie
nową siłą roboczą - odpowiednik zarządzania kapitałem i rynkiem kredytowym - znacznie wzmocni
władzę federalną, odwracając wzorzec z okresu Reagana.

Importowana siła robocza obejmie dwie grupy. W skład pierwszej wejdą ci, którzy będą mogli
pomagać starszym ludziom, na przykład lekarze i gospodynie domowe. W drugiej znajdą się ci,
którzy będą rozwijać nowe technologie zwiększające wydajność, aby na dłuższą metę
zrekompensować brak rąk do pracy. Dlatego najbardziej poszukiwani będą specjaliści w dziedzinie
nauk ścisłych, inżynierii, służby zdrowia oraz różnego rodzaju pracownicy fizyczni.
Napływ imigrantów nie przybierze rozmiarów z okresu 1880-1920, ale z pewnością będzie bardziej
znaczący niż jakakolwiek fala imigracyjna od tamtej pory. Zmieni również kulturowe oblicze Stanów Zjednoczonych.
Wielką zaletą amerykańskiej kultury jest jej plastyczność - i to bez wątpienia przyciągnie imigrantów. W związku z procesem ich
rekrutacji powinniśmy się również spodziewać międzynarodowych tarć. Stany Zjednoczone dążą do swoich celów bezwzględnie,
będą więc rywalizować z innymi państwami o szczupłą siłę roboczą, jak również przyciągać wykształconych pracowników z
krajów rozwiniętych. Wpłynie to, jak zobaczymy, na politykę zagraniczną tych państw.

Dla Stanów Zjednoczonych będzie to po prostu kolejny pięćdziesięcioletni cykl w ich historii i
kolejna fala imigrantów, przyciąganych i wabionych do kraju nieograniczonych możliwości.
Niezależnie od tego, czy przyjadą z Indii, czy z Brazylii, ich dzieci staną się Amerykanami, podobnie
jak to było w przypadku poprzednich zastępów imigrantów.

Odnosi się to do wszystkich z wyjątkiem jednej grupy - Meksykanów. Stany Zjednoczone okupują
ziemie, do których Meksyk rościł sobie niegdyś prawa, a granica z tym sąsiadem jest notorycznie
nieszczelna. Ruchy ludności pomiędzy Meksykiem a Stanami odbiegają od normy, zwłaszcza na
pograniczu. Ten region stanie się wielkim rezerwuarem, z którego po roku 2030 napływać będzie
niewykwalifikowana siła robocza, a później przysporzy on Stanom Zjednoczonym poważnych
problemów strategicznych.

Ale około 2030 roku podjęty zostanie nieodzowny krok. Brak siły roboczej, destabilizujący
amerykańską gospodarkę, zmusi władze państwowe do zalegalizowania przybierającej na sile
imigracji. Następnie Stany Zjednoczone wrócą na kurs rozwoju gospodarczego, który nabierze tempa
po roku 2040, w miarę jak dzieci wyżu demograficznego będą wymierać, a struktura społeczeństwa
znowu zacznie przypominać piramidę, a nie grzyb. W piątej dekadzie XXI stulecia nastąpi wzrost
gospodarczy podobny do tych z lat pięćdziesiątych i dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku. A ten
okres przygotuje scenę dla kryzysu 2080 roku. Ale do tego czasu wiele się wydarzy.
WYŁANIA SIĘ NOWY ŚWIAT
Upadek Rosji na początku lat dwudziestych pogrąży całą Eurazję w chaosie. Kiedy uścisk Moskwy
zelżeje, rozpadnie się sama Federacja Rosyjska. Poszczególne regiony, być może nawet słabo
zaludniony region Pacyfiku, oderwą się, ponieważ ich interesy w basenie Pacyfiku przeważą nad
powiązaniami z Rosją właściwą. Czeczenia i inne kraje muzułmańskie zrzucą zwierzchnictwo
Moskwy. Karelia, blisko związana ze Skandynawią, też się oderwie. Ta dezintegracja nie ograniczy
się do Rosji. Inne kraje dawnego Związku Sowieckiego również się podzielą. O ile
wcześniej upadek Związku Sowieckiego doprowadził do kontroli oligarchów nad rosyjską
gospodarką, upadek lat dwudziestych skłoni regionalnych przywódców do pójścia własną drogą.

Ta dezintegracja nastąpi w okresie chińskiego regionalizmu. Kryzys gospodarczy w Chinach


zapoczątkuje nowy etap w chińskiej historii, który nasili się w latach dwudziestych. Na kontynencie
eurazjatyckim na wschód od Karpat zapanuje chaos, gdyż poszczególne regiony będą walczyć o
uzyskanie przewagi politycznej i ekonomicznej - w warunkach niepewnych granic i zmiennych
sojuszy. W istocie podziały po obu stronach chińskiej granicy, od Kazachstanu do Pacyfiku, sprawią,
że same granice stracą swoje znaczenie.

Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych będzie to wymarzona sytuacja. Zgodnie z ich piątym
imperatywem geopolitycznym żadne państwo nie powinno zdominować całej Eurazji. Skoro Chiny i
Rosja pogrążają się w chaosie, taka możliwość staje się odleglejsza niż kiedykolwiek. Nie ma nawet
potrzeby, aby Stany Zjednoczone angażowały się w utrzymanie równowagi sił w tym regionie. W nadchodzących
dekadach równowaga sił utrzyma się sama.

Eurazja stanie się rajem dla kłusowników. Graniczące z nią kraje zyskają nadzwyczajną sposobność
do kłusowania. Ogromny region jest bogaty w surowce, siłę roboczą i wiedzę. Upadek władzy
centralnej pozwoli państwom na peryferiach wykorzystać tę sytuację. Strach, potrzeba i chciwość to
idealne połączenie czynników, które pozwalają peryferiom wyzyskiwać centrum.

Trzy kraje będą w szczególnie dogodnym położeniu, aby z tego skorzystać. Po pierwsze, Japonia
spróbuje spożytkować możliwości w rosyjskim regionie nadmorskim i w północnych Chinach. Po
drugie, Turcja zacznie przeć na północ, w głąb Kaukazu, a być może i dalej. A wreszcie po trzecie,
sojusz państw Europy Wschodniej, z Polską na czele, obejmujący kraje bałtyckie, Węgry i Rumunię,
uzna to za sposobność nie tylko do powrotu na stare granice, lecz także do zabezpieczenia się przed
każdym przyszłym państwem rosyjskim. Wspomniane kraje odniosą też istotną korzyść dodatkową:
umacniając swoją siłę, będą lepiej zabezpieczone przed tradycyjnym wrogiem na zachodzie, czyli
Niemcami. Kraje Europy
Wschodniej dojrzą w tym okazję do zmiany układu sił w regionie. Indie, mimo swojego ogromnego
obszaru, nie wezmą udziału w tej grze. Izolowane geograficznie przez Himalaje, nie będą w stanie
wykorzystać sytuacji.

Amerykanie ustosunkują się do tych wydarzeń przychylnie. Europa Wschodnia, Turcja i Japonia będą
sojusznikami Stanów Zjednoczonych; Turcja i Japonia od siedemdziesięciu pięciu lat, Europa
Wschodnia od trzydziestu lat. Podczas konfrontacji z Rosją każde z tych państw, w mniejszym lub
większym stopniu i z własnych powodów, będzie współdziałać ze Stanami Zjednoczonymi, które
uznają je, podobnie jak innych sojuszników, za przedłużenie amerykańskiej woli.

Wydarzenia lat dwudziestych będą jednak miały znacznie szersze implikacje, wykraczające poza
Rosję i Chiny. Przede wszystkim zmieni się status Azji w odniesieniu do Pacyfiku, a zatem i do
Stanów Zjednoczonych. Po wojnie Stanów z islamistami wytworzy się też nowa sytuacja w świecie
muzułmańskim. A wreszcie, na skutek osłabienia pozycji Francji i Niemiec oraz aktywizacji krajów
wschodnioeuropejskich, ukształtuje się nowy porządek wewnętrzny w Europie. Podział NATO
będzie przesądzony z chwilą, gdy Niemcy i Francuzi odmówią poparcia krajom bałtyckim. Sojusz
opiera się całkowicie na kolektywnej obronie - idei, że atak na jednego z członków jest atakiem na
wszystkich. W tej koncepcji zawiera się przekonanie, że NATO z definicji jest gotowe wystąpić w
obronie każdego zagrożonego kraju członkowskiego. Ponieważ państwa bałtyckie znajdą się w
niebezpieczeństwie, zajdzie potrzeba rozmieszczenia tam wojsk, podobnie jak w Polsce. Niechęć
niektórych członków do uczestniczenia we wspólnej obronie będzie oznaczać konieczność podjęcia
działań poza strukturami NATO. Dlatego Sojusz przestanie istnieć w jakiejkolwiek znaczącej formie.

Wszystkie te kwestie ujawnią się po roku 2010, kiedy trwać będzie konfrontacja z Rosją. Zostaną
odłożone - a przynajmniej usuną się na dalszy plan - podczas konfliktu. W końcu jednak wyłonią się
ponownie. Gdy tylko zagrożenie rosyjskie zniknie, każdy z tych regionów będzie musiał dojść do ładu
z własną geopolityką.

AZJA
W okresie zamętu pomiędzy europejską interwencją w Chinach w połowie XIX stulecia a końcem
drugiej wojny światowej Japonia stale wywierała wpływ na Chiny, zwykle szukając jakichś korzyści
ekonomicznych. O japońskich poczynaniach w latach trzydziestych i czterdziestych Chińczycy
zachowali gorzkie wspomnienia, nie na tyle jednak, by po śmierci Mao zablokować w swoim kraju
japońskie inwestycje.

W latach trzydziestych XX wieku Japonia szukała w Chinach rynków zbytu i w mniejszym stopniu
siły roboczej. Sto lat później nacisk, jak już podkreślaliśmy, przesunie się na siłę roboczą. Wraz z
regionalizacją i częściowym rozdrobnieniem Chin Japonia znowu stanie przed starą
pokusą. Ustanowienie jakiejś formy dominacji nad którąś z chińskich prowincji mogłoby się
przyczynić do rozwiązania japońskich problemów demograficznych, a Japończycy nie musieliby
płacić społecznej i kulturowej ceny imigracji. Ale Japonia będzie musiała zadzierzgnąć głęboką więź
z prowincją, którą zdominuje.

Różne chińskie prowincje będą szukały opieki ze strony rządu centralnego, jak również inwestycji
kapitałowych i technologicznych. Dlatego odrodzi się symbioza z końca XIX i początku XX stulecia,
oparta na zapotrzebowaniu nadbrzeżnych Chin na inwestycje i technologię oraz zapotrzebowaniu
Japonii na siłę roboczą.

Ale, jak wiadomo z historii, Japonia jest zainteresowana Chinami z jeszcze jednego powodu -
dostępu do bogactw naturalnych. Jak już wspomniałem, jest ona drugą na świecie potęgą
gospodarczą, lecz musi importować niemal wszystkie surowce. Było to dla Japonii
historyczne wyzwanie i jedna z głównych przyczyn, dla których w 1941 roku przystąpiła do wojny ze
Stanami Zjednoczonymi. Wielu ludzi zapomina, że zanim zapadła ostateczna decyzja o ataku na Pearl
Harbor, Japonia była podzielona wewnętrznie. Niektórzy przywódcy utrzymywali, że inwazja
na Syberię zapewni krajowi niezbędne surowce i będzie mniej ryzykowna niż wojna ze Stanami. Tak
czy inaczej nie należy lekceważyć determinacji, z jaką Japonia poszukiwała (i nadal poszukuje)
surowców.

Leżące nad Pacyfikiem regiony Rosji obfitują we wszelkiego rodzaju bogactwa mineralne, w tym
węglowodory. Do 2020 roku Japonia stanie przed problemami energetycznymi i dalszym uzależnieniem od Zatoki Perskiej, co z
kolei oznacza powikłania w kontaktach ze Stanami Zjednoczonymi. Biorąc pod uwagę amerykańską pychę po drugim upadku
Rosji, Japonia, podobnie jak reszta świata, będzie czekała z rosnącym niepokojem na następne amerykańskie posunięcie. Dlatego z
japońskiego punktu widzenia więcej sensu będzie miała próba ustanowienia przynajmniej ekonomicznej kontroli nad rosyjskim
wybrzeżem Pacyfiku. Japonia zareaguje, jeśli jej dostęp do surowców zostanie zagrożony.
Japonia będzie zatem bezpośrednio zainteresowana zarówno północnymi Chinami, jak i rosyjskim
wybrzeżem Pacyfiku, ale nie będzie miała ochoty na awanturę militarną. W tym samym czasie, do
połowy stulecia, stanie w obliczu katastrofy gospodarczej, jeśli w latach dwudziestych nie podejmie
jakichś zdecydowanych kroków. Do 2050 roku populacja Japonii spadnie z obecnych 128 milionów
do 107 milionów, z czego 40 milionów będą stanowili ludzie w wieku powyżej sześćdziesięciu
pięciu lat, a 15 milionów dzieci poniżej czternastu lat. Z 55 milionami ludzi czynnych zawodowo
Japonia będzie miała ogromne trudności z utrzymaniem gospodarki na odpowiednim poziomie.

Przyjrzyjmy się bliżej Japonii i jej historii. Druga potęga gospodarcza świata utrzyma swoją pozycję
jeszcze przez jakiś czas. Pod wieloma względami japońskie społeczeństwo, które przeżyło
industrializację, drugą wojnę światową i cud gospodarczy lat osiemdziesiątych, zachowało
dawną strukturę.

Japonia słynie z wewnętrznej stabilizacji, która opiera się większym zmianom w życiu
ekonomicznym i politycznym. Po pierwszym zetknięciu z Zachodem, kiedy stało się jasne, że może
znaleźć się w gronie państw, które będą eksploatowane przez mocarstwa przemysłowe, rozpoczęła
industrializację w oszałamiającym tempie. Po drugiej wojnie światowej odeszła od głęboko
zakorzenionych tradycji militarystycznych, stając się nagle jednym z najbardziej pacyfistycznych
krajów świata. Później rozwijała się w zawrotnym tempie aż do 1990 roku, kiedy wzrost
gospodarczy uległ zahamowaniu z powodu kryzysu finansowego. Japończycy jednak przyjęli tę
odmianę losu z całkowitym spokojem.
Połączenie ciągłości w kulturze i dyscypliny społecznej pozwoliło Japonii zachować podstawowe
wartości mimo zmiany stylu życia i działania. Inne społeczeństwa często nie potrafią zmieniać kursu
raptownie i w sposób uporządkowany. Japonia to potrafi i robi. Izolacja geograficzna chroni ją przed
rozkładowymi siłami społecznymi i kulturowymi. Ponadto Japonia ma zdolną elitę rządzącą, która
rekrutuje nowych członków na podstawie zasług, i bardzo zdyscyplinowane społeczeństwo, gotowe
podążać za elitą. Ta siła sprawia, że Japonia jest nie tyle nieprzewidywalna, ile zdolna do nagłych
zwrotów politycznych, które rozerwałyby inne kraje.

Nie możemy zakładać, że w latach dwudziestych XXI stulecia Japonia nadal będzie praktykować
pacyfizm i powściągliwość. Wytrwa tak długo, jak się tylko da. Japończycy nie chcą konfliktu
militarnego, ponieważ zbyt dobrze pamiętają potworności drugiej wojny światowej. Zarazem jednak
obecny pacyfizm jest dla Japończyków narzędziem adaptacyjnym, nie wieczną zasadą. Biorąc pod
uwagę bazę przemysłową i technologiczną Japonii, przejście do bardziej agresywnej postawy jest po
prostu kwestią zmiany polityki. A biorąc pod uwagę napięcia demograficzne i ekonomiczne, których
doświadczy w nadchodzących latach, taka zmiana jest niemal nieuchronna.

Japonia najpierw spróbuje zdobyć to, czego potrzebuje, środkami ekonomicznymi. Ale nie będzie
osamotniona w dążeniu do powiększenia swojej siły roboczej bez uciekania się do imigracji ani nie
pozostanie jedynym krajem usiłującym uzyskać kontrolę nad zagranicznymi źródłami energii.
Europejczycy też będą zainteresowani tworzeniem regionalnych powiązań gospodarczych.
Podzielone regiony Chin i Rosji z radością będą podsycać japońsko-europejską rywalizację,
czerpiąc z niej korzyści dla siebie.

Wyzwanie stojące przed Japonią polega na tym, iż nie może sobie ona pozwolić na przegraną w tej
grze. Zważywszy na jej potrzeby i położenie geograficzne, rozszerzenie wpływów w Azji
Wschodniej jest jedynym dostępnym rozwiązaniem. Japońska ekspansja na te obszary napotka opór w
wielorakich formach. Przede wszystkim chiński rząd centralny, który od lat prowadził antyjapońską
kampanię, uzna, że Japonia celowo podkopuje integralność państwa chińskiego. Same chińskie
prowincje, sprzymierzone z innymi obcymi państwami, będą dążyły do uzyskania dominacji nad
innymi prowincjami. Rozpęta się skomplikowana rywalizacja, potencjalnie zagrażająca interesom
Japonii i zmuszająca ją do interwencji bardziej bezpośredniej, niż mogłaby sobie tego życzyć.
Ostatnią deską ratunku dla Japonii będzie odrodzenie militaryzmu, który, choć nastąpi to nieprędko,
w końcu stanie się agresywny. W latach dwudziestych i trzydziestych, wraz z nasilającą się
destabilizacją w Chinach i w Rosji oraz zwiększającą się obcą obecnością, Japonia, tak jak inni,
będzie musiała bronić swoich interesów.

Około 2030 roku, kiedy Japonia zacznie ujawniać coraz bardziej agresywne nastawienie, Stany
Zjednoczone przewartościują swój pogląd na jej temat. Japonia, która podobnie jak Stany jest potęgą
morską, rozwija się dzięki importowi surowców i eksportowi wyrobów fabrycznych. Dostęp do
szlaków morskich ma zasadnicze znaczenie dla jej istnienia. Kiedy Japonia zacznie rezygnować z
zaangażowania ekonomicznego na wielką skalę w zamian za obecność militarną na mniejszą skalę w
Azji Wschodniej, będzie szczególnie zainteresowana ochroną swoich regionalnych szlaków
morskich.

Południowa Japonia leży około 800 kilometrów od Szanghaju. Tyleż kilometrów dzieli ją również od
Władywostoku, Sachalinu i wybrzeża chińskiego na północ od Szanghaju. Ten promień stanowi
zewnętrzną granicę japońskich interesów militarnych. Ale nawet do obrony tak niewielkiego obszaru
Japonia potrzebuje silnej marynarki wojennej, lotnictwa i satelitów obserwacyjnych. Prawda jest
taka, że Japonia już to wszystko ma, ale w roku 2030 będzie wyraźnie zorientowana na
odstraszanie intruzów usiłujących naruszyć jej strefę wpływów.

W tym momencie rosnąca agresywność Japonii zacznie zagrażać interesom strategicznym Stanów
Zjednoczonych, które chcą panować nad wszystkimi oceanami. Wzrost japońskiej aktywności nie
dość, że zagrozi tym interesom, to jeszcze przygotuje grunt pod wzrost japońskiej potęgi na skalę
globalną. Rozszerzaniu się interesów Japonii na kontynencie azjatyckim będzie towarzyszyć
rozbudowa jej sił morskich i powietrznych. A kiedy to nastąpi, nie ma żadnej gwarancji, że nie
zwiększy się również zasięg japońskich działań. Z amerykańskiego punktu widzenia jest to
niebezpieczny proces.

Sytuacja prawdopodobnie rozegra się w następujący sposób: w miarę jak Stany Zjednoczone zaczną
reagować na wzrost japońskiej potęgi, Japończycy będą odczuwać coraz większy niepokój, co
doprowadzi do stopniowego zaostrzenia stosunków amerykańsko-japońskich. Japonia, broniąc
swoich fundamentalnych interesów narodowych w Azji, musi sprawować kontrolę nad szlakami
morskimi. I na odwrót - Amerykanie, postrzegając globalną kontrolę nad szlakami morskimi jako
warunek konieczny własnego bezpieczeństwa narodowego, będą wywierać presję na Japonię,
próbując powstrzymać to, co uznają za jej rosnącą agresywność.

W samym centrum rozszerzającej się strefy japońskich wpływów leży Korea, której zjednoczenie
nastąpi zapewne na długo przed rokiem 2030. A zjednoczona Korea będzie miała około 70 milionów
ludności, niewiele mniej niż Japonia. Korea Południowa jest obecnie dwunastym
najlepiej rozwiniętym gospodarczo państwem świata, a po zjednoczeniu jej pozycja się poprawi.
Korea od dawna boi się japońskiej dominacji. W miarę umacniania się japońskich wpływów w
Chinach i w Rosji znajdzie się pośrodku i jej niepokój będzie narastał. Korea sama w sobie jest
krajem, z którym należy się liczyć, ale jej rzeczywiste znaczenie będzie wynikało z sojuszu ze
Stanami Zjednoczonymi, postrzegającymi ją jako przeciwwagę dla japońskiej potęgi i bazę do
umocnienia własnej potęgi na Morzu Japońskim. Korea będzie potrzebowała amerykańskiego
poparcia przeciwko rosnącej w siłę Japonii i w ten sposób zacznie się formować
antyjapońska koalicja.

Tymczasem w Chinach nastąpią znaczące zmiany. W ostatnich stuleciach historia tego kraju toczyła
się w trzydziesto-, czterdziestoletnich cyklach. Chiny oddały Hongkong Brytyjczykom w 1842 roku.
Około 1857 Europejczycy zaczęli przejmować kontrolę nad chińskimi państwami lennymi. W 1911
Sun Yat-sen obalił dynastię mandżurską. W 1949 władzę w Chinach zdobyli komuniści. Mao zmarł w
1976 i zaczął się okres ekspansji ekonomicznej. W 2010 roku Chiny będą się zmagały z
rozdrobnieniem wewnętrznym i spadkiem gospodarczym. To oznacza, że do kolejnego zwrotu dojdzie
prawdopodobnie w latach czterdziestych XXI stulecia.

Ten zwrot będzie polegał na umocnieniu władzy politycznej przez Pekin i kampanii w celu
ograniczenia obcej obecności w Chinach. Ale ten proces nie zacznie się oczywiście w latach
czterdziestych. Wówczas nastąpi jego kulminacja. Będzie narastał w latach trzydziestych w miarę
nasilania się obcej ingerencji, zwłaszcza japońskiej, i odegra rolę następnej dźwigni, którą posłużą
się Stany Zjednoczone, żeby zachować kontrolę nad sytuacją. Otóż poprą one wysiłki Pekinu
zmierzające do ponownego zjednoczenia Chin i zablokowania Japonii, co będzie odwróceniem
amerykańskiej polityki sprzed drugiej wojny światowej.

W latach czterdziestych Stany Zjednoczone i Japonia osiągną głęboką rozbieżność interesów.


Amerykanie zawrą sojusz z Seulem i Pekinem, zaniepokojonymi wzrostem japońskiej potęgi.
Japończycy, obawiając się amerykańskiej ingerencji w ich strefę wpływów, rozbudują swój
potencjał militarny. Ale znajdą się w całkowitej izolacji, stojąc w obliczu regionalnej koalicji, którą
utworzą Stany Zjednoczone, jak również amerykańskiej potęgi militarnej. Nie zdołają uporać się z tą
presją sami, ale w pobliżu nie będzie nikogo, kto mógłby im przyjść z pomocą. Zmiany
technologiczne doprowadzą jednak do zmian geopolitycznych, a możliwość sformowania koalicji
przez Japonię pojawi się na drugim krańcu Azji.

TURCJA
Podczas konfrontacji rosyjsko-amerykańskiej w Europie, trwającej do 2020 roku, dojdzie do
pomniejszej konfrontacji na Kaukazie. Rosjanie będą parli na południe w tym regionie, wchłaniając
ponownie Gruzję i łącząc się ze swoimi armeńskimi sojusznikami. Powrót wojsk rosyjskich
nad granicę turecką wywoła jednak poważny kryzys w Turcji. Sto lat po upadku imperium
osmańskiego i powstaniu nowoczesnego państwa Turcy staną w obliczu tej samej groźby, z którą
mieli do czynienia podczas zimnej wojny.

Około roku 2020, kiedy Rosja się załamie, Turcy podejmą nieuniknioną decyzję strategiczną. Nie
będą chcieli zadowolić się ponownie niepewną strefą buforową, chroniącą ich przed Rosjanami.
Aby zagwarantować sobie bezpieczeństwo strategiczne, tym razem ruszą na północ, w głąb Kaukazu.

Jest jeszcze bardziej znacząca kwestia. Do 2020 roku Turcja będzie jednym z najlepiej
prosperujących gospodarczo państw świata. Już w 2007 roku zajmowała siedemnaste miejsce i
nieprzerwanie się rozwijając, stała się krajem nie tylko silnym ekonomicznie, lecz również ważnym
strategicznie. W istocie pod względem położenia geograficznego Turcja znajduje się w
korzystniejszej sytuacji niż większość państw eurazjatyckich. Ma łatwy dostęp do świata arabskiego,
Iranu, Europy, dawnego Związku Sowieckiego, a przede wszystkim Morza Śródziemnego. Swój
rozwój za-wdzięczą nie tylko własnej prężności gospodarczej, lecz także temu, że jest ośrodkiem
regionalnego handlu.

Do roku 2020 Turcja będzie rozwijającą się, dosyć stabilną potęgą gospodarczą i militarną w morzu
chaosu. Stanie jednak wobec wspomnianego już zagrożenia na północy, jak też wobec wyzwań
nadchodzących z innych kierunków. Na południowy wschód od Turcji leży Iran, który przez stulecia
niewiele znaczył ekonomicznie czy militarnie, ale wydaje się nieprzewidywalny w sprawach
wewnętrznych. Na południu jest permanentnie niestabilny i niewykazujący oznak rozwoju
gospodarczego świat arabski. Na północnym zachodzie - wieczny chaos Półwyspu Bałkańskiego z
historycznym wrogiem Turcji, Grecją.

W latach dwudziestych XXI stulecia żadnemu z tych regionów nie będzie się wiodło szczególnie
dobrze, z różnych powodów. Zwłaszcza Półwysep Arabski na południe od Turcji stanie w obliczu
głębokiego kryzysu. Z wyjątkiem ropy naftowej ma on niewiele bogactw, skromny przemysł i
nieliczną ludność. Jego znaczenie opiera się na ropie, a dobrobyt, jaki zapewniała, przyczynił się do
stabilizacji regionu. Ale w 2020 roku Półwysep Arabski znajdzie się w trudnej sytuacji. Choć nie
wyczerpie jeszcze swoich zasobów ropy i nie zubożeje, kryzys będzie wisiał w powietrzu. Walki
frakcyjne w obrębie dynastii saudyjskiej będą się nasilać, podobnie jak destabilizacja w innych
szejkanatach nad Zatoką Perską.

Poważniejszą kwestią będzie jednak rozdrobnienie świata arabskiego. Historycznie podzielony, uległ
głębokiej destabilizacji w wyniku wojny Stanów Zjednoczonych z islamistami. Pod koniec drugiej
dekady XXI wieku, podczas konfrontacji amerykańsko-rosyjskiej, jeszcze większy chaos na Bliskim
Wschodzie wywołają rosyjskie próby przysporzenia Stanom problemów w rejonie leżącym na
południe od Turcji. W latach dwudziestych świat islamski w ogóle, a świat arabski w szczególności,
podzieli się według wszelkich możliwych kryteriów.

Bałkany, na północny zachód od Turcji, również będą niestabilne. Inaczej niż podczas zimnej wojny
w XX wieku, kiedy potęga amerykańska i sowiecka spajały Jugosławię, druga runda konfrontacji
amerykańsko--rosyjskiej zaostrzy sytuację w tym regionie. Rosja będzie mniej potężna niż za
pierwszym razem i zetrze się z wrogo nastawionymi Węgrami i Rumunią. Kiedy Rosjanie będą
pracowali nad powstrzymaniem Turcji (za pośrednictwem krajów arabskich), podejmą też próbę
powstrzymania Węgier i Rumunii, zwracając przeciwko nim Bułgarię i Serbię. Zarzucą szeroką sieć,
wiedząc, że w niektórych przypadkach nic nie wskórają, ale mając nadzieję, iż osiągną dostatecznie
dużo, by odwrócić uwagę Turcji. Kiedy Grecja, Chorwacja, Macedonia, Bośnia i Czarnogóra
zostaną wciągnięte w konflikty bałkańskie, region znowu pogrąży się w chaosie. Bezpośrednie
otoczenie Turcji będzie niestabilne, mówiąc oględnie.

Świat islamski jest niezdolny do samorzutnego zjednoczenia. Może jednak nad nim zapanować
muzułmańska potęga. W przeszłości była nią Turcja, zdolna do stworzenia imperium z części świata
islamskiego -zwłaszcza po inwazji mongolskiej w XIII stuleciu. Okres pomiędzy 1917 a 2020 rokiem
jest anomalią, ponieważ Turcja włada jedynie Azją Mniejszą. Ale potęga turecka - imperium
osmańskie lub rządząca z Iranu dynastia turkmeńska - była trwałą rzeczywistością w świecie
islamskim. Turcja zdominowała niegdyś Bałkany, Kaukaz, Półwysep Arabski i Afrykę Północną
(zob. mapa na s. 100).

W latach dwudziestych XXI stulecia ta potęga zacznie się odradzać. Turcja, w jeszcze większym
stopniu niż Japonia, odegra istotną rolę w konfrontacji z Rosjanami. Bosfor, cieśnina na szlaku
wodnym łączącym Morze Egejskie z Morzem Czarnym, zamyka Rosji dostęp do Morza
Śródziemnego. W przeszłości Turcja sprawowała kontrolę nad Bosforem i dlatego Rosja zawsze ją
postrzegała jako mocarstwo godzące w jej interesy. Nie inaczej będzie w drugiej i trzeciej dekadzie
XXI stulecia. Tylko dostęp do Bosforu pozwoli Rosji przeciwstawić się Amerykanom na
Bałkanach. Turcy wiedzą, że jeśli Rosjanom uda się go uzyskać i tym samym osiągnąć swoje cele
geopolityczne, autonomia turecka będzie zagrożona. Dlatego utrzymają sojusz ze Stanami
Zjednoczonymi przeciwko Rosji.

W rezultacie Turcja stanie się elementem antyrosyjskiej strategii Ameryki. Stany Zjednoczone będą
zachęcać Turków, aby parli na północ, w głąb Kaukazu, jak również umacniali swoje wpływy na
muzułmańskich obszarach Bałkanów oraz w państwach arabskich na południu. Pomogą Turcji
rozbudować jej potencjał militarny - morski, powietrzny i kosmiczny - aby mogła powstrzymać
Rosjan na Morzu Czarnym. Poproszą także turecką marynarkę wojenną o pomoc w utrzymaniu
kontroli nad Morzem Śródziemnym i wykorzystają jej potęgę do zablokowania rosyjskich poczynań
w Afryce Północnej. Poza tym zrobią wszystko co w ich mocy, aby przyspieszyć rozwój Turcji,
jeszcze bardziej stymulując i tak już prężną gospodarkę.

Kiedy Rosja wreszcie upadnie, Turcy znajdą się w sytuacji, w jakiej nie byli od stu lat. Otoczeni
przez chaos i słabość, zaznaczą swoją obecność gospodarczą - jak też militarną - w całym regionie.
Po upadku Rosji regionalna geopolityka zreorganizuje się wokół Turcji, czyniąc z niej,
bez większego wysiłku z jej strony, dominującą potęgę w regionie, rozszerzającą swoje wpływy we
wszystkich kierunkach. Turcja nie będzie jeszcze prawdziwym imperium, ale bez wątpienia będzie
środkiem ciężkości świata islamskiego.

Odradzająca się potęga turecka przysporzy oczywiście poważnych problemów światu arabskiemu.
Nastawienie do Arabów w dawnym imperium osmańskim nie poszło w niepamięć. Ale jedynymi
znaczącymi graczami w tym regionie będą Izrael i Iran, a Turcja żywi mniejszą niechęć do Arabów.
Kiedy Półwysep Arabski zacznie podupadać, bezpieczeństwo i rozwój gospodarczy krajów
arabskich będą zależały od bliskich związków z Turcją.

Amerykanie uznają taki rozwój wydarzeń za krok w dobrym kierunku. Po pierwsze, będzie to nagroda
dla sojusznika. Po drugie, ustabilizuje niestabilny region. Po trzecie, znaczne zasoby węglowodorów
nad Zatoką Perską znajdą się w zasięgu wpływów tureckich. A wreszcie po czwarte, Turcy
przyhamują irańskie ambicje w tym regionie.

Ale choć bezpośrednia reakcja będzie pozytywna, w szerszych kategoriach geopolitycznych taka
sytuacja okaże się sprzeczna z amerykańską wielką strategią. Jak widzieliśmy, Stany Zjednoczone
wspierają regionalne potęgi, aby eliminować większe zagrożenia w Eurazji. Obawiają się jednak
lokalnych hegemonów. Mogą oni przejawiać nie tylko aspiracje regionalne, lecz także globalne. Tak
właśnie Stany Zjednoczone zaczną postrzegać Turcję. Pod koniec trzeciej dekady XXI stulecia
stosunki amerykańsko-tureckie będą się stopniowo ochładzać.

Zmieni się również tureckie spojrzenie na Stany Zjednoczone. Po roku 2030 będą one postrzegane
jako zagrożenie dla tureckich interesów narodowych. Ponadto może dojść do przemian
ideologicznych w Turcji, która od upadku imperium osmańskiego była państwem świeckim. W
przeszłości Turcy mieli elastyczne podejście do religii, posługując się nią również jako narzędziem,
a nie tylko jako systemem wierzeń. W odpowiedzi na amerykański sprzeciw wobec rozszerzania jej
wpływów Turcja może zechcieć wykorzystać siły islamistyczne, prezentując się jako państwo
nie tylko muzułmańskie, lecz także islamskie (w odróżnieniu od takich frakcji jak al Kaida),
próbujące odtworzyć islamskie supermocarstwo. To skłoni arabskich muzułmanów w tym regionie
do rezygnacji z ostrożnego wyczekiwania na rzecz energicznego udziału w tureckiej ekspansji,
bez względu na pamięć historii i cynizm tego posunięcia. W efekcie Stany Zjednoczone staną w
obliczu groźby potężnego państwa islamskiego, które reorganizuje świat arabski i wschodnią część
basenu śródziemnomorskiego. A wtedy uznają połączenie tureckiej potęgi politycznej i
prężności gospodarczej za poważne zagrożenie, choć na innych frontach wciąż będą się pojawiać
nowe wyzwania.
POLSKA
Najbardziej entuzjastycznymi uczestnikami amerykańskiej konfrontacji z Rosją będą dawni sowieccy
satelici, zwłaszcza Polska. Kierowani przez Amerykanów, w jakimś sensie też będą nimi kierować.
W razie odrodzenia się rosyjskiej potęgi Polska ma wszystko do stracenia i niewielkie możliwości
obrony. Kiedy Rosjanie wrócą na jej granice, będzie się oglądać na resztę Europy, aby wsparła ją za
pośrednictwem NATO. Perspektywa konfrontacji nie wzbudzi zachwytu w Niemczech ani we
Francji, Polska zrobi więc to, co robiła zawsze, kiedy zagrażała jej Rosja bądź Niemcy -poszuka
innej potęgi, aby stanęła w jej obronie. W przeszłości się to nie sprawdziło. Gwarancje udzielone
przez Francję i Wielką Brytanię w 1939 roku nie obroniły Polski przed Niemcami i Rosją. Ze
Stanami Zjednoczonymi będzie inaczej. Nie jest to potęga chyląca się ku upadkowi, lecz młoda i
energiczna, gotowa podjąć ryzyko. Ku przyjemnemu zaskoczeniu Polski Stany Zjednoczone okażą się
dostatecznie silne, by zablokować Rosjan.

Reszta Europy, zwłaszcza Francja i Niemcy, odniesie się do tego z bardzo mieszanymi uczuciami.
Mając za sobą jedną zimną wojnę w XX stuleciu, nie będzie chciała przeżywać następnej. Z powodu
zmniejszającej się liczby ludności w ich krajach Niemcy i Francuzi mogą poczuć ulgę, kiedy Rosja -
też ze spadającą liczbą ludności, ale wciąż ogromna - się załamie. Nie ucieszy ich jednak silna
pozycja Amerykanów w Europie poza strukturami NATO, którymi Europejczycy posługiwali się tak
naprawdę w celu kontrolowania i powstrzymywania Stanów Zjednoczonych.

Ani Niemcy, ani Francja, ani reszta Europy Zachodniej nie będzie też przyzwyczajona do
nieoczekiwanej hardości Polski, Republiki Czeskiej, Słowacji, Węgier i Rumunii. Paradoksalnie
konfrontacja z Rosją sprawi, że te kraje poczują się pewniej dzięki silnym dwustronnym związkom
ze Stanami Zjednoczonymi, które pomogły im powstrzymać rosyjską potęgę. Uwolnione od
pierwotnego strachu przed Rosjanami i patrzące bez obaw na osłabione Niemcy, wszystkie te
państwa po raz pierwszy od stuleci uznają się za względnie bezpieczne. Rzeczywiście, osłabienie
Francji i Niemiec, spowodowane po części przez implozję demograficzną, po części przez zapaść
gospodarczą, a po części przez błędną kalkulację geopolityczną, która kazała im unikać konfrontacji z
Rosją (a co za tym idzie, rozbić NATO), da się odczuć w całej Europie. Rezultatem będzie
pogłębiający się kryzys zaufania, który nękał Francję i Niemcy od pierwszej wojny światowej.

W efekcie nastąpi ogólne przekształcenie europejskiego układu sił. Upadek Rosji pozwoli krajom
wschodnioeuropejskim przyjąć bardziej agresywną politykę zagraniczną na wschodzie. Europa
Wschodnia stanie się najbardziej dynamiczną częścią kontynentu. Po upadku Rosji tamtejsze kraje
rozszerzą swoje wpływy na wschód. Słowacy, Węgrzy i Rumuni nie czuli wielkiego zagrożenia ze
strony Rosjan, ponieważ Karpaty tworzyły naturalną barierę. Polska, leżąca na Nizinie
Środkowoeuropejskiej, była najbardziej zagrożonym, a jednocześnie największym i najważniejszym
krajem Europy Wschodniej.

Kiedy Rosja zacznie się rozpadać, Polacy pierwsi będą chcieli przeć na wschód, próbując stworzyć
strefę buforową na Białorusi i Ukrainie. Kiedy Polska umocni swoją pozycję, kraje karpackie też
zaczną rozszerzać swoje wpływy na wschód od gór, na Ukrainie. Przez pięćset lat Europa Wschodnia była uwięziona
pomiędzy wielkimi mocarstwami atlantyckimi i Niemcami z jednej strony a Rosją z drugiej. W następstwie upadku potęgi
rosyjskiej europejski porządek przesunie się na wschód, do Europy Wschodniej mocno powiązanej ze Stanami Zjednoczonymi.
Konfederacja polityczna krajów bałtyckich, Polski, Słowacji, Węgier i Rumunii okaże się
niemożliwa. Dzieli je zbyt wiele różnic kulturowych i historycznych. Ale można sobie wyobrazić
sojusz przynajmniej niektórych z tych państw, zwłaszcza że wszystkie będą zainteresowane ekspansją
na wschód.

Tak właśnie postąpią w latach trzydziestych. Wykorzystując własną rosnącą potęgę gospodarczą - a
także siłę militarną, rezultat bliskiej współpracy z Amerykanami - utworzą sojusz i nie napotkają
znaczącego oporu wobec swoich posunięć na wschodzie. Wręcz przeciwnie, zważywszy
na istniejący chaos, wielu ludzi w tym regionie powita je jako czynnik stabilizujący. Trudno będzie
koordynować działania i uniknąć większych konfliktów na poszczególnych obszarach. Region jest
niebywale skłócony. Ale w latach dwudziestych i trzydziestych kraje Europy Wschodniej nie będą
się tym przejmować, starając się nie dopuścić do powrotu Rosji i zwiększyć zasoby swojej siły
roboczej.

Nie sposób przewidzieć dokładnej granicy wschodnioeuropejskiego marszu na wschód. Nie trudniej
jednak wyobrazić sobie okupację Sankt Petersburga przez Estonię, polską okupację Mińska czy
węgierską okupację Kijowa niż rosyjską okupację Warszawy, Budapesztu czy Berlina. Strefy
wpływów mogą się przesuwać zarówno na zachód, jak i na wschód, a jeśli Rosja się załamie,
wówczas marsz na wschód z Europy Wschodniej jest nieuchronny. W tym scenariuszu Polska stanie
się wielką i dynamiczną europejską potęgą, przewodzącą koalicji państw wschodnioeuropejskich.

Do roku 2040 układ sił w Europie przesunie się zatem na wschód. Cała Europa doświadczy
problemów demograficznych, ale jej wschodnia część będzie to sobie mogła zrekompensować dzięki
złożonym powiązaniom finansowym, jakie Stany Zjednoczone utrzymują zwykle z sojusznikami.
Kraje Europy Wschodniej mogą nie prześcignąć krajów zachodnioeuropejskich potencjałem
gospodarczym, lecz Europa Wschodnia z pewnością prześcignie Europę Zachodnią pod względem
dynamiki.

Co to wszystko oznacza dla Francji i Niemiec? Żyć w Europie, która jest zdezorganizowana, ale w
której Francja i Niemcy są głównymi mocarstwami, to jedno. Ale żyć w Europie, która się
reorganizuje i pozostawia je w tyle, to coś zupełnie innego. Z Wielką Brytanią wciągniętą głęboko w
amerykańską orbitę gospodarczą i Półwyspem Iberyjskim podobnie urzeczonym możliwościami
płynącymi z amerykańskich powiązań, Francuzi i Niemcy staną przed poważnym dylematem.

Dekadencja oznacza, że nie ma się już ochoty na wielkie awantury, ale nie oznacza, że nie chce się
przetrwać. Do 2040 roku po niegdysiejszej świetności Francji i Niemiec pozostaną już tylko
wspomnienia. W warunkach kryzysu demograficznego i przedefiniowania europejskiej geopolityki
będzie to dla Francuzów i Niemców moment decydujący. Jeśli nie umocnią swojej pozycji, o ich
przyszłości zadecydują inni, a dekadencja przekształci się w bezsilność. A wraz z bezsilnością
przychodzi geopolityczna równia pochyła, z której nie ma powrotu.

Zasadniczym problemem dla Francji i Niemiec w ich egzystencjalnych trudnościach będą Stany
Zjednoczone. Chociaż około połowy stulecia Europa Wschodnia będzie rosnąć w siłę, tego wzrostu
nie da się utrzymać bez poparcia Stanów. Jeśli uda się zmusić Amerykanów do wycofania
swoich wpływów z Europy, kraje Europy Wschodniej nie będą miały możliwości ani śmiałości
bronić swoich interesów strategicznych na wschodzie. Powróci stary porządek, a Francja i Niemcy
odzyskają częściowo swoją pozycję.

Oczywiście Francuzi i Niemcy nie będą w stanie przeciwstawić się Amerykanom bezpośrednio ani
zmusić ich do wycofania się z Europy. Ale wraz z zakończeniem konfliktu amerykańsko-rosyjskiego
wygasną również bezpośrednie interesy Stanów Zjednoczonych w tym regionie. Ponieważ ich potęga
będzie podlegała ciągłym fluktuacjom, a uwaga będzie rozproszona, możliwość zredukowania
amerykańskiej obecności stanie się realna. Przed Francuzami i Niemcami może jeszcze pojawić się
sposobność do zastraszenia krajów Europy Wschodniej - zwłaszcza jeśli spojrzenie Stanów
Zjednoczonych skieruje się gdzie indziej, na przykład w stronę Pacyfiku.

Amerykańskie zainteresowanie Europą może się zmniejszyć w następstwie upadku Rosji, co pozornie
otworzy drzwi do umocnienia francusko--niemieckiej potęgi. Ale będzie to stan przejściowy. W
miarę jak amerykańskie stosunki z Japonią i Turcją zaczną się zaostrzać, Stany Zjednoczone, jak
zobaczymy, znowu zainteresują się Europą, zwłaszcza gdy w latach dwudziestych Turcy dadzą o
sobie znać. I to prawdopodobnie wystarczy, żeby zahamować odradzanie się niemieckiej i
francuskiej potęgi.

PODSUMOWANIE
Rozdrobnienie Chin w pierwszej dekadzie i upadek Rosji w drugiej stworzy ogromną próżnię od
Pacyfiku do Karpat. Mniejsze kraje na obrzeżach tego obszaru zyskają sposobność, żeby dziobać,
gryźć, a nawet połykać większe kęsy. Finlandia zabierze z powrotem Karelię, Rumunia upomni się o
Mołdawię, Indie pomogą Tybetowi odzyskać wolność, a Tajwan będzie rozszerzał swoje panowanie
za Cieśniną Tajwańską, podczas gdy Europejczycy i Amerykanie też utworzą regionalne strefy
wpływów w Chinach. Będzie wiele okazji do kłusowania.

Ale trzy kraje będą miały zarówno dostateczną siłę, jak i potrzebę, żeby podjąć jakieś zdecydowane
kroki. Japonia spróbuje zająć nadmorskie obszary Rosji i Chin. Turcja będzie sięgać nie tylko w głąb
Kaukazu, lecz także na północny zachód i na południe. Polska, przewodząca koalicji państw Europy
Wschodniej, będzie przeć na wschód, w głąb Białorusi i Ukrainy.

Przez mniej więcej pierwsze dziesięć lat Stany Zjednoczone będą na to patrzyły łaskawie, tak jak
patrzyły na świat w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Polska, Turcja i Japonia będą ich
sojusznikami. Umacniając własną potęgę, będą też umacniały Stany. A jeśli zajdzie
potrzeba uzasadnienia moralnego, można będzie powiedzieć, że te kraje pomagają swoim sąsiadom
osiągnąć dobrobyt.

W połowie lat trzydziestych jednak, kiedy te trzy państwa nadal będą rosnąć w potęgę, Stany
Zjednoczone poczują się niepewnie. Do roku 2040 zapanuje już otwarta wrogość. Piątą zasadą
geopolityczną Stanów Zjednoczonych jest przeciwstawianie się każdej potędze dążącej do uzyskania
kontroli nad całą Eurazją. A tu nagle wyłonią się jednocześnie trzej hegemoni, przy czym dwaj z nich (Japonia i Turcja) będą
znaczącymi potęgami morskimi - jeden na południowo-zachodnim Pacyfiku, a drugi we wschodniej części Morza Śródziemnego.
Obaj też rozwiną znaczny potencjał kosmiczny, a w następnym rozdziale zobaczymy, jaką rolę odegra ten czynnik w połowie
stulecia. Konkluzja jest następująca: w latach czterdziestych Stany Zjednoczone zrobią to, co robią zawsze, kiedy czują się
niepewnie. Zaczną działać.
LATA CZTERDZIESTE
PRELUDIUM DO WOJNY
Około 2040 roku nastąpi w Stanach Zjednoczonych era rozkwitu, porównywalna z latami
dziewięćdziesiątymi i pięćdziesiątymi XX wieku lub dziewięćdziesiątymi XIX wieku. Mniej więcej
dziesięć-dwadzieścia lat po pięćdziesięcioletnim cyklicznym przełomie wprowadzone innowacje
zaczną stymulować gospodarkę. Przemiany ekonomiczne, technologiczne i imigracyjne zainicjowane
w latach trzydziestych przyniosą dywidendy pod koniec dekady. Zwiększenie wydajności na skutek
automatyzacji i poprawa opieki zdrowotnej za sprawą genetyki przyspieszą wzrost. Podobnie jak w
latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, amerykańskie prace badawczo-rozwojowe (zwłaszcza
te rozpoczęte podczas drugiej zimnej wojny) zrodzą owoce.

Jak widzieliśmy jednak niezliczoną ilość razy w historii, czasy rozkwitu niekoniecznie są pokojowe
czy stabilne wewnętrznie. W 2040 roku pojawi się pytanie: jakie będą stosunki pomiędzy Stanami
Zjednoczonymi a resztą świata? Z jednej strony Stany będą tak potężne, że praktycznie każde
działanie, jakie podejmą, na kimś się odbije. Z drugiej - dzięki swojej potędze, zwłaszcza po upadku
Rosji i destabilizacji w Chinach, będą mogły pozwolić sobie na beztroskę. Stany Zjednoczone są
niebezpieczne już w swoim najbardziej łagodnym wcieleniu, lecz kiedy skupiają się na jakimś
problemie, potrafią być niszczycielsko nieustępliwe. Świat będzie próbował je powstrzymać, ale w
praktyce łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Ci, którzy będą mogli uniknąć konfrontacji ze Stanami,
wybiorą tę drogę, ponieważ ryzyko będzie zbyt wielkie. Jednocześnie nagrody za współpracę będą
znaczne. Różne państwa rozwiążą ten dylemat na różne sposoby.

U progu czwartej dekady najbardziej sporną kwestią okaże się przyszłość basenu Pacyfiku. Będzie ją
można traktować w węższym zakresie, jako kwestię północno-zachodniego Pacyfiku, lub w jeszcze
węższym, jako politykę japońską wobec Chin i Syberii. Coraz bardziej agresywna Japonia, dążąc do
zabezpieczenia swoich interesów gospodarczych na kontynencie azjatyckim, wejdzie w kolizję z
innymi państwami, w tym ze Stanami Zjednoczonymi. Dodatkowo pojawi się kwestia japońskiego
poszanowania chińskiej suwerenności i kwestia samostanowienia nadmorskich regionów Rosji.

Na głębszej płaszczyźnie Stany Zjednoczone będą zaniepokojone szybkim wzrostem japońskiej potęgi
morskiej, w tym systemów rozmieszczonych na morzu i w przestrzeni kosmicznej. Japonia, wciąż
importująca ropę naftową z Zatoki Perskiej, wyraźniej zaznaczy swoją obecność na Morzu
Południowochińskim i w cieśninie Malakka. Na początku lat czterdziestych, zaniepokojona
destabilizacją w rejonie Zatoki, zacznie patrolować Ocean Indyjski, aby strzec swoich interesów.
Będzie miała dobrze ugruntowane, bliskie powiązania ekonomiczne z wieloma archipelagami
Pacyfiku i zawrze z nimi porozumienia dotyczące stacji kontrolnych dla satelitów szpiegowskich.
Amerykański wywiad nabierze podejrzeń, że te instalacje będą też służyć jako bazy dla japońskich
pocisków ponad-dźwiękowych do zwalczania okrętów. Pociski takie poruszają się z pięciokrotną
prędkością dźwięku; do połowy XXI stulecia będą się poruszały z dziesięciokrotną prędkością
dźwięku - 13 tysięcy kilometrów na godzinę albo szybciej. Ponaddźwiękowe mogą być zarówno
pociski trafiające bezpośrednio w cele, jak i bezzałogowe samoloty atakujące cele, a następnie
powracające do bazy.
Japończycy będą dzielić te wody z amerykańską VII Flotą, a przestrzeń kosmiczną z amerykańskim
Dowództwem Przestrzeni Kosmicznej -coraz bardziej niezależnym rodzajem sił zbrojnych. Żadna ze
stron nie będzie prowokowała incydentów na morzu ani w przestrzeni, a oficjalnie oba kraje będą
utrzymywały serdeczne stosunki. Ale Japończycy pozostaną w pełni świadomi obawy Amerykanów -
że na ich prywatnym jeziorze, Pacyfiku, pojawiła się potęga, nad którą nie sprawują pełnej kontroli.

Japonia będzie przywiązywała ogromne znaczenie do ochrony swoich szlaków morskich przed
potencjalnymi zagrożeniami na południu, zwłaszcza na wodach Indonezji, które oddzielają Pacyfik od
Oceanu Indyjskiego. Indonezja jest archipelagiem składającym się z wielu wysp i zamieszkanym
przez wiele grup etnicznych. W tym wewnętrznie podzielonym kraju działają - i nadal będą działać -
liczne ruchy separatystyczne, Japonia będzie rozgrywała złożoną grę, wspierając niektóre z tych
ruchów przeciwko innym, ażeby opanować różne cieśniny na indonezyjskich wodach.

Będzie również chciała trzymać amerykańską marynarkę wojenną z dala od zachodniego Pacyfiku. W
tym celu podejmie trojakie działania. Przede wszystkim zbuduje i rozmieści na swoich macierzystych
wyspach pociski ponaddźwiękowe do zwalczania okrętów, mogące dotrzeć daleko w głąb Pacyfiku.
Następnie zawrze porozumienia pozwalające jej rozmieścić czujniki i pociski na wyspach Pacyfiku,
nad którymi już dominuje ekonomicznie, takich jak archipelag Ogasawara-guntó (obejmujący Iwo-
jimę), Wyspy Marshalla i Nauru. Celem będzie stworzenie wąskich gardeł, które pozwolą zakłócić
amerykański handel i transport wojskowy na Pacyfiku. W ten sposób trasy amerykańskich jednostek
staną się przewidywalne, co ułatwi japońskim satelitom śledzenie ich ruchów. Najbardziej
niepokojący dla Amerykanów będzie jednak stopień japońskiej aktywności w przestrzeni kosmicznej,
gdzie powstaną instalacje nie tylko wojskowe, lecz także handlowe i przemysłowe.

Amerykańska polityka będzie złożona i, jak zawsze, uwarunkowana wieloma czynnikami. Idea
silnych Chin zagrażających rosyjskim tyłom stanie się obsesją amerykańskich środowisk
wywiadowczych i wojskowych w drugiej i trzeciej dekadzie XXI stulecia. W latach trzydziestych w
Departamencie Stanu, gdzie stare koncepcje polityczne nigdy się nie zmieniają ani nie umierają,
przybierze wręcz postać manii prześladowczej. Dlatego Stany Zjednoczone zwiększą swoje
zaangażowanie w celu umocnienia i ustabilizowania Chin. Do roku 2040 doprowadzi to jednak do
poważnych zadrażnień w stosunkach amerykańsko-japońskich. Japońskie poczynania w Chinach będą
w oczywisty sposób sprzeczne z amerykańską ideą stabilnych Chin. Pod koniec trzeciej dekady
stosunki pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem ulegną zacieśnieniu, ku wielkiej irytacji Japończyków.

TURCJA
Tymczasem Turcja, w miarę postępującego upadku Rosji, ruszy zdecydowanie na północ, w głąb
Kaukazu. Jej działania przybiorą po części charakter interwencji wojskowej, a po części sojuszy
politycznych. Co równie ważne, Turcja umocni także swoje wpływy ekonomiczne - reszta regionu nie
odmówi współpracy z nową potęgą gospodarczą. Wpływy tureckie będą się nieuchronnie rozszerzały
na północ, za Kaukaz, w głąb Rosji i Ukrainy, obejmując niepewne politycznie doliny Donu i Wołgi,
oraz na wschód, w kierunku rolniczego serca Rosji. Muzułmańska Turcja będzie oddziaływała na
muzułmański Kazachstan, umacniając swoją pozycję w Azji Środkowej. Morze Czarne stanie się
tureckim jeziorem, a Krym i Odessa nawiążą z Turcją intensywne kontakty handlowe. Turecka
obecność mocno się zaznaczy w całym regionie.
Zanim Rosja upadnie, stworzy, podobnie jak podczas zimnej wojny, system sojuszy na południe od
Turcji. W miarę jak będzie słabnąć i ustępować, pozostawi po sobie niestabilną strefę od Lewantu
do Afganistanu. Turcja nie zechce wdawać się w konflikt z Iranem, zadowalając się pozostawieniem
go w izolacji i osamotnieniu. Ale destabilizacja w Syrii i w Iraku wpłynie bezpośrednio na tureckie
interesy, zwłaszcza gdy Kurdowie się uniezależnią i znowu zaczną myśleć o utworzeniu własnego
państwa. Syria i Irak będą słabe bez rosyjskiego poparcia, rozdarte tradycyjnymi konfliktami
wewnętrznymi. Wobec groźby rozszerzającej się na północ destabilizacji i niebezpieczeństwa, że
inne państwa zechcą wypełnić próżnię, Turcja skieruje się na południe. Z pewnością Turcy nie będą
sobie życzyli wkroczenia Amerykanów do Iraku: wystarczy im to, co działo się na początku stulecia.

W tym czasie na Bałkanach też zapanuje chaos. Kiedy Rosja upadnie, jej bałkańscy sojusznicy
również osłabną i równowaga sił zostanie miejscami zachwiana. Węgrzy i Rumuni spróbują
wypełnić część próżni, podobnie jak Grecy (historyczni wrogowie Turków). Turcja, jako nowa
regionalna potęga, zaangażuje się na Bałkanach w rezultacie postępującej destabilizacji. Do tego czasu
nawiąże już bliskie stosunki z tamtejszymi muzułmańskimi krajami - Bośnią i Albanią - a te postarają się rozszerzyć swoją strefę
wpływów, nie tyle z agresywnej zachłanności, ile z obawy przed intencjami innych państw.

Ujmując rzecz geograficznie, każdy kraj w tym regionie ma tylko jeden zasadniczy cel: sprawowanie
kontroli nad wschodnią częścią Morza Śródziemnego i Morzem Czarnym. Należy pamiętać, że w
swojej historii Turcja była zarówno potęgą lądową, jak i morską. Im bardziej państwa europejskie
zbliżają się do Bosforu, tym mniej bezpieczna staje się sytuacja Turcji. Tureckie panowanie nad
drogą wodną łączącą Morze Czarne z Morzem Egejskim oznacza wyparcie państw europejskich z
Bałkanów, a przynajmniej ich zdecydowane zablokowanie. Dlatego jeśli Turcja ma zostać wielką
regionalną potęgą, zaangażowanie na Bałkanach jest dla niej koniecznością.

A w połowie lat czterdziestych Turcja będzie wielką regionalną potęgą. Stworzy system stosunków
w głębi Rosji, która dostarcza jej produktów rolnych i energii. Zdominuje Irak i Syrię, a co za tym
idzie - obejmie swoimi wpływami Półwysep Arabski z jego kurczącymi się zasobami ropy naftowej i
gazu ziemnego, które zasilają amerykańską gospodarkę. Turcy przesuną granicę swojej strefy
wpływów na północny zachód, w głąb Bałkanów, gdzie ich potęga zderzy się z interesami ważnych
amerykańskich sojuszników, takich jak Węgry i Rumunia, które również będą rozszerzać swoje
wpływy na wschód, na Ukrainę, i ścierać się z wpływami tureckimi na całym północnym wybrzeżu
Morza Czarnego. Dojdzie do konfliktów, od walk partyzanckich do lokalnej wojny konwencjonalnej,
a wszystko będzie się obracać wokół tureckiej osi.

Turcja rozbuduje stosownie do swoich potrzeb i tak już znaczne siły zbrojne, w tym potężne wojska
lądowe oraz groźne siły morskie i powietrzne. Do umocnienia panowania na Morzu Czarnym,
ochrony Bosforu i wejścia na Adriatyk w celu kształtowania wydarzeń na Bałkanach będzie
potrzebna marynarka wojenna. Wymogiem stanie się również osiągnięcie dominującej pozycji we
wschodniej części Morza Śródziemnego, aż po Sycylię. Trzeba będzie strzec nie tylko Bosforu -
cieśnina Otranto, brama na Adriatyk, też musi się znaleźć pod kontrolą.
Turcja zacznie napierać na amerykańskich sojuszników w południowo--wschodniej Europie i swoją
rosnącą potęgą bardzo zaniepokoi Włochy. Przełom nastąpi w momencie, kiedy Egipt, permanentnie
niestabilny, stanie w obliczu kryzysu wewnętrznego, a Turcja wykorzysta swoją
pozycję najsilniejszego państwa muzułmańskiego i w celu ustabilizowania sytuacji użyje wojsk.
Turcy znajdą się w Egipcie, przejmą kontrolę nad Kanałem Sueskim i będą mogli zrobić to, co robili
już wcześniej: ruszyć na zachód, do Afryki Północnej. Jeśli Turcja wykorzysta tę okazję, stanie
się dominującą potęgą w zachodniej Eurazji. Oczywiście Izrael nadal będzie potężnym krajem, ale
zablokowany przez rozszerzającą swoje wpływy muzułmańską Turcję zostanie zmuszony do zawarcia
z nią kompromisu, tym bardziej że Turcja będzie już postrzegana jako przyjazne mocarstwo.

Opanowanie Kanału Sueskiego otworzy przed Turcją inne możliwości. Będzie ona posuwać się na
południe, w głąb Półwyspu Arabskiego, i walczyć z arabskimi powstańcami. Mimo że jej lądowe
linie zaopatrzeniowe nadmiernie się rozciągną, po przejęciu kontroli nad Kanałem Sueskim
będzie mogła zaopatrywać swoje wojska drogą przez Morze Czerwone. To umocni turecką kontrolę nad Półwyspem Arabskim
i stworzy zagrożenie dla Iranu, umożliwiając zablokowanie jego portów, jak również uderzenie od zachodu. Turcja nie będzie
chciała się do tego posuwać, ale sama groźba takich działań spacyfikuje Iran, który podporządkuje się tureckim interesom.

Wynika z tego, że Turcja wyjdzie poza Morze Czerwone i wkroczy na Ocean Indyjski. Skoncentruje
się na Zatoce Perskiej, gdzie umocni swoją kontrolę nad Półwyspem Arabskim i regionem wciąż
bogatym w złoża ropy naftowej. Tym samym stanie się istotnym czynnikiem w
japońskich kalkulacjach dotyczących bezpieczeństwa narodowego. Japonia zawsze była uzależniona
od dostaw ropy z Zatoki Perskiej. Kiedy Turcy zdominują ten region, Japończycy zaczną dążyć do
porozumienia. Oba kraje będą znaczącymi potęgami gospodarczymi oraz rosnącymi w siłę
potęgami militarnymi. Oba będą też zainteresowane utrzymaniem szlaków morskich z cieśniny Ormuz
do cieśniny Malakka. Wystąpi zatem dogodna zbieżność interesów w kilku drażliwych punktach.

Oczywiście umocnienie pozycji Turcji w regionie i jako potęgi morskiej zaniepokoi Stany
Zjednoczone, zwłaszcza że zbiegnie się w czasie ze wzrostem potęgi Japonii. A ostrożna współpraca
pomiędzy Turcją a Japonią na Oceanie Indyjskim wyda się szczególnie alarmująca. Turecka potęga
będzie przytłaczająca w Zatoce Perskiej - podobnie jak japońska potęga morska na północno-
zachodnim Pacyfiku. Stany Zjednoczone utrzymają swoją dominującą pozycję na Oceanie Indyjskim,
ale, podobnie jak na Pacyfiku, sytuacja zacznie się rozwijać w niesprzyjającym kierunku.

Równie niepokojący będzie sposób, w jaki Turcja zbierze pod swoje skrzydła resztki poprzedniego
pokolenia islamistów, co nada jej dominującej pozycji w regionie dodatkowy wymiar ideologiczny i
moralny. W miarę rozszerzania wpływów Turcja stanie się czymś więcej aniżeli potęgą militarną. To
oczywiście nie spotka się z przychylną reakcją Stanów Zjednoczonych, a także Indii.

Stany Zjednoczone utrzymują z Indiami dobre stosunki, sięgające wojny z islamistami na początku
XXI stulecia. Chociaż podzielone wewnętrznie Indie nie będą globalną potęgą gospodarczą, staną się
potęgą regionalną o niemałym znaczeniu. Poczują się więc zaniepokojone opanowaniem Morza
Arabskiego przez muzułmańskich Turków i będą się obawiały dalszej tureckiej ekspansji na Ocean
Indyjski. Interesy Indii zbiegną się z amerykańskimi, a Stany Zjednoczone znajdą się na
Oceanie Indyjskim w identycznej sytuacji jak na Pacyfiku. Będą sprzymierzone z wielkim, ludnym
krajem na kontynencie przeciwko mniejszym, bardziej dynamicznym potęgom morskim.

Z czasem potęga Japonii i Turcji - na przeciwległych krańcach Azji - stanie się znacząca. Oba kraje
będą rozszerzały swoje interesy w Azji kontynentalnej i aby je wesprzeć, sięgną po swoje siły
morskie. Ponadto będą prowadziły operacje w przestrzeni kosmicznej, umieszczając tam
systemy załogowe i bezzałogowe. Dojdzie również do współpracy technicznej w kosmosie; Japonia
będzie wyprzedzać Turcję w dziedzinie technologii, ale dostęp do tureckich wyrzutni zapewni
Japonii dodatkowe zabezpieczenie przed amerykańskim atakiem. Ta współpraca stanie się dla
Stanów Zjednoczonych nowym źródłem niepokoju.

Do połowy stulecia wpływy tureckie sięgną w głąb Rosji i Bałkanów, gdzie Turcja zderzy się z
Polską i resztą koalicji wschodnioeuropejskiej. Stanie się również główną potęgą
śródziemnomorską, sprawując kontrolę nad Kanałem Sueskim i umacniając swoją pozycję nad
Zatoką Perską. Turcja przestraszy Polskę, Indie, Izrael, a przede wszystkim Stany Zjednoczone.

POLSKA
Polskim koszmarem zawsze był równoczesny atak Rosji i Niemiec. Kiedy to następuje, tak jak w
1939 roku, sytuacja kraju jest beznadziejna. Dlatego upadek Rosji w latach dwudziestych stworzy dla
Polski sposobność i konieczność. Podobnie jak Rosja nie będzie miała innego wyboru, niż przesunąć
swoją strefę buforową jak najdalej na zachód, tak samo Polska będzie chciała przesunąć swoją
granicę jak najdalej na wschód.

W przeszłości Polska, ściśnięta i zdominowana przez trzy imperia - rosyjskie, pruskie i austriackie -
rzadko miała taką okazję. Ale w XVII stuleciu, w obliczu podzielonych Niemiec i Rosji, która nie
stała się jeszcze wielką potęgą, zyskała taką sposobność.
Problemem Polski była odsłonięta flanka południowa. W 2040 roku ten problem zniknie, ponieważ
reszta krajów wschodnioeuropejskich graniczących z Rosją, mając żywo w pamięci doświadczenia
przeszłości, również będzie chciała zbudować strefy buforowe na wschodzie. Ale ten blok wschodni
będzie miał też inny wymiar: ekonomiczny. Od zjednoczenia w 1871 roku Niemcy były ośrodkiem
potęgi ekonomicznej w Europie. Nawet po drugiej wojnie światowej, kiedy straciły polityczną wolę
i pewność siebie, pozostały najbardziej dynamiczną potęgą gospodarczą na kontynencie.

Po 2020 roku już tak nie będzie. Ich gospodarka zostanie obciążona starzejącym się społeczeństwem.
Niemiecka skłonność do ogromnych korporacji spowoduje długotrwały spadek wydajności i
spowolnienie wzrostu gospodarczego. Na Niemcy zwali się masa problemów, wspólnych dla Europy
Środkowej i Zachodniej.

Ale Europa Wschodnia (sprzymierzona z największą potęgą technologiczną na świecie, Stanami


Zjednoczonymi) będzie toczyła drugą zimną wojnę. Zimna wojna jest najlepszą ze wszystkich wojen,
ponieważ niezwykle stymuluje kraj, jednocześnie go nie niszcząc. Druga zimna wojna zrodzi wiele
możliwości technicznych, z których Stany Zjednoczone czerpią swoją ogromną przewagę, a Polska
zostanie wsparta amerykańską technologią i myślą techniczną.

Niemcy, same w sobie, nie będą miały ani ochoty, ani siły przeciwstawić się blokowi polskiemu, jak
go nazwiemy. Będą jednak boleśnie świadome, w jakim kierunku rozwija się sytuacja. Z czasem blok
polski przewyższy potęgą Europę Środkową i Zachodnią i osiągnie dokładnie to, o czym niegdyś
marzyły Niemcy. Wchłonie i rozwinie zachodnią część dawnego imperium rosyjskiego, tworząc
znacznych rozmiarów system gospodarczy.

Zasadniczą słabością bloku polskiego będzie jego śródlądowe położenie. Polska i kraje bałtyckie
posiadają porty na Bałtyku, ale każde państwo dysponujące choćby minimalną potęgą morską może je
łatwo opanować. Skagerrak stanie się niebezpiecznym wąskim gardłem. Jest to jedyne wyjście Polski
na Atlantyk, zatem morskie linie zaopatrzeniowe łączące Polskę ze Stanami Zjednoczonymi i resztą
świata będą nieustannie zagrożone. Problem da się rozwiązać, jeśli znajdzie się dostęp do jakiegoś
portu nad Adriatykiem. Chorwacja, historycznie bliska Węgrom, sprawuje kontrolę nad portem w
Rijece. Chociaż jest on niewielki, z pewnością okaże się użyteczny.

Korzystanie z tego portu nastręczy dwa problemy, oba mające związek z Turcją. Po pierwsze, Turcy,
podobnie jak Węgrzy i Rumuni, będą głęboko zaangażowani na Bałkanach. Co się tyczy ogólnej
sytuacji w tym regionie, to pozostanie skomplikowana, z więziami religijnymi nakładającymi się na
konflikty narodowościowe. Turcy będą chcieli zapobiec ekspansji bloku polskiego w kierunku Morza
Śródziemnego i aby utrzymać napięcie na Bałkanach, podsycą zadrażnienia bośniacko-chorwackie.
Ale nawet jeśli im się to nie uda, wykorzystanie Adriatyku i Morza Śródziemne-

go nie będzie zależało od obecności tam floty handlowej bloku polskiego, tylko od sprawowania
kontroli nad cieśniną Otranto. Jeszcze inny scenariusz to opanowanie przez Danię cieśniny Skagerrak
i polska inwazja na Niemcy, lecz Polacy nie będą w stanie tego dokonać.

Blok polski zetrze się z Turkami w dwóch miejscach. Pierwsze to Bałkany, gdzie kwestią sporną
będzie dostęp do Morza Śródziemnego. Drugie to sama Rosja, gdzie wpływy tureckie będą się
rozszerzały na zachód przez Ukrainę, a wpływy bloku polskiego - na wschód. Ze względu na ogrom
tamtejszych obszarów nie doprowadzi to do takiego zaognienia jak pierwsza kwestia, choć też odegra
znaczącą rolę. Nie będzie wyraźnie rozgraniczonych stref wpływów na Ukrainie ani w południowej
Rosji. Ale biorąc pod uwagę wrogość Ukraińców wobec Polaków - z którymi dzieli ich historyczny
antagonizm sięgający XVI i XVII stulecia - jak również wobec Turków, każda ze stron będzie mogła
manipulować sytuacją w sposób niewygodny dla drugiej.

W tym momencie Polacy będą bardzo potrzebowali Amerykanów. Tylko oni będą mogli
przeciwstawić się Turkom na Morzu Śródziemnym.

I będą coraz bardziej skłonni to zrobić, widząc, jak wyłania się nowa eurazjatycka potęga. Choć
Turcja będzie daleka od osiągnięcia swojego celu, nie przestanie usilnie do niego dążyć.
Amerykańska strategia podkopywania regionalnych eurazjatyckich potęg, zanim staną się zbyt silne, i
zapobiegania powstaniu jakiejkolwiek innej potęgi morskiej zmusi Stany Zjednoczone do podjęcia
próby powstrzymania Turcji.

W tym samym czasie wymogiem politycznym dla Stanów stanie się nie tyle podejmowanie
bezpośrednich działań, ile wspieranie innych państw, również zainteresowanych osłabieniem
Turków. Blok polski, w przeciwieństwie do Turcji, nie będzie bezpośrednim zagrożeniem dla
amerykańskich interesów. Dlatego Amerykanie nie rzucą do walki swoich wojsk, lecz rozpoczną
transfer technologii do bloku polskiego, aby mógł on realizować amerykańską strategię o własnych
siłach.

Około 2045 roku blok polski uzyska kontrolę nad Rijeką, wchłaniając Słowenię i Chorwację. Oba
kraje będą szukały w nim ochrony przed bałkańskimi rywalami, takimi jak Serbia i Bośnia. Blok
polski silnie ufortyfikuje granice z tymi państwami, nie dopuszczając do swego grona
Serbii, ponieważ Polacy i inni jego członkowie nie zechcą się wikłać w serbską politykę. A
wykorzystując amerykańską technologię, Polska przystąpi do szybkiej rozbudowy swojego potencjału
morskiego i kosmicznego, potrzebnego do konfrontacji z Turkami na Adriatyku i Morzu
Śródziemnym. Tempo rozwoju bloku polskiego będzie oszałamiające i Turcy zaczną sobie
uświadamiać, że stanęli przed wyzwaniem nie tylko z jego strony, ale i ze strony samych Stanów
Zjednoczonych.

Sąsiadujący z Polską Niemcy będą obserwować ten kryzys z niepokojem, oczywiście wspierając
Turków. Nie wykonają własnego ruchu, ale będą świadomi konsekwencji sukcesu bloku polskiego.
Gdyby zdołał on pokonać Turcję i utrzymać jedność, stałby się nowym wcieleniem Związku
Sowieckiego z większością jego europejskich zasobów - i poszerzonego o Bliski Wschód. Niemcy
dostatecznie dobrze rozumieją Amerykanów, by zdawać sobie sprawę, że w razie tak wielkiego
zwycięstwa bloku wschodniego Stany obrócą się przeciwko niemu, ale będą również wiedzieli, iż to
na nich spadnie główny ciężar nowej konfrontacji. Gdyby blok polski uzyskał taką dominującą
pozycję, Stany Zjednoczone musiałyby go powstrzymać przed rozciągnięciem wpływów także na
Europę Zachodnią, a to by oznaczało, że Niemcy znowu stałyby się potencjalnym polem bitwy.
Sukces bloku polskiego stworzy krótko- i długoterminowe zagrożenia dla Niemiec.

W interesie Niemiec będzie zatem udzielenie Turcji wszelkiej możliwej pomocy, z wyjątkiem
wsparcia militarnego. Ale Turkom najbardziej będzie zależeć na pomocy w zdławieniu bloku
polskiego. Kluczem do tego będzie odcięcie Polski od Stanów Zjednoczonych i światowego
handlu. Gdyby Turcy zdołali izolować przeciwnika na Adriatyku, a Niemcy znaleźliby sposób na
zamknięcie dostępu do Morza Bałtyckiego, blok polski popadłby w poważne kłopoty. Ale żeby to
zrobić, Niemcy musieliby być pewni, że Turkom się powiedzie - a zatem musieliby być pewni, że
Amerykanie nie rzucą na szalę całej swojej potęgi. Ponieważ jednak nie mogą być pewni ani
jednego, ani drugiego, będą grali na zwłokę.

Amerykanie również będą grali na zwłokę na całym świecie. Będą zbroić blok polski i zachęcać go
do konfrontacji z Turkami. Pomogą wzmocnić potęgę Indii na Oceanie Indyjskim. Będą wspierać
Chińczyków i Koreańczyków oraz koncentrować swoje siły na Pacyfiku i Morzu Śródziemnym.
Zrobią wszystko co w ich mocy, aby powstrzymać Japonię i Turcję, nie występując przeciwko nim
bezpośrednio. I będą prowadzić tę politykę skutecznie - w istocie aż nazbyt skutecznie. Turcja i
Japonia dojdą bowiem do wniosku, że stoją w obliczu katastrofy, jaką mogą im
zgotować amerykańscy sprzymierzeńcy, hojnie wspierani i uzbrajani przez swych protektorów. I to
doprowadzi do potężnej eskalacji działań.

NACISKI I SOJUSZE
Sto lat wcześniej, kiedy w latach czterdziestych Niemcy i Japonia jednocześnie zagroziły
amerykańskim interesom, Stany Zjednoczone musiały zażegnać kryzys na różnych frontach. Również
w tamtym przypadku przyjęły strategię umacniania sojuszników, wspierając Wielką Brytanię i Rosję
przeciwko Niemcom oraz Chiny przeciwko Japonii. Teraz, sto lat później, znowu będą przygotowane
na długą rozgrywkę. Nie będą chciały okupować ani niszczyć Turcji i Japonii, a tym bardziej
Niemiec. Stany prowadzą grę defensywną, powstrzymując wyłaniającą się potęgę. Nie angażują się
w strategię ofensywną, choć czasami może się tak wydawać. Amerykańska strategia będzie polegała
na eliminowaniu zagrożeń w długim okresie, wikłaniu potencjalnych przeciwników w konflikty,
których nie będą w stanie zakończyć i z których nie będą mogli łatwo się wycofać. W tej strategii
Stany Zjednoczone zawsze będą się odwoływać do zasad samostanowienia i wartości
demokratycznych, przedstawiając Japonię i Turcję jako agresorów, którzy podkopują suwerenność
narodową i gwałcą prawa człowieka.

Oprócz publicznej dyplomacji będą też poważniejsze wyzwania.

Pierwszym stanie się gospodarka. Amerykański rynek będzie ogromnym konsumentem japońskich i, w
mniejszym stopniu, tureckich wyrobów, a Stany Zjednoczone pozostaną głównym źródłem nowych
technologii. Odcięcie się od amerykańskiego rynku i technologii będzie, mówiąc delikatnie, bolesne.
Stany posłużą się tymi dźwigniami wobec zarówno Japonii, jak i Turcji. Wstrzymają eksport
niektórych technologii, zwłaszcza tych o potencjalnych zastosowaniach wojskowych, i ograniczą
import niektórych produktów z tych krajów.

W tym samym czasie wesprą różne ruchy nacjonalistyczne w Chinach, Korei i Indiach. Za
pośrednictwem bloku polskiego udzielą też poparcia rosyjskim i ukraińskim ruchom narodowymi w
obrębie tureckiej strefy wpływów. Główny nacisk w tej strategii zostanie jednak położony na
Bałkany i Afrykę Północną, zwłaszcza Egipt. Na Bałkanach blok polski, mocno uzależniony od
Chorwacji, będzie się wystrzegał sojuszu z Serbią, jej odwiecznym wrogiem, tworząc tym samym
coś w rodzaju strefy buforowej na granicy z Turcją. Stany Zjednoczone rozpoczną agresywny
program wspierania serbskiego oporu przeciwko Turkom, rozciągając go na Macedonię. Grecy,
historyczni wrogowie Turków, wejdą w ścisły sojusz ze Stanami i poprą te starania, chociaż będą się
wzbraniać przed formalnym współdziałaniem z blokiem polskim.

Pod wieloma względami, z perspektywy geopolitycznej, te sojusze i manewry nie są trudne do


przewidzenia. Jak już powiedziałem, trzymają się ustalonych wzorów, wpisanych w historię od
stuleci. Ja staram się po prostu pokazać, jak znane wzory rozgrywają się w kontekście XXI stulecia.

Kiedy zatem Stany Zjednoczone zaczną wspierać ruch oporu przeciwko Turkom, Bałkany staną się
punktem zapalnym, a Turcy zaangażują niewspółmierne środki na obszarze, gdzie ich interesy są
przede wszystkim defensywne. Będą próbowali strzec Bosforu i niewiele więcej. Jeśli się wycofają,
ich wiarygodność (w ciągle niepewnej strefie tureckich wpływów) dozna poważnego uszczerbku.

Stany Zjednoczone spróbują też wspierać nacjonalizm arabski, zarówno w Egipcie, jak i na
Półwyspie Arabskim. Turcy będą się starali nie przejawiać nadmiernej agresji i chciwości w
umacnianiu swojej potęgi, lecz mimo to nastroje antytureckie ujawnią się z dużą siłą. Ten rodzaj
nacjonalizmu wykorzystają Stany Zjednoczone, nie dlatego, że rzeczywiście do czegoś by
doprowadził, tylko po prostu dla podkopania tureckiej potęgi. Turcja będzie zaniepokojona
amerykańską pomocą dla bloku polskiego i Afryki Północnej. Stany postawią sobie za cel
powściągnięcie tureckich zapędów, ale w taki sposób, żeby Turcja nie dostrzegła w tym
zagrożenia dla swoich fundamentalnych interesów narodowych.

PRZESTRZEŃ KOSMICZNA I GWIAZDY BOJOWE


Sceną najgroźniejszych posunięć, na jakie Stany Zjednoczone zdecydują się w tym okresie, nie będzie
bezmiar oceanów, tylko bezmiar przestrzeni kosmicznej. W latach trzydziestych XXI stulecia Stany
Zjednoczone rozpoczną ograniczony program komercjalizacji przestrzeni kosmicznej, koncentrując
się zwłaszcza na produkcji energii. Do połowy lat czterdziestych ten program nabierze tempa, ale
wciąż będzie subwencjonowany w fazie badawczej i rozwojowej. W trakcie jego realizacji Stany w
coraz większym stopniu będą się posługiwać robotami, wykorzystując ludzi tylko do bardziej
złożonych i precyzyjnych prac. Powstanie ogromna infrastruktura, zapewniająca krajowi znaczącą
potęgę.

Próbując wykorzystać swoją przewagę w przestrzeni kosmicznej dla umocnienia dominacji na


powierzchni Ziemi, Stany Zjednoczone zaczną się opierać na tej infrastrukturze. Odejdą stopniowo
od kosztownej i mało efektywnej strategii wysyłania na odległość tysięcy kilometrów
silnie uzbrojonych żołnierzy w spalających benzynę pojazdach. Zamiast tego skonstruują system
ponaddźwiękowych samolotów bezzałogowych, które bazując na amerykańskim terytorium, będą kontrolowane z umieszczonych
na okołoziemskich orbitach ośrodków dowodzenia. Te platformy, znajdujące się nad rejonami potencjalnych celów, będę nazywał
„gwiazdami bojowymi”, ponieważ ta nazwa mi się podoba. W połowie stulecia ponaddźwiękowy pocisk bazujący na Hawajach
będzie mógł trafić w okręt u wybrzeży Japonii lub w czołg w Mandżurii w ciągu pół godziny.

Stany Zjednoczone zbudują również (w tajemnicy, ponieważ traktaty z ubiegłego stulecia wciąż będą
obowiązywać) pociski wystrzeliwane z przestrzeni kosmicznej, z ogromną prędkością i
niszczycielskim skutkiem, do celów na powierzchni. Jeśli platformy zostaną pozbawione łączności z
Ziemią, będą mogły kierować bitwą z przestrzeni automatycznie, opierając się na doskonałych
informacjach uzyskiwanych z satelitów.

Walka w XXI stuleciu będzie wymagała doskonałej koordynacji. Najważniejszym etapem tej
ewolucji będzie przeniesienie podstawowych struktur dowodzenia i urządzeń kontrolnych w
przestrzeń kosmiczną. Kontrola naziemna jest narażona na zniszczenie i mało skuteczna. Zanim obraz
zostanie przechwycony w przestrzeni, a następnie przekazany na Ziemię za pośrednictwem satelitów i
zanim rozkaz z Ziemi dotrze do ponaddźwiękowych systemów uzbrojenia, upłynie wiele sekund. Co
ważniejsze, im więcej przekaźników, tym więcej słabych punktów, i przeciwnik może łatwo
przerwać łączność. Może też zaatakować naziemny ośrodek kontroli, odbiorniki, nadajniki. Jest
wiele technicznych sposobów przerwania łączności, ale umieszczone w przestrzeni ośrodki
dowodzenia będą znacznie bezpieczniejsze i trwalsze, a ich zdolność do komunikowania się z
systemami uzbrojenia i z ludźmi pozostanie niezakłócona.

Większość osiągnięć naukowych, które pozwolą na skonstruowanie tych systemów, dopiero się rodzi.
Do połowy stulecia jednak staną się one rzeczywistością. Chcę być dobrze zrozumiany. Próbuję
powiedzieć, jak prawdopodobnie będzie wyglądał świat technologii... Nie piszę scenariusza serialu
Battlestar Galactica. Te przepowiednie opierają się na prawdziwej technologii, na spekulacjach na
temat przyszłej technologii i planowania wojskowego. Umieszczone w przestrzeni kosmicznej
platformy będą wyposażone w znakomite czujniki, jak również w systemy dowodzenia i kontroli. Gwiazdy bojowe będą
sprawowały kontrolę nad wspierającymi ich system bezzałogowymi platformami pomocniczymi. Będą widzieć powierzchnię Ziemi
z niezwykłą dokładnością i w razie potrzeby wydadzą ponaddźwiękowym samolotom rozkaz przeprowadzenia ataku - a
samoloty dotrą do celu w ciągu kilku minut. Będą mogły zaatakować grupę żołnierzy rozmieszczających ładunki wybuchowe na
poboczu drogi lub flotę wychodzącą w morze. Jeśli będą widziały swój cel, zniszczą go szybko.

Sądzę, że przyszłe plany Stanów Zjednoczonych, opracowane w latach trzydziestych na podstawie


doświadczeń z projektów kosmicznych, będą wymagały stworzenia systemu trzech gwiazd bojowych.
Główna gwiazda bojowa zostanie umieszczona na orbicie okołoziemskiej nad równikiem w pobliżu
wybrzeża Peru, druga nad Papuą-Nową Gwineą, a trzecia nad Ugandą. Będą rozmieszczone w niemal
równych odstępach, dzieląc Ziemię na trzy części.

Większość krajów nie odniesie się z entuzjazmem do systemu gwiazd bojowych, ale Japończycy i
Turcy będą szczególnie zaniepokojeni. Tak się składa, że jedna gwiazda znajdzie się na południe od
Turcji, a druga na południe od Japonii. Każda z nich będzie mogła się posłużyć własnymi czujnikami,
jak również czujnikami zdalnie sterowanymi, które zostaną umieszczone na orbitach wokół Ziemi,
lecz będą się mogły zatrzymać i krążyć nad jednym obszarem przez dłuższy czas, obserwując te
kraje. A co najważniejsze, w jednej chwili będą mogły nałożyć na każdy z nich ścisłą blokadę,
eliminując tym samym potrzebę okupacji.

Bazujące w przestrzeni kosmicznej systemy, choć planowane całymi latami, zostaną rozmieszczone z
błyskawiczną szybkością. W przestrzeni znajdą się około 2040 roku, a w pełni sprawne staną się w
drugiej połowie dekady... powiedzmy w roku 2047, żeby wybrać jakąś datę. Ich rozmieszczenie
będzie oparte na założeniu, że gwiazda bojowa jest całkowicie bezpieczna, że żaden inny kraj nie
może jej zaatakować i zniszczyć. Stany Zjednoczone przyjmowały takie założenie już wcześniej - w
przypadku pancerników, lotniskowców, niewidzialnych bombowców. Amerykańskie planowanie
wojskowe cechuje wrodzona arogancja, wynikająca z przekonania, że inne kraje nie mogą dorównać
amerykańskiej technologii. Takie założenie, choć ryzykowne, pozwoli jednak na szybkie umieszczenie systemu w
przestrzeni.

ESKALACJA NAPIĘCIA
Rozmieszczenie gwiazd bojowych, wprowadzenie broni nowej generacji, sterowanej z przestrzeni
kosmicznej, oraz agresywna presja polityczna połączona z polityką gospodarczą - wszystko to będzie
obliczone na powstrzymanie Japonii i Turcji. A z japońskiego i tureckiego punktu widzenia
amerykańskie żądania będą się wydawały tak wygórowane, że wręcz nierozsądne. Amerykanie będą
się domagali, żeby oba kraje wycofały się w obręb swoich pierwotnych granic, jak również
zagwarantowały prawo do swobodnej żeglugi na Morzu Czarnym, Morzu Japońskim i przez Bosfor.
Gdyby Japończycy zgodzili się na te warunki, cała ich struktura ekonomiczna byłaby zagrożona. Dla
Turcji skutkiem byłby nie tylko wstrząs gospodarczy, lecz także chaos polityczny, jaki wówczas
wokół niej by zapanował. Co więcej, Stany Zjednoczone nie wysuną analogicznych żądań pod
adresem bloku polskiego. W efekcie amerykańskie żądania będą się sprowadzały do tego, żeby Turcy
oddali Bałkany i Ukrainę oraz część południowej Rosji Polakom i żeby pozwolili, aby Kaukaz znowu
pogrążył się w chaosie.

W rzeczywistości Stany Zjednoczone nie będą oczekiwały, że Turcja albo Japonia skapituluje. Nie to
będzie ich zamiarem. Te żądania staną się po prostu platformą, z której spróbują wywrzeć nacisk na
te kraje, ograniczając ich wzrost i zwiększając ich poczucie zagrożenia. Amerykanie nie będą się
spodziewać, że Turcja czy Japonia wróci na pozycje z 2020 roku, ale będą je chcieli zniechęcić do
dalszej ekspansji.

Japończycy i Turcy jednak nie zrozumieją tego w taki sposób. Z ich perspektywy najlepszy scenariusz
będzie taki, że Stany próbują odwrócić ich uwagę od palących kwestii, tworząc nierozwiązywalne
problemy międzynarodowe. Najgorszy zaś taki, że przygotowują grunt pod ich geopolityczny upadek.
W każdym razie oba kraje nie będą miały innego wyboru, jak tylko zakładać najgorsze i
przygotowywać się do obrony.

W przestrzeni kosmicznej Turcja i Japonia nie dorównają rozległością doświadczenia Amerykanom.


Może będą zdolne do budowania bezzałogowych systemów kosmicznych i do tego momentu stworzą
już własny system zwiadowczy. Ale nie zdołają doścignąć Stanów pod względem potencjału
militarnego, a przynajmniej nie w przedziale czasowym wystarczającym do tego, by Amerykanie
zmienili swoją politykę. A ani Japończycy, ani Turcy nie będą mogli zmienić swojej.

Zamiarem Stanów Zjednoczonych nie będzie rozpętanie wojny z Japonią i Turcją. Ich celem będzie
po prostu wywarcie na nie presji, aby wytraciły swój dynamizm i stały się bardziej podatne na
amerykańskie żądania. W rezultacie oba kraje będą zainteresowane ograniczeniem amerykańskiej
potęgi i utworzą naturalną koalicję. W latach czterdziestych XXI stulecia przeobrażenia
technologiczne uczynią bliski sojusz znacząco łatwym. Przestrzeń kosmiczna zmieni globalne
równanie geopolityczne.

Również w bardziej tradycyjnych kategoriach Turcy i Japończycy będą mogli wspierać się
nawzajem. Stany Zjednoczone są potęgą północnoamerykańską. Japonia i Turcja będą potęgami
azjatyckimi.

To zapowiada bardzo naturalny sojusz, a także ustala cel dla tych krajów. Wpływy japońskie
obejmują wybrzeże Pacyfiku, ale do 2045 roku rozszerzą się na azjatyckie wyspy, jak też na
kontynent. Turecka strefa wpływów będzie sięgać w głąb Azji Środkowej, a nawet
muzułmańskich Chin zachodnich. Jeśli zatem Japonia i Turcja nawiążą współpracę, to być może
stworzą eurazjatycką potęgę, która rzuci wyzwanie Stanom Zjednoczonym.

Łyżką dziegciu będzie oczywiście Polska oraz fakt, że tureckie wpływy nie przenikną poza Bałkany.
Ale to nie przeszkodzi Turcji i Japonii dążyć do zawarcia sojuszu. Gdyby udało się wciągnąć do
koalicji chociaż jedno państwo europejskie, wówczas Polska miałaby poważny problem. Jej środki i
uwaga byłyby podzielone, co dałoby Turcji większą swobodę działania na Ukrainie i w Rosji, a
sojusz turecko-japoński zyskałby dodatkowe oparcie. Państwem europejskim, które najlepiej by się
do tego nadawało, będą Niemcy. Gdyby - z japońskiej i tureckiej perspektywy - udało się przekonać
Niemcy, że wspierany przez Stany Zjednoczone blok polski stanowi poważne zagrożenie i że
utworzenie paktu trójstronnego zmusi Stany do większej ostrożności, wówczas możliwość opanowania Eurazji i
wspólnego wykorzystania jej zasobów stałaby się realna.

Niemcy ani na chwilę nie uwierzą, że uda się odstraszyć Stany Zjednoczone. W istocie będą się
obawiały, że trójstronna koalicja wywoła natychmiastową amerykańską reakcję. Będą również
świadome, że jeśli blok polski zostanie wyeliminowany, to staną niebawem twarzą w twarz z
Turkami w dolinie Dunaju, a na taką grę nie będą miały ochoty. Chociaż więc uważam, że Niemcy
najprawdopodobniej wybiorą jakąś formę sojuszu z Turcją i Japonią, uważam również, że będą
unikać zaangażowania -ale z jednym zastrzeżeniem. Gdyby Stany Zjednoczone w sojuszu z Polską
rozpoczęły wojnę z Turcją i Japonią, Polska mogłaby zostać poważnie osłabiona. W takim wypadku
późniejsza niemiecka interwencja pociągałaby za sobą mniejsze ryzyko i przyniosłaby większe
korzyści. Gdyby Stany Zjednoczone wygrały, Niemcy nie znalazłyby się w gorszej sytuacji. Gdyby
Stany Zjednoczone i Polska przegrały - taki wynik byłby mniej prawdopodobny - wówczas Niemcy
zyskałyby sposobność do umocnienia swojej pozycji. Z punktu widzenia Niemiec lepiej byłoby więc
zaczekać, co się stanie z Polską, i na tym będzie się opierać ich gra w połowie XXI stulecia.

Jedynym dodatkowym członkiem koalicji mógłby być Meksyk, choć to mało prawdopodobne.
Pamiętajmy, że podczas pierwszej wojny światowej Niemcy zaproponowały sojusz Meksykowi, nie
byłaby to więc idea bez precedensu. Meksyk będzie się szybko rozwijał w pierwszej połowie
nowego stulecia i do końca lat czterdziestych stanie się wielką potęgą gospodarczą, choć nadal
żyjącą w cieniu Stanów Zjednoczonych. W latach trzydziestych w rezultacie nowej amerykańskiej
polityki imigracyjnej nastąpi wielki odpływ Meksykanów na południowo-zachodnie pogranicze. Z
wielu względów będzie to kłopotliwe dla Stanów Zjednoczonych, ale pod koniec lat czterdziestych
Meksyk raczej nie zdecyduje się przystąpić do antyamerykańskiej koalicji.

Wywiad amerykański oczywiście przechwyci rozmowy dyplomatyczne pomiędzy Tokio a Stambułem


(stolica Turcji zostanie przeniesiona z Ankary do tego historycznego miasta) i będzie świadom
zabiegów pod adresem Niemiec i Meksyku. Stany Zjednoczone dojdą do przekonania, że sytuacja stała
się bardzo poważna. Będą również znały wspólne japońsko-tureckie plany strategiczne na wypadek wybuchu wojny. Nie
powstanie żaden formalny sojusz, ale Stany nie będą już pewne, czy mają do czynienia z dwiema odrębnymi potęgami
regionalnymi. Zaczną myśleć, że stoją w obliczu jednej koalicji, która mogłaby zdominować Eurazję - czego Amerykanie obawiają
się najbardziej. Tu musimy się odwołać do wielkiej strategii, którą omówiłem w poprzedniej części tej książki. Gdyby koalicja
japońsko-turecka uzyskała kontrolę nad Eurazją, byłaby zabezpieczona przed atakiem i mogłaby rzucić wyzwanie Stanom w
przestrzeni kosmicznej i na morzu.

W odpowiedzi Amerykanie wrócą do polityki, którą prowadzili wielokrotnie w swojej historii -


spróbują zdusić każde z tych państw gospodarczo. Oba kraje będą w jakimś stopniu uzależnione od
eksportu, coraz trudniejszego w świecie, gdzie liczba ludności przestanie wzrastać w szybkim
tempie. Stany Zjednoczone zaczną formować blok gospodarczy, który przyzna klauzulę najwyższego
uprzywilejowania krajom gotowym zaprzestać importu z Turcji i Japonii i rozpocząć sprowadzanie
tych samych towarów z innych państw - niekoniecznie nawet ze Stanów. Mówiąc wprost, Stany
zorganizują niezbyt subtelny bojkot wyrobów japońskich i tureckich.

Ponadto zaczną ograniczać eksport technologii do obu tych krajów. Biorąc pod uwagę amerykańskie
osiągnięcia w dziedzinie robotyki i genetyki, odbije się to na tureckich i japońskich możliwościach
rozwoju technicznego. Co ważniejsze, nastąpi zwiększenie amerykańskiej pomocy wojskowej dla
Chin, Indii i Polski, jak również dla sił przeciwstawiających się Turcji i Japonii w Rosji.
Amerykańska polityka będzie prosta: stworzyć jak najwięcej problemów dla tych dwóch krajów, aby
zniechęcić je do formowania koalicji.

Ale najbardziej niepokojąca dla Japonii i Turcji będzie wzmożona aktywność Stanów Zjednoczonych
w przestrzeni kosmicznej. Rozmieszczenie konstelacji gwiazd bojowych przekona je, że Stany będą
gotowe przystąpić do wojny agresywnej, jeśli zajdzie taka konieczność. Do końca lat czterdziestych,
zważywszy na poczynania Amerykanów, Japończycy i Turcy wyciągną wnioski dotyczące
amerykańskich intencji. Dojdą do przekonania, że Stany Zjednoczone zamierzają ich złamać. Uznają również, że tylko
zawarcie sojuszu, służącego jako czynnik odstraszający, może ich ochronić - lub pokazać jasno, iż Stany są zdecydowane
rozpocząć wojnę bez względu na wszystko. Powstanie zatem formalny sojusz, a muzułmanów w całej Azji zaktywizuje myśl o
koalicji, która umieści ich na skrzyżowaniu wielkich potęg.

Odrodzenie islamistycznej żarliwości w kontekście konfrontacji Turcji ze Stanami Zjednoczonymi


obejmie Azję Południowo-Wschodnią. Zapewni to Japonii, na mocy traktatu sojuszniczego, dostęp do
Indonezji, co w połączeniu z japońską obecnością na wyspach pacyficznych postawi pod znakiem
zapytania dominację Amerykanów na Pacyfiku i ich dostęp do Oceanu Indyjskiego. Ale Stany
Zjednoczone będą pewne jednego: że chociaż Japończycy i Turcy mogą stwarzać zagrożenie w
swoim regionie i w Eurazji, nigdy nie zagrożą amerykańskiej potędze skoncentrowanej w przestrzeni
kosmicznej.

Postawiwszy Japończyków i Turków w sytuacji bez wyjścia, Amerykanie wpadną w panikę, a


jednocześnie będą trwać w błogim przeświadczeniu, że ostatecznie uda im się rozwiązać problem.
Nie będą się spodziewali wybuchu prawdziwej wojny, lecz jedynie kolejnej zimnej wojny, jak ta z
Rosją. Supermocarstwo będzie przekonane, że w prawdziwej wojnie nikt nie rzuci mu wyzwania.
PRZYGOTOWANIA DO WOJNY
Wojna w połowie XXI stulecia będzie miała klasyczne korzenie. Jeden kraj, Stany Zjednoczone,
zacznie wywierać ogromną presję na koalicję dwóch innych krajów. Stany nie będą chciały toczyć
wojny ani nawet poważnie zaszkodzić Japonii czy Turcji. Będą po prostu chciały skłonić je
do zmiany postępowania. Japończycy i Turcy przeciwnie, dojdą do wniosku, że Stany próbują ich
zniszczyć. Również nie będą chcieli wojny, ale strach zmusi ich do działania. Spróbują negocjować,
ale podczas gdy Amerykanie będą uważali swoje żądania za umiarkowane, Turcy i
Japończycy uznają je za groźbę dla swojego bytu narodowego.

Zobaczymy zderzenie trzech wielkich strategii. Amerykanie, zaniepokojeni możliwością, że dwie


regionalne potęgi stopią się w jednego eurazjatyckiego hegemona, nie będą chciały do tego dopuścić.
Japonia będzie potrzebowała obecności w Azji, aby uporać się ze swoimi problemami
demograficznymi i uzyskać surowce; w tym celu będzie musiała zdobyć kontrolę nad północno-
zachodnim Pacyfikiem. A Turcja znajdzie się na styku trzech kontynentów pogrążonych w mniejszym
lub większym chaosie; będzie chciała ustabilizować region, żeby dalej się rozwijać. Podczas
gdy japońskie i tureckie działania wywołają zaniepokojenie Stanów Zjednoczonych, Japonia i Turcja
będą uważały, że nie przetrwają, jeśli nie zaczną działać.

Porozumienie będzie niemożliwe. Każde ustępstwo na rzecz Stanów przyniesie nowe żądania. Każda
odmowa ze strony Japonii i Turcji spotęguje amerykańskie niepokoje. Wszystko będzie się
sprowadzało do uległości lub wojny, a wojna wyda się bardziej rozsądną opcją. Japonia i Turcja nie
będą się łudzić, że zdołają zniszczyć lub pokonać Stany Zjednoczone. Będą po prostu chciały
stworzyć okoliczności, w których Stany dojdą do wniosku, że jedynie skorzystają na zawarciu
porozumienia gwarantującego Japonii i Turcji ich strefy wpływów, które w przekonaniu obu tych
krajów nie naruszają fundamentalnych amerykańskich interesów.

Ponieważ Turcja i Japonia nie będą zdolne pokonać Stanów Zjednoczonych w wojnie, postawią
sobie za cel zadać im poważną klęskę na początku konfliktu, aby uzyskać nad nimi tymczasową
przewagę. Będzie to obliczone na wywołanie u Amerykanów poczucia, że prowadzenie wojny może
być bardziej kosztowne i ryzykowne niż ugoda. Turcja i Japonia będą miały nadzieję, że Amerykanie,
przeżywający okres dobrobytu i zaniepokojeni szybkim rozwojem Meksyku, postanowią nie wdawać
się w przewlekłą wojnę i zaakceptują jakieś rozsądne porozumienie. Będą rozumiały ryzyko, jakie
pociągnie za sobą brak zgody Stanów Zjednoczonych na układ, ale uznają, że nie mają wyboru.

Pod jednym względem nastąpi powtórka drugiej wojny światowej: słabsze kraje, dążące do zmiany
układu sił na świecie, poczują się zmuszone do rozpętania nagłej, prewencyjnej wojny, zanim druga
strona zdąży się przygotować. Wojna będzie połączeniem zaskakującego ataku i wykorzystania tego
zaskoczenia. Pod wieloma względami wojna w połowie XXI stulecia będzie podobna do wojny w
połowie XX stulecia. Zasady będą takie same. Praktyka jednak będzie się zasadniczo różniła - i
dlatego ten konflikt wyznaczy początek nowej epoki w sztuce wojennej.

NOWY RODZAJ WOJNY


Druga wojna światowa była ostatnią wielką wojną ery europejskiej. W tej erze prowadzono dwa
rodzaje wojen, które czasem toczyły się jednocześnie. Jednym była wojna globalna, w której polem
bitwy był cały świat. Europejczycy prowadzili działania na taką skalę już od XVI stulecia. Drugim
rodzajem była wojna totalna, w której mobilizowano całe społeczeństwa, aby wystawiać i
zaopatrywać armie. Rozróżnienie pomiędzy żołnierzami a cywilami, zawsze subtelne, całkowicie się
zatraciło w globalnych i totalnych wojnach XX stulecia. Wojna stała się nieprawdo podobną rzezią,
niepodobną do niczego, co do tej pory widziano - jednocześnie globalną i totalną.

Korzeni wojny totalnej można się doszukać w samym charakterze działań wojennych od pojawienia
się broni balistycznej - broni, która miotała kule, pociski artyleryjskie i bomby. Broń balistyczna to
taka, która raz wystrzelona lub zrzucona nie może zmienić swojego kursu. W efekcie broń tego
rodzaju jest bardzo niecelna. W przypadku kuli wystrzelonej z karabinu lub bomby zrzuconej przez
bombardiera wszystko zależy od umiejętności i opanowania żołnierza lub lotnika, który próbuje się
skoncentrować, podczas gdy inni usiłują go zabić. W latach drugiej wojny światowej
prawdopodobieństwo, że pocisk trafi w cel, było zastraszająco niskie.

Kiedy celność zawodzi, jedynym rozwiązaniem jest nasycenie pola bitwy kulami, pociskami i
bombami. To oznacza, że potrzebne są ogromne masy broni, co z kolei wymaga ogromnych mas
żołnierzy. Masy żołnierzy potrzebują ogromnych ilości zaopatrzenia, od żywności do amunicji.
To wymaga ogromnej liczby ludzi, którzy dostarczają zaopatrzenie, i mas robotników, którzy je
produkują. Podczas drugiej wojny światowej benzyna była niezbędna praktycznie do wszystkich
rodzajów uzbrojenia. Wysiłek włożony w wydobycie ropy, jej przetworzenie i dostarczenie na pole
walki - i do fabryk, które zaopatrywały pole walki - był sam w sobie przedsięwzięciem znacznie
większym niż całkowity wysiłek włożony w prowadzenie wojny w poprzednich wiekach.

W XX stuleciu prowadzenie wojny wymagało takiego wysiłku, że nic oprócz całkowitej mobilizacji
społeczeństwa nie mogło zapewnić zwycięstwa. Wojna polegała na tym, że jedno społeczeństwo
zmagało się z drugim. Zwycięstwo zależało od zdruzgotania społeczeństwa przeciwnika, zniszczenia
jego ludności i infrastruktury do tego stopnia, aby nie mógł już produkować mas uzbrojenia ani
wystawiać ogromnych armii.

Ale zbombardowanie miasta przy użyciu tysiąca bombowców to skomplikowane i kosztowne


przedsięwzięcie. Wyobraźmy sobie, że taki sam rezultat można uzyskać jednym samolotem i jedną
bombą. Cel wojny totalnej zostałby osiągnięty minimalnym nakładem kosztów i przy minimalnym
ryzyku dla własnego narodu. Ta logika legła u podłoża bomby atomowej, przeznaczonej do
zniszczenia społeczeństwa wroga tak szybko i skutecznie, aby ten wolał skapitulować niż narażać się
na kolejne bombardowania. Pod względem technicznym bomba atomowa była czymś zupełnie
nowym. Pod względem militarnym była kontynuacją sposobu prowadzenia wojny, który rozwijał się
w Europie przez stulecia.

Niszczycielski charakter broni nuklearnej spowodował rewolucję technologiczną w sztuce wojennej.


Broń nuklearna sprowadziła wojnę globalną i totalną do absurdu. Przeciwnicy w wojnie nuklearnej -
Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki - musieliby wiedzieć, co się dzieje na drugiej półkuli. Jedyny
sposób, aby tego dokonać, to przelecieć nad nieprzyjacielskim terytorium, a najbezpieczniej i
najbardziej skutecznie można prowadzić obserwacje z przestrzeni kosmicznej. Podczas gdy załogowe
projekty kosmiczne były publiczną stroną programów kosmicznych, podstawowy motyw - i przydział
funduszy - wynikał z potrzeby, aby wiedzieć dokładnie, gdzie druga strona rozmieściła swoje pociski
nuklearne. Satelity szpiegowskie przekształciły się w systemy, które mogły przekazywać informacje
w czasie rzeczywistym i lokalizować wyrzutnie wroga z dokładnością do kilku metrów. A to
stworzyło potrzebę skonstruowania broni zdolnej trafiać w te cele.

ERA AMERYKAŃSKA:

PRECYZJA I KONIEC WOJNY TOTALNEJ

Precyzyjnie kierowane pociski, które mogły być naprowadzane na cel, zaczęto rozmieszczać w
różnych punktach globu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Mogło się
to wydawać drobną innowacją, ale jej znaczenie było ogromne. Zmieniło charakter wojny. W XX
stuleciu do prowadzenia wojny potrzebne były tysiące bombowców i miliony karabinów. W XXI
stuleciu te liczby zostaną zredukowane do drobnego ułamka - wyznaczając koniec wojny totalnej.

Ta zmiana skali zapewni ogromną przewagę Stanom Zjednoczonym, którym prowadzenie wojen
zawsze utrudniał czynnik geograficzny. Głównymi polami bitewnymi w XX stuleciu były Europa i
Azja - obszary gęsto zaludnione. Stany Zjednoczone dzieliły od nich tysiące kilometrów. Ich mniej liczna
ludność musiała nie tylko walczyć, lecz także produkować zaopatrzenie i transportować je na ogromne odległości, co wysysało siłę
żywą i ograniczało liczebność wojsk przeznaczonych do bezpośredniej walki.

Amerykański sposób prowadzenia wojny polegał zawsze na zwielokrotnianiu skuteczności każdego


żołnierza na polu bitwy. Osiągano to, posługując się technologią i masami uzbrojenia. Po drugiej
wojnie światowej jednak akcent przesunął się z mas na możliwości technologiczne. Stany
Zjednoczone nie miały tu żadnego wyboru. Jeśli zamierzały być światowym mocarstwem, musiały
zwiększyć efektywność pojedynczego żołnierza, dając mu zaawansowaną broń. Wytworzyła się
sytuacja, w której mniejsze siły mogą pokonać większe. W miarę jak wykorzystanie technologii
rosło, zmniejszała się liczebność wojsk - dzisiaj do prowadzenia wojny potrzebna jest niewielka
liczba doskonale wyszkolonych i świetnie uzbrojonych żołnierzy. Należy zrozumieć, jak to się ma do
przemian demograficznych. Wraz ze starzeniem się społeczeństw i spadkiem liczby ludności
utrzymywanie masowych sił zbrojnych stało się trudne albo wręcz niemożliwe.

Kluczem do prowadzenia wojny w XXI stuleciu będzie zatem precyzja. Im bardziej precyzyjna broń,
tym mniej trzeba strzelać. To oznacza mniej żołnierzy i mniej robotników pracujących na potrzeby
obronności - ale więcej naukowców i techników. W następnych dekadach potrzebna będzie broń,
która może bazować w Stanach Zjednoczonych, docierać na drugi koniec świata w niecałą godzinę,
manewrować z niewiarygodną zręcznością, aby uniknąć pocisków ziemia-powietrze, uderzać z
doskonałą precyzją i wracać, żeby niemal natychmiast przeprowadzić kolejną misję. Gdyby Stany
Zjednoczone posiadały taką broń, nie musiałyby transportować czołgów na odległość 13 tysięcy
kilometrów.

Taka broń to bezzałogowy samolot ponaddźwiękowy. Stany Zjednoczone pracują obecnie nad
systemami ponaddźwiękowymi, które mogą się poruszać z pięciokrotną prędkością dźwięku. Takie
samoloty mają silniki odrzutowe, nie rakietowe. Ich zasięg jest ograniczony. Ale silniki rozwiną się
w XXI stuleciu - wraz z nowymi materiałami, które mogą wytrzymywać niezwykle wysokie
temperatury powodowane przez tarcie powietrza - i wzrośnie ich zasięg oraz prędkość.
Wyobraźmy sobie: pocisk mknący z prędkością 13 tysięcy kilometrów na godzinę, czyli Mach 10,
wystrzelony z amerykańskiego Wschodniego Wybrzeża, mógłby trafić w cel w Europie w niecałe pół
godziny. Zwiększmy prędkość do Mach 20, a uderzenie nastąpi po niespełna piętnastu minutach.
Amerykańska geopolityczna potrzeba szybkiej interwencji, z siłą wystarczającą do zniszczenia
potencjalnego przeciwnika, zostałaby zaspokojona. Zbudowanie odpowiedniej liczby pocisków
ponaddźwięko-wych będzie niezwykle kosztowne. Ale biorąc pod uwagę oszczędności na obecnej
strukturze sił zbrojnych, realizacja tego zadania okaże się możliwa. Zwracam również uwagę, że gdy
energia oparta na węglowodorach zacznie się wyczerpywać, taki system zredukuje potrzebę
gromadzenia ogromnych zapasów paliwa dla czołgów, samolotów i okrętów.

Rezultatem rozmieszczenia systemów ponaddźwiękowych będzie odwrócenie tendencji panującej w


sztuce wojennej od czasów poprzedzających wojny napoleońskie. Armie XXI stulecia, mniejsze i
bardziej profesjonalne, będą oparte na technologii. Precyzja pozwoli również na przywrócenie
różnicy pomiędzy żołnierzem a cywilem: nie będzie trzeba obracać w perzynę całych miast, żeby
zniszczyć jeden budynek. Żołnierze upodobnią się raczej do świetnie wyszkolonych
średniowiecznych rycerzy niż poborowych z czasów drugiej wojny światowej. Odwaga wciąż
będzie potrzebna, ale decydującego znaczenia nabierze umiejętność obsługiwania niezwykle
złożonych rodzajów broni.

Prędkość, zasięg i celność - i mnóstwo bezzałogowych samolotów - zastąpią ogromne masy wojsk
walczących na polach bitew w XX stuleciu. Jednak te zalety nie rozwiążą zasadniczego problemu
sztuki wojennej -zajęcia nieprzyjacielskiego terytorium. Armie są przeznaczone do niszczenia armii,
a precyzyjne rodzaje broni dokonają tego znacznie skuteczniej niż do tej pory. Ale okupacja
terytorium pozostanie wyczerpującą czynnością. Jest to, pod wieloma względami, bardziej praca
policyjna niż żołnierka. Zadaniem żołnierza jest zabić przeciwnika, zadaniem policjanta jest
zidentyfikować przestępcę, który łamie prawo, i go aresztować. To pierwsze wymaga odwagi,
wyszkolenia i broni. To drugie wymaga tego samego, a dodatkowo zrozumienia kultury, które
pozwala odróżnić nieprzyjaciół od przestrzegających prawa cywilów. To zadanie nigdy nie stanie się
łatwiejsze i zawsze będzie piętą achillesową każdego wielkiego mocarstwa. Tak jak Rzymianie i Brytyjczycy nie dawali sobie rady
z okupacją Palestyny, chociaż z łatwością pokonali nieprzyjacielskie armie, tak samo Amerykanie będą wygrywać wojny, a
później zmagać się z trudnościami.

WOJNA W PRZESTRZENI KOSMICZNEJ


Niezależnie od zmian zachodzących w sztuce wojennej jedno pozostaje niezmienne: dowódca na polu
bitwy musi znać pole bitwy. Chociaż globalne pole bitwy może się zdecydowanie różnić od
tradycyjnych pól bitewnych, ta zasada pozostaje w mocy. Na globalnym polu bitwy dowodzenie i
kontrola muszą być powiązane z wiedzą, co robi przeciwnik i jak są rozmieszczone własne siły. A na
globalnym polu bitwy, w czasie rzeczywistym, można tego dokonać tylko z przestrzeni kosmicznej.
Podstawowa zasada sztuki wojennej wymagała, aby zawsze zajmować wyżej położony teren,
ponieważ zapewnia on lepszą widoczność. To samo dotyczy wojny globalnej. Tutaj wyżej położony
teren znajduje się w przestrzeni kosmicznej - skąd platformy zwiadowcze mogą stale obserwować
pole bitwy.

Dlatego wojna globalna stanie się wojną w przestrzeni kosmicznej. Nie jest to żadna radykalna
zmiana. Przestrzeń kosmiczna już jest wypełniona satelitami zwiadowczymi, które dostarczają
różnym krajom informacji o tym, co dzieje się na świecie. Dla niektórych, zwłaszcza dla
Stanów Zjednoczonych, umieszczone w przestrzeni czujniki już tworzą globalne pole bitwy,
identyfikując cele i koordynując ataki samolotów lub pocisków kierowanych. Systemy uzbrojenia
jeszcze nie zostały skonstruowane, ale platformy już tam są, coraz doskonalsze.

Przestrzeń kosmiczna zapewnia pole widzenia i bezpieczną łączność. Pozwala też śledzić
nieprzyjacielskie obiekty. Dlatego dowodzenie bitwą też przeniesie się z Ziemi w przestrzeń
kosmiczną. Powstaną stacje kosmiczne - platformy dowodzenia - w różnych odległościach od
powierzchni Ziemi, kierujące automatycznymi i załogowymi systemami na lądzie i na morzu,
dostarczające im informacji, jak unikać nieprzyjacielskich ataków, prowadzić operacje i atakować
wrogie platformy.

Oślepienie przeciwnika będzie zatem wymagało zniszczenia umieszczonych w przestrzeni kosmicznej


systemów, które pozwalają mu lokalizować cele. Ponadto będą systemy nawigacyjne, systemy
łączności i inne rozmieszczone w przestrzeni instalacje, które trzeba będzie zniszczyć, aby ograniczyć
zdolność przeciwnika do prowadzenia wojny. Dlatego zniszczenie nieprzyjacielskich satelitów stanie
się podstawowym celem wojny w XXI stuleciu.

Wynika z tego oczywiście, że zasadnicze znaczenie będzie miała obrona własnych satelitów.
Najprostszym sposobem obrony satelity jest pozwolić mu manewrować, aby uniknąć
niebezpieczeństwa. Ale nie jest to takie proste, jak się wydaje. Po pierwsze, manewrowanie wymaga
paliwa, które jest ciężkie i kosztowne. Po drugie, nie ocali satelity przed systemem antysatelitamym
(ASAT), który również może manewrować, ani tym bardziej przed wiązką laserową. Po trzecie
wreszcie, platformy, aby mogły objąć swoim zasięgiem dany teren, umieszczane są na konkretnej
orbicie, a manewrowanie ją zmienia, ograniczając użyteczność satelitów.

Najskuteczniejszą metodą ochrony satelitów jest odparcie ataku lub zniszczenie napastnika. W
połowie XXI stulecia ta idea rozwinie się w następny system uzbrojenia, a rezultatem będzie grupa
bojowa satelity. Podobnie jak w przypadku grupy bojowej lotniskowca, który jest chroniony przez
inne okręty, satelita zwiadowczy będzie chroniony przez satelity pomocnicze o różnych
możliwościach i funkcjach, od rozpraszania wiązki laserowej do atakowania innych satelitów.
Problem obrony umieszczonych w przestrzeni kosmicznej systemów będzie szybko narastał,
ponieważ każda ze stron będzie stwarzać nowe zagrożenia, a co za tym idzie -udoskonalać środki
defensywne.

Pociski będą również wystrzeliwane z przestrzeni kosmicznej na Ziemię, lecz jest to bardziej
skomplikowane, niż się wydaje. Broń w przestrzeni kosmicznej porusza się z prędkością wielu
tysięcy kilometrów na godzinę, a Ziemia również się obraca. Zdolność do trafienia z przestrzeni
kosmicznej w cel na powierzchni Ziemi będzie się rozwijać wolniej niż obserwacja z przestrzeni, ale
w końcu z pewnością powstanie taka możliwość.

Satelita kosztuje kilka miliardów dolarów. Bazująca w przestrzeni kosmicznej grupa bojowa będzie
kosztowała jeszcze więcej. Obecnie, z wyjątkiem względnie rzadkich przypadków, uszkodzony lub
niesprawny satelita jest całkowicie stracony - nie da się odzyskać żadnej jego części. W im
większym stopniu wykorzystywana będzie przestrzeń kosmiczna, tym bardziej kosztowne staną się
platformy, co spowoduje odejście od dotychczasowej praktyki spisywania satelitów na straty.
Zwłaszcza gdy przestrzeń kosmiczna stanie się polem bitwy, zaistnieje pilna potrzeba naprawy
platform. A żeby naprawiać uszkodzone skomplikowane systemy, ludzie będą musieli fizycznie
wychodzić w przestrzeń.

Wystrzeliwanie ich tam za każdym razem, gdy zajdzie potrzeba dokonania naprawy, jest mało
efektywne, a wystrzelenie statku z Ziemi będzie kosztowało więcej niż wysłanie statku już
znajdującego się na orbicie. W pewnym momencie utrzymywanie w przestrzeni kosmicznej
stałego personelu naprawczego stanie się bardziej racjonalne i bardziej ekonomiczne. Oczywiście ci
ludzie również staną się celem i trzeba będzie im zapewnić możliwości obrony. Będą też musieli
umieć obsługiwać i nadzorować bazujące w przestrzeni kosmicznej systemy.

Zadanie skutecznego prowadzenia wojny z przestrzeni kosmicznej nie ogranicza się do szybkiej
naprawy satelitów wartych miliardy dolarów. Łączność pomiędzy Ziemią a przestrzenią kosmiczną
jest skomplikowana i podatna na zakłócenia. Dlatego każdy przeciwnik spróbuje
najpierw najbardziej logicznego i ekonomicznego ataku - przerwania łączności. Nie potrzeba do tego
zaawansowanej technologii - najprostszą metodą może być zniszczenie nadajników naziemnych
konwencjonalnymi bombami. Wyrzutnie też mogą być atakowane. Załóżmy, że dwa
największe amerykańskie kosmodromy, ośrodek na Przylądku Kennedy’ego i baza sił powietrznych
Vanderberg, zostaną zaatakowane nieprzyjacielskimi pociskami, które spowodują dostatecznie duże
zniszczenia, by uniemchomić je na kilka miesięcy. Stany Zjednoczone nie będą mogły wysyłać w
przestrzeń kosmiczną dodatkowego sprzętu i będą dysponowały tylko tym, co już się w niej
znajdowało w momencie ataku. Dlatego utrzymywanie w przestrzeni zespołów naprawczych nabierze
ogromnego znaczenia.

Jak widzimy, wojna w przestrzeni kosmicznej to podstępny temat. Im głębiej w niego wchodzimy,
tym większe ryzyko, że będzie to brzmiało jak fantastyka naukowa, ale nie ma wątpliwości, że ludzie
naprawdę doświadczą tego wszystkiego w nadchodzącym stuleciu. Technologia już istnieje - podobnie jak korzyści
strategiczne i taktyczne.

Wojna w przestrzeni kosmicznej, podobnie jak wojna na morzu w XVI stuleciu, będzie się rozszerzać
na zewnątrz. Orbita okołoziemska ma znaczenie strategiczne i dlatego będą się o nią toczyć walki.
Ale orbity to tylko jeden strategiczny punkt konfliktu. Kolejnym stanie się powierzchnia Księżyca.
Choć brzmi to bardzo na wyrost, bazy na Księżycu będą stabilną platformą - wolną od zakłóceń
atmosferycznych - do obserwacji zarówno powierzchni Ziemi, jak i konfliktów rozgrywających się w
przestrzeni kosmicznej. Pocisk wystrzelony z Księżyca na Ziemię leciałby zbyt długo - zapewne kilka
dni. Ale sygnał wysłany do satelity zaprogramowanego na niszczenie urządzeń naprawczych dotrze
do niego w ciągu kilku sekund. Znacznie łatwiej będzie utrzymać i obronić bazę na Księżycu
niż systemy orbitalne.

Bitwy będą się toczyć o utrzymanie kontroli nad przestrzenią około ziemską, stabilnymi punktami
pomiędzy Ziemią a Księżycem i powierzchnią Księżyca. Celem bitew, tak jak w przypadku
wcześniejszych bitew na Ziemi, będzie pozbawienie przeciwnika zdolności do wykorzystania tych
obszarów i zapewnienie sobie do nich militarnego dostępu. Niezależnie od traktatów, tam gdzie
dociera ludzkość, tam dociera też wojna. A ponieważ ludzkość wyjdzie w przestrzeń kosmiczną, w
niej właśnie będzie się toczyć wojna.
Podstawowe znaczenie będzie miało utrzymanie kontroli nad światowymi oceanami. Nawet dzisiaj
amerykańska marynarka wojenna, aby zapewnić sobie skuteczność działania, korzysta z satelitów
obserwacyjnych. Zbudowanie floty, która mogłaby zagrozić amerykańskiej dominacji na morzu, jest
niezwykle trudne, kosztowne i czasochłonne. Opanowanie technologii i zasad operacyjnych
lotniskowców może potrwać całe pokolenia. Większość krajów zrezygnowała z takich prób i
niewiele będzie w stanie podejmować je w przyszłości. Ale w XXI stuleciu panowanie na morzach
będzie zależało nie tyle od flot oceanicznych, ile od rozmieszczonych w przestrzeni systemów, które
mogą wykrywać i śledzić nieprzyjacielskie okręty. Dlatego ten, kto zdobędzie panowanie w
przestrzeni kosmicznej, będzie panował na morzu.

Zajmijmy się przez chwilę robotami. Choć spodziewam się, że ludzie będą naprawiać i obsługiwać
rozmieszczone w przestrzeni kosmicznej systemy bojowe, dużą rolę odegrają też systemy
zautomatyzowane. Utrzymanie istoty ludzkiej przy życiu w przestrzeni kosmicznej to złożone i
kosztowne przedsięwzięcie, a w XXI stuleciu nic się pod tym względem nie zmieni. Powszechnie
stosowane są już jednak systemy autonomiczne, zdalnie sterowane. Bezzałogowe loty kosmiczne stały
się normą. W przestrzeni kosmicznej wykonano wiele pionierskich prac w dziedzinie robotyki i będą
one kontynuowane. Technologia osiągnęła tak wielki postęp, że amerykański Departament Obrony ma
już bardzo zaawansowane plany w tym zakresie. Zobaczymy - albo już widzimy - zautomatyzowane
samoloty, moduły naprawcze dla satelitów, inteligentne torpedy na morzu. Pod koniec stulecia
zautomatyzowany żołnierz, przeznaczony do względnie prostych zadań, takich jak zdobywanie
ufortyfikowanych pozycji, będzie całkiem prawdopodobny.

Wszystko to prowadzi do zasadniczej zmiany w sztuce wojennej - a właściwie do jej odwrócenia.


Precyzja pozwala uniknąć zniszczeń.

PLANY WOJENNE
W połowie stulecia amerykańska potęga o zasięgu globalnym będzie się opierać na bezzałogowych
samolotach ponaddźwiękowych i rozmieszczonych w przestrzeni kosmicznej pociskach. Za pomocą
tych systemów Stany Zjednoczone będą mogły narzucić blokadę morską wokół Turcji i Japonii, jeśli
zajdzie taka konieczność. Będą też mogły niszczyć dowolne instalacje naziemne i zadawać
druzgocące ciosy wojskom lądowym.

Działania wojenne w wydaniu amerykańskim będą się składały z trzech faz. Pierwszą będzie
uderzenie na nieprzyjacielskie samoloty, które mogłyby zaatakować kraj, oraz na nieprzyjacielskie
instalacje obronne, w tym systemy bazujące w przestrzeni kosmicznej. Drugą będzie skoncentrowany
atak na resztę potencjału militarnego i najważniejsze obiekty przemysłowe wroga. W ostatniej fazie
nastąpi desant ograniczonych sił lądowych, składających się z żołnierzy w opancerzonych, zasilanych
energią elektryczną kombinezonach, o wielkiej sile rażenia, zdolności przetrwania i mobilności.
Wspierać ich będą systemy zautomatyzowane.

Stany Zjednoczone będą ogromnie uzależnione nie tylko od satelitów, lecz również od tego, co
nazywam gwiazdami bojowymi. Gwiazdy bojowe będą oczami, uszami i pięściami Stanów. Będą
dowodzić rojami satelitów i własnymi systemami pokładowymi, jak również umieszczonymi na
orbitach platformami, zdolnymi do wystrzeliwania pocisków w kierunku Ziemi oraz innych satelitów.
Będą dostarczać informacji o celach stacjonującym na Ziemi bezzałogowym samolotom
ponaddźwiękowym, a nawet kierować takimi samolotami z przestrzeni kosmicznej. Jeśli gwiazdy
bojowe zostaną zniszczone lub pozbawione łączności, sparaliżuje to cały amerykański system
prowadzenia wojny. Stany Zjednoczone będą mogły atakować nieruchome obiekty, których
lokalizacja jest znana, ale w przypadku wszystkiego, co się rusza, okażą się ślepe.

W połowie stulecia ludzie już od kilkudziesięciu lat będą wykonywali zadania wojskowe w
przestrzeni kosmicznej. Zapoczątkowany przed 2020 rokiem proces wystrzeliwania na orbitę
satelitów wartości miliardów dolarów, oparty na nadziei, że będą funkcjonować bez zarzutu, zostanie
pozbawiony sensu. Ważne systemy, które ulegną awarii, trzeba będzie naprawiać. Dzisiaj
wahadłowiec kosmiczny może dokonywać takich napraw, ale w miarę jak przestrzeń kosmiczna
zacznie nabierać coraz większego znaczenia, potrzebna będzie stała kadra mechaników. Jak
już wspomniałem, najbardziej kosztownym elementem programu kosmicznego jest wystrzeliwanie
ludzi w przestrzeń kosmiczną, co szybko stanie się nieopłacalne. Umieszczanie ich w przestrzeni i
zapewnianie im możliwości przechwytywania na orbicie i naprawiania niesprawnych systemów
stanie się normą. Do połowy XXI stulecia orbitalne stacje naprawcze będą już w przestrzeni od
dwudziestu lat, a z czasem przyjmą jeszcze inne funkcje związane z operacjami zwiadowczymi i
bojowymi - takie jak niszczenie satelitów nieprzyjacielskich.

Gwiazda bojowa zostanie zaprojektowana tak, żeby mogła długo funkcjonować. Będzie to ogromna
platforma z dziesiątkami, a nawet setkami ludzi, którzy będą ją obsługiwać i naprawiać. Zostanie
zbudowana z trwałych materiałów i będzie się składać z wielu kadłubów, tak żeby wiązki laserowe lub
inne strumienie skoncentrowanej energii nie mogły jej zniszczyć. Będzie też wyposażona w systemy czujników, zdolnych dostrzec
zbliżające się obiekty z wielkiej odległości, oraz uzbrojona w pociski i wiązki energii do niszczenia wszystkiego, co mogłoby jej
zagrozić.

Bezpieczeństwo będzie się opierać na założeniu, że wszystko, co zostanie wystrzelone na orbitę w


celu zniszczenia gwiazdy bojowej, nie może być ani dostatecznie wielkie, ani odporne, żeby przebić
się przez instalacje obronne gwiazdy bojowej. Sama gwiazda będzie się składać z wielu
komponentów, wystrzeliwanych na orbitę stopniowo. Ponadto amerykańskie czujniki na Ziemi i w
przestrzeni kosmicznej z łatwością rozpoznają wszystkie większe systemy konstruowane przez inne
kraje. Gwiazda bojowa dostrzeże każde niebezpieczeństwo i upora się z każdym wyobrażalnym
zagrożeniem. Amerykanie zbudują swoje systemy pierwsi, zatem próby ich budowy przez inne kraje
będą się wiązały z większym ryzykiem.

W świetle tej niewiarygodnej przewagi amerykańskiego systemu obrony koalicja turecko-japońska


będzie musiała opracować plan wojenny, który znacznie ograniczy zdolność Stanów Zjednoczonych
do prowadzenia wojny i pozwoli koalicji zaatakować amerykańskie cele na całym świecie bez
narażania się na skuteczny kontratak, a jednocześnie przygotuje grunt pod porozumienie, które dla
Stanów Zjednoczonych będzie łatwiejsze do zaakceptowania niż ponoszone straty. Niektóre metody
walki będą niepraktyczne, w tym inwazja od strony morza i nawodna wojna morska. Broni
nuklearnej, która znajdzie się w posiadaniu zarówno Japończyków, jak i Turków, nikt nawet nie
zaproponuje. Do tego czasu technologia będzie już znana od stu lat i dla nikogo nie będzie
tajemnicą, jak budować i przenosić głowice nuklearne. Ale, jak widzieliśmy, broń nuklearna jest
bardziej przerażająca przed użyciem niż po nim. Turcja i Japonia będą chciały zabezpieczyć swoje
interesy narodowe, a nie popełnić narodowe samobójstwo. Uderzenie nuklearne na Stany
Zjednoczone byłoby niszczycielskie, ale kontruderzenie zniszczyłoby Turcję i Japonię w jeszcze
większym stopniu, a biorąc pod uwagę rozmiary tych państw, ryzyko byłoby większe dla nich niż dla
Amerykanów.

Kluczem będzie odebranie Stanom Zjednoczonym przewagi w przestrzeni kosmicznej. W tym celu
koalicja musiałaby dokonać tego, co Amerykanie będą uważali za niemożliwe - zniszczyć gwiazdy bojowe. To
otworzyłoby przed siłami koalicji możliwość ponownego nakreślenia mapy Pacyfiku i Azji Wschodniej oraz ogromnych obszarów
otaczających Turcję. Wszystko będzie zależało od drobnego problemu: jak dokonać tego, co niemożliwe?

Odpalenie pocisku dostatecznie wielkiego, aby zniszczył gwiazdę bojową (i nie został przez nią
zestrzelony), będzie ogromnym wyzwaniem. Nie da się go odpalić z Ziemi, ponieważ Stany
Zjednoczone to wykryją i natychmiast go zniszczą. Ale koalicja może liczyć na jedną
przewagę: gwiazda bojowa nie będzie zdolna do manewrowania. Umieszczona na orbicie
geostacjonarnej i zaopatrzona w dostateczną ilość paliwa, by się na niej utrzymać, nie będzie w
stanie wykonywać większych zwrotów. Co więcej, manewrowanie wytrąciłoby ją z orbity i
pozbawiło stabilności niezbędnej do wykonywania misji. To będzie jeden z problemów,
którego planiści nie zdołają rozwiązać. Amerykański program gwiazd bojowych zostanie
zrealizowany bardzo szybko. Budowa orbitalnej stacji kosmicznej z kilkudziesięcioosobową załogą
to jedno, ale zapewnienie jej zdolności manewrowania zajęłoby zbyt dużo czasu. Planiści ugną się
więc przed rzeczywistością i pójdą na skróty. Gwiazda bojowa jest niezniszczalna, powiedzą, nie
potrzebuje zatem zdolności manewrowania. Podobnie jak „Titanic” zostanie uznana za niezatapialną.

Japończycy zaczną się zastanawiać, jak unieszkodliwić gwiazdę bojową, już w latach trzydziestych.
Po 2020 roku rozwiną śmiały program kosmiczny, znacznie wyprzedzając Turków, których uwaga
skupi się na wydarzeniach zachodzących bliżej ich granicy. Jedni i drudzy zbudują satelity
zwiadowcze i geostacjonarne systemy łączności, ale Japończycy zajmą się również komercyjnym
wykorzystaniem przestrzeni kosmicznej i będą szczególnie zainteresowani wytwarzaniem energii w
kosmosie. Ponieważ reaktory jądrowe nie zdołają zaspokoić ich zapotrzebowania na
energię, Japończycy zainwestują ogromne środki w wytwarzanie alternatywnych rodzajów energii, z
systemami umieszczonymi w przestrzeni kosmicznej włącznie.

Jeden z ośrodków badawczych powstanie na powierzchni Księżyca. Podobnie jak to było z


Antarktydą w latach pięćdziesiątych XX stulecia, jest bardzo prawdopodobne, że różne państwa założą tam swoje
bazy, przy czym Amerykanie i Japończycy okażą się najbardziej ambitni. Do 2040 roku Japończycy będą mieli na Księżycu
znaczną kolonię i zbudują pod jego powierzchnią ogromne laboratoria badawcze. Loty na Księżyc i z powrotem staną się czymś
oczywistym i wszyscy do tego przywykną. Różne państwa posiadające tam swoje bazy będą ze sobą współpracować i
stale wymieniać personel. W kategoriach militarnych z powierzchni Księżyca nie będzie można zrobić nic, czego nie da się zrobić
bardziej skutecznie z orbity okołoziemskiej - lub takie przynajmniej zapanuje przekonanie.

Japończycy będą oczywiście planowali rozwiązania na wypadek potencjalnych sytuacji


konfliktowych, tak jak robią to wszystkie armie na święcie. Problem będzie prosty: jak zniszczyć
środek ciężkości amerykańskiego systemu militarnego - gwiazdę bojową? Atak przeprowadzony z
Ziemi, jak już wiemy, prawdopodobnie by się nie powiódł, a gdyby się nie powiódł, wciągnąłby
Japończyków w wojnę ze Stanami Zjednoczonymi w najgorszych możliwych okolicznościach.

Będą zatem musieli opracować nową strategię. Przypomnijmy sobie rok 1941, kiedy próbowali
przejąć inicjatywę, osłabiając amerykański militarny środek ciężkości na Pacyfiku - flotę
stacjonującą w Pearl Harbor. Starcie z nienaruszoną amerykańską flotą byłoby zbyt niebezpieczne,
Amerykanie zaś uważali, że pancernikom w Pearl Harbor nic nie grozi. Japończycy posłużyli się
więc nieoczekiwanymi środkami, przeprowadzając atak z lotniskowców w porcie, który, jak
wierzono, był za płytki dla torped, i uderzając z nieoczekiwanego kierunku, północnego zachodu,
daleko od własnego kraju. Nie jest to wyłącznie japoński sposób prowadzenia wojny, lecz przykład
zastosowania uniwersalnych zasad wojny przez Japończyków.

W połowie XXI stulecia Japończycy staną przed tym samym problemem w innym kontekście. Będą
musieli zniszczyć gwiazdy bojowe. Będą musieli zaatakować z nieoczekiwanego kierunku
nieoczekiwanymi środkami. Nieoczekiwany kierunek to tyły, odpowiednik północno-zachodniego
Pacyfiku. To będzie oznaczało Księżyc. Będą musieli użyć nieoczekiwanych środków - broni
skonstruowanej w tajemnicy na Księżycu, ponieważ wysyłanie tam broni do późniejszego użytku
zostałoby wykryte. Odpowiednikiem Pearl Harbor w XXI stuleciu będzie zastosowanie
zasady zaskoczenia w odniesieniu do kierunku i środków. Mogą być jeszcze inne scenariusze oprócz tego, który przedstawiam,
ale zważywszy na geometrię przestrzeni, z pewnością jest on bardzo prawdopodobny.

Mój sposób rozumowania kształtuje podstawowa zasada geopolityczna. Podczas drugiej wojny
światowej dwie rosnące w siłę potęgi - Niemcy i Japonia - chciały zmienić światowy porządek. W
XXI stuleciu ten stały cykl geopolityczny się powtórzy. Podczas drugiej wojny światowej
Japonia uderzyła z zaskoczenia, żeby okaleczyć amerykańską potęgę na Pacyfiku i stworzyć
możliwość wynegocjowania porozumienia na własnych warunkach. Geografia stawia Japonię w
niekorzystnym położeniu wobec Stanów Zjednoczonych, toteż pozostało jej tylko wyrównać tę
dysproporcję nieoczekiwanym ciosem w samo serce amerykańskiej potęgi. W XXI stuleciu Japonia
znajdzie się w takim samym położeniu wobec Stanów Zjednoczonych, tym razem jednak
sprzymierzona będzie nie z Niemcami, lecz z Turcją. Dlatego, niezależnie od szczegółów japońskich
posunięć militarnych - a na temat owych szczegółów możemy tylko spekulować -charakter konfliktu
jest w obu stuleciach zakorzeniony w tej samej dynamice, podobnie jak ogólna strategia.

Nieco wcześniej mówiłem o historii jako grze w szachy, gdzie jest znacznie mniej dostępnych
ruchów, niż się z pozoru wydaje. Im lepszy gracz, tym lepiej widzi słabość poszczególnych posunięć,
i ich liczba spada do bardzo niewielu. Możemy zastosować tę zasadę do przyszłości. Próbowałem
logicznie uzasadnić, jak Turcja i Japonia staną się wielkimi potęgami i jak to doprowadzi do tarć ze
Stanami Zjednoczonymi. Patrząc zarówno na historię, jak i na prawdopodobne warunki w
przyszłości, próbowałem sobie wyobrazić, jak będą wyglądali Japończycy na szachownicy -czego
będą się obawiali i jak będą mogli zareagować. Szczegóły są oczywiście nieznane. Ale staram się
tutaj pokazać, jak geopolityka, technologia i sztuka wojenna mogą ze sobą współgrać. Nie mogę
oczywiście znać szczegółów wojny ani nawet momentu jej wybuchu. Ale mogę przedstawić niektóre
zasady i wyobrazić sobie niektóre szczegóły.

Japończycy będą już posiadali liczne bazy księżycowe, ale jedna z nich, pod cywilną przykrywką,
będzie przeznaczona do celów wojskowych. W wydrążonych w tajemnicy głębokich pieczarach
Japończycy zbudują ze skał księżycowych pociski. Skały są bardzo ciężkie w stosunku do swojej masy. Odłamek o
rozmiarach niewielkiego samochodu może ważyć kilka ton. Przy niezmiernie wielkich prędkościach energia kinetyczna skały może
być ogromna, zdolna do rozerwania wielkich obiektów, w które uderzy. Na pozbawionym powietrza Księżycu, bez tarcia i sił
aerodynamicznych, skała nie musi być dokładnie ociosana. Można do niej łatwo przytwierdzić silniki i zbiorniki paliwa, a następnie
ją wystrzelić.
Te pociski będą musiały być dostatecznie ciężkie, żeby zniszczyć gwiazdę bojową swoją energią
kinetyczną, a zarazem dostatecznie małe, by można je umieścić na orbicie za pomocą rakiet,
wykorzystując niewielką prędkość ucieczki Księżyca względem Ziemi. Biorąc pod uwagę impet, z
jakim pocisk uderzy w gwiazdę bojową, wystarczy kilka kilogramów. Ale pocisk będzie musiał
również przetrwać uderzenia znacznie mniejszych pocisków obronnych.

Japończycy zbudują inną tajną bazę - starannie zakamuflowaną po drugiej stronie Księżyca - którą
wykorzystają do testowania systemu, tak aby nie zauważono tego z Ziemi. Powoli, żeby nie wzbudzać
podejrzeń, system zostanie z czasem udoskonalony. Powstaną zamaskowane podziemne wyrzutnie.
Kiedy gwiazdy bojowe osiągną pełną sprawność operacyjną, japońskie środki do ich zwalczania nie
pozostaną w tyle. Japończycy, wiedząc, że jeden pocisk może zostać zniszczony, przygotują ich
dziesiątki, tak aby zwiększyć prawdopodobieństwo trafienia w cel. I będą gotowi do ich
wystrzelenia po różnych orbitach, żeby trudniej je było zauważyć. Bez względu na stopień
zaawansowania technologii nigdy nie ma dosyć pieniędzy ani ludzi, żeby obserwować wszystko.

Potrzeba będzie około trzech dni, żeby wystrzelony z Księżyca pocisk trafił w gwiazdę bojową. Czas
pomiędzy wykryciem ataku a zniszczeniem gwiazdy będzie okresem największego zagrożenia dla
japońskich planów. Z chwilą gdy pociski zostaną wykryte, gwiazda bojowa - nawet jeśli sama nie
ocaleje - może skierować samoloty ponaddźwiękowe do ataku i wystrzelić własne pociski w
kierunku Japonii i jej instalacji kosmicznych, a załoga gwiazdy bojowej wciąż będzie miała czas,
żeby opuścić stację w szalupie ratunkowej. Kluczem będzie wyeliminowanie gwiazdy bojowej bez
ostrzeżenia, tak aby oślepić Stany Zjednoczone.

Nie można zagwarantować, że atak się powiedzie. Japończycy więc będą mieli w zanadrzu plan B.
Kiedy wystrzelą swoje pociski, zniszczenie gwiazdy bojowej będzie przesądzone. Ale pomiędzy
wykryciem a zniszczeniem może nastąpić katastrofa. Japończycy wykorzystają jedną przewagę.
Gwiazdy bojowe będą obserwować Ziemię i przestrzeń pomiędzy nią a orbitą geostacjonarną. Ich
podstawowe zadanie będzie miało charakter ofensywny i nie będą przygotowane do roli
defensywnej. Co ważniejsze, gwiazdy bojowe nie będą się spodziewały zagrożenia z tyłu. Gdyby
któraś z nich miała zostać trafiona, uderzenie nastąpiłoby z dołu. Gwiazdy nie będą prowadziły
obserwacji na większych wysokościach.

Amerykanie będą utrzymywali prostą - i niezbyt skuteczną - wachtę na wypadek pojawienia się
meteorów, co jest oczywistą koniecznością na załogowej platformie kosmicznej. Przestrzeń jest
ogromna i wbrew powszechnym wyobrażeniom pełna obserwacja przestrzeni nie jest możliwa
dzisiaj i nie będzie możliwa w roku 2050. Będą luki, spowodowane zarówno ograniczeniami
technicznymi, jak i ludzką nieuwagą. Wiedząc o tym, Japończycy nie wystrzelą zwartej wiązki
pocisków, lecz raczej rozproszoną, z wielu kierunków. Wachta radarowa może zauważyć kilka, ale
nie zinterpretuje tego jako ataku. W istocie Japończycy wybiorą orbity, które nie będą wymierzone w
żadną z gwiazd bojowych, ponieważ pociski zostaną wyposażone w rakietowe dopalacze, które w
ostatnich godzinach lotu zmienią orbitę, aby pociski uderzyły w stacje - zbiornik paliwa i silnik będą
większe niż sam pocisk, stanowiący po prostu mały kawałek skały. Jeśli jakiś komputer wykryje
pocisk, uzna go za meteor, który niczemu nie zagraża. Skomputeryzowane systemy mogą nawet nie
zameldować o pociskach załodze gwiazdy bojowej. System będzie zautomatyzowany, niepodatny na
subtelności.
Japończycy staną w obliczu trzech zagrożeń. Pierwsze będzie polegało na tym, że Amerykanie
wykryją atak z powierzchni Księżyca, posługując się technologią nieznaną Japończykom. Wykrycie
będzie również możliwe w trwającym kilka dni okresie po wystrzeleniu pocisku i przed ostateczną
zmianą orbity. A w ostatnich godzinach przed uderzeniem Stany Zjednoczone wciąż będą mogły
podjąć kroki odwetowe. Im później wykryją atak, tym mniej czasu pozostanie im na reakcję i tym
bardziej druzgocące będzie uderzenie.

Japoński plan B na wypadek wykrycia będzie się sprowadzał do przyspieszenia drugiej fazy ataku.
Jeśli wyeliminują gwiazdy bojowe, natychmiast przeprowadzą ataki ponaddźwiękowymi samolotami
i pociskami na amerykańskie bazy powietrzne i rakietowe na całym świecie, na amerykańskie okręty
podwodne wyśledzone przez satelity, jak również na naziemne ośrodki łączności. Do wykonania tego
planu przystąpią przed zniszczeniem gwiazd bojowych, oddając coś w rodzaju rozpaczliwego strzału
z biodra, w nadziei, że Amerykanie nie zdążą zareagować. Będą zakładali, że zdołają stwierdzić, czy
Amerykanie wykryli atak, ponieważ wówczas raptownie nasili się łączność pomiędzy gwiazdami
bojowymi, dowództwem naziemnym i innymi platformami. Może Japończycy nie zdołają złamać
szyfrów, ale zauważą wzmożoną aktywność w eterze. Od lat będą mieli umieszczone na orbitach
satelity, oficjalnie pełniące funkcje nawigacyjne i meteorologiczne, ale w rzeczywistości służące
innemu, tajnemu celowi: przechwytywaniu sygnałów pomiędzy amerykańskimi instalacjami
kosmicznymi.

Japończycy nie podzielą się szczegółami swoich planów ataku z Turkami. Tajna baza księżycowa
będzie stanowiła klejnot koronny japońskiej potęgi militarnej. Turcy będą sojusznikami, ale nie
rodziną. Japończycy powiedzą im jedynie tyle, że pewnego dnia przystąpią do działań wojennych i że
planują druzgocący atak na Stany Zjednoczone, przy którym nie potrzebują bezpośredniego wsparcia.
Będą jednak potrzebowali wsparcia pośredniego.

Chcąc dodatkowo przechylić szalę na swoją korzyść, Japończycy podrzucą amerykańskiemu


wywiadowi coś, co odciągnie jego uwagę. Zaplanują atak w amerykańskie Święto Dziękczynienia,
kiedy amerykańscy przywódcy polityczni będą rozproszeni po całym kraju, spędzając ten dzień z
rodzinami. Będzie to zgodne z wojskową zasadą zaskoczenia strategicznego i jej zastosowaniem
przez Japonię w poprzednich wojnach: atak na Pearl Harbor nastąpił o świcie w niedzielę, kiedy
flota była w porcie, a marynarze bawili się przez całą noc. Oczywiście to nie musi być Święto
Dziękczynienia, ale musi to być nieoczekiwany moment, kiedy amerykańskie kierownictwo nie jest
zdolne do natychmiastowego działania. Podobnie jak Korea Północna zaatakowała Koreę
Południową w letni poranek 1950 roku, wywołując ogromne zamieszanie, tak też Japończycy mogą
wybrać Święto Dziękczynienia, bardzo dogodny moment na uderzenie. Japończycy i Turcy zrobią
wszystko co w ich mocy, żeby w poprzedzających atak tygodniach zachować spokój, licząc na to, że
amerykańskie kierownictwo się rozproszy, a naziemne obiekty wojskowe będą miały minimalną
obsadę.

Japończycy będą wiedzieli, że najlepszym sposobem na osiągnięcie tego celu jest wywołanie kryzysu
i szybkie jego zażegnanie. Nie zdradzając swoich zamiarów, poproszą Turków, aby zaaranżowali
starannie zaplanowany incydent pomiędzy swoimi wojskami w Bośni a wojskami polskimi w
Chorwacji. Do incydentu dojdzie w połowie października, pod pretekstem, że chorwaccy
nacjonaliści dokonują zamachów terrorystycznych w Turcji. Turcy będą nawet dawali do
zrozumienia, że dzieje się to z amerykańskiej inspiracji. W tej chwili nie możemy oczywiście
wiedzieć, czy taki kryzys nastąpi, ale mistyfikacja ma ogromne znaczenie. W 1941 roku Japończycy
prowadzili negocjacje ze Stanami Zjednoczonymi do ostatniej minuty. Wietnamska ofensywa Tet
rozpoczęła się podczas świątecznego zawieszenia broni w 1968 roku. I tak dalej. Mistyfikacja
to klucz.

Nastąpi kryzys, a blok polski i Turcy wprowadzą stan pełnej gotowości. Wobec obecności wojsk
amerykańskich w Serbii i przymierza Stanów Zjednoczonych z blokiem polskim sytuacja na
Bałkanach będzie bezpośrednio dotyczyła Stanów Zjednoczonych. Turcy będą stawiać swoje
siły powietrzne i systemy rakietowe w stan pełnej gotowości, o krok od wystrzelenia pocisków, a
później go odwoływać. Świadomie spróbują sprowokować polskie uderzenie. Wiedząc, że polskie i
amerykańskie systemy obronne są połączone, i znając stopień amerykańskiej wrażliwości na tureckie
poczynania, w pierwszym tygodniu listopada przekroczą na pozór punkt, z którego nie ma odwrotu.
Polacy, otrzymawszy informacje o rychłym wystrzeleniu pocisków, przeprowadzą atak powietrzny na
turecką bazę. Turkom uda się sprowokować Polaków i zaczną uruchamiać cały swój system. Zdając
sobie sprawę, że lada chwila wybuchnie wojna na Bałkanach, amerykański prezydent zadzwoni do
tureckiego i polskiego premiera i wezwie ich obu do opamiętania. Turcy będą szczególnie
wojowniczy, ponieważ stracą bazę i trochę ludzi, ale niechętnie zgodzą się wycofać znad krawędzi
wojny.

W Genewie zostanie zorganizowana konferencja pokojowa; bo gdzie indziej mogłaby się odbyć? Nie
dojdzie do zawarcia żadnego porozumienia, ale wszystkie strony zgodzą się pójść na ustępstwa i
unikać prowokacyjnych działań. Stany Zjednoczone zobowiążą się do monitorowania sytuacji -
potraktują to zobowiązanie poważnie, ponieważ nie będą chciały, żeby Polacy czy Węgrzy dali się
wciągnąć w wojnę na Bałkanach. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zaleci, aby
amerykańskie satelity zwiadowcze skupiły się na ruchach wojsk tureckich i bloku polskiego. Do
połowy listopada wszystko się uspokoi, a sytuacja na pozór wróci do normy, ale gwiazda bojowa
nad Ugandą nadal będzie skoncentrowana na Bałkanach, a pozostałe dwie przejmą jej funkcje. Turcy
nadal będą przesuwać wojska w głębi swojego terytorium, podobnie jak blok polski. Nikomu nie
zabraknie zajęć.

Japończycy już od lat będą stawiali swoje siły powietrzne i instalacje kosmiczne w stan
podwyższonej gotowości. Stany Zjednoczone zdążą się do tego przyzwyczaić i nie będą szczególnie
zaniepokojone, kiedy kilka dni przed Świętem Dziękczynienia rozpoczną się kolejne manewry. Nikt
nie dostrzeże nic dziwnego w tym, że Japończycy przechodzą na pełną gotowość bojową. Tym razem
będzie można nawet odnieść wrażenie, że armia japońska cierpi na niedobory kadrowe, bo stan
pogotowia nie obejmie niektórych jednostek.
WOJNA ŚWIATOWA
SCENARIUSZ
Do tej pory przedstawiałem prognozy geopolityczne. Zajmowałem się głównymi tendencjami, które
wystąpią w XXI stuleciu, i zastanawiałem się, jak wpłyną na stosunki międzynarodowe. W tym
rozdziale zmienię trochę podejście. Chcę opisać wojnę, która moim zdaniem wybuchnie w połowie
XXI wieku. Oczywiście nie wiem dokładnie, kiedy to nastąpi, ale mogę dać jakieś wyobrażenie na
temat tego, jak będzie wyglądała ówczesna wojna. Nie można wyobrazić sobie XX stulecia, nie
mając choćby szczątkowego pojęcia o tym, jak wyglądała pierwsza i druga wojna światowa, nie
można też mówić o XXI stuleciu, jeśli nie opisze się wojny.

Wojna różni się od wszystkiego, o czym mówiłem do tej pory, ponieważ wojna jest kwestią
szczegółów. Bez tego umyka jej istota. Aby zrozumieć wojnę, należy zrozumieć nie tylko powody,
które doprowadziły do jej wybuchu. Należy uwzględnić technologię, kulturę i inne czynniki,
czasem bardzo szczegółowo. Na przykład, mówiąc o drugiej wojnie światowej, nie możemy pominąć
Pearl Harbor. Z geopolitycznego punktu widzenia Pearl Harbor było próbą zyskania na czasie, kiedy
Japonia zajmowała Azję Południowo-Wschodnią i Holenderskie Indie Wschodnie. Ale żeby
naprawdę zrozumieć rzeczywistość Pearl Harbor, musimy poznać szczegóły -wykorzystanie
lotniskowców, skonstruowanie torpedy, która mogła zostać użyta w płytkich wodach wokół bazy,
decyzję przeprowadzenia ataku w niedzielny poranek.

W poprzednich rozdziałach próbowałem pokazać, jak Stany Zjednoczone, Polska, Turcja i Japonia
uwikłają się w konflikt w następnym stuleciu i dlaczego Japończycy i Turcy poczują się do tego
stopnia zagrożeni, że nie będą mieli innego wyboru, jak tylko rozpocząć wojnę prewencyjną. W tej
książce przedstawiam swoją wizję wydarzeń w następnym stuleciu, teraz więc chcę opowiedzieć o
samej wojnie. Aby to jednak zrobić, muszę udawać, że wiem więcej, niż wiem. Muszę udawać, że
znam godziny i daty bitew i wiem, jak będą przebiegały. Myślę, że rozumiem technologię wojskową,
która zostanie wykorzystana w tej wojnie. Myślę, że mam jakieś pojęcie, kiedy ta wojna może
wybuchnąć i jak będzie prowadzona. Ale myślę też, że czytelnik nie zrozumie charakteru wojny w
XXI stuleciu, jeśli nie posunę się dalej i nie przedstawię szczegółowej relacji, do czego w jakimś
sensie nie mam prawa. Wydaje mi się jednak, że zdołam dać czytelnikowi pojęcie o sztuce wojennej
XXI stulecia - i tej konkretnej wojnie - jeśli pozwolę sobie na trochę swobody i osadzę ją w
realiach.

PIERWSZE STRZAŁY
Zniszczenie trzech gwiazd bojowych zostanie zaplanowane na dwudziesty czwarty listopada 2050
roku o piątej po południu. O tej godzinie w Święto Dziękczynienia większość ludzi w Stanach
Zjednoczonych będzie oglądać mecz futbolowy i drzemać po obfitym posiłku. Nikt w Waszyngtonie
nie będzie się spodziewał kłopotów. Ten właśnie moment wybiorą Japończycy, żeby uderzyć.
Ostatnie poprawki do kursu pocisków wystrzelonych w kierunku gwiazd bojowych zostaną
wprowadzone około południa, zgodnie z założeniem, że nawet jeśli zostaną wykryte, powiadomienie
zespołu bezpieczeństwa narodowego w Waszyngtonie zajmie godzinę lub dwie, a jeśli pociski
zostaną wykryte o trzeciej lub czwartej, będzie już za późno, żeby zareagować. Dlatego pociski
zostaną wystrzelone z japońskiej bazy księżycowej o różnych godzinach, w zależności od orbity,
dwudziestego pierwszego listopada. Ogłoszenie alarmu dwudziestego listopada będzie
przygotowaniem do wprowadzenia w życie planu B - wspomnianego wcześniej strzału z biodra.

Pocisków nie da się wystrzelić niepostrzeżenie. Wiele z nich wykryją automatyczne systemy na
pokładzie gwiazd bojowych, ale żaden nie będzie miał trajektorii, która wskazywałaby na możliwość
zderzenia ze stacją lub stanowiła poważne zagrożenie dla Ziemi. Zostaną wystrzelone o różnych porach i
po przypadkowych orbitach. Dane nie dotrą do ludzi z załogi stacji. Jeden z techników, czytając drugiego dnia raport
dzienny, zauważy, że w okolicy pojawiła się znaczna liczba meteorów, z których kilka przejdzie blisko stacji, ale ponieważ nie
będzie w tym nic nadzwyczajnego, zignoruje wiadomość.

Dwudziestego czwartego listopada około południa zgodnie z planem zadziałają silniki rakietowe,
zmieniając orbitę pocisków. Radar antykolizyjny na gwieździe bojowej nad Ugandą wychwyci
pojedynczy sygnał ostrzegawczy około drugiej po południu. Komputer poprosi o potwierdzenie
trajektorii. W ciągu następnej godziny wszystkie trzy stacje wychwycą liczne sygnały na kursie
kolizyjnym. Około trzeciej piętnaście generał dowodzący wszystkimi trzema platformami z pokładu
gwiazdy bojowej nad Peru uświadomi sobie, że jego platformy są celem zorganizowanego ataku.
Powiadomi Dowództwo Przestrzeni Kosmicznej w Colorado Springs, które z kolei poinformuje
Szefów Połączonych Sztabów i Radę Bezpieczeństwa Narodowego.

Tymczasem generał na pokładzie gwiazdy bojowej nad Peru zacznie, z własnej inicjatywy, strzelać
do celów wiązkami laserowymi i pociskami kinetycznymi. Jednak liczba nadlatujących pocisków
uniemożliwi skuteczną obronę, ponieważ konstruktorzy nie przewidzą, że system będzie musiał się
uporać z piętnastoma atakującymi obiektami jednocześnie. Generał szybko sobie uświadomi, że
system jest nieszczelny i że niektóre z pocisków trafią w gwiazdę.

Prezydent zostanie powiadomiony o sytuacji, ale z powodu Święta Dziękczynienia nie będzie w
stanie zebrać natychmiast większości swoich doradców. Zada podstawowe pytania. Kto
przeprowadził atak? Skąd go przeprowadzono? Nikt nie będzie potrafił udzielić bezzwłocznej
odpowiedzi. Podejrzenie padnie na Turków, ponieważ uczestniczyli w większości poprzednich
kryzysów, ale wywiad amerykański będzie pewien, że nie mają oni możliwości przeprowadzenia
takiego ataku. Japończycy będą siedzieli cicho - i nikt nie będzie się spodziewał uderzenia z ich
strony. Kiedy zbierze się więcej doradców, dwie kwestie staną się oczywiste: nikt nie wie, kto
przeprowadził atak, a gwiazdy bojowe prawdopodobnie zostaną zniszczone.

Około czwartej trzydzieści Japończycy powiadomią Turków o tym, co się dzieje. Turcy są sojusznikami
Japonii, ale Japończycy nie zamierzają im udzielać szczegółowych informacji aż do ostatniej chwili, ponieważ nie chcą, żeby ci
pomieszali im szyki. Jednak Turcy, uczestnicząc w szaradzie pierwszej połowy listopada, domyślą się, że na coś się zanosi, i
będą gotowi do działania, gdy tylko Japończycy ich uprzedzą.

Niecałe trzydzieści minut przed uderzeniem prezydent zarządzi ewakuację gwiazd bojowych. W tak
krótkim czasie nie da się jej przeprowadzić w pełni. Setki ludzi znajdą się w pułapce. Co
ważniejsze, chociaż nikt nie będzie wiedział, kto dokonał ataku, doradcy przekonają prezydenta, aby
rozproszył wszystkie stacjonujące na ziemi samoloty ponaddźwiękowe, przerzucając je z
macierzystych baz w różne miejsca. Ten rozkaz zostanie wydany równocześnie z rozkazem
ewakuacji. Nastąpi wiele zwarć w systemie. Kontrolerzy - personel naprawdę szkieletowy - będą
prosić o potwierdzenie. W ciągu następnej godziny część samolotów się rozproszy. Większość nie.

O piątej wszystkie trzy gwiazdy bojowe eksplodują, członkowie załogi, którzy nie zdążyli się
ewakuować, zginą, a reszta amerykańskich sił kosmicznych - czujniki i satelity powiązane z
ośrodkiem dowodzenia na gwieździe bojowej - zostanie wyeliminowana. Będzie krążyć
bezużytecznie w przestrzeni. Wiele łat wcześniej Japończycy wystrzelą własne satelity, których
jedynym zadaniem będzie monitorowanie gwiazd bojowych. Zauważą one przerwanie łączności ze
stacjami, a japońskie radary zarejestrują zniszczenie samych stacji.

Kiedy zniszczenie gwiazd bojowych zostanie potwierdzone, Japończycy przystąpią do realizacji fazy
drugiej. Wyślą tysiące bezzałogowych samolotów ponaddźwiękowych - małych, szybkich i
zwrotnych - w kierunku Stanów Zjednoczonych oraz amerykańskich okrętów i baz na Pacyfiku.
Celami będą amerykańskie samoloty ponaddźwiękowe, rozmieszczone na ziemi pociski
przeciwlotnicze, jak również ośrodki dowodzenia i łączności. Skupiska ludności cywilnej nie będą
atakowane. To by nic nie dało, a poza tym Japończykom będzie zależało na wynegocjowaniu
porozumienia, które stałoby się niemożliwe, gdyby zginęły tysiące cywilów. Nie będą też chcieli
zabić prezydenta ani ludzi z jego sztabu. Będą potrzebowali kogoś, z kim mogliby negocjować.

W tym samym czasie Turcy przeprowadzą własne ataki na cele, które zostaną wybrane w ramach
ustalonych już planów wojennych, opracowanych wspólnie z Japończykami podczas trwających
wiele lat przygotowań. Ponieważ Turcy będą świadomi, że na coś się zanosi, a wcześniejszy kryzys
wprawi ich w wojowniczy nastrój, bez zwłoki przystąpią do realizacji swoich zadań. Japończycy
poinformują ich, co zrobili - a tureckie czujniki zaobserwują wydarzenia na orbicie okołoziemskiej.
Turcy będą działać szybko, chcąc wykorzystać sytuację. Wiele celów będzie się znajdowało w
Stanach Zjednoczonych, na wschód od Missisipi, ale Turcy przeprowadzą też zmasowany atak
przeciwko blokowi polskiemu i przeciwko Indiom, niezbyt potężnym, ale sprzymierzonym ze Stanami
Zjednoczonymi. Celem koalicji będzie militarne obezwładnienie Stanów i ich sojuszników.

Pociski z bezzałogowych samolotów zaczną trafiać w amerykańskie obiekty wojskowe w Europie i


Azji w ciągu kilku minut, ale te wymierzone w Stany będą potrzebowały prawie godziny, żeby
dotrzeć do swoich celów. Da to Stanom trochę cennego czasu. Większość czujników umieszczonych
w przestrzeni kosmicznej stanie się bezużyteczna, jednak stary system, wykorzystywany do
wykrywania międzykontynentalnych pocisków balistycznych i zbyt przestarzały, żeby opłacało się go
wprzęgać do systemu gwiazd bojowych, wciąż będzie podłączony do ośrodka w Colorado Springs.
Zarejestruje ogromną liczbę pocisków wystrzelonych z Japonii i Turcji, lecz poza tym uda się
uzyskać niewiele dodatkowych informacji. Nie będzie można ustalić, dokąd zmierzają samoloty i
pociski. Ale meldunek, że kraje koalicji wystrzeliły pociski kilka minut po zniszczeniu gwiazd
bojowych, dotrze do prezydenta, który wreszcie się dowie, skąd nastąpił atak.

Stany Zjednoczone będą dysponowały bazami danych na temat celów wojskowych w Japonii i
Turcji. Japońskie i tureckie pociski już zostaną wystrzelone, dlatego zniszczenie wyrzutni nie miałoby
sensu. Ale w obu krajach będą inne rozpoznane cele, przede wszystkim ośrodki dowodzenia i
łączności, lotniska, składy paliwa i tak dalej, które staną się obiektem ataku. Poza tym prezydent
będzie chciał mieć swoją ponaddźwiękową flotę w powietrzu, nie na ziemi. Rozkaże wcielić w życie
opracowany wcześniej plan wojny. Zanim jednak rozkazy zostaną przekazane, a kontrolerzy lotów
zajmą swoje stanowiska, do japońskiego i tureckiego uderzenia pozostanie niecałe piętnaście minut. Część samolotów wystartuje i
zaatakuje kraje przeciwnika, ale większość sił ulegnie zniszczeniu na ziemi.

Blok polski poniesie jeszcze większe straty. Ośrodek dowodzenia bloku w Warszawie nie będzie
świadomy zniszczenia gwiazd bojowych, toteż nie dowie się o zagrożeniu, dopóki pociski nie zaczną
trafiać w jego bazy. W istocie samoloty ponaddźwiękowe zrzucą swoje samonaprowadzające się
bomby praktycznie bez ostrzeżenia. Potencjał obronny bloku przestanie istnieć w jednej chwili.

Do siódmej wieczorem amerykańskie siły kosmiczne i ponaddźwiękowe zostaną zniszczone. Stany


Zjednoczone utracą panowanie w przestrzeni kosmicznej i pozostanie im zaledwie kilkaset
samolotów. Ich sojusznicy w Europie staną w obliczu przytłaczającej przewagi nieprzyjaciela.
Amerykańskie okręty wojenne na całym świecie będą atakowane i zatapiane. Indie też poniosą
ciężkie straty. Amerykańska koalicja zostanie zdruzgotana militarnie.

KONTRUDERZENIE
Jednocześnie amerykańskie społeczeństwo, podobnie jak społeczeństwo każdego z amerykańskich
sojuszników, pozostanie nietknięte. To będzie podstawowa słabość strategii koalicji turecko-
japońskiej. Stany Zjednoczone są potęgą nuklearną - ale będą nią również Japonia, Turcja, Polska i
Indie. Ataki na cele wojskowe nie wywołają nuklearnej odpowiedzi. Gdyby jednak koalicja
spróbowała wymusić kapitulację, wychodząc poza cele militarne i atakując ludność cywilną, próg,
przy którym Amerykanie lub ich sojusznicy byliby gotowi do reakcji nuklearnej, mógłby zostać
przekroczony. Ponieważ koalicja nie będzie dążyć do wzajemnego unicestwienia, lecz do
porozumienia politycznego, które Amerykanie mogliby zaakceptować, i ponieważ ci ostatni często
bywają nieprzewidywalni, użycie samolotów ponaddźwiękowych przeciwko amerykańskiej ludności
cywilnej pociągałoby za sobą zbyt wielkie ryzyko. Posiadanie broni nuklearnej wpłynie na charakter
wojny. Ograniczy skalę konfliktu.

Mimo to Stany Zjednoczone utracą przewagę militarną i nie będą wiedziały, jak daleko posunie się
koalicja. Koalicja będzie liczyła na to, że kiedy Stany uświadomią sobie rozmiary zniszczeń, a także
nieprzewidywalność koalicji, opowiedzą się za porozumieniem politycznym, które obejmie uznanie
tureckiej i japońskiej strefy wpływów, ograniczenie amerykańskiej strefy wpływów, a także
zakreślenie możliwych do przyjęcia, wyraźnie zdefiniowanych ram dla ograniczenia konfliktu w
przestrzeni kosmicznej. Innymi słowy, koalicja będzie zakładała, że Stany Zjednoczone uświadomią
sobie, iż są obecnie jednym wielkim mocarstwem spośród kilku, a nie jedynym supermocarstwem, i
zaakceptują znaczną i bezpieczną strefę własnych wpływów. I będzie miała nadzieję, że po nagłym i
skutecznym ataku w przestrzeni kosmicznej Amerykanie przecenią militarną potęgę koalicji.

Amerykanie rzeczywiście ją przecenią, ale wywoła to reakcję odwrotną do oczekiwanej przez


koalicję. Nie będą uważali, że zostali wciągnięci w ograniczoną wojnę, w której przeciwnik ma
wyraźnie zdefiniowane cele polityczne, możliwe do przyjęcia dla Stanów Zjednoczonych.
Dojdą natomiast do przekonania, że siły koalicji są znacznie większe niż w rzeczywistości i że Stany
stoją w obliczu jeśli nie unicestwienia, to ogromnego zredukowania swojej potęgi, co wystawi je na
dalsze ataki koalicji i innych państw. Uznają to za zagrożenie dla swojego bytu narodowego.

Stany Zjednoczone zareagują na atak instynktownie i emocjonalnie. Gdyby zaakceptowały


porozumienie polityczne, którego treść przekazano im wieczorem dwudziestego czwartego listopada,
ich dalsza przyszłość stanęłaby pod znakiem zapytania. Turcja i Japonia - kraje, które raczej nie
zaczną walczyć między sobą - podzieliłyby się Eurazją. Zamiast jednego byłoby dwóch hegemonów,
ale gdyby ze sobą współdziałali, Eurazja byłaby zjednoczona i systematycznie eksploatowana.
Urzeczywistniłby się największy koszmar amerykańskiej wielkiej strategii, a z czasem członkowie
koalicji - których niełatwo będzie wciągnąć do wojny przeciwko sobie nawzajem - sięgnęliby po
panowanie w przestrzeni kosmicznej i na morzu. Zgoda na warunki koalicji oznaczałaby
natychmiastowe zakończenie wojny, ale zapoczątkowałaby również długi upadek Stanów
Zjednoczonych. Jednak tamtego wieczoru wszystkie te względy nie odegrają większej roli. Tak jak po
zatopieniu „Maine”, ataku na Pearl Harbor i wstrząsie jedenastego września, Stany Zjednoczone wpadną w gniew. Odrzucą ofertę
i wyruszą na wojnę.

Amerykanie nie wykonają żadnego ruchu, dopóki satelity zwiadowcze koalicji nie zostaną
wyeliminowane. Koalicja nie będzie dysponowała niczym porównywalnym ze złożonym
amerykańskim systemem gwiazd bojowych, ale będzie posiadała mnóstwo satelitów najnowszej
generacji, dostarczających informacji o Stanach Zjednoczonych w czasie rzeczywistym. Dopóki te
satelity będą sprawne, koalicja będzie mogła przewidzieć i uprzedzić każde posunięcie
Amerykanów. Zajdzie potrzeba szybkiego przekonstruowania amerykańskiego systemu
zwiadowczego, tak aby pozostałe satelity - a będzie ich wiele - utrzymywały łączność z Ziemią, a nie
ze zniszczonymi gwiazdami bojowymi. To pozwoli Stanom Zjednoczonym śledzić ruchy
nieprzyjaciela - i przeprowadzić kontruderzenie. Kiedy to nastąpi, najpierw trzeba będzie zniszczyć
wszystkie wyrzutnie koalicji, aby uniemożliwić jej rozmieszczenie w przestrzeni kosmicznej nowych
systemów.

Japońskie informacje o amerykańskich obiektach wojskowych, choć niedoskonałe, będą


wystarczająco obszerne. Stany Zjednoczone rozmieszczą wyrzutnie rakiet w różnych sekretnych
miejscach, starannie zakamuflowane. Będzie to jeden z głównych tajnych projektów w
latach trzydziestych. Zanim Japończycy zaczną obserwować Stany z przestrzeni kosmicznej,
wyrzutnie będą już od dawna skonstruowane - i ukryte. Nie zostaną obsadzone w czasie pokoju.
Przerzucenie tam potajemnie ludzi zajmie kilka dni, a w tym czasie Stany - za pośrednictwem
Niemiec, które pozostaną neutralne - będą wysyłały dyplomatyczne balony próbne w sprawie
negocjacji. Amerykanie też spróbują zyskać na czasie. Negocjacje będą przykrywką do zaplanowania
i przeprowadzenia kontr-uderzenia.

Stany Zjednoczone będą próbowały zniwelować dysproporcję sił za pomocą tych środków, jakie im
pozostaną. W tym celu będą musiały oślepić koalicję, niszcząc jej rozmieszczony w przestrzeni
system obserwacyjny (Stany będą miały w swoich tajnych bazach setki pocisków antysatelitarnych i
laserów). Ostrożnie, żeby nie zdradzać satelitom zwiadowczym położenia baz, obsadzą je ludźmi.
Kiedy koalicja zaangażuje się ochoczo w negocjacje ze Stanami Zjednoczonymi, wyrzutnie będą
gotowe. Mniej więcej trzy doby później Amerykanie w ciągu niespełna dwóch godzin zniszczą
większość instalacji kosmicznych koalicji. Koalicja nie zostanie oślepiona, ale niewiele będzie do
tego brakowało.

Gdy tylko satelity zostaną zniszczone, część ocalałych amerykańskich samolotów ponaddźwiękowych
rozpocznie atak na japońskie i tureckie wyrzutnie, aby uniemożliwić im wystrzelenie nowych
satelitów lub zniszczenie satelitów amerykańskich. Amerykanie, w odróżnieniu od Japończyków,
będą mieli doskonałe pojęcie o rozmieszczeniu nieprzyjacielskich wyrzutni, zawdzięczając tę wiedzę
wcześniejszej obserwacji dokonywanej z przestrzeni kosmicznej. Od zakończenia drugiej zimnej
wojny Stany Zjednoczone zawsze miały pod tym względem ogromną przewagę, będą więc
dysponowały znacznie dokładniejszymi informacjami na temat koalicji niż koalicja na temat Stanów.
Samoloty zniszczą wszystkie wyrzutnie. Niedługo potem amerykańscy kontrolerzy zaczną
przechwytywać sygnały ze swoich ocalałych satelitów. Teraz koalicja będzie ślepa. Brak
informacji o amerykańskich systemach antysatelitamych okaże się dla Japończyków zgubny.

NOWE TECHNOLOGIE, STARA WOJNA


Członkowie koalicji uświadomią sobie, że ich pierwotny plan zawiódł. Nie będą mieli pojęcia, ile
widzą Stany Zjednoczone, za to sami będą widzieli niewiele. Co najbardziej niepokojące, ich
przekonanie, że cała amerykańska flota powietrzna została zniszczona, okaże się błędne; będą zatem
pewni, że Stany mają wystarczające środki, żeby na nich uderzyć. Nie będą natomiast mogli
wiedzieć, że są to tylko resztki sił, które zostały rozproszone pomiędzy wykryciem ataku na gwiazdy
bojowe a uderzeniem powietrznym koalicji. Nie będą też wiedzieli, jakimi rezerwami dysponują
Amerykanie, i nie będą mogli się tego dowiedzieć. Wojenna mgła w XXI stuleciu stanie się tak samo
gęsta jak w przeszłości.

Stany Zjednoczone wykonają jedno dodatkowe posunięcie. Inżynierowie przeprowadzą analizę


danych, żeby ustalić, skąd pochodziły pociski, które zniszczyły gwiazdy bojowe, a wówczas nastąpi atak rakietowy
i baza zostanie zniszczona. Siły wojskowe, które Stany zgromadziły potajemnie we własnych eksperymentalnych stacjach
księżycowych, otrzymają rozkaz przygotowania i przeprowadzenia ataku na japońskie bazy na Księżycu. Amerykanie zadbają o
to, aby nie było następnych niespodzianek.

Jak to się często zdarza na wojnie, kiedy przeprowadza się atak planowany od lat, wszyscy, ogarnięci
niepewnością, zaczynają improwizować. A większość planów wojennych przewiduje, że wojna
szybko się skończy. Rzadko tak jest. Ta wojna będzie trwała, dzieląc się na trzy części.

Po pierwsze, po odtworzeniu tymczasowego Dowództwa Przestrzeni Kosmicznej Stany Zjednoczone


zaczną realizować przyspieszony program zwiększenia swojego potencjału i odstraszenia koalicji.
Stopniowo, w ciągu następnego roku, udoskonalą swój system zwiadowczy, aż osiągnie poziom
sprzed ataku. Tempo tego rodzaju prac podczas wojny jest niezwykłe w porównaniu z czasami
pokoju. W ciągu roku od Święta Dziękczynienia Amerykanie będą dysponowali lepszymi systemami
kosmicznymi niż te, które zostały zniszczone.

Po drugie, Stany Zjednoczone będą odbudowywać swoją flotę ponaddźwiękową w warunkach


ciągłych ataków samolotów koalicji na zakłady przemysłowe. Ale koalicja nie będzie miała
możliwości prowadzenia obserwacji nad terytorium Stanów i mimo częściowych zniszczeń
zakłady szybko podejmą produkcję samolotów ponaddźwiękowych.

Po trzecie, zanim Stany odbudują swoje siły zbrojne, koalicja wykorzysta sytuację, aby narzucić
nową rzeczywistość. Japończycy spróbują zająć kolejne obszary w Chinach i Azji, ale będą się
zachowywać znacznie mniej agresywnie niż Turcja, która uzna, że jest to doskonała sposobność, aby
rozprawić się z blokiem polskim i umocnić swoją pozycję dominującej potęgi w regionie.
Wojna zaczęła się od prowokacji wobec bloku polskiego. Teraz nastąpi skoncentrowany atak
tureckich wojsk lądowych, wspieranych przez siły powietrzne. Rozbicie bloku polskiego dałoby
Turcji wolną rękę wszędzie indziej. Dlatego, zamiast rozpraszać swoje siły w Afryce Północnej
albo Rosji, Turcy skierują je wszystkie na północ, z Bośni w głąb Bałkanów.

Najważniejszą bronią będzie opancerzony piechur w zasilanym energią elektryczną kombinezonie,


który uniesie znaczny ciężar i ochroni żołnierza, a także pozwoli mu szybko się poruszać. Wyobraźmy
sobie takiego piechura jako jednoosobowy czołg, tylko znacznie groźniejszy. Będzie go wspierać
wiele opancerzonych systemów, przenoszących zaopatrzenie i akumulatory. Te ostatnie będą
najważniejsze. Wszystkie zaawansowane systemy, zasilane elektrycznie, będą wymagały
doładowania. To oznacza, że dostęp do sieci elektrycznych - oraz do zasilających je elektrowni -
będzie miał przy prowadzeniu działań wojennych decydujące znaczenie. Podczas wojny w XXI
wieku elektryczność będzie tym, czym była benzyna podczas wojny w XX stuleciu.

Celem Turcji będzie wciągnięcie wojsk bloku polskiego w wojnę na wyniszczenie. Wl odróżnieniu
od walk ze Stanami Zjednoczonymi będzie to zaplanowane jako kombinowana operacja wojskowa z
udziałem opancerzonych pieclhurów, zautomatyzowanej logistyki i platform bojowych, a także
wszechobecnych samolotów ponaddźwiękowych zapewniających precyzyjne wssparcie ogniowe.

Po pierwszych druzgocących uderzeniach blok polski, nie chcąc narażać swoich sił lądowych na atak
powietrzny, będzie próbował unikać ich koncentracji. Aby mu w tym przeszkodzić, Turcy zaczną
atakować w taki sposób, by skrupić jego uwagę na obronie ważniejszych celów albo - alternatywnie,
jeśli Polacy odmówią zaangażowania swoich sił do takiej obrony - rozerwać blok.

Turcy przeprowadzą atak na północ z Bośni, na chorwackie równiny i w głąb Węgier, gdzie kraj jest
otwarty, płaski i pozbawiony naturalnych przeszkód. Ruszą na Budapeszt, chociaż ich ostatecznym
celem militarnym będą Karpaty na Słowacji, Ukrainie i w Rumunii. Jeśli zajmą Karpaty, Rumunia ii
Bułgaria zostaną izolowane i skapitulują, a Morze Czarne stanie się tureckim jeziorem. Węgry będą
okupowane, a Polska izolowana i zagrożona od południa. Jeśli jednak Polacy zdecydują się
skoncentrować siły na węgierskiej równinie i bronić Budapesztu, a co za tym idzie, utrzymać
spoistość bloku, tureckie lotnictwo prawdopodobnie je zniszczy.

Polacy poproszą o amerykańskie wsparcie lotnicze, które mogłoby opóźnić marsz wojsk tureckich w
głąb Chorwacji, ale Stany Zjednoczone nie będą miały dostatecznej liczby samolotów. W efekcie
Turcy zajmą Węgry w ciągu kilku tygodni, a niedługo potem Karpaty. Rumunia, izolowana, poprosi o
zawieszenie broni. Południowo-wschodnia Europa, do granicy polskiej i ukraińskiej, znajdzie się w
rękach tureckich. Pozostanie tylko Polska.

Wojska tureckie mszą na Kraków, nękając siły polskie atakami powietrznymi. Stany Zjednoczone, w
obawie, że Polacy nie zdołają się obronić i będą musieli poprosić o pokój, postarają się zyskać na
czasie, aby odbudować swój potencjał militarny, a następnie przeprowadzić niespodziewany
globalny atak na Turcję i Japonię. Nie będą chciały rozpraszać swoich sił na walki taktyczne w
południowej Polsce. Zarazem jednak nie będą sobie mogły pozwolić na utratę polskiego sojusznika -
i to zakończy grę przeciwko Turcji. Aby wesprzeć Polaków, Amerykanie będą musieli poważnie dać
się we znaki Turkom.

W lutym 2051 roku Stany Zjednoczone skoncentrują znaczną część swoich sił powietrznych, w tym
nowe samoloty o większych możliwościach, i uderzą na wojska tureckie na całym obszarze od
południowej Polski do ośrodków logistycznych w Bośni i jeszcze dalej na południu. Tureckie
lotnictwo zada im poważne straty, ale turecka armia straci setki opancerzonych piechurów, a także
znaczną liczbę systemów zautomatyzowanych i ogromne ilości zaopatrzenia. Turcja nie zostanie
rozbita, ale będzie mocno okaleczona.

Niebawem Turcy uświadomią sobie, że nie mają szans na wygranie wojny. Ich niezdolność do
odzyskania przestrzeni kosmicznej, w połączeniu z amerykańską zdolnością do szybkiej odbudowy sił
powietrznych, przesądzi z czasem o ich klęsce. Uświadomią sobie również, że
Japończycy, borykający się z własnymi problemami w Chinach, nie będą w stanie udzielić im
pomocy. Ryzykowna zagrywka się nie powiedzie i każdy będzie myślał tylko o sobie. Stany
Zjednoczone skoncentrują się najpierw na Turcji, która w związku z tym będzie musiała szybko
wyeliminować Polskę z wojny. Ale do tego czasu tureckie wojska lądowe będą rozproszone po
całym wielkim imperium. Koncentracja do rozprawy z Polską będzie oznaczała ściągnięcie wojsk z
innych rejonów, a na dłuższą metę taka opcja okaże się niemożliwa do przyjęcia. Turcy będą też
narażeni na bunty na całym obszarze od Egiptu do Azji Środkowej.

Przed rozpoczęciem wojny koalicja podejmie próbę nakłonienia Niemców do ataku na Polskę, ale ci
odmówią. Tym razem jednak Turcja zaproponuje im rekompensatę. W zamian za niemiecką pomoc w
Polsce wycofa się po wojnie z Bałkanów, zatrzymując tylko Rumunię i Ukrainę. Turcja zbuduje
swoją potęgę wokół Morza Czarnego, Adriatyku i Morza Śródziemnego, Niemcy zaś będą miały
wolną rękę na obszarze od Węgier na północ, z Polską, krajami bałtyckimi i Białorusią włącznie.

Z niemieckiego punktu widzenia to, co przed 2050 rokiem było tureckim marzeniem, teraz będzie
bardzo praktyczną propozycją. Turcy będą śródziemnomorską i czarnomorską potęgą i będą potrzebowali Bałkanów,
żeby zabezpieczyć swoją pozycję. Nie będą mieli żadnych interesów na północ od tego obszaru, ponieważ takie zaangażowanie
pochłaniałoby siły potrzebne gdzie indziej. Niemcy, podobnie jak Polacy i Rosjanie, będą odsłonięci na Nizinie
Środkowoeuropejskiej, a nowe rozwiązanie zabezpieczyłoby ich wschodnią flankę. Co ważniejsze, takie rozwiązanie odwróciłoby
niekorzystną dla Niemiec i Europy Zachodniej tendencję, która utrzymywała się od upadku Rosji. Kraje Europy Wschodniej
wróciłyby wreszcie tam, gdzie ich miejsce.

Niemcy będą wiedzieli, że Amerykanie w końcu skoncentrują się na tym regionie, ale zajmie im to
sporo czasu. Zanim do tego dojdzie, Niemcy zyskają znakomitą sposobność. Zaabsorbowani sobą i
nieskłonni do podejmowania ryzyka, nie będą tak awanturniczy jak Turcy. Ale alternatywą będą
wojska tureckie na ich wschodniej granicy albo, co gorsza, znacznie potężniejsze wojska polskie i
wspierające ich amerykańskie. Niemcy nie lubią ryzykować, ale to ryzyko będą musieli podjąć.
Zmobilizują swoje wojska, w tym stare, ale jeszcze groźne siły powietrzne, i późną wiosną 2051
roku uderzą na Polaków od zachodu, podczas gdy Turcy przeprowadzą atak z południa. Niemcy
zwerbują do tego przedsięwzięcia Francuzów i kilka innych krajów, ale ich udział będzie bardziej
polityczny niż militarny.

Rozwój wydarzeń przerazi natomiast Wielką Brytanię. Chociaż będzie się toczyła wielka gra o
globalną dominację, Brytyjczycy będą głęboko zaniepokojeni lokalnym układem sił. Znowu staną
przed groźbą niemieckiej dominacji na kontynencie, choćby osiągniętej bardzo niezręcznie i tylko
dzięki tureckiej pomocy. Uświadomią sobie, że jeśli do tego dojdzie, wycofanie się Stanów
Zjednoczonych z Europy i ich cykliczny powrót do izolacjonizmu może oznaczać katastrofę. Wielka
Brytania nie będzie chciała mieszać się do tej wojny. Ale w tym momencie nie pozostanie jej nic
innego i będzie mogła rzucić na stół swój cenny atut: małe, nietknięte siły powietrzne, które w
połączeniu z amerykańskim wywiadem mogą poważnie zaszkodzić Niemcom i Turkom. Ponadto
zaawansowany system obrony przeciwlotniczej, chroniący przed tureckimi i niemieckimi atakami
powietrznymi, czyniłby z Wielkiej Brytanii bezpieczną bazę operacyjną. Na pozór Brytyjczycy będą
się trzymać na uboczu, potajemnie przerzucając znaczną część swoich sił powietrznych do Stanów
Zjednoczonych, dysponujących jeszcze lepszą obroną przeciwlotniczą i satelitami zwiadowczymi.

W końcu Polska zostanie zaatakowana z dwóch stron, od zachodu i od południa. Atakujący będą się
posuwali szybko do przodu, tak jak wszyscy najeźdźcy przed nimi, ale technologia będzie zupełnie
inna. Nie będzie mas piechoty Napoleona czy kolumn pancernych Hitlera; siły, które przeprowadzą
atak, będą bardzo niewielkie w kategoriach liczby żołnierzy. Siła żywa będzie się składać z
opancerzonych piechurów, rozwiniętych w szyku bojowym jak zwykle w przypadku piechoty, ale z
czystymi i nakładającymi się na siebie polami ostrzału - a te pola będą mierzyły dziesiątki
kilometrów. Połączeni siecią komputerową piechurzy będą dysponowali nie tylko własną bronią,
lecz także systemami zautomatyzowanymi i stacjonującymi tysiące kilometrów dalej
ponaddźwiękowymi samolotami, które w razie potrzeby zjawią się na ich wezwanie.

Systemy zautomatyzowane będą uzależnione od danych i energii elektrycznej. Odcięte od nich, okażą
się całkowicie bezradne. Będą potrzebowały stałego strumienia informacji i instrukcji, a także
dopływu energii. Ponieważ tureckie instalacje kosmiczne zostaną zniszczone, Turcy zastosują
bezzałogowe samoloty zwiadowcze, krążące nad polem bitwy i zbierające informacje. Jednak
pełnych informacji nie uda się zdobyć, ponieważ samoloty będą nieustannie zestrzeliwane. Stany
Zjednoczone będą dysponowały znacznie lepszymi informacjami, ale zabraknie im sił powietrznych,
żeby zdziesiątkować przeciwnika.

Dostarczanie energii do opancerzonych kombinezonów piechurów i robotów też stanie się


problemem. Zasilane elektrycznie kombinezony będą potrzebowały doładowania albo wymienianych
codziennie ogromnych akumulatorów. W dziedzinie magazynowania energii dokona się ogromny
postęp, ale akumulatory nadal będą się wyczerpywać. Dlatego najważniejszym źródłem pozostaną
sieci energetyczne powiązane z elektrowniami. Wystarczy zniszczyć elektrownie, a najeźdźcy będą
musieli dostarczać na pole bitwy ogromne naładowane akumulatory. Im dalej dotrą, tym dłuższe staną
się linie zaopatrzeniowe. Jeśli obrońcy będą gotowi wyłączyć własne sieci energetyczne i w razie konieczności
zniszczyć elektrownie - natarcie ugrzęźnie z braku energii elektrycznej. Wszystko będzie zależało od jej taktycznego dostarczania.

Na tajnym spotkaniu amerykańscy, brytyjscy, chińscy i polscy dowódcy opracują strategię: Polacy
będą stawiać opór i powoli się wycofywać pod naporem wojsk koalicji. Dwa uderzenia, jedno od
zachodu i drugie od południa, zbiegną się pod Warszawą. A zatem Polacy będą się przegrupowywać
w nieskończoność, aby dać sojusznikom jak najwięcej czasu na odbudowę sił powietrznych. Polaków
wesprze kilka tysięcy żołnierzy amerykańskich, przerzuconych z bieguna północnego do Sankt
Petersburga, którzy wraz z żołnierzami polskimi wezmą udział w działaniach opóźniających. Kiedy
sytuacja stanie się naprawdę groźna, pod koniec 2051 roku, wejdą do akcji brytyjskie siły
powietrzne, żeby jeszcze bardziej opóźnić natarcie wojsk tureckich. Tymczasem w Stanach
Zjednoczonych powstaną tysiące nowoczesnych samolotów ponaddźwiękowych, poruszających się
dwa razy szybciej niż systemy przedwojenne i zdolnych do przenoszenia dwukrotnie cięższego
ładunku. Do połowy 2052 roku siły amerykańskie przeprowadzą zmasowane i druzgocące uderzenie,
które w połączeniu z ogromnymi ulepszeniami w systemach rozmieszczonych w przestrzeni
kosmicznej zniszczy wojska koalicji na całym świecie. Ale do tego czasu strategia będzie polegała na
obronie, odwrocie i grze na zwłokę.

Koalicja fatalnie nie doceni amerykańskiego potencjału przemysłowego. Uzna, że ma kilka lat na
pokonanie wojsk polskich. Z początku nie będzie atakować polskich elektrowni, żeby nie
odbudowywać ich po wojnie i żeby móc z nich korzystać, gdy zostaną zdobyte. Natomiast wycofujący
się Polacy będą niszczyć własne sieci energetyczne, aby opóźnić natarcie koalicji oraz zmusić
Niemców i Turków do marnotrawienia środków na dostarczanie ciężkich akumulatorów na pole
bitwy. Właśnie te linie zaopatrzeniowe będą najbardziej zagrożone, gdy latem 2052 roku rozpocznie
się kontratak.

Kiedy na pole walki przybędą opancerzeni amerykańscy piechurzy ze swoimi zaawansowanymi


systemami komputerowymi, koalicja zda sobie sprawę, że Polacy szybko nie skapitulują. Zrozumie
również, że elektrownie są podstawą potęgi sojuszników i jeśli nie zostaną zniszczone - co zmusi
Amerykanów do dostarczania na pole bitwy akumulatorów z własnego kraju - Stany Zjednoczone
odniosą zwycięstwo. Dlatego latem 2051 roku koalicja zacznie niszczyć polską sieć energetyczną,
atakując nawet elektrownie na Białorusi. Polska pogrąży się w ciemnościach.

Koalicja odczeka dwa tygodnie, zmuszając Stany Zjednoczone i ich sojuszników (sojusz) do
kontynuowania walki i zużywania dostępnych zasobów energii elektrycznej. Potem zaatakuje na
wszystkich frontach jednocześnie, spodziewając się, że z braku energii polscy i amerykańscy
żołnierze nie będą zdolni do walki. Tymczasem nie tylko napotka zdecydowany opór, ale odkryje
również, że amerykańscy żołnierze wzywają na pomoc lotnictwo, które niszczy linie zaopatrzeniowe
koalicji. Dowództwo sojuszu wprowadzi do walki brytyjskie siły powietrzne, a
doskonale skoordynowane kosmiczne systemy zwiadowcze - połączone z nowym, bardziej
wyrafinowanym systemem gwiazd bojowych - będą wykrywać, namierzać i niszczyć opancerzoną
niemiecką i turecką piechotę.

Okaże się, że Stany Zjednoczone nauczyły się nie kłaść wszystkich jaj do jednego koszyka, zwłaszcza
w dziedzinie systemów rozmieszczonych w przestrzeni kosmicznej. Przed wybuchem wojny Stany
miały jeszcze jedną gwiazdę bojową - system nowej generacji - zbudowaną, ale z braku funduszy
niewystrzeloną na orbitę. Bezczynność Kongresu przynajmniej raz okazała się zrządzeniem
opatrzności. Stacja będzie się znajdowała na Ziemi, w ukryciu. Zostanie wystrzelona w przestrzeń
kosmiczną kilka miesięcy po zaskakującym ataku i zniszczeniu japońskiej bazy księżycowej.
Prowizoryczna struktura stworzona bezpośrednio po wybuchu wojny zostanie zastąpiona inną,
skoncentrowaną wokół nowej gwiazdy bojowej, umieszczonej nad Ugandą, ale zdolnej, jeśli zajdzie
taka potrzeba, do szybkiego przemieszczania się wzdłuż równika, jak również do manewrów
taktycznych pozwalających na uniknięcie takich ataków jak te, które zniszczyły jej trzy poprzedniczki.
Stany Zjednoczone odzyskają panowanie w przestrzeni kosmicznej - w stopniu przewyższającym ich
dominację w kosmosie sprzed kilku lat.

Turków i Niemców wprawi w osłupienie jedno. Kiedy postanowili zniszczyć polską sieć
energetyczną, spodziewali się, że opór błyskawicznie osłabnie, ponieważ żołnierzom zabraknie energii. Tymczasem
polska i amerykańska piechota opancerzona będzie walczyć dalej z całą zajadłością. Czyżby Amerykanie dostarczyli dostateczną
liczbę akumulatorów, by utrzymać sprawność bojową swoich żołnierzy? Będzie się to wydawało niemożliwe. Powstanie więc
pytanie: skąd pochodzi energia?

Nie tylko japończycy będą prowadzili eksperymenty z komercjalnym wykorzystaniem przestrzeni


kosmicznej. W pierwszej połowie stulecia konsorcjum amerykańskich przedsiębiorców przeznaczy
ogromne środki na budowę licznych niedrogich generatorów, które Amerykanie wykorzystają do
wytwarzania energii w przestrzeni kosmicznej, dostarczania jej na Ziemię w postaci mikrofalowej, a
następnie przekształcania w energię elektryczną. Kiedy amerykańscy dowódcy wojskowi będą
rozważać kwestię obrony Polski, zrozumieją z niezliczonych gier wojennych, że problemem będzie
dostarczanie energii. Gdy Turcy w ciągu kilku tygodni podbiją południowo-wschodnią Europę,
Amerykanie uświadomią sobie, że ich pokonanie zależy od dostaw energii elektrycznej dla sił
alianckich i od zniszczenia zasobów energii koalicji. Kluczem do zwycięstwa będzie zaopatrzenie
Polski w elektryczność.

Rdzeń nowej technologii już powstanie. Kosmiczne generatory będzie można budować szybko,
podobnie jak panele słoneczne i urządzenia do emisji mikrofal. Prawdziwym wyzwaniem będzie
skonstruowanie odbiorników, ale przy nieograniczonym budżecie i silnej motywacji
Amerykanie dokonają cudów. W tajemnicy przed koalicją nowa gwiazda bojowa zostanie
zaprojektowana do dwóch celów: dowodzenia bitwą i kierowania budową ogromnej masy paneli
słonecznych i emiterów mikrofalowych. Przenośne odbiorniki zostaną dostarczone na pole bitwy.

Po naciśnięciu guzika tysiące odbiorników po polskiej stronie linii frontu zaczną pobierać
promieniowanie mikrofalowe z przestrzeni kosmicznej i przekształcać je w energię elektryczną. Pod
pewnym względem będzie to przypominało zastąpienie telefonii kablowej przez telefony komórkowe.
Zmieni się cala struktura energetyczna. To nabierze znaczenia później. Na razie będzie oznaczało, że
opór stawiany Turkom nie osłabnie, ponieważ ich przeciwnicy będą mieli znacznie więcej energii
elektrycznej, niż Turcy oczekiwali.

Koalicja nie będzie w stanie zniszczyć systemu generatorów w przestrzeni kosmicznej ani
zlokalizować mikrofalowych stacji odbiorczych. Będzie zbyt wiele paneli słonecznych w zbyt wielu
różnych miejscach i będą się przemieszczały. Ale nawet gdyby udało się je wyeliminować, zostałyby
odbudowane szybciej, niż koalicja zdążyłaby je zniszczyć, zważywszy na jej możliwości.

Koalicja nie będzie też w stanie złamać wojsk polsko-amerykańskich logistycznie. Obrońcy
przetrwają, ponieważ straciwszy wcześniej swoje satelity, koalicja nie będzie dysponowała
odpowiednim rozpoznaniem. Utraci również przewagę w powietrzu, gdyż mniejsze siły powietrzne
sojuszu będą miały znacznie lepsze informacje - i dlatego będą nieskończenie bardziej skuteczne.

ROZGRYWKA KOŃCOWA
Na lądzie wytworzy się impas aż do lata 2052 roku, kiedy Stany Zjednoczone wprowadzą do walki
swoje nowe, potężne siły powietrzne. Dzięki informacjom dostarczanym przez gwiazdę bojową
zniszczą one wojska koalicji w Polsce i rozerwą ich sieć energetyczną. Taki sam los spotka wojska
japońskie walczące w Chinach. Później celem staną się japońskie okręty nawodne.

Kontruderzenie oszołomi Japończyków i Turków i spowoduje kompletny zamęt wśród Niemców. Ich
wojska lądowe zostaną niemal unicestwione na polu bitwy. Amerykanie staną jednak przed
problemem nuklearnym. Gdyby państwa koalicji doszły do przekonania, że znalazły się w punkcie,
gdzie stawką jest ich narodowa suwerenność, nie mówiąc już o narodowym przetrwaniu, mogłyby
zacząć myśleć o użyciu broni nuklearnej.

Stany Zjednoczone nie zażądają bezwarunkowej kapitulacji, na którą same by się zgodziły. Nie
zagrożą niczyjemu bytowi narodowemu i nie będą miały takiego zamiaru. W ciągu poprzednich
pięćdziesięciu lat nauczą się, że zniszczenie przeciwnika, choć kuszące, nie jest najlepszą
strategią. Ich celem będzie utrzymanie równowagi sił, tak aby regionalne mocarstwa skupiły się na
sobie nawzajem, a nie na Stanach Zjednoczonych.

Stany nie będą chciały niszczyć Japonii. Będą dążyły do przywrócenia równowagi sił pomiędzy
Japonią, Koreą i Chinami. Nie będą również chciały niszczyć Turcji ani wywoływać chaosu w
świecie islamskim, lecz jedynie utrzymać równowagę sił pomiędzy blokiem polskim a Turcją. Polacy
i blok polski będą się domagać tureckiej krwi, podobnie jak Chińczycy i Koreańczycy japońskiej.
Ale Stany Zjednoczone pójdą za przykładem Woodrowa Wilsona w Wersalu. W imię wszystkiego co
ludzkie postarają się, aby Eurazja pozostała niestabilna.

Na pospiesznie zorganizowanej konferencji pokojowej Turcy zostaną zmuszeni do odstąpienia w


kierunku południowym na Bałkanach, pozostawiając Chorwację i Serbię jako strefę buforową i
wycofując się do podnóża Kaukazu, ale nie dalej. W Azji Środkowej Turcja będzie musiała
zaakceptować chińską obecność. Japończycy wycofają wszystkie wojska z Chin, a Stany Zjednoczone
wesprą Chińczyków technologią obronną. Konkretne warunki zostaną sformułowane bardzo mgliście,
co będzie zgodne z intencjami Amerykanów. Powstanie wiele nowych krajów. Wiele granic i stref
wpływów będzie niedoprecyzowanych. Zwycięzcy nie do końca zwyciężą, a przegrani nie do końca
przegrają. Stany Zjednoczone zrobią wielki krok w kierunku cywilizacji.

Uzyskają również całkowite panowanie w przestrzeni kosmicznej, wydatki na obronę spowodują


rozkwit gospodarczy i zacznie powstawać nowy, zaawansowany system energetyczny.

W XX stuleciu druga wojna światowa kosztowała zapewne 50 milionów istnień ludzkich. Sto lat
później pierwsza wojna w przestrzeni kosmicznej przyniesie może 50 tysięcy ofiar, z czego
większość w Europie podczas turecko-niemieckiej ofensywy lądowej, a resztę w Chinach. Stany
Zjednoczone stracą kilka tysięcy ludzi, większość w przestrzeni kosmicznej, część u siebie podczas
pierwszych ataków powietrznych przeciwnika, a część podczas walk w Polsce. Będzie to wojna
światowa w najprawdziwszym sensie tego słowa, ale zważywszy na postęp technologiczny w
dziedzinie precyzji i szybkości, nie będzie to wojna totalna, w której narody próbują unicestwić
narody.

Ta wojna będzie jednak miała jedną cechę wspólną z drugą wojną światową. W ostatecznym
rozrachunku Stany Zjednoczone - straciwszy najmniej - zyskają najwięcej. Tak jak wyszły z drugiej wojny światowej
z niebywale rozwiniętą technologią, odrodzoną gospodarką i dominującą pozycją geopolityczną, tak samo obecnie wkroczą w
coś, co będzie uznawane za złotą dekadę Ameryki - i osiągną większą dojrzałość w dysponowaniu swoją potęgą.
LATA SZEŚĆDZIESIĄTE
ZŁOTA DEKADA
Wynik wojny jednoznacznie potwierdzi pozycję Stanów Zjednoczonych jako największej potęgi
międzynarodowej oraz Ameryki Północnej jako środka ciężkości systemu globalnego. Pozwoli
Stanom Zjednoczonym umocnić swoje panowanie w przestrzeni kosmicznej, a co za tym idzie -
kontrolę nad międzynarodowymi szlakami morskimi. Zacznie również tworzyć wzór relacji, od
których kraj będzie zależny w następnych dziesięcioleciach.

Najważniejszym rezultatem wojny będzie traktat, który formalnie przyzna Stanom Zjednoczonym
wyłączne prawa do militaryzacji przestrzeni kosmicznej. Inne państwa będą mogły wykorzystywać
przestrzeń do celów niewojskowych pod amerykańskim nadzorem. Będzie to po prostu traktatowe
potwierdzenie istniejącej rzeczywistości. Stany Zjednoczone pokonają Turcję i Japonię w przestrzeni
kosmicznej i nie pozwolą odebrać sobie tej przewagi. Traktat ograniczy również liczbę i rodzaj
samolotów ponaddźwiękowych, jakie będą mogły posiadać Turcja i Japonia, chociaż oczywiście nie
da się wymusić przestrzegania tego warunku -będzie to po prostu niepotrzebne upokorzenie, którego
zwycięzcy nie oszczędzą pokonanym. Traktat posłuży amerykańskim interesom i pozostanie w mocy
tak długo, jak długo amerykańska potęga zdoła go egzekwować.

Polska będzie wielkim zwycięzcą i znacznie rozszerzy zasięg swojego panowania, chociaż poniesie
największe straty spośród wszystkich uczestników konfliktu. Chińczycy i Koreańczycy pozbędą się
Japończyków, którzy utracą imperium, ale zachowają swój kraj, straciwszy zaledwie kilka tysięcy ludzi.
Japonia wciąż będzie miała problemy demograficzne, ale taka jest cena porażki. Turcja pozostanie liderem świata islamskiego,
rządząc imperium targanym wewnętrznymi niepokojami, do których doprowadzi klęska.

Ale Polska mimo swojego zwycięstwa będzie rozgoryczona. Jej terytorium zostanie bezpośrednio
najechane przez Niemcy i Turcję, jej sojusznicy znajdą się pod okupacją. Straty sięgną dziesiątków
tysięcy ludzi, co będzie rezultatem walk ulicznych, w których opancerzeni piechurzy są bezpieczniejsi
niż cywile. Polska infrastruktura zostanie zniszczona, podobnie jak gospodarka narodowa. Chociaż
Polska zdoła się podźwignąć, wykorzystując swoje podboje do szybkiej odbudowy gospodarki,
nadal będzie to gorzkie zwycięstwo.

Na zachodzie Niemcy, historyczny wróg Polski, będą osłabione, upokorzone i urażone, natomiast
Turcy, chwilowo w pobitym polu, zachowają swoje wpływy kilkaset kilometrów na południe na
Bałkanach i w południowej Rosji. Polacy zajmą port w Rijece i utrzymają bazy w zachodniej Grecji,
aby zapobiec tureckiej agresji u wejścia na Adriatyk. Ale Turcy wciąż tam będą, a Europejczycy
mają długą pamięć. Co będzie zapewne najbardziej jątrzące, Polska znajdzie się wśród państw
odsuniętych od militarnego wykorzystania przestrzeni kosmicznej. Stany Zjednoczone nie zrobią dla
niej wyjątku. W istocie będą mocno zaniepokojone powojenną pozycją Polski, która odzyska swoje
XVlI-wieczne imperium, a nawet jeszcze je powiększy.

Polska ustanowi konfederacyjny system rządów dla swoich dawnych sojuszników i będzie
bezpośrednio rządzić Białorusią. Słaba ekonomicznie i wyniszczona przez wojnę, dzięki uzyskaniu
nowych terytoriów z czasem zaleczy swoje rany.

Pokonanie Francji i Niemiec przez Polskę zdecydowanie zmieni układ sił w Europie. W jakimś
sensie zmierzch Europy atlantyckiej, który zaczął się w 1945 roku, zakończy się w latach
pięćdziesiątych następnego stulecia. Na dłuższą metę Stany Zjednoczone nie będą zachwycone
perspektywą prężnej, pewnej siebie Polski dominującej w Europie. Dlatego zaczną zachęcać
swojego najbliższego sojusznika, Wielką Brytanię, która wniesie istotny wkład w wojnę, do
zwiększenia gospodarczych i politycznych wpływów na kontynencie. Wobec demograficznej i ekonomicznej zapaści
Europy Zachodniej, jak też w obawie przed polską potęgą, Wielka Brytania ochoczo zorganizuje pakt przypominający nieco XX-
wieczne NATO. Jego celem będzie umocnienie Europy Zachodniej i zablokowanie z Niemiec, Austrii lub Włoch polskiej ekspansji
na zachód. Stany Zjednoczone nie przyłączą się do tego sojuszu, ale poprą jego utworzenie.

Co szczególnie interesujące, Amerykanie podejmą kroki w kierunku poprawy swoich stosunków z


Turkami. Zgodnie ze starą brytyjską zasadą, że narody nie mają stałych przyjaciół ani stałych
wrogów, tylko stałe interesy, Stany Zjednoczone będą wspierać słabszych przeciwko
silniejszym, żeby utrzymać równowagę sił. Turcy, zdając sobie sprawę z potencjalnej potęgi Polski, z
radością zaakceptują bliższe związki z Waszyngtonem jako gwarancję swojego bezpieczeństwa.

Co zrozumiałe, Polacy poczują się zdradzeni przez Amerykanów. Ci jednak będą czerpać naukę z
doświadczeń przeszłości. Wojna może rozładowywać niektóre napięcia, ale kierowanie sytuacją w
taki sposób, żeby wojny albo nie wybuchały, albo żeby toczyli je inni, jest znacznie
lepszym rozwiązaniem. Wspierając Wielką Brytanię i Turcję, Stany Zjednoczone będą próbowały
doprowadzić do europejskiej równowagi sił, podobnej do tej w Azji. Żaden kraj nie będzie stanowił
poważnego zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych, te zaś, dopóki utrzymają swoje panowanie w
przestrzeni kosmicznej, będą mogły zajmować się wszystkimi innymi kwestiami wymagającymi ich
uwagi.

Jest jeden interesujący aspekt geopolityki: nie ma permanentnych rozwiązań dla problemów
geopolitycznych. Ale w latach sześćdziesiątych XXI stulecia, podobnie jak w latach dwudziestych i
dziewięćdziesiątych poprzedniego, będzie się wydawało, że przed Stanami Zjednoczonymi nie stoją
żadne poważne wyzwania, a przynajmniej takie, które stwarzałyby bezpośrednie zagrożenie. Stany
nauczą się, że bezpieczeństwo jest iluzoryczne, ale na razie będą się napawały poczuciem
bezpieczeństwa.

Wojna nie przerwie amerykańskiej ekspansji gospodarczej z lat czterdziestych, która będzie trwała
nadal. Jak widzieliśmy na przestrzeni stuleci, w swojej historii Stany Zjednoczone odnosiły korzyści
z wielkich wojen. Nie zostaną w większym stopniu dotknięte także przez tę wojnę, a wzrost wydatków
rządowych podziała stymulująco na gospodarkę. Ponieważ Stany prowadzą swoje wojny, posługując się technologią, każda wojna
- lub groźba wojny - z innymi państwami narodowymi zwiększa rządowe dotacje na badania i rozwój. W rezultacie po
zakończeniu wojny wiele nowych technologii staje się dostępnych do wykorzystania komercjalnego. W powojennym świecie,
około roku 2070, nastąpi zatem okres wielkiego wzrostu gospodarczego, któremu będą towarzyszyć przeobrażenia społeczne.

Wojna wybuchnie dokładnie w środku pięćdziesięcioletniego amerykańskiego cyklu, mniej więcej


dwadzieścia lat po kolejnym przełomie. To znaczy, że wybuchnie w momencie, kiedy kraj będzie
najsilniejszy wewnętrznie. Jego problemy ludnościowe, nie tak poważne jak reszty świata, rozwiąże
imigracja i wymieranie dzieci wyżu demograficznego, łagodząc efekt starzenia się społeczeństwa.
Równowaga pomiędzy dostępnością kapitału a popytem na produkty pozostanie niezachwiana, a
jedno i drugie będzie wzrastać. Ameryka wkroczy w okres gwałtownych przemian ekonomicznych, a
co za tym idzie - społecznych. Ale kiedy wielka wojna wybucha we wczesnych lub środkowych
fazach cyklu, tak jak to było w przypadku drugiej wojny światowej, cykl nabiera przyspieszenia,
ponieważ gospodarka dostosowuje się do bezpośrednich następstw wojny. To oznacza, że druga
połowa lat pięćdziesiątych będzie okresem wielkiego ożywienia, podobnym do łat pięćdziesiątych
XX stulecia. Piętnastolecie po zakończeniu wojny będzie dla Stanów Zjednoczonych gospodarczą i
technologiczną złotą epoką w każdym sensie tego pojęcia.

Po upadku Rosji w latach trzydziestych Stany zredukują swoje wydatki na obronę, ale znowu
drastycznie je zwiększą, w miarę jak w latach czterdziestych będzie się nasilać globalna zimna
wojna. Potem, podczas wojny w połowie stulecia, Ameryka zaangażuje się w intensywne prace
badawczo-rozwojowe i natychmiast wykorzysta swoje odkrycia. To, co w czasie pokoju zajęłoby
lata, zostanie dokonane w ciągu miesięcy, a nawet tygodni, na skutek wojennej konieczności
(zwłaszcza po zniszczeniu amerykańskich systemów kosmicznych).

Stany Zjednoczone będą miały obsesję na punkcie przestrzeni kosmicznej. W 1941 roku nalot na
Pearl Harbor zrodził powszechne przekonanie, zwłaszcza wśród wojskowych, że niszczycielski atak
może nastąpić w każdym momencie, a szczególnie w najbardziej nieoczekiwanym. To przekonanie determinowało
amerykańską strategię nuklearną w ciągu następnych pięćdziesięciu lat. Nieustanny strach przed zaskakującym atakiem kształtował
myślenie i planowanie wojskowe. Te obawy rozwiały się częściowo po upadku Związku Sowieckiego, lecz atak przeprowadzony
w 2050 roku wskrzesi widmo Pearl Harbor, a strach przed niespodziewanym atakiem znowu stanie się narodową obsesją,
skoncentrowaną tym razem na przestrzeni kosmicznej.

Groźba będzie bardzo realna. W kategoriach strategicznych panowanie w przestrzeni kosmicznej


oznacza to samo co panowanie na morzach. Atak na Pearl Harbor w 1941 roku prawie kosztował
Stany Zjednoczone panowanie na morzu. Podobnie wojna w połowie XXI stulecia prawie będzie
kosztować Stany Zjednoczone panowanie w przestrzeni kosmicznej. Efekt obsesyjnego strachu przed
nieoczekiwanym, połączony z obsesyjnym zainteresowaniem przestrzenią kosmiczną, oznacza, że na
rozwój badań w tej dziedzinie będą przeznaczone ogromne środki, zarówno wojskowe, jak i
komercjalne.

Stany Zjednoczone zamierzają skonstruować w przestrzeni kosmicznej ogromną infrastrukturę, od


satelitów na orbitach okołoziemskich i załogowych stacji kosmicznych na orbitach geostacjonarnych
do instalacji na Księżycu i krążących wokół niego satelitów. Wiele z tych systemów
będzie całkowicie zautomatyzowanych lub obsługiwanych przez roboty. Ogromne osiągnięcia w
dziedzinie robotyki w pierwszej połowie stulecia zostaną teraz wykorzystane - w przestrzeni
kosmicznej.

Jedna istotna zmiana będzie polegała na stałym utrzymywaniu w przestrzeni kosmicznej sił
wojskowych. Ich zadaniem stanie się nadzorowanie systemów, ponieważ robotyka, nawet najlepsza,
nie będzie doskonała, a w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ten wysiłek będzie
sprawą bezpieczeństwa narodowego. Amerykańskie siły kosmiczne, nowy rodzaj wojsk
wyodrębniony z sił powietrznych, staną się największą częścią sił zbrojnych w kategoriach budżetu,
jeśli nie liczebności. Mnóstwo tanich pojazdów, często przerobionych z wersji komercjalnych
skonstruowanych przez prywatnych przedsiębiorców, będzie stale kursować pomiędzy Ziemią a
rozmieszczonymi w przestrzeni kosmicznej platformami.
Cel tej działalności będzie trojaki. Po pierwsze, Stany Zjednoczone będą chciały mieć pewność, że
już nigdy więcej żadne państwo nie zdoła zniszczyć amerykańskich systemów kosmicznych. Po
drugie, będą usiłowały uzyskać możliwość udaremnienia każdej próby zdobycia przyczółka w
przestrzeni kosmicznej, podjętej przez inne państwo wbrew amerykańskim życzeniom. A wreszcie po
trzecie, będą chciały zgromadzić wystarczające środki - w tym rozmieszczoną w przestrzeni
kosmicznej broń, od pocisków do wiązek energii - by kontrolować wydarzenia na powierzchni
Ziemi. Stany Zjednoczone rozumieją, że z przestrzeni kosmicznej nie zdołają uporać się z każdym
zagrożeniem (takim jak terroryzm czy formowanie się koalicji). Ale zadbają o to, aby żaden kraj nie
mógł przeprowadzić przeciwko nim skutecznej operacji.

Koszt budowy tego rodzaju infrastruktury będzie ogromny. Nie napotka to prawie żadnego sprzeciwu
politycznego, spowoduje ogromne deficyty i niezwykle ożywi amerykańską gospodarkę. Tak jak po
zakończeniu drugiej wojny światowej, strach przeważy nad rozwagą. Krytycy, odosobnieni i
pozbawieni większych wpływów, powiedzą, że te wydatki wojskowe są niepotrzebne i doprowadzą
Amerykę do bankructwa, powodując kryzys. W rzeczywistości doprowadzą do niebywałego wzrostu
gospodarczego, jak wszystkie deficyty w amerykańskiej historii, zwłaszcza w połowie
pięćdziesięcioletnich cyklów, kiedy gospodarka jest prężna.

REWOLUCJA ENERGETYCZNA
Amerykańska obsesja na punkcie przestrzeni kosmicznej zbiegnie się z innym nabrzmiewającym
problemem: energią. Podczas wojny Stany Zjednoczone zainwestują ogromne sumy, aby rozwiązać
problem dostarczania na pole bitwy energii z przestrzeni kosmicznej. Będzie to nieopłacalne,
prymitywne i połączone z marnotrawstwem, ale spełni swoje zadanie. Pozwoli wojskom
sojuszniczym w Polsce odeprzeć turecko-niemiecką inwazję. Wojsko uzna wytwarzanie energii w
przestrzeni kosmicznej za rozwiązanie ogromnych problemów logistycznych na polu walki.
Szczególnie ważne będzie dostarczanie energii do zasilania nowych rodzajów broni, w tym wiązek
laserowych. Dlatego wojsko, z militarnej konieczności, będzie gotowe ponieść odpowiedzialność finansową za
prace w dziedzinie wytwarzania energii w przestrzeni kosmicznej, a Kongres będzie gotowy za to zapłacić. Będzie to jeden z
wniosków wyciągniętych z wojny - i nada projektowi klauzulę pilności.

W historii Ameryki można znaleźć dwa inne epizody, które są tutaj pouczające. W 1956 roku Stany
Zjednoczone przystąpiły do budowy międzystanowego systemu autostrad. Dwight Eisenhower
sprzyjał temu z powodów militarnych. Jako młody oficer próbował przeprowadzić konwój
ciężarówek przez Stany Zjednoczone - zajęło to miesiące. Podczas drugiej wojny światowej
zobaczył, jak Niemcy, wykorzystując autostrady, przerzucają całe armie z frontu wschodniego na
zachód, by przeprowadzić ofensywę w Ardenach. Był wstrząśnięty różnicą.

Wojskowe powody budowy autostrad były nieodparte. Ale konsekwencje cywilne były zarówno
nieoczekiwane, jak i niezamierzone. Ponieważ skrócił się czas i koszt transportu, tereny podmiejskie
stały się atrakcyjne. Nastąpiła masowa decentralizacja miast, prowadząca do powstania przedmieść i
zakładów przemysłowych poza obszarami miejskimi. System międzystanowy przekształcił państwo,
ale gdyby nie względy wojskowe, mógłby w ogóle nie powstać albo byłby nieopłacalny.

Drugi przykład można zaczerpnąć z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy wojsko było
głęboko zaangażowane w badania naukowe. Potrzebowało środków do przekazywania informacji
pomiędzy różnymi ośrodkami badawczymi szybciej niż za pośrednictwem kuriera czy poczty - nie
było Federal Express. Agencja Zaawansowanych Wojskowych Projektów Badawczych (DARPA)
sfinansowała eksperyment polegający na stworzeniu sieci komputerów, które mogły przekazywać
sobie dane i pliki na odległość. Nazwano ją ARPANETEM. Została skonstruowana sporym
nakładem kosztów i wysiłku do specjalnego użytku. ARPANET przekształcił się oczywiście w
Internet, a jego zasadnicza struktura została zaprojektowana i była zarządzana przez Departament
Obrony aż do lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Podobnie jak autostrady samochodowe, autostrada informacyjna mogła powstać sama z siebie, ale
nie powstała. Została sfinansowana jako przedsięwzięcie wojskowe, aby rozwiązać problem, z
którym borykała się armia. Aby posunąć tę analogię nieco dalej, autostrada energetyczna będzie miała swoje korzenie w
potrzebach tego samego rodzaju. Zostanie zbudowana dla wojska i dlatego pod względem ekonomicznym będzie bardziej
konkurencyjna niż inne źródła energii. Ponieważ wojsko poniesie zasadnicze koszty i rozwinie system, komercyjny koszt tej energii
będzie znacznie niższy, niż mógłby być w innym przypadku. Tania energia w sektorze cywilnym będzie miała podstawowe
znaczenie, zwłaszcza gdy w gospodarce zaczną przeważać roboty.

Wojskowe programy kosmiczne zredukują zatem koszty przedsięwzięć komercjalnych, wioząc je,
całkiem dosłownie, na swoim grzbiecie. Postęp w dziedzinie komercjalnych lotów kosmicznych
zredukuje koszty przewozu ładunków, ale to nie wystarczy, żeby zrealizować ogromny projekt, taki
jak przetwarzanie energii słonecznej w kosmosie. Program wojskowy z lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych rozwiąże ten problem na dwa sposoby.

Po pierwsze, jednym z ważnych elementów projektu będzie obniżenie kosztu przewozu ładunków.
Stany Zjednoczone będą umieszczały w przestrzeni kosmicznej ogromne ilości różnych materiałów,
zajdzie więc pilna potrzeba zredukowania kosztów transportu. Umożliwi to po części nowa
technologia, a po części sama skala przedsięwzięcia.

Po drugie, wystąpi wbudowana w system nadwyżka możliwości transportowych. Jedna z lekcji


wojny będzie taka, że nie dysponując możliwościami transportowania materiałów w przestrzeń
kosmiczną, Stany Zjednoczone nie potrafiły sobie poradzić z pierwszym atakiem. To nie będzie się
mogło powtórzyć. Kraj musi mieć wolne moce transportowe. Wykorzystanie projektu przez sektor
prywatny będzie miało zasadnicze znaczenie dla redukcji kosztów.

Okres, w którym powstawał międzystanowy system autostrad i Internet, był okresem przyspieszonego
wzrostu gospodarczego. Międzystanowy system autostrad stymulował gospodarkę dzięki zatrudnieniu
armii konstruktorów i cywilnych inżynierów, ale to komercjalne skutki uboczne naprawdę
spowodowały wzrost. McDonald’s był tworem międzystanowego systemu autostrad w takim samym
stopniu jak podmiejskie centrum handlowe. Skonstruowanie Internetu wpłynęło na
zwiększenie sprzedaży komputerów. Ale prawdziwy boom przyszedł wraz z Amazonem i iTunes, które spowodowały
masowe skutki uboczne.

NASA była zaangażowana w badania nad energią kosmiczną od lat siedemdziesiątych XX stulecia.
Podczas wojny w latach pięćdziesiątych następnego stulecia Stany Zjednoczone naprawdę zaczną
wykorzystywać nowy system. A w programie energetycznym lat sześćdziesiątych stanie się on
częścią codziennego życia. Na orbicie okołoziemskiej lub na powierzchni Księżyca zostaną
umieszczone ogromne ilości ogniw fotoelektrycznych, przeznaczonych do przekształcania energii
słonecznej w elektryczność. Elektryczność będzie przekształcana w mikrofale, transmitowana na
Ziemię, ponownie przekształcana w elektryczność i rozprowadzana za pomocą istniejących sieci
energetycznych. Liczbę potrzebnych ogniw można będzie zredukować poprzez koncentrację światła
słonecznego za pomocą zwierciadeł, co obniży koszty wysyłania ogniw fotoelektrycznych w
przestrzeń kosmiczną. Oczywiście odbiorniki, z powodu wysokiego promieniowania mikrofalowego,
będą musiały zostać zainstalowane na izolowanych obszarach Ziemi, ale ryzyko będzie znacznie
mniejsze niż w przypadku reaktorów jądrowych czy zanieczyszczających środowisko naturalne
węglowodorów. Jedyne, czego jest pod dostatkiem w przestrzeni kosmicznej, to sama przestrzeń. To,
co byłoby nie do pomyślenia na Ziemi (na przykład pokrycie obszaru wielkości Meksyku panelami
słonecznymi), będzie prawie niezauważalne w nieskończonym przestworze. Poza tym nie ma tam
chmur, a odbiorniki będzie można rozmieścić tak, by stale otrzymywały światło słoneczne.

Ten postęp doprowadzi do obniżenia cen energii na Ziemi, pozwalając na wiele bardziej
energochłonnych działań. Możliwości uboczne, jakie się pojawią, będą niesłychane. Kto potrafiłby
wyznaczyć granicę pomiędzy ARPANETEM a iPodem? Można powiedzieć jedynie tyle, że będzie to
druga fala innowacji, które przekształcą rzeczywistość co najmniej tak samo, jak zrobiły to
międzystanowe autostrady i Internet - i przyniosą rozkwit gospodarczy w latach sześćdziesiątych XXI
stulecia, tak samo jak autostrady w latach sześćdziesiątych XX wieku i Internet na początku
następnego.

Stany Zjednoczone stworzą również nowy fundament dla swojej potęgi geopolitycznej - ze swoimi
polami energetycznymi chronionymi przed atakiem staną się największym producentem energii na świecie. Japonia,
Chiny i większość pozostałych krajów będzie importerami energii. Wobec niskich cen inne jej źródła, w tym węglowodory, będą
mniej atrakcyjne. Żaden kraj oprócz Stanów nie będzie mógł budować własnych systemów w przestrzeni kosmicznej, między
innymi ze względu na koszty. Żaden kraj nie będzie też chciał rzucać w tym momencie wyzwania Stanom. Jakikolwiek atak na
amerykańskie instalacje będzie nie do pomyślenia, zważywszy na ogromną dysproporcję sił. Zdolność do dostarczania znacznie
tańszej energii słonecznej stworzy Stanom Zjednoczonym dodatkowe możliwości umocnienia swojej pozycji międzynarodowej.

Zobaczymy tutaj fundamentalną zmianę w rzeczywistości geopolitycznej. Od początku rewolucji


przemysłowej pochłaniana była energia, rozmieszczona przypadkowo i bezładnie po całym świecie.
Półwysep Arabski, który w innych okolicznościach miałby niewielkie znaczenie, stał się niezwykle
ważny z powodu swoich pól naftowych. Wraz z powstaniem systemów w przestrzeni kosmicznej
przemysł zacznie produkować energię, zamiast ją po prostu konsumować. Podróże kosmiczne będą
rezultatem industrializacji, a kraj uprzemysłowiony będzie produkował energię dla
swojego przemysłu. Znacznie ważniejsza niż Arabia Saudyjska stanie się przestrzeń kosmiczna, a
Stany Zjednoczone będą sprawowały nad nią kontrolę.

Świat zaleje nowa fala amerykańskiej kultury. Pamiętajmy, że definiujemy kulturę nie tylko jako
sztukę, lecz także w znacznie szerszym sensie - jako sposób życia. Komputer był najbardziej
skutecznym wprowadzeniem do amerykańskiej kultury, znacznie istotniejszym niż kino czy telewizja.
Robot będzie stanowił logiczną konsekwencję komputera. W świecie, który potrzebuje wzrostu
gospodarczego przy spadającej liczbie ludności, roboty zwiększą wydajność, a rozmieszczone w
przestrzeni kosmicznej systemy będą im dostarczały energii elektrycznej. Roboty, jeszcze
prymitywne, ale szybko udoskonalane, zaleją świat i zostaną przyjęte z otwartymi ramionami przez
kraje wysoko rozwinięte ze zmniejszającą się liczbą ludności i kraje rozwijające się, które będą już
miały za sobą okres wyżu demograficznego.
Dzięki rozwojowi genetyki wzrośnie średnia długość życia i zniknie wiele chorób genetycznych.
Doprowadzi to do destabilizacji społecznej. Radykalne zmiany, które nawiedziły Europę i Stany Zjednoczone,
przekształcając rolę kobiety i strukturę rodziny, staną się zjawiskiem światowym. Głębokie napięcia - pomiędzy obrońcami
tradycyjnych wartości a nową rzeczywistością społeczną - będą się nasilać w krajach słabiej rozwiniętych, a ucierpią na tym
wszystkie wielkie religie. Katolicyzm, konfucjanizm i islam będą przesiąknięte tradycyjnymi pojęciami rodziny, seksualizmu i relacji
między pokoleniami. Ale tradycyjne wartości zanikną w Europie i Stanach Zjednoczonych, a później w innych częściach świata.

Politycznie doprowadzi to do silnych napięć wewnętrznych. W drugiej połowie XXI stulecia tradycja będzie
próbowała powstrzymać wrzenie spowodowane rozwojem medycyny i technologii. A ponieważ większość kontrowersyjnych
innowacji technicznych narodzi się w Stanach Zjednoczonych, a ich model chaosu społecznego stanie się normą, tradycjonaliści na
całym świecie uznają je za wroga. Przez resztę świata Ameryka będzie postrzegana jako niebezpieczna, brutalna i zdradziecka, a
jednocześnie traktowana ostrożnie - i z zawiścią. Będzie to okres międzynarodowej stabilizacji, regionalnych napięć i niepokojów
wewnętrznych.

Poza Stanami Zjednoczonymi jeszcze dwa państwa będą myślały o przestrzeni kosmicznej. Jednym z
nich będzie Polska, zaprzątnięta konsolidacją swojego imperium i wciąż rozgoryczona warunkami
traktatu pokojowego z 2052 roku. Ale Polska, otoczona przez amerykańskich sojuszników, nie
podźwignie się jeszcze w pełni ze zniszczeń wojennych i nie będzie gotowa do konfrontacji. Drugim
krajem zainteresowanym przestrzenią kosmiczną stanie się Meksyk, który pod koniec lat
sześćdziesiątych wyłoni się jako jedna z największych na świecie potęg gospodarczych. Będzie się
uważał za rywala Stanów Zjednoczonych i wkraczał na scenę kontynentalną i światową, ale nie
sformułuje jeszcze konsekwentnej strategii narodowej (i będzie się bał zadzierać zbyt otwarcie z
amerykańską potęgą).

Dadzą też znać o sobie inne państwa, których gospodarka zacznie się rozwijać wraz ze spadkiem
ciśnienia demograficznego. Jednym z nich będzie Brazylia, o pokolenie za Meksykiem, jeśli chodzi o
stabilizację demograficzną, ale pospiesznie zmierzająca w tym kierunku. Jej ideą stanie
się regionalny sojusz gospodarczy z rozwijającymi się w szybkim tempie Argentyną, Chile i Urugwajem.
Brazylia będzie myślała o nim w kategoriach pokojowej konfederacji, ale, jak to często bywa, z czasem przyjmie bardziej
agresywną postawę. W latach sześćdziesiątych Brazylijczycy z pewnością będą mieli program kosmiczny, ale niesprecyzowany i
niewynikający z bezpośredniej konieczności geopolitycznej.

Kraje takie jak Izrael, Indie, Korea i Iran też opracują programy kosmiczne, ale żaden z nich nie
będzie miał środków ani motywacji, aby ubiegać się o miejsce w przestrzeni kosmicznej, nie
wspominając już o zakwestionowaniu amerykańskiej hegemonii. Dlatego, jak to się zdarza
po zakończeniu globalnych wojen, Stany Zjednoczone staną przed swoją wielką szansą - i skorzystają
z niej. Będą przeżywały złoty okres, trwający przynajmniej do 2070 roku.
LATA OSIEMDZIESIĄTE
STANY ZJEDNOCZONE, MEKSYK I WALKA O ŚWIATOWĄ
DOMINACJĘ
Od początku tej książki mówiłem o Ameryce Północnej jako o środku ciężkości systemu
międzynarodowego. Do tej pory utożsamiałem Amerykę Północną ze Stanami Zjednoczonymi po
prostu dlatego, że ich potęga na kontynencie jest tak przytłaczająca, iż nikt nie może jej
zakwestionować. Wielka globalna wojna XXI stulecia pokaże jasno, że przez jakiś czas żadne
państwo eurazjatyckie nie zagrozi Stanom. Ponadto zostanie wystawiona na próbę i zmodernizowana
podstawowa zasada geopolityczna: ten, kto panuje nad Atlantykiem i Pacyfikiem, kontroluje
światowy handel, a ten, kto panuje nad przestrzenią kosmiczną, panuje nad światowymi oceanami.
Stany Zjednoczone uzyskają niekwestionowane panowanie w przestrzeni kosmicznej, a zatem
panowanie nad światowymi oceanami.

Rzeczywistość jednak jest bardziej złożona, niż się wydaje. W drugiej połowie XXI stulecia Stany
Zjednoczone będą miały jedną zasadniczą słabość, która nie ujawniała się od dwustu lat.
Podstawowy imperatyw geopolityczny Stanów Zjednoczonych - na którym opierają się wszystkie
pozostałe - jest taki, że panują one nad Ameryką Północną. Od wojny meksykańsko-amerykańskiej i
traktatu z Guadalupe Hidalgo, który zakończył ją w 1848 roku, Stany sprawowały w praktyce
kontrolę nad kontynentem. Było to po prostu oczywiste.

Pod koniec XXI stulecia tak już nie będzie. Kwestia pozycji Meksyku względem Stanów
Zjednoczonych znowu wyłoni się w niezwykle złożony i trudny do wyobrażenia sposób. Meksyk, po
dwustu latach, będzie w stanie zakwestionować terytorialną integralność Stanów i cały układ sił w
Ameryce Północnej. Jeśli wydaje się to naciągane, wróćmy do wstępu i przypomnijmy sobie, jak zmieniał się świat w ciągu
zaledwie dwudziestu lat. A pamiętajmy, że mówimy tutaj o całym stuleciu.

Wyzwanie rzucone przez Meksyk będzie miało swoje korzenie w kryzysie lat dwudziestych, który
zostanie zażegnany dzięki przepisom imigracyjnym wprowadzonym na początku następnej dekady.
Będą one ułatwiały imigrację do Stanów Zjednoczonych w celu rozwiązania problemu siły roboczej.
Nastąpi masowy napływ przybyszów ze wszystkich krajów, w tym oczywiście z Meksyku. Jednak w
odróżnieniu od pozostałych imigrantów, których zachowanie w Stanach nie zmieni się od pokoleń,
Meksykanie będą się zachowywali inaczej - z prostego powodu, który nie ma nic wspólnego z kulturą
czy charakterem, za to ma wiele wspólnego z geografią. I to, w połączeniu z rosnącą potęgą Meksyku
jako państwa, zmieni układ sił w Ameryce Północnej.

W przeszłości inne grupy imigrantów w Stanach Zjednoczonych żyły w etnicznych enklawach, a


chociaż lokalnie mogły dominować i wpływać na miejscową politykę, od końca XIX stulecia żadna
grupa nie zdominowała całego regionu czy stanu. Kiedy drugie pokolenie wkraczało w wiek dojrzały,
było już kulturowo zasymilowane i rozlewało się po kraju w poszukiwaniu lepszej pracy. Zycie w
etnicznej enklawie nie było po prostu zbyt atrakcyjne w porównaniu z możliwościami dostępnymi w
szerszej społeczności. W Stanach Zjednoczonych grupy mniejszościowe nigdy nie były
nieprzyswajalną masą - z wyjątkiem jednej grupy etnicznej, która nie przyjechała tutaj dobrowolnie
(Murzynów afrykańskich), i drugiej, która już tu była, kiedy zjawili się Europejczycy (Indian
amerykańskich). Inni przychodzili, rozpraszali się i dodawali nową warstwę kulturową do
życia społecznego kraju.

To zawsze stanowiło siłę Stanów Zjednoczonych. W większości krajów Europy, na przykład,


muzułmanie zachowali religijną i narodową tożsamość, wyróżniającą ich spośród reszty ludności, a
społeczeństwo nie zachęcało ich do asymilacji. W Stanach islamscy imigranci, podobnie jak inne
grupy, przekształcali się z pokolenia na pokolenie w ludność, która przyjmowała podstawowe
amerykańskie zasady, choć zachowywała odrębną religię jako kulturowe ogniwo łączące ją z
przeszłością. To wiązało imigrantów ze Stanami Zjednoczonymi i tworzyło przepaść pomiędzy pierwszym pokoleniem a
następnymi (a także pomiędzy amerykańską społecznością muzułmańską a muzułmanami na całym świecie). Taka była utarta droga
dla imigrantów w Stanach Zjednoczonych.

Imigranci z Meksyku, poczynając od lat trzydziestych XXI stulecia, zachowywali się inaczej.
Rozlewali się po całym kraju, tak jak to robili w przeszłości, a wielu z nich wtapiało się w
amerykańskie społeczeństwo. Ale, w odróżnieniu od innych grup imigrantów, Meksykanów nie
dzielą od ojczyzny oceany i tysiące kilometrów. Mogą oni przebywać w obrębie granic Stanów
Zjednoczonych, ale zachowują społeczne i ekonomiczne więzi z ojczyzną. Bliskość ojczyzny stwarza
inną dynamikę. Przynajmniej część meksykańskiej migracji nie jest diasporą, lecz ruchem na
pograniczu pomiędzy dwoma krajami, takim jak Alzacja-Lotaryngia pomiędzy Francją a Niemcami -
obszarze, gdzie dwie kultury przenikają się wzajemnie, nawet jeśli granica jest stała.

Spójrzmy na mapę na stronie 256, pochodzącą z publikacji amerykańskiego urzędu statystycznego, a


przedstawiającą rozmieszczenie ludności hiszpańskojęzycznej w Stanach Zjednoczonych w 2000
roku.

W 2000 roku, patrząc na odsetek tej grupy w poszczególnych regionach Stanów, już możemy dostrzec
wyraźne tendencje. Wzdłuż granicy od Pacyfiku do Zatoki Meksykańskiej występuje oczywista
koncentracja ludności pochodzenia meksykańskiego. W różnych regionach ten udział waha się od
jednej piątej do dwóch trzecich ludności meksykańskiej (posługujemy się tym terminem w kontekście
pochodzenia, nie obywatelstwa). W Teksasie koncentracja sięga w głąb stanu, podobnie jak w
Kalifornii. Ale największa, jak należało się spodziewać, jest na pograniczu.

Zaznaczyłem terytoria, które były częścią Meksyku i stały się częścią Stanów Zjednoczonych: Teksas
i Cesję Meksykańską. Zwróćmy uwagę, jak skoncentrowana jest tam w 2000 roku ludność
meksykańska. Jej skupiska występujące poza tym obszarem są po prostu enklawami, zachowującymi
się mniej więcej tak samo jak inne grupy etniczne. Na pograniczu Meksykanie nie są odizolowani od
ojczyzny. Pod wieloma względami stanowią jej przedłużenie w Stanach Zjednoczonych. Stany zajęły
terytoria meksykańskie w XIX stuleciu, i ten obszar zachował niektóre cechy terytorium okupowanego. Granica jest
postrzegana jako arbitralna albo bezprawna, a migracja odbywa się z kraju biedniejszego do bogatszego, ale nie na odwrót.
Kulturowa granica Meksyku przesuwa się na północ, chociaż granica polityczna się nie zmienia.

Taki jest obraz w roku 2000. Do roku 2060, po trzydziestu latach polityki zachęcającej do imigracji,
obszary, gdzie było około 50 procent Meksykanów, staną się całkowicie meksykańskie, a na
obszarach, gdzie było około 25 procent Meksykanów, będzie ich ponad połowa. Cała mapa stanie się
o kilka odcieni ciemniejsza. Pogranicze, sięgające daleko w głąb Stanów Zjednoczonych, stanie się
w przeważającej większości meksykańskie. Meksyk poradzi sobie z ostatnią fazą przyrostu
demograficznego,

przesuwając swoje niepolityczne granice w głąb Cesji Meksykańskiej — zachęcany do tego przez
Stany Zjednoczone.

LUDNOŚĆ, TECHNOLOGIA I KRYZYS 2080 ROKU


Wzrost imigracji do Stanów Zjednoczonych i skutki wojny spowodują koniunkturę gospodarczą,
trwającą od około 2040 do 2060 roku. Dostępność ziemi i kapitału, w połączeniu z największymi w
rozwiniętym świecie przemysłowym zasobami siły roboczej, ożywi gospodarkę. Względna łatwość, z
jaką Stany wchłaniają imigrantów, zapewni im ogromną przewagę nad innymi krajami
uprzemysłowionymi. Ale będzie jeszcze inny wymiar tej koniunktury, który musimy uwzględnić:
technologia. Zatrzymajmy się przy tym, a potem wróćmy do naszych rozważań na temat Meksyku.

Podczas kryzysu lat trzydziestych Stany Zjednoczone będą szukały sposobów na zrekompensowanie
niedoborów siły roboczej, zwłaszcza w rozwijaniu technologii, które mogłyby zastąpić pracę
ludzkich rąk.

Jeden z dominujących wzorów w rozwoju technologicznym Stanów Zjednoczonych przedstawia się


następująco:

1. Badania naukowe i projekty są prowadzone na uniwersytetach lub przez indywidualnych


inwestorów, co często prowadzi do przełomowych odkryć, znajdujących ograniczone zastosowanie
komercjalne.
2. W związku z potrzebami wojskowymi Stany Zjednoczone wkładają w projekty ogromne sumy,
aby przyspieszyć rozwój służący konkretnym celom militarnym.

3. Sektor prywatny wykorzystuje komercjalne zastosowania nowych technologii, by tworzyć całe


gałęzie przemysłu.

To samo dzieje się z robotyką. Pod koniec XX stulecia zasadniczy przełom w robotyce już się
dokonał. Istniały podstawy teoretyczne, które znalazły ograniczone zastosowanie w praktyce, ale
roboty nie stały się podporą amerykańskiej gospodarki.

Wojsko od lat jednak inwestowało pieniądze zarówno w teorię robotyki, jak i w jej zastosowania
praktyczne. Armia amerykańska, za pośrednictwem Agencji Zaawansowanych Wojskowych
Projektów Badawczych, aktywnie wspierała rozwój robotyki. Skonstruowanie cybernetycznego muła
do przenoszenia ekwipunku i zbudowanie zdalnie sterowanego samolotu, który nie potrzebuje pilota,
to tylko dwa przykłady prac z tej dziedziny. Rozmieszczenie w przestrzeni kosmicznej inteligentnych
systemów cybernetycznych, które nie muszą być kontrolowane z Ziemi, to zupełnie inna sprawa.
Ostatecznie wszystko sprowadza się do demografii. Mniejsza liczba młodych ludzi oznacza mniej
żołnierzy. Amerykańskie zaangażowanie strategiczne będzie jednak rosnąć, nie słabnąć.
Stany Zjednoczone, bardziej niż jakikolwiek inny kraj, będą potrzebowały do ochrony swoich
interesów narodowych cybernetycznego wsparcia dla żołnierzy.

Zanim dojdzie do społecznego i politycznego kryzysu lat trzydziestych, osiągnięcia w dziedzinie


robotyki będą już przetestowane i wypróbowane przez wojsko, a zatem gotowe do wykorzystania
komercjalnego. Oczywiście przed rokiem 2030 roboty nie będą gotowe do zastosowania na
skalę masową. I z pewnością nie wyeliminują potrzeby imigracji. Dla wielu z nas zabrzmi to
znajomo, spotykaliśmy się już z czymś podobnym. Informatyka znajdowała się na tym etapie w 1975
roku; wojsko zapłaciło za skonstruowanie krzemowego mikroprocesora i udało się znaleźć wiele
zastosowań wojskowych. Proces komercjalizacji dopiero się zaczynał i przekształcenie gospodarki
cywilnej zajęło kilka dziesięcioleci. Zatem masowe zastosowanie technologii cybernetycznych
nastąpi dopiero w latach czterdziestych, a znaczenie robotyki da się odczuć w całej pełni około 2060
roku.

Jak na ironię, imigranci odegrają istotną rolę w rozwijaniu technologii cybernetycznej, która
ograniczy potrzebę masowej imigracji. W istocie robotyka, kiedy wkroczy do życia społecznego,
podkopie pozycję ekonomiczną imigrantów zatrudnionych jako niewykwalifikowana siła robocza na
dole piramidy gospodarczej.

I znowu rozwiązanie jednego problemu stanie się katalizatorem dla następnego. Ta sytuacja
doprowadzi do kryzysu lat osiemdziesiątych. Mechanizmy wspierające imigrację zakorzenią się już
w amerykańskiej kulturze i polityce. Władze będą zachęcały imigrantów, aby przyjeżdżali do Stanów
Zjednoczonych. Doraźny środek zaradczy stanie się stałym elementem polityki rządu. Problem w tym,
że około roku 2060 kryzys ustąpi dzięki imigracji i wprowadzeniu nowych technologii, takich jak
robotyka. Ostatnie dzieci wyżu demograficznego umrą i zostaną pochowane, amerykańska struktura
społeczna zaś znów zacznie wyglądać jak piramida - czyli tak, jak wyglądać powinna. Postęp w
dziedzinie robotyki sprawi, że znaczna część imigrantów stanie się zbędna.
Rozwój technologii często zapowiada zmniejszenie liczby miejsc pracy. Zawsze dzieje się coś wręcz
przeciwnego. Tworzy się nowe miejsca pracy, aby wprowadzać nową technologię. Zmiana polega na
tym, że zwiększa się zapotrzebowanie na wykwalifikowaną siłę roboczą w miejsce
niewykwalifikowanej. Z pewnością będzie to jedna z konsekwencji robotyki. Ktoś będzie musiał
projektować i obsługiwać systemy. Ale robotyka różni się od wszystkich poprzednich technologii w
sposób fundamentalny. W przypadku wcześniejszych technologii spadek zapotrzebowania na siłę
roboczą był skutkiem ubocznym. Robotyka natomiast jest rozwijana właśnie po to, żeby zastąpić siłę
roboczą tańszą technologią. Na tym polega cała jej istota. Pierwszym celem będzie zastąpienie siły
roboczej, która stanie się trudno dostępna. Drugim - zatrudnienie dostępnej siły roboczej do obsługi
systemów cybernetycznych. Trzecim - i tu właśnie zaczyna się problem - będzie zastąpienie
pracowników przez roboty. Innymi słowy, choć robotyka będzie rozwijana po to, aby zastąpić trudno
dostępną siłę roboczą, spowoduje też bezrobocie wśród pracowników, którzy zostaną zastąpieni, a
nie będą mieli odpowiednich kwalifikacji, żeby pracować w robotyce.

W rezultacie bezrobocie będzie wzrastać mniej więcej od 2060 roku, nabierając tempa przez
następne dwie dekady. Powstanie tymczasowa, lecz bolesna nadwyżka ludności. Podczas gdy
problem lat trzydziestych będzie miał swoje korzenie w spadku liczby ludności, problem lat
sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych będzie wynikał z nadwyżki ludności,
spowodowanej nadmierną imigracją i rosnącym bezrobociem. Nałożą się na to postępy w genetyce.
Życie ludzkie może nie wydłuży się drastycznie, lecz Amerykanie dłużej będą zdolni do pracy. Nie możemy również
wykluczyć możliwości powszechnego skrócenia długości życia jako czynnika nieprzewidzianego.

Robotyka, w połączeniu z genetyką i technologiami towarzyszącymi, jednocześnie zastąpi siłę


roboczą i zwiększy jej rezerwy, podnosząc ludzką wydajność. Będzie to okres narastającego zamętu.
Będzie to również okres zamętu w kategoriach zużycia energii. Poruszające się i przetwarzające
informacje roboty będą zużywać więcej energii niż samochody. Spowoduje to kryzys energetyczny
omówiony w poprzednich rozdziałach i koniec technologii węglowodorowej, rozpowszechnionej w
erze europejskiej. W poszukiwaniu energii Stany Zjednoczone zaczną spoglądać w przestrzeń
kosmiczną.

Rozwój systemów czerpiących energię z przestrzeni kosmicznej będzie już dobrze zaawansowany
przed rokiem 2080. Jeśli chodzi o ścisłość, Departament Obrony już myśli o takim systemie. W
październiku 2007 roku Biuro Bezpieczeństwa Narodowego do spraw Przestrzeni
Kosmicznej wydało opracowanie zatytułowane Energia słoneczna czerpana z przestrzeni
kosmicznej jako możliwość umocnienia bezpieczeństwa strategicznego. Czytamy w nim:

Skala spodziewanych problemów energetycznych i środowiskowych jest dostatecznie duża, by


wziąć pod uwagę wszystkie opcje i powrócić do opracowanej w Stanach Zjednoczonych prawie
czterdzieści lat temu koncepcji energii słonecznej czerpanej z przestrzeni kosmicznej. Podstawowa
idea jest bardzo prosta: należy umieścić ogromne anteny słoneczne na stale i intensywnie
nasłonecznionej orbicie okołoziemskiej, pobrać gigawaty energii, przesłać je na Ziemię w postaci
wiązki elektromagnetycznej i odebrać na powierzchni, gdzie zostaną wykorzystane przez
bezpośrednie połączenie z istniejącą siecią elektryczną, przekształcone w syntetyczne paliwa
węglowodorowe albo prąd o niskim natężeniu dostarczany bezpośrednio do konsumentów. Pas
orbity okołoziemskiej szerokości kilometra otrzymuje w ciągu roku dawkę energii słonecznej
niemal równą ilości energii zawartej we wszystkich nadających się do eksploatacji złożach ropy
naftowej, znanych dzisiaj na Ziemi.

Do roku 2050 rozpocznie się już instalowanie tej nowej technologii słonecznej, a kryzys roku 2080
przyspieszy jej rozwój. Znaczny spadek cen energii będzie miał zasadnicze znaczenie dla
zastosowania strategii robotyki, co z kolei pozwoli utrzymać wydajność gospodarczą w
okresie długotrwałych niedoborów siły roboczej. Kiedy liczba ludności nie wzrasta, należy to
zrekompensować technologią, a żeby ta technologia mogła się sprawdzić, muszą spaść ceny energii.

Zatem po roku 2080 Stany Zjednoczone podejmą intensywne wysiłki w kierunku czerpania energii z
przestrzeni kosmicznej. Oczywiście będzie się to musiało zacząć kilkadziesiąt lat wcześniej, ale nie
na taką skalę, by przestrzeń kosmiczna stała się podstawowym źródłem energii. Kryzys roku 2070
ogromnie przyspieszy prace nad projektem. Jak przy każdym przedsięwzięciu rządowym, koszty będą
wysokie, ale do końca XXI stulecia, kiedy sektor prywatny zacznie czerpać korzyści z ogromnych
inwestycji publicznych w przestrzeni kosmicznej, ceny energii znacząco spadną. Robotyka będzie się
szybko i dynamicznie rozwijać. Przypomnijmy sobie ewolucję domowych komputerów pomiędzy
rokiem 1990, kiedy większość domów i biur wciąż nie miała poczty internetowej, a 2005, kiedy na
całym świecie wysyłano codziennie dosłownie miliardy e-maili.

Stany Zjednoczone będą jednym z nielicznych rozwiniętych krajów przemysłowych, w których


wystąpią tymczasowe nadwyżki ludności. Imperatyw ekonomiczny poprzednich pięćdziesięciu lat -
zachęcanie do imigracji wszelkimi dostępnymi środkami - nadal będzie obowiązywał i stanie się to
bardziej problemem niż rozwiązaniem. Zatem pierwszym krokiem w kierunku zażegnania kryzysu
będzie ograniczenie imigracji, raptowny i zdecydowany zwrot, który doprowadzi do poważnych
zaburzeń, podobnie jak to uczynił zwrot w kierunku zachęcania do imigracji pięćdziesiąt lat
wcześniej.

Kiedy imigracja zostanie zahamowana, Stany Zjednoczone zdołają się uporać z destabilizacją
gospodarczą, spowodowaną przez nadwyżki ludności. Zwolnienia z pracy i bezrobocie uderzą
przede wszystkim w pracującą biedotę - a zwłaszcza ludność meksykańską na pograniczu.
Wyłonią się poważne kwestie polityki zagranicznej. Dodajmy do tego rosnące ceny energii, a
będziemy mieli wszystkie czynniki, które wywołają kryzys lat osiemdziesiątych.

ROZWÓJ GOSPODARCZY MEKSYKU


Meksyk jest obecnie piętnastym najlepiej rozwiniętym gospodarczo państwem świata. Po
ekonomicznej zapaści w 1994 roku szybko się podźwignął. Dochód na głowę ludności, mierzony w
kategoriach siły nabywczej, przekracza 12 tysięcy dolarów rocznie, co czyni z Meksyku najbogatszy
kraj Ameryki Łacińskiej z bardzo rozwiniętą gospodarką. I musimy pamiętać, że Meksyk nie jest
krajem małym. Ma około 110 milionów ludności, więcej niż większość krajów europejskich.

Czy potęga gospodarcza Meksyku wzrośnie znacząco w ciągu następnych sześćdziesięciu lub
siedemdziesięciu lat? Jeśli tak, to biorąc pod uwagę punkt wyjścia, Meksyk znajdzie się w czołówce
krajów rozwiniętych. Zważywszy na jego wewnętrzną polityczną niestabilność, fluktuacje ludności i
problemy ekonomiczne, trudno sobie wyobrazić Meksyk w takiej roli. Ale niektórym równie trudno
jest zrozumieć, jak osiągnął swoją obecną pozycję.
Pod względem gospodarczym na korzyść Meksyku działa kilka czynników. Przede wszystkim ropa
naftowa. W ubiegłym stuleciu był on ważnym producentem i eksporterem ropy. Zdaniem wielu to
właśnie jest powód, dla którego Meksyk nie stanie się wielką potęgą. Eksport ropy często
pomniejsza zdolność - i chęć - państwa do rozwijania innych gałęzi przemysłu. Dlatego należy sobie
uświadomić jedno: mimo wzrostu światowych cen ropy od 2003 roku, sektor energetyczny odgrywa
coraz mniejszą rolę w życiu gospodarczym Meksyku. Ropa naftowa stanowiła około 60 procent
meksykańskiego eksportu w 1980 roku, ale zaledwie 7 procent dwadzieścia lat później. Meksyk
posiada złoża ropy, ale jego rozwój nie jest uzależniony od jej eksportu.

Drugi czynnik wpływający na rozwój gospodarczy Meksyku ma związek z jego sąsiedztwem ze


Stanami Zjednoczonymi - co okaże się później geopolitycznym wyzwaniem. Meksyk - nawet bez
Północnoamerykańskiego Układu Wolnego Handlu (NAFTA) - będzie w stanie eksportować na
największy i najbardziej dynamiczny światowy rynek. Choć NAFTA obniżyła koszty eksportu i
zwiększyła instytucjonalną skuteczność wzajemnych relacji, najistotniejsze jest to, że bliskość
Meksyku względem Stanów Zjednoczonych zawsze przynosiła mu korzyści ekonomiczne, mimo
niekorzystnego położenia geopolitycznego.

Ponadto ze Stanów Zjednoczonych płyną do Meksyku ogromne ilości gotówki w formie przelewów
od legalnych i nielegalnych imigrantów. Liczba tych przelewów znacznie wzrosła i obecnie są one
drugim największym źródłem jego dochodów. W większości krajów podstawowymi środkami
rozwoju gospodarki są inwestycje zagraniczne. W Meksyku inwestycjom zagranicznym dorównują
zagraniczne przelewy. To zjawisko ma dwojakie skutki. Wspiera inne źródła inwestowania, kiedy
pieniądze trafiają do banku. I służy jako zabezpieczenie społeczne dla najuboższych, do których
płynie większość przelewów.

Napływ pieniędzy do Meksyku warunkował rozwój technologiczny oparty na przemyśle i usługach.


Usługi stanowią obecnie 70 procent PKB Meksyku, a rolnictwo zaledwie około 4 procent. Na resztę
składa się przemysł, eksport ropy i górnictwo. Udział usług, skoncentrowanych wokół turystyki, jest
stosunkowo wysoki, ale całość nie jest typowa dla kraju rozwiniętego.

Istnieje ciekawe kryterium, wprowadzone przez ONZ i nazwane wskaźnikiem rozwoju społecznego
(HDI), które określa globalne warunki życia, uwzględniając takie czynniki jak długość życia i
wykształcenie. HDI dzieli świat na trzy części. Na zamieszczonej na stronie 264 mapie kolorem
czarnym zaznaczone są rozwinięte kraje przemysłowe, kolorem szarym kraje średnio rozwinięte, a
kolorem jasnoszarym kraje rozwijające się. Jak wynika z mapy, pod względem poziomu życia
Meksyk zajmuje już taką samą pozycję jak Europa i Stany Zjednoczone. To nie znaczy, że dorównuje
Stanom, ale znaczy, że nie może być traktowany jako kraj rozwijający się.

Jeśli wejrzymy głębiej w HDI, zobaczymy jeszcze coś interesującego. Meksyk jako całość ma
wskaźnik 0,70, należy więc do tego samego obszaru co Stany Zjednoczone czy Europa. Ale w
Meksyku występują ogromne dysproporcje regionalne. Najciemniejsze obszary na poniższej
mapie oznaczają niektóre kraje europejskie, natomiast obszary najjaśniejsze -biedniejsze kraje
północnoafrykańskie.

Te ogromne nierówności są właśnie tym, co spodziewamy się zobaczyć w kraju przechodzącym


proces szybkiego rozwoju. Porównajmy opisy Europy pióra Charlesa Dickensa i Wiktora Hugo.
Uchwycili oni istotę XIX-wiecznej Europy - przyspieszony rozwój na tle pogłębiającej się
nierówności. W Meksyku można znaleźć kontrasty w Mexico City czy Guadalajarze. Ale można je też
zobaczyć, patrząc na mapę regionów i porównując względną zamożność północnego Meksyku z
ubóstwem południa. Nierówność nie oznacza braku rozwoju. Stanowi raczej jego
nieuchronny produkt uboczny.

Zwraca oczywiście uwagę, że obszary graniczące ze Stanami Zjednoczonymi i regiony turystyczne na


południu - jak również Mexico City -znajdują się na najwyższym poziomie rozwoju. W miarę jak
oddalamy się od granicy amerykańskiej, HDI spada. To świadczy o znaczeniu Stanów Zjednoczonych
dla meksykańskiego rozwoju. Ujawnia również prawdziwe zagrożenie stojące przed Meksykiem -
powstanie na południu wywołane nierównością. Ta nierówność będzie rosnąć w miarę rozwoju
kraju.

Jest jeden ważny czynnik warunkujący rozwój Meksyku: zorganizowana przestępczość i handel
narkotykami. Generalnie są dwa typy przestępstw. Jeden to dystrybucyjny i konsumpcyjny - ktoś
kradnie wasz telewizor i sprzedaje go. Drugi tworzy ogromne zasoby kapitału. Amerykańska mafia,
która zdominowała nielegalny handel alkoholem, inwestowała zyski w legalną działalność
gospodarczą, aż w pewnym momencie te pieniądze wtopiły się w ogólny przepływ kapitału tak
dalece, że ich przestępcze pochodzenie stało się nieistotne. Kiedy to się dzieje w obrębie danego
kraju, stymuluje wzrost gospodarczy. Kiedy następuje transfer pomiędzy dwoma krajami, stymuluje
ten wzrost jeszcze bardziej. Kluczem jest praktyka sztucznego zawyżania kosztów produktu ze
względu na jego nielegalność. To prowadzi do powstawania karteli, które zwalczają konkurencję,
utrzymują wysokie ceny i ułatwiają transfer pieniędzy.

W przypadku współczesnego handlu narkotykami ich sprzedaż amerykańskim odbiorcom po sztucznie


zawyżonych cenach przynosi Meksykowi wielkie pieniądze. Sumy są tak ogromne, że muszą zostać
zainwesto-
wane. Skomplikowane operacje prania pieniędzy mają umożliwić legalne lokowanie funduszy.
Następne pokolenie dziedziczy zupełnie legalne zasoby finansowe. Trzecie pokolenie staje się
gospodarczą arystokracją.

To oczywiście uproszczony opis sytuacji. Nie uwzględnia również faktu, że w wielu przypadkach
pośrednicy ulokowani w Meksyku zarobione pieniądze inwestują w Stanach Zjednoczonych lub
innych krajach. Ale jeśli Meksyk zwiększa produkcję i jeśli można skorumpować rząd, żeby uzyskać
ochronę, kiedy odbywa się pranie pieniędzy, wówczas ponowne inwestowanie w Meksyku zysków z
handlu narkotykami ma wiele sensu. Posłuchajcie uważnie: głośne ssanie, które usłyszycie, to odpływ
kapitału opuszczającego Stany Zjednoczone i trafiającego do Meksyku za pośrednictwem karteli
narkotykowych.

Problem polega na tym, że tego rodzaju proceder powoduje destabilizację polityczną. Ponieważ
uczestniczą w nim władze, a sądy i policja są nieudolne, destabilizacja sięga z ulicy na najwyższe
szczeble rządowe. Kiedy w grę wchodzą tak ogromne pieniądze, więzi społeczne mogą zostać
zerwane. Mimo to społeczeństwa, które są dostatecznie wielkie i złożone i dla których ta ilość
pieniędzy stanowi jedynie drobną cząstkę dostępnego kapitału, mogą się w końcu ustabilizować
same. Stany Zjednoczone, gdzie zorganizowana przestępczość odgrywała istotną rolę w latach
dwudziestych poprzedniego stulecia i doprowadziła do destabilizacji całych regionów, ostatecznie
ponownie ulokowały przestępcze pieniądze w legalnej działalności. Wydaje mi się, że jest to
najbardziej prawdopodobna droga dla Meksyku i że ta działalność przyczyni się ostatecznie do jego
gospodarczego rozkwitu.

Nie chcę przez to powiedzieć, że nie nastąpi w Meksyku okres groźnej destabilizacji politycznej. W
nadchodzących latach zdolność państwa do sprawowania kontroli nad kartelami będzie wystawiona
na próbę, a Meksyk stanie w obliczu poważnego kryzysu wewnętrznego. Ale na dłuższą metę, patrząc
z perspektywy stulecia, upora się z kryzysem i odniesie korzyści z masowego napływu pieniędzy ze
Stanów Zjednoczonych.
Na koniec, kiedy spojrzymy na ludność Meksyku, zobaczymy nie tylko ciągły wzrost w okresie, kiedy
zacznie brakować siły roboczej, ale również łagodne zahamowanie tego wzrostu do połowy stulecia,
wskazujące na stabilizację społeczną, a także złagodzenie nacisków demograficznych
na społeczeństwo. Wzór demograficzny pozwoli również na zwiększoną migrację do Stanów
Zjednoczonych w latach trzydziestych, co doprowadzi do transferu pieniędzy w formie przelewów, a
zatem przyspieszy gromadzenie kapitału bez groźby przeludnienia w granicach Meksyku.
Chociaż migracja nie odegra decydującej roli w rozwoju państwa, z pewnością go wesprze.

I oto widzimy Meksyk, który pod pewnymi względami, jeśli chodzi o poziom życia, dołączył do
Europy, przechodząc przez nieuchronny okres zaburzeń na drodze do porządku i stabilizacji. Później,
około połowy XXI stulecia, kiedy świat pogrąży się w wojnie, Meksyk wyłoni się jako dojrzała,
zrównoważona gospodarka z ustabilizowaną ludnością - i znajdzie się w pierwszej szóstce lub
siódemce światowych potęg gospodarczych, na dodatek z rosnącym potencjałem militarnym. Meksyk
stanie się największą potęgą gospodarczą Ameryki Łacińskiej i - być może w ścisłym sojuszu z
Brazylią - będzie w stanie zakwestionować amerykańską dominację w Ameryce Północnej.

GEOPOLITYKA MEKSYKU
W latach trzydziestych i czterdziestych XIX stulecia Meksyk utracił swoje północne regiony na rzecz
Stanów Zjednoczonych w następstwie rebelii teksańskiej i wojny meksykańsko-amerykańskiej.
Zasadniczo wszystkie ziemie na północ od Rio Grande i pustyni Sonora zostały zajęte przez Stany,
które jednak nie dokonały czystki etnicznej; dotychczasowa ludność pozostała na miejscu, zalewana
stopniowo przez napływających amerykańskich osadników. Granica zawsze była nieszczelna, a
obywatele amerykańscy i meksykańscy mogli ją swobodnie przekraczać. Jak już wspomniałem,
powstało klasyczne pogranicze, z jasno wytyczonymi granicami politycznymi i mglistymi granicami
kulturowymi.

Meksyk nigdy nie był w stanie odebrać zaanektowanych terenów. Przyjął pogląd, że nie ma innego
wyboru, jak tylko pogodzić się ze stratą swoich północnych ziem. Nawet podczas amerykańskiej
wojny secesyjnej, kiedy Południowy Zachód był stosunkowo słabo broniony, Meksyk nie podjął
takiej próby. Za panowania cesarza Maksymiliana pozostał słaby i podzielony. Nie potrafił
wykrzesać z siebie woli ani siły do działania. Kiedy podczas pierwszej wojny światowej Niemcy
zwrócili się do niego z propozycją sojuszu przeciwko Stanom Zjednoczonym, Meksykanie odrzucili
tę ofertę. Rosjanie i Kubańczycy próbowali stworzyć w Meksyku prokomunistyczny ruch, żeby
zagrozić południowej granicy amerykańskiej, ale nic nie osiągnęli. Meksyk nie mógł wystąpić
przeciwko Stanom Zjednoczonym i nie mógł się poddać manipulacjom innych mocarstw, ponieważ
nie był w stanie się zmobilizować.

Nie działo się tak dlatego, że w Meksyku nie występowały antyamery-kańskie nastroje. W
rzeczywistości były one głęboko zakorzenione, czego należało się spodziewać, zważywszy na
historię stosunków meksykańsko-amerykańskich. Jak jednak widzieliśmy, nastroje nie miały nic
wspólnego z możliwościami. Meksykanie byli zaprzątnięci własnymi podziałami regionalnymi i
skomplikowaną polityką wewnętrzną. Rozumieli również daremność wystąpienia przeciwko Stanom
Zjednoczonym.
Po roku 1848 wielka strategia Meksyku była prosta. Po pierwsze, kraj musiał utrzymać integralność
terytorialną w obliczu regionalizmów i powstań. Po drugie, musiał się zabezpieczyć przed obcą
interwencją, zwłaszcza ze strony Stanów Zjednoczonych. Po trzecie, chciał odzyskać ziemie utracone
na ich rzecz w latach czterdziestych XIX stulecia. A wreszcie po czwarte, chciał zastąpić Stany jako
dominująca potęga w Ameryce Północnej.

Meksyk tak naprawdę nigdy nie wyszedł poza pierwszy szczebel w swoich celach geopolitycznych.
Od wojny meksykańsko-amerykańskiej próbował po prostu utrzymać integralność terytorialną.
Utracił równowagę po klęsce w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi i nigdy jej nie odzyskał. Po części
wynikało to z amerykańskiej polityki, która pogłębiała destabilizację, ale przede wszystkim był
osłabiony sąsiedztwem dynamicznego giganta. Pole siłowe wytwarzane przez Stany Zjednoczone
zawsze kształtowało meksykańską rzeczywistość w większym stopniu niż Mexico City.

W XXI stuleciu destabilizująca bliskość Stanów okaże się siłą stabilizującą. Meksyk będzie ulegał
amerykańskim wpływom, ale ta sytuacja umocni jego potęgę. Do połowy stulecia, wraz ze wzrostem
gospodarczej potęgi kraju, odrodzi się nieuchronnie meksykański nacjonalizm, który, zważywszy na rzeczywistość
geopolityczną, będzie się przejawiał nie tylko w dumie narodowej, lecz także w antyamerykańskim nastawieniu. Z uwagi na
program wspierania imigracji do Stanów Zjednoczonych w okresie, kiedy w Meksyku spadał przyrost naturalny, Amerykanie
będą obwiniani o uprawianie polityki szkodliwej dla meksykańskich interesów gospodarczych.

W stosunkach amerykańsko-meksykańskich ciągle występują napięcia. W latach czterdziestych XXI


stulecia różnicą będzie wzrost meksykańskiej potęgi, a co za tym idzie - większa pewność siebie i
zdecydowanie z jego strony. We wzajemnym układzie sił Stany Zjednoczone wciąż zachowają
przytłaczającą przewagę - choć nie tak przytłaczającą jak pięćdziesiąt lat wcześniej. Ale w latach
2040-2070 nawet to się zmieni. Meksyk przestanie cierpieć na niedowład i stanie się wielką
regionalną potęgą. Stany Zjednoczone tego nie zauważą. Podczas wojny w połowie stulecia
Waszyngton będzie uważał Meksyk za potencjalnego sojusznika koalicji, więc postara się
wymanewrować go z wszelkich tego rodzaju układów, lecz potem straci nim zainteresowanie. W
okresie powojennej euforii i ekspansji gospodarczej Stany Zjednoczone utrzymają tradycyjną
obojętność wobec spraw meksykańskich.

Z chwilą gdy uświadomią sobie, że ich sąsiad stał się zagrożeniem, będą głęboko zaniepokojone tym,
co się dzieje w Meksyku i wśród Meksykanów, a zarazem całkowicie pewne, że zdołają wymusić
takie rozwiązanie sytuacji, jakie tylko zechcą. Napięcia amerykańsko-meksykańskie, zawsze obecne
pod powierzchnią, zaognią się, gdy tylko Meksyk stanie się silniejszy. Amerykanie uznają umocnienie
się meksykańskiej gospodarki za łagodną siłę stabilizującą zarówno dla Meksyku, jak i jego
stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, i dlatego jeszcze bardziej wesprą szybki meksykański rozwój
gospodarczy. Amerykański pogląd na temat Meksyku jako państwa zależnego nie ulegnie zmianie.

W 2080 roku Stany Zjednoczone wciąż będą najpotężniejszym państwem narodowym w Ameryce
Północnej. Ale, o czym Amerykanie będą się ustawicznie przekonywać, jeśli ktoś jest niezwykle
potężny, to nie znaczy, że jest wszechmocny, a jeśli się tak zachowuje, może łatwo podkopać swoją
pozycję. U progu lat osiemdziesiątych Amerykanie znowu staną przed wyzwaniem - lecz będzie ono
bardziej złożone i subtelne niż to, z którym mieli do czynienia podczas wojny w latach
pięćdziesiątych.
Konfrontacja nie zostanie zaplanowana, ponieważ Stany Zjednoczone nie będą miały żadnych
aspiracji w Meksyku, a Meksykanie nie będą żywili żadnych złudzeń co do swojej potęgi wobec
Stanów. Będzie to konfrontacja, która wyrasta organicznie z geopolitycznej rzeczywistości
obu krajów. Ale w odróżnieniu od większości takich regionalnych konfliktów, będzie to konfrontacja
pomiędzy światowym hegemonem a jego parweniuszowskim sąsiadem, a stawką będzie środek
ciężkości systemu międzynarodowego - Ameryka Północna. Do konfrontacji doprowadzą
trzy czynniki:

1. Meksyk stanie się światową potęgą gospodarczą. Zajmujący czternaste lub piętnaste miejsce na
początku stulecia, w 2080 roku znajdzie się w pierwszej dziesiątce. Ze 100-milionową ludnością
będzie państwem, z którym liczą się wszędzie na świecie - z wyjątkiem południowej granicy Stanów
Zjednoczonych.

2. W latach siedemdziesiątych Stany znajdą się w obliczu cyklicznego kryzysu z punktem


kulminacyjnym w wyborach prezydenckich 2080 roku. Nowa technologia w połączeniu z
unormowaniem się krzywej demograficznej zredukuje potrzebę imigracji. Co więcej, będzie rosnąć
presja, aby tymczasowi imigranci, nawet ci, którzy mieszkali w Stanach Zjednoczonych przez
pięćdziesiąt lat, wraz z urodzonymi tutaj dziećmi i wnukami wrócili do Meksyku. Będzie wśród nich
wielu robotników niewykwalifikowanych. Stany zaczną odsyłać wieloletnich rezydentów przez
granicę, obciążając meksykańską gospodarkę najmniej pożądanymi pracownikami.

3. Mimo to nie da się odwrócić ogromnych przemian demograficznych na pograniczu. Utrzyma się
przewaga ludności meksykańskiej -w tym także obywateli amerykańskich. Części Meksyku zajęte
przez Stany Zjednoczone w latach czterdziestych XIX stulecia znów staną się meksykańskie
kulturowo, społecznie, a pod wieloma względami także politycznie. Z amerykańskiego punktu
widzenia polityka repatriacji tymczasowych pracowników będzie się wydawała procesem legalnym,
lecz w oczach Meksykanów stanie się czystką etniczną.

W przeszłości Meksyk przyjmował bierną postawę wobec takich zwrotów w polityce amerykańskiej.
Ponieważ jednak imigracja stanie się dominującą kwestią w Stanach Zjednoczonych w latach
siedemdziesiątych i osią, wokół której będą się obracały wybory 2080 roku, Meksyk zacznie się
zachowywać w sposób bezprecedensowy. Kryzys w Stanach zbiegnie się w czasie z meksykańską
dojrzałością gospodarczą i społeczną, wywołując wyjątkowe napięcia. Wielkie przemiany społeczne
i ekonomiczne w Stanach (które boleśnie ugodzą w mieszkających tam Meksykanów) nałożą się na
przeobrażenia demograficzne amerykańskiego Południowego Zachodu, by wywołać kryzys, którego
nie uda się łatwo rozwiązać amerykańską technologią i potęgą.

Kryzys zacznie się jako wewnętrzna sprawa amerykańska. Stany Zjednoczone są społeczeństwem
demokratycznym, a na znacznych obszarach kraju kultura anglojęzyczna nie będzie już dominująca.
Staną się zatem krajem dwukulturowym, jak Kanada czy Belgia. Druga kultura nie będzie oficjalnie
uznawana, ale będzie jak najbardziej realna, i to nie tylko jako zjawisko kulturowe, lecz także jako
wyraźnie zdefiniowana rzeczywistość geograficzna.

Dwukulturowość staje się problemem, kiedy jest ignorowana - kiedy kultura dominująca nie chce jej
uznać i próbuje utrzymać dotychczasowy stan rzeczy. A zwłaszcza kiedy kultura dominująca zaczyna
podejmować kroki, które wydają się zmierzać do zniszczenia kultury mniejszościowej. A jeśli ta
kultura mniejszościowa jest zasadniczo przedłużeniem sąsiedniego kraju, który uważa swoich
obywateli za mieszkańców skradzionego terytorium, sytuacja staje się wybuchowa.

W latach siedemdziesiątych Meksykanie i obywatele amerykańscy pochodzenia meksykańskiego będą


stanowili dominującą grupę etniczną wzdłuż linii biegnącej co najmniej 300 kilometrów od granicy
amerykańsko-meksykańskiej przez Kalifornię, Arizonę, Nowy Meksyk i Teksas oraz na ogromnych
obszarach Cesji Meksykańskiej. Region nie będzie przypominał innych obszarów z dużym odsetkiem
imigrantów. Będzie raczej, jak to się zdarza na pograniczach, kulturowym - a pod
wieloma względami także gospodarczym - przedłużeniem Meksyku w kierunku północnym. W
każdym sensie z wyjątkiem prawnego granica przesunie się na północ.

Owi imigranci nie będą zniewolonymi peonami. Rozwój gospodarczy Meksyku, w połączeniu z
amerykańskim wzrostem gospodarczym w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, sprawi, że staną
się względnie zamożnymi osadnikami. W istocie będą pośrednikami w handlu amerykańsko-
meksykańskim, prowadząc jedną z najbardziej dochodowych działalności na świecie w XXI stuleciu.
Ta grupa zdominuje nie tylko lokalną politykę, lecz także politykę dwóch wielkich stanów - Arizony i
Nowego Meksyku - a w dużym stopniu także politykę Kalifornii i Teksasu. Tylko ogromny obszar
tych ostatnich nie pozwoli imigrantom przejąć nad nimi całkowitej kontroli. W Stanach
Zjednoczonych powstanie ogromny blok ponadnarodowy, przypominający Quebec w Kanadzie.

Kiedy grupa zamieszkująca zwarty obszar osiąga masę krytyczną, staje się świadoma swojej
odrębności na tle reszty kraju. A raczej zaczyna postrzegać region, w którym dominuje, jako odrębny
i domagać się najróżniejszych ustępstw. Jeśli ma naturalne więzi z krajem sąsiednim, część grupy
będzie się uważać za jego mieszkańców, ale żyjących pod obcą dominacją. A po drugiej stronie
granicy może powstać ruch rewindykacyjny.

Ta kwestia podzieli blok meksykańsko-amerykański. Niektórzy mieszkańcy będą się uważać przede
wszystkim za Amerykanów. Inni zaakceptują tę amerykańskość, ale będą twierdzić, że mają
wyjątkowe związki z Meksykiem, i domagać się prawnego uznania tego statusu. Trzecią grupą,
najmniejszą, będą secesjoniści. Podobny podział wystąpi w Meksyku. Należy pamiętać, że nielegalna
imigracja praktycznie zniknie po 2030 roku, kiedy Stany Zjednoczone wprowadzą nową politykę
imigracyjną. Niektórzy, po obu stronach granicy, będą postrzegać problem jako wyłącznie
amerykański i nie będą chcieli mieć z nim nic wspólnego, aby nie zakłócał dobrych kontaktów
ekonomicznych z Meksykiem. Inni jednak potraktują problemy demograficzne w Stanach
Zjednoczonych jako środek do zrewidowania stosunków między dwoma krajami. Będą chcieli, żeby
w zamian za restrykcyjną politykę dotyczącą migracji Stany Zjednoczone poszły na ustępstwa wobec
Meksyku w innych kwestiach. A mniejszość będzie się opowiadała za aneksją. Pomiędzy
Waszyngtonem a Mexi-co City rozegra się skomplikowana walka polityczna, w której obie
strony będą manipulowały sytuacją po drugiej stronie granicy.

Do amerykańskiego Kongresu zostanie wybrana znaczna liczba senatorów i reprezentantów


pochodzenia meksykańskiego. Wielu z nich nie będzie się uważało za ustawodawców, którzy
przypadkiem mają pochodzenie meksykańskie, występujących w imieniu swoich stanów, lecz
za przedstawicieli społeczności meksykańskiej, mieszkającej w Stanach Zjednoczonych. Podobnie
jak w przypadku Parti Quebecois w Kanadzie, ich regionalna reprezentacja również będzie
postrzegana jako reprezentacja odrębnego narodu żyjącego w Stanach. Polityka regionalna
zacznie odzwierciedlać nową rzeczywistość. Powstanie Partido Mexicano i wyśle swoich
przedstawicieli do Waszyngtonu jako odrębny blok.

Taki stan rzeczy przyczyni się do odwrócenia polityki imigracyjnej, która zaciąży na latach
siedemdziesiątych i wyborach 2080 roku. Niezależnie od demograficznej potrzeby zmiany polityki
imigracyjnej z lat trzydziestych sam proces jej ponownego formułowania zradykalizuje
Południowy Zachód. Ta radykalizacja z kolei przestraszy resztę amerykańskiego społeczeństwa.
Pierwotny strach, że wynik rebelii teksańskiej i wojny meksykańsko-amerykańskiej, który utrzymał
się przez ponad dwa stulecia, może ulec zmianie, podsyci w Stanach Zjednoczonych wrogość wobec
Amerykanów meksykańskiego pochodzenia i samego Meksyku.

Nie będzie to strach irracjonalny. Amerykański Południowy Zachód jest terytorium okupowanym, na
które amerykańscy osadnicy napływali od połowy XIX do początku XX wieku. Od początku XXI
stulecia osadnicy meksykańscy zaczną płynąć w drugą stronę, dołączając do tych, którzy nigdy nie
wyjechali. W ten sposób ruch ludności odwróci rzeczywistość społeczną narzuconą militarnie w XIX
stuleciu. Amerykanie narzucili rzeczywistość polityczno-militarną, a później stworzyli pasującą do
niej rzeczywistość demograficzną. Meksykanie, bardziej w wyniku polityki amerykańskiej niż
czegokolwiek innego, stworzą nową rzeczywistość demograficzną i będą rozważali kilka opcji: czy
próbować odwrócić rzeczywistość polityczno-militarną narzuconą przez Amerykanów;
stworzyć nową, unikatową rzeczywistość; czy po prostu zaakceptować rzeczywistość istniejącą.
Amerykanie będą się zastanawiać, czy odwrócić przemiany demograficzne, tak aby skład etniczny
ludności pokrywał się z obrębem granic.

Wszystkie te dyskusje będą się jednak odbywały w kontekście niezmienności granic. Aby granice się
zmieniły, nie wystarczy, że Meksykanie po obu stronach będą o tym dyskutować, a żeby zmieniła się
rzeczywistość demograficzna, nie wystarczy, że Amerykanie będą tego chcieli. Granicę wymusi
przeważająca siła polityczna i militarna - armia Stanów Zjednoczonych. Meksykańska ludność na
obszarze Cesji będzie głęboko zakorzeniona w życiu ekonomicznym Stanów Zjednoczonych.
Usunięcie stamtąd Meksykanów doprowadziłoby do poważnej destabilizacji. Będą potężne siły
utrzymujące istniejący stan rzeczy i potężne siły próbujące go zmienić.

Wywoła to gwałtowną reakcję reszty Stanów Zjednoczonych, co doprowadzi do zamknięcia granicy i


eskalacji napięć. Meksykańska retoryka będzie się stawała coraz bardziej zapalczywa, a
amerykańska podąży w ślad za nią. Podziały wśród meksykańskiej społeczności w Stanach będą
coraz mniej widoczne, a bardziej radykalne postacie ukształtują amerykańską wizję tej społeczności i
Meksyku. Jeszcze bardziej radykalne postacie w Waszyngtonie ukształtują meksykańską wizję
Stanów Zjednoczonych. Pojawią się próby zawarcia umiarkowanego kompromisu, często całkiem
racjonalne i podejmowane w najlepszych intencjach, będą jednak postrzegane jako zdrada
fundamentalnych interesów jednej albo drugiej strony, a czasem obu. Fundamentalne spory
geopolityczne rzadko dają się rozwiązać w drodze rozsądnego kompromisu - wystarczy spojrzeć
na konflikt arabsko-izraelski.

W końcu obywatele meksykańscy, którzy mieszkali w Stanach Zjednoczonych z tymczasowymi


wizami - niezależnie od tego, jak długo tam pozostawali - zostaną zmuszeni do powrotu do Meksyku.
Stany wprowadzą zaostrzoną kontrolę na granicy meksykańskiej nie po to, żeby
odstraszyć imigrantów - w tym momencie nikt nie będzie chciał imigrować - ale żeby wbić klin
pomiędzy Meksyk a ludność meksykańską w Stanach. Zostanie to przedstawione jako środek bezpieczeństwa, ale
naprawdę będzie to próba wymuszenia rzeczywistości stworzonej w 1848 roku. Te i podobne działania będą po prostu irytujące
dla większości Meksykanów po obu stronach granicy, ale dostarczą amunicji radykałom i będą stanowiły groźbę dla wymiany
handlowej pomiędzy dwoma krajami.

W Meksyku będzie narastać presja polityczna na rząd, by jakoś zareagował na zaistniałą sytuację.
Wyłoni się odłam, który będzie chciał zaanektować okupowany region, odwracając amerykański
podbój z 1848 roku. Nie będzie to grupa marginalna, ale znacząca, jeśli nie dominująca, frakcja. Inni
będą się domagali, aby Stany Zjednoczone zachowały kontrolę nad obszarem Cesji Meksykańskiej i
strzegły praw jej mieszkańców -a przede wszystkim wstrzymały deportację Meksykanów niezależnie
od ich statusu wizowego. Grupa dążąca do utrzymania dotychczasowego stanu rzeczy, wspierana
przez czynniki gospodarcze, które chcą stabilizacji, nie konfliktu, będzie coraz słabsza. Głosy za
aneksją będą się przeplatały z żądaniami regionalnej autonomii.

Elementy antymeksykańskie w Stanach Zjednoczonych wykorzystają radykalizację polityki


meksykańskiej, by głosić, że Meksyk zamierza się mieszać w wewnętrzne sprawy amerykańskie, a
nawet dokonać inwazji na Południowy Zachód - do czego najbardziej radykalni Meksykanie
rzeczywiście będą nawoływać. To z kolei uzasadni żądania amerykańskich ekstremistów,
domagających się jeszcze bardziej drakońskich środków, w tym deportacji wszystkich etnicznych
Meksykanów niezależnie od obywatelstwa, oraz inwazji na Meksyk, jeśli jego rząd się temu
sprzeciwi. Skrajna retoryka będzie się karmić sama sobą, zaostrzając sytuację.

Pociągnijmy to dalej i pamiętając, że możemy się tylko domyślać szczegółów, wyobraźmy sobie, jak
mógłby wyglądać konflikt.

W latach osiemdziesiątych w Mexico City - a także w Los Angeles, San Diego, Houston, San Antonio
i innych pogranicznych miastach z przewagą ludności meksykańskiej - będą się odbywały
antyamerykańskie demonstracje. Tematem przewodnim staną się prawa etnicznych Meksykanów jako
obywateli amerykańskich. Ale niektórzy będą demonstrować za aneksją tych terenów przez Meksyk.
Niewielka radykalna frakcja Meksykanów w Stanach Zjednoczonych zacznie dokonywać drobnych
aktów terroru i sabotażu przeciwko federalnym obiektom w regionie. Choć nie poprze ich ani rząd
meksykański, ani władze stanowe zdominowane przez Meksykanów, ani większość Meksykanów po
obu stronach granicy, akty terroru będą postrzegane jako pierwsze kroki w zaplanowanym powstaniu
i secesji regionu. Amerykański prezydent, dążąc do odzyskania kontroli nad sytuacją, podporządkuje
władzom federalnym Gwardię Narodową, aby w zagrożonych stanach strzegła własności rządowej.

W Nowym Meksyku i Arizonie gubernatorzy będą utrzymywać, że Gwardia Narodowa podlega im - i


odmówią wykonania rozkazu. Wydadzą zarządzenie, aby gwardia strzegła budynków federalnych, ale
będą się upierać, że siły pozostają pod kontrolą stanową. Jednostki gwardii, składające się tam
głównie z Meksykanów, posłuchają gubernatora. Niektórzy kongresmani będą się domagać
ogłoszenia stanu wyjątkowego. Prezydent odmówi, ale poprosi Kongres o zgodę na
zmobilizowanie wojsk amerykańskich w tych stanach, co doprowadzi do bezpośredniej konfrontacji
pomiędzy Gwardią Narodową a jednostkami armii Stanów Zjednoczonych.

Kiedy sytuacja zacznie się wymykać spod kontroli, powstanie nowy problem, gdyż meksykański
prezydent, nie mogąc oprzeć się naciskom, podejmie wreszcie zdecydowane działania: zmobilizuje
armię meksykańską i wyśle ją na północną granicę. Swoją decyzję uzasadni tym, że na meksykańskiej
granicy została zmobilizowana armia amerykańska, a on chce uniknąć jakichkolwiek incydentów i
porozumieć się z Waszyngtonem. W rzeczywistości powód będzie głębszy. Meksykański
prezydent uczyni to w obawie, że wojska amerykańskie usuną z tego obszaru Meksykanów - zarówno
obywateli, jak i posiadaczy zielonych kart i wiz -i zmuszą ich do przekroczenia meksykańskiej
granicy. Meksyk nie będzie chciał fali uchodźców. Co więcej, meksykański prezydent nie będzie
chciał, aby Meksykanie w Stanach stracili swój cenny dobytek.

Po ogłoszeniu mobilizacji w Meksyku armia amerykańska zostanie postawiona w stan pełnej


gotowości. Armia Stanów Zjednoczonych nie najlepiej sobie radzi z pacyfikowaniem wrogo
nastawionej ludności, zwłaszcza jeśli są wśród niej obywatele amerykańscy. Natomiast świetnie
sobie radzi z atakowaniem i niszczeniem wojsk nieprzyjacielskich. Dlatego amerykańskie siły powietrzne i
wojska lądowe skoncentrują się na możliwości konfrontacji ze zmasowanymi siłami nad granicą meksykańską.

Spotkanie dwóch prezydentów rozładuje sytuację, ponieważ stanie się jasne, że nikt tak naprawdę nie
chce wojny. Nikt nie będzie sobie również życzył kryzysu na Południowym Zachodzie. Ale powstanie
jeden problem: podczas negocjacji, chociaż obie strony będą chciały powrotu do status quo ante,
meksykański prezydent będzie w efekcie negocjował w imieniu obywateli amerykańskich
pochodzenia meksykańskiego, mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Aby rozładować kryzys,
trzeba będzie rozstrzygnąć status Meksykanów w Cesji. W trakcie rozmowy nie będzie wątpliwości,
że to prezydent Meksyku jest ich reprezentantem.

Kryzys lat osiemdziesiątych uda się zażegnać, ale podstawowa w tym przypadku kwestia pogranicza
pozostanie otwarta. I chociaż Meksykanie będą za słabi, by narzucić rozwiązanie militarne, rząd
amerykański nie będzie miał możliwości narzucić rozwiązania społecznego i
politycznego. Wkroczenie wojsk amerykańskich na ten obszar i patrolowanie go jak obcego kraju
zmieni status regionu w oczach opinii publicznej. Meksykańskie negocjacje w imieniu ludności
regionu wymuszą taką zmianę. Radykalny ruch secesyjny w regionie, hojnie finansowany przez
meksykańskich nacjonalistów, będzie nieustannie jątrzył sytuację, zwłaszcza kiedy odpryskowe grupy
terrorystyczne zaczną dokonywać sporadycznych zamachów bombowych i porwań - nie tylko w
obrębie Cesji Meksykańskiej, lecz również w Stanach Zjednoczonych. Kwestia meksykańskiego
podboju znowu stanie na porządku dziennym. Region nadal pozostanie częścią Stanów
Zjednoczonych, lecz wielu będzie kwestionować jego lojalność.

Wysiedlenie milionów ludzi nie będzie wchodziło w grę, ponieważ byłoby to logistycznie
niemożliwe i miało katastrofalne konsekwencje dla Stanów. Jednocześnie jednak nie utrzyma się
pogląd, że mieszkańcy tego regionu, którzy mają meksykańskie korzenie, są po prostu
obywatelami Stanów Zjednoczonych. Wielu nie będzie już postrzegało siebie w taki sposób,
podobnie jak reszta Amerykanów. Sytuacja polityczna stanie się bardzo napięta.

Około 2090 roku radykałowie w Meksyku będą chcieli wywołać nowy kryzys. W poprawce do
konstytucji Meksykanie (zdefiniowani przez urodzenie i kulturę) mieszkający poza Meksykiem, niezależnie od
obywatelstwa, uzyskają prawo głosowania w meksykańskich wyborach. Co ważniejsze, poza Meksykiem zostaną ustanowione
meksykańskie okręgi wyborcze, zatem Meksykanie mieszkający na przykład w Argentynie będą mogli głosować na kandydata
reprezentującego Meksykanów mieszkających w Argentynie.
Ponieważ prawo głosu uzyska wielu ludzi w Stanach Zjednoczonych -taki będzie zresztą sens
wprowadzenia poprawki - Cesja Meksykańska zostanie podzielona na meksykańskie okręgi
wyborcze, zatem do Kongresu w Mexico City będzie mogło zostać wybranych dwudziestu
reprezentantów z Los Angeles i pięciu z San Antonio. Ponieważ społeczność meksykańska będzie
finansować wybory z własnych funduszy, nie będzie jasne, czy naruszy to amerykańskie prawo. Choć
na pozostałych obszarach Stanów Zjednoczonych wywoła to gniewną reakcję, rząd federalny z
pewnością będzie się bał interweniować. W 2090 roku odbędą się zatem wybory, a Meksykanie w
Stanach Zjednoczonych będą głosować na kandydatów do Kongresu w Waszyngtonie i kandydatów
do Kongresu w Mexico City. W wielu przypadkach te same osoby zostaną wybrane do
obu kongresów. Będzie to zręczne posunięcie, spychające Stany Zjednoczone do defensywy, bez
możliwości podjęcia skutecznych przeciwdziałań.

W latach dziewięćdziesiątych Stany Zjednoczone znajdą się w trudnej sytuacji wewnętrznej, jak
również w konfrontacji z Meksykiem, który będzie się zawzięcie zbroił w obawie, że Stany spróbują
rozwiązać problem środkami militarnymi. Amerykanie będą dysponowali miażdżącą przewagą w
przestrzeni kosmicznej, ale Meksykanie uzyskają przewagę na lądzie. Armia Stanów Zjednoczonych
nie będzie szczególnie wielka, a do utrzymania kontroli nad takimi miastami jak Los Angeles będzie
potrzebna zwykła piechota.

W odpowiedzi na amerykańską okupację zaczną na całym obszarze powstawać meksykańskie


ugrupowania paramilitarne i pozostaną tam nawet po wycofaniu wojsk. Przy silnej koncentracji
wojsk po obu stronach granicy możliwość przerwania linii zaopatrzeniowych przez te bojówki i
odcięcia sił amerykańskich rozmieszczonych wzdłuż granicy nie będzie sprawą błahą. Stany
Zjednoczone będą zdolne do zniszczenia armii meksykańskiej, ale to nie znaczy, że zdołają spacyfikować własny
Południowy Zachód albo, dajmy na to, Meksyk. W tym samym czasie Meksyk wystrzeli własne satelity i zacznie budować
bezzałogowe samoloty.

Co się tyczy reakcji międzynarodowej na te wydarzenia, świat będzie stał z boku i biernie się
przyglądał. Meksykanie będą liczyć na zagraniczne poparcie, a Brazylijczycy, którzy też staną się
znaczącą potęgą, wykonają kilka gestów solidarności z Meksykiem. Ale, choć reszta świata będzie
żywić w skrytości nadzieję, że Meksyk utrze nosa swojemu sąsiadowi, nikt nie zechce mieszać się w
sprawę o tak fundamentalnym znaczeniu dla Stanów Zjednoczonych. Meksyk pozostanie osamotniony.
Jego strategia będzie polegała na stworzeniu problemu na amerykańskiej granicy w momencie, kiedy
inne państwa kwestionują hegemonię Stanów Zjednoczonych w różnych częściach świata. Polacy
wciąż będą mieli żal do Amerykanów, a nowe potęgi, takie jak Brazylia, będą niezadowolone z
ograniczeń narzuconych przez Stany w przestrzeni kosmicznej.

Meksykanie nie będą mogli walczyć ze Stanami Zjednoczonymi, dopóki nie osiągną parytetu
militarnego. Meksyk będzie potrzebował koalicji -a jej budowanie zajmie dużo czasu. Ale Meksyk
będzie miał ogromną przewagę: w Stanach Zjednoczonych dojdzie do niepokojów wewnętrznych,
które choć nie przybiorą rozmiarów powstania, z pewnością odciągną amerykańską uwagę i
ograniczą amerykańskie opcje. Inwazja na Meksyk i jego klęska nie rozwiązałyby tego problemu. W
rzeczywistości mogłyby go jeszcze powiększyć. Niezdolność Stanów Zjednoczonych do uporania się
z tą kwestią stanie się największą przewagą Meksyku i pozwoli mu zyskać na czasie.

Amerykańska granica z Meksykiem będzie teraz przebiegała przez sam Meksyk; jego prawdziwa,
społeczna granica znajdzie się setki kilometrów na północ od granicy prawnej. W istocie, nawet
gdyby Stany Zjednoczone zdołały pokonać Meksyk w wojnie, nie rozwiązałyby zasadniczego
dylematu. Sytuacja przerodzi się w gigantyczny impas.

U podłoża tego wszystkiego będzie tkwiło pytanie, które Stany Zjednoczone zadawały sobie niemal
od momentu swojego powstania: co będzie stolicą Ameryki Północnej - Waszyngton czy Mexico
City? Z początku wydawało się, że to drugie. Kilkaset lat później wydawało się oczywiste, że ten
pierwszy. Kwestia znowu stanie na porządku dziennym. Można ją będzie odłożyć, ale nie da się jej uniknąć.

To samo pytanie stanęło przed Hiszpanią i Francją w XVII stuleciu. Hiszpania władała niepodzielnie
przez sto lat, utrzymując dominującą pozycję w atlantyckiej Europie i na świecie, dopóki nie
zakwestionowała jej nowa potęga. Czy hegemonem będzie Hiszpania, czy Francja? Pięćset lat
później, pod koniec XXI stulecia, Stany Zjednoczone będą dominowały od setek lat, gdy nagle
wyłoni się rosnący w siłę Meksyk. Kto zwycięży? Stany będą panowały w powietrzu i na morzach,
lecz Meksyk rzuci im wyzwanie na lądzie i - do czego będzie zdolny tylko on - w granicach samych
Stanów. Amerykańska potęga militarna nie wystarczy do przeciwstawienia się tego rodzaju
wyzwaniu. Dlatego pod koniec XXI stulecia podstawowe pytanie będzie brzmiało: Ameryka
Północna jest środkiem ciężkości systemu międzynarodowego, ale kto sprawuje kontrolę
nad Ameryką Północną?

To pytanie będzie musiało poczekać na odpowiedź do XXII stulecia.


EPILOG
Przypuszczenie, że coraz silniejszy Meksyk rzuci w końcu wyzwanie amerykańskiej potędze, może
się wydawać mocno naciągane, ale przypuszczam, że wizja świata, w którym żyjemy dzisiaj,
wydawałaby się mocno naciągana komuś żyjącemu na początku XX stulecia. Jak już powiedziałem
we wstępie do tej książki, kiedy próbujemy przewidzieć przyszłość, zdrowy rozsądek często nas
zawodzi - wystarczy popatrzeć na uderzające zmiany, jakie zaszły w ciągu XX stulecia, i spróbować
sobie wyobrazić, czy przy użyciu zdrowego rozsądku dałoby się je przewidzieć. Najbardziej
praktycznym sposobem wyobrażania sobie przyszłości jest kwestionowanie tego, co oczekiwane.

Są ludzie urodzeni dzisiaj, którzy będą żyli w XXI stuleciu. Kiedy dorastałem w latach
pięćdziesiątych, XXI wiek był ideą kojarzącą się z fantastyką naukową, nie zaś z rzeczywistością, w
której będę żył. Ludzie praktyczni skupiają się na następnej chwili, a stulecia pozostawiają
marzycielom. Ale prawda jest taka, że XXI wiek okazał się dla mnie kwestią praktyczną. Spędzę w
nim sporą część życia. A po drodze do chwili obecnej historia -ze swoimi wojnami, zmianami
technologicznymi, przeobrażeniami społecznymi - kształtowała moje życie na wiele zdumiewających
sposobów. Nie zginąłem podczas wojny nuklearnej ze Związkiem Sowieckim, chociaż widziałem
wiele wojen, w większości nieprzewidzianych. Jetsonowie nie definiowali życia w 1999 roku, ale ja
piszę te słowa na komputerze, który mogę trzymać jedną ręką i który w ciągu kilku sekund może
uzyskać dostęp do informacji z całego świata - i to bez żadnych przewodów łączących go z
czymkolwiek. Organizacja Narodów Zjednoczonych nie rozwiązała problemów ludzkości, mimo to
status Murzynów i kobiet uległ zapierającym dech w piersi zmianom. To, czego oczekiwałem, i to, co
się wydarzyło, to dwie bardzo różne rzeczy.

Kiedy patrzymy wstecz na XX stulecie, znajdujemy tam rzeczy, których mogliśmy być pewni, rzeczy,
które były prawdopodobne, i rzeczy nieznane. Mogliśmy być pewni, że państwa narodowe nadal
będą dla ludzi sposobem organizowania świata. Mogliśmy wiedzieć, że wojny będą
bardziej niszczycielskie. Alfred Nobel spodziewał się, że jego wynalazek przekształci wojnę w
niekończący się koszmar, i tak się stało. Mogliśmy widzieć rewolucję w komunikowaniu się i
podróżowaniu - radio, samochody, samoloty już istniały. Potrzebna była tylko wyobraźnia - i wola
uwierzenia - by zrozumieć, co będą oznaczały dla świata. Wymagało to odsunięcia zdrowego
rozsądku.

Wiedząc, że wojny są nieuniknione i że będą coraz straszniejsze, wystarczy zrobić mały krok, żeby
sobie wyobrazić, kto będzie je prowadził. Świeżo zjednoczone europejskie potęgi - Niemcy i
Włochy - i świeżo zindustrializowana Japonia próbowały zmienić system
międzynarodowy, kontrolowany przez europejskie mocarstwa atlantyckie, przede wszystkim Wielką
Brytanię i Francję. A skoro te wojny przeorały Europę i Azję, nietrudno było przewidzieć - i wielu
przewidziało - że Rosja i Ameryka wyłonią się jako wielkie światowe mocarstwa. To, co stało się
później, było bardziej mgliste, ale mieściło się w granicach wyobraźni.

Na początku stulecia H.G. Wells, autor książek fantastycznonaukowych, opisał broń, której będą
używać w wojnach następne pokolenia. Wystarczyło, że spojrzał na to, co już sobie wyobrażano i co
już mogło zostać zbudowane, i powiązał to ze sztuką wojenną przyszłości. Ale nie tylko technologię
można sobie było wyobrazić. Wykładowcy w Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych
i japońscy sztabowcy potrafili nakreślić zarysy wojny amerykańsko-japońskiej. Niemiecki sztab
generalny, przed dwiema wojnami światowymi, przewidział prawdopodobny przebieg wojen i
zagrożenia. Winston Churchill nieomylnie przepowiedział konsekwencje wojny - zarówno utratę
imperium przez Wielką Brytanię, jak i przyszłą zimną wojnę. Nikt nie mógł sobie wyobrazić
konkretnych szczegółów, ale ogólne zarysy XX wieku można było wyczuć.

To właśnie próbowałem zrobić w swojej książce - przeczuć XXI stulecie, kierując się zasadami
geopolityki. Zacząłem od rzeczy niezmiennej: stałości kondycji ludzkiej zawieszonej pomiędzy
niebem a piekłem. Potem poszukałem długotrwałej tendencji, którą znalazłem w zmierzchu i
upadku Europy jako środka ciężkości światowej cywilizacji oraz zastąpieniu jej przez Amerykę
Północną i dominującą na tym kontynencie potęgę. Z tą zasadniczą zmianą w systemie
międzynarodowym łatwo już było rozpoznać zarówno charakter Stanów Zjednoczonych - zawzięty,
niedojrzały, błyskotliwy, jak i reakcję świata - strach, zawiść i opór.

Potem skoncentrowałem się na dwóch kwestiach. Po pierwsze, kto stawi opór; po drugie, jak Stany
Zjednoczone na ten opór zareagują. Opór będzie nadchodził falami, w krótkich, zmiennych okresach
XXI stulecia. Najpierw będzie islam, później Rosja, później koalicja nowych potęg (Turcji, Polski i
Japonii), a w końcu Meksyk. Aby zrozumieć reakcję Stanów, przyjrzałem się czemuś, co wydało mi
się pięćdziesięcioletnim cyklem w amerykańskiej historii na przestrzeni kilkuset lat, i
spróbowałem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał rok 2030 i 2080. To pozwoliło mi uświadomić
sobie, że dramatyczna przemiana społeczna już się odbywa -koniec eksplozji demograficznej - i
zastanowić się, co to oznacza dla przyszłości. Mogłem także sobie wyobrazić, jak nowe technologie,
które już istnieją, zareagują na kryzys społeczny, wytyczając drogę pomiędzy robotami a
rozmieszczonym w przestrzeni kosmicznej systemem energetycznym.

Im bardziej ktoś wdaje się w szczegóły, tym łatwiej może się pomylić. Oczywiście wiem o tym. Ale
uważam, że moim zadaniem jest przekazać czytelnikowi wrażenie, jak będzie wyglądało XXI
stulecie. Pomylę się w wielu szczegółach. Mogę się mylić nawet co do tego, które kraje
będą wielkimi potęgami i przeciwstawią się Stanom Zjednoczonym. Ale jestem przekonany, że
najważniejszą kwestią XXI stulecia będzie pozycja Stanów w systemie międzynarodowym i że inne
kraje będą próbowały ją podważyć. Ostatecznie, jeśli starałem się przedstawić w tej książce jakąś
zasadniczą myśl, to taką, że Stany Zjednoczone nie tylko nie stoją na krawędzi upadku, ale dopiero
wchodzą w okres swojej największej świetności.

Ta książka nie jest pomyślana jako hymn pochwalny na cześć Stanów Zjednoczonych. Jestem zwolennikiem
amerykańskiego systemu rządów, ale to nie konstytucja czy eseje federalistyczne zapewniają Stanom ich potęgę. Dała ją im
poprowadzona przez Jacksona obrona Nowego Orleanu, klęska Santa Any pod San Jacinto, aneksja Hawajów i przejęcie
brytyjskich baz morskich na półkuli zachodniej w 1940 roku - wraz z wyjątkowymi cechami geograficznymi, których analizie
poświęciłem sporo miejsca na kartach tej książki.

Jest jedna kwestia, której nie poruszyłem. Każdy czytelnik zauważy, że nie zajmowałem się
problemem globalnego ocieplenia. To istotne pominięcie. Wierzę, że środowisko się ociepla, a
ponieważ naukowcy są co do tego zgodni, chętnie przyznaję, że globalne ocieplenie zostało
spowodowane przez człowieka. Jak ujął to Karol Marks: „Ludzkość nie stwarza sobie problemów,
dla których nie ma już rozwiązania”. Nie wiem, czy jest to uniwersalna prawda, ale wydaje się
prawdą w tym przypadku.

Wyłaniają się dwie siły, które zahamują globalne ocieplenie. Po pierwsze, koniec eksplozji
demograficznej zredukuje z czasem wzrost zapotrzebowania na niemal wszystko. Po drugie, rosnące
koszty poszukiwania i wykorzystywania węglowodorów zwiększą zapotrzebowanie na inne źródła
energii. Oczywistym rozwiązaniem jest energia słoneczna, ale nie mam wątpliwości, że pobieranie
energii słonecznej na Ziemi będzie wymagało przezwyciężenia zbyt wielu przeszkód, które nie
występują w przestrzeni kosmicznej. Do połowy XXI stulecia będziemy świadkami przeobrażeń
demograficznych i technologicznych, które wspólnie przyczynią się do rozwiązania tej kwestii.
Innymi słowy, zaważy tu spadek liczby ludności i opanowanie przestrzeni kosmicznej. Rozwiązanie
już jest wyobrażalne i będzie niezamierzoną konsekwencją innych procesów.

Ta książka traktuje właśnie o niezamierzonych konsekwencjach. Gdyby istoty ludzkie mogły po


prostu decydować, co chcą zrobić, a następnie to robiły, prognozowanie stałoby się niemożliwe.
Wolna wola przekracza zdolność prognozowania. Ale w przypadku ludzi najbardziej
interesujące jest to, że nie są wolni. Można mieć dzisiaj dziesięcioro dzieci, ale rzadko kto się na to
decyduje. W swoich działaniach jesteśmy mocno ograniczeni przez czas i miejsce, w których żyjemy.
A te działania, które podejmujemy, pociągają za sobą niezamierzone konsekwencje. Kiedy
inżynierowie NASA wykorzystali mikroprocesor, żeby zbudować pokładowy komputer na statku kosmicznym, nie zamierzali
stworzyć iPoda.

Metoda, którą posługiwałem się w tej książce, polegała na tym, że patrzyłem na ograniczenia
nałożone na jednostki i narody, żeby zobaczyć, jak muszą się zachowywać determinowane tymi
ograniczeniami, a następnie spróbować zrozumieć, jakie konsekwencje będą miały te działania. Jest
mnóstwo niewiadomych i żadna przepowiednia na całe stulecie nie może być ani pełna, ani
całkowicie trafna. Ale jeśli udało mi się tutaj przedstawić istotę niektórych najważniejszych
ograniczeń oraz prawdopodobne reakcje na te ograniczenia i rezultaty tych działań, będę
zadowolony.

Dziwnie się czuję, pisząc tę książkę, ponieważ nigdy się nie dowiem, czy jest prawdziwa, czy
fałszywa. Dlatego piszę ją dla swoich dzieci, a jeszcze bardziej dla swoich wnuków, bo one będą to
wiedzieć. Jeśli zechcą kiedyś zajrzeć do tej książki w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, będę do
usług.
PODZIĘKOWANIA
Ta książka nie mogłaby nawet zostać pomyślana, nie mówiąc już o jej napisaniu, bez moich kolegów
ze Stratforu. Mój przyjaciel Don Kuykendall przez cały czas niezachwianie mnie wspierał. Scott
Stringer okazał wielką cierpliwość i pomysłowość przy mapach. Wszyscy w Stratforze starali się,
abyśmy - ja i książka - stali się lepsi. Na szczególne podziękowania zasługują: Rodger Baker, Reva
Bhalla, Lauren Goodrich, Nate Hughes, Aaric Eisenstein i Colin Chapman. Chcę również
podziękować Peterowi Zeihanowi, którego wnikliwe i bezlitosne uwagi pomagały mi, i drażniły
mnie, niepomiernie. Poza stratforską rodziną chcę podziękować Johnowi Mauldinowi i Gusztavowi
Molnarowi, którzy nauczyli mnie innego spojrzenia na rzeczy. Susan Copland postarała się, aby to, i
wiele innych rzeczy, się udało.

Na koniec chcę podziękować swojemu agentowi literackiemu, Jimowi Homfisherowi, i Jasonowi


Kaufmanowi, mojemu redaktorowi w wydawnictwie Doubleday, którzy dokładali wielkich starań,
aby wznieść mnie ponad granicę nieprzeniknionego. Rob Bloom zadbał o efekt końcowy.

Ta książka ma wielu rodziców, ale ja jestem odpowiedzialny za wszystkie jej braki.

You might also like